Margot Dalton
Dwoje przeciw światu
Nareszcie wszystko się skończyło!
Dziewczęta z ostatniej klasy szkoły żeńskiej w Berkeley miały już cztery lata nauki za sobą. Zebrane w auli nie mogły się teraz doczekać, kiedy wreszcie skończy się uroczysta ceremonia rozdania świadectw. Drętwym, patetycznym przemówieniom nie było końca i Kim Tanaka zastanawiała się, czy któraś z jej koleżanek zapamięta z nich chociaż jedno słowo.
Może co najwyżej Sandra. Sandra starała się przechować w pamięci wszystko, cokolwiek usłyszała, traktując to jako materiał, który być może wykorzysta kiedyś jako pisarka.
Ale już na pewno nie Meg. Skrajnie znudzona i niespokojna, całą swoją postawą pokazywała, że wolałaby ścigać się na bieżni, zamiast w paradnym mundurku szkolnym siedzieć na nudnej akademii.
Laurel, trzecia z jej najbliższych koleżanek, patrzyła przed siebie z charakterystycznym, irytującym uśmieszkiem, który zawsze pojawiał się na jej twarzy, ilekroć myślami była daleko.
Jakie będą ich losy? Co zaoferuje każdej z nich przyszłość? Kim poczuła przypływ melancholii. W ciągu tych kilku minionych lat były z sobą bardzo blisko; rozmawiały o swych planach i nadziejach, zwierzały się ze swych najskrytszych marzeń. A teraz nadszedł czas pożegnania; ich drogi za chwilę się rozejdą.
– Każde spotkanie jest zapowiedzią rozstania – tętniły jej w głowie słowa, które wypowiedziała wczoraj babka Masako. – Wielu ludzi spotkasz i pożegnasz, ale tylko twoja rodzina pozostanie z tobą do końca, mon cherie. Dlatego właśnie rodzina jest najważniejsza i wybierając ją sobie trzeba być bardzo, bardzo mądrym.
– Nie rozumiem cię, babciu – zaoponowała Kim. – Przecież rodziny – nikt z nas nie wybiera. Jakiż mamy na to wpływ?
– Bardzo poważny. Przecież to ty właśnie, moja droga, wybierzesz sobie mężczyznę, który będzie ojcem twoich dzieci. Taka decyzja to najważniejszy wybór w życiu każdej z nas.
– A może wcale nie będę chciała mieć dzieci – zauważyła Kim.
Masako uśmiechnęła się.
– Na pewno będziesz chciała, choć może nie tak od razu, Kimiko.
Skończyłaś dopiero szkołę, musisz teraz pójść na uczelnię. Zależy ci bowiem na tym, żeby zostać wykształconą kobietą. Ale nadejdzie czas, kiedy zaspokoisz swój głód wiedzy, a twój umysł stanie się jasny i spokojny, i wtedy zapragniesz znaleźć mężczyznę, który będzie ojcem twoich dzieci. Mnie zaś pozostaje jedynie żywić nadzieję, że dokonasz tego wyboru bardzo rozważnie.
Prorocza wizja, której doświadczyła Kim, została tymczasem zapomniana.
A jednak w natłoku zdarzeń, które przyniosły lata burzliwe i niespokojne – te, które nastąpiły po tym krótkim przebłysku intuicyjnego zrozumienia – Kim nigdy nie zapomniała o milczącej obietnicy złożonej wówczas babce.
Było zimne przedwiośnie. Północny wiatr, wiejący od skutych lodem gór i lasów Kanady, chłostał szyby ukośnymi strugami deszczu. Niebo pociemniało i bardzo szybko zapadła noc. W leżącym na północnym zachodzie Stanów mieście Spokane, spoza zaciągniętych na czas nawałnicy rolet, ciepło połyskiwały światła, a w tysiącach kominków migotliwym płomieniem paliło się drewno.
Barbara McAllister otworzyła drzwi, przeszła przez hol i skierowała się do salonu. Przystanęła w sklepionym wejściu i z troską w oczach przyjrzała się leciwemu, brązowo-białemu basetowi, który leżał w wysłanym miękko koszu tuż obok płonącego kominka.
Barbara McAllister musiała być kiedyś piękną kobietą. Choć nadal trzymała się prosto, widać było, że podobnie jak jej ulubiony pies – weszła już w wiek podeszły. Ubiegłej zimy skończyła siedemdziesiąt sześć lat. Włosy – choć nadal bujne i upięte w ciężki kok – miała już teraz siwiuteńkie. Tego wieczoru ubrana była w brązowe, ocieplane spodnie, długi płaszcz z wielbłądziej wełny i rdzawego koloru szal, który podkreślał jej niemal nieskazitelną cerę. W rękach trzymała przedmiot: był to koszyk bardzo podobny do tego, w którym wymoszczone miał swoje posłanie Homer – tyle że znacznie mniejszy.
– Uwielbiam, jak śpisz przy ogniu, Homerze – odezwała się serdecznie do psa. – Bardzo tu jest dzięki tobie przytulnie.
Homer również bardzo lubił ogień – zarówno ciepło, jak i blask płomieni – a wylegiwanie się przy kominku było ostatnio jedną z jego głównych radości. Prócz tego interesowały go oczywiście posiłki, a jeśli pogoda była stosowna, z ochotą udawał się na powolny, dystyngowany spacer.
Był nadzwyczaj starym psem; przeżył niemal piętnaście lat. Pysk miał już kompletnie siwy, a jedno oko zasnuła przydymiona, błękitna katarakta. Poruszał się sztywno i większość czasu spędzał drzemiąc, co nie przeszkadzało mu wiedzieć o wszystkim, co się w domu dzieje. Często zaskakiwał tym swoich właścicieli.
Barbara uśmiechnęła się do niego, lecz stary pies całkowicie to zignorował. Merdanie ogonem, łaszenie się, wychodzenie z koszyka, by powitać kogoś szczekaniem – takie zachowanie absolutnie nie leżało w jego stylu. Homer był psem, który do późnej starości pielęgnował postawę niezwykłego wprost dostojeństwa. Niezmiernie rzadko pozwalał sobie na okazywanie emocji i był surowym sędzią dla wszelkich przejawów głupoty – zarówno psiej, jak i ludzkiej. Barbara należała do niewielkiej grupy osób, które naprawdę kochał, lecz również i ją potrafił przyzwyczaić do tego, że żadnych wylewnych deklaracji uczuć nie należy z jego strony oczekiwać.
Barbara ceniła jego rezerwę, sama bowiem miała podobny charakter. Postronny obserwator mógłby dopatrzeć się między nimi również i innych podobieństw. Jej twarz, subtelna i pociągła, była aż nadto arystokratyczna – by nie rzec rasowa; jej pochodzenie równie nieskazitelnie szacowne, jak pochodzenie Homera. W otoczeniu lśniących boazerii, antycznych witraży, połyskujących starych mosiężnych ozdób tego wytwornego domu, w którym spędziła niemal całe życie, wydawała się właściwą osobą na właściwym miejscu.
Teraz stłumiła śmiech, zauważyła bowiem, że stary pies coraz bardziej interesuje się trzymanym przez nią w rękach koszykiem, czyniąc jednocześnie wysiłki, by tego nie okazać. Chwilę przyglądał się jej badawczo, wyraźnie czymś zaniepokojony i zdenerwowany, po czym odwrócił z godnością łeb i znowu zaczął wpatrywać się w ciepłe, pełzające płomienie.
Weszła do pokoju, ustawiła ostrożnie koszyk po drugiej stronie paleniska, przyklękła i zajrzała do jego wnętrza.
Ciekawość okazała się wystarczająco silna, by wyrwać Homera z letargu. Wygramolił się ze swego legowiska i ciężko poczłapał po perskim dywanie. Kiedy stanął przy niej, położyła dłoń na jego szerokim grzbiecie i pieszczotliwie połaskotała długie, aksamitne ucho.
– Popatrz – szepnęła. – Widzisz, kogo tu mamy, Homerku?
Baset zajrzał do koszyka i skamieniał ze zgrozy. Ze środka wyglądały jasne, przestraszone ślepka małego stworzonka, którego pyszczek był wierną repliką jego własnego pyska – tyle że w miniaturze. Stary pies stał jak wryty i patrzył, jak malec wierci się w kółko i próbuje zagrzebać w kraciasty pledzik, dokładnie taki sam jak ten, którym wysłane było jego legowisko.
Szczeniak był bardzo maleńki; pyszczek miał jeszcze różowy, lecz w kierunku czoła biegła od niego smuga białej sierści. Wyglądał jak kłębek bezradnie poplątanych ze sobą uszu i łap. Pachniał mlekiem, ale była to woń utraconego niemowlęctwa; wiercąc się i popiskując rozpaczliwie, szukał w tym wielkim, obcym świecie tego, od czego został oderwany – znajomych zapachów, ciepła matki, swarliwej czeredy swych braci i sióstr.
Homer, wstrząśnięty i oniemiały ze zgrozy, przypatrywał się jeszcze przez chwilę szczeniakowi, po czym podniósł łeb i spojrzał na swą panią. W jego zdrowym oku lśniła zimna dezaprobata.
– Czyż nie jest uroczy? – mruknęła Barbara i wskazującym palcem pogłaskała delikatnie miękki, różowy brzuszek pieską. – Nazywa się Hugon. Mam nadzieję, mój drogi, że pomożesz mi się nim opiekować.
Homer skwitował tę uwagę wzgardliwym warknięciem, rzucił ostatnie, lodowate spojrzenie na wiercące się w koszu stworzonko, poczłapał z powrotem na swoje miejsce, z wysiłkiem wgramolił się na posłanie i ostentacyjnie odwrócił się do świata plecami. Nie drgnął nawet, gdy Barbara przeszła przez pokój, uklękła przy nim i zaczęła go głaskać długimi, powolnymi pociągnięciami ręki, od łba do ogona – tak jak lubił najbardziej.
– Homerku! – Głos jej załamał się i przeszedł w szept. – Dobry, stary piesku. Przecież wiesz, że bardzo cię tu lubią.
Baset zignorował ją. Wsparł pysk o przednie łapy i tępo wpatrywał się w dno koszyka. Barbara spojrzała na niego jeszcze raz, westchnęła i ruszyła w kierunku schodów. Idąc do swego pokoju na piętrze, poczuła się nagle stara i znużona.
Homer długo leżał bez ruchu, starając się nie zwracać uwagi na rozpaczliwe skomlenie, które dobiegało z koszyka ustawionego po drugiej stronie kominka. Doczekał się wreszcie momentu, gdy do pokoju weszła nieśmiałą, ciemnowłosa kobieta i zaczęła nakrywać do kolacji duży, dębowy stół. Na szarym stroju służącej odznaczał się mały, biały fartuszek. Stary pies lubił śledzić jej ruchy, wykonywane w skupionym milczeniu, delikatne, a zarazem skuteczne. Sposób, w jaki potrafiła operować przedmiotami, przynosił mu ukojenie.
Odeszła po chwili, a on próbował się zdrzemnąć, lecz żałosne popiskiwania dochodzące z przeciwległej strony kominka nie ustawały. Uniósł łeb, by spojrzeć na intruza – i w tym momencie usłyszał inny dźwięk, który go nagle zelektryzował. Zesztywniał, sierść zjeżyła mu się na karku, a ciężkie uszy uniosły w górę jak chorągiewki. Przez chwilę sprawiał wrażenie znacznie młodszego.
Z miejsca gdzie leżał, przez sklepione wejście do salonu, widzieć mógł cały korytarz – i tam się teraz właśnie wpatrywał. Drzwi frontowe otwarły się i w progu ukazały się najpierw dwie walizy, a zaraz za nimi pękaty, bosmański worek i kilka zmoczonych deszczem kartonowych pudeł, ciasno powiązanych sznurkiem.
Zdrowe oko Homera zalśniło jaśniej, a jego ciężkie, niezdarne ciało wyprężyło się. Był skrajnie podekscytowany, choć jedyną tego widomą oznakę stanowiło leciutkie, prawie niewidoczne uniesienie do góry uszu. Nawet kiedy spoza waliz wyłonił się ten, którego tak bardzo pragnął powitać, zmusił się, by nie okazać emocji. Łeb trzymał nadal oparty na łapach i udawał, że ślepia ma przymknięte.
Przybysz był mężczyzną w średnim wieku, szeroki w ramionach i dobrze zbudowanym – ale w oczy rzucała się przede wszystkim nie tyle jego budowa, co ciepły, łobuzerski nieco uśmiech. Kędzierzawa, jasna czupryna i wyzierające z jego ogorzałej twarzy oczy były tak agresywnie niebieskie, że ich kolor widać było nawet przy mdłym świetle kominka. Miał na sobie dżinsy, buty z cholewami i mokrzuteńki płaszcz. Kropelki deszczu lśniły w jego włosach niczym maleńkie brylanty.
Wzrok mężczyzny napotkał wzrok psa. Homer za wszelką cenę starał się nie zamerdać ogonem.
Lata spędzone na tej ziemi nauczyły, go dostrzegać w ludziach to, co stanowi ich prawdziwą istotę; poza zewnętrznymi pozorami widzieć emocje i uczucia, które tworzą wokół nich określoną aurę. I tak aurę wielu z nich przyciemniało okrucieństwo, głupota i złość; inni znów poruszali się w szarej otoczce smutku. Natomiast ten młody człowiek promieniował zawsze dobrym samopoczuciem, ciepłem i serdecznością, co radowało Homera i sprawiało, że czuł się w jego towarzystwie dobrze i bezpiecznie. I teraz – mimo że od ich ostatniego spotkania upłynęło sporo czasu – stary pies natychmiast był w stanie stwierdzić, że Todd McAllister się nie zmienił.
Postąpił kilką kroków w stronę kominka i z wyraźnym wzruszeniem popatrzył na psa. Cieszył się, że go jeszcze tu zastał.
– Jak się masz, Homer!
Baset musiał bardzo skoncentrować się, by i tym razem nie okazać uczuć. Przymknął ślepia i udał, że śpi. Todd wahał się przez moment, ale w końcu zabrał swoje walizy, worek, pudła, i głośno stukając butami o wypolerowane drewniane stopnie, zaczął to wszystko wciągać po schodach na górę.
W pokoju zrobiło się znowu cicho. Homer leżał w swym koszu i dumał nad zrządzeniami losu. Todd był poza domem przeszło rok, nie licząc krótkiej wizyty w czasie świąt Bożego Narodzenia. Wtedy jednak nie miał z sobą tylu waliz. No właśnie, ta liczba pakunków wyglądała zachęcająco. Jest szansa, że tym razem pobędzie tu nieco dłużej. Stary pies poczuł, jak ogarnia go ciepła fala nadziei i miłości.
Kiedy Homer zjawił się w tym domu, był nie większy od tego małego mazgaja, który znowu zaczął rozpaczać w swoim koszyku. Todd skończył właśnie szkołę i zaczął uczęszczać do miejscowego college'u. Bardzo wiele czasu spędzali razem w tamtych dawnych latach. Właściwie byli nierozłączni.
Pamiętał mgliście wspaniałe zabawy na przepastnych, pagórkowatych trawnikach wielkiego obejścia, długie włóczęgi po okolicznych lasach i spokojne wieczory w pokoju na piętrze, kiedy Todd uczył się leżąc na tapczanie, a psu wolno było wyciągnąć się obok i oprzeć głowę na brzuchu pana.
Ale to były naprawdę bardzo dawne czasy, po części spowite już mgłą niepamięci. Todd dorósł i opuścił dom swojej babki jakieś dziesięć lat temu, a stary pies musiał przyzwyczaić się do życia z Barbarą i zmieniającymi się stale służącymi.
Zmarszczył pysk i poruszył się niezdarnie, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję. Nadal starał się nie zwracać uwagi na dźwięki dochodzące z drugiego koszyka, ale w pewnym momencie stały się one tak rozpaczliwie smutne, że zaczęły wprost ranić jego starą, skołataną głowę.
W końcu wydał z siebie zniecierpliwione westchnienie, wygramolił się z legowiska i poczłapał na drugą stronę kominka, by jeszcze raz przyjrzeć się przybłędzie. Szczeniak przywarł skulony do dna koszyka, zamknął ślepka i szeroko rozwartym pyszczkiem rozpaczał nad swą samotnością i opuszczeniem. Po chwili zdał sobie sprawę z obecności Homera, przetoczył się na grzbiet i odsłonił brzuszek, a kiedy został obwąchany, najwyraźniej zapragnął zbliżyć się do obcego olbrzyma, bo próbował wygramolić się z koszyka, co mu się oczywiście nie mogło udać.
Homer stał na sztywnych łapach i z zimną niechęcią przyglądał się przybłędzie. Wreszcie przychylił się i zwarł swe potężne szczęki wokół cienkiej szyjki szczenięcia.
Chwyt jego zębów okazał się jednak delikatny. Uniósł w górę szczenię i poniósł jego zwisające, tłuste ciałko w kierunku swojego legowiska. Mały z przerażenia nawet nie pisnął.
Homer wypuścił go z zębów prosto do swego koszyka i sam ciężko wgramolił się do środka. Szczeniak potoczył się po miękkim posłaniu, stanął na czterech łapkach i trząsł bezradnie różowym łebkiem. Kiedy jednak poczuł dużego psa, pisnął z radości, wcisnął się między jego przednie łapy i znieruchomiał.
Homer ponownie wydał ź siebie zniecierpliwione westchnienie, odtrącił nosem szczeniaka na bok i oparł pysk na łapach. Pozwolił jednak małemu wtulić się między swój bok a brzeg koszyka. W tym ciasnym zakamarku zwierzęciu zrobiło się najwyraźniej ciepło; wydał z siebie kilka zadowolonych pomruków i natychmiast usnął.
Staremu ślepia zamykały się same, ale wiedział, że nie może teraz zasnąć. Ostrożnie, cały czas uważając, żeby nie zgnieść małego, znalazł taką pozycję, w której im obu było wygodnie, po czym powrócił do markotnej kontemplacji pełzających po pokoju cieni.
– Gdzie jest szczeniak? – spytała Barbara.
Todd odłożył gazetę i uśmiechnął się do niej. Ucieszyło go, że babka tak ładnie wygląda; miała na sobie jedwabną, granatową suknię i naszyjnik z pereł. Zawsze przebierała się do obiadu, choć już dawno przestała zmuszać do tego swego wnuka.
– Jest w koszyku Homera, Widocznie poczuł się samotny i poszukał sobie towarzystwa.
– Nie bądź śmieszny. Taki mały szczeniak nie potrafi wyjść z koszyka. A już na pewno nie jest w stanie wejść do takiego dużego kosza, w jakim śpi Homer.
Podeszła do kominka i w zamyśleniu przyglądała się dwóm śpiącym psom.
Todd odłożył gazetę i spojrzał na Barbarę z zainteresowaniem.
– No to jak się tam dostał?
– Pewnie Homer go przeniósł. Widocznie zrobiło mu się żal biednego malca.
– Trudno mi sobie to wyobrazić, Buniu. Staruch ledwie się rusza. Jaki tam z niego opiekun do dzieci!
– Homer ukrywa swoją prawdziwą naturę – odparła Barbara, siadając do stołu. – Odłóż tę gazetę – skarciła wnuka, rozkładając jednocześnie lnianą serwetkę i układając ją na kolanach. – Wiesz chyba, że nie toleruję czytania przy jedzeniu.
– Już się zaczyna – jęknął, nie wiadomo do kogo kierując swą skargę. – Dopiero przyjechałem, i już mnie zaczynają musztrować.
Powiedział to jednak pogodnym, półżartobliwym tonem, uśmiechając się do starszej pani tak samo serdecznie jak przedtem. W końcu, odkąd sięgał pamięcią, była ona najważniejszą osobą w jego życiu, jedyną pewną ostoją i schronieniem w świecie, w którym niczemu do końca nie należało ufać. Zjawił się w jej domu jako niemowlę, podrzucony jak niechciany kociak przez swoją osiemnastoletnią matkę, która była co prawda córką Barbary, ale – jak wynikało ze smutnych doświadczeń Todda – absolutnie w niczym jej nie przypominała.
Pomyślał właśnie o matce i to wystarczyło, by się zachmurzył, choć nie na długo. Rozpogodził się natychmiast na widok zawartości kryształowej salaterki, którą podsunęła mu babka.
– Ojej! Sałatka Waldorf! – ucieszył się jak dziecko. – Moje ulubione danie, Buniu.
– Przecież wiedziałam, że przyjedziesz – odparła starsza pani i wyjątkowo pozwoliła sobie spojrzeć na niego z miłością. – Choć zupełnie nie pojmuję – dodała zaraz oschłym tonem – jak dorosły człowiek może lubić coś, co składa się z surowych selerów, jabłek i orzechów z majonezem.
Todd nałożył sobie dużą porcję.
– Ależ ty jesteś zasadnicza – zauważył. – Po co te sztywne, kategoryczne osądy? Więcej luzu, Buniu. Przestań być taka okropnie spięta.
Starsza pani ostentacyjnie ściągnęła wargi, wyprostowała się jeszcze bardziej i spojrzała z ukosa na wnuka.
– Jak było na Hawajach? – spytała, zmieniając temat.
– Wspaniale. Szkoda, że nie widziałaś rancza, na którym mieszkałem. Wiesz, że oni tam mają największe rancza na świecie, Buniu? No i światło jest wprost wymarzone do malowania. Mogłem tam siedzieć jeszcze z rok.
– No to dlaczego porzuciłeś ten tropikalny raj i wróciłeś?
– Z chęci zysku, Buniu. Z chęci zysku i sławy. Dostałem niesamowite zamówienie. Panowie ze Standard Oil pofatygowali się do mnie na Hawaje i złożyli ofertę nie do odrzucenia. Chodzi im o serię obrazów mających zdobić siedzibę zarządu firmy. Wydało mi się, że jest to gra nie tylko o duże pieniądze, lecz również szansa zdobycia rozgłosu. Spakowałem więc manatki i wróciłem do domu. Malowanie tych obrazów potrwa ze dwa lata i będzie mi wygodnie pracować nad nimi tu, w Spokane.
– Chcesz malować na strychu? Tak jak kiedyś?
– Chyba nie, Buniu – odparł z uśmiechem. – Ten etap mam już definitywnie za sobą. A poza tym wiem dobrze, jak bardzo ci przeszkadza zapach farb i terpentyny.
– W lecie, kiedy można otwierać okna i wietrzyć, wcale by mi to tak bardzo nie przeszkadzało – stwierdziła.
Todd spojrzał na nią z czułością.
– Naprawdę nie musisz się już dla mnie poświęcać, Buniu – powiedział i pogłaskał ją po dłoni. – Twój wnuczek dorósł. Jest starym koniem, który świetnie potrafi się urządzić.
Barbara skarciła go wzrokiem, który miał najwyraźniej zasugerować, że mimo wszystko nie traktuje go jako osoby w pełni dojrzałej.
– Jakoś nie mogę do końca uwierzyć, że zostałeś artystą – zauważyła.
– Dlaczego?
– Bo nie wyglądasz na artystę. Szczególnie w tych dżinsowych spodniach i koszuli Przypominasz bardziej kowboja niż malarza.
– A wiesz, że masz rację? Niektórzy krytycy nazywali mnie „kowbojem z pędzlem" – oznajmił, szczerząc zęby w uśmiechu, po czym nałożył sobie następną porcję sałatki.
Do pokoju weszła mała kobieta w szarym stroju, niosąc przed sobą tacę z piętrzącymi się na niej porcjami pieczonego kurczęcia, ziemniaków piure i jarzyn. Poruszała się niemal bezgłośnie, nie odzywając się ani słowem. Todd natychmiast zwrócił uwagę na to, jak bardzo spracowane i zniszczone ma ręce, po czym odruchowo się do niej uśmiechnął. Wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat i choć była zbyt szczupła i za mało zadbana, by wedle konwencjonalnych standardów uchodzić za atrakcyjną, można sobie było wyobrazić, jaka byłaby ładna, gdyby tylko komuś udało się skłonić ją do odrobiny radości. Na jego uśmiech zresztą zupełnie nie zareagowała; głowę cały czas miała schyloną i ani razu nie podniosła wzroku. Szybko i bardzo sprawnie obsłużyła babkę i wnuka a po chwili już jej nie było.
– Ona jest tu od niedawna, prawda? – spytał Todd i z radością patrzył na piętrzące się na talerzach przysmaki.
– Owszem. Nazywa się Julia Adolpho i jest doskonałą pomocą domową. Jestem z niej ogromnie zadowolona.
– Wygląda na Azjatkę. Czy nie jest przypadkiem Japonką?
Barbara gwałtownie odchyliła do tyłu głowę i spojrzała na wnuka z góry.
– Cóż za pomysł! Oczywiście, że nie. Pochodzi z Filipin. Dziwię się, że zadałeś mi takie pytanie.
Todd poczuł nagły przypływ zniecierpliwienia. Starsza pani, która go wychowała, miała żelazną wolę i żelazne zasady. Niestety, niektóre z nich bardzo go denerwowały.
– Przepraszam. Bez przerwy zapominam – powiedział, nadając głosowi obojętne brzmienie – że jesteś jedyną żyjącą Amerykanką, która nadal prowadzi drugą wojnę światową.
– Mój mąż zginął w japońskim obozie jenieckim. Czy uważasz, że powinnam o tym zapomnieć?
– Nie, Buniu – odparł Todd. Naprawdę nie chciał jej dotknąć ani urazić. – Nie musisz o tym zapominać. Powinnaś po prostu uznać, że należy to do przeszłości i żyć teraźniejszością. Szczególnie zaś nie pozwalać sobie na to, żeby tamte sprawy rzutowały na twój stosunek do ludzi, którzy mają pecha pochodzić akurat z tego jednego jedynego kraju na świecie. Przecież to jest u ciebie istna obsesja.
– Japończycy zrujnowali moje życie. Zapewne także i życie mojej córki. Nigdy im tego nie wybaczę.
– Życie twojej córki? – powtórzył Todd, tym razem autentycznie zdumiony. – Buniu, czy ty naprawdę uważasz, że jakąś obcą nację czy wojnę, która miała miejsce pięćdziesiąt lat temu, można obarczać winą za postępki mojej szanownej mamusi?
Twarz Barbary przybrała taki kolor, że Todd się wystraszył.
– Lillian byłaby zupełnie inna, gdyby żył jej ojciec. A jemu nie było nawet dane zobaczyć ją na oczy. Jestem pewna, że wychowanie bez ojca na dobre jej nie wyszło.
Todd myślał o przystojnym, młodym żołnierzu, którego oprawiona w srebrną ramkę fotografia stała na komodzie w pokoju babki. Zastanawiał się, czy ten mężczyzna o łagodnych, delikatnych rysach rzeczywiście potrafiłby sobie poradzić z upartą i bezwzględną osóbką, która przyszła na świat jako owoc jego, jakże krótkiego, małżeństwa z Barbarą McAllister.
– Co ty powiesz? Mnie również wychowywałaś sama, i ja także nie miałem ojca. No i co z tego? Wywarło to jakiś destrukcyjny wpływ na moje życie? Chyba nie. Ja sobie przynajmniej tego nie uświadamiam.
– No dobrze, ale co z mieszkaniem? – spytała Barbara, zmieniając ze zwykłą sobie stanowczością temat. – Rozumiem, że będziesz mieszkał tutaj.
– Chyba nie, Buniu. Wiesz przecież, że zacząłbym cię strasznie denerwować, gdybym się tu wprowadził. Naprawdę będzie lepiej, jeśli znajdę sobie jakieś mieszkanie wmieście.
– Przecież w normalnym mieszkaniu nie będziesz mógł malować.
– Wiem. Wynajmę pracownię. Te obrazy będą zajmowały bardzo dużo miejsca. To ogromne płótna.
– I myślisz, że uda ci się wynająć pomieszczenie na pracownię?
– No jasne. Większość malarzy tak robi. Przed chwilą znalazłem w gazecie interesującą ofertę. Ktoś chce podnająć połowę zajmowanego przez siebie studia.
– Połowę? – zdziwiła się Barbara. – Czy to znaczy, że miałbyś dzielić z kimś studio?
– A cóż w tym dziwnego? – odparł, wzruszając ramionami. – Jest tu adres i wydaje mi się, że wiem, gdzie to jest – ciągnął, polewając sosem ziemniaki. – Jeśli rzeczywiście w grę wchodzi pomieszczenie na piętrze w budynku starego Banku Handlowego w samym centrum, to wystarczy tam miejsca dla dwóch.
– A kto korzysta z tego studia? Kto go chce podnająć? Todd spuścił głowę i kroił w skupieniu mięso.
– Nie znam wszystkich miejscowych plastyków. Ofertę złożyła osoba, która nazywa się Kim Tanaka.
Czuł na sobie pełne dezaprobaty spojrzenie babki, ale nie był w nastroju, by znowu spierać się, przekonywać i tłumaczyć.
– Wspaniały jest ten kurczak, Buniu – stwierdził ze sztuczną egzaltacją w głosie. – A jakie pyszne nadzienie! Pikantne, aromatyczne, po prostu coś wspaniałego!
Metoda okazała się skuteczna. Barbara dała się wciągnąć w dyskusję nad talentami kulinarnymi swej służącej, która przybyła do stanu Waszyngton dopiero kilka miesięcy temu, a mimo to zdołała się już nauczyć przyrządzania wielu potraw dokładnie wedle upodobań swojej pani. Todd pochłaniał jedzenie, uczestniczył w rozmowie i tylko obserwujący go spod opuszczonych powiek Homer zauważył, że raz czy drugi zdarzyło mu się zerknąć dyskretnie na zegarek. Todd naprawdę kochał babkę, cieszył się z powrotu do tej pięknej, starej rezydencji, o której zawsze myślał jako o domu, swego dzieciństwa, ale w obecnej chwili fascynowała go ponad wszystko praca. Dzień bez malowania był dla niego dniem straconym. Tęsknił za zapachem olejnych farb, za zapierającą dech w piersi obietnicą, jaką kryło w sobie białe, świeżo zagruntowane płótno. A także za drżącą, niemal erotyczną radością, jaką sprawiał mu dotyk ulubionego pędzla i świadomość, że stoi przed sztalugą w smudze dobrego, jasnego, padającego zza pleców światła.
Nie mógł się wprost doczekać, kiedy będzie mógł wreszcie zadzwonić do niejakiej Kim Tanaka i załatwić sobie jak najprędzej miejsce do pracy.
W tym samym czasie, gdy Todd McAllister spoglądał dyskretnie na zegarek, prowadząc konwersację ze swą babką, Kim Tanaka znajdowała się na drugim krańcu miasta, w przysadzistym bungalowie swego ojca. Siedziała właśnie przed lustrem w sypialni i z ponurą miną przyglądała się swoim włosom.
Próbowała ująć je, ciężkie i lśniące, w obie dłonie i ułożyć tak, by odstawały choć trochę z tyłu głowy. Spojrzała w lustro i skrzywiła się.
Beznadzieja. Tyle rzeczy próbowała robić z tymi włosami, a mimo to wciąż wyglądała jak porcelanowa lalka. Tak jej się przynajmniej wydawało. Mogłaby równie dobrze wdziać na siebie któreś ze starych kimon matki i zrobić makijaż z ryżowej mąki. Czemu by nie pójść na całość? Kim spojrzała z żalem na leżącą na łóżku czarną suknię o skromnym, surowym kroju i na srebrny naszyjnik i kolczyki – eleganckie dodatki, które wybrała specjalnie po to, aby pomogły jej wygłosić oficjalne przemówienie z okazji otwarcia tej ważnej wystawy. Ale co to pomoże, skoro i tak przez te włosy wiecznie wygląda jak chórzystka z operetki „Mikado".
Od lat się z nimi użera. Któregoś roku, jeszcze w szkole, ufarbowała je sobie na rudo i w tym kolorze było jej tak okropnie, że rozpłakała się, obcięła włosy i nie wychodziła z domu, dopóki trochę nie odrosły. Pamiętała doskonale, że Meg z niej się wtedy wyśmiewała, i tylko Sandra okazała jej współczucie.
Tego samego roku, chyba jesienią, Laurel namówiła ją na zrobienie trwałej. Obie miały nadzieję, że rezultat będzie wspaniały i Kim z ogromną chmurą włosów przypominać będzie do złudzenia Dianę Ross. Tymczasem żadna chmura włosów z tego nie wyszła: ciemna grzywa Kim była tak prosta i ciężka, że żadna trwała ondulacja, nawet najmocniejsza, nie utrzymywała się dłużej niż kilka dni.
Na studiach nosiła włosy krótko obcięte, zależało jej bowiem na tym, aby wyglądać na poważną, dojrzałą intelektualistkę. Znowu jednak nic z tego nie wyszło – fryzura ta, w połączeniu z jej niskim wzrostem i delikatnymi rysami twarzy, upodobniła ją raczej do poważnego pazia z cesarskiego dworu. Ludzie na jej widok odczuwali przemożną chęć, aby stanąć przy niej, nachylić się i pogłaskać ją po głowie. A nie na tym jej zależało.
W końcu poddała się i pozwoliła swym włosom odrosnąć. Już od dość dawna spinała je po prostu w koński ogon, co jej właściwie odpowiadało. Czasami jednak pragnęła ubrać się odświętnie i wyglądać tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że jest tym, kim jest – a mianowicie trzydziestotrzyletnią kobietą, która zdobyła już w swoim zawodzie pozycję. I przy takich właśnie okazjach nieodmiennie pojawiał się problem, co zrobić z fryzurą.
Wyglądało na to, że i tym razem się podda. Lśniące, ciężkie włosy opadły w końcu w dół i ułożyły się w naturalny sposób wokół twarzy. Kim włożyła sportowe spodnie do joggingu, starą bluzę z napisem „University of California", po czym powędrowała szerokim, przeszklonym korytarzem do pokoju swej babki.
Właściwie nie był to jeden korytarz, lecz system korytarzy; ten luksusowy pod względem architektonicznym dom stanowił ciekawe połączenie stylu japońskiego i zachodniego. Jego solidna ocieplona konstrukcja wyraźnie obliczona była na surowe zimy północnego zachodu, a wnętrze zachowało lekkość i uroczą przestronność bogatych orientalnych rezydencji.
Korytarz, którym szła teraz Kim, pełnił rolę łącznika między frontową i tylną częścią budynku. Wewnętrzną ścianę miał całkowicie oszkloną; przez szyby widać było patio obsadzone ozdobnymi krzewami i wysypane czystym żwirem, zagrabionym pieczołowicie w ozdobne, japońskie wzory. Odkąd brat i siostra Kim założyli własne rodziny i wyprowadzili się, w tym wielkim domu pozostały prócz niej jedynie trzy osoby: rodzice i babcia, która – odkąd Kim sięgała pamięcią – zawsze razem z nimi mieszkała. Pokoje babki mieściły się w tylnej części domu, za wewnętrznym dziedzińcem, i od wczesnego dzieciństwa Kim uwielbiała ją odwiedzać.
Zatrzymała się przy znajomych, pięknie politurowanych drzwiach, odczekała chwilę, po czym delikatnie zapukała.
– Entrez! – dobiegł z wnętrza głos. Kim uchyliła drzwi, wślizgnęła się do środka i powitała uśmiechem starszą panią, która siedziała przy oknie z książką na kolanach.
Masako Tanaka była już dobrze po osiemdziesiątce. W jej drobnej sylwetce zaczęła dominować starcza kruchość, natomiast blask ciemnych oczu zdawał się świadczyć o tym, że nadal posiada w sobie niewyczerpane zasoby witalności. Włosy miała pięknie obcięte i ułożone, a jej dbałość o ubiór nie zanikła z wiekiem. Kim od dzieciństwa pamiętała babkę w jedwabnych, szytych na zamówienie i utrzymanych w zachodnim stylu sukniach, do których kupowała piękną biżuterię i zamawiała obuwie w najlepszych sklepach.
Rozejrzała się po pokoju i wydała z siebie radosne westchnienie. Kiedy była małą dziewczynką, mieszkanie babci uważała za zaczarowane, bajkowe miejsce; wyobrażała sobie, że tak samo jest we wnętrzu tęczowych mydlanych baniek, które wydmuchiwała na dziedzińcu ze specjalnej fajeczki. Widok tych cudownie delikatnych, szybujących w powietrzu kul, zdających się mieścić w sobie osobne światy, nieodmiennie przywodził jej na myśl to właśnie miejsce, z jego srebrnymi ścianami, masą przestrzeni, oszczędnie rozmieszczonymi pięknymi meblami, pojedynczą gałązką kwiatu wiśni w narożnej alkowie i długimi, jedwabnymi zwojami kakemono, zdobiącymi ścianę naprzeciw okien.
Podobnie jak reszta domu, pokoje pani Masako posiadały wystrój stanowiący połączenie elementów zachodnich i japońskich. Dużo wolnej przestrzeni i oszczędność w eksponowaniu ozdób – to elementy czysto orientalne, natomiast wielkie, hebanowe, rzeźbione łoże i masywny, wygodny materac – stanowiły przykład wyraźnej koncesji na rzecz stylu amerykańskiego. W takim też stylu utrzymana była szeroka serwantka i ozdobny sekretarzyk, wypełniony książkami i antycznymi bibelotami.
Najdziwniejsze zaś było to, że w połączeniu tym nic nie raziło. Madame Tanaka, osoba o wyrafinowanym guście, potrafiła połączyć te elementy w doskonale harmonijną i urokliwą całość.
Kim przeszła przez pokój i z uśmiechem pocałowała starszą panią w policzek. Ucieszyła ją znajoma woń perfum. Zawsze uwielbiała zapach, jaki unosił się wokół jej babki.
– Znowu odezwałaś się po francusku, babciu – zauważyła.
– Czyżby?
– No tak. Kiedy zapukałam, powiedziałaś przecież entrez!
– Nic dziwnego. – Madame Tanaka wskazała gestem książkę, którą przed chwilą odłożyła. – Czytałam właśnie francuską poezję.
Kim schyliła głowę, by obejrzeć okładkę oprawnego w skórę tomiku, po czym przeszła przez pokój i zajrzała do stojącej na komodzie drewnianej szkatułki, w której pani Masako trzymała swoją biżuterię.
– Babciu, nie masz przypadkiem jakichś grzebieni do upięcia moich włosów? Czegoś, co pasowałoby do czarnej sukni i srebrnych dodatków?
– Grzebieni?
– No, wiesz. – Kim odwróciła się, podniosła włosy do góry i przytrzymała je dłonią tak, żeby nie przylegały gładko do głowy. – Chciałabym wyglądać troszkę inaczej. Bardziej poważnie i... – zająknęła się bezradnie.
– Mniej orientalnie – rzekła bez ogródek babka i skarciła ją spojrzeniem.
– No, może. – Kim, speszona, odwróciła się nerwowo i skrzywiła do odbicia w lustrze. – A cóż w tym złego? Czasami nudzi mi się być wiecznie „małą, słodką Japoneczką". Nie rozumiesz?
– Rozumiem, rozumiem. A na jaką okazję się wybierasz? – Będę miała pierwszy wernisaż w mojej nowej pracy.
Wystawiamy prace pewnego fotografika z Chicago i występując w roli kustosza, chciałabym wyglądać, no wiesz, jak poważna, znająca się na sztuce osoba. Na uroczystym otwarciu będzie burmistrz, kilku radnych, a może nawet senator...
– Słowem wszyscy wybitni znawcy sztuki – zauważyła kpiąco starsza pani.
Kim natychmiast się do niej uśmiechnęła.
– Wiem przecież; babciu, że nikt z nich nie zna się na sztuce, ale to w końcu oni mnie zatrudniają; Galeria utrzymuje się z kasy miasta, a mnie naprawdę zależy na tej pracy.
– Dobrze, dobrze, moja droga. Uczeszę cię jak należy i zaplotę ci piękny, francuski warkocz.
– Naprawdę? – rozpromieniła się Kim. – A nie bolą cię dziś, babciu, – palce?
– Nie mówmy o tym. Opanowanie sztuki godnego znoszenia bólu jest jednym z wymogów starości. Podaj mi grzebień i siadaj przede mną.
Będziemy mogły rozmawiać. Nie będzie mi to w niczym przeszkadzało.
Kim posłusznie usiadła na małym stołeczku, który Madame Tanaka służył jako podnóżek, objęła ramionami kolana i znieruchomiała.
– A więc powiadasz, mała Kimiko, że będzie tam burmistrz? – zagadnęła babka, biedząc się nad tym, aby z masy czarnych, lśniących włosów uformować europejską fryzurę.
– Owszem. Zaprosiliśmy również autora wystawianych prac, ale odmówił. Powiedział, że unika kontaktów z publicznością, gdyż mają one negatywny wpływ na jego potencjał twórczy.
Madame Tanaka stłumiła śmiech.
– Wiem, wiem. Picasso kiedyś powiedział mi dokładnie to samo, co było oczywiście absolutną nieprawdą, bo w istocie uwielbiał takie kontakty. Karmił się pochlebstwami, był od nich uzależniony jak narkoman.
Kim skręciła głowę w bok, próbując zerknąć na babkę, ale starsza pani niecierpliwie pociągnęła ją za włosy, zmuszając natychmiast do przyjęcia potulnej pozy.
– Babciu – bąknęła pod nosem – nigdy mi nie mówiłaś o tym, że znałaś Picassa.
– Bo nigdy mnie o to nie pytałaś, Cóż w tym takiego dziwnego? Kiedy mieszkałam w Paryżu, spotykałam się z całą plejadą malarzy. Przesiadywali całymi dniami w kawiarniach, jak to artyści... Dotąd nie mam pojęcia, kiedy znajdowali czas, żeby coś namalować.
Kim westchnęła, z zazdrością myśląc o tym, jakie niezwykłe, barwne życie miała babka.
Masako Kowashi – tak bowiem brzmiało jej panieńskie nazwisko – pochodziła z zamożnej japońskiej rodziny i w trzydziestych latach udała się na studia do Paryża. Tam też spotkała swego przyszłego męża – Yoshio Tanakę – Amerykanina japońskiego pochodzenia, który wykładał historię sztuki na Sorbonie. Urodziła im się wkrótce dwójka dzieci, żyli otoczeni gronem wspaniałych przyjaciół, ale ten szczęśliwy okres w ich życiu zburzyła wojenna katastrofa.
– Opowiedz mi, co się stało po wybuchu wojny – powiedziała ściszonym głosem Kimiko. Dotyk układających jej włosy wprawnych palców babki przynosił spokój.
– Przecież znasz na pamięć te wszystkie stare historie;
– Wiem, ale już od dawna nie rozmawiałyśmy o Paryżu. Lubię o tym mówić. Za każdym razem dowiaduję się czegoś nowego. Podziwiam cię za to, że byłaś taka dzielna.
– Co to ma wspólnego z dzielnością – prychnęła babka. – Walka o przetrwanie należy do obowiązków kobiety, szczególnie gdy ma pod opieką dwójkę dzieci.
– Opowiedz mi coś – prosiła Kim. – Opowiedz mi o dziadku.
– No cóż. Twój dziadek był bardzo przystojny. No i był... Amerykaninem w każdym calu – zaczęła babka. Jej głos posmutniał i trudno by było inaczej, skoro wróciła myślami do jedynego mężczyzny, którego w życiu kochała. – A ja szalałam wówczas za wszystkim, co amerykańskie. Uwielbiałam stroje twojego dziadka, jego zabawny akcent, absolutnie wszystko, co było mu bliskie, włącznie z opowieściami o baseballu.
– A więc zakochałaś się w nim, zostałaś jego żoną i potem urodził się mój ojciec – podpowiedziała Kimiko.
– Tak. Laurence przyszedł na świat w 1938 roku, a Genevieve trzy lata później. Nadaliśmy im amerykańskie imiona i zadbaliśmy o to, aby otrzymali francuskie paszporty – kontynuowała Masako znaną sagę rodzinną. – Jeszcze znacznie wcześniej, w latach trzydziestych, twój dziadek miał przeczucie, że w Europie zdarzy się coś strasznego. A przecież trzymaliśmy się wtedy z dala od polityki, cieszyliśmy się życiem, byliśmy w sobie tak bardzo zakochani...
Głos starszej pani odrobinę się załamał i Kim pospieszyła jej z pomocą.
– Mówiłaś mi, że dziadek bardzo zmienił się po wybuchu wojny. Rzeczywiście tak się stało?
– Tak. Cała jego postawa wobec świata uległa nagłemu przeobrażeniu. Mój mąż, którego uważałam raczej za lekkoducha, zaczął uważać, że aktywny udział w wojnie jest jego świętym obowiązkiem. Przerodziło się to niemal w obsesję i od tego momentu żadne moje – argumenty nie miały najmniejszego wpływu na jego decyzje. Wiedział, że Ameryka, którą traktował jako ojczyznę, zostanie wciągnięta w tę wojnę... i że również będzie to wojna z Japonią... ale i to nie było w stanie go powstrzymać. Uważał, że jego japoński wygląd i koneksje mogą się w tej wojnie do czegoś przydać. Nawiązał kontakty z francuskim ruchem oporu i bardzo szybko zszedł do podziemia.
– Mówi się: „zszedł do podziemia" – odezwała się, marszcząc brwi, Kim. – Ale znaczyło to przecież tyle, że po prostu odszedł z domu i pozostawił cię samą z dwojgiem dzieci. Nie bardzo rozumiem, jak mógł to zrobić. Nie czuł się za was odpowiedzialny?
– Widzisz, moja droga, różne są rodzaje powinności. Dla mężczyzn czas wojny jest czasem, kiedy powinność wobec kraju znaczy więcej niż zobowiązania rodzinne. Żyjesz w czasach pokoju i trudno ci to do końca zrozumieć, ale uwierz mi, że tak jest. Ja starałam się tak właśnie tłumaczyć sobie jego wybór. Tym bardziej że żył z dala od ojczyzny i w godzinie próby chciał się okazać wobec niej lojalny. Tysiące razy zadawałam sobie pytanie: dlaczego odszedł? Dlaczego zginął? Mogę się tylko domyślać. Do końca tego i tak wiedzieć nie będę.
– Ale jak on cię mógł zostawić wtedy, kiedy byliście wszyscy narażeni na tyle niebezpieczeństw? – powtarzała swoje wnuczka. – Przecież miałaś dwoje maleńkich dzieci. Ciotka Genevieve musiała być jeszcze niemowlęciem.
– Było nam bardzo trudno – rzekła babka i skwitowała to stwierdzenie krótkim westchnieniem. – Dzieci, na szczęście, miały francuskie paszporty, ja zaś, wychodząc za twojego dziadka, przyjęłam obywatelstwo amerykańskie. Yoshio wielokrotnie mi powtarzał, że jeśli Ameryka znajdzie się w stanie wojny z Japonią, to Paryż nie będzie dla nas bezpieczny. Udało mi się zabrać dzieci do Stanów w marcu 1942 roku, w kilka miesięcy po ataku na Pearl Harbor.
Kim nachmurzyła się. Słyszała już tę historię wiele razy, ale dopiero niedawno zaczęła w sposób dojrzały doceniać odwagę, jaką okazała babka, gdy zdecydowała się przyjechać ze swymi dziećmi do nie znanego sobie kraju, który toczył wojnę z jej dawną ojczyzną i kipiał nienawiścią wobec wszystkiego co japońskie.
– Trudno ci było, babciu, prawda? Byłaś jeszcze taka młoda... Miałaś przecież wtedy mniej lat niż ja.
– Tak – potwierdziła lakonicznie Madame Tanaka. – Bardzo trudno! Twój dziadek nie miał tu właściwie żadnej rodziny, z wyjątkiem jakiegoś wuja, który nie wiedział nawet o naszym małżeństwie. Znalazłam schronienie u przyjaciół twojego dziadka, wywodzących się z kręgów akademickich. Ci zacni ludzie ukrywali nas właściwie aż do momentu, kiedy najgorsza faza antyjapońskiej histerii nieco opadła. Dzięki temu nie wylądowałam z dziećmi w obozie dla internowanych, choć każdego dnia tak się to właśnie mogło skończyć.
– Bardzo się bałaś? – spytała Kim ściszonym głosem.
– Bardzo. Bez przerwy. Genevieve była chorowitym dzieckiem. Miała poważne ataki astmy i naprawdę bardzo się bałam, że w warunkach obozowych po prostu nie przeżyje. Czasami nie wytrzymywałam tego stanu wiecznego zagrożenia i płakałam nocami. Ze strachu i z tęsknoty za domem.
– W jaki sposób potrafiłaś utrzymać siebie i dzieci?
– Głównie szyciem i cerowaniem. Było kiedyś zapotrzebowanie na tak zwane cerowanie artystyczne. Brałam tę robotę do domu i robiłam tego tyle, że bolały mnie oczy i palce miałam stale spuchnięte. Myślę, że stąd mam te zmiany zwyrodnieniowe, które tak mi dokuczają przy każdej zmianie pogody.
– A od dziadka nigdy nie dostałaś już żadnej wiadomości.
– Nie. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że zginął na Filipinach, wykonując jakąś tajną misję na tyłach wroga. Amerykanie uznali go za bohatera. Został pośmiertnie odznaczony, a jego medal wręczono mnie.
Kim skinęła głową, myśląc o starym, wojskowym odznaczeniu, które spoczywało w ozdobnym pudełeczku w górnej szufladzie babcinej komody.
– Babciu... – zaczęła z wahaniem. – Musiałaś się przecież na to wszystko złościć. Musiałaś czuć wielki żal... Tylko do kogo?
– No właśnie. Do kogo miałam mieć żal? Do moich rodaków? Do Amerykanów? Do losu? Do dziadka? Może mi coś poradzisz? – spytała starsza pani z przewrotnym uśmiechem.
Kim odpowiedziała bezradnym wzruszeniem ramion.
– Nie wiem. Pewnie do wszystkich po trochu. Twoje życie było takie szczęśliwe i nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. A potem przez długie lata musiałaś borykać się z losem, samotnie wychowując dzieci.
Mimo że była odwrócona plecami i nie mogła widzieć babki, poczuła, że stara kobieta z filozoficznym spokojem wzruszyła ramionami.
– Wojna jest elementem ludzkiego losu – odparła. – Obie wywodzimy się z prastarej cywilizacji, w której zawsze rozumiano, że wojna jest potrzebna po to, by istnieć mógł pokój, i że po okropnościach wojny nastają lata, w ciągu których ludzie mogą cieszyć się i doceniać czasy pokoju. Nie trzeba się zadręczać myśleniem o tym, co należy do przeszłości. Trzeba mężnie znosić przeciwności losu, szykować się na to, by godnie zejść z tego świata i nie pozwolić, by upiory przeszłości żyły dłużej niż czas, który je do życia wskrzesił.
– A więc niczego nie żałujesz?
– A czegóż mam żałować, moja maleńka? Mam przecież ciebie, twojego brata i siostrę, ich dzieci i swoje dzieci. Mam więc. kogo kochać. Żyję sobie w tym pięknym domu z tobą i twoimi rodzicami. Moim dzieciom się świetnie powodzi. Twój ojciec jest bankierem, a twoja ciotka Genevieve projektuje wnętrza dla bogaczy na Manhattanie. Mało kto ma tak cudowną starość. Czegóż więc miałabym żałować?
– Babciu! Czy ty wiesz, jak ja cię kocham! – zawołała Kim pod wpływem nagłego impulsu. Odwróciła się, przyklękła na stołku i objęła drobne, kruche ramiona staruszki.
– Uspokój się – odrzekła surowym tonem Masako. – Jeśli rzeczywiście mnie kochasz, to siedź spokojnie i nie wierć się, dopóki nie skończę. Aha! I w piątek wieczorem masz tu być na kolacji.
– W piątek? – zdziwiła się Kim. – A co takiego będzie w piątek?
Babka wydała z siebie zrezygnowane westchnienie.
– Przecież już ci o tym mówiłam, Kimiko. W piątek złoży nam wizytę David Yamamoto.
Kim poczuła się odrobinę zażenowana.
– Syn jednego z twoich znajomych? Ten twój „bogaty i przystojny japoński biznesmen"?
– Twój sarkazm jest zupełnie nie na miejscu. To miły, młody człowiek. I nie jest żadnym Japońskim biznesmenem, tylko specjalistą – do spraw technicznych w firmie komputerowej, w której pracuje twój brat. Natomiast jego rodzinę rzeczywiście znamy od lat. To prawda.
– Babciu... – Kim zmieniła ton na uprzejmy. – Przecież ty chyba wiesz, że czasy aranżowanych przez starszych małżeństw należą już do przeszłości.
– Oczywiście, że wiem – odparła spokojnie Masako Tanaka. – Ale czy widzisz coś złego w tym, że mam ochotę cię przedstawić miłemu, młodemu człowiekowi?
– Ale po co? Ile razy mam ci powtarzać, że nie chcę wyjść za mąż? Jestem zadowolona z takiego życia, jakie prowadzę.
– Masz już trzydzieści trzy lata. Chciałabym doczekać chwili, gdy znajdziesz sobie męża.
– Oczywiście męża Japończyka – dokończyła Kim zaczepnym tonem.
– Tak. Każdy powinien dobierać sobie małżonka z własnej grapy. Wyznaniowej, rasowej, etnicznej – to już zależy od kultury. Wiesz, w jakiej kulturze żyjesz i wybór należy do ciebie. Ale pamiętaj, że w małżeństwie kobieta narażona jest na wiele konfliktów, a większość z nich to konflikty lojalności. Ma ona bowiem obowiązek być lojalna wobec swych rodziców i wobec rodziców swego męża, wobec męża i wobec dzieci, wobec swego domu i wobec domu ojca. Po co więc narażać się na dodatkowe konflikty rasowe? To oczywisty absurd.
Kim słuchała w milczeniu wywodów babki. W swym najbliższym otoczeniu miała okazję przyjrzeć się wielu mieszanym rasowo małżeństwom. Również małżeństwom pomiędzy wyznawcami różnych religii. Z jej doświadczeń wynikało aż nadto wyraźnie, że nie były one ani bardziej, ani mniej udane niż tradycyjne stadła, w których małżonków nie dzieliły żadne różnice rasowe czy wyznaniowe.
– To są okropnie staroświeckie poglądy, babciu – odezwała się po chwili. – Nikt już w ten sposób nie rozumuje.
– Czyżby? – spytała z powątpiewaniem Madame Tanaka. Nie sprawiała wrażenia speszonej. – Nachyl głowę niżej, kochanie. Muszę ci jeszcze odrobinę poprawić tę fryzurę. Zaraz będzie koniec.
– Babciu! Naprawdę uważam, że lepiej będzie, jeśli nie spotkam się z tym twoim japońskim biznesmenem. Cały pomysł wydaje mi się po – prostu żenujący.
– Voila! C'est fini – orzekła Madame Tanaka, przechodząc na francuski, jak miała to w zwyczaju czynić zawsze wtedy, gdy zależało jej na wprowadzeniu do rozmowy akcentu świadomej dwuznaczności i uniknięciu dalszego sporu. I tak wszystko toczyło się zawsze dokładnie po jej myśli. – Tres, tresjolie, ma petite.
Kim wstała ze stołeczka, ucałowała babkę serdecznie i opuściła pokój, zatrzymawszy się jednak przedtem na moment, by przejrzeć się w starym, oprawnym w politurowaną ramę lustrze.
Kiedy zbliżała się do drzwi swego pokoju, usłyszała telefon i zaczęła biec, by zdążyć go odebrać.
– Czy mógłbym prosić panią Kim Tanaka?
– Jestem przy telefonie.
Todd usłyszał w słuchawce kobiecy głos i odchyliwszy się na krześle do tyłu, błądził oczami po ścianach swego dawnego pokoju, usilnie próbując wyobrazić sobie twarz osoby, która się przed chwilą odezwała. Ta kobieta mówiła czystym, niskim głosem, bez śladów obcego akcentu czy jakichkolwiek naleciałości mogących wskazywać na jej pochodzenie. Poprawna dykcja, poprawna intonacja. Zdawało mu się, że w jej głosie zabrzmiała nuta charakterystyczna dla osób energicznych, kompetentnych, nawykłych do profesjonalnego posługiwania się telefonem. Wyobraził sobie wysoką kobietę z ciemnymi, prostymi brwiami, zamaszystą i skuteczną w działaniu, noszącą ubrania mające upodobnić ją do mężczyzny, a zapewne również i walizeczkę używaną przez biznesmenów...
– Pani Tanaka? – rzucił pospiesznie, uświadomiwszy sobie, że jego ćwiczenia z wyobraźni trwają już nienaturalnie długo. – Mówi Todd McAllister. Dzwonię w związku z ogłoszeniem...
– Czy interesuje pana wynajęcie części studia? – przerwała rzeczowo.
– Tak. Oczywiście – zapewnił radośnie. – I bardzo zależy mi na czasie. Chciałbym jak najszybciej móc gdzieś malować.
– Rozumiem.
Todd wyczuł w jej głosie lekkie wahanie. Uświadomił sobie, że kobieta, którą sobie przed chwilą wyobraził, na pewno nie jest typem osoby, która skłonna byłaby załatwić taką transakcję przez telefon. W końcu przecież, wynajmując połowę swego studia, ma prawo wybrać takiego współużytkownika pracowni, który będzie jej najbardziej odpowiadał. Być może przygotowała dla chętnych całą baterię wymyślnych testów. Todd poczuł przypływ irytacji. Nie lubił być egzaminowany, ale naprawdę bardzo zależało mu na znalezieniu miejsca do pracy. Dlatego opanował się i świadomie przybrał wypróbowany, ciepły ton „beztroskiego kowboja", który dotąd nigdy go nie zawodził.
– Czy mógłbym spytać, jaki charakter ma pani praca? Chodzi mi o pracę artystyczną. Mam wrażenie, że pani nazwisko nie jest mi obce, ale w tej chwili nie potrafię....
– Wątpię, żeby znał pan moje nazwisko – ucięła krótko. – Wróciłam do Spokane dopiero wiosną tego roku.
– Wróciła pani?
– Tak. Urodziłam się tu i wychowałam, ale szkołę i studia skończyłam w Kalifornii. Tam też pracowałam.
– I była to praca związana ze sztuką?
– Owszem. Przez kilka lat wykładałam historię sztuki i uczyłam rysunku na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.
Todd gwizdnął z podziwem. Wszystko wskazywało na to, że jego wyobrażenia na temat tej kobiety potwierdzały się.
– To imponujące! – skomentował. – Miała pani stały kontrakt?
– Owszem – odparła krótko.
Wyczuł w jej głosie sztywność. Niechętnie widać udzielała o sobie informacji przez telefon. Pomysł wynajęcia połowy pracowni coraz mniej mu się podobał. Jego rozmówczyni zrobiła na nim nie najlepsze wrażenie i wcale nie był pewien, czy potrafiłby ułożyć sobie poprawne stosunki z taką osobą.
Todd McAllister, dzięki swemu pogodnemu usposobieniu, rzadko miewał konflikty z ludźmi. Tym razem był jednak całkowicie pewien, że pani Tanaka z pewnością nie spodoba się jego spontaniczny, nie ograniczony żadnymi rygorami czasowymi, styl pracy. Jeżeli zatrudniono ją jako nauczyciela akademickiego na wydziale sztuk pięknych renomowanej uczelni, to na pewno musi być typem skłonnym do zawziętej rywalizacji. No i jest w wieku... co najmniej średnim. Do jej wyimaginowanego portretu dołączył więc szopę stalowo szarych włosów.
– Przepraszam, że pytam – odezwał się, powodowany już właściwie czystą ciekawością – ale nie mogę sobie wyobrazić powodów, dla których ktoś rezygnuje z kontraktu na uczelni artystycznej po to, żeby wrócić do Spokane.
– Zaważyły względy rodzinne – wyjaśniła nieco oschłym tonem. Tym razem nie miał już wątpliwości: denerwowały ją pytania dotyczące życia prywatnego. Zaskoczony był, gdy po krótkiej pauzie udzieliła mu kurtuazyjnie chłodnym tonem dokładniejszej odpowiedzi: – Moja babcia bardzo się już zestarzała i chciałam być bliżej niej.
– Pani babcia? – zdumiał się.
Wytrąciło go to z równowagi. Natychmiast wymazał z wyimaginowanego portretu dorysowaną przed chwilą siwą szopę włosów. Jak można być w takim wieku, aby wykładać przez szereg lat na prestiżowej uczelni, a jednocześnie mieć babcię?
– Tak. Babcia ma osiemdziesiąt trzy lata i jest coraz słabsza. Wróciłam do Spokane i objęłam posadę kustosza galerii. Pracuję cztery godziny dziennie, prowadząc między innymi zajęcia plastyczne z dziećmi, a potem idę do studia. Jak na moje potrzeby jest ono po prostu za duże, a ponieważ czynsz jest wysoki, sensowne byłoby podnająć połowę pracowni innemu artyście.
– Czy wolno wiedzieć, czym się pani zajmuje? – spytał ponownie Todd.
– Maluję głównie akwarele i dekoracje ścienne na jedwabiu – odparła. – Może się pan nie martwić. Sama jestem raczej mała i zajmuję się miniaturowymi przedmiotami – dodała, zaskakując go poczuciem humoru. Tego się zupełnie nie spodziewał.
– Ja niestety nie – rzucił szorstko.
– Przepraszam. Nie rozumiem.
– Ja się zajmuję dużymi przedmiotami. Moja specjalność to konie, stada bizonów, konne oddziały Irokezów i temu podobne rzeczy.
– Och! – odezwała się po krótkiej pauzie. – Todd McAllister! Przepraszam, ale jakoś nie dotarło do mnie od razu, że to pan.
– I tak dziwne, że się pani z czymś moje nazwisko skojarzyło. Nie przypuszczałem, że jestem na tyle znany w Kalifornii.
– To chyba przesadna skromność. Pańskie nazwisko jest znane w całym kraju. Przecież pan o tym doskonale wie.
Todd rozpromienił się na moment, ale po chwili spochmurniał ponownie. Jej słowa zabrzmiały uprzejmie, ale w głosie nadal pobrzmiewała ta sama chłodna rezerwa. W rezultacie wcale nie był pewien, co ta kobieta naprawdę myśli na temat jego malarstwa.
– Dziękuję za komplement – powiedział wreszcie. – Skoro więc już pani wie, kim jestem, to może pora przejść do sedna? Czy jest pani skłonna wynająć mi połowę pracowni? Przystępuję do poważnego przedsięwzięcia, czeka mnie masa pracy i naprawdę bardzo potrzebuję jakiegoś kąta, żeby zacząć malować.
– Przepraszam, ale w tym momencie decyzja wydaje mi się przedwczesna. Chciałabym jeszcze pewne rzeczy z panem przedyskutować. Może raczej nie przez telefon.
– Oczywiście. To dobry pomysł. – Todd zmusił się, by powiedzieć to tonem radosnym i swobodnym. – Jaki termin pani proponuje?
– Może piątek po południu?
– Doskonale! A gdzie?
– Myślę, że najlepiej w mojej pracowni. Będzie pan mógł ją obejrzeć i zadecydować, czy jest odpowiednia.
– Jestem gotów wynająć ją bez oglądania – oznajmił, czyniąc ostatni rozpaczliwy wysiłek, by skłonić tę kobietę do szybkiego zakończenia transakcji. – Znam budynek, w którym mieści się pani pracownia, i jestem pewien, że mógłbym to kupić w ciemno...
– Mógłby pan? No cóż, ja natomiast nigdy nie załatwiam niczego w ciemno. Umówmy się więc wczesnym popołudniem, dobrze? Powiedzmy o drugiej. Jak rozumiem, zna pan adres.
– Dobrze, będę u pani o drugiej – odpowiedział zrezygnowanym tonem.
Pożegnali się. Todd odłożył słuchawkę i przez chwilę siedział nieruchomo, wpatrując się ponuro w telefon. Wyszedł wreszcie na korytarz, nadal zastanawiając się, czym wypełni długie dni, jakie dzieliły go od tego piątku.
Co za cholerna baba, pomyślał. Dlaczego nie może się z nim spotkać choćby jutro? Będzie się teraz włóczył bez celu, nie mogąc nawet rozpakować malarskich przyborów. Wszystko przez tę ponurą pedantkę.
Pewnie zbudowana jest jak zapaśnik sumo. Albo może się okazać, że ma czarny pas mistrza karate. W myślach mnożył złośliwości pod jej adresem.
Zapomniał z tego wszystkiego włożyć buty, ale nie chciało mu się już wracać do pokoju, powlókł się więc w skarpetkach po schodach i zajrzał do salonu, gdzie babka siedziała przy kominku, zajęta szyciem.
Zajrzał do koszyka Homera. Stary pies podniósł łeb i pozwolił sobie na ledwo dostrzegalne, powolne poruszenie ogonem, po czym na powrót zamknął ślepia. Todd schylił się i kilka razy serdecznie go poklepał. Po chwili wyprostował się i zerknął do drugiego koszyka.
– Gdzie jest szczeniak?
– Julia wyprowadziła go na dwór. Jest przyzwyczajony do załatwiania się na ligninę, ale chciałabym, żeby możliwie szybko nauczył się załatwiać swoje potrzeby w ogrodzie.
Służąca pojawiła się właśnie w drzwiach, niosąc przed sobą Hugona, który próbował wyrwać się jej z rąk. Włożyła go do małego koszyka i nie podnosząc wzroku, zabierała się do wyjścia.
– Załatwił się, Julio? – spytała rzeczowo Barbara, opuszczając okulary na czubek nosa i spoglądając ponad złotymi oprawkami na szczupłą kobietę, która niepewnie zatrzymała się w drzwiach.
– Chyba tak, proszę pani – odpowiedziała cicho. – Ale jest bardzo zimno i chciał jak najszybciej wrócić.
– Wcale mu się nie dziwię – zauważył Todd. – Na jego miejscu zrobiłbym to samo.
Służąca skinęła głową i z widoczną ulgą się oddaliła. Todd przyklęknął przy małym koszyku i pogłaskał drżącego szczeniaka, który zachwycony, że ktoś się nim zainteresował, natychmiast przewrócił się na grzbiet i polizał różowym języczkiem niewiele mniejszą od siebie ludzką rękę.
Wyjął ostrożnie małego z koszyka, przeszedł przez pokój, położył się na kanapie i unikając spojrzenia babki, zaczął się z nim bawić.
– Todd! Nie chcę, żebyś rozpuścił tego psa.
– To jeszcze nie pies, Buniu. Co najwyżej psie niemowlę. Jest przestraszony i samotny.
– Jesteś sentymentalny. Masz za miękkie serce. Todd, pieszcząc aksamitne uszy szczeniaka, zastanawiał się nad tym, co przed chwilą usłyszał.
– Jak można mieć za miękkie serce, Buniu? Czy nie uważasz, że na tym nie najlepszym ze światów każdy odruch serca jest czymś na wagę złota?
– Oczywiście, że nic podobnego nie uważam. – Zawiązała supełek na nitce i energicznie ucięła jej koniec nożyczkami. – Świat niech się troszczy o siebie, a ty o siebie. Jeżeli będziesz miał za miękkie serce, ludzie będą cię bezlitośnie wykorzystywać.
– Szkoda, że nie byłaś w wojsku, Buniu. Zupełnie jakbym słyszał kaprala. Kaprale zwykli mawiać: „Kto ma miękkie serce, musi mieć twardy tyłek". Znam ten rodzaj humanitaryzmu – odparł i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Babka zmierzyła go lodowatym spojrzeniem i powróciła do szycia.
Deszcz bębnił o szyby, ogień na kominku rzucał na ściany migotliwe, pełzające cienie, a z kosza dobiegało ciche chrapanie Homera. Szczeniak wcisnął się pomiędzy ramię Todda a oparcie kanapy i pracowicie wylizywał mu ucho.
Todd głaskał małe ciałko pieska, cały czas myśląc o kobiecie, która wyznaczyła mu spotkanie na piątek po południu.
– Proszę pani! Jason pomalował swój domek na niebiesko!
Kim ruszyła przez salę, klucząc pośród małych dzieci, które siedząc na podłodze galerii, zamalowywały ogromnymi pędzlami płachty gazetowego papieru.
Był piątek, zbliżało się południe i jej ostatnia godzina lekcyjna dobiegała końca. W ramach pracy prowadziła w galerii zajęcia plastyczne i teraz właśnie uczyła dzieciaki z trzeciej klasy pobliskiej szkoły podstawowej posługiwania się pędzlem.
Zatrzymała się przy małej dziewczynce, która przykucnęła na podłodze z pędzlem w ręku, wpatrując się z oburzeniem w siedzącego obok chłopca. Ona to właśnie złożyła donos na kolegę, Trzeba to jakoś mądrze załatwić.
Mały pracował w skupieniu, całkowicie zaabsorbowany tym, co robi. Domalowywał właśnie swemu domkowi kominy i okna.
– On wszystko maluje na niebiesko – zawołała dziewczynka. – Tak nie wolno!
– A dlaczego? – spytała Kim. Odrzuciła do tyłu spięte w koński ogon – włosy i usiadła po turecku tuż obok malców. Miała na sobie dżinsy, adidasy i jasnoróżową koszulkę z krótkim rękawem. Kiedy siedziała w tym stroju na podłodze, postronny obserwator z trudem odróżniłby ją od jej podopiecznych.
– Niebo jest niebieskie, a inne rzeczy nie są. On nie może wszystkiego malować na niebiesko. Tak nie wolno robić.
Kim przyjrzała się twarzyczce małej, piegowatej złośnicy i westchnęła. Kiedy przychodzi ten moment, gdy naturalna spontaniczność zostaje w dziecku definitywnie zniszczona? Kiedy ulegamy bez reszty percepcji świata, wedle której niebo ma być niebieskie, trawa zielona, a wszelkie eksperymentowanie niedozwolone?
– Angelo – zaczęła łagodnie, spojrzawszy na przypiętą do sweterka małej tabliczkę z jej imieniem – czy oglądałaś te obrazki na ścianach?
Dziewczynka, nadal nachmurzona i zła, powiodła wzrokiem po rzędzie eksponowanych na ścianach galerii fotografii.
– Tak – bąknęła pod nosem i zerknęła z ukosa na Jasona, który umoczył pędzel w niebieskiej farbie i malował teraz stojący przed domem rząd drzew.
– A jakiego koloru jest niebo na tych obrazkach? – spytała Kim.
– Szare – odparła Angela. – Ale to jest co innego. Bo te obrazki nie są kolorowe.
– A nie widziałaś nigdy szarego nieba? – dociekała Kim. – Na przykład w czasie wichury, albo gdy pada deszcz? Czy niebo nie jest wtedy szare?
– No... chyba tak.
– A czasem – ciągnęła Kim – bardzo wczesnym rankiem, niebo jest bladozielone. Zupełnie takie jak twój sweterek. A przed burzą potrafi się zrobić żółte. O zmierzchu zaś bywa fioletoworóżowe, a głęboką nocą czarne. Kto ci powiedział, że zawsze jest niebieskie?
– Ale on maluje na niebiesko i domy, i drzewa, i kwiaty. Wszystko tak maluje. To jest głupie i...
– Malarze czasami tak właśnie robią. Nazywa się to techniką monochromatyczną – powiedziała Kim z uśmiechem i pogłaskała po głowie chłopca, który nadal pracował w skupieniu nad swym dziełem.
– Ale po co on to robi? – spytała Angela.
– Chce się zapewne przekonać, co z tego wyniknie. Chce sprawdzić, jak to będzie wyglądało. To jedyny powód, dla którego artyści malują, Angelo. I dlatego mają z tego tyle radości.
Dziewczynka przyglądała się w niemym zdumieniu swej nauczycielce, która wstała z podłogi i omijając ostrożnie inne dzieci, przeszła w głąb sali. Po chwili dopiero zerknęła na Jasona, który radośnie zdobił niebo nad domkiem niebieskimi ptakami.
Ostatnia godzina lekcyjna dobiegła końca. Kim powędrowała do pokoju na zapleczu, wzięła z półki kanapki i uśmiechnęła się do głównego kustosza, który oglądał właśnie drewniany, ażurowy pojemnik na przesyłki z uszkodzonym narożnikiem.
– Obawiam się, że trzeba to będzie wymienić – powiedział z westchnieniem. – Mam nadzieję, że nasz budżet zniesie ten cios.
Kim jeszcze szerzej się uśmiechnęła. Jeffrey Holmes bez przerwy martwił się o budżet.
– Podobały się dzieciom fotografie? – spytał, odrywając wreszcie wzrok od uszkodzonego pojemnika.
– Niespecjalnie. Z wyjątkiem tych najprostszych ujęć i portretów. Małe dzieci z reguły bardziej interesują ludzie niż kompozycje abstrakcyjne.
– Dzieci są prawdziwymi humanistami – zgodził się Jeffrey. – Powinna im się podobać nasza następna ekspozycja. Te eskimoskie rzeźby ze steatytu na pewno będą bardzo realistyczne.
Spojrzał na Kim, która rozpakowała swój lunch, usiadła przy biurku i jedząc kanapkę, zaczęła wypełniać zamówienia na materiały plastyczne. Zadziwiające, że ta kobieta potrafi się uśmiechać nawet jedząc, pomyślał.
Odczekał chwilę, a gdy Kim zajęła się z kolei wypełnianiem formularzy statystycznych, stanął za nią i zaczął przyglądać się arkuszowi, nad którym pracowała.
– Te liczby są imponujące, prawda? Odkąd zaczęłaś tu pracować, zainteresowanie publiczności naszą galerią wzrosło. To samo dotyczy współpracy ze szkołami. Dzięki tobie mamy się czym pochwalić.
Okazałaś się bardzo pomocna.
Kim odwróciła się i spojrzała na starszego pana.
– Dziękuję ci, Jeffrey. Wiesz, nie myślałam, że tak bardzo polubię tę pracę. To zupełnie co innego, niż wykładanie na uczelni.
– A jak tam twoje malarstwo? Dużo teraz pracujesz? Kim rozpromieniła się i przerwała jedzenie.
– Z tego jestem właśnie najbardziej zadowolona. Mam teraz pół dnia na malowanie. To coś wspaniałego! Od lat nie mogłam sobie na to pozwolić. Udało mi się zrobić już masę rzeczy i bardzo jestem zadowolona z rezultatów.
Jeffrey rozpromienił się.
– To cudownie, moja droga! Znalazłaś już sobie jakiegoś wspólnika do pracowni?
– Jeszcze nie – odparła, ponownie sięgając po kanapkę. – Ale dziś o drugiej ma ktoś przyjść. Chyba go znasz – dodała po chwili. – Nazywa się Todd McAllister.
Jeffrey skinął głową.
– Owszem. Pochodzi z naszego miasta. Znałem go jeszcze jako chłopca. Zawsze był trochę postrzelony i zdaje się, że pod tym względem się nie zmienił. Przychodził tu czasem, ale konwencjonalne wystawy plastyczne specjalnie go nie pasjonowały. Bardziej chyba zależało mu na tym, żeby zostać gwiazdą rodeo niż malarzem. Ale w końcu, trzeba przyznać, zdobył uznanie i jest teraz dosyć sławny.
– Myślisz, że dobrze by się z nim współpracowało?
– No cóż, moja droga... Nie mam pojęcia. Jak wynika z plotek, styl życia ma on trochę... niekonwencjonalny Ale w końcu u ludzi sztuki dziwactwo jest czymś normalnym, prawda?
– A ty jesteś dziwakiem, Jeffrey?
– No właśnie, zastanówmy się. Jeżdżę volkswagenem, lubię muzykę rockową, hoduję orchidee na poddaszu, dwadzieścia siedem lat żyję w szczęśliwym małżeństwie z tą samą kobietą. Nigdy nie ubiegałem się. o to, żeby zostać senatorem czy choćby burmistrzem. A do tego wszystkiego lubię chodzić do barów szybkiej obsługi. Jest w tym coś niekonwencjonalnego?
– Czy niebo jest niebieskie? – odezwała się Kim i zadawszy to dziwne pytanie wstała, serdecznie klepnęła Jeffreya w ramię i ruszyła w kierunku głównego holu. – Do zobaczenia w poniedziałek! Idę na – spotkanie z tym McAllisterem, słynnym kowbojem pędzla.
Ostry sygnał brzęczyka zainstalowanego nad drzwiami do pracowni całkowicie ją zaskoczył. Bez reszty pochłonięta pracą, nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu. Drgnęła gwałtownie i omal nie wywróciła stojącego przed sztalugą dzbanka Z wodą.
– Ojej – wyjąkała przerażona, spoglądając na zegarek. – To już druga, a ja nawet nie zdążyłam posprzątać.
Nerwowym ruchem odrzuciła z czoła włosy, pospiesznie otworzyła drzwi i stanęła jak wryta.
W mdłym świetle korytarza zobaczyła mężczyznę, który z wyrazem zdumienia na twarzy badawczo się w nią wpatrywał.
Był znacznie od niej wyższy i musiała podnieść głowę, by mu się przyjrzeć. No i cóż z tego, pomyślała speszona, wszyscy prawie są ode mnie wyżsi. Miał kędzierzawe, o złotawym odcieniu włosy, szerokie ramiona, szeroką, opaloną twarz. Gdy się w nią wpatrywał, w jego niebieskich oczach zamigotały ciepłe błyski. Powoli, jak na zwolnionym filmie, jego twarz rozjaśniał uśmiech.
– Kim Tanaka?
– Tak, to ja – odparła, zdenerwowana tym, że nie ukrywany zachwyt, który odnalazła w jego oczach, wywołał w niej dziwne sensacje: kołatanie serca i nieporadne onieśmielenie.
Opanuj się, nakazała sobie ze złością. Zachowuj się jak dojrzała, trzydziestotrzyletnia kobieta, która ma do załatwienia z tym człowiekiem interes.
– Nazywam się Todd McAllister. Cieszę się z tego spotkania, Kim. Naprawdę bardzo się cieszę.
– Witam – odparła krótko. Równie krótko uścisnęła mu dłoń i cofnęła się do pracowni. – Proszę wejść.
Mężczyzna podążył za nią. Czuła, że nadal jej się intensywnie przygląda.
– Zupełnie inaczej sobie... panią wyobrażałem. – Chyba udało jej się go trochę speszyć, gdyż zrezygnował ze zwracania się do niej po imieniu. – Myślałem, że jest pani znacznie starsza. I groźniejsza.
– No cóż... Nie sądzę, żeby miało to znaczenie dla sprawy, która pana tu sprowadza – powiedziała oschle. – Przejdźmy więc do rzeczy. Jak – pan widzi, studio ma sto dziesięć metrów kwadratowych i dobre, północne oświetlenie. Szafki ścienne na obu krótszych ścianach, a poza tym jest tu jeszcze niewielka pakamera. Urządzenia sanitarne znajdują się...
– Biorę to – przerwał jej Todd, ledwie rzuciwszy okiem na pomieszczenie. – Pracownia jest wspaniała. Czy mogę się wprowadzić dziś wieczorem?
Kim poczuła nagły przypływ paniki. Ten mężczyzna miał w sobie coś, co ją ogromnie denerwowało. A może poruszało? To zapewne jego spontaniczność i pewność siebie sprawiały, że czuła się coraz bardziej nieporadna i wytrącona z równowagi.
Ale nie tylko. W głębi ducha musiała przyznać, że wydał jej się pociągający. Zerknęła kilka razy ukradkiem na jego silne ramiona i wesołą, opaloną twarz, . która w jasnym świetle pracowni okazała się jeszcze przystojniejsza, niż początkowo sądziła. Miał również mnóstwo uroku osobistego: chłopięcą żywiołowość i ciepły, nieco przewrotny uśmiech, który sprawiał, że serce biło jej szybciej, ilekroć ją nim obdarzył.
W jego stroju rzucały się w oczy skórzane, kowbojskie buty i niebieska, dżinsowa koszula, która podkreślała głęboką barwę błękitnych oczu. Gdy mu się przyglądała, przeszedł na środek pracowni i stanął przed nie dokończoną akwarelą rozpiętą na wielkiej sztaludze.
Poczuła się nagle nieswojo, jak zawsze wtedy, gdy ktoś miał wydać sąd na temat jej pracy. Tym razem, oczekując na jego komentarz, denerwowała się bardziej niż zwykle.
– Bardzo ładne – odezwał się wreszcie.
Postąpił kilka kroków do tyłu, przekrzywił głowę i jeszcze raz, tym razem z większej odległości, przyglądał się delikatnej akwareli.
– A co będzie w tym rogu na dole? – spytał, wskazując palcem nie zamalowaną przestrzeń w miejscu, gdzie przewieszony nad lśniącą rzeką most zatracał się w smudze mgły.
– Nic – odparła krótko.
– Jak to nic? – zdziwił się, unosząc brwi i marszcząc czoło. – Biała plama?
Kim poczuła przypływ irytacji.
– Pozostawianie takich malarskich niedomówień jest jednym z kanonów japońskiej tradycji, panie McAllister. W kraju moich przodków sugerowanie widzowi, że obraz jest skończony, potraktowano by jako przejaw arogancji.
Przyglądał jej się przez chwilę w skupieniu, wyraźnie myśląc nad tym, co powiedziała.
Z jakichś nie do końca znanych sobie powodów przestraszyła się, że Todd będzie dalej komentował jej malarstwo.
– Nie omówiliśmy jeszcze warunków – rzekła pospiesznie, by odwrócić jego uwagę od obrazu. – Czy jest pan skłonny płacić połowę czynszu? Chodzi mi o to, czy zamierza pan użytkować pracownię przez tyle godzin co ja i czy potrzeba panu aż tak dużo miejsca?
– Przez kilka najbliższych miesięcy będę zapewne pracował od świtu do nocy – odrzekł. – Kiedy się już wezmę do roboty, to zwykle zapominam, że istnieje czas. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałbym wstawić do swojej części łóżko polowe i jakąś małą kuchenkę elektryczną, tak żebym mógł tu spać i zrobić sobie coś do jedzenia, w ogóle stadnie wychodząc. Bardzo nie lubię, jeśli mi dobrze idzie, odrywać się od malowania. A co do ceny wynajmu, to jest mi obojętna. Przyjmę wszelkie warunki.
Kim wpatrywała się w tego mężczyznę i czuła, że ogarniają coraz większe przerażenie. Decydując się na podnajęcie części studia, wyobrażała sobie, że przyszły współużytkownik pracowni będzie osobą spokojną i bezbarwną, pracującą gdzieś w drugim kącie w sposób tak cichy i dyskretny, że jego obecność będzie niemal niezauważalna. Nie brała pod uwagę tego, że może to być ktoś o osobowości tak dynamicznej, jak ten McAllister, którego rytm pracy i tryb życia zdawał się diametralnie odbiegać od jej własnych nawyków i przyzwyczajeń.
Jasne lśnienie jego błękitnych oczu, niesforna, strzecha kędzierzawych włosów i zniewalający uśmiech sprawiły, że całe to pomieszczenie stało się nagle niebezpiecznie małe. A może to raczej ona poczuła się niebezpiecznie blisko niego, choć przecież stali oddaleni od siebie o co najmniej kilka kroków. W istocie, zaczęła się irracjonalnie lękać, że jeśli zbliży się do niego o krok, to przekroczy jakąś zaklętą granicę i znajdzie się nagle w jego ramionach...
Przeszedł ją dreszcz. Skuliła się, przycisnęła dłonie do nagich ramion i zaczęła je nerwowo rozcierać.
– Panie McAllister! – zaczęła z wahaniem. – Nie jestem właściwie pewna, czy.
Zamilkła, zorientowawszy się, że i tak jej nie słucha. Przemierzał wielkimi krokami pokój, wyglądał przez okna, sprawdzał pojemność szaf ściennych, wymierzał półki na ścianach i sprawdzał gniazdka elektryczne.
– Doskonale – zawołał z zachwytem. – Po prostu wszystko jest tu doskonałe. Tylko wiesz, Kim – znowu pozwolił sobie przejść na „ty" – muszę cię jeszcze przed kilkoma rzeczami ostrzec.
– Tak? – zdumiała się. Odwrócił się i popatrzył jej w oczy.
– Chodzi o to, że w mojej pracowni może być nieraz trochę tłoczno. Czasem wolę samotność, ale często lubię, gdy odwiedzają mnie przy pracy znajomi. Mam kupę znajomych kowbojów, którzy podczas wizyty w mieście wpadają do mnie. Nawiasem mówiąc, bardzo mi pomagają, bo krytykują różne techniczne detale na moich obrazach i inspirują do nowych pomysłów.
Kim zaniemówiła. Stała jakby zamieniona w słup soli.
– Poza tym – ciągnął, odmierzając dużymi krokami pustą część pomieszczenia – będę musiał zmieścić tu masę rozmaitych rekwizytów.
– Rekwizytów? – powtórzyła łamiącym się głosem.
– Chodzi o różne rodzaje siodeł, uprzęży, wypchane modele zwierząt. Są to rzeczy, które muszę malować z natury. Kiedyś udało mi się nawet wciągnąć do pracowni żywego konia, ale tu chyba to nie wchodzi w rachubę, bo w tym budynku nie ma wind towarowych. A może jednak są? – zainteresował się z błyskiem w oku.
Kim czuła na sobie jego wzrok i zastanawiała się, co ma odpowiedzieć, gdy nagle w korytarzu rozległy się kroki i do pracowni weszły dwie kobiety.
Odwróciła się, by na nie spojrzeć. Jedna z nich okazała się leciwą damą o iście arystokratycznej prezencji. Wysoka i szczupła, miała na sobie długi płaszcz z delikatnej wielbłądziej wełny, a jej starannie upięte włosy lśniły śnieżnobiałą siwizną.
Druga natomiast, niziutka i nieśmiała, była zapewne Filipinką i sprawiała wrażenie tak zdenerwowanej, że Kim odruchowo się do niej uśmiechnęła, na co tamta zareagowała również uśmiechem. W tym momencie Kim poczuła, że znalazła to, czego od dawna szukała.
Na chwilę zapomniała całkowicie o obecności Todda, skupiając całą uwagę na studiowaniu ciemnej twarzy nieznajomej kobiety.
Była to twarz, której Kim poszukiwała bezskutecznie od ponad roku. Jeszcze w Kalifornii otrzymała zamówienie na wykonanie ambitnego dzieła w postaci fresku, mającego przedstawiać los kobiet na przestrzeni wieków. Projekt tego obrazu od dawna miała już opracowany: z głębi fresku wyłaniać się miała twarz – a może popiersie – symbolizujące archetypową postać kobiety, a dopiero na niej widnieć miały nakładające się na siebie inne, alegoryczne wątki barwnego kolażu. Nieznajoma, która stała teraz w drzwiach pracowni, przygarbiona i nieśmiała, wtulona w zbyt obszerny płaszcz, trzymająca przed sobą w zgiętych ramionach jakieś dziwne zawiniątko, miała właśnie taką twarz, jaką Kim pragnęła namalować.
Zawiniątko musiało zawierać coś delikatnego, gdyż przygarniała je do siebie takim gestem, jakby kołysała dziecko. A więc jednak popiersie, pomyślała Kim. Popiersie Matki Frasobliwej...
– Pozwoli pani – zwrócił się do niej Todd – to jest moja babcia, Barbara McAllister, i jej gospodyni, Julia Adolpho. A to jest pani Kim Tanaka. Czy coś się nagłego wydarzyło, Buniu?
– Przejeżdżałyśmy tędy i zobaczyłyśmy twoją furgonetkę. Chciałam cię zawiadomić, że zaprosiłam dziś na kolację Stevensonów. Chciałabym, żebyś przyszedł.
Kim uśmiechnęła się pod nosem. Znała aż nadto dobrze ten apodyktyczny ton i scena, której była świadkiem, sprawiła jej pewną satysfakcję. Widać nie tylko ona na co dzień się z tym spotyka.
Jej babka posłużyła się tą samą modulacją głosu, informując ją, iż życzy sobie, aby była obecna na dzisiejszej kolacji, na którą zaproszony został japoński biznesmen.
Przestała się jednak uśmiechać w momencie, gdy pani McAllister przeniosła na nią swój wzrok. Oczy starej kobiety były tak samo błękitne, jak oczy jej wnuka, ale nie miały w sobie ani odrobiny ciepła. Kim odnalazła w tym spojrzeniu chłodną dezaprobatę. Zmroziło ją to i zdumiało zarazem. Todd najwyraźniej poczuł, że atmosfera stała się nagle napięta, i próbując ją rozładować, przeszedł przez pokój, wyjął z rąk służącej dziwne zawiniątko i podał je Kim.
– Wypada jeszcze przedstawić tego gościa. Nazywa się Hugon.
Zdaje się, że jedzie na szczepienie.
Hugon uniósł w górę swój kwadratowy pyszczek i na widok Kim posłużył się jednym ze swoich rozczulających spojrzeń. Najwyraźniej i tym razem odniosło ono skutek, gdyż Kim – jakby wbrew sobie – uśmiechnęła się, wyciągnęła dłoń i pogłaskała jego aksamitne ucho.
– Hej, Hugonku! – przywitała się z nim. – Jesteś ślicznym pieskiem.
Nie rozładowało to jednak do końca atmosfery; Kim miała wrażenie, że coś wisi w powietrzu i zupełnie nie wiedziała, jak ma się zachować. Czuła, że traci kontrolę nad sytuacją, nad biegiem zdarzeń i nad samą sobą – i było to jedno z najbardziej nieprzyjemnych dla niej doznań.
Przyglądała się w milczeniu dziwnej, nie pasującej do siebie trójce: wysokiej, siwej kobiecie, nieśmiałej, przygarbionej służącej i uśmiechniętemu, przystojnemu mężczyźnie.
– A więc to jest pomieszczenie, w którym będziesz pracował? – spytała Barbara McAllister, lustrując wzrokiem pracownię.
– Obawiam się, że niestety nie – oświadczyła Kim. Dostrzegła kątem oka, że Todd gwałtownie odwraca się w jej stronę, zdołała jednak zachować spokój.
– Zdecydowałam właśnie, że nie wynajmę panu McAllisterowi tego studia – stwierdziła. – Przepraszam za niepotrzebną stratę czasu. Jestem pewna, że uda się panu znaleźć miejsce do pracy gdzie indziej.
Uśmiechnęła się, kurtuazyjnie skłoniła głowę, po czym odwróciła się i podeszła do sztalugi, świadoma tego, że cała trójką w zdumieniu jej się przygląda.
Todd był zaskoczony do tego stopnia, że ledwie zauważył moment, w którym babka wraz ze swą towarzyszką opuściły pracownię i zniknęły w głębi korytarza. Po chwili dopiero ruszył się z miejsca, zamknął za nimi drzwi i wrócił do studia. Stanął bezradnie na środku i popatrzył na Kim, która odwrócona do niego tyłem, przyglądała się rozwieszonej na sztaludze akwareli.
Cóż takiego mogło jej sprawić przykrość? Może powiedział coś niestosownego, albo może.
Tak, raczej to drugie. Nachmurzył się, myśląc o swej babce i obsesyjnej niechęci, jaką żywiła wobec Japończyków. Nie przypominał sobie co prawda, by powiedziała cokolwiek niestosownego, ale Kim mogła wyczytać z jej twarzy lub uchwycić w tonie głosu coś, co ją zaniepokoiło i obraziło.
Myśl o tym, że z powodu uprzedzeń babki stracił taką wspaniałą okazję, napawała go złością. Ale nie chodziło tu jedynie o jego karierę i dążenie do utrwalenia swojej pozycji zawodowej. W głębi ducha wiedział dobrze, że złości go także to, że ta wspaniała kobieta, którą przed chwilą poznał, mogła zostać urażona przez kogoś, kto jest z nim spokrewniony.
Kim Tanaka była piękna i delikatna. Początkowo rzuciła mu się w oczy jej subtelna uroda – zdawała się mieć w sobie coś wręcz wzruszająco kruchego – ale jeszcze większe wrażenie wywarł na nim kontrast pomiędzy jej wyglądem zewnętrznym a osobowością. Mimo że przypominała kwiat, który może się za chwilę złamać, wyczuwało się w niej silny, niezłomny charakter. Świadczył o tym przenikliwy, inteligentny wyraz jej ciemnych oczu oraz znamionujący siłę woli i determinację wykrój ust. I nawet teraz, gdy stała odwrócona do niego tyłem, jej godnie wyprostowana sylwetka wskazywała wyraźnie, że jest osobą wewnętrznie zintegrowaną.
– Czy coś powiedziałem? – spytał nagle. Zbliżył się i stanął przy niej.
Powiodła po nim chłodnym spojrzeniem. W tym momencie sprawiała wrażenie tak spokojnej i opanowanej, że zwątpił na moment, czy rzeczywiście przed chwilą zdarzyło się coś, co mogło ją wytrącić z równowagi.
– Ależ skąd! – odparła. – Wynajęcie studia to w końcu taki sam interes, jak każdy inny, panie McAllister. Moja oferta miała charakter rzeczowy, a nie osobisty. Odmowa również. Doszłam po prostu do wniosku, że niedobrze by nam się razem pracowało. I źle by się to odbiło na naszej twórczości. Zarówno pana, jak i mojej.
– Dlaczego?
– Różnimy się stylem. Przykro mi, że naraziłam pana na zwłokę i zbędną fatygę – powtórzyła. – Nie sądzę jednak, żeby miał pan problem ze znalezieniem innego studia. Jest pan w końcu dosyć znany... Popytam znajomych – dodała, najwyraźniej pragnąc jak najszybciej się go pozbyć – i może coś dla pana znajdę. W mojej pracy kontaktuję się z wieloma lokalnymi artystami.
– Pracy w galerii?
– Tak. A teraz, wybaczy pan, ale...
Todd McAllister nie był przyzwyczajony do tego, by tak po prostu go wypraszano. Również do tego, by wdawać się w starcie ż kimś, kto miał równie mocny i uparty charakter, jak on sam. Miał w sobie iskrę bożą – owe szczególne połączenie uroku osobistego, energii i zdecydowania – dzięki której przez całe życie udawało mu się osiągać niemal wszystko, czego zapragnął. Teraz jednak, spoglądając w oczy tej kobiety, poczuł się pokonany i nie potrafił ukryć rozczarowania. Nie miał ochoty szukać innego studia. Podobał mu się ten właśnie pokój i to światło. Najchętniej wyjąłby skrzynie z furgonetki, rozpakował przybory i przystąpił natychmiast do malowania.
A przede wszystkim okropnie mu zależało na tym, by pracować w towarzystwie tej dziwnej kobiety. Wyobrażał sobie, że sama jej obecność gdzieś po drugiej stronie pracowni byłaby czymś wspaniałym. Miała ona w sobie coś wyjątkowo uspokajającego. Wpatrywanie się w nią przynosiło tak kojący efekt, jak patrzenie na chłodną taflę jeziora lub srebrną, jesienną tarczę księżyca.
Odwróciła się ku niemu. Napotkał jej wzrok i dostrzegłszy w nim chłodną rezerwę, poczuł się jeszcze bardziej przygnębiony.
– Panie McAllister... – zaczęła.
– Słucham?
– Chodzi mi o gospodynię pana babki... Czy zechciałby pan powtórzyć jej nazwisko? Zapamiętałam tylko, że ma na imię Julia.
– Julia Adolpho – powiedział, zdumiony nieco tą nagłą zmianą tematu. – Dlaczego pani pyta?
Kim patrzyła mu prosto w oczy.
– Jej twarz doskonale nadaje się do obrazu, który zamówiła u mnie pewna organizacja kobieca... Chodzi o poważną organizację, angażującą się w działalność polityczną na terenie całego kraju. Ma to być fresk, który będzie zapewne powielany w formie plakatu. Zwlekałam dotąd z przyjęciem tego zamówienia, gdyż nie byłam w stanie znaleźć modelki.
Todd skinął ze zrozumieniem głową. Wiedział aż nadto dobrze, jak trudne i często frustrujące jest poszukiwanie żywego człowieka, który ma odpowiadać postaci będącej tworem wyobraźni malarza.
Spojrzał na Kim, która z jakiegoś powodu przestała nagle mówić.
– Tak? – zachęcił ją.
Odwróciła się bokiem, przybierając trochę nienaturalną postawę; przechyliła na bok głowę i nerwowo zaczęła bawić się jednym z umieszczonych w dzbanku pędzli.
– Chciałam spytać... – zaczęła z wahaniem. – Jak pan myśli, czy ona zgodziłaby się dla mnie pozować?
Todd wpatrywał się w piękną linię jej szyi, w gęste, ciemne pasmo włosów, spadających z odchylonej w bok głowy, w śliczny zarys policzka i ust. Kusiło go, by zaproponować jej coś w rodzaju układu: on namówi Julię do pozowania i sprowadzi ją tutaj, a ona w zamian zmieni zdanie i udostępni mu swoje studio. Natychmiast jednak odrzucił ten pomysł jako dziecinny i niepoważny.
W tym samym zresztą momencie Kim zwróciła ku niemu głowę i spojrzała na niego tak przenikliwie, że znowu wytrąciło go to z równowagi.
– Nieważne – stwierdziła. – Obawiam się, że to był jednak nie najlepszy pomysł. Życzę powodzenia, panie McAllister.
– Dziękuję – powiedział, zwracając się w kierunku wyjścia. – Może uda mi się porozmawiać z Julią o tym pozowaniu, ale ją bym na to nie liczył. Ona jest strasznie nieśmiała.
– Proszę sobie nie zawracać tym głowy. Tak jak mówiłam, był to pomysł... być może niefortunny, z którego już się wycofałam. Do widzenia panu. Dziękuję za wizytę.
Todd zatrzymał się jeszcze w drzwiach, by rzucić ostatnie, żałosne spojrzenie na ten wielki, przestronny pokój i piękną kobietę, która stała przed sztalugą. Zdążył jeszcze zauważyć, jak w skupieniu zanurza pędzel w wodzie, pociera go o kostkę jakiegoś ciemnego pigmentu, po czym nanosi z boku obrazu jakiś piękny znak japońskiej kaligrafii.
W końcu niechętnie odwrócił się i ruszył pustym korytarzem przed siebie.
Julia stała przy oknie w swej sypialni na poddaszu i wpatrywała się w sierp księżyca, błyszczący nad wierzchołkami drzew. Przypominała sobie Japonkę, którą ujrzała kilka godzin temu – i choć ubrana była w ciepłą, flanelową koszulę nocną, myśl o tej kobiecie wywołała w niej dreszcz. Jakież to musi być cudowne, pomyślała, być na miejscu tamtej kobiety.
Nie potrafiła sobie w pełni; wyobrazić, żeby kobieta w jej wieku mogła malować takie piękne obrazy, utrzymywać się ze swego talentu i wynajmować ogromne pomieszczenie wyłącznie dla siebie.
Na jej ojczystych Filipinach, w takim pomieszczeniu gnieździłoby się obok siebie pięć albo sześć rodzin – traktując jako wielkie szczęście sam fakt posiadania dachu nad głową. A tu, w Ameryce, korzysta z tego olbrzymiego pokoju tylko jedna osoba, która nawet w nim nie mieszka.
W stojącym obok jej łóżka kartonowym pudełku coś zapiszczało i zaskomlało, potrząsnęła więc głową i natychmiast oddaliła się od okna.
– Cicho bądź, Hugonku – szepnęła, spiesząc przez pokój, by jak najszybciej klęknąć obok łóżka. – Cicho bądź, bo pani McAllister cię usłyszy i oboje będziemy mieli kłopoty.
Szczeniak, zupełnie jakby ją rozumiał, natychmiast zamilkł. Leżał chwilę cicho, wpatrując się w Julię błyszczącymi ślepkami, po czym podjął niezdarne próby wydostania się z pudełka. Czynił to tak zapamiętale, że znowu wydał z siebie głośny pisk. Julia zareagowała pełnym rezygnacji uśmiechem.
– No dobrze – szepnęła. – Ale tylko na chwilę, ty niedobry piesku.
Byle tylko nie piszczał, pomyślała. Wyjęła wiercącego się malca z pudełka i głaszcząc jego aksamitne, tłuste ciałko, zabrała go z sobą do łóżka.
Julia nie była w stanie słuchać nocami rozpaczliwego kwilenia, jakie wydawał z siebie piesek wtedy, gdy zostawał na noc w koszyku. Wiedziała, że może go zawsze przełożyć, na posłanie Homera i wówczas będzie miała święty spokój, ale wolała tego nie robić w obawie, by stary pies przypadkiem nie zgniótł szczeniaka.
Zabierała go więc do siebie, cały czas drżąc ze strachu, że pani McAllister będzie miała o to pretensje. Bała się narazić swej pani, a perspektywa utraty posady i konieczność poszukiwania następnej była dla niej czymś przerażającym. Obawiała się także, że wywołałoby to złe wrażenie w Urzędzie Imigracyjnym, który mógłby wykreślić z jej wizy klauzulę zezwalającą na pracę zarobkową.
Westchnęła ciężko, skuliła się pod kocami i przytuliła policzek do ciepłego ciałka.
Hugon, zwinięty w kłębek w miękkim zagłębieniu poduszki, także z wdzięcznością się do niej przytulił. Julia pogłaskała go po grzbiecie i uśmiechnęła się do niego. Uniosła głowę i nie gasząc jeszcze nocnej lampki, przyglądała się szczeniakowi, który po chwili przewrócił się na grzbiet, odsłonił różowy brzuszek i z rozrzuconymi szeroko łapami i uszami zasnął, zaciskając powieki jak małe dziecko.
Julia odczekała jeszcze chwilę, po czym ostrożnie, by nie obudzić pieska, sięgnęła po leżący na nocnym stoliku list. Potrząsnęła arkuszem papieru, który rozwinął się, odsłaniając kilka zapisanych linii. List był już pomięty i zniszczony od wielokrotnego czytania. Pisany był po angielsku, dużymi, niezgrabnymi literami i ozdobiony namalowanymi kolorową kredką rysunkami drzew i kwiatów. Brzmiał on następująco:
Kochana Mamo!
Czują się dobrze. Mam nową piłkę. Piłka jest czerwona. Tęsknią za tobą i codziennie się za ciebie modlę.
Twój kochający syn Roberto Julia uśmiechnęła się przez łzy, myśląc z dumą, że jej synek pisze bardzo ładnie jak na dziecko, które skończyło zaledwie sześć lat. Oczywiście jego wuj Cesar poprawił na pewno ortografię i interpunkcję, ale nie ulegało wątpliwości, że list został napisany przez malca własną ręką.
Po raz któryś z rzędu wpatrywała się w niezgrabne litery, spragniona jakichś bliższych informacji o dziecku. Czy jest szczęśliwe? Czy na pewno nic mu nie dolega? Z listów, jakie dostawała od matki, wynikało, że w jej rodzinnej wiosce nic złego się nie dzieje, ale czy to prawda? Może matka nie chce po prostu martwić córki, która znalazła się tak daleko od domu?
Roberto ma nową piłkę. To jest dobra wiadomość... Wynika z tego, że rodzina może pozwolić sobie na ten skromny luksus i że ktoś dba o to, by mały miał swoje dziecięce radości. A poza tym pilnują go, by odmawiał codziennie pacierz...
Oczy Julii znowu napełniły się łzami. Wytarła je wierzchem dłoni, cały czas trzymając w drugim ręku list.
Decydując się na pozostawienie dziecka i samotny przyjazd do Ameryki, wiedziała, jak bardzo będzie jej trudno. Ale w Urzędzie Imigracyjnym uprzedzono ją, że pomimo jej średniego wykształcenia i ukończonej szkoły sekretarek, w Stanach może liczyć wyłącznie na pracę pomocy domowej, a rodziny amerykańskie nie są zainteresowane zatrudnianiem kobiet mających małe dzieci..
– Jak wynika z życiorysu i przedstawionych przez panią dokumentów, jest pani rozwódką. Prawda?
– Tak – wyjąkała Julia, onieśmielona chłodną, biurokratyczną rutyną, z jaką amerykańska urzędniczka w Urzędzie Imigracyjnym przeprowadzała z nią wywiad.
– Czy jest szansa, by pani były mąż pokrywał część wydatków związanych z zaspokojeniem potrzeb pani syna?
– Nie. Nigdy nie otrzymałam od niego żadnych pieniędzy. Ożenił się i ma dwoje dzieci z drugiego małżeństwa.
– Rozumiem. W takiej sytuacji proponuję pani rzecz następującą: powinna pani wyjechać do Stanów, znaleźć dobrą pracę i odłożyć trochę – pieniędzy, a potem dopiero sprowadzić syna. Decydując się na takie rozwiązanie, może pani liczyć na to, że zarówno potencjalni pracodawcy, jak i agencje rządowe, ustosunkują się do pani przychylnie.
Przerażona tym, że może stracić szansę wyjazdu, skłonna była zgodzić się na wszystko. I w rezultacie zostawiła w rodzinnej wiosce syna pod opieką swego brata i jego rodziny – z którą mieszkała również jej matka. Tak więc dbać o niego miało co najmniej kilka osób, dla których zresztą było to także korzystne, bo przesyłane przez Julię pieniądze zasilały budżet całej rodziny. I właściwie wszystko byłoby dobrze, gdyby nie tęsknota za dzieckiem. Rozłąka z nim sprawiała jej niemal fizyczny ból, którego nic nie było w stanie ukoić. Czasami przychodziła jej do głowy szalona myśl, by wyznać pani McAllister całą prawdę, zdać się na jej łaskę i błagać o to, aby zgodziła się na sprowadzenie synka do Stanów. Zawsze jednak w ostatniej chwili coś ją od tego powstrzymywało. Reakcje pani McAllister nie dawały się do końca przewidzieć; miewała ona zmienne humory, a kiedy była z czegoś niezadowolona, potrafiła być bardzo surowa. Gdyby dowiedziała się, że jej pomoc domowa ma dziecko, o którym poprzednio nie wspominała, mogłaby się bardzo rozgniewać. A poza tym, pomyślała Julia, to nie powinno już trwać dłużej niż rok... może dwa. Mimo że dużą część pieniędzy wysyłała co miesiąc Cesarowi, zdołała już trochę odłożyć. Jej konto bankowe rosło pomaleńku, ale stale. Być może już za rok, no... najdalej za dwa, będzie mogła udać się do tych urzędników, pokazać im wyciąg z konta, a następnie poprosić o zgodę na wyjazd na Filipiny w celu zabrania stamtąd syna. Żeby tylko czas zechciał płynąć trochę szybciej...
Złożyła list i wetknęła go pod leżącą na nocnym stoliku serwetkę, a potem okryła się kołdrą, zgasiła nocną lampkę i przytuliła do siebie ciepłe ciałko śpiącego pieska. Leżała nieruchomo, patrząc w okno, za którym lśnił, zaplątany wśród gałęzi wiązu, księżyc.
Barbara McAllister również wpatrywała się w srebrny sierp, przeświecający przez gałęzie.
Najwyraźniej zanosiło się znowu na bezsenną noc. Ostatnio zdarzały się one coraz częściej i Barbara nienawidziła tych długich nocnych godzin, w trakcie których – nie będąc w stanie zasnąć aż do świtu – leżała w łóżku, wpatrywała się w okno i rozmyślała o przeszłości.
Odkąd Todd wyprowadził się do wynajętego przez siebie mieszkania, w starym domu zrobiło się jeszcze bardziej cicho i pusto. Spędził tu zaledwie kilka dni – i wesoły rozgardiasz, jaki towarzyszył jego obecności, zdawał się opromieniać cały świat. Po jego odjeździe wielkie domostwo ziało samotnością i raziło swą bezsensowną przestronnością.
Nikt na świecie nie był świadom tego, jak bardzo Barbara McAllister kochała swego wnuka. Była powściągliwa w wyrażaniu uczuć, potrafiła ściśle kontrolować swoje reakcje, a także dbać o to, by biorąc udział w rozmowie wypowiadać się krótko, z ostentacyjnym chłodem. Nawet Todd, który znał ją i rozumiał lepiej niż wszyscy, zdumiałby się, gdyby ktoś mu powiedział, jak bardzo babka go kocha i jak bardzo za nim tęskni:
Barbara przewracała się niespokojnie na swym szerokim łóżku. Pomyślała, że właściwie powinna wstać, zejść na dół i zrobić sobie filiżankę kakao. Minęła już północ, a ona nadal nie mogła zasnąć. A może by tak kubek gorącego mleka? Wypicie czegoś ciepłego czasem jej pomagało.
Zwlokła się wreszcie z łóżka, włożyła szlafrok i kapcie, po czym podreptała cicho przez uśpiony dom. Po drodze do kuchni zatrzymała się na chwilę, by usiąść przy kominku i rzucić okiem na psy.
Homer leżał na swoim miejscu, natomiast koszyk szczeniaka był pusty. Julia musiała go znowu zabrać do siebie, stwierdziła Barbara.
Pokiwała głową i w ciemności się uśmiechnęła.
Od początku wiedziała, że Julia łamie obowiązujące w tym domu reguły, pozwalając szczeniakowi na spanie z człowiekiem, ale postanowiła przemilczeć tę sprawę. Jej nowa gosposia była tak nieśmiała i do tego stopnia bała się swej pracodawczyni, iż Barbara uznała za stosowne zachować w tej sprawie taktowne milczenie.
– Hugon będzie rozpuszczony jak dziadowski bicz. Już Todd i Julia zadbają o to – poskarżyła się staremu psu.
Homer, wyrwany nagle ze snu i zdegustowany tą niespodziewaną wizytą, raczył odpowiedzieć zdawkowym skinieniem głowy, po czym zasnął natychmiast i tylko jego ucho, komicznie zwieszające się z krawędzi koszyka, przez chwilę leciutko się jeszcze poruszało.
Barbara opadła na oparcie fotela, uniosła ramiona i zaczęła mechanicznie poprawiać upięte z tyłu włosy, żałując jednocześnie, że niepotrzebnie zatrzymała się w salonie. Gdyby poszła prosto do kuchni, kakao już byłoby gotowe i stałoby sobie teraz, ciepłe i pachnące, w dzbanuszku na stoliku do czytania;
Nie podjęła jednak żadnego wysiłku, żeby wstać; wsunęła się po prostu jeszcze głębiej w fotel, westchnęła i błądziła wzrokiem po ciemnym wnętrzu pokoju.
Niepotrzebne jej było światło. Znała na pamięć wszystkie domowe przedmioty. Wiele z nich tkwiło na swym miejscu nieodmiennie przez siedemdziesiąt kilka lat – słowem tak długo, jak długo trwało jej świadome życie, w trakcie którego bardzo rzadko opuszczała dom.
Przeszło pół wieku minęło od czasów, kiedy mieszkała tu razem z siostrą i braćmi, i gdy teraz wracała myślami do tych lat, salon wypełniał się widmami bliskich. Wśród tych samych, znajomych mebli pojawiały się cienie braci spieszących na tenisowy kort lub boisko, siostry zbiegającej po schodach w swej pierwszej sukni balowej. Pamiętała, że ona sama szykowała się na spotkanie z młodym Alexem McAllisterem... W nowym mundurze wydawał jej się wtedy taki przystojny.
Ale cóż... Małżeństwo z Alexem trwało tak krótko, że czasami odnosiła wrażenie, że nigdy naprawdę nie była zamężna. Nie zdążyła się nawet wyprowadzić z tego domu, by z nim zamieszkać, Wyjechała jedynie na krótko do Teksasu, gdzie – pragnąc być bliżej niego – spędziła w wynajętym mieszkaniu miesiąc, po upływie którego Alex został wysłany na Pacyfik. Odprowadziła więc jakby ukochanego na wojnę, z której nigdy nie wrócił.
Lillian urodziła się w dziewięć miesięcy później, kiedy Alex, pływający wówczas na niszczycielu, brał udział w zmaganiach wojennych na Pacyfiku. Barbara przechowywała list, jaki wysłał jej po otrzymaniu depeszy informującej o urodzinach córki. „Kocham was obie. Wkrótce wpadnę do domu, żeby zobaczyć moje dziewczyny" – pisał sugerując, że ma szansę na otrzymanie urlopu.
Niestety, nie było mu dane już się z nimi zobaczyć. Jego niszczyciel został trafiony i zatonął, a Alex, wyłowiony z morza przez japońską korwetę, dostał się do niewoli. Do Barbary docierały początkowo jakieś sporadyczne wiadomości z obozu jenieckiego, w którym przebywał, ale później wszelki kontakt z nim urwał się i przez dwa ostatnie lata wojny nie wiedziała już nic o jego losie. Mogła sobie jedynie wyobrażać, ile musiał wycierpieć przed śmiercią.
Westchnęła, myśląc o tej pięknej Japonce, którą spotkała tego popołudnia w pracowni malarskiej. Ta kobieta miała taką łagodną, delikatną twarz.
Todd bez przerwy tłumaczył babce, że tamta wojna była historyczną koniecznością, że cierpienie było udziałem wielu, również i po tamtej stronie. Ze ludzie – podobnie jak narody – zamiast rozdrapywać stare rany i licytować się rachunkami krzywd, muszą zapomnieć o przeszłości, porzucić uprzedzenia i nawiązać dobre stosunki, oparte na wzajemnym szacunku i zaufaniu.
Barbara rozumiała doskonale to, co mówił jej wnuk, i były nawet takie chwile w przeszłości, kiedy uczciwie próbowała zapomnieć o urazach i żyć chwilą obecną. Ale na nic się to nie zdało. Zbyt wiele w życiu straciła, więc musiała obarczyć kogoś winą za tę stratę. Zbiorowym winowajcą pozostawał dla niej tamten naród. To jakoś wyjaśniało jej los; w innym wypadku lata Spędzone na tej ziemi wydawały się być tragiczną, pozbawioną sensu egzystencją.
Wpatrywała się w wygasłe palenisko kominka, błądząc wśród wspomnień i rozpamiętując, jak bardzo została doświadczona przez życie. Spędziła w tym domu wiele lat jako samotna, starzejąca się kobieta, zdana tylko na siebie i obarczona tyloma obowiązkami. Najpierw opiekowała się zniedołężniałymi rodzicami, a po ich śmierci małym chłopcem, którego pozostawiła jej córka.
Jej córka.
Na twarzy Barbary ponownie pojawił się grymas goryczy i smutku. To była następna krzywda, za którą, musiała obarczyć kogoś winą. Po śmierci męża jej jedyną nadzieją stało się ich wspólne dziecko; całą swoją energię i miłość poświęciła wychowaniu córki Alexa. Ale niestety, Lillian od początku była trudnym dzieckiem. Jej egoizm, upór i brak subordynacji graniczyły niemal z psychopatią.
Barbara autentycznie wierzyła, że gdyby Alex był z nimi, to życie ich córki ułożyłoby się inaczej. On by sobie z nią potrafił poradzić.
Wielokrotnie miała okazję zaobserwować, że Lillian, już jako mała dziewczynka, zachowywała się grzeczniej, ilekroć pojawiał się jakiś mężczyzna. Matka natomiast od początku nie miała z nią dobrego kontaktu; zdawała się irytować małą i samą swoją obecnością prowokować do okazywania najgorszych cech.
Wzdrygnęła się, przypominając sobie awantury, jakie wstrząsały domem w czasie, kiedy córka mieszkała tu jako nastolatka. Barbara była udręczona do ostatnich granic opieką nad chorymi rodzicami – wiecznie rozdarta pomiędzy ich wymaganiami a wymaganiami Lillian, która przejawiała postawę nie mniej roszczeniową. Okres dojrzewania córki we wspomnieniach Barbary kojarzył się z jednym wielkim zmęczeniem; naprawdę pamiętała tylko takie chwile, kiedy myślała, że ze znużenia umrze. Gdy wydawało się wreszcie, że najgorsze już minęło, Lillian skończyła bowiem osiemnaście lat, a w jej zachowaniu pojawiły się pierwsze oznaki świadczące o dorosłości i chęci do rozumnego pokierowania własnym życiem, zaszła ni z tego, ni z owego w ciążę.
A potem urodził się ten biedak, Todd.
Barbara pamiętała go doskonale jako małego, zamyślonego chłopca, który potrafił być radosny i wesoły, choć tylko ona wiedziała, jak głęboko został zraniony, przez bezduszność i egoizm matki. Lillian nigdy nie usiłowała nawet stworzyć pozorów, że to dziecko jest jej do czegokolwiek potrzebne. Pozostawiła go babce, wyniosła się z domu i żyła zajęta własnymi sprawami, zmieniając mężczyzn i miejsca zamieszkania, tak jakby w ogóle nie miała dziecka. Własną matkę i syna odwiedzała rzadko, wpadając do nich w nieregularnych odstępach czasu, zwykle raz lub dwa razy na rok.
Mały Todd czekał na te wizyty z niesłychanym utęsknieniem. Barbara ze zdumieniem stwierdziła, że stawał się wtedy skupiony i milczący, zamykał się w swoim pokoju i spędzał tam całe godziny, pracując nad rysunkami, które przygotowywał po to, by wywrzeć wrażenie na matce. A Lillian potrafiła wpaść na godzinę lub dwie, odsiedzieć swoje spoglądając cały czas na zegarek, by wreszcie z oznakami widomej ulgi pożegnać się, pozostawiając rozczarowanego malca w stanie emocjonalnego szoku. Bywało też, wcale nie tak rzadko, że po prostu nie przyjeżdżała, nawet wtedy gdy zdążyła już swoją wizytę zapowiedzieć.
Ale to było dość dawno. Od kilku lat Lillian nie odwiedzała już Spokane. Dzwoniła czasami z Kalifornii, gdzie mieszkała ze swym kolejnym mężem, człowiekiem znacznie od niej starszym i posiadającym dostatecznie dużo pieniędzy, by się nim nadal, przynajmniej sporadycznie, interesowała. Todd, odkąd stał się dorosły, unikał wszelkich wzmianek na jej temat, a jeśli zdarzało mu się być w domu, wtedy gdy dzwoniła, nie chciał z nią rozmawiać.
Barbara wiedziała, że przejawia on głęboką nieufność wobec kobiet, a pod pozornie beztroskim sposobem bycia ukrywa bolesne blizny, których nie zamierza nikomu pokazywać. A za cierpienie tego chłopca też ktoś w końcu ponosi winę. Wystarczy dostrzec łańcuch przyczyn sięgających dostatecznie daleko w przeszłość. Zło wyrządzone zostało przez tych samych, konkretnych ludzi, a inni musieli potem za to płacić. Jej mąż zapłacił życiem, jej odebrano szczęście. Najgorsze zaś było to, że skutki wyrządzonego wówczas zła rozciągnęły się na następne pokolenia, krzywdząc ludzi całkowicie niewinnych.
Barbara znowu pomyślała o tej malarce... Japonce o delikatnej, bladej twarzy, z której emanował spokój. Zapamiętała dobrze ciepły, intensywny błysk w oczach Todda, wpatrującego się w stojącą przy sztaludze kobietę.
Zacisnęła wargi, a na jej twarzy pojawił się wyraz chłodnej determinacji.
– Nigdy na to nie pozwolę – powiedziała cicho do Homera, który najspokojniej w świecie sobie spał. – Za żadne skarby. Po moim trupie.
– Tę rzeźbę nazwałem „Dzieciństwo". Chciałem, żeby przedstawiała ona radość i poczucie swobody, jakie towarzyszą małemu dziecku tak długo, jak długo jego percepcja świata nie zostanie stępiona przez społeczną presję i konformizm.
Goście przybyli na wernisaż kiwali z powagą głowami, sprawdzali coś w trzymanych katalogach, po czym dreptali po dywanach dalej, podążając za krzepkim, młodym artystą, który prezentował im swoje prace.
Kim została z tyłu, aby przyjrzeć się rzeźbie wykonanej ze sporych rozmiarów żelaznego kątownika, przyspawanego do kawałka złomu przypominającego starą pompę. W nawierconych w kątowniku otworach tkwiły dodatkowo wetknięte tam zardzewiałe śruby.
Stojąca obok niej młoda kobieta wpatrywała się w ten metalowy śmietnik z wyrazem nabożnego zachwytu.
– Mocna rzecz, prawda? – mruknęła pod nosem. – Aż skręca w trzewiach.
Kim odwróciła się pospiesznie, przysłaniając usta dłonią i udając, że męczy ją napad kaszlu, a nie śmiechu. Po chwili dopiero podniosła wzrok, aby sprawdzić, jak zareagował jej towarzysz.
Tymczasem David Yamamoto przyglądał się rzeźbie z niewzruszenie uprzejmym wyrazem twarzy, z którego absolutnie nic nie można było wyczytać. Zmarszczył następnie brwi, przewertował katalog i spojrzał pytająco na Kim sugerując, że powinni dołączyć do grupy gości podążającej za gospodarzem wystawy.
Kim spojrzała na Davida Yamamoto i nagle rozpaczliwie zapragnęła dowiedzieć się, co ten człowiek naprawdę myśli. Gdyby udało jej się nawiązać z nim choćby najmniejszy kontakt, to być może nie czułaby się tak samotnie u jego boku. Dotknęła jego ręki i dała znak, by zostali trochę w tyle, dalej od tłumu zwiedzających galerię gości.
– David – odezwała się ściszonym głosem – powiedz mi szczerze, czy to wszystko nie wydaje ci się idiotyczne?
– Co przez to rozumiesz? – spytał, wyraźnie zbity z tropu. – Przecież zależało ci na tym, żeby obejrzeć tę wystawę. Mówiłaś, że ma to związek z twoją pracą.
– Owszem. Musiałam ją obejrzeć po to, żeby napisać notkę krytyczną dla naszej galerii. Ale przecież sam widzisz, że to wszystko jest po prostu śmieszne – skomentowała, wskazując palcem na wystawione w sali rzeźby. Jak można coś podobnego nazwać „Dzieciństwem"? Ten facet powinien przyczepić pod spodem tabliczkę z napisem: „Stara pompa z zardzewiałymi śrubami". To byłoby przynajmniej uczciwe.
Oczy Davida rozszerzyły się ze zdumienia.
– Jestem zaskoczony. Nie spodziewałem się czegoś takiego od ciebie usłyszeć. W końcu sama jesteś artystką.
– To nie znaczy, że można mnie nabrać na takie numery! Słuchaj, Dave, przecież jakiś przedmiot nie staje się dziełem sztuki tylko dlatego, – że ktoś go tak nazwał.
– „W sztuce, podobnie jak w życiu, piękne jest to, co się komu podoba" – wyrecytował David, przytaczając fragment komentarza z katalogu wystawy.
Kim odpowiedziała zniecierpliwionym machnięciem ręki.
– I ty w to naprawdę wierzysz, Dave? Czy patrząc na to wszystko razem – jeszcze raz wskazała na zagracone kawałkami metali i żeliwa wnętrze – nie ogarnia cię po prostu pusty śmiech?
– Nie mam w zwyczaju wyśmiewać się z pracy innych – ludzi – odparł ze śmiertelną powagą. – Gzy masz ochotę na kieliszek szampana?
– Owszem, chętnie – odparła zrezygnowana. Została na miejscu i przyglądała się, jak jej towarzysz spokojnie toruje sobie drogę do bufetu. David był szczupły, ubrany w doskonale skrojony szary garnitur, poruszał się zgrabnie i lekko, a jego czarne włosy lśniły w przyćmionym świetle.
Babka ma zapewne rację, pomyślała ponuro Kim, nadal nie spuszczając z niego wzroku.
David Yamamoto był nadzwyczaj miłym, młodym człowiekiem. Nawet Kim, która w porównaniu z nim była niespokojnym duchem, nie potrafiła wyprowadzić go z równowagi. Taktowny, inteligentny, pracowity, delikatny – stanowił uosobienie wszelkich cnót. Wiedziała, że mogłaby za niego wyjść i napełnić w ten sposób radością serce swej babki. Stojąc na uboczu i oczekując, aż wróci z bufetu, próbowała sobie teraz wyobrazić, jak wyglądałoby ich życie.
Nie było to trudne zadanie. Właściwie nie różniłoby się ono od egzystencji jej matki. Miałaby zapewniony byt materialny i poczucie bezpieczeństwa. Byłaby osobą ogólnie szanowaną i cieszącą się w swym środowisku prestiżem. Wychowując dzieci i prowadząc dom, mogłaby nadal poświęcać się sztuce, a także zajmować działalnością charytatywną. Mieszkaliby w domu, który miałby charakter amerykański, z kilkoma co najwyżej japońskimi akcentami, stanowiącymi o specyfice jego atmosfery.
Niezależnie jednak od tego, wspólne pochodzenie stanowiłoby niezwykle silną bazę, na której budowaliby swój związek, co z kolei pozwoliłoby zapewnić ich dzieciom zarówno poczucie bezpieczeństwa, jak i trwałą świadomość tego, że są one kontynuatorami tradycji wywodzącej się ze wspaniałej, wielowiekowej kultury. Kim musiała przyznać, że bilans ten wypada bardzo pozytywnie.
Ale czy warto płacić za to takim poczuciem dojmującej samotności, jakiego przed chwilą doświadczyła? Przecież ludzie wiążą się ze sobą również i po to, by móc razem z pewnych rzeczy się śmiać...
Od czasu proszonej kolacji w domu jej ojca spotkała się z Davidem kilkakrotnie. Do tych „randek" dochodziło nieodmiennie na tej samej zasadzie; David dzwonił i – nawet jeśli ona podniosła słuchawkę – zawsze kurtuazyjnie pytał, czy wolno mu zamienić kilka słów z Madame Tanaka. Masako wiedziała więc o każdym jego telefonie, a Kim miała ponurą świadomość, że ilekroć nie przystanie na jego propozycję spotkania, babka zareaguje nagłym pogorszeniem stanu zdrowia – zwykle niepokojącymi zaburzeniami rytmu serca. Zgadzała się więc na nie.
Ale właśnie teraz zdała sobie wyraźnie sprawę z tego, że jakkolwiek David istotnie może uchodzić za idealnego kandydata na męża, nie ma między nimi ani krztyny duchowego powinowactwa, fascynacji czy zauroczenia. Perspektywa wyjścia za mąż za człowieka, z którym nie mogłaby się wspólnie śmiać – choćby pod innymi względami był idealny – wydała się jej nieporozumieniem.
Potrząsnęła niespokojnie głową i ruszyła przez salę. Jeszcze raz przerzuciła karty lśniącego katalogu, który zapewniał, że „twórczość tego utalentowanego młodego rzeźbiarza, albo raczej sama jego radosna celebracja aktu tworzenia, prowadzi nas w zaklęte rejony i tworzy nową jakość na przecięciu dwóch podstawowych wymiarów: sztuki i życia".
Niewykluczone, że David ma rację. Może nie wypada śmiać się z dzieł innego artysty, nawet jeśli wydają się głupie. Tłumaczenia te nie zdały się jednak na nic. Wystarczyło, że zatrzymała się przy następnej rzeźbie, by znowu musiała rozpaczliwie tłumić wzbierający w niej śmiech.
Tym razem była to lśniąca, metalowa obręcz o średnicy około pięćdziesięciu centymetrów – być może obrzeżna krawędź felgi samochodowej – z niechlujnie przylutowanymi do niej metalowymi blaszkami, na których zastygły grube krople cyny. Z tego wszystkiego zaś zwieszały się poplątane w pętle i pęczki rozmaitej długości i grubości łańcuchy.
Tabliczka tytułową znajdowała się po przeciwnej stronie postumentu, a Kim nie mogła znaleźć tej pozycji w katalogu, choć większość eksponatów była w nim opisana – wraz z cenami, które sięgały kilkunastu tysięcy dolarów. Na kilku wystawionych pracach znajdowały się dyskretne, czerwone kropki, co oznaczało, że zostały już one przez kogoś nabyte.
– Wiosna – usłyszała niespodziewanie.
Drgnęła, odwróciła się natychmiast i zobaczyła tuż przed sobą uśmiechniętą, opaloną twarz i oczy o zdumiewająco błękitnym odcieniu. Choć oczy te widziała tylko raz, ponad miesiąc temu, dobrzeje zapamiętała. Wryły się jej jakoś w pamięć.
Todd McAllister wskazał stojącą przed nimi rzeźbę takim gestem, jakby jej przedstawiał kogoś żywego.
– Nazywa się to „Wiosna". Jedna z ostatnich chronologicznie prac artysty, wedle jego słów, jest hymnem sławiącym odwieczną świeżość i płodność, która spływa na naszą ziemię w dniu wiosennego zrównania dnia z nocą".
Kim patrzyła mu w oczy, rozpaczliwie próbując nie wybuchnąć śmiechem. Ale gdy zauważyła przewrotny błysk w oczach i dołeczki, które ukazały się nagle na jego policzkach, nie wytrzymała: zasłoniła usta katalogiem i zaczęła się krztusić w paroksyzmie radości. Todd tymczasem klepnął ją w plecy i zaczął wachlować katalogiem.
– Biedactwo. Zakrztusiła się serem – zwrócił się z uśmiechem do ludzi, którzy zaczęli się im przypatrywać. Po chwili nachylił się nad nią i szepnął: – Hej, Kim? Wybrniesz z tego jakoś, czy mam wezwać pogotowie?
Pokręciła głową i bezradnie zamachała rękami. Po kilku sekundach była już wreszcie w stanie odetchnąć, ale jeszcze przez dłuższą chwilę starała się nie patrzeć mu w oczy w obawie, by jego przewrotna mimika znowu nie doprowadziła jej do utraty kontroli nad sobą. Przyglądała mu się jednak dyskretnie, skrzętnie omijając wzrokiem jego twarz. Ubrany był w strój, który trudno było nazwać wizytowym, składał się on bowiem z dżinsów, kowbojskich butów, tweedowej marynarki i białej koszuli rozpiętej pod szyją.
– Wiosenne zrównanie dnia z nocą – powtórzyła półgłosem, gdy wreszcie była w stanie coś powiedzieć.
Todd ujął ją za łokieć i poprowadził do okna, znajdującego się w kącie sali. Wpadało przez nie purpurowe światło majowego wieczoru. Na dworze kwitły bzy, lecz ich zapach jakoś dziwnie nie pasował do atmosfery zapchanej ludźmi galerii, – Daj spokój, dziewczyno – szepnął. – Nie powiesz mi chyba, że nie wierzysz w odwieczną świeżość i płodność, która spływa na naszą ziemię... i tak dalej?
– Oczywiście, że wierzę – odparła, jeszcze raz wędrując wzrokiem w kierunku odrażającej rzeźby. – Cały kłopot w tym, że ten złom budzi we mnie zupełnie przeciwne skojarzenia. Jeśli mi się z czymkolwiek skojarzył, to raczej z pasami cnoty, w jakie zakuwali wybranki swego serca szlachetni rycerze, udając się na krucjatę.
– O rany! – Todd skrzywił się, utkwiwszy wzrok w metalowej obręczy, z której zwieszała się plątanina paskudnych łańcuchów. – To rzeczywiście musiało być bardzo nieprzyjemne – mruknął.
Nadal trzymał ją za łokieć i w momencie, gdy tłum wokół ich kąta zgęstniał, przyciągnął ją delikatnie do siebie. Przelotny kontakt z jego twardym, umięśnionym ciałem sprawił, że Kim poczuła nagle promieniującą od niego siłę i męskość.
Odsunęła się pospiesznie, spuściła wzrok i dopiero po chwili pozwoliła sobie spojrzeć na niego ponownie.
– Cieszę się, że cię tu spotkałam – powiedziała z uprzejmym, zdawkowym uśmiechem. – Myślę, że dla zachowania higieny psychicznej musiałam się trochę pośmiać z tej całej... ekspozycji. Teraz czuję się znacznie lepiej.
Na jego policzkach ciągle widoczne były dołeczki.
– Rzeczywiście. W tych smutnych czasach rzadko się widuje taki nieposkromiony atak wesołości. Choć trzeba przyznać, że do takiego chichotu bardziej pasowałby twój koński ogon. W tym uczesaniu wyglądasz bardzo nobliwie i poważnie.
Kim uniosła ręce i odruchowo poprawiła włosy. Zdumiało ją, że pamiętał, jak wtedy była uczesana.
– Moja babka czesze mnie tak na różne uroczyste okazje. Bardzo lubi to robić. I ja chyba też. To taki nasz wspólny rytuał.
– Bardzo elegancka fryzura – stwierdził szczerze, przyglądając się z nie ukrywanym podziwem lśniącym, ciemnym splotom jej włosów i obcisłej, doskonale dopasowanej sukni z białej wełny. – Ale i tak mi jakoś żal tego końskiego ogona – dodał, a w jego oczach znowu zapalił się przewrotny błysk.
Kim ponownie spuściła oczy, nerwowo ściskając trzymany w ręku katalog.
Teraz jednak nie pragnęła już opuścić jak najszybciej tej wysłanej eleganckimi dywanami galerii. Sala wydała jej się nagle bardziej przytulna, światło cieplejsze i jaśniejsze, publiczność ożywiona i sympatyczna. Nawet te rzeźby, pomyślała zdumiona, przestały być takie okropne. *
– Jesteś tu sama czy... z kimś? – spytał Todd.
– Ze znajomym. Poszedł właśnie do bufetu. Stoi w kolejce po szampana – powiedziała, wskazując głową Davida, który czekał cierpliwie przy barze.
Todd przyjrzał się Japończykowi z wyraźnym zainteresowaniem.
– Wygląda na miłego faceta – stwierdził. – To coś poważnego?
– Przyjaźnimy się – odparła ściszonym głosem. – Moja babka nas z sobą poznała – dodała, sama nie rozumiejąc, po co mówi aż tyle komuś, kogo właściwie nie zna. – Bardzo jej zależy, żebym... żebym się jakoś ustabilizowała.
– Rozumiem. I co ty na to?
Kim spuściła głowę. Nie była w stanie wytrzymać spojrzenia tych jego niesamowicie niebieskich, dziwnych oczu.
– No cóż... Mnie w tym momencie nie zależy specjalnie na stabilizacji.
Odniosła wrażenie, że Todd miał zamiar jeszcze coś na ten temat powiedzieć, ale najwyraźniej ugryzł się w język i spytał, zmieniając temat:
– Słuchaj, Kim, czy wynajęłaś już tę swoją pracownię? Skrzywiła się, przypominając sobie rozmaite dziwne persony, które przychodziły do niej w tej sprawie, molestując ją i odrywając od pracy.
– Nie. Miałam sporo ofert, ale żadna mi nie odpowiadała.
– A kto się do ciebie zgłaszał? Może ktoś z moich znajomych?
– Między innymi nasz rzeźbiarz.
– Facet, który majstruje w tym metalu? – zdumiał się Todd, jeszcze raz ogarniając wzrokiem otaczające ich eksponaty.
– Owszem – przytaknęła. – Natychmiast chciał się wprowadzić razem ze swymi spawarkami, palnikami acetylenowymi, butlami z gazem i całą resztą. Nie mógł wprost uwierzyć, że nie wzbudziło to mojego entuzjazmu.
Todd znowu spojrzał z ukosa na wystawione rzeźby i przez chwilę nad czymś się zastanawiał. A – Dziwna rzecz z tą sztuką. Trudno się czasem w tym wszystkim połapać, prawda? – Wzruszył ramionami i zamilkł na chwilę. – Wiesz, w Galerii Metropolitan w Nowym Jorku miałem okazję obejrzeć wystawę rzeźb wykonanych techniką spawania. Było to jakieś trzy lata temu. I wyobraź sobie, że wyszedłem absolutnie zachwycony. Rzuciło mnie na kolana.
– Znam tę wystawę – ożywiła się. – Chodzi ci pewnie o rzeźby Paquette'a? Oglądałam je w San Diego i też wywarły na mnie duże wrażenie.
– No właśnie. I zauważ, że to również były rzeźby abstrakcyjne, ale jakże inne od tego chłamu.
– Zawsze mi się zdawało, że sztuka abstrakcyjna szczególnie naraża na takie niebezpieczeństwa, jak choćby promocja miernoty – mówiła Kim. – Wiem, że to nieładnie śmiać się, tak jak ja przed chwilą, ale w ramach tej konwencji naprawdę zbyt łatwo przychodzi wyprodukowanie czegoś, co zostanie uznane za dzieło sztuki. Zawsze znajdą się zawodowi klakierzy, którzy obwieszczą, że jest to piękne i zajmą się promocją. Ludzie zachowują jednak resztki zdrowego rozsądku, denerwuje ich to i w rezultacie wszyscy artyści jawią się im jako potencjalni hochsztaplerzy.
– No cóż, często okazuje się, że król jest nagi. Każdemu z nas to grozi – przyznał Todd. – Ale ty możesz być spokojna. Twoje akwarele są naprawdę wspaniałe. Wiesz, Kim, chciałem kupić twój obraz w miejscowych galeriach, ale właściciele trzymają je dla siebie i nie chcą – się ich pozbywać.
Odniosła wrażenie, że powiedział to absolutnie szczerze. Zarumieniła się z radości, spuściła wzrok i zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Był jeszcze ktoś? – zagadnął.
– Słucham? – Nie bardzo rozumiała, o co ją pyta.
– Czy jeszcze ktoś chciał wynająć pracownię?
– A jakże – odparła. – Pewnego razu zjawiło się dwóch chłopaków w bufiastych portkach, w bawełnianych bandanach i z przenośnym magnetofonem. Szukali miejsca, w którym mogliby malować orły i kojoty na bokach mikrobusów.
– Nie żartuj! – roześmiał się Todd. – Jak niby zamierzali wciągać te graty do twojego studia?
– O to samo ich zapytałam. Powiedzieli, że to „małe piwo". Zdaje się, że mieli zamiar wymontowywać drzwi czy jakieś boczne płyty z tych pojazdów, wnosić je do pracowni i ręcznie je tam malować. Ale pewności nie mam, bo z tego ich magnetofonu przez cały czas leciał rap i hałas był taki, że nie do końca ich rozumiałam.
– Źle trafili. Skąd mogli wiedzieć, że nie przepadasz za taką muzyką – zauważył z uśmiechem.
– Rzeczywiście, nie przepadam. A potem odwiedziła mnie jakaś dziwna kobieta, specjalizująca się w malowaniu aktów męskich. Sugerowała, że jej modele będą mi się na tyle podobać, że za przywilej ich oglądania powinnam obniżyć czynsz o połowę.
Odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. Po chwili spoważniał i przez moment badawczo jej się przyglądał.
– Chciałbym, żebyś zmieniła zdanie i zdecydowała się wynająć mi połowę pracowni. Tak mi zależy na znalezieniu studia, że jestem gotów płacić cały czynsz. A gdybyś chciała, to mogę również pracować nago, żeby ci nie było żal, że odrzuciłaś tamtą propozycję.
Kim wcale ten żart nie rozśmieszył. Wizja Todda McAllistera malującego bez ubrania opanowała na chwilę jej wyobraźnię. Ciekawe, czy cały jest taki opalony jak na twarzy? Zarumieniła się nagle, przerażona tymi myślami, ale sytuację rozładował nieoczekiwanie powrót Davida, który zjawił się, niosąc na tacy kieliszki z szampanem i ser.
– Poznajcie się, panowie – powiedziała, z trudem przywołując się do porządku. – To jest David Yamamoto. Pozwól, Dave, że przedstawię ci Todda McAllistera.
David podał jej tacę i uścisnął Toddowi dłoń.
– Widziałem pańskie obrazy, panie McAllister. Uważam pana za jednego z największych artystów w kraju – oświadczył, z podziwem mu się przyglądając.
– Dziękuję bardzo. I proponuję, żebyśmy mówili sobie po imieniu.
– Wiesz, Dave – odezwała się nagle Kim – mam zamiar wynająć część studia Toddowi.
Odwróciła głowę w bok, lecz kątem oka zdążyła uchwycić radosne, a zarazem zdumione spojrzenie Todda. Sama zresztą była zdumiona tą nagle podjętą decyzją.
Cóż w tym jednak w końcu dziwnego? Nieudane próby wynajmu studia autentycznie ją zmęczyły, a ten człowiek wydał jej się dziś wyjątkowo miły i sympatyczny. A poza tym naprawdę potrzebna mu była pracownia. W ten sposób oboje rozwiążą swoje problemy, a praca z nim może się zupełnie dobrze ułożyć. Mają przynajmniej ten sam rodzaj poczucia humoru...
David najwyraźniej nie zorientował się, że miała w głowie aż taki zamęt.
– To wspaniała wiadomość – zwrócił się radośnie do Todda. – Kim tak bardzo zależało na znalezieniu wspólnika, a mnie może uda się przy okazji zobaczyć kiedyś mistrza przy pracy.
– Kiedy tylko zechcesz – odparł Todd, w dalszym ciągu wpatrując się w Kim. – Lubię malować w towarzystwie.
Kim domyślała się, że Todd nie będzie tracił czasu i natychmiast skorzysta z jej oferty. Mimo to jednak zaskoczyło ją, gdy następnego dnia zobaczyła wczesnym popołudniem zaparkowaną przed jej pracownią zakurzoną furgonetkę. Kierowca siedział leniwie rozciągnięty na siedzeniu i z nasuniętą na oczy czapką baseballową zdawał się drzemać.
Zatrzymała się przy krawężniku i zerknęła do środka, aby przekonać się, czy rzeczywiście śpi. Todd wyprostował się natychmiast, zsunął czapkę na tył głowy i przenikliwie na nią spojrzał. Kim przestępowała z nogi na nogę, szurając sandałami po bruku, onieśmielona nagle tym, że letnia sukienka z białej bawełny odsłania aż tyle jej ciała.
– Bardzo dziś gorąco, prawda? – bąknęła, czując jakieś niezrozumiałe podenerwowanie. – Taki parny dzień.
– Upał – przytaknął Todd.
Wyskoczył z kabiny, sięgnął na siedzenie i zabrał z niego niewielką teczkę. Miał na sobie spłowiałe dżinsy i koszulkę z reklamowym logo jakiegoś piwa.
– Podoba mi się ta sukienka – powiedział. – Wspaniale harmonizuje z kolorytem twojej skóry.
– Czy to miał być komplement, czy konstatacja artysty?
– Pytasz poważnie, czy mnie podpuszczasz? – odezwał się zaczepnie i rzucił jej krótkie, wyzywające spojrzenie.
Czując nagły przypływ irytacji, odwróciła się bez słowa i weszła do budynku; Wchodziła na górę nie oglądając się, czy Todd podąża za nią.
– Przepraszam – usłyszała po chwili jego głos. – Nie chciałem cię urazić. Nigdy po prostu nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego kobiety nie potrafią przyjąć komplementu bez robienia jakichś min.
– Pewnie dlatego, że słyszą bez przerwy utarte frazesy i chcą się upewnić, czy te komplementy są szczere – odparła, starając się, aby ton głosu nie zdradził jej zdenerwowania.
Zatrzymała się pod drzwiami pracowni, włożyła klucz w zamek i właśnie miała go przekręcić, gdy Todd ujął ją za ramiona i odwrócił twarzą ku sobie.
– Słuchaj, mam zapewne wiele wad – powiedział zniżając głos – ale jestem wprost nieprzyzwoicie prawdomówny. Jeśli usłyszysz ode mnie jakiś komplement, to możesz być pewna, że był szczery.
Wzruszyła ramionami, aż nadto świadoma, że jego dłonie dotykają jej nagiej skóry.
– A zresztą, cóż to ma za. znaczenie? – spytała, starając się nadać głosowi obojętne brzmienie. – W końcu jesteśmy tu po to, żeby pracować i wzajemnie sobie nie przeszkadzać.
– Właśnie – podchwycił, podchodząc do stołu z rozłożonymi przyborami malarskimi. – Całkowicie się zgadzam. Wiesz już, jak podzielimy tę powierzchnię?
– Jeszcze nie. Najpierw musimy ustalić warunki umowy i sporządzić ją w formie pisemnej.
– Wieczorem nad tym pracowałem – oznajmił. – Napisałem nawet na komputerze formularz umowy. Tu jest wydruk. Oczywiście jest to tylko propozycja.
Kim patrzyła, jak Todd wyjmuj e z teczki papiery. Była zdumiona, że przybrał nagle taki rzeczowy ton. Zachowywał się właściwie jak biznesmen. Umowa najmu okazała się również profesjonalnie sformułowana. Kim przeczytała ją uważnie, nie zgłaszając poważniejszych zastrzeżeń. Jej wątpliwości wzbudziła tylko jedna klauzula, która brzmiała następująco: „Umowa jest wiążąca dla obu stron, lecz z uzasadnionych przyczyn może być rozwiązana przez każdą ze stron z zachowaniem dwutygodniowego terminu wypowiedzenia".
– Co to są „uzasadnione przyczyny"? – spytała, unosząc brwi. – Na przykład jakie?
– No... powiedzmy, że będziesz żuła tytoń i pluła na podłogę, a to okaże się dla mnie nie do zniesienia. Albo ty i twój chłopak będziecie się upierać, żeby robić te rzeczy w pracowni dokładnie wtedy, kiedy ja będę próbował w niej pracować. To byłaby „uzasadniona przyczyna". Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Kim zagryzła wargi, starając się pamiętać o tym, że Todd znowu żartuje i że nie powinna dać się sprowokować. W tym człowieku było jednak coś naprawdę denerwującego. Dlaczego tak łatwo wyprowadzał ją z równowagi?
– W istocie byłoby lepiej – zaczęła chłodno – żeby wymienione przez ciebie przyczyny wypowiedzenia wprowadzić explicite do umowy, co najwyżej nieco je uogólniając. Uważam, że należy wyraźnie stwierdzić: „strony ustalają, że nie godzą się na plucie na podłogę i jakiekolwiek praktyki seksualne".
– Z wyjątkiem przypadku, gdy wyżej wymienione praktyki dotyczyć by miały wyłącznie sygnatariuszy niniejszej umowy – wtrącił, z anielskim niemal wyrazem oczu.
– Zwłaszcza gdyby miały dotyczyć sygnatariuszy – oznajmiła stanowczo.
Spojrzała na niego i to ją w tym momencie zgubiło. Znowu zobaczyła na jego policzkach te śmieszne dołeczki i po chwili zorientowała się, że oboje się do siebie uśmiechają.
– No dobra. Przechodzimy do pieniędzy – zawyrokował Todd, pochylając się ponownie nad papierami. – Zamówiłem dziś rano blejtramy i w tym tygodniu zostaną tu dostarczone, będę więc mógł natychmiast przystąpić do pracy. Chociaż jest połowa miesiąca, uważam, że będzie słusznie, jeśli zapłacę czynsz za cały maj. Tak więc...
– Dlaczego? – przerwała mu, pochylając się znowu nad stołem.
– Słucham?
– Dlaczego uważasz za słuszne opłacanie czynszu za okres, w którym nie korzystałeś z pracowni?
Todd, który wstał uprzednio i powędrował w kąt pokoju, westchnął ciężko i oderwał wzrok od umywalki, której się z jakiegoś powodu bacznie przypatrywał.
– Słuchaj, czy ty się naprawdę musisz wykłócać o każdy drobiazg?
– To nie ja próbuję grać rolę kierownika i decydować o wszystkim. Nie mam najmniejszego zamiaru przyjmować od ciebie czynszu za tygodnie, w których tylko ja korzystałam z pracowni. Uważam, że najprościej byłoby, gdybyś płacił czynsz poczynając od czerwca, ale skoro się upierasz, to możesz zapłacić również za koniec maja. Można w końcu przeliczyć stawkę miesięczną na stawkę dzienną i dokładnie obliczyć kwotę. Możesz do tego zatrudnić swój komputer.
Todd ruszył z kąta pracowni w kierunku stołu. Podszedł do Kim i stanął tuż przed nią, tak blisko, że znowu poczuła się niepewnie.
– Co za kobieta! – powiedział niemal poważnie. – Wyglądasz jak kwiat orchidei, a przemawiasz jak jedna z moich profesorek z college'u.
– Proponuję więc, żebyś zechciał zawierzyć raczej własnym uszom, a nie oczom – poradziła mu. – To drugie porównanie bardziej odpowiada mojej naturze.
– Czyżby? Bez przerwy zajmujesz się jedynie pracą i myśleniem? – drażnił się z nią dalej, patrząc, jak wkłada na siebie wyprany z wszelkiego koloru kitel.
– Bez przerwy.
– Bez żadnych przyjemności, romansów? Nic z tych rzeczy?
Odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem.
– Jakich niby rzeczy?
– Wiesz dobrze, jakich – odparł, wzruszając ramionami. Odwróciła się do niego plecami, by nie widział, że próbuje opanować śmiech.
– Obawiam się, że nie wiem. A wracając do tej twojej umowy...
– Co?
– Nic. Zanim ją podpiszemy, chciałabym przedstawić ją prawnikowi i sprawdzić, czy rzeczywiście wszystko jest w porządku. Wolałabym upewnić się; czy... przypadkiem czegoś nie przeoczyliśmy.
– Dobrze. – Todd postąpił kilka energicznych kroków w kierunku drzwi, po czym zwolnił i rzucił przez ramię: – Mogę wpaść jutro, żeby to podpisać? Będziesz tu po południu?
Była już w pełni zaabsorbowana swoją pracą i odpowiedziała mu jedynie skinieniem głowy.
– I nie będziesz miała nic przeciwko temu, żebym się wprowadził około piątku?
Odwróciła się wreszcie.
– No cóż. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pogodzić się z losem.
– Żebyś wiedziała. Stałem się nieodłącznym elementem twojego życia, Kim. Od tej pory jesteś na mnie skazana.
Westchnęła ciężko i dodała jeszcze:
– Todd...
– Słucham cię. – Zatrzymał się przy drzwiach i obejrzał za siebie.
– Tylko bez żadnych koni, dobra?
Zaśmiał się i zbiegł na dół, a Kim spod przymrużonych powiek wpatrywała się jeszcze przez chwilę w wejście do pracowni, które wydało jej się nagle dziwnie puste.
Todd zaparkował furgonetkę przed miejską galerią i wszedł do holu, starając się stąpać cicho – tak aby jego kowbojskie buty nie stukały o wypolerowaną, marmurową podłogę. Zawahał się przez chwilę, po czym wszedł do oszklonego pomieszczenia, które znajdowało się obok właściwego wejścia do sali wystawowej.
– Pan Holmes? – zwrócił się do nachylonego nad biurkiem starszego pana. – Nazywam się Todd McAllister. Czy Kim Tanaka jest w galerii?
– Ach, to ty, Todd! – Oczy Jeffreya Holmesa zalśniły pod krzaczastymi brwiami. Wstał zza biurka i wyciągnął rękę. – Cieszę się, że do nas zajrzałeś. Kim jest w sali głównej. Ma właśnie lekcję.
Todd uścisnął mu rękę i spojrzał niepewnie w kierunku drzwi galerii.
– Czy długo jeszcze będzie zajęta? Wprowadzam się dziś do jej pracowni i mam tu na ulicy furgonetkę załadowaną gratami. Potrzebne mi są klucze.
Jeffrey Holmes zerknął na zegarek.
– Wydaje mi się, że lekcja skończy się za jakieś piętnaście minut. A może do niej wejdziesz? Są tam dzieciaki z piątej klasy. Kim uczy ich dziś kompozycji.
– Nie będzie miała nic przeciwko temu?
– Nie sądzę, żeby jej to przeszkadzało. Jest bardzo doświadczoną nauczycielką.
Todd skinął głową, podziękował Holmesowi uśmiechem, wyszedł ponownie do holu i skierował się. ku wielkim, dwuskrzydłowym drzwiom. Uchylił je i wślizgnął się cichutko do głównej sali. W jej wnętrzu, wśród rozstawionych na postumentach steatytowych rzeźb, siedziała na podłodze grupa dwunastolatków.
Dzieci trzymały w palcach grube pałeczki węgla, a na kolanach bloki rysunkowe. Szkicowały rzeźby, mozolnie próbując kopiować na papierze figurki zwierząt, ptaków i łowców, stojące na marmurowych postumentach.
Todd szukał wzrokiem Kim, ale udało mu się dostrzec ją dopiero po dłuższej chwili. Siedziała po turecku na podłodze, otoczona grupką dziewcząt. Ubrana w dżinsy i w żółtą, bawełnianą koszulkę zupełnie nie odróżniała się od swoich uczennic. Todd uśmiechnął się, zadowolony, że może obserwować ją przy pracy. Nieświadoma tego, że ktoś jej się przygląda, nachyliła się nad jedną z dziewcząt; twarz miała radosną i ożywioną, a jej koński ogon dyndał w powietrzu, gdy kręcąc głową komentowała rysunek.
Dzieci spostrzegły jednak Todda. Kim podążyła za ich wzrokiem, po czym szybko podniosła się z podłogi i odrzuciwszy z czoła kilka czarnych kosmyków, ruszyła w jego kierunku.
Patrzył na nią z zachwytem i pożądaniem, zaskoczony gwałtownością własnej reakcji. Od pierwszego wejrzenia wydała mu się atrakcyjną kobietą, ale po każdym kolejnym spotkaniu fascynowała go coraz bardziej. Było w niej coś zupełnie niezwykłego, jakaś ulotna gracja; nie znany mu, egzotyczny czar, jakiego nie potrafił dotąd dostrzec w żadnej kobiecie.
Początkowo pragnął jedynie na nią patrzeć, sycić oczy jej widokiem i cieszyć się z tego tak, jak z widoku kwitnącej łąki czy śpiącego w księżycowej poświacie ogrodu. Bardzo szybko przestało mu to jednak wystarczać; po dwóch ostatnich spotkaniach złapał się na tym, że myśli o niej nie tylko jako o kobiecie pięknej, lecz również ekscytującej i budzącej pożądanie.
Zapragnął jej po prostu – i to tak bardzo, jak nie zdarzyło mu się nigdy pragnąć żadnej innej kobiety. Chciał wziąć ją w ramiona, rozebrać i cieszyć wzrok jej cudnym ciałem.
Odkryć, jakie tajemnice kryją się w jej lśniących, ciemnych oczach.
Wiedział jednak, że musi być bardzo ostrożny. Gdyby dał się ponieść tym impulsom, mogłoby się to smutno dla niego skończyć; ewentualność przymusowej eksmisji z tej świetnej pracowni, do której się jeszcze na dobre nie wprowadził, była ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależało. Postanowił więc trzymać się w karbach.
Ale łatwo mu to nie przychodziło. Na razie zdobył się jedynie na to, by nie patrzeć na nią bez przerwy. Modląc się w duchu, by starczyło mu cierpliwości i rozumu, przybrał zdawkowy uśmiech i gdy zbliżyła się do niego, powiedział ściszonym do szeptu głosem:
– Cześć, Kim! Przepraszam, że przeszkadzam. Wpadłem po klucze do pracowni.
– Nie musisz szeptać. Wszyscy tu mówimy głośno – odezwała się normalnym tonem. – Chcesz zobaczyć, czym się zajmujemy?
– Oczywiście.
Korzystając z jej zaproszenia, zaczął krążyć wśród uczniów i przyglądać się ich próbom szkicowania. Zaintrygowało go to, że tak bardzo się one między sobą różniły. Najwidoczniej już na tym etapie widać talent i stopień opanowania techniki rysunku.
Kim stanęła na środku sali i zwróciła się do dzieci:
– Chciałam przedstawić wam pana Todda McAllistera. Podobnie jak wy, chodził kiedyś na zajęcia plastyczne, które odbywały się zapewne w tej samej sali. Teraz jest znanym malarzem. Namalował między innymi ten wielki fresk, który wisi w ratuszu. Oglądaliśmy go w czasie wycieczki, przypominacie sobie?
Jeden z chłopców spojrzał z nabożnym zdumieniem na Todda.
– Ten piękny obraz, na którym było tyle koni, armat i różnych innych rzeczy?
– Ten obraz to „Bitwa nad rzeką Buli Run" – wyjaśnił Todd. – Praca nad nim zajęła mi prawie rok. Musiałem tam zmieścić przeszło czterysta postaci, nic więc dziwnego, że obraz jest taki duży.
Dzieci przyglądały mu się z podziwem. Todd usadowił się na podłodze i zaczął rozmawiać z nimi o ich rysunkach. Pożyczył od nich ołówek i pokazał kilka sztuczek z perspektywą, po czym zachwycił je bez reszty, wykonując pospieszny szkic konia, który wypadł tak realistycznie, że zdawało się niemal, iż rumak wyskoczy za chwilę z kawałka bristolu. Kiedy Kim ogłosiła wreszcie koniec lekcji, przyglądał się z uśmiechem tumultowi, jaki powstał, gdy dzieci opuszczały salę, a kiedy zostali już sami, zwrócił się do niej i powiedział:
– To jakaś bardzo miła grupa. Sprytne i bystre dzieci.
– Dzieci w większości są takie, pod warunkiem, że nie zanudza się ich na śmierć, wbijając im do głowy masy niepotrzebnych, technicznych detali.
Przyglądał się przez chwilę jej kształtnej figurze i zarumienionej, pogodnej twarzy.
– Trudno sobie wyobrazić, żeby się nudzili, mając taką śliczną nauczycielkę. Szczególnie chłopaki.
Niekłamany zachwyt malujący się w jego oczach sprawił, że Kim zaczęła się nerwowo wiercić. Todd, upomniał siebie natychmiast i powtórzył w duchu, że próby tego rodzaju flirtów daleko go nie zaprowadzą. Powinien się przestać wygłupiać, choćby dlatego, że ma ona chłopaka, który sprawia wrażenie miłego, przyzwoitego faceta. A poza tym naraża się na to, że ilekroć przestaje nad sobą panować, w ich wzajemne relacje natychmiast wkrada się jakieś napięcie.
Ale cóż... Ta kobieta wydawała mu się taka śliczna, że nie był w stanie przestać o niej myśleć. Wystarczyło, by na nią spojrzał, a natychmiast zaczynał sobie wyobrażać Jak cudownie byłoby ją objąć, jaki byłby smak jej ust, jaka byłaby w łóżku...
I teraz, kiedy pospiesznie opuściła galerię i skierowała się do biura, by zabrać stamtąd swoje rzeczy, szedł za nią, rozpaczliwie starając się nie myśleć o tym, co zrobić, by znaleźć się z nią jak najszybciej w łóżku.
– Jestem już wolna, Jeff – powiedziała szefowi. – Widziałeś się z Toddem?
– Tak, kochanie. Przed chwilą. Słyszałem, że czeka cię dziś niezłe zamieszanie.
– Owszem. Jedziemy stąd prosto do pracowni. Pozostaje ci życzyć nam wszystkiego najlepszego.
Drobny człowieczek promiennie się do nich uśmiechnął, a Todd zauważył w jego oczach coś, co mogło świadczyć o tym, że cała ta sytuacja wydaje mu się nieco zabawna. Jeffrey Holmes bynajmniej nie był głupcem i najwyraźniej miał prywatne zdanie na temat tego, co za tą „umową najmu" w istocie się kryje.
Todd lubił go. Cenił jego gust i chętnie pogadałby z nim o sztuce i prowadzeniu galerii, a także o swoim własnym malarstwie. Ale w tym momencie nie miał czasu na tego rodzaju kontakty towarzyskie. Chciał jak najprędzej znaleźć się w pracowni, rozładować swoje przybory, rozwiesić płótna i wreszcie wziąć się do roboty.
Kiedy znaleźli się na dworze, przystanął przy furgonetce i spojrzał na Kim.
– Masz tu gdzieś samochód? Pokręciła przecząco głową.
– Nie. Rano przyjeżdżam zwykle autobusem. Jest to wygodniejsze, niż szukanie miejsca na parkowanie. A do studia chodzę na piechotę.
– No to wsiadaj. Pojedziemy razem.
Wgramoliła się do zagraconej furgonetki i znalazła odrobinę miejsca na wysokim, skórzanym siedzeniu, a kiedy już tam siedziała, uświadomiła sobie nagle, że musi wyglądać dosyć dziwnie wśród stert puszek z farbą i skrzynek z pędzlami.
– Wiesz co, chyba nie jestem dobrze wychowany – odezwał się Todd, kiedy skręcili już na główną ulicę i skierowali się w stronę pracowni. – Powinienem cię przecież zaprosić najpierw na lunch, ale tak mi zależało, żeby się wreszcie wprowadzić, że zupełnie o tym zapomniałem.
Pokazała mu zawiniątko z brązowego, śniadaniowego papieru.
– Biorę lunch z domu – wyjaśniła. – Taniej i szybciej. W jednym jestem trochę podobna do ciebie. – Uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem. – Kiedy kończę pracę w galerii, chcę jak najszybciej zacząć malować i szkoda mi tracić czas na lunch.
Todd skinął głową i z trudnością przełknął ślinę. Zastanawiał się, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, jak czarujący jest jej uśmiech i jak niszczący wywiera wpływ na jego zdolność samokontroli.
Pewnie nie, zdecydował. Ta kobieta ma silną, skomplikowaną osobowość, ale świadomie na pewno go nie prowokuje.
– Czy zacząłeś już pracę nad zamówionymi płótnami? – zapytała. Spuściła głowę i wpatrywała się w pudełko drogich pędzli z sobolowej sierści, stojące na podłodze kabiny.
– Niewiele udało mi się zrobić. To są za duże płótna, żeby pracować nad nimi w domu. Zrobiłem, trochę szkiców kompozycyjnych i spędziłem parę tygodni w bibliotekach, zbierając dokumentację historyczną. I to właściwie wszystko.
Zaparkował przed budynkiem, w którym znajdowała się pracownia, i wysiadł. Wyjął z tylnej części furgonetki kilka małych blejtramów, wręczył je Kim, sam zaś wziął dwa ciężkie pudła z farbami i terpentyną.
– Ile w końcu ma być tych obrazów? – spytała, idąc pierwsza po schodach.
– Cztery – mruknął, nie będąc w stanie oderwać wzroku od widoku kołyszących się na wysokości jego oczu bioder. – Metr dwadzieścia na metr osiemdziesiąt. Rozmiary wszystkich takie same. I taka sama tematyka. Wpływ, jaki wywarł koń na historię naszego szacownego kraju.
Otworzyła drzwi i weszła do środka. Todd wszedł za nią i na widok tego przestronnego wnętrza, ze wspaniałym światłem wpadającym przez długi rząd okien, wydał z siebie radosne westchnienie.
– O Boże, ale to wspaniałe studio. W życiu takiego nie miałem – mruknął. Przeszedł przez pokój i postawił swoje pudła na stole kreślarskim. – Uzgodniliśmy, że ta połowa będzie moja, prawda?
Kim skinęła głową, przyglądając się Toddowi, który długimi krokami przemierzał studio.
– Zaznaczyłam już linię podziału kredą – powiedziała. – Ta część powierzchni, a właściwie przestrzeni, bo będziesz również korzystał z szaf i regałów, należy do ciebie. Reszta do mnie. Stołem i łazienką musimy się dzielić. Masz jakieś zastrzeżenia?
– Ależ skąd – odparł. – Wspólny stół to już prawie jak w małżeństwie, prawda? – spytał, łamiąc postanowienie, że nie będzie jej zaczepiał.
Łatwo było sobie coś obiecywać, ale cóż z tego, skoro taką przyjemność sprawiała mu jej reakcja na te zaczepki. Policzki Kim stawały się natychmiast delikatnie różowe, a w jej wielkich, ciemnych oczach – pojawiał się niepokój.
Teraz jednak wcale się nie zaczerwieniła, tylko najspokojniej w świecie rozpakowała swoje kanapki i obojętnym tonem odparła:
– Nie mam pojęcia. Nie miałam jeszcze męża. A ty byłeś żonaty?
Todd błysnął zębami w uśmiechu.
– Małżeństwo to nie moja specjalność. Kiepsko się do tego nadaję.
Nie wyobrażam sobie, żeby jakaś kobieta była w stanie wytrzymać ze mną dłużej niż tydzień lub dwa.
Spojrzała na niego zdumiona.
– I jednocześnie oczekujesz, że ja będę w stanie dzielić z tobą studio?
– To co innego. Sprowadziły mnie tu sprawy zawodowe, a pracę traktuję bardzo serio. Znacznie mniej serio podchodzę natomiast do spraw osobistych i uczuciowych.
– No cóż – zauważyła chłodno – nic złego nam zatem nie grozi. Oczywiście pod warunkiem, że będziesz załatwiał interesy osobiste i uczuciowe poza studiem.
– Taak. Będzie nam wprost wspaniale. Już to widzę, Kim – odparł, cedząc słowa i intensywnie się w nią wpatrując.
Ale ona go nie słuchała. Jedząc kanapkę, manipulowała szarym, kamionkowym dzbankiem, przesuwając go po stole i obracając wokół osi. Zmrużyła oczy, przenosząc co chwila wzrok z dzbanka na rozpiętą na sztaludze akwarelę.
Była nie dokończona i Kim najwyraźniej chodziło o to, by światło padało na kwiaty pod identycznym kątem jak wtedy, gdy uprzedniego dnia je malowała. Była tak zaabsorbowana tym, co robiła, że można było odnieść wrażenie, iż kompletnie zapomniała o jego obecności.
– Widzę, że już jesteś nieprzytomna – mruknął Todd, przyglądając się, jak Kim odkłada kanapkę na poplamioną farbami półeczkę na dole sztalugi i sięga po pędzel. – Taka sama wariatka, jak ja. Będzie nam się świetnie pracowało – dodał, mówiąc już raczej do siebie.
Odpowiedziała mu roztargnionym skinieniem głowy, umoczyła pędzel w dzbanku z wodą i w skupieniu wpatrywała się w nie dokończony obraz.
Toddowi zrobiło się radośnie i lekko na sercu. Odczekał jeszcze chwilę, po czym zbiegł na dół, aby zabrać z furgonetki resztę swoich malarskich przyborów.
Julia stała na ulicy przed budynkiem, w którym mieściła się pracownia i zadarłszy głowę, wpatrywała się w rząd lśniących w popołudniowym słońcu okien poddasza. Zawahała się i skrajnie zdenerwowana uchyliła wieczko wiklinowego koszyka, który trzymała w ręku.
Hugon wychylił łebek z zacienionego wnętrza, spojrzał na nią z niepokojem i żałośnie zapiszczał. Wracali od weterynarza, który zrobił szczeniakowi kolejny zastrzyk i Julia miała teraz zanieść go do domu. Najchętniej wsiadłaby w autobus i od razu tam pojechała, ale niestety pani McAllister poleciła jej załatwić w drodze powrotnej jeszcze jedną sprawę.
– Julio, wstąp do pracowni – powiedziała – i zostaw tam tę koszulę.
Todd zapomniał ją zabrać, przenosząc się do wynajętego mieszkania.
Julia spojrzała podejrzliwie na złożoną koszulę, dziwiąc się, dlaczego Todd nie może jej zabrać w najbliższą niedzielę, kiedy będzie u nich na obiedzie.
– A gdy już tam będziesz – ciągnęła pani McAllister, siląc się na obojętny ton – to zorientuj się, jak ta cała sprawa wygląda, dobrze?
– Jaka sprawa, proszę pani?
Barbara zareagowała na to niecierpliwym machnięciem ręki i odwróciła się ku niej.
– No.... jak tam się wszystko układa... i tak dalej. Minęło już dwa tygodnie, odkąd Todd zaczął tam pracować. Chciałabym wiedzieć, czy wszystko jest w porządku.
Skoro tak bardzo ją to interesuje, to czemu sama nie przyjdzie, pomyślała niechętnie Julia, nadal nie mogąc się zdecydować na wejście do budynku.
Właściwie znała odpowiedź na to pytanie.
Pani McAllister wolała tu nie przychodzić, dlatego że z jakiegoś powodu nie podobała jej się ta ładna, młoda malarka, z którą Todd teraz pracował. I chyba jedynym powodem tej niechęci było japońskie pochodzenie tamtej kobiety. Jej pracodawczyni zdawała się zresztą żywić niechęć do wszystkich Japończyków, co było tym bardziej dziwne, że nie miała żadnych uprzedzeń do Julii i bardzo lubiła pewne koreańskie małżeństwo – właścicieli najbliższego sklepu spożywczego.
Wyglądało na to, że niechęć, a właściwie jawna wrogość, nie dotyczyła innych Azjatów. Ograniczała się ona najwyraźniej do Japończyków, co Julię nieco dziwiło, ale cóż, tłumaczyła sobie, ostatecznie nie powinno jej to obchodzić.
I tak też było aż do momentu, kiedy pracodawczyni zleciła jej sprawdzanie czy raczej, by nie owijać w bawełnę, szpiegowanie Todda i jego towarzyszki. Julii bardzo się to nie podobało. Cóż jednak miała począć? Czuła się w pełni uzależniona od pani McAllister i musiała wykonywać jej polecenia. Utrata pracy byłaby dla niej katastrofą. Pogrzebałaby w ten sposób szanse na sprowadzenie dziecka do Stanów.
Pomyślała o swym synu i to wystarczyło, by wyraz jej twarzy stał się bardziej stanowczy. Decyzja została już podjęta. Zerknęła jeszcze raz do koszyka i któryś raz z rzędu próbowała sobie wyobrazić, jak bardzo Roberto cieszyłby się z takiego szczeniaka. Ale cóż... Zanim chłopiec się tu zjawi, Hugon będzie już pewnie starym, rozleniwionym psem, takim jak Homer. Co za szkoda...
Nie mogła już tego dłużej odwlekać. Poczłapała na piętro i po chwili znalazła się pod drzwiami pracowni. Stała przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, zapukała delikatnie i po chwili usłyszała głos Todda, zapraszający do wejścia. Przestąpiła próg i rozejrzała się ze zdumieniem po wnętrzu.
Od czasu jej poprzedniej wizyty pracownia zmieniła się nie do poznania. W tym przestronnym pomieszczeniu, wówczas niemal pustym i nieskazitelnie uporządkowanym, cisza aż dzwoniła w uszach. Teraz natomiast kipiało ono feerią barw i dźwięków. Choć właściwie... nie dotyczyło to całej pracowni: ten obłędny bałagan i hałas koncentrował się w części położonej bliżej drzwi, wokół miejsca, gdzie stał przytwierdzony do drewnianej ramy wielki obraz, nad którym pracował Todd.
Ta zaklęta granica, oddzielająca chaos od porządku, przebiegała również przez środek kreślarskiego stołu. Jedna jego połowa zawalona była przyborami malarskimi, książkami, siodłami i rzeźbionymi statuetkami przedstawiającymi konie, bizony i różne inne zwierzęta, druga połowa zaś była uprzątnięta i pusta. Ze stojącego na półce przy drzwiach odtwarzacza stereo płynęła głośna muzyka country. Wtórował jej Todd, który z pędzlem w ręku podrygiwał przed swoim obrazem, przyglądając się z ukosa jakiemuś szczegółowi.
Po przeciwległej stronie pracowni, w części oddalonej od drzwi, panował nieskazitelny porządek. Kim Tanaka stała skupiona i milcząca przed sztalugą, na ławie leżały ułożone starannie pędzle, ' a obok nich w symetrycznych rzędach pojemniczki z temperą i krążki akwarelek. Pod oknem, w kryształowym wazonie stały dwa piękne, białe irysy – i był to jedyny akcent zdobiący jej połowę studia.
Co za niesamowity kontrast, pomyślała Julia, z trudem powstrzymując wybuch śmiechu.
Natychmiast jednak ponownie się usztywniła, gdyż przez moment wydało jej się, że w pokoju jest jeszcze jakaś trzecia, nieznajoma osoba. Po chwili dopiero zorientowała się, że dziwna postać opodal obrazu Todda jest krawieckim manekinem, obleczonym w stalowy napierśnik i hełm hiszpańskiego konkwistadora. Stał tam sobie, wyniosły i butny, podczas gdy Todd wędrował oczami od niego do zarysów bliźniaczo podobnej postaci, która zaczęła się właśnie wyłaniać z jego płótna.
– Cześć, Julio! – przywitał ją z pogodnym uśmiechem. – Coś mi się zdaje, że Bunia kazała ci sprawdzić, jak się sprawuję.
Trafił w sedno. Biedna Julia stała bezradnie, absolutnie nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
– Nie przejmuj się – dodał po chwili Todd, spostrzegłszy, jak bardzo jest speszona. – Miło mi cię widzieć. Czy w twoim koszyku nie siedzi przypadkiem Hugon?
– Tak – wyjąkała. Czuła na sobie wzrok obojga artystów i to ją bardzo onieśmielało. – Byłam z nim właśnie u weterynarza.
– A może byś go na chwilę wypuściła? Nie zrobi chyba tu... czegoś, co skalałoby piękną, czystą podłogę, o którą Kim tak dba.
– Julia zaprzeczyła ruchem głowy, czując, że z zakłopotania pałają policzki.
– Nie, nie. On już... to zrobił w parku. Przed kilkoma minutami.
– Fajnie. Pokaż go. Niech zobaczę, czy urósł.
Todd rozpromienił się na widok szczeniaka, który wyglądał teraz tak, jakby składał się wyłącznie z niezgrabnych, za dużych łap i kłapciatych uszu. Hugon przysiadł najpierw niepewnie na zadzie i zamrugał powiekami, wyraźnie oślepiony jasnym, dziennym światłem, które wpadało przez okna do pracowni, po czym, obwąchawszy kostki nóg Julii, zaczął zataczać coraz to szersze kręgi wokół niej. Kim przerwała pracę i przyglądała się z uśmiechem, jak radośnie bada on nowy, nie znany mu teren.
– Pozwól, Julio, to jest Hernando – powiedział Todd, wskazując na obleczony w zbroję manekin – jeden z narzeczonych Kim. Wpadł tu na chwilę i udało mi się jakoś namówić go do pozowania. Seksowny facet, prawda? A zważywszy, że ma już niemal czterysta lat...
– Bardzo przystojny – przyznała Julia i po raz pierwszy się uśmiechnęła.
– Cieszę się, że cię znowu widzę, Julio! – pozdrowiła ją Kim. – Todd, uważaj na pieska! Buszuje w twojej szafie. Tam są puszki z pokostem i masa innych szpargałów. Naje się czegoś i będzie potem chory.
Todd pospiesznie usunął stamtąd szczeniaka, zamknął drzwi szafy i powrócił do swego obrazu. Julia wyjęła tymczasem z torby świeżo upraną koszulę i położyła ją na nie zagraconej połowie stołu.
– Pani McAllister prosiła, żebym to przyniosła – wybąkała pod nosem.
Todd skinął głową i sięgnął po odłożony pędzel.
– Dziękuję, Julio. A ty, Hernando, bądź łaskaw obrócić się trochę w prawo – rzekł do manekina, odpowiednio go ustawiając. – Chciałbym mieć trochę refleksów światła na twojej zbroi. O tak! Bardzo dobrze.
Julia spojrzała na ogromne płótno, na którym znajdował się narysowany węglem szkic: w głębi obrazu widniała pocięta wąwozami preria, a na tle tego surowego krajobrazu, na pierwszym planie stała grupa zbrojnych, hiszpańskich jeźdźców. Z tej szarej plamy zaczynała się wyłaniać namalowana olejem postać w takim samym półpancerzu i hełmie jak te, które miał na sobie manekin. Ciemna, szlachetna twarz rycerza – w pełni już ukończona – dumnie spoglądała z obrazu. Julia pomyślała, że powstające na jej oczach dzieło będzie wyglądało nadzwyczaj majestatycznie. Z podziwem spojrzała na młodego, przystojnego artystę, który potrafi tak malować. Nie przypuszczała dotąd, że Todd ma aż taki talent.
Przeszła przez pokój i stanęła nieśmiało w pobliżu Kim. Nie wiedziała, czy tak... bez zaproszenia, wypada oglądać malowany przez kogoś obraz, na wszelki wypadek patrzyła więc w inną stronę – w stronę szczeniaka, który obwąchiwał stopy Todda.
– To nie jest malarstwo historyczne – powiedziała Kim z uśmiechem. Odstąpiła o krok od sztalugi, aby umożliwić Julii obejrzenie malowanego przez siebie obrazu. Trudno było go nazwać martwą naturą; było to raczej subtelne studium kwiatów w szarym, kamionkowym dzbanku.
– Jakie piękne – powiedziała ściszonym głosem Julia. Wpatrywała się w obraz, głęboko poruszona harmonijną prostotą kompozycji. – Tyle jest w tym spokoju i radości.
Kim spojrzała na nią ze zdumieniem i nagłym błyskiem zainteresowania. Wyglądała tak, jakby sobie nagle o czymś przypomniała.
– Dziękuję ci, Julio. Nie mogłaś wymyślić lepszego komplementu.
Julia wierciła się niespokojnie. Była głęboko poruszona uprzejmością tej kobiety, ale zupełnie nie wiedziała, co ma teraz począć.
Kim umoczyła pędzelek w wodzie, obróciła go w palcach, po czym odwróciła się powtórnie w stronę Julii.
– Chciałam cię o coś spytać.
– Słucham panią...
– Proszę, mów mi po imieniu. Zastanawiam się właśnie, czy nie zechciałabyś mi pozować.
– Pozować? – zdumiała się Julia. – Ja?
Kim skinęła głową i nadal się w nią wpatrywała.
– Mam do wykonania pewną specyficzną pracę i szukam twarzy takiej jak twoja. Może to jednak długo potrwać... – dodała. – W sumie pewnie jakieś dwadzieścia godzin. Najchętniej malowałabym cię godzinę albo dwie dziennie przez kilka tygodni.
Julia, kompletnie oszołomiona, znowu nie wiedziała, co odrzec; Propozycja była wprost wspaniała. Cudownie byłoby siedzieć sobie tutaj w tym ciepłym, ekscytującym miejscu, słuchać muzyki, brać udział w rozmowie i patrzeć, jak ci utalentowani ludzie tworzą na płótnach takie piękne rzeczy.
– Po południu mam zwykle trochę wolnego czasu – odezwała się nieśmiało. – Pani McAllister mówiła mi, że mogę wtedy robić, co chcę.
A autobusem dojechać tu można bardzo szybko.
– Świetnie. Dla mnie najlepszą porą są również popołudnia. Aha...
Będę ci płacić dokładnie tyle, ile zwykle płacę moim modelkom.
Normalna stawka wynosi dwadzieścia dwa dolary za godzinę.
Odpowiada ci to?
Julii zakręciło się w tym momencie w głowie. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że Kim zechce jej dodatkowo za to zapłacić. Sama możliwość przychodzenia do pracowni byłaby dla niej wystarczającą nagrodą.
– Dwadzieścia dwa dolary za godzinę? – wyjąkała. – I w sumie dwadzieścia godzin?
– Jeśli stawka wydaje ci się zbyt mała, to...
– Ależ nie – zaprzeczyła Julia pospiesznie. – Jestem zachwycona. – Spojrzała na Kim i promiennie się do niej uśmiechnęła. – Nie mogę wprost w to uwierzyć.
Pospieszyła na środek pracowni, by oderwać Hugona od kowbojskiego buta, który wywlókł z kąta i zawzięcie szarpał.
– Czy będziemy mogły zacząć w poniedziałek? – spytała Kim.
– Tak – odparła Julia, nadal jeszcze oszołomiona perspektywami, jakie się przed nią otworzyły.
Tak ją to podekscytowało, że nie była w stanie wykonać prostego działania arytmetycznego. Dwadzieścia razy dwadzieścia dwa... ileż to może być? Niewykluczone, że wystarczy na opłacenie przelotu dla małego chłopca. Trzeba się dowiedzieć, czy dzieci mają jakąś zniżkę... Skoro dostałaby te pieniądze już za kilka tygodni... i jeśli jej oszczędności wystarczyłyby na wykupienie biletu powrotnego dla siebie, to wówczas... No tak, ale trzeba byłoby jeszcze przekonać władze, że będzie w stanie utrzymać dziecko i zapewnić mu należytą opiekę...
Myślami była już tak daleko, że przestała sobie niemal zdawać sprawę z obecności znajdujących się w pracowni osób. Włożyła Hugona do koszyka, bąknęła pod nosem „do widzenia" i pospieszyła w kierunku drzwi.
Po jej wyjściu Todd odczekał chwilę, po czym spojrzał pytająco na Kim, a gdy ta zignorowała jego spojrzenie, zwrócił się do swego manekina.
– Hernando – zaczął perorować, ściszając głos do teatralnego szeptu – muszę ci się poskarżyć, przyjacielu. Spotkał mnie wielki zawód. Czuję się okrutnie wykorzystany.
Kim w dalszym ciągu ostentacyjnie go ignorowała.
– Pytasz, dlaczego? – Todd zmarszczył brwi i kontynuował swój dialog z dumnym konkwistadorem. – Przecież to oczywiste. Okazało się, że ona mnie zupełnie nie kocha. Cały czas łudziłem się, że zależy jej na tym, by dzielić ze mną to studio. Ale cóż, płonne nadzieje! Ta kobieta cynicznie mnie wykorzystała, licząc na to, że zdobędzie w ten sposób modelkę. I dlatego czuję się.
Przerwał i dramatycznym gestem schwycił się poplamioną farbami dłonią za serce.
– Czuję się, jakby tym niecnym postępkiem odebrano mi dziewictwo i wiarę w ludzi – skonkludował ponuro.
– Przestań się wygłupiać! – nie wytrzymała Kim. – Przecież wiesz, że nie wynajęłam ci studia z powodu Julii. Prawdę mówiąc, zupełnie o niej zapomniałam. Dopiero gdy dziś tu przyszła, pomyślałam sobie...
– A więc jednak! – zawołał radośnie i zaczął wywijać młynka trzymanym w ręku pędzlem, wykonując przy tym kilka posuwistych kroków tradycyjnego tańca. Z magnetofonu płynęła właśnie nadzwyczaj krzykliwa piosenka o czyimś złamanym sercu. – A więc jednak mnie kocha!
– Nie. Wręcz przeciwnie – zaprotestowała Kim. – Nienawidzę cię z całego serca. Prawie tak samo, jak tej twojej cholernej muzyczki.
– Chodź tu na chwilę, Kim – zaczął ją namawiać. Odłożył pędzel, włożył kciuki za pasek od spodni i poruszając się bokiem, tupiąc i podrygując, przemierzył pracownię i znalazł się przy niej. – Zatańcz ze – mną, Kim. Już ci to sto razy pokazywałem. Przecież to prawie jak menuet. Krok w bok, krok w bok, raz, dwa, wymach w przód, wymach w tył, skłon... i znowu.
Kim potrząsnęła głową i malowała dalej. Popatrzył jeszcze na nią przez chwilę, po czym westchnął:
– Szkoda, że się nie chcesz tego nauczyć. Wiesz, jak byś ładnie wyglądała w tym tańcu? Twoje koleżanki tańczyły to kiedyś w saloonach na Dzikim Zachodzie. A i w naszym mieście do dziś są lokale, w których ten taniec tańczą dziewczyny w obcisłych dżinsach i czerwonych, kowbojskich butach. Wiesz, jaka to frajda na nie patrzeć?
– To nie trać tu czasu, tylko leć tam i sobie na nie patrz. Mnie to akurat nie interesuje.
– Taak? – Przysunął sobie krzesło, usiadł na nim okrakiem i zaczął się przyglądać jej obrazowi. – Mogę popatrzeć? – spytał.
– Owszem – odparła oschle. – Skoro już musisz.
– Tu jest trochę złe światło – orzekł po chwili. – Z tyłu, za tym dzbankiem.
– Nie rozumiem. Dlaczego złe?
Podniósł się ż krzesła, stanął obok niej, wziął do ręki jeden z jej pędzli i wskazał nim ten fragment obrazu, o który mu chodziło.
– Widzisz? Światło pada na dzbanek i płatki kwiatów z tej strony, prawda? No właśnie. A więc również i ta część stołu powinna być w takim stonowanym cieniu. A tu jest ciągle za dużo światła.
– Cholera jasna – mruknęła Kim. – Masz chyba rację.
– Ja mam zawsze rację – oświadczył bezczelnie, uśmiechnął się do niej i wrócił na swoje miejsce. – A poza tym, to chyba najlepsza rzecz, jaką ci się udało tej wiosny namalować – dodał. – I wiesz co, Kim?
– No? – spytała zniecierpliwiona, odstąpiła kilka kroków od sztalugi i ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w swoją akwarelę.
– Co ty myślisz o Julii?
– A cóż mam o niej myśleć? – Spojrzała na niego zdumiona. – Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Wydaje mi się miłą kobietą, i tyle.
– Mnie się natomiast zdaje, że ona ukrywa jakąś tajemnicę. Kim zmarszczyła brwi i spojrzała na niego przenikliwie.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Todd otworzył szafę i szukał tubki z odpowiednim odcieniem zieleni.
– Cholera, nie ma nic gotowego. Znowu będę musiał mieszać – mruknął. – Miałem okazję widywać ją częściej niż ty – rzucił przez ramię. – Sprawia wrażenie skrytej i chorobliwie nieśmiałej, ale pod tym wszystkim kryją się jakieś gwałtowne emocje. W jej duszy tli się jakiś tłumiony ogień.
– W jej duszy tli się jakiś tłumiony ogień! Porównania godne prezesa straży pożarnej – szydziła Kim. – I cóż, wedle twej profesjonalnej opinii, ma być tego przyczyną?
– Może jest na fałszywym paszporcie? Może ciąży na niej jakaś ciemna sprawa z przeszłości? Nawiasem mówiąc, to właśnie ta skrywana przez nią tajemnica sprawia, że jej twarz ma ten niepowtarzalny wyraz, który natychmiast zauważyłaś.
Kim nie spuszczała z niego wzroku i przez dłuższą chwilę nad czymś się zastanawiała.
– Wiesz, może i masz rację – przyznała. – Ale to nie musi być nic dramatycznego. Powiedz mi, Todd, czy Julia mówiła ci coś o swojej rodzinie?
– Właściwie nie. A dlaczego pytasz?
– Może zostawiła na Filipinach dzieci. To byłby wystarczający powód do smutku i niepokoju. Filipinki, które chcą u nas pracować jako pomoc domowa, bardzo często przyjeżdżają tu same. Kobiety z małymi dziećmi mają w Stanach małe szanse na znalezienie pracy. Zostawiają więc rodziny na Filipinach, a potem okropnie cierpią. Kilka tygodni temu widziałam na ten temat ciekawy reportaż w telewizji.
– Jak to? Na zawsze je zostawiają?
– Oczywiście, że nie. Pracują jak opętane, odkładają każdy grosz i czekają, aż uda im się uciułać tyle, żeby móc wystąpić do Urzędu Imigracyjnego jako sponsor starający się o wizę dla ich bliskich. Biedna Julia – dodała po chwili namysłu. – Myślę, jak by tu się czegoś więcej o niej dowiedzieć?
Todd parsknął śmiechem i poklepał po ramieniu swój manekin.
– Słyszałeś, Hernando? Oto masz przykład, jakie są kobiety.
Wystarczy, że któraś się dowie, na przykład od ciebie, że ktoś ma jakiś sekret, i co zrobią? Oczywiście nie wytrzymają, dopóki nie wyświetlą go do końca.
Kim spiorunowała go wzrokiem.
– Nie uważasz, że jest to raczej smutne niż śmieszne? Gdyby okazało się prawdą, to chyba żal byłoby ci Julii, prawda?
– Dlaczego żal? Dlatego tylko, że udało jej się wyrwać od bandy bachorów? To chyba raczej powód do wyjątkowej radości. – Todd zmarszczył brwi, zmieszał odrobinę kobaltowego błękitu z zielenią i przyglądał się, co z tego wyszło.
Kim wpatrywała się w niego, zaszokowana jego wypowiedzią.
– Chyba nie mówiłeś tego poważnie? – spytała, cedząc słowa.
– A o czym to ja mówiłem? – spytał na odczepne. – Słuchaj, Kim, czy twoim zdaniem jest to ten odcień zieleni, jaką ma gruszka w herbie stanu Kolorado?
Pokazał jej próbkę farby na palecie, ale ona nawet na nią nie spojrzała.
– Mówiłeś, że Julia powinna się cieszyć, jeśli rzeczywiście udało jej się wyrwać od swoich dzieci. Jak możesz wygadywać takie rzeczy? Przykro jest tego słuchać.
– A cóż w tym takiego dziwnego? – obruszył się. – Moja matka opuściła mnie jako niemowlę i więcej sobie mną głowy nie zawracała. I ja bym zapewne zrobił podobnie, a różni mnie od niej jedynie to, że nie mam złudzeń co do własnej natury i nie jestem na tyle głupi, żeby zafundować sobie dziecko.
– Naprawdę nie masz zamiaru mieć dzieci?
– O rany! – zdenerwował się. – No pewnie, że nie mam. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym wziąć na kark taki ciężar.
– Ale przecież...
– Przyjrzyj się Julii. Teraz już się nie wygłupiam. Jeżeli rzeczywiście jest tak, że życie zmusiło ją do tego, żeby zostawić dzieci i ruszyć bez nich w świat, to wyobrażasz sobie, jak ona musi cierpieć? Po co się narażać na coś takiego? Mało jest w życiu cierpienia, na które nie mamy wpływu?
– Ale przecież dzieci dają także wiele radości. Moi mali siostrzeńcy...
Energicznie zamachał ręką, jakby coś od siebie odpędzał.
– Słuchaj, Kim. Nie miałem okazji nauczyć się wiele od moich rodziców. Ojciec nie był łaskaw mi się przedstawić, a matki również nie miałem obok siebie wtedy, kiedy mi na niej naprawdę zależało. Jeśli więc nauczyli mnie czegokolwiek... pośrednio, przez swą konsekwentną nieobecność, to chyba jedynie tego, że cała ta opowieść ó rodzinie, która ma być jakoby oazą miłości i ciepła, jest w poważnym stopniu mitem. Ja sam nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Niech się bawią w to inni. Proszę bardzo.
– Ale czy ty naprawdę...
– Chodź, pójdziemy coś zjeść – przerwał jej. Gwałtownym ruchem odsunął na bok paletę, wstał i poszedł umyć ręce. – Za chwilę umrę z głodu.
– Zjedz coś sam – odparła automatycznie, nadal myśląc nad tym, co jej przed chwilą powiedział. – Chcę skończyć wreszcie ten obraz.
Todd umył się i wyszedł z pracowni, a ona stała jeszcze długo przy oknie i w zamyśleniu wpatrywała się w pogodne, letnie niebo.
– Świetnie nam idzie, Julio. Myślę, że za kilka dni uda mi się to skończyć.
Kim przechyliła głowę, przyjrzała się swej modelce, która siedziała na stołku pod oknem, po czym znowu skierowała wzrok na obraz.
Uprzednio już zdecydowała się ustawić Julię w ten sposób, by połowa jej twarzy była oświetlona, a druga połowa znajdowała się w cieniu. Nierówno rozłożone światło miało za zadanie stworzyć ową niepokojącą, nieokreśloną aurę, na której autorce portretu zależało. Choć oczywiście największym atutem dla stworzenia takiego klimatu była powierzchowność modelki: delikatne kości zdawały się dzielić jej twarz na osobne plany, a wielkie, ciemne oczy kryły w sobie nie tylko smutek i troskę, lecz również jakąś wewnętrzną siłę.
Julia przychodziła do studia popołudniami, kilka razy w tygodniu. Była druga połowa lipca. Malowanie obrazu trwało już ponad miesiąc i Kim – ku swemu zadowoleniu – pierwszy plan miała w zasadzie gotowy. Wymagał on jeszcze niewielkich poprawek i retuszów: należało wydobyć koloryt twarzy Julii, a także wykończyć postać dziecka, które trzymała w ramionach. Do pozowania posłużyły się naturalnej wielkości lalką, ale po to, by rozłożyć właściwe cienie na twarzy dziecka, należało się posłużyć żywym modelem. Kim miała nadzieję, że może uda jej się w tym celu „wypożyczyć" na kilka godzin jednego ze swych małych siostrzeńców.
– Mówisz, że już prawie skończyłaś? – spytał z drugiego końca pokoju Todd. – Mogę zobaczyć?
– Pod warunkiem, że ty też pozwolisz mi obejrzeć swój obraz. I przyjmiesz ode mnie tyle samo krytycznych uwag.
– Nie znoszę krytyki – skrzywił się Todd.
– Wiem, lepiej więc bądź wobec mnie delikatny.
– Och, kochanie – zapewnił ją skwapliwie – na to możesz zawsze liczyć.
Kim zarumieniła się i odwróciła wzrok w inną stronę.
W studiu było gorąco. Co prawda, w jednym z okien zainstalowali wielki wentylator, ale nie był on w stanie dostatecznie schłodzić poddasza. Kim nie lubiła klimatyzacji, a Todd też się przy tym nie upierał. Oboje zdawali sobie jednak sprawę z tego, że jeśli przyjdą jeszcze większe upały, to będą musieli ponownie się nad tym zastanowić.
Na razie Todd radził sobie z gorącem zupełnie dobrze. Pracował w strudze powietrza z wentylatora, mając na sobie jedynie wystrzępione szorty, klapki na bosych stopach i kusą koszulkę bez rękawów, która odsłaniała całą niemal górną połowę jego ciała. Kim pamiętała tamten wieczór, gdy spotkali się na wystawie rzeźb i Todd przekomarzał się z nią, obiecując, że będzie malował nago. Pamiętała również, jakie to wywołało w niej skojarzenia. Intrygowało ją wówczas pytanie, jak wyglądałoby jego ciało. Obecnie jej ciekawość została w zasadzie zaspokojona: pracował na tyle rozebrany, na ile przyzwoitość pozwalała, a wszystko, co eksponował, bardzo jej się podobało.
Ramiona miał szerokie i dobrze umięśnione – tak samo jak i uda. Piersi i nogi pokrywały mu jasne, kędzierzawe włosy, tym bardziej widoczne, że po całych miesiącach spędzonych w tropikach, skórę miał nadal opaloną na brąz. Słowem – mógłby z łatwością znaleźć pracę męskiego modela.
Trudno jednak było sobie wyobrazić, by mógł się zajmować czymś innym niż malowaniem. Oddawał się temu z taką pasją, że przyjemnie było patrzeć, jak pracuje nad swym wielkim obrazem, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej monumentalny.
Oderwał się teraz od sztalugi i ruszył w kierunku Kim, która po chwili wahania zdecydowała się również zrobić przerwę i zwróciła się do swojej modelki:
– Może byśmy chwilę odpoczęły? Wypijmy herbatę i zjedzmy ciasteczka.
Julia uśmiechnęła się nieśmiało, wstała ze stołka i poszła włączyć płytkę elektryczną, która przywędrowała do pracowni wraz z Toddem. Nogi miała zdrętwiałe i Kim, widząc z jaką trudnością Julia się porusza, poczuła nagle wstyd. Pochłonięta pracą znowu nie dopilnowała, by ta kobieta nie siedziała zbyt długo bez ruchu. Nie powinna nadużywać tego, że jej modelka jest taka cierpliwa i nigdy się nie skarży.
Todd stanął za plecami Kim i przyglądał się portretowi. W jednym ręku trzymał pędzel, a drugą położył na jej ramieniu.
– Obawiam się, że nie jestem taka szybka jak ty – odezwała się do niego. – Przez cały miesiąc maluję jedną postać, a ty namalowałeś ich już pewnie z osiem.
– Ale rezultat jest znakomity – mruknął, nie odrywając oczu od obrazu. – Wyszło po prostu wspaniale. Bóg mi świadkiem, Kim, ten obraz wywołuje dokładnie te skojarzenia, na których ci zależało, To graniczy niemal z cudem.
Zarumieniła się z radości. Rzadko komentowali nawzajem swoje prace, ale Kim wiedziała, że pochwały tego człowieka są zawsze szczere. Spojrzała na niego i uświadomiwszy sobie nagle jego fizyczną bliskość, poczuła się trochę nieswojo.
Wpatrywał się w obraz. Jego twarz, oglądana przez nią z profilu, jaśniała radością. Mimo że stał w niedbałej pozie, pod skórą ramion widziała napinające się sploty mięśni i cała jego sylwetka zdawała się emanować sprężystością i siłą. Cudownie byłoby się teraz do niego przytulić, dotknąć palcami jego skóry i poszukać zbliżenia z tym twardym, tak innym od jej własnego, ciałem. Z trudem zdołała zwalczyć pokusę.
– Myślisz, że ten koloryt ciała jest właściwy? – spytała pospiesznie. – Dłubię przy tym całymi dniami i nadal nie jestem w pełni zadowolona.
Chciałabym uzyskać taki efekt, żeby było ono ciepłe i zimne zarazem. Rozumiesz mnie?
– Rozumiem doskonale.
Patrzył z ukosa na obraz i w skupieniu tarł palcem policzek, na którym w jasnym słonecznym świetle widoczna była złota plama świeżego zarostu.
– A gdyby tak nałożyć tu odrobinę chropawej sjeny? Co o tym myślisz, Kim? – zaproponował wreszcie, wskazując na wysoko osadzone kości policzkowe portretowanej kobiety. – Nałożyć tu więcej cienia i trochę rozetrzeć.
Zastanawiała się przez chwilę, po czym z entuzjazmem skinęła głową i sięgnęła po pędzel.
– Nie teraz, kochanie – zaoponował, wyjmując delikatnie pędzel z jej palców. – Miała być przerwa na herbatę.
Przez chwilę wpatrywała mu się w oczy, lecz w końcu skapitulowała. Uśmiechnęła się niepewnie, pozwoliła wyjąć sobie z ręki pędzel i ruszyła za nim w kierunku małej wnęki, w której była kuchenka. Usiedli na porozstawianych w nieładzie krzesłach i radośnie przystąpili do uczty. Składała się na nią herbata, kanapki z ogórkami i przyniesione przez Julię ciasteczka.
Kim zastanawiała się, co też by sobie o nich pomyślał jakiś gość, gdyby tak przypadkiem zajrzał do studia. Cała trójka wyglądała co najmniej dziwacznie. Todd w wystrzępionych szortach i kusej koszulce, Kim w poplamionej farbą letniej sukience i boso, Julia zaś w przedziwnym stroju, w którym pozowała: nieforemnym, brązowym kaftanie z lnianej tkaniny, tak surowej, jak jutowy worek.
Ale w końcu mogli się ubierać tak, jak im się podobało. Byli przecież u siebie.
Czasem rzeczywiście miewali gości. Byli to głównie różni ekscentryczni znajomi Todda z jego „czasów kowbojskich", którzy wpadali na chwilę, opowiadali niestworzone historie i zabawiali ich grą na gitarze. Od czasu do czasu składali im również wizyty rozmaici członkowie rodziny Kim.
Pewnego razu Todd rzeczywiście spełnił swoją groźbę i sprowadził do studia korpulentną, siwiejącą panienkę w kowbojskich butach, która bawiła u nich przynajmniej z godzinę, usiłując nauczyć Kim „menueta z saloonów".
Przez ostatni miesiąc byli jednak zbyt zaabsorbowani pracą, by zapraszać do studia przyjaciół.
– Widzisz, jakie z nas są odludki – powiedział ni z tego, ni z owego Todd, któryś już raz z rzędu zadziwiając swą towarzyszkę tym, że potrafi dostrajać się do jej myśli.
– Nie odwiedzają nas tu tłumy ludzi. Ani rodzina, ani przyjaciele.
Obie kobiety spojrzały na niego w milczeniu. Błysnął zębami w uśmiechu, przechylił się razem z krzesłem niebezpiecznie daleko do tyłu i oparł o ścianę, na której porozwieszane były antyczne uzdy końskie i wędzidła.
– Opowiedz nam o swojej rodzinie. – Tym razem zwrócił się bezpośrednio do Julii. Sięgnął po kolejną kanapkę, wyciągnął przed siebie gołe nogi i oparł je o stół.
– Moja wspólniczka od studia, obecna tu urocza Kimiko, ma bardzo rozległą rodzinę. Kilku jej przedstawicieli mieliśmy zaszczyt gościć w poprzednim miesiącu. Moja rodzina jest znacznie mniejsza, jako że składa się jedynie z babki oraz matki, która słynie z tego, że jest stale nieobecna. A jak jest u ciebie?
– Todd... – wtrąciła Kim, za późno usiłując mu przerwać.
– Naprawdę wolałabym nie mówię o... o mojej rodzinie – powiedziała Julia tonem jak zwykle pełnym wahania i niepewnym. – Zbyt daleko od nich teraz jestem... i... – Urwała, schyliła głowę i lśniące, kruczoczarne włosy zakryły jej twarz.
Kim zdołała dostrzec ciemny rumieniec, który zabarwił policzki Julii, i nagłe napięcie ramion. Ogarnęła ją fala współczucia i jeszcze raz rzuciła Toddowi ostrzegawcze spojrzenie.
– Muszę już iść – wybąkała cichutko Julia, spoglądając na zegarek. – Pani McAllister poleciła mi zrobić na kolację paprykowany stek. Wołowina marynuje się już od kilku godzin.
– W takim razie będzie mięciutka i pyszna – zauważył zdawkowo Todd. Wstał z krzesła i wychylił się z wnęki, by rzucić okiem na swój obraz.
Po chwili powrócił na miejsce i przyjrzał się z bliska Julii, która zdążyła już ściągnąć przez głowę ten okropny kaftan i w swym letnim stroju – szortach, żółtej koszulce z krótkimi rękawami i ciężkich, skórzanych sandałach – gotowa była do wyjścia.
– Powiedz, Julio – zagadnął – czy ona ci nie dokucza? Chodzi mi o moją babkę.
Julia zaprzeczyła ruchem głowy i spojrzała na niego zdumiona.
– Ależ skąd. Jest dość surowa, ale zachowuje się wobec mnie poprawnie. Czasem jest nawet bardzo miła – dodała. Kiedy zaczynała mówić szybko, jej obcy akcent stawał się wyraźniejszy. – Nie dalej jak wczoraj, pokazała mi stary album z fotografiami rodzinnymi. Był na nich twój dziadek w mundurze, twoja matka, kiedy była jeszcze małą dziewczynką i ty, kiedy byłeś jeszcze niemowlęciem.
Kim zauważyła, że na twarzy Todda pojawił się napięły grymas. Zawsze reagował tak na jakąkolwiek wzmiankę o matce. Sam często pozwalał sobie na refleksje na temat swojego społecznego sieroctwa i poczucia osamotnienia w dzieciństwie, ale sprawiało mu wyraźną przykrość, ilekroć ktoś inny poruszał ten temat. Współczuła mu, oczywiście, a jednocześnie bardzo ją intrygowało, dlaczego zapytał przy niej Julię, w jaki sposób odnosi się do niej tamta starsza kobieta. Wbrew pozorom nie było to zdawkowe, ani grzecznościowe pytanie; intuicyjnie wiedziała, że Toddowi chodzi o coś ważniejszego.
Kim tylko raz miała okazję spotkać się z Barbarą McAllister, ale nadto dobrze zapamiętała wyraz jej oczu. Dobrze wiedziała, co on naprawdę wyrażał.
Doświadczenia całego życia, związane z przynależnością do rozpoznawalnej na pierwszy rzut oka grupy mniejszościowej, nauczyły ją rozróżniać doskonale sytuacje, w których za ludzką niechęcią kryło się uprzedzenie etniczne, a nie jakieś przypadkowe idiosynkrazje. Nie miała więc wątpliwości, że babka Todda, z jakichś nie znanych jej powodów, odnosi się do niej niechętnie czy nawet wrogo, i to tylko dlatego, że jest Japonką. Rozmowa sprowokowana przez Todda uświadomiła jej teraz, że nie chodzi w tym wypadku o żadną formę rasizmu: uprzedzenia Barbary najwyraźniej nie dotyczyły innych Azjatów. Nie przesądzał o tym oczywiście sam fakt zatrudniania żółtej dziewczyny jako pomocy domowej – wiele rasistek to robiło, ale, w przeciwieństwie do babki Todda, nie były one zwykle dla nich miłe i nie pokazywały im wieczorami rodzinnych albumów. Doszła więc do wniosku, że Todd zaczął tę rozmowę częściowo przynajmniej w tym celu, żeby jej to w sposób pośredni zakomunikować.
Przestała chwilowo o tym myśleć i uśmiechnęła się do Julii, która kończyła pakować koszyk.
– Nie zechciałabyś spojrzeć na swój portret, zanim wyjdziesz? – spytała. – Dziś udało mi się sporo zrobić.
Julia uśmiechnęła się nieśmiało i przeszła na drugą stronę pracowni, by obejrzeć obraz.
– Trudno mi uwierzyć, że to mam być ja – wybąkała.
– Ta kobieta na obrazie jest taka... taka piękna.
– Oczywiście. A uważasz, że ty nie jesteś piękna? – spytała Kim. – Wierz mi, że jesteś. Dokładnie taka jak ona – rzekła, wskazując na wyłaniającą się z płótna postać, po czym, pod wpływem nagłego impulsu, serdecznie swoją modelkę uściskała.
Julia zaczerwieniła się jak burak i natychmiast umknęła, pozostawiając dwójkę artystów, którzy z uśmiechem wpatrywali się w drzwi, za którymi zniknęła.
– No i co o tym myślisz? – odezwał się wreszcie Todd, wyciskając z tubki na paletę kropelkę farby w kolorze głębokiego turkusu. – Jest tak, jak przypuszczaliśmy?
– Chodzi ci o rodzinę Julii? Nie wiem. Choć właściwie... ta kobieta ma w sobie tyle uroku, że trudno uwierzyć, by w jej życiu nie było mężczyzn... – Zamilkła na chwilę. – Todd, została jeszcze jedna kanapka. Masz na nią ochotę?
– Oczywiście. Pod warunkiem, że ciebie ona nie interesuje.
– Nie, dziękuję. Ja już mam dość.
Kim podała mu kanapkę, zatrzymała się na moment, by zerknąć z podziwem na obraz, po czym przeszła do swojego kąta.
– A wracając do mężczyzn w życiu różnych dam... – zagadnął nagle z drugiego końca sali – to czy ty nadal chodzisz z Davidem?
– Trudno to tak nazwać. Czasami do mnie zadzwoni i wtedy zwykle umawiam się z nim na kawę albo na spacer. Głównie po to, żeby moja babcia nie ciosała mi kołków na głowie. A kiedy się już spotkamy, to – rozmawiamy niemal wyłącznie o twojej twórczości. David jest absolutnie zafascynowany twoim malarstwem, z powodów... no, nie tylko estetycznych. Również inwestycyjnych. Jego zdaniem wartość rynkowa twoich prac wzrośnie na tyle w ciągu najbliższych dziesięciu lat, że mogą one stanowić doskonałą lokatę kapitału. Słowem, sam chciałby się na to załapać.
– Rozumiem. I to cię martwi?
Kim obejrzała się przez ramię. Todd stał odwrócony do niej tyłem i pochyliwszy się nad obrazem, malował głębokie, lazurowe cienie na ścianach jednego z przecinających równinę kanionów. Widziała jedynie tył jego kędzierzawej głowy. A – A dlaczego miałabym się martwić tym, że fascynują go twoje prace? – spytała.
– Nie ó to mi chodzi – odrzekł, nie odwracając głowy.
– Późną wiosną coś się chyba między wami kłuło, prawda? A skoro teraz mówisz, że nic raczej z tego nie będzie, to z czego masz się niby cieszyć? Z tego jedynie, że zainteresowały go te moje knoty?
– Żartujesz chyba. – Kim uśmiechnęła się i zaczęła mieszać sjenę, którą Todd poradził jej użyć do retuszu.
– Jeśli cokolwiek się między nami od tamtej pory zmieniło, to chyba tylko... Tak, jedynie to, że poprzednio w ogóle nie mieliśmy o czym ze sobą rozmawiać, a teraz przynajmniej mamy.
– Zabawne. Sądziłem, że... wiele was łączy. Twoja babka także jest chyba tego zdania.
Kim odłożyła paletę i zmierzyła go wzrokiem.
– A cóż konkretnego miałeś na myśli? – spytała spokojnie. – Co miałoby nas łączyć? Oprócz tego; że oboje jesteśmy Japończykami?
Todd odwrócił się i głęboko spojrzał jej w oczy.
– Nie bądź taka przewrażliwiona. Również wiele innych rzeczy; Oboje macie wyższe wykształcenie, podobne tradycje rodzinne, wspólnych znajomych.
Kim odprężyła się natychmiast i uśmiechnęła.
– Masz rację. Rzeczywiście jestem przewrażliwiona. Ale do szału doprowadzają mnie sugestie, że jacyś ludzie świetnie do siebie pasują z tego tylko powodu, że mają to samo pochodzenie.
– Zapewne takiego właśnie zdania jest twoja babka, prawda?
Kim w skupieniu mieszała farbę, do której dodała przed chwilą trochę brunatnoczerwonego pigmentu.
– Chyba tak. W każdym razie... na pewno nie jest ona zwolenniczką małżeństw zawieranych przez osoby należące do różnych ras. Przede wszystkim jednak uważa, że David jest doskonałym materiałem na męża.
Na policzkach Todda pojawiły się na moment dołeczki, zwiastuny uśmiechu.
– Rozumiem. A ty jak uważasz?
– Nie wiem – odparła, dziwnie jakoś roztargniona. – Pewnie jest. Tyle że jakoś zupełnie mnie...
– Zupełnie cię nie pociąga – dokończył za nią.
– No właśnie – przytaknęła z uśmiechem. – David zupełnie mnie nie pociąga.
Todd przemaszerował przez pokój, żeby napić się wody. Stał chwilę leniwie oparty o stół, sączył wodę ze szklanki i uważnie przyglądał się pracującej przy swej sztaludze Kim. Wreszcie odstawił szklankę, zbliżył się do niej i przystanął tuż za jej plecami. Przyglądał się teraz, jak retuszuje światłocienie na kości policzkowej kobiety.
– A jacy mężczyźni cię pociągają?
Kim odstąpiła o krok od sztalugi i zmrużywszy oczy, wpatrywała się przez chwilę w portret. Sięgnęła po szmatkę, roztarta nieco świeżo nałożoną farbę i ponownie krytycznie przyjrzała się obrazowi.
– Rzeczywiście jest lepiej – zawyrokowała.
– Jacy mężczyźni cię pociągają? – ponowił pytanie.
– Tak cię to interesuje? A więc słuchaj. Lubię mężczyzn spokojnych, opanowanych, emocjonalnie dojrzałych, dbających o rodzinę, o rozległych horyzontach myślowych...
Todd wybuchnął śmiechem.
– Innymi słowy lubisz facetów dokładnie takich jak ja? Prawda? Odwróciła się, skrywając uśmiech.
– Weź się lepiej za swoją robotę, Todd.
– A ty dodaj tu jeszcze trochę farby – poradził. – I ponownie ją rozetrzyj.
– Tak myślisz? Nie będzie za...
– Spróbuj, kobieto. Nie bądź taka uparta.
Kim usłuchała go i po chwili z radością stwierdziła, że rezultat był dokładnie taki, jaki chciała uzyskać.
Todd patrzył na jej dzieło w milczeniu, skinął z satysfakcją głową, po czym przeszedł na środek pracowni i ponownie oparł się o stół. Starał się patrzeć na swój obraz, ale widać było, że jego myśli są zaabsorbowane czymś innym.
– Słuchaj, czy kiedy chodziłaś z Davidem... – zaczął. Kim próbowała za wszelką cenę skupić się na malowaniu i nie zwracać uwagi na to, że płoną jej policzki.
– Powiedz prawdę. Czy on cię kiedyś całował? – spytał, nie owijając już niczego w bawełnę.
– Nie sądzę, żeby cię to powinno obchodzić. To nie twój interes – ucięła chłodno.
– Mylisz się. Mam w tym swój interes. Inaczej bym cię o to nie pytał..
Spojrzała na niego zdumiona.
– A czemu, do licha, miałby to być twój interes? – obruszyła się.
Podszedł do niej i pokazał zęby w uśmiechu.
– Ponieważ zamierzam cię za chwilę pocałować, Kimiko. I dlatego też próbuję dowiedzieć się, jak sobie z tym radził mój rywal.
Odwróciła się od niego tyłem i z pasją zaczęła mieszać farbę.
– Przestań się wygłupiać – prychnęła, siląc się na ostry ton.
– Wygłupiać? Całowanie ciebie to wygłup? Odwróciła się powoli, napotkała jego wzrok i zastygła w pełni świadoma, że zmysłowe napięcie nie może rosnąć w nieskończoność i musi się za chwilę rozładować. Potok zdarzeń uległ nagłemu zatrzymaniu, chwila trwała – a poszczególne elementy rzeczywistości jawiły się jakby w powiększeniu, wydawały się bardziej realne i dojmująco żywe. Kim w ogromnym skupieniu rejestrowała wszystko, co docierało do jej świadomości: smugi wpadającego przez okna światła, pieszczotliwe ciepło letniego powietrza, dotyk letniej sukienki opinającej jej nagie ciało, opaloną twarz Todda, lśnienie złotawych włosków na jego piersi, cień zarostu na policzkach, a nawet jedyne słyszalne w ciszy, która nagle zapadła, – dźwięki – ich własne, przyspieszone oddechy.
Ręka Todda powoli zbliżała się do jej głowy. Kim poczuła, jak jego palce wplatają się w jej upięte włosy i zaciskają na nich. Wiedziała, że za chwilę ją do siebie przyciągnie.
I tak się stało.
– Chodź do mnie – szepnął.
Pozwoliła, by ją do siebie przyciągnął i zdobyła się na opór dopiero wtedy, gdy ciała ich niemal się z sobą zetknęły.
– Todd! To nie jest dobry pomysł – bąknęła. – Przecież my tu mamy pracować. Po co to komplikować?
Z napięciem wpatrywał się w jej oczy. Wytrzymała jego spojrzenie, choć skóra na twarzy paliła już ją teraz tak, jakby z bliska patrzyła w niebieski, gorący płomień.
– Samo się już pokomplikowało – szepnął i delikatnie dotknął jej policzka. – Myślisz, że ja tu sobie tak po prostu maluję? Niepomny na twoją obecność? Muszę to wreszcie zrobić i koniec.
Zadrżała i bezwiednie zamknęła oczy, gdy nachylał się, by ją pocałować. Poczuła, jak jego ciepłe wargi pożądliwie przylgnęły do jej ust, a potem oderwały się i zaczęły całować jej szyję. Jednocześnie coraz mocniej ją obejmował.
– Och, Kim. Czujesz, jakie to przyjemne? – wyszeptał, znowu przywierając do jej ust. – Wiesz, jaka jesteś śliczna?
Wtuliła się w jego ramiona i oddała bez reszty doznaniom chwili, pragnąc, by trwała ona w nieskończoność. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że chciała tego tak samo jak on – i to niezależnie od tego, że robiła dotąd wszystko, by o tym nie myśleć.
Miał rację. Wszystko się samo pokomplikowało, a teraz było cudownie. Oboje mieli tak różne ciała – jego było potężne i wysportowane, jej delikatne i drobne – a przecież pasowały do siebie tak wspaniale, jakby oboje zostali stworzeni po to, żeby się w życiu odnaleźć. A jego pocałunki zdawały się zaspokajać jakąś głęboko skrywaną, dojmującą potrzebę, która tliła się w niej zawsze, odkąd pamiętała, by teraz dopiero zostać zaspokojona.
– Masz rację. To jest bardzo przyjemne – wyznała, przytulając twarz do jego piersi. – Ale nie róbmy tego więcej. Proszę cię, Todd. Zostańmy po prostu przyjaciółmi.
– Dlaczego? – spytał. Ujął w palce pasmo jej włosów, włożył je do warg i skręcił głowę w bok, aż wymknęły mu się z ust.
Wiedziała dlaczego, ale przecież nie mogła mu po prostu powiedzieć, że myśli teraz obsesyjnie o tym, jaka byłaby reakcja jej babci, gdyby tak ją tu przypadkiem zobaczyła. Umarłaby zapewne na serce, a gdyby nawet zniosła jakoś ten szok, to i tak Kim kochała ją zbyt mocno, by narażać na taki ból. Kłopot w tym, że takie wyjaśnienie dziwnie by zabrzmiało w ustach dojrzałej, trzydziestotrzyletniej kobiety.
– Dlaczego tak uważasz? – ponowił pytanie. Odchylił głowę do tyłu i przyglądał jej się spod zmrużonych powiek.
– Dlatego, że... nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Wyśliznęła się z jego ramion i, zwrócona do niego profilem, skierowała wzrok na widoczne za oknem, letnie niebo.
– Jeszcze przed chwilą byłaś innego zdania. Mógłbym przysiąc, że sprawiło ci to taką samą przyjemność jak mnie.
Ponownie zwróciła się w jego stronę i spojrzała mu w oczy. Sprawiała już wrażenie opanowanej.
– Oczywiście, że mi sprawiło. Jestem kobietą, a ty jesteś dość atrakcyjnym mężczyzną, ale to nie znaczy, że jakieś fatum musi nas prostą drogą zaprowadzić do łóżka. Stać nas chyba na odrobinę samokontroli, prawda?
– Odrobinę samokontroli – powtórzył jak echo, przedrzeźniając ton, jakim to powiedziała. – Pomysł godny naszej wspaniałej Kim. Gratuluję.
– Paskudnie się do niej wykrzywił.
Grymas na jego twarzy zamienił się jednak bardzo szybko w uśmiech – i to tak zaraźliwy, że po chwili śmiała się już razem z nim. Chwila napięcia minęła. Po chwili Kim wzięła się za czyszczenie palety, podczas gdy on z chłodnym spokojem się temu przyglądał.
– Co robisz wieczorem? – zagadnął ją w końcu.
– Zabieram babcię do filharmonii. A ty będziesz pracował do późna?
– Chyba tak. Do końca tygodnia chciałbym uporać się z tym cholernym kanionem. Skoczysz ze mną do Luigiego? Zjemy jakieś spaghetti, a potem ty pójdziesz do tej swojej babci, a ja wrócę do roboty.
– Dobrze. To świetny pomysł. – Uśmiechnęła się do niego, – wdzięczna, że ją zaprosił, i uradowana tym, że te niebezpieczne emocje jakby się od nich oddaliły.
Czy jednak na długo? Przecież i tak wiedziała, że za kilka godzin zapadnie noc, zapalą się gwiazdy, w węgłach jej domu słychać będzie westchnienia letniego wiatru, a ona, leżąc samotnie w sypialni, myśleć będzie o tym pocałunku, dręczona pragnieniem, by następny okazał się tak samo słodki.
W przestronnej, słonecznej kuchni unosił się aromat imbiru, sojowego sosu i innych przypraw, w których dusiło się mięso. Na masywnym rondelku z gotującą się na wolnym ogniu kaszą – jakby w takt jakiejś śmiesznej melodyjki – podskakiwała przykrywka. Trzeba było jeszcze pokroić paprykę i Julia, stojąc przy blacie kuchennym, za to się teraz właśnie zabrała.
Pod dużym, solidnym, dębowym stołem leżał Hugon i swymi małymi, ostrymi ząbkami obgryzał wołową kość. Julia schyliła się na chwilę, zajrzała pod stół i upewniwszy się, że szczeniak świetnie sobie radzi, powróciła do swoich zajęć.
Po chwili spostrzegła, że na podłodze pojawił się cień; nie odwracając się nawet wiedziała, że w drzwiach kuchni stanęła pani domu. Barbara chrząknęła i postąpiła kilka kroków w kierunku stołu. Musiała widocznie zauważyć szczeniaka, pomyślała Julia.
– Czy on się nie zadławi odłamkiem kości? – spytała, wyraźnie zaniepokojona.
– Nie ma obawy, proszę pani – odpowiedziała Julia swym cichym, śpiewnym głosem. – To jest bardzo twarda kość. Innej bym mu nie dała.
Barbara usiadła przy stole i przyglądała się Julii, która skończyła właśnie kroić paprykę i zaczęła obierać wielką, białą cebulę.
– Kiedy Homer był jeszcze szczeniakiem – odezwała się po chwili – Todd dał mu udko indyka i odłamek kości utkwił psu w gardle. O mały włos nie zdechł wtedy. Późnym wieczorem trzeba go było zawieźć do weterynarza, a to był akurat sylwester.
– Kości drobiu są bardzo niebezpieczne – przytaknęła Julia, ocierając łzy, które zaczęły płynąć jej z oczu. – Ludzie jakoś sobie z tego nie zdają sprawy.
– Barbara sięgnęła ręką pod stół i pogłaskała uszy szczeniaka. Julia wrzuciła pokrojoną paprykę i cebulę do rondla z sosem, po czym nasypała na talerz fasolkę szparagową i zaczęła sprawnie odcinać stwardniałe końcówki strąków.
– Czy nie zechciałaby się pani napić herbaty? – spytała Barbarę. – Jest świeżo zaparzona.
– Dziękuję. Bardzo chętnie. – Barbara usiadła wygodniej na krześle i przyglądała się Julii, która przeszła przez kuchnię i wyjęła z szafki delikatną, porcelanową filiżankę. – Spędziłaś miłe popołudnie? – spytała.
– Tak. Obraz jest prawie gotowy. Niedługo nie będę już musiała tam chodzić.
Na myśl o tym, że wizyty w pracowni rzeczywiście niedługo się skończą, zrobiło jej się smutno, ale tego swojej pracodawczyni nie powiedziała.
– Nigdy nie pozowałam do portretu – oznajmiła Barbara. – To musi być bardzo męczące.
– Początkowo rzeczywiście mnie to męczyło, ale jakoś się przyzwyczaiłam.
– A jak wygląda ten portret? Czy rzeczywiście jest do ciebie podobny? – spytała Barbara. Wyraźnie ją to interesowało.
Julia zwlekała z odpowiedzią, ustawiając na tacce filiżankę, dzbanuszek do śmietanki i cukier.
– Chyba podobny. Tylko ładniejszy – odparła wreszcie. – Gdybym była ładna, to wtedy mogłabym powiedzieć, że podobieństwo jest absolutne.
– Kiedy ty jesteś ładna. Nawet bardzo – zapewniła ją Barbara z uśmiechem. – Tylko nie zdajesz sobie z tego sprawy. I to przyczynia się do tego, że masz w sobie tyle uroku.
Julia przecząco pokręciła głową, napełniła filiżankę herbatą, po czym usiadła i dalej obierała fasolę.
– A więc uważasz, że ona jest bardzo zdolną artystką? – zagadnęła Barbara jakby od niechcenia.
– Jest wspaniała. Powinna pani wybrać się do pracowni i obejrzeć jej prace. Maluje prześliczne kwiaty i portrety. Mogłabym godzinami na nie patrzeć.
– Twarz starszej kobiety przybrała zły, wzgardliwy wyraz. Julia natychmiast pożałowała, że pozwoliła sobie na impulsywne wynurzenia.
– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć – oświadczyła Barbara szorstko.
– I nie mam najmniejszej ochoty jej odwiedzać.
Ciekawe, dlaczego tak często mnie o nią wypytuje? – zastanawiała się Julia. Skończyła obierać fasolę i poszła opłukać ją pod kranem.
– Nadal dobrze im się razem pracuje? – spytała znowu Barbara.
– Chyba tak – odpowiedziała Julia obojętnie. – Czasami się trochę kłócą, ale nie ma w tym złości. Robią to raczej tak, jak...
Chciała powiedzieć, że Kim i Todd przekomarzają się tak, jak zwykły to czynić szczęśliwe pary małżeńskie, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Zakręciła wodę i wyjrzała przez okno na pięknie przez siebie zadbane rabaty kwiatów i grządki małego ogródka warzywnego, który znajdował się tuż za wyłożonym płytami kamiennymi tarasem.
Właściwie to dobrze, że obraz jest już na ukończeniu, pomyślała. Wizyty w pracowni mają także i złe strony. Przebywanie w towarzystwie tych ludzi, przysłuchiwanie się pogodnym rozmowom, przekomarzaniom i żartom sprawiało, że po wyjściu stamtąd czuła się często jeszcze bardziej samotna. Tamci ludzie byli sobie bliscy, a jej coraz trudniej było czekać cierpliwie na dzień, kiedy połączy się ze swoim dzieckiem.
Westchnęła, skuliła się w sobie tak, jakby ogarnęło ją wielkie znużenie, po czym powlokła się przez kuchnię, by zamieszać paprykarz. Barbara schyliła się, wzięła na ręce szczeniaka, a następnie podeszła do piecyka i powąchała wydobywający się z rondelka aromat.
– Jak zwykle wspaniałe! – powiedziała z uśmiechem. – Moja droga Julio, ty jesteś prawdziwym skarbem. Czy ty wiesz, że naprawdę spadłaś mi z nieba?
Wyszła pospiesznie, niosąc przed sobą szczeniaka, a Julia – bez reszty zdumiona tym, co usłyszała – powiodła za nią szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami.
– To jest pyszne, Buniu – powiedział z niekłamanym entuzjazmem Todd, patrząc na siedzącą po przeciwnej stronie stołu Barbarę. – Gdzie Julia nauczyła się przyrządzać taki pudding?
– Tutaj. Wystarczy jej raz pokazać, a wszystko natychmiast – zapamiętuje. Ta dziewczyna to prawdziwy skarb.
Był to ich tradycyjny obiad niedzielny i Todd rozkoszował się smakiem wołowej pieczeni, usmażonych na chrupko ziemniaków i puddingu.
– A może, jak na pomoc domową, jest ona zbyt inteligentna – zauważył, sięgając po serwetkę. – Nie myślisz, Buniu, że powinniśmy pomoc jej dokształcić się i znaleźć jakąś lepiej płatną pracę?
Barbara zrobiła niewyraźną minę.
– Tak – przyznała. – Ale wiesz... Ona tak świetnie gotuje i dba o dom, że żal byłoby mi się z nią rozstać. To okropny egoizm, prawda?
– Owszem, okropny – skomentował Todd pogodnie. – Ale przynajmniej już wiesz, że powinnaś zadbać o to, żeby dziewczyna się tu nie marnowała. W końcu znajdziesz sobie jakąś inną kucharkę.
– Ale ona jest tutaj szczęśliwa – zaprotestowała Barbara. – Ceni sobie wygody i wie, że ma stałą, bezpieczną pracę. Właściwie zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą. Na każdą sugestię, że może wolałaby pracować gdzie indziej, reaguje przestrachem i natychmiast smutnieje.
– Buniu.
– Proszę cię, Todd, nie wywieraj na mnie nacisku. Wiem, że masz rację i sama zamierzałam coś z tym zrobić. Nie musisz mnie terroryzować.
Skinął głową i najwyraźniej się uspokoił. Przesunął delikatnie stopę, którą przygniatał śpiący pod jego krzesłem szczeniak.
– Co? – obruszyła się Barbara. – Zdaje się, że Hugon znowu jest pod stołem. Wiesz przecież, że podczas posiłków ma leżeć w swoim koszyku.
– Przecież jest jeszcze taki mały, Buniu – zaprotestował Todd. – Szuka towarzystwa i kiedy ktoś się zjawia, zaraz próbuje się zaprzyjaźnić.
– Dobrze ułożone psy wiedzą, że nie wolno naprzykrzać się gościom – oświadczyła Barbara. – Nie zniosłabym tego, żeby pies łasił się i właził na kolana każdemu, kto się u mnie pojawi. – Julio – zwróciła się do służącej, która właśnie weszła, by zmienić talerze – szczeniak znowu jest pod stołem. Proszę, żebyś go stamtąd zabrała.
Julia wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Toddem, po czym schyliła się, wygarnęła spod krzesła tłustą kulkę i zaniosła do koszyka. Powiedziała coś ściszonym głosem i Hugon najwyraźniej odebrał to jako ostrzeżenie. Zaskamlał cichutko, ale pozostał na miejscu.
– Pyszny obiad, Julio – powiedział Todd i uśmiechnął się do niej.
Twarz ciemnowłosej, chorobliwie nieśmiałej kobiety rozpromieniła się z radości.
– Dziękuję. Cieszę się, że wszystkim smakowało.
– Przyjdziesz jutro po południu do pracowni? – spytał, gdy sprawnie sprzątała ze stołu talerze, Julia spojrzała niepewnie na panią McAllister.
– Tak – bąknęła pod nosem. – Sądzę, że jeszcze kilka godzin i obraz będzie skończony.
Todd przytaknął skinieniem głowy i odprowadził ją wzrokiem.
W chwilę potem poczuł, że babka uważnie mu się przygląda. Spojrzał na nią pytająco i natychmiast zesztywniał. Znał tę kobietę bardzo dobrze i potrafił rozpoznać specyficzne lśnienie jej oczu, które pojawiało się wówczas, gdy chciała z nim porozmawiać o czymś ważnym.
Sięgnął po kieliszek i sącząc wino złościł się, że ogarnęło go nieprzyjemne uczucie napięcia. Ma przecież trzydzieści lat z okładem, skończył wyższą uczelnię, dużo podróżował po świecie, jako malarz zdobył sobie uznanie w kraju i za granicą, a jego płótna osiągały zdumiewające ceny, co pozwalało mu żyć w luksusie. Czemu więc, u licha, reaguje jak urażony chłopiec, ilekroć wyczyta w spojrzeniu babki jakąkolwiek dezaprobatę?
– Co to za wino, Buniu? – mruknął, wpatrując się spod zmarszczonych brwi w kryształowy kieliszek. – Bardzo mi smakuje.
Babka skwitowała te słowa wzruszeniem ramion.
– Zwykły, krajowy cabernet. Naprawdę ci smakuje?
– Tak. Ma bogaty bukiet. I świetnie pasuje do wołowiny.
– Owszem. Dlatego też je podałam – oświadczyła. Z układu jej ust Todd wyczytał jednak bez trudu, że nie jest specjalnie zainteresowana dyskusją na temat zalet stołowego wina. – Jak ci idzie praca? – spytała, skinąwszy głową w kierunku Julii, która właśnie przyniosła kawę w srebrnym dzbanku.
– Wspaniale. To świetna pracownia, Buniu. Przez cały dzień mam – tam bardzo dobre światło i zrobiłem dotąd znacznie więcej, niż przypuszczałem. Przy takim tempie praca nad tymi czterema obrazami potrwa niewiele dłużej niż rok.
– Naprawdę? – spytała, unosząc brwi. – Wydaje mi się, że mówiłeś poprzednio o dwóch latach.
– Owszem, ale idzie mi nadspodziewanie dobrze, tak że zaczynam się już zastanawiać, co będę robił potem... Julio, te truskawki są tak piękne, że aż szkoda je zjadać.
Todd uśmiechnął się do młodej kobiety, po czym podziwiał kopiasty talerzyk ciasta z owocami, który właśnie przed nim postawiła.
– To nasze własne truskawki – oświadczyła Barbara z dumą. – Są bardzo dobre w tym roku, prawda, Julio?
– Tak, proszę pani – przytaknęła służąca, nakładając na ciasto bitą śmietanę. – Są po prostu pyszne.
Todd pochłaniał deser, rozkoszując się aromatem świeżych owoców. W dalszym ciągu był jednak niespokojny, zdawał sobie bowiem sprawę z tego, że babka nie wyrzuciła jeszcze z siebie wszystkiego, co jej leżało na sercu.
– Cóż więc zamierzasz robić potem? – spytała, sącząc kawę i bawiąc się deserowym widelczykiem.
– Nie bardzo jeszcze wiem. Myślałem o tym, żeby wybrać się do któregoś z południowo-zachodnich stanów, może do Arizony albo do Nowego Meksyku, powłóczyć się tam przez pewien czas i namalować obrazy z ostatnimi pracującymi kowbojami. To ginące plemię; niedługo już ich nie będzie na świecie.
– Możesz liczyć na jakieś zamówienia?
– Nie. W tym wypadku nie interesują mnie zamówienia. Wolałbym zrobić to całkowicie na własny rachunek, uzbierać trochę obrazów, wystawić je w jakiejś nowojorskiej galerii i potem dopiero sprzedać prywatnym kolekcjonerom. To prawdziwa frajda dla malarza, a ja nie robiłem tego od lat.
Barbara pokiwała w milczeniu głową.
– Dzwoniła twoja matka – zakomunikowała wreszcie. – Obiecała, że wpadnie z wizytą w drugiej połowie lata.
– To świetnie – odparł, starając się, by jego głos brzmiał możliwie – lekko. – Uprzedź mnie tylko, Buniu, kiedy to będzie. Wyniosę się wówczas na kilka dni z miasta.
– Bardzo byłoby to niegrzeczne, Todd. Jestem pewna, że ona chciałaby się z tobą zobaczyć.
– Ale ja nie mam najmniejszego zamiaru się z nią widzieć.
– Todd...
– Przecież to jest po prostu żenujące, Buniu! Ta kobieta drwi sobie z wszelkich zasad przyzwoitości i jest kompletnie amoralna. Nie chcę mieć z nią absolutnie nic wspólnego.
– Bardzo jesteś surowy w ocenach.
– Mówię po prostu prawdę. Wiesz o tym doskonale.
– Ma tu przyjechać z tym... mężczyzną, o którym wspominała przez telefon miesiąc temu – powiedziała z ponurą miną.
– Czyli, jak rozumiem, nie z mężem, ale z przyjacielem.
– Nie musimy wiedzieć, że jest jej przyjacielem. Lillian przedstawiła go jako przyjaciela domu.
– Naturalnie. Taki z niego przyjaciel domu, jak ze mnie... – Machnął ręką i nie dokończył zdania. Wypił łyk zbyt gorącej kawy i nerwowo sięgnął po szklankę z wodą. – Nie rozumiem, dlaczego ten jej głupi mąż toleruje takie wyskoki. Obawiam się, że biedny staruch jest zbyt zniedołężniały, żeby znaleźć sobie kogoś innego. Jego sprawa. Tyle że ja nie mam najmniejszej ochoty patrzeć, jak moja kochana mamuśka przepuszcza pieniądze swojego męża i jednocześnie bezczelnie go oszukuje. To jest po prostu... obrzydliwe.
Barbara w zamyśleniu wpatrywała się w płomyk płonącej świecy.
– Wierzyć się nie chce, że Lillian skończyła już pięćdziesiątkę – odezwała się wreszcie. – Zawsze miałam nadzieję, że opamięta się z wiekiem i zacznie żyć inaczej.
Todd próbował bezskutecznie wyobrazić sobie matkę bez krzykliwych strojów, ufarbowanych włosów, przesadnego makijażu i sztucznego śmiechu – słowem bez akcesoriów mających jej ułatwić udawanie podlotka.
– Przecież ona nigdy nie wydorośleje, Buniu – zaoponował chłodno. – Pozostanie osobą dożywotnio niedojrzałą. W czym nie byłoby niczego złego, gdyby nie to, że przy okazji krzywdzi wszystkich dookoła.
Najlepiej więc po prostu jej unikać.
– Trudno, żebym unikała kogoś tak bliskiego – stwierdziła oschle Barbara. – Przecież to moja własna córka.
– Bierz przykład ze mnie. Mnie to trudno nie przychodzi. – Todd pociągnął, tym razem ostrożnie, łyk kawy. Wpatrywał się przez chwilę w filiżankę, po czym odstawił ją ruchem na tyle stanowczym, by zasugerować, że temat uważa za wyczerpany.
– Julia mówi, że jej portret wyszedł bardzo dobrze – przerwała milczenie Barbara. Powiedziała to tonem w zasadzie obojętnym, ale Todd i tak wyczuł, że przeszła wreszcie do tego, co ją naprawdę nurtuje, – Jest już prawie gotowy. Powinnaś go zobaczyć, Buniu. To bardzo mocna rzecz. Kawał świetnego malarstwa.
– Tak też i słyszałam – powiedziała oschle. – Uważasz, że ta... ta Japonka jest rzeczywiście utalentowana?
– Przedstawiałem ci ją, Buniu, i wiesz dobrze, że ma ona konkretne imię. – Todd z trudem usiłować zapanować nad nagłym przypływem złości. – Nie znoszę, kiedy mówisz o kimś „ta Japonka". Szczególnie takim tonem.
– A więc tak – odparła lodowato. – Rozumiem, że mam uważać zarówno na ton głosu, jak i na to, co mam ochotę powiedzieć.
– Chciałbym, żebyś była trochę bardziej sprawiedliwa i wyrozumiała.
– Ty przed chwilą nie byłeś wyrozumiały w stosunku do własnej matki.
– Moja matka na to nie zasługuje. Wiesz dobrze, że przez całe niemal życie traktowała mnie niegodziwie. Natomiast Kim Tanaka nie wyrządziła najmniejszej krzywdy ani tobie, ani nikomu innemu. Jest ona miłą i nadzwyczaj utalentowaną kobietą i nie życzę sobie, żebyś mówiła o niej z jawną lub skrywaną niechęcią.
Wystarczyło, by wymówił imię Kim, a natychmiast przypomniało mu się, jak cudownie było trzymać ją w ramionach. Zapamiętał wszystko: delikatność jej ciała, jedwabistość włosów, chłodną w dotyku skórę i smak jej pocałunków.
Ta kobieta ekscytowała go nieustannie i nawet teraz, w momencie tak niestosownym, jak rozmowa z babką, myśl o niej wywołała przypływ pożądania. Stropiło go to na tyle, że zaczął się nagle wiercić, nie mogąc sobie znaleźć miejsca na twardym krześle.
Skierował wzrok na babkę. Miała uniesione do góry brwi i z chłodną rezerwą mu się przyglądała. Odwzajemnił się takim samym spojrzeniem.
– Mówię serio, Buniu – powiedział, zniżając głos. – A co więcej, mam zamiar zaprosić Kim do naszego domu. Oczywiście, jeśli uda mi sieją do tego namówić. I chciałbym, żeby została przez ciebie przyjęta... jeśli nie serdecznie, to przynajmniej zgodnie z zasadami gościnności.
– Czy kiedykolwiek widziałeś, żebym potraktowała jakiegoś gościa inaczej? – spytała, odstawiając ostrożnie kieliszek z winem.
– Nie – przyznał – ale nieraz widziałem, że traktowałaś ludzi w sposób... którego na pewno nie można nazwać ciepłym ani serdecznym.
– Naturalnie – odparła chłodno. – Sztuczna serdeczność to nic innego jak hipokryzja. Wiesz dobrze, że nigdy nie byłam hipokrytką.
Todd westchnął. Wyglądało na to, że dał za wygraną, ale nagle przypomniał sobie coś, co sprawiło, że nieoczekiwanie się uśmiechnął.
– No dobrze – mruknął, nabierając jeszcze jedną łyżeczkę deseru. – Chciałem ci na pocieszenie powiedzieć, że twoja postawa nie jest niczym oryginalnym. Wyobraź sobie, Buniu, że Kim także ma babcię. I żeby było śmieszniej, ta jej babcia nie cierpi mnie. Wyobrażasz sobie? W naszym mieście jest pewna miła, starsza pani, która na myśl o twoim wnuku dostaje gęsiej skórki.
– O kim ty, do licha, mówisz?
– O babci Kim. Starszej pani, która nazywa się Masako Tanaka. I która miała bardzo niezwykłe życie.
– Spotkałeś się z nią?
Todd zaprzeczył ruchem głowy.
– Bardzo bym chciał, ale Kim nie zaprasza mnie do swojego domu. Po prostu... kiedy malujemy w pracowni, godzinami opowiada mi historie o Madame Tanaka i jej studenckich latach spędzonych przed wojną w Paryżu, o jej znajomościach z Picassem, Sommersetem Maughamem i innymi sławnymi ludźmi.
– Przed wojną? To ona musi być starsza ode mnie.
– Sądzę, że ma ponad osiemdziesiąt lat. Ale najwyraźniej nadal jest bardzo bystra i sprawna umysłowo. Kim ją uwielbia.
– A dlaczego ta... Kim nie chce, żebyś się spotkał z jej babką?
– Obawiam się, że oboje mamy podobne problemy – odparł Todd, wlepiając wzrok w talerzyk z resztką deseru. – Jej babcia mnie najwyraźniej nie aprobuje.
Na twarzy Barbary pojawił wyraz skrajnego zdumienia.
– Niesłychane! Nie aprobuje cię? A to dlaczego?
Todd wzruszył ramionami.
– A cóż w tym takiego dziwnego? Pani Tanaka chciałaby, żeby jej wnuczka wyszła za kogoś, kto miałby takie samo pochodzenie. Jest to dla niej bardzo ważne. Właściwie upatrzyła już odpowiedniego kandydata, który jest oczywiście Japończykiem. Myślę, że dowiedziałaś się od Julii o Davidzie. To właśnie o niego.
Todd przerwał w pół słowa. Barbara zrobiła się w tym momencie tak blada, że zamiast mówić dalej, z niepokojem zaczął się w nią wpatrywać.
– Buniu! Co ci jest?
– Nie miałam pojęcia... – zaczęła drżącym głosem – że ty i ta kobieta możecie... Czy to jest jakiś poważny związek, Todd?
– A kto ci powiedział o jakimś poważnym związku? Barbara spojrzała na niego wzrokiem, w którym malowało się autentyczne przerażenie.
– Przecież sam przed chwilą powiedziałeś, że jej babcia życzy sobie, żeby ta... ta dziewczyna wyszła za jakiegoś Japończyka. Jeśli więc ciebie nie akceptuje... jeśli spędzasz jej sen z powiek, to zapewne obawia się, żeby wasz związek nie pokrzyżował tego małżeństwa. I żebyście oboje nie wylądowali przed ołtarzem.
– Daj spokój, Buniu!
– Co za obłędny pomysł! – jęknęła Barbara. – Boże drogi! Todd, mój chłopcze, czy ty naprawdę jesteś aż tak głupi?
– Do diabła! Przecież absolutnie nic nie wiesz na temat tej dziewczyny – wybuchnął. – Interesuje cię jedynie to, że jest Japonką. Prawda, Buniu? To ci całkowicie wystarcza, żeby ją bez reszty potępić, nawet gdyby była w istocie: chodzącym ideałem. A wszystko dlatego, że przez pięćdziesiąt z górą lat nie potrafiłaś się pozbyć jakichś śmiesznych uprzedzeń.
– Możesz sobie nazywać te uprzedzenia śmiesznymi, Todd, ja ci – jednak mówię najuczciwiej w świecie: tego rodzaju małżeństwo byłoby dla mnie czymś absolutnie niestosownym. Todd poczuł, że nagle opuściła go złość.
– A któż tu mówi o małżeństwie, Buniu? – powiedział znużonym głosem. – Nie mam zamiaru zawierać małżeństwa. Ani z Kim Tanaką, ani z żadną inną kobietą. Może ona sobie być śliczna, inteligentna i przemiła, ale doświadczenia całego mojego życia, kontakty..., czy może raczej brak kontaktów z własną matką, przekonały mnie o jednym. O tym mianowicie, że mężczyzna nie powinien się wiązać z kobietą. Z żadną kobietą. Bezpieczniej przeżyć życie samemu. Czy to cię satysfakcjonuje?
Barbara podniosła kieliszek z winem i sponad jego złotego obrzeża badawczo wpatrywała się w swego wnuka.
– Skończ lepiej deser – odezwała się wreszcie. – Jest pyszny i szkoda, żeby się zmarnował.
Todd skinął głową i ujął łyżeczkę. Do końca obiadu rozmawiali już tylko o błahych sprawach.
Wspomnienie owej rozmowy trapiło jednak Todda przez dłuższy czas. Jego stosunki z Kim powróciły do stanu wyjściowego; obie strony na zasadzie milczącej umowy zachowywały się tak, jakby zdarzenie, którego kulminacją były namiętne pocałunki, nigdy nie miało miejsca. Nadal jednak się z tego wszystkiego nie otrząsnął i kiedy w tydzień później przyjechał do domu, ciągle nie był w najlepszym nastroju. Wpadł na chwilę po Julię, by razem z nią pojechać do Parku Riverfront, gdzie mieli spotkać się z Kim na obchodach Święta Niepodległości. Julia jak zwykle zabrała z sobą szczeniaka, a Todd chciał również zabrać Homera, ale staruch był zbyt leniwy i nawet w pogodny lipcowy wieczór nie pozwolił wywabić się ze swego legowiska.
Hugon natomiast był zachwycony perspektywą spaceru. Uczył się właśnie chodzenia na smyczy; maszerował przed nimi dumnie, chwilami ciągnąc nadmiernie Julię, to znów przystając z nosem w mokrej trawie, bombardowany zewsząd przez nęcące zapachy hamburgerów, pieczonej cebuli i ślady innych czworonogów.
Julia, przysłoniwszy dłonią oczy, wpatrywała się w tłum, który zgromadził się na porośniętym trawą brzegu rzeki.
– Widzę ją tam – oznajmiła, wskazując palcem kierunek. – Stoi koło tego dużego drzewa.
Todd dostrzegł Kim, która rozkładała właśnie na trawie koc i rozpakowywała duży, piknikowy koszyk. Ubrana była w bluzkę i krótką spódniczkę z takiego samego, białego jedwabiu, ozdobionego Wzorem maleńkich, czerwonych jabłuszek. Nigdy przedtem nie widział jej w tym stroju. Włosy miała spięte niedbale w koński ogon, który tak uwielbiał, i właściwie nie miała makijażu. No... może odrobinę szminki. Wyglądała bardzo dziecinnie, radośnie i ślicznie.
Znowu przypomniał mu się smak jej ust – i byłoby to cudowne, gdyby w jego umyśle nie narosły już nowe skojarzenia; pamiętał również smak truskawek na obiedzie w domu i nieprzyjemny osad, który pozostał po tamtej rozmowie z babką. Mimo to widok Kim znowu wywołał w nim nagły przypływ podniecenia. Z trudem opanował się na tyle, by pozdrowić ją tak, jak pozdrawia się dobrą znajomą albo koleżankę.
– Hej, Kim! Ślicznie jesteś ubrana.
– Pierwszy raz to włożyłam. Naprawdę ci się podoba? – spytała i roześmiała się natychmiast, gdy Hugon wspiął się na nią przednimi łapami i polizał w policzek.
– Nie wolno, Hugon! – karcącym głosem powiedziała Julia. Odciągnęła psa i usadowiła się na kocu obok Kim.
– Gdyby pani McAllister to zobaczyła, byłaby bardzo niezadowolona. Prosiła, żeby stale go uczyć, by na nikogo nie skakał.
– Cześć, Julio! Nie przejmuj się. Mnie to akurat nie przeszkadza.
Założę się, że nie byłaś nigdy na obchodach Święta Niepodległości.
– Oczywiście, że nie. Przyjechałam tu w zimie – odparła. Jeszcze teraz wspomnienie przyjazdu do Ameryki wywoływało w niej dreszcz.
To był straszny szok klimatyczny. – Nie wyobrażacie sobie, jak ja okropnie marzłam. Bałam się, że cały czas będzie tu śnieg i mróz, i że tego po prostu nie wytrzymam.
Wszyscy troje się roześmieli. Todd położył się na wznak, podłożył sobie łokieć pod głowę i uśmiechnął się do szczeniaka, który próbował wspinać mu się na brzuch. Pogłaskał go, po czym sięgnął ręką w bok i zaczął bawić się włosami Kim.
– Ciekawe, jak wyglądasz z rozpuszczonymi włosami? – spytał. – Dokąd sięgają?
Spojrzała na niego zdumiona.
– Prawie do talii. Dlaczego pytasz?
Todd wpatrywał się w nią, próbując sobie wyobrazić, jak wyglądałaby na tle szarzejącego nieba w' kaskadzie ciemnych, lśniących włosów, spowijających górną połowę jej ciała. Poczuł, że zrobiło mu się sucho w ustach.
– Rozpuść je na chwileczkę, dobrze? – poprosił ją.
– Tak na próbę. Chciałbym coś zobaczyć.
– Nie wygłupiaj się, Todd – odpowiedziała ze śmiechem, odwróciła się i zaczęła zawzięcie szukać czegoś na dnie koszyka. – Czy są chętni na sałatkę ziemniaczaną?
– Przyniosłaś sałatkę? – zainteresował się Todd.
– Julia przyniosła sałatkę, a ja kanapki.
– Proszę jedno i drugie. Da się załatwić duże porcje?
– Jak myślisz, Julio? Nakarmimy chyba tego głodomora?
Ale Julia jej nie słuchała. Siedziała pochylona do przodu, wpatrzona w grupkę osób, która rozsiadła się nad samym brzegiem rzeki, poniżej nich. Była to jakaś rodzina. Todd, zaskoczony miną Julii, podążył za jej spojrzeniem i stwierdził, że wpatruje się ona w małego chłopca, który bawi się czerwoną piłką.
Pulchny, ciemnowłosy malec, w wieku około czterech lat, miał jasną, rozpromienioną twarz. Podrzucił piłkę w powietrze, podbiegł kilka kroków, usiłując ją złapać, ale zrobił to niezgrabnie i wyraźnie tym zmartwiony wrócił do matki i przytulił się do niej. Kobieta przerwała na chwilę rozmowę z mężem, wzięła małego na ręce i serdecznie go ucałowała.
Oczy Julii wypełniły się łzami. Wstała pospiesznie, przypięła smycz do obroży Hugona i mruknąwszy coś pod nosem, ruszyła razem z psem ścieżką wiodącą w dół rzeki.
Todd obrócił się na bok i wsparły na ręce, ze zdumieniem jej się przyglądał. Po chwili spojrzał na Kim i oboje smutno się do siebie uśmiechnęli.
Kim pokręciła głową, zmarszczyła brwi, położyła się na kocu obok Todda i przez dłuższy czas śledziła wzrokiem coraz mniejszą sylwetkę Julii, która prowadząc na smyczy psa, oddalała się ścieżką wzdłuż rzeki.
W kilka godzin później ciepły wieczór, pełen szmerów i szeptów, spowił świat całunem mroku. Dookoła niosły się ściszone głosy ludzi, którzy leżeli na kocach lub siedzieli przycupnięci na trawie, czekając na pokaz sztucznych ogni.
Kim włożyła przez głowę czerwony sweterek, a potem mozoliła się ze swoim końskim ogonem, który z trudem dał się wyciągnąć na wierzch. Todd przez cały czas nie spuszczał z niej oczu.
– Zimno ci, kochanie? – mruknął.
– Troszkę. Ale w swetrze będzie już dobrze. – Było tak ciemno, że z trudnością dostrzegł, że się do niego uśmiechnęła. – Szkoda, że Julia nie mogła zostać – dodała po chwili.
Wcale nie szkoda, pomyślał. Bardzo było mu na rękę, że zostali wreszcie sami.
– Wiesz, miała chyba rację, że sobie stąd poszła – odezwał się, czując, że powinien coś odpowiedzieć. – Hugon okropnie przestraszyłby się tych detonacji. Pamiętam, jak biedny, stary Homer wył tu kiedyś z przerażenia. Pierwszy i ostatni raz zabraliśmy go ze sobą.
– Chodziłeś ze swoją babcią na pikniki z okazji czwartego lipca? – Kim położyła się obok niego na wznak. Pod głowę podłożyła sobie zwinięty żakiecik.
Todd ulegał coraz bardziej nastrojowi chwili. Mimo że w ich najbliższym otoczeniu znajdowała się masa ludzi, odnosił wrażenie, jakby oni we dwoje byli całkowicie sami. Leżeli tuż obok siebie, nie dotykając się – oczekując na jakieś ważne, doniosłe zdarzenie, które miało lada chwila nastąpić.
– Tak. Babka zawsze mnie ze sobą zabierała – mruknął. – Ona jest bardzo patriotycznie nastawiona. I chciała mi to pewnie przekazać, ale potem wyjechałem, a sama już tu nie przychodziła. Może czuła się zbyt samotna?
– A wiesz, że moja babcia jest taka sama? – Kim, całkowicie go tym zaskakując. – Uwielbia dzień czwartego lipca. To jej ulubione święto.
– Co ty powiesz? Trochę to, przyznasz, dziwne.
– A to dlaczego? Dlatego, że jest Japonką? Ktoś, kto urodził się w Japonii, nie może być według ciebie amerykańskim patriotą?
– Daj spokój, Kim. Stale jesteś na tym punkcie przewrażliwiona.
Czemu?
Kim wpatrywała się w ciemne niebo nad głową, a Todd, uniósłszy się na łokciu, patrzył na jej delikatnie posrebrzony światłem gwiazd profil.
– Nienawidzę uprzedzeń – powiedziała po chwili. – Nie ma dla mnie nic paskudniejszego, niż osądzanie ludzi i żywienie do nich pogardy tylko dlatego, że należą do określonej rasy czy grupy etnicznej. Doprowadza mnie to do szewskiej pasji.
– Doświadczyłaś tego na sobie? – spytał serdecznym tonem. Cieszył się z tego, że okrywająca ich ciemność czyniła tę rozmowę łatwiejszą; pozwalała na pewien dystans i ton mniej osobisty.
– Właściwie nie – odparła po chwili namysłu. – W każdym razie na pewno nie były to jakieś drastyczne doświadczenia. Oczywiście... stale spotykam ludzi, którzy traktują mnie nieco... inaczej. No bo w końcu inaczej wyglądam, jestem Japonką i to się różnym ludziom może wydawać czymś trochę egzotycznym. Natomiast prawie nigdy nie spotkałam się z tego powodu z otwartą wrogością. To się zdarza zupełnie wyjątkowo, w kontaktach z takimi osobami jak.
Przerwała w pół zdania i w otaczających ich ciemnościach zapanowała nagle niepokojąca cisza.
– Z osobami takimi jak moja babka – odezwał się ściszonym głosem.
– To chciałaś powiedzieć?
Powoli, jakby z oporem, skinęła głową.
– Przecież takie rzeczy się wyczuwa – stwierdziła wreszcie. – Widziałam ją tylko raz, wtedy w pracowni... Pamiętam dobrze wyraz jej oczu. Dała mi jasno do zrozumienia, że nienawidzi mnie za to, że jestem... tym, kim jestem.
– Kochanie! Tak mi przykro. – Todd wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku, marząc jednocześnie o tym, by mocją przytulić.
– Nie przejmuj się – odparła z uśmiechem. – Po pierwsze, to nie twoja wina. A poza tym potrafię dawać sobie w takich sytuacjach radę.
– Wiem. Jesteś ze stali. Choć zupełnie tego po tobie, kochanie, nie widać.
– Żebyś wiedział – powiedziała żartobliwym tonem, ale po chwili znowu spoważniała. – Choć właściwie... – zaczęła z wahaniem – – właściwie to jest mi żal takich ludzi jak twoja babka. Zastanawiam się zawsze, dlaczego są tacy. Przecież człowiek się z tym nie rodzi.
– W przypadku Buni powód jest dość oczywisty. Mój dziadek zginął w japońskim obozie jenieckim. Minęło od tego czasu ponad pięćdziesiąt lat, ale ona nadal czuje się skrzywdzona i zgorzkniała.
– Coś takiego sobie właśnie wyobrażałam. Jak długo byli ze sobą?
– Około miesiąca. Wzięli ślub, gdy był na urlopie czy przepustce, a potem spędzili razem jakiś krótki okres, dopóki dziadka nie zaokrętowano i nie wysłano na Pacyfik. W każdym razie byli ze sobą wystarczająco długo, żeby zaszła w ciążę.
– I nigdy już go potem nie zobaczyła? Todd pokręcił przecząco głową.
– Jego statek wyleciał w powietrze, a on dostał się do niewoli, zanim urodziła się moja matka. Umarł jakieś dwa lata później. No i cóż... Bunia wróciła z powrotem do rodziców, żeby przez resztę życia opiekować się nimi i samotnie wychowywać dziecko.
– Biedna kobieta – powiedziała cicho Kim. – Nic dziwnego, że jest taka zgorzkniała.
– A twoja babka? Przecież ona też straciła na wojnie męża.
– Owszem, ale przyjęła to z filozoficznym spokojem. Ona wierzy w los, przeznaczenie...
– A wiesz, co w tym najbardziej dziwne? – spytał. Odnalazł w ciemności dłoń Kim i zaczął delikatnie pieścić jej palce.
Poczuł, że stała się nagle napięta i uświadomił sobie, że nawet najbardziej stonowany i delikatny kontakt fizyczny wywiera na niej takie samo wrażenie jak na nim. Kiedy się jednak do niego odezwała, jej głos był nadal taki sam.
– Co masz na myśli? – spytała, jak gdyby nigdy nic. – Co wydaje ci się takie dziwne?
– To, że nasi dziadkowie walczyli w tamtej wojnie po tej samej stronie, w istocie więc twój przodek okazał się nie gorszym patriotą amerykańskim niż mój. Wiesz, gdybym spróbował to powiedzieć mojej babce – dodał ponuro – to i tak przenigdy by w to nie uwierzyła. Nie byłaby w stanie zaakceptować takiej prawdy.
– Wyobrażam sobie, że potrzebny jest jej ktoś, kogo można obarczyć – winą za to, co się stało. Istnieje taki gatunek ludzi, którzy w ten sposób nadają sens swemu istnieniu. Wszystko jest wówczas dla nich jasne. Jedni są dobrzy, drudzy źli, wrogiem stają się ludzie należący do określonej" nacji, konkretni, łatwi do rozpoznania, namacalni.
– A czy twoja babka nie myśli podobnie? Dlaczego, na przykład, tak bardzo mnie nie lubi?
Kim zastanawiała się przez chwilę.
– W przypadku mojej babci sprawa jest bardziej skomplikowana. Ona naprawdę nie ma żadnych uprzedzeń rasowych... Jest natomiast stanowczą przeciwniczką mieszanych związków. Wcale nie dlatego, że uważa inne rasy za gorsze. Po prostu... szczerze wierzy w to, że małżeństwa mieszane rzadko bywają szczęśliwe.
– Iw twojej rodzinie takich małżeństw się nie zawiera?
– Jak dotąd nie. Ale to w końcu bardzo mała rodzina. Moja ciotka Genevieve nigdy nie wyszła za mąż. Moi rodzice pochodzą z rodzin japońskich, które od trzech pokoleń mieszkały w Stanach i posiadały obywatelstwo amerykańskie. Brat i siostra także wyszli za Japończyków. Choć przypominam sobie – dodała z uśmiechem – że mój braciszek Yosh, kiedy studiował i był jeszcze kawalerem, nieźle zalazł babce za skórę.
– Co takiego robił?
– Domyślasz się chyba. Yosh był błyskotliwy, przystojny, cieszył się prawdziwą popularnością na uczelni i stale miał jakieś kilkudniowe narzeczone. Wyglądało na to, że interesują go wyłącznie niebieskookie blondynki. Ale ja zawsze podejrzewałam, że robi w ten sposób na złość babce. I trzeba przyznać, rezultaty miał znakomite. Biedaczka mało nie umarła ze zgryzoty.
Todd parsknął śmiechem.
– Wiesz co? Tym naszym babciom nigdy nie przyszłoby do głowy, że mogą mieć z sobą tyle wspólnego. Powinniśmy zaprosić je obie na wspólną herbatkę.
Kim w dalszym ciągu leżała na wznak i wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo.
– Ale to byłaby scena – odezwała się po chwili. – Ciekawe, o czym by też mogły sobie porozmawiać. Może o... Och, Todd! – szepnęła nagle, wskazując na niebo. – Patrz! Ależ to piękne!
Chwycił jej rękę. Na ciemnym tle nieba wykwitł nagle delikatny, złoty kwiat. Wisiał przez chwilę nieruchomo nad ich głowami, po czym eksplodował, obsypując ziemię deszczem ognistych iskier. Niebo wypełniła feeria barw: zieleń i róż, czerwień i błękit, bursztyn i fiolet. Kolorowe skry jarzyły się w ciemności i opadały wolno w dół, ku wilgotnym trawom. Zgromadzona nad brzegiem rzeki publiczność powitała początek pokazu pomrukiem zachwytu.
Kim śmiała się. W migotliwym świetle różnokolorowych petard jej twarz raz ukazywała się, raz nikła – ale widać było, że cieszy się z tego jak dziecko. Todd poczuł znajomy ucisk w gardle; nagły przypływ pożądania był tym razem tak gwałtowny, że wymykał się kontroli i wszelkim próbom zrozumienia.
– Kim! – wymówił jej imię zduszonym szeptem, odwrócił się na bok i wyciągnął do niej ręce. – Kochanie, czy ty wiesz, co się teraz ze mną dzieje? Wiesz, jak bardzo cię...
Przywarł ustami do jej szyi i trzymając mocno w objęciach, chłonął wraz z oddechem cudowny zapach jej aksamitnie gładkiej skóry.
– Boże, jak ja cię strasznie chcę...
Poczuł ruch jej ciała, tak jakby przez chwilę próbowała się od niego oderwać; oswobodziła w końcu ręce i delikatnie ujęła go za głowę.
– Todd! Proszę cię...
Pocałował ją i dopiero gdy ich usta się zetknęły, w pełni uświadomił sobie, jak bardzo czekał na tę chwilę i jak bardzo dręczyło go wspomnienie zbliżenia, którego już raz doświadczyli. Nie zdarzyło mu się dotąd, by jakakolwiek kobieta doprowadziła go do takiego przedziwnego stanu. To, co przeżywał, było nie znanym mu połączeniem skrajnej, obezwładniającej wprost czułości i zmysłowego pobudzenia.
– Kim... – szepnął powtórnie, błądząc ustami po jej twarzy i szyi. Wsunął dłonie pod sweter i drżącymi palcami usiłował rozpiąć jej bluzkę. – Pozwól, Kim... – wyjąkał, czując, jak ciało tężeje mu z pożądania.
– Nie! – zaprotestowała. – Daj spokój, Todd! Nie możemy sobie na to pozwolić...
– Dlaczego?
– Choćby dlatego, że znajdujemy się w miejscu publicznym – oświadczyła. Mimo mroku w jej oczach dostrzegł wesołe chochliki. – O czym ci nieśmiało przypominam. Przecież dokoła nas jest teraz przynajmniej tysiąc osób.
– Nikt nas nie zauważy – tłumaczył zdyszanym szeptem. Znowu nastąpiła seria eksplozji, z nieba sypały się złote skry, a on w nowym przypływie podniecenia próbował powtórnie ją objąć. – Wszyscy patrzą na fajerwerki.
– Do czasu. Nie mam zamiaru dostarczyć im następnego powodu do uciechy.
Kim delikatnie, lecz stanowczo odepchnęła go, usiadła na kocu i zaczęła poprawiać sobie włosy.
– O Boże – jęknął. Leżąc w tej samej co poprzednio pozycji, wyciągnął ręce i kurczowo objął jej talię. – Czy ty chcesz mnie wykończyć? Zlituj się nad mężczyzną, którego doprowadziłaś do takiego stanu.
Pochyliła się nad nim. Jej twarz oświetlała różowa poświata opadającej na spadochronie flary w kształcie rozgwiazdy.
– Czego chcesz, Todd?
– Do licha! Chyba wiesz, czego chcę.
– Chcesz ze mną pójść do łóżka.
Nie było to pytanie, Raczej chłodne, rzeczowe stwierdzenie. Zaniemówił na chwilę.
– Tak – powiedział wreszcie. – Chcę, żebyśmy poszli do łóżka.
– I co potem?
Zdążył tymczasem usiąść i zamierzał ponownie się do niej przytulić, ale jej rzeczowy ton sprawił, iż poczuł się trochę niepewnie.
– Jak to co? – spytał.
– Powiedzmy, że pójdziemy do łóżka. I co dalej? O to właśnie pytam.
– Jak to co? Wiesz chyba dobrze. Oboje będziemy mieli z tego masę radości. Będzie nam z sobą wspaniale. Cóż w tym złego?
– A kiedy już będzie po wszystkim, to co? Dalej będziemy pracować obok siebie jak starzy przyjaciele? W tej samej pracowni? A co będzie, jeśli powstaną z tego jakieś niesnaski, gorzkie żale? Skończy się romans – i kto wtedy spakuje manatki i się wyniesie?
Todd przycisnął dłonie do skroni w geście rozpaczy.
– Czy kobiety zawsze muszą martwić się o koniec romansu? Nawet wtedy, kiedy się jeszcze nie zaczął?
– Owszem, muszą. Dlatego po prostu, że są bardziej praktyczne od mężczyzn. Mężczyźni dają się ponieść namiętności i nie obchodzi ich to, co będzie jutro. Natomiast kobiety – ciągnęła tym samym, spokojnym tonem – zawsze myślą również o jutrze.
Todd wysłuchał tego w milczeniu. Zabrakło mu argumentów i czuł w głębi duszy, że to, co usłyszał, jest prawdą.
Oczywiste było bowiem, że również on sam – Todd McAllister – nie miał najmniejszej ochoty zastanawiać się nad jakimś Jutrem", ponieważ nie miał ochoty na długotrwały związek. Perspektywa związania się z jedną, określoną kobietą wydawała mu się czymś nie do przyjęcia.
Przez całe życie robił wszystko, aby takiego emocjonalnego zaangażowania uniknąć i ilekroć sytuacja zaczynała wymykać mu się z rąk, zawsze potrafił się z niej sprytnie wycofać.
A jak będzie teraz? – pomyślał, wiedząc aż nadto dobrze, że ma poważne powody do niepokoju. Po raz pierwszy w życiu spotkał bowiem kobietę, której zapragnął tak bardzo, że zmuszało go to do zastanawiania się nad przyszłością. Jednocześnie zaś sama świadomość tego faktu autentycznie go przerażała.
Homer drzemał na trawie w ciepłych promieniach sierpniowego słońca. Hugon biegał wokół starego psa, próbował łapać owady, obwąchiwał rozmaite rośliny i od czasu do czasu wydawał z siebie radosny skowyt. Od wczesnej wiosny zdążył już znacznie urosnąć, ale nadal był trochę niezgrabny i sylwetką przypominał szczeniaka. Puścił się w pewnym momencie galopem przez trawnik i zamiast wyhamować przed Homerem, potknął się o starego psa, przetoczył przez niego i zaczął tarmosić go za ucho. Nie była to oczywiście agresja, lecz zaproszenie do zabawy.
Staruch otworzył oczy, obnażył kły i zawarczał. Podrostek zaczął się ostrożnie wycofywać, nadal trzymając ucho Homera w zębach. Po krótkiej konfrontacji dał wreszcie za wygraną i zwolnił chwyt; wielkie ucho opadło ciężko na ziemię, a on odwrócił się i jakby nigdy nic, zajął się badaniem pobliskiej kwiatowej rabatki. Chyba wy wąchał tam coś nadzwyczaj interesującego, bo błysnął ślepiami i zaczął wygrzebywać przednimi łapami dół. Kopał zawzięcie w miękkiej ziemi i tylko czasem – przypominając sobie jakby o tym, że dopuszcza się wykroczenia – łypał do tyłu w stronę warzywnika, w którym pracowała Julia.
Bardzo szybko został zresztą przyłapany. Julia zobaczyła, co robi jej ulubieniec, i krzyknęła ostro:
– Hugon! Nie wolno kopać dziur!
Piesek znieruchomiał, usiadł na zadzie, posłał jej spojrzenie pełne urażonej niewinności, po czym poderwał się nagle i popędził przez trawnik w pogoni za dużym, żółtym motylem.
Julia przerwała pielenie, przykucnęła na piętach i z uśmiechem patrzyła w ślad za nim. Miała na sobie stare szorty, koszulkę z krótkim rękawem i słomkowy kapelusz z szerokim rondem, który chronił twarz przed promieniami słońca. Po chwili przestała się uśmiechać, westchnęła i sięgnęła do kieszeni po list od syna. Dostała go dziś rano i przez cały czas się z nim nie rozstawała, tak jakby fizyczna bliskość tego kawałka zapisanego papieru była jakąś namiastką utraconej bliskości z dzieckiem, za którym tak bardzo tęskniła.
Czytała list już któryś raz z rzędu, za każdym razem z taką samą zachłannością, rozpaczliwie starając się wykryć jakieś ukryte treści, które spodziewała się dostrzec za mozolnie wypracowanymi dziecięcymi zdaniami. „Czuję się dobrze i nic mi nie dolega. Wuj Cesar ma nową piłę. Piła jest bardzo ostra. Babcia ma chore kolano... "
Cieszyła ją każda z tych wiadomości, ale tak naprawdę czegoś innego chciała się z tej korespondencji dowiedzieć. Na końcu lista znajdowało się kilka słów starannie zamazanych długopisem. I choć poprzednio nie udało jej się ich odcyfrować, podjęła teraz jeszcze jedną próbę: przymrużyła oczy i zaczęła je oglądać pod słońce.
Ostre, słoneczne światło pozwoliło dostrzec wyzierające spod niebieskiego tuszu ledwie widoczne, pisane ołówkiem litery. „Mamo, wracaj do domu" – odczytała z trudnością. „Najgorzej jest w nocy. Wtedy płaczę".
Porażona tym nagłym odkryciem, z niemym przerażeniem wpatrywała się w trzymaną w ręku kartkę.
Dotąd potrafiła sobie zwykle skutecznie wmawiać, że Roberto dobrze znosi rozłąkę. Ułatwiały jej to zapewnienia, jakie otrzymywała w listach od rodziny. Jej bliscy pisali, że dziecko jest szczęśliwe, chowa się dobrze i znakomicie przystosowało się do sytuacji. Teraz niespodziewanie uzyskała dowód, iż ukrywano przed nią prawdę. Jej najgorsze przypuszczenia potwierdziły się w pełni.
Drgnęła nagle i jakby budząc się z letargu, rozejrzała wokół. Praca w ogrodzie sprawiała jej zwykle wiele radości, odrywała ją bowiem od monotonii gotowania i obowiązków domowych. Teraz jednak to ulubione dotąd miejsce wydało jej się więzieniem. Rozpaczliwie zapragnęła natychmiast stąd uciec. Wystarczyło przecież pobiec do domu, wrzucić swój skromny dobytek do dwóch podniszczonych toreb podróżnych, zabrać skrzętnie uciułane oszczędności, pojechać na lotnisko i kupić bilet na pierwszy możliwy lot na Filipiny.
– Nie martw się, Roberto – powiedziała półgłosem, – Bądź dzielny, synku. Mamusia już niedługo do ciebie wróci...
Niestety, na razie było to niemożliwe. Natychmiastowy wyjazd zniweczyłby to, co zdołała dotąd osiągnąć. Cały dotychczasowy trud, dziesiątki wyrzeczeń – wszystko poszłoby na marne. A co najważniejsze, bezpowrotnie musiałaby także zrezygnować z nadziei zapewnienia swemu dziecku lepszej przyszłości. Aby zrealizować ten plan, nie pozostawało nic innego, jak tylko zostać tu dłużej, odkładać pieniądze, urządzić się jakoś i dopiero później sprowadzić syna. W przeciwnym razie groziło mu to, przed czym tak bardzo chciała go uchronić: klepanie biedy i beznadziejna, ponura egzystencja.
Nie wiedziała jednak, jak poradzi sobie teraz, skoro już wie, że Roberto czuje się opuszczony, samotny i nocami płacze. Próbowała pocieszyć się, przypominając sobie, jak brzmiał jego głos, gdy ostatnio rozmawiała z nim przez telefon.
Połączenia międzykontynentalne były bardzo kosztowne i korzystała z nich jedynie wyjątkowo, traktując jako swego rodzaju luksus, na który można sobie pozwolić jedynie w rzadkich okazjach. Ostatnio rozmawiała z synem dwa tygodnie po Święcie Niepodległości. Mały wydał jej się troszkę jakby przygaszony, ale bynajmniej nie rozpaczliwie smutny; opowiadał coś o szkole i drużynie baseballowej, którą założył z kolegami z wioski.
Ale oczywiście Cesar stał przecież wtedy przy telefonie i z pewnością pilnował, by mały nie powiedział czegoś, co mogłoby niepotrzebnie zmartwić matkę, która znajdowała się gdzieś na drugim końcu świata, w tej mitycznej Ameryce...
Usłyszała nagle, że ktoś wołają po imieniu:
– Hej, Julio! Nareszcie cię znaleźliśmy!
Zdumiona uniosła głowę i spojrzała w stronę ogrodzenia. Do ogrodu zaglądali Todd i Kim; uśmiechali się do niej radośnie, kiwając palcami, by do nich podeszła.
Pierwszy podbiegł do nich oczywiście Hugon, który przyjaźnie obwąchał im stopy, po czym zatoczył pętlę i pomknął pod płot, gdzie miał skład pracowicie zakopywanych przez siebie kości. Julia zacisnęła dłoń na motyce i powitała swych gości strapionym uśmiechem, wstydząc się tego, że ma na sobie wyświechtane szorty, sfatygowany kapelusz, a ręce i stopy ubrudzone ziemią.
– Nikt nie otwierał drzwi, więc postanowiliśmy zajrzeć do ogrodu – powiedziała Kim. – To chyba fajne zajęcie prawda? Te wszystkie kwiaty i warzywa są pod... twoją opieką?
– Właściwie tak. – Julia oparła motykę o płot i ruszyła w ich stronę. Denerwowała się, że ma takie brudne ręce i próbowała je wytrzeć o szorty. – Jest także ogrodnik, który robi różne ciężkie prace i raz w tygodniu strzyże trawniki, ale cała reszta należy do mnie.
– Tak. A ta cała reszta to także gotowanie, sprzątanie, zakupy – wtrącił Todd. – No i te psy. A do tego potrafi jeszcze znaleźć czas na kursy językowe. Co za kobieta!
Julia zarumieniła się. Zawsze reagowała w ten sposób na każdą pochwałę. Stała niepewnie na ścieżce i zastanawiała się, po co oni tu przyszli.
– W pracowni jest tak gorąco, że nie daje się już malować. Wybieramy się na konną przejażdżkę – oznajmiła Kim. – Kolega Todda zaprosił nas na swoje ranczo. Może byś się z nami wybrała?
– Na konną przejażdżkę? O Boże, tak dawno nie siedziałam na... – Julia zaniemówiła z wrażenia.
– Jedź z nami – namawiał Todd. – Przecież nie można tak bez przerwy pracować. Ten mój znajomy ma naprawdę, dobrze ujeżdżone, spokojne wierzchowce. Ledwie udało mi się wyciągnąć Kim. Zgodziła się, ale musiałem ją troszkę oszukać, obiecując z góry, że ty też pojedziesz. Nie rób więc ze mnie kłamczucha.
Julię bardzo zaczęło to ekscytować. Obejrzała się nerwowo na psy, po czym spojrzała pytająco na stojącą przy płocie parę.
– No dobrze, ale... przecież ja nie mam stroju do konnej jazdy.
Todd załamał ręce w geście udanej rozpaczy.
– Ech, wy kobiety! Wszystkie jesteście, takie same. Widzicie, jak my się z wami męczymy! Gdyby człowiek zaprosił którąś z was na przejażdżkę nawet promem kosmicznym, to i tak natychmiast by usłyszał: „No dobrze, ale w co ja się ubiorę?"
Kim skarciła go wzrokiem i szturchnęła w ramię.
– Przecież nie wybieramy się do klubu jeździeckiego, tylko na farmę – zwróciła się do Julii. – Włóż dżinsy... albo jakieś sportowe spodnie, no i koszulę z długimi rękawami, żeby się ochronić przed słońcem.
Przydałby się też jakiś kapelusz, ale... może nie ten, który teraz nosisz – dodała wesoło.
Julia roześmiała się.
– Na pewno nie ten. Koń mógłby się przestraszyć. Ale skąd wezmę kowbojskie buty czy jakieś inne do konnej...
– Ja jadę w adidasach – oznajmiła Kim. – Nie mam niestety kowbojskich butów. Choć zdaje się – spojrzała znacząco na Todda – niektórzy uważają to za poważny mankament.
– Naprasza się, żeby ją zabrać na tańce do saloonu. Ale dopóki nie kupi sobie kowbojskich butów, nic z tego – wyjaśnił Todd bezczelnie.
Julia nagle uzmysłowiła sobie, jak bardzo ostatnio brakowało jej kontaktu z tymi uroczymi ludźmi. Od czasu, gdy jej portret został ukończony, prawie się ze sobą nie widywali, a teraz ta wspólna wycieczka mogła choć na chwilę oderwać ją od własnych problemów.
– Poczekajcie na mnie chwilkę – zaczęła. – Pobiegnę do domu i...
– Julio! Udało mi się wrócić wcześniej – usłyszeli nagle głos Barbary McAllister i całej trójce mina zrzedła.
Julia odwróciła się na pięcie i ujrzała swą pracodawczynię, która z torbami pełnymi zakupów szła ścieżką od strony garażu.
Trójka młodych stała w milczeniu koło płotu, czekając aż starsza pani się do nich zbliży. Barbara spostrzegła wreszcie Kim i jej oczy rozszerzyły się na moment. Nie odezwała się jednak ani słowem, przystanęła i pytająco spojrzała na wnuka.
– Hej, Buniu! – pozdrowił ją Todd nonszalancko. – Nie muszę przedstawiać ci Kim. Znacie się przecież.
Barbara z chłodną uprzejmością skinęła głową.
– Owszem. Byłam przecież w jej studiu. O ile pamiętam, miało to miejsce tej wiosny. Witaj, Kim!
– Dzień dobry pani. Wybieramy się na przejażdżki konną – powiedziała Kim. – Wpadliśmy dowiedzieć się czy Julia nie zechciałaby z nami pojechać.
Julię ogarniał coraz większy niepokój. Stała speszona bojąc się spojrzeć na swą panią, która wręczyła tymczasem Toddowi dwie torby i odetchnąwszy z ulgą, zrobiła taką minę, jakby ta wiadomość wydała jej się czymś bardzo zabawnym.
– Na przejażdżkę konną? Czy to naprawdę twoja ulubiona rozrywka, Julio?
– Od lat już nie jeździłam, ale bardzo chciałabym znowu spróbować. Oczywiście... jeśli nie ma pani nic przeciwko temu – dodała pospiesznie. – W lodówce jest kawałek mięsa do odgrzania i sałatka... Mogę więc zaraz...
– Nie przejmuj się. Dam sobie świetnie radę – odparł: Barbara. – W taki upał nie bardzo dopisuje mi apetyt. Spokojnie możesz jechać, moja droga – zapewniła Julię, która nadal wyglądała na niezdecydowaną. – Musisz się tylko pospieszyć, żeby oni na ciebie długo nie czekali.
Julia pobiegła w kierunku domu, a obie kobiety ruszyły wolno za nią. Pochód zamykał Todd w asyście psów, które kroczyły obok niego, wyraźnie zainteresowane czymś, co musiało znajdować się w niesionych przez niego torbach.
W kilka godzin później Kim jechała na swym spokojnym wierzchowcu, rozkoszując się monotonnym kołysaniem idącego stępem konia i wspaniałymi widokami. Przyjaciel Todda w pełni dotrzymał słowa: konie wierzchowe, których dosiadały teraz obie kobiety, okazały się tak spokojne i dobrze ujeżdżone, że siedziało się na nich jak na mechanicznych, sprężynowych zabawkach uwielbianych przez przedszkolaki. A Todd miał absolutną rację, zapewniając ją, że jeśli człowiek chce w pełni docenić piękno letniego popołudnia, to naprawdę powinien spędzić je w siodle.
I rzeczywiście, świat oglądany z wysokości końskiego grzbietu wyglądał cudownie. Ze wszystkich stron otaczała ich bezkresna, lekko pofałdowana równina, zdająca się rozciągać w nieskończoność – aż po bezkresny, spowity pasmami niskich chmur, horyzont. Końskie kopyta wybijały swój rytm, skrzypiały siodła. Czasem odezwał się jakiś ptak, gdzieś w dali porykiwało bydło, a ciepły, letni wiatr szemrał cicho w łodygach wysuszonych chwastów i traw.
Bezruch i dostojny spokój otoczenia wywierały hipnotyczny niemal efekt: Kim nie była w stanie przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek czuła się tak w pełni pogodzona z sobą i ze światem. Westchnęła z zadowolenia i spojrzała na Julię, która jechała obok niej na ciężkiej, siwej klaczy. Cały czas starała się zachowywać bardzo elegancką, wyprostowaną postawę, a wodze trzymała dość krótko w obu rękach. W dżinsach, kraciastej koszuli i pożyczonym od Barbary słomkowym kapeluszu wyglądała jak rozradowane dziecko, któremu trafiła się niespodziewana przygoda. Kim uśmiechnęła się i spojrzała na Todda, który jechał obok na rosłym, gniadym wałachu. Kołysał się miękki w siodle, trzymając wodze jakby od niechcenia w opuszczonej nisko ręce. Jeździec i koń zdawali się stanowić jedną całość: piękną, ożywioną bryłę, której oba zrośnięte a sobą elementy poruszały się z niezwykłą wprost harmonią – Todd, jesteś wspaniałym jeźdźcem – powiedziała z nie ukrywaną zazdrością Kim.
Odchylił nasunięte nisko na oczy rondo stetsona i błysnął zębami w uśmiechu.
– Był taki okres w mojej... niespokojnej młodości kiedy naprawdę pracowałem jako kowboj. Po prostu zarabiałem w ten sposób na życie. Zresztą nie tu, tylko w stanie Idaho. Miałem swoją pryczę we wspólnym baraku i mieszkałem tam razem z innymi chłopcami od krów.
– Z uniwersyteckim dyplomem?
– A czemu by nie? Nie każdy chwyta dyplom w garści i marzy o tym, żeby od razu znaleźć sobie ciepłe miejsce za biurkiem i zostać dyrektorem. Zawsze kochałem otwarte przestrzenie, Kim. Preria potrafi być przepiękna o każde porze roku. I przy najrozmaitszej pogodzie. Nawet zimą kiedy krzaki i drzewa pokrywa siwy mróz, kiedy siodło pod tobą jest zmarznięte na kość, a oddech prawie zamarza w powietrzu.
– To dlatego lubiłeś kowbojskie życie? Z powodu krajobrazu?
– Jestem wzrokowcem, Kim. Łasym na piękno. I zawsze taki byłem.
Powiódł po niej spojrzeniem, które było aż nadto znaczące.
Uchwyciła mocniej wodze i pospiesznie usiłowała skierować jego uwagę na inne tory.
– A co w końcu robiłeś jako kowboj? Jak wyglądał twój normalny dzień pracy?
– Nie tak wspaniale, jak by sobie można wyobrażać. Wstawało się – wczesnym rankiem i tyrało do zmierzchu. Trzeba było ujeżdżać konie, uganiać się za zbłąkanymi sztukami, grodzić pastwiska, szczepić cielęta. Można się było nieźle napocić, a kiedy indziej zmarznąć albo przemoknąć. Zwykła, ciężka robota.
– Rzeczywiście, nie było to takie wspaniałe zajęcie. Szczególnie dla takiego wrażliwego artysty, jak ty.
– Zupełnie, jakbym słyszał swoją babkę. Też mi to tysiące razy powtarzała. Ale cóż... byłem wtedy młody i rozsadzała mnie energia. A poza tym – dodał, uśmiechając się do swych wspomnień – bez przerwy się nie pracowało. Najfajniejsze były weekendy.
– Naprawdę? A co wtedy robiliście?
Nie przestając się uśmiechać, ściągnął prawą wodzę i zbliżył się do niej tak, by jechać tuż obok, strzemię w strzemię.
– Jechaliśmy do miasta albo na rodeo. Byliśmy zgrają wesołych, niespokojnych duchów. Popisywaliśmy się sztuką ujeżdżania, bawiliśmy się do białego rana, tańczyliśmy, uganialiśmy się za dziewczynami.
Kim pomyślała nagle o kobietach, które w ciągu tamtych lat miały okazję obejmować to silne ciało, całować niespokojne, głodne usta tego szalonego mężczyzny... Przeszedł ją dreszcz i poczuła dojmujące, irracjonalne poczucie zazdrości. Było to przecież dawno, a jednak...
Todd uśmiechnął się tym razem już nie do swych wspomnień. Potrafił chyba czasem czytać w jej myślach.
– Nie martw się, kochanie – mruknął. – Żadna nie była taka piękna jak ty.
– Wiem – rzuciła wyniośle. – Na pewno jestem atrakcyjniejsza, niż te twoje księżniczki rodeo w obcisłych spodniach i butach z cholewami.
Zmarszczył brwi, udając, że poważnie się nad tą kwestią zastanawia.
– No cóż... – zdobył się w końcu na odpowiedź. – Muszę przyznać, że niektóre istotnie były ładniutkie, ale żadna nie była wykładowcą wyższej uczelni. To pewne.
Kim parsknęła śmiechem i zwróciła się w stronę Julii, która nie brała udziału w rozmowie i zdawała się przebywać w jakimś własnym świecie.
– Podoba ci się?
– Och, jeszcze jak – wyznała Julia. Pochyliła się do przodu i – poklepała gładką szyję klaczy. – Od dawna tak świetnie się nie czułam.
– Powinnaś częściej wychodzić z domu – wtrącił Todd, wychylając się z siodła, tak aby Kim nie zasłaniała mu Julii. – Moja babka powinna wypuszczać cię od czasu do czasu na wolność.
– Pani McAllister naprawdę nie traktuje mnie jak niewolnicy. Od początku była dla mnie bardzo dobra – stwierdziła lojalnie Julia. – Jestem bardzo wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiła.
Kim myślała o starszej pani, którą widziała po raz drugi w życiu zaledwie kilka godzin temu. Barbara McAllister, nawet z torbami pełnymi zakupów, wyglądała godnie... żeby nie rzec – wyniośle. A kiedy weszli do domu i czekali na Julię, ponownie dała jasno do zrozumienia, że widok Kim stojącej obok jej wnuka jest dla niej czymś wręcz nienawistnym. Nie używała zresztą do tego słów; cała jej sylwetka i zachowanie były tak lodowato zimne, że Kim myślała o tym z dreszczem.
– Wiesz, że bardzo dobrze trzymasz się na koniu, Julio? – zauważył Todd. – Musiałaś sporo jeździć na tych twoich Filipinach.
– Owszem, trochę – wyjaśniła z uśmiechem. – Kiedy byłam mała, mieliśmy w wiosce takiego podstarzałego konika i jeździliśmy na nim po kolei. Oczywiście na oklep, bo to nie był koń wierzchowy. A potem, jeszcze zanim urodził się Roberto, miałam kilka razy.
Urwała nagle, a Todd i Kim wymienili ze sobą spojrzenia.
– Julio? Kto to jest Roberto? – spytała Kim ciepło i serdecznie.
Julia kurczowo ścisnęła wodze, zagryzła wargi i wbiła wzrok w ziemię.
– Julio? – Kim ponowiła pytanie.
Oczy Julii wypełniły się łzami, które po chwili zaczęły spływać po policzkach. Podniosła wzrok, a wyraz jej twarzy był tak bezradny i żałosny, że Kim omal się również nie rozpłakała.
– Roberto... to mój syn – wyjąkała. – Mój mały chłopiec.
Następnego dnia wczesnym wieczorem Kim przycupnęła na stołku obok fotela swej babci. Trzymała w rękach motek zielonej muliny do haftowania, którą pani Tanaka pracowicie nawijała na plastikową szpulkę.
– Jaka to piękna przędza – zachwyciła się, patrząc na wysnuwającą się spomiędzy jej palców szmaragdową plecionkę jedwabiu. – Co z tego będzie, babciu?
– Haftowane kakemono przedstawiające cztery pory roku.
Chciałabym, żebyś obejrzała sporządzony przeze mnie wzór i wyraziła swą opinię. Niektóre kolory wydają mi się zbyt blade. Może poradzisz mi, czym je zastąpić?
– Oczywiście – odparła Kim mechanicznie, wyraźnie myśląc o czymś innym. – Najbardziej podobają mi się te z twoich haftów, do których użyłaś żywych kolorów, takich jak ten. Ostatnie kakemono było...
– A więc ta Julia, która ci pozowała do obrazu, zostawiła syna na Filipinach po to, żeby pracować tutaj jako pomoc domowa? – spytała babka, zmieniając nieoczekiwanie temat rozmowy. Robiła tak często i te nagłe przeskoki myślowe zawsze wytrącały Kim z równowagi. No cóż... Był to kolejny dowód, że umysł steranej życiem kobiety pozostawał nadal najbardziej sprawną częścią jej organizmu.
– Tak, babciu. Polubiłam Julię i ogromnie jej współczuję. Jest taka nieszczęśliwa... Nie wyobrażasz sobie, jak ona bardzo tęskni za swoim dzieckiem.
– Oczywiście, że potrafię sobie to wyobrazić – powiedziała Masako łagodnym tonem.
– To jest jakiś okropny, nieludzki system... Te nasze przepisy imigracyjne, które zmuszają kobietę pragnącą zapewnić swemu dziecku lepszą przyszłość do tego, żeby je musiała zostawić gdzieś daleko – mówiła Kim z oburzeniem. – Jak Julia potrafiła tak długo trzymać to w tajemnicy? W głowie mi się to nie mieści. Na jej miejscu mówiłabym o moim synu bez przerwy. Samo wymawianie jego imienia sprawiałoby mi jakąś pociechę.
– Bała się zapewne, jak zareaguje na to jej pracodawczyni – zauważyła Masako, przyglądając się bacznie kanwie ze wzorem haftu.
Kim spojrzała na nią szybko. Wyraz twarzy babki pozostał nieprzenikniony.
– Jeśli tak, to jej obawy były bezpodstawne – oznajmiła. – Wczoraj wieczorem, kiedy już odwieźliśmy Julię dc domu, rozmawialiśmy o tym z Toddem bardzo długo. Dziś miał opowiedzieć o wszystkim swojej babce i namówić ją, żeby oboje wystąpili do władz jako rodzina sponsorująca Roberto. Todd jest przekonany, że pani McAllister zgodzi się przyjąć dziecko. Wtedy będzie je można bezzwłocznie tu sprowadzić.
– Nie jestem pewna. Sponsorowanie kogoś, kto nie jest członkiem rodziny, wcale nie jest takie proste. Wiąże się z tym masa komplikacji prawnych.
– Wiem, ale na pewno uda im się przez nie przebrnąć. W końcu Julia liczyła na to, że nawet sama, bez niczyjej pomocy, poradzi sobie z tą całą biurokracją. Nie wyobrażasz sobie, babciu, ile już zdołała odłożyć pieniędzy.
– Zdumiewa mnie, że ten Todd tak się potrafi zainteresować problemami Julii – zauważyła Masako. – Bardzo to dobrze o nim świadczy. On chyba lubi dzieci.
Kim zaczęła się jakoś dziwnie wiercić, tak jakby stołek, na którym siedziała, zrobił się bardzo niewygodny.
– Żal mu po prostu Julii – rzekła wreszcie. – Skłonny jest zrobić wszystko, żeby przestała się zamartwiać.
– A więc troszczy się głównie o służącą swojej babki? Nie o jej dziecko?
– Przecież on nie zna tego dziecka – powiedziała Kim lekko poirytowanym tonem. – Nie widział go na oczy.
– Ty też go nie widziałaś, Kimiko, ilekroć jednak o nim mówisz twoje oczy wypełniają się łzami. Bo jest ci żal, że gdzieś daleko, na drugim końcu świata, jakiś sześcioletni chłopiec tęskni za matką, oddaloną od niego o tysiące mil... Jego cierpienie też rani twoje wrażliwe serce. Zastanawiałam się więc po prostu, czy Todd McAllister czuje podobnie.
– Cóż za pomysł, babciu! Jest w końcu mężczyzną i jest oczywiste, że nie reaguje tak samo jak kobieta. Ą poza tym mam poważne wątpliwości, czy on w ogóle lubi dzieci.
– Jak można nie lubić dzieci? – obruszyła się Masako Kim denerwowała się coraz bardziej.
– Wyobraź sobie, że można. Wiele zależy od tego, jak się komuś życie ułożyło, babciu. Todd właściwie nigdy nie stykał się z dziećmi. A poza tym sam... ma uraz z dzieciństwa. Był nie chcianym dzieckiem. Dotąd nie wie, kim był jego ojciec. Matka... to znaczy córka pani – McAllister opuściła go natychmiast po urodzeniu. Podrzuciła po prostu babce, która zresztą bardzo sumiennie go wychowywała, ale cóż z tego... Na pewno nie mniej tęsknił za własną matką, niż ten malec na Filipinach. A ona zjawiała się raz na jakiś czas, dosłownie na chwilę, i znikała... Cóż więc dziwnego, że Todd podchodzi z rezerwą do dzieci, życia rodzinnego i temu podobnych spraw?
– Nieszczęśliwe dzieciństwo potrafi być źródłem wielu następnych nieszczęść. I zawsze pozostawia dużo goryczy – zauważyła Masako.
Kim przez chwilę podejrzliwie jej się przyglądała.
– Skoro tak, to powinno mu się z tego powodu współ czuć. A nie odnoszę wrażenia, żebyś mu współczuła.
– Mój stosunek do Todda McAllistera nie ma tu nic do rzeczy. Interesuje mnie jedynie to, żebyś ty była szczęśliwa.
– Nie rozumiem. Rozmawiałyśmy o tym, dlaczego Todd McAllister ma taki a nie inny stosunek do dzieci. Jaki to ma związek ze mną?
Natychmiast zdała sobie sprawę z tego, że pytanie było niefortunne. Implikacje narzucały się same. Obróciła się razem ze stołkiem i zaczęła wpatrywać w okno, świadoma tego, że babka uporczywie jej się przygląda. Na dworze zapadał mrok.
– A więc nie widzisz żadnego związku? – spytała Masako po dłuższej chwili.
– Babciu, ty sobie coś naprawdę ubzdurałaś – powiedziała Kim. – Jesteśmy po prostu przyjaciółmi. Pracujemy razem. Lubimy sobie pogadać, mamy wspólne zainteresowania. .. I nic więcej w tym nie ma – zdobyła się na konkluzję, która zabrzmiała bardzo nieprzekonywająco. Masako z dezaprobatą pokręciła głową.
– Kiedy dwoje młodych ludzi przeciwnej płci spędza razem tyle czasu – zauważyła obojętnym tonem – to zawsze coś się za tym kryje. Nie zapominaj, że ja również kiedyś byłam młoda. Dobrze wiem, jak to jest.
– Wątpię – zbuntowała się Kim. – Gdybyś istotnie pamiętała, jak czuje się kobieta, gdy znajdzie wreszcie kogoś atrakcyjnego, to nie byłabyś taka surowa w swoich sądach.
Masako upuściła szpulkę zielonego jedwabiu na kolana i spojrzała surowo na wnuczkę.
– Miałam wrażenie, że twoja znajomość z Davidem Yamamoto rozwija się... pomyślnie – zauważyła, Jej głos drżał lekko. – Widzę teraz, że się myliłam.
– Babciu... – zaczęła Kim zdesperowanym tonem. – To jest jakieś nieporozumienie. Lubię Davida, uważam go za bardzo porządnego człowieka i traktuję jak dobrego znajomego, ale nie łudź się, że z tej znajomości cokolwiek wyniknie. To jest absolutnie wykluczone.
– A to czemu? Przyznasz chyba, że David jest przystojny, inteligentny, roztropny, dobrze ustawiony w życiu i świetnie sytuowany... Czy masz mu coś do zarzucenia?
– Nie mam mu nic do zarzucenia. Tyle że... nie mą między nami nic, nawet iskierki tego... Babciu, czy ty naprawdę nic nie rozumiesz?
– Iskierki! – powtórzyła Masako z nie ukrywaną pogardą. – Co za bzdura! Kiedy ty wreszcie przestaniesz być dzieckiem? Głupia niedojrzałość polega właśnie na zaślepieniu. Nie widzi się wtedy istotnych zalet i czeka na iskierki! Co one niby mają wzniecić? Płomień namiętności? Uwierz mi, moja droga, ten płomień wypala się bardzo szybko, a potem nie pozostaje już nic. Tylko popioły. I świadomość, że dokonało się złego wyboru.
Kim odłożyła motek muliny i uniósłszy głowę, zaczęła wpatrywać się w pomarszczoną twarz starej kobiety.
– Babciu – powiedziała, zniżając głos – spójrz mi w oczy i uczciwie powiedz, czy między tobą a dziadkiem nie było takich iskier?
Usta Masako drżały przez chwilę, dopóki nie zacisnęła ich tak, że utworzyły wąską kreskę. Jej wzrok złagodniał. Widać było, że powróciła myślami do dawnych czasów.
– To było co innego – odparła wreszcie. – Coś zupełnie innego.
– Jak to co innego? Widzisz, babciu, ty miałaś to szczęście. Udało ci się spotkać mężczyznę, który budził w tobie taki dreszcz. Cóż więc w tym złego, że mi zależy na tym samym? Nie chcę rezygnować z marzeń i ułożyć sobie życie w oparciu o tak zwany rozsądek. Czy raczej zimną kalkulację. Mam nadzieję, że spędzę resztę życia z mężczyzną, który będzie mnie fascynował. Tak jak tobie się udało.
– I właśnie ten człowiek... ten twój kowboj, potrafił to w tobie rozbudzić? Przy nim, jak śpiewają w piosence, twój świat staje się – jaśniejszy?
Kim, zupełnie nie przygotowana na ten nagły atak, zesztywniała i zwlekała chwilę z odpowiedzią.
– Nie rozumiem, o czym mówisz – bąknęła, starając się zebrać myśli.
– Nieprawda. Doskonale wiesz, o czym mówię – stwierdziła Masako chłodno. – Uważam, że zakochałaś się w tym szalonym, młodym człowieku. Samą pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale gdy się ockniesz, będzie za późno. Popełniasz wielki, niewybaczalny błąd.
Kim spojrzała na spokojną, opanowaną twarz starej kobiety i nagle całe jej oburzenie gdzieś się ulotniło.
– Nawet jeśli masz rację, babciu – wyjąkała po dłuższej chwili – to dlaczego ma to być życiowy błąd? Skąd taka pewność? Nie znasz Todda McAllistera, na jakiej więc podstawie mówisz o nim jako o „szalonym młodym człowieku"? *
– Wiem o nim dużo. Nie zdajesz sobie zapewne sprawy z tego, że od pewnego czasu bez przerwy o nim mówisz. Od ciebie właśnie się dowiedziałam, że wiódł on życie niespokojne i nieustabilizowane. I to nie tylko we wczesnej młodości. Jest to człowiek nieodpowiedzialny, typ lekkoducha, a jego pochodzenie i kulturowe dziedzictwo są tak różne od twojego, że nigdy nie zaznasz z nim szczęścia. Nie powinnaś mieć co do tego żadnych wątpliwości. Ale ty pielęgnujesz swoje złudzenia i dlatego właśnie postępujesz głupio. Kobieta w twoim wieku powinna być w tych sprawach mądrzejsza.
– Kobiecie w moim wieku powinno się przede wszystkim pozostawić swobodę wyboru. Dosyć mam wiecznego wtrącania się w moje sprawy osobiste! Nikt, babciu, mojego życia za mnie nie przeżyje i nie życzę sobie...
Kim przerwała w pół słowa swą gniewną tyradę, przerażona tym, że wyraz twarzy Masako uległ gwałtownej zmianie, a jej ciało zwiotczało, jakby nagle zapadła się w siebie.
– Babciu, wybacz mi! – Pospiesznie poderwała się ze stołka, by objąć ramieniem staruszkę. – Przepraszam cię, kochana. Nie powinnam mówić do ciebie takim tonem. I naprawdę... uwierz mi. Między mną a Toddem nic się nie zdarzyło. Zupełnie nic.
– Nic? Nie oszukujesz mnie przypadkiem?
– Nie, babciu. Malujemy razem w tej samej pracowni. I tyle.
W końcu przecież tak właśnie jest, próbowała przekonywać samą siebie. Nic się naprawdę nie zdarzyło. No, może z wyjątkiem tych krótkich chwil zbliżenia, paru... dosłownie paru pocałunków, które... tak się jakoś niefortunnie złożyło... poruszyły do głębi całe jej jestestwo i dotąd nawiedzają ją w snach... Ale poza tym... Poza tym cały czas udaje jej się trzymać Todda na dystans. I nadal powinnam robić to samo, zdecydowała, zdając sobie w skrytości ducha sprawę z tego, że jej babka ma mimo wszystko rację.
Przecież Todd... Przecież oni naprawdę całkowicie do siebie nie pasują. To fakt.
I trzeba wyciągnąć z tego należyte wnioski. Nawet gdyby do końca życia nie była w stanie zapomnieć jego ust i dłoni, tych dołeczków – zwiastunów uśmiechu – i tego, jak cudownie potrafili się razem z tylu rzeczy cieszyć. Nawet gdyby jego kroki na schodach nadal wywoływały u niej przyspieszone, szaleńcze bicie serca i drżenie rąk. Nawet gdyby...
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Kim jeszcze raz mocno uścisnęła staruszkę, ruszyła przez pokój, by wpuścić gościa, wyjrzała na korytarz i nagle zastygła w bezruchu.
– Todd? – wyjąkała skrajnie zmieszana. – Skąd się tu wziąłeś?
– Część, Kim – pozdrowił ją, nie przestępując progu. – Chciałem cię wyciągnąć na spacer. Jest taki piękny wieczór... Twój ojciec powiedział mi, że jesteś tutaj, pomyślałem więc, że wpadnę i złożę wyrazy uszanowania twojej babci.
– Kto to taki, kochanie? – zawołała Masako z głębi pokoju.
Kim głęboko zaczerpnęła powietrza. Wpatrywała się w Todda, nadal nie będąc w stanie pozbierać myśli. Jak to się stało, że akurat w tym momencie zjawił się u progu mieszkania jej babki? Absolutnie wytrąciło jato z równowagi.
– Co tam się dzieje, Kimiko? – odezwała się ponownie Madame Tanaka, tym razem już z lekka poirytowanym tonem.
Kim drgnęła, nerwowo skrzyżowała ręce na piersi, po czym odstąpiła na bok i bez słowa wprowadziła Todda do wnętrza. Odezwała się dopiero wtedy, gdy oboje stanęli na środku pokoju.
– To jest właśnie Todd – powiedziała. Jej głos brzmiał już normalnie, niemal obojętnie. – Todd McAllister.
Todd postąpił kilka kroków do przodu, zatrzymał się tuż obok fotela Masako i zdobył się na jeden ze swych najbardziej czarujących uśmiechów.
– Wielki to dla mnie zaszczyt poznać panią – powiedział, całkiem zresztą szczerze. – Kim opowiadała mi wiele o pani i o pani fascynującym życiu.
– Och, tak to jakoś jest, że życie wydaje się fascynujące jedynie z perspektywy czasu – odparła Masako, bacznie mu się przyglądając. – Tak zwane ciekawe życie jest częstokroć pasmem cierpień, nieporozumień i zgoła przerażających doświadczeń. Szczególnie wtedy – dodała z naciskiem – gdy ktoś z uporem trwa przy błędnych decyzjach i nie umie się z nich wycofać, gdy jeszcze jest czas.
Kim przyglądała się niepewnie dziwnej, niewiarygodnej wprost scenie, która rozgrywała się w tej przytulnej, japońskiej sypialni. Obecność Todda sprawiła, że znane jej od dzieciństwa wnętrze pojaśniało jakby i wzbogaciło się o nowy wymiar. Najbardziej fascynujący był jednak sposób, w jaki Todd i babka wzajemnie się sobie przyglądali. Wpatrywali się bowiem w siebie z chłodnym wyrachowaniem, jak dwaj zapaśnicy, którzy starają się ocenić swe szanse i znaleźć słaby punkt przeciwnika, zanim zewrą się w bezpośrednim starciu.
Zachodzące słońce zniknęło za chmurą i pokój pogrążył się w głębokim cieniu. Kim przeszedł dreszcz. Skuliła się, skrzyżowała dłonie na ramionach i poczuła, że chroni się w ten sposób nie tylko przed chłodem, lecz przed fale głębokiego, bezbrzeżnego smutku.
We wrześniu, dwa tygodnie po tym, gdy Julia opowiedziała im o swoim synu, Todd wyjechał na czterodniowe warsztaty plastyczne, na które zaprosiła go jakaś uczelnia na wschodzie kraju. Kim początkowo cieszyła się, że będzie miała przez tydzień pracownię wyłącznie dla siebie, po czym – ledwie Todd wyjechał – zaczęła za nim tęsknić do tego stopnia, że aż ją to zdumiało.
Obiecywała sobie zrobić masę rzeczy, gdy nagle okazało się, że zamiast cieszyć się ciszą i spokojem, czuje się opuszczona i samotna. Nie bardzo wiedziała, za co się wziąć; czas przeciekał jej przez palce, chodziła głównie z kąta w kąt, gapiła się w okna i tęskniła przez cały czas za atmosferą przyjacielskich rozmów, a nawet za momentami, kiedy Todd drażnił się z nią i przekomarzał. W końcu uświadomiła sobie, że brakuje jej również tego ustawicznego bębnienia muzyki country.
W piątek wyszła, jak zwykle, z galerii w południe i ruszyła spacerkiem do swojej pracowni, przypominając sobie po drodze ich ostatni wspólny wieczór.
Po tej dziwnej, krótkotrwałej konfrontacji, jaka miała miejsce w pokoju jej babki, z ulgą wymknęli się oboje z domu – i nie mówiąc ani słowa o tym wydarzeniu, wtopili się w letni, ciepły zmierzch. Wędrowali godzinami po ulicach, rozmawiając głównie o Julii i jej synu. Todd poinformował ją, że rozmawiał już o tym ze swoją babką, która zgodziła się wszcząć natychmiast starania w Urzędzie Imigracyjnym. Rozmowę z Julią wolała natomiast odłożyć do czasu, gdy zorientuje się, jak sprawa wygląda pod względem prawnym i jakie są możliwości działania.
Kim nachmurzyła się, przypomniawszy sobie insynuacje Masako. Cóż to za sens twierdzić, że Todd pomaga Julii nie z powodu dziecka, lecz wyłącznie z sympatii do niej samej?
Nieładnie jest kogoś w ten sposób osądzać. Tym bardziej, gdy go się nie zna. Ale mimo wszystko było w tym jakieś ziarno prawdy. Kim bowiem aż nadto dobrze pamiętała, z jakim cynizmem Todd odnosił się do wszelkich wartości związanych z życiem rodzinnym.
Niektórzy ludzie mają do tego taki stosunek, pomyślała. Każdy, kto czytał coś na temat psychologii, wie doskonale, jak znaczący wpływ na dorosłe życie mogą mieć urazy wyniesione z dzieciństwa. Mały chłopiec, który spotyka się z emocjonalnym odrzuceniem ze strony matki, definiuje to jako akt zdrady, i owo traumatyczne doświadczenie może mieć wpływ na jego przyszły stosunek do wszelkich trwałych związków. W dorosłym życiu będzie , on zapewne od nich stronił; wszelkie formy przywiązania – szczególnie emocjonalnego – mogą budzić w nim niechęć i lęk. W rezultacie tacy ludzie nigdy nie dojrzeją do założenia rodziny. Będą przenosić się z miejsca na miejsce, stale niespokojni i gotowi ruszyć gdzieś dalej, byle tylko nie zapuścić korzeni i nie związać się na resztę życia z jedną osobą.
I właśnie jednym z takich ludzi jest Todd, pomyślała. Wniosek był smutny, ale sam się narzucał.
Następna refleksja, jaka przyszła jej do głowy w drodze do pracowni, dotyczyła Barbary McAllister. Ostatnio widziała ją, gdy przyjechali zabrać Julię na przejażdżkę konną, lecz Todd wielokrotnie wspominał później o tym, że jego babka usilnie stara się o sprowadzenie małego Roberto do Stanów. Bardzo to dobrze o niej świadczyło, ale cóż z tego, skoro Kim doskonale zapamiętała spojrzenie jej zimnych, niebieskich oczu. Było w nich tyle nie tajonej niechęci, że ilekroć sobie o tym przypomniała, przechodził ją dreszcz.
A więc obie babki, jak się zdawało, panicznie obawiały się jednego: tego mianowicie, że znajomość pomiędzy młodymi przeistacza się w jakiś poważny związek. Spędzało im to sen z powiek, co było właściwie śmieszne, gdyż nic takiego przecież się jeszcze nie zdarzyło. I na pewno tak już zostanie.
Kim nachmurzyła się powtórnie, przypominając sobie, że Masako apelowała wręcz do niej, by zdała sobie wreszcie sprawę z tego, iż po prostu zakochała się w Toddzie. Czy było w tym choćby ziarno prawdy?
Trudno jej było analizować swe uczucia do Todda wtedy, gdy prawie bez przerwy z nim przebywała. Ale teraz, po tygodniu spędzonym z dala od niego, wydawało jej się, iż potrafi bardziej precyzyjnie określić, kim naprawdę on dla niej jest i jakie reakcje w niej wyzwala.
Uznała w końcu, że w istocie rzeczy są po prostu przyjaciółmi i tak się nawzajem traktują. Ich przyjaźń oparta jest głównie na umiłowaniu malarstwa. Natomiast pewną niefortunną okolicznością, która się w to wszystko wkradła i coraz bardziej ich wzajemne stosunki komplikuje, jest dosyć osobliwe zainteresowanie erotyczne. Bardzo silne i bardzo jednoznaczne.
Potrząsnęła nerwowo głową, przypominając sobie, w jaki sposób reagowała na obecność Todda, a zwłaszcza na jego dotyk. Namiętność, jaką w niej wyzwalał, niepokoiła ją i żenowała. Tak gwałtowne pragnienia, fascynacje i dreszcze kojarzyły jej się z okresem dojrzewania. Uważała dotąd, że już dawno z tego wyrosła i że kobieta w jej wieku powinna być znacznie bardziej opanowana.
Ale niezależnie od tego wszystkiego czuła wyraźnie, że z każdym dniem coraz bardziej jej Todda brakuje. I jakby wbrew tej świeżo ukutej teorii o przyjaźni, każda myśl o nim i każde wspomnienie wywoływały w niej reakcje wcale nie takie platoniczne.
Westchnęła, próbując otrząsnąć się z tych rozmyślań. Minęła ostatni róg, wyszła na ulicę, na której znajdowało się studio, spojrzała przed siebie i nagle zatrzymała się, czując, że serce bije jej jak oszalałe.
Przy krawężniku stała furgonetka Todda. Przeszklona kabina zagracona była siodłami, częściami uprzęży i przyborami malarskimi. Zza zakurzonej szyby szczerzył zęby wypchany ryś.
Kim uśmiechnęła się do rysia jak ktoś, kto spotkał nagle dobrego znajomego. Uświadomiła sobie jednocześnie, że czuje się jakoś absurdalnie szczęśliwa. Po chwili biegła na górę, zdyszana i podekscytowana jak dziecko nie mogące się doczekać spotkania ze świętym Mikołajem. Już w połowie klatki schodowej usłyszała równy, prymitywny rytm ulubionej muzyczki Todda. Poczuła także ostry zapach farb olejnych i terpentyny, od którego przez ten tydzień zdążyła się odzwyczaić.
– No, to na pewno wrócił – mruknęła pod nosem, po czym westchnęła z udaną rezygnacją i dodała: – Koniec świętego spokoju.
Oczywiście o żadnej rezygnacji nie było mowy; kiedy uchyliła wreszcie drzwi i wśliznęła się do studia, nie posiadała się z radości, że go za chwilę zobaczy.
W progu przystanęła jednak speszona: na płótnie wiszącym na sztaludze Todda spostrzegła ślady świeżej farby, natomiast jego samego nie było. Obejrzała dokładnie obraz i doszła do wniosku, że musiał zapewne wrócić w nocy i pracować nad nim przez całe godziny. Detale, które udało mu się wykończyć, były ogromnie pracochłonne.
Ale gdzie się podział?
Pracownia wydawała się pusta. Od ścian odbijało się donośne bębnienie muzyki country, jakiś piosenkarz zawodził szmirowatą piosenkę o miłości, a kwiaty stojące na jej połowie stołu chwiały się w wazonie, owiewane powietrzem z wentylatora.
Może poszedł do swej ulubionej włoskiej restauracji? Zastanawiała się, czy nie pobiec za nim do Luigiego i nie zrobić mu w ten sposób niespodzianki. Nie wyobrażała sobie, że może zabrać się po prostu do pracy, wiedząc, że Todd jest gdzieś w pobliżu. Chciała go jak najprędzej zobaczyć, usłyszeć jego głos i cieszyć się ciepłem, jakie zawsze stwarzał poprzez samą obecność. Na nic zdało się nakazywanie sobie powściągliwości; bliskość tego mężczyzny była dostatecznym powodem, by zupełnie stracić...
Nagle spostrzegła, że spod stojącego nie opodal ściany wielkiego obrazu wystaje but i goła, pokryta jasnymi włoskami noga.
Zamknęła drzwi, przeszła na palcach przez pracownię i zerknęła za płótno. Ukryty jak za parawanem, na składanym łóżku, które stało zwykle we wnęce, spał Todd. Miał na sobie postrzępione szorty, koszulkę z krótkim rękawem i klapki, a właściwie jeden tylko klapek; druga noga, zwieszająca się z łóżka, była bosa. Leżał nieruchomo na plecach, choć przedtem musiał chyba strasznie się wiercić, gdyż tak zmiął prześcieradło, jak czynią to zazwyczaj niespokojne dzieci.
Jego twarz we śnie także wyglądała dziecinnie. Kim podkradła się bliżej i nachyliła nad łóżkiem. Ogarnęła ją fala tak wielkiej czułości, że przez moment kręciło jej się w głowie. Z trudem zdołała zwalczyć macierzyński impuls, który pchał ją do tego, by zdjąć z jego stopy ten nieszczęsny klapek, przykryć go czymś i odgarnąć kosmyk włosów, który spadał na oczy. Jednocześnie zaś musiała walczyć z całkiem już niemacierzyńską, zmysłową i mroczną częścią swej natury, która podpowiadała jej, by zachowała się po prostu jak kobieta: położyła się obok, przytuliła do niego i ucałowała rozchylone usta.
Gdy stała tak, dręczona sprzecznymi pragnieniami, niezdolna zebrać myśli i zdecydować się na cokolwiek, spostrzegła nagle rękę Todda, która oderwała się od jego boku i chwyciła ją za kolano.
– Mam cię! – mruknął jak kot. Musiał otworzyć oczy tylko na moment, gdyż teraz znowu powieki miał zamknięte.
Kim krzyknęła i szarpnęła się do tyłu, na nic się to jednak zdało. Todd trzymał ją mocno; jego dłoń przesunęła się wyżej, na jej udo i po chwili udało mu się przyciągnąć ją bliżej łóżka.
– Chodź do mnie – kusił tym samym co poprzednio głosem. – Przerwałaś mi sen erotyczny. Z tobą. Chcę, żeby śnił mi się dalej.
– Nie. Nie mam ochoty być w twoim śnie – odparła. Musiała przywołać całą siłę woli, by zabrzmiało to godnie i stanowczo.
– Masz, kochanie. Nie oszukuj. Robiłaś w moim śnie rzeczy tak występne i lubieżne, że... wstydzę się o tym mówić. Mogę ci to tylko pokazać. Chodź...
– Słuchaj, Todd! Uważam, że naprawdę... Zapomniała, co chciała właściwie powiedzieć, gdyż w trakcie tej wymiany zdań przyciągał ją coraz bliżej, aż w końcu znalazła się w jego objęciach.
– Stęskniłaś się za mną, mała Kimiko? – spytał szeptem, a jego ciepły oddech owiewał jej policzek. – Cieszysz się, że wróciłem?
– Ani trochę. Bez ciebie miałam tu przynajmniej spokój. Puść mnie natychmiast! – Podniosła głos i zaczęła się wyrywać w momencie, gdy poczuła, że jego dłonie odnalazły jej piersi.
– Cicho, kochanie! Po co te krzyki? Czy to ładnie przerywać komuś taki piękny sen?
– Todd...
– Taki piękny sen – powtórzył wzdychając. Wyciągnął rękę i przez moment myślała, że chce ją pogłaskać po głowie, on tymczasem nagłym ruchem rozpiął klamrę na jej końskim ogonie. Ciemne włosy spłynęły na jej twarz i ramiona.
– O Boże, Kim...
Jej opór słabł, aż wreszcie, czując, że jego ramiona coraz mocniej ją obejmują, poddała się. Przytuliła policzek do jego piersi i wiedziała już, że nie jest to kapitulacja, tylko radosna zgoda na... na niego całego: ciepło i siłę, którą w nim wyczuwała, ten jedyny, niepowtarzalny zapach jego skóry i chłopięcą żywiołowość, pod którą drzemie potencjał agresywnej, zdobywczej męskości.
Powróciło doznanie, którego raz już doświadczyła – niejasne, intuicyjne poczucie, że dzieje się coś odwiecznego. Wszystko, co tak ich różniło, wszystkie te przeciwieństwa miały się teraz połączyć. Tak jak ich ciała i dusze. I stała za tym nie tylko biologiczna konieczność. Także harmonia i piękno.
Dosyć się nadręczyła, walcząc z przemożnym impulsem, który pchał ją w ramiona tego mężczyzny. Chciała teraz porzucić wszelkie opory, zatracić się bez reszty i pozwolić, by fala poniosła ją tam... gdzie ma ponieść. Jedno było pewne: nic nie miało zdarzyć się bez jej świadomego udziału i zgody; Kim dokładnie zdawała sobie sprawę z momentu, gdy podjęła świadomą decyzję, by oddać się Toddowi.
Pierwszą jej reakcją był przypływ autentycznego przerażenia, które zniknęło tak samo nagle, jak się pojawiło. Po chwili czuła już tylko radość i wielką, ufną zgodę na wszystko.
– Skoro tak już było pisane – szepnęła z ustami przytulonymi do jego szyi – to niech się to wreszcie stanie.
Wsparł się na ręce i odsunął od niej na tyle, by móc na nią spojrzeć. W jego oczach przez moment malowało się zdumienie, po czym uśmiechnął się, ujął pasmo jej włosów i wtulił w nie twarz.
– Ja też tak myślę – powiedział miękko. – Powiedz, jak ja mam zdjąć tę twoją śliczną sukienkę? Bardzo mi przeszkadza.
– Z tyłu jest zamek błyskawiczny – odparła rzeczowo. – Zupełnie taki, jak ten – dodała poważnie, przyciskając dłoń do jego szortów.
– Rozumiem. – Wpatrywał się w nią z taką samą, udaną powagą. – A jak się obsługuje zamki błyskawiczne, Kimiko? – spytał z błyskiem w oczach.
– Ujmujemy języczek w palce... O, właśnie tak! – Rozpoczęła demonstrację na szortach, starając się nie zwracać uwagi na jego dziwny – uśmieszek. – Po czym delikatnie pociągamy do dołu... aż do oporu. O, proszę!
Todd uniósł się i szybkim ruchem zrzucił spodenki, zdjął przez głowę koszulkę i stał przed nią tylko w slipkach. Zdążyła przywyknąć do tego, iż W lecie malował często rozebrany niemal do naga, lecz teraz ujrzała go jakby na nowo i piękno jego młodego ciała wprawiło ją w zachwyt, a jednocześnie trochę przeraziło. Dotknęła jego brzucha i powiodła dłonią w dół. Todd usiadł nagle na łóżku, przyciągnął ją do siebie i posadził na kolanach, – Teraz moja kolej. Pozwól, kochanie – szepnął, szukając palcami zamka na jej plecach.
Rozpiął go, delikatnie rozchylił ramiączka sukienki i zsunął ją w dół. Trzymając Kim w objęciach, nachylił się, ucałował jej ramiona, po czym wydał z siebie radosne westchnienie i przywarł wargami do miękkiego, ciepłego miejsca u nasady szyi. Po chwili oderwał się od niej na tyle, by móc się jej przyjrzeć.
– Kim... jesteś śliczna – szepnął, muskając dłońmi jej piersi. – Wyglądasz jak figurka z porcelany.
– Ty... ty też troszkę mi się podobasz – szepnęła mu do ucha i nagle się do niego uśmiechnęła.
Ze zdumieniem zdała sobie sprawę z tego, że czuje się swobodnie, co – zważywszy sytuację – mogło się wydać co najmniej dziwne. Siedziała oto do połowy rozebrana na jego kolanach, podczas gdy on wpatrywał się z niekłamanym zachwytem w jej ciało, i choć wszystko to działo się w jasnym świetle dnia, w pełnym słońcu, które spowijało ciepłą otoczką ich nagość, nie było w tym nic niestosownego, krępującego ani dziwnego. Czuła się tak, jakby została stworzona specjalnie dla tej chwili; jakby jej ciału nadano kształt specjalnie po to, by dało się ono tak cudownie wtulić w łuk ramion tego właśnie mężczyzny i wywołać w jego oczach tyle radości.
Uniósł ją lekko do góry, by zdjąć resztę ubrania.
– Jesteś piękna – szepnął. – Przepiękna. Czy wiesz o tym, Kim?
Przytuliła się do niego, czekając na pocałunek, a kiedy jego usta przywarły Wreszcie do jej warg i gdy przyciągnął ją do siebie, opadła wraz z nim na łóżko, wydając westchnienie rozkoszy. Pocałunek zdawał się trwać w nieskończoność, wciągając ich oboje w gorący, zawrotny wir, który oślepiał i porażał niczym południowe, roziskrzone wokół nich słońce. Dłonie dotykały ciał, głaskały i pieściły, odkrywały coraz to nowe rewiry, docierając nieomylnie tam, gdzie najbardziej były upragnione i potrzebne.
Ciało Todda bez reszty ją zachwyciło. Wydało jej się zresztą jakby znajome i jeśli cokolwiek ją zdumiało, to chyba tylko zadziwiający kontrast pomiędzy twardą strukturą mięśni a niezwykłą, jedwabistą wprost gładkością skóry. Najbardziej jednak zachwycające było uczucie, że leży w jego ramionach. Czuła się tak bezpiecznie i radośnie, jak ktoś, kto znalazł kojącą oazę szczęśliwości, na zawsze wolną od bólu, cierpienia i trosk. Wiedzeni instynktem poruszali się tak, jakby stanowili jedno ciało, jakby robili to już poprzednio tysiąc razy. Oboje mieli świadomość, że cudownie do siebie przystają i pasują, a zespolenie, harmonijne i pełne, przyszło jako prosta tego konsekwencja. Kiedy wszedł w nią, poczuła jedynie gwałtowny przypływ pożądania, tak silny, że miała ochotę krzyczeć. A potem doprowadził ją do stanu skrajnego pobudzenia, które – kiedy już obawiała się, że dłużej nie wytrzyma – załamało się nagle, rozlewając w jej ciele falami rozkoszy.
A potem leżała w jego ramionach, senna i w pełni zaspokojona. Granice własnej cielesności, zwykle tak dojmująco ostre, zatraciły się i zatarły. Własne ciało wydało jej się tożsame i jednakie z plamą słonecznego blasku, grzejącego jej plecy; tak samo jak on było ono ciepłe, lekkie i przejrzyste.
Powoli wracała na ziemię. Odwróciła głowę i spojrzała na Todda. Leżał obok niej z zamkniętymi oczami, rozluźniony i spokojny. Wydało jej się czymś cudownym, że może oglądać jego męski, orli profil z tak bliska. Leniwym ruchem powiodła wskazującym palcem wzdłuż jego nosa i ust, a kiedy otworzył oczy, radośnie się do niego uśmiechnęła.
– Uff – westchnął z zachwytem. – No i jak, Kim? Dobrze było?
Zmarszczyła brwi i udała, że zastanawia się nad odpowiedzią.
– Owszem – stwierdziła. – Jak na nieokrzesanego kowboja to całkiem nieźle.
Parsknął śmiechem, przekręcił się na bok i objąwszy ją, skrył twarz w jej włosach.
– Kowboje są wspaniałymi kochankami – mruknął. – Nie wiedziałaś o tym, kobieto?
– A skąd miałam wiedzieć? Pierwszy raz w życiu kochałam się z kowbojem.
– Pierwszy, ale nie ostatni.
– Co ty powiesz? – spytała, odsuwając się na tyle, by móc na niego spojrzeć.. – Skąd ta pewność?
– Jestem telepatą – odparł, błysnąwszy zębami w uśmiechu. – Intuicja mówi mi, że będziesz się jeszcze wiele, wiele razy kochała z kowbojem.
Niewykluczone, że już za piętnaście minut.
Nachyliła się, by go pocałować.
– No, no... Tylko może kowboj zechciałby mi jeszcze powiedzieć, kiedy będzie malował swoje obrazki? Jak sprosta takiemu nawałowi obowiązków?
– Bóg raczy wiedzieć... Z tym będzie gorzej – mruknął ponuro. – Ale co tam... – dodał, ważąc na dłoni pasma jej włosów. – One są jak ciemny jedwab. Jak atramentowa noc. Można się zagubić, utonąć. Tak jak i w twoich oczach, Kim.
Zależało jej na utrzymaniu miłego nastroju. Pragnęła ukryć swoje uczucia i dlatego bliska była tego, by powiedzieć coś żartobliwego i przerwać te sentymentalne wynurzenia. Wiedziała jednak dokładnie, co Todd czuje. Jego oczy były jasne i piękne jak górskie jezioro, i ona również odczuwała potrzebę, by utonąć i zatracić się na zawsze w ich głębi.
Zamilkli oboje i wpatrywali się w siebie nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami. Dłonie Todda zaczęły niespokojnie błądzić po jej ciele – i wtedy dopiero zmusiła się do tego, by odsunąć się od niego gwałtownie i usiąść na łóżku.
– Dosyć tego! – zawołała ze śmiechem. – Jestem pewna, że od rana nic nie jadłeś.
Todd usiadł również, odsłonił zęby w uśmiechu i leciutko ugryzł ją w plecy.
– Nie, ale mam tu coś pysznego.
– Już nie masz. Kąsek uciekł ci sprzed nosa! – Zręcznie wymknęła się z łóżka i podniosła z podłogi swoje ubranie.
– No i co ja teraz zrobię? – spytał bezradnie.
– Nie sądzę, żeby chciało ci się teraz wstać i zjeść ze mną lunch. Nie spałeś przecież w nocy i należy ci się choćby krótka drzemka. Ja sobie tymczasem spokojnie popracuję, a kiedy już się wyśpisz – ciągnęła, nie zwracając uwagi na jego niezadowoloną minę – to wtedy pomyślimy, co dalej.
Roześmiał się i próbował ją schwycić, ale mu się to nie udało. Opadł z powrotem na łóżko i przyglądał się, jak Kim odchodzi z ubraniem w ręku w stronę łazienki.
Masako opuściła robótkę na kolana i wyjrzała przez okno. Poczuła się nagle tak, jakby jej długie, ponad osiemdziesiąt lat trwające życie stało się ciężarem nie do udźwignięcia. Tak dojmujące uczucie znużenia i bezsilności nawiedzało ją bardzo rzadko. Zwykle była pełna wigoru i wiary we własne siły – i tylko czasami, gdy przypadkiem zerknęła w lustro, potrafiła się nagle przestraszyć, że aż tak bardzo się zestarzała.
Za oknem, w barwnej scenerii październikowego wieczoru, rozgrywała się scena, która wywołała na twarzy Masako wyraz niezadowolenia. Po ogrodowych ścieżkach przechadzała się Kim, jej rodzice i kręcąca się wokół ich stóp dwójka najmłodszych wnuków, a tuż za nimi kroczył Todd McAllister, postawny i jasnowłosy, zupełnie nie pasujący do smukłych figur i ciemnych głów pozostałych osób.
Jego wysportowana sylwetka i złociste włosy wprowadzały dysonans, jakąś zgrzytliwą, nieprzyjemną nutę psującą harmonię tego, co działo się za oknem. Masako nie potrafiła patrzeć na niego bez odrazy. Wszystko ją w tym człowieku denerwowało; jego beztroski śmiech, błękitne oczy, kokietujące dołeczki na policzkach i koci wdzięk, z jakim się ten arogant poruszał.
O, teraz znowu ją zdenerwował. Przed chwilą podniósł z ziemi małą Alice i trzymał ją wysoko na wyciągniętych rękach. Najmłodsza prawnuczka Masako miała dopiero trzy latka. Śmiała się i wierzgała w powietrzu nóżkami, a jej okrągła buzia zaróżowiła się z uciechy. Todd też się do niej uśmiechnął, tym swoim szerokim, bezczelnym uśmiechem, po czym postawił ją ostrożnie na ścieżce. Pogłaskał jej małą ciemną główkę, a ona chwyciła go za rękę i dreptała przy nim, wpatrując się w niego jak w obraz.
Laurence i Midori, rodzice Kim, też się do niego uśmiechnęli. I to jak serdecznie! Niestety, oboje darzyli go sympatią i nie potrafili zrozumieć argumentów, które Masako przeciwko niemu wysuwała.
– Jest znakomitym malarzem – zaoponował nieśmiało Laurence, gdy nie dalej jak wczoraj, przy kolacji, rozmawiali na jego temat pod nieobecność Kim. – Mama wie zapewne, że zyskał światową sławę, a jego obrazy zdobią wystawy i prywatne kolekcje na wszystkich kontynentach.
– A poza tym jest taki czarujący – dodała z uśmiechem Midori. – Wnuki go wprost uwielbiają.
Masako ponownie nachmurzyła się, przypominając sobie wymianę zdań, która potem nastąpiła. Jej synowa, Midori Tanaka, jest zapewne inteligentną kobietą i dobrą matką, ale niestety nie rozumie, jak ważne jest poszanowanie tradycji i własnego dziedzictwa kulturowego. I jej syn, Laurence, najwyraźniej tego również nie pojmuje.
Posunął się nawet do tego, iż oskarżył wczoraj Masako o rasizm. Stwierdził, że nie sposób inaczej określić niechęci do kogoś, komu ma się do zarzucenia głównie i wyłącznie to, iż nie jest Japończykiem.
Masako znowu wzięła się za haftowanie. Mechanicznie przewlekała nitkę przez materiał, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy zarzuty jej syna nie są w jakiejś mierze słuszne. Może rzeczywiście jej reakcje wypływają z uprzedzeń i nietolerancji rasowej?
Z całą pewnością nie była rasistką. Co więcej, nie była w stanie dostrzec w sobie ani śladu jakichkolwiek uprzedzeń. Zrobiła wszystko, co mogła, by wpoić w swe dzieci przekonanie, że ludzi należy oceniać wyłącznie wedle tego, jak się zachowują, niezależnie od ich koloru skóry i przynależności społecznej.
No i jak widać, jej nauki okazały się bardzo skuteczne, pomyślała teraz z kwaśnym uśmiechem. Szczególnie w przypadku Kim. Ale gdy się nad tym bliżej zastanowić, myślała dalej, znowu zatroskana i skupiona, to te opowieści o tolerancji i równości wszystkich ludzi są prawdziwe w sensie ogólnym, lecz to absolutnie nie znaczy, że należy upierać się przy nich w każdej sytuacji i za wszelką cenę. A tu ceną byłoby przyzwolenie na to, że najdroższa dla niej osoba, jej ukochana Kimiko, puszczona nagle samopas, popełni straszny, niewybaczalny błąd. Takim błędem byłby związek z tym człowiekiem. Masako nie miała co do tego cienia wątpliwości. Życie emocjonalne jej wnuczki nie stanowiło dla niej żadnej tajemnicy; dzięki swej intuicji i doświadczeniu potrafiła doskonale uchwycić moment, w którym uczucia Kim wchodziły w kolejną, niebezpieczną fazę. Tak więc wiedziała dokładnie, kiedy jej wnuczka zainteresowała się Toddem, i kiedy to zainteresowanie stało się erotyczne.
Wreszcie nadszedł taki słoneczny, ciepły dzień pod koniec września, kiedy Masako spojrzała na swoją wnuczkę i dostrzegła w jej oczach leniwą, senną ociężałość. I wtedy wiedziała już, że stało się to, czego od dawna tak bardzo się obawiała. Jej najgorsze sny niestety się sprawdziły: ten lekkoduch zauroczył Kim do tego stopnia, że zaczęła z nim obcować cieleśnie.
W ciągu następnych kilku tygodni Todd odwiedzał kilkakrotnie ich dom i cała rodzina – oczywiście z wyjątkiem Masako – przyjmowała go bardzo życzliwie. Ojciec Kim, który był koneserem sztuki, wysoko cenił talent Todda, a jej brat Yosh mówił o nim tak, jakby od lat byli przyjaciółmi. Również obie kobiety – Midori i siostra Kim, Reiko – błyskawicznie dały się złapać na ten jego „kowbojski czar". Tak samo dzieci, o których mówiła wczoraj Midori, uwielbiały jego towarzystwo.
Słowem, udało mu się zauroczyć wszystkich z wyjątkiem Masako, która zachowała wobec niego dystans. Przyglądała mu się zresztą przez cały czas, podejrzliwa, nieufna i aż nadto przekonana o tym, że jest to człowiek, który może wyrządzić Kim ogromną krzywdę. I właśnie ona – Masako – musi starać się temu zapobiec. Powinna zrobić wszystko, co tylko możliwe, aby jej wnuczka nie zaangażowała się jeszcze bardziej. Pani Tanaka dość dokładnie zaplanowała już kilka kolejnych posunięć. Nagłym ruchem zwinęła robótkę i siedząc nieruchomo w spowitym wieczornym mrokiem pokoju, zaczęła snuć plany dalszej batalii.
Julia polerowała meble, co nie należało do jej codziennych obowiązków, lecz stanowiło część generalnych porządków, które właśnie zaczęła. Barbara McAllister chciała, by stary dom lśnił jak lustro, ponieważ wkrótce miała jej złożyć wizytę córka. Julia z zapałem wzięła się również za czyszczenie szaf, odkurzanie dywanów i trzepanie materacy. Ta ciężka praca pozwalała jej nie myśleć o własnych problemach.
Wyjawienie tajemnicy przyniosło jej początkowo ogromną ulgę. Nie musiała wreszcie niczego dłużej ukrywać i mogła mówić o swoim synku, ilekroć miała na to ochotę. Okazało się jednak, że bardzo szybko przestało być to dla niej źródłem komfortu psychicznego i wywołało tak dojmującą tęsknotę za dzieckiem, jakiej dotąd jeszcze nie doświadczyła.
Teraz, kiedy mogła swobodnie mówić o swoim synu, myślenie o nim stało się po prostu obsesją. Twarz chłopca stawała jej przed oczami nawet wtedy, gdy w ciągu dnia zajęta była ciężką pracą; zjawiał się on również bez przerwy w jej snach. Zaczęła się bać, że jeśli go wkrótce nie zobaczy, to po prostu zwariuje.
Westchnęła ciężko i aby oderwać się od zmartwień, spróbowała pomyśleć przez moment o swych nowych znajomych. Podczas tych pięknych, jesiennych dni Todd i Kim zachowywali się tak, że nie sposób było nie zauważyć, co ich łączy. Patrzyli na siebie z nie tajoną namiętnością i widać było, że nawet obecność innych nie potrafi ich powstrzymać od tego, by trzymali ręce z dala od siebie.
Julia uśmiechnęła się lekko. Oczywiście, Todd i Kim byli dla niej nadal bardzo mili, ale patrząc na ich miłość, czuła się coraz bardziej samotna. Nie miało to zresztą nic wspólnego z zazdrością, gdyż nie interesował jej w tej chwili jakikolwiek związek z mężczyzną. W swym sercu rezerwowała miejsce wyłącznie dla jednej osoby – a był nią jej syn.
– Julio! – rozległo się z kuchni wołanie Barbary. – Gdzie jesteś?
– Tutaj, proszę pani. Czyszczę meble w salonie.
Po chwili w drzwiach stanęła Barbara. Julia spostrzegła ze zdumieniem, że ubrana jest w swój najlepszy jedwabny strój wizytowy: luźne, płowego koloru spodnie i tunikę z wysokim karczkiem, przepasaną w talii zdobną, brunatnorudą przepaską.
– Bardzo w tym pani do twarzy – rzekła Julia. – Co za piękny strój!
– Słucham? Ach, tak. Dziękuję ci. – Barbara była wyraźnie rozkojarzona. – Moja córka dzwoniła wieczorem... Mówiłam ci już o tym? Ma do nas przyjechać... razem ze swym znajomym dopiero późną jesienią. Pewnie dopiero na Święto Dziękczynienia. Tym razem to już pewne.
Julia skinęła głową i powróciła do pracy, starając się ukryć przed Barbarą swą sceptyczną minę.
Lillian McAllister dzwoniła już co najmniej trzykrotnie, za każdym razem odwołując w ostatniej chwili wizytę. Pewnego razu w ogóle nie zadała sobie trudu, by ich uprzedzić, i w efekcie Barbara czekała na nią w wysprzątanym domu, z lodówką wypełnioną taką ilością jedzenia, że część trzeba było potem wyrzucić.
Julia zdążyła wyrobić sobie na temat córki Barbary własne zdanie. Rozumiała powody, dla których Todd mówił o własnej matce z niechęcią. Kiedy ostatnim – a teraz już przedostatnim – razem odwołała swój przyjazd, powiedział ze złością, że jest to kobieta kompletnie nieodpowiedzialna, która nigdy w życiu nie dotrzymała żadnych obietnic, z wyjątkiem być może sytuacji, kiedy miała w tym jakiś osobisty interes.
Pokręciła w zamyśleniu głową, po czym schyliła się i zaczęła polerować nogi wielkiego, dębowego stołu. Zastanawiała się, jak to jest możliwe, by Barbara McAllister – osoba o tak władczej osobowości – tolerowała zachowanie córki. Julia nigdy nie pozwoliłaby sobie na coś podobnego, ale Lillian najwyraźniej nie tylko nie szanowała, ale i nie bała się matki.
– Julio? Czy możesz ze mną chwilę porozmawiać? Przerwij pracę i siądź tu na krześle, kochanie. k Julia spojrzała na nią zdumiona, po czym skinęła głową i wstała z kolan. Strząsnęła z włosów pajęczynę i zdenerwowana usiadła na krawędzi krzesła, miętosząc w dłoni ścierkę do polerowania politury.
– Droga Julio... – zaczęła Barbara serdecznym tonem.
– Przez ostatnie kilka tygodni kontaktowałam się kilkakrotnie z Urzędem Imigracyjnym. Nie chciałam z tobą o tym mówić, zanim nie zdobędę konkretnych informacji.
– Z Urzędem Imigracyjnym? – powtórzyła Julia przerażona. Zrobiło jej się sucho w ustach, a serce zaczęło bić jak oszalałe.
Barbara uśmiechnęła się i uspokajającym gestem pogłaskała jej zaciśnięte dłonie.
– Nie ma powodu do niepokoju. Chciałabym pomóc ci sprowadzić tu twojego synka.
Julia zwilżyła językiem wargi i wpatrywała się w Barbarę, próbując coś z tego zrozumieć.
– To znaczy.... – wyjąkała wreszcie – sprowadzić Roberto do Stanów? Naprawdę chciałaby pani to dla mnie zrobić?
– Nie tylko dla ciebie. Również dla siebie – odparła Barbara, przybierając swój chłodny, oficjalny ton. – Jestem zadowolona z twojej pracy i zależy mi na tym, żebyś ode mnie nie odeszła. Dlatego też proponuję ci pewien układ...
– Układ? – powtórzyła Julia.
– Inaczej mówiąc... chciałabym zawrzeć z tobą pewną umowę. Pomysł ze sponsorowaniem twojego syna wziął się stąd, że jeśli udałoby mi się go tutaj sprowadzić i zapewnić wam obojgu mieszkanie w tym domu, to wówczas... w takiej bardziej ustabilizowanej dla ciebie sytuacji, zgodziłabyś się może pracować u mnie trochę dłużej. Oczywiście – dodała pospiesznie – podwyższyłabym ci również pensję. Właściwie już dawno powinnam to zrobić, ale początkowo sądziłam, że nie podołasz aż tak wielu obowiązkom.
Julia była oszołomioną. Wszystko było zbyt cudowne, by w to uwierzyć.
– Pani będzie sponso... sponsorowała Roberto? – próbowała się upewnić. – I oboje będziemy mogli mieszkać w pani domu?
– Bardzo bym chciała. Pokój Todda stoi teraz pusty i wątpię, żeby był mu kiedykolwiek potrzebny. – Barbara uśmiechnęła się dziwnie, tak jakby myślami była gdzie indziej. – W każdym razie jest tu dość miejsca dla małego chłopca – dodała po chwili. – Tylko wszystko wymaga czasu. Dopiero zaczęłam starania, a niestety konieczne są do tego całe masy papierów, które trzeba będzie złożyć tu, a także i w twoim kraju. Musisz się więc uzbroić w cierpliwość. Pewien urzędnik zapewnił mnie, że jeśli się pospieszymy, to być może uda się sprowadzić chłopca do Stanów gdzieś około świąt Bożego Narodzenia.
– Około świąt! – wyjąkała Julia bez tchu. Oczy napełniły jej się łzami. – Jest pani dla mnie taka dobra... To po prostu coś cudownego...
– No dobrze, dobrze – obruszyła się Barbara. – Nie jestem żadną świętą, Julio. Wręcz przeciwnie. Masz do czynienia z samolubną starą kobietą, która robi wszystko, byle zatrzymać przy sobie wspaniałą kucharkę i gospodynię. To wszystko. Porozmawiałyśmy sobie, a teraz – wracamy do pracy, dobrze?
Barbara ruszyła w stronę drzwi, ale po kilku krokach przystanęła.
– Aha, Julio.
– Słucham panią?
– Po południu oczekuję gościa. Właściwie może on się zjawić lada chwila. Będzie to starsza pani. Przyjmę ją w małym saloniku. Mam tam herbatę i ciasteczka. Nie będziesz musiała nic nam przynosić.
Julia skinęła głową, zdumiona tym dziwnym odstępstwem od panujących w domu zwyczajów. Nie zdarzyło się dotąd, żeby Barbara sama obsługiwała jakiegoś gościa, choćby nalewając mu herbatę. Zawsze był to jeden z obowiązków Julii.
– Chciałam cię również uprzedzić, żebyś tym razem nie reagowała na dzwonek do drzwi – ciągnęła Barbara. – Wpuszczę tę osobę sama.
Gdybym była przypadkiem na górze, to wówczas mnie po prostu zawołasz, dobrze?
Julia patrzyła na nią zdumiona, szukając jakiegoś stosownego wyjaśnienia, i właśnie w tym momencie usłyszała podjeżdżający pod dom samochód.
Barbara drgnęła i stała przez chwilę z napiętym wyrazem twarzy, ale kiedy się odezwała, jej głos zabrzmiał chłodno i stanowczo.
– Julio, zejdź, proszę, do piwnicy i sprawdź, czy nie zgasł przypadkiem płomyk, który automatycznie zapala piec centralnego ogrzewania. Jesienią zdarzało się czasami, że przeciągi potrafiły go zgasić.
– Ale przecież...
– Proszę cię, zrób to – nakazała Barbara tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Bardzo mnie niepokoi, czy gaz się przypadkiem nie ulatnia.
– Tak, proszę pani – bąknęła Julia i pospieszyła w kierunku drzwi do piwnicy. Zorientowała się po chwili, że nadal trzyma w ręku ściereczkę do czyszczenia politury; przystanęła na chwilę, położyła ją na najwyższym schodku i dopiero potem zeszła na dół.
Rzuciła okiem na piecyk, który – zgodnie z jej przewidywaniami – funkcjonował bez zarzutu. Dokonawszy tej inspekcji, nie potrafiła oprzeć się ciekawości. Podkradła się cichutko pod okno, stanęła na drewnianej skrzynce na jabłka i zaintrygowana wyjrzała na dziedziniec przed domem. Na podjeździe stała taksówka. Kierowca pochylał się przy otwartych drzwiczkach z tyłu samochodu, pomagając komuś wysiąść.
Julia wstrzymała oddech i stanęła na palcach, by lepiej widzieć. Udało jej się dokładnie obejrzeć osobę, którą taksówkarz prowadził teraz pod rękę w stronę drzwi. Była to stara kobieta, bardzo drobna, lecz trzymająca się prosto, ubrana w suknię z czarnego jedwabiu i delikatny, wełniany płaszcz. Wyglądała elegancko i nobliwie. I była Japonką.
Barbara pospieszyła do drzwi i czekała, aż taksówkarz, który eskortował swą pasażerkę, tak jakby była członkiem rodziny królewskiej, doprowadzi ją do holu.
– Proszę przyjechać po mnie o trzeciej – powiedziała kobieta. – Będę na pana czekać.
Kierowca, który otrzymał zapewne sowity napiwek, uśmiechnął się szeroko i odparł, że nigdzie stąd się nie ruszy. Barbara odczekała, aż mężczyzna wróci do samochodu, i wtedy dopiero wpuściła gościa do domu.
– Moja służąca jest chwilowo zajęta – wyjaśniła z chłodną kurtuazją.
Wzięła od starszej pani płaszcz i powiesiła go na wieszaku. Zdążyła przy tym zauważyć, że uszyty był z pięknego materiału i znakomicie skrojony.
A czegóż w końcu należało oczekiwać? Starej Japonki w jaskrawym kimonie czy innej folklorystycznej szacie? Barbara potrząsnęła głową, karcąc się w duchu za bezsensowne skojarzenia. Z komentarzy Todda jasno wynikało, że Madame Tanaka jest zamożną, wykształconą osobą, która mieszka w Ameryce od ponad pięćdziesięciu lat. Mimo to Barbara niezupełnie tak ją sobie wyobrażała. Zaskoczyły ją szczegóły: garderoba szyta przez najlepszych krawców, wytworne perfumy, drogocenna broszka z brylantem i szmaragdami, zdobiąca suknię z czarnego jedwabiu.
Nieco ją to speszyło, lecz obycie towarzyskie i opanowana do perfekcji sztuka skrywania uczuć natychmiast przyszły jej w sukurs. Uprzejmym gestem wskazała gościowi drogę do saloniku, gdzie na niskim stoliku stały przygotowane przez nią filiżanki, a po obu jego stronach dwa wygodne fotele.
Właściwie powinna była wyjąć na tę okazję siedemnastowieczną porcelanę z manufaktury Spode'a, a nie ten drugi co do wartości komplet. Trudno, teraz nie można już tego naprawić. Nie miało to chyba zresztą znaczenia, gdyż wyraz twarzy Masako Tanaka wskazywał aż nadto wyraźnie, że nie przybyła tu z wizytą towarzyską i jakość serwisu gospodyni jest ostatnią rzeczą, która ją w tym momencie interesuje.
– Proszę łaskawie usiąść. – Barbara wskazała fotel. Stara Japonka zajęła miejsce, splotła dłonie na kolanach, wyprostowała się i spojrzała jej w oczy.
– Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć, pani McAllister. Jestem głęboko zobowiązana.
Barbara skwitowała tę formułkę uprzejmym skinieniem głowy. Z kamienną twarzą nalewała herbatę, myśląc jednocześnie o tym, że siedząca naprzeciw niej kobieta nigdy zapewne się nie dowie, ile ją ta decyzja kosztowała.
W istocie po raz pierwszy w życiu przyjmowała w swym domu osobę pochodzącą z Japonii. Pamiętała, jakim szokiem był dla niej tamten telefon; Masako Tanaka zadzwoniła do niej zupełnie nieoczekiwanie i poprosiła o to spotkanie. Godząc się na nie, Barbara wiedziała, że będzie to trudne – i jej oczekiwania w pełni się sprawdziły. Siedziała oto twarzą w twarz z babką Kim i patrząc w bystre, ciemne oczy starej Japonki, musiała się ze wszystkich sił kontrolować, by niechęć nie zakłóciła jej zdolności logicznego myślenia i przewidywania.
– W rozmowie telefonicznej wyraziła pani sugestię, abyśmy spotkały się celem omówienia pewnej ważnej sprawy – zaczęła. – Jak rozumiem, chodzi tu o dobro mojego wnuka.
– I mojej wnuczki również – sprostowała Masako Tanaka. – Oni sypiają ze sobą – stwierdziła bez żadnych niedomówień. – Należy położyć temu kres.
Barbara wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami. Trzymana przez nią filiżanka zadzwoniła o spodek.
– Sypiają ze sobą? – wyjąkała, nie będąc w stanie ukryć przerażenia. – Skąd pani o tym wie?
– Mojej wnuczce nigdy nie udało się niczego przede mną ukryć – odparła chłodno Masako. – Wszystko potrafię wyczytać z jej, twarzy.
– Barbara w milczeniu skinęła głową. Sama w końcu miała podobne doświadczenia z własnym wnukiem.
– Uważam, że ten związek jest ze wszech miar niefortunny.
Zmarnuje im życie – mówiła Masako. – Mam nadzieję, że jest pani tego samego zdania.
Barbara, oniemiała ze zdumienia, zastanawiała się nad słowami pani Tanaka. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że rodzina Kim może być również przeciwna temu romansowi. Sądziła, iż jest w tej sprawie osamotniona.
– Oczywiście – odparła po chwili. – Jestem dokładnie tego samego zdania, co pani. Uważam, że małżeństwo pomiędzy... tak różnymi osobami, nie może być szczęśliwe. Byłoby to z ich strony bardzo niemądre.
Masako Tanaka najwyraźniej nie poczuła się dotknięta.
– Ma pani rację – rzekła. – Zawsze pragnęłam, aby Kimiko wyszła za mężczyznę wywodzącego się z tej samej co ona grupy rasowej i kulturowej. Słowem... za Japończyka. Uważam bowiem, że małżeństwo, nawet zawarte przez osoby najlepiej dobrane, i tak jest rzeczą ryzykowną i trudną. Po cóż więc dodatkowe zagrożenia w postaci różnic rasowych?
Niestety, moja wnuczka zdaje się o tym nie wiedzieć. Zaślepiają uczucie. Ja natomiast uważam, że związek z pani wnukiem nie przyniesie jej szczęścia.
– A co na to reszta rodziny? Ta dziewczyna ma przecież rodziców.
Masako ostentacyjnie wzruszyła ramionami.
– Ich zdanie nie ma tu nic do rzeczy. Oni wielu spraw nie rozumieją i nie potrafią przewidzieć. Mają poza tym własne życie, własne sprawy.
Słowem, dobro Kim nikomu nie leży tak bardzo na sercu, jak mnie.
Barbara że zrozumieniem pokiwała głową. Próbowała sobie przez moment wyobrazić Lillian, mającą udzielić Toddowi jakiejś sensownej porady życiowej. Pomysł był zgoła śmieszny. Rad i wskazówek mogła udzielić mu tylko ona – jedyna osoba, która go naprawdę kochała. Pewna była, że tym razem Todd również się na niej nie zawiedzie.
Skierowała wzrok na swego gościa.
– Cóż więc możemy zrobić? – spytała wprost.
Masako konfidencjonalnie się ku niej pochyliła.
– Wiele – odparła. – Na wstępie postawmy jednak sprawę uczciwie. Dowiedziałam się od Kim, jaki jest pani stosunek do... pewnych rzeczy. I rozumiem, że nigdy się zapewne nie zaprzyjaźnimy. Można być jednak czyimś sprzymierzeńcem nie z powodu sympatii, lecz w imię wspólnego interesu. Tym wspólnym interesem jest dobro naszych wnuków. A tak się składa, że nikt na świecie nie zna ich lepiej niż my i nie może mieć większego niż my wpływu na ich los. Zgadza się pani ze mną?
– Tak – odpowiedziała Barbara. – W pełni się z panią zgadzam.
– A więc dobrze. – Masako usiadła wygodniej i przez chwilę spokojnie przyglądała się Barbarze. – Możemy zatem opracować jakiś sensowny plan. A oto co proponuję...
W węgłach starego domu zawodził jesienny wiatr, na parapecie chwiały się więdnące chryzantemy, a dwie stare kobiety, nachylone ku sobie i skupione, zaczęły dzielić się swoimi przemyśleniami i ustalać wspólną strategię działania.
Jak na późną jesień, było to wyjątkowo ciepłe popołudnie. Todd i Kim, skuszeni słońcem i barwami jesieni, wykorzystali okazję i zamiast siedzieć w pracowni, wybrali się – może już po raz ostatni w tym roku – do parku. Todd siedział teraz wygodnie na ziemi, wsparty plecami o pień rozłożystego klonu, ze szkicownikiem rozłożonym na kolanach. Kim leżała u jego stóp na kocu, zajęta redagowaniem notatki prasowej o wystawie akwareli, której wernisaż miał się odbyć w galerii.
Todd oderwał wzrok od szkicownika, spojrzał na nią i natychmiast się uśmiechnął. Kim śmiesznie marszczyła brwi i skubała wargami długopis.
Patrzył na nią z czułością. Spędzali razem coraz więcej czasu, a jemu ciągle było za mało. Uważał, że mógłby z nią być w nieskończoność i nigdy by się nie znużył. Kim była przedziwną kobietą i potrafiła go zaskakiwać. Czasami rozbawiona i dziecinna, kiedy indziej chmurna i wybuchowa albo zamyślona i nieobecna – zmieniała nastroje, wcielając się kolejno w rolę psotnego skrzata, anioła, hurysy i dobrze prosperującej „osoby na stanowisku". Gdy spotykali się choćby po najkrótszym rozstaniu, nigdy nie potrafił przewidzieć, z którą z tych Kim będzie miał do czynienia, co nie stanowiło zresztą problemu, ponieważ wszystkie jej wcielenia wydawały mu się na swój sposób fascynujące.
Zasępił się nagle ze wzrokiem utkwionym w blok. Widok naszkicowanych ołówkiem postaci nie docierał właściwie do jego świadomości.
Wszystko razem nie było takie proste. Ta leżąca na kocu kobieta zawładnęła jego sercem i duszą, a on poczuł się tym zaniepokojony. Todd nigdy nie doświadczał takich przypływów namiętności i nie pozwalał sobie na to, by porywy serca mogły go zaślepić czy ubezwłasnowolnić. Dotychczas zawsze udawało mu się zachować w takich sytuacjach kontrolę – nie tylko nad własnymi uczuciami, lecz również nad rozwojem wydarzeń.
Teraz natomiast przestawał nad wszystkim panować. Wystarczyło, by przez chwilę jej nie widział, a natychmiast zaczynał za nią tęsknić. Gdy z nią nie był, myślał o niej bez przerwy lub nawiedzała go w snach. Przypominał sobie jej włosy, oczy, usta, cudownie brzmiący śmiech. Zaczynało to wyglądać na obsesję...
Zmienił pozycję, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie. Kim przyjrzała mu się uważnie, usiadła i przysunęła się blisko niego.
– Mogę zobaczyć szkic? – spytała.
– Oczywiście. To taki wstępny projekt następnego obrazu. Rodzina Indian Cheyenne przeprowadza się do letniego obozu.
Oparła się na jego ramieniu, aby przyjrzeć się z bliska rysunkowi. Natychmiast zauważyła, że jedna z postaci kobiecych wygląda zupełnie jak...
– Todd! – zawołała. – Przecież to jestem ja! Spojrzał zdumiony na postać indiańskiej dziewczyny na srokatym koniku. Siedziała dumnie wyprostowana na grzbiecie mustanga, obejmując jego boki nogami w skórzanych mokasynach. Wiatr rozwiewał jej kruczoczarne włosy.
– Rzeczywiście jest trochę podobna – przyznał, czując się jak przyłapany na gorącym uczynku.
Było to kolejne potwierdzenie jego obaw. Szkicując postać indiańskiej dziewczyny, nieświadomie nadał jej postać Kim. Efekt był niezamierzony. Jeszcze jeden dowód na to, że stała się ona wszechobecna w jego życiu. Również w pracy.
– Musisz widać często gościć w moich myślach – powiedział z zakłopotanym uśmiechem.
– Ale to nie powód, żebym miała występować na twoich obrazach. O – ile pamiętam, nie płaciłeś mi za pozowanie. Jak tak dalej pójdzie, wytoczę ci sprawę cywilną. Zobaczysz.
– Dobra, już dobra – poddał się. – Namaluję ją tak, żeby była trochę brzydsza. Wtedy nie będzie do ciebie podobna.
Kim podziękowała mu uśmiechem za komplement, po czym położyła się na plecach, podłożyła ręce pod głowę i przez chwilę w milczeniu na niego patrzyła.
– Kiedy zaczynasz ten nowy obraz?
– Niedługo. Agent ma zabrać ten, który właśnie skończyłem, i kiedy tylko zwolni się miejsce, będę mógł zacząć nowy. Bardzo dobrze mi idzie. Jesteś moją szczęśliwą muzą, Kimiko.
– Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego o tobie. Jesteś moim wielkim przeszkadzaczem. Odrywasz mnie od pracy, niczego przy tobie nie mogę przyzwoicie zrobić... Nawet skończyć tej notatki prasowej. Słuchaj Todd – zmieniła nagle ton na poważny – jak napisać o akwarelach Randalla? Chodzi o coś takiego, co nie było już sto razy powtarzane. Masz jakiś pomysł? Uśmiechnął się szeroko.
– Napisz, że są jurne i chmurne.
Kim roześmiała się również, po czym spoważniała, przewróciła się na bok i przez chwilę przeglądała tekst.
– Ale powiedz teraz poważnie. Podobają ci się te jego obrazki?
– Akwarele? Owszem. Są w porządku – mruknął, na nowo zajęty swoim szkicem.
– Dobra. – Kim zamilkła i zaczęła coś szybko notować. – A na koniec napiszę, że pracę przedstawianego przez nas akwarelisty wysoko ocenia światowej sławy artysta...
– Ach, wy pismacy! – przerwał jej i wymierzył klapsa. – Wszyscy jesteście tacy sami!
– Ręce przy sobie – skarciła go. – Chcesz mi zrobić krzywdę? Roześmiali się oboje.
– Rozmawiałaś ostatnio z Julią? – spytał po chwili.
– Dzwoniłam do niej wczoraj wieczorem. Czeka na przyjazd dziecka i jest tak tym podekscytowana, że... zaczyna gonić w piętkę. Wiesz, czym się teraz martwi?
– Czym?
– Boi się, żeby przed przyjazdem dziecka nie spotkało ją coś złego. Stara się jak najrzadziej wychodzić z domu. Mówi, że na ulicy jest niebezpiecznie. Można wpaść pod autobus albo ulec jakiemuś innemu strasznemu wypadkowi. Jest tak niespokojna, że naprawdę martwię się o nią.
– Wiem. Może udałoby się wyciągnąć ją do kina. Spróbuj ją namówić, Kim. Ona cię naprawdę lubi.
– Przestała przychodzić do studia. Przez telefon jej nie namówię, bo już próbowałam. Musiałabym pojechać do domu twojej babki.
– A cóż w tym złego? Pojedź. Przy okazji odwiedzisz Bunię.
– Todd... Przecież ona mnie nie cierpi. Wiesz, że tak jest. Widziałam ją dosłownie kilka razy i atmosfera była zawsze taka, że aż mroziło.
Todd westchnął, przyznając jej w duchu rację.
– Bunia rzeczywiście potrafi być okropna – mruknął pod nosem. – To jest jakaś aberracja umysłowa, wcale nie związana z wiekiem. Dobrze przynajmniej, że twoja babka nie jest taka sama.
– Niby nie jest, a jednak... – Kim zamilkła i przez chwilę przyglądała się rzece. Widać było, że coś ją dręczy. – A jednak zbyt serdecznie cię nie traktuje – dokończyła po chwili.
– Owszem – przyznał Todd. – Trudno to nazwać serdecznością.
– A najgorsze, że ostatnio zaczęła się jakoś dziwnie zachowywać – powiedziała Kim, nadal zapatrzona w nurt rzeki.
– Dziwnie? Co to znaczy?
– Trudno to opisać. Sprawia wrażenie, jakby trzymała coś w zanadrzu i nie chciała o tym mówić. Jest w niej coś wręcz... złowrogiego. Nigdy czegoś podobnego w niej nie wyczuwałam i dlatego mnie to denerwuje.
– Naprawdę? – zdumiał się Todd. – A wiesz, że z moją babką stało się coś podobnego? Zaczęła też się dziwnie zachowywać.
Kim oderwała wzrok od rzeki, odwróciła się i spojrzała na niego.
– Todd, czy nie myślisz, że one... coś knują? Porozumiały się i spiskują przeciwko nam?
– Nasze babki? Coś ty! To jakiś idiotyczny pomysł. Czasem trudno mi sobie wyobrazić, jak to możliwe, żeby takie istoty jak nasze babki mogły mieszkać, jak gdyby nigdy nic, obok siebie... No, nie obok... na – dwóch krańcach tego samego miasta. Ale żeby miały spotykać się i knuć jakieś spiski... Przecież to paranoja.
– Obie nie są zachwycone tym, co robimy.
– Wiem o tym, ale co na to mogą poradzić? Reszta twojej rodziny nie ma o to do ciebie żadnych pretensji. Są wobec mnie bardzo przyjaźni, wyraźnie zadowoleni z tego, że jesteś szczęśliwa. A Bunia... Bunia szykuje się na przyjazd mojej matki i tak jest tym zaabsorbowana, że ledwie mnie ostatnio zauważa.
– A twoja matka rzeczywiście tym razem przyjedzie?
– Chyba tak – mruknął, pochmurniejąc natychmiast. – Chociaż, kto wie... Ma się tu niby zjawić na Święto Dziękczynienia. Ale będzie jechała razem z tym swoim przyjacielem przez Newadę i równie dobrze może utknąć w jakimś kasynie w Reno. Uwielbia hazard.
– Jak to? Jeździ z kochankiem i gra za pieniądze męża?
– Nie bój się, ona potrafi być słodka. Mało kto ma taką słodziutką, wiecznie młodą mamuśkę.
– Tyle jest w tobie goryczy – rzekła Kim, badawczo mu się przyglądając.
– Jakiej tam goryczy! – obruszył się. – Może kiedyś byłem tym rozgoryczony, ale teraz mnie to po prostu nudzi. Proponuję zmienić temat.
– Zastanawiam się...
– Nad czym się znowu zastanawiasz?
– Czy ty kiedyś się z tego otrząśniesz? Jest w tobie tyle poczucia krzywdy i tyle agresji... Przeżywasz to ciągle, jesteś przez to nieszczęśliwy, nie ufasz kobietom. Boisz się stale...
– Daj sobie spokój z tą psychoanalizą, Kim – przerwał jej. Słychać było, że mówi przez ściśnięte gardło. – Dobra? Zostawmy ten temat. Nie mam zamiaru rozmawiać z tobą o mojej mamusi, o tym, czy mnie skrzywdziła, i czy na całe życie mnie skrzywdziła, czy tylko na trochę. Następna amerykańska obsesja. Za dużo się naoglądałaś tych cholernych programów telewizyjnych z psychoterapeutami w roli głównej.
– Dobrze, Todd – powiedziała cicho. – Skoro nie chcesz, to nie będziemy o tym mówić.
Obrzucił ją krótkim spojrzeniem. Bał się że ją uraził, ale nawet jeśli tak się stało, to nie dała tego poznać po sobie. Leżała na brzuchu i podparłszy dłońmi podbródek, przyglądała się parze młodych ludzi, którzy szli przez park, pchając przed sobą dziecinny wózek. Po chwili zbliżyli się do nich na tyle, że widoczny stał się również pasażer wózka; było nim ubrane na biało dziecko, które leżało w wymoszczonym poduszeczkami gniazdku i z niezwykłą wprost energią machało trzymaną w rączce grzechotką. Włosy miało jasne, takie same jak rodzice, a także podobne do nich różowe policzki i niebieskie, roześmiane oczy.
Kim uśmiechnęła się do nieznajomych, po czym odwróciła się i patrzyła, jak oddalają się usłaną liśćmi ścieżką. Todd poprawił oparty na kolanie szkicownik i w zamyśleniu patrzył na rysunek. Nie odrywając od niego wzroku, wyciągnął rękę i pogładził Kim po biodrze.
– Todd...
– Uhm? – mruknął. Zdążył już wymazać twarz indiańskiej dziewczyny i próbował naszkicować ją tak, by była mniej podobna do Kim.
– Todd... Jak wyglądałoby nasze dziecko? Natychmiast zrobiło mu się sucho w ustach.
– Dziecko? Jakie dziecko? – spytał, badawczo jej się przyglądając.
Położyła się na plecach i przysłoniła oczy ręką, by nie raziło jej słońce.
– Gdybyśmy mieli dziecko, to jak by ono wyglądało? Myślałeś o tym kiedyś?
– Jak to, jak? Normalnie. Byłoby podobne do nas.
– No dobrze... ale co to znaczy podobne? Miałoby niebieskie oczy i wyglądałoby jak mały Szkot, czy byłoby takie bardziej... japońskie?
Todd zastanawiał się przez chwilę.
– Zgodnie z prawami dziedziczności Mendla – zaczął – nasze potomstwo miałoby raczej cechy japońskie. Przynajmniej w pierwszym pokoleniu.
Zmarszczyła brwi i przyglądała mu się przez chwilę.
– Tak? A dlaczego?
– Ciemniejsze geny są dominujące. Twoi rodzice są czystej krwi Japończykami?
– W stu procentach.
– A więc nie przekazali ci żadnych recesywnych genów, które mogłyby dać efekt w postaci niebieskich oczu czy jasnych włosów u twojego dziecka. W rezultacie odziedziczyłoby ono raczej twoje cechy, ja natomiast przekazałbym mu geny recesywne i jego z kolei dzieci mogłyby już mieć cechy charakterystyczne dla białej rasy. Zwłaszcza, gdyby poślubiło następnego jej przedstawiciela.
Kim, zamyślona i jakby nieobecna, spojrzała tam, gdzie przed chwilą zniknęła para nieznajomych z dzieckiem.
– A więc nie byłoby do ciebie podobne?
– Oczywiście, że trochę byłoby podobne. Nie byłoby zapewne tak ciemne jak ty i miałoby trochę inną budowę ciała. Euroazjaci są na ogół niezwykle urodziwi. Dotyczy to całej rasy żółtej, a koligacenie się Japończyków z białymi daje wspaniałe efekty genetyczne.
– Wiem – odparła, patrząc gdzieś daleko przed siebie. – Często się nad tym zastanawiałam. Próbowałam sobie po prostu wyobrazić, jakie też byłoby nasze dziecko.
– Słuchaj, Kim... – zaniepokoił się nagle. – Skąd ten pomysł? Kto ci powiedział, że mamy mieć dziecko?
– No cóż, ludzie miewają dzieci – stwierdziła sarkastycznie. – Szczególnie tacy, którzy systematycznie ze sobą sypiają.
Tym razem przestraszył się nie na żarty.
– Kim, ty chyba nie jesteś... Bierzesz pigułki, prawda?
– Owszem – odparła, wyraźnie zniecierpliwiona. – Oczywiście, że biorę.
– I jeśli zechcesz zrezygnować z antykoncepcji, to na pewno mi o tym powiesz?
– Za kogo ty mnie masz? – oburzyła się. – Boisz się, że chcę cię zmusić do ślubu? Nie pochlebiaj sobie, Todd.
– Źle mnie zrozumiałaś, Kim – starał sieją udobruchać. – Myślałem po prostu... Przyszło mi do głowy, że ty może... rzeczywiście będziesz kiedyś chciała mieć dziecko.
– Co za genialna intuicja! Przypomnę ci jeszcze, że mam trzydzieści trzy lata i nie pozostało mi tak wiele czasu na tę decyzję.
Todd wpatrywał się w jej piękną twarz, czując, jak ogarnia go coraz większe przerażenie.
– Kim... – zaczął, powoli cedząc słowa. – Mówiłem ci sto razy, że absolutnie nie chcę mieć dzieci.
– Absolutnie? To znaczy... ani teraz, ani nigdy?
– Tak. Ten temat mamy już przedyskutowany.
– Owszem, rozmawialiśmy o tym. Choć, prawdę mówiąc... wyobrażałam sobie raczej, że nie jesteś gotowy do podjęcia takiej decyzji teraz... w tym momencie swego życia. Nie myślałam, że postanowiłeś w ogóle nie mieć dzieci.
– Nie nadaję się do tego, żeby być ojcem.
– Czemu tak myślisz? Niecierpliwie wzruszył ramionami.
– Nie nadaję się i już. Uważam, że nie byłbym dobrym ojcem. I nie chcę się o tym przekonać, sprowadzając na świat jakiegoś biednego dzieciaka.
– A nie myślisz przypadkiem, że skoro urodziłoby ci się dziecko, to, to natychmiast byś je pokochał?
– Nie wiem. Wszyscy uważają, że to właściwe rozwiązanie, prawda? Fundujesz sobie dziecko i instynkt rodzicielski nagle w tobie rozkwita. Bzdura. Jestem żywym dowodem na to, że eksperyment nie zawsze się udaje.
– Nie do końca cię rozumiem.
– Komuś się wyraźnie nie udał. Nie wiem nawet, kim był mój ojciec. I nigdy się tego nie dowiem z tego prostego powodu, że i moja matka nic konkretnego w tej sprawie nie wie. Kim, ty miałaś normalną rodzinę i pewnych rzeczy nie potrafisz sobie w ogóle wyobrazić. Nie miałem więc ojca, ale matkę, do cholery, miałem. I co z tego? Urodziła mnie, ale najwyraźniej nie był to powód, żeby nagle pojawiły się w niej... jak to się pięknie mówi? Aha, uczucia macierzyńskie. Otóż ani się one od razu nie pojawiły, ani później nie potrafiła ich w sobie rozwinąć.
– Żadnych uczuć? Zupełnie żadnych? – spytała Kim. Najwyraźniej nie była w stanie tego pojąć. – Nie mogę po prostu w to uwierzyć.
– Bo nie miałaś okazji poznać mojej matki. Ta wątpliwa przyjemność została ci oszczędzona.
– Uważasz więc, że lepiej by było, gdybyś się w ogóle nie urodził?
– Nie wiem. Na takie pytanie nie sposób odpowiedzieć. Uważam – natomiast, że pewni ludzie nie powinni być rodzicami. Nie są do tego należycie wyposażeni, brakuje im jakiegoś podzespołu... w mózgu, czy raczej może w sercu. Chodzi o jakiś deficyt emocjonalny, ubytek, którego nie można niczym zrekompensować. Można tę wadę najwyżej w sobie rozpoznać i wyciągnąć z tego, wnioski. I to właśnie czynię. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jestem dokładnie taki.
– Wiesz, co myślę, Todd? – powiedziała po chwili. – Uważam, że mylisz się. Jesteś ciepłym, serdecznym człowiekiem, zdolnym do dawania miłości i szczęścia innym. Zapewne również i dzieciom.
Świetnie potrafiłbyś się z nimi dogadać, gdyż sam masz w sobie spontaniczność i radość dziecka. Sądzę, że byłbyś wspaniałym ojcem.
Todd poczuł, że znowu ogarnia go panika.
– Skoro tak, to dlaczego nie chcę mieć dzieci? Czy to właśnie wyróżnia wspaniałych ojców? Jesteś kompletnie nielogiczna.
– To nieprawda. Twoja postawa lub raczej sposób, w jaki ją uzasadniasz, są tylko z pozoru logiczne. Zdaje ci się, że wygłaszasz jakieś prawdy... o sobie, ó świecie, a u podstaw tego wszystkiego leży głęboki uraz, jaki wyniosłeś z dzieciństwa. Twoja matka skrzywdziła nie tylko małego chłopca, którym kiedyś byłeś. Również i dorosłego mężczyznę, który nadal czuje się zdradzony i porzucony, boi się angażować uczuciowo, budować jakiś trwały związek. I jeśli w pewnym momencie nie zdasz sobie sprawy...
– Przestań, do cholery! – przerwał jej gwałtownie, czując, że dłużej już tego nie wytrzyma. – Mówiłem ci, żebyś przestała analizować mój charakter! Daj temu spokój!
– Dobrze, Todd – odpowiedziała spokojnie, a jemu zrobiło się natychmiast wstyd, że tak szorstko ją potraktował. Pogładził ją po głowie, a kiedy usiadła na kocu, odnalazł klamrę, która spinała jej koński ogon i szybko rozpuścił jej włosy. Rozsypały się, okrywając ciemną zasłoną górną połowę jej ciała, a on odrzucił na bok szkicownik, przyklęknął przy niej, objął ją i zaborczo zaczął całować jej twarz i szyję.
– Todd... – protestowała, próbując się od niego odsunąć. – Nie tutaj...
Jej głos dotarł do niego jakby z daleka. Niepokój i napięcie, jakie jeszcze przed chwilą odczuwał, znalazły swe ujście w gorącej fali pożądania. Jego dłonie odnalazły znajomy kształt jej piersi Język – ciepłe zagłębienie u podstawy szyi.
– O Boże, Kim – wyjąkał takim tonem, jakby była to skarga. – Dlaczego ja cię tak bez przerwy pragnę?
Wypuścił ją z objęć, gdyż wyczuł w jej zachowaniu chłód. Spięła natychmiast włosy i unikając jego wzroku, powiedziała:
– Chodźmy do domu. Zrobiło się zimno.
– Do domu?
– Do twojego mieszkania. Masz coś do jedzenia?
Odrętwiały i obolały od tłumionego pożądania, posłusznie podniósł się z ziemi. Przyglądał się, jak Kim składa koc i pakuje swoje przybory do pisania.
Ruszyli w stronę furgonetki, ścieżką wśród zeschłych traw, milczący i zakłopotani. Od strony znajdującej się w parku staroświeckiej karuzeli dobiegały tony skocznej muzyki. Todd, nadal pobudzony i niespokojny, zirytował się – nie dlatego, że dźwięki te mąciły ciszę spokojnego, jesiennego popołudnia i zupełnie nie pasowały do jego nastroju; zdawało mu się również, że prócz muzyki słyszy radosne okrzyki i śmiechy dzieci – i czuł się tak, jakby to właśnie z niego szydzono i wyśmiewano się.
Masako. siedziała w kręgu światła lampy i w skupieniu haftowała swe kakemono. Pracowała właśnie nad wykończeniem sylwetki pyszniącego się pawia, inkrustując obrys jego ogona drobniutkim ściegiem opalizującej zieleni. Kim siedziała przy niej na stołku i z uwagą jej się przyglądała.
– Nie rozumiem, jak ty, babciu, potrafisz robić taki drobniutki ścieg – powiedziała z podziwem. – Wierzyć się nie chce, żeby człowiek był zdolny do takiej precyzji.
– Ludzie są zdolni do wielu niewyobrażalnych rzeczy, znacznie bardziej zdumiewających niż zwykły haft – stwierdziła lakonicznie Masako.
– Masz rację – zgodziła się Kim. – To samo przychodzi mi do głowy, kiedy patrzę, jak Todd maluje obrazy. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby komuś udawało się uzyskiwać tak żywe efekty na płótnie. Ten człowiek ma niezwykły talent.
Masako na moment przymknęła powieki, ale nie odezwała się ani słowem.
Kim obrzuciła ją badawczym spojrzeniem. Znowu nie była w stanie odgadnąć, co się kryje za nieruchomą twarzą starej kobiety. Zauważyła, że od pewnego czasu Masako narzuciła sobie swoistą samodyscyplinę i powstrzymywała się od wszelkich komentarzy na temat Todda. Kiedy Kim zaczynała mówić o swoim kochanku, babka albo milczała, albo też, udając zdawkowe zainteresowanie, od niechcenia przytakiwała. Kim była tym lekko zaniepokojona.
Wiedziała, że babka z pewnością nie zmieniła zdania i nadal nie akceptuje jej związku. Kim wolałaby w zasadzie usłyszeć słowa krytyki, coś, czemu mogłaby się otwarcie przeciwstawić. Zdarzało się, że tęskniła wręcz do poprzedniej sytuacji, kiedy to babka pozwalała sobie na uszczypliwe uwagi pod adresem Todda, co oczywiście natychmiast prowokowało Kim do występowania w jego obronie. Teraz jednak babka zachowywała stoicki spokój i milczała, a to zdawało się komplikować i psuć ich wzajemne stosunki, dotychczas tak bliskie.
– Byłam dziś po południu z Toddem w parku – spróbowała jeszcze raz sprowokować babkę.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, przeszła powoli przez pokój, by przejrzeć się w lustrze. Minęła już dziesiąta i była to porą, kiedy zwykle kładła się spać. Miała na sobie piżamę w kolorze pastelowego błękitu i nocne pantofelki z ozdobnym haftem.
Toddowi podobałby się ten strój, pomyślała, i nagle gwałtownie go zapragnęła. Tęsknota kazała jej na chwilę zapomnieć, jak bardzo dotknięta była jego zachowaniem tego popołudnia. Upór Todda, który zdawał się robić wszystko, by tylko uniknąć głębszego zaangażowania, coraz bardziej ją martwił. Dobrze, że zdarzały się takie chwile, gdy wszystko szło w niepamięć i ważne było jedynie to, że tak bardzo go pragnie. Gdyby tylko zaczęli żyć razem, z pewnością udałoby się go jakoś przekonać, aby jej zaufał. I uwierzył, że posiadanie dzieci nie jest żadnym brzemieniem, lecz wielką radością.
Wspaniale by było mieć go na stałe przy sobie. Kim chciała budować z nim wspólne życie, kłaść się z nim co wieczór do łóżka i budzić się każdego ranka w jego objęciach. Gdyby tylko...
– To musiało być bardzo przyjemne – odezwała się nagle Masako. – Jesień jest piękną porą roku, n'est-cepas?
– Słucham? – spytała Kim rozkojarzona. Wzrok miała nadal utkwiony w lustrzę, a głowę pełną tajemnych pragnień i marzeń o tym, jak układałoby się ich życie we wspólnym domu, gdzie mogliby razem cieszyć się tysiącem najprostszych spraw, które przynosi powszedni dzień. – Aha, mówisz o parku – zreflektowała się i podreptała z powrotem ku fotelowi babki. – Tak, było bardzo pięknie.
– A gdzie zjedliście kolację?
– W mieszkaniu Todda. – Kim przysiadła na stołeczku i podniosła z podłogi motek pomarańczowej muliny. – Kupiliśmy bochenek chleba ze słonecznikiem i cebulą i zrobiliśmy sobie omlet z pieczarkami.
– Jak wygląda jego mieszkanie? – spytała tak samo obojętnym tonem Masako.
Kim spojrzała na nią podejrzliwie. Starsza pani ani na sekundę nie oderwała wzroku od haftu.
– Prawdę mówiąc – zaczęła z wahaniem – nie jest to najwygodniejsze miejsce na świecie. Toddowi potrzebne jest ono głównie do tego, żeby się przespać... A poza tym ma tam magazyn, w którym przechowuje swoje przybory malarskie. Biedak nie ma prawie w ogóle mebli – ciągnęła i jak to zwykle bywało, gdy mówiła o Toddzie, stawała się coraz bardziej ożywiona. – Nie ma też żadnych kwiatów ani obrazów na ścianach. Ale za to kupił.
W ostatniej chwili ugryzła się w język, spuściła oczy i zaczerwieniła się. Omal nie opowiedziała babce, że Todd kupił ostatnio ogromne, staroświeckie łoże w solidnej dębowej oprawie, z baldachimem i wytwornymi dodatkami w postaci delikatnych prześcieradeł i puchowej kołdry. Nazwał to „królewskim sprzętem", a spytany, po co to zrobił, najpoważniej w świecie odparł: „Sytuacja to wymusiła. Sypiam z księżniczką, a księżniczki – jak wiadomo – zawsze sypiają we wspaniałych łóżkach".
– Cóż kupił, Kimiko? – spytała babka, obrzuciwszy ją bystrym spojrzeniem.
– Kupił... – brnęła niepewnie, doskonale wiedząc o tym, że Masako posiada niezwykłą zdolność czytania w jej myślach. – Kupił nową zastawę stołową – dokończyła, korzystając z nagłej inspiracji. Było to – zresztą prawdą. Uśmiechnęła się nagle, przypominając sobie, z jaką chłopięcą dumą Todd pokazywał jej swój zakup. – Wygląda na to, że dąży do stabilizacji – dodała.
– To dobrze. Być może wkrótce przestanie włóczyć się po świecie i osiądzie gdzieś, żeby założyć rodzinę – zauważyła Masako.
Kim znowu podejrzliwie na nią spojrzała. Starsza pani haftowała dalej, całkowicie pochłonięta swoją robotą. Wyglądała tak, jakby zupełnie nie docierało do niej, że wnuczka żywi wobec niej jakieś podejrzenia.
– Myślisz, że tego nie zrobi? – Masako ucięła srebrnymi nożyczkami nitkę i sięgnęła po motek pomarańczowego jedwabiu.
– Nie wiem, czy chce założyć rodzinę.
– Na pewno – stwierdziła babka chłodno. – Każdy wartościowy i odpowiedzialny mężczyzna chce mieć potomstwo. Zarówno twój ojciec, jak i brat nie posiadali się z radości, kiedy urodziły im się dzieci.
Kim obrzuciła babkę nostalgicznym spojrzeniem, zastanawiając się nad sensem tego, co usłyszała. Czy Todd rzeczywiście cieszyłby się z ojcostwa, gdyby taka perspektywa stała się nagle czymś realnym? Przecież nie będzie chyba na tyle nierozsądny, żeby w nieskończoność upierać się przy tym, by nie mieć dzieci.
Bo jeśli jednak będzie, to...
– Jeśli zdecydowanie jest temu przeciwny – przerwała jej rozmyślania babka – to cóż... Niektóre kobiety potrafią z miłości do mężczyzny zrezygnować z macierzyństwa. To się zdarza – ciągnęła z całkowitym spokojem, w skupieniu nawlekając igłę. – W końcu świat nie kończy się na rodzeniu i wychowywaniu dzieci.
– Babciu, czy ty specjalnie drążysz ten konflikt po to, żeby poróżnić mnie z Toddem?
Masako spojrzała na wnuczkę. Jej podobna do teatralnej maski twarz wyrażała zdumienie i urażoną niewinność.
– Poróżnić? – zdziwiła się. – Gwarzę sobie z tobą po prostu, kochanie. Przypominam, że ani słowem nie wspomniałam o żadnym konflikcie. To już sobie sama dopowiedziałaś. Nie mam najmniejszego zamiaru stawać pomiędzy tym człowiekiem a tobą. Widzę przecież, jak bardzo go kochasz.
– To dobrze – odparła Kim – że nie próbujesz się temu przeciwstawić, bo i tak nic byś tu nie wskórała. Wiesz przecież, że wszyscy inni aprobują ten związek. Tata i mama nie zgłaszają żadnych zastrzeżeń. Co więcej, naprawdę polubili Todda.
– Wiem o tym – powiedziała Masako uspokajającym tonem. Oderwała się na chwilę od swej pracy i czule pogłaskała wnuczkę po głowie. – I wcale się temu nie dziwię. To bardzo przystojny mężczyzna. I uroczy. A skoro już o tym mówimy, to... jak do całej tej sprawy odnosi się jego matka? – spytała pogodnym tonem. – Również pozytywnie?
– Jego matka? – zdumiała się Kim. – A co ona ma z tym wszystkim wspólnego?
– Jak to? Przecież wkrótce ma tu przyjechać, n'est-cepas ? Myślałam, że może rozmawiałaś z nią przez telefon... Przecież minęło już tyle czasu, odkąd nawiązaliście ten... związek.
Kim uniosła głowę i zaczęła się badawczo wpatrywać w pogodną twarz zajętej haftowaniem staruszki.
– Babciu, skąd wiesz, że jego matka ma odwiedzić McAllisterów?
– Jak to? Przecież sama mi o tym powiedziałaś. Od kogo innego mogłabym się o tym dowiedzieć?
Kim, nadal zdumiona, pokręciła z powątpiewaniem głową. Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek rozmawiała z babką na ten temat. Musiała jednak widać nieświadomie o tym wspomnieć. W końcu spodziewany przyjazd Lillian McAllister od dawna zaprzątał jej myśli. Myślała o nim z obawą, choć, prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała dlaczego. Może udzielało jej się zdenerwowanie i napięcie Todda? Nie byłoby w tym nic dziwnego.
– A co dzieje się z Julią i jej dzieckiem? – spytała Masako, zmieniając nagle temat.
– Wszystko jest na najlepszej drodze. Mają nadzieję, że dziecko uda się sprowadzić gdzieś w grudniu, może tuż przed świętami. – Kim odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się. Naprawdę wolała rozmawiać z babką o Julii i jej synku.
– To dobra wiadomość. Bardzo ładnie ze strony pani McAllister, że zechciała się tym zająć – dodała Masako neutralnym tonem. – Któż mógł się tego po niej spodziewać?
– A skąd ty to możesz wiedzieć? Przecież nie znasz tej kobiety.
Widziałaś ją kiedyś?
Masako obrzuciła ją szybkim spojrzeniem.
– Tak tylko mówię. Wyobrażam sobie, jaka szczęśliwa jest teraz Julia.
– Niezwykle. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś się z czegoś tak cieszył.
– Instynkt macierzyński jest czymś niezwykle silnym. Przyjdzie taki dzień, że sama się o tym, kochanie, przekonasz – zauważyła Masako, haftując dalej swe kakemono. – Taką mam przynajmniej nadzieję.
Kim znowu poczuła się niepewnie. Zastanawiała się, co też Masako chciała przez to powiedzieć.
Ale z twarzy babki nie sposób było niczego wyczytać.
– Powiedz mi, kochanie, nad czym teraz pracujesz w swoim studiu? – spytała.
Kim przysunęła się bliżej, oparła dłonie o kolana babki i zaczęła jej opowiadać o serii akwarel, które zaczęła właśnie malować. Za oknem, na spowitym mrokiem dziedzińcu, szeptał wiatr.
Minął październik, a wraz z nim odeszły ostatnie ciepłe dni i jaskrawe barwy jesieni. W listopadzie świat stał; się brunatnozłoty, wiatry były coraz chłodniejsze, a ranki posrebrzone szronem. Wieczorami Julia rozpalała ogień w kominku i psy spędzały czas drzemiąc w cieple. Ich pyski niezmiennie spoczywały na skrzyżowanych łapach, uszy zaś leżały na jasnych, kraciastych kocykach, którymi wysłane miały koszyki.
Hugon stał się już trochę bardziej stateczny, potrafił – gdy mu kazano – leżeć spokojnie na swoim miejscu, choć zdarzało mu się jeszcze poszarpać zębami czyjeś kapcie i roznosić kości po kątach.
Barbara siedziała przy kominku na obitym aksamitem fotelu. Odwróciła wzrok od okna, po którym bębnił zimny, jesienny deszcz, spojrzała na swoje śpiące psy i uśmiechnęła się, podczas gdy Julia, jak zwykle cicha, przystępowała właśnie do nakrywania stołu.
– Wszystko gotowe? – spytała Barbara..
– Tak, proszę pani. Pozostało mi tylko ugnieść ziemniaki. Barbara z zadowoleniem skinęła głową. Julia piekła indyka, tradycyjną potrawę spożywaną w dniu Święta Dziękczynienia, i z kuchni rozchodził się smakowity zapach nadzienia.
– Julio, ugnieć ziemniaki dopiero gdy zjawi się moja córka – powiedziała Barbara. – Potrzymaj je jeszcze trochę na wolnym ogniu.
Świeżo ugniecione są najsmaczniejsze.
– Tak, proszę pani.
– Wyjęłaś już wino?
– Tak. Godzinę temu.
– To dobrze. Powinno być ogrzane do temperatury pokojowej. I – może otwórz jedną butelkę. Wino, zanim jest podane, powinno troszkę pooddychać. A kiedy zjawią się goście, będziesz mogła je podać na tacy z małymi, kryształowymi kieliszkami.
– Tak, proszę pani.
– Wiesz co, Julio?
Służąca zatrzymała się w drzwiach i spojrzała pytająco na swoją pracodawczynię.
Barbara uśmiechnęła się do niej.
– Myślałam właśnie, że mamy w tym roku wiele powodów do wdzięczności, prawda? Tym razem to święto wydaje mi się jakoś wyjątkowo ważne.
– Wie pani, ciągle nie mogę uwierzyć, że Roberto naprawdę będzie tu przed gwiazdką – wyjąkała Julia. – Bez przerwy boję się, żeby nie stało się coś strasznego.
– Nic się takiego nie stanie – uspokajała ją Barbara. – Tyle że ten termin nie jest taki pewny. Wiesz przecież, jak powoli działają agencje rządowe. Każda sprawa potrafi się tak ślimaczyć...
– Wiem, proszę pani – westchnęła Julia. Barbara zerknęła na zegarek.
– Indyk już prawie dochodzi. Czy nie trzeba ci w czymś pomóc?
Julia pokręciła głową i zniknęła. Barbara wpatrywała się przez chwilę w pusty korytarz i teraz dopiero, gdy nikt jej nie widział, naprawdę się uśmiechnęła. Myślała o całej masie dokumentów, które – na żądanie tych biurokratów – zostały już złożone i o poważnym, ciemnowłosym chłopcu ze zdjęcia w albumie Julii.
Barbarze, choć niechętnie przyznawała się do tego nawet przed samą sobą, również bardzo zależało na tym, by w jej domu znowu pojawiło się dziecko. Tęskniła za tymi dawno minionymi latami, kiedy wokoło rozbrzmiewał chłopięcy śmiech, a w korytarzu na piętrze można się było potknąć o rozrzucone zabawki.
Pomyślała o Toddzie, który przysparzał jej teraz tyle zmartwień, i natychmiast spochmurniała. Wiedziała, że jeśli będzie nadal upierał się, by kontynuować ten bezsensowny związek z Japonką, to straci go na zawsze. Ta perspektywa była dla niej czymś nie do zniesienia.
Nagle otworzyły się drzwi i do holu wtargnął podmuch wilgotnego, jesiennego powietrza.
– Witaj, Buniu – rozległ się głos Todda. – Wspaniale tu pachnie.
Oba psy nadstawiły uszu i zwróciły łby w kierunku holu. Todd powiesił kurtkę na wieszaku, wszedł do salonu, zbliżył się do babki i pocałował ją w policzek.
Barbara znowu odniosła wrażenie, że pokój pojaśniał wraz ze zjawieniem się wnuka.
Todd zawsze przynosił z sobą radość i światło. Barbara patrzyła z zachwytem na przysadzistą, męską sylwetkę wnuka, jego złote włosy, zwinne ruchy, refleksy płomienia, jakie zatańczyły na jego smagłych policzkach, gdy usiadł przy kominku i nachylił się, by pogłaskać psy.
– Wiedziałam, że przyjdziesz – powiedziała.
– Nie chciałem ci sprawić przykrości, Buniu. To jedyny powód, dla którego tu jestem.
Barbara powstrzymała się od komentarzy. Doskonale wiedziała, że stosunek Todda do matki jest znacznie bardziej skomplikowany, niż można by wnosić z tego, co sam na ten temat mówi. Mimo że jednoznacznie ją potępiał i uważał za osobę, do której trudno żywić choć odrobinę szacunku, jednak tak się jakoś dziwnie składało, że ilekroć Lillian przyjeżdżała z wizytą, również i on nieodmiennie się pojawiał. Po każdym spotkaniu z matką czuł się co prawda głęboko rozczarowany, lecz te smutne doświadczenia nie były najwidoczniej w stanie odebrać mu resztek nadziei; stale łudził się, że matka zacznie wreszcie zachowywać się inaczej.
W istocie wszystko sprowadzało się do tego, że Todd gdzieś w zakamarkach swej duszy nadal pielęgnował marzenia o tym, że przyjdzie w końcu dzień, kiedy Lillian zechce spojrzeć na niego z sympatią i zrozumieniem oraz okaże mu choć trochę miłości, za którą tak tęsknił, a której nikt, prócz babki, nigdy mu nie okazał.
Barbara wiedziała dobrze – i była to gorzka wiedza – że są to płonne nadzieje. Nadal co prawda kochała córkę, ale straciła co do niej wszelkie złudzenia. Doświadczenia całego życia nauczyły ją, że ludzie bardzo rzadko potrafią zmieniać swój charakter, a jeśli nawet tak się dzieje, to nie są to na ogół zmiany zasadnicze.
Lillian miała teraz pięćdziesiąt lat, ale pod wieloma względami była dokładnie taka sama, jak w wieku lat pięciu. Barbara myślała o tym z prawdziwą goryczą. Takie cechy nie pomagają osiągnąć w życiu szczęścia – i Lillian zapewne szczęśliwa nigdy nie była. A tym samym nieszczęśliwy był również Todd. I jemu właśnie należało współczuć.
Tym razem jednak miała powody, by nie chronić ukochanego wnuka przed kolejnym zawodem, jaki mogło mu przynieść spotkanie z matką. Uprzednio starała się łagodzić egoistyczne i niedelikatne zachowanie Lillian, teraz zaś była zdania, że jeśli to spotkanie sprawi Toddowi trochę bólu, będzie to z pożytkiem dla niego. Wierzyła, że może go to ustrzec przed popełnieniem błędu i że jest to cena, którą absolutnie warto zapłacić.
Uśmiechnęła się ciepło do wnuka.
– Julia ma już prawie wszystko gotowe. Mam nadzieję, że Lillian tym razem się nie spóźni, bo inaczej cała praca znowu poszłaby na marne. Ale skąd tu mieć pewność? Twoja matka może równie dobrze zatrzymać się w dowolnym miejscu, żeby zjeść coś, choćby hamburgera.
Wystarczy, że poczuje się głodna, zanim tu dotrze.
Twarz Todda stężała.
– No pewnie, to do niej podobne. Nie znam osoby, która aż tak nie liczyłaby się z ludźmi. O Boże, po co ja tu przyszedłem! Słuchaj, Buniu, może lepiej pójdę? Co mi z tego, że się z nią spotkam? Zdenerwuje mnie, tak jak zwykle...
– Brakuje ci wiary w ludzi – zauważyła Barbara. W głębi duszy przyznawała mu rację, ale dalej prowadziła swą grę. – A ja myślałam, że skłonny będziesz zmienić zdanie, zwłaszcza teraz – dodała obojętnym tonem.
– Teraz? Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
Barbara wstała z fotela, dystyngowanym krokiem przemierzyła salon, podeszła do kominka i rozgarnęła płonące zbyt jasnym płomieniem polana. Przy każdym ruchu słychać było delikatny szelest jedwabnej sukni.
– Myślałam, że nabierzesz choć trochę zaufania do kobiet. Jesteś w końcu zakochany.
– Nie widzę tu żadnego związku – odparł Todd, przyglądając się, jak babka kładzie nowe polano na kracie paleniska. – Dlaczego niby uczucia, jakie żywię wobec Kim, miałyby zmienić mój stosunek do matki?
– No, jak to? Przecież wszystkie kobiety są w gruncie rzeczy takie same.
Barbara zamknęła żaroodporną szybę kominka, wyregulowała dopływ powietrza i powróciła na swój fotel. Todd przez cały czas wodził za nią wzrokiem, zdumiony tym, co przed chwilą usłyszał.
– Takie same? – obruszył się. – Buniu, cóż to za dziwaczne stwierdzenie! Co ma wspólnego Kim z moją matką? Trudno wyobrazić sobie istoty, które bardziej by się od siebie różniły. To samo dotyczy ciebie i mojej matki. Między wami również nie widzę żadnych podobieństw.
Nie skończył wygłosić do końca tej kwestii, gdy uświadomił sobie, że babka powtórzyła dokładnie jego własne, wielekroć wypowiadane słowa. Czemuż więc tak go to oburzyło? Ileż to razy zrywał przeróżne związki tylko dlatego, że uważał, iż żadna kobieta nie zasługuje na to, by jej zaufać. A czy teraz naprawdę myśli inaczej?
Barbara zauważyła jego konsternację. Ale cóż... Nie pozostało jej nic innego, jak realizować swój plan.
– Zapewne są między nami różnice, ale jedno jest pewne: potrafimy być bezwzględne w dążeniu do tego, na czym nam naprawdę zależy. Jesteśmy podobne do tych oto jegomości – dodała z uśmiechem, wskazując na drzemiące w koszykach basety. – Szukamy sobie ciepłego miejsca przy domowym ognisku, bezpiecznego, zasobnego domu, i dla zdobycia tego zdolne jesteśmy zrobić wszystko, nie oglądając się na nic. Kochamy głównie siebie i swoje dzieci, a mężczyzna jest dla nas tylko dodatkiem do tego, żeby zrealizować nasze ambicje i pragnienia.
– Nawet ty taka jesteś, Buniu?
– Nawet ja – przytaknęła. – I dlatego uważam, choć może nie powinnam ci tego mówić, że mężczyzna powinien być bardzo ostrożny. Często bowiem bywa tak, że kobieta z premedytacją stwarza pewien wizerunek samej siebie, po to tylko, by osiągnąć swój cel. A swą prawdziwą naturę ujawnia dopiero wtedy, gdy mężczyzna złapie się na przynętę.
Wiedziała naturalnie, że opowiada oczywiste bzdury, świadomie odwołując się – w sposób dość okrutny – do głęboko zakorzenionych lęków i obsesji swego wnuka. Czuła się z tego powodu trochę zażenowana, lecz naprawdę wierzyła, że robi to dla jego dobra.
Upewniło ją w tym spotkanie z babką Kim. Choć Barbara nie była skłonna przyznać się do tego, Masako Tanaka wywarła na niej wielkie wrażenie. I właśnie ta wytworna, leciwa dama w pełni zgodziła się z tym, że jest to najlepszy sposób postępowania. Chodzi przecież o to, by uchronić tych dwoje od pomyłki, która może ich oboje wiele kosztować.
– Do czego ty właściwie zmierzasz, Buniu? – spytał Todd, przerywając jej zadumę. – Chcesz powiedzieć, że Kim nie jest silną, niezależną, uczciwą kobietą? Że tylko gra taką rolę, a w istocie jest tak samo egoistyczna jak moja matka? Że manipuluje mną, stwarzając odpowiednie pozory, po to oczywiście, żeby mnie złapać na męża?
– Niczego takiego nie powiedziałam – odparła, wzruszając ramionami. – Twoja Kim może być w istocie cudowną, nieskazitelną osobą. Nie mnie o tym sądzić. Natomiast ty...
– No właśnie. Gdybyś tylko zechciała ją bliżej poznać, na pewno zmieniłabyś zdanie, Buniu. – Widać było, że Todd rozpaczliwie czepia się nowego argumentu. – Nie rozumiem, jak można oceniać kogoś, z kim nie spędziło się ani godziny...
– Być może wiem więcej, niż ci się wydaje – ucięła oschle. – Co nie znaczy, żebym wydawała jakieś kategoryczne sądy o jej osobie. Sugeruję po prostu, żebyś, korzystając z dzisiejszej okazji, przyjrzał się uważnie swojej matce i zastanowił nad tym, o czym mówiłam. A jakie z tego wyciągniesz wnioski, to twoja sprawa.
Todd otworzył usta, by zaprotestować, ale nie zdążył niczego powiedzieć, gdyż w tej samej chwili zadzwonił telefon. Oboje wzdrygnęli się i spojrzeli na siebie niemal z przerażeniem. Barbara westchnęła, podniosła się ciężko z fotela i poszła odebrać telefon. Kiedy wróciła, Todd wyczytał wszystko z jej twarzy.
– I co? Nie przyjeżdża – stwierdził raczej, niż spytał. Barbara osunęła się na fotel. Wyglądała tak, jakby się nagle postarzała o dziesięć lat.
– Powiedziała, że to z powodu złej pogody. Górskie przełęcze są podobno zaśnieżone... i dlatego nie ryzykowali jazdy do Reno.
– Jak to? Chcesz powiedzieć, że ona jest jeszcze w Kalifornii? Barbara bezradnie skinęła głową.
– O Boże! – jęknął. Był tak oburzony, że zabrakło mu słów. – Przecież – stamtąd jedzie się do nas trzy albo cztery dni. A ona nawet nie zadała sobie trudu, żeby wcześniej zadzwonić.
– Chcieli przylecieć samolotem, ale dziś rano okazało się, że miejsca na wszystkie loty są zarezerwowane. Z powodu święta.
– No pewnie. Nawet dziecko by o tym wiedziało. Skoro nie miała rezerwacji, powinna była wcześniej zadzwonić.
– Przecież ona jest kompletnie nieodpowiedzialna. – Barbara powoli odzyskiwała zimną krew. – Zawsze taks była. Dlaczego miałaby się nagle zmienić?
Todd zacisnął pięści i zaczął nimi bębnić po oparciu fotela.
– Jak ona może tak bez przerwy krzywdzić ludzi? Dlaczego jej to wiecznie uchodzi na sucho?
– A co na to można poradzić? Przecież gdyby był jakiś sposób, żeby ją zmienić, to wpadłabym na to, kiedy była młodsza. Próbowałam wszystkiego.
Todd wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Hugon uniósł łeb i zdając sobie sprawę z narastającego napięcia, zaskomlił żałośnie. Todd zatrzymał się, przykucnął przy nim i pogładził go po uszach, a tymczasem w drzwiach stanęła Julia i spojrzała na nich pytająco.
– Plany nieco się zmieniły – wyjaśniła Barbara. – Okazało się, że moja córka i jej przyjaciel jednak do nas nie przyjadą. Pozostało ci więc tylko nas dwoje. Bardzo mi przykro, Julio – dodała serdecznie. – Wiem, jak bardzo się napracowałaś.
Julia spojrzała na wykrzywioną złością twarz Todda i natychmiast spuściła wzrok. Bardzo mu współczuła.
– Nic nie szkodzi – powiedziała swym cichym, łagodnym głosem. – Kiedy się kogoś lubi, gotowanie staję się prawdziwą przyjemnością. Czy mam już podawać do stołu?
– Bardzo prosimy – odparła Barbara. – Todd jest na pewno strasznie głodny. Prawda, mój drogi? – zwróciła się do wnuka.
Todd, wsparty o występ kominka, w milczeniu wpatrywał się w ogień. Przypomniał sobie to popołudnie w parku, kiedy oświadczył Kim, że nie zamierza mieć dzieci.
I miał rację. Po co ktoś następny miałby doświadczyć tyle bólu, ile on sam doświadczył w dzieciństwie? Jaką ma gwarancję, że sam nie okaże się złym, nie kochającym ojcem?
– Todd! – spytała ponownie babka. – Chcesz, żebyśmy już zasiedli do kolacji?
Wyprostował się, spojrzał na obie kobiety i spróbował przywołać na twarz uśmiech.
– Oczywiście. Julio, przynieś te swoje przysmaki. Indyk pachnie tak, że można oszaleć.
Julia ostrożnie wkładała do zmywarki porcelanę, słuchając dobiegającej z salonu rozmowy, coraz częściej przerywanej milczeniem.
Pozbierała umyte wcześniej sztućce i kryształy, a kiedy odłożyła je na miejsce i zamknęła kredens, znieruchomiała na chwilę i zmarszczyła brwi. Zastanawiała się nad tym, jak to możliwe, by kobiety mogły się tak różnić między sobą. Lillian McAllister ma oto syna, który przez całe życie pragnie jej miłości, a ona nie jest w stanie niczego mu ofiarować, nawet namiastki uczucia. Ona, Julia, ma również syna, lecz potrafi go kochać tak bardzo, że gdyby nie miała go wkrótce zobaczyć, to pewnie umarłaby z tęsknoty.
Jeśli los pozwoli, by Roberto znalazł się przy niej, to ani przez moment nie będzie tak smutny i zrozpaczony, jak dziś Todd. W każdym razie na pewno nie z jej powodu. Potrafiłaby przecież okazać mu tyle miłości...
Westchnęła i po raz ostatni powiodła wzrokiem po schludnej, wysprzątanej kuchni. Podeszła do drzwi salonu, stanęła W progu i spytała:
– Czy mam jeszcze coś podać, proszę pani? Barbara, która siedziała w swym fotelu i szydełkowała, odwróciła się natychmiast i uśmiechnęła.
– Dziękuję ci, Julio. Kolacja była po prostu wspaniała.
– Jak zwykle wspaniała – poprawił ją Todd. Uśmiechał się już jak dawniej, jasno i promiennie.
– Dziękuję państwu. Jeśli tak, to będę w swoim pokoju. Proszę mnie zawołać w razie potrzeby.
Oddaliła się powoli korytarzem, weszła do swojej sypialni i z ulgą zamknęła drzwi. Należał jej się odpoczynek, lecz cóż z tego, skoro cisza wkrótce stała się jeszcze bardziej uciążliwa i potęgowała poczucie samotności. Julia włączyła mały telewizor i weszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki, by umyć ręce. Stała przed lustrem, ale myślami była tak daleko, że nie widziała w nim odbicia własnej twarzy.
Nagle dotarło do jej świadomości, że w telewizji mówi się coś o Filipinach. Drgnęła i pochwyciwszy ręcznik, którym wycierała ręce, pobiegła z powrotem do sypialni, po czym stanęła jak wryta i zaczęła wpatrywać się w migoczący ekran.
– Filipiny – dotarł do niej głos prezentera – stanowią grupę dużych i małych wysp, których łączna powierzchnia nie przekracza powierzchni stanu Arizona. Ten surowy, nadzwyczaj rozczłonkowany archipelag, zamieszkuje obecnie pięćdziesiąt milionów ludzi.
Julia z trudem przełknęła ślinę. Przepełniła ją bezbrzeżna tęsknota za krajem. Na ekranie przesuwały się znane jej krajobrazy: podmokłe pola ryżowe, chłostane deszczem tropikalne lasy, fale przyboju uderzające o skaliste wybrzeża.
– Na archipelagu znajduje się przeszło pięćdziesiąt wulkanów – ciągnął dalej prezenter – z czego przynajmniej dziesięć uważanych jest za czynne. Wybuch, o którym mowa, jest kolejną klęską, która dotknęła ten region.
Julia przycisnęła ręce do ust, śledząc z przerażeniem migawki z przebiegu katastrofy: płonące lasy i wioski, zniszczone domy, tłumy uciekających z rejonu zagłady wieśniaków. Przeszedł ją dreszcz. Zacisnęła kurczowo ręcznik w dłoniach, przypominając sobie wybuch wulkanu, który miał miejsce w pobliżu jej wioski, gdy była jeszcze dziewczynką. Trudno jest wyobrazić sobie coś bardziej przerażającego. Doskonale pamiętała potworną, gorącą falę, opadający z nieba popiół i gęsty, wulkaniczny pył, który pokrywał włosy i zgrzytał w zębach. Strugi lawy, podobne do rozczapierzonych macek, płynęły powoli w dół stoku i świeciły nocami złowrogim, pomarańczowym blaskiem, coraz bliżej i bliżej ich domu.
Przypomniała sobie także ową straszną bezradność i panikę, jaką siał ten demon zniszczenia. Patrzyła z niemym współczuciem na miotających się bezradnie uciekinierów, z resztkami dobytku i małymi dziećmi na rękach – tym wszystkim, co zdołali ocalić, uciekając przed płomieniami i potokami błotnistej mazi. Jakaś stara kobieta, niosąca postrzępiony tobołek, z którego wyzierały dwa ocalałe kurczaki, potknęła się nagle i na oczach Julii omal nie została stratowana przez konny wóz.
– Choć trudno nam jest zapewne uwierzyć, uciekinierzy, których oglądamy teraz na naszych ekranach, w istocie należą do tych, których los oszczędził – rozległ się głos komentatora, pełen profesjonalnie wyważonego smutku.
– Ekipom ratowniczym udało się dotrzeć w pobliże położonej wyżej wioski, która znalazła się dokładnie na drodze wypływu lawy. Tam już nie uratował się nikt. Zniszczenia są niewyobrażalne. Istnieje obawa, że katastrofa pochłonęła tysiące istnień ludzkich. W położonym nieco niżej miasteczku, jedynym ocalałym częściowo budynkiem okazał się kamienny kościółek stojący na skraju zabudowy, na wyrastającym z dna doliny niewielkim wzniesieniu. Język lawy rozdwoił się w tym miejscu i w taki sposób...
Julia zamarła ze zgrozy i osunęła się na podłogę.
Doskonale znała ten kościół. W nim właśnie została ochrzczona. Również w nim został ochrzczony Roberto Tam też odbywały się wszystkie śluby i pogrzeby jej sąsiadów i bliskich. Zniszczona wybuchem wioska była miejscem, w którym urodziła się i wychowała, a w miasteczku z którego pozostał jedynie fragment kościoła, mieszkała jej rodzina.
To właśnie tam żył Roberto i bawił się swoją czerwone piłką...
Następnego dnia Kim przyjechała prosto z pracy dc domu Barbary McAllister. Zaparkowała samochód, podeszła do drzwi i nacisnąwszy dzwonek czekała, drżąc ze zdenerwowania i chłodu. W nocy spadła temperatura i ulewny deszcz zamienił się w śnieg. Podwórko było oblodzone, a na grządkach, na których tak niedawno rosły jeszcze kwiaty, wiatr usypywał pierwsze zaspy.
Todd otworzył drzwi i Kim spojrzała na niego z niepokojem w oczach.
– Jak ona się czuje? – . spytała ściszonym głosem.
– Bez zmian. Wejdź, Kim – powiedział Todd. Poszła za nim do holu i stamtąd, udała się do kuchni, Julia i Barbara siedziały przy stole, przed każdą z nich stałe filiżanka herbaty. Wyglądało na to, że żadna nie podniosłe jej do ust.
– Kochanie... tak mi przykro – wyjąkała Kim. Nie zdarzyło jej się – dotąd oglądać kogoś, kto miałby tak udręczoną twarz.
Przysunęła sobie krzesło, usiadła tuż obok Julii, objęła ją i zaczęła delikatnie gładzić jej plecy. Barbara patrzyła na nią w milczeniu.
– Macie nowe wiadomości? – spytała Kim, zerknąwszy ponad głową Julii na Todda, który stał przy blacie kuchennym i zaparzał herbatę. Zamiast odpowiedzi, ostrzegawczo przytknął palec do ust. Kim skinęła głową i spojrzała na Julię, która zaczęła coś cicho mówić. – Co, Julio? – Kim nachyliła się ku niej. – Nie usłyszałam cię, kochanie.
– Mówiłam, że bałam się, żeby nie przydarzyło mi się coś złego, zanim on tu przyjedzie... Ale do głowy mi nie przyszło, że jemu mogłoby się coś stać – powiedziała łamiącym się głosem i przycisnęła chusteczkę do podpuchniętych oczu.
– Przecież nie mamy żadnych wiadomości, z których wynikałoby, że stało mu się coś złego – oznajmiła Barbara stanowczo. – Prawda, Kim?
Kim, zdumiona, że babka Todda bezpośrednio się do niej zwraca, przecząco pokręciła głową.
– Oczywiście, że nie. Na pewno panuje tam straszliwe zamieszanie.
Nawet ci, którzy są na miejscu, niczego jeszcze dokładnie nie wiedzą.
Todd ponownie wykonał jakiś ostrzegawczy gest, dając jej do zrozumienia, by raczej milczała. Napełnił filiżanki herbatą, wymknął się z kuchni i zatrzymawszy się w drzwiach, skinął na Kim, dając jej znak, by pospieszyła za nim do pokoju.
Kim wymieniła szybkie spojrzenia z Barbarą, jeszcze raz pogładziła Julię po ramieniu i wstała.
– Zdaje się, że zostawiłam kluczyki w stacyjce – powiedziała. – Zaraz wrócę.
Podążyła za Toddem, który poprowadził ją do salonu. Na kominku płonął jak zwykle ogień, a psy wylegiwały się w swoich koszykach. Zupełnie jakby nic się nie stało.
– Todd? O co chodzi?
– Wczesnym rankiem dostaliśmy telefon z Filipin – powiedział znużonym głosem. – Panuje tam kompletny chaos.
– Telefon? Kto dzwonił?
– Jakiś urzędnik. Poinformował nas, że sporządzono oficjalny spis mieszkańców rejonu dotkniętego klęską żywiołową, i że w tym spisie nie – figuruje nikt z członków rodziny Julii.
– O Boże...
– To taka urzędowa retoryka, Kim. Nie wynika z tego że wszyscy stracili życie. Znajdują się na liście osób zaginionych.
– Julia była świadkiem tej rozmowy?
– Musieliśmy jej oddać słuchawkę. Facet nie mówił ze dobrze po angielsku i oboje nie bardzo mogliśmy go zrozumieć.
– Jak na to zareagowała? Todd rozłożył bezradnie ręce.
– Jakoś dziwnie. Zupełnie jakby to do niej nie dotarło Powtórzyła mechanicznym głosem słowa urzędnika i odtąd zachowuje się tak, jakby tej rozmowy w ogóle nie było Dlatego właśnie zadzwoniliśmy po ciebie. Bunia bardzo się o nią martwi. Może tobie uda się skłonić ją do tego, żeby zaczęła mówić i jakoś to odreagowała.
– Słuchaj, ona jest w szoku. Och, Todd... – Kim przytuliła się do niego, szukając pociechy i oparcia.
Objął ją co prawda, ale zrobił to jakoś inaczej niż dotąd – i Kim natychmiast zdała sobie sprawę, że stało się cos bardzo złego i że nie ma to nic wspólnego z tragedią Julii Wyczuła w nim jakąś obcość i chłód, a kontakt z jego ciałem przestał być nagle intymnym, kojącym zbliżeniem, do którego przywykła. Tak obejmować mógłby ją ktoś zupełnie obcy, pragnący pomóc jej w trudnej sytuacji.
Przypomniała sobie o zapowiadanej od dawna wizycie matki Todda. Miała przyjechać wczoraj, ale w domu nie widać było żadnych śladów jej obecności. Musiało się coś stać, pomyślała Kim. Zrobiło jej się nagle zimno, lecz zamiast przytulić się do Todda, odsunęła się nieco i spojrzała mu w oczy. Twarz miał nieruchomą i patrzył na nią nieufnie, tak jakby przed chwilą zrobiła mu coś złego. Zdawać by się mogło; że ten uroczy człowiek, który kochał ją tak szaleńczo, ulotnił się gdzieś, a jego miejsce zajął jakiś obcy mężczyzna, który – nie bardzo wiadomo po co i w jakim celu – trzymają teraz w ramionach.
Wstała i ruszyła w kierunku kuchni.
– Pójdę tam i posiedzę z nią przez chwilę – oznajmiła. – Twoja babka pewnie chętnie trochę odpocznie.
– Dobrze – powiedział, skinąwszy głową. – Dziękuję ci, Kim.
Przez moment, który wydał jej się niesłychanie długi, patrzyła mu w oczy, po czym odwróciła się i pospieszyła do kuchni.
Todd stał przy oknie pracowni i wyglądał na ulicę. Do Bożego Narodzenia pozostało jeszcze trochę czasu, ale na chodnikach i wystawach sklepowych już od dawna paliły się kolorowe lampiony.
Śnieg który spadł w dniu Święta Dziękczynienia, utrzymywał się nadal – i może dzięki niemu dekoracje gwiazdkowe nie wydawały się już czymś tak dziwacznym i nie pasującym do miasta jak dwa tygodnie temu, gdy je zawieszono.
Wszystko to miało wywoływać ów przedświąteczny nastrój, pełen ożywienia i euforii, tak różny od nastroju Todda, który w tym roku zupełnie nie potrafił cieszyć się z nadchodzących świąt. Także i teraz, wyglądając przez okno, nie poczuł się ani odrobinę radośniej. Co więcej, Todd wiedział, dlaczego nic go nie cieszy.
Powrócił do sztalugi, ujął pędzel i krytycznie przyglądał się ukończonemu niemal obrazowi. Przedstawiał on rodzinę Indian Cheyenne w czasie wędrówki do obozu letniego. Była to kolejna, druga już pozycja wykonywanego przez Todda zamówienia. Malował tę grupę ludzi przez dwa miesiące i zdążył się tak do nich przyzwyczaić, że chwilami było mu wprost żal, iż wkrótce ukończy obraz i rozstanie się z nimi na zawsze.
Polubił postać ojca o smagłej twarzy i orlim profilu, jego pulchną żonę uginającą się pod ciężarem glinianych garnków, roześmianą gromadkę dzieci, poważnego wuja i najstarszą córkę, młodą, dumną dziewczynę, która – mimo iż robił, co mógł, by to zmienić – nadal podobna była trochę do Kim.
Todd zatrzymał na niej dłużej wzrok. Stale było to samo; łapał się na tym, że jak zupełny niedorostek próbuje wyobrazić sobie jej smukłe ciało ukryte pod odzieniem z jeleniej skóry. Przełknął ślinę i zmusił się do skupienia uwagi na innych partiach obrazu.
Zaczął retuszować jakiś fragment tła, gdy nagle otworzyły się drzwi i do pracowni weszła Kim. Policzki miała zaróżowione od mrozu, a w rękach paczki ze świątecznymi zakupami. Todd natychmiast poczuł przyspieszone bicie serca; zawsze reagował w ten sposób na każde spotkanie z Kim, teraz jednak postarał się o to, by przybrać obojętny wyraz twarzy.
– Witaj, kochanie – powiedział. – Kupiłaś już wszystko?
– Prawie. – Zdjęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku przy drzwiach. – Nie mam w tym roku ochoty na bieganie po sklepach. Strasznie mnie to męczy. Co u Julii? – spytała, zmieniając temat. – Dzwoniłeś do babki?
– Oczywiście. Wygląda to raczej beznadziejnie. Ambasada poinformowała nas, że w jednej z wiosek zniszczonych przez lawę uratowało się kilka osób. Nie potrafił jednak ustalić ich nazwisk, bo ludzie ci zostali natychmiast ewakuowani na drugą stronę wyspy i umieszczeni w zorganizowanych naprędce obozach. Żadnej listy nie zrobiono i na razie nie można ustalić ich tożsamości.
– Och, Todd! A więc jednak...
– Obawiam się, że nie jest to powód do optymizmu Jutro zapewne zadzwonią powtórnie i powiedzą, że niestety była to pomyłka, gdyż właśnie okazało się, że nikt nie ocalał. Przerabialiśmy to już trzy lub cztery razy. Wyobrażasz sobie, jaką te sprzeczne informacje, wywołują huśtawkę nastrojów? Biedna Julia niedługo zwariuje.
Kim stanęła przy kuchence, żeby zaparzyć herbatę.
– Napijesz się? – spytała, spojrzawszy na niego przez ramię.
– Chętnie – odparł. Powrócił do swego obrazu i nada zastanawiał się nad wprowadzeniem kilku poprawek do jego tła.
– Z miodem, czy wolisz gorzką?
– Dodaj może odrobinę miodu. Pracuję już od kilku godzin i znowu zapomniałem o jedzeniu.
Kim zmarszczyła brwi i nalała herbatę do filiżanek. Dodała do jednej z nich miodu, zamieszała i zaniosła Toddowi. Następnie wróciła do stołu, wzięła swoją herbatę i z filiżanki w ręku usiadła na wysokim stołku obok jego sztalugi.
– Wiesz co? Ciągle mi się wydaje niewiarygodne – zaczęła wolno – że Julia potrafiła przez tyle miesięcy nie powiedzieć nikomu ani słowa o tym, że ma syna. Jak to możliwe?
Todd maznął paletę pędzlem, sprawdził, czy nie ma ni nim za dużo farby, po czym zaczął poprawiać fragment wysokich traw wokół wielkiego kamienia.
– Myślę, że po prostu bała się Buni. W Urzędzie Imigracyjnym chyba im ciągle powtarzają, że tylko osoby samotne mogą dostać pracę pomocy domowej. Bała się więc, że jeśli przyzna się do posiadania syna, to zwyczajnie straci szansę.
– Biedna Julia. Musiało jej być strasznie ciężko. – Kim wpatrywała się ponuro w dno filiżanki. – A teraz, gdy nie wie, czyjej dziecko przeżyło ten kataklizm... O Boże... Wyobrażam sobie, jak ona cierpi.
– Zakładnicy losu – mruknął Todd, zajęty malowaniem następnej kępy trawy.
Kim spojrzała na niego zdumiona. Te niezrozumiałe słowa dziwnie ją zaniepokoiły.
– Co to znaczy? – spytała.
– Cytowałem Johna Buchana – wyjaśnił, zwracając się na chwilę w jej stronę. – To taki... szkocki historyk i powieściopisarz. Pisał, że ten, kto decyduje się mieć żonę i dzieci, niepewny układ z losem zawiera, oddając mu w ręce zakładników.
– Zapewne tak jest. I dlatego właśnie nie chcesz mieć dzieci?
Todd stał się nagle czujny. Wiedział dobrze, co oznacza ów pozornie spokojny ton, jakim zadała mu to pytanie. Odkąd Julię dotknęło nieszczęście, oboje starali się zachować pozory i rozmawiać tak, jakby nic się nie zmieniło. Stale jednak narastało między nimi napięcie i oczywiste było, że tłumione emocje i konflikty muszą prędzej czy później znaleźć ujście.
– Owszem – odparł, starając się skupić uwagę na retuszowaniu obrysu kamienia. – W dużej mierze dlatego.
– Nie uważasz, że taka postawa to rodzaj tchórzostwa?
– Jakiego znowu tchórzostwa? Taką decyzję podpowiada inteligencja. Po co mam cierpieć tak jak Julia?
Kim odstawiła filiżankę na stojący za jej plecami stół i przez chwilę bacznie się Toddowi przyglądała.
– Tak uważasz? A ja jestem całkowicie odmiennego zdania. Twój wybór absolutnie nie wynika z przesłanek rozumowych. Miałeś po prostu nieszczęśliwe dzieciństwo i dlatego nie wierzysz, żeby twoje dzieci mogły być szczęśliwe. Boisz się bliskiego związku z drugim człowiekiem i odpowiedzialności, jaka jest z tym związana.
– Może i nie palę się do tej... jak to ją nazywasz „odpowiedzialności" – odparł – ale bliskich związków z drugim człowiekiem chyba się nie boję. Z tym trochę przesadziłaś. Raz czy drugi zdarzyło nam się przeżywać chwile bardzo bliskie. Prawda, Kim?
– Wiesz dobrze, o co mi chodzi – powiedziała, nie starając się już ukrywać zniecierpliwienia. Napięta i nachmurzona, sięgnęła znowu po filiżankę i upiła z niej łyk. – Zastrzegłeś sobie od początku, że do pewnych części twojej psychiki nikt nie ma prawa dostępu.
– A ty, jako stuprocentowa kobieta, uważasz, że należy poddać mnie wiwisekcji, obnażyć wszelkie tajemnice i grzebać się w nich? – spytał. Nie podniósł głosu, ale widać było, że jest coraz bardziej napięty.
– Uważam, że ludzie, którzy się kochają, nie powinni mieć przed sobą tajemnic.
– I tu się nie zgadzamy. Moim zdaniem zgoda na miłość nie jest równoznaczna ze zgodą na to, by wyrzec się resztek prywatności.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę z nieruchomym, zastygłym wyrazem twarzy, z którego niczego nie dało się wyczytać. Wreszcie odetchnęła głęboko i zaczęła mówić poważnym tonem:
– Od początku wiedziałam, jak bardzo cenisz sobie, swoją prywatność i starałam się w nią nie ingerować. Ale nie mogę tego ciągnąć w nieskończoność. Musiałabym się zgodzić na twoje warunki, a taka przyszłość, jaką nam obojgu proponujesz, jest dla mnie nie do przyjęcia. Kocham cię, ale nie mogę zrezygnować z tego, na czym zależy każdej normalnej kobiecie. Chcę mieć dom, męża i oczywiście dzieci.
Te słowa wisiały między nimi w powietrzu już dość długo – i wreszcie, po miesiącach utarczek, wycofywań się i niedomówień – wyzwanie zostało rzucone. Todd spodziewał się tego od dawna, ale mimo wszystko był zaskoczony. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Wiedział jedynie, że utrata tej kobiety będzie najokropniejszą rzeczą, jaka go kiedykolwiek spotkała.
– Kim... – zaczął bezradnie. – Wiesz przecież, że nie mogę ci czegoś takiego obiecać. Nigdy cię nie oszukiwałem. Od początku wiedziałaś, jaki mam do tego stosunek, a mimo to zdecydowałaś się być ze mną. I chyba było nam dobrze. Czy naprawdę nie możemy znaleźć jakiegoś rozsądnego kompromisu?
– Na przykład jakiego? – spytała z goryczą. – Będziemy mieć kota zamiast dziecka? I będziemy mieszkać razem tylko przez część roku? Ty będziesz pracował nad tym, żeby przestać się bać stabilizacji, a ja będę starała się być chociaż trochę włóczęgą? Daj spokój, Todd! Wiesz, że to bez sensu.
Odniósł wrażenie, że wciąga go bezdenna, ciemna otchłań. Gardło miał tak zaciśnięte i wysuszone, że oddychanie sprawiało mu ból. Odłożył powoli pędzel, odwrócił się od sztalugi i spojrzał na nią.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Kim?
Oczy miała rozszerzone i ciemniejsze niż zwykle, twarz pobladłą, ale gdy się odezwała, jej głos był nadspodziewanie spokojny.
– Chcę powiedzieć, że musimy się rozstać. Jest to ostatni moment, żeby załatwić to kulturalnie. Zanim któreś z nas poczuje się bardzo zranione.
Wybuchnął krótkim, nerwowym śmiechem. Podszedł do okna, wyjrzał na ulicę i zaczął z furią wycierać ręce o szmatę, którą zdjął z parapetu.
– Zanim któreś z nas poczuje się zranione... – powtórzył. – A odchodząc ode mnie, nie będziesz się czuła zraniona?
– Oczywiście, że będę – usłyszał za plecami jej głos; – Ale więcej będzie mnie to kosztowało, kiedy z tobą zostanę. Układ, który mi proponujesz, oparty jest na strachu i oszustwie. Zastanów się, Todd.
Wyciągnęła dłoń i zaczęła odliczać na palcach.
– Ty nie chcesz mieć dzieci, a ja chcę. Ty jesteś wiecznym wędrowcem, a ja chcę mieć dom. Twoja babka nienawidzi mnie dlatego, że jestem Japonką, a moja z kolei uważa, że nie będziesz dobrym mężem, bo nie jesteś Japończykiem. Z tym ostatnim się akurat nie zgadzam. Ale niezależnie od tego, zbyt wiele rzeczy się przeciwko nam sprzysięgło. Nie ma szans, żebyśmy byli szczęśliwi... mimo że tak dobrze jest nam w łóżku.
Poczuł tętnienie krwi w skroniach.
– A więc? Naprawdę chcesz ode mnie odejść?
– Nie, nie chcę. Najbardziej chciałabym zostać z tobą na zawsze, ale nie za każdą cenę. Jak mogłabym żyć z tobą, skoro tak bardzo boisz się związać z kimś na całe życie, skoro nie potrafisz mi zaufać... Rozumiem, że matka naprawdę cię skrzywdziła, ale z tego nie wynika... Zresztą, wiele razy już o tym mówiliśmy. Tak czy owak, nie widzę innego wyjścia. Muszę od ciebie odejść.
Todd wpatrywał się w jej piękną twarz, nie potrafiąc wyobrazić sobie, że kiedykolwiek będzie mógł spojrzeć na nią jak na obcą kobietę. Rozpaczliwie zastanawiał się, w jaki sposób mógłby ją przy sobie zatrzymać. Wiedział jednak doskonale, że ta decyzja dojrzewała od dawna w jej duszy i nie została podjęta pod wpływem impulsu.
Świadomy był także i tego, że nigdy jeszcze nie kochał jej tak bardzo, jak właśnie w tej chwili.
Wahał się jeszcze, próbując wyobrazić sobie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przystał na jej warunki. Ujrzał siebie w roli męża i ojca, który spłaca kredyt podjęty na zakup domu, a w soboty chodzi z dziećmi na mecz.
Jakaś część jego natury, z której istnienia nie zdawał sobie dotąd sprawy, próbowała rozpaczliwie uczepić się tych wyobrażeń – ale wiedział, że jest to niemożliwe.
– No cóż... – wyjąkał wreszcie. Zanurzył pędzel w słoiku z terpentyną i zaczął starannie wycierać go poplamioną farbami szmatą. – Cóż na to poradzę? Widać tak musiało być. Zostawiam tu ten obraz, żeby trochę wysechł. Pod koniec tygodnia zabierze go stąd mój agent. A po resztę rzeczy kogoś przyślę.
W milczeniu skinęła głową.
Todd ruszył w kierunku drzwi, zatrzymał się na moment i spojrzał na nią.
– Żegnaj, Kim.
Potrząsnęła głową, po czym znieruchomiała i otwartymi nienaturalnie oczami patrzyła, jak Todd otwiera drzwi, przystaje w progu, odwraca się, by je zamknąć – i znika w mrocznym korytarzu. Potem słyszała już tylko jego kroki na schodach.
Todda zdziwiło najbardziej to, że rozstanie odbyło się tak szybko, właściwie bez żadnego ostrzeżenia. I kiedy znalazł się już na ulicy, wśród jaskrawych, świątecznych dekoracji, ciągle miał nadzieję, że Kim zawoła jego imię i poprosi, żeby wrócił. W oknie pracowni nikt się jednak nie pojawił.
Włożył więc ręce w kieszenie, przygarbił się i ruszył przed siebie, walcząc z wiatrem, który przenikał go do szpiku kości. Nigdy w życiu nie czuł się tak bardzo samotny.
Minęło kilka dni. Julia kroiła bakalie do ciast, które miały być przygotowane wedle specjalnego przepisu, przechowywanego w rodzinie Barbary od co najmniej kilku pokoleń. Do świąt pozostało jeszcze dostatecznie dużo czasu, by upieczone teraz ciasta, zawinięte w lnianą tkaninę nasączoną obficie rumem i schowane głęboko w spiżarni, mogły skruszeć i nabrać aromatu.
Zaczęła mieszać ciasto, wkładając w to całą swą energię. Praca pomagała jej nie dopuszczać do świadomości przerażających myśli, które ją prześladowały.
Nie usłyszała dzwonka do drzwi i zorientowała się, że ktoś przyszedł, dopiero gdy usłyszała głos Barbary, która wpuściła gościa do holu. W chwilę potem dobiegł ją stłumiony odgłos kroków zmierzających do kuchni. Wyprostowała się, spojrzała z niepokojem w stronę holu i nerwowo wytarła ręce o fartuch.
Niedobrze się stało, że nie usłyszała tego dzwonka. Otwieranie drzwi gościom należało do jej obowiązków i nie powinna była dopuszczać do tego, by Barbara musiała ją wyręczać. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy pani domu stanęła w progu i serdecznie się do niej uśmiechnęła.
– Julio? – odezwała się do niej ciepłym, życzliwym tonem. – Masz minutkę czasu? Ktoś chciałby się z tobą widzieć.
Ogarnęła ją nagle panika.
– Tak, tak – wyjąkała drżącym głosem, wpatrując się rozszerzonymi z przerażenia oczami w Barbarę. – Oczywiście.
Barbara skinęła głową i gestem ręki przywołała kogoś, kto Czekał za jej plecami. Oddaliła się, zanim zdążył wejść – i Julia czekała jeszcze sekundę lub dwie, dopóki w drzwiach kuchni nie pojawił się gość, którego w pierwszym momencie nie poznała.
Nie był to jednak przedstawiciel urzędu, który przybył, by przekazać jej złe wiadomości. Jej gościem okazał się Todd, a gdy spostrzegła, jak serdeczny i zatroskany ma wyraz twarzy, do oczu napłynęły jej łzy.
Wytarła je pospiesznie i odruchowo się do niego uśmiechnęła.
– Napijesz się kawy, Todd? – spytała. – Jest świeżo zaparzona i...
– Przyszedłem dowiedzieć się, co u ciebie słychać. – Zbliżył się do stołu i stanął obok niej. – Usiądź, Julio, i porozmawiaj ze mną przez chwilę – poprosił i uprzejmie podsunął jej krzesło. – Masz nowe wiadomości?
– Nie. – Sięgnęła szybko po ściereczkę do naczyń i zaczęła nerwowo ściskać ją w ręku. – Żadne wiadomości do mnie nie dotarły.
– Julio... powiedz mi, proszę, ile dokładnie osób liczyła twoja rodzina? Oprócz syna, oczywiście. Chodzi mi o wszystkich twoich bliskich, którzy mieszkali w tamtej wiosce.
– Matka. – zaczęła wyliczać szeptem – brat Cesar... jego żona i dwoje dzieci. To wszyscy.
– I ten człowiek, który zadzwonił pierwszego dnia po katastrofie, nie wymienił żadnej z tych osób?
Pokręciła przecząco głową.
– Julio... Gdyby któraś z tych trzech dorosłych osób przeżyła, na pewno dostałabyś już od niej jakąś wiadomość. Nawet jeśli zerwana jest łączność telefoniczna, to i tak zdołaliby cię jakoś do tego czasu zawiadomić. A skon tego nie zrobili... – Zawiesił głos i serdecznym gestem położył dłoń na jej dłoni. – No cóż... Musisz się z tym pogodzić.
Nie sposób przecież w nieskończoność udawać że nic się nie stało. Lżej ci będzie, jeśli zechcesz w końcu z kimś o tym porozmawiać.
Julia zmusiła się, by podnieść na niego wzrok.
– Rozumiem – zaczęła stłumionym, matowym głosem, starając się znaleźć w sobie dość siły, by wypowiedzieć te straszne słowa. – Wiem, że moja matka i brat raczej nie przeżyli. Widziałam, jak wygląda taki kataklizm. Te nasze chaty są tak kruche, że... – Głos jej się załamał i zamilkła.
Todd przysunął się bliżej, objął ją ramieniem i czekał aż uda jej się opanować szloch.
– Płacz, Julio, płacz – powtarzał, machinalnie głaskając jej plecy. – Nie tłum tego w sobie. Łzy ci pomogą.. I my ci pomożemy.
– Jest... jest jeszcze coś – wyjąkała, odsuwając się od niego na tyle, by go widzieć. – Jest jeszcze coś, o czym nikomu dotąd nie mówiłam. Ale ty i tak nie zrozumiesz.
– Powiedz mi o tym. Naprawdę możesz nam zaufać Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc.
– Wiem. Wierzę ci. – Zamilkła na chwilę i zrobiła gwałtowny, głęboki wdech. – Słuchaj, Todd... Roberto żyje. Inni być może zginęli, ale on żyje. Jest gdzieś wśród obcych. Całkowicie samotny. Wiem to. Jestem tego najzupełniej pewna.
Znowu zaczęła płakać. Todd dalej głaskał ją po plecach, delikatnie i cierpliwie – tak, jakby uspokajał łkające dziecko.
– Tak mi go żal... tak mi go strasznie żal – wyszeptała. – Ale nie dlatego, że umarł – dodała głośniej i spojrzała na siedzącego obok mężczyznę. – Słyszysz mnie? On żyje!
– Skąd o tym wiesz, Julio?
– Jak to skąd? Roberto jest częścią mnie – powiedziała ochrypłym szeptem. – Nawet jeśli dzielą nas tysiące mil, to i tak jesteśmy ze sobą związani. O, tak! – pokazała mu splątane ze sobą wstążki na fartuchu. – Gdyby Roberto odszedł z tego świata, to przecież bym to poczuła – zakończyła spokojnie, jakby mówiła o czymś najzupełniej oczywistym.
Todd z powagą wpatrywał się w jej twarz.
– Może masz rację – przyznał wreszcie, Julia poczuła, jak ogarniają fala głębokiej, kojącej wdzięczności.
– Uwierzyłeś mi? – spytała zdumiona. – Myślałam, że tego nie zrozumiesz.
– Chyba zrozumiałem. Choć... Bóg świadkiem, że łatwo mi to nie przyszło. Wiesz, moje doświadczenia dotyczące stosunków między rodzicami i dziećmi są właściwie żadne – stwierdził, nieudolnie próbując się uśmiechnąć.
– Ale ty mówiłaś po prostu o miłości, i dlatego cię zrozumiałem.
– Gdyby Roberto zginął, czułabym się inaczej – ciągnęła. – Moja matka i brat prawdopodobnie nie żyją i z tym muszę się pogodzić. Jest to straszne, choć wiem, że śmierć jest nieodzowną częścią życia i po – smutku i żałobie życie toczy się dalej. Ale to nie dotyczy Roberto. Gdyby on nie żył, to umarłoby również moje serce. Jeśli człowiek czuje, kiedy drętwieje mu ręka, to czuje też, kiedy umiera mu serce, prawda? A moje serce jest żywe.
Todd wpatrywał się w nią w milczeniu. Wyglądało na to, że szuka odpowiednich słów, by wyrazić odmienne zdanie, postanowił jednak nie spierać się z nią.
– Może powinnaś pojechać natychmiast na Filipiny i spróbować tam się czegoś dowiedzieć? – spytał.
Julia skuliła się i przycisnęła dłonie do ramion.
– Nie wiem – powiedziała niemal szeptem. – Myślałam o tym... ale coś mówi mi, że lepiej będzie, jeśli tu zostanę. Przynajmniej do świąt. Roberto jest taki mały, że... – Zamilkła i ponownie się rozpłakała.
Wielkie jak groch łzy spływały powoli po jej policzkach. Todd sięgnął po czystą ściereczkę i wytarł jej twarz, po czym nagle się wyprostował i zrobił taką minę, jakby właśnie podjął jakąś ważną decyzję.
– Chyba masz rację, Julio – powiedział. – Ja także uważam, że powinnaś zostać i czekać na wiadomości. Masz tu przynajmniej ludzi, którzy będą o ciebie dbali.
– Przecież nie mam nikogo bliskiego.
– Owszem, masz. Mojej babce bardzo na tobie zależy. Nie tylko jako na pomocy domowej. Zdążyła cię bardzo polubić, przywiązała się do ciebie i ma z tobą znacznie lepsze kontakty niż z własną córką. A ja ze swej strony serdecznie proszę, żebyś zechciała zostać z nią i traktować jak kogoś bliskiego, nawet gdyby było to dla ciebie trudne. Zrobisz to dla mnie, Julio?
– Jak to? A czy ciebie tu nie będzie?
– Obawiam się, że nie. Mam zamiar wyjechać.
– Gdzie... gdzie się wybierasz?
– Kim i ja... nie jesteśmy już ze sobą – powiedział, zniżając głos. – Okazało się, że nie jestem... takim mężczyzną, z którym byłaby szczęśliwa. Oboje zdaliśmy sobie z tego sprawę. I dlatego muszę stąd wyjechać.
– Dokąd się wybierasz?
– Wrócę na Hawaje. Skończę tam dwa ostatnie obrazy. Stęskniłem się za tropikami.
– Tak mi przykro – powiedziała Julia. – Nie mogę wprost uwierzyć, że ty i Kim... – Spojrzała na Todda i widząc wyraz jego twarzy, przerwała w pół zdania. – Kiedy zamierzasz wyjechać? – spytała po chwili.
– Jutro lub pojutrze, gdy tylko zdążę się spakować i załatwić rezerwację. Ale możesz być pewna, że Bunia będzie nadal dzwonić do ambasady i robić wszystko, żeby uzyskać informacje o twoim synu. Zresztą nie tylko ona, również Kim. Będą zadręczały ich telefonami tak długo, aż wreszcie go odnajdą. Sama im powiesz, kiedy mają przestać wydzwaniać, dobrze?
– Dobrze – odpowiedziała drżącym głosem. – Dziękuję ci, Todd.
Zaczął coś jeszcze mówić, ale do niej nie wszystko już docierało.
Zrozumiała tylko tyle: obiecał jej, że będzie starał się przekonać wszystkich zainteresowanych, że Roberto żyje. I to ją uspokoiło.
– No cóż – powiedziała wieczorem Barbara, przyglądając się uważnie swemu wnukowi, który siedział obok na fotelu, trzymając na kolanach Hugona. – Dobrze, że udało ci się skończyć ten drugi obraz... zanim... zanim wyprowadziłeś się z tego studia.
– Uhm – mruknął Todd. Bawił się uszami psa; podnosił je powoli do góry, po czym puszczał nagle i pozwalał im opaść. – Wspaniale się wszystko ułożyło, Buniu. Ukończenie tego obrazu należy uznać za mój największy sukces życiowy.
Barbara spojrzała na niego z niepokojem. Gdzie podział się ten jej beztroski, złotowłosy chłopiec? W jego głosie było tyle gorzkiej ironii... Nawet dramatyczne przygody z matką nigdy nie doprowadziły go do tak głębokiej depresji.
– A co... zresztą?
– Chodzi ci o Kim? – Obrzucił ją niechętnym spojrzeniem. – Niestety, nie mogę zaspokoić twojej ciekawości. Nie widziałem się z nią od kilku dni. Nie odpowiada na moje telefony.
– Och, Todd... – Barbara zrobiła taki gest, jakby chciała go pogłaskać, ale w ostatniej chwili cofnęła rękę.
– Wiesz, Buniu, nie miałem dotąd pojęcia, co to znaczy stracić kogoś, kogo się kochało – zaczął powoli, wpatrując się w ogień i głaszcząc mechanicznie psa. – Miałem wiele kobiet, ale nigdy żadnej naprawdę nie kochałem. Zazwyczaj byłem ostrożny i nie angażowałem się zbytnio. Zawsze zostawiałem sobie furtkę, przez którą będzie można czmychnąć. Ale tym razem... – przerwał na chwilę i westchnął – tym razem nie miałem najmniejszej ochoty czmychać. Pokochałem Kim i życie bez niej jest dla mnie piekłem: Czuję się tak, jakbym stracił rękę... jakby połowa mojej istoty się ode mnie oderwała. Nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek mógł być szczęśliwy, śmiać się, cieszyć z życia...
– Ależ, mój drogi – przerwała mu gwałtownie – to naprawdę był bezsensowny związek. Wkrótce sam sobie z tego zdasz sprawę.
– Bezsensowny? – Todd uderzył pięścią w poręcz fotela. – A cóż w nim było bezsensownego? Uważasz, że twój wnuk nie powinien się wiązać z Japonką tylko dlatego, że jego dziadek przed pięćdziesięcioma laty walczył z Japończykami? To jest dopiero absurd!
Barbara wyprostowała się. Ze zdenerwowania zaczerwieniły się jej policzki, lecz mimo to nic nie odrzekła.
– A więc dobrze, Buniu. Pozwolę sobie zdradzić ci pewien sekret.
Wyobraź sobie, że dziadek Kim zginął na Filipinach walcząc z Japończykami. Co ty na to?
Barbara spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby obawiała się, że postradał z rozpaczy zmysły.
– Nie wierzysz mi? – Todd zrzucił z kolan psa, wstał z fotela i zaczął nerwowo chodzić po salonie. – Otóż to prawda. Yoshio Tanaka był amerykańskim patriotą. Nasz rząd uznał go za bohatera i odznaczył medalem za odwagę. Oczywiście pośmiertnie. Nie jesteś więc, Buniu, jedyną wojenną wdową w tym towarzystwie. Babka Kim także straciła męża w tamtej wojnie.
Barbara z całej siły zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Myślała o drobnej, wytwornej staruszce w czarnej, jedwabnej sukni, która sączyła herbatę z jej... nie najlepszej, niestety, porcelanowej filiżanki.
– Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
– A po co ci miałem mówić? – zawołał. – Co to za różnica, po czyjej stronie walczył, z czyich rąk zginął? To wszystko już dawno minęło. Po – co rozpamiętywać przeszłość?
Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Czuła kompletny zamęt w głowie i rozpaczliwie próbowała jakoś uporządkować myśli.
– Ale... ale przecież – zaczęła niepewnie – mój stosunek do Kim... nie miał chyba jakiegoś zasadniczego wpływu. .. Nie to was chyba poróżniło, prawda?
– Nie, Buniu. Nie musisz robić sobie wyrzutów. Chodziło o coś znacznie poważniejszego, niż te twoje uprzedzenia. Ma to zapewne związek z moim... nieudanym dzieciństwem. Te historie z matką... wszystko to razem wpływa na mój stosunek do takich spraw jak dzieci, rodzina. .. To naprawdę nie była twoja wina.
Barbara nie była jednak o tym przekonana. Pamiętała aż nadto dobrze o potajemnym sojuszu, jaki zawarła z Masako Tanaka. Wspólnie wymyśliły przecież strategię działania, która miała odwoływać się do urazów i psychicznych obciążeń Todda. Okazało się to skuteczne, ale...
– Czy naprawdę jest sens, żebyś wracał na Hawaje? – spytała. – Może to pochopna decyzja. Gdybyś tu został...
– Buniu, ja się wcale nie wybieram na Hawaje. Przynajmniej nie w tej chwili. Lecę na Filipiny.
– Filipiny?
– Tylko nikomu o tym nie mów – powiedział, zniżając głos do szeptu. – Przede wszystkim Julii. Ona okropnie cierpi, a ja nie chcę wzbudzać w niej dodatkowych nadziei... Mogłaby sobie wyobrazić, że dokonam tam jakichś cudów i potem przeżyć kolejne, straszne rozczarowanie.
– Wierzysz w to, że istnieje szansa odnalezienia kogokolwiek z jej bliskich?
– Minimalna, albo wręcz żadna. Przynajmniej jeśli chodzi o dorosłych. Ale mimo wszystko chcę tam pojechać. Na wszelki wypadek zabiorę ze sobą kopie wszystkich dokumentów, jakie złożyłaś przy okazji starań o sprowadzenie tego małego do Stanów. A ciebie proszę, żebyś w rozmowach ze wszystkimi osobami, szczególnie z Julią i Kim, podtrzymywała wersję, że wyjechałem na Hawaje.
– Jak długo chcesz zostać na Filipinach?
– Nie wiem. Tak długo, jak będzie to konieczne. Chcę na miejscu – przeprowadzić poszukiwania, wszystko wyjaśnić. Ciebie natomiast, Buniu, prosiłbym...
– O co?
– Obiecałem Julii, że podczas mojej nieobecności będziesz dzwoniła każdego dnia do ambasady i dopytywała się o jej syna. Julia nie wierzy, że zginął.
– Oczywiście, będę dzwonić. Ale co będzie z tobą, Todd? Co zrobisz potem?
– Kiedy wszystko się wyjaśni? Z Filipin polecę na Hawaje i tam już zostanę, Tak więc, Buniu, znowu przez pewien czas nie będziemy się widywali.
– Nie jestem pewna, czy to mądra decyzja.
– Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby żyć bez Kim – powiedział zamyślony. – Prawdę mówiąc, nie wiem, czy jest to możliwe. Ale łatwiej mi będzie, kiedy wyjadę.
– Mówiłeś jej o tym?
– Jej już to nie obchodzi. Ona uważa, że boję się życia... odpowiedzialności. Nie chce się wiązać z kimś takim jak ja.
– Ma rację? Rzeczywiście się boisz?
– Tak. – Todd przysiadł na skraju fotela, przygarbił się i wbił wzrok w splecione na kolanach dłonie. – Myślę, że naprawdę jestem tchórzem. Boję się zaangażowania, bliskości... To jest właśnie tchórzostwo. I to dość obrzydliwe...
– Skoro wiesz o tym i skłonny jesteś wyznać... tej kobiecie tyle, ile mnie przed chwilą wyznałeś, to nie rozumiem, w czym problem?
– W tym, że jest już za późno – stwierdził z rozpaczą.
– Zwyczajnie za późno. Kim z całą pewnością nie zechce do mnie wrócić.
– Nawet gdybyś jej to wszystko powiedział?
– A jak mam to zrobić? Ona mnie nie chce widzieć. Nie odbiera nawet telefonów. I nie mam o to do niej pretensji, bo naprawdę ją skrzywdziłem. Jest już za późno – powtórzył bezradnie.
Barbara przyglądała mu się w milczeniu.
– Och, Todd – szepnęła w końcu, ujmując go za rękę.
– Mój drogi! Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro.
– Po chwili zajęła się ponownie szyciem. Przygarbiła się i sprawiała wrażenie znużonej i przybitej. Todd patrzył na nią zdumiony; zarówno słowa wypowiedziane przed chwilą przez babkę, jak i jej zachowanie wydały mu się co najmniej dziwne. Choćby ton jej głosu, który brzmiał tak, jakby również i ją spotkała nagle jakaś klęska.
Chciał o to spytać, ale zdecydował, że nie jest to właściwy moment.
Masako wyszywała maleńkie, białe ściegi na jedwabiu, cieniując i wykańczając fragment zimowego krajobrazu. Na haftowanym kakemonie widniały miękkie, falujące kopce śnieżnych zasp, a nad nimi sterczały martwe, suche łodygi chwastów, które rzucały pstre, niebieskawe cienie i zdawały się trwać, nieruchome i zastygłe, w oczekiwaniu na to, by wiosna przywróciła im życie.
Wszyscy czekamy na wiosnę, pomyślała smętnie Masako. Życie upływa, a my ciągle czekamy na wiosnę. Starzy i młodzi...
Spojrzała na wnuczkę. Kim siedziała na otomanie, rozplątywała jedwabne nitki, segregowała je i starannie nawijała na kłębki. Urocza była jak zawsze – choć teraz, gdy borykała się ze swoim bólem, wydawała się jeszcze piękniejsza. Oczy miała lekko podkrążone, policzki blade i przezroczyste, niemal perłowe. W kącikach jej ust czaił się smutek.
– Czy chcesz o tym porozmawiać, kochanie? – zwróciła się do niej Masako.
Kim spojrzała na nią, skonsternowana i zaskoczona.
– O czym? – spytała.
– O twoim zmartwieniu. Serce mi się kraje, gdy widzę, że tak bardzo się smucisz.
– Myślałam, że powinno cię to raczej cieszyć, babciu. Chciałaś przecież, żeby Todd zniknął z mojego życia. No i tak się stało. Nie widziałam go od tygodnia.
– Czy zabrał już swoje rzeczy z pracowni? Przytaknęła skinieniem głowy i zagryzła wargi.
– Owszem, ale nie sam. Przysłał po nie jakichś robotników. Nigdy nie myślałam, że będę się czuć tak bardzo samotna – dodała tak cicho, że – Masako ledwie ją zdołała usłyszeć. – Pracownia zrobiła się bez niego taka pusta... Tylko echo odbija się od ścian. Nie jestem w stanie tam teraz pracować.
– To co robisz popołudniami?
– Co? – Kim wzruszyła ramionami. – Czasami zostaję dłużej w galerii i prowadzę dodatkowe zajęcia z dziećmi. Albo też... chodzę bez celu po ulicach, przyglądam się ludziom robiącym świąteczne zakupy i...
Głos jej się załamał. Wstała, przeszła pospiesznie przez pokój i stanęła przed lustrem.
Masako odwróciła się sztywno, by na nią spojrzeć. Kim stała tyłem; babka ze swego fotela widziała jedynie jej szczupłe plecy.
– Dlaczego on odszedł, kochanie? – spytała ciepłym, serdecznym głosem.
– To nie on odszedł – oznajmiła Kim, nadal odwrócona do babki plecami. – Sama z nim zerwałam. To znaczy... postawiłam mu ultimatum... z góry wiedząc, co z tego wyniknie.
– Tak nagle? Bez żadnego uprzedzenia?
– Niezupełnie. Od dawna się na to zanosiło. Po prostu każde z nas inaczej wyobraża sobie przyszłość. Miałaś niestety rację: z takim człowiekiem jak on nie mogłabym być szczęśliwa. Dom, stabilizacja, rodzina... to go zupełnie nie interesuje. Kiedy zmusiłam go, żeby dokonał wyboru, wybrał wolność... a nie mnie.
Masako pokiwała w milczeniu głową i ponownie zajęła się haftowaniem. Widać było jednak, że intensywnie nad czymś się zastanawia.
Właściwie wszystko potoczyło się tak, jak sobie tego życzyła. Jej ostrożna gra, wspomagana przez Barbarę McAllister, która poddała podobnym zabiegom swego wnuka, przyniosła pożądany efekt.
Dlaczego więc zamiast poczucia triumfu towarzyszy jej niejasne poczucie winy?
Jakże to wszystko jest skomplikowane! Wydawać by się mogło, że zarówno ona, jak i Barbara McAllister, podjęły tę interwencję wyłącznie z miłości. Opierały się na własnych doświadczeniach i wiedziały doskonale, co należy zrobić, by uchronić umiłowane przez siebie wnuki przed popełnieniem strasznego błędu. I to właśnie zrobiły. Młodzi pocierpią trochę... Dokonanie właściwego wyboru w życiu jest często okupione bólem. Lepiej teraz pocierpieć, niż być nieszczęśliwym przez całe życie.
Tak to sobie próbowała tłumaczyć, ale gdy w chwilę potem ujrzała w lustrze bezbrzeżnie smutne oczy Kim, nie była w stanie odpędzić od siebie niejasnej, natrętnej myśli, że jednak stało się coś złego i że niestety ona, Masako, ponosi za to odpowiedzialność.
– Gdzie on teraz jest? – spytała.
Kim gwałtownie odwróciła się od lustra.
– Todd? Dowiedziałam się od Julii, że poleciał na Hawaje.
– Hawaje?
– Przed przyjazdem do Spokane tam właśnie pracował. A poza tym... zależało mu pewnie na tym, żeby uciec stąd jak najdalej. Czasami żałuję, że to nie ja wyjechałam. Myślę o świętach i zupełnie nie wiem, jak je bez niego przeżyję. A potem przypominam sobie Julię i robi mi się wstyd.
– Właśnie. !. Co z Julią? Jak sobie teraz daje radę? – spytała Masako, wyraźnie zadowolona ze zmiany tematu.
– Nie najlepiej. To znaczy... sprawia wrażenie bardzo dzielnej, ale chyba bliska jest załamania. Nadal nie wie nic pewnego o losie swej rodziny i stale czeka na wiadomość. To ją wykańcza. Czasami sama jestem bliska tego, żeby wsiąść w samolot, polecieć na Filipiny, dotrzeć do tych ich agencji rządowych i wydusić z nich jakieś bardziej szczegółowe informacje.
– Nikomu by się to nie udało. Tam panuje kompletny chaos – zauważyła Masako. – Rzeczywiście nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać.
– Tak, tylko że takie czekanie może wykończyć. Masako pokiwała w milczeniu głową.
– A jak pani McAllister odnosi się do Julii? – spytała po chwili. – Nadal jest dla niej miła?
– Jest po prostu cudowna – odparła Kim. – Serdeczna, delikatna... zachowuje się tak, jakby Julia była jej córką. Odkąd Todd wyjechał, również i mnie traktuje bardziej przyjaźnie – dodała.
– Naprawdę?
– Tak. Uznała pewnie, że nie stanowię już żadnego... zagrożenia.
– Niekoniecznie. Mogła uznać, że oceniła cię niewłaściwie i teraz chce to naprawić.
– Tak myślisz? No cóż... obawiam się, że jest na to za późno. A zresztą, jakie to ma znaczenie? Przecież ja i tak już nie będę szczęśliwa.
Kim odwróciła się i pospiesznie wyszła z pokoju. Masako pozostała sama. W uszach dźwięczały jej słowa, które wypowiedziała przed chwilą wnuczka.
Za późno. Czy rzeczywiście? Ciężko Się jej jakoś myślało. Boże, spraw, żeby nie było jednak za późno.
Ogłuszający ryk klaksonów samochodowych ranił uszy, na jezdniach mrowiły się tłumy rowerzystów, a na chodnikach tłumy pieszych; uliczni handlarze darli się jak opętani, zachwalając swe towary wystawione na palące promienie słońca. Todd wędrował przez tę przeludnioną, azjatycką metropolię, rozglądał się dokoła i z każdą chwilą czuł się coraz bardziej zrozpaczony.
Nie bardzo wiedział, po co tu przyjechał. Jeśli rzeczywiście chciał pomóc, to powinien był zostać w domu, pocieszać Julię i utrzymywać stały kontakt z ambasadą. Byłoby w tym przynajmniej coś racjonalnego; natomiast pomysł, by lecieć samotnie do tej przeklętej Manili i szukać na Filipinach zaginionego dziecka, uznał teraz za pomysł szaleńca.
Prędzej samemu można było się zgubić – nawet w tym mieście, z dala od zniszczonej wybuchem wulkanu prowincji. Z przerażeniem myślał o tym, co go czeka w momencie, gdy dostanie wreszcie pozwolenie wjazdu na wyspę, na której znajdowała się niegdyś rodzinna wioska Julii.
Tłum napierał na niego ze wszystkich stron, zdawał się unosić go z sobą, grożąc w każdej chwili, że zaleje go z głową, jak fala. Takie klaustrofobiczne lęki zdarzały mu się na ulicach bardzo często. Niejednokrotnie musiał zwalczyć w sobie pragnienie, by uciec jak najszybciej na lotnisko i odlecieć pierwszym samolotem do Stanów.
Początkowo czuł się nawet nieźle; dość szybko przystosował się do zmiany czasu, zdobył potrzebne mu informacje na temat przepisów celnych i dewizowych, po czym rozpoczął starania o to, by dowiedzieć się czegoś o losie rodziny Julii. I tu okazało się, że walka ze skorumpowaną maszyną biurokratyczną przekracza jego siły.
Cały ten potajemny plan wydawał się łatwy z perspektywy spokojnego amerykańskiego miasta Spokane. Tu zaś, w Manili, najprostsze rzeczy okazywały się trudne, z tego choćby powodu, że każdy – poczynając od chłopca hotelowego, a kończąc na wysokich funkcjonariuszach administracji państwowej – nie robił absolutnie nic, dopóki nie dostał łapówki. Urzędy i agencje rządowe były tak totalnie skorumpowane, że jeśli nawet udało się od nich uzyskać jakąś informację czy wskazówkę, to i tak nie było wiadomo, na ile jest to rzetelne. Często były to jedynie strzępy informacji, mające stanowić asumpt do wyciągnięcia następnych łapówek. Próba dowiedzenia się czegoś o losie małego chłopca przypominała w tej sytuacji szukanie igły w stogu siana. I to w stogu, który ruszał się bez przerwy i przesuwał, kipiąc wręcz od niespokojnej, zachłannej aktywności ludzkiego mrowiska, które na nim żerowało.
Todd zerknął na kartkę z nagryzmolonym adresem, obejrzał front budynku, który wyglądał tak, jakby zapadł się nieco po jakimś trzęsieniu ziemi, po czym ruszył na górę, ustępując po drodze jakiejś kobiecie, uginającej się pod ciężarem dojrzałych melonów, i ojcu, który zaganiał jak pasterz trójkę małych dzieci. Odnalazł duszne, zatłoczone biuro na trzecim piętrze, gdzie – mając przed sobą dwudziestu innych interesantów – czekał cierpliwie, mdlejąc z gorąca i zastanawiając się po raz kolejny, co on tu właściwie robi.
Ten adres był jego ostatnią szansą. Odsyłano go z jednego urzędu do drugiego – zawsze z tym samym rezultatem. Jakiś przepracowany urzędnik, który nie był w stanie udzielić mu żadnej sensownej informacji, podawał mu adres kolejnej instytucji, w której znowu nie można się było niczego dowiedzieć. Adresy zaczęły się w pewnym momencie powtarzać i wszystko wskazywało na to, że jeśli i ta wizyta okaże się bezowocna, będzie musiał wracać z pustymi rękami, nie będąc w stanie przekazać Julii niczego, co mogłoby stanowić choćby cień nadziei.
Dobrze się stało, że nie zdradził jej swych planów. Ukrywając przed nią cel swojej misji, uchronił ją przynajmniej od kolejnego rozczarowania. Siedząc na rozpadającym się krześle w dusznej, obskurnej poczekalni, przypominał sobie teraz, z jakim fanatycznym zapamiętaniem wyrzucała z siebie słowa-zaklęcia, będące wyrazem wiary w to, że jej syn żyje.
Wiedział również o tym, że podjęta przez niego misja ma jakiś związek z jego sprawami osobistymi. Gdyby udało mu się pomóc Julii, to kto wie... Może udowodniłby w ten sposób Kim, że nie jest aż takim egoistą. Może Kim zmieniłaby zdanie...
Poprawił się na skrzypiącym krześle i pocił dalej, czekając cierpliwie, aż zostanie poproszony do znajdującego się za szklanym przepierzeniem biura.
Wreszcie wywołano jego nazwisko i po chwili znalazł się oko w oko z kolejnym urzędnikiem. Tym razem był to niski, ciemnoskóry mężczyzna w zarękawkach założonych na białą koszulę. W okolicach pach widniały ciemne półksiężyce potu. Mężczyzna sprawiał wrażenie niezwykle zmęczonego.
Todd pokazał mu fotografię Roberto i dane dotyczące rodziny Julii. Robił to tyle razy, że zdążył już nabrać pewnej rutyny. Wiedział na przykład, że po przekazaniu tych informacji należy zamilknąć i czekać cierpliwie, aż urzędnik przejrzy dokumenty.
– Kim są dla pana ci ludzie? – zadano mu wreszcie pytanie.
– Matka tego chłopca – rzekł, wskazując fotografię Roberto – zatrudniona jest jako pomoc domowa u mojej babki. Babka wyraziła gotowość sponsorowania dziecka. Wszystkie wymagane papiery zostały w tej sprawie złożone. O, tu ma pan kopie. Czekaliśmy na wizę i wtedy właśnie nastąpił wybuch wulkanu.
– Pan także jest Amerykaninem?
– Tak. Matka tego chłopca przebywa w Stanach od roku. Zwlekała ze sprowadzeniem syna do momentu, gdy odłoży potrzebne na to pieniądze. Natomiast moja babka jest właścicielką dużego, wygodnego domu – dodał natychmiast – i jest skłonna gościć u siebie zarówno matkę, jak i dziecko przez dowolnie długi czas.
– Rozumiem. Ale cóż z tego, skoro dziecko pewnie nie żyje.
– Tego nie wiemy – zaprotestował Todd. – Przyjechałem, żeby to wyjaśnić.
Mężczyzna oderwał wzrok od papierów, obrzucił go szybkim, badawczym spojrzeniem, po czym powrócił do studiowania dokumentów.
– A więc ten chłopiec... Roberto... mieszkał ze swoim wujem, który nazywał się Cesar Adolpho?
– Tak.
– Ile miał lat?
– Sześć – odparł Todd, starając się zachować cierpliwość. – Wszystkie dane ma pan w tym oto dokumencie. Ja chciałbym teraz uzyskać pozwolenie na udanie się na tę wyspę. Choćby po to, żeby zobaczyć na własne oczy listę ofiar. Nawet jeśli przekonamy się w ten sposób, że chłopiec nie żyje, będziemy mogli przynajmniej pomóc pani Adolpho przeżyć tę stratę. Jej sytuacja jest obecnie okropna. Znajduje się na drugim krańcu świata i nie może dowiedzieć się niczego na temat losu swoich bliskich.
Urzędnik zmarszczył brwi i nadal analizował dokumenty. Skinął wreszcie głową i spojrzał na Todda.
– Dowiedzieliśmy się ostatnio – zaczął powoli – że w dniu, w którym pierwszy wybuch zniszczył tę wioskę, czworo dzieci znajdowało się z dala od miejsca katastrofy. Zostały one wysłane autobusem do znajdującego się w pobliskim mieście ośrodka zdrowia. Chyba na okresowe szczepienia. I ostatnio właśnie wyszło na jaw, że kiedy nastąpił wybuch, kierowca wysadził je na drodze i wrócił, żeby odnaleźć członków swojej rodziny.
– Porzucił dzieci?
– Owszem – przytaknął urzędnik. – Nie zachował się zapewne w sposób odpowiedzialny... Ale, jak się potem, okazało, uratował im w ten sposób życie.
– A więc one przeżyły?
– Tak. Kierowca natomiast nigdy już stamtąd nie wrócił, bo później nastąpił kolejny wybuch i nikt z wioski nie ocalał. Dotąd nie udało nam się ustalić nazwisk tej czwórki. Wiadomo tylko, że są to bardzo małe dzieci.
Todd poczuł, że wzruszenie dławi go w gardle. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w siedzącego za biurkiem urzędnika, niezdolny do wypowiedzenia słowa.
– Małe? Ile mogą mieć lat? – wyjąkał w końcu.
Urzędnik wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia – odparł. – Pewnie cztery albo pięć. Znalazły się pod naszą opieką, ale trudno się od nich czegoś więcej dowiedzieć.
Przeżyły taki szok, że... niewiele były w stanie opowiedzieć o swoich rodzinach.
Todd z trudem przełknął ślinę.
– Myśli pan, że... któreś z nich może być tym chłopcem? – spytał, wskazując na fotografię.
Urzędnik ponownie wzruszył ramionami, – Nie mam pojęcia – powtórzył. – Nie widziałem tych dzieci. Nie mam ich zdjęć. Otrzymałem jedynie relację o tym zdarzeniu. W tej sytuacji – ciągnął, sięgając do jednej z szuflad – wydam panu zezwolenie, na podstawie którego zostanie pan wpuszczony na wyspę. Wie pan zapewne, że bez takiego dokumentu dostać się tam nie można.
– Wiem, wiem – odparł cierpko Todd. – Tłumaczono mi to w pięciu różnych językach. Starałem się o to zezwolenie w jedenastu różnych urzędach. I wszędzie udzielono mi odmowy.
– No, dobrze. Oto przepustka, na podstawie której będzie pan mógł udać się do obozu przejściowego dla uchodźców i zbadać sprawę na miejscu.
– Bardzo panu dziękuję – wyjąkał Todd.
Wstał, schował wręczony mu przez urzędnika świstek papieru do kieszeni i serdecznie uścisnął mu dłoń.
– Panie McAllister?
– Słucham?
– Mam nadzieję, że znajdzie pan tego dzieciaka – rzek urzędnik z uśmiechem. Nadal wyglądał na zmęczonego ale kiedy się uśmiechał, wydawał się znacznie młodszy – Życzę panu tego z całego serca.
Masako Tanaka siedziała w fotelu i wyglądała przez okno. Na pokrytym śniegiem podwórku dwójka jej prawnuków pracowicie lepiła wielkiego bałwana. Uśmiechnęła się do maluchów, myśląc o tym, jak to dobrze, gdy człowiek może spędzić święta w otoczeniu bliskich. Pomyślała następnie o Kim i natychmiast posmutniała. Wnuczka pracowała ostatnio całe dnie samotnie w swoim studiu, a do domu wracała późnym wieczorem. Była tak zrozpaczona, że szukała raczej samotności;
kontakty z rodziną – teraz szczególnie, gdy wszyscy cieszyli się z mających nadejść świąt – pogłębiały tylko jej zły nastrój. Dlatego ich unikała.
Masako usłyszała pukanie do drzwi i odwróciła się od okna.
Do pokoju weszła Midori.
– Mamo – powiedziała, zatrzymując się przy drzwiach. – Masz gościa.
– Gościa? – zdziwiła się Masako. – Nikt nie zapowiadał się z wizytą. Kto to?
Synowa dała jej oczami znak, że osoba ta stoi tuż za nią, po czym odstąpiła o krok i wpuściła do pokoju wysoką kobietę w szarej tweedowej sukni.
Masako zachowała się z właściwą sobie kurtuazją. Uprzejmym gestem wyciągnęła rękę na powitanie, nie dając poznać po sobie, jak bardzo jest zaskoczona i skonsternowana.
– Pani McAllister? – Starała się panować nad głosem, ale zabrzmiało to trochę tak, jakby chciała upewnić się, czy wzrok ją przypadkiem nie myli. – Witam panią serdecznie – poprawiła się natychmiast. – Proszę łaskawie usiąść.
Midori stała nadal w drzwiach, nie bardzo wiedząc, jak się zachować, podczas gdy Barbara McAllister usiadła na jednym z krzeseł.
– Czy zechcą się panie napić herbaty? Albo kawy? Jeśli mama sobie życzy, to mogę.
– Dziękuję ci, kochanie – przerwała Masako, dając znak ręką, by zostawiła je same. – Przygotuję herbatę, ale za chwilę. Pani McAllister wolałaby zapewne przedtem ze mną porozmawiać.
Midori skinęła głową, uśmiechnęła się uprzejmie dc gościa i zniknęła za drzwiami.
Barbara siedziała przez chwilę w milczeniu, przyglądając się obrazkowi za oknem. Dzieci skończyły właśnie lepienie bałwana i ozdabiały go teraz choinkowymi łańcuchami i gałązkami jemioły.
– Obchodzicie państwo święta Bożego Narodzenia? – zwróciła się do Masako. – To znaczy, wyznajecie...
– Tak. Jesteśmy chrześcijanami – odparła Masako z uśmiechem. – Pochodzę z rodziny, która wyznaje religię chrześcijańską od dwustu lat.
– Był taki okres w historii mojego kraju – dodała po chwili namysłu – kiedy narażało to na dyskryminację. – Sądzę, że między innymi dlatego rodzina pozwoliła mi studiować w Paryżu.
Barbara ze zrozumieniem pokiwała głową. Masako spojrzała na nią i z zaskoczeniem stwierdziła, że w je; oczach nie ma już ani odrobiny wrogości. Sprawiała wrażenie zmartwionej, ale niechęć, którą poprzednio tak ostre wyrażała, gdzieś się ulotniła.
– Z jakiego powodu zdecydowała się pani mnie odwiedzić? – spytała Masako łagodnie.
Barbara zwlekała przez chwilę z odpowiedzią, skręcając w palcach skórzany pasek torebki.
– Zrobiłyśmy obie coś bardzo złego – powiedziała wreszcie. – Sprawiłyśmy ból tym, których najbardziej kochamy.
Masako posępnie pokiwała głową.
– Tak – przyznała, nie wdając się w wyszukiwanie usprawiedliwień. – To prawda.
Barbara podniosła wzrok. W jej oczach malował się głęboki smutek.
– Przyszłam tu po to – zaczęła, zniżając głos – by wyznać pani, że głęboko wstydzę się tego, co zrobiłam. Wiele dałabym, żeby można było odwrócić to, co się stało. Zgodnie z naszym planem manipulowałam Toddem, podsycałam jego lęki i obsesje. Sugerowałam mu... więcej, mówiłam wprost, że wszystkie kobiety są takie same. Ostrzegałam go, że Kim może okazać się równie egoistyczna i bezduszna, jak jego matka. Okazało się to skuteczne, ale teraz. .. poniewczasie, wiem, że popełniłam niewybaczalny błąd. Ten człowiek jest bardzo nieszczęśliwy... i to naprawdę nie ze swojej winy.
– Ja zrobiłam tak samo. Powiedziałam Kim, że jeśli zależy jej na tym mężczyźnie, to musi zrezygnować ze wszystkich marzeń i planów. Ustawicznie wmawiałam w nią, że tacy jak on nigdy się nie zmieniają i sugerowałam, że musi postawić mu ultimatum, Uwierzyła mi widocznie i skończyło się tak... jak się skończyło.
– Czy dla niej było to równie bolesne, jak dla Todda? Rozmawiałam z nią co prawda kilka razy, jest wobec mnie bardzo uprzejma, ale przecież nie znam jej na tyle...
– Okropnie, to przeżywa. – Na twarzy Masako Tanaka pojawił się – bolesny grymas. – Prawie nic nie je, biedactwo. I chyba niewiele śpi. Tęskni za nim bez przerwy. Ani rodzina, ani nikt inny nie potrafi tu pomóc Jeśli nadal będzie w takim stanie, to z pewnością odbije się to na jej zdrowiu.
– Właśnie tego się obawiałam. I cóż my teraz możemy zrobić? – spytała Barbara bezradnie. – Czy jest sposób, żeby naprawić to, co zrobiłyśmy?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nic mi nie przychodzi do głowy.
Obie kobiety zamilkły. Przyglądały się grupce dzieci, które bawiły się na zaśnieżonym podwórku.
– Gdyby udało się jakoś ich z sobą skontaktować – zasugerowała Barbara. – Nadal są w sobie tak zakochani, że wystarczyłoby chyba..
zamknąć ich na godzinę w tym samym pokoju i na pewno by się dogadali. Nie myśli pani?
Masako kurtuazyjnie skłoniła swą siwą głowę.
– Kłopot z tym, że oni nie mają pięciu lat – zauważyła. – A poza tym... Todd jest zdaje się na Hawajach. Spodziewa się pani, że wróci na święta do domu?
Barbara wahała się przez chwilę, po czym przecząco pokręciła głową.
– Nie. Nie spodziewam się jego powrotu.
– No widzi pani. A ja znowu nie mogę liczyć na to, żeby moja wnuczka zabrała mnie na Hawaje, nawet gdybym przekonywała ją, że bardzo mi zależy na takiej wycieczce. Tęskni za nim, ale jest również głęboko urażona i rozżalona.
– I ma powody. Todd w jakimś sensie ją skrzywdził. On zdaje sobie z tego sprawę i czuje się winny. Wie pani, gdyby nie te okropne doświadczenia z matką... Ale mimo wszystko nawet w dzieciństwie potrafił się cieszyć życiem, a teraz... Serce mi się kraje, gdy na niego patrzę.
– Wiem – powiedziała Masako ze zrozumieniem. – Wiem, jak się pani czuje.
Znowu zapadło milczenie. Tak jak poprzednio, obie kobiety obserwowały wydarzenia za oknem.
– A poza tym... co u pani słychać? – spytała Masako uprzejmie. – Czym się pani teraz zajmuje?
– Robię, co mogę, żeby pomóc jakoś Julii przetrwać ten kryzys.
– Nadal nie ma żadnych wiadomości?
– Żadnych. Zupełna rozpacz.
– Dowiedziałam się od Kim, że jest pani bardzo dobra dla Julii. Gdyby nie pani, to... nie wyobrażam sobie, co by ta dziewczyna zrobiła.
– Jaja po prostu bardzo polubiłam – powiedziała cicho Barbara. – I głęboko jej współczuję. To dobry, kochany człowiek. – Zawahała się na moment. – Pani Tanaka... – zaczęła, ale tamta nie pozwoliła jej skończyć.
– Proszę mi mówić po imieniu.
– Masako... – Barbara ostrożnie, niemal nieśmiało wymówiła to obce słowo. Zrobiła to tak, jakby chciała sprawdzić, jak zabrzmi ono w jej ustach. Zabrzmiało normalnie. – Ja mam na imię Barbara.
Masako ceremonialnie skłoniła głowę.
– Todd powiedział mi... ostatnio... to znaczy tuż przed wyjazdem – zaczęła nieskładnie Barbara – że twój mąż był Amerykaninem i w czasie tamtej wojny walczył po... po naszej stronie.
– To prawda.
– Nie wiedziałam o tym.
– A czy to takie ważne, po czyjej walczył stronie?
– Nie – odparła Barbara cicho. – Rzeczywiście nieważne. Przez całe lata sądziłam inaczej, ale teraz zrozumiałam, że nie ma to już żadnego znaczenia. Było, minęło...
– Tak. – Masako utkwiła W niej wzrok. Jej spojrzenie wyrażało trzeźwą, spokojną aprobatę. – To wszystko należy do przeszłości, a my, droga Barbaro, musimy nauczyć się żyć teraźniejszością. Co zaś do przyszłości... to przyszłość należy do nich. – Wskazała roześmiane dzieci za oknem. – Może oni będą potrafili uniknąć tego, co stało się udziałem naszego pokolenia.
– Ja także mam taką nadzieję – przytaknęła Barbara i popatrzyła w milczeniu na siedzącą naprzeciw niej kobietę. – Tyle miałam do niego żalu – powiedziała nagle, zniżając głos do szeptu. – Czasami myślałam o nim niemal z nienawiścią.
– O swoim mężu?
Barbara skinęła głową, a kiedy zaczęła mówić, trzymała ją nisko pochyloną.
– Wiem, że dla niego to musiało być straszne. Wiem, że cierpiał, bał się, tęsknił. Ale ja też przeżywałam to samo. Na pewno mnie rozumiesz, Masako. Sama przecież miałaś podobne doświadczenia.
– Tak, Barbaro. Ja to również przeżyłam.
– Ja mu chyba nigdy do końca nie przebaczyłam tego, że poszedł na tę wojnę i zostawił mnie, żebym samotnie wychowywała nasze dziecko. I nawet nie bardzo mogłam się do tego przyznać przed samą sobą. Przynajmniej nie wtedy, gdy trwała jeszcze wojna. On był bohaterem, walczył za ojczyznę, a ja? Jedną więcej wojenną wdową. Czy kogoś obchodzi los samotnej matki?
Masako w milczeniu pokiwała głową. Cały czas bacznie przyglądała się swej rozmówczyni.
– Nigdy o tym nikomu nie mówiłam – ciągnęła Barbara zniżonym głosem. – Nigdy.
– Widać teraz dopiero przyszedł stosowny czas – zauważyła Masako. – W końcu... miałaś prawo mieć o to żal.
– Miałam?
– Oczywiście, że tak. Nie tylko ty. Także my wszystkie. Wojna jest czymś ohydnym. Myślę, że kobiety przez całe wieki miały do niej wrogi stosunek. I słusznie. Nie powinnaś czuć się z tego powodu winna.
Oczy Barbary wypełniły się łzami. Po chwili pochyliła się do przodu i odnalazła wspartą na poręczy fotela rękę Masako. Ich dłonie spotkały się i trwały długo, złączone w serdecznym uścisku.
Todd, wróciwszy do hotelu, usiadł na zapadającym się łóżku przykrytym szarym pledem i ściskając w dłoni cudem zdobyte zezwolenie, zaczął wpatrywać się w telefon. Nie zastanawiał się nad tym, która jest teraz w Ameryce godzina i że trudno jest uzyskać połączenie w godzinach telefonicznego szczytu. Wiedział tylko tyle, że jeśli natychmiast – lub przynajmniej za chwilę – nie usłyszy głosu Kim, to stanie się z nim coś strasznego.
Nie myśląc, co robi, odetchnął głęboko i jak tonący, który chwyta się liny ratunkowej, schwycił słuchawkę telefonu. Obawiał się, że głos Kim będzie zniekształcony i trudny do poznania, ale tak się nie stało. Był dokładnie taki, jak go zapamiętał: czysty, melodyjny i miękki. Zdawało się, że słyszy ją z tak bliska, jakby znalazła się nagle w tym samym pokoju.
Kurczowo zacisnął palce na słuchawce i zanim zaczął mówić, kilkakrotnie z trudem przełknął ślinę.
– Cześć, Kim – odezwał się wreszcie. – Jak się czujesz?
– Dziękuję, dobrze – odparła. Ton jej głosu natychmiast stał się chłodny i oficjalny. – Naprawdę poleciałeś na Hawaje?
– Ta-ak – odpowiedział, tłumacząc sobie, że przynajmniej częściowo jest to prawda.
W drodze na Filipiny jego samolot lądował na Hawajach w celu uzupełnienia paliwa.
– Podejrzewam, że u was musi być bardzo zimno – powiedział trochę bez sensu.
– Owszem – przytaknęła. – Au ciebie zapewne jest bardzo gorąco.
Todd wyjrzał przez okno. Ogromne, miedziane słońce grzało tak, jakby chciało roztopić szybę.
– Tak. Rzeczywiście jest dość ciepło.
– Miałeś dobrą podróż?
– Owszem. Tyle że trochę długą. Wiesz, Kim... Zagryzł nerwowo wargi. Cudownie było słyszeć jej głos, ale wszystko wskazywało na to, że Kim nie ma zamiaru ułatwić mu prowadzenia tej sztucznej, wymuszonej rozmowy.
– Jak się ma twoja rodzina? – Kolejne banalne pytanie.
– Znakomicie – odparła. – Wszystkich owładnęła przedświąteczna gorączka – dodała po chwili. – Aleja wolałabym, żeby całe te uroczystości zostały w tym roku odwołane.
Todd zrobił głęboki wdech, rozpaczliwie zastanawiając się, co teraz powiedzieć.
– Kim, czy... – zaczął i urwał natychmiast. – Tak?
– Nie udało mi się dotąd skontaktować z moją babką. Nie wiesz przypadkiem, co u niej słychać? I co z Julią?
– Właściwie bez zmian. Wpadam do nich dość często. Julia bardzo schudła, ale dalej dzielnie sobie radzi. Twoja babcia codziennie dzwoni do ambasady i żąda, by podano jej najświeższe informacje. Ale właściwie.... czy to cię naprawdę obchodzi?
– Nie rozumiem.
– Przecież to oczywiste. Ledwie zdarzyło się coś... bardzo złego, ledwie zaistniała sytuacja, w którą trzeba było się emocjonalnie zaangażować, to ty... zabrałeś się i zniknąłeś. Bardzo musi być miło opalać się teraz na słoneczku i mieć z głowy wszystkie problemy. Naprawdę ci zazdroszczę.
– O Boże, Kim...
– Muszę iść do pracy – przerwała mu. – Mam rano zajęcia z dziećmi.
– Tak, oczywiście. Chciałem po prostu wiedzieć, czy dobrze się czujesz.
– Rozumiem. Dziękuję.
– Kim... Pozdrów ode mnie Julię i powiedz babce, że czuję się dobrze i że wkrótce do niej zadzwonię. Zechcesz to zrobić?
– Oczywiście. Do widzenia, Todd.
– Kim – powiedział szybko, bojąc się, że za chwilę odłoży słuchawkę. – Gdybym... przyjechał na święta, to czy chciałabyś się ze mną spotkać? Choć na chwilę.
– Nie. Myślę, że nie.
Todd ponownie odetchnął głęboko, próbując się uspokoić.
– Słuchaj, nie mogę bez ciebie żyć. Czy tego nie rozumiesz? Muszę się z tobą zobaczyć. Przysięgam, że nie dotknę cię nawet palcem. Chcę po prostu zobaczyć, jak wyglądasz i upewnić się, że nic ci nie jest.
– Nie musisz się o mnie martwić, Todd. Daję sobie radę. A teraz, jeśli pozwolisz.. ..
– Kim, nie rozłączaj się! – zawołał. – Błagam cię, zrób to dla mnie. Czy nie możesz mi poświęcić piętnastu minut w czasie świąt? O nic więcej nie proszę.
– Todd... Przecież to ty zdecydowałeś, żeby z tym skończyć. Zapomniałeś już? To nie ja spakowałam swoje rzeczy i wyprowadziłam się. Chciałam z tobą zostać, ale ty nie chciałeś być ze mną.
– Słuchaj.. Ludzie się zmieniają. Może nauczę się na to patrzeć inaczej. Musisz mi tylko dać szansę.
– Nie wierzę w to. Być może zależy ci na tym, żeby kontynuować naszą... znajomość, ale wyłącznie na twoich warunkach. A ja tych warunków nie mogę i nie chcę zaakceptować.
– Dlaczego?
– Mówiłam już, dlaczego. Te warunki podyktował ci strach. Strach przed odpowiedzialnością, przed zaangażowaniem. Zachowujesz się jak chłopiec, który boi się ciemności, dlatego że matka kiedyś go nią straszyła. Twierdzisz, że jest ci z tym dobrze i nie chcesz zmierzyć się z takimi lękami. A ja nie chcę się wiązać z kimś, kto boi się tego rodzaju straszydeł.
– A jeśli one są dla mnie realne? Aż nadto realne? – spytał bezradnie.
– Trudno. Będziesz musiał sobie z tym sam poradzić – odparła. Ton jej głosu nie zdradzał złości, raczej pewną rezerwę. – Przykro mi, ale podejrzewam, że nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo poczułam się zraniona, kiedy odszedłeś. Teraz czuję się nieco lepiej i nie mam ochoty ponownie narażać się na to samo. I dlatego wolę się z tobą nie widywać.
– Kim – powiedział błagalnym tonem. – Proszę cię, daj mi szansę. Nie skreślaj mnie raz na zawsze. Skąd wiesz? Może okażę się takim mężczyzną, jakiego potrzebujesz?
Nastąpiła długa, pełna napięcia cisza. Wiedział, czuł niemal, że Kim zastanawia się teraz, waży jego słowa i słowa, które za chwilę sama wypowie. Czekał, tłumiąc w sobie niepokój.
Kiedy się jednak odezwała, w jej głosie zabrzmiała taka sama rezerwa i chłód.
– Przykro mi, ale nie mogę się z tobą spotkać. Zostań na Hawajach, Todd. Życzę ci jak najlepiej, ale nie widzę powodu, żebyśmy mieli się nadal widywać.
Usłyszał krótki sygnał, po którym nastąpiła cisza. Potrzebował dłuższej chwili, by uświadomić sobie, że Kim odłożyła słuchawkę.
Opadł na przykryte poplamionym pledem łóżko, ukrył twarz w dłoniach i znieruchomiał. W pokoju było duszno i gorąco, z położonej piętro niżej restauracji dolatywała przykra woń spalenizny, za oknem monotonnie huczała ulica – ale wszystko to właściwie do niego nie docierało.
Załatwianie lotu czarterowego na zniszczoną wybuchem wyspę zabrało Toddowi kilka dni i kiedy wreszcie udało mu się tam dotrzeć, był ledwo żywy z gorąca i przemęczenia.
Z polowego lądowiska zabrała go rozklekotana taksówka; telepiąc się po wybojach, oglądał niewiarygodne spustoszenia, jakie pozostawił po sobie kataklizm. Większość terenów, na których uprzednio rosły jakieś rośliny, przypominała teraz upiorny, księżycowy krajobraz. Ziemię pokrywała warstwa drobnego, szarego popiołu; w niektórych miejscach usypiska pyłu sięgały kilku metrów. W obniżeniach gruntu spływająca woda deszczowa zamieniła popiół wulkaniczny w lepką maź. Ludzie ładowali ją teraz na taczki i wózki, przewozili w inne miejsca i składowali w postaci wielkich pryzm. Materiał ten miał im w przyszłości posłużyć do użyźniania pól. Na tych biednych wyspach nic nie mogło się zmarnować.
Kiedy wysiadł z taksówki, natychmiast przysłonił sobie usta papierową maseczką, którą otrzymał w samolocie. Na zatłoczonych ulicach Manili stężenie spalin było tak wysokie, że wiele osób używało takich masek, by chronić się przed wdychaniem skażonego powietrza. Tu natomiast, na tej odległej wyspie, gdzie atmosfera powinna być kryształowo czysta, trudno było oddychać bez maski, gdyż maleńkie cząstki wulkanicznego pyłu nadal paliły gardło i płuca, wywołując gwałtowne ataki kaszlu.
W prowizorycznie skleconej kwaterze sztabu antykryzysowego Todd przedstawił swe dokumenty i po raz kolejny opowiedział, co go tu sprowadza. Po załatwieniu tych formalności został wreszcie wprowadzony na teren sierocińca ogrodzony drutem kolczastym. Na pozbawionym cienia, ogołoconym z wszelkiej roślinności dziedzińcu grupa małych dzieci wykonywała jakieś ćwiczenia gimnastyczne – z taką energią, że Todd, półprzytomny w tej temperaturze, mógł jedynie zazdrościć im niezwykłej wprost żywotności. Pomiędzy nogami podrygujących dzieci dziobało ziemię stadko kur, a opodal płotu wałęsały się dwie kozy.
Przewodnik Todda, milczący, starszy człowiek, zatrzymał się przed drzwiami metalowego baraku, stojącego na skraju ogrodzonego terenu. Tu przynajmniej zachowały się resztki krzewów i pokryte pyłem kwiaty, których Todd nie był w stanie rozpoznać.
Przewodnik wprowadził go na zacienioną werandę – czy raczej pod przylegający do baraku daszek z plastikowych płyt – po czym dał mu znak, by poczekał, sam zaś zniknął, zabierając z sobą jego dokumenty.
Todd oparł się o ścianę i zaczął przyglądać się dzieciom. Stwierdził, że są to prawie wyłącznie dziewczynki. Chłopców było jedynie kilku i żaden z nich nie przypominał znanego mu z fotografii Roberto.
– Panie McAllister – usłyszał nagle dobiegający z bliska kobiecy głos. – Zechce pan wejść do środka?
Todd wyprostował się. Drzwi od baraku były otwarte; jego przewodnik wysunął się z wnętrza, skinął w milczeniu głową i oddalił się. Todd stanął w progu i zamrugał oczami, próbując przystosować źrenice do panującego we wnętrzu półmroku. Obracający się gdzieś w pobliżu wentylator stwarzał przynajmniej namiastkę chłodu. Po chwili jego wzrok przywyknął do słabszego oświetlenia – i wtedy dopiero naprawdę się zdziwił.
Poza nielicznymi egzotycznymi akcentami – bambusowym parawanem w jednym z narożników i małą małpką, która siedziała na oparciu fotela, sprawiając wrażenie pogrążonej w medytacji – pokój ten mógłby równie dobrze być skromnym pokojem mieszkalnym w dowolnym mieście amerykańskim.
Todd spostrzegł stojącą pod ścianą niewielką, obitą tweedem kanapę, mały telewizor, ozdobne szklane wazony na szydełkowych serwetkach i jeszcze jeden fotel, na którym leżała gazeta rozłożona na stronie zawierającej krzyżówkę, a na niej okulary. Pokój był tak schludny i wysprzątany, że Todd spojrzał z przestrachem na swoje buty, pokryte warstwą wulkanicznego pyłu.
– Ma pani bardzo ładne mieszkanie – zwrócił się do pulchnej, niskiej kobiety, która zaprosiła go do środka. Jej ciemne włosy przyprószone były siwizną; musiała mieć ponad sześćdziesiąt lat, choć twarz pozbawiona była zupełnie zmarszczek. Ubrana była w letnią sukienkę, która odsłaniała nagie, ciemne ramiona. Przyglądała mu się uważnie, a jej małe, czarne oczy były bardzo bystre i inteligentne.
– Dziękuję panu. Staram się, by wyglądało przyzwoicie – odparła chłodno.
Przeszła do sąsiedniego pokoju, dając mu znak, by podążył za nią. To maleńkie pomieszczenie było funkcjonalnie urządzonym pokoikiem biurowym. Przy jednej ze ścian stał rząd metalowych szafek na akta, a na biurku archaiczna, ale najwyraźniej nadal sprawna, maszyna do pisania.
Todd usiadł na twardym plastikowym krześle i przyglądał się starszej pani, która zajęła miejsce za biurkiem.
– Nazywam się Madeleine Virata – przedstawiła się. – Jestem kierowniczką miejscowej szkoły.
Podał jej rękę i zdumiał się, że uścisk dłoni kobiety okazał się taki mocny.
– Ma pani piękny głos. A pani akcent, jeśli się nie mylę, jest chyba brytyjski, prawda?
– Owszem – odrzekła. – Posiadam dyplom Oxfordu. Studiowałam tam historię nowożytną – dodała z uśmiechem, w którym była jakby odrobina ironii.
– To imponujące. Zdobyła pani w ten sposób bardzo wysokie kwalifikacje.
Madeleine Virata wzruszyła ramionami, spojrzała na rozłożone na biurku papiery i sięgnęła do szuflady po drugą parę okularów.
– Zapewne tak, choć nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałam. Przechodząc zaś do rzeczy... Panie McAllister, jak rozumiem poszukuje pan dziecka, które nazywa się... Roberto Adolpho. Jest to chłopiec w wieku sześciu lat...
– Tak. Mieszkał na tej wyspie wraz z rodziną wuja. Jego matka, pracuje jako pomoc domowa u mojej babki w Stanach. Wszystko to jest zapisane w tych dokumentach.
– Rozumiem. W dodatku jego nazwisko nie figuruje na żadnych – listach, więc urzędnicy w Manili wpadli na pomysł, że może być on jednym z czwórki dzieci, które trafiły do nas po tej historii z nieszczęsnym kierowcą autobusu.
Todd niecierpliwie wiercił się na krześle.
– Niezupełnie. Dali mi po prostu szansę, żebym sam zbadał ten ślad, uprzedzając mnie zresztą, że prawdopodobieństwo, by chłopiec przeżył tę katastrofę, jest po prostu znikome.
– I mieli rację. Pan również sobie chyba zdaje sprawę z tego, jak małe są szanse, żeby pana misja zakończyła się sukcesem?
– Oczywiście. Szczególnie teraz, gdy zobaczyłem na własne oczy, jak wielkie są zniszczenia. Katastrofa pochłonęła tyle ludzkich istnień... Dlaczego miałby ją przeżyć akurat ten chłopiec, którego chciałbym odnaleźć? Czasem myślę, że to graniczy z szaleństwem.
Madeleine Virata przez chwilę badawczo mu się przyglądała, po czym spuściła wzrok i ponownie zaczęła przeglądać akta.
– No cóż – odezwała się wreszcie. – Nie jestem pewna, czy będę panu mogła pomóc. Niektóre z dzieci, które przyjęliśmy ostatnio do naszego ośrodka... nie tylko ta czwórka... nie były w stanie podać swoich nazwisk. Przeżyły taką tragedię, że wymagają właściwie opieki specjalistycznej. Źle reagują na kontakt z obcymi osobami, wobec czego– Ale wolno mi będzie chyba je zobaczyć? – przerwał jej niecierpliwie. – Chyba mi pani na to pozwoli, skoro przyjechałem z tak daleka.
Madeleine Virata wydęła wargi.
– To zależy – oznajmiła.
– Nie rozumiem. Od czego ma to zależeć? – pytał coraz bardziej zniecierpliwiony.
– To zależy od pana – powtórzyła, patrząc mu prosto w oczy.
Todd wpatrywał się w nią przez chwilę. Wreszcie zrozumiał i opadł ciężko na oparcie krzesła.
– Do diabła! – mruknął. – Wszędzie to samo. Nawet tutaj.
Uśmiechnęła się tak, jakby jego reakcja zupełnie ją nie zraziła, – A cóż w tym dziwnego, panie McAllister? Czuje się pan tym dotknięty?
– Bez przerwy zmuszano mnie do dawania łapówek. Zdążyłem w jakimś sensie do tego przywyknąć – odparł – tyle że nie wyobrażałem sobie, żeby to samo miało mnie spotkać w sierocińcu. Przepraszam, widać popełniłem błąd – dodał cierpko.
Nie wyprowadziło to kobiety z równowagi. Najspokojniej w świecie ponownie się do niego uśmiechnęła.
– Martwi pana panoszące się w naszym kraju przekupstwo? – spytała.
Todd niespokojnie wiercił się na krześle. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie wolno mu doprowadzić do sporu z tą kobietą. Zbyt wiele od niej zależało.
– Nie jestem do tego przyzwyczajony – odparł. – Skala tego zjawiska istotnie mnie zdumiewa.
– Rozumiem. Świat urzędniczy w Stanach jest znacznie mniej skorumpowany?
– Sądzę, że wszędzie spotkać się można z korupcją – odpowiedział wymijająco – tyle że tutaj robi się to w sposób znacznie bardziej... otwarty.
– No właśnie. Istnieje jeszcze jedna różnica. Widzi pan, panie McAllister... Nasi urzędnicy, których raczył pan korumpować, nie zużyją tych pieniędzy na zakup luksusowych aut albo wyjazd do zagranicznego kurortu. Każdy z nich ma zapewne z tuzin osób na utrzymaniu. Dochód z łapówki wkalkulowany jest niejako w pensję, a bez tych dodatkowych dochodów nie sposób zapewnić dachu nad głową i napełnić brzuchy wspomnianych dwunastu osób.
– Czyżby? – bąknął Todd. Spojrzał jej w oczy i nagle się zdenerwował. – Pani ma przyzwoite mieszkanie i nie wygląda na to, żeby miała pani pod swym dachem aż tuzin osób. A mimo wszystko usiłuje pani...
– Wyciągnąć od pana łapówkę – dokończyła i zupełnie nieoczekiwanie uśmiechnęła się. – Niech się pan przestanie oburzać, młody człowieku. To naprawdę nie będzie tak drogo kosztowało.
– Ile? – spytał rzeczowo.
– Trzydzieści dolarów.
Właściwie było to sporo, ale nie tyle, ile potrafili wyłudzać od niego urzędnicy w Manili. Cóż, widać na prowincji jest taniej, pomyślał.
Westchnął ciężko i sięgnął po portfel.
– Trzydzieści dolarów miesięcznie – uzupełniła swą ofertę pani Virata.
Znieruchomiał z ręką w kieszeni i wytrzeszczył na nią oczy.
– Miesięcznie? Przez ile miesięcy?
– Dożywotnio – odparła i najspokojniej w świecie się uśmiechnęła.
Do pokoju wpadła małpka, wskoczyła na biurko, przeszła po nim zgrabnie, jakby z dawna wydeptaną ścieżką, po czym wskoczyła na pulchne ramię kierowniczki, przycupnęła na nim i przymknąwszy oczy zrobiła taką minę, jakby obwieszczała światu, że jest cudownie.
Madeleine Virata, nie spuszczając wzroku z Todda, pieszczotliwie ją pogłaskała.
– To kiepski żart – odezwał się, tym razem już naprawdę wyprowadzony z równowagi. – Wyobraża sobie pani, że do końca życia będę płacić trzydzieści dolarów co miesiąc. .. za to jedynie, że uzyskam pozwolenie na obejrzenie dzieci?
Małpa otworzyła oczy i zaczęła natrętnie wpatrywać się w Todda. Teraz wyglądała jak pokurczony, złośliwy starzec. Todd spojrzał na nią z taką złością, że przysiadła i zapiszczała cichutko.
– Nie tylko za to. – Kobieta zaczęła precyzować swą ofertę. – Szukam po prostu kupca dla jednego z tych dzieci. Za trzydzieści dolarów miesięcznie może sobie pan zafundować dziecko.
Ta kobieta chyba zwariowała, pomyślał z przerażeniem.
– Dziecko? A po co mi dziecko? Co ja bym z nim zrobił?
Kierowniczka wy buchnęła śmiechem. Małpka ponownie otworzyła oczy i dotknęła palcami jej ucha.
– Nie musiałby pan zabierać go z sobą. Pańskie pieniądze pozwoliłyby nam opiekować się tym dzieckiem aż do chwili zakończenia jego edukacji. A potem na jego miejsce przyjęlibyśmy nowe dziecko.
– Trzydzieści dolarów ma wystarczyć na utrzymanie dziecka?
– Owszem – odparła poważnie. – Wystarczy. I to nie tylko na wyżywienie, ale również na odzież, podręczniki, opiekę lekarską.
– To nie do wiary, W Stanach za tę sumę trudno kupić parę butów.
– No widzi pan, jak potrafimy tu oszczędnie gospodarować. A poza – tym – dodała szybko – co miesiąc będzie pan dostawał od tego dzieciaka list, napisany oczywiście po angielsku, a co kwartał wysyłać będziemy panu sprawozdanie o jej – bo to będzie dziewczynka – postępach w nauce. Na te listy oczywiście będziemy oczekiwać odpowiedzi. Proszę o tym pamiętać – dodała stanowczym tonem.
Todd uśmiechnął się. Pomyślał, że Kim na pewno zachwyciłaby się taką korespondencją. W chwilę później przypomniał sobie wszystko i poczuł przypływ bólu tak dojmujący, że zareagował jak na fizyczny cios. Poszarzał nagle na twarzy, zgarbił się i opadł na oparcie krzesła.
– Czy źle się pan czuje? – spytała kobieta z troską w głosie.
Todd spojrzał w jej mądre, ciemne oczy.
– Szkoda, że nie zdarzyło się to wcześniej – powiedział, czując nagle nieodpartą potrzebę, by się jej zwierzyć. – Bliska mi osoba... kobieta, z którą byłem do niedawna. .. i która ode mnie odeszła, bardzo by się ucieszyła, gdybyśmy mogli oboje korespondować ze sponsorowanym w ten sposób dzieckiem. Ale teraz dotyczy to już tylko mnie.
– Bardzo pan cierpi z tego powodu?
– Owszem, bardzo.
Madeleine Virata skrzyżowała ręce na biurku, przybierając postawę tak rzeczową i profesjonalną, jakby sprawa dotyczyła któregoś z jej podopiecznych.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego ona od pana odeszła?
Todd spojrzał na nią i bezradnie wzruszył ramionami.
– Dlaczego? – powtórzył. – Dlatego, że bałem się odpowiedzialności związanej z posiadaniem dziecka.
Przez chwilę patrzyła na niego w zamyśleniu.
– No, no... – wymamrotała pod nosem. – Widzi pan, jak dziwnie potrafi układać się los? – zauważyła.
Todd spodziewał się coś jeszcze od niej usłyszeć, ale poprzestała na tym nieoczekiwanym stwierdzeniu. Wstała, zdjęła z ramienia małpkę, która z urażoną miną zeskoczyła na biurko, po czym podreptała w kierunku drzwi.
– Zobowiązanie sponsora może pan podpisać potem – zwróciła się do Todda. – Chodźmy teraz obejrzeć dzieci.
Wyszedł za nią z metalowego baraku, żałując nagle, że nie mógł zabrać z sobą tego poczciwego wentylatora. Popołudniowe słońce paliło bezlitośnie i na dworze panowała taka duchota, że na moment zrobiło mu się słabo. Znaną już Toddowi drogą poszli na dziedziniec, na którym grupa dziewcząt kończyła właśnie ćwiczenia gimnastyczne. Od strony pobliskiego budynku nadeszło kilkoro młodszych dzieci, niosących w rękach miseczki wypełnione po brzegi ryżem i czymś, co przypominało szpinak.
Todd zwrócił się do kobiety i bezradnie rozłożył ręce. Na dziedzińcu było tylko trzech małych chłopców i żaden z nich nie był tym, którego poszukiwał.
– Czy są tu wszystkie dzieci?
– Tak. Mają teraz przerwę na posiłek. Są tu w komplecie. Todd jeszcze raz spojrzał na roześmianą grupę dzieci i nagle znieruchomiał. Jedna ze starszych dziewczynek odstąpiła o krok, odsłaniając małego chłopca, który siedział w kucki przy płocie. Wydawał się rozpaczliwie samotny. Także i z własnego wyboru, gdyż zdawał się stronić od reszty grupy.
Siedział bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym we własne stopy – gołe i brudne – i gdyby nie czerwona piłka, którą przyciskał dłonią do ziemi, można by na pierwszy rzut oka wziąć go za skarlałego, przygarbionego staruszka.
– Widzi pani tego chłopca z piłką? – spytał Todd, zniżając głos prawie do szeptu. – Kto to?
– Nie znamy ani jego nazwiska, ani imienia. Właściwie się do nas nie odzywa. Nie można się od niego niczego dowiedzieć. To właśnie jeden z tych biedaków, którzy wymagają specjalistycznej opieki.
– Mogę z nim porozmawiać?
– Niech pan spróbuje. Tylko proszę sobie po tym zbyt wiele nie obiecywać – ostrzegła go. – Nie sądzę, żeby pana zrozumiał. Kilkakrotnie zagadywałam go o różne rzeczy, również i po angielsku. Nie reagował.
Powędrowała po pokrytej popiołem ziemi w kierunku płotu i w jednym z lokalnych dialektów zaczęła malcowi coś tłumaczyć. Wysłuchał ją z absolutnie nieruchomą twarzą, po czym wstał posłusznie i ruszył za nią w kierunku Todda.
Todd stał w palącym słońcu i wpatrywał się w ciemne, udręczone oczy chłopca. Nagle serce podskoczyło mu do gardła, gdyż zorientował się, że ten umorusany, ciężko doświadczony przez los malec, jest tym samym uśmiechniętym chłopcem, którego fotografię pokazywał w ciągu ostatnich dni dziesiątkom urzędników w Manili.
– Roberto! – odezwał się zduszonym głosem. – Twoja mama przysłała mnie po ciebie.
Oczy dziecka rozszerzyły się. Przez moment zdawało się, że coś powie, ale najwyraźniej z tego zrezygnował. Przestraszony i nieufny, cały czas wpatrując się w Todda, przytulił się nagle do korpulentnej kobiety, która schyliła się i pieszczotliwie pogładziła jego ciemną główkę. A – Przysłała mnie twoja mama. Julia – powtórzył Todd.
Pod wpływem impulsu przyklęknął na ziemi, objął małego i wziął go na ręce. Wydał mu się tak wychudzony i kruchy, jak schwytany ptak. I równie przerażony. Pod własną dłonią, która wydała mu się wielka i niezgrabna, poczuł bijące serce dziecka – i nagle ogarnęła go fala tkliwości. Tuż przy swym ramieniu usłyszał stłumiony szept:
– Moja... moja mama cię przysłała?
Madeleine Virata spojrzała na Todda. W jej oczach lśniły łzy.
– Nigdy nie słyszałam, żeby mówił po angielsku – powtórzyła.
Todd tulił w ramionach chłopca.
– Tak, synu – powiedział z trudem, przez zaciśnięte ze wzruszenia gardło. – Mama wiedziała, że jesteś tutaj, i dlatego przysłała mnie, żebym cię zabrał. Będzie bardzo szczęśliwa, kiedy cię zobaczy. Zaraz do niej zadzwonimy i obaj z nią porozmawiamy.
– Obawiam się, że to niemożliwe – mruknęła kierowniczka. – Połączenia telefoniczne z wyspą są nadal zerwane. Będziecie mogli zadzwonić dopiero z Manili.
Todd nachmurzył się.
– Trudno. Może uda nam się zdążyć do Stanów na święta, , – Ma pan rezerwację lotniczą? Również i dla niego?
– Oczywiście. Na dzień przed Wigilią – odparł rzeczowo, nadal obejmując chłopca.
Madeleine Virata odrzuciła do tyłu głowę i wybuchnęła śmiechem.
– Ach, wy Amerykanie – powiedziała z nutą podziwu w głosie. – Niepoprawni optymiści.
– I słusznie – zauważył Todd, który poczuł się znacznie lepiej. – W końcu go przecież znalazłem.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknęła. – Ale to jeszcze nie koniec – dodała, zasępiwszy się nagle. – Czeka pana teraz prawdziwa droga krzyżowa po różnych urzędach.
Todd, z brodą opartą o ciemną główkę chłopca, błysnął zębami w uśmiechu.
– We dwóch damy sobie radę. Prawda, Roberto? – spytał i poklepał małego po ramieniu.
Dom Barbary McAllister znajdował się już w pełnej świątecznej gali: przystrojony gałązkami jedliny i ostrokrzewu, przesycony aromatem pieczeni i ciast. Nawet psy miały przyczepione do obróżek czerwone, odświętne kokardki. Tradycji stało się zadość, tyle że obie mieszkanki domu nie potrafiły się w tym roku cieszyć z nadchodzących świąt. Krzątały się pogrążone w myślach, oczekując z niepokojem na to, co przyniesie każdy kolejny dzień.
Kim, powodowana sympatią do Julii, a także nie bardzo radząc sobie z własną samotnością, złożyła im wizytę w przededniu Wigilii i zjadła z nimi kolację. Potrafiła już radzić sobie jakoś z pustką, która zapanowała nagle w pracowni, ale wieczory nadal były dla niej tak samo trudne.
Kolacja upłynęła w spokojnej, serdecznej atmosferze. Ostatnio stało się zwyczajem, że Julia, zamiast jadać posiłki w kuchni, przynosiła je do salonu, tak jak członek rodziny. Nastąpiło to w sposób całkowicie naturalny, jako że w pewnym sensie istotnie nim się stała.
Kim kręciła w zamyśleniu głową, zastanawiając się nad tym, jak pokrętne bywają koleje losu i jak nieskończenie dziwna jest ludzka natura. Barbara McAllister uległa w ciągu ostatnich tygodni niesamowitej metamorfozie. Była to właściwie jedyna pozytywna rzecz, jaka wynikła z tego pasma nieszczęść. Lodowata niechęć, z jaką odnosiła się uprzednio do Kim, zmieniła się w sympatię. Co więcej, nie tylko traktowała teraz ciepło ją samą, lecz nawiązała również serdeczne stosunki z Masako. Kilkakrotnie ją odwiedziła; starsze panie siadywały razem wieczorami przy herbacie i ciastkach, gwarzyły o przeszłości, śmiały się i żartowały.
To już naprawdę graniczyło z cudem. Tok jej myśli przerwało pytanie Barbary:
– Czy zechcesz wpaść do nas w pierwszy dzień świąt? Serdecznie cię zapraszamy.
Kim spojrzała na nią spłoszona.
– Nie wiem, czy powinnam... – zaczęła się tłumaczyć.
– Jak już pani mówiłam, Todd dzwonił do mnie kilka dni temu z Hawajów i wspomniał, że może wróci do domu na święta. Myśli pani, że to możliwe?
Barbara stała się nagle niespokojna i zwlekała z odpowiedzią.
– Nie sądzę – odparła wreszcie. – Gdyby rzeczywiście zamierzał przyjechać, na pewno by mnie o tym uprzedził.
Kim skinęła głową. Poczuła ulgę, ale również jakby i odrobinę zawodu.
– Jeśli tak, to rzeczywiście wpadnę z krótką wizytą – rzekła. – Zważywszy na to... co się stało – usprawiedliwiała się dalej, spojrzawszy na Barbarę – wolałabym go nie spotkać. Mam niby wokół siebie Wszystkich swych bliskich, ale i tak będą to dla mnie samotne święta.
Barbara pogładziła jej dłoń.
– Można czuć się samotnym wśród tłumu ludzi – powiedziała cicho. – Sama to przeżywałam.
Kim uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
– A więc wpadnę po południu. Jeśli pogoda dopisze, może namówię was na jakąś przejażdżkę.
– To świetny pomysł – podchwyciła Barbara. Zapanowało milczenie. Kim zastanawiała się rozpaczliwie nad tym, czy poczucie straty i zawodu nigdy ją nie opuści. Przecież minęło już tyle czasu, a ona ciągle kochała Todda. Tak samo jak przedtem.
Spojrzała na Julię, zmizerniałą i wychudzoną. W jej oczach malowało się takie napięcie, jakby z niepokojem nasłuchiwała dochodzących z daleka odgłosów, których nikt inny nie był w stanie rozpoznać. Oczywiste było, że bezustannie czeka na to, że odezwie się wreszcie telefon, nadejdzie list lub w jakiś inny sposób dotrze do niej wiadomość z nieszczęsnej wyspy leżącej na drugim końcu świata.
Wszyscy bezustannie na coś czekamy, pomyślała Kim.
Po kilku dniach Todd trafił – po raz któryś już z rzędu – do tego samego biura na trzecim piętrze. Odczekawszy swoje w zatłoczonej poczekalni, dotarł wreszcie do znajomego urzędnika, małego człowieczka w tych samych zarękawkach, który siedział za biurkiem i z kamienną twarzą mu się przyglądał.
– Słuchaj, Emilio – zaczął Todd. Widzieli się już tyle razy, że amerykańskim zwyczajem zaczął się do niego zwracać, po imieniu. – Większość tej papierkowej roboty wykonała moja babka, rozpoczynając starania o sprowadzenie małego do Stanów. Potrzeba mi dosłownie kilku dodatkowych zaświadczeń, jednej urzędowej pieczęci wbitej w paszport i natychmiast znikamy. Bądź tak dobry i pomóż mi to do końca załatwić. Emilio pochylił się nad grubą teczką akt i bezradnie pokręcił głową.
– Włożyliście w to masę pracy. Dokumenty złożone przez babkę, to tylko połowa tych akt. Resztę trzeba było uzupełnić na miejscu. Brakuje tu jednak nadal pewnych rzeczy, bez których nie mogę wydać wizy wyjazdowej dla dziecka. Można byłoby to szybko uzupełnić, gdyby nie okoliczność, że wszystkie urzędy za chwilę będą zamknięte. Zbliżają się przecież święta.
– Wiem – powiedział Todd ze złością, pochylając się do przodu wraz z krzesłem.
Roberto przyglądał się im z kąta pokoju. Uśmiechał się w taki sam nieśmiały i zalękniony sposób, jak zwykła była czynić jego matka. Miał na sobie nowiutkie, kupione przez Todda ubranie: szorty koloru khaki, koszulkę w paski, a na nogach – które śmiesznie dyndały mu w powietrzu – parę sportowych bucików. Wyglądało na to, że są one stałym przedmiotem jego troski, co pewien czas bowiem nachylał się i zerkał pod stół, by sprawdzić, czy aby na pewno nie zniknęły. Ilekroć przychodzili, Todd sadzał go przy stole, a sekretarka dawała mu zwykle kredki i książeczkę do kolorowania, którą wyjmowała ze starej szafy.
– To jest taki dobry dzieciak. – Todd nachylił się nad biurkiem i ściszył głos. – Kiedy dzwonię z naszego pokoju hotelowego do różnych urzędów albo wypełniam jakieś formularze, potrafi się bawić godzinami i nigdy mi nie przeszkadza. Zjada wszystko, nie grymasi, nie dokucza.
Pozwala się wykąpać, umyć sobie głowę. Nie ma z nim żadnych kłopotów.
Urzędnik słuchał tego cierpliwie i kiwał głową. Milczący i zamyślony, bacznie przyglądał się chłopcu.
– Chodzi o to – ciągnął Todd – że mamy rezerwację na samolot, który jutro po południu wylatuje z Manili. W Spokane bylibyśmy w Wigilię rano. Gdyby tylko udało ci się załatwić tych parę świstków, dzieciak spędziłby święta z matką.
– No dobrze, ale przecież nie wszystko ode mnie zależy. – Emilio znużonym gestem powiódł dłonią po włosach. – Czyjego matką wie, że został odnaleziony?
– Nie – wyjaśnił Todd. – Z wyspy nie można było zadzwonić. Próbowałem dać jej znać zaraz po przybyciu do Manili, ale kilkakrotnie nie udało mi się uzyskać połączenia. A potem pomyślałem, że skoro wszystko idzie tak dobrze... to może zdążymy na ten lot i zrobimy jej... coś w rodzaju niespodzianki – zakończył to trochę mętne tłumaczenie.
– Dobrze. Zrobię, co będę mógł.
Todd wstał i odwrócił się w stronę chłopca.
– Idziemy, Roberto.
Mały włożył kredki do pudełka, położył je na brzegu stołu i zamknął książeczkę. Widać było, że z żalem się z nią rozstaje. Ześliznął się z krzesła, podszedł do Todda i stanął tuż obok niego. Wetknąwszy dwa palce do buzi, przyglądał się poważnie urzędnikowi.
– Możesz wziąć kredki i książeczkę – powiedział Emilio, a gdy mały pobiegł po te skarby, zwrócił się ponownie do Todda. – Zrobię, co będę mógł – zapewnił go raz jeszcze. – Ale nie mogę niczego obiecać.
Todd podziękował mu promiennym uśmiechem.
– Gdyby się okazało, że masz dla nas dobre wiadomości, to wiesz, gdzie nas szukać?
– Tak. Wiem, w którym hotelu mieszkacie – odparł Emilio. Wyglądał na autentycznie strapionego. – Gdyby to tylko ode mnie zależało, naprawdę wszystko bym dla was załatwił.
– I tak ci jesteśmy wdzięczni. Byłeś dla nas bardzo życzliwy. Będziemy cię dobrze wspominać.
Todd wziął chłopca za rękę i ruszył ku wyjściu. Zatrzymał się jednak w drzwiach – tak, jakby sobie o czymś nagle przypomniał – i wrócił, stając przy biurku. Urzędnik, który zaczął już wertować akta kolejnej sprawy, podniósł głowę i spojrzał na niego pytająco.
– Chciałem ci życzyć wszystkiego najlepszego. A niezależnie od tego, jak się ta sprawa skończy... przyjmij ode mnie ten oto załącznik. – rzekł Todd, kładąc na biurku wypchaną banknotami kopertę. – Kup coś fajnego swoim dzieciom i powiedz im, że to od świętego Mikołaja z Ameryki. Żegnaj, Emilio! – Wrócił do drzwi, chwycił małego za rękę i wyszedł z nim szybko na obskurną klatkę schodową.
– Gdzie my teraz idziemy? – spytał Roberto, gdy tylko znaleźli się na ulicy. Głos miał bardzo melodyjny, a gdy mówił, zadzierał śmiesznie głowę, by móc spojrzeć na swego opiekuna. – Znowu będziemy chodzić po sklepach? A kiedy zjemy kolację? I czy jak wrócę do hotelu, to będę mógł przed spaniem kolorować obrazki?
– Ale z ciebie gaduła – odrzekł Todd z uśmiechem. – I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno obawiałem się, czy nie jesteś przypadkiem niemową.
– Kiedy byłem w tamtym ośrodku, to nie chciałem z nikim rozmawiać – oznajmił mały. Zatrzymał się nagle, pociągnął za rękę Todda i pokazał mu wędrującego po krawężniku wielkiego żuka.
– Dlaczego nie chciałeś?
– Bo mi się tam nie podobało. Dziewczyny ciągnęły mnie za włosy... a przedtem straciłem wujka i babcię.
Todd zamilkł. Zastanawiał się, co też mogło się dziać w głowie tego małego człowieczka, tak boleśnie doświadczonego przez los. Mały nie mówił dotąd ani słowa o przerażających rzeczach, które oglądał w dniu katastrofy. O stracie swych bliskich wspomniał po raz pierwszy.
Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że nagłe zjawienie się Todda mały potraktował jako coś najzupełniej oczywistego. Zaufał mu bez reszty, wierząc bez żadnych zastrzeżeń, że jego matka przysłała tego uśmiechniętego, kędzierzawego olbrzyma, by zabrał go z sierocińca i wyruszył z nim w podniebną podróż do dalekiego miejsca za oceanem, w którym na niego czeka.
Todd przypomniał sobie nagle z niezwykłą wyrazistością popołudnie w parku, kiedy Kim spytała go, jakby wyglądało ich dziecko. Zapamiętał również i panikę, z jaką na to pytanie zareagował. Zastanawiał się teraz, co go tak wtedy przeraziło.
Gdyby Kim miała z nim dziecko, to... to byłoby ono zapewne podobne do tego małego, pomyślał. Miałoby wielkie, ciemne oczy, promienny uśmiech, subtelne, regularne rysy i delikatne palce artysty. Takie jak rodzice.. . Roberto odnalazł dłoń Todda i zacisnął na niej paluszki. Todd delikatnie uścisnął rączkę dziecka i poczuł nagły przypływ wzruszenia; Zamrugał gwałtownie powiekami, a gdy udało mu się powstrzymać łzy, spojrzał na małego i spróbował się do niego uśmiechnąć.
– Wiesz co, chłopie? Robi się późno. Co byś chciał zjeść na kolację?
– Może hamburgera. Tak jak wczoraj – odparł Roberto po chwili namysłu.
Todd parsknął śmiechem i klepnął go po ramieniu.
– Dobra. Całą prawie gotówkę zostawiłem naszemu przyjacielowi, ale na dwa hamburgery powinno starczyć.
Po kolacji powędrowali piechotą w stronę hotelu. Po drodze zatrzymali się w parku, by nakarmić okruchami chleba gołębie. Roberto uwielbiał to robić; karmienie ptaków stało się ich codziennym rytuałem. Todd stał na brzegu stawu, trzymał ręce w kieszeniach i przyglądał się chłopcu. Zdał sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo puste stanie się jego życie, gdy odda małego w ręce Julii i znowu zostanie sam.
Wszystko, co dotąd wydawało mu się takie atrakcyjne i ważne – jego malarstwo, podróże, przyjaciele, przyjęcia, zabawy – jawiło mu się teraz, oglądane z drugiego krańca świata, dziwnie puste i pozbawione głębszego sensu. Tylko ten chłopiec... i Kim... pozostawali realni i naprawdę się liczyli.
– Opowiesz mi coś na dobranoc? – spytał Roberto, gdy znaleźli się już blisko hotelu.
– A co byś chciał usłyszeć?
– To, co mi już raz opowiadałeś. Tę historię o kowboju, który jeździł na rozszalałym byku i jak z niego zleciał, to wylądował po drugiej stronie płotu, – Dobra. To akurat będzie łatwe. Wiesz, że to jest prawdziwa historia?
– Tak myślałem. To ty byłeś tym kowbojem?
– Tak. To ja nim byłem. – Todd schylił głowę i uśmiechnął się do – małego.
Roberto westchnął radośnie i zacisnął paluszki na jego dłoni.
– Wiedziałem.
Todd uśmiechnął się ponownie. Jeszcze tylko kilka metrów dzieliło ich od obskurnego hotelu, który po trosze zaczęli obaj traktować jak dom.
W opustoszałym holu natknęli się na kilkunastoletniego wyrostka, który bacznie im się przyjrzał, po czym ruszył szybko w ich kierunku, sięgając ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Todd zaniepokoił się i natychmiast odruchowo zasłonił sobą dziecko.
– O co chodzi? – spytał ostro.
Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął z zanadrza otwartą kopertę, z której wystawał plik ostemplowanych dokumentów.
– Emilio życzy wesołych świąt – wymamrotał łamaną angielszczyzną.
Po chwili już go nie było. Wmieszał się w tłum na rojnej ulicy, podczas gdy Todd patrzył za nim przez otwarte drzwi, ściskając w drżących dłoniach drogocenną kopertę.
Wigilijny ranek wstał szary i ponury.
Na dworze zawodził lodowaty wiatr, a nad zachodnią równiną zbierały się ciężkie chmury, zwiastując śnieg. Barbara obudziła się, wyjrzała przez okno, po czym pospiesznie włożyła wełniane spodnie i kaszmirowy sweter. Lubiła spać w chłodnej sypialni, ale tym razem poranny chłód dał jej się naprawdę we znaki.
Zeszła na dół i natknęła się na Julię, która wstała wcześniej i krzątała się już w kuchni.
– Dzień dobry, kochanie – powitała ją Barbara. – A więc wreszcie nadeszły święta, chociaż oficjalnie zaczynają się dopiero jutro.
– W moim kraju najbardziej uroczyście obchodziliśmy Wigilię – powiedziała cicho Julia. Stała przy blacie kuchennym, zajęta wyciskaniem soku z pomarańcz. – Jedliśmy razem obfite śniadanie, a potem składaliśmy wizyty, przyjmowaliśmy gości... Wieczorem szliśmy do kościoła, a przed pójściem spać otwieraliśmy zawiniątka z prezentami. I w pierwszy dzień świąt już się właściwie tylko odpoczywało.
– Wiesz co? – podchwyciła Barbara z uśmiechem. – To nadzwyczaj sensowny plan. Możemy go natychmiast wypróbować.
Julia nie odpowiedziała. Barbara z troską wpatrywała się w jej szczupłe plecy, które nagle jakby się przygarbiły.
– Julio...
– Tak, proszę pani?
– Przygotujmy sobie dziś śniadanie w salonie. Go ty na to? Ja zaraz nakryję do stołu, a ty przyniesiesz jedzenie, dobrze?
– Czy mam zapalić świece? – spytała Julia, wyraźnie ożywiona.
– Oczywiście. A dla kogo one są, jak nie dla nas?
Barbara starała się zrobić wszystko, by stworzyć choćby namiastkę świątecznego nastroju. Wyjęła najlepszą zastawę porcelanową i pięknie grawerowane sztućce, zapaliła świeczki na leżącym na środku stołu stroiku. Odstąpiła o krok i z satysfakcją przyglądała się swemu dziełu. W chwilę potem zjawiła się Julia, przynosząc na srebrnej tacy świeżo zaparzoną kawę, jajka po wiedeńsku, pieczone angielskie bułeczki i dżem truskawkowy.
– Ależ tu pięknie – powiedziała z zachwytem. W porównaniu z pochmurną, wietrzną pogodą za oknem, w salonie panowała wyjątkowo przytulna atmosfera. – Jaka szkoda, że... – Głos jej się załamał.
Westchnęła ciężko, splotła dłonie i zacisnęła tak mocno, że palce jej pobielały.
Barbara podeszła do niej i serdecznie pogładziła po ramieniu.
– Zapomniałam o melonie – wyjąkała Julia. – Zostało go jeszcze trochę w lodówce. Zaraz pójdę.
– A może ja przyniosę?
– Nie – szepnęła Julia i odwróciła się szybko, by ukryć łzy. – Niech się pani nie fatyguje. Ukroję kilka plastrów i zaraz wrócę.
Oddaliła się natychmiast, spiesząc do kuchni jak do bezpiecznego schronienia, w którym można wreszcie wybuchnąć płaczem. Barbara nalała filiżankę kawy, sięgnęła po bułeczkę, ale po chwili odłożyła ją i posępnie wpatrzyła się w okno.
Poranną ciszę przerwał ostry dźwięk dzwonka. Barbara drgnęła, wytrącona z równowagi. Z niepokojem zastanawiała się, któż to może tak wcześnie do nich dzwonić. Oby tylko nie to, pomyślała, spoglądając nerwowo w stronę kuchennych drzwi. Na szczęście Julia zamknęła je za sobą. Ale wszystko jedno... To byłoby zbyt okrutne, gdyby akurat teraz...
Odstawiła filiżankę z kawą, wstała i ruszyła do holu.
– To na pewno roznosiciel gazet – powiedziała półgłosem, dodając sobie w ten sposób otuchy. Zaczęła zastanawiać się, gdzie znajdzie drobne pieniądze na świąteczny napiwek. Kiedy wreszcie otworzyła drzwi, skamieniała ze zdumienia.
Na schodach stał Todd. Jego ramiona i włosy były lekko przyprószone śniegiem. Towarzyszył mu chłopiec, który trzymał Todda za rękę i ciemnymi, poważnymi oczami wpatrywał się w Barbarę. Malec ubrany był w sztywne, nowe dżinsy i wiśniową kurtkę narciarską. Wolną ręką przyciskał do swego boku jaskrawą, papierową torbę. Nie odzywał się ani słowem, choć widać było, że drży z emocji.
– Witaj, Buniu! – pozdrowił ją Todd i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Wesołych świąt.
– Todd! Czy to naprawdę jest...
– No pewnie – obruszył się wnuk. Wprowadził małego do holu i zamknął za sobą drzwi.
Barbara opadła na kolana, by z bliska przyjrzeć się dziecku.
– Witaj, Roberto! – wyjąkała przez łzy. – Nie wyobrażasz sobie, jaka jestem szczęśliwa.
– To jest właśnie babcia, o której ci opowiadałem – wyjaśnił Todd w odpowiedzi na pytające spojrzenie małego. – Jest bardzo miła i lubi małych chłopców.
Roberto skwitował tę informację poważnym skinieniem głowy. Widać było, że wszystko, co mówi Todd, traktuje serio.
– Dzień dobry, babciu – przywitał się grzecznie, nadal przyciskając do boku torbę. – Mam dla ciebie prezent. Jest tu w środku, zawinięty w ten piękny papier.
– Co ty powiesz, kochanie? W takim razie musimy go położyć pod choinkę. Wiesz, dziś jest Wigilia, a prezenty wolno nam będzie obejrzeć dopiero jutro. Będziemy musieli czekać do północy.
– Do jutra jakoś wytrzymamy, Buniu – rzekł Todd z uśmiechem. – Jesteśmy w podróży od trzydziestu godzin. Musimy teraz coś zjeść i przespać się trochę, bo inaczej nie będzie z nas żadnego pożytku. Gdzie jest Julia? Mam nadzieję, że w domu – zaniepokoił się nagle.
Barbara podniosła się z kolan i pogłaskała ciemną, lśniącą główkę chłopca. Stał bez ruchu i przyglądał się szeroko otwartymi oczami luksusowemu domostwu, które najwyraźniej nie przypominało mu niczego, co widział dotychczas.
– Dlaczego nie zadzwoniłeś? – syknęła Barbara, zbliżając usta do ucha wnuka, – Czy ty zawsze musisz się niepoczytalnie zachowywać?
– Na wyspie, na której go znalazłem, w ogóle nie było telefonów. A w Manili, szczególnie o tej porze roku, czeka się na połączenie międzynarodowe co najmniej kilka godzin. Gdybym zaczął do was telefonować, to pewnie nie zdążyłbym na święta. I tak cudem udało mi – się załatwić formalności.
– Oj, Todd! Znowu coś kręcisz – strofowała go. – Znam cię dobrze. Chciałeś nam zrobić niespodziankę. Biedna Julia dostanie teraz ataku serca. Sama cudem go uniknęłam. Ale powiedz – dodała już innym tonem – jak ci się udało go...
– To długa historia, Buniu. Jestem tak zmęczony, że nie byłbym w stanie w tej chwili jej opowiedzieć. Zjem coś, prześpię się i potem sobie pogadamy. Poproś teraz – Julię – ponaglił ją delikatnie. – Powiedz jej, że mam dla niej małą niespodziankę.
Todd schylił się, wziął chłopca na ręce, pocałował w policzek i pogładził wolną ręką po plecach. Roberto przytulił się do piersi rosłego mężczyzny z taką ufnością, że widać było, iż traktuje go jako najlepszego opiekuna. Nadal trzymał w rączce torbę z prezentami, choć można się było obawiać, że za chwilę ją wypuści: jego główka, wsparta na ramieniu Todda, zaczęła się podejrzanie kiwać, a oczy zamykały się same. Wolną ręką próbował je przetrzeć, po czym wsadził sobie do buzi dwa paluszki, które najwyraźniej służyły mu jako smoczek.
– Kochane maleństwo – szepnęła Barbara. – Obaj jesteście kochani. – Wspięła się na palce i pocałowała Todda W policzek.
– Buniu, proszę cię, zawołaj Julię – powtórzył. – Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo czekałem na tę chwilę.
Barbara skinęła głową i ruszyła w stronę kuchni. Stąpała tak niepewnie, jakby pod jej stopami zamiast grubych, perskich dywanów znajdował się kruchy lód.
Tymczasem Julia zdążyła już opuścić kuchnię. Barbara znalazła ją w salonie. Stała przy stole i na kryształowej tacy układała plastry melona, owoce kiwi i truskawki, przeznaczone na deser. Doszła już jakoś do siebie, choć oczy miała nadal podejrzanie zaczerwienione.
– Słyszałam jakieś głosy. Czy włączyła pani radio? – spytała Barbarę.
– Nie, kochanie. Mamy porannego gościa.
Julia zbladła. Na jej twarzy pojawił się wyraz napięcia i przerażenia; ostatnio stale tak reagowała na dźwięk telefonu czy dzwonka do drzwi.
Barbara gorączkowo szukała słów, pragnąc przekazać jej radosną nowinę w taki sposób, by nie stało się to dla niej zbyt dużym szokiem.
– Wyobraź sobie, że zjawił się Todd – powiedziała tonem, z którego nic nie wynikało. – Postanowił spędzić z nami święta. Wsiadł w samolot i przyleciał.
– Z Hawajów? – zdumiała się Julia. – Na pewno musi być bardzo zmęczony.
– Wiesz, Julio... Okazało się, że nie był na Hawajach – ciągnęła Barbara spokojnie. – Gdy wyjechał stąd, uda] się prosto na Filipiny.
– Na Fili... na Filipiny? – Julia, wyjąkawszy z trudem te dwa słowa, przysłoniła sobie usta ręką i ze strachem w oczach zaczęła wpatrywać się w drzwi. Po sekundzie stanął w nich Todd. Uśmiechnął się do niej tak samo serdecznie jak zawsze, ale był sam. Zupełnie sam.
– Ładnie jest w tym waszym kraju, Julio – zwrócił się do niej. – Wyspy są naprawdę przepiękne.
– Ależ, Todd... Czy... Czy udało ci się coś...
– Przede wszystkim ledwie udało mi się zdążyć. Prawie nie chodziłem po sklepach. Mam dla ciebie tylko jeden mały upominek.
Sięgnął ręką za siebie, odsunął się na bok – i w tym momencie pomiędzy jego nogą a framugą ukazał się Roberto. Mały stał przez chwilę nieruchomo i wpatrywał się w matkę. Julia wydała z siebie spazmatyczne westchnienie, zachwiała się i mocno uchwyciła za krawędź stołu. Pochyliwszy się w stronę drzwi, wpatrywała się w twarz poważnego, ciemnowłosego chłopca. Po chwili przestała go widzieć, gdyż jej oczy wypełniły się łzami.
– Roberto – wyszeptała wreszcie. – Czy to naprawdę ty? Chłopiec upuścił trzymaną w ręku torbę, wysunął rękę z dłoni Todda i wolniutko, jakby z wahaniem, ruszył w kierunku opartej o stół kobiety. Postąpił najpierw jeden niepewny krok, potem drugi – i nagle, z przeraźliwym szlochem pomknął przez pokój i rzucił się w objęcia matki. Wczepił się w nią rączkami i przylgnął tak mocno, jakby bał się, że ktoś zechce go od niej oderwać.
Julia trzymała synka na rękach, płacząc i śmiejąc się przez łzy. Wtuliwszy twarz w jego ciemne, potargane włosy, szeptała jakieś urywane, pieszczotliwe słowa, głaskała go i uspokajała.
Barbara i Todd przyglądali im się w milczeniu, przejęci i wzruszeni, nie zauważywszy nawet, że także mają policzki mokre od łez.
– Roberto – wyszeptała ponownie Julia. – Stał się cud. Ty chyba spadłeś z nieba.
– To chyba jest naprawdę cud – odezwała się Barbara zachrypniętym ze wzruszenia głosem. – Todd dokonał niesłychanej rzeczy. Jestem z niego dumna. – Podeszła do wnuka i serdecznie go uściskała.
– Och, Todd – wyjąkała Julia. – Jak ja mam ci dziękować?
Todd wiercił się niespokojnie, próbując przetrzeć sobie dyskretnie oczy.
– Nie musisz mi dziękować. Największą nagrodą jest dla mnie to, że wreszcie mogę oglądać was razem – mruknął. – Zdążyłem się przywiązać do tego małego i cieszę się, że jest szczęśliwy.
Roberto rzeczywiście wyglądał na szczęśliwego. Przestał szlochać i tulić się do matki, która nadal trzymała go na rękach, odchylił głowę, by móc ją widzieć, po czym uśmiechnął się do niej radośnie, chwycił w dłonie kosmyk jej włosów i pociągnął delikatnie, zwracając w ten sposób na siebie uwagę.
– Mamo, kupiłem ci prezent – oznajmił. – Todd pomógł mi go wybrać w takim wielkim sklepie, do którego przylatują samoloty.
Julia uśmiechnęła się do niego przez łzy.
– Naprawdę, synku? Na lotnisku? Czy to prezent gwiazdkowy?
– Tak! – odparł Roberto, coraz bardziej podniecony. – Ale będziesz musiała poczekać do jutra, bo Todd powiedział, że święty Mikołaj przybędzie dopiero wieczorem. Napadało dużo śniegu i on przyjedzie na saniach zaprzęgniętych w renifery i będzie rozdawał wszystkim prezenty. Todd opowiadał mi w samolocie o świętym Mikołaju.
Barbara pierwsza opanowała się na tyle, by zacząć działać racjonalnie. Zbliżyła się od stołu i pogłaskała małego po głowie. Roberto przylgnął mocniej do matki i przyglądał się zalękniony tej dziwnej, wysokiej kobiecie. Wyglądało na to, że zupełnie zapomniał, co przed chwilą mówił mu o niej Todd.
– Sporo już czasu minęło, odkąd w tym domu był mały chłopiec – rzekła Barbara. – Na strychu znajdziemy jeszcze jakieś zabawki, a tu, na dole, mamy pieska, który na pewno będzie chciał się z tobą pobawić.
Roberto wyśliznął się z rąk Julii, stał przez chwilę niepewnie przytulony do niej, a gdy wskazała mu palcem, gdzie znajduje się Hugon, ruszył w kierunku koszyka, ciągnąc za sobą matkę.
Todd spojrzał z podziwem na babkę. Zawsze imponowała mu tym, że potrafiła poradzić sobie w każdej sytuacji. W milczeniu przeszli oboje do kuchni.
– Buniu... – zaczął, gdy znaleźli się sami.
– Co takiego, kochanie?
– Jestem taki zmęczony, że ledwie trzymam się na nogach. Pomożesz mi załatwić sprawę ze świętym Mikołajem?
Barbara parsknęła śmiechem.
– Kto by to pomyślał, że znowu będziemy musieli korzystać z usług poczciwego świętego.
– No właśnie, Buniu... Wszystko przez to, że przyjechaliśmy w ostatniej chwili.
– Bez uprzedzenia – uściśliła. – No dobrze – powiedziała cieplej. – Powiedzmy, że znalazłby się jakiś zawodowy sobowtór Mikołaja... Gzy masz listę prezentów dla małego?
– Oczywiście. Długą na kilometr. Temu biednemu dzieciakowi podoba się wszystko, A nic nie ma. Nigdy nic nie miał.
– No cóż... Zaplanujmy więc sensownie dzień – stwierdziła z poważną miną. – Musisz się teraz przespać. Roberto także powinien natychmiast pójść do łóżka. Julia nie będzie miała zapewne nic przeciwko temu, żeby zostać tu jako opiekunka, a ja wyjdę z domu około południa i spróbuję skompletować to twoje zamówienie dla świętego Mikołaja.
– Jesteś cudowna, Buniu!
– No... powiedzmy – mruknęła i nagle spoważniała. – Powiedzmy, że trochę lepsza, niż byłam.
– Buniu... Widziałaś się z Kim? Co u niej? Muszę do niej jak najszybciej zadzwonić i powiedzieć, że przywiozłem chłopca. Na pewno bardzo ją to ucieszy.
– Nie uda ci się do niej zadzwonić – oświadczyła Barbara. – Jej babka powiedziała mi, że ma od rana robić zakupy, a potem do późnego wieczora malować w pracowni.
– Babcia Kim? – zdumiał się Todd. – A odkąd to udziela ci jakichś informacji?
– Od pewnego czasu się przyjaźnimy – odparła wyniośle. – Nie rób takiej zdumionej miny. Masako jest uroczą osobą. A teraz zjedz coś i natychmiast maszeruj spać. Ja zajmę się zakupami i postaram skontaktować się z Kim. Zgoda?
Nad miastem zapadł zmierzch. Wiatr ustał, zaczął padać śnieg, najpierw drobny, potem coraz gęstszy, przynosząc z sobą głęboką ciszę, która często spowija ziemię w wigilijny wieczór. Prawie wszystkie sklepy od dawna były zamknięte, a na ulicach widać było jedynie nieliczne samochody. Każdy starał się znaleźć jak najprędzej w zaciszu swego domu, by w towarzystwie rodziny odetchnąć wreszcie po szalonej krzątaninie i czekać, aż wielki, spływający o tej porze na ziemię spokój wypełni ich domy i serca.
Kim pracowała zapamiętale w swym studiu i tylko od czasu do czasu pozwalała sobie na to, by wyjrzeć przez okno na zaśnieżoną, przyozdobioną lampionami ulicę. Otwarty był nadal jeszcze sklep, który – jako chyba jedyny w tej części miasta – prowadził całodobową sprzedaż; jego oświetlone wystawy mrugały poprzez kurtynę padającego śniegu jak światła dalekiego portu.
Spostrzegła nagle rodzinę, która śmiejąc się radośnie, właśnie ku niemu zmierzała. Mężczyzna prowadził za rękę chłopca, a jego młoda żona niosła na rękach niemowlę. Cała czwórka weszła do sklepu i wkrótce, obładowana paczkami, pojawiła się z powrotem na ulicy. Chłopiec dreptał obok ojca i mówił coś, gestykulując zawzięcie. Młody mężczyzna nachylił się, wziął go na ręce, pocałował w policzek i trzymając małego w ramionach, przyspieszył kroku. Po chwili zniknęli za rogiem.
Kim odwróciła się gwałtownie od okna. Poczuła się tak bezbrzeżnie samotna, jakby była jedyną istotą na świecie skazaną na to, by spędzić ten cichy, uroczysty wieczór w czterech ścianach pustej pracowni. Był to co prawda jej własny wybór, ale – jak powiedziała swej babce – nie miała w tym roku ochoty spędzać Wigilii w domu ojca, w towarzystwie brata, siostry i ich rodzin. Szczególnie zaś dzieci, które będą wyglądały tak uroczo w swych piżamkach i nocnych kapciuszkach, oczekując z wypiekami na policzkach na zjawienie się świętego Mikołaja.
Zmarszczyła brwi, zanurzyła pędzel w pojemniku z zieloną farbą i koncentrując się na pracy, zaczęła malować delikatny kontur liścia wodnej lilii.
Ciszę przerwał nagle ostry sygnał telefonu. Kim drgnęła, spojrzała ze zdumieniem na stojący w kącie aparat, po czym odłożyła pędzel i pospiesznie przeszłą przez pokój, by podnieść słuchawkę.
– Halo! Kim... przepraszam, że cię niepokoję...
– Pani McAllister? – zdumiała się.
– Przepraszam, że przeszkadzam ci w pracy, ale chcę się upewnić, czy pamiętasz, kochanie, o naszej umowie. Będziesz u nas jutro?
– Oczywiście.
– To dobrze. Julia serdecznie cię pozdrawia. Obie będziemy na ciebie czekały. Z tym że... chciałam jeszcze...
– Słucham?
– Chciałam cię zapewnić, że zawsze jesteś u nas mile widziana. Rozumiem, że nie chciałaś spędzać w tym roku Wigilii ze swoją rodziną... i dziećmi... Ale gdybyś nagle poczuła się samotna, to również i dziś serdecznie cię zapraszamy.
– Dziękuję, ale chyba będę pracowała do późna w nocy. I dziś naprawdę nie będę mogła przyjść.
– Zrobisz tak, jak ci będzie wygodnie. Ale pamiętaj, kochanie, że zaproszenie jest nadal aktualne.
Kim odłożyła słuchawkę i ze zdumieniem pokręciła głową. Któż by przypuszczał, że babka Todda będzie niecierpliwie czekać na jej wizytę. Jeszcze przed kilkoma tygodniami było to nie do pomyślenia. Co więcej, ona sama również miała szczerą chęć ją odwiedzić.
Rozejrzała się po pracowni i nagle podjęła decyzję. Pani McAllister ma rację. Tego wieczoru nie powinno się spędzać samotnie.
Zaczęła pospieszne sprzątanie; umyła pędzle, odstawiła na półkę farby, chwyciła kurtkę, kluczyki do samochodu i zbiegła ze schodów. Na ulicy wsiadła do zaparkowanego przed domem auta i nie bacząc na gęsto padający śnieg, pomknęła przez roziskrzone światłami miasto w kierunku ciemnej linii drzew, okalających willową dzielnicę, w której znajdował się dom babki Todda.
Dzwonek u drzwi nie działał, a gdy nikt również nie odpowiedział na jej pukanie, niepewnie uchyliła drzwi i wśliznęła się do środka. Zdjęła buty, zostawiła je w holu, po czym – coraz bardziej zaniepokojona – weszła do pustego salonu i rozejrzała się wokół.
– Hej! – zawołała niezbyt głośno. – Gdzie jesteście? Nasłuchiwała przez chwilę, ale nikt jej nie odpowiadał.
Nadal była niespokojna, choć ciepła, przytulna atmosfera tego wytwornego starego wnętrza, zaczynała działać na nią kojąco. Na kominku płonął ogień; w kącie jarzyły się lampki na wielkiej choince, a pod nią piętrzył się stos opakowanych w kolorowe papiery prezentów.
Dla kogóż są one przeznaczone? Przecież nie dla dwóch samotnych kobiet, pomyślała i w tym momencie usłyszała warczenie psa. To Homer zauważył wreszcie kogoś obcego, wydał kilka ostrzegawczych dźwięków i uznawszy, że formalności stało się zadość, położył na powrót łeb na łapach, by kontynuować przerwaną drzemkę. Usłyszała dobiegające z głębi domu śmiechy, a w chwilę potem odgłos zbliżających się kroków. Drzwi prowadzące cło kuchni otworzyły się i w progu stanęła Barbara. Miała na sobie biały fartuch, a w rękach wielką makutrę.
– Witaj, kochanie. Prażyliśmy popcorn. Strzelał tak, że zupełnie nie słyszeliśmy dzwonka.
– Popcorn? – zdumiała się Kim.
– Kto to przyszedł, Buniu? – usłyszała nagle głos, który wywołał w niej dreszcz.
Todd wszedł powoli do pokoju i gdy nagle, spoza pleców Barbary, zobaczył Kim, stanął jak wryty. Na jego twarzy pojawił się grymas napięcia, lecz oczy płonęły tym samym co zawsze blaskiem.
– Kim – powiedział cicho. – Kochana, dobrze, że jesteś.
Wpatrywała się w niego oniemiała, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Ten mężczyzna, którego znała tak dobrze i od dawna kochała, wydał jej się nagle jakby trochę zmieniony; inny, niż go pamiętała. Schudł, rysy mu się wyostrzyły; musiał być bardzo zmęczony, o czym świadczyła bladość, która – jak to często bywa w stanach wyczerpania – zdawała się wyzierać spod opalenizny. Oczy natomiast miał radosne i spokojne, jakby nagle pogodził się ze światem i samym sobą. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że Kim zaczęła drżeć.
U boku Todda pojawił się nagle mały chłopiec; wyjrzał ostrożnie zza jego nóg, cofnął się i ponownie wychylił na tyle, by widzieć Kim. Gdy tylko zobaczyła jego ciemną główkę i wpatrzone w siebie skośne, ciekawe oczy, poczuła, że świat zawirował jej przed oczami. Za dużo tych niespodzianek.
– Pozwól, że przedstawię ci mojego towarzysza podróży. Oto nasz Roberto. – Todd wziął malca na ręce i pocałował go w policzek. – Kolego, przywitaj się z Kim. To jedna z najmilszych kobiet na świecie.
– Dzień dobry, Kim – szepnął Roberto, zawstydził się nagle i wtulił twarz w koszulę Todda. Barbara bąknęła coś pod nosem i zniknęła w kuchni. Słychać było, jak ściszonym głosem rozmawia tam z Julią.
Kim zrobiła kilka niepewnych kroków.
– A więc nie byłeś... – Rozpaczliwie szukała właściwych słów. – A więc nie byłeś na Hawajach...
– Byłem, ale krótko. Samolot wylądował tam po to, żeby uzupełnić paliwo, a potem poleciałem nim dalej, na Filipiny.
– I dzwoniłeś do mnie z...
– Z drugiego końca świata. Czułem się bardzo zmęczony i samotny. Bałem się, że coś mi się stanie, jeśli nie usłyszę twojego głosu.
– Och, Todd...
Spojrzała na chłopca. Najwyraźniej poczuł się już pewniej, gdyż zsunął się z rąk Todda i powędrował pod choinkę, by obejrzeć leżący tam stos prezentów.
– Wiesz, że ja też coś dostanę od świętego Mikołaja? – zwrócił się do Kim.
– Oczywiście, kochanie. – Uśmiechnęła się do niego przez łzy. – Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że do nas dotarłeś. Podobała ci się podróż samolotem? Roberto poważnie skinął głową.
– Todd opowiadał mi dużo różnych historyjek, a kiedy byłem zmęczony, brał mnie na ręce i wtedy mi się dobrze spało.
Kim poczuła gwałtowny ucisk w gardle. Nadal jednak unikała wzroku Todda, bo nie była pewna, czy zobaczy w nich to, na czym jej tak bardzo zależało.
– Jak go znalazłeś? – spytała szeptem. – Miałeś jakiś pomysł? Wiedziałeś, od czego zacząć?
– Nie miałem żadnego pomysłu. Pojechałem na miejsce i zacząłem – frontalny atak. Szamotałem się, błądziłem, robiłem masę głupstw. Aż wreszcie szczęście się do mnie uśmiechnęło i natrafiłem na ludzi, którzy mi pomogli.
– Och, Todd...
Teraz dopiero odważyła się powtórnie na niego spojrzeć. Rezultat był taki, jak przypuszczała: zapragnęła go tak bardzo, że graniczyło to z fizycznym bólem.
Tym razem wydał jej się wyższy i masywniejszy, niż go zapamiętała. Tyle razy nawiedzał ją w snach, ale teraz, na jawie, wyglądał pogodniej i dojrzalej. Miał na sobie swój zwykły strój: wytarte dżinsy i poplamioną farbami koszulę. Jego dłoń spoczywała na głowie chłopca w geście niewymuszonej, instynktownej opiekuńczości.
Roberto również był umazany farbami. Prażenie kukurydzy musiały widać poprzedzić warsztaty artystyczne.
– Lubisz malować, Roberto? Pokażesz mi swoje obrazki?
Chłopiec radośnie skinął głową, podbiegł do kredensu i wyciągnął z bocznej szuflady zrolowany plik. Rozwinął arkusz bristolu i pokazał ten, na którym widniała jakaś brązowa mazanina z czerwonym, zamaszystym zawijasem, stanowiącym jej centralny akcent. Na jednym z rogów widniały ślady rozlanej czerwonej farby. Artysta najwyraźniej próbował ją wytrzeć, pozostawiając ślady linii papilarnych i brunatne zacieki.
– Tu zdarzył się wypadek – wyznał mały, wskazując ten fragment obrazu. – Ale Todd powiedział, że to wygląda jak... jak...
– Jak Jackson Pollock? – roześmiała się Kim.
– O właśnie – przytaknął Roberto, spojrzawszy na nią z podziwem. – A jak ci się podoba to? – spytał, wskazując na centralny zawijas.
– Bardzo ładne. Bardzo kolorowe. A to co?
– Jak to co? To Hugon! Z czerwoną wstążką. Młody pies usłyszał widocznie, że ktoś go woła, i przybiegł natychmiast z kuchni.
– Zdaje się, że Hugon chce wyjść na dwór – zauważył Todd. – Czy nie zechciałbyś, Roberto, ubrać się cieplutko i wyprowadzić go na chwilę do ogródka?
Chłopiec skinął radośnie głową i nie czekając, aż Todd skończy mówić, pomknął wraz z psem do kuchni.
– Idziemy do ogródka! – zawołał. – Może spotkamy tam Mikołaja!
– Oj, chyba nie, mój drogi – dobiegł z kuchni głos Barbary. – Święty Mikołaj przychodzi bardzo późno, wtedy kiedy mali chłopcy leżą już w łóżeczkach.
Za zamkniętymi drzwiami rozległ się głos Julii. Nie usłyszeli, co powiedziała, ale jej śmiech był tak radosny i zaraźliwy, że oboje natychmiast się uśmiechnęli.
– Co za wspaniały dzieciak – odezwał się Todd, spoglądając w kierunku drzwi, za którymi zniknęli chłopiec i pies. – Wiesz, Kim. Miałaś rację.
– Co masz na myśli?
– Okazało się, że lubię dzieci. Spędziłem trochę czasu z tym smykiem i były to jedne z najlepszych chwil, jakie pamiętam. Myślałem, że nie potrafię być troskliwy i odpowiedzialny. .. ale myliłem się. Opiekowanie się tym dzieckiem sprawiło mi tyle radości, że sam już nie wiem, czego się naprawdę bałem...
– Upiorów z dzieciństwa – szepnęła, pragnąc się do niego przytulić. – I jeśli się od nich uwolniłeś, to twoja przyszłość należy do ciebie, Todd.
– Przekonałem się także, jak bardzo cię kocham. Miałem trochę czasu, żeby to przemyśleć. I teraz już wiem, że nie jest to jedynie chwilowe, erotyczne zauroczenie. Uwielbiam cię, Kim. Jesteś moją wielką miłością i pozostaniesz nią na zawsze; Wiem, że kochać cię będę tak samo mocno, gdy będziesz miała tyle lat, co moja babka. A co więcej, wiem, że ty też mnie nigdy nie zawiedziesz. I dlatego chcę...
– Todd...
– Pozwól mi skończyć. Wyznaję ci to, co powtarzałem sobie w myślach od tygodni. Chcę się z tobą ożenić, Kim. Czy będziesz w stanie mi przebaczyć, że przez egoizm i głupotę sprawiłem ci tyle bólu?
– Todd. Nie wiem, co mam powiedzieć.
– Nie musisz nic mówić, kochanie. Jeśli nadal mnie kochasz, to mnie po prostu pocałuj.
Nawet gdyby chciała się nadal opierać, to i tak na nic by się to zdało. Znalazła się nagle w ramionach Todda i gdy tylko przytuliła się do niego i poczuła na swych wargach znajomy dotyk jego ust, zapomniała o całym świecie. Objęła go z całej siły i westchnąwszy z rozkoszy, zaczęła go całować.
– Och, jak dobrze – udało jej się wreszcie wyszeptać. – Żebyś wiedział, jak ja za tobą tęskniłam.
– Ja też za tobą tęskniłem. A teraz...
– Co teraz? – Przymknęła oczy i uniosła ku niemu twarz. Ogarnęła ją nagle fala wielkiej błogości.
– Złożę ci wreszcie życzenia. Wiele szczęścia z okazji świąt, kochanie – powiedział głosem zmienionym ze wzruszenia. – Masz jakieś plany na resztę wieczoru? I na resztę życia?
Chciała mu natychmiast odpowiedzieć, ale nie potrafiła znaleźć słów, które byłyby w stanie wyrazić, jak bardzo jest szczęśliwa. A zresztą... i tak nie zdałoby się to na nic, gdyż znowu zaczął ją całować. Jego usta, stęsknione i niespokojne, błądziły po jej twarzy i szyi, każąc zapomnieć o słowach i dać się ponieść wielkiej fali szczęścia.
W kominku płonął ogień. Stary Homer ocknął się z drzemki i skierował na nich swe zaspane ślepia. Spodobało mu się chyba to, co zobaczył. A może im nawet trochę zazdrościł?
– Ja też składam ci życzenia – wyszeptała w końcu. – Z okazji świąt. Pierwszych z wielu, które po nich nastąpią. Niech to będą nasze pierwsze, wspólne święta.
– Kim, posłuchaj.
Wziął ją za rękę i poprowadził do okna. Gdzieś z daleka dobiegał śpiew kolędników. Dźwięczne, srebrzyste brzmienie pieśni stało się na moment głośniejsze, po czym rozpłynęło się w oddali i ucichło, wtapiając w noc i padający śnieg.
A potem nastąpiła wielka cisza, jedna z tych ulotnych chwil, kiedy cały świat pogrąża się w niezmąconym spokoju, tak kojącym i błogim jak miłość – odwieczny dar losu, jaki odnalazło tych dwoje pod choinką.