Teresa Medeiros
Anioł
(Once an Angel)
Pamiętam, jak kurczowo ściskałam dłoń mamy, kiedy Ty, odziany w mundur, odchodziłeś, by walczyć za swój kraj w Wietnamie. Byłeś wtedy dla mnie najprzystojniejszym mężczyzną na świecie. Najbardziej wzruszający był jednak dzień, kiedy wróciłeś do domu. Zawsze będziesz moim bohaterem, Tato, a ta książka dedykowana jest właśnie Tobie.
Dla Barbary Caldwell i Anne Hall Eiseman,
dwóch najwspanialszych sióstr,
których nigdy nie miałam.
I dla Michaela, który udowodnił mi,
że anioły istnieją naprawdę.
Prolog
Nowa Zelandia 1865
Zdrętwiałe palce Justina Connora wyprostowały się powoli. Dymiący pistolet wypadł mu z dłoni. Przerażeni hukiem wystrzału tubylcy uciekli, zostawiając go samego z rykiem fal i ciemnym kształtem skulonym na piasku kilka metrów dalej.
Justin zmełł w ustach paskudne przekleństwo.
Mroczny strach ogarnął jego serce, kiedy ruszył w stronę nieruchomej sylwetki porzuconej na plaży niczym zepsuta lalka.
Blask księżyca obmywał twarz Davida, przystojną w swej dobrotliwej zwyczajności, twarz, która na londyńskiej ulicy nie wyróżniałaby się niczym specjalnym spośród setek innych. Z kącika ust wypłynęła mu cienka strużka krwi.
Otworzył powoli oczy.
– Hej, chłopcze, mógłbyś przesunąć się trochę w lewo? Chcę poczuć wiatr. – Jego spokojny, rzeczowy głos przyniósł Justinowi tak ogromną ulgę, że ten omal nie rozpłakał się ze wzruszenia.
Opadł na kolana i porwał Davida w ramiona.
– A niech cię, Scarborough! Nie waż się mi teraz umierać!
Koszula Davida przesiąknięta była krwią. Podbijając tę dziką krainę, Justin widział już zbyt wiele śmiertelnych ran. Choć próbował jeszcze zatrzymać krwawienie gołymi rękami, wiedział, że człowiek, który był mu przyjacielem, bratem i ojcem, wkrótce umrze. Odsunął kosmyk włosów z bladego czoła Davida.
David uniósł rękę. Wokół jego palców zapleciony był zloty łańcuch.
– Claire – wyszeptał ochryple.
Kiedy wciskał łańcuch w okrwawioną dłoń Justina, ten zrozumiał, dlaczego David pobiegł do ich namiotu, a nie do łodzi. Chciał zabrać stamtąd nie broń, lecz miniaturowy portret swojej córki, który nosił w kopercie zegarka.
Głos Davida słabł coraz wyraźniej.
– Pojedź do niej. Powiedz jej, że ją kochałem. Zaopiekuj się moim małym aniołem, Justinie. Przysięgnij, że to zrobisz.
Justin nie mógł mówić. Straszliwy smutek ściskał go za gardło. Patrzył na zegarek w swej dłoni, bał się go otworzyć. Czy będzie mógł spojrzeć w tę uśmiechniętą twarz, w łagodne brązowe oczy, i opowiedzieć, jak jej ojciec umierał w jego ramionach w dalekim, dzikim kraju? Jeśli niczego mu nie obieca, David może nie umrze.
Zdobywając się na ostatni wysiłek, David wbił palce w jego ramię. Mówił przez zaciśnięte zęby.
– Na Boga, Justinie! Przysięgnij. Musisz!
Justin pochylił głowę, nie śmiąc spojrzeć w rozpalone oczy przyjaciela.
– Przysięgam – wyszeptał.
David opadł bezsilnie w jego objęcia.
– Dobry chłopak. – Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. – Tam, dokąd idę, nie będę potrzebował kopalni złota – mruknął. – Tam ulice wybrukowane są złotem.
Justin uśmiechnął się przez łzy.
– Jak zawsze optymista, co? Nikt jednak mu nie odpowiedział.
Przytulił martwe ciało do piersi, kołysząc się z wolna, kiedy poczucie winy i osamotnienia okryło go niczym fale oceanu bijące o brzeg.
Gdy wreszcie wstał, ścierpnięte nogi drżały pod nim. Wziął Davida na ręce, niczym małe dziecko. Jego głowa zwisała bezwładnie nad ramieniem Justina, blask księżyca rozpalał ogniste błyski w jego kasztanowych włosach. Justin ułożył go powoli, z ogromną troskliwością na dnie łódki. Za pomocą długiej żerdzi odepchnął łódź od brzegu, a potem legł obok Davida, pełen rozpaczy.
Bolała go ręka. Spojrzał na nią i zrozumiał, że ściska kopertę zegarka tak silnie, że ta odcisnęła się wyraźnie w jego dłoni. Powoli otworzył złoty medalion.
Z portretu patrzyła nań dziecięca twarzyczka okolona burzą niesfornych rudych loków. Jej oczy pełne były ufności i ciepła. Oczy Davida roziskrzone życiem. Justin zamknął kopertę. Wszystkie ich marzenia zostały teraz pogrzebane. Wszystkie przepadły – kopalnia złota, Nicholas, spadek Claire. Oparł głowę o burtę łódki, pozwalając, by fale same unosiły łódź, a blask gwiazd rozmył się w jego zapłakanych oczach.
Anglia, Londyn 1865
Panna Amelia Winters zerknęła ukradkiem znad krawędzi okularów, kiedy do biblioteki wsunęła się cicho dziewczynka. Jeszcze kilka miesięcy temu Claire wpadłaby jak wicher, powiewając wstążkami, w rozpiętych butach, paplać bez ustanku. Szkoda, że trzeba było zaginięcia jej ojca, by pohamowała swój temperament i stała się prawdziwą młodą damą.
Prócz tych włosów. Nauczycielka prychnęła z niesmakiem. Wszystkie grzebienie i szczotki świata nie mogłyby ułożyć należycie niesfornych loków. Nawet w ubraniu o stonowanym kolorze dziewczynka przypominała raczej rozczochranego cherubina niż uczennicę Foxworth. Przynajmniej jej fartuszek choć raz był czysty. Panna Winters nie dostrzegała na nim śladów pyłu węglowego, co oznaczało, że Claire nie bawiła się ostatnio ze służącymi, nie było tam też żadnych włosów, co z kolei dowodziło, że nie wyniknęła się znów do stajni, by karmić małe koty, które nie wiadomo po co uratowała ze studni sąsiadów.
Kiedy dziewczynka dygnęła przed nią niedbale, z jej ust wydobył się mały obłoczek pary. Lepiej nie marnować węgla, kiedy zbliża się luty, pomyślała Amelia, otulając się szczelniej kocami.
Claire przysiadła ostrożnie na skraju skórzanego fotela, jakby bała się, że potężny mebel zaraz ją połknie. Amelia patrzyła na nią uważnie. Gdzież podziała się ta rumiana, krąglutka dziewczynka? Teraz wydawała się niezwykle chuda, wręcz koścista, jej wielkie ciemne oczy odcinały się wyraźnie od bladej jak mleko twarzy. To właśnie te oczy nadawały jej wyraz powagi i smutku, zupełnie nieprzystający do jej jedenastu lat i dziecięcej natury. Tylko dłonie Claire nadal były niespokojne, mięły bez ustanku pożółkłą kartkę papieru, która miała być jej ostatnim listem od ojca.
Gdzieś w duszy Amelii poruszyły się głęboko ukryte pokłady współczucia. Lepiej zrobić to szybko i zabić nadzieje dziecka jednym, celnym ciosem.
Poprawiła arkusz papieru na biurku i odchrząknęła głośno.
– Przykro mi, ale muszę cię poinformować...
– Naprawdę? – przerwała jej Claire.
Amelia podniosła wzrok znad kartki.
– Co naprawdę?
– Naprawdę pani przykro?
Panna Winters zamrugała szybko. Ich spojrzenia spotkały się ze sobą na moment. Dziecko wcale nie chciało jej dokuczyć, było po prostu ciekawe, co jeszcze mocniej zirytowało Amelię.
Poprawiła okulary, odkrywając z zaskoczeniem, że jej ręce drżą bardziej ze strachu niż złości.
– Staraj się panować nad swymi impertynenckimi odruchami, młoda damo. Mam przed sobą list od sir George'a Greya, gubernatora Nowej Zelandii. Pan gubernator donosi z głębokim żalem, że twój ojciec, David Scarborough, nie żyje.
W pokoju zapadła śmiertelna cisza. Claire pobladła jeszcze bardziej, jej małe piąstki zacisnęły się na liście. Wiedziała, przemknęło przez głowę Amelii. Mój Boże, ona już wiedziała.
Żałując nieco ostrych słów, które wypowiedziała przed chwilą, Amelia brnęła dalej.
– Twój ojciec nie zostawił ci żadnego zabezpieczenia, możesz jednak zostać w Foxworth tak długo, jak będzie to konieczne.
Co ona wygadywała? Przecież nie znosiła tego okropnego dziecka. Wszystkie te lata, które spędziła jedynie w towarzystwie ojca, dały dziewczynce pewność siebie graniczącą z arogancją. Nie było to zachowanie godne uczennicy Foxworth. Powinna bezzwłocznie wysłać ją do sierocińca.
Jednak zbita z tropu kamienną powagą i spokojem dziewczynki, Amelia ciągnęła dalej:
– Oczywiście, będziesz musiała zwolnić swoją kwaterę, jako że uczennice nie zalegające z czesnym...
– To nie będzie konieczne.
Amelia skrzywiła się. Dziewczynka znów jej przerywała. Czy ojciec nigdy nie uczył jej dobrych manier?
– Nie będę musiała korzystać z pani szczodrobliwości – ciągnęła Claire tonem chłodnym i wyniosłym, niczym pozbawiona majątku księżniczka. – Przyjaciel i partner w interesach mojego ojca wkrótce przybędzie tu po mnie. Pan Connor jest dziedzicem obecnego księcia Winthrop, bogatym i wpływowym człowiekiem. Ojciec obiecał mi, że pan Connor zajmie się mną, gdyby jego spotkało jakieś nieszczęście.
Na ustach Amelii pojawił się drwiący uśmieszek, świadectwo tego, co myślała o pustych obietnicach jej ojca. Ona także poddała się urokowi Davida Scarborough. Była tak pewna, że zapłaci za naukę swej córki, że poczyniła sporo zakupów dla szkoły i siebie samej, zawierzając jedynie jego czarującemu uśmiechowi. Kto spłaci teraz jej długi? Jego duch?
Obiecał też, że wróci po ciebie, prawda, kochanie?
Pohamowała jednak okrutne słowa i zmusiła się do ciepłego uśmiechu.
– Uważamy, że nie powinnaś żywić próżnych nadziei, Claire.
– Proszę mnie tak nie nazywać! – Nagle dziewczynka znalazła się przed biurkiem, jej oczy ciskały błyskawice gniewu, dłonie zaciśnięte były w pięści. – Proszę nigdy więcej tak do mnie nie mówić. Tylko tatuś nazywał mnie Claire. Mam na imię Emily.
Amelia odruchowo skuliła się w fotelu. Drżącymi rękami sięgnęła do kołnierza.
Tymczasem dziewczynka dopadła drzwi, otworzyła je i wybiegła na zewnątrz, omal nie przewracając pochylonej nisko pokojówki. Nim panna Winters dotarła do drzwi, mała zniknęła już za zakrętem korytarza. Z dala dobiegało tylko echo jej kroków. Błysk białego fartucha za uchylonymi drzwiami po drugiej stronie holu ostrzegł nauczycielkę, że nie tylko służąca była świadkiem ich rozmowy.
Amelia oparta się o futrynę, oddychając ciężko. Pokojówka wyprostowała się szybko i zaniosła płaczem, co dowodziło jednoznacznie, że słyszała każde słowo, jakie padło w bibliotece.
– Och, biedaczka – zawodziła. Otarła zaczerwieniony nos skrajem fartucha, zostawiając na twarzy smugę węglowego pyłu. – Jeszcze dziś rano oddała mi ciastko ze swojego talerza i prosiła, żebym zaniosła je choremu bratu, Freddiemu.
Amelia wyprostowała się i spojrzała groźnie na pokojówkę.
– Gdyby interesowała mnie dobroczynna działalność panny Scarborough, spytałabym cię o to, Tansy.
Pokojówka porwała szybko ścierkę i zaczęła czyścić tarczę ściennego zegara. Panna Winters wygładziła ubranie i zawróciła do biblioteki. Huk zatrzaśniętych przez nią drzwi odbił się echem po szkolnych korytarzach.
Służąca wzniosła oczy ku niebu i złożyła ręce na piersiach.
– Pomóż tej biedaczynie, Panie – szeptała gorączkowo. – Jeśli zesłałeś kiedy anioła na tę ziemię, to na pewno jest nim panna Emily Claire.
Do diabla! Do stu tysięcy diabłów! – Emily tupała ze złością w pokrytą dywanem podłogę.
Z obleczonej w koronkę poduszki patrzyła na nią porcelanowa lalka, a jej okrągłe niebieskie oczy wyrażały jedynie obojętność i apatię. Na maleńkim nadgarstku lalki błyszczał złoty łańcuszek. Emily wzdrygnęła się. Tylko pokusa zdobycia złota była dość silna, by odciągnąć od niej ojca. Gdzieś w Nowej Zelandii znajdowała się kopalnia pełna złota. I cóż z tego, skoro ojciec spał teraz pod ziemią, spętany jej lśniącymi łańcuchami? Emily uderzyła lalkę z całej siły, posyłając ją pod przeciwległą ścianę eleganckiej sypialni.
Opadła na kolana i włożyła do ust róg satynowego prześcieradła, by cała szkoła nie słyszała jej krzyku. Łzy płynęły jej strumieniami po policzkach. Szloch przycichł, zamienił się w bezsilne łkanie, nim odważyła się wreszcie otworzyć oczy i spojrzeć na pusty pokój.
Lalka leżała pod oknem, poddarta sukienka zakrywała jej twarz.
– Och, Annabel – wyszeptała Emily. Podpełzła do lalki i podniosła ją.
Porcelanową skroń zabawki przecinała cienka rysa. Emily przytuliła ją do siebie, jakby chciała uleczyć pęknięcie ciepłem własnego rozdartego serca.
– Przepraszam cię, Annabel. – Wygładziła aksamitną spódnicę lalki i ucałowała rysę. – Musimy być teraz bardzo dzielne, moja droga. Tatuś powiedział, że musimy być bardzo dzielne. – Chciała się roześmiać, lecz z jej ust wydobyło się tylko kolejne chlipnięcie. – Teraz pozostało nam tylko cierpliwie czekać.
Wstała i usiadła przy oknie, tuląc lalkę do piersi. Pustą brukowaną ulicę pod oknem przemierzał powoli lampiarz, przywoływał do życia gazowe płomyki w kolejnych latarniach. Mgliste wieczorne powietrze otaczało klosze żółtą aureolą. Z okna patrzyło na nią odbicie Annabel, różowe policzki i starannie zaczesane blond loki tak różne od jej wzburzonych, rudych włosów i bladej twarzy. Oparta brodę na główce lalki. Wzdrygnęła się, przeniknięta zimnym dreszczem.
– Będziemy czekać jak grzeczne dziewczynki – wyszeptała. – Tatuś nie może już po nas przyjechać, ale pan Connor przyjedzie. Tatuś obiecał, że przyjedzie.
Kiedy kołysała się w gęstniejącej ciemności, łza spadła z jej brody i potoczyła się po porcelanowym policzku Annabel.
Część I
Jako aniołowie, co w jaśniejszych snach
Wołają do duszy śpiącego człowieka
HENRY VAUGHAN
Cóż to za anioł budzi mnie z kwietnego łoża?
WILLIAM SHAKESPEARE
1
Moja droga córeczko,
mam nadzieję, że jesteś cała i zdrowa...
Nowa Zelandia, Wyspa Północna
1872
Nie ma na tym świecie nikogo, kto zasługiwałby na lanie bardziej niż Emily Claire Scarborough!
Emily omal nie uśmiechnęła się, słysząc, jak Barney po raz setny wygłasza tę samą uwagę. Odwróciła się i oparła plecami o burtę na dziobie małego parowca. Barney obdarzył ją ponurym spojrzeniem, jego pryszczata twarz wykrzywiona była nienawiścią.
Zaciskając chude dłonie na relingu, dodał już ciszej:
– I to właśnie ja powinienem jej to lanie sprawić.
Doreen pochwyciła brata za ucho i mocno je wykręciła, co czyniło z niej postrach wszystkich dziewcząt ze Szkoły dla Młodych Dam w Foxworth.
– Au, siostrzyczko! – zawył. – Puszczaj! Nawet jej nie dotknąłem. Przynajmniej na razie.
– Coś mi się zdaje, że ty byś jej chętnie nie tylko podotykał. Widziałam, jak na nią patrzyłeś, kiedy wsadzaliśmy ją w tę fikuśną sukienkę.
Uśmiech zamarł Emily na ustach, a Doreen ścisnęła ucho brata jeszcze mocniej, zła, że znów zaczęła mówić cockneyem. Wszyscy wiedzieli dobrze, że tylko dzięki umiejętnemu naśladownictwu języka wyższych klas osiągnęła wysoką pozycję w szkole. A także za sprawą coraz gorszej sytuacji finansowej panny Winters. Barney odtrącił wreszcie jej rękę.
– Między wami dwiema oślepnę i ogłuchnę, nim dopłyniemy do Nowej Zelandii. Kobiety! – parsknął pogardliwie.
Wściekłe łasice, pomyślała Emily.
Dwie wściekłe łasice przeciągnęły ją przez pół świata. Chodziły na dwóch nogach, nosiły czepki i czapki, lecz nawet ubrania z jedwabiu i diamentowa biżuteria nie ukryłyby ich prawdziwej... łasicowatości. Potarła odruchowo ramiona pokryte czarnymi i fioletowymi siniakami, śladami po uszczypnięciach Doreen. Emily przypuszczała, że ta kobieta chętnie by ją ugryzła, gdyby nie bała się, że kapitan uzna to za brak ogłady. Albo że Emily odpłaci jej tym samym.
Westchnęła. Maleńki okręt pocztowy sunął powoli przez ocean, zostawiając na jego błękitnej powierzchni jaśniejszy, wzburzony Ślad.
Barney próbował rozluźnić nieco kołnierzyk. Wełniany garnitur, który kupiła mu na podróż panna Winters, doskonale zapewne chronił przed zimnym jesiennym wiatrem szalejącym teraz po ulicach Londynu, zupełnie nie nadawał się jednak na australijskie upały. Poza tym uszyty został chyba dla mężczyzny dwa razy mniejszego.
Otarł pot z czoła.
– Ten kraj nie jest normalny. Zupełnie jakbym za wcześnie trafił do piekła. – Spojrzał zdrowym okiem na Emily. – A jeśli to jest piekło, to ta dziewka jest diabłem we własnej osobie. Spójrz tylko na nią. Można by pomyśleć, że jest właścicielką tego parowca i całego Morza Tasmańskiego.
Jego siostra spojrzała nie na Emily, lecz na mostek. Kapitan, stary wilk morski, opierał się o ster, przysypiając od czasu do czasu.
– Może i będzie, kiedy oddamy ją w ręce jej bogatego stróża – powiedziała Doreen. – Przemądrzały synalek księcia zwróci nam wszystkie pieniądze, które winien jest biednej pannie Winters za opiekę nad tą małą żmiją. A my dostaniemy dziesiątą część tej sumy.
– Powinniśmy dostać pół – mruknął Barney, obmacując delikatnie opuchnięte oko.
Emily skłonna była przyznać mu rację.
W poniedziałek obsypała ich zapasy jedzenia grubą warstwą soli.
We wtorek wylała whisky Barneya i zastąpiła ją zawartością nocnika jego siostry.
W środę wyrzuciła za burtę jego jedyny garnitur. Musiał nurkować za nim, zupełnie nagi, podczas gdy Emily rozcięła sobie palec i skrapiała wodę krwią w nadziei, że przywabi w ten sposób rekiny. Tylko połączone siły Doreen i palacza z maszynowni powstrzymały go od wyrzucenia Emily za burtę.
Tego ranka podbiła mu oko, gdy wraz z Doreen ściągnął z niej prosty fartuch i wbił ją w spódnicę z tiurniurą.
– Nie ma nawet na tyle przyzwoitości, żeby założyć czepek – gorszył się Barney.
Podczas gdy on na przemian czerwieniał, to znów pokrywał się płatami schodzącej skóry, a Doreen z każdym dniem podróży coraz bardziej żółkła, Emily była na tyle bezczelna, że wystawiała śmiało twarz do słońca i brązowiała niczym kasztan.
– Przynajmniej odpowiednio wystroiliśmy tę chłopczycę – warknęła Doreen.
Emily wzdrygnęła się, czując na sobie obleśne spojrzenie Barneya. Wiedziała, że dla niego wcale nie jest chłopczycą, choć trudno było mu przyznać się do tego nawet przed samym sobą. Piersi wciąż bolały ją od ucisku jego kościstego tułowia, kiedy przytrzymywał ją, umożliwiając Doreen zawiązanie taśm tiurniury. Odsunęła się od niego możliwie najdalej. Barney uśmiechnął się do niej lubieżnie i poprawił spodnie. Emily miała nadzieję, że go niemiłosiernie cisną.
Doreen uderzyła go otwartą dłonią w ciemię.
– Trzymaj łapska przy sobie. Nie możemy teraz wszystkiego zepsuć. Dostaliśmy tę robotę tylko dlatego, że panna Amelia nie mogła sobie pozwolić na detektywa.
Urażoną odpowiedź Barneya zagłuszył krzyk kapitana:
– Ziemia!
Serce Emily zabiło żywiej.
Parowiec zwolnił. Na horyzoncie pojawił się zielony pas. Doreen uchwyciła się mocniej relingu, jej ściągnięta twarz wydawała się niemal ładna w chwili oczekiwania. Kiedy podpłynęli bliżej, Barney zaczął spuszczać na wodę małą łódź ratunkową, która miała zawieźć go do brzegu. Wolał znaleźć pana Connora osobiście i wraz z nim wrócić po Emily, niż ryzykować, że ta znów mu ucieknie, gdy tylko postawi nogę na suchym lądzie. Uciekła już raz w Sydney i dwa razy w Melbourne. Ale Barney był zdeterminowany i czujny niczym pies myśliwski. Zawsze ją odnajdywał i skrępowaną przynosił z powrotem do kwatery.
Doreen przyglądała mu się, podekscytowana.
– Popłynąć z tobą? Myślisz, że znajdziesz go sam?
– Jeśli ten facet jest równie bogaty i zarozumiały, jak mówiła panna Winters, pójdę prosto do jego domu i sprowadzę go tutaj. Wtedy wreszcie pozbędziemy się tej diablicy i będziemy bogaci.
Emily poczekała, aż Barney osadzi małą łódź na wodzie, po czym wychyliła się za burtę i pomachała mu chusteczką.
– Uważaj na siebie, Barney. Jeden z partnerów pana Connora nie żyje. Drugi zniknął bez śladu. – Uśmiechnęła się słodko. – Byłabym niepocieszona, gdyby i tobie przytrafiło się coś podobnego.
Barney pozieleniał. Rzucił jej paskudne, ociekające jadem spojrzenie, odwrócił się i zaczął wiosłować do brzegu.
Samotna mewa okrążyła parowiec, potem odleciała w dal. Emily śledziła spojrzeniem jej lot, widziała, jak rozmywa się na srebrnym tle lądu.
– Nigdy o tym nie zapominaj – wyszeptała do siebie. – Justin Connor jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem.
Niech diabli porwą tę przeklętą Winters! Kiedy jego pan, zazwyczaj tak łagodny i opanowany, wybuchnął nagle gniewem, Penfeld omal nie wypuścił tacy z herbatą, którą wnosił właśnie do pokoju. Mewa przechadzająca się po parapecie okna przystanęła i spojrzała z ciekawością.
Justin Connor rzucił zmięty list na podłogę i zaczął przechadzać się nerwowo po chacie, wbijając pałce we włosy.
– Czy ona nigdy nie da mi spokoju?
Penfeld postawił tacę na poplamionym obrusie, obawiając się, że jego wzburzony pan może go przypadkiem potrącić i stłuc delikatną chińską porcelanę.
– To musiał być ten zbieracz żywicy. Mówiłem panu, że zadawał za dużo pytań.
Justin obrócił się, wymachując rękami. Penfeld pogratulował sobie w myślach przezorności, która pozwoliła mu ocalić chińską zastawę.
– Dlaczego uważasz, że nieustępliwa panna Winters musiałaby korzystać z usług zwykłego śmiertelnika? Na pewno zobaczyła mnie w swojej szklanej kuli. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Dziwię się tylko, że przysłała list, zamiast przylecieć tu osobiście na swojej miotle.
Usta Penfelda drgnęły lekko, ukrył jednak uśmiech za poważnym grymasem. Justin skierował oskarżycielski palec na mewę.
– Ty też jesteś z nią w zmowie? Nie będziemy tolerować tu szpiegów panny Winters.
Mewa, jakby zawstydzona, schowała głowę pod skrzydło.
– Powinienem skręcić ci ten chudy kark. Zjeść cię na kolację – warknął groźnie. Ruszył na ptaka, rozkładając szeroko ręce.
Penfeld odchrząknął znacząco.
Justin podniósł list nadany pięć miesięcy wcześniej w Londynie i dostarczony zaledwie przed kilkoma minutami przez miejscowego gońca.
– Co za tupet! Ta kobieta żąda, żebym natychmiast odebrał dziewczynkę z jej szkoły. Twierdzi, że jest zamieszana w jakiś skandal. Co mogło zrobić takie dziecko? Rozlać mleko przy kolacji? Podkraść odrobinę cukru?
Penfeld poklepał się po swym okrągłym brzuchu.
– Ja zostałem kiedyś wychłostany za podobny występek.
– Chciwa jędza. Wysyłałem jej każdy pens, jaki mogłem przeznaczyć na edukację tej dziewczynki.
Penfeld dobrze o tym wiedział. To on wysyłał cienkie koperty pozbawione adresu zwrotnego.
Justin opadł ciężko na odwróconą dnem do góry beczkę po rumie. Zgarbił się.
– To nic dziwnego, że chce więcej pieniędzy. Ale ja nie mam już nic do sprzedania. Co zrobić?
Penfeld skupił całą uwagę na polerowaniu dzbanka z herbatą. Nie podnosząc wzroku, powiedział:
– Nie tylko ta kobieta mogła dowiedzieć się, gdzie pan mieszka. Być może pańska rodzina...
Justin podniósł głowę i spojrzał na niego swymi bursztynowymi oczami, w których pobłyskiwały okruchy złota. Wyraźnie akcentując każde słowo, przemówił tonem, który mógł zmrozić krew w żyłach najodważniejszego nawet maoryskiego wojownika.
– Ja nie mam rodziny.
Przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w chacie, był brzęk filiżanek. Spojrzenie Justina złagodniało trochę, wreszcie powiedział pojednawczym tonem:
– Jestem kawalerem, czy ta kobieta tego nie rozumie? Nie mogę odpowiadać za dziecko. To niemożliwe. Lepiej będzie, jeśli zostanie w Anglii, tam odbierze przynajmniej odpowiednie wykształcenie.
Penfeld zdmuchnął jakiś niewidzialny pyłek z kremowej powierzchni dzbanka.
– A kiedy podrośnie i trzeba ją będzie wydać za mąż? Justin roześmiał się głośno.
– Mamy jeszcze ładnych parę lat, żeby się nad tym zastanowić. Dziewczynka miała zaledwie trzy lata, kiedy umarł David. Teraz nie może mieć więcej niż dziesięć czy jedenaście. – Nie zastanawiając się dłużej, założył okulary w złotych oprawkach i zaczął pisać na drugiej stronie kartki. – Odeślę list przez tego samego gońca. Dziewczynka zostanie w szkole, którą wybrał dla niej ojciec. Tak będzie dla niej najlepiej. Prześlę więcej pieniędzy, gdy tylko będę mógł.
– Nie pomyślał pan nigdy o tym, ze to dziecko potrzebuje prawdziwego domu? Rodziny?
Pióro Justina zawisło nad listem. Kiedy podniósł oczy, Penfeld pożałował, że nie ugryzł się wcześniej w język.
Szeroki gest jego pana objął brudną chatę, zakurzoną glinianą podłogę, sterty książek zajmujące każdy skrawek wolnej przestrzeni.
– Czy to wygląda jak dom? – Dotknął nieogolonej brody, nagiej piersi, poszarpanej dziury na kolanie bawełnianych spodni. – Czyja wyglądam jak rodzina?
Penfeld wpatrywał się w podłogę. Justin dokończył list, włożył go do koperty, na której wypisał nowy adres, i podał go służącemu. Penfeld odebrał list i ruszył do wyjścia.
Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach i spojrzał na Justina. Ten nadal siedział na pustej beczce, w dłoniach trzymał złoty zegarek, który nosił na piersiach i którego prawie nigdy nie zdejmował. Kiedy otworzył kopertę zegarka, jego oczy zasnuła mgiełka smutku.
Wzdychając ciężko, Penfeld wyszedł z chaty i ruszył w stronę wioski. Idąc, rozmyślał o tym, że to nie biedna mała dziewczynka potrzebuje jego pana, lecz jego biedny pan potrzebuje tej dziewczynki.
Emily poprawiła obiema rękami tiurniurę, obserwując z rozbawieniem i zainteresowaniem bitwę toczącą się na dziobie parowca. Minęły już trzy godziny, odkąd Barney popłynął do brzegu. Doreen na przemian obserwowała horyzont przez zardzewiałą lunetę, to znów próbowała zmusić przygłuchego i, jak podejrzewała Emily, niezbyt rozgarniętego kapitana, by zechciał poczekać jeszcze godzinę. Okręt pocztowy kursował między Melbourne a Auckland tylko raz w miesiącu, i kapitan chciał jak najszybciej ruszyć w drogę powrotną.
Podczas gdy Doreen i kapitan wrzeszczeli na siebie, Emily wpatrywała się w ocean, woląc słuchać chlupotu fal niż karczemnych przekleństw i gróźb. Łagodna bryza unosiła jej włosy. Złota kula słońca powoli zniżała się nad horyzontem. Cóż za ironia losu, rozmyślała Emily; po tylu latach czekania starała się ze wszystkich sił uniknąć tej podróży. Nigdy nie udałoby im się wsadzić jej na statek w Anglii, gdyby nie podali jej kawy zaprawionej belladoną, która omal jej nie zabiła.
Chcieli oddać ją w ręce jedynego człowieka na ziemi, którego nienawidziła bardziej niż ich samych – Justina Connora.
Nagle ruszyły silniki parowca, pokład zadrżał pod nogami. Emily pochwyciła się mocniej relingu, czując, jak wibrująca we wnętrzu okrętu moc jeszcze bardziej rozbudza w niej nienawiść do opiekuna.
Wkrótce po śmierci jej ojca w londyńskim towarzystwie pojawiły się plotki, że jedyny syn bogatego księcia nie powrócił z ekspedycji do Nowej Zelandii. Dziewczynki, które Emily nazywała kiedyś przyjaciółkami, przynosiły jej opowieści z salonów rodziców, kryjąc złośliwą satysfakcję pod obłudnymi westchnieniami współczucia i spoglądając znacząco na jej znoszone suknie i buty.
W najlepszych kręgach Londynu samo nazwisko Justina Connora było symbolem niebezpieczeństwa i romantycznej przygody. W szkole wypowiadano je niemal z nabożną czcią. Emily nie była jedyną dziewczynką, która zasypiała z obrazem tego niezwykłego mężczyzny pod powiekami.
Większość plotkarzy uważała go za nieustraszonego łowcę przygód, a jednocześnie spekulanta, który dorobił się majątku, obracając ziemią, złotem i ludźmi. Przysięgali, że wyrzekł się własnej rodziny i nie odpowiadał nawet na listy, w których rodzice błagali go, by powrócił do domu i zajął należne mu miejsce dziedzica fortuny Winthropów.
Emily przymrużyła oczy. Bez trudu wyobrażała sobie, jak żyje teraz Justin Connor: ogromny ogród na żyznym nowozelandzkim wybrzeżu, bogata wiktoriańska rezydencja, którą wybudował za pieniądze jej ojca... i z jego krwi. Być może miał teraz nawet własną córkę, złotowłosą lalkę, rozpieszczaną i opływającą w dostatki. W ciągu siedmiu lat nie przesłał jej ani jednego osobistego listu, ani jednego dobrego słowa. Panna Winters z nieskrywaną satysfakcją pokazywała jej lakoniczne wiadomości od Justina Connora i żałosne ochłapy jego litości w postaci kilku funtów i szylingów.
Po kilku tygodniach takiego traktowania oddali jej elegancką kwaterę niejakiej Cecille du Pardieu, rozpieszczonej do granic możliwości dziewczynce, która była podobno nieślubną córką jakiegoś austriackiego księcia. Tylko strach przed tajemniczym opiekunem Emily powstrzymywał pannę Winters przed wyrzuceniem jej na ulicę. Uznano w końcu, że powinna zarabiać na życie, ucząc młodsze dziewczynki, niegdyś jej koleżanki i wielbicielki.
Zamknięta w swym maleńkim pokoju na poddaszu, Emily wczołgiwała się czasem pod belki i przecierała rękawem zakurzoną szybę świetlika. Potrafiła godzinami patrzeć na szary ocean dachów i kominów, czekając, aż przyjedzie pan Connor i zabierze ją ze sobą do Nowej Zelandii.
Postękując ciężko, parowiec ruszył wreszcie z miejsca. Doreen wrzeszczała piskliwie. Kiedy wyspa zaczęła powoli niknąć na horyzoncie, Emily wbiła palce w reling.
– Nie spotkamy się dzisiaj, panie Connor – wyszeptała. – Ani dzisiaj, ani nigdy. – Nigdy nie będzie miał okazji wyszydzić jej marzeń o tym, że może jednak chciałby przygarnąć ją do siebie.
Kiedy jednak parowiec zaczął nabierać już rozpędu, żałosne jęki Doreen zmieniły się w okrzyk radości. Emily spojrzała w stronę, w którą wskazywała jej wyciągnięta ręka.
.Maleńka łódka Barneya dzielnie przedzierała się przez fale. Już po chwili uderzyła lekko o burtę parowca. Emily wstrzymała oddech, obserwując, jak Doreen i Barney próbują umocować linę na pokładzie.
Barney nie zdążył jeszcze wspiąć się na pokład, a Doreen już dźgała go pod żebro.
– Co powiedział? Przywiozłeś go ze sobą? – Wychyliła się i zajrzała do łódki, jakby jej brat mógł ukryć kogoś pod wąską ławeczką. – Przypłynie tutaj? Wyśle po nas jakąś łódź?
Barney powoli podniósł głowę i spojrzał na nią z rezygnacją.
– Nie ma go tam. Nie ma tam nikogo prócz bandy dzikusów i jakiegoś pustelnika, który mieszka w starej chacie. Nie ma wielkiego domu ani bogatego dżentelmena.
– To niemożliwe. On musi tam być. Tak mówiła panna Amelia.
W oczach Barneya pojawiła się irytacja.
– Słyszałaś, co powiedziałem. Nie ma go tam. Doreen zgarbiła się, przygasła.
– Panna Amelia obawiała się tego. Nie napisała nawet w liście, że przywieźliśmy dziewczynę.
– Więc pewnie dowiedział się o tym w jakiś inny sposób i przeprowadził gdzie indziej. Ja zrobiłbym to samo.
Głęboki, dojmujący, zaskakująco mocny ból przeniknął całe ciało Emily. Nienawidziła Doreen. Nienawidziła Barneya. Nienawidziła całego świata. Najbardziej jednak nienawidziła tej cząstki serca, która ośmielała się mieć nadzieję.
Łzy przesłoniły jej świat. Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem, odzywając się po raz pierwszy w ciągu tego długiego, ponurego popołudnia:
– Jestem pewna, że panna Winters wkrótce otrzyma wyjaśnienie: „Panno Winters, z żalem informuję Panią, że moja obecna sytuacja nie pozwala mi przejąć opieki nad dzieckiem. Mimo to przesyłam Pani trzy funty i pięć szylingów na kontynuację jej nauki, jej zakwaterowanie i posag, a także dodatkowe pół pensa na smakołyki".
Barney i Doreen wpatrywali się w nią z otwartymi ustami.
– Boże, jacyż wy jesteście żałośni! Płyniecie przez pół świata, żeby wypełnić idiotyczne zadanie starej, szalonej kobiety. Ty, w tym swoim odrażającym czepku, i ty, w tym przyciasnym garniturze. Oboje jesteście klaunami! Wszyscy jesteśmy klaunami w cholernym cyrku panny Winters!
Emily odwróciła się na pięcie. Nie mogła już dłużej powstrzymać płaczu, a za nic w świecie nie chciała, by te dwie pijawki zobaczyły jej łzy.
Słyszała, jak szepczą między sobą i zastanawiała się, czy nie posunęła się jednak za daleko. Nie sądziła, by którakolwiek z uczennic panny Winters ośmieliła się zwrócić do złośliwej panny Dobbins w taki sposób.
Ostrzegło ją skrzypnięcie deski. Odwróciła się. Barney i Doreen skradali się do niej, przyczajeni niczym dzikie koty. Emily spojrzała z przerażeniem na mostek. Kapitan opierał się na kole i spał z otwartymi oczami.
– Byłaś ostatnią nadzieją biednej panny Amelii – powiedziała Doreen dziwnie beznamiętnym tonem.
– Niewdzięczna mała jędza – mruknął Barney.
Emily przywarła plecami do relingu. Chropowata deska wpijała jej się w skórę.
– Nie zbliżajcie się do mnie. Ostrzegam was.
– Dlaczego? Czy wielki i potężny pan Connor zleci z nieba, żeby cię uratować? – zakpiła Doreen. – On cię nie chce. Nikt cię nie chce.
Te słowa nie powinny jej już ranić, słyszała je przecież nie po raz pierwszy. Nadal jednak sprawiały jej ból. Przeklinając w duchu ciężką, krępującą suknię, zmierzyła wzrokiem odległość dzielącą ją od mostka kapitańskiego.
Barney przekrzywił głowę.
– Co panna Amelia mówiła o tej jędzy? Doreen nie siliła się już na dystyngowany akcent.
– Powiedziała, że to zakała jej szkoły. Że psuje jej najlepsze uczennice. Że jeśli przywiozę ją z powrotem, będę musiała poszukać sobie innej pracy.
Barney skinął potakująco głową. Wydawało się, że zimny powiew wiatru przemknął nad pokładem, kiedy brat i siostra spojrzeli na siebie w niemym porozumieniu. Potem rzucili się na nią, wykorzystując wszystkie siły i umiejętności, jakie dały im lata spędzone na ulicach wschodniego Londynu.
Barney chwycił ją za jedną nogę, Doreen za drugą. Emily wzięła szeroki zamach i uderzyła Barneya prosto w twarz. Krew trysnęła na wszystkie strony, a Emily zrozumiała, że złamała mu nos. Przez krótką chwilę syciła się triumfem. Potem niebo i woda zamieniły się miejscami, kiedy rodzeństwo przeciągnęło ją nad relingiem i wrzuciło do oceanu.
2
Myślę o Tobie dniem i nocą...
Emily tonęła jak kamień. Podwójna, wąska spódnica owinęła się wokół jej nóg, krępowała ruchy. Ciężar fiszbinowej tiurniury ciągnął ją w dół, w mroczne głębie, które pochłonęły wkrótce ostatnie promienie słońca przenikające przez powierzchnię wody.
Boże? Jej głos był dziwnie słaby i nieśmiały, jak za życia ojca, nim jeszcze nauczyła się, że głośne przeklinanie i tupanie szybciej ściągnie na nią uwagę dorosłych niż grzeczne prośby.
Żadnej odpowiedzi.
Boże? Jesteś tam? Tym razem głośniej, bardziej zdecydowanie. Bolesny ucisk w jej piersiach przybrał na sile. Wiem, że przez ostatnie lata nie byłam zbyt miła. Panna Winters mówi, że jestem nieznośna, szczególnie po tym przykrym wypadku z synem ogrodnika.
Suknia podpłynęła do góry, przykleiła się do jej twarzy. Może nie była to najlepsza chwila na przypominanie Bogu o swych grzechach.
Zdarła ciężką tkaninę z twarzy.
Byłabym Ci bardzo wdzięczna, gdybyś pozwolił mi jeszcze pożyć. Nie chodzi nawet o mnie, Panie. Tylko żeby zrobić na złość Barneyowi i Doreen. I Justinowi Connorowi, temu łajdakowi, który ukradł złoto mojego ojca.
Znajoma litania była już dla niej swego rodzaju modlitwą. Oddychała, żyła nią, smakowała jej gorycz przez siedem długich lat. Czuła, jak wstępują w nią nowe siły.
Zerwała z siebie bluzkę, oderwała taśmy tiurniury od sukni. Krew huczała jej w uszach, maleńkie plamki światła tańczyły przed oczami. Nadal jednak zdzierała z siebie ubranie, zrzucała każdą warstwę niczym starą skórę. Wreszcie odzyskała swobodę ruchów, mogła ruszyć w drogę powrotną ku powierzchni, okryta jedynie prostą, bawełnianą halką, którą otrzymywały wszystkie dziewczęta w szkole.
Jej ręce sięgnęły do cienkiej tkaniny, zerwały halkę, jakby w ten sposób mogła pozbyć się nie tylko ubrania, lecz wszystkich tych ponurych lat, które dzieliły ją od chwili, gdy usiadła w bibliotece panny Winters i dowiedziała się, że jej tato nigdy już nie wróci.
Woda pchała ją teraz ku górze. Wreszcie przebiła się przez jej powierzchnię, zachłysnęła się powietrzem. Radość życia przeniknęła całe jej ciało, od czubka głowy po końce palców. Jasna kula słońca leżała płasko na wodzie, przez jedną cudowną chwilę Emily nie wiedziała, gdzie kończy się olśniewający złoty blask, a zaczyna ona. Zanurkowała pod falami.
Wreszcie wynurzyła się nad powierzchnię, potrząsnęła głową, rozsiewając dokoła deszcz miniaturowych kropel.
– Dziękuję ci, Boże – wyszeptała. – Postaram się być milsza. Przysięgam.
W tym samym momencie zobaczyła parowiec oddalający się od lądu. Dobiegł ją czyjś krzyk. Barney wymachiwał rękami jak szalony i Emily domyśliła się, że ją zauważył.
Zapominając o szlachetnych intencjach, zagrała mu na nosie. Pożegnawszy go tym niewybrednym, lecz satysfakcjonującym gestem, odwróciła się w wodzie, znów zanurkowała, baraszkując jak młoda foka, wreszcie zwróciła się w stronę odległego lądu. Starała się nie dopuszczać do siebie strachu i zwątpienia. Nim jej ojciec wyruszył na poszukiwanie złota, każdego lata wynajmowali letni domek w Brighton. Tam nauczyła się dobrze pływać. Na pewno do brzegu nie było aż tak daleko, jak jej się wydawało. Na pewno.
Chłodna woda pieściła jej skórę. Emily westchnęła radośnie, wzięła głęboki oddech i ruszyła w drogę, nareszcie wolna.
Justin przechadzał się po pustej plaży oblanej srebrnym blaskiem księżyca. Fale sięgały z sykiem do jego stóp, zostawiały na piasku pasek białej piany, nim ocean wciągnął je z powrotem w swą otchłań. Wyczuwał ogromną moc ukrytą w ciemnej masie wody, fascynującą i przerażającą jednocześnie.
Schował ręce do kieszeni. Chłodna bryza szeptała o wypoczynku, o ucieczce od dręczących go niepokojów, Justin wiedział jednak, że są to tylko puste obietnice. Nie potrafił uwolnić się od ponurych myśli nawet na krótką chwilę, nie mógł wsłuchać się w muzykę nocy. Jedyną rzeczą, którą byłoby mu teraz trudniej osiągnąć niż sen, był spokój.
Niech diabli porwą pannę Winters i jej listy! Minęły już miesiące, odkąd po raz ostatni ze snu wyrwał go radosny śmiech dziecka. Dziś szydercze echo tego śmiechu nie dawało mu zasnąć, zmuszało do nocnych wędrówek po plaży.
Przystanął, zapatrzył się w morze. Na jego skórze osiadały drobne kropelki wody. Minęło już siedem lat, odkąd on, Nicholas i David przybyli do Nowej Zelandii, by szukać tu szczęścia. Siedem lat, odkąd Trini wciągnął na brzeg jego łódkę i wyjął z jego ramion sztywniejące ciało Davida. Lecz gdy Justin zamknął oczy, czas ten rozmywał się niczym piasek pod jego stopami.
Jeśli wygadany Nicky był ich językiem a Justin mózgiem, to David z pewnością był ich sercem. Po tygodniach bezowocnych poszukiwań złóż złota w zimnym cieniu Alp Nowozelandzkich tylko niesłabnący optymizm Davida podtrzymywał ich na duchu i dodawał sił do dalszej pracy. David miał dość nadziei dla nich wszystkich; David miał marzenia na przyszłość; David miał Claire.
Claire. Kiedy Nicky smacznie już chrapał, Justin leżał w ciemnościach i słuchał chciwie opowieści Davida o jego maleńkiej córeczce. Gdy zasypiał, wydawało mu się, że zapach jej włosów i echo niewinnego śmiechu ogrzewa ich samotny obóz. Kiedyś nawet o niej śnił. Wychodziła z morza, wyciągając ku niemu swe maleńkie rączki, wołając tatę. We śnie to nie David, lecz właśnie on wziął ją na ręce i pocieszał.
Głośny krzyk ptaka kiwi wyrwał go z rozmyślań. Justin wciągnął głośno powietrze, jakby spodziewał się, że z ciemności wychyną maoryscy wojownicy o wytatuowanych twarzach, domagający się głośno utu i ściskający w dłoniach śmiercionośne taiahas. Usłyszał jednak tylko trzepot skrzydeł, kiedy wystraszony ptak wzbił się w powietrze.
Justin otworzył oczy. Stał teraz na innym wybrzeżu. Słona bryza Wyspy Północnej była łagodniejsza i cieplejsza niż wiatr przemierzający brzegi Wyspy Południowej. Palmy kołysały się w usypiającym rytmie, morze śpiewało, a nie ryczało groźnie. Wiódł tu spokojny żywot pozbawiony niebezpieczeństw i intryg. Nadal jednak pamiętał zapach prochu i krwi, zmieszany z ciężkim, słodkim aromatem karmazynowych kwiatów pohutukawas.
To Trini, wiedziony swą niewinną mądrością, powiedział mu, że wciąż nosi ze sobą ciało swego przyjaciela.
Justin kopnął ze złością wodę i podjął przerwany spacer wzdłuż brzegu. Wiedział, że jeśli nie wróci dość szybko, Penfeld zacznie go szukać. Jego służący uważał, że Justin jest zbyt roztargniony i zaabsorbowany swoimi myślami, by trafić z powrotem do chaty, kiedy oddali się od niej na większą odległość.
Odwrócił twarz do wiatru, poddając zmysły uwodzicielskiemu pięknu nocy. Gwiazdy rozpalały niebo złotą mozaiką. Włosy Justina tańczyły nad jego ramionami niczym ciemny płaszcz, kiedy szedł przed siebie, zanurzony w symfonii szumu fal.
Jakaś chmurka przesłoniła na moment tarczę księżyca; Justin zauważył ciemny kształt na piasku. Wodorosty, pomyślał. Albo gałąź wyrzucona przez fale. Chmura przepłynęła dalej. Blask księżyca ponownie rozlał się po plaży, ukazując tajemniczy kształt w pełnej jego okazałości.
Serce Justina zaczęło walić młotem; ruszył powoli naprzód, poruszając się niczym w transie.
Na piasku leżała kobieta zwinięta w kłębek. Nie kobieta, lecz cudowna istota utkana z księżycowego światła i snów. Justin zamrugał powiekami, przekonany, że zaraz zniknie mu sprzed oczu. Lecz ona nadal tam leżała – tajemnicza, prowokująca i zupełnie naga.
Przysunął się bliżej. Opierała policzek na złożonych dłoniach. Jej piersi unosiły się i opadały łagodnie przy każdym oddechu. Oszołomiony umysł Justina chłonął szczegóły ze zdumiewającą przytomnością – kilka piegów rozsypanych na grzbiecie zgrabnego noska, różane usta, aksamitne rzęsy, burza kasztanowych loków. Przygryzł mocno wargę, by przekonać się, że nie śni.
Słońce pokryło opalenizną jej twarz i ramiona, reszta jej ciała była jednak kremowoperiowa. Ziarenka piasku błyszczały na skórze niczym cenne diamenty. Miał ochotę rozejrzeć się dokoła i poszukać ogromnej muszli, z której musiała się przed chwilą wyłonić.
W końcu podniósł wzrok ku niebu.
– Dla mnie? – wyszeptał z niedowierzaniem.
Usiadł na piasku obok niej. Powinien ją obudzić, sprawdzić, czy nie jest ranna, okryć ją. Sam nie miał jednak na sobie niczego prócz starych spodni. Nawet przy najlepszych intencjach jedno z nich musiało pozostać nagie. A on wcale nie był jeszcze pewien, czyjego intencje są najlepsze.
Oparł brodę na złożonych palcach, nie mogąc oderwać wzroku od małej nimfy. Nie wiedział, że coś może wywrzeć na nim aż tak silne wrażenie. Czuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu potężny cios w brzuch, pozbawiając go zupełnie powietrza. Budzące się w nim pożądanie było uczuciem zupełnie niepodobnym do tego, czego doświadczał w towarzystwie jakiejś hojnej maoryskiej kobiety czy prostytutki z Auckland.
Miał wrażenie, że mógłby tak siedzieć bez końca, bojąc się jej dotknąć i bojąc się jej nie dotknąć, porażony dziwnym zaklęciem, z którego mogła go wyrwać tylko jakaś trzecia osoba. Bryza zachęcała go swym zmysłowym szeptem do czynu, fale ostrzegały biciem o brzeg. Mogli być jedynymi żywymi istotami na ziemi. Po raz pierwszy Justin zrozumiał pokusę, jakiej doznawał Zeus, zamieniając się w łabędzia i uwodząc Ledę.
Trwał w pierwotnym zauroczeniu, sięgającym jeszcze czasów, kiedy mężczyzna nie musiał uwodzić kobiety gładkimi słówkami, by wśliznąć się pomiędzy jej uda.
Justin ukrył twarz w dłoniach. Boże drogi, gdzież podziała się jego wstrzemięźliwość, dobre obyczaje. Może powinien wrócić jednak do Anglii, gdzie nie chciałby posiąść jakiejś dziewczyny tylko dlatego, że fale wyrzuciły ją nagą na jego plażę.
Przeciągnął dłońmi po czole, zdecydowany podjąć jakieś działania. Musiał zabrać ją do chaty, przy czym zakładając, że nie będzie ciągnąć jej tam za włosy, to w końcu musi jej dotknąć.
Podniósł się na klęczki. Jego cień przesunął się po niej, muskając wszystkie krągłości i zagłębienia, których tak bardzo chciały dotknąć jego ręce. Wziął głęboki, choć nieco drżący oddech, i wsunął rękę pod jej ramiona. Koralowe płatki ust dziewczyny rozchyliły się lekko we śnie. Justin zwilżył wargi czubkiem języka.
Jeden pocałunek to chyba nie grzech? Nawet książę, który obudził Śpiącą Królewnę, pozwolił sobie na ten niewinny gest. Justin pochylił się niżej, bacząc przy tym, by nie dotknęła jej żadna z innych części jego ciała. Delikatnie dotknął jej ust. Były słone od morskiej wody. Justin zlizał tę sól. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni całował kobietę. Kręciło mu się w głowie. Ledwie kilka minut temu szedł samotnie po plaży. Teraz całował boginię.
Błąd. Kiedy jej wargi rozchyliły się pod łagodnym, lecz stanowczym i wygłodniałym naciskiem jego ust, Justin zrozumiał, że całując ją, popełnił straszliwy błąd. Było już jednak za późno, by się wycofać. Mógł tylko wsunąć język pomiędzy jej rozchylone wargi, pieścić je z całą gorącą namiętnością, którą płonęło jego ciało. Jej smak był prawdziwie magiczny, nie mógłby oderwać się od niej, nawet gdyby oplotła go teraz nogami i wciągnęła do swego królestwa głęboko pod powierzchnią morza.
Zanurzył twarz w jej wilgotnych lokach. Wyczuł delikatny aromat wanilii. Tylko jedno dotknięcie, obiecał sobie. Przesunie tylko palcami po jej alabastrowej skórze, ujmie w dłoń delikatną krągłość jej piersi...
Sięgał już w dół, kiedy w jego uchu rozbrzmiał zmysłowy szept, tak bliski, że mógł być tylko jego myślą.
– Omal nie zabiłam ostatniego mężczyzny, który wsadził mi język do ust.
Justin podniósł powoli głowę. Znieruchomiał, wpatrzony w jej roziskrzone brązowe oczy.
– Co się stało? Przecież go nie połknęłam, prawda?
Jej zgrabny nosek zmarszczył się lekko, gdy się roześmiała. Justin pomyślał, że to najbardziej urocza rzecz, jaką kiedykolwiek widział.
Spoważniała nagle. Podniosła rękę. Justin nie mógł się ruszać, nie mógł oddychać. Ujęła kosmyk jego włosów, odgarnęła mu go z czoła.
– Masz niezwykłe oczy – wyszeptała.
Potem przysunęła się bliżej, oparła głowę na jego kolanach i ponownie zapadła w sen.
Czas się zatrzymał. Justin nie miał pojęcia, jak długo tam klęczał, wybierając drobiny piasku z jej splątanych włosów i znosząc cierpliwie torturę, jaką był ciepły dotyk jej ciała przenikający przez tkaninę spodni.
Nie słyszał nawet, kiedy odnalazł go Penfeld, zdyszany i zasapany, jakby biegł aż z Anglii.
– Ach, tu pan jest. Wyszedłem tylko na spacer... – Spojrzał na kolana Justina i zakrył dłonią oczy. – Boże drogi!
– Co? – Justin podniósł na niego puste spojrzenie, pochłonięty całkowicie cudownym zjawiskiem, które spoczywało na jego kolanach.
Penfeld zerknął nań spomiędzy swych grubych palców.
– Jeśli przyszedłem w nieodpowiedniej chwili, sir... Justin zamrugał powiekami, jakby budząc się z głębokiego snu. Najpiękniejszego snu w życiu. Powoli, bardzo niechętnie wysunął palce spomiędzy jej kasztanowych loków.
– Wręcz przeciwnie, nie mogłeś wybrać lepszej chwili. Daj mi swój surdut.
Justin musiał podziwiać opanowanie służącego. Penfeld odwrócił się plecami i zdjął surdut, jakby widok jego pana klęczącego na plaży obok nagiej, nieprzytomnej kobiety nie był niczym niezwykłym. Zaczął starannie składać ubranie. Justin wyjął mu je z rąk. Wiedział, że jeśli go nie powstrzyma, Penfeld najpierw wypierze i wyprasuje płaszcz, a dopiero potem zdecyduje się go oddać.
Służący potarł ramiona, drżąc w swej grubej lnianej koszuli, jakby to on był nagi.
– Przepraszam, czy to syrena?
– Widzisz jakieś łuski?
Penfeld odważył się spojrzeć za siebie. Zobaczył piękną młodą kobietę, którą jego pan okrywał właśnie jego surdutem.
Justin wstał, przygarnął ją do siebie niczym dziecko. Jej głowa, ciepła i wilgotna, opierała mu się o ramię. Patrzył na jej twarz – elfią delikatność nosa, zmysłowy wykrój ust.
Penfeld odwrócił się wreszcie do niego.
– Skąd ona się tu wzięła? Może to rozbitek z jakiegoś statku? Albo pasażerka na gapę?
Justin spojrzał nań z uśmiechem.
– Nie pasażerka na gapę, Penfeldzie, ale prezent. Prezent od morza.
Penfeld nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni widział prawdziwy uśmiech na twarzy swego pana. Ten maszerował już po plaży, a jego krok, zazwyczaj ciężki i powolny, był teraz sprężysty i lekki, jakby niósł nie kobietę, lecz ducha utkanego z morskiej piany i blasku gwiazd. Kiedy tak przyglądał mu się z dala, Justin uczynił zdumiewającą rzecz. Pochylił głowę i złożył pocałunek na czubku nosa nieznanej kobiety.
Penfeld otarł czoło, zastanawiając się, czy obaj nie zostali dotknięci księżycowym szaleństwem, o którym tyle mówili i którego tak się obawiali tubylcy.
Emily wcisnęła mocniej twarz w cienki materac, starając się jak najdłużej pozostać w objęciach snu. Nie cierpiała się budzić. Nie cierpiała stukotu kropel bijących o okno, zamarzniętej wody w miednicy, perspektywy schodzenia po stromych schodach i uczenia francuskiego bogatych bachorów, które nie odróżniały demitasses od derrieres i które dokuczały jej bezlitośnie, bo nosiła wciąż tę samą za ciasną suknię. Pojękując, szukała na oślep poduszki, którą mogłaby przykryć głowę i zasnąć. Może jeśli nie pokaże się na dole dość długo, Tansy przyniesie jej do pokoju kubek gorącej czarnej kawy, którą ukradła sprzed nosa kucharce.
Jej ręka nie natrafiała jednak na żadną poduszkę. Powoli docierało do niej nowe doznanie, doznanie tak cudowne i tak rzadkie na jej ponurym strychu, że omal nie rozpłakała się z radości.
Ciepło.
Powoli otworzyła oczy. Na twarzy kładły jej się drżące plamy słonecznego blasku. Leżała, oszołomiona, sycąc się jego ciepłem, oddając jego uzdrawiającej mocy. Zamknęła oczy, oślepiona nagłym rozbłyskiem. Kiedy otworzyła je ponownie, ujrzała nad sobą zieloną twarz wykrzywioną w jakimś dzikim grymasie.
Krzyknęła przeraźliwie i odsunęła się gwałtownie do tyłu, szukając po omacku jakiejś broni. Jej palce zacisnęły się na pierwszym twardym obiekcie, jaki znalazły. Kiedy uderzyła plecami o ścianę, z góry spadła chmura kurzu, przyprawiając ją o gwałtowny kaszel i kichanie.
– Popatrz tylko, co narobiłeś. Przestraszyłeś biedną dziewczynę. Przypuszczam, że nigdy wcześniej nie widziała Maorysa.
Emily otarła załzawione oczy. Teraz patrzyły na nią dwie twarze. Jedna wciąż była zielona, druga jednak okrągła i zdecydowanie angielska. Cmokała głośno i kręciła bujnymi bokobrodami niczym wielki przerośnięty chomik.
Przerażająca zielona twarz przysunęła się bliżej.
– Jak się pani miewa, panienko? Niezwykła piękność pani oblicza olśniewa mnie. Ogromnie się cieszę, że możemy tu panią pieścić.
Okrągła twarz poczerwieniała. Emily otworzyła usta ze zdumienia. Dzikus mówił niskim, dźwięcznym głosem z idealnym brytyjskim akcentem, jakby wyszedł właśnie z korytarzy Cambridge okryty profesorskim płaszczem. Dopiero teraz Emily zrozumiała, że dziwny grymas na jego twarzy to uśmiech. Nie był też całkiem zielony; miał skórę o barwie miodu, a zielone były tylko wymyślne tatuaże pokrywające jego twarz.
Z cienia dobiegł przytłumiony jęk.
– Nie pieścić, Trini. Gościć.
Spojrzała spod przymrużonych powiek w róg pokoju, słońce jednak nadal ją oślepiało. Widziała tylko jakiś niewyraźny kształt.
Wytatuowany mężczyzna wyciągnął do niej rękę. Emily skuliła się i odtrąciła ją na bok.
– Poradzę sobie bez waszych pieszczot, dziękuję bardzo. Nie pozwolę się zgwałcić jakiemuś miejscowemu Casanovie.
Dzikus odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się głośnym śmiechem.
– Czy ja powiedziałam coś zabawnego? – zwróciła się do chomika. Coraz bardziej bolała ją głowa i coraz bardziej pragnęła tej kawy, którą przynosiła jej czasem Tansy.
– Och, moja droga, obawiam się, że tak. Widzi pani, Maorysi nie gwałcą swych ofiar. – Pochylił się do przodu i wyszeptał: – Oni je jedzą.
Emily czuła, że jej twarz przybiera ten sam kolor co oblicze roześmianego tubylca. Przywarła jeszcze mocniej do ściany.
– Trzymaj się z dala ode mnie. Nie bez powodu wyrzucili mnie ze wszystkich szkół dla dziewcząt w Anglii. – Emily nie lubiła kłamać. Wolała raczej ubarwiać prawdę.
Zaatakowała swoją prowizoryczną bronią. Maorys odsunął się zręcznie do tyłu. Mrużąc oczy w groźnej, jak mniemała, minie, oświadczyła:
– Bardzo dobrze. Wiem, jak się tym posługiwać.
– To się dobrze skrada – nadeszła cierpka odpowiedź z rogu chaty. – Jeśli Penfeld nie będzie podawał herbaty tak długo, że naczynia pokryje kurz, pani umiejętności bardzo nam się przydadzą.
Emily spojrzała w dół i odkryła, że trzyma w dłoni miotełkę z piór. Jej policzki spłonęły rumieńcem.
Mężczyzna wstał i wyszedł z cienia. Wkroczył w pas światła, zsuwając do tyłu sfatygowany kapelusz o szerokim rondzie.
Ich spojrzenia spotkały się i Emily przypomniała sobie wszystko. Przypomniała sobie, jak płynęła tak długo, aż jej ręce i nogi stały się ciężkie niczym ołów, a głowa osuwała się pod wodę przy każdym ruchu. Jak wpełzła na plażę i opadła na ciepły piasek. Potem wspomnienia zacierały się nieco – pamiętała tylko czuły dotyk ust mężczyzny, jego długie rzęsy i oczy w kolorze blasku słońca odbijającego się w miodzie.
Emily zapatrzyła się w te oczy. Ich głębie kryły w sobie smutek i nieco drwiny. Nie wiedziała, czy drwiły z niej czy też z niego samego. Przemogła się i spuściła wzrok, po czym natychmiast tego pożałowała.
Zrobiło jej się słabo. Jego fizyczna obecność działała na nią z niezwykłą siłą. Nigdy jeszcze nie widziała takiego mężczyzny. Pokryta brązową opalenizną skóra szokowała ją i fascynowała jednocześnie. W Londynie mężczyźni okrywali się grubymi warstwami ubrań, od czubków wypolerowanych butów po nakrochmalone kołnierzyki. Szerokie baki zakrywały te nieliczne fragmenty skóry, które musiały pozostać odsłonięte.
Lecz ten mężczyzna nie miał na sobie nic prócz podartych spodni, opinających wąskie biodra. Sploty mięśni na jego piersiach i łydkach lśniły w blasku słońca. Dla zdziwionych oczu Emily równie dobrze mógłby być nagi.
Powróciło do niej kolejne niechciane wspomnienie – wilgotny piasek przyklejony do jej nagiej skóry. Oblała ją fala gorąca. Spojrzała na siebie, na o wiele za duży płaszcz okrywający jej ciało. Długie rękawy zwieszały się z łóżka, dotykając niemal zakurzonej podłogi.
– Penfeld był tak uprzejmy i pożyczył pani swój surdut. Niski, lekko chrapliwy glos nieznajomego przyprawił ją o zimny dreszcz. Jego angielszczyzna miała w sobie pewną egzotyczną melodyjność. Słyszała już podobny akcent w Melbourne.
Zakłopotana faktem, że z taką łatwością odczytał jej myśli, rzuciła mu chłodne spojrzenie. On odpowiedział jej szerokim, olśniewającym uśmiechem, błysnąwszy bielą zębów w krótkiej, czarnej brodzie. Dobry Boże, ten łajdak ją całował! Na co jeszcze pozwolił sobie, kiedy leżała w jego uścisku? Emily rzuciła miotełkę, ukryła dłonie w połach surduta i objęła się mocniej, przejęta nagłą falą zimna.
Penfeld-Chomik, odziany w koszulę z krótkimi rękawami i spodnie na szelkach, pochylił się i spojrzał z zatroskaniem w jej twarz.
– Jest pani niepokojąco blada, panienko. Zechce pani napić się herbaty?
– Poproszę raczej kawę. Czarną i bardzo mocną. Penfeld był tak zaskoczony i przerażony, jakby poprosiła go o porcję arszeniku.
– Musi mu pani wybaczyć – powiedział nieznajomy mężczyzna. – Od lat czekał na okazję, by podać damie herbatę.
– Więc będzie musiał poczekać jeszcze trochę – mruknęła. Nie wiedziała, czy lekki grymas na twarzy mężczyzny był uśmiechem czy też wyrazem dezaprobaty. Kiedy Penfeld odszedł do żelaznego piecyka, kręcąc głową ze smutkiem, tubylec przykucnął i uśmiechnął się do niej. Zdaniem Emily nadal wyglądał na głodnego.
– Proszę przygotować też coś dla niego – poleciła. – Czy może woli krew?
Nieznajomy splótł na piersiach muskularne ręce.
– Tylko krew dziewic.
Emily przywołała na usta swój najbardziej arogancki uśmiech, gotowa zaszokować tych półnagich dzikusów.
– Więc nie mam się czego bać, prawda?
Przez twarz mężczyzny przemknął jakiś ulotny grymas, zniknął jednak, nim mogła zrozumieć jego znaczenie.
Zastanawiała się gorączkowo, co powinna teraz zrobić. Nie była w Londynie, lecz po drugiej stronie globu, w Nowej Zelandii. A jeśli ten półgłówek Barney się mylił? Jeśli Justin Connor mieszkał jednak na tym odludnym skrawku wybrzeża, będzie musiała jak najszybciej stąd uciec. Żaden ląd nie był dość duży, by pomieścić ich dwoje.
W polu jej widzenia pojawiła się srebrna taca z porcelanową filiżanką, podtrzymywana przez dłoń odzianą w śnieżnobiałą rękawiczkę. Drugą rękę Penfeld chował za plecami.
– Proszę mi wybaczyć, panienko. Zgubiłem drugą rękawiczkę w gejzerze.
– Moje kondolencje. – Porwała filiżankę z parującym napojem. Nim jednak doniosła ją do ust, ta zniknęła w czeluści jej rękawa.
Nieznajomy uklęknął przed nią i zręcznie podwinął niewygodne rękawy do wysokości jej nadgarstków. Emily patrzyła na czubek jego głowy. W jedwabistych, ciemnych włosach lśniły jaśniejsze pasemka siwizny. Odgarnęła z oczu własne potargane loki, onieśmielona nieco jego bliskością.
– Dziękuję panu – powiedziała cicho.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panno...?
– Scar... – Emily w ostatniej chwili ugryzła się w język. Wzięła potężny haust kawy, parząc się w gardło. – ...let – dokończyła. – Emily Scarlet.
Jeśli Justin Connor przebywał gdzieś w pobliżu, nie mogła zdradzać swojego prawdziwego nazwiska. Opiekun wcale jej nie chciał. Dał jej to jasno do zrozumienia, nie odbierając przez tyle lat ze szkoły. Gdyby stanęła na jego progu, domagając się swoich udziałów w kopalni złota, mógłby spotkać ją ten sam los co drugiego partnera jej ojca, Nicholasa Saleriego. Mogłaby zniknąć bez śladu. Na zawsze.
Mężczyzna wstał z klęczek.
– Cóż, witam panią, panno Emily Scarlet. Jestem... – Emily dostrzegła wahanie na jego twarzy, widziała też, jak wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Penfeldem. – ...zaszczycony, mogąc panią poznać. Czy zechciałaby pani powiedzieć nam, jak trafiła pani na nasz skromny brzeg?
– Wypadłam z łodzi. – To przynajmniej w dużej mierze zgadzało się z prawdą. Miała nadzieję, że Bóg uśmiecha się do niej z góry. Sądząc po sceptycznym błysku w oczach mężczyzny, bardzo potrzebowała teraz Boskiego wsparcia.
– Więc może wyślemy wiadomość do Auckland? Może uda nam się odnaleźć tę łódź i skontaktować z pani rodziną.
Cudownie, pomyślała. Właśnie tego jej było trzeba. Kochani Dobbinsowie dostaliby jeszcze jedną szansę, by wbić w nią swe szpony.
Potrząsnęła energicznie głową. Kawa chlusnęła na surdut Penfelda. Widząc to, lokaj jęknął cicho, jakby to on został boleśnie poparzony.
– To nie będzie konieczne. Ja nie mam rodziny. Jestem sierotą.
Emily była z siebie dumna. Już po raz drugi tego dnia powiedziała prawdę. A nie minęło jeszcze południe.
Jej wyznanie wyraźnie poruszyło gospodarza. Wstał i zaczął przechadzać się po chacie, przeczesując palcami swe nieprzyzwoicie długie włosy.
Emily popijała kawę i przyglądała mu się spod rzęs. Tansy na pewno chętnie zatopiłaby w nim swe małe perłowe ząbki. Na swój sposób był bardzo przystojny. Wysoki, barczysty, odrobinę za szczupły. Dokładnie taki mężczyzna, jakiego każda kobieta chętnie by dokarmiła... Emily schowała stopy pod surdutem, zastanawiając się, skąd przyszła jej do głowy ta ostatnia, zdradliwa myśl.
Na piersiach nosił złoty łańcuch. Gdy się odwrócił, słońce rozbłysło na moment w kolczyku w jego lewym uchu.
Piraci! – pomyślała Emily. Oni wszyscy muszą być piratami! To wyjaśniałoby, dlaczego nie chciał podać jej swego nazwiska. Jego twarz i nazwisko są zapewne dobrze znane wszystkim marynarzom i policjantom na południowym Pacyfiku. Być może zabierze ją na swój statek i odpłyną stąd, nim Justin Connor wpadnie na jej ślad. Wyobraźnia Emily pracowała pełną parą. Ba, ona sama bardzo chętnie zostałaby korsarzem! Razem z Tansy często bawiły się w Jean Laffite, dopóki panna Winters nie przyłapała ich w chwili, gdy toczyły pojedynek jej dwiema najlepszymi parasolkami, a Cecille du Pardieu, wrzeszcząc jak prosię, przygotowywała się do przejścia po wystawionej za burtę desce dla skazańców. Panna Winters przebaczyłaby im zapewne, gdyby nie ułożyły tej deski na dachu – dwanaście metrów nad ulicą.
Pożegluje trochę po oceanach i będzie dość silna, by odebrać złoto ojca i posłać Justina Connora do grobu.
Emily wypiła resztkę kawy, ogromnie podniesiona na duchu.
– To bardzo miło z pana strony, że pozwolił mi pan zostać. Obiecuję, że nie będę sprawiać kłopotów.
– Zostać? Zostać tutaj? – Mężczyzna odwrócił się tak szybko, że uderzył kolanem w stertę książek. Grube tomy osunęły się na podłogę, wzniecając obłok kurzu. Penfeld zaczął kasłać.
Emily oparła się o ścianę, jakby nagle zabrakło jej sił, by utrzymać pionową pozycję.
– Nie chciałabym, oczywiście, nadużywać pańskiej gościnności, ale czuję się bardzo osłabiona. Mam nadzieję, że okaże pan odrobinę litości bezdomnej sierocie. – Przybrała niewinną i żałosną minę, która zazwyczaj powalała dorosłych mężczyzn na kolana.
Ten jednak oparł tylko ręce na szczupłych biodrach. Zacisnął mocniej zęby, a Emily ogarnął nagle strach. Czyż Tansy nie ostrzegała jej, że kiedyś jej sztuczki przyniosą skutek odwrotny do zamierzonego?
Tymczasem tubylec podniósł się powoli z kolan. Czując, jak rozpalone spojrzenie nieznajomego pozbawiają resztek odwagi, Emily pomyślała, że wolałaby raczej paść ofiarą ludożercy.
Maorys jednak ukłonił się jej nisko, wyjął zieloną gałązkę zza ucha i złożył ją u jej stóp.
– Trini Te Wana wita panią w naszych skromnych progach i życzy jej wszelkiej pomyślności. – Cofnął się o krok, wciąż zgięty w ukłonie.
Nieznajomy spojrzał na nią wyzywająco.
– Zdaje się, że Trini wyraził już swą opinię w tej kwestii. Proszę wziąć tę gałązkę. To maoryski znak przyjaźni. – Kiedy Emily skrzywiła się sceptycznie, przykucnął obok niej, podniósł jej loki i wyszeptał jej do ucha: – To znaczy, że nie zamierza pani zjeść.
Jego ciepła dłoń dotknęła jej karku. Ujrzawszy jego wilczy uśmiech, Emily zaczęła się zastanawiać, czy apetyt Triniego powinien niepokoić ją najbardziej.
Drżącą ręką sięgnęła po gałązkę. Z zewnątrz dobiegł śpiewny krzyk. Mężczyzna oparł łokieć na kolanie i otworzył kopertę zegarka zawieszonego na jego szyi.
– Trini, Penfeld, możecie się tym zająć? – poprosił. – Zaraz do was dołączę.
Kiedy Trini i Penfeld wychodzili z chaty, Emily wpatrywała się jak zahipnotyzowana w zegarek kołyszący się lekko na długim złotym łańcuchu.
– Panno Scarlet? Nic pani nie jest? – zaniepokoił się mężczyzna. Kiedy nie odpowiedziała, delikatnie uniósł na palcu jej brodę.
– Nie, wszystko w porządku – odparła szeptem, patrząc nań ze zdumieniem i zgrozą.
On także jej się przypatrywał, unosząc brwi w niemym pytaniu. Zmusiła się do uśmiechu.
– Naprawdę. Nie ma takiej dolegliwości, której nie zaradziłaby filiżanka świeżej kawy. – Podała mu swoją filiżankę.
Kiedy podszedł do pieca, pogwizdując cicho, Emily patrzyła na niego przez łzy. Skłamała. Niebo przestało się uśmiechać, a ona nie wiedziała, czy kiedykolwiek jeszcze okaże jej łaskę.
Tylko przez moment widziała maleńki portret umieszczony w kopercie zegarka. Anielska twarz dziecka, roziskrzone nadzieją oczy. Emily wiedziała, że to dziecko umarto dawno temu, wraz z jej ojcem. I choć bardzo chciała, by jej domysły okazały się nieprawdą, widziała tylko jeden powód, dla którego ten przystojny pirat mógłby nosić na szyi portret Claire Scarborough.
Zacisnęła odruchowo pięść, gniotąc świadectwo przyjaźni Triniego.
3
Wspomnienie Twojego radosnego uśmiechu
rozjaśnia nawet najbardziej ponury dzień...
Emily szeptała do siebie gorączkowe słowa nadziei: – Może ten przystojny pirat porwał Justina Connora, wyrzucił jego grube cielsko za burtę i zatrzymał zegarek taty jako zdobycz wojenną.
– Proszę. Ostrożnie, jest gorąca. – Głos mężczyzny wyrwał ją z rozmyślań.
Wzięła od niego filiżankę i patrzyła, jak opiera się biodrami o parapet. Na tle rozpalonego słońcem okna widziała tylko obrys jego barczystej sylwetki. Przynajmniej nie kusiło jej, by gapić się otwarcie na jego twarz. Pociągnęła łyk kawy, lecz jej ciepła gorycz nie przegnała przenikającego ją zimna.
Kanibal zjadł Justina Connora, ale nie mógł strawić zegarka.
Ta myśl podniosła ją nieco na duchu. Przechyliła filiżankę, by ukryć uśmiech. Justin Connor w roli angielskiego dania podawanego w czasie jakiegoś miejscowego święta – taka wizja była nawet bardziej satysfakcjonująca niż różnorodne tortury i męczarnie, jakie obmyślała dla niego w ciągu ostatnich lat. Ten mężczyzna po prostu nie mógł być Justinem Connorem, zapewniała się w myślach. Wtedy żyłby przecież w bogatej rezydencji, a nie zakurzonej chacie, gdzie towarzystwa dotrzymywał mu jedynie służący dziwak i przemądrzały kanibal. Otworzyła usta, by spytać go o imię, ale zamknęła je z powrotem, obawiając się tego, co może usłyszeć.
– Przyznam, że wczoraj przez pół nocy zastanawiałem się nad jedną rzeczą – oświadczył nagle. W jego głosie dało się słyszeć podejrzliwość, a Emily zrozumiała, że nie jest to człowiek, który łatwo obdarza innych zaufaniem. Przynajmniej pod tym względem byli do siebie podobni.
Odstawiła filiżankę, zaskoczona i zdegustowana drżeniem własnych rąk.
– Nie chciałabym być przyczyną pańskiej bezsenności. Proszę zaspokoić swoją ciekawość.
Nieznajomy ściągnął kapelusz i spojrzał jej prosto w oczy.
– Była pani naga przed czy po tym, jak wypadła pani z łodzi?
Jej policzki spłonęły krwistym rumieńcem. Odruchowo naciągnęła surdut niżej, do połowy łydek.
– Po – wychrypiała. – Suknia ciągnęła mnie pod wodę, więc ją zdarłam.
Justin splótł ręce na karku, starając się nie uśmiechać zbyt otwarcie.
– Większość kobiet, które kiedyś znałem, wolałaby utonąć, niż pozbyć się swoich cennych sukni, halek i gorsetów.
Emily ogarnął gniew. Nieznajomy stał się nagle przedstawicielem wszystkich ograniczonych zarozumialców, których zostawiła w Londynie.
– Proszę mi wybaczyć, jeśli uraziłam pańskie delikatne poczucie estetyki. Lepiej być martwą niż nieskromną. Czy nie tak mówi nasza ukochana królowa Wiktoria?
Nieznajomy skwitował jej sarkazm lekkim uniesieniem brwi.
– Więc jest pani Angielką.
– Nie, jestem Chinką – warknęła.
Splotła mocno ręce, starając się zapanować nad wzburzeniem. Panna Winters zawsze mówiła, że to właśnie ją zgubi, to oraz jej niewyparzony język, słabość do zielonych jabłek i nawyk zjeżdżania po poręczy schodów.
– Dlaczego wyrzucono panią ze szkoły?
Do diabla! Czy ten człowiek umiał czytać w jej myślach?
– Za którym razem? – spytała niewinnie.
To pytanie go zaskoczyło.
– Ostatnim razem? – podsunął.
Emily złożyła ręce na piersiach, przygotowując się do ataku. Ciekawa była, jak ten człowiek zareaguje na zmasowany ogień z jej strony. Wzięła głęboki oddech i zaczęła recytować:
– Zjadłam wiadro zielonych jabłek i zwymiotowałam na najlepszy płaszcz dyrektorki szkoły. Włożyłam węża do łóżka Cecille du Pardieu. Podmieniłam świeczki na choince na sztuczne ognie. Odcięłam guziki w butach nauczycielki... kiedy ta uczyła. Podpiłowałam ostatnią tralkę pod balustradą na schodach. Zamieniłam pieprz w kuchni na saletrę potasową, nazwałam pastora nadętym bałwanem, nasieniem szatana i su...
– Dość! – krzyknął. – Dziękuję pani bardzo. To mi w zupełności wystarczy.
Pochyliła skromnie głowę i rzuciła mu nieśmiałe spojrzenie spod rzęs.
– Och... – dodała, jakby przypomniawszy sobie o czymś. – I dyrektorka przyłapała mnie z synem ogrodnika w dość... kompromitującej sytuacji.
Justin patrzył na nią przez chwilę, myśląc o tym, że każdy mężczyzna mógł paść ofiarą tych roziskrzonych brązowych oczu. Kiedy się uśmiechała, robiły jej się dołki w policzkach, a nos marszczył uroczo. Kim była ta dziewczyna? Opowiadała mu o swym skandalicznym zachowaniu ze spokojem i dumą upadłego anioła. Bogu dzięki, że mała Claire Davida dopiero za kilka lat miała stanąć w obliczu podobnych pokus.
Musiał się odwrócić i nerwowo podejść do piecyka, rozwścieczony obrazem Emily tarzającej się po liściach z jakimś pryszczatym synem ogrodnika. Spotykali się w altance? – rozmyślał. Za szopą na narzędzia? Czy on przynosił jej róże? Wianki splecione ze stokrotek, którymi zdobił jej kasztanowe loki?
Justin stał przy piecyku i bawił się bezmyślnie cynowym czajnikiem. Została wyrzucona także z innych szkół, tak? Czy byli tam inni chłopcy? Syn sklepikarza? Bratanek latarnika? Kominiarz? Seria niezwykle żywych erotycznych wizji przemknęła mu przez umysł, rozbijając w puch zdrowy rozsądek, który z takim trudem zachowywał do tej pory. Bo w tych wizjach nie pojawiali się jacyś bezimienni chłopcy, lecz to on sam klęczał między jej udami i pokazywał, co znaczy obcować z mężczyzną.
Zacisnął mocno dłonie na krawędzi piecyka, starając się przypomnieć sobie, jak głęboko może zranić tak mocne pożądanie.
Zerknął na nią ukradkiem. Rozczochrana i zarumieniona wyglądała jak dziecko, mała dziewczynka, która dla zabawy ubrała się w surdut ojca.
Może powinni go zamknąć za podobne myśli.
– Ile pani ma lat, panno Scarlet? – wykrztusił. Podniosła filiżankę w szyderczym toaście. – Wystarczająco dużo.
Justin wziął głęboki oddech i odwrócił się do niej, przemawiając beznamiętnym, choć uprzejmym tonem.
– Bardzo mi przykro, ale obawiam się, że nie może pani zostać tu sama, to jest, w towarzystwie samych mężczyzn. W Auckland są misjonarze, którzy chętnie pani pomogą.
– Pastor sugerował raczej egzorcystę. Justin podejrzewał, że bardziej niż egzorcysty potrzebowała porządnego lania. Zniżył głos do chrapliwego szeptu:
– Mógłby poprosić o pomoc tohungę Triniego, najwyższego szamana. Jestem pewien, że znalazłby sposób, by przegonić z pani te paskudne duchy.
– Och, nie, proszę tego nie robić. – Potrząsnęła gwałtownie głową. – Nie chcę skończyć jako przekąska na stole jakiegoś dzikusa.
– Ależ, Emily, obraża pani Maorysów! Oni są całkiem cywilizowani, proszę mi wierzyć. Nigdy nie jedzą swoich przyjaciół. Tylko wrogów.
– Cóż za szlachetność. – Emily zdmuchnęła kosmyk włosów z oczu. Postanowiła, że nie da się tak łatwo przestraszyć. Przynajmniej dopóki nie usunie rodzących się w niej podejrzeń. – Trudno. Skoro chce się mnie pan pozbyć, zaraz sobie stąd pójdę.
Justin myślał, że wygrał, dopóki nie zaczęła rozpinać surduta Penfelda. Otworzył usta ze zdumienia, gdy poły ubrania rozchyliły się, ukazując kremowe wzniesienia jej piersi.
Dopadł do niej jednym skokiem i pochwycił za ręce.
– Co pani wyprawia, na miłość boską? Podniosła nań wzrok pełen niewinnego zdumienia.
– Oddaję surdut pańskiego służącego. Nie jestem ślepa. Widzę, że jest do niego przywiązany.
– Kupię mu nowy w Auckland – burknął Justin. Wypuścił ją, stwierdzając z zawstydzeniem, że jego palce zostawiły czerwone ślady na jej skórze. – Proszę sobie nie żartować. Pożyczymy wóz od Triniego.
Podał jej rękę i pomógł wstać, nim jednak zrobiła pierwszy krok, zachwiała się nagle. Justin pochwycił ją odruchowo. Pojękując żałośnie, przytuliła się do niego.
– Och, moja noga. Musiałam zwichnąć ją w kostce, kiedy wychodziłam na brzeg.
Jej włosy łaskotały go w nos, kusiły swą delikatnością. Miał ochotę rzucić ją po prostu na łóżko, oparł się jednak pokusie i opuścił ją powoli. Przyklęknął, by zbadać jej kostkę. Żadnej opuchlizny. Żadnych siniaków. Nacisnął kość czubkami palców. Skrzywiła się i zacisnęła zęby.
– Okropny ból, prawda? – spytał, unosząc sceptycznie brew.
– Straszliwy. – W jej oczach pojawiły się łzy. – Myśli pan, że może być złamana?
Jej twarz znalazła się tuż obok jego, usta drżały jej lekko. Justin najchętniej zamknąłby je w pocałunku. Przesunął palcami w górę jej łydki, aż do skraju surduta, mimowolnie myśląc o tym, co nosiła pod spodem – nic. Obdarzyła go jednym z tych rozbrajających spojrzeń – niewinna jak dziecko, a jednocześnie wyzywająca. Miał ogromną ochotę dać jej to, o co sama się prosiła. Przesuwać palcami coraz wyżej i wyżej, sięgając ku ciemnej i zmysłowej destrukcji. Ale czyjej destrukcji? Jej czyjego?
Cofnął szybko rękę i wstał, zrezygnowany. Dziewczyna musiała jednak zostać jeszcze przez kilka dni, chyba że zaniósłby ją do Auckland na rękach. Podejrzewał, że tak naprawdę nic jej nie jest, nie mógł jednak udowodnić tego w żaden sposób. Prócz irytacji odczuwał jednak również pewną ulgę. Auckland pożarłoby taką dziewczynę bez skrupułów. Mimo wszystkich jej przechwałek, dostrzegał w jej oczach prawdziwą czystość i nie chciał, by została zniszczona. Nowa Zelandia była bezlitosna dla niewinnych i uczciwych ludzi. On był tego żywym dowodem.
– Wszystko wskazuje więc na to, że zostanie tu pani na jakiś czas. – Pogroził jej palcem. – Ale proszę się nawet nie łudzić, że mogłaby pani podłożyć węża do łóżka Penfelda. W Nowej Zelandii nie ma węży.
Emily nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Postaram się zachowywać jak najlepiej.
Przeczuwał, że nawet jeśli dziewczyna dotrzyma obietnicy, życie w jej towarzystwie będzie dla niego ciężką próbą. Ruszył do drzwi, potem zatrzymał się na moment. Chętnie wypytałby ją jeszcze o wiele spraw, ale czyniąc to, naruszyłby niepisane prawo tej ziemi.. Zbyt wiele okrętów pozostawiało swoje sekrety, skandale i niechcianych skazańców na tym wybrzeżu. Dlatego tak bardzo ceniono sobie tutaj prywatność i dyskrecję, która pozwalała wielu zapomnieć o przeszłości. Justin powstrzymał się więc od dalszych pytań, wiedząc, że prędzej wolałby zginąć albo zabić kogoś innego, niż otworzyć swoje stare rany.
– Może pani być spokojna, panno Scarlet, nikt tutaj pani nie znajdzie. Wielu ludzi przybywa do Nowej Zelandii, by uciec przed własną przeszłością.
Przechyliła lekko głowę. Włosy zasłoniły jej twarz.
– Są też tacy, którzy przybywają tu, by ją znaleźć. Uświadomił sobie, że tak przywykł do panującej na wyspie atmosfery podejrzliwości, że nawet nie podał tej młodej kobiecie swojego nazwiska. Z pewnością nie wyglądała na szpiega nasłanego przez pannę Winters czy jego ojca.
– Może pani mówić do mnie Justin. Justin Connor. – Zamknął za sobą drzwi, nie ujrzawszy gorzkiego, triumfalnego uśmiechu na ustach Emily.
Justin chciał znaleźć się jak najdalej od chaty, zapomnieć w ogóle o istnieniu dziewczyny. Maszerował przez pole kukurydzy, sadząc ogromne kroki. Penfeld truchtał u jego boku.
– A niech to wszyscy diabli! – wybuchnął wreszcie. – Dziewczyna po prostu nie powinna zachowywać się tak w towarzystwie mężczyzny.
Penfeld skubał nerwowo swoje szelki, bardziej zmartwiony brakiem surduta niż zachowaniem swojego pana.
– To znaczy jak? Nie zauważyłem niczego dziwnego w tym co robi ani jak wygląda. Może ma trochę chłopięcą urodę, ale...
Justin odwrócił się gwałtownie, spoglądając na niego z niedowierzaniem.
– Chłopięcą? W porównaniu z kim? Heleną Trojańską? Kleopatrą? Zresztą nic mówiłem wcale o jej wyglądzie. Chodzi o to, jak na mnie patrzy. Ten dziwny błysk w jej oku. Te miny.
Justin wydął usta, by zilustrować ten ostatni zarzut, Penfeld jednak odpowiedział mu tylko pełnym zdumienia spojrzeniem. Na samą myśl o delikatnych ustach Emily Justinowi zrobiło się gorąco, strużka potu pociekła mu po plecach. Kiedy przesunął dłonią przez włosy, uświadomił sobie, że nie zabrał kapelusza.
– Do diabła z nią! Nie mogła przecież wiedzieć, jakimi jesteśmy ludźmi. A gdyby zachowywała się tak przy wielorybnikach albo drwalach z Auckland? Nawet by się nie obejrzała, a już trafiłaby do jakiegoś burdelu.
Służący pobladł. Robił się nerwowy jak królik, gdy tylko ktoś wspominał przy nim o Auckland. Justin znalazł go na portowej ulicy cztery lata temu, zastraszonego, w łachmanach i bez grosza przy duszy.
Justin wyjął liść kukurydzy z rzedniejących włosów Penfelda.
– Nie rób takiej miny i nie trzęś portkami, bo wcześniej czy później i tak zawiozę ją właśnie do Auckland. Musiałbym być skończonym idiotą, żeby nabrać się na tę starą sztuczkę ze zwichniętą nogą.
– Nigdy nie uważałem pana za idiotę. – Penfeld był tak przygnębiony, jakby jego pan oświadczył właśnie, że zabiera dziewczynę do Sodomy, a po drodze zamierza jeszcze odwiedzić Gomorę.
Parskając z determinacją, Justin obrócił się na pięcie. – Zaraz wrócę do chaty, każę jej spakować rzeczy...
– Ona nie ma żadnych rzeczy.
Ciche słowa Penfelda zatrzymały go w pół kroku. Zbocze wzgórza, pokryte kępami trawy, zniżało się łagodnie ku wybrzeżu. Ciepła bryza kołysała wysokimi źdźbłami, owiewała ich twarze.
Justin uświadomił sobie, że Penfeld ma słuszność. Dziewczyna nie miała niczego. Nawet ubrania. Przybyła do tego świata naga i pozbawiona wszelkich zobowiązań, jak w dniu swych narodzin.
On był dojrzałym mężczyzną. Z pewnością mógł pohamować swoje żądze przez kilka dni. Jeśli nie zechce sama wyjechać do końca tygodnia, zignoruje humory Penfelda i osobiście odeskortuje ją do Auckland. Do tej pory będzie spędzał całe dnie w polu, przy ciężkiej pracy, by po powrocie od razu zasnąć i nie mieć sił na rozmyślania o...
Przeciągnął dłonią po twarzy. Ona nie była winna temu, że za każdym razem, kiedy na nią patrzył, widział ją taką, jaka była na plaży, w blasku księżyca, że chciał zanurzyć dłonie w jej jedwabistych włosach. Wszystkich. Justin jęknął cicho.
Z tych niebezpiecznych rozmyślań wyrwały go radosne okrzyki:
– Pakeha! Pakeha!
W górę zbocza biegła gromadka nagich dzieciaków, za którymi kroczył dostojnie Trini. Justin przykucnął, a maty chudy chłopiec uderzył w niego z siłą kuli armatniej.
Justin udał, że się chwieje.
– Ejże, Kawiri! Jesteś za silny dla takiego staruszka jak ja. Dzieci tłoczyły się wokół niego, szczebiocąc bez ustanku w swym maoryskim narzeczu. Mała dziewczynka o oczach w kształcie migdałów przeczołgała się między nogami Kawiriego i pochwyciła Justina za rękę. Uśmiechnął się ciepło, ich melodyjne głosy były niczym balsam dla jego strapionej duszy.
– Możesz wyjść, Penfeld! – zawołał przez ramię. – Nie zjedzą cię.
Penfeld wychynął zza kukurydzy i ukłonił się nieśmiało przed dziećmi. Trini aż rozpromienił się z dumy, kiedy kilkoro dzieci także odpowiedziało Penfeldowi ukłonem. Justin wiedział, że jego służący nie boi się kanibali, ale przerażają go dzieci.
„Ja nie mam rodziny".
Słowa Emily powróciły bez ostrzeżenia, echo tego, co ledwie wczoraj powiedział Penfeldowi. Nie było to do końca prawdą. Teraz jego rodziną byli Maorysi. Zaadoptowali go jako swego ukochanego Pakehę, obdarzyli go ziemią i zaufaniem, pozwolili, by prowadził w ich imieniu handel z innymi tubylcami i białymi. Justin zmierzwił czarną czuprynę Kawiriego. Być może wszyscy byli sierotami pod błękitną kopułą Bożego nieba.
Mała dziewczynka postukała palcem w zegarek spoczywający na jego piersiach i wymamrotała coś po maorysku.
– Po angielsku, Dani – rozkazał. Miał nadzieję, że jeśli nauczy dzieciaki angielskiego, w przyszłości nie będą potrzebowały pomocy takiego dziwaka jak on.
Dziewczynka włożyła palec do ust, potem wyjęła go i wrzasnęła:
– Claire!
Justin skrzywił się.
Inne dzieciaki podjęły okrzyk Dani i zaczęły tańczyć wokół niego, powtarzając:
– Claire!Claire!Claire!
– A niech to – mruknął Penfeld.
Justin wbił w Triniego lodowate spojrzenie.
– Znów pozwalałeś im bawić się moim zegarkiem?
Trini uniósł dłonie w uniwersalnym geście przeprosin, wybierając tym razem proste angielskie słowa, a nie te długie i kwieciste, w których najbardziej się lubował.
– Nigdy jeszcze nie widziały białej dziewczynki. Myślą, że to zagubiony anioł, którego duch został uwięziony w czasie.
Justin opuścił głowę, pokonany. Czyżby przez cały dzień miały go dzisiaj prześladować sieroty? Zaabsorbowany nową lokatorką, niemal zapomniał o tym dziecku. Nie zaprotestował, kiedy Dani sięgnęła do góry i ściągnęła mu łańcuszek.
Kawiri z nabożną czcią dotykał złota, wydając przy tym przeciągłe „Ooooh...".
Justin wiedział, że nie musi się martwić o bezpieczeństwo swojego zegarka. Dani trzymała go w złożonych dłoniach, jakby to była jakaś święta relikwia.
Kiedy dzieci opuściły go, wracając do wioski, wstał, w roztargnieniu przycisnął dłonie do piersi. Skoro. Claire Scarborough była dlań tylko źródłem nieustannych trosk, to dlaczego czuł się tak nagi bez jej wizerunku na sercu?
Tej nocy Emily długo nie mogła zasnąć. Wiatr od morza zrobił się chłodny, lecz w jej żyłach płonął ogień podsycany pogardą i wściekłością. Jej opiekun leżał zaledwie kilka kroków dalej. Oparła brodę na złożonych dłoniach i przypatrywała mu się z wygłodniałą fascynacją.
Zupełnie nie pasował do jej wcześniejszych oczekiwań. Nie wiedzieć czemu, zawsze wyobrażała go sobie jako blondyna z elegancko przyciętą brodą i bakami. A do tego grzywa złotych włosów. Nic nie irytowało jej tak bardzo jak własna naiwność.
– Powinnam jeszcze zrobić z niego rycerza na białym koniu – mruknęła ze złością.
Penfeld, śpiący na materacu pod oknem, zachrapał głośniej. Emily zmieniła pozycję, podparła się na łokciu.
Justin Connor przypominał raczej ciemnego satyra niż szlachetnego rycerza. Jego rzęsy były za długie, usta zbyt pełne. Jego rysy nie były piękne, ale wszystko tworzyło niezwykłą całość, nadawało jego twarzy twardą, męską urodę, która przyprawiała ją o szybsze bicie serca. Musiała oprzeć się absurdalnej pokusie, by podejść do jego materaca, przesuwać palcami po jego ciele, nauczyć się go na pamięć, na wypadek gdyby po przebudzeniu już go nie ujrzała – jak wielu innych istot ze swych snów.
Przez lata śniła o szlachetnym wybawcy. Lecz jej marzenia były tylko ulotnymi zjawami, które rozpływały się niczym dym w zimnym świetle dnia. Rzeczywistość leżała na materacu – sto osiemdziesiąt centymetrów rzeczywistości, kości, ścięgien i mięśni. Mogła wyciągnąć rękę i dotknąć jej, jak dotknęła twarzy nieznajomego w blasku księżyca.
Światło małej lampki płonącej w rogu chaty dzieliło jego twarz na ciemne i jasne płaszczyzny. Myślała, że będzie starszy, ale on musiał mieć niewiele ponad trzydzieści lat. Tyle samo, ile miał jej ojciec, kiedy umarł.
Zmrużyła oczy. Justin poruszył się, jęknął przez sen, jakby wyczuwając jej wrogość. Drobne zmarszczki w kącikach jego oczu pogłębiły się. Skrzywił lekko twarz, jakby przejęty bólem. Bólem? – zastanawiała się Emily. Czy poczuciem winy? Jej opiekun nie spał głębokim, spokojnym snem niewinnych.
Miała ochotę potrząsnąć nim, obudzić i zażądać wyjaśnień. Żyła w jego cieniu przez siedem lat. Wszystkie wybryki, wszystkie mniej lub bardziej udane żarty, w których dawała ujście swej złości, odgrywane były przed niewidzialną publicznością – przed tym właśnie człowiekiem, który niegdyś ją porzucił, a potem ośmielił się trzymać ją w ramionach i w ogóle jej nie rozpoznać. Jego obojętność obudziła w niej stary ból, który zepchnęła do najodleglejszego zakątka serca. Mogła znieść wiele rzeczy, ale nie obojętność i ignorancję.
Przewróciła się na bok, z trudem odrywając od niego spojrzenie. Dziesiątki pytań kłębiły się w jej głowie. Dlaczego mieszkał w tej brudnej chacie, gdzie podziały się bogactwa, o których pisał jej ojciec? Czyżby ukrył gdzieś złoto? Może był przemytnikiem, korzystał z dzikich zakątków wybrzeża, by nie płacić cła i podatków? A może był zwykłym oszustem i wykorzystując pozycję syna jednego z najbogatszych książąt w Anglii, pozbawiał uczciwych ludzi majątków, jak zrobił to z jej ojcem?
Wbrew jej woli los oddał Justina Connora w jej ręce. On nie wiedział jeszcze, z kim ma do czynienia, ona jednak znała go aż nazbyt dobrze. Z pewnością gdzieś w tych stertach książek i papierów odnajdzie ponurą historię jego życia.
Fortel ze zwichniętą nogą dał jej trochę czasu. Czasu, który pozwoli odkryć prawdę o zaginionym złocie i śmierci ojca. Czasu, który pozwoli jej też ukarać winowajcę. Niech cieszy się spokojnym snem, póki może, kiedy bowiem ona pozna jego brudne gierki i zbierze dość dowodów, zmieni jego życie w najgorszy koszmar.
Niczym ćma kuszona płomieniem świecy odwróciła się ponownie i patrzyła na niego, dopóki sama nie zapadła w pozbawiony marzeń sen.
4
Na czas Twej nieobecności Bóg zesłał mi pocieszenie w postaci największego ze swych podarunków – prawdziwego przyjaciela...
Jeszcze odrobina herbaty, Penfeldzie? – Emily zajrzała do filiżanki, którą podał jej służący. – Co za cudowna niespodzianka. Czytasz chyba w moich myślach.
– Świetna mieszanka z New Delhi – oświadczył z dumą. – Justin sprowadził ją z Auckland na moje ostatnie urodziny.
– Co za gest – mruknęła.
Poczekała, aż Penfeld odwróci się do niej plecami, i wylała zawartość filiżanki przez okno. Oddałaby wszystkie herbaty świata za jedno ziarenko kawy. Zmanierowany lokaj twierdził z uporem, że kawa to po prostu zbyt wulgarny napój i że nie powinna kalać nim swych delikatnych ust. Emily zaczęła podejrzewać, że pan Connor przemyca herbatę, a nie złoto.
Przywarta ustami do brzegu filiżanki, uniosła ją, udając, że dopija ostatnią kroplę.
– Cudowny smak. Nigdy w życiu nie piłam czegoś podobnego.
Penfeld klasnął w pulchne dłonie.
– Aż ciepło się robi na sercu, kiedy młoda dama tak chętnie pije herbatę. – Wziął od niej filiżankę. – Skoro tak pani smakuje, zaparzę jeszcze trochę.
Emily jęknęła cicho i ukryła twarz w dłoniach. Poczciwy służący wręcz torturował ją swoją uprzejmością. Przez ostatnie trzy dni nie odstępował jej ani na krok, wystarczyło, by się poruszyła, a już poprawiał koce pod jej nogą i wlewał w gardło herbatę, jakby był to eliksir życia. Była niemal pewna, że gospodarz zostawił ją pod opieką Penfelda z czystej złośliwości.
Tajemniczy pan Connor znikał każdego dnia o świcie i wracał o zmierzchu. Pochłonąwszy ogromną porcję ciemnego chleba i jakiegoś gulaszu, którego głównym składnikiem była puszkowana fasola, od razu kładł się spać.
Troskliwy jak zawsze, pomyślała Emily cierpko.
Chłodna bryza napłynęła przez okno, poruszając włosami na jej karku. Słony smak morza wypełnił jej nozdrza. Rajska wyspa kusiła blaskiem słońca i szumem fal, jednak dzięki własnemu kłamstwu uwięziona była w tej chacie, w towarzystwie Penfelda, który bez ustanku czyścił swój ukochany czajnik i filiżanki. Chciała zanurzyć stopy w ciepłym piasku, poczuć na twarzy wilgoć oceanu. Spojrzała tęsknie na sterty książek. Marzyła też o chwili samotności, by mogła przekopać się przez te tomy i znaleźć dowody zbrodni, jakiej dopuścił się na jej ojcu Justin Connor.
Jej życzenie spełniło się wkrótce, gdy Penfeld zdjął z kołka wiklinowy koszyk i wyszedł na zewnątrz, mamrocząc coś o „odrobinie mięty". Modląc się, by nie znalazł tej mięty do samego wieczora, Emily zerwała się na równe nogi i zakręciła w miejscu. Chwiejna sterta książek stanęła na jej drodze. Przywróciła ją do równowagi, po czym wcisnęła się między książki a okno. Ciepła bryza była zbyt silną pokusą. Wystawiła głowę na zewnątrz, sycąc się słonym smakiem morskiego powietrza.
Chata z wiklinowych mat stała na skraju lasu, przycupnięta pod gałęziami dwóch drzew przypominających gigantyczne paprocie. Z dala dobiegał pomruk oceanu, pokusa wolności. Emily pomyślała, że powinna wyjść przez to okno i nigdy już tu nie wrócić. Jak daleko jednak zdołałaby uciec, nim znów dogoniłaby ją prawda? Zbyt długo już jej unikała.
Zacisnęła zęby z determinacją i odwróciła się do książek. Jej tato zawsze mówił, że można poznać duszę człowieka, czytając jego książki. Gdzieś pomiędzy nimi mógł znajdować się testament, mapa czy dziennik, który pozwoliłby jej odnaleźć złoto ojca.
Podniosła oprawny w skórę tom i zdmuchnęła zeń grubą warstwę kurzu:
– „Mozart: mistrz i jego dzieło" – przeczytała głośno. Przerzuciła kilka kartek, potem odłożyła książkę na bok i sięgnęła po następną. – „Symfonie polifoniczne Beethovena"?
Emily zmarszczyła brwi. Miała nadzieję, że znajdzie tu „Księcia" Machiavellego albo dzieła markiza de Sade. Przeglądała książkę po książce, natrafiła jednak tylko na opasłe biografie Mendelssohna i Rossiniego, piętnaście tomów opisujących rytm i metrum największych oper świata i zapleśniały traktat porównujący zalety skrzypiec i wiolonczeli. Zabrała się do badania kolejnych stert, przeklinając pod nosem, w miarę jak uciekały kolejne minuty.
Ciężkie libretto „Tristana i Izoldy" Wagnera spowolniło na moment tempo jej poszukiwań. Zirytowana, szarpnęła gruby tom, a cała sterta zachwiała się niebezpiecznie. Emily objęła ją ramionami, przyciskając książki do piersi. Kurz łaskotał ją w nozdrza. Stłumiła kichnięcie. Brakowało jej tylko tego, by po powrocie Penfeld znalazł ją pogrzebaną pod górą starych książek, z czołem rozbitym przez „Encyklopedię indyjskich tańców i pieśni".
Kiedy ustabilizowała już chwiejną wieżę, dostrzegła wąską szparę pomiędzy dwoma grubszymi tomami. Ostrożnie wyciągnęła stamtąd małą książeczkę oprawioną w marokin. Choć gruba skóra oparła się próbie czasu, stronice były już mocno pożółkłe. Wyglądało to tak, jakby ktoś odrzucił książkę na bok i zapomniał o niej. Albo starannie ukrył.
Emily zacisnęła na niej drżące dłonie. Może teraz pozna wreszcie ciemne sekrety swego opiekuna.
Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i otworzyła tomik. Na stronie tytułowej widniał napis złożony niepewną dziecięcą rączką. Ta książka jest własnością Justina Marcusa Homera Lloyda Farnswortha Connora III. (Bacz, co cię spotka, jeśli tu zajrzysz).
– Homer? – wyszeptała Emily, uśmiechając się mimowolnie.
Przesunęła palcami po złowróżbnym wizerunku czaszki i skrzyżowanych piszczeli umieszczonym pod ostrzeżeniem. Przewróciła kartkę, domyślając się już, co znajdzie w dzienniczku. Lecz zamiast notatek o tym, ile żab złapał mały Justin i ile podkradł ciastek, znalazła nierówne linie połączone w siatkę i poplamione atramentem.
Przysunęła tomik do nosa.
– No proszę, mały spryciarz już wtedy pisał szyfrem! Linie zatańczyły przed jej oczami, a potem ułożyły się w znajomy wzór. Z coraz większym zdumieniem przewracała kolejne stronice. Nie był to żaden szyfr, lecz pięciolinie poznaczone kropkami i symbolami. Muzyka. Linia po linii, nutka po nutce, nanoszone z cierpliwością i mozołem, o jakie nie posądzałaby żadnego dziecka.
Skonsternowana i dziwnie wzruszona, Emily zamknęła książeczkę. W ostatniej chwili usłyszała ostrzegawcze skrzypnięcie drzwi.
Rzuciła się w stronę materaca. Modliła się w duchu, by nie zgubić po drodze surduta Penfelda, to bowiem niosłoby ze sobą poważne konsekwencje. Jakoś nikt nie pomyślał dotąd o tym, by pożyczyć jej także długie kalesony lokaja.
Kiedy Justin wkroczył do środka, Emily uzmysłowiła sobie z przerażeniem, że nadal trzyma w ręce jego dziennik. Szybko wsunęła go pod koc, udając potężne ziewnięcie.
– Witaj, Emily – powiedział głosem wyzutym z wszelkich emocji.
Ugryzła się w język, by nie odpowiedzieć: „Dzień dobry, Homerze".
– Dobry wieczór, panie Connor. Rozejrzał się po chacie.
– Gdzie jest Penfeld? Złożyła ręce na kolanach.
@
– Poszedł nazbierać mięty.
Justin uniósł brzeg poplamionego obrusa i zajrzał pod spód.
– Jest pani pewna, że nie leży gdzieś tutaj związany i zakneblowany?
Uśmiechnęła się promiennie.
– Pochlebia mi pan, panie Connor. Ściągnął zegarek i położył go na stole.
– Ładna robota – mruknęła w nadziei, że jego twarz coś jej zdradzi.
– Szkoda, że nie mam kieszonki, do której mógłbym go schować. Muszę nosić go na szyi, jak kobieta.
Człowiek musiałby być ślepy, głuchy i pozbawiony zmysłu dotyku, by wziąć go za kobietę, pomyślała Emily, kiedy Justin pochylił się nad wiadrem z zimną wodą i obficie ochlapał zgrzaną twarz. Kilka błyszczących kropel osiadło na jego przedramionach. Wąska strużka spłynęła po jego umięśnionym brzuchu i zniknęła za krawędzią spodni.
Emily przełknęła ślinę, żałując, że nie ma pod ręką choćby kropli herbaty.
Justin wyprostował się i odwrócił do drzwi.
– Proszę powiedzieć Penfeldowi, że poszedłem na plażę. Emily omal nie zerwała się na równe nogi. Poszłaby na plażę z samym Lucyferem, byle tylko uciec z dusznej chaty.
– Proszę mnie zabrać ze sobą – wykrztusiła.
Jej niewinna prośba zatrzymała Justina w pół kroku. Dziewczyna wyjedzie za kilka dni, mówił sobie, a wtedy będzie mógł wrócić do normalnego porządku dnia. Teraz wystarczy tylko, by się odwrócił i powiedział, że nie jest zainteresowany jej towarzystwem.
Odwrócił się. Jej brązowe oczy wpatrywały się w niego z nadzieją.
– Surdut Penfelda jest już brudny. Mogłabym go wyprać ze sobą w środku.
Justin przeciągnął dłonią przez włosy, Emily spuściła wzrok, najwyraźniej przygotowując się na jego odmowę.
– Mam tylko jedno pytanie, młoda damo – zaczął surowym tonem.
– Tak? – odparta Emily, przygryzając wargę. Stwierdziła z przerażeniem, że do oczu napływają jej prawdziwe łzy rozczarowania.
Zachłysnęła się ze zdumienia, kiedy ujął ją pod kolana i ramiona, po czym poderwał z ziemi i przytulił do siebie, tak że ich twarze niemal stykały się nosami.
– Co pani zrobi, jeśli Penfeld postanowi wyprasować surdut z panią w środku?
Emily zachichotała.
– Nie po raz pierwszy zostałabym wyprasowana. Moje nauczycielki siadały na mnie i prasowały moje włosy.
Jego spojrzenie złagodniało. Zdmuchnął włosy z jej czoła, hipnotyzując ją swą czułością.
– Co za zbrodnia.
Kiedy zaczęli iść w dół krótkiej piaszczystej ścieżki prowadzącej na plażę, Emily zarzuciła ręce na szyję Justina, a gdy wreszcie znaleźli się nad brzegiem oceanu, jej zmysły oszalały ze szczęścia. Upajała się blaskiem zachodzącego słońca, powiewem ciepłej wilgotnej bryzy. Westchnąwszy z rozkoszy, odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy.
Kiedy je otworzyła, Justin pochylał się nisko nad nią? Widziała każdy włosek na jego brodzie, odczuwała dziwną pokusę, by potrzeć o nie policzkiem i przekonać się, czy są tak kłujące, jak jej się wydawały. Jej twarz poczerwieniała nie tylko od żaru słońca.
– Może mnie pan położyć – oświadczyła sucho. W jego oczach pojawił się złośliwy błysk.
– Och, nie. Chciała pani kąpieli i będzie ją pani miała.
Nim zdążyła zaprotestować, zszedł z płazy i wkroczył w fale. Przytuliła się do niego mocniej, schowała twarz w bezpiecznej przystani jego piersi, kiedy wchodził coraz głębiej w toń oceanu. Zimna woda lizała jej uda. Surdut Penfelda wydął się jak balon. Emily przycisnęła go do siebie, przerażona.
– No i jak, przyjemnie, prawda?
– Nie – odparta Emily, szczękając zębami. – Okropnie zimno.
– Obawiam się, że na to jest tylko jedno lekarstwo. Wypuści! ją.
Emily wymachiwała gwałtownie ramionami. Słona woda napłynęła jej do ust. Dobry Boże, ten szaleniec próbował ją zabić! Powinna była się tego domyślić. Więc jednak ją rozpoznał. Jej stopy dotknęły piasku i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że woda ma nie więcej niż metr głębokości. Zrozumiała także, że stłumiony dziwny dźwięk to śmiech Justina.
Uchwyciła się mocno jego uda, a potem wspięła nań niczym małpa na drzewo. Wytarła wodę z oczu.
– Ty niewychowany, przeklęty... – Zamilkła, usiłując przypomnieć sobie co trafniejsze wyzwiska spośród tych, którymi obdarzał ją Barney podczas ich podróży z Anglii.
– Może chce pani usiąść mi na ramionach? – zaproponował cierpko. – Będzie pani miała lepszy widok.
Justin przeraził się nie na żarty, kiedy Emily zrobiła taką minę, jakby rzeczywiście chciała skorzystać z jego oferty. Na samą myśl o jej kształtnych udach robiło mu się gorąco, a wolał nawet nie wyobrażać sobie, jakby zareagował, gdyby objęły jego szyję.
Pochwycił ją za biodra, przytrzymał w miejscu.
– Próbowałem tylko pomóc.
Emily otworzyła już usta, by odpowiedzieć mu jakąś złośliwością, uzmysłowiła sobie jednak, że woda opływająca jej biodra jest cudownie ciepła. Co gorsza, najcieplej było jej tam, gdzie jej ciało stykało się ze spodniami Justina. Oplatając go nogami, znalazła się w bardzo dwuznacznej pozycji. Zapomniała o surducie Penfelda, którego pory unosiły się teraz za jej plecami. Zesztywniała, przerażona, że Justin odkryje, jak niewiele dzieli jej własną nagość od jego.
Lecz on już wiedział. Zdradziło go ukradkowe spojrzenie w dół, ledwie dostrzegalne skrzywienie ust. Wysoka na metr fala uderzyła w plecy Emily, ta zaś przywarła do mego mocniej, kierowana pierwotnym odruchem. Nigdy wcześniej nie czuła równie wyraźnie męskiej siły i kobiecej uległości. Żar palił jej policzki.
Justin spojrzał na nią, żałując coraz mocniej tej chwili słabości, która kazała mu zabrać Emily na plażę. Powinien był zostawić to Penfeldowi. Zbyt ciężko przychodziło mu zachować spokój umysłu, by teraz tak łatwo się go pozbywał. Zastanawiając się, dlaczego nie potrafi być bardziej bezwzględny, położył ręce na jej żebrach, zaledwie o parę centymetrów od piersi.
Serce Emily zaczęło walić młotem, kiedy przesunął dłonie niżej, okrywając ją połami surduta. Potem wsunął rękę pod jej ramiona, ponownie ujmując ją niczym dziecko.
– Proszę się uspokoić, Emily – powiedział melodyjnym głosem.
Przeszedł przez miejsce, gdzie fale wznosiły się najwyżej i załamywały. Emily umoczyła czubek stopy, poczuła jednak tylko zimny prąd. Wilgotne włosy oklejały brązowe przedramię Justina. Jak łatwo byłoby mu wepchnąć ją pod wodę, pomyślała. Przytrzymać tam, aż ustaną jej wysiłki, a ciało opadnie bezwładnie na dno.
Wzdrygnęła się, a Justin przytulił ją mocniej.
– Proszę się nie obawiać. Nie puszczę pani.
Te słowa przyprawiły ją o niezwykle głęboki, przenikliwy dreszcz. Napełniły ją ogromnym strachem, a zarazem ogromną tęsknotą, poczuciem nieznośnej samotności. Łzy* napłynęły jej do oczu. Zamrugała powiekami, wmawiając sobie, że to tylko reakcja na słoną wodę.
Jego oddech ogrzewał jej ucho.
– Proszę zamknąć oczy, Em, proszę poddać się wodzie. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że porywa ją coś znacznie potężniejszego niż woda. Zamknęła powieki, poddając się temu nieznanemu uczuciu. Oparta głowę o jego ramię. Rozluźniła mięśnie, pozwoliła, by jej ciało osunęło się niżej, by kołysały je fale. Zachodzące słońce delikatnie barwiło jej powieki. Woda pieściła ją swymi łagodnymi pakami, przyjemnie chłodna w porównaniu z jego gorącą piersią.
– Dlaczego ludzie mieszkają w Londynie, skoro istnieją takie miejsca jak to? – mruknęła, zlizując sól z warg.
Obrócił się tak, by mogła spojrzeć na brzeg.
– Niektórzy twierdzą, że Nowa Zelandia jest siedzibą samego Boga, że po tym, jak powołał do życia pozostałe części świata, stworzył ten Eden dla własnej przyjemności, że oddzielił go od innych lądów, by trafiali tu tylko najwięksi śmiałkowie.
Emily zastanawiała się, czy podobnie jak ona, Justin myśli teraz o trzech młodych śmiałkach, którzy przybyli tu w poszukiwaniu szczęścia.
Oparł brodę na czubku jej głowy.
– Proszę tylko spojrzeć, Emily. Widzi pani to? Ogarnęła spojrzeniem brzeg oceanu. Ogromnie pragnęła zobaczyć go oczami Justina. Pierwsze gwiazdy przebijały się przez ciemniejącą tkaninę dnia. Pod rozkołysanymi palmami gromadziły się powoli nocne cienie. Żałosny krzyk jakiegoś ptaka podniósł delikatne włoski na jej karku.
Jego długie palce zacisnęły się na jej ramieniu. Wpatrywała się w nie, zauroczona ich kształtem i siłą.
– Bóg nie dopuścił tu żadnych groźnych istot. Nie ma tu wielkich drapieżników, jadowitych owadów ani węży. Ulepił piękne góry, lodowate fiordy i cudowne dzikie plaże – mówił Justin w natchnieniu. – A potem obsypał wzgórza i strumyki złotem.
Jego miłość do tego kraju była bez wątpienia autentyczna, Emily wyczuwała jednak, że niczym nić złota w górskim strumieniu, kryje się w niej głęboki smutek. Nowa Zelandia rzeczywiście mogła być rajem, dla niego jednak stała się rajem utraconym. Ogarnęło ją nagle ogromne współczucie.
Nim zrozumiała, co właściwie chce zrobić, ujęła jego dłoń i przycisnęła do ust. Pocałowała czubki jego palców. Justin wciągnął głośno powietrze, a Emily zesztywniała, przerażona swoim uczynkiem. Jak mogła tak poddać się jego urokowi? Czy i jej ojciec dał się oczarować równie łatwo?
– Proszę mnie wypuścić – wyszeptała, prosząc o coś więcej niż tylko o fizyczną wolność.
On jednak przytulił ją do siebie mocniej. – Kim jesteś, Emily? Przed czym uciekasz?
– Przed panem! – Zaczęła się wyrywać, przerażona, że w chwili słabości może powiedzieć więcej, niżby chciała. Oparła dłonie na jego piersiach i próbowała się od nich odepchnąć. – Znałam takich jak pan w Londynie. Zabiera pan dziewczynę na spacer w blasku księżyca, udaje dżentelmena i uwodzi czułymi słówkami.
Nim mogła wyrwać się z jego objęć, pochwycił ją mocniej i odwrócił twarzą do siebie. Jego oczy płonęły gniewem.
– Więc uważa pani, że właśnie o to mi chodzi? Że próbuję panią uwieść?
Emily nie odpowiadała, lecz jej milczenie i oburzona mina były wystarczającym potwierdzeniem.
– Chętnie pani przypomnę, panno Scarlet, że to pani pocałowała mnie przed chwilą. Mieszkam na wyspie o linii brzegowej, która liczy kilkaset kilometrów. – Mówił coraz głośniej, z coraz większym wzburzeniem. – A pani ma czelność wylądować na mojej plaży, i to zupełnie naga. – Przyciągnął ją mocno do siebie, wcisnął niemal w swe twarde, umięśnione ciało. Jego głos zamienił się nagle w niebezpieczny pomruk. – Ostrzegam panią, to nie jest Anglia. Nie bawimy się tutaj w subtelną sztukę uwodzenia. Jeśli pani zapragnę, nie będę potrzebował gładkich słówek i wieczornych spacerów.
Zamknięta w jego potężnym uścisku, Emily nie miała wątpliwości, że mówi prawdę. Zadrżała, przerażona i bezradna.
Odepchnął ją od siebie. Nie śmiała na niego spojrzeć. Kilka wymachów ramionami, niezdarnych kroków i poczuła piasek pod stopami. Już po chwili wypełzła na brzeg. Chciała biec, uciec tam, gdzie nie dosięgnąłby jej jego szyderczy gniew, lecz historyjka o skręconej kostce zmuszała ją do pozostania na piasku. Gdyby zerwała się na równe nogi i uciekła między krzewy, czy pobiegłby za nią?
Usłyszała za sobą wściekle chlapanie. Justin wynurzał się z fal niczym potężny Posejdon, wspaniały w swym gniewie. Woda spływała po jego piersiach, mokre spodnie oblepiały mu biodra i uda niczym druga skóra. Emily spuściła wzrok, zaszokowana.
Nie musiała się niczego obawiać. Justin przeszedł obok niej, jakby była powietrzem.
– Justinie? – odezwała się niepewnie.
Szedł wzdłuż brzegu, zwalniając tylko na moment, by podnieść muszelkę i rzucić ją w morze.
– Panie Connor?! – zawołała głośniej.
Jego sylwetka zlewała się już z mrokiem wieczoru. Emily przyłożyła dłonie do ust i krzyknęła:
– Okłamałeś mnie! Powiedziałeś, że mnie nie puścisz! Opadła na plecy i przykryła dłonią oczy.
– Niech to diabli... – wyszeptała. – Niech to wszyscy diabli...
On otworzył się przed nią, pokazał jej swe myśli, mówił o Nowej Zelandii i złocie. A co ona zrobiła? Zachowała się jak skończona idiotka.
Fale obmywały jej stopy. Złożyła ręce na piersiach i patrzyła, jak księżyc, niczym ogromna perła, przesuwa się nad horyzontem. Wieczorny wiatr pieścił jej policzki. Zastanawiała się, ile czasu zajmie jej mozolna wędrówka do chaty. Justin zapewne schował się gdzieś w krzakach i śmiał z niej w kułak. Zastanawiała się, czy nie ruszyć po prostu w górę ścieżki, utykając na lewą nogę i posykując ostentacyjnie z bólu. Ale może czas nauczyć tego łajdaka, że nikt nie potrafi być równie uparty jak Emily Claire Scarborough.
Wciąż patrzyła na gwiazdy, kiedy Penfeld zszedł na plażę, wziął ją na ręce i zaniósł do chaty.
Justin skrzywił się, kiedy rozległo się kolejne potężne kichnięcie. Naciągnął koc na głowę.
– Proszę, proszę, moja droga, niech się pani tym przykryje i wypije jeszcze łyk herbaty. Specjalnie dla pani dołożyłem odrobinę świeżej mięty.
Mrucząc gniewnie pod nosem, Justin przewrócił się na plecy. Sam już nie wiedział, co go bardziej irytuje – pokasływania Emily czy ojcowskie gruchanie Penfelda. Z niechęcią zerknął na drugą stronę chaty.
Spod grubej warstwy koców wystawała tylko bujna czupryna Emily i jej oczy o oskarżycielskim spojrzeniu. Nawet z odległości kilku metrów Justin słyszał wyraźnie szczękanie jej zębów. Penfeld odsunął delikatnie skraj koca i przytknął do jej ust filiżankę z parującą herbatą, dziewczyna jednak wyswobodziła rękę i zbyła go pełnym rezygnacji gestem. Służący z fascynacją i przerażeniem przyglądał się, jak Emily wyciera nos w rękaw jego surduta.
– Dziękuję, Penfeldzie, ale jestem pewna, że i tak wyzdrowieję. Przeziębiłam się tylko troszkę, leżąc w tej lodowatej wodzie. – Cały koc zadrżał.
Penfeld odwrócił się, by spojrzeć z wyrzutem na Justina.
– Na miłość Boską! – żachnął się Justin. – Nie leżała tam nawet przez dwadzieścia minut.
– Mnie wydawało się, że minęły cale godziny – odparła Emily z powagą.
– Och, na pewno – zgodził się z nią Penfeld, okrywając szczelniej jej stopy. – Nie wiem, co opętało mojego pana, zachował się naprawdę bezmyślnie. A przecież to on uratował mnie ze slumsów Auckland, kiedy mój pracodawca odpłynął do Anglii beze mnie! Zwykle jest bardzo troskliwy.
Parsknięcie Emily mogło być tylko stłumionym kichnięciem, Justin jednak niezbyt w to wierzył. Podniósł się na łokciu, przymrużył oczy.
– Przyjrzyj się jej dobrze, Penfeldzie. Wcale nie jest przeziębiona. To wspaniały okaz zdrowia. Pewnie powiesz mi, że te rumieńce na jej policzkach to wynik jakiejś straszliwej gorączki.
Penfeld sięgnął do jej czoła, Emily powstrzymała go jednak.
– Nie. Justin ma rację. Nie jestem przeziębiona. – Przycisnęła bladą dłoń do piersi. – Podejrzewam, że to gruźlica. – Zakryła usta, zanosząc się chrapliwym kaszlem.
Głosem słodkim jak miód Justin po raz pierwszy od powrotu z plaży zwrócił się bezpośrednio do Emily:
– Może Penfeld powinien wziąć strzelbę i położyć kres pani męczarniom. Tak postępuje się z okulałymi końmi.
Emily zastygła w bezruchu, zapominając o dręczącym ją kaszlu. Spojrzenie, jakim obdarzyła Justina, mogło w jednej sekundzie zamienić wodę w lód.
– Panie Connor, pańska bezduszność pozbawia mnie resztek sil. – Opuściła powieki, nie dość jednak szybko, by ukryć mściwy błysk w oczach.
Penfeld rzucił się szukać swoich soli cucących. Zgrzytając zębami, Justin po raz kolejny naciągnął koc na głowę. Nie przespał spokojnie ani jednej nocy, odkąd znaleźli tę dziewuchę. Koszmary dręczyły go bardziej niż zwykle, choć zgodnie z wcześniejszym planem pracował do utraty tchu. Poprzedniej nocy, na przykład, zerwał się z materaca, wciąż mając w uszach radosny śmiech dziecka. Odwrócił się, szukając źródła tego dźwięku, zobaczył jednak tylko Emily zwiniętą w kłębek na łóżku. Jej pierś opadała i wznosiła się w łagodnym rytmie snu, a twarz wyrażała anielski spokój.
Anielski, a niech mnie, myślał Justin, przewracając się z boku na bok. Ten pastor rzeczywiście powinien był wezwać egzorcystę. Dziewczyna była w posiadaniu co najmniej pięciu różnych duchów. Grała kusicielkę, by w następnej chwili bawić Penfelda opowieściami o londyńskim zoo, paplać o lwach i pawianach z niewinnym dziecięcym entuzjazmem.
Lecz to nie dziecko trzymał wtedy w ramionach. Podniosła jego palce do ust z wyczuciem właściwym dojrzałej kobiecie, chcąc uwolnić go od bólu, którego nie śmiał nawet nazwać. Nawet teraz wspomnienie jej czułości budziło w nim zdumienie i wzruszenie.
Po raz setny zmienił pozycję. Emily była niczym jakaś uparta melodia, kołatająca się po głowie. Musiał jakoś złamać czar, który na niego rzuciła, usunąć ją z chaty i ze swojego życia, nim doprowadzi go do szaleństwa.
Westchnął ciężko, modląc się, by po jej odejściu ból w jego lędźwiach stal się mniej dokuczliwy niż ten w sercu.
Gdy tylko następnego ranka drzwi zamknęły się za Penfeldem i Justinem, Emily zeskoczyła z materaca i zatańczyła radośnie na środku pokoju, ciesząc się wolnością. Nie przejmowała się irytacją Justina. Przynajmniej zabrał ze sobą Penfelda, uwalniając ją od jego irytującej troskliwości.
Podniosła koce i wstrzymując oddech, otrzepała je z pieprzu, który rozsypała tam poprzedniego wieczoru, by prowokował ją do kaszlu i kichania. Na podłogę spadł niebieski dzienniczek Justina.
Podniosła go i obracała przez chwilę w rękach, rozmyślając. Nadal nie zbliżyła się ani o krok do rozwiązania tajemnicy tego człowieka. Zaczęła w pośpiechu przeglądać pozostałe sterty książek. Z pewnością nie były to wyłącznie biografie wielkich kompozytorów i encyklopedie muzyczne.
Po krótkich i bezowocnych poszukiwaniach wyprostowała się i zamyśliła głęboko. Książki z tylu powinny być najstarsze. Prześliznęła się pomiędzy dwiema wieżami i przykucnęła, by obejrzeć tytuły trzeciej.
Powiew wiatru uniósł jej włosy, potem ustał, jakby ktoś otworzył na moment drzwi. Emily obróciła się szybko w tę stronę. Drzwi były zamknięte.
Kręcąc głową, powróciła do swego zadania. Usłyszała stukot pazurów o podłogę. Włosy na karku stanęły jej dęba, dzienniczek Justina wysunął się z dłoni.
Wstrzymała oddech i odwróciła się ostrożnie. Chata była pusta.
Wypuściła powoli powietrze. Co takiego mówił Justin? Że w Nowej Zelandii nie ma węży ani żadnych niebezpiecznych zwierząt? Zakurzone sterty książek nabrały nagle złowieszczego wyglądu, blokowały dostęp światła do zasnutych pajęczyną kątów. Coś spadło na podłogę. Emily podskoczyła w miejscu. Kątem oka dojrzała jakiś cień przemykający za stołem.
Wstała, stawiając powoli kroki, jakby każdy z nich mógł być jej ostatnim. Zacisnęła drżące palce na miotle Penfelda. Spojrzała na strzelbę zawieszoną nad drzwiami, lecz by się do niej dostać, musiałaby przejść obok stołu. Ujęła mocniej miotłę i zaczęła skradać się do stołu.
– To pewnie tylko kot – szeptała, próbując się uspokoić. – Justin zapomniał mi powiedzieć, że ma ślicznego malutkiego kotka.
Opadła na kolana i ujęła skraj obrusa w dwa palce.
– Kochany koteczek – gruchała, podnosząc tkaninę. – Chodź tutaj, chodź do cioci Emily.
Kiedy pochyliła głowę, z cienia wygalopował gruby zielony potwór, kierując się prosto na jej nos.
5
Chciałbym usłyszeć Twój słodki głos, który przynosił mi tyle radości...
Mrożący krew w żyłach krzyk zmącił spokój poranka, przestraszył mewę, która poderwała się do lotu i zniknęła na tle lazurowego nieba.
Justin leżał niewzruszony na plaży, z rękami pod głową. Rozmyślał o tym, że jeśli jego plan się powiedzie, dziewczyna jeszcze przed nocą wyruszy do Auckland i zniknie z jego życia.
– Spójrz na chmury, Penfeldzie. Wspaniałe, prawda? Penfeld zerknął na chatę, przekonany, że lada moment wybiegnie z niej Emily, cudownie uleczona, jak obiecywał jego pan. Dobiegł go głośny trzask i tupot nóg. Mógłby przysiąc, że chata się zakołysała. Wyjął chusteczkę i otarł pot z czoła.
– Naprawdę, powinna już wyjść" do tej pory. Może wrócę tam i...
– W Londynie prawie nigdy nie widać czystego nieba. – Justin włożył sobie w usta źdźbło trawy, beztroski i pogodny jak nigdy.
Tymczasem w chacie rozległ się kolejny wrzask, a po nim seria barwnych przekleństw. Z okien wyleciały kłęby kurzu. Potem zapadła złowieszcza cisza.
– Ale, proszę pana... A jeśli ona użyje strzelby? – Penfeld zniżył głos do przerażonego szeptu. – Albo zadepcze go na śmierć?
Justin otworzył dłoń, pokazując mu naboje do strzelby.
– Nie naładowana. Zaufaj mi. Ucieknie jej. Założę się, że przeżyje nas wszystkich. – Lekki uśmiech wykrzywił jego usta. – Ba, być może w Londynie pada teraz śnieg! Wyobrażasz sobie to, Penfeldzie? Czy ta chmura nie przypomina ci ogromnego płatka śniegu?
Penfeld opadł z westchnieniem na piasek.
– Nie, powiedziałbym raczej, że przypomina gigantyczną filiżankę do herbaty. – Skrzywił się, słysząc trzask tłuczonego szkła. – Rozbitą filiżankę, jak sądzę.
Emily polowała na smoka. Uderzyła miotłą o podłogę, w nadziei, że to paskudne stworzenie rozłoży skrzydła i wyleci przez okno. To jednak machnęło tylko swym długim, kolczastym ogonem i skryło się za najbliższą stertą książek. Emily zaczęła się skradać w tę stronę, omijając rozsypane książki i klnąc pod nosem. Strużka potu spłynęła po jej skroni.
Zamachnęła się szeroko miotłą, która trafiła prosto w słup grubych tomów i przewróciła je z hukiem na podłogę. W powietrze wzbił się obłok kurzu i pieprzu, oślepiając na moment Emily i przyprawiając ją o całą serię kichnięć. Kiedy dźgała na oślep chmurę kurzu, usłyszała za sobą tupot uciekającego potwora.
Rzuciła się w stronę tego dźwięku i potknęła o własny materac. Odruchowo machnęła miotłą, strącając z piecyka cynowe naczynia, które z brzękiem poturlały się po podłodze. Jej surdut zaczepił się o krawędź pieca, co pomogło jej wyhamować upadek. Potarła oczy pięściami i rozejrzała się po zakurzonej chacie. Bestia znów zniknęła, wyprzedzając ją jak zwykle o jedno posunięcie. Może to nie był jednak smok. Może był to bardzo sprytny aligator.
Dostrzegła lekki ruch obrusa. Uśmiechnęła się z satysfakcją. Więc jednak nie taki sprytny. Dość głupi, by wrócić w końcu do swej pierwszej kryjówki.
Uniosła miotłę i powoli zaczęła zbliżać się do stołu.
– Wyjdź, kochany zwierzaku. Emily nie zrobi ci krzywdy. – Zacisnęła mocniej dłoń na miotle.
Promienie słońca przebiły się wreszcie przez obłok kurzu, pieszcząc porcelanowe filiżanki Penfelda. Tylko one ostały się jeszcze z pogromu urządzonego w chacie przez Emily. Zawahała się, formułując w myślach plan. Wywabi najpierw potwora spod stołu, a dopiero potem zetrze go z powierzchni ziemi.
Bestia wystawiła swój ohydny łeb spod obrusa, prowokując Emily czerwonym rozdwojonym językiem.
Dziewczyna straciła panowanie nad sobą. Z jej ust wyrwał się straszliwy okrzyk wojenny. Ruszyła do ataku, wywijając miotłą niczym rozjuszony samuraj. Miotła minęła o centymetr tacę z filiżankami, potem trafiła pod stół. Okrągłe drzewce zaplątało się w obrus i pociągnęło go za sobą. Taca zaczęła się zsuwać, Emily nie mogła już jednak powstrzymać ruchu miotły. Patrzyła tylko, przerażona, jak taca balansuje przez moment na brzegu stołu, a potem spada. Wydawało jej się, że trzask pękających naczyń nigdy nie ustanie. Ostatnia cała filiżanka potoczyła się po podłodze i zatrzymała na jej stopie.
Emily skuliła się. W śmiertelnej ciszy patrzyła na pobojowisko, potem na siebie. Surdut Penfelda pokryty był kurzem. Jeden rozerwany rękaw zwieszał się na kilku niciach. Zdmuchnęła włosy z oczu, załamana.
Ktoś za jej plecami odchrząknął. Odwróciła się, porzucając miotłę.
Przez zasłonę migoczących drobin kurzu zobaczyła Justina opartego o futrynę, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Jego oczy iskrzyły się wesoło pod przekrzywionym rondem kapelusza. Nigdy nie wyglądał bardziej przystojnie. Ani bardziej irytująco.
Usiadła gwałtownie na podłodze, chwytając się za kostkę. Coś wybiegło z cienia, kierując się ku drzwiom.
– Uwaga! – krzyknęła, sięgając po miotłę. •>. Nim jednak mogła uderzyć, Justin schylił się i podniósł odrażające stworzenie, po czym uniósł je nad głową niczym grube, okryte łuską dziecko.
– No już, moje maleństwo – przemawiał do niego pieszczotliwie, spoglądając na Emily z wyrzutem. – Ta okropna dziewczyna chciała ci zrobić krzywdę, tak?
Emily otworzyła usta ze zdumienia.
– To pańskie?
Przytulił małą bestię do piersi.
– To jaszczurka tuatara, żywa skamielina. Istota długowieczna, może żyć ponad sto lat, choć przypuszczam, że pani odebrała jej właśnie kilkadziesiąt lat życia.
– Więc jesteśmy kwita. Ona też zabrała mi właśnie ładnych parę lat.
Długi ogon jaszczurki kołysał się obok brzucha Justina. Emily poczuła absurdalne uczucie zazdrości, kiedy ten podrapał gada pod trójkątnym pyskiem.
– Biedny Puszek.
– Puszek? – powtórzyła Emily, nie posiadając się ze zdumienia.
– A jak miałem go nazwać? Potwór? Brzydactwo? – Na pewno bardziej by pasowało.
– Ach, ale pani rodzice nie nazwali pani diablicą, prawda?
Zacisnęła zęby, z trudem opierając się pokusie, by to jego zdzielić miotłą. Jaszczurka wystawiła na moment rozdwojony język. Emily w rewanżu pokazała jej swój własny.
– Mogliście mi powiedzieć, że hodujecie tutaj małego dinozaura.
Justin uśmiechnął się do niej słodko.
– Nigdy pani nie pytała. – Ponownie podniósł jaszczurkę, oglądając ją w blasku słońca. – Nie skrzywdziła cię, prawda? – Emily gotowa była przysiąc, że kiedy Justin pocałował trójkątny łeb gada, ten przymrużył oczy w grymasie triumfu.
– Biedny Puszek, rzeczywiście – mruknęła. – Wszyscy litują się nad biednym Puszkiem. – Dotknęła rozbitej wargi, smakując krew. – A co z biedną Emily? Mogłam zginąć, ale nikt mnie nie żałuje ani nie liże moich ran.
Justin przesłał jej dziwne, nieodgadnione spojrzenie. Serce zamarto jej na moment w piersiach.
Wystawił Puszka na zewnątrz, potem zamknął delikatnie drzwi.
– Nie chcielibyśmy, żeby czuła się pani zaniedbana, prawda?
Oczy Emily robiły się coraz szersze, kiedy podszedł do niej i podniósł ją powoli z podłogi. Jego ręce były twarde, lecz usta boleśnie czułe. Jego język opisywał w jedwabistej pieszczocie zarys jej ust, aż ból zamienił się w pragnienie. Nie poprzestał jednak na tym, wplótł palce w jej włosy, odchylił głowę do tyłu. Przesunął językiem po jej języku, zostawiając na nim swój smak i żar. Jej dłoń zacisnęła się na jego karku, z gardła wydobył się cichy jęk.
Puścił ją.
Emily była tak zaszokowana, że zapomniała upaść. Stała po prostu na środku chary, ogłuszona świadomością, że jednym pocałunkiem pozbawił ją wszelkich odruchów obronnych, zniszczył niezależność, o którą tak zawzięcie walczyła. Była kobietą gotową oddać się swemu wrogowi jedynie za subtelny erotyzm pocałunku. Oszołomiona, dotknęła palcami rozpalonych ust. Panna Winters musiała mieć rację. Naprawdę była złą dziewczynką.
Justin cofnął się o krok, nieprzygotowany na taką reakcję Emily. Spodziewał się raczej okrzyku wściekłości, siarczystego policzka, lecz nie wyrazu zagubienia, który okrył cieniem jej śliczne oczy. Wyglądała tak, jakby ją uderzył, a nie pocałował, on sam zaś czuł się przez to niczym okrutny uwodziciel. Gdyby zaczęła płakać, Penfeld mógłby zastać ich oboje splecionych w uścisku, chlipiących jak dzieci. Pragnął jej dotknąć, gdy jednak podniósł rękę, przestraszył się i wyciągnął tylko jakąś drobinę kurzu z jej włosów.
Usiadła na odwróconym wiadrze, owijając się resztkami godności niczym surdutem Penfelda.
– Obawiam się, że tym razem pan wygrał. Skłamałam, wcale nie mam zwichniętej nogi. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Nie miałam dokąd pójść.
Justinowi zrobiło się dziwnie ciepło na sercu. Miał wrażenie, że nigdy nie była z nim bardziej szczera. Potem ogarnęła go fala gniewu, który kazał mu zapomnieć o tak pilnie dotąd przestrzeganej zasadzie prywatności:
– Gdzie jest pani rodzina? Czy nie ma nikogo, kto mógłby się panią zająć? Czym jest nasze społeczeństwo, skoro dziewczyna taka jak pani może przepłynąć pół świata pozbawiona należytej opieki?
– Nie potrzebuję niczyjej opieki. Cenię sobie swoją niezależność. – Spuściła oczy. – Zbyt długo uzależniona byłam od kaprysów mężczyzn.
Ujął jej twarz w dłonie i podniósł ku sobie.
– Może wybierała pani po prostu niewłaściwych mężczyzn.
– Błąd, którego nie chciałabym powtórzyć – oświadczyła ze sztuczną nonszalancją, odsuwając się od niego. – Był pan tak miły, że pozwolił mi zostać. Wiedział pan dobrze, że nie mam nic, czym mogłabym panu zapłacić.
Nic prócz jej radosnego szczebiotu, prócz czystego zapachu jej włosów i śmiechu, którego zakurzone ściany tej chaty nie słyszały od lat. Otworzył usta i zamknął je z powrotem, obawiając się, że poprosi ją, by została nie tylko na następny tydzień, ale i miesiąc.
– Może mi pani zapłacić – oświadczył nagle. Zacisnęła mocno dłonie. Spuściła głowę i kopała nerwowo czubkiem stopy w ostatnią całą filiżankę Penfelda.
– Być może w tej części świata tego rodzaju układy są czymś normalnym, ale nie sądzę, bym mogła...
Justin przerwał jej jednym z ulubionych przekleństw Nicky'ego. Emily podniosła na niego wzrok, zaszokowana. Zerwał z głowy kapelusz i odwrócił się, nie chcąc, by widziała, jak krwawi po jej bezmyślnym ciosie.
– Czy tak postąpiłby miły mężczyzna, Emily? Zmusił panią, by dzieliła z nim łoże za dziurawy dach nad głową i talerz fasoli z puszki? Tak nisko się pani ceni? – Odwrócił się do niej, ogarnięty gniewem. – I za kogo właściwie mnie pani uważa?
Justin myślał, że nie może już zranić go głębiej, kiedy jednak spuściła głowę w milczeniu, przekonał się, że nie miał racji. Drobiny kurzu utworzyły wokół jej głowy świetlistą aureolę. Przełknął ciężko,, przeniknięty pokusą silniejszą od bólu.
A gdyby rzeczywiście pozwolił Emily sprzedać jej piękne ciało w zamian za jego opiekę? Czy pragnąc, by łagodziła swym ciepłem i urodą ostre cienie nocy, czynił z siebie potwora?
– Proszę tu podejść.
Chrapliwy głos Justina przejął ją zimnym dreszczem. Rozplotła palce i wygładziła pomięte poły surduta. Wstała i ruszyła ku niemu, zahipnotyzowana czystym spojrzeniem jego złotych oczu. Czy takie oczy mogą skrywać mroczne sekrety? – zastanawiała się.
Odchyliła głowę i spojrzała mu śmiało w twarz, choć wcale nie czuła się pewnie.
– Może mi pani zapłacić... – zaczaj:, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy.
Jego cień przesłonił jej twarz; spuściła powieki, jakby nieświadomie zachęcając go do czynu.
– ...gotując mi dzisiaj kolację.
Emily otworzyła raptownie oczy. Justin zmierzał już do drzwi, omijając rozbite naczynia z leniwym wdziękiem, który tak dziwnie ją poruszał.
– Ciekawi mnie jeszcze jedna rzecz – powiedział, zatrzymując się przy drzwiach. – Dlaczego po prostu nie uciekła pani na zewnątrz, kiedy wpuściłem Puszka do chaty?
– Uciekła? – powtórzyła, wciąż oszołomiona tą nagłą zmianą tematu. – Nawet o tym nie pomyślałam.
W jego głosie zabrzmiała nuta podziwu:
– No tak, pani nigdy nie ucieka, prawda?
Justin obserwował, jak powoli dociera do niej sens jego słów; oczy Emily zamieniły się w roziskrzone szparki.
– Kiedy wpuścił pan Puszka do środka? Kiedy wpuścił pan... to znaczy, że pan celowo... ty łajdaku!
Sięgnęła po jakiś przedmiot z podłogi. Justin zamknął drzwi na sekundę przed tym, jak rozbiła się o nie ostatnia z filiżanek Penfelda. Założył kapelusz i uśmiechnął się szeroko.
– Zuch dziewczyna.
Ruszył w stronę pól uprawnych, odprowadzany przekleństwami Emily.
Penfeld byt załamany. Wydawało się, że nawet zmarszczki na jego spodniach są przygnębione. Emily bez ustanku kręciła się przy nim, szczebiotała jak najęta, przynosiła mu kolejne muszle z herbatą słodzoną drogim syropem. W ciągu kilku zaledwie godzin ich role radykalnie się odmieniły. Służący leżał na swoim materacu, z rękami złożonymi na brzuchu. Nie wspomniał ani słowem o cudownym ozdrowieniu Emily. Nawet w tak tragicznych okolicznościach zachował takt.
Emily pokręciła z troską głową, spoglądając na nietkniętą herbatę.
– To nie ma sensu. Gdybym nie znała pana lepiej, pomyślałabym, że się pan obraził.
– Dobry lokaj nigdy się nie obraża, panienko. Opłakuje.
– Naprawdę, bardzo mi przykro, że zniszczyłam pański serwis. Ale to nie była wyłącznie moja wina. – Rzuciła oskarżycielskie spojrzenie w stronę Justina.
Jej gospodarz stał przy piecu i smażył placki ze słodkich ziemniaków, które przygotowała wcześniej Emily. Miał na tyle przyzwoitości, by się odwrócić, słysząc te słowa, Emily jednak niemal żałowała, że to zrobił. Widok mężczyzny takiego jak Justin odzianego w kuchenny fartuszek miał w sobie jakiś dziwny, nieodparty urok. Zrobiło jej się nagle ciepło w stopy i dopiero wtedy zauważyła, że z przechylonej muszli wylewa się herbata. Wytarła ją skrajem surduta.
– Emily ma rację. To nie była wyłącznie jej wina. – Justin wskazał chochlą na jaszczurkę, wylegującą się na stercie książek. – Puszek pewnie znowu dobrał się do rumu. Wiesz, jaki jest niezdarny, kiedy się upije.
Emily, Penfeld i niesłusznie oskarżony jaszczur spojrzeli na niego z oburzeniem. Justin wyrzucił ramiona w górę.
– No dobrze, przyznaję się! Zamordowałem te niewinne filiżanki i cukiernicę własnymi rękami. Ale obiecałem ci, że przy najbliższej okazji kupię nowe. Nawet jeśli będę musiał popłynąć po nie do samego Melbourne.
Długie żałosne westchnienie Penfelda pełne było niewypowiedzianych skarg i rozpaczy.
– Nie może pan sobie na to pozwolić. Przecież każdego pensa musi pan oddawać pannie...
Justin rzucił ostrzegawcze spojrzenie w stronę Emily. Ta była pewna, że gdyby Puszek miał prawdziwe uszy, z pewnością nadstawiłby ich teraz czujnie.
Penfeld umilkł i zaczął bawić się swoimi szelkami. Pannie komu? – zastanawiała się Emily. Pannie Ladacznicy z Auckland? Pannie Chciwej Kochance o Niebieskich Oczach i Ciele Bogini? Justin z pewnością nie przekazywał tych pieniędzy swojej podopiecznej. Czyżby padł ofiarą jakiejś nowozelandzkiej piękności? Czyżby musiał utrzymywać jakąś nienasyconą kochankę i jej piątkę rozwrzeszczanych dzieciaków? Emily uważała, że byłaby to sprawiedliwa kara za to, co zrobił jej ojcu. Dlaczego więc straciła nagle apetyt?
Wszystkie talerze zostały stłuczone podczas jej pościgu za Puszkiem, zaczęła więc podawać placki na liściach palmy.
Justin przykucnął obok służącego.
– Wyobraź sobie tylko, Penfeldzie. Lśniące puchary Waterforda i porcelana Wedgwooda. Śnieżnobiałe serwetki przy każdym talerzu...
Penfeld parsknął tylko z niedowierzaniem.
– Jakże naiwny byłem, sądząc, że mogę zachować w tej głuszy maleńki skrawek cywilizacji, skromny fragment potęgi imperium brytyjskiego w tej dzikiej krainie, która...
Penfeld mówił z coraz większym przejęciem, jak gdyby wpadł w trans. Justin spojrzał porozumiewawczo na Emily, jakby chciał powiedzieć, że trzeba mu na to pozwolić.
Kiedy zabrali się do jedzenia, melodyjny okrzyk przerwał orację Penfelda.
Nad parapetem pojawiła się długa opalona noga, a zaraz potem wytatuowana ręka wymachująca butelką z rumem.
– Witam was, szlachetni towarzysze. Przyniosłem odrobinę nektaru na wasz smakowity bankiet.
– Czy Trini nie zna żadnych normalnych słów? – syknęła do Justina, wciąż poirytowana wizją swego gospodarza w otoczeniu sześciorga złotowłosych cherubinów.
– Oczywiście, że zna, ale woli te, których go nauczyłem.
– To wyjaśnia, dlaczego jest taki pompatyczny.
Justin spojrzał na nią zirytowany, ona jednak pochyliła się już nad swym plackiem. Pochwycił butelkę, którą rzucił mu Trini, i dolał odrobinę rumu do swojej herbaty. Emily także wyciągnęła rękę po butelkę, Justin odsunął ją jednak dalej. Obawiał się, że Emily i rum mogą stworzyć prawdziwą mieszankę wybuchową, która spali jego szczupłe, wygłodniałe ciało na popiół.
Trini przykucnął obok nich, a Emily podała mu placek. Placek Penfelda. Nie zwracała przy tym uwagi na protesty służącego, bardziej zatroskana apetytem Maorysa – Penfeld z pewnością nie gustował w ludzkim mięsie. Tymczasem Trini pochłonął słodkie ciasto, oblizał palce i uśmiechnął się szeroko, ukazując rząd białych zębów. Emily rozejrzała się dokoła, przerażona.
– O nie. – Justin odsunął swoje jedzenie poza jej zasięg. – Proszę dać mu swój.
– Ale ja jestem głodna – oświadczyła płaczliwym tonem.
Justin pochwycił jej stopę i przesunął kciukiem po łagodnej krągłości jej podbicia. Przyjemne mrowienie ogarnęło całą jej nogę.
– Czy wspominałem już kiedyś, jakie pani ma mięsiste palce?
Wstrzymała oddech, sparaliżowana figlarnym błyskiem w jego oku, i odruchowo podała swój placek Triniemu. Kiedy Justin wypuścił jej stopę, żałowała tego bardziej niż utraconego posiłku.
Chatę znów wypełnił donośny głos Triniego:
– Szlachetni towarzysze, zechcieliście podzielić się ze mną tym wspaniałym posiłkiem. Jeśli pozwolicie, godnie odpłacę wam za tę przysługę. ,
Wyskoczył przez okno, by po chwili wrócić z półmiskiem gorącego mięsa. Rozszedł się aromat egzotycznych przypraw, miodu i cynamonu, od którego Emily aż zaburczało w brzuchu.
Pochwyciła nerwowo rękę Justina.
– Proszę nie mówić mi...
– Zwykła angielska wieprzowina, moja droga. Ulubiony przysmak Maorysów.
Odetchnęła z ulgą. Nawet Penfeld ożył nieco, gdy Trini puścił misę i butelkę w obieg. Choć na zewnątrz zapadał już zmrok, w chacie panowała przytulna atmosfera rozjaśniana wesołą rozmową i wybuchami śmiechu.
Kiedy Penfeld wstał, by zapalić lampki, Emily oparła się o ścianę i z ukontentowaniem obserwowała twarz i gesty Justina. Większość Anglików zachowywała się i wyrażała z nienaturalną powagą, wręcz sztucznością, lecz palce Justina były elokwentnym uzupełnieniem jego głosu. Rozmawiał przez chwilę z Trinim po maorysku, a obce słowa w jego ustach brzmiały niczym jakaś egzotyczna pieśń. Po chwili Trini wstał i znów wyszedł przez okno.
– Ten człowiek nie może ani przez chwilę usiedzieć w jednym miejscu – powiedział Penfeld, dolewając sobie rumu do herbaty. Jakby na potwierdzenie jego słów, Trini ponownie znalazł się w chacie.
Maorys uklęknął przed Emily i podał jej paczkę zawiniętą w bawełnianą chustę.
– Dla mnie? Trini skinął głową.
– Dla najelegantszej spośród eleganckich, dla istnej ozdoby rodzaju ludzkiego...
– Czy on sobie ze mnie żartuje? – spytała Justina. Jego ramiona zatrzęsły się od tłumionego śmiechu.
– Nie, chciał tylko powiedzieć, że jest pani śliczna. –
Ciepły błysk w jego oczach pozwolił Emily przypuszczać, że i on podziela tę opinię.
Rozwiązała zawiniątko. W środku znajdowała się spódnica z lnu i cienka chusta ze zdobionej kwietnymi ornamentami bawełny.
Podniosła spódnicę do światła, podziwiając misterną ręczną robotę.
– To jest naprawdę piękne, Trini, ale nie mogę tego przyjąć. Spójrz tylko, co zrobiłam z surdutem biednego Penfelda – dodała, odkładając spódnicę.
W odpowiedzi Penfeld wzniósł toast, oblewając rumem swe nieskazitelnie czyste spodnie.
Trini powiedział coś po maorysku do Justina. Ten skinął tylko głową. Tubylec podniósł spódnicę i ponownie ułożył ją na rękach Emily, mówiąc tylko:
– Nie dla Triniego. Dla Em.
Dla Em. Nie znoszona suknia jakiejś nauczycielki, nie za duży surdut pożyczony od lokaja. Dla Em. Nowa czysta tkanina przygotowana specjalnie dla niej. Spojrzała na ich uśmiechnięte twarze, zastanawiając się, jak mogła pozwolić, by stali jej się tak drodzy i bliscy w tak krótkim czasie.
Podała Triniemu rękę i wzdrygnęła się lekko, kiedy ten podniósł ją do ust.
– Jestem ci naprawdę ogromnie wdzięczna, Trini Te Wana – oświadczyła.
Ucałował jej dłoń z wdziękiem i elegancją, jakiej nie powstydziłby się żaden bywalec londyńskich salonów. Emily zabrała swój prezent i schowała się w najodleglejszym zakątku chaty, nie chcąc, by Justin usłyszał, jak pękają lody na jej zamarzniętym sercu.
Justin leżał podparty na łokciu i od czasu do czasu podnosił do ust coraz lżejszą butelkę z rumem. Alkohol rozlał się już przyjemnym ciepłem po całym jego ciele. Penfeld spał, pochrapując głośno. Służący zapomniał dolać do ostatniej muszli choćby odrobiny herbaty. Trini skonfiskował zegarek Justina i obracał go nad płomykiem świecy, obserwując z pijackim zafascynowaniem, jak od złotej powierzchni odbijają się promienie światła. Rozmowy dawno już ucichły, jak dzieje się to zazwyczaj, kiedy żołądki są pełne, a butelki puste.
Westchnąwszy ciężko, Justin pozwolił, by jego spojrzenie powędrowało tam, gdzie trafiało przez cały wieczór. Ku Emily.
Siedziała z podciągniętymi nogami, opierając brodę na satynowej krągłości swego kolana. Dziura wydarta w surducie Penfelda ukazywała jej kremowe ramię obsypane piegami. Blask świecy rozpalał jej kasztanowe loki, otaczał ognistą aureolą jej delikatny i tajemniczy profil. Wpatrywała się w jego rozkołysany zegarek jak zahipnotyzowana.
Justin zamknął na moment oczy, zastanawiając się, czy zranili ją w jakiś sposób swą uprzejmością.
Kiedy uniósł powieki, Emily patrzyła prosto na niego, a jej twarz wyrażała teraz coś więcej niż zamyślenie. Przez krótką chwilę gotów był przysiąc, że go nienawidzi.
Potem świeca zgasła, Trini zaczął nucić cicho jakąś melodię, wszystko zniknęło w ciemnościach.
Za dużo rumu, pomyślał Justin, zapadając w ciężki sen.
Obudził się w ciemności. Bolała go głowa, usta wypełniał jakiś paskudny posmak. Pocieszał się myślą, że przynajmniej nie dręczyły go żadne koszmary. Dawno już poznał niebezpieczną pokusę topienia trosk i złych snów w rumie.
Donośne chrapanie Penfelda upewniło go, że wciąż jest głęboka noc. Zwlókł się z posłania, licząc na to, że krótki spacer w blasku księżyca przyniesie ulgę nie tylko jego przepełnionemu pęcherzowi. Wciąż lekko zamroczony omal nie przewrócił się na ciele Triniego, który zasnął na podłodze. Nikły blask księżyca pomógł mu wreszcie odnaleźć drogę do drzwi.
Przeszedł kilka kroków, zatrzymał się odwrócony plecami do chaty. Po chwili mógł już odetchnąć z ulgą.
– Lepiej?
W kobiecym głosie pobrzmiewało rozbawienie. Lodowaty żar przeszył ciało Justina, by potem skupić się na jego twarzy. Dobry Boże, byleby nie zobaczyła, że się czerwienię, pomyślał w panice.
– Owszem – burknął, poprawiając szybko spodnie. Zatknął kciuki za pas i powolnym krokiem ruszył przed siebie, jakby przez cały czas wiedział, że ona tam jest.
Emily siedziała na piasku, wpatrując się posępnie we fragmenty porcelany zgromadzone w kręgu jej nóg. Grymas marszczył jej czoło.
Odgarnęła niesforny lok, pozostawiając na policzku smugę mąki, i podniosła filiżankę bez ucha.
– Próbuję posklejać serwis Penfelda.
Justin zastanawiał się, jak długo już siedzi sama na dworze. Pod jej oczami rysowały się ciemne kręgi. Najwyraźniej jednak jej wysiłki nie przyniosły większych efektów. Na ich oczach filiżanka rozpadła się ponownie na dwie części.
W jej westchnieniu kryło się tyle smutku, że Justin nie mógł zostawić tego bez odpowiedzi. Zniknął w chacie, by za chwilę powrócić z małym słoiczkiem w dłoni.
– Żywica drzewa szpilkowego. Spróbujemy jeszcze raz jakoś to skleić.
Uśmiech Emily przegonił resztki alkoholowego zamroczenia. Ich palce spotkały się, gdy ukląkł i wziął od niej rozbitą filiżankę.
Penfeld otworzył drzwi na oścież, napełniając płuca świeżym powietrzem poranka. Kiedy się obudził, chata była już pusta. Zrobiło mu się wstyd, że pozwolił uprzedzić się Justinowi. Jego pan nie potrzebował co prawda pomocy przy zakładaniu spodni czy kapelusza, ale dobry służący powinien zawsze wstawać pierwszy.
Penfeld przeciągnął się, ziewnął raz jeszcze i podniósł nogę, by uczynić pierwszy krok. Szczęśliwie jednak spojrzał najpierw w dół i tylko dzięki temu nie nastąpił komuś na rękę. Odskoczył do tyłu i przetarł oczy, jakby nie wierząc w to, co właśnie zobaczył.
Justin i Emily leżeli zwinięci w kłębek, niczym dwa kociaki, ona obejmowała go wpół, on wspierał głowę na jej udzie. Policzki Emily były zaróżowione, ciemne włosy Justina potargane poranną bryzą. Obok nich, na piasku, jawił się jeden z najcudowniejszych obrazków, jakie Penfeld kiedykolwiek widział.
Promienie słońca odbijały się od srebrnej tacy, całowały lśniące krągłości porcelany. Emily i Justin uratowali kilka filiżanek, czajniczek i cukiernicę. I co z tego, że porcelanę znaczyła siatka pęknięć wypełnionych klejem, że oblepiały ją ziarnka piasku? Albo że dzióbek czajnika skierowany był teraz w dół, niczym trąba jakiegoś ponurego słonia? Penfeld uważał, że i tak wszystko jest naprawdę śliczne.
Wyjął swą nakrochmaloną chusteczkę i otarł policzki.
– Przeklęty wiatr – mruknął. – Zawsze wieje mi prosto w oczy.
później tego samego poranka Emily tańczyła w chacie, – ^ ciesząc oczy swym nowym strojem. Lniana spódnica opinała jej biodra, niżej zaś rozszerzała na kształt kwiatu, zapewniając jej cudowną swobodę ruchu. Po długich staraniach i wielu nieudanych próbach udało jej się wreszcie owinąć chustą tak, by osłaniała jej piersi i część pleców. Żałowała, że nie może jej teraz zobaczyć panna Winters. Pruderyjna nauczycielka dostałaby zapewne ataku serca, ujrzawszy ją w tak swobodnym stroju.
Emily starannie złożyła sponiewierany surdut Penfelda. Szycie wychodziło jej jeszcze gorzej niż sklejanie rozbitej porcelany i nie chciałaby wykorzystywać swych krawieckich umiejętności przeciwko najgorszemu nawet wrogowi.
Nawet przeciwko Justinowi.
Zastygła na moment w bezruchu. Jej najgorszy wróg, pomyślała. Człowiek, który siedział z nią do świtu i cierpliwe łączył kawałki rozbitej porcelany, by pocieszyć swego przyjaciela. Człowiek, którego chciała zniszczyć.
Rzuciła surdut na materac Penfelda. Dzisiaj miała po raz pierwszy zasmakować prawdziwej wolności i nie chciała psuć sobie tego dnia ponurymi myślami. Kiedy się obudziła, słońce stało już w zenicie – nigdy wcześniej nie mogła pozwolić sobie na taką rozpustę. Rozkoszując się tą myślą, ruszyła do drzwi. Nie mogła się jednak oprzeć pokusie i jeszcze raz rzuciła okiem na porcelanę Penfelda, ustawioną na honorowym miejscu pod oknem.
W blasku słońca bursztynowa siatka pęknięć była bardziej widoczna niż zwykle, ale Emily musiała przyznać, że i tak warto było się trudzić. Pochyliła się skuszona własnym odbiciem w srebrnej tacy. Pociągnęła jeden ze swych kasztanowych loków. Zwinął się z powrotem niczym sprężyna. Emily westchnęła. Dlaczego nie mogła urodzić się z kaskadą prostych blond włosów, jak Cecille de Pardieu?
Usłyszała trzask otwieranych drzwi i wyprostowała się szybko, zawstydzona własną próżnością. Panna Winters byłaby oburzona podobnym wybrykiem.
W drzwiach ukazał się Justin.
– Pomyślałem, że wrócę i sprawdzę, czy nasza Śpiąca Królewna postanowiła już wstać. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek... – Spojrzał na nią i umilkł raptownie.
Emily wstrzymała oddech, kiedy podniósł rękę i powoli zdjął kapelusz. Poczuła dziwne mrowienie na karku, kiedy powoli przesuwał wzrokiem po jej sylwetce. Zażyłość minionej nocy, dzięki której zaczęli nawet mówić do siebie po imieniu, zniknęła w płomieniu tego spojrzenia.
Roześmiała się nerwowo, rozłożyła ręce i okręciła w miejscu.
– Wyglądam jak tubylec? Czy Trini będzie zadowolony? Oczywiście, że Trini nie będzie zadowolony. Będzie oczarowany. Albo przejęty podziwem. Albo...
– Wyglądasz ładnie – przerwał jej Justin burkliwym tonem.
Wydawało jej się, że dostrzegła w jego oczach wyraz udręki, niemal cierpienia. Potem jednak nasunął głębiej kapelusz, zasłaniając górną część twarzy.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej, porwała ręcznik i wiklinowy kosz, po czym ruszyła do wyjścia.
– Pomyślałam, że pójdę na plażę i nazbieram trochę małży na kolację. Mam już dość tej zakurzonej chaty.
– Nie!
Jego krzyk przestraszył ją tak bardzo, że upuściła koszyk. Z ustami otwartymi ze zdumienia patrzyła, jak Justin rzuca się do drzwi i zasłania je własnym ciałem.
– Nie możesz tam iść! Kategorycznie ci tego zabraniam!
6
Podobnie jak Ty, Claire, mój przyjaciel potraf i zachować zimną krew w najtrudniejszej nawet sytuacji...
Justin wiedział, że zachowuje się jak szaleniec, nie potrafił jednak nad tym zapanować. Ten sam złośliwy demon, który kazał mu wrócić do chaty w środku dnia, wbił teraz swe widły głęboko w jego serce.
Otworzył drzwi, spodziewając się ujrzeć zaspaną dziewczynę, tę samą, którą zaniósł na materac, gdy rankiem obudził go Penfeld. Lecz kiedy pracował w polu, dom nawiedziły wróżki, zostawiając w jej miejsce jedną spośród siebie – eteryczny obraz kobiecości. Jej piękno sprawiało mu ból, rozbudzało nienasycony głód w jego sercu i ramionach. Chciał ukryć jej nieśmiały uśmiech pod swymi ustami, ułożyć ją na materacu i błagać, by oddała mu swe kobiece ciało i dziecięce serce.
Próbowała wcześniej powiedzieć mu, że jest już dorosłą kobietą, ale on nie chciał słuchać jej ostrzeżeń. Dopóki nie usłyszał kuszącego szelestu spódnicy ocierającej o jej uda, dopóki nie zobaczył kwiecistej chusty opinającej jej pełne piersi, łatwiej było mu udawać, że Emily jest tylko zabawnym rozbrykanym dzieckiem, drobną niedogodnością w jego uporządkowanej egzystencji.
Kiedy jednak przeszedł przez te drzwi, jego uporządkowana egzystencja rozsypała się niczym zamek z piasku, a on sam zaczął zachowywać się jak człowiek dotknięty szaleństwem.
– Nie możesz tam pójść – powtórzył. – Nie pozwolę na to. Emily zmarszczyła groźnie brwi. Justin już wiedział, że popełnił błąd. Zabranianie Emily czegokolwiek było równie ryzykowne jak drażnienie wygłodniałej lwicy.
– Słucham?
– Przykro mi, ale po prostu nie mogę na to pozwolić.
– Dlaczego nie?
–Bo to niebezpieczne. Tam jest zbyt wiele..: hm...
– Tygrysów? Węży? Niedźwiedzi? – podsunęła. Niedźwiedzi? Chciał powiedzieć, że jest tam zbyt wielu innych mężczyzn. Maoryskich wojowników, bardzo przystojnych, nawet według brytyjskich standardów. Muskularnych, o ciałach błyszczących w słońcu, olśniewających młodych bogów o posągowych kształtach. Justin gorączkowo szukał w myślach argumentu.
– Kanibali! – wykrzyknął wreszcie. – Zbyt wielu kanibali. Rozczarowujesz mnie, Emily. Jak mogłaś o tym zapomnieć?
– A ty myślisz, że mogliby mnie pożreć? – Przesunęła językiem po swych drobnych perłowych ząbkach.
Justin zacisnął dłonie w pięści. Jego ciało było niczym struna napięta do granic wytrzymałości. Boże, jaka ona była słodka! Gdyby rzeczywiście ktoś miał ją pożreć, byłby to raczej on niż kanibale, którymi ją straszył.
– To niewykluczone – odparł wymijająco.
– Dziwne. O ile mnie pamięć nie myli, Trini twierdził, że Maorysi z tych okolic są przyjaźnie nastawieni do białych ludzi. Mówił, że nawet walczyli u ich boku podczas niedawnej wojny z wrogimi plemionami.
Piękna i obdarzona dobrą pamięcią, pomyślał Justin. Niebezpieczna mieszanka.
– To nie takie proste. Maorysi z Rotorua, nasi wrogowie, często zapuszczają się na te tereny. – Emily wydęła lekko usta, wprawiając go w jeszcze większe zakłopotanie. – Proszę cię tylko, żebyś nie wychodziła sama. Wrócę tu później i zabiorę cię na plażę. – Znacznie później. Kiedy będzie już całkiem ciemno i nikt nie będzie widział, jaka jest piękna.
Odrzuciła głowę do tyłu i przybrała cierpiętniczą minę.
– Więc do tej pory mam być twoim więźniem i nie opuszczać tej chaty? .
Justin nie wiedział, czy ma się śmiać, czy też poddać palącemu pożądaniu. Jej słowa i postawa budziły brzydkie skojarzenia ze wschodnim przepychem, miękkimi dywanami i jedwabnymi sznurami. Po raz kolejny podziękował Bogu, że Emily trafiła właśnie do niego, a nie w ręce kogoś pozbawionego skrupułów. On sam jednak tracił panowanie nad sobą szybciej, niż chciałby to przyznać.
Tymczasem Emily coraz wyraźniej wzbierała gniewem. Justin uznał, że lepiej wyjść z chaty, nim zacznie rzucać w niego czym popadnie. Stała niebezpiecznie blisko tacy z porcelaną, a on nie chciał spędzić kolejnej nocy na klejeniu filiżanek. Poprawił kapelusz i po raz ostatni zerknął na Emily. Nie była jednak wcale zła. Wyglądała raczej na zasmuconą, jakby zranił ją jakimś nieopatrznym słowem.
Podszedł do niej i pogładził po policzku.
– Wrócę po ciebie. Obiecuję.
Nie mógł się powstrzymać; musnął jej usta w przelotnym pocałunku. Kiedy zadrżała, poruszona tą pieszczotą, musiał przywołać całą siłę woli, by odwrócić się i ruszyć do wyjścia. Długo jeszcze zastanawiał się, kto z nich naprawdę jest więźniem.
Słowa Justina jeszcze długo rozbrzmiewały w jej uszach: – „Wrócę po ciebie. Obiecuję".
Były to ostatnie słowa, jakie Emily słyszała od swego ojca.
Siedzieli naprzeciwko siebie w eleganckim salonie panny Winters. Po raz pierwszy czuli się nieswojo w swym towarzystwie. Panna Winters, która odnosiła się wtedy do nich z niezwykłą wręcz uprzejmością, udostępniła im ten pokój, by mogli się pożegnać. Zapewniała, że nie będzie szczędzić funduszy na edukację swej nowej uczennicy, choć liczy oczywiście na wsparcie jej szanownego ojca, człowieka, który jak wszystkim wiadomo, wkrótce będzie współwłaścicielem nowozelandzkich kopalni złota. Okna salonu pokryte były szronem, w kominku jednak wesoło trzaskał ogień.
Jedenaście lat wcześniej, kiedy David Scarborough miał zaledwie dwadzieścia lat, umarła jego śliczna żona, zostawiając rozwrzeszczane różowe niemowlę. David zawsze powtarzał, że wychowywał się razem z Emily. Był dla niej kimś więcej niż ojcem i matką. Był jej najdroższym przyjacielem. Nigdy się nie rozstawali, nawet na jeden dzień, a teraz on wyjeżdżał.
Emily bała się na niego spojrzeć. Płatki śniegu topniały na jego szarym płaszczu. Rude loki skrywała futrzana czapka. Pomyślała, że nigdy nie wydawał jej się równie wysoki ani równie przystojny. I tak niepodobny do jej taty. Wpatrywała się więc w jego buty, zapamiętując każdy znajomy kształt, każdą zmarszczkę na skórzanej powierzchni. Starała się nie myśleć o łzach, które ciekły jej po policzkach.
Ujął jej twarz w dłonie i przemówił głosem łamiącym się z bólu, tego samego bólu, który dotykał również ją.
– Claire. Moja słodka, moja kochana...
Ukryła twarz w jego płaszczu, wdychała aromat tytoniu fajkowego, który zawsze roztaczał wokół siebie. Ojciec ucałował ją w czubek głowy i wyszeptał:
– Wrócę po ciebie. Obiecuję.
Potem odwrócił się i odszedł, pozostawiając ją samą pośród obcych ludzi.
– I wróciłby – wyszeptała Emily do ścian pustej chaty. – Gdyby nie ty.
Wykrzywiła usta w gniewnym grymasie. Jak on śmiał powtarzać słowa jej ojca! Jak śmie jej dotykać, jakby nadal była dzieckiem, które można uspokoić pocałunkiem i pustą obietnicą! Obietnice znaczą tyle, ile dobra wola ludzi, którzy je składają.
Emily otarła usta wierzchem dłoni.
– Jakby twoje słowa miały dla mnie jakiekolwiek znaczenie, Justinie Connor!
Podniosła kosz i zarzuciła ręcznik na ramię. Justin ją okłamywał. Zdradziły go te nerwowe spojrzenia. To prawda, jego pocałunki były przyjemne, ale to nie miało nic wspólnego z prawdomównością. Chciał pewnie zatrzymać ją w chacie, by nie odkryła, jakich to paskudnych występków dopuszcza się w blasku dnia. Ruszyła do wyjścia, zdecydowana powiedzieć mu, co myśli o nim samym i o jego wymyślonych kanibalach.
Otworzyła drzwi. W tej samej chwili na ścieżkę wskoczył półnagi dzikus, uzbrojony w drewnianą maczugę. Emily zamarła w bezruchu. Maorys podszedł bliżej, przystawił twarz do jej twarzy. Emily wzdrygnęła się, kiedy owionął ją rybi zapach z jego ust. Tubylec najwyraźniej był zafascynowany jej włosami. Mrucząc coś pod nosem, owinął jeden lok wokół palca i obnażył żółte zęby w przerażającym grymasie.
Kiedy wypuścił kasztanowy lok, ten ponownie zwinął się i opadł na nos. Dzikus skinął głową, jakby tego właśnie oczekiwał, po czym zaintonował jakąś przejmującą pieśń, przewracając przy tym oczami i kręcąc do rytmu biodrami. Emily nie wiedziała, czy chce ją zabić, czy poślubić. Po chwili za jego plecami pojawił się cały tłum podobnych mu dzikusów o błyszczących, przerażająco ostrych zębach.
Emily jednym susem powróciła do chaty, zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie, roztrzęsiona.
Kanibale! O Boże, więc Justin nie kłamał! Pojękując cicho, zamknęła oczy, śmiertelnie przerażona. Może pójdą poszukać jakiejś grubszej ofiary. Gdzie się podziewa Penfeld, kiedy ona najbardziej go potrzebuje? Uchyliła lekko drzwi i wyjrzała przez wąską szparę. Ujrzała przed sobą wyłupiaste brązowe oko Maorysa.
Tłumiąc przekleństwo, zatrzasnęła ponownie drzwi i cofnęła się. Panna Winters zawsze ją ostrzegała, że kiedyś przez swe nieposłuszeństwo wpakuje się w tarapaty, Emily uważała jednak, że śmierć z rąk kanibali jest zbyt surową karą. Już sobie wyobrażała, jak zareaguje Justin na wieść o jej śmierci, jak będzie uśmiechał się z wyższością. Próbowałem ją ostrzec, powie do Penfelda, kręcąc głową. Ale ta uparta pannica nie chciała mnie słuchać. W jego złotych oczach zabłysną fałszywe łzy. Penfeld wysiąka nos w swą nakrochmaloną chustkę i naleje mu jeszcze jedną filiżankę herbaty.
Gniew pozwolił Emily pozbierać rozproszone myśli. Wyprostowała się, wzięła kilka głębokich oddechów. Do diabła z Justinem! Do diabla z nimi wszystkimi! Nigdy nie poddawała się biernie wyrokom losu i nie zrobi tego teraz. Jej spojrzenie spoczęło na strzelbie zawieszonej nad drzwiami.
Przysunęła bliżej beczkę po rumie, wspięła się na nią i sięgnęła po strzelbę. Nigdy jeszcze nie trzymała w rękach prawdziwej broni. Przesunęła dłonią po gładkiej lufie, czując, jak wstępują w nią nowe siły.
Spojrzała na drzwi, potem na okno. Jedyne, na co mogła liczyć, to element zaskoczenia. Jeśli tubylcy otoczyli chatę, nie miała żadnych szans.
Podeszła do okna i wyjrzała ostrożnie na zewnątrz. Zobaczyła tylko krzewy i gałęzie drzew kołysane łagodnym wiatrem. Mogła wymknąć się niepostrzeżenie i pobiec na plażę. Ale czy miała tak po prostu uciec i wpaść w ramiona Justina, krzycząc przy tym jak przerażony dzieciak? Zrobi na nim znacznie większe wrażenie, jeśli sama pochwyci całą bandę wrogich wojowników. Jeśli udowodni, że potrafi o siebie zadbać, Justin z pewnością pozwoli jej chodzić na samotne wycieczki po plaży.
Ośmielona tą myślą, wyszła przez okno i przekradła się ku frontowej ścianie chaty, niezdarnie przytrzymując strzelbę pod pachą. Ukryta w gęstym krzaku, wyjrzała zza rogu.
Uwaga Maorysów skupiona była na drzwiach. Ten, który groził jej włócznią, wmieszał się w tłum wojowników. Ci spierali się o coś w swym dziwacznym melodyjnym języku. Prawie każdy z nich trzymał w dłoni jakąś broń, tylko dwóch niosło wielki żelazny kocioł. Emily prychnęła z oburzeniem. Co za bezczelność, pomyślała. Co chcieli z tym zrobić? Ugotować ją na progu jej własnego domu?
Położyła palec na spuście. Nim jednak ruszyła z miejsca, jakiś barczysty wojownik z jadeitowymi wisiorami na uszach zaczął się głośno kłócić ze starszym mężczyzną o zupełnie siwych włosach, kontrastujących ostro z zielonymi tatuażami na jego twarzy. Muskularny wojownik machnął ręką w stronę drzwi. Wymienili jeszcze kilka zdań, wreszcie starzec ustąpił, odsłaniając pożółkłe zęby w uśmiechu, który wyrażał szacunek pozbawiony strachu.
Kiedy odwrócili się w stronę wzgórza, Emily wyskoczyła z krzaka, wymachując gwałtownie strzelbą. Jakieś pnącze owinęło się wokół jej nogi.
Maorysi patrzyli na nią ze zdumieniem, kiedy zatrzymała się raptownie. Uświadomiła sobie, jak żałośnie musi wyglądać. Opierając kolbę strzelby o ramię, ruszyła powoli do przodu, wyplątując stopę z pnącza. Maorysi zaczęli spoglądać nerwowo na jej broń.
– Nie ruszajcie się! – warknęła. – Wiem, jak tego używać. Przynajmniej wiedziała, który koniec skierować na nich.
Strzelba wzbudzała zdecydowanie większy strach niż miotełka do kurzu Penfelda.
Muskularny wojownik skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nią groźnie. Jego szerokie nozdrza poruszały się gniewnie, lecz siwowłosy mężczyzna położył mu rękę na ramieniu, czyniąc przy tym jakieś dziwne znaki w powietrzu. Wojownicy trzymający kocioł postawili go na piasku. Kilku innych zakryło oczy i gwizdało cicho przez zęby. Jeszcze inni spoglądali na nią z przestrachem. Emily stłumiła chichot, wielce zadowolona z efektu, jaki wywarła na tubylcach. Kiedy jednak starzec przyłożył pięści do głowy i zaczął przebierać palcami, najwyraźniej opisując w ten sposób stan jej włosów, wcale nie było jej do śmiechu.
Muskularny wojownik zrobił krok w jej stronę.
Emily skierowała lufę na jego pierś.
– Stój, ty przeklęty kanibalu! Nie wsadzicie mnie dzisiaj do tego gara. Na ziemię! Wszyscy!
Z pewnością nie rozumieli jej słów, bez trudu jednak odczytali znaczenie gestu wskazującego na ziemię. Posłusznie ułożyli się na brzuchach. Muskularny wojownik zrobił to jako ostatni. Jego gniewne pomruki przyprawiały Emily o zimny dreszcz.
Nad polaną zapadła pełna napięcia cisza, przerywana tylko cykaniem świerszczy. Emily przygryzła wargę. Teraz, kiedy pochwyciła już kanibali, nie miała najmniejszego pojęcia, co z nimi zrobić. Spojrzała w bezchmurne niebo, zastanawiając się, kiedy wróci Justin. Pomyślała, czy nie strzelić w powietrze, potem jednak uświadomiła sobie, że nie wie nawet, czy strzelba jest naładowana. Gdyby tubylcy zorientowali się, że jest bezbronna, skończyłaby jako główne danie ich obiadu.
Przyszedł jej do głowy tylko jeden sposób na zwabienie Justina do chaty. Ignorując gniewne pomruki najbliższego wojownika, postawiła stopę na jego szyi, odchyliła głowę do tyłu i krzyknęła z całych sił.
7
Przypuszczam, że pod maską opanowania Justin kryje czułe i kochające serce...
Krzyk niósł się echem wśród bursztynowych wzgórz. Motyka wypadła z dłoni Justina i uderzyła go w stopę. Ból fizyczny był jednak tylko słabym odbiciem bólu, który kazał mu wyprostować się i odwrócić głowę.
– Dobry Boże, co za diabelskie stworzenie mogłoby...
Nim Penfeld dokończył zdanie, Justin zniknął już w krzakach okalających pole, biegnąc co tchu w stronę chaty.
Justin nie potrafiłby wyjaśnić, skąd wiedział, że to właśnie Emily wydała ten niesamowity okrzyk. Wiedział tylko, że tembr jej głosu stał mu się tak znajomy jak jego własny. Lodowaty pot oblewał mu ciało, kiedy pędził jak szale w dół zbocza, obijał się o pnie drzew totara. Gałęzie biły go po twarzy, oślepiały, nie zwalniał jednak ani na sekundę, zdjęty przerażeniem, że pozwolił, by podczas jego nieobecności stało się jej coś strasznego. Czas cofnął się na moment do tamtej nocy, kiedy spieszył na inną plażę, przyciskając do piersi zakrwawiony płaszcz Nicky'ego, i kiedy spóźnił się o jedną chwilę.
Potknął się o jakieś pnącze i runął jak długi na ziemię. Odgarnął mokre włosy z oczu i ponownie zerwał się do biegu. Wreszcie wypadł na polanę i stanął jak wryty. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, oddychał chrapliwie.
Emily obdarzyła go najsłodszym ze swych uśmiechów.
– Czemu tak długo? Myślałam, że już nigdy się nie zjawisz.
Nic nie mogło przygotować Justina na widok Emily pilnującej grupy maoryskich wojowników, wyprostowanej dumnie, niczym królowa Amazonek. W rękach trzymała strzelbę. Jej stopa spoczywała na karku jednego z największych i najbardziej poirytowanych wojowników, jakich Justin widział w swym życiu. Nawet jego uszy były różowe ze złości.
Justin zgiął się wpół, oparł dłonie na kolanach, nie pozwalając, by zobaczyła, jak wielką odczuwa ulgę. Jej intensywność przerażała go. Wziął głęboki oddech, pozwalając, by ulgę zastąpił gniew zrodzony ze strachu.
Podniósł głowę.
– Co ty wyprawiasz, do diabła?
Emily przygasła. Dlaczego Justin był z niej niezadowolony? Wzruszyła ramionami.
– To chyba oczywiste, prawda? Złapałam kanibali. Jego głos był zimny jak lód.
– Moja droga, złapałaś właśnie wojowników z sąsiedniego plemienia, które do tej pory było nam przyjazne.
– Nie rozumiem – odparła słabo. Opuściła niżej strzelbę. – Ten straszliwy człowiek wymachiwał mi włócznią przed nosem. Wszyscy są uzbrojeni. Przynieśli nawet własny kocioł. Myślałam, że...
– Ten „straszliwy człowiek" wykonywał te wero, taniec powitalny. – Justin przeszedł nad kilkoma nieruchomymi Maorysami, podniósł długi kij zakończony trójkątnym kawałkiem metalu. – Co chcieli zrobić? Zatłuc cię motyką na śmierć? – Wyjął z kotła jakiś pomarańczowo-brązowy przedmiot i podniósł go na wysokość jej oczu. – Kumora. Słodkie ziemniaki, ich prezent dla ciebie.
– O Boże! – Emily otarła czoło, przejęta jeszcze większym strachem niż poprzednio.
Kiedy Justin ruszył w jej stronę, patrzył na nią z takim gniewem, że zaczęła obracać broń ku niemu. On jednak ujął strzelbę w dwa palce, jakby był to śmiertelnie niebezpieczny wąż, wyjął ją z jej dłoni i rzucił na piasek.
– Chciałbym przedstawić ci Witi Ahamerę, ich ariki, wodza. Emily wyprostowała się dumnie, zbierając resztki uchodzącej z niej odwagi.
– Ja też chciałabym go poznać. Niech dowie się, jak jego wojownicy traktują niewinne młode Angielki.
– Stoisz na nim.
Emily czuła, jak na jej twarz rozlewają się gorące rumieńce. Spojrzała niepewnie w dół, na swą stopę opartą o brązowe muskuły maoryskiego wojownika. Poruszyła nerwowo palcami u nóg.
Spojrzała błagalnie na Justina, w nadziei, że pomoże jej wybrnąć jakoś z tej sytuacji, on jednak uśmiechnął się tylko kpiąco.
– No tak, w istocie – odchrząknęła z zakłopotaniem. – Kto by pomyślał?
Zdjęła nogę z wojownika i pociągnęła go za ramię. Maorys wstał powoli, wysoki i potężny. Emily podniosła rękę, by otrzepać piasek z jego piersi, starannie unikając przy tym jego kamiennego spojrzenia.
– Gdyby pan Witi zechciał powiedzieć mi, że jest wodzem, nigdy nie potraktowałabym go w ten sposób.
Mrucząc coś, co brzmiało podejrzanie podobnie do paskudnego anglosaskiego przekleństwa, wódz odtrącił jej rękę. Emily przysunęła się odruchowo do Justina, który objął ją wpół i przytulił do siebie.
Zachęceni przykładem wodza, pozostali wojownicy także wstali i zaczęli otrzepywać się z piasku. Spoglądając w ich stronę, mruczeli z szacunkiem „Pakeha, Pakeha". Emily rozejrzała się dokoła, nie widziała jednak nic ani nikogo, kto mógłby budzić takie poważanie.
Wódz podniósł rękę. Wszyscy natychmiast umilkli. Jego ciemne oczy płonęły groźnym blaskiem, nozdrza drżały gniewnie, gdy wycelował palec w Emily i wyrzucił z siebie potok przerażających gardłowych dźwięków.
Emily przytuliła się do Justina, szukając wsparcia w jego sile.
– Co on mówi? – wyszeptała.
Justin pochylił się do jej ucha.
– Obraziłaś jego mana.
– Jego mamę?
Justin ścisnął mocno jej ramię,
– Jego mana. Jego honor. Jego dumę. Mana to dla Maorysów coś bardzo ważnego. Każda obraza, prawdziwa czy wyimaginowana, musi zostać pomszczona. On chce ci wypowiedzieć wojnę.
Emily zatrzęsła się ze złości.
– Co! ? Ten wyrośnięty gbur będzie mi groził! ? Gdzie jest moja strzelba? Co za bezczelność...
Justin zakrył jej usta dłonią. Tymczasem wódz przedstawiał jej jakieś kolejne oskarżenie, a dla podkreślenia swych słów dźgnął ją palcem w pierś. Emily aż zachłysnęła się z oburzenia i strachu.
– Przestań! – Choć Justin wypowiedział tę komendę spokojnym, cichym głosem, maoryski wódz zamarł w bezruchu, pozostali zaś wojownicy spojrzeli nań z przestrachem.
Justin wciąż trzymał jedną dłoń na ustach Emily, drugą jednak zatoczył szeroki łuk, rozpoczynając długą przemowę w narzeczu Maorysów. Emily czuła, jak jej ciało powoli się rozluźnia, ukojone aksamitnym tembrem jego głosu, zahipnotyzowane ruchami jego palców. Tubylcy spijali każde słowo z jego ust. Nawet wódz przekrzywił głowę i przysłuchiwał mu się z niechętną uwagą. Dłoń Justina zsunęła się z jej ust i ujęła ją pod brodę, ukazując jej twarz wojownikom.
Kilku z nich odskoczyło do tyłu w przerażeniu, czyniąc przy tym jakieś znaki w powietrzu. Emily uśmiechnęła się do siebie w duchu. Justin zapewne ostrzega ich teraz, by nigdy więcej się do niej nie zbliżali, mówi, że należy tylko do niego i że będzie jej bronił, nawet gdyby miał zapłacić za to życiem.
Wódz skrzywił się z niesmakiem i skinął głową na siwowłosego mężczyznę. Ten odpowiedział mu krótko, po czym obaj ruszyli w górę zbocza, znikając po chwili wraz z resztą wojowników w leśnej gęstwinie.
Kiedy zostali sami, Justin wypuścił ją z objęć. Emily ścisnęła mocno kolana, obawiając się, że za chwilę runie jak długa u jego stóp.
Pochwyciła go za rękę.
– Dziękuję ci, Justinie.
Odtrącił jej rękę i wykrzywił twarz w pogardliwym grymasie.
– Nie ma o czym mówić. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, porozmawiam z nimi, tak jak zamierzałem, nim wpadli w zasadzkę Emily Scarlet, księżniczki z dżungli.
Ruszył w drogę powrotną, otrzepując piasek ze spodni. Emily zacisnęła dłonie w pięści.
– Co im powiedziałeś? – zawołała, nie pozwalając, by w jej głosie pojawiła się nuta desperacji. Musiała usłyszeć, że mu na niej zależy. Czekała na te słowa niemal przez pół życia.
Justin zaczął przedzierać się przez gęstwinę krzewów, ani na moment nie zwalniając tempa.
– Powiedziałem im, że jesteś szalona. Że uciekłaś z Bedlam i ukryłaś się na okręcie z bananami, który wypłynął z Anglii, nim twoi opiekunowie zdążyli tam dotrzeć. – Przystanął jednak na moment. – Powiedziałem im, że szaleństwo to w twej rodzinie dziedziczna choroba i że jeden z twoich przodków uważał się za ptaka kiwi i próbował pofrunąć z London Tower, nie wiedząc, oczywiście, że kiwi nie latają.
Emily zrozumiała nagle, co znaczy być zaślepionym wściekłością. Albo przynajmniej blaskiem słońca odbitym od lufy. Porwała strzelbę, odbezpieczyła ją i wymierzyła w najbliższe Justina drzewo. Nie chciała zrobić mu krzywdy, a tylko porządnie nastraszyć.
Pociągnęła za spust. Głuche kliknięcie brzmiało w jej uszach głośniej niż wystrzał.
Justin zastygł na moment w bezruchu. Potem odwrócił się i ruszył pędem w dół zbocza. Kiedy biegł w jej stronę, Emily usiłowała ukryć strzelbę za spódnicą, choć wiedziała dobrze, że nie ma to żadnego sensu.
Jego oczy płonęły żywym ogniem, kiedy doskoczył do niej i wyrwał jej strzelbę z dłoni. Potem pochylił się nisko, aż jego twarz znalazła się na wysokości jej twarzy.
– Jeśli myślisz, że zostawiłbym cię samą z naładowaną bronią, jesteś bardziej szalona, niż im się wydaje.
Wrzucił strzelbę do chaty i odwrócił się, nie obdarzywszy Emily nawet jednym spojrzeniem.
– Justinie?
Zatrzymał się, nie odwracając głowy.
– Musisz mnie nienawidzić, prawda? Westchnął.
– Żałuję, że tego nie potrafię, Emily. Życie byłoby znacznie prostsze.
Zrobiło jej się dziwnie ciepło na sercu. Kiedy Justin zniknął za zasłoną krzewów, uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. W całym tym zamieszaniu nie zabronił jej ponownie opuszczać chaty. Emily podciągnęła spódnicę, by nie przeszkadzała jej w marszu, i ruszyła jego śladem.
Przemykała się od drzewa do drzewa, bacząc, by nie stracić Justina z oczu. Kiedy wskoczyła za pień drzewa szpilkowego, jej stopa trafiła prosto na suchą gałązkę. Głośny trzask rozniósł się echem po lesie. Absolutna cisza ostrzegła ją, że Justin także przystanął. Skuliła się, wstrzymała oddech i uspokoiła się dopiero wtedy, gdy znów usłyszała jego kroki. Wysunęła głowę zza drzewa, rozejrzała się na wszystkie strony i przebiegła do następnej kryjówki. Być może była to jedyna okazja, by przekonać się, jak Justin spędza długie godziny dnia.
Las rzedniał, drzewa ustępowały miejsca krzewom i kępom wysokiej trawy. Przypadła do ziemi, zmuszona czołgać się w górę zbocza na rękach i kolanach.
Wzgórze zakończyło się nagle płotem z wysokich, zaostrzonych palików.
– Przynajmniej nie ma na nich ludzkich głów – szepnęła do siebie.
Jeszcze.
Ta myśl bynajmniej nie dodała jej odwagi, ruszyła jednak w dalszą drogę, wciąż kryjąc się w splątanych zaroślach. W końcu dojrzała szeroką bramę. Zza rozchylonych gałęzi krzewu obserwowała, jak Justin przechodzi przez nią i znika za płotem. Ponieważ nie dostrzegła żadnych strażników, poszła jego śladem.
Przytulona plecami do palisady, prześliznęła się na drugą jej stronę i ujrzała małą wioskę drzemiącą w popołudniowym słońcu. Justin wchodził właśnie do krytej dużymi liśćmi chaty po drugiej stronie dziedzińca. Kiedy Emily wkroczyła na otwartą przestrzeń, jakiś kudłaty pies podniósł głowę znad złożonych razem łap. Zamiast jednak zaszczekać, ziewnął tylko i machnął przyjaźnie ogonem. Ci tubylcy muszą być bardzo ufni, pomyślała Emily. Tak samo jak jej ojciec.
Przeszła na tyły pozbawionej okien chaty. Dlaczego Justin spotykał się z Maorysami? Czyżby kupował ich ziemię za złoto jej ojca? Czytała kiedyś o podłych białych ludziach, którzy podjudzali tubylców przeciwko innym białym, a potem, korzystając z zamieszania, zajmowali ich ziemię. Strach ścisnął jej żołądek, po skroni pociekła strużka zimnego potu.
Zaczęła obmacywać ścianę, a gdy znalazła wreszcie jakąś szparę, uklękła i przystawiła oko do otworu.
Musiała odczekać chwilę, aż jej wzrok przywyknie do mroku panującego we wnętrzu chaty. W ziemię wbite były płonące pochodnie, które rzucały bursztynowy blask na zgromadzenie. Odziani w spódniczki tubylcy siedzieli na podłodze. Znajdowały się wśród nich także kobiety, większość zebranych stanowili jednak mężczyźni. Rozpoznała groźnego wodza i jego siwowłosego towarzysza. Wszyscy wpatrywali się w środek chaty, ich twarze pełne były skupienia. Nawet wódz wydawał się zaciekawiony, choć w jego oczach wciąż pojawiał się sceptyczny błysk.
Pośrodku dachu wycięty był otwór na dym, przez który do wnętrza wpadał teraz słup słonecznego blasku, oświetlający mężczyznę siedzącego w centralnym punkcie. Emily pomyślała najpierw, że specjalnie tak to zaplanował, potem jednak zrozumiała, że potrzebował światła, by czytać z oprawnej w skórę księgi rozłożonej na jego kolanach. Trini siedział obok niego, przekładając na język Maorysów angielszczyznę Justina, kiedy ten robił pauzę.
Zaintrygowana, Emily wytężyła słuch. Nie sądziła, by kanibale interesowali się życiem Mozarta czy Vivaldiego.
Nie musiała nasłuchiwać długo. Głos Justina niósł się niczym czysty, słodki ton katedralnego dzwonu.
– ...porodziła swego pierworodnego syna, owinęła go w pieluszki i położyła w żłobie, bo nie było dla nich miejsca w gospodzie.
Zamilkł, by Trini mógł przetłumaczyć jego słowa. Wódz potrząsnął głową, jakby zasmucony losem bezbronnego dziecka.
– ... Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła...
Emily siedmiokrotnie brała udział w szkolnych jasełkach. Jasełkach, w których Cecille de Pardieu grała Maryję, podczas gdy ona była zadem owcy czy osła. Kiedy jednak zamknęła oczy, poczuła się tak, jakby po raz pierwszy przeniknęła ją moc tych starych stów.
– ...I rzekł do nich anioł: „Nie obawiajcie się; zwiastuję wam bowiem radość wielką, która będzie udziałem całego narodu..."
Otworzyła oczy, strącając łzy, które osiadły jej na rzęsach. Przez moment wydawało jej się, że chata kręci się wokół centralnego punktu, w którym siedzi mężczyzna oblany blaskiem słońca. Złote promienie iskrzyły się w jego włosach, odbijały od zegarka spoczywającego na jego piersi.
Emily odsunęła się od chaty i zakryła usta dłonią, tłumiąc histeryczny chichot. Legendarny awanturnik, poszukiwacz przygód, Justin Connor, misjonarzem? Czyżby jej ojciec powierzył swe złoto i córkę szaleńcowi? Co więc Justin zrobił ze złotem? Oddał tubylcom, by kupili za nie, zapasy jedzenia? Czy Biblie?
Zgięła się wpół i pochwyciła za brzuch, kiedy dopadł ją kolejny atak śmiechu. Jak mogła pozwolić, by jej własne podejrzenia i plotki powtarzane przez londyńskie towarzystwo przesłoniły jej prawdziwy charakter tego człowieka? Justin Connor otwierał swe serce i życie przed wszystkimi, którzy do niego przychodzili, przygarniał porzuconych służących, nawróconych kanibali – nawet paskudne jaszczurki.
Wszystkich, prócz swej podopiecznej, uświadomiła sobie nagle. Ale nie Claire Scarborough.
Dopiero gdy poczuła łzy cieknące jej po policzkach, zrozumiała, że płacze. Odeszła od domu spotkań. Emocjonalna karuzela, na której kręciła się, odkąd jej opiekun wyszedł z cienia, wymykała się spod jej kontroli, więc musiała z niej wreszcie wysiąść.
Poruszając się niemal na oślep, wyszła z wioski i wkroczyła między krzewy. Z tyłu dobiegło ją szczekanie psa, ledwie słyszalne poprzez szum krwi w jej uszach. Sama już nie wiedziała, czy ktoś krzyknął za nią, czy też było to głośniejsze uderzenie jej serca. Cętkowany cień wabił ją między drzewa, obiecywał ucieczkę i odpoczynek. Pnącza uderzały ją po twarzy, ona jednak nawet nie czuła ich dotyku.
Emily pięła się w górę stromego zbocza, wbijała palce w ziemię, by nie spaść. Ten wąski pas ziemi wznosił się wysoko ponad wyspę, obdarzając dziewczynę zapierającym dech w piersiach widokiem. Na dole ciągnął się wąski pas plaży, na zachodzie wzgórza pokryte złotymi łanami zboża. Na wschodzie kołysały się korony ogromnych drzew, szmaragdowy las dopełniał obrazu tropikalnego raju. Powietrze było tutaj chłodniejsze, wysokie drzewa dawały cień.
W innych okolicznościach Emily mogłaby zachwycić się tym cudownym obrazem, teraz jednak sprawiał jej tylko ból – niczym widok kogoś, kogo bardzo się pragnie, a kto pozostaje na zawsze niedostępny.
Przytuliła się do pnia drzewa, zanurzyła stopy w miękkim mchu. Jakiś biały ptak zeskoczył z gałęzi i rozpoczął swój taniec na niebie. Stała nieruchomo, przeniknięta bólem i wsłuchana w śpiew ptaka. Chłodny wiatr owiewał jej rozpalone policzki. Musiała uciec z tej wyspy, uciec przed Justinem, nim jej gniew ustąpi miejsca czułemu podziwowi, który widziała na twarzach tubylców.
Nagle usłyszała czyjś chichot, jakby drwinę z zamętu panującego w jej sercu, potem zaś tupot małych nóżek. Emily odwróciła się. Wzgórze wydawało się puste, Emily dostrzegła jednak jakiś ruch w krzewach po drugiej stronie urwiska. Jęknęła cicho. Co teraz? – zastanawiała się. Pigmeje? Krasnoludki? Wstała ledwie kilka godzin temu, lecz dzień przyniósł jej więcej zaskakujących wydarzeń niż osiemnaście lat spędzonych w Anglii. Zaczynała się czuć jak mała dziewczynka, która wpadła do króliczej nory w powieści pana Carrolla. Nie zdziwiłaby się wcale, gdyby spośród drzew wyszedł biały jaszczur i wyciągnął z kieszeni kamizelki zegarek jej ojca.
Przyjrzała się uważniej rozedrganej gęstwinie krzewów. Spojrzenia niewidzialnych oczu przeszyły ją niczym zatrute strzały.
Odwróciła się i rzuciła do ucieczki, wbiegając prosto na pień drzewa, co wywołało prawdziwą lawinę demonicznego śmiechu.
– To wcale nie jest śmieszne! – krzyknęła, odwracając się ponownie do krzewów. Śmiech jednak wcale nie umilkł. Emily zmrużyła oczy.
– Nie bylibyście tacy rozbawieni, gdybym miała siekierę, co?
Podniosła spódnicę i kilkoma susami dopadła krzaków. Ujrzała tylko fragment skóry o barwie miodu i przerażone oczy, które natychmiast zniknęły w cieniu.
Rozpoczęło się polowanie.
Las wypełnił się nagle tupotem małych nóżek. Emily przeskakiwała nad krzewami i korzeniami, uchylała się przed gałęziami ze zręcznością, która zaskoczyła nawet ją samą. Spodziewała się, że w każdej chwili jej pierś może przeszyć strzała. Po chwili las zaczął rzednąć, Emily nie miała jednak odwagi, by przystanąć i obejrzeć się za siebie.
Wypadła spośród drzew prosto w blask słońca i nieogarniony błękit nieba. Powinna była się zatrzymać, lecz tupot małych nóżek poganiał ją skuteczniej niż świst bicza. Ziemia usunęła się jej nagle spod stóp i Emily runęła w dół piaszczystego zbocza. Brąz i błękit wirowały przed jej oczami w szalonym tempie. Wreszcie, po chwili, która wydawała jej się całą wiecznością, wyhamowała upadek i przywarła całym ciałem do gruntu.
Zamknęła oczy i odwróciła głowę na bok, dysząc ciężko. Jej palce zacisnęły się na ciepłym piasku. Chłodna bryza pieściła jej obolałe nogi. Dokoła panowała pełna wyczekiwania cisza.
Otworzyła oczy i ujrzała mała palce i stopki, dziesiątki tłustych stóp pokrytych brązową opalenizną.
Podniosła głowę i otworzyła szerzej oczy, ujrzawszy małego chłopca odzianego jedynie w naszyjnik z muszelek.
Otaczały ją nagie dzieci. Emily nigdy nie widziała tylu dziecięcych ciał naraz.
Te dzieci nie musiały okrywać się gorsetami i krynolinami. Nigdy nie zmuszano ich do zakładania pończoch ani nie poddawano wymyślnej torturze zapinania kilkunastu guzików na wysokich, a często także przyciasnych butach. Emily wpatrywała się przez chwilę w małych Maorysów, zaszokowana, ale i zafascynowana ich wolnością.
Jakaś mała dziewczynka z wielce poważną miną przyglądała jej się spod kruczoczarnej grzywki. Stała z lekko wypiętym brzuchem i stopami skierowanymi do środka. Kiedy trafiło na nią spojrzenie Emily, włożyła palec do buzi i zaczęła go głośno ssać.
Emily jęknęła i przewróciła się na plecy.
– Dlaczego nie jesteście Pigmejami? Nie cierpię dzieci. Mały chłopiec wyciągnął do niej rękę.
– Czy nie grzeszysz brakiem tolerancji, oceniając negatywnie całą warstwę społeczną tylko ze względu na jej wiek?
Emily poderwała głowę. Nie przypuszczała, że dzieciak ją zrozumie, a tym bardziej że odpowie w taki sposób.
Ujęła jego dłoń i podniosła się z piasku.
– Niech zgadnę. To Justin uczył cię angielskiego.
– Justin? – powtórzył chłopiec ze zdumieniem. Mała dziewczynka wyjęła kciuk z ust i krzyknęła:
– Pakeha!
Pozostałe dzieciaki przyłączyły się do niej w radosnym chórze.
– Przestańcie, na miłość boską. Głowa mnie boli od waszych wrzasków. – Emily odsunęła się od nich, wyrzucając ręce w bezradnym geście. – Oczywiście. Więc to Justin jest tym wszechmocnym, cudownym, świętym Pakehą!
Na plaży zapadła cisza. Chłopiec patrzył na nią pustym wzrokiem. Najwyraźniej Justin nie nauczył go jeszcze, co to sarkazm. Mała dziewczynka przyglądała jej się z podziwem.
– Czy ona musi się tak na mnie gapić? To mnie denerwuje. Chłopiec przygarnął małą do swego boku.
– To moja siostra, Dani. Mnie nazywają Kawiri. Emily skłoniła mu się z niechęcią.
– Ja jestem Emily. – Oparła dłonie na biodrach. – Dlaczego mnie ścigaliście?
– Nie ścigaliśmy cię. Po prostu szliśmy za tobą. Nie mieliśmy pojęcia, że będziesz tak głupia, żeby spaść z tej góry.
Emily nie mogła nie zgodzić się z tak logicznym argumentem.
– Ja też nie – mruknęła. – Głupia, no tak. Czy wasz cudowny Pakeha uczy was też takich słów?
Dani otworzyła usta, by szczerze odpowiedzieć jej na to pytanie. Emily uznała, że nie zniesie kolejnego hymnu pochwalnego na cześć Justina, przykucnęła więc i ponownie włożyła w usta dziewczynki jej kciuk. Kiedy inne dzieciaki eksperymentowały z imieniem Emily, Dani wyciągnęła karmazynowy kwiatek zza ucha, po czym wsunęła go we włosy Emily. Ta uśmiechnęła się mimowolnie, dziwnie wzruszona tym gestem.
Kiedy pozostałe dzieci zaczęły wykrzykiwać coś w swym śpiewnym języku, wyprostowała się i spojrzała na nie pytająco. Jakiś tłusty chłopczyk wskazał na falę i krzyknął coś po maorysku.
– Przypływ – wyjaśnił Kawiri.
– Przypływ?
Widząc niezrozumienie na twarzy Emily, Kawiri dodał:
– Zjawisko przyrodnicze wywołane siłą grawitacji księżyca...
– Wiem, co to są pływy – przerwała mu Emily.
Chłopiec wzruszył tylko ramionami i dołączył do pozostałych. Dzieci wbiegały w morze, wydając przy tym radosne okrzyki, których nikt nie musiał Emily tłumaczyć.
Poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękę. Spojrzała w dół, na buzię Dani rozciągniętą w bezzębnym uśmiechu.
– Emmy – powiedziała dziewczynka. Wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Kawiri odwrócił się w ich stronę.
– Pospiesz się, Emily. Ten dzień nie będzie trwał wiecznie.
– Przez chwilę wydawało mi się, że właśnie tak będzie – odparła cicho.
Ujęła małą rączkę Dani i wraz z nią wbiegła w spienione fale.
Justin siedział na szczycie piaszczystego urwiska wznoszącego się nad plażą. Wiatr rozwiewał mu włosy, lecz nawet oceaniczna bryza nie mogła ostudzić jego emocji. Patrzył w dół, na czarującą kobietę-dziecko tańczącą wśród fal.
Kim ona była, do diabła?
Czy kobiety tak bardzo się zmieniły, odkąd opuścił Anglię? Emily była tak niepodobna do tych, które znał kiedyś w Londynie, że wydawała się przynależeć do jakiegoś egzotycznego gatunku, tajemniczego i ogromnie pociągającego. Jej zmienne nastroje urzekały go i irytowały jednocześnie. W niczym nie przypominała jego zmanierowanej matki ani tym bardziej jego próżnych siostrzyczek. One interesowały się jedynie tym, którzy dżentelmeni wpiszą się w ich karneciki podczas najbliższego balu. Jego była narzeczona, olśniewająco piękna Suzanne, spoliczkowała go w foyer Theatre Royal, kiedy poinformował ją, że odrzucił swe dziedzictwo, ale przynajmniej rozumiał jej motyw – zwykła chciwość.
Tymczasem Emily przeskakiwała w podkasanej spódnicy przez fale i zanosiła się głośnym śmiechem, kiedy dzieci próbowały ją ochlapać. Krople wody błyszczały w jej włosach i na skórze. W jej kasztanowych lokach pysznił się karmazynowy kwiat.
Czy skrzywdził ją jakiś mężczyzna? – zastanawiał się Justin. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści. Chciałby dostać w swoje ręce tego łajdaka. Obraz Emily wykorzystywanej przez jakiegoś nikczemnika napełniał go zazdrością i gniewem zarazem. I żalem, że nie poznał jej, nim ten uśmiech zaprawiony został goryczą.
Klęczała na mokrym piasku, lepiąc wieżę zamku, podczas gdy Kawiri kopał fosę.
Czy uwiódł ją jakiś bogaty szubrawiec? Justin dobrze wiedział, jak wygląda prawdziwa moralność arystokratycznego Londynu. Konwenanse i prawomyślność były fałszywymi bogami londyńskiego towarzystwa. To, co działo się za zamkniętymi drzwiami, to już całkiem inna kwestia. Mężczyzna mógł robić z kobietą, co tylko zapragnął, byle tylko nie dał się przyłapać. Justin wzdrygnął się, kiedy zachodzące słońce zniknęło na moment za chmurą. Pieniądze Davida pozwoliły uwolnić się jemu i Nicholasowi od zatęchłej atmosfery Londynu, do jakich środków musiała jednak uciec się Emily? Czy pozostawiona bez opieki córka Davida musiała obrać tę samą drogę?
Roześmiane dzieci ruszyły całą grupą w stronę wioski, zostawiając Emily samą na plaży. Justin wstał, mając nadzieję, że uda mu się skryć w lesie, nim Emily przyłapie go na podglądaniu. W tej samej chwili jednak znad chmury wychynął skrawek słońca, a jego promienie oświetliły wysoką postać. Emily przysłoniła oczy, a on wiedział już, że widziała błysk zegarka na jego piersiach.
Ich spojrzenia spotkały się. Dopiero po dłuższej chwili odwróciła głowę i zapatrzyła się w morze.
Justin zszedł z urwiska, lecz jej dumnie wyprostowana sylwetka ostrzegła go, że powinien milczeć. Czuł przemożne pragnienie, by jej dotknąć, by położyć dłoń na jej satynowej skórze i wziąć ją w ramiona. Wstrzymał oddech, ogarnięty nagle ogromną, niewypowiedzianą tęsknotą.
Powstrzymał pytania, cisnące mu się na usta, nie chcąc zranić jej dumy.
– Widziałem cię w wiosce – powiedział wreszcie.
– Wybacz, jeśli byłam natrętna. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam ci w uleczaniu trędowatych i wskrzeszaniu martwych. – Powoli odwróciła się do niego, wciąż dumnie wyprostowana. – Gdzie są twoi wierni? Myślałam, że zawsze towarzyszy ci tłum ślepców i paralityków.
Jej szyderczy ton dotknął go w znacznie mniejszym stopniu niż głębia jej emocji. Nie była naburmuszonym dzieckiem, lecz kobietą przejętą prawdziwym bólem.
Wyciągnął ku niej rękę, nie panując dłużej nad swymi pragnieniami. Cofnęła się o krok, a on powoli zacisnął palce.
Starał się przemawiać spokojnym, kojącym głosem.
– Nie jesteś jedyną kobietą, która uciekła do tego kraju przed demonami przeszłości. Jeśli ktoś cię skrzywdził... jeśli skrzywdził cię jakiś mężczyzna...
Współczucie Justina ugodziło ją niczym ostrze noża. Chciała krzyknąć „Ty! Ty mnie skrzywdziłeś!", lecz słowa utknęły w jakimś ciemnym, sekretnym miejscu.
Spojrzała nań z największą pogardą, na jaką było ją stać.
– Ja nie jestem taka jak oni. Nie jesteś moim zbawicielem. Nie mam zamiaru spowiadać się z moich grzechów przed szlachetnym Pakehą.
Tym razem to on odsunął się do tyłu, a ona zrozumiała nagle, co czyni jego twarz tak intrygującą. Wszystkie emocje znajdywały na niej odbicie. Nawet ból. Zapragnęła go nagle pocieszyć, przytulić. Zmagając się z tą zdradziecką słabością, zaatakowała niczym ranne zwierzę.
– Co się stało, panie Connor? Nie postawiłam pana na dość wysokim piedestale? – Zbliżyła się do niego, pchana jakąś szaloną potrzebą rozbudzenia w nim niższych emocji, udowodnienia, że nie jest marmurowym świętym, lecz człowiekiem, ułomnym jak wszyscy inni. – Lubisz, kiedy cię adorują, prawda? To musi być bardzo przyjemne dla człowieka takiego jak ty.
Jeszcze przed chwilą uznałaby to za niemożliwe, lecz jego twarz znieruchomiała nagle, stała się równie nieodgadniona jak twarz maoryskiego bóstwa.
– To znaczy dla jakiego człowieka? – spytał beznamiętnym tonem.
– Opiekuna bezdomnych lokajów. Przyjaciela jaszczurek. – Wyjęła z włosów karmazynowy kwiatek i przesunęła nim delikatnie po jego muskularnym ramieniu. – Czy tego właśnie chcesz ode mnie? Ślepego podziwu?
Wydawał się nieporuszony, lecz jego nierówny oddech ostrzegał ją, że to tylko pozory.
Przechyliła lekko głowę i otarła się o niego ze śmiałością, która zawstydziłaby kotkę.
– Mam upaść przed tobą na kolana i namaścić ci stopy wonnymi olejkami?
Emily drwiła z niego. Drwiła z jego wiary i życia. A jedyne, o czym Justin potrafił teraz myśleć, była miękkość jej piersi. Chciał uwolnić je spod wąskiego pasa tkaniny, ująć w dłonie ich nagą doskonałość, pieścić czubkami palców ich koralowe zwieńczenia. Aksamitne płatki kwiatu otwierały się na jego skórze tak, jak jej usta mogły otworzyć się przed inwazją jego języka, jej ciało przed jego gwałtownym pragnieniem.
Musiała być naprawdę szalona, by prowokować go w tych okolicznościach. Jego zmysły pulsowały wraz z rytmem fal. Jak łatwo byłoby pchnąć ją na łoże piasku i posiąść bez wszystkich tych zabiegów, jakich domagało się cywilizowane społeczeństwo.
Objął ją w talii i bez słowa przyciągnął do siebie, przycisnął do swych ud.
Emily zawisła w jego uścisku, a jej odwaga* topniała coraz szybciej w żarze jego spojrzenia. W jakiś nieokreślony sposób zawładnął tą chwilą, zapanował nad nią. Emily drżała na całym ciele, nadal jednak patrzyła mu prosto w oczy, nie chcąc uciec przed jego pragnieniem.
Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej, poruszając się, szukając, pokazując bez słów, jak łatwo ich ciała mogłyby złączyć się w jedno. Był człowiekiem z marmuru, owszem, lecz nie zimny i odległy, a rozpalony, niebezpiecznie bliski. Nie był świętym, lecz człowiekiem z krwi i kości. Mężczyzną.
– Który z twoich niemądrych chłopców nauczył się takich niebezpiecznych zabaw? – spytał.
– Pan nie lubi niebezpieczeństwa, prawda, panie Connor?
– Nie lubię zabaw.
Wciąż wpatrywała się w jego oczy, w źrenice zanurzone w bursztynie. Jej pragnienie. Jego siła. Jej pokusa. Jego wyzwanie. Emily odchyliła głowę, oszołomiona strachem.
Pochwycił ją za ramiona, jego twarz znów ukazywała targające nim emocje.
– Nigdy nie prosiłem, byś mnie adorowała, Emily. Jedyne, czego od ciebie chciałem, to odrobina zwykłej uprzejmości.
Odepchnął ją od siebie i ruszył wzdłuż plaży. Dziewczyna wiedziała, że kłamie. Pragnął jej. Bardzo, Do tej pory myślała, że jest to jedyna broń, której nie może przeciw niemu wykorzystać. Wstrząśnięta osunęła się na piasek i patrzyła, jak fale przypływu burzą jej zamek.
8
Choć dzieli nas niewielka różnica wieku Justin jest mi bardziej synem niż bratem...
Justin chodził po krętych korytarzach wiktoriańskiej rezydencji setki razy, najpierw w dzieciństwie, a potem w snach. Gruby burgundowy dywan tłumił jego kroki. Znów był małym chłopcem, mijał pospiesznie mroczne przejścia rozświetlane chwiejnym płomykiem lampy gazowej. Wzdłuż ścian ciągnęły się wysokie mahoniowe drzwi, które przytłaczały go swym ogromem i splendorem. Znów był spóźniony i wiedział, że ojciec będzie się na niego złościł.
Jego małe nóżki nie mogły nieść go dość szybko. Korytarz ciągnął się w nieskończoność. Zaczął sprawdzać kolejne drzwi, sam nie wiedząc, czego boi się bardziej – że będą zamknięte czy że będą otwarte. Drżącą ręką sięgał do kryształowych gałek. Wiedział, że jeśli narobi hałasu, ojciec zamknie pianino i odeśle go do pokoju bez kolacji. Głód ściskał mu żołądek.
Na końcu korytarza płonęło jasne światło. Justin zwolnił, porażony jakimś niewytłumaczalnym strachem. Światło jednak przyciągało go do siebie, kazało mu ponownie przyspieszyć kroku. Gdy wreszcie go pochłonęło, z trudem stłumił okrzyk przerażenia,
I Bogu dzięki, że to zrobił. Nie miał się czego obawiać. Stał w jadalni, gdzie wokół długiego dębowego stołu zgromadziła się jego rodzina. Usiadł pospiesznie na swym miejscu i spojrzał ze zdziwieniem na stojące obok puste krzesło. Przecież wszyscy już tu byli. Jego matka. Jego trzy siostry w modnych marszczonych sukniach. Jego stara babcia, przysypiająca nad puddingiem.
Jego ojciec, mężczyzna o surowym, posępnym obliczu, podniósł nóż do chleba i przysunął Justinowi zakrytą tacę z jedzeniem. Światło lampy odbijało się w metalowym ostrzu, rozpalało je niesamowitym blaskiem. Justin jeszcze raz zerknął z przestrachem na puste krzesło.
Ojciec położył rękę na uchwycie srebrnej pokrywy. Justin odsunął się gwałtownie do tyłu, omal nie przewracając krzesła. Musiał ostrzec ojca, nie pozwolić mu podnieść pokrywy, nim będzie za późno.
Lecz on pokręcił głową. Nie poruszał ustami, lecz jego basowy głos odbijał się echem od ścian pokoju wraz z cienkim chichotem sióstr Justina. „Nie bądź taki wrażliwy, chłopcze. Nic dobrego ci z tego nie przyjdzie".
Szczerząc zęby w przerażającym uśmiechu, ojciec uniósł pokrywę. Justin krzyknął. Nagle znalazł się w pokoju zupełnie sam. Dopiero po chwili zauważył jakąś niewyraźną postać na sąsiednim krześle. Postać odwróciła się, ukazując mu swą twarz.
Nicky.
Nicholas w całym swym mrocznym pięknie, z włosami zaczesanymi gładko do tyłu i olśniewającym uśmiechem.
Wycelował szczupły palec w Justina.
– Twój ojciec miał rację, chłopcze. Zawsze byłeś zbyt wrażliwy, i nic dobrego ci z tego nie przyszło.
Odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się głębokim śmiechem. Justin zakrył uszy dłońmi, zeskoczył z krzesła i cofał się do rogu, aż jego własne krzyki zamieniły się w jasne dźwięczące tony dziecięcego śmiechu.
Emily usiadła prosto, kiedy ciemność przeszył jakiś chrapliwy szept. Potarła oczy, zdezorientowana. Zastanawiała się, która może być godzina. Wyczerpana zabawą w morzu, znużona fałszywie radosną paplaniną Penfelda i widokiem pustego posłania Justina, zaraz po kolacji ułożyła się na materacu i zapadła w głęboki, pozbawiony marzeń sen.
Jej wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Przez okno wpadały wąskie promienie księżycowego blasku. Penfeld, przykryty kocami po sam czubek nosa, pochrapywał lekko. Ciszę nocy znów przerwał bolesny jęk.
Emily podniosła się na kolana, serce biło jej jak szalone. Justin był tylko niewyraźnym kształtem w ciemności. Podczołgała się do niego, ciągnąc za sobą jeden z koców, jakby była to lina bezpieczeństwa.
Strumień księżycowego blasku oblewał jego twarz. Uśpiony, był bezradny jak dziecko. Krople potu pokrywały jego czoło i skronie. Emily chciała go dotknąć, wygładzić zmarszczki wokół ust wykrzywionych w grymasie przerażenia, zetrzeć cienie spod jego oczu. Poruszył się gwałtownie przez sen, a Emily, przestraszona, cofnęła rękę.
Szamocąc się we śnie, rozrzucił koce, rozpięły się także dwa pierwsze guziki jego spodni. Było coś wzruszającego w białym pasku nieopalonej skóry, wyzierającym spod krawędzi materiału, wspomnieniu bladego, angielskiego dżentelmena, którym był kiedyś Justin. Wyszeptał jakieś imię przez zaciśnięte zęby. Emily pochyliła się niżej, przepełniona współczuciem, a jednocześnie zaciekawiona.
Zadrżał na całym ciele, jego twarz wykrzywiła się w grymasie przerażenia. Emily wyciągnęła ku niemu rękę, gardząc sobą za te długie chwile wahania.
Otworzył oczy. Niemal w tej samej chwili, jednym błyskawicznym ruchem pochwycił jej nadgarstki i przetoczył się nad nią, przyciskając ją do podłogi swym długim twardym ciałem.
Z jego ust wydobyło się jedno chrapliwe słowo.
Claire.
9
Któregoś dnia, jeśli Bóg pozwoli, poznacie się...
Serce zamarło Emily w piersiach. W jego oczach pojawił się błysk zrozumienia, potem jednak zniknął, zostawiając ją we władzy skonsternowanego obcego mężczyzny. Nie wiedziała, czy roześmiać się z ulgą, czy też rozpłakać z żalu.
– Emily? Co, do diabła...? Starannie dobierała słowa.
– Miałeś zły sen. Koszmar.
– Zły sen?
Justin przyglądał się jej twarzy, skonfundowany. Światło księżyca złagodziło jej rysy, wypełniło brązowe oczy dziwnie znajomym blaskiem. Dlaczego ten widok był tak piekielnie bolesny? Coś się w tym kryło. Coś, co powinien pamiętać, a co błądziło teraz po obrzeżach jego świadomości. Powędrował spojrzeniem w dół, ku jej rozłożonym nogom, milczącej akceptacji jego siły i woli. Szczupłe ręce zwisały bezwładnie w jego uścisku.
Zakłopotanie i wstyd pojawiły się wraz z powracającym wspomnieniem koszmaru. Odsunął się od niej i chwiejnym krokiem wyszedł z chaty.
Nie chcąc po raz kolejny zostać porzuconą, Emily wybiegła za nim. Stał kilka kroków dalej, odwrócony do niej plecami, dyszał ciężko. Przez moment bała się, że zwymiotuje, w końcu jednak wyprostował ramiona i przeciągnął dłonią po twarzy. Drżał, choć noc była ciepła.
– Przepraszani – powiedział. – Mogłem cię skrzywdzić. – Tak myślisz?
Odpowiedział jej tylko szum liści i skrzypienie drzew poruszanych nocną bryzą.
Dotknęła jego ramienia. Skórę miał ciepłą i gładką niczym marmur. Wzdrygnął się, ale nie odsunął.
– Opowiedz mi o Nickym – wyszeptała.
Odwrócił się gwałtownie, stając z nią twarzą w twarz. W jego ruchach znów pojawiło się napięcie, równie widoczne jak podejrzliwość.
– Koszmar – wyjaśniła spokojnie. – Wymawiałeś jego imię.
Milczał przez chwilę, potem pochylił się, by podnieść kamień, i rzucił go w ciemność.
– Nicholas był moim partnerem.
– Co się z nim stało?
– Umarł. Zgubiła go próżność.
Emily zastygła w napięciu. Skoro próżność zgubiła Nicholasa Saleriego, to co zabiło jej ojca? Jego hojna natura? Jego łagodność i dobra wola?
Justin roześmiał się ponuro.
– Nawet w dzikich ostępach Nowej Zelandii nie zatracił tej próżności. Pysznił się przed tubylcami swoim surdutem z najlepszego angielskiego sukna. Pozwalał, żeby wódz i szaman dotykali jedwabnych klap.
– Musiał być prawdziwym elegantem.
– Owszem, był. – Justin dotknął ucha. – Kolczyki były jego pomysłem. Chciał, żebyśmy wyglądali jak Cyganie, śmiałkowie wyrzuceni poza nawias społeczeństwa. Sam przekłuł nam uszy maoryskimi igłami, długimi i ostrymi jak włócznie. Krwawiłem przez kilka dni.
Emily skryła smutny uśmiech, wyobrażając sobie ojca z kolczykami w uszach. Oczy Justina zasnuła mgła wspomnień.
– Czasami nadal widzę go w blasku ognia, popijającego piwo z tubylcami. Chyba uważał się za nieśmiertelnego.
– Mylił się?
– I to bardzo.
Jakiś nocny ptak krzyknął przeraźliwie. Emily wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie coś, co jej ojciec napisał w ostatnim liście.
– Ufałeś temu Nicky'emu? Justin zamyślił się na chwilę.
– Był moim przyjacielem. Sam klepał biedę, ale przygarnął mnie, kiedy wszyscy inni odwrócili się ode mnie. Myślę, że go kochałem. Ale... Nie znałem go zbyt dobrze, by mu ufać. – Wbił niewidzące spojrzenie w ciemność. – Kiedy wybuchły wojny o ziemię i Maorysi zwrócili się przeciwko nam, uparł się, że pójdzie do nich sam i porozmawia z nimi. Naprawdę wierzył, że jego starzy kompani go nie skrzywdzą. – Justin odwrócił się do niej, jego twarz wykrzywiona była w ponurym grymasie. – Nigdy już nie zobaczyliśmy go żywego.
Emily przełknęła z trudem. Justin aż nazbyt wyraźnie dał jej do zrozumienia, co Maorysi robią ze swoimi wrogami. Czy podobny los spotkał także jej ojca? Dlaczego Justin nigdy o nim nie mówił? Czy David Scarborough także nawiedzał go w koszmarach?
Świat zawirował jej przed oczami. Lecz Justin już był przy niej, jego silne ramiona zamknęły ją w kokonie ciepła. Wtuliła twarz w jego pierś, zbyt wstrząśnięta, by go przeprosić.
Potarł policzkiem ojej włosy.
– Boże, dziewczyno, jesteś blada jak ściana. Bardzo cię przepraszam. Jesteś taka dzielna. Nawet nie pomyślałem, jak może podziałać na ciebie taka opowieść. – Uniósł lekko jej brodę, przesunął kciukiem po drżących wargach. – Gdzie jest moja dzielna Em? Ta, która walczyła ze straszliwym smokiem, przegoniła dzikich kanibali, a nawet stawiła czoło hordzie żądnych krwi dzieciaków?
Emily roześmiała się słabo.
– Zostawiłam ją chyba śpiącą na materacu.
– Więc może pójdziemy ją odszukać, dobrze?
Wniósł ją do ciemnej chaty i ułożył na posłaniu. Penfeld wciąż pochrapywał w najlepsze.
– Pewnie śnią mu się skrzydlate czajniki – szepnął Justin. Emily zachichotała, lecz on spojrzał z zastanowieniem na służącego. Wiedziała, o czym myślał. Jak głośno mogli się zachowywać, by nie wyrwać Penfelda ze snu? Czy usłyszałby ich szepty w ciemności?
Niczym nocny złodziej pochylił się nad nią i pocałował z gwałtowną słodyczą, od której zabrakło jej tchu w piersiach.
Odgarnął splątane loki z jej twarzy.
– Nie przejmuj się tym, co ci opowiedziałem. Było, minęło, nie ma już znaczenia.
Musnął wargami jej czoło i zniknął w ciemnościach. Pocieszał ją czy ostrzegał? – zastanawiała się Emily. Zlizała z ust jego gorzko-słodki zapach, zastanawiając się, co zrobiłby, gdyby wiedział, jak bardzo się myli.
Emily obudziła się następnego ranka w pustej chacie. – O dach uderzały miarowo krople deszczu. Podniosła się z materaca rozczarowana. Miała nadzieję, że znów pójdzie dziś na plażę, obiecała też Kawiriemu, że nauczy go przeklinać po angielsku.
Owinęła się kocem i podeszła do okna. Spomiędzy ociekających wodą gałęzi prześwitywało ponure, jednolicie szare niebo. Nie wyglądało na to, by w najbliższym czasie deszcz miał ustać. Czy Justin był w jakimś suchym i bezpiecznym miejscu, czy też wędrował po otwartej przestrzeni, przemoczony i zziębnięty?
Odwróciła się z westchnieniem od okna. Może powinna powrócić do przeglądania znajdujących się w chacie rzeczy i dowiedzieć się czegoś więcej o jego przeszłości? Westchnęła ciężko. Skoro koszmar Justina był tylko bladym odbiciem jego cierpienia, to jaką straszliwą prawdę mogła odkryć w ukrytych dokumentach?
Przykucnęła i z ociąganiem zabrała się do przeglądania sterty książek i papierów. Szybko uznała, że przekładanie książek z jednej kuplą na drugą jest tylko stratą czasu, zaczęła więc ocierać je z kurzu rąbkiem koca i układać według tematów i autorów. Rozgrzana wysiłkiem, zrzuciła z ramion koc. Nim się obejrzała, minęło pół poranka, a książki leżały uporządkowane pod ścianą w kilku zgrabnych stosikach. Dzięki temu wnętrze chaty powiększyło się optycznie niemal dwa razy. Zaczęło przypominać prawdziwy dom.
Ogarnięta zapałem do pracy, Emily złożyła koce i postanowiła przesunąć stół na środek chaty. Puszek przyglądał się jej wysiłkom ze swojego legowiska na piecu.
– Mógłbyś mi pomóc, ty leniwy jaszczurze – upomniała go. – Powinnam rozpalić pod tobą ogień.
Puszek pokazał jej tylko swój rozdwojony język.
Pociągnęła za blat stołu. Ciężki mebel ani drgnął. Postękując z wysiłku, spróbowała raz jeszcze. Spod blatu wysunęła się nagle wąska szuflada, uderzając ją mocno w udo.
Z wrażenia Emily zapomniała nawet zakląć. Czyżby to właśnie była ta skrytka, której szukała z takim zapałem? Sięgnęła do wnętrza szuflady powoli, z wahaniem, jakby obawiała się, że znajdzie tam gniazdo żmij.
Drżącymi rękami wyjęła plik papierów zwinięty w rulon. Obawiając się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa, usiadła po turecku na podłodze. Przez długą chwilę trwała nieruchomo, wpatrzona w pustkę. Wesoły, kochający duch Emily Scarborough umarł wraz z jej ojcem. Dlaczego nie mogła o niej zapomnieć? Dlaczego nie mogła zaakceptować Justina takiego, jaki był? Jako dobrego człowieka, który przyjął pod swój dach zupełnie obcą osobę, nie wiedząc, czy jest złodziejką, morderczynią czy też chorą prostytutką z londyńskich slumsów. Być może nie chciał jej jako dziecka, lecz jego wygłodniałe pocałunki świadczyły dobitnie o tym, że chciał jej teraz. Przez chwilę Emily bawiła się bezmyślnie wstążką opasującą rulon dokumentów.
Wreszcie pociągnęła za nią. Grube karty rozwinęły się i spoczęły na jej kolanach. Emily zakryła usta dłonią, tłumiąc okrzyk ulgi. Od góry do dołu stronice przecinały starannie wykreślone pięciolinie. Te nuty nie były chybotliwą niezgrabną bazgraniną dziecka. Skreśliła je pewna ręka dorosłego mężczyzny Emily przewracała kolejne stronice, zdumiona objętością tej pracy.
Świadomość tego, co trzyma w rękach, była niczym cios wymierzony w jej ciało. Dzieło życia Justina. Przez ostatnie siedem lat ukrywał się przed światem w Nowej Zelandii i przelewał swą duszę w tę muzykę. Przesunęła dłonią po papierze, pieszcząc nuty czubkami palców. Ogarnął ją ogromny smutek, kiedy wyobraziła sobie, jak siedzi pochylony nad stołem i pisze w bladym świetle lampki, aż zmęczone oczy odmawiają mu posłuszeństwa. Muzyka komponowana w ciszy i ukryta przed światem, symfonie, które nigdy nie znajdą odbicia w radosnych dźwiękach fortepianu czy skrzypiec. Świat obojętnych uszu, uszu głuchych na ich szczególną magię.
Z nabożną czcią przewróciła kolejną stronę. Muzyka była jednym z przyjemniejszych zajęć w szkole Foxworth. Wszystkie dziewczynki musiały nauczyć się grać „Boże, chroń królową" na starym pianinie wciśniętym w róg sali. Emily wpatrywała się w nuty, próbując ułożyć je w zrozumiałą całość.
Z uśmiechem zaczęła nucić cicho. Wybrała melodię jasną, prostą i pełną tęsknoty. Pozwoliła oczarować się jej pięknu, uwieść jej niewinnemu geniuszowi. Jej głos, jakby wiedziony własną wolą, przybrał na sile, zamienił się w pełną pieśń i splótł z miarowym rytmem deszczu uderzającego o dach i ściany.
Justin otrząsnął z oczu błyszczące krople. Uwielbiał deszcz w Nowej Zelandii. W Londynie byto to zjawisko ponure, tutaj jednak przynosiło prawdziwe orzeźwienie, świat błyszczał kolorami różnymi od tych, które stanowiły jego codzienność. Zieleń iskrzyła się miętową świeżością, brązy zamieniały się w mahoń. Kiedy spacerował po lesie w deszczowy dzień, wydawało mu się niemal, że można zmyć ze świata plamy brudu i plugastwa. Niemal.
Schylił się pod rozłożystą gałęzią drzewa punga, stwierdzając z irytacją, że po raz kolejny zbliżył się do chaty. Dobrze, że Penfeld został w maoryskim domu spotkań, by wypić kubek gorącej zupy z małży. Nie zniósłby dłużej jego wymownych min.
Dlaczego właściwie nie miałby sprawdzić, co dzieje się u Emily? Dochodziło już południe. Biorąc pod uwagę jej nieprzewidywalną i szaloną naturę, mogła do tej pory sprzedać jego chatę jakimś tubylcom albo podpalić własną spódnicę.
Przykucnął pod szeroką gałęzią. Woda spływała z ronda kapelusza i kapała mu na nos, ale Justin nie zwracał na to uwagi. Wpatrywał się w chatę, na której widok robiło mu się radośniej na duszy. Wyobrażał sobie Emily pochyloną nad książką lub jakimś spokojnym kobiecym zajęciem.
Jak obdzieranie Puszka ze skóry, z której potem uszyłaby buty.
Justin pochylił głowę, uśmiechając się do swych myśli. Kiedyś będzie musiał nauczyć się ufać tej dziewczynie. Jak inaczej nauczy ją, by ona ufała jemu?
Zmusił się, by wstać i odwrócić od chaty. Wtedy dobiegły doń tony anielskiej pieśni. Najpierw myślał, że melodia ta pulsuje w jego głowie, równie znajoma jak jednostajny szum krwi w żyłach. Potem spazmatyczny ból przeszył jego pierś.
Emily.
Jej zmysłowy kontralt bawił się jego dziełem, obdarzał je czarem i niewinnością, którą dotąd mógł wyobrazić sobie tylko w oszalałej inspiracji jego snów. Rozprawiał się z wyszukaną kompozycją niczym ostrze, odcinał pretensjonalne warstwy obojów i waltorni, nad którymi pracował tyle dni. Nie wysilając się specjalnie, ukradła jego pieśń i uczyniła ją swoją własnością. Wiedział, że już do końca życia, nawet gdyby ta pieśń rozbrzmiewała we wszystkich salach koncertowych Europy, on będzie słyszał tylko donośną czystość jej głosu.
Justin czuł się splugawiony. Czuł się, jakby ktoś uderzył go w najczulszy punkt duszy, obrabował ze wszystkiego, co najświętsze.
Płonąc z wściekłości, przeszedł przez polanę i otworzył drzwi chaty.
Emily podniosłą głowę. Jej słodki, wibrujący głos umilkł na moment.
– Justinie, to jest piękne.
Jej policzki zdobił wdzięczny rumieniec, oczy błyszczały ufnością i czułością. Widział już kiedyś taki obraz, a fakt, że nie mógł przypomnieć sobie gdzie i kiedy, tylko rozniecił mocniej płomień jego gniewu.
Zerwał kapelusz z głowy.
– Kto pozwolił ci zaglądać do moich osobistych rzeczy? Za kogo ty się uważasz, do diabła?
Uśmiech zniknął z twarzy Emily. Patrzyła nań, ciekawa, co zrobiłby, gdyby powiedziała mu prawdę. Deszcz bębnił w plecy jego ceratowego płaszcza, wilgotne kosmyki włosów przylepiły mu się do czoła, wchodziły do oczu. Odgarnął je niecierpliwym gestem, a Emily wzdrygnęła się lekko. Zbyt wiele razy widziała w swym życiu ten grymas gorzkiego gniewu.
– Nikt mi nie pozwolił. – Przyciągnęła kolano pod brodę, przycisnęła jego symfonię do piersi. – Jesteś na mnie zły?
Zatrzasnął z hukiem drzwi. Od sufitu oderwał się obłoczek kurzu i garść źdźbeł słomy.
– Wściekły?
Przeszedł przez chatę i wyrwał jej nuty z dłoni/Wciąż marszcząc gniewnie brwi, zwinął karty w rulon. Emily miała wrażenie, że chętniej skręciłby jej kark niż kawałki papieru.
Podniosła się z podłogi, otrzepała spódnicę.
– Odezwiesz się jeszcze kiedyś do mnie? Uderzył rulonem w otwartą dłoń.
– Nie, jeśli będziesz miała szczęście.
– Cóż, nigdy nie miałam go zbyt wiele.
– Ja też nie – odparował. – Szczególnie odkąd spotkałem ciebie.
Wyprostowała się, złożyła ręce na karku.
– Właściwie to mnie nie spotkałeś, ale znalazłeś. Jak zabłąkanego szczeniaka albo...
– Zepsute jabłko?
Opuściła głowę, Justin zdążył jednak dostrzec gorzki grymas wykrzywiający jej usta. Ogarnęły go nagle wyrzuty sumienia. Emily nieświadomie podsycała jego gniew, przypominając mu o nocy, kiedy znalazł ją na plaży. Wspomnienie dojrzałych krągłości jej ciała, oblanego księżycowym blaskiem, wciąż dręczyło go w nocy i za dnia. Nazwał ją wtedy – jakże mylnie – podarunkiem morza. Powinien ją raczej uznać za podarunek piekieł. Posejdon chyba nie posiadał się z radości, kiedy pozbył się jej wreszcie ze swego podwodnego królestwa. Przez krótką, szaloną chwilę Justin żałował, że tamtej nocy po prostu nie rozchylił jej jedwabistych bioder i nie posiadł jej, nim zdążyła otworzyć swe bezczelne usta.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – spytała Emily, zaniepokojona jego wygłodniałym spojrzeniem.
– To znaczy jak? – Jego drapieżny pomruk obudził w niej dziwną tęsknotę i głuchy ból w podbrzuszu.
Przycisnęła tam pięść.
– Jakbym była kawałkiem ciasta, a tyś nie jadł od miesiąca.
– Och, to trwa już znacznie dłużej, moja droga. – Ruszył w jej stronę, osaczając ją każdym słowem. – Żałuję, że nie schrupałem cię tamtej nocy na plaży. Bo później choć przez chwilę miałbym święty spokój... którego od tamtej pory nie było mi dane zaznać. – Pogłaskał ją po policzku w czułej pieszczocie. – Wiedziałaś, że jesteś niewdzięczną, kłamliwą, źle wychowaną i wścibską dziewuchą? – Jego głos zamienił się nagle w krzyk. – I tyle dobrego można o tobie powiedzieć!
Emily oparła się o stolik, nie miała już gdzie uciekać.
Uniosła więc dumnie głowę i odparta:
– Znam dobrze moje wady, ale jeśli sprawia ci to przyjemność, proszę bardzo, możesz lżyć mnie do woli.
Justin zmełł w ustach przekleństwo, odwrócił się i ruszył do drzwi. Nie zrobił jednak nawet trzech kroków, nim uświadomił sobie, że nie musi obchodzić stert książek ani porozrzucanych koców. Emily złożyła ręce w niewinnym geście.
– Moje książki – mruknął Justin. Co ona zrobiła z moimi książkami? Próbuje doprowadzić mnie do szaleństwa. – Nie będę mógł niczego znaleźć.
– Wręcz przeciwnie. Bardzo starannie je uporządkowałam. Justin przeszył ją oskarżycielskim spojrzeniem.
– Wiedziałem dokładnie, gdzie leży każda książka. Nim tyje przestawiłaś.
Emily ogarnął duch przekory. Wyjęła z najbliższej sterty jego dziecięcy dzienniczek i pomachała mu nim przed nosem.
– Nawet ta, Homerze?
Justin wyrwał zeszyt z jej dłoni i sięgnął za nią, by otworzyć sekretną szufladę. Ta jednak wysunęła się z mocowań i opadła na podłogę, rozsypując dokoła papiery, butelki z atramentem, kilka ołówków, okulary w cienkiej złoconej oprawie i pożółkły pakiecik przewiązany wstążką. Mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa, Justin przykucnął i zaczął zbierać swoje skarby.
Emily przyklęknęła obok, by mu pomóc i spróbować go w ten sposób ułagodzić. Zerknęła z zaciekawieniem na jakiś oficjalny dokument z licznymi podpisami i pieczęciami, wypuściła go jednak z dłoni, gdy jej spojrzenie spoczęło na pliku listów. Rozpoznała zdecydowany, stanowczy charakter pisma Justina.
Ten wciąż mamrotał do siebie:
– Gdybym chciał, żeby jakaś kobieta z piekła rodem grzebała w moich rzeczach, już dawno bym się ożenił, nie sądzisz? Dlaczego nie możesz trzymać się z dala od moich spraw? Że nie wspomnę już, jak cudownie byłoby, gdybyś trzymała się z dala od mojego życia.
Jego dłoń zamknęła się na listach, ale było już za późno. Na papier spadła pierwsza łza, rozmazując wyblakły atrament. Kolejna uderzyła w jego dłoń, niczym kropla słonego deszczu.
– O Boże, tylko mi się tu nie maż, Emily. Wystarczą mi humory Penfelda.
Lecz Emily nie patrzyła na niego. Wpatrywała się w gruby plik listów, zaadresowanych do panny Claire Scarborough 45 Queen Square, Bloomsbury, Londyn – i nigdy nie wysłanych.
Spojrzała na niego przez łzy. Wyciągnął do niej rękę, lecz ona już była przy drzwiach. Nim podniósł się z miejsca, zniknęła za zasłoną deszczu.
10
Jestem przekonany, że Twój wdzięk skruszyłby pancerz jego powagi...
Deszcz okrywał jej skórę delikatną mgiełką, mieszał się – ze łzami. Wiatr rozwiewał jej włosy, wciskał się do jej oczu. Przycisnęła kolana do piersi, kołysała się lekko w rytm uspokajającego szumu fal.
Justin nie szukał jej długo. Podniosła wzrok i ujrzała go na tle szarego nieba. Nie miał kapelusza, trzymał dłonie zaciśnięte w pięści, skonsternowany i przejęty wyrzutami sumienia. Deszcz zlepił mu włosy, pojedyncze krople osiadały na brodzie niczym kryształowe paciorki.
Odwróciła twarz ku morzu, starając się powstrzymać łzy. Jak mogła mu wytłumaczyć, że płacze nie ze smutku, lecz z ogromnej radości?
Zrozumiała, że nigdy o niej nie zapomniał. Pamiętał o niej przez wszystkie te długie, samotne lata. Gruby plik listów był tego dowodem. Lecz dlaczego nigdy ich nie wysłał? Dlaczego pozbawił osierocone dziecko pocieszenia, jakie mogły mu dać jego słowa? Codziennie rano sprawdzała ukradkiem pocztę i wracała z pustymi rękami, modląc się, by nie zobaczyły jej inne dziewczęta. Wyobrażała sobie radość i dumę, jaką czułaby w chwili, gdy panna Winters wręczyłaby jej jedną z tych prostych brązowych kopert. Wbiegłaby na górę, rozerwała kopertę i syciła się każdym słowem nadesłanym jej przez opiekuna, którego nigdy nie poznała.
W jej głowie panował teraz ogromny zamęt. Wystarczyło, by Justin powiedział jedno słowo, zadał jedno pytanie, a wyrzuciłaby z siebie wszystkie wątpliwości, oskarżenia, prośby. On jednak podał jej tylko rękę.
Emily przyjęła ją, wdzięczna, że może znaleźć coś ciepłego i trwałego w tym zmiennym świecie. Kiedy pomógł jej podnieść się z ziemi, stanęli naprzeciwko siebie i trwali tak przez całą wieczność, kobieta i mężczyzna, samotni na nagiej plaży. Wreszcie Justin splótł jej palce ze swoimi i poprowadził w górę piaszczystego zbocza, na szerokie urwisko zwieńczone prostym, wyciosanym z drewna krzyżem.
Wiatr był tutaj silniejszy. Rozwiewał włosy Justina, bił go po twarzy, kiedy mężczyzna zwrócił się ku morzu. Nagle Emily zrozumiała, że nie chce poznać prawdy. Pragnęła przycisnąć czubki palców do jego warg, uciszyć je gorącym pocałunkiem.
Kiedy jednak otworzył usta, wydobyło się z nich tylko ciche i szczere wyznanie:
– Zawsze słyszę w głowie muzykę. Zawsze ją słyszałem, odkąd tylko sięgam pamięcią.
Emily usiadła na wilgotnej trawie, jakby ogromna ulga odebrała jej nagle siły.
– To musi być prawdziwy dar. Roześmiał się krótko, gorzko.
– Raczej przekleństwo. Moja rodzina uważała mnie za dziwaka. Byłem jedynym synem mego ojca, ale nie interesowała mnie wcale jego firma ani te przeklęte obowiązki towarzyskie, które wiązały się z jego tytułem. Nie mógł odciągnąć mnie od pianina. – Jego głos przycichł, stał się równie szary i beznamiętny jak niebo. – Kiedy skończyłem dwadzieścia jeden lat, dał mi wybór. Moja muzyka albo dziedzictwo. Wybrałem muzykę. Wyrzucił mnie na ulicę, nie miałem nic prócz płaszcza na grzbiecie. Skończyłem w jakiejś ponurej, zawszonej spelunie, gdzie grałem dla bandziorów i opojów za marne grosze, które rzucali mi z łaski. Tam właśnie poznałem Nicky'ego. Wziął mnie pod swoje skrzydła i nauczył, jak żyć w dzielnicy biedy.
Spojrzał na krzyż. Emily wstrzymała oddech, zrozumiawszy nagle, obok czego siedzi.
– Nicholas? – spytała cicho. – Czy to on jest tutaj pogrzebany?
Justin podniósł na nią wzrok, skonsternowany, jakby wyrwany ze snu.
– Nigdy nie znaleźliśmy ciała Nicholasa, nic, co można by pogrzebać. Tutaj spoczywa mój inny partner. – Pochylił się i przeciągnął dłonią po krzyżu. – Najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałem.
Emily nie mogła się ruszać, nie mogła oddychać. Emocje, które, jak się wydawało, dawno już stłumiła, podeszły jej teraz do gardła, odebrały głos. Była bezbronna i bezradna niczym lalka w rękach Justina, kiedy delikatnie ujął jej twarz w dłonie i przechylił ku sobie. Mógłby teraz wrzucić ją do morza, a ona nie miałaby nawet sił, by zaprotestować.
– Próbuję wytłumaczyć ci, dlaczego na ciebie nakrzyczałem, i przeprosić cię za to. Bałem się, że ty też uznasz mnie za dziwaka.
Pochylił się i musnął jej usta w delikatnym pocałunku. Potem wbił ręce w kieszenie i ruszył w dół zbocza, kuląc się pod uderzeniami wiatru.
Emily wpatrywała się tępo w morze, tam gdzie zamglony horyzont spotykał się z szarym niebem. Jej umysł wypełniony był jednak obrazem drewnianego krzyża. Prosty grób pozbawiony marmurowych aniołków czy ozdobnego napisu wyrytego w granicie: David Scarborough, Ukochany Ojciec. Jedynie prosty krzyż na wzgórzu, nad brzegiem oceanu. Krzyż wycięty rękami Justina.
Łzy zasnuły jej świat, kiedy przesunęła dłonią po dywanie trawy okrywającym grób ojca.
– Och, tato – wyszeptała. – Co mam teraz zrobić?"
Emily wróciła do chaty znacznie później. Otworzyła drzwi, spodziewając się, że zastanie dom pusty, pogrążony w półmroku zmierzchającego dnia.
Lecz w chacie płonęły świeczki, ogień lizał drewno w piecyku. W garnku gotowała się jakaś potrawa, rozsiewając dokoła aromat kminku i goździków. Penfeld wyszedł jej na spotkanie z ręcznikiem w dłoni. Przyłożył palec do ust i wskazał głową na stół.
Kiedy Emily ujrzała Justina, zadrżała, uświadomiwszy sobie, jak przemarzła. Justin siedział z nogami wyciągniętymi przed siebie, pochylony nisko nad stołem. Właśnie przyciągnął do siebie kolejną kartkę czystego papieru i zapisywał ją gwałtownymi, urywanymi ruchami. Jego wilgotne włosy błyszczały w świetle lampki niczym jedwab. Emily chciała wpleść w nie palce, pochylić się nad nimi i osuszyć je własnym oddechem.
Ręcznik wysunął się z jej dłoni, kiedy powoli ruszyła w jego stronę, pomna wybuchu wściekłości sprzed kilku godzin. Justin zdjął okulary, by przetrzeć oczy, podniósł wzrok i obdarzył ją uśmiechem, przy którym ogień płonący w kominku był zimny jak morska woda.
Odważyła się zajrzeć mu przez ramię. Odruchowo zakrył papier ręką, potem odprężył się i pozwolił jej zaspokoić ciekawość. Jego swobodna poza nie mogła zwieść Emily. Serce zabiło jej mocniej, kiedy obdarzył ją tym świadectwem zaufania.
Nieśmiało zanuciła pod nosem kilka taktów.
– Coś nowego?
– Tak. – Przesunął kartki, by mogła zacząć od samego początku.
Jego włosy musnęły jej policzek, kiedy pochyliła mu się nad ramieniem. Pozbawiona słów melodia wydobywała się z jej gardła, z każdą chwilą nabierała mocy. Gdy wreszcie dobiegła końca, jej echo jeszcze przez dłuższy czas rozbrzmiewało w chacie.
Kiedy podniosła głowę, ujrzała oczy Justina zmrużone w leniwym wyrazie aprobaty, który nie mógł jednak ukryć ich wygłodniałego błysku. Emily znów pochyliła się do przodu, kuszona idealnym kształtem jego rozchylonych ust.
Czar prysł, kiedy Penfeld zawołał z entuzjazmem:
– Brawo, mistrzu! To chyba jedno z pańskich najlepszych dzieł.
– Dziękuję ci, Penfeldzie – odparł Justin. Oderwał wreszcie spojrzenie od oczu Emily i zaczął zwijać kartki. – A co ty o tym myślisz? – spytał, siląc się na obojętny ton.
Emily czuła, że nie wystarczy mruknąć "cudowne" czy też udzielić jakiejś innej, równie banalnej odpowiedzi. Milczała przez moment, szukając słów, które opisałyby emocje wypełniające jej serce.
– Zaczęło się jak łagodny kojący deszcz. Lecz potem wydarzyło się coś niebezpiecznego, swobodnego i radosnego, niczym wiosenna błyskawica. To coś sprawiło, że nic już nie będzie takie samo jak dawniej.
Ręce Justina znieruchomiały.
– Czy to ma już jakiś tytuł? – spytała.
Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Odwrócił się, by spojrzeć jej w twarz, a ona raz jeszcze usłyszała radosne dźwięki jego pieśni.
– Nazywam to „Emily".
Pewnego dnia zaczęła się nowa melodia, jej nieśmiałe takty przenikały kolejne słoneczne dni i tropikalne noce. Rozbrzmiewała bez ustanku w głowie Emily, kiedy bawiła się w morzu z dziećmi. Tańczyła elfimi stopami na jej sercu, kiedy szła za Justinem przez pola, gdy łapała kapelusz, który wiatr ściągał mu z głowy. Przenikała jej duszę każdego wieczoru, kiedy popijała aromatyczną kawę i obserwowała spod rzęs, jak Justin zapisuje kolejne karty w migotliwym blasku lampy.
Któregoś ranka znalazła się w chacie sama, stała na jej środku i trzymała w drżących dłoniach listy Justina do Claire Scarborough. Nigdy nie miała wyrzutów sumienia, czytając cudze listy, dlaczego więc wzdragała się przed przeczytaniem własnych? Podniosła jeden z nich do okna. Blask słońca przenikał starą kopertę, oświetlał litery, wyrazy i zdania zamknięte w środku. Emily opuściła rękę. Ten ranek byt po prostu zbyt piękny, zbyt pogodny, by psuć go wspomnieniami smutku i strachu. Odłożyła listy na swoje miejsce. Na razie wystarczała jej świadomość, że Justin pamiętał o niej.
W księżycową noc obudziło ją bicie własnego serca. Potem usłyszała chrapliwy jęk. Justin znów miał złe sny.
Odrzuciła koce i przeszła na palcach przez chatę. Otarła dłonią jego spocone czoło. Sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo pragnie go uspokoić. Czy tej nocy znów dręczył go Nicky? Czy też był to jej ojciec, nie taki, jakiego go zapamiętała, radosny i przyjazny, lecz groźny, pełen niemych oskarżeń? Bolesny skurcz wykrzywił twarz Justina, i nagle nieważne stało się, jakie demony nawiedzają go w snach. Pragnęła jedynie przepędzić je stamtąd.
Położyła się i zwinęła w kłębek u jego boku. Jej dłoń gładziła jego pierś, by spocząć nad sercem. Powoli przestał się nerwowo szarpać, wreszcie całkiem się uspokoił. Po chwili westchnął, tym razem jednak z ukontentowania, kiedy przyciągnął ją do siebie i wtulił twarz w jej włosy.
Jakieś pióra łaskotały go w nos. Poruszył nozdrzami, wciągnął w nie powietrze i poczuł wspaniały aromat, tak bogaty i czysty, że wydał mu się egzotyczny w swej prostocie. Wanilia. Osaczył jego umysł tęsknotą za Anglią, o której, jak mu się wydawało, dawno już zapomniał. Zapragnął nagle cywilizowanych przyjemności, takich jak ciasteczka Gracie prosto z pieca, posypane cynamonem. Rogaliki obtaczane w cukrze, z brzoskwiniowym nadzieniem. Emily zanurzona w gwiezdnym pyle i oblana płynnym blaskiem księżyca.
Otworzył nagle oczy. Emily?
Jego nos spoczywał nie w piórach, lecz w jej włosach. Jej ciało przytulone do niego w sennej niewinności. Była równie kusząca we śnie jak i po przebudzeniu. Zarzuciła nogę na jego nogi, jej dłoń spoczywała mu na brzuchu. Łagodny blask świtu pieścił jej twarz.
Głód umiejscowiony w żołądku Justina przeniósł się natychmiast do jego lędźwi. Poruszył biodrami. Do diabła z ciastkami i rogalikami, pomyślał. Chciał poznać smak Emily. Chciał chłonąć jej cudowne ciało, aż oboje będą nasyceni. I tak każdego ranka przeżywał tę samą torturę, widząc Emily uśpioną pod kocami, jej słodkie ciało ułożone w przeróżnych, rozbudzających wyobraźnię pozycjach. Lecz wynurzyć się z mgły snu i znaleźć ją obok siebie, niczym spełnienie najskrytszych marzeń? Rozbudziła w nim tak ogromne pożądanie, że wystarczyłby jeden nieostrożny ruch, by stracił wszelkie opory. Ostrożnie, by jej nie zbudzić, sięgnął w dół i rozpiął guzik spodni.
W ciągu ostatnich kilku dni stała się dlań czymś więcej niż ciężarem. Stała się jego obsesją. Starał się traktować ją z tą samą łagodną czułością, jaką okazywał dzieciom, lecz jej wesoły uśmiech jeszcze mocniej rozpalał jego pożądanie. Rozkwitła niczym tropikalny kwiat w dzikich ostępach wyspy. Słońce pokryło jej skórę miodową opalenizną i zabarwiło końcówki jej włosów czystym złotem.
Jego świat należał do Emily. Unosiła się wokół niego niczym anioł, piękna i radosna. Zacisnął mocno powieki, atakowany obrazami Emily pochylającej się wraz z nim nad owocowym krzewem, brodzącej w falach z maoryskimi dziećmi uwieszonymi niczym kraby na jej rękach. Nawet podczas niedzielnego czytania Biblii podniósł wzrok, by ujrzeć ją siedzącą ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, zamyśloną, z policzkiem opartym o główkę Dani. Myląc się raz po raz, przebrnął jakoś przez pięć wersów ewangelii świętego Mateusza, potem całkiem się pogubił. Kiedy znów podniósł wzrok, już jej nie było.
Miał wiele kochanek w Londynie, lecz żadna z nich nie mogła równać się z uwodzicielskim urokiem dziewczyny, która tuliła się teraz do jego boku.
Emily poruszyła się przez sen, rozchyliła usta. Justin poczuł nagłe ukłucie wstydu. Leżał tutaj, planując czyn tak haniebny, że zawstydziłby zapewne nawet Nicky'ego, podczas gdy ona śniła prawdopodobnie o rozgwiazdach i zamkach z piasku. Przesunął czubkiem palca po jej nosie, jakby spodziewał się tam znaleźć rozsypane drobiny cynamonu.
Uniosła powoli powieki, spojrzała nań zaspanymi oczyma, po czym zaczęła otwierać je coraz szerzej i szerzej, z takim przerażeniem, że Justin zaczął się poważnie zastanawiać, czy w nocy nie wyrosły mu wilcze kły. Przesunął językiem po zębach. Wszystko było jak zawsze.
Dotknął dłonią brody.
– Chyba nie wyglądam tak strasznie, co?
Musiał jednak wyglądać, bo próbowała wyzwolić się z jego uścisku i odsunąć na bok.
Przygarnął ją mocniej do siebie, postanawiając, że nie wypuści jej, dopóki nie usłyszy wyjaśnienia.
– Skąd ten pośpiech? Wbrew pozorom bardzo lubię poranne przytulanki.
Emily żachnęła się ze złością. – Ale Penfeld... – ...śpi.
Donośne chrapanie dochodzące spod okna potwierdzało jego słowa.
– Ja też spałam – wybuchnęła. – A właściwie chodziłam we śnie. Musiałam się potknąć i przewrócić na ciebie. Może uderzyłam się w głowę. Powinnam wstać, przejść się i sprawdzić, czy nie mam zawrotów.
Zaczęła się podnosić, lecz jego ramię pochwyciło ją wpół i ściągnęło z powrotem na łóżko. Justin skrzywił się lekko, kiedy jej kształtne pośladki uderzyły w tę część jego ciała, która w tej chwili była wyjątkowo wyczulona na dotyk.
– Skoro masz zawroty głowy, to powinnaś odpocząć – powiedział, modląc się, by chrapliwy ton jego głosu przypisała senności. – Wiesz, jak na taką rozwydrzoną pannicę, zadziwiająco kiepsko kłamiesz.
– To nieprawda! Jestem bardzo dobrym kłamcą. Mówili mi to wszyscy moi nauczyciele. – Znów zaczęła się wiercić, próbując wyrwać się z jego objęć.
Udręczone ciało Justina osiągnęło punkt krytyczny. Zepchnął ją z siebie, a potem wtoczył na nią, unieruchamiając ją swym ciężarem. Splótł jej palce ze swoimi i przytrzymał je nad jej głową.
Uniósł brwi, udając, że robi groźną minę.
– No dobrze, a teraz powiedz mi, co robiłaś na moim materacu. Chciałaś mi nasypać pieprzu do nosa? Związać koce na supeł? Włożyć jeżyny do spodni?
Spuściła oczy, ukazując mu aksamitne płatki swych powiek.
– Miałam zły sen. Bałam się.
Jej nieśmiałe wyznanie szczerze go wzruszyło. Aż nazbyt dobrze wiedział, co znaczy obudzić się z drżeniem serca w środku nocy. Wyobraził sobie, jak skrada się do jego boku, przytula się, próbując w ten sposób przepędzić senne mary. Pochylił się, by pocałunkiem przywrócić jej spokój. Nim jednak dotknął jej ust, jego spojrzenie spoczęło na jej nagim brzuchu. Przeszył go rozkoszny dreszcz. Zbyt późno uświadomił sobie, że zmiana pozycji tylko pogorszyła sytuację. Twardy ciężar wypełniający jego spodnie stał się zbyt wielki, by można go zignorować.
Emily otworzyła usta, zaszokowana.
Z przerażeniem stwierdził, że na jego policzki wypełza krwisty rumieniec.
– To nic takiego – oświadczył chrapliwie. Emily otworzyła szerzej oczy, nie dowierzając. – Czysta fizjologia, każdy mężczyzna doświadcza tego co rano. To nie ma nic wspólnego z tobą, zapewniam cię – skłamał.
Zawahała się, potem parsknęła lekceważąco.
– Wiedziałam o tym.
Justin usiadł prosto, odsuwając się od niej. Oczywiście, że wiedziała, pomyślał. Syn ogrodnika na pewno ją tego nauczył. Czy też był to kominiarz? Gniew mieszał się z pragnieniem, by przycisnąć ją do koca i pokazać, co potrafi prawdziwy mężczyzna.
Kątem oka dojrzał, że i ona siada prosto. Wygładziła spódnicę, by zakryć swe zgrabne uda, jakby była najskromniejszą z dziewic.
Winien był jej ostrzeżenie, przypomniał sobie, nic więcej.
– Emily? – Tak?
– Jeśli znów będą cię dręczyć jakieś koszmary... – zawiesił na moment glos, ona zaś wyczekiwała w napięciu dalszego ciągu. – Idź do Penfelda.
– Jak sobie pan życzy, panie Connor. Nie chciałabym być dla pana ciężarem.
Justin nie był przygotowany na tak cierpką odpowiedź. Odwróci! się, by na nią spojrzeć, ona jednak ułożyła się na swym posłaniu i zakryła głowę kocem, niczym obrażone dziecko.
Pewnego popołudnia Justin stał na brzegu i patrzył na sztorm zbliżający się do lądu wraz z przypływem. Czarne chmury nadciągały z zachodu, pchając przed sobą deszcz. Daleko, na otwartym morzu już padało, woda z nieba łączyła się z wodą oceanu, tworząc jedną szarą kurtynę. Błyskawica na ułamek sekundy pokryła niebo siatką złotych pęknięć, jej blask odbił się niesamowitym zielonym światłem w spienionych falach. Justin rozstawił szerzej nogi, by oprzeć się coraz silniejszym podmuchom wiatru, i włożył ręce do kieszeni. Cieszył się z nadejścia sztormu, znajdował w jego gwałtowności tę samą siłę, która targała teraz jego duszą.
Przez cały dzień nad wyspą wisiała nieznośna duchota, powietrze skrzyło się niemal żarem podobnym do tego, jaki obudził się w jego ciele, odkąd znalazł Emily w swych ramionach. Zaakceptował wreszcie jego prawdziwą naturę – to było pożądanie, gorące, potężne i zbyt długo skrywane. Emily zniszczyła kruchy spokój, który znalazł na Wyspie Północnej, obudziła w nim wygłodniałą bestię, która pragnęła ekscytacji, namiętności i czegoś więcej niż lojalnego oddania małego plemienia tubylców.
Wciągnął w nozdrza zapach nadciągającego deszczu. Gdyby tylko sztorm mógł przynieść ulgę także jego udręczonej duszy... Ogarnął spojrzeniem pustą plażę. Jego uwagę przyciągnął trzepoczący szafranowy kształt.
Emily schodziła ostrożnie z urwiska. Wiatr przyklejał lnianą spódnicę do jej nóg, rozwiewał włosy, tworząc wokół jej głowy bezładną kasztanową chmurę. Stopy Emily natrafiły na wilgotny piasek, ześliznęła się kilka metrów w dół. Justin odruchowo postąpił w jej stronę. Nie widziała go. Kiedy pierwsze krople deszczu, uderzyły o plażę, Emily wbiegła na leśną ścieżkę i zniknęła między drzewami.
Justin wpatrywał się w urwisko, marszcząc w zamyśleniu brwi. Już trzeci dzień z rzędu widział Emily schodzącą z urwiska, zawsze o zmierzchu. Nie zważając na coraz gęstszy deszcz i wichurę, ruszył w górę piaszczystego zbocza, przytrzymując się pojedynczych kęp trawy.
Kiedy stanął na szczycie, od razu rzuciła mu się w oczy kolorowa plama. Karmazynowe kwiaty rozlewały się niczym kałuża krwi u podstawy krzyża na grobie Davida. Pohutukawas. Justin przyklęknął obok grobu, dotknął palcem płatków, sycąc się ich słodkim zapachem. Wstyd, który spychał w ciemne zakątki duszy, powrócił z niezwykłą siłą, niczym nacierająca sztormowa fala. Zamknął oczy, kiedy głos Davida szeptał do niego przez wiatr, przenosił w czasie.
„Zaopiekuj się moim aniołkiem, Justinie. Przysięgnij, że to zrobisz".
Powietrze nad wyspą zadrżało, przeniknięte serią potężnych grzmotów.
Justin wzdrygnął się, otworzył oczy. Klęczał na skraju samotnego urwiska, ściskał w dłoni zegarek Davida. Nie śmiał go otworzyć. Nawet po wszystkich tych latach nie śmiał spojrzeć na podobiznę ukrytą w środku. Na twarz dziecka, które wciąż czekało na niego w Anglii. Dziecka z oczami Davida.
Zaintrygowany, podniósł jeden z pohutukawas. Wyobrażał sobie, jak Emily z trudem wspina się na strome zbocze, niosąc ogromne naręcze kwiatów. Dlaczego to robiła? Czyżby wyczuwała, jak ważne jest dla niego to miejsce?
Start kroplę deszczu z aksamitnego płatka. Rozpłynęła się pod jego dotykiem jak łza na policzku Emily. Rozprostował palce, a wiatr wyrwał mu kwiat z dłoni, poniósł ku morzu. Po chwili karmazynowe płatki zniknęły w ciemnych rozszalałych falach.
11
Pewnie ciekawa jesteś, jaki to skarb tu znaleźliśmy...
Emily szła wśród drzew, niosąc w ręce kosz pełen owoców. Mimo to jej kroki były lekkie jak powietrze obmyte przez wczorajszy sztorm. Nazajutrz mieli przyłączyć się do plemienia Triniego, by wspólnie wyprawić wspaniałą ucztę dla sąsiedniego szczepu Maorysów. Jej skromnym podarunkiem był kosz pełen owoców kiwi, które zerwała, korzystając z pomocy Kawiriego.
Kiedy zbliżyła się do chaty, usłyszała podniesione męskie głosy, najwyraźniej zaciekle się o coś kłócące.
Zdumiona, przystanęła, zrobiła krok do tyłu. Tak, stała przy właściwej chacie.
Koszyk omal nie wyśliznął jej się z dłoni, gdy z wnętrza domostwa dobiegł grzmiący głos Penfelda.
– Nasz Pan wyraził to znaczniej lepiej niż ja, kiedy powiedział faryzeuszom: „Chcę miłosierdzia, nie ofiar". Obawiam się, że to będzie fatalny błąd...sir. – Ostatnie słowo Penfeld wymówił z takim przekąsem, że Emily omal nie wybuchnęła śmiechem. Najwyraźniej spokojny chomik Justina zamienił się w tygrysa.
– Daj mu popalić, Penfeldzie – wyszeptała do siebie. Gotowa była kibicować każdemu, kto odważyłby się przeciwstawić wielmożnemu Pakesze.
– Gdybym chciał poznać twoją interpretację Biblii, mój ty uczony w piśmie, sam bym cię o to poprosił – odparował Justin.
Emily postawiła koszyk na ziemi. Nie zdążyła przyswoić sobie wszystkich umiejętności, jakich uczyła ją Tansy, podsłuchiwanie jednak zawsze szło jej całkiem nieźle. Podkradła się do okna i zerknęła do wnętrza chaty. Justin stał odwrócony do niej plecami, widziała jednak twarz Penfelda, zaróżowioną z emocji. Emily nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Kiedy Justin odwrócił się w jej stronę, przykucnęła szybko.
– Ta kobieta nie zostawiła mi wyboru – mówił. – Nie mam ani pensa, ani żadnych widoków na rychły zarobek. Muszę coś wysłać tej starej jędzy, nawet jeśli będzie to tylko gest dobrej woli.
Penfeld parsknął z irytacją.
– Może powinien wyciąć pan sobie własne serce? To odpowiedni podarunek od kogoś, kto lubi się tak zadręczać jak pan. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego po prostu nie rzucił się pan do grobu swego przyjaciela, kiedy była po temu okazja.
Po długiej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Emily wywnioskowała, że Penfeld posunął się za daleko. Nawet jej zrobiło się przykro.
Wreszcie odezwał się cichy głos Justina. W jego beznamiętnych tonach pobrzmiewała duma i wyniosłość właściwa księciu, którym był kiedyś.
– Mógłbym cię za to wyrzucić.
Penfeld nie dał się zastraszyć i odpowiedział równie chłodnym tonem:
– Jeśli pan sobie życzy, poszukam innej pracy.
Emily musiała przyznać, że Justin wykazał się ogromną powściągliwością, nie wytykając absurdalnej natury tej propozycji. Co lokaj mógł robić na tej samotnej wyspie? Ofiarować swe usługi wodzowi Triniego? Prasować jego lniane koszule? Polerować jadeitowe kolczyki?
Justin westchnął ciężko.
– Po prostu nie ufam tej pannie Winters.
Emily wbiła paznokcie w poduszki dłoni, zrozumiawszy, że rozmawiają o niej. Nie, nie o niej, poprawiła się w myślach. O Claire Scarborough.
– Jeśli w najbliższym czasie nie otrzyma ode mnie żadnej wiadomości – dodał Justin – może wyrzucić to dziecko na ulicę.
Albo do oceanu, pomyślała Emily, tłumiąc histeryczny chichot. Głos służącego nabrał błagalnych tonów.
– Skoro jej pan nie ufa, to dlaczego nie zabierze pan dziecka spod jej opieki? Ta wyrachowana kobieta tak czy inaczej może sprzedać informacje o miejscu pańskiego pobytu pańskiej rodzinie. Może pański ojciec mógłby...
– Dla mojego ojca jestem już martwy. Dał mi to dość wyraźnie do zrozumienia, kiedy zrezygnowałem z jego dziedzictwa.
Penfeld zamilkł, pokonany. Emily słyszała szelest bibułki, jakiś metaliczny szczęk. Znów odważyła się zajrzeć do wnętrza chaty. Justin ściągał właśnie przez głowę zegarek jej ojca. Potem trzymał go przez chwilę na palcach, by w końcu schować w pudełku wykładanym bibułą.
Emily osunęła się na ziemię, przyłożyła do niej drżące dłonie. W jej głowie kłębiły się dziesiątki pytań. Co, na miłość boską, stało się z kopalnią złota? Czy Justin stracił nie tylko partnerów i przyjaciół, ale także swoją fortunę? Czy rozdał ją ubogim Maorysom? Zrozumiała, że nie posyłał więcej pieniędzy do szkoły, bo ich nie miał. A teraz chciał wysiać pannie Winters drogocenny zegarek jej ojca.
Robiło jej się niedobrze na myśl o tym, że jej rodzinna pamiątka dostałaby się w ręce tej chciwej kobiety. Pewnie jeszcze tego samego dnia wysłałaby Barneya do złotnika, by ten stopił grawerowaną kopertę w bezkształtną bryłkę złota.
Emily przełknęła z trudem ślinę. Słowa Justina i Penfelda potwierdzały tylko to, co podejrzewała już od jakiegoś czasu. Jedyne dziedzictwo Claire Scarborough leżało w niezbadanych złotych głębiach oczu Justina Connora.
A niech cię diabli porwą, ty przeklęty bachorze! Ruszaj tyłek na drugą stronę plaży albo sam cię tam wykopię!
Kiedy melodyjny głos Kawiriego wykrzyczał brutalne słowa, Justin wypuścił z dłoni koszyk i wymieni! przerażone spojrzenia z Penfeldem. Dzieciaki tłoczyły się wokół kumaras i owoców kiwi przygotowanych nad brzegiem morza na zbliżającą się ucztę. Kawiri patrzył groźnie na swoją siostrę.
Dani oparła ręce na biodrach i wystawiła język w wyzywającym geście, który wydał się Justinowi aż nazbyt znajomy.
– Nie bądź taki chojrak, bo i tak nie dasz mi rady. – Justin aż się skulił, usłyszawszy słowa wypowiedziane cockneyem. – A jeśli spróbujesz, zawołam Emmy, a ona już natrze ci uszu.
Justin zaoszczędził jej trudu. Odchylił głowę do tyłu i ryknął:
– Emily!
Podniosła się ze świeżo wykopanego dołka, otrzepując piasek ze spódnicy.
– Wołałeś mnie?
Wyglądała tak czarująco, że Justin niemal zapomniał o swojej reprymendzie. Policzki miała zaróżowione od popołudniowego gorąca. Wilgotne kosmyki okalały jej twarz i uśmiech, w którym czułość mieszała się z figlarną prowokacją. Dudnienie dobiegające od strony koszyków wyrwało go wreszcie z pełnego zachwytu zamyślenia.
Wyciągnął rękę w oskarżycielskim geście.
– Te dzieci. Czego tyje nauczyłaś? Emily spojrzała nań niewinnie.
– Królewskiej angielszczyzny?
– Raczej rynsztokowej. Lepiej poradziłyby sobie w slumsach niż na królewskim dworze. Co ty właściwie chcesz zrobić? Zniszczyć całe dobro, jakiego tu dokonałem?
Emily grzebała dużym palcem w piasku, ogromnie zainteresowana małym krabem, którego właśnie odkopała.
– Czy słyszałeś, by kiedykolwiek wcześniej Dani wypowiedziała całe zdanie po angielsku?
– To straszliwe przedstawienie trudno nazwać... –
Urwał i podrapał się po głowie w zakłopotaniu. – No tak, chyba rzeczywiście nie słyszałem.
Na szczęście nie musiał się zastanawiać nad tym dłużej, przerwał mu bowiem wściekły wrzask któregoś dzieciaka uderzonego w głowę owocem kumary. Justin skrzywił się tylko z niesmakiem.
Emily prześliznęła się obok niego.
– Postaram się dawać im lepszy przykład – obiecała, jednym ruchem karząc Dani i Kawiriego. – Uspokójcie się – syknęła do nich – albo obojgu wam przetrzepię te gołe tyłki.
Odpowiedział jej pełen szacunku pomruk.
Justin odruchowo spojrzał na jej własne kształtne pośladki.
Tymczasem z drugiej strony rozległ się donośny rezonujący bas.
– Zbierajcie się z tym, panienki! Nie będziemy zbijać bąków przez cały dzień!
Justin jęknął cicho.
– O nie, tylko nie to. Więc Trini też...
Emily wzruszyła ramionami. Justin z trudem tłumił śmiech, kiedy schylił się, by pozbierać owoce kiwi, które wypadły z jego koszyka.
Tego wieczoru Emily nie wróciła do chaty na kolację. – Justin zostawił drzemiącego smacznie Penfelda i wyruszył na poszukiwania. Kilkudziesięciu Maorysów postanowiło spędzić tę noc nad brzegiem oceanu, zamiast wracać do ich ufortyfikowanej pa. Justin przechodził od ogniska do ogniska, uśmiechając się, wymieniając pozdrowienia i udając, że wcale nie jest tak zagubiony, jak czuł się w istocie. W gęstych krzewach paproci rozległ się żałosny krzyk ptaka kiwi szukającego pożywienia. Justin zawsze odczuwał litość dla tego stworzenia – było niezdarne, płochliwe i pomimo swej ptasiej natury na zawsze przywiązane do ziemi.
Wieczór rozbrzmiał nagle radosną piosenką, która mieszała się z szumem fał bijących o brzeg. Melancholia dręcząca Justina zniknęła jak ręką odjął. Ruszył szybciej w stronę źródła dźwięku, z najwyższym trudem powstrzymując się od biegu.
Na skraju plaży płonęło kolejne ognisko, rzucając snopy iskier w aksamitną czerń nieba. Justin przykucnął w cieniu, tuż poza kręgiem światła.
Emily zgromadziła dzieci wokół ognia niczym rudowłosy anioł dyrygujący chórem nagich cherubinów. Ich słodkie głosy wzbijały się w powietrze, dźwięczały czystością, której pozazdrościłby im chór chłopięcy z katedry Świętego Pawła. Justin uśmiechnął się mimowolnie, wyobrażając sobie reakcję londyńskiej kongregacji na widok tego zespołu nagich, brązowych dzieciaków – zwłaszcza że użyczały swych dźwięcznych głosów do radosnego wykonania piosenki „Przebiegła Maud, dziewka z Shrewsbury, do cholery!"
Pochylił głowę, śmiejąc się bezgłośnie. Przez całe życie marzył o studiowaniu muzyki u najlepszych mistrzów w Wiedniu, wyglądało jednak na to, że będzie uczył się jej subtelności, klęcząc u stóp zuchwałej młodej dziewczyny.
Kiedy podniósł głowę, napotkał spojrzenie Emily, spoglądającej na niego ponad rozkołysanymi główkami dzieci. Wstrzymał na moment oddech. Dziecięca piosenka ucichła, by ustąpić miejsca innej, równie wesołej melodii. W oczach Emily widniało nieśmiałe zaproszenie. W tej chwili nie była aniołem ani dzieckiem, lecz kobietą pełną czułych obietnic. Justin zaczął się chwiać w swym postanowieniu. Czy naprawdę lubił być męczennikiem, o co oskarżał go Penfeld? Czy zostałby egoistą, pozwalając sobie zaznać odrobiny szczęścia w ramionach Emily? Budzić się każdego ranka u jej boku? Spać każdej nocy t jej smakiem na ustach?
Oddać serce i duszę temu upadłemu aniołowi i spłonąć w ogniu własnego pożądania?
Justin wstał raptownie. Penfeld się mylił. Nie pragnął męczeństwa. Pragnął samotności. Zaszył się w tym odległym kątku świata, by nikt nie spoglądał na niego tak, jak robiła to przed chwilą Emily. Starając się nie patrzeć na jej gasnący uśmiech, obdarzył ją uprzejmym skinieniem głowy i rozpłynął się w ciemnościach, wciąż ścigany samotnym krzykiem kiwi.
Wieczór, podczas którego świętowano przybycie gości z sąsiedniego plemienia, był niezwykle pogodny i ciepły. Emily i Justin stali wraz z plemieniem Triniego i patrzyli na jasną linię pochodni ciągnącą się wzdłuż brzegu.
Justin położył ręce na jej ramionach. Emily wciągnęła powietrze, obawiając się zniszczyć jakimś nieostrożnym słowem czułość", która rozwijała skrzydła w jej duszy. Tak dawno nie miała okazji jej gościć, że z trudem ją rozpoznawała.
Szczęście. Akord radości rozbrzmiewający w jej sercu niczym dźwięk dzwonków na wietrze, raz usłyszany i zapamiętany na zawsze.
Nocne powietrze wypełniło się pieśnią, melodią tak czystą i harmonijną, że zdawała się rozsiewać dokoła własny, nieziemski blask. Justin zaczął się kołysać, wciągając ją do tego odwiecznego tańca. Oparła głowę na jego ramieniu, czując cudowną harmonię z muzyką, nocą i z nim. Na plaży gęstniał tłum gości, którzy przyjmowali pieśń powitalną swych gospodarzy pełnym szacunku milczeniem.
Kiedy ostatnia nuta rozpływała się powoli w ciszy wieczoru, Justin wyszeptał:
– Nie klaszcz. To mogłoby wywołać wojnę.
Tak jak oczekiwał, dopiero po chwili milczenia rozpoczęły się radosne uroczystości powitalne.
Żaden angielski arystokrata nie mógłby pozwolić sobie na taką gościnność, jaką okazywali przybyszom Maorysi. Jeśli Witi Ahamera był ich królem, a jego siwowłosy tohunga królewskim lekarzem, to Justin mógł uchodzić za ukochanego księcia, który witał zaprzyjaźnione plemię z szacunkiem, ale i zażyłością. Emily próbowała ukryć się w tłumie, lecz Justin wziął ją pod swe skrzydła i osłaniał parasolem swej popularności. Pławiąc się w jego blasku, Emily czuła się tak, jakby sama była księżniczką.
Chwilę później włożyła do ust soczysty kawałek szynki, urzeczona gracją ruchów i bogactwem barw. Dzieci chwytały się za ręce i nurkowały pod ramionami i nogami tancerzy, naśladując ich ruchy z, czarującą niezdarnością. Stopy Emily same poruszały się w rytm skocznej melodii.
Trini i Justin siedzieli obok niej, podobnie jak ona wprost na piasku i ze skrzyżowanymi nogami.
Uśmiechając się nieśmiało, maoryska dziewczyna podsunęła jej kosz z pieczonymi kurczakami. Emily jęknęła i odprawiła ją gestem, klepiąc się po pełnym brzuchu. Była tak szczęśliwa, że może uciec wreszcie od fasolowych zupek i gulaszów Penfelda, że opychała się bez opamiętania szynką, wieprzowiną i małżami toheroa gotowanymi w piasku.
Widząc, że Justin zajęty jest rozmową z jakimś bezzębnym starcem, sięgnęła po jego kubek.
W tej samej chwili jego mocna dłoń zamknęła się na jej nadgarstku.
– Ejże, znów jesteś niegrzeczną dziewczynką?
– Nie jestem dziewczynką – odparła, spoglądając nań wyzywająco. – Chce mi się pić.
Oboje wiedzieli, że jego porcja źródlanej wody została hojnie doprawiona rumem, podczas gdy jej była czysta. Justin przechylił głowę i spojrzał na nią.
– Myślę, że nic ci się nie stanie, jeśli wypijesz jeden łyk.
– Na pewno coś stanie się tobie, jeśli mi go odmówisz. Odsunął kubek poza jej zasięg.
– Cierpliwości, moja kochana. Pozwól, że ja się tym zajmę.
Emily była tak zaskoczona zachowaniem Justina, że pozwoliła bez słowa sprzeciwu, by przyłożył kubek do jej ust, jakby poił małe dziecko. Hałas i kolorowy, tłum stały się nagle tylko nieistotnym tłem, została sama, uwięziona w złotym żarze oczu Justina. Ten przechylił powoli kubek, a Emily posłusznie rozchyliła usta. Płynny ogień rozlał się po jej żyłach, rozpalał się coraz mocniej wraz z każdym uderzeniem pulsu na szyi Justina. Odsunął powoli kubek, zostawiając kilka perłowych kropel na jej wargach.
Wysunęła koniec języka, zlizując je chciwie. Justin wpatrywał się w nią jak urzeczony.
Starzec pociągnął go za ramię, domagając się jego uwagi.
Emily zdobyła się na drżący uśmiech.
– Dziękuję. Obiecuję, że już będę grzeczna.
Poczekała, aż Justin odstawi kubek, potem zręcznie zamieniła go ze swoim. Starała się pić powoli, małymi łyczkami, wiedząc, że rum jest napojem bardziej egzotycznym i znacznie mocniejszym od rozcieńczonej sherry, którą wraz z Tansy podkradały ze szkolnej kuchni.
Na środek oświetlonego pochodniami kręgu wyskoczyła grupa wojowników, by tańcem opowiadać o bitwach wygranych i tych, które dopiero miały nastąpić. Emily kołysała się w rytm ich potężnej pieśni wojennej. Nie używali bębnów, lecz wystukiwali rytm stopami. Ubity piasek wibrował pod ich uderzeniami, przyprawiał Emily o szybsze bicie serca. Zmieniła nieco pozycję, czuła wyraźnie dotyk biodra Justina.
Odetchnęła z ulgą, kiedy w kręgu światła pojawiły się kobiety obu plemion, przedstawiając taniec w rytmie łagodnej, słodkiej melodii. Zrozumiała jednak, że była to przedwczesna radość, gdy od grupy kobiet odłączyła się jakaś ciemnooka nieznajoma i ruszyła w stronę Justina.
Emily przyglądała jej się z niechęcią, przekonana, że za moment kobieta złoży głęboki pokłon i pozdrowi Justina pełnym czci „Pakeha!"
– Justinie, mój kochany! – zawołała głębokim, zmysłowym głosem.
– Rangimarie! Nie wiedziałem, że przyjdziesz – odparł Justin, uśmiechając się radośnie.
Emily usiadła prosto.
Nieznajoma opadła na kolana i zamknęła Justina w czułym uścisku, okrywając go płaszczem swych prostych, jedwabiście czarnych włosów. Emily odruchowo sięgnęła do własnej głowy. Wilgotne powietrze zamieniło jej loki w rude sprężynki.
Tymczasem miejscowa piękność rozpostarła wokół siebie kolorową spódnicę i usiadła na piasku, mówiąc do Justina coś w swoim narzeczu. Odpowiedział jej w tym języku, po czym uniósł jej dłoń do ust w geście tak cywilizowanym, tak angielskim, że dla Emily było to wyznanie równie wyraziste i jednoznaczne jak namiętny pocałunek. Byli sobie bardzo bliscy, to nie ulegało wątpliwości. Kobieta potrząsnęła włosami w uwodzicielskim geście. Emily obdarzyła ją chmurnym spojrzeniem, zastanawiając się, czy wywołałaby wojnę, gdyby wyrwała jej te włosy z głowy.
Lekko uderzyła Triniego, omal nie wytrącając mu kubka z dłoni.
– Ładna, co? Oczywiście, jeśli gustujesz w kobietach z tatuażami.
Prawdę mówiąc, tylko podbródek kobiety był wytatuowany. Rozpostarte skrzydła podkreślały zmysłową linię jej ust, egzotyczny kształt oczu. Nieznajoma sięgnęła do koszyka, wyjęła stamtąd jakiś owoc i odgryzła pół swymi białymi zębami. Gęsty sok pociekł jej strużką po brodzie.
– Widziałeś to? – Tym razem Emily rzeczywiście wytrąciła Triniemu kubek, rozlewając wodę na jego nagiej piersi. – Co za okropne maniery. Ta bezczelna dziewucha nie potrafiłaby nawet wypić herbaty u panny Win... – urwała w pół słowa, zerkając nerwowo na swego towarzysza. Ten chyba jednak niczego nie zauważył, był bowiem zajęty wycieraniem piersi za pomocą swego płaszcza z piór.
Emily otworzyła usta, zaszokowana, kiedy piękna Rangimarie włożyła drugą połówkę owocu do usta Justina i przez moment błądziła palcem po jego wargach, jakby wspominając minione rozkosze i obiecując nowe. Rozżarzona włócznia bólu przeszyła serce Emily. Poczuła się nagle mała, brzydka i piegowata. Pochyliła głowę, kryjąc się , za zasłoną włosów.
Tymczasem pieśń tancerek, stała się tajemnicza, zmysłowa i hipnotyczna. Towarzyszka Justina roześmiała się głośno, poderwała z ziemi i dołączyła do swych sióstr.
Justin pochylił się ku Emily, przekrzykując śpiew Maorysek:
– Teraz już rozumiesz, dlaczego tak lubię Maorysów. Prawie każdą czynność wykonują ze śpiewem na ustach.
– Prawie każdą? – spytała jadowicie.
Justin nucił coś pod nosem, zupełnie nieświadom, że siedzi obok małego wulkanu, który w każdej chwili może wybuchnąć.
– Rangimarie była jedną z moich najlepszych uczennic. Nauczyłem ją angielskiego.
– Tylko?
Nie zauważył jej wściekłego spojrzenia, wpatrzony w brzuch swej skośnookiej przyjaciółki. Wydawało się, że nie nadąży wzrokiem za jej wężowymi ruchami, kiedy przysunęła się do niego, tupiąc rytmicznie i poruszając biodrami w jednoznacznym zaproszeniu.
Końce jej włosów musnęły policzek Emily, gdy pochyliła się nad Justinem, szepcząc jakieś maoryskie słowa. Justin uśmiechnął się szeroko. Być może było to tylko złudzenie, wywołane światłem pochodni, ale Emily mogłaby przysiąc, że widziała rumieniec na jego policzkach.
Kiedy kobieta wróciła do swych towarzyszek, Emily jeszcze raz szturchnęła Triniego.
– Co ona powiedziała?
Trini uśmiechnął się z zakłopotaniem i pokręcił głową.
– Nie, nie! Nie dla zmysłów młodocianego potomstwa.
– Nie dla zmysłów młodocianego...? – powtórzyła słowa Triniego ze zdumieniem, nim dotarł do niej ich sens.
Nie dla uszu dzieci.
W jej głowie ponownie rozbrzmiał głos Justina, łagodny, lecz napominający. Znów jesteś niegrzeczną dziewczynką?
Zacisnęła zęby, coraz mocniej poirytowana. Wszyscy traktowali ją jak wyrośnięte dziecko, które trzeba skarcić bolesnym klapsem, kiedy planuje jakiś figiel. Przystawiła kubek do ust i opróżniła go jednym haustem. Ogień ogarnął jej członki, pulsował w rytm muzyki.
Rum i dym pochodni zniekształciły świat przed jej oczami. Egzotyczne tancerki przybrały rysy uczennic panny Winters. Emily wróciła pamięcią do czasów, gdy kryła się w kącie sali podczas zajęć baletu i z zazdrością patrzyła na swe roztańczone koleżanki, odziane w śnieżnobiałą organdynę. Z całego serca pragnęła się do nich przyłączyć, ale to Cecille każdej wiosny umierała na scenie jako. Giselle. Emily przeżyła chwile triumfu dopiero w tym roku, kiedy podczas finałowej sceny spektaklu Cecille chciała podnieść głowę i sięgnąć po łuk – ku ogromnemu zdumieniu publiczności i samej bohaterki okazało się, że nie może tego zrobić, gdyż jej lśniąca blond grzywa przykleiła się do sceny.
Rytm wybijany stopami Maorysek przenikał ciało Emily, budził w niej pierwotne instynkty. Zerknęła na Justina. Wciąż zauroczony był syrenim śpiewem tancerek.
Pusty kubek wyśliznął się z jej dłoni. Miała już dość bezczynnego siedzenia za kulisami, podczas gdy inni występowali przed publicznością.
Kierowana impulsem, wstała i wśliznęła się pomiędzy tancerki. Nie musiała wcale naśladować ich ruchów. Kiedy zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, rytm owładnął jej ciałem, kołysał nią niczym kwiatem na wietrze.
Pieśń tancerek przybrała na sile, a energia więziona przez lata w duszy Emily została wreszcie uwolniona. Dziewczyna poddała się muzyce, czystej radości ruchu. Rytmiczna melodia przenikała ją od stóp do głów, dyktowała tempo bijącemu szybko sercu.
Jeden po drugim, tubylcy opuszczali swe miejsca na piasku, by przyłączyć się do tańca, poddać muzyce. Kawiri skakał jak szalony i robił straszliwe miny, dzierżąc w dłoni patyk udający włócznię. Trini kręcił się w miejscu, zataczając szerokie kręgi swym pierzastym płaszczem, stary tohunga uśmiechał się od ucha do ucha i kołysał na boki. Dani przeskakiwała z nogi na nogę, potrząsając czarną czupryną.
Przez jedną magiczną chwilę Emily nie była sama. Należała do czegoś większego – do rodziny. Obróciła się w miejscu, stając twarzą w twarz z Justinem.
Choć znajdował się pośrodku rozbawionego tłumu, nigdy nie wyglądał na bardziej samotnego. Z jego twarzy, z postawy przebijał jakiś zagadkowy smutek. Emily zadrżała.
Justin odgarnął włosy z oczu i skłonił się dwornie, pozwalając dziewczynie zrozumieć, jak wspaniale musiał prezentować się niegdyś w londyńskich salach balowych.
– Czy mógłbym poprosić panią o ten taniec, milady? Maoryska muzyka jakby przycichła, zmieszała się ze słodkimi tonami walca zrodzonego w wyobraźni Emily. Z trudem dobywając głos, odparła:
– Będę zaszczycona, milordzie.
Wziął ją w ramiona, odsunął lekko od siebie, przyjmując elegancką pozycję tancerza. Jego duża, ciepła dłoń dotykała nagiej skóry jej pleców. Tubylcy zamienili się w jedną, kolorową masę, kiedy Emily i Justin zaczęli wirować na piasku, zataczając coraz szersze kręgi, zbyt zauroczeni urodą chwili, by zwracać uwagę na rozdźwięk pomiędzy muzyką, a ich tańcem. Nie widzieli, jak Maorysi odsuwają się do tyłu, pozwalając, by ich taniec ustąpił miejsca egzotycznym kadencjom walca.
Emily wpatrywała się w twarz Justina, zachwycała się na nowo jego twardymi, męskimi rysami, błyskiem kocich oczu. W niczym nie przypominało to walców, jakie odtańczyła wraz z Tansy w jej ciasnym pokoju na strychu.
Tańczyła dla niego, odkąd tylko sięgała pamięcią. Zawsze wyobrażała sobie, że Cecille skręci nogę, a ona będzie musiała zająć jej miejsce na scenie. Jej opiekun zakradnie się niepostrzeżenie do sali, zajmie miejsce w ostatnim rzędzie. Kiedy w finałowej scenie ona padnie wdzięcznie na deski, on zawoła swym pięknym barytonem „Brawo, brawo! Moja dzielna dziewczyna! ", panna Winters i inne dziewczęta zaś będą nań patrzeć ze zdumieniem i zazdrością.
Łzy napłynęły do oczu Emily. Mrugnęła kilkakrotnie powiekami, by je powstrzymać, potem jednak pożałowała tego, gdyż zobaczyła wyraźnie twarz Justina. W jego spojrzeniu kryło się pożądanie, czułość i ogromna tęsknota. Zamknęła oczy, oszołomiona ciepłym, korzennym zapachem jego skóry. Zniknęła plaża i ocean. Równie dobrze mogliby teraz tańczyć na wielkiej pustej sali balowej, oświetlanej blaskiem tysiąca świec.
Przyciągnął ją mocniej do siebie. Oparła głowę o jego piersi, przez moment wyobrażając sobie, że zamiast jego ciepłej skóry poczuje dotyk wykrochmalonej kamizelki.
Justin potarł policzkiem o jej włosy. Z jej ust wydobyło się drżące westchnienie. Przestali już wirować, teraz kołysali się ledwie, chcąc jak najdłużej pozostać w czułej sieci, którą sami utkali. Kiedy ucichła ostatnia nuta maoryskiej pieśni, Emily znalazła wreszcie właściwe rozwiązanie, zemstę prostą i diaboliczną. *
Tansy zawsze powtarzała, że jest tylko jeden niezawodny sposób, by rzucić mężczyznę na kolana.
Cisza, która zapadła nad plażą, wydawała się zbyt dojmująca, zbyt przenikliwa. Justin sięgnął do jej twarzy, by unieść ją ku sobie. Emily wyrwała się jednak z jego objęć, uciekając przed nim i przed samą sobą, choć w głębi serca wiedziała, że Justin i tak pójdzie za nią.
12
Choć moja kopalnia warta jest krocie, nie może równać się z bogactwem, które zawsze znajdowałem w Twojej obecności...
Otoczył go roześmiany tłum tancerzy, lecz Justin stał oszołomiony, wpatrzony w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była Emily, jakby oczekiwał, że ukaże się tam ponownie w obłoku dymu. Krew tętniła mu w skroniach, wypełniała lędźwie i serce. Huk grzmiący mu w uszach nie miał nic wspólnego z szumem morza. Ten sam huk słyszał tej nocy, gdy znalazł Emily, te same fale niepewności i pożądania, które prześladowały go za dnia i zabarwiały jego sny szaleństwem.
Rzucił się do przodu, przepychając się przez tłum Maorysów, po raz pierwszy głuchy na wdzięczną melodię ich pieśni. Dotknęła go dłoń jakiejś kobiety, odtrącił ją jednak, wpatrzony w drobną postać niknącą w oddali.
Wstęga plaży odwijała się pod jego stopami. Księżyc wyglądał nieśmiało zza chmur, rozsypując na piasku diamenty światła. Emily wciąż była przed nim, ledwie dostrzegalny ruch pomiędzy niskimi wydmami. Justin poruszył nozdrzami. Mógłby niemal przysiąc, że czuł w wietrze jej zapach, kuszącą mieszankę wanilii i piżma.
Nie oglądał się za siebie, wiedział jednak, że ogniska ucztujących Maorysów nikną w oddali, zmieniają się w różową łunę. Szum morza zagłuszył już niemal muzykę i śpiew. Justin obiegi wysoką wydmę i zatrzymał się raptownie. Emily stała, samotna, dokładnie w tym miejscu, gdzie ją znalazł.
Justin wiedział, że nigdy nie zapomni, jak wyglądała w tamtej chwili. Była równie niezwykła i egzotyczna jak dzika angielska róża kwitnąca na pustyni. Wiatr rozwiewał jej włosy, bawił się jej spódnicą. Uniosła dumnie głowę i zacisnęła razem dłonie. Sam nie wiedział, co czyni ją piękniejszą w jego oczach – jej bezbronność czy duma. Wyglądała równie wyzywająco jak Ewa podająca rajskie jabłko Adamowi.
Kiedy ruszył wreszcie w jej stronę, zacisnął pięści i usta, zdesperowany, gotów wyjaśnić wreszcie tę dręczącą sytuację.
– Nie lubię cię – powiedział.
– Ja też cię nie lubię.
Każdy krok, każdy ślad stopy odciśnięty w piasku, zbliżał go do samounicestwienia.
– Jestem dla ciebie za stary.
– O wiele.
Był już tak blisko, że mógł jej dotknąć.
– Mam siwe włosy.
Sięgnęła do góry, owinęła wokół palca srebrną nić i pociągnęła mocno.
– Już nie.
Wplątał palce w jej loki, odchylił jej głowę do tyłu tak, że ich usta dzielił teraz ledwie jeden oddech.
– Nie ożenię się z tobą. Jej dłoń objęła jego kark.
– Nie chciałabym cię.
– Och, zechcesz mnie.
Zadrżała, słysząc tę groźną i ekscytującą obietnicę. Justin sięgnął wreszcie jej ust, sycił się ich kształtem i powabem, z cierpliwością i delikatnością, o którą nawet by się nie podejrzewał. Chciał rozbudzić w niej ból podobny do tego, który trawił teraz jego wnętrze, by potem go zagłuszyć. Muskał delikatnie jej wargi, pieścił i prowokował. Pragnął rozniecić w niej ogień pożądania, chciał, by płonęła tylko dla niego.
Wreszcie, ulegając jego kuszącym zabiegom, rozchyliła nieśmiało wargi i pozbawiła go tym samym resztek skrupułów. Jego język sam, jakby kierowany własną wolą, wsunął się do słodkiego wnętrza jej ust. Ona odpowiedziała mu delikatną pieszczotą. Justin jęknął cicho. Smakowała jak gorąca, soczysta jagoda – dojrzała, słodka i przeznaczona tylko dla niego. Przeniknięty straszliwym, dojmującym głodem, pragnął rozsmakować się w niej w pełni, czuć, jak jej rozkoszny żar otacza każdy centymetr jego ciała.
Świadomość tego, co Justin chce z nią zrobić, eksplodowała w umyśle Emily, przerażając ją i jednocześnie napełniając cudownym poczuciem władzy. Zebrawszy resztki sił i zdrowego rozsądku, oderwała się od niego, zdyszana. Dobry Boże, co ona robiła? To nie miało tak wyglądać. Miała go uwieść, wzgardzić nim, a potem rzucić mu w twarz okruchy jego złamanego serca, niczym garść konfetti. Tymczasem tuliła się do niego niczym jakaś bezwstydna ladacznica, poddawała urokowi jego pocałunków. Wystarczyło kilka pieszczot, by to on stał się myśliwym, a ona ofiarą.
Jego usta chłonęły łapczywie jej policzek, brodę, miękki płatek ucha. Jego język przywarł na moment do pulsu bijącego za jej uchem, sycił się jej energią. Z gardła Emily wydobył się ochrypły jęk. Próbowała przypomnieć sobie, dlaczego musi go nienawidzić.
Przyciskając rozpalone czoło do jego szyi, wyszeptała:
– Zawsze traktujesz mnie jak dziecko.
– Już więcej nie będę tego robił – obiecał, przesuwając dłońmi w dół jej pleców. Zadrżała, wyczuwając siłę ukrytą w tych twardych, spracowanych rękach. – Jesteś kobietą. Jesteś kobietą i możesz przyjąć to, co pragnę ci dać. – Jego ciepły język wsunął się do jej ucha, posyłając wstęgi zmysłowej rozkoszy w dół jej ciała.
Ugięły się pod nią kolana, Justin jednak pochwycił ją w porę, przyciągnął do siebie. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo się myli. Nie była odpowiednią kobietą dla niego, wiedziała o tym. Upewniła się jeszcze bardziej w tym przekonaniu, kiedy uniósł jej udo i przywarł swą nabrzmiałą męskością do jej podbrzusza.
Jęknęła, kiedy ich usta znów się spotkały w pocałunku. Powolny ruch jego bioder i łapczywość języka odmalowywały ciemny obraz jego pragnień. Zadrżała, lecz jego ciało było zbyt duże, zbyt nieustępliwe, by mogła przed nim uciec. Nie mogła obronić się przed czułą napaścią, którą sama sprowokowała.
Szorstkie palce błądziły między jej piersiami, zataczały coraz szersze kręgi. Wstrzymała oddech, kiedy jego dłoń objęła delikatną materię chusty, przycisnęła ją do półkuli piersi.
Przysunął usta do jej ucha.
– Nie jestem taki jak inni, Emily. Nie skrzywdzę cię. Przysięgam.
Jak mogła mu powiedzieć, że już straszliwie ją skrzywdził? Nie mogąc oprzeć się jego zmysłowej obietnicy, zarzuciła mu ręce na szyję. Jego palce pieściły jej sutek delikatnie niczym skrzydła motyla, budziły w niej dreszcze rozkoszy. Pod jego dotykiem tkanina chusty stała się nie tyle barierą co pożywką dla coraz potężniejszego ognia. Ukryła twarz na jego piersiach, by stłumić jęki, ukryć rumieńce. Nie mogła pozbyć się irracjonalnego strachu, że Justin odkryje nie tylko czym, ale i kim jest.
Musnął ustami jej włosy.
– Przez ostatnie lata przelewałem wszystkie namiętności w muzykę, choć tak naprawdę chciałem przelać je właśnie w ciebie.
To wyznanie i czuły dotyk jego palców na piersiach przełamały ostatecznie jej opór, pozbawiły sił do obrony. Pragnienie przenikało ją ciemnymi falami. Całowała jego piersi, rozkoszowała się słonym smakiem jego skóry, drażniła językiem jego stwardniały sutek.
Justin drżał równie mocno jak Emily, wciąż nie mogąc uwierzyć, że jego najsłodsze sny zamieniają się właśnie w rzeczywistość.
Trzymać Emily nagą, w blasku księżyca, wiedzieć, że jej smukłe młode ciało należy wyłącznie do niego. Rozbudzać jej najskrytsze, najciemniejsze pragnienia rozgorączkowaną pieszczotą. Wsunąć się w jej cudowne wnętrze, posiąść ją, rozkoszować się każdym ruchem, równie głębokim i naturalnym jak uderzenia fali o brzeg. Zupełnie jakby czas cofnął się do tamtej wietrznej nocy i dał mu cenny prezent, który, jak mniemał, utracił już na zawsze. Teraz dar ów był o tyle cenniejszy, że znał już jej nieugięty charakter, czystą, dziecięcą radość, błyskotliwe poczucie humoru. Nie była już tajemniczą nimfą wyrzuconą przez morze. To była jego Emily, lśniąca nić melodii owinięta wokół jego serca.
Zręczne palce Justina rozsupłały węzeł chusty. Nim mogła zaprotestować, kolorowa tkanina rozwinęła się i opadła na piasek, odsłaniając jej piersi w całej ich pogańskiej okazałości.
Emily czuła, jak jej sutki twardnieją pod pieszczotliwym dotykiem wiatru i rozpalonym spojrzeniem Justina. Poczuła się nagle zupełnie bezbronna, skazana na jego łaskę i niełaskę. Zadrżała, przejęta nieokreśloną obawą i radością jednocześnie.
Objął ją ramieniem, przytulił do swej twardej piersi.
– Co się stało? Przestraszyłem cię?
Słyszała bicie jego serca, głośny i jednostajny rytm życia.
– To wszystko stało się tak szybko...
– Szybko? – Ujął jej podbródek i podniósł ku sobie. – Czekałem na to przez całe życie.
Zachłysnęła się głośno, odpowiadając ni to śmiechem, ni to płaczem.
– Ja też. Gdybyś tylko wiedział... – Nie dbając już dłużej o to, czy oddawała się zemście czy szaleństwu, wplotła palce w jego włosy, przyciągnęła jego usta do siebie i pocałowała z ogromną namiętnością dorównującą jego własnym pragnieniom.
Jęcząc cicho, Justin opadł na kolana, pragnąc całym sercem czcić ołtarz jej rozkoszy. Gładził delikatny jedwab jej piersi, krągłe biodra, dziwił się nieustannie cudownemu kontrastowi ich ciał. To, co u innych kobiet było czymś zwykłym, teraz wydawało mu się egzotyczną tajemnicą. Ciało Emily pełne było takich tajemnic, które pragnął odkryć i poznać.
Sięgnął pod jej spódnicę, przesuwał dłońmi w górę łydek i ud, by dotrzeć do nagiej krągłości pośladków. Jego kciuki zsunęły się niżej, by sycić się miękkością jej ciała w tych miejscach, gdzie kości i mięśnie czyniły jego ciało twardym jak stal.
Zadrżała pod jego dotykiem, nie cofnęła się jednak, nawet gdy jego palce dotarły do delikatnego runa osłaniającego sedno jej kobiecości. Jeszcze nie, nakazywał sobie w myślach Justin. Za szybko. Ułożył swój rozpalony policzek między jej piersiami i pozwolił, by owiała go chłodna bryza. Modlił się, by choć trochę zdusiła ogień pożądania płonący w jego lędźwiach. Emily zbyt dobrze już znała pospieszne, niezdarne i egoistyczne poczynania podrostków. Dzisiaj miała dowiedzieć się, dokąd może zawieść ją prawdziwy mężczyzna.
Przywarł ustami do jej piersi, ssał łapczywie delikatną koralową krągłość. Emily wygięła się w łuk pod tymi pocałunkami, wyszeptała jego imię.
Justin nie potrzebował już bardziej jednoznacznego zaproszenia. Wziął ją na ręce i zaniósł do piaszczystej przystani między dwiema niskimi wydmami. Kiedy ułożył ją na piasku, wsłuchany w nieustający szum morza łudził się nadzieją, że ta noc może trwać wiecznie. Bez słowa zsunął spódnicę z bioder Emily i odrzucił na bok.
Patrzył na nią tak, jak tamtej pierwszej nocy, oczarowany kształtem jej ust, błyszczącymi oczami. Dziś wydawała mu się raczej aniołem niż nimfą. Jej nagość budziła w nim gwałtowne pożądanie, pragnienie posiadania, które stulecia surowych obyczajów i wychowania powinny już dawno wykorzenić z duszy cywilizowanego człowieka. Zbyt długo tłumił w sobie te emocje. Fala pożądania, czułości i prymitywnej zazdrości uderzyła mu do głowy, oszołomiła niczym dzban rumu.
Emily wstrzymała oddech, kiedy wygłodniałe spojrzenie Justina błądziło po jej ciele, by wreszcie zatrzymać się na ciemnym trójkącie pomiędzy jej nogami.
– Justinie?
Szybko podniósł ku niej wzrok, jakby zawstydził się własnej śmiałości. Wyglądało to bardzo zabawnie, Emily jednak była zbyt wystraszona, by to dostrzec.
– Mhm? – mruknął w rozmarzeniu.
– Jesteś pewien, że twoi przodkowie nie byli Maorysami?
Kiedy odpowiedział jej powolnym, zmysłowym uśmiechem, ogarnęła ją fala gorąca. Sięgnął w dół i rozpiął pierwszy guzik spodni w geście tak mało romantycznym i tak pełnym męskiej pewności siebie, że Emily musiała stłumić chichot.
– Może Maorysi wiedzą coś, o czym my nie mamy pojęcia. Dlaczego miałbym nie korzystać z rozkoszy twego cudownego ciała?
Jego ciało przesłoniło księżyc, kiedy pochylił się nad nią i wsunął język głęboko w jej usta. Czuła morską sól na jego wargach. Bawiła się jego włosami, owijała je wokół palców, kiedy on przesuwał się niżej, kiedy ocierał zębami o szczyty jej piersi i zanurzał język w jej pępku. Jęknęła cicho, czując, jak poniżej otwiera się w niej dziwna pustka, zacisnęła uda, choć jednocześnie coraz mocniej go pragnęła.
Kiedy wsunął palce w wilgotny jedwab między jej nogami, Emily przeżyła prawdziwy szok. Wiedziała, że nie powinna pozwolić, by jej tam dotykał – to było coś skandalicznego, grzesznego. On jednak pieścił ją z ogromną czułością, niewyczerpaną cierpliwością, rozniecał w niej prawdziwe płomienie pożądania. Rozkosz krążyła w jej żyłach, upajała ją, wypełniała błogim ciężarem nogi, aż rozsunęła je powoli pod upartym naciskiem jego rąk.
Zamierzała posłużyć się swym ciałem, by go upokorzyć, uczynić zeń swego niewolnika, a tymczasem leżała tutaj, podległa jego dotykowi, wijąc się i błagając o spełnienie, którego nie potrafiła nawet nazwać. Gwiazdy zamieniły się w błyszczące okruchy szczęścia. Zacisnęła palce na jego twardych, muskularnych ramionach.
Justin rozsunął wilgotne płatki ciała Emily, jakby był to najdelikatniejszy z tropikalnych kwiatów. Pocierał nosem o jej podbrzusze, pławił się w upajającym zapachu wyzwolonym przez jego pieszczoty. Wiedziony cichymi jękami, które wydobywały się z jej gardła, i kurczowym uściskiem jej dłoni, rozcierał powoli gęstą rosę na maleńkim wzniesieniu ukrytym wśród jej loków, po czym wsunął palec głęboko w samo sedno jej kobiecości.
Krzyknęła.
Emocje, które w niej wyczuwał, doprowadzały go do szaleństwa. Nigdy jeszcze nie spotkał się z czymś podobnym, nawet u kobiety, którą kiedyś zamierzał poślubić. Ta świadomość przeniknęła jego ciało upojnym dreszczem, choć jednocześnie wzbudziła straszliwe podejrzenie w oszołomionym umyśle. Uniósłszy lekko głowę, by móc patrzeć w jej twarz, wysunął palec, potem delikatnie włożył go z powrotem. Skrzywiła się i zagryzła wargę, by stłumić krzyk.
Przez chwilę jego duszą targały dwie przeciwstawne siły. Wreszcie jednak, z ciężkim westchnieniem uwolnił swą ofiarę, pochylił się i oparł dłonie na piasku po obu stronach jej głowy.
– Emily?
Otworzyła oczy i ujrzała jego twarz ledwie kilka centymetrów nad swoją. Jego oczy płonęły nawet w ciemnościach.
– Tak?
– Wcale nie jesteś taka zła, jak mi opowiadałaś, prawda?
– Oczywiście, że jestem! – odparta z oburzeniem. – Wszyscy nauczyciele mówili, że jestem okropna.
Justin po raz kolejny westchnął ciężko.
– Dobrze, ujmę to inaczej. Ta kompromitująca sytuacja, w której znaleziono cię wraz z synem ogrodnika... czy zechciałabyś ją opisać?
– Możemy porozmawiać o tym później?
Boże, jak chętnie przystałby na tę prośbę! Znacznie później. Kiedy będzie uspokajał pieszczotami jej nasycone ciało.
– Nie, musimy porozmawiać o tym teraz. Jak to wyglądało? Westchnęła z irytacją.
– No dobrze. On leżał na ziemi, cały zakrwawiony a ja stałam nad nim, z widłami w ręce. – Justin jęknął głucho i opuścił głowę. – Nie powinien był wsadzać mi języka do ust. To był bardzo niemiły chłopiec. Miał gruby język, jak robak. Nie zabiłam go, naprawdę. Tylko lekko zraniłam.
Justin obawiał się, że jego rany są śmiertelne. Powoli podniósł głowę.
– Jeszcze jedno pytanie, moja droga. Od jak dawna jesteś bez mężczyzny?
Teraz to jej zabrakło tchu. Zatrzepotała nerwowo powiekami.
– Osiemnaście lat – wymamrotała.
Justin wyrzucił ręce do góry . Chciał krzyczeć z rozpaczy i śmiać się jednocześnie. Gwiazdy migotały doń szelmowsko.
Po chwili przemówił ponownie, starannie dobierając słowa.
– Czy ty w ogóle wiesz, jak mężczyzna kocha się z kobietą? Usiadła prosto, kryjąc piersi za podniesionymi kolanami.
– Oczywiście, że wiem – odparła z oburzeniem. – Mężczyzna wsadza...
Justin zakrył jej usta dłonią. Lekcja anatomii ujęta w rzeczowe określenia Emily była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował w tej chwili. Czuł pod palcami miękkość jej ust, widział, że jej lśniące oczy mogą za chwilę spłynąć łzami. Jak mógł opisać bolesną radość, którą przyniosło mu jej nieśmiałe wyznanie?
Cała męska próżność i hipokryzja, którymi tak przecież pogardzał, wezbrały w nim ogromną falą, przebiły się przez mgłę pożądania i postawiły mu przed oczami wizję zrodzoną w jego sercu: powozy sunące powoli drogą wśród zielonych angielskich pól, ich dachy przyozdobione białymi girlandami i kwiatami; dzwonki niosące radosną melodię przez czyste wiosenne powietrze: Emily odziana w białą atlasową suknię, jej oczy ukryte nie za zasłoną mgieł, lecz za lśniącą tkaniną woalki.
Nadzieja. Nadzieja na przyszłość.
Przesunął wierzchem dłoni po jej policzku. Życie podarowało mu w końcu coś czystego i prawdziwego, a on nie miał sumienia, by to splamić.
– Co się stało, Justinie? Nie chcesz mnie?
Zamiast odpowiedzi z jego ust wyrwał się bolesny jęk. Gdyby odważył się wziąć ją w ramiona, nie miałby dość sił, by wypuścić. Odsunął się od niej, przywarł do powierzchni piasku, modląc się, by ta szorstka rzeczywistość pozwoliła mu wyrwać się z zaklęcia jej nagości. Próbował skupić myśli na czymś zupełnie innym, na Piątej Symfonii Beethovena, na koncertach d-moll Bacha czy nawet na Marszu Żałobnym Chopina, lecz ona była jedyną melodią, która rozbrzmiewała mu w uszach.
Emily wpatrywała się w szerokie, brązowe plecy Justina, zawstydzona własnym, żałosnym pytaniem. Nie chcesz mnie?
Kiedy cisza przeciągała się w nieskończoność, w jej głowie rozbrzmiał inny, syczący i złośliwy głos.
On cię nie chce. Nikt cię nie chce.
Doreen miała rację. Zawsze odwracał się do niej plecami. Lecz to było gorsze. Pozostawił jątrzącą, rzuconą na pastwę nocnego wiatru, nagą, zhańbioną na ciele i duszy. Ciemność już jej nie otulała, lecz wisiała nad nią jak posępna chmura, gwiazdy były odłamkami lodu, obojętnymi na jej los. Poczuła się samotna, zdana jedynie na siebie.
Otarła nos wierzchem dłoni. Znajomy gniew okrył jej ból niczym tarcza.
– Nie musisz mi niczego wyjaśniać. Moja przyjaciółka ostrzegała mnie, że większość mężczyzn nie lubi kochać się z dziewicami. Są niezdarne, przewidywalne i do tego zawsze płaczą. – Otarła kolejną gorącą łzę. – Jak ja teraz.
Justin odwrócił się raptownie, zaszokowany goryczą przepełniającą jej głos. Jak mogła przypuszczać, że uważa ją za niezdarną? Czy przewidywalną? Była niezdarna jak tygrysica, przewidywalna jak letnia burza na morzu. Patrzył, sparaliżowany niedowierzaniem, jak wstaje z piasku, podnosi spódnicę.
– Zapomnimy o tym, co tu się wydarzyło, prawda? Jeśli chcesz, przyślę ci tu twoją kochaną Rangimarie, ona już będzie wiedziała, jak się tobą zająć. Jestem przekonana, że ma ogromne doświadczenie. I z pewnością sporo nauczyła się od potężnego, wspaniałego Pakehy.
Cofała się, nie okrywając nawet swej nagości spódnicą. Blask księżyca obmywał jej lśniącą skórę, barwił srebrem piersi. Justinowi zakręciło się w głowie, kiedy wyobraził sobie, jak wchodzi do obozu Maorysów w całej swej nagiej wspaniałości i rzuca pogardliwe zaproszenie Bogu ducha winnej Rangimarie. Szybko poderwał się z ziemi.
Emily wyciągnęła przed siebie rękę, jakby chciała go powstrzymać.
– Nie martw się. Nie narobię ci kłopotów. Nigdy nie chciałam być dla nikogo ciężarem. A szczególnie dla ciebie.
Odwróciła się i poderwała do ucieczki. Justin rzucił się za nią, bez trudu dogonił i przewrócił na ziemię, wzbijając przy tym fontannę piasku. Nie przypuszczał, że będzie z nim walczyć, ona jednak broniła się jak lwica, kopała go, drapała paznokciami. Przeklinała go przez łzy, obrzucała wyzwiskami, które nawet Nicholasa przyprawiłyby o rumieniec wstydu.
Posapując z wysiłku, pochwycił wreszcie jej ręce i przycisnął do piasku, unieruchamiając ją ciężarem swego ciała. Całował jej wilgotne rzęsy, słone krągłości policzków, kąciki drżących ust.
– Nie widzisz tego, aniele? Nie widzisz, jak bardzo cię pragnę?
Z jej ust wyrwał się cichy szloch. Przesunął jej rękę w dół. Opierała się, nie mogła jednak równać się z jego siłą.
– Dotknij mnie – rozkazał chrapliwie. – Dotknij mnie, a potem powiedz, że cię nie chcę.
Przycisnął jej dłoń do swych spodni, do pełnej twardej męskości.
Płomień wściekłości w jej oczach powoli przygasał, ustępując miejsca nieśmiałemu zdumieniu i zaciekawieniu.
– Ojej – wyszeptała, a jej palce objęły go niczym aksamitne płatki.
Wstrząsnął nim dreszcz bolesnej rozkoszy,
– Ojej! – powtórzyła. Choć raz udało mu się odebrać jej mowę.
Jej niewinność obmyła go niczym wiosenny deszcz. Ucałował czule jej piegowaty nos.
– Jeszcze żadna kobieta nie reagowała na mnie w ten sposób.
– Kobieta? Nie dziecko? – Pieściła go, zniewalała swym dotykiem i spojrzeniem ciemnych, pytających oczu.
Pokręcił głową.
– Nie kobieta. – Pocałował jej czoło, na którym pojawiły się pierwsze oznaki gniewu. – Bogini.
Włożył język w jej usta i wsunął się mocno w konchę jej dłoni, pozwalając sobie na jedną chwilę bezwstydnej przyjemności. Potem, ignorując jej protesty, odciągnął jej rękę, przytulił do swych ust i całował po kolei wszystkie palce i wnętrze dłoni.
Wreszcie podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy.
– Chcę, byś mi coś podarowała, moja bogini.
– Co tylko zechcesz – wyszeptała.
Kuszące wizje, jakie wywołało w jego głowie to krótkie przyzwolenie, zachwiały na moment jego determinacją. Starając się zapanować nad rozbudzoną wyobraźnią, splótł jej palce ze swymi i mocno je uścisnął.
– Czas. Potrzebuję czasu.
– Czasu? – powtórzyła Emily. Myśli krążyły po jej głowie w szalonym kołowrocie. Czas? Ile czasu potrzebował ten człowiek, by ją pokochać? Dekady? Całego życia? Zabrał jej już siedem lat. Czas zamknięty w złotej kopercie zegarka. Czas odmierzany na jego piersiach. Czas zastygły w wyblakłym portrecie szczęśliwego dziecka.
Odgarnął włosy z jej twarzy.
– Potrzebuję czasu, by uporządkować sobie życie. Zbyt długo już uciekałam przed przeszłością.
Emily musiała zamknąć oczy, by nie dostrzegł w nich błysku ironii. Co zrobiłby, gdyby powiedziała mu, że ta przeszłość leży właśnie pod nim, naga i drżąca?
Uniosła powieki, starając się zachować obojętny wyraz twarzy.
– A kiedy twoje życie będzie już uporządkowane?
– Ty dowiesz się o tym pierwsza. Obiecuję.
Pochylił się nad nią, ich usta spotkały się w delikatnym, słodkim pocałunku. Emily objęła go za szyję, przyciągnęła mocno do siebie, jakby miał to być ich ostatni pocałunek.
Jęcząc cicho, Justin odsunął się od niej, przetoczył na plecy i wciągnął ją na siebie.
– Jak na mężczyznę, który mnie nie lubi, jesteś niezwykle miły – zauważyła.
Pogłaskał ją po włosach i przemówił tonem pozbawionym choćby cienia uśmiechu:
– Powiedziałem, że cię nie lubię. Nigdy nie mówiłem, że cię nie kocham.
Justin nie mógł spać. Nie była to jednak bezsenność człowieka dręczonego koszmarami. Jego ciało przepełnione było energią, nową nadzieją. Czuł się tak, jakby ktoś otworzył przed nim drzwi, ukazując mu słoneczny świat, świat wielu planów i możliwości. Patrzył, jak nadchodzący świt powoli przepłasza ciemność, pokrywa niebo bladą różowością. Morze było nieruchome i gładkie niczym lustro, które nie widziało jeszcze żadnych brzydkich obrazów.
Przyciągnął Emily bliżej do siebie, smakując dotyk jej cudownie gładkiej skóry. Wyglądała tak dziecinnie, kiedy spała z lekko rozchylonymi ustami. Było mu trochę wstyd, że pragnie jej aż tak bardzo, nie mógł jednak zdusić rosnącego w nim pożądania. Zaklął cicho.
Wkrótce, obiecał sobie w myślach. Wkrótce będzie się tak budził każdego ranka, spleciony w uścisku z Emily na... podłodze. Podłodze? Będzie musiał jak najszybciej zbudować w chacie łóżko. Będzie musiał zbudować nową chatę. Z oddzielnym pokojem dla Penfelda, w pewnym oddaleniu, oczywiście, od ich własnej sypialni. I z jeszcze jednym pokojem, pełnym słońca, ozdobionym lalkami i perkalem.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu, który cisnął mu się na usta. Jak zareaguje Emily, kiedy powie jej, że zaczną swe nowe życie z córką? Twierdziła, że nie cierpi dzieci, widział jednak, jak bardzo lubią ją Kawiri i Dani. Traktowała ich jak łudzi, a nie lalki.
Ogarnął miłosnym spojrzeniem jej twarz. Nauczyła go tak wiele w tak krótkim czasie. Wkroczyła odważnie w jego życie, z odwagą i energią stawiała czoło jego wyzwaniom. Naprawdę wiele jej zawdzięczał.
Miał już dość uciekania przed życiem. Nie zamierzał dłużej ukrywać się przed rodziną, przed dziedzictwem czy nawet przed dzieckiem, które czekało na niego w Anglii. Kiedy wrócą do chaty, napisze do ojca i poprosi go o opiekę nad Claire Scarborough, dopóki on nie będzie mógł zająć się tym osobiście. Gorzka myśl zakłóciła na moment jego radość. Ojciec z pewnością łatwiej by go zrozumiał, gdyby było to dziecko jakiejś kochanki, a nie zobowiązanie wynikające z obietnicy danej umierającemu przyjacielowi.
Emily poruszyła się, musnęła ustami jego piersi. Wszelkie wątpliwości zniknęły nagle pod jej dotykiem. Justin znów poczuł się pewny siebie, nie dręczyły go już wyrzuty sumienia i próżne żale, jakby jej niewinność zmyła jego ciemne grzechy.
Jego myśli wcale jednak nie były czyste i niewinne, kiedy Emily przeciągnęła się z kocią gracją, ukazując mu swe cudowne ciało w całej okazałości. Nie przejmował się tym jednak zbytnio. Z pewnością nawet najszlachetniejsi dżentelmeni pozwalają sobie na odrobinę swobody w obecności kobiety, którą zamierzają poślubić.
Ktoś głaskał Emily jak małego kotka. Nie otwierała oczu w obawie, że wtedy pieszczota ustanie. Senne zadowolenie zmieniało się w prawdziwą radość, rozkoszny dotyk był zupełnie bezinteresowny, nie żądał od niej niczego, lecz dawał jej tylko przyjemność – czyste, delikatne pieszczoty. Próbowała wstrzymać oddech, nie mogła jednak zapanować nawet nad tym.
Justin nie grał na pianinie od lat, panował jednak nad Emily z mistrzowskim wyczuciem, wykorzystywał swe zręczne, długie palce, by przywieść ją na skraj ekstazy.
Stłumił jej okrzyk pocałunkiem, gdy pod jego dotykiem oddała się całkowicie najwyższej rozkoszy.
Powoli uniosła powieki. Justin pochylał się nad nią, oddychał ciężko, jego uśmiech wyrażał zarówno dumę, jak i pełne oddanie.
– Co to było? – spytała, z trudem łapiąc powietrze.
– Huragan? Trzęsienie ziemi? – podsunął. Zamrugała powiekami, zdumiona.
– Czy to było legalne?
– Prawdopodobnie nie. I do tego niemoralne. Obawiam się, że bezwstydnie cię wykorzystałem.
– Czy zostałam skompromitowana? Musnął jej usta w lekkim jak wiatr pocałunku.
– Jeśli zechcę cię skompromitować, będziesz o tym wiedziała. Obiecuję.
Podnieśli się powoli, niechętnie opuszczając swe piaszczyste schronienie. Justin poszedł szukać chusty Emily ta zaś siedziała na piasku, osłaniając dłońmi nagie piersi. Poranny wiatr rozwiewał jej włosy. Patrzyła na morze, walcząc z ogarniającym ją strachem. Jak mogła być tak naiwna, by uwierzyć, że może zawładnąć duszą Justina, nie tracąc przy tym własnej?
Wrócił po chwili, niosąc przed sobą jej chustę niczym flagę. Uparł się, że sam ją zawiąże, a kiedy to robił, całował czule jej kark. Emily jęknęła bezradnie, czując, jak jego męskość ociera się ojej pośladki.
– Normalne poranne zjawisko? – spytała z uśmiechem.
Sięgnął do przodu, by dotknąć jej piersi przez cienką tkaninę.
– Zgadza się. To nie ma nic wspólnego z tobą.
– Kłamca – wyszeptała, wtulając się w niego.
– Prowokatorka – odparował, przygryzając delikatnie płatek jej ucha.
Justin pogwizdywał wesoło, gdy szli, trzymając się za ręce, po błyszczącej, obmytej światłem poranka plaży. Fale uderzały cicho o brzeg. Samotna mewa wzbiła się w błękit nieba.
– Myślałem o budowie nowego domu – wyznał nieśmiało. – Nie chaty, ale prawdziwego domu z polerowaną podłogą i dużymi oknami. Nie chcę, żeby było w nim ciemno i ponuro jak w domu, w którym się wychowałem.
Emily była dziwnie milcząca, choć ściskała jego dłoń z taką siłą, że obawiał się o całość swych palców. Przypisał to zachowanie wydarzeniom minionej nocy, jej nowej nieśmiałości. Uśmiechnął się na tę myśl. Nieśmiałość była ostatnią cechą, jaką przypisałby Emily. Miał nadzieję, że wkrótce się z tym rozprawi. Oczywiście zamierzał dochować ślubów czystości, które złożył przed samym sobą, ale to nie oznaczało, że nie może dać jej przedsmaku tego, co czeka ich po ślubie. Tygodnie oczekiwania na odpowiedź ojca mogły być dla niego męczarnią, ale bywają i słodkie męczarnie.
Kiedy wyszli zza zakrętu i ujrzeli wreszcie plażę przed ich domem, Emily ścisnęła jego palce tak mocno, że Justin skrzywił się z bólu.
– Ostrożnie, kochana. Być może kiedyś zechcę jeszcze pograć na pianinie. Albo... – Pochylił głowę, by wyszeptać jej do ucha jakąś bardziej kuszącą propozycję, umilkł jednak, ujrzawszy ogromny parowiec zacumowany w głębokiej zatoce.
Słońce odbijało się od wielkich liter wypisanych na jego kadłubie. FLOTA HANDLOWA WINTHROP.
13
Zawsze chciałem dla Ciebie tego, co najlepsze...
Parowiec kołysał się lekko na falach, przysadzisty, brzydki, zupełnie nie przystający do kryształowej gładzi morza. Choć stał na kotwicy, z wielkich kominów wydobywały się kłęby dymu, jakby w jego wnętrzu chrapała jakaś straszliwa bestia ziejąca ogniem. Czarne opary wypełniały powietrze gryzącym smrodem. Justin ścisnął dłoń Emily równie mocno, jak ta przed chwilą uścisnęła jego rękę. Emily czuła, że lodowaty strach chwyta ją za gardło.
Na widok obcego statku Maorysi uciekli do swego obozu, zostawiając na plaży jedynie puste muszle i ślady po ogniskach.
– Do diabła – mruknął Justin. – Powinienem był być tu z nimi, uspokoić ich.
Kilkanaście kroków dalej na plaży spoczywała niewielka drewniana łódka. Obok niej siedzieli dwaj żeglarze, paląc fajki i gawędząc ze sobą leniwie. Jeśli parowiec wyglądał dziwnie na tle dziewiczego morza i nieba, to ta scena była wręcz absurdalna. Emily zapewne roześmiałaby się na ten widok, gdyby przerażenie nie odebrało jej głosu.
W pewnym oddaleniu od łodzi, na piasku, stał rozkładany drewniany stolik, przykryty śnieżnobiałym obrusem, na którym pyszniły się lśniące porcelanowe filiżanki oraz dymiący czajnik Penfelda. Przy stoliku siedzieli trzej mężczyźni odziani w czerń, przygarbieni niczym czarne ptaki. Ujrzawszy nadchodzącego Justina, Penfeld zerwał się na równe nogi i oblał ceglastym rumieńcem, jakby ktoś przyłapał go na jakiejś wstydliwej czynności.
Wraz z nim wstał gruby mężczyzna w wysokim kapeluszu. Jego towarzysz pozostał na miejscu, najwyraźniej nie chcąc sobie przerywać posiłku.
– Dzień dobry! – zawołał z daleka, nabijając coś na widelec. – Ma pan ochotę na śledzia?
– Nie, dziękuję – odparł Justin. – Czy mogę panom w czymś pomóc?
– Mamy taką nadzieję – odrzekł gruby mężczyzna i wyciągnął do Justina rękę. – Thaddeus Goodstocking, do usług.
Justin z wyraźną niechęcią wypuścił dłoń Emily i przywitał się z mężczyzną, choć nie podał swego nazwiska. Jego twarz wyrażała czujność.
– A ja jestem Bentley Chalmers. – Mężczyzna siedzący za stołem otarł wąsy serwetką. – Pański doskonały lokaj był tak uprzejmy i poczęstował nas filiżanką herbaty.
Penfeld przesuwał się powoli w stronę Justina, jakby wymykając się z wrogiego obozu. Emily jednak wcale nie winiła go za to, że dał się uwieść porcelanowej zastawie gości, ich solonym śledziom i londyńskim plotkom.
Obaj mężczyźni pocili się jak myszy w swych grubych angielskich ubraniach. Ten szczuplejszy był na tyle rozsądny, by zdjąć surdut i zawiesić go na oparciu krzesła. Emily szczerze współczuła panu Goodstockingowi. Pot spływał grubymi kroplami po jego skroniach, sztywny kołnierz wbijał mu się w podbródek.
– Mam nadzieję, że wybaczy pan nam to najście – powiedział. – Naprawdę nie chcieliśmy pana odrywać od miejscowych przyjemności. – Cała sympatia, jaką Emily żywiła dla Goostockinga, zniknęła w momencie, gdy zmierzył ją lubieżnym spojrzeniem.
Nagle uświadomiła sobie, jak wygląda, i wcale nie była to radosna myśl. Miała zmierzwione włosy, bose stopy oblepione piaskiem. Odziana tylko w spódnicę i chustę na piersiach, opalona na brąz, musiała wydawać się tym angielskim dżentelmenom zwykłą ladacznicą. W pierwszym odruchu chciała schować się za plecy Justina, szybko się jednak opamiętała – zbyt często musiała znosić upokarzające spojrzenia ludzi w czerni.
Justin zauważył wzrok mężczyzny, domyślał się także zapewne, co dzieje się w duszy Emily, uczynił bowiem krok do przodu, zasłaniając ją własnym ciałem. Spojrzał na pana Goodstockinga z królewską wyniosłością i chłodem.
– Jak przypuszczam, nie przybyli tu panowie tylko po to, by napić się herbaty.
Pan Goodstocking cofnął się, przeszyty lodowatym spojrzeniem Justina, pan Chalmers zaś wstał od stołu, uśmiechnął się pojednawczo i wziął do ręki paczkę owiniętą w skórę. Zupełnie zignorował Emily, co było w pewnym sensie bardziej upokarzające niż lubieżne spojrzenia Goodstockinga.
– Nie – przyznał. – Nie wybraliśmy się tu na piknik. Jesteśmy przedstawicielami księżnej Winthrop i szukamy mężczyzny, który zwie się Justin Connor.
Justin zawahał się na moment, Emily słyszała bicie własnego serca.
– Ja nim jestem – powiedział wreszcie, z wyjątkowo wyraźnym nowozelandzkim akcentem.
Goodstocking spojrzał na jego wymięte spodnie, bose stopy. Odchrząknął i wymienił spojrzenie ze swym towarzyszem.
Chalmers wręczył Justinowi paczkę, po czym zdjął swój melonik w pełnym czci ukłonie.
– Wasza Książęca Mość.
Penfeld zachłysnął się ze zdumienia. Emily nieświadomie zrobiła krok do tyłu.
Justin wpatrywał się w skórzany pakunek, który trzymał w dłoniach. Zachowanie Chalmersa mogło świadczyć tylko o jednym; ojciec Justina nie żył. Teraz on był księciem Winthrop.
Przesunął palcami po zniszczonej skórze, chciał wzbudzić w sobie nie tyle żal, co jakiekolwiek emocje. Czul jednak tylko ogromną pustkę. David Scarborough okazał mu więcej ojcowskich uczuć przez pół roku niż jego prawdziwy ojciec przez całe życie. Wreszcie poczuł żal, nie był to jednak smutek po utracie ojca, lecz świadomość wszystkich tych zaprzepaszczonych chwil, które mogli razem przeżyć, wszystkich straconych okazji.
– W tej paczce znajdzie pan listy od swej matki – oświadczył Chalmers. – Chce, by wrócił pan do Londynu i pomógł jej w zarządzaniu majątkiem pańskiego ojca. Potrzebuje pana.
Te dwa słowa zacisnęły pętlę na szyi Justina. Na krótką chwilę powrócił stary, duszący lęk, przygnębiające poczucie obowiązku. Teraz to on był właścicielem tego okrętu zacumowanego przy nowozelandzkim brzegu oraz floty żaglowców i parowców rozrzuconych po morzach i oceanach całego świata.
O nie, pomyślał. Tym razem wszystko wyglądało inaczej. Nie był już dzieckiem ani nawet zbuntowanym młodzieńcem. Teraz był panem na włościach. Nikt nie mógł powstrzymać go przed powrotem do Nowej Zelandii i założeniem własnego królestwa na słonecznym wybrzeżu Wyspy Północnej. Zatrudni ludzi, którzy zajmować się będą nudnymi szczegółami biznesu, podczas gdy on będzie wykorzystywał swoje wpływy i majątek według własnego uznania. Uderzył paczką w otwartą dłoń, ujrzawszy w niej teraz nie tyle nakaz egzekucji, co bilet do raju dla niego i Emily, szansę, by wynagrodzić wszystkie przykrości jego rodzinie i córce Davida.
Chalmers mówił dalej:
– Szukalibyśmy pana zapewne znacznie dłużej, gdybyśmy nie natrafili szczęśliwym trafem na detektywa, który znalazł pana, pracując na zlecenie panny Amelii Winters.
Justin nawet go nie słyszał. Myślał już o swym pierwszym spotkaniu z Claire Scarborough, modlił się, by starczyło mu odwagi, by potrafił spojrzeć jej prosto w oczy i powiedzieć prawdę o śmierci jej ojca. Zacisnął zęby, podejmując ostateczną decyzję. Z Emily u boku mógł dokonać wszystkiego.
Odwrócił się, chcąc opowiedzieć jej o swych planach.
Emily zniknęła.
14
Twoja matka nauczyła mnie, że szczęścia nie można kupić za pieniądze...
Emily rzuciła maty niebieski dzienniczek na stertę książek i związała je wszystkie szerokim rzemieniem. Jej ręce poruszały się same, jakby niezależnie od umysłu, układając i wiążąc, przygotowując kolejne bagaże. Zrolowała starannie koce, potem zaczęła owijać to, co zostało z porcelanowego serwisu Penfelda, w skrawki miękkiej flaneli. Nie zatrzymywała się ani na moment, dopóki nie natrafiła na pudełko zawierające zegarek ojca. Justin nie musiał już wysyłać go pannie Winters. Wkrótce przekona się także, że za całe złoto świata nie może kupić Claire Scarborough.
Podeszła do stołu i wyjęła symfonie Justina z ukrytej szuflady. Obok nich leżał tajemniczy dokument, który widziała kiedyś tylko przez krótką chwilę, odsunęła go jednak na bok. Nie interesowały jej już jakieś nadania, darowizny czy tajemnicze mapy. Kopalnia złota była równie martwa jak marzenia jej ojca.
Znalazła wreszcie to, czego szukała: listy Justina adresowane do Claire. Wyjęła je drżącymi rękami. Justin nigdy nie chciał się z nią nimi podzielić, mimo to należały do niej. Być może będą wszystkim, co jej po nim zostanie.
Na blat stołu padł cień Justina.
Emily wsunęła listy za spódnicę i przemówiła, nie odwracając głowy:
– Obawiam się, że nie będziesz w stanie zabrać wszystkich książek. Zatopiłbyś tę łódkę. Może nawet parowiec.
– Co ty wyprawiasz? – spytał.
– Pakuję – odparła, wkładając cukierniczkę do koszyka. Złożyła starannie obrus, starając się przy tym nie spoglądać w stronę Justina.
Usłyszała znajomy szelest pazurów na podłodze. Puszek wykorzystał okazję i wśliznął się przez uchylone drzwi do wnętrza chaty.
Wzięła do ręki kolejną filiżankę, modląc się, by nie zdradziły jej niezdarne ruchy.
– Jaszczurkę też lepiej zostaw tutaj. Wyglądałbyś dość dziwacznie, prowadząc ją na smyczy przez ogrody Kensington. Proponuję, żebyś zamiast niej kupił sobie porządnego buldoga.
Poczuła, że Justin zbliża się do niej. Filiżanka wysunęła się z jej dłoni, uderzyła o skraj stołu i roztrzaskała na drobne kawałki.
– Popłyniesz ze mną, Emily.
Przykucnęła i zaczęła zbierać kawałki porcelany. Tym razem było ich zbyt wiele, by mogła ponownie je posklejać.
– Nie – odparła cicho. – Nie popłynę.
Złapał ją za ramiona, podniósł i odwrócił ku sobie.
– Dlaczego?
Pochyliła głowę, obawiając się, że ujrzy w jego oczach odbicie własnego bólu.
– Nie mogę wrócić do Anglii z tobą.
Milczał przez dłuższą chwilę. Słyszała niemal tryby obracające się w jego umyśle.
– Jeśli masz jakieś zatargi z prawem, Emily, pomogę ci. Teraz jestem wpływowym człowiekiem. Będę miał do dyspozycji całą armię adwokatów.
Roześmiała się słabo.
– I pewnie jeszcze kilku sędziów.
Wbił palce w jej ramię.
– Co to miało być? Próbka wisielczego humoru? Uniosła wreszcie głowę, spojrzała mu w oczy i starając się zapanować nad drżącym głosem, oświadczyła:
– Nie popłynę z tobą, chyba że mnie zwiążesz i zabierzesz na ten statek siłą.
Justin miał ochotę zrobić właśnie to, o czym mówiła. Kiedy jednak patrzył na nią, nie widział jej bladej i przygnębionej, nie widział jej taką, jaka była w tej chwili. Przed oczami miał obraz roześmianej dziewczyny biegnącej po plaży z gromadą dzieciaków. Śmiała się radośnie, zwracając piegowatą twarz ku słońcu, potrząsając rudymi lokami. Widział ją tańczącą przy ognisku, szczęśliwą, pochłoniętą bez reszty rytmiczną maoryską pieśnią. Choć starał się jak mógł, nie potrafił wyobrazić jej sobie w zimnym Londynie, bladej i smutnej, uwięzionej pod posępnym zimowym niebem.
Przeniknął go smutek głębszy, bardziej dojmujący od tego, który wywołała wiadomość o śmierci ojca. Emily miała rację. Nie pasowała do Londynu tak jak i on. Jej miejsce było tutaj, w blasku słońca, pośród słodkich melodii i oddanych Maorysów. Choć wydawała się niezłomna, w rzeczywistości była dzikim kwiatem, który, przesadzony w inne miejsce, z pewnością by uwiądł.
Cofnął się o krok, przeczesał dłonią włosy. Gdyby nie dziecko Davida, zostałby tutaj. Nie mógł jednak ofiarować Emily serca wolnego od smutków z przeszłości, dopóki nie spłaci starego długu.
– Muszę tam popłynąć. Nie mam wyboru.
– Wiem.
Dlaczego nie płakała? Dlaczego nie padła mu do stóp, nie błagała, by został? Jej przeklęta duma raniła jego duszę, rozrywała ją na dwoje. Ogarnął go nagle ogromny żal. Powinien był wziąć ją tej nocy, przypieczętować ich związek. Jakżeby się cieszył, gdyby po powrocie zastał ją pląsającą wśród fal, z jego dzieckiem ukrytym w krągłym brzuchu!
– Wrócę za kilka miesięcy. Zostawię z tobą Penfelda.
– Nie możesz. Złamałbyś mu serce. Nigdy by ci nie przebaczył, gdyby nie mógł wybrać się na zakupy na Fleet Street. Jeśli chcesz, możesz powierzyć mnie opiece Triniego, ale zapewniam cię, że doskonale potrafię zatroszczyć się sama o siebie.
Justin parsknął z irytacją.
– I mówi to kobieta, która wypadła z łodzi na środku Morza Tasmańskiego?
Emily wzruszyła ramionami.
– Zaplątałam się we własnej sukni. Justin roześmiał się bezradnie.
– Boże, Em, co ja zrobię bez ciebie? – Przeczuwając już przyszłą tęsknotę, wyciągnął ręce ku dziewczynie, by zamknąć ją w objęciach.
Odsunęła się do tyłu. W jej ciemnych oczach błyszczały łzy.
– Proszę, nie. Nie cierpię pożegnań.
To powiedziawszy, odwróciła się i wybiegła z chaty, zostawiając go wpatrzonego w pusty stół. Długo jeszcze nie mógł zrozumieć, jak poprzez jeden gest, poprzez kilka zwykłych słów mogła wypełnić jego serce tak przeraźliwą pustką.
Emily stała samotnie na skraju urwiska, wpatrzona w morze. W roztargnieniu wodziła palcami po drewnianej belce krzyża.
Ciepłe promienie słońca pieściły jej twarz. Zamknęła oczy. Wiatr przesuwał przez jej włosy swe delikatne palce, wypełniał uszy świeżą i czystą melodią. Jego piękno sprawiało jej ból. Kiedy jednak otworzyła oczy, wydały jej się równie suche i puste jak zwiędnięte pęki kwiatów ułożone pod krzyżem.
Czekała na Justina. Wiedziała, że przyjdzie. Widziała go wcześniej na plaży, jak żegnał się z Maorysami; obejmował Triniego, ściskał dłonie znajomych wojowników, podnosił Dani na ramiona, by po raz ostatni zabrać ją na krótką przejażdżkę.
Parowiec Winthropów wyglądał jak ciemna plama na mglistym lazurze oceanu. Justin milczał, wiedziała jednak, że stoi za jej plecami.
– Nienawidzę okrętów – powiedziała. – Zawsze zabierają bliskich mi ludzi.
– Ale i przywożą ich z powrotem.
Odwróciła się doń, tłumiąc dreszcz, jakby nagle zrobiło jej się zimno. Otworzyła szeroko oczy, głęboko wstrząśnięta. Nigdy nie widziała Justina w ubraniu innym niż jego zniszczone spodnie. Odziany w elegancki angielski strój wydał jej się jeszcze bardziej pociągający niż dotychczas. Nie miał surduta, lecz doskonałe skrojoną kamizelkę, okrywającą śnieżnobiałą koszulę. Emily ogarnęła fala czułości, kiedy pomyślała o młodym, śmiałym poszukiwaczu przygód, który przybył niegdyś do Nowej Zelandii, przepełniony nadzieją i marzeniami. Nie oddałaby jednak jednego siwego włosa z jego skroni, by zamienił się ponownie w tego człowieka.
Jego szczupła sylwetka doskonale prezentowała się w eleganckim ubraniu. Przestąpiła niepewnie z nogi na nogę, dziwnie onieśmielona.
– Nigdy nie widziałam cię w butach. Justin spojrzał z żalem na swe stopy.
– Okropnie cisną.
Wciągnęła powietrze, zamiast się jednak roześmiać, zaszlochała. Justin wyciągnął ku niej ręce. Wpadła w jego ramiona, wtuliła się niczym porzucone dziecko.
Przygarnął ją do siebie, jakby nigdy nie chciał jej wypuścić, całował jej nos, pocierał brodą o policzek, osuszał pocałunkami mokre od łez oczy.
Schował twarz w jej włosach.
– Wrócę po ciebie, Emily. Obiecuję.
Jej szczupłe ramiona zadrżały konwulsyjnie. Zacisnęła drobne piąstki na jego plecach w desperackim geście, Justin zaś zrozumiał coś, co zabolało go niemal równie mocno jak rozstanie z nią.
Nie wierzyła mu.
Powoli, z ociąganiem wyzwolił się z jej objęć. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki i wyjął małe pudełko.
– Niestety, nie mogę dać ci żadnego pierścionka. Mam tylko to. – Drżącymi rękami otworzył pudełko i wyciągnął lśniący złoty łańcuch.
Zegarek kołysał się między nimi, rzucał okruchy słonecznego blasku na zapłakaną twarz Emily. Wydała z siebie drżące westchnienie, kiedy założył jej łańcuch na szyję. Zegarek opadł na jej piersi, złoty krąg na tle opalonej skóry.
Ujął jej twarz w dłonie i złożył na jej ustach ostatni pocałunek, gorący, słodki, wypełniony obietnicą. Potem ruszył w dół zbocza, niemal biegnąc, spiesząc, by opuścić ją, nim osłabnie jego wola.
– Justinie Connor!
Zatrzymał się w pół kroku, odwrócił i przysłoniwszy oczy otwartą dłonią, spojrzał na szczyt urwiska.
Emily podskakiwała w miejscu jak piłka, wymachując rękami.
– Pokaż im, że jesteś najlepszym księciem, jakiego Anglia widziała! Lepszym niż książę Albert. Lepszym nawet niż książę Wellington. I powiedz panu Thaddeusowi Goodstockingowi, że jego ślina nie nadaje się nawet do czyszczenia twoich butów!
Nie musiał tego robić. Otyły agent stał obok łódki, czerwony ze złości i zakłopotania.
Justin dotknął palcami ust, a potem wyciągnął je ku Emily w niemym pozdrowieniu.
– Kup Penfeldowi nowy serwis! – krzyknęła, przystawiając dłonie do ust. – Porcelanę Wedgwooda z kwiecistymi wzorami.
Tubylcy patrzyli w milczeniu, jak Justin wchodzi do łódki. Za pomocą długich wioseł żeglarze odepchnęli ją od brzegu. Penfeld siedział skulony na dziobie, zaciskając kurczowo zbielałe palce na krawędzi burty. Justin nie miał odwagi na niego spojrzeć. Gdyby gruby podbródek służącego zadrżał choć odrobinę, Justin rzuciłby się chyba do wody i popłynął do Emily, choćby byli już w połowie drogi do Anglii.
– Nie zapomnij o buldogu! Będzie potrzebował obroży nabijanej ćwiekami. Nie pozwalaj mu wchodzić w kałuże. To nie są prawdziwe psy, raczej szczury z wielkim zębami. Nie przekarmiaj go... – Jej zachrypnięty głos cichł w oddali.
Wiosła przecinały wodę długimi, białymi bliznami, odpychały łódź coraz dalej od brzegu. Powietrze wypełniła smutna melodia, dźwięczna i słodka.
Powiedział Emily prawdę. Maorysi śpiewali zawsze, podczas każdej czynności.
Nawet w czasie pożegnania.
Na jego twarz padło chłodne, pytające spojrzenie Chalmersa, Justin jednak nawet nie mrugnął okiem. Wpatrywał się w samotną postać stojącą na skraju urwiska i pozwalał, by słona bryza osuszała łzy, nim te spłynęły mu z policzków.
Zmierzchało już, kiedy Emily zeszła z urwiska. Ostatnie promienie słońca rozpalały plażę ciepłą czerwienią. Bolesny ciężar wypełniał jej członki, powieki, gardło, serce jednak wydawało się równie puste i wyschnięte jak jej oczy. Po raz ostatni zrosiła łzami grób swego ojca. Piasek przyjął je do siebie, wchłonął, jakby nigdy nie spadły.
Listy, które zabrała z chaty, szeleściły lekko przy każdym jej ruchu. Przez ostatnie kilka godzin przeczytała je kilkakrotnie, jakby chciała nauczyć się ich na pamięć. Były to proste słowa skierowane do dziecka, pełne ciepła, humoru i czaru, które znajdowała w osobie Justina. Opisywał jej swe codzienne życie, piękno wyspy, przyjaźń z Maorysami, przytaczał też zabawne anegdotki ojej ojcu. Dzielił się z nią wszystkim, prócz tej intrygującej tajemnicy, która kazała mu zatrzymać listy przy sobie, zamiast wysłać je do Anglii.
Emily zwolniła, ujrzawszy Triniego, siedzącego na piasku. Nie chciała się z nim widzieć. Nie chciała widzieć nikogo. Najchętniej wpełzłaby do morza tak, jak kiedyś z niego wypełzła. Po chwili wahania przeszła obok Triniego bez słowa. Podniósł się z piasku.
– Dokąd pójdziesz?
Emily stłumiła jęk. Kiedy Trini używał tak krótkich i prostych słów, był śmiertelnie poważny. Powoli odwróciła się do niego.
– Jeszcze nie wiem. Ale na pewno nie zostanę tutaj.
– Co powiem Pakesze, kiedy tu wróci?
– Nie wróci. – Te gorzkie słowa wydobyły się z jej ust, zanim ich nie powstrzymała.
– A jeśli się mylisz? Wzruszyła ramionami.
– To już nie mój problem.
Na jego ustach pojawił się smutny uśmiech. Opuścił głowę i narysował coś stopą na piasku.
– Może wcale nie jesteś mądrzejsza od Maorysów. Szukasz utu, osobistej zemsty, za każdą krzywdę, każdą urazę.
– On zniszczył całe moje życie! – krzyknęła.
Emily zrozumiała, że nie chodziło jej wcale o utracone złoto. Nigdy. Nie mogła przebaczyć Justinowi, że złamał serce dziecka, które w niego wierzyło. I nie chciała sprawdzać, czy zrobi to po raz drugi. Czas pozbawił ją sił. Serce kobiety nie było tak wytrzymałe jak serce dziecka. Jeszcze jeden cios z pewnością by je zniszczył. Czuła, jak łzy napływają jej do oczu. Próbowała je powstrzymać, nie chcąc, by Trini widział, jak płacze. Nie chciała, by ktokolwiek widział jeszcze kiedyś jej łzy.
– Przypomina mi to coś, co powiedział kiedyś potężny Bóg Pakeh: „Zemsta należy do mnie".
– Nie tym razem, Trini. – Postukała palcem w złotą kopertę zegarka. – Tym razem zemsta należy do mnie. – Jego poważne brązowe oczy przypatrywały jej się z irytującą mądrością. Odwróciła się, machając ręką. – I tak tego nie zrozumiesz.
– Może rozumiem lepiej, niż ci się wydaje... Claire.
Emily zastygła w pół kroku, uderzona tym imieniem niczym biczem. Odwróciła się powoli, przypominając sobie wszystkie te chwile, kiedy wpatrywał się jak urzeczony w zegarek.
– Jak... Skąd?
Trini wyciągnął rękę. Dopiero teraz Emily zauważyła dzieci rozsiane pośród wydm. Ich twarze, zazwyczaj tak radosne i roześmiane, były teraz zadziwiająco poważne.
– Dani – odparł. – Poznała cię na portrecie w zegarku. Powiedziała, że jesteś zaginionym aniołem Pakehy, uwolnionym wreszcie ze straszliwego zaklęcia.
Dani się myli, pomyślała Emily, Padła tylko ofiarą jeszcze gorszego, potężniejszego zaklęcia. Drżącymi dłońmi otworzyła kopertę zegarka. Była pusta, portret zniknął. Po raz kolejny Justin zabrał ze sobą najlepszą cząstkę jej duszy.
Spojrzała pytająco na Triniego.
– Jak on mógł tego nie widzieć? Tubylec uśmiechnął się enigmatycznie.
– Pakeha widzi tylko to, co chce widzieć. Taki już jest. Kiedy Emily wpatrywała się tępo w zegarek, nad wydmy wzbił się jednostajny zaśpiew. Dzieci powtarzały wciąż jedno i to samo słowo. Claire. Wychodziły spośród wydm, otaczały ją. Emily opadła na kolana, wzięła w ramiona ciepłe ciałko Dani. Zacisnęła mocno powieki, wyobrażając sobie, że tuli dziecko, którego nigdy nie będzie mieć. Widziała go tak, jakby stał tuż obok – ciemne włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się nad fortepianem.
Otworzyła oczy. Trini pomógł jej wstać, spoglądając na nią z zatroskaną miną.
– Jak stąd wyjedziesz? Nie masz pieniędzy, żadnych środków.
Jej oczy zapłonęły gwałtownym blaskiem.
– Owszem, mam. Złoto mnie tu sprowadziło i złoto mnie stąd zabierze.
Z ust Triniego wyrwał się okrzyk grozy, kiedy zdjęła zegarek z szyi i jednym szarpnięciem rozerwała złoty łańcuch, ostatnią rzecz łączącą ją z Justinem Connorem.
Część II
Pęka szlachetne serce.
Dobrej nocy, słodki książę:
Niech aniołowie śpiewają ci do snu!
WILLIAM SHAKESPEARE
15
Oddałbym całe złoto Nowej Zelandii, by jeszcze raz móc ujrzeć uśmiech Twej mamy...
Londyn
Amelia Winters wzdrygnęła się, gdy huk zamykanych drzwi i gniewne męskie głosy zakłóciły ciszę panującą w jej domu. Zacisnęła mocniej palce na parapecie. Za oknem było szaro i ponuro, z ołowianego nieba padał śnieg z deszczem, okrywając cienką warstwą lodu maleńki ogród na otoczonym murem podwórzu. Amelia patrzyła przez chwilę na nagie krzewy róż. Ktoś powinien je przyciąć. Musiała odprawić ogrodnika, wręczając mu przy tym okrągłą sumkę, gdy zagroził, że wezwie konstabla po tym, jak Claire Scarborough dźgnęła widłami jego syna.
Drzwi za jej plecami zaskrzypiały lekko. Ktoś zaszurał nieśmiało nogami na zniszczonym dywanie.
– Przyjechał książę Winthrop, proszę pani. Chce się z panią zobaczyć.
– Wprowadź go. – Tak jest, proszę pani.
Amelia uśmiechnęła się gorzko. Doreen zawsze mówiła cockneyem w chwilach zdenerwowania. Amelia pozbyła się tego nawyku wiele lat temu, gdy wyrwała się z dzielnicy biedy i założyła tę szkołę.
Podłoga zadrżała pod ciężkimi krokami. Tak mogły brzmieć kroki kata. Już od tygodnia cały Londyn aż huczał od plotek o powrocie młodego księcia, a Amelia wiedziała, że wcześniej czy później Winthrop zawita także do niej. Dziś okres zawieszenia wyroku dobiegł końca.
Otworzone z impetem drzwi uderzyły w ścianę. Do gabinetu wtargnęło zimne powietrze z korytarza. Amelia wyprostowała się i obróciła, w pewnym stopniu zadowolona, że wreszcie spotka się twarzą w twarz ze swym najgorszym koszmarem.
Nie cieszyła się jednak zbyt długo. Mężczyzna stojący w drzwiach z pewnością nie był kimś, kogo mogłaby łatwo przechytrzyć. Wysoki i szczupły, nie nosił kapelusza, a pod ciemną grzywą jego włosów błyszczały złowrogie płomyki oczu. Policzki i broda pokryte były kilkudniowym zarostem, jakby wciąż przebywał w jakiejś dziczy. Amelia słyszała plotki, że przez ostatnie siedem lat żył wśród kanibali. Teraz też patrzył na nią tak, jakby chciał pożreć jej kruche kości.
Zaniedbany gabinet jakby skarlał w jego obecności. Nagle wydało się jej, że pokój pełen jest ludzi. Przy drzwiach stała Doreen, jeszcze bledsza niż zwykle. Kilka kroków dalej znajdował się Barney, który przyglądał się gościom ze źle skrywaną wrogością. Szczupły nieznajomy, który zajmował miejsce przy boku księcia, uchylił kapelusza w niemym pozdrowieniu, lecz jego przyjazna na pozór mina ani na moment nie zwiodła Amelii.
Książę ruszył w jej stronę, poły jego długiego płaszcza zafalowały złowróżbnie. Amelia uświadomiła sobie, że pomimo siwych pasemek i cienkich zmarszczek w kącikach oczu Justin Connor jest młodszy, niż przypuszczała. Znacznie młodszy. I znacznie bardziej niebezpieczny. Zacisnęła nerwowo dłonie.
– Przyjechałem po swoją podopieczną – oświadczył, pochylając lekko głowę w karykaturze ukłonu. Jakiś mięsień na jego policzku drgnął nerwowo. – Panna Dobbins próbowała mi powiedzieć, że Claire nie mieszka już w tej szkole.
Amelia odkaszlnęła, próbując w ten sposób pokryć zdenerwowanie, bez rezultatu jednak. Bała się, że jego przerażające oczy spalą wszystkie zasłony, odkryją wszystkie jej oszustwa i paskudne prawdy.
– Obawiam się, że panna Dobbins ma rację.
– Domagam się więc wyjaśnień. Siedem lat temu mój partner, David Scarborough, zostawił pod pani opieką swoje jedyne dziecko, Claire. Dysponuję dokumentami, które to poświadczają.
– Ja też. Ale jak już powiedział panu mój personel, nie ma jej tutaj.
Justin potarł czoło, wdzięczny Bentleyowi Chalmersowi za obecność u jego boku. Lakoniczne wyjaśnienia tej kobiety doprowadzały go do szaleństwa. Przez cały tydzień zbierał się na odwagę, by wreszcie przyjść tutaj. Tydzień, podczas którego dręcząca bezsenność powróciła ze zdwojoną siłą. Tydzień przejeżdżania obok budynku w wytwornym powozie, zastanawiania się, które z rozświetlonych okien może należeć do Claire. Zostawił wszystko, by tu przyjść. Nawet Emily.
Do gabinetu wśliznęła się pokojówka z wiadrem węgla. Justin westchnął ciężko, zbierając resztki cierpliwości.
– W takim razie może zechce mi pani powiedzieć, gdzie mogę znaleźć Claire Scarborough?
Było to odbicie ognia czy też dostrzegł w oczach tej kobiety błysk złośliwej satysfakcji?
– Nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie jest ta dziewczyna. Uciekła wiele miesięcy temu.
Krew uderzyła Justinowi do głowy. Pokój pociemniał, potem stał się cały czerwony. Justin ruszył do przodu, nieświadom nawet, że ktoś chwyta go za ramię, że jakaś kobieta woła coś błagalnym tonem.
– Wasza Książęca Mość! – Tubalny głos Chalmersa, w którym krył się strach bliski histerii, przywołał go wreszcie do rzeczywistości.
Świat przed jego oczami powoli wracał do normalnych barw. Chalmers trzymał go za ramię, podczas gdy jakiś osobnik o wielkich uszach uczepił się jego nogi. Justin odtrącił go niczym natrętnego kundla. Młoda nauczycielka przyciskała chustkę do ust, by stłumić okrzyk, równie blada jak jej przełożona. Pokojówka kryła się gdzieś w tle, wpatrzona w niego szeroko otwartymi oczami.
Tylko Amelia Winters stała nieporuszona, jakby czekała na cios, a nawet tego chciała. Przerażony własnym zachowaniem, Justin opuścił rękę.
Wyłamując nerwowo palce, panna Winters zaczęła mówić szybko, jakby bała się, że zabraknie jej czasu.
– Robiłam wszystko, co w mojej mocy, ale to dziecko zawsze było uparte i zepsute. W ogóle mnie nie słuchała. Próbowałam wychowywać ją zgodnie z chrześcijańskimi zasadami dyscypliny i wstrzemięźliwości, ale ona wciąż była krnąbrna i niewdzięczna.
Justin zacisnął dłonie na oparciu krzesła, nie mogąc uwierzyć, że tak niewiele brakowało, by uderzył tę kobietę. Spóźnił się. Dziecko zniknęło. Znalazł się tak blisko celu tylko po to, by ją stracić, być może na zawsze. Jego własne tchórzostwo doprowadziło do tej sytuacji. Nie miał prawa obarczać winą tej starej żałosnej kobiety.
Jej głos bliski był histerii.
– Nawet przy moich ograniczonych środkach dałam jej najlepsze wychowanie, na jakie było mnie stać. Traktowałam ją jak własne dziecko!
– Kłamie!
Słowa te były niczym powiew wiatru w zatęchłym powietrzu gabinetu. Justin podniósł głowę. Wiadro z węglem przewróciło się na blachę przed paleniskiem. Młoda pokojówka podeszła do Justina, wycierając ręce o fartuch.
– Zamknij gębę, Tansy, albo ja ci ją zamknę – warknął Barney, ruszając w jej stronę.
Jednym płynnym ruchem Justin pochwycił laskę Chalmersa i uderzył nią w stół, blokując Barneyowi drogę. Ten pochylił głowę i rzucił mu spojrzenie pełne nienawiści.
Choć wzburzony, Justin nie mógł nie zauważyć, jak ładna jest młoda pokojówka. Spod jej białego czepka wypływały jedwabiste kosmyki czarnych włosów. Szary poplamiony * fartuch nie mógł ukryć apetycznych krągłości. Błękitne oczy pokojówki były pełne łez.
– Ta stara jędza kłamie. Traktowała dziewczynę jak niewolnika. Kazała jej nosić węgiel i pracować w kuchni od świtu do nocy. Kazała jej uczyć młodsze dziewczynki, żeby nie musiała płacić komuś innemu. Karmiła ją resztkami, tak jak mnie. Zawsze powtarzała jej, że znalazłaby się na ulicy, gdyby nie wspaniałomyślna i hojna panna Amelia Winters.
Pochwyciła jego dłoń, pokrywając ją smugami pyłu węglowego.
– Ta dziewczyna wcale nie była zepsuta, sir. Przysięgam. Może trochę rozbrykana, ale nie zepsuta. – Wskazała głową na Doreen i Barneya. – Nie tak; jak ci tutaj. Zanim umarł jej ojciec, była prawdziwym aniołem, a potem najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam.
Bolesny skurcz ścisnął serce Justina. Dziewczyna próbowała cofnąć rękę, jakby zawstydzona własną śmiałością, on jednak trzymał ją mocno. Podniosła wzrok, zdumiona. Z pewnością nie zaznała w swym krótkim życiu zbyt wiele dobra, pomyślał Justin, była jednak dość odważna, by wstawić się za osieroconym dzieckiem.
– Czy wspominała o tym, dokąd zamierza się udać? – spytał. – Zostawiła jakiś list? Wiadomość? Cokolwiek?
Pokojówka opuściła głowę.
– Nawet gdyby zostawiła, to i tak nie mogłabym tego przeczytać. Po prostu zniknęła pewnej nocy, kiedy wiatr wył pod dachem. – Jej oskarżycielskie spojrzenie przeniosło się na Doreen. – Tej samej nocy ci dwoje...
– Tansy! – warknął Barney.
Justinowi wydawało się, że dostrzegł w oczach dziewczyny prawdziwy strach.
– Pokaż mi, gdzie spała – powiedział łagodnie, lecz stanowczo. Musiał się dowiedzieć, dlaczego zeznania pokojówki budziły tu taki popłoch.
– Zrób tylko jeden krok, Tansy, a pożegnasz się z pracą –
oświadczyła panna Winters głosem twardym i zimnym jak stal, potem jednak dodała błagalnym tonem: – Pomyśl tylko o tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam.
Dziewczyna zawahała się na moment, potem jednak uniosła dumnie głowę.
– O tak, panno Winters, może być pani pewna, że o tym nie zapomnę.
Skinęła głową na Justina i ruszyła do wyjścia. Chalmers zrobił dwa kroki, lecz Justin nakazał mu gestem, by pozostał na miejscu. Wiedział, że pewnym rzeczom musi stawić czoło sam.
Szedł za Tansy schodami, obserwując uważnie otoczenie, by w ten sposób przegonić ogarniający go strach. Dywan był stary i przetarty w wielu miejscach, drewniana balustrada chwiała się pod naciskiem jego dłoni. Kiedy wyszli na piętro, ktoś zatrzasnął drzwi. Głuchy huk jeszcze długo niósł się po korytarzu, jakby budynek był całkiem pusty.
Tansy wzięła świecę ze stolika w korytarzu i poprowadziła go do szerokich, drewnianych drzwi. Kiedy je otworzyła, płomień zachwiał się w podmuchu lodowatego wiatru. Wąskie schody prowadziły w nieprzeniknioną ciemność. Zawahał się, wiedząc, że nie chce zobaczyć tego, co go tam czeka. Lecz myśl o Emily dodała mu odwagi. Ona wbiegłaby na te schody, rozpraszając ciemności swym wewnętrznym blaskiem.
Otarł spocone dłonie o spodnie i ruszył śladem Tansy. Nim dotarł do połowy schodów, zrobiło się tak zimno, że jego oddech zamieniał się w obłoczki pary.
Stanęli wreszcie na wąskim podeście. Tansy wskazała drzwi.
– To mój pokój.
Zrozumiał jej aluzję. Obok były jeszcze tylko jedne drzwi.
Sięgnął do nich drżącą ręką. Metalowa gałka była zimna jak lód. Przekręcił ją i pchnął, licząc w duchu na to, że będą zamknięte. Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Tansy została z tyłu, jakby wolała nie kończyć tego, co zaczęła.
Kiedy Justin zobaczył, dokąd co wieczora zmierzała Claire Scarborough, coś w nim pękło, umarto. David Scarborough miałby złamane serce, gdyby dowiedział się, w jakich warunkach żyła jego córka.
Był to maleńki pokoik, niewiele większy od komórki, wciśnięty pod belki pochyłego dachu. Kiedy schylony wszedł do środka, na jego włosach osiadły pajęcze sieci.
Przez małe zakurzone okienko wpadała smuga bladego zimowego światła. Roztaczał się stąd widok na ocean dachów i kominów spowitych czarnym dymem. W rogu stało wąskie łóżko, rozrzucona pościel sprawiała wrażenie, że ktoś wstał stąd ledwie przed chwilą. Justin przeciągnął dłonią po szorstkim prześcieradle, jakby spodziewał się, że wyczuje jeszcze ciepło pozostawione przez ciało dziecka. Usiadł na skraju łóżka i ukrył twarz w dłoniach.
Ktoś go obserwował. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Odwrócił się i ujrzał wpatrzone w niego zimne niebieskie oczy. Na poduszce siedziała lalka. Podniósł ją, pogłaskał wyblakłe złote loki, dotknął pęknięcia na porcelanowej głowie.
Drgnął, wystraszony, gdy usłyszał głos Tansy:
– To Annabel. Claire mówiła do niej, kiedy myślała, że jej nie słyszę. Czasami płakała. – Tansy wzruszyła przepraszająco ramionami. – Ściany są cienkie.
Lalka zwisała bezwładnie w jego rękach. Tak, ściany są cienkie, pomyślał. Nawet teraz słyszał przez nie chrobot myszy czy jakichś innych stworzeń.
Nie powinien być zaskoczony, że dziewczynka stąd uciekła. Powinien się raczej dziwić, że wytrzymała tak długo.
Zimna furia wypełniła jego żyły, przegnała beznadziejną rozpacz, powiększyła jego determinację. Odruchowo zacisnął dłonie na lalce. Niech piekło pochłonie Amelię Winters za to, że zamknęła osierocone dziecko w tej trumnie! I mech piekło pochłonie jego za to, że do tego dopuścił!
Wstał i ruszył w dół schodów. Tansy podreptała za nim. Kiedy wszedł do salonu, wciąż ściskając w dłoni lalkę, nawet Barney cofnął się pod ścianę, zostawiając pannę Winters samą.
Justin pomyślał, że ta kobieta doskonale pasuje do tego miejsca – była równie szara i nijaka jak farba odchodząca ze ścian budynku i wytarte dywany. Jak David mógł zostawić swą ukochaną córkę pod opieką tej posępnej kreatury? Oczywiście, on i Nicky sami przekonali Davida, że wyjeżdżają tylko na kilka miesięcy. Nie na zawsze.
Jego gniewne spojrzenie padło na pomarszczone dłonie kobiety. Drżały, jakby panna Winters nie mogła już panować nad swymi członkami. Jaj stalowe oblicze rozpadało się niczym popękana farba na suficie. Po raz pierwszy Justin ujrzał ją taką, jaką była w rzeczywistości; żałosna stara kobieta, której świat walił się na głowę.
Kiedy jednak przemówił, w jego głosie nie było nawet cienia litości:
– Moi detektywi będą szukać Claire Scarborough aż do skutku. Jeśli okaże się, że choć włos spadł jej z głowy, będzie pani skończona. Opowiem całemu Londynowi o tym więzieniu na strychu, w którym przetrzymywała pani córkę Davida Scarborough. Dopilnuję, by nawet najbiedniejszy kupiec nie powierzył swej córki pani opiece.
Odwrócił się gwałtownie i ruszył do drzwi. Zatrzymał się przy Tansy, która wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma, i wyciągnął z kieszeni garść banknotów. Pieniądze niewiele dla niego znaczyły. Zbyt długo żył wolny od ich wpływu.
Wcisnął banknoty w jej dłoń.
– Jeśli przypomnisz sobie o czymś, dzięki czemu mógłbym odnaleźć Claire, albo jeśli będziesz potrzebować pomocy, przyjdź do Grymwilde Mansion przy Portland Square i zapytaj o mnie.
– Ależ, sir, naprawdę nie trzeba! – protestowała Tansy, jednocześnie upychając pieniądze w kieszeni fartucha.
– Lordzie Winthrop.
Głos panny Winters wbił się w jego plecy nim stalowe szpony.
Odwrócił się powoli i napotkał zimne spojrzenie nauczycielki.
– Być może nie otoczyłam tego dziecka dostateczną troską, ale i pana zaangażowanie pozostawia wiele do życzenia.
Justin zacisnął mocniej zęby. Przez chwilę w salonie panowała absolutna cisza, przerywana tylko tykaniem zegara. Wreszcie Justin zgiął się w uprzejmym ukłonie.
– Ma pani rację, panno Winters. Jeśli dopisze mi szczęście i odnajdę ją, poświęcę resztę życia, by jej to wynagrodzić.
– O tak, już ona tego dopilnuje – mruknęła Tansy. Chalmers zerknął na nią z zaciekawieniem, ale Justin jej nie usłyszał. Agent uchylił kapelusza i ukłonił się lekko.
– Do widzenia państwu – oświadczył i ruszył śladem księcia, który niknął już za rogiem korytarza.
Czasami Justin obawiał się, że już nigdy nie będzie mu ciepło. Wschodzące słońce dawało tylko odrobinę bladego światła i nic więcej. Dłonie Justina, ukryte w białych rękawiczkach, były zdrętwiałe i zimne jak lód. Ziąb przenikał go do szpiku kości, pozbawiał sił. Próbował uciec myślami w cieplejsze miejsca, lecz z każdym upływającym dniem coraz trudniej przychodziło mu usłyszeć śpiew morza, kuszący szept łagodnej bryzy. Jedynie wspomnienia Emily przynosiły mu odrobinę ciepła.
Miesiąc poszukiwań nie przyniósł żadnego rezultatu. Claire Scarborough zniknęła bez śladu w bezlitosnych odmętach Londynu.
Powóz mijał elegancko przycięte trawniki i żelazne bramy. Portland Square należał do zupełnie innego świata niż ten, który Justin odwiedził minionej nocy. Spędził ją tak, jak dziesiątki innych – przeszukując wąskie uliczki, odwiedzając zatłoczone tawerny i gospody, wypytując każdego, kto chciał go słuchać. Nawet najgorsze szumowiny omijały go szerokim łukiem. Najwyraźniej stugębna plotka dotarła i tutaj; najniższe warstwy społeczeństwa także słyszały o szalonym księciu.
Westchnął ciężko, żałując niemal, że nie może skorzystać ze wsparcia ugrzecznionego Chalmersa. Jego główny agent nadzorował jednak w tej chwili pracę armii detektywów, którzy przeszukiwali wszystkie sierocińce w okolicach Londynu.
Powóz zjechał z głównej alei i skręcił w brukowaną uliczkę. Justin popadł w jeszcze większe przygnębienie, jak zawsze, gdy widział dom ojca. Nie, swój dom, poprawił się w myślach ze smutkiem. Grymwilde wyglądało jak dzieło szalonego architekta zauroczonego gotykiem; mury z czerwonej cegły przykryte były spadzistym dachem, wąskie i wysokie okna przypominały katedralne witraże, od zachodu nad rezydencją dominowała okrągła zębata wieża. Jedynymi elementami, które nadawały budynkowi pozory symetrii, były dwa ogromne gargulce umieszczone na ozdobnych wieżyczkach po przeciwnych stronach dachu. Justin zgrzytnął zębami, przeklinając w myślach Mortimera Connora, pierwszego księcia Winthrop, który był tak zachwycony swym nowym tytułem, że wybudował to monstrum jako świadectwo swego złego smaku.
Kiedy wysiadł z powozu, przykazał ziewającemu stangretowi, by wypoczął po ciężkiej nocy. Potem wśliznął się do wnętrza domu, stwierdzając z zadowoleniem, że wszyscy jeszcze śpią.
Jego matka bardziej przejmowała się balem, podczas którego chciała przedstawić go kilku znajomym damom – miała nadzieję, że Justin znajdzie wśród nich odpowiednią kandydatkę na żonę – niż poszukiwaniami zaginionego dziecka. Trzy siostry Justina wydały się podczas jego nieobecności za mąż. Ich wybrańcy, bezbarwni osobnicy, których imion Justin nawet nie pamiętał, przeprowadzili się czym prędzej do Grymwilde i całymi dniami wałęsali się po domu, popijali brandy i czytali gazety. Justin bardziej niż kiedykolwiek pragnął prywatności. Tęsknił za swoją prostą chatą i maoryskimi przyjaciółmi, którzy wiedzieli, kiedy mówić, a kiedy lepiej nie otwierać ust.
Przede wszystkim jednak tęskni! za Emily, za jej ciepłym uśmiechem, dotykiem rozgrzanej skóry, oszałamiającym smakiem ust.
Pochylił głowę, przeniknięty znajomym bólem. Ściągnął rękawiczki i rzucił je na stolik, spoglądając odruchowo w lustro. Przez ostatnie kilka tygodni unikał luster, a teraz przypomniał sobie, co było tego powodem. Wolał nie widzieć przekrwionych ze zmęczenia oczu, włosów zmierzwionych tak, jakby ktoś zbyt często przeciągał przez nie dłonią w geście rozpaczy. Spoglądając na tę twarz i na kontrastujące z nią eleganckie, drogie ubranie, nietrudno było uwierzyć plotce i wziąć go za szalonego dzikusa.
Dotknął policzka. Opalenizna znikała równie szybko jak jego nadzieje. Siedem lat spędzonych na Wyspie Północnej rozpływało się przed jego oczami niczym zapomniany sen, oszałamiający i słodki. Tylko listy, które pisał codziennie do Emily, utrzymywały go przy zdrowych zmysłach. Wysyłał je z radością, a jednocześnie strachem i rozpaczą, wiedząc, że dotrą do niej dopiero po wielu tygodniach, może nawet miesiącach.
Czy będzie na niego czekać? – zastanawiał się nieraz. Czy też chciwe morze zabierze ją z powrotem, by ukarać go za lekkomyślność, która kazała mu zostawić ją samą?
Odepchnął się od stołu, wyszedł na schody i zbyt zmęczony, by się rozebrać, opadł na swe zimne, puste łóżko.
16
Wciąż karmię się nadzieją, że któregoś dnia, w miejscu lepszym od tego, znów się spotkamy...
Palce Emily musnęły coś gładkiego i zimnego. Wyciągnęła rękę. Okrągły przedmiot przetoczył się dalej, poza zasięg jej dłoni. Zaklęła cicho i wyciągnęła szyję, zaglądając do wnętrza wózka. Jabłko, wielkie, czerwone i błyszczące. Emily przełknęła ślinę napływającą jej do ust.
Kupiec odwrócił się od wózka, by podać torbę klientowi w wysokiej futrzanej czapce. Emily wyciągnęła rękę, zakrzywiając palce, by wbić je w miękką skórkę jabłka.
Sprzedawca niczego by nie zauważył, gdyby jej szal nie zahaczył o krawędź wózka. Kiedy poderwała się do ucieczki, wózek przewrócił się na ulicę, wysypując jabłka na brudny śnieg.
– Złodziej! – wrzasnął kupiec. – Łapać złodzieja! Policja!
Nie próbowała nawet oglądać się za siebie. Słyszała już tupot nóg, krzyki przechodniów, znajomy głos policyjnego gwizdka. Cienkie podeszwy jej butów ślizgały się na śniegu, kiedy biegła po wąskim chodniku, przepychając się przez tłum. Siwowłosa matrona krzyknęła przeraźliwe i wypuściła naręcz zakupów. Trzech ponurych łobuziaków przyłączyło się do pościgu, szybko jednak znudzeni dali jej spokój.
Znów usłyszała przenikliwy głos gwizdka, tym razem bliżej. Wbiegła na ulicę, uskakując przed eleganckim powozem i umykając spod kopyt przestraszonego konia.
Przekleństwa woźnicy jeszcze przez dłuższy czas dźwięczały w jej uszach.
Wbiegła w wąską alejkę, potem skryła się w jakichś mrocznych odrzwiach i dysząc ciężko, czekała, aż ucichną krzyki i odgłosy pogoni. Gdy tylko poczuła się bezpieczna, przykucnęła i wbiła zęby w chrupiące jabłko. Wiedziała, że zachowuje się jak drobna złodziejka, ale wcale jej to nie obchodziło. Jej pusty żołądek zareagował gwałtownie na jedzenie. Ogryzek wypadł jej z dłoni. Skuliła się, czekając, aż minie bolesny skurcz.
Po chwili ból ustąpił, lecz jego miejsce zajął przenikliwy chłód. Szerokie okapy blokowały nawet to słabe, zimowe słońce, które mogłoby dać jej choć odrobinę ciepła. Owinęła się szczelniej cienką chustą, myśląc o tym, że wszystkie jabłka świata nie mogłyby wypełnić pustki w jej brzuchu.
Uniosła głowę, starając się myśleć tylko o dobrych stronach swej sytuacji. Właściwie nie miała na co narzekać. Przestał padać śnieg, a ona była wreszcie wolna po miesiącu spędzonym w ciasnej kajucie parowca wraz z pięcioma innymi kobietami, z których większość nie doceniała zalet częstej kąpieli. Wydała wszystkie pieniądze uzyskane ze sprzedaży zegarka jej ojca, by opłacić podróż z Australii do Anglii, ale nie musiała już dłużej polegać na łasce panny Winters. Sama była sobie panią, a Londyn stał przed nią otworem.
Podniosła się na równe nogi i ruszyła w dół ulicy, przestępując ostrożnie nad chrapiącym pijakiem, który przyciskał czule do piersi butelkę ginu. Jej występek został już zapomniany, przechodnie zajęci byli złodziejaszkiem, którego przyłapano przed chwilą na kradzieży portfela.
Emily spacerowała po ulicach Londynu, zastanawiając się, jak to miasto mogło tak skarleć i zbrzydnąć podczas jej nieobecności. Powozy różnych rozmiarów i fasonów ciągnęły bez ustanku brukowanymi ulicami, zamieniając śnieg w ohydną szarą breję. Nikt nie zwracał uwagi na Emily. Była tylko jedną z wielu bezimiennych twarzy w tym ogromnym slumsie.
Po jakimś czasie trafiła na elegancką, zadbaną ulicę. Wzdłuż szerokich, zamiecionych chodników ciągnęły się jasno oświetlone witryny sklepowe, w nich zaś widniały różnego rodzaju dobra udekorowane jedliną i gałązkami ostrokrzewu. Emily zatrzymała się przed wystawą sklepu z zabawkami, na której mechaniczny święty Mikołaj uderzał w zielony bębenek.
Kiedy odwróciła się od okna, ujrzała własny portret przyklejony do latarni. Zachłysnęła się gwałtownie, wstrząśnięta. Czy ten obraz miał prześladować ją do końca życia? Drżącymi rękami zerwała ogłoszenie. Portret był bardzo udany, najwidoczniej jakiś profesjonalista przerysował go z miniaturki jej ojca. Emily otworzyła szerzej oczy, ujrzawszy wysokość nagrody. Nie miała ani grosza, a warta była więcej niż najgroźniejszy przestępca krążący po ulicach Londynu.
Spośród tekstu umieszczonego pod rysunkiem wybijały się dwa słowa: ZAGINIONE DZIECKO.
Emily oparła głowę o zimną latarnię, nie mogąc już dłużej walczyć z rozpaczą. Bardziej zagubione, niż Justin mógłby przypuszczać, pomyślała. Jej nienawiść do nieznanego opiekuna przetrwała wiele lat. Teraz, kiedy zniknęła, Emily nie czuła niczego. Niczego prócz głodu i pragnienia ciepła. Justin wpuścił do jej duszy blask słońca, a potem zatrzasnął drzwi, pozostawiając ją zziębniętą i samotną. Czy powróciłby do Nowej Zelandii, by odszukać kobietę, którą znał tylko jako Emily Scarlet? Ponieważ zabrakło jej odwagi, nigdy nie mogła się o tym przekonać.
– Idź stąd, dziewczyno! Odstraszasz klientów. – Gruby sklepikarz przeganiał ją, machając swym wielkim fartuchem.
Emily obdarzyła go takim spojrzeniem, że zaczął wzywać policję. Poderwała się do biegu, choć nie wiedziała, dokąd właściwie ma uciekać. Nie chciała zamienić jednej celi na inną, choć w więzieniu z pewnością byłoby jej cieplej niż w parku, gdzie spędziła poprzednią noc. Zbliżał się zmierzch, temperatura spadała coraz szybciej. Ciepłe łzy przesłoniły jej świat.
Nie zauważyła nieruchomej postaci na swej drodze, póki nie uderzyła w nią z impetem. Runęła jak długa na ziemię. Deszcz paczek różnej wielkości spadł na jej głowę.
Spojrzała do góry, marszcząc brwi i przygotowując w myślach litanię przekleństw, którymi chciała zasypać nieostrożnego przechodnia.
– A niech mnie diabli wezmą, jeśli to nie Emily Claire Scarborough we własnej osobie!
– Tansy? – wyszeptała Emily, zdumiona. Powoli podniosła się z ziemi, strącając z siebie kolorowe paczki.
Nie, ta posągowa kobieta nie mogła być jej przyjaciółką. Starannie ułożone hebanowe loki wieńczył kapelusz z piórem. Suknia z żółtego atłasu aż nazbyt wyraźnie uwydatniała jej kuszące kształty, futrzany szal okrywał dekolt i szyję. Z pewnością jednak nikt inny nie miał równie wielkich i błękitnych oczu.
– Tansy? – powtórzyła piskliwie, bliska histerii.
– Och, Em!
Emily nie miała już żadnych wątpliwości, kiedy Tansy rzuciła się na nią i zamknęła ją w swych wyperfumowanych objęciach. Czas cofnął się o wiele lat, znów były tylko dwiema wystraszonymi dziewczynkami, tulącymi się do siebie na ciemnym zimnym strychu.
Po chwili Emily odsunęła się nieco, wciąż jednak trzymając Tansy za ręce.
– Co się z tobą stało? Odziedziczyłaś fortunę? Obrabowałaś bank? Zaciągnęłaś wreszcie jakiegoś bogatego dżentelmena przed ołtarz?
Tansy uśmiechnęła się szelmowsko, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona.
– Jeszcze nie, ale może niedługo... Pracuję teraz dla pani Rosę.
Emily zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie, skąd zna to nazwisko.
– Pani Rosę? Musi ci naprawdę dobrze płacić. Jesteś jej osobistą służącą?
– Ona wcale mi nie płaci. Płacą mi tylko jej goście.
Emily otworzyła usta, zaszokowana. Tansy uniosła jej podbródek czubkiem palca. Emily mimowolnie zauważyła, że skóra przyjaciółki jest teraz gładka i delikatna, pozbawiona choćby najmniejszych zgrubień.
Przełknęła z trudem ślinę.
– Pracujesz w burdelu?
– Zgadza się. Większość gości to bardzo mili dżentelmeni i nie żałują przy tym grosza. A do tego kochają mnie. Wszyscy mi to mówią. Jestem jedną z ich ulubienic.
– Nie rozumiem. Co stało się z panną Winters? Tansy zacisnęła usta w gniewnym grymasie.
– Wyrzuciła mnie po tym, jak twój opiekun ją zdenerwował. Szkoda, że cię tam nie było. Naprawdę nieźle dał jej popalić.
Emily czuła, jak zasycha jej w gardle.
– Widziałaś go?
– O Boże, pewnie, że widziałam! Niech mnie piekło pochłonie, jeśli to nie jest najprzystojniejszy facet w Londynie!
– Tak – przyznała cicho Emily. – Jest bardzo przystojny.
– Niektórzy dżentelmeni mówią też, że jest niemiły i niebezpieczny, ale ja wiem swoje. Dał mi pieniądze, ot co. Powiedział, że gdybym potrzebowała pomocy, to mam iść prosto do Grymwilde Mansion przy Portland Square i pytać o niego. Gdybym nie chciała udowodnić wszystkim, że potrafię sobie radzić sama, pewnie bym to zrobiła.
Przez moment ból i oszołomienie ogarniające Emily były tak silne, że nie widziała, co dzieje się wokół niej. Nie czuła nawet, kiedy Tansy delikatnie ścisnęła jej ramię.
– Gdzie ty się podziewałaś, dziewczyno? Czemu uciekłaś tak nagle i nie powiedziałaś mi ani słowa?
– Nie uciekłam. Barney i Doreen mnie porwali, mieli wykonać jakiś szalony plan panny Winters.
Tansy zaklęła ze złości.
– Wiedziałam, że te łajdaki coś knuły. Powinnam była powiedzieć o tym temu miłemu dżentelmenowi, kiedy przyszedł po ciebie. On już wiedziałby, co z nimi zrobić.
– Nie! – Ogarnięta paniką Emily pochwyciła ją za ramię. » – Musisz mi obiecać, że jeśli znów się kiedyś spotkacie, nie powiesz mu, że mnie widziałaś. Nie może wiedzieć, że jestem w Londynie.
– Co się dzieje, Emily? Masz jakieś kłopoty? To dobry człowiek. Wiem, że pomógłby ci, gdybyś mu tylko na to pozwoliła.
Emily zacisnęła powieki, próbując odpędzić wspomnienie smukłych opalonych dłoni Justina spoczywających na jej skórze. Kiedy otworzyła oczy, płonęły żywym ogniem.
– On nie może mi teraz pomóc. Zrobiłam coś strasznego. A jeśli on się o tym dowie, będzie mną gardził do końca życia.
– Daj spokój, kochana. Co strasznego mogłaby zrobić taka miła dziewczyna jak ty?
Zakochać się w Justinie. Pozwolić, by on zakochał się w niej, a jednocześnie okłamywać go. Emily potrząsnęła tylko głową, nie mogąc wydobyć głosu z zaciśniętego gardła.
Błękitne oczy Tansy były śmiertelnie poważne.
– Więc może pójdziesz ze mną? Pani Rosę przyjęłaby cię z otwartymi rękami, a dżentelmeni daliby każde pieniądze, żeby spędzić trochę czasu w towarzystwie takiej ślicznotki jak ty. Sama zarabiałabyś na siebie, nie musiałabyś nigdy więcej być zdana na czyjąś łaskę.
Emily wzdrygnęła się, słysząc, jak Tansy wypowiada głośno jej własne myśli. Przez jedną szokującą chwilę gotowa była to zrobić. Lecz myśl o tym, że jakiś obcy mężczyzna mógłby dotykać jej tak, jak robił to Justin, budziła w niej obrzydzenie.
– Przykro mi, Tansy. Cieszę się, że jesteś szczęśliwa, ale po prostu nie mogę.
Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu, rozdzielone na nowo niewidzialną ścianą, dwie obce sobie istoty. Przechodnie spoglądali na nie z zaciekawieniem. Emily dostrzegła swoje odbicie w pociemniałej witrynie sklepu – drobna postać w znoszonej czarnej sukni, podartych pończochach i postrzępionej chuście. Z podartych rękawiczek wystawały czubki palców. Jak śmie nagabywać elegancką damę na środku ulicy?
Jej najgorsze obawy ziściły się, gdy Tansy sięgnęła do torebki i wyjęła szylinga.
– Nie mam przy sobie więcej pieniędzy. Pozwolisz, że kupię ci ciasto z mięsem?
Emily wpatrywała się w błyszczącą monetę. Smakowite zapachy z pobliskiej piekarni drażniły jej nozdrza. Nie mogła znów żyć na czyjejś łasce. Nawet Tansy.
Schowała ręce za plecami, by łatwiej oprzeć się pokusie.
– Och, nie, dziękuję. Jestem najedzona. Zjadłam właśnie obiad u przyjaciela. Pieczony bażant. W gęstym sosie. Bardzo smacznym, gęstym sosie. – Zaczęła cofać się, krok po kroku. – A do tego szarlotka. Pyszna, świeża szarlotka z gorącą herbatą. Na koniec zjadłam jeszcze całą miseczkę bitej śmietany. Wiesz, jak lubię bitą śmietanę. – Przyłożyła dłonie do brzucha. – Jestem taka napchana, że czuję się jak bożonarodzeniowy indyk!
Rozdzielał je coraz gęstszy tłum przechodniów. Emily widziała jeszcze przez moment, jak Tansy stoi pośród rozrzuconych paczek, zdezorientowana.
– Em, poczekaj! Nie odchodź! – krzyknęła.
Emily podniosła rękę i pomachała jej radośnie na pożegnanie.
– Naprawdę bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwa. Może umówimy się kiedyś na herbatkę.
Jakiś mężczyzna w płaszczu uchylił kapelusza przed Tansy i zaoferował jej pomoc w zbieraniu paczek. Emily wykorzystała chwilę jej nieuwagi i wmieszała się w tłum rozweselonych kolędników.
Kiedy skręciła za róg, rozśpiewana grupa poszła dalej, a ich radosny śpiew jeszcze przez długi czas niósł się w chłodnym powietrzu. Pustka gorsza od głodu pochwyciła Emily za serce. Dowiedziała się wszystkiego, co powinna wiedzieć o Bożym Narodzeniu, kiedy Justin swym dźwięcznym głosem czytał Biblię w kręgu Maorysów.
Grymwilde Mansion przy Portland Square.
Na ulicach pojawili się latarnicy, rozpalając kolejne lampy mocnym gazowym płomieniem. Nogi Emily poruszały się same, jakby niesione własną wolą, lecz ten wysiłek nie był w stanie przepędzić ogarniającego ją chłodu. Dzwony katedry Świętego Pawła obwieszczały kolejną pełną godzinę. Emily zastanawiała się, czy Penfeld siedzi teraz gdzieś przy ciepłym kominku, syci się ich głosem i popija gorącą herbatę.
Grymwilde Mansion przy Portland Square.
Kakofonia odgłosów miasta przycichła, zamieniła się w jednostajny pomruk. Emily stała w zapadających ciemnościach na początku szerokiej ulicy, wzdłuż której ciągnęły się zdobione żelazne płoty i rzędy dębów. Ich nagie konary kołysały się lekko na tle ciemniejącego nieba. Nawet śnieg był tutaj czysty, okrywał mlecznym puchem krótko przycięte trawniki i wykładane płytkami fontanny. Emily czuła się tu jak intruz z innego świata.
Grymwilde Mansion przy Portland Square.
Czy naprawdę myślała, że może mieszkać w tym samym mieście, chodzić po tych samych ulicach i nie spróbować choć raz go zobaczyć? Czy siedział teraz sam, w pustym domu, dręczony wyrzutami sumienia? Czy przechadzał się po pustym, zaśnieżonym ogrodzie, śniąc o niej na jawie?
Mogła się o tym przekonać tylko w jeden sposób.
Z nieba znów zaczął sypać śnieg. Emily westchnęła, otuliła się szczelniej szalem i ruszyła w dół ulicy.
17
Tylko obietnica lepszego jutra dla nas obojga mogła odciągnąć mnie od Ciebie...
Justin stał przy oknie i patrzył, jak grube płatki śniegu opadają powoli na ziemię. Choć tęsknił za blaskiem słońca i morzem, śnieg wciąż fascynował go swą czystością, nieustającą obietnicą nowej nadziei.
– Justinie, Justinie, mój drogi, gdzie jesteś? Westchnął, sfrustrowany, zostawiając na zimnej szybie krąg pary. Nawet gruba tkanina zasłon nie mogła ukryć go przed matką. Rozsunęła je na boki, wypełniając powietrze zapachem perfum.
– Ach, tu jesteś! Zaczęłam już podejrzewać, że schowałeś się pod łóżkiem, jak robiłeś to, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem.
– Niewiele by mi z tego przyszło. I tak wysłałabyś służącego, żeby wyciągnął mnie stamtąd za nogi.
Matka Justina uderzyła go w ramię wachlarzem.
– Nie bądź niegrzecznym chłopcem. Obiecałeś, że będziesz zabawiał gości, a nie chował się za zasłonami. I tak złamałeś mi serce, odmawiając udziału w balu bożonarodzeniowym, bądź więc chociaż tak miły i zaszczyć swą obecnością to skromne przyjęcie.
Justin westchnął. Skromne przyjęcie w pojęciu jego matki polegało na upchnięciu stu osób w salonie.
– Ostrzegałem cię, że nie będę się w to bawił, mamo.
Mam na głowie ważniejsze sprawy niż zabawianie bandy nadętych nierobów.
– Obawiam się, że naprawdę tak sądzisz, niewdzięczne dziecko. Musisz przestać o tym myśleć. Przecież pracują dla ciebie najlepsi detektywi w mieście. Na pewno wkrótce odnajdą tego chłopca.
– To dziewczynka – wyjaśni! Justin po raz setny. – Dziewczyna.
– A skoro mowa o dziewczynach – sprytnie zmieniła temat matka, wyciągając z rękawa naperfumowaną chusteczkę – jest tutaj ta du Pardieu, o której ci opowiadałam. Musisz koniecznie poznać jej córkę. Naprawdę, czarująca istota, prosto ze szkoły. – Pomachała chusteczką niczym flagą, wołając: – Tutaj, moja droga!
Justin ściągnął jej rękę na dół, zirytowany czczą paplaniną. Teraz, kiedy jego matka odzyskała jednego prawowitego dziedzica fortuny Winthropów, myślała tylko o tym, by powołać do życia następnego.
– Nie chcę spotykać się z panią du Pardieu ani z jej czarującą córką. Gdyby była tutaj królowa Wiktoria, też nie chciałbym się z nią spotykać. Chcę być sam.
Księżna zrobiła urażoną minę.
– Dobrze, skoro tego chcesz, pozwolę im, by uważali cię za dzikusa.
Odpłynęła z godnością ku głównej sali, unosząc dumnie swój imponujący biust. Jej śladem ciągnął cały orszak zafascynowanych gości. Justin pokręcił głową, zrozumiawszy po raz pierwszy w życiu, dlaczego ojciec, jeszcze jako młody mężczyzna, zamówił u rzeźbiarza jej popiersie.
Odwrócił się od okna, poprawiając z irytacją nakrochmalony kołnierzyk. Może rzeczywiście powinien się trochę bardziej starać. Być może kiedyś, kiedy już się pobiorą, przywiezie tu Emily, a nie chciałby przecież, by ludzie oceniali ją przez pryzmat jego własnej reputacji.
Wmieszał się w tłum, odpowiadał na pozdrowienia skinieniem głowy to znów bladym uśmiechem. Dyplomacja, której nauczył się, przebywając wśród Maorysów, nagle wywietrzała mu z głowy. Czuł się sztywny i onieśmielony, jak w najgorszych chwilach dzieciństwa.
Jego siostra Edith waliła w klawisze fortepianu, wydobywając zeń żałosne dźwięki jakiejś kolędy. Justin skrzywił się, szczerze współczując biednemu instrumentowi. Jej mąż Harold z głową odrzuconą do tyłu próbował wspomóc ją śpiewem. A może był to Herbert? Justin wciąż nie mógł zapamiętać imion i twarzy swych szwagrów.
Obrał kurs na wielką wazę z ponczem, licząc na to, że znajdzie bezpieczną przystań w jej wypełnionej rumem głębi.
Czyjaś dłoń odziana w białą rękawiczkę pochwyciła go za ramię.
– Witaj, Justinie. Nie zechcesz poświęcić choćby jednej chwili starej przyjaciółce? – Znajomy głos miał w sobie kocią zmysłowość, pieścił ucho i pobudzał wyobraźnię.
– Suzanne. – Justin odwrócił się, by powitać swą byłą narzeczoną i kochankę.
Czas był dla niej łaskawy, zamienił młodzieńczą świeżość w atrakcyjną dojrzałość. Jej twarz okalały kasztanowe skrzydła włosów. Justin wiedział, że powinien coś do niej czuć, jakieś resztki sympatii czy choćby sentyment, lecz nie czuł niczego. Równie dobrze mogłaby być zupełnie obcą osobą. Musiała zauważyć jego obojętność, wzmocniła bowiem uścisk.
– Pomyślałam, że masz może ochotę potańczyć. Obawiam się, że mój mąż bardziej jest zainteresowany ostatnimi pracami parlamentu niż tańczeniem ze mną.
Justin zerknął na wskazanego przez nią mężczyznę – elegancki, siwowłosy dżentelmen, znacznie starszy od niej. I bez wątpienia bardzo bogaty.
W pierwszym odruchu chciał odmówić, uległ jednak jej natrętnemu spojrzeniu.
– Wyświadczysz mi ten zaszczyt? – spytał, rozkładając ręce.
Wkroczyła w jego objęcia, uśmiechnięta. Edith grała teraz jakiegoś melodyjnego walca i kilka par zaczęło tańczyć.
– Nadal grasz? – spytała Suzanne, przerywając niezręczną ciszę.
– Tylko kiedy wszyscy śpią.
Roześmiała się, ucichła jednak szybko, zrozumiawszy, że wcale nie żartuje.
– Udało ci się w końcu wyjechać na studia do Wiednia? Zawirowali w obrocie obok odsłoniętych okien.
– Nie. Musiałem... trochę zboczyć po drodze.
– Tak bywa z marzeniami. Często porzucamy to, czego pragniemy naprawdę, by sięgnąć po coś innego. Gdybyśmy tylko mogli cofnąć czas... – dodała ze szczerym żalem.
Oparła głowę na jego ramieniu i przez chwilę Justin cieszył się, że może być z kimś, kto zna straszliwą cenę niepewności. Kiedy jednak wirowali w takt muzyki, jego serce i myśli wypełniły wspomnienia innej nocy, walca pod rozgwieżdżonym niebem. Tańczył do nieodpowiedniej muzyki, trzymał w ramionach niewłaściwą kobietę, lecz nigdy w życiu nie czuł się lepiej niż wtedy.
Zamknął oczy, wdychając nie delikatną lawendę perfum Suzanne, lecz aromat wanilii, zapach rozgrzanej skóry. Jego ciało odpowiedziało na tę niebezpieczną prowokację we właściwy sobie sposób.
– Może znów moglibyśmy się spotykać. Mój mąż często podróżuje w interesach. W przyszłym tygodniu wyjeżdża do Belgii.
Namiętny szept wyrwał go ze świata wspomnień. Otworzył oczy. Suzanne patrzyła na niego wyczekująco, jej usta rozchylone były lekko w wilgotnym zaproszeniu.
– O Boże. – Odsunął ją od siebie na odległość ramion. – Ogromnie cię przepraszam.
– Za co?
Jego słowa przeniknięte były rozpaczą.
– Nie możemy cofnąć czasu, Suzanne. Nie możemy wrócić do tego, co było.
Odsunął się od niej, zdecydowany uciec od jej zdumienia i zakłopotania. Przeciskał się przez tłum, po drodze porwał butelkę rumu z tacy lokaja.
– Ależ Wasza Książęca Mość, to do ponczu!
– Już nie – odparł, uciekając w ciemność pustego salonu..
Wysokie okna wychodziły prosto na zaśnieżony trawnik. Justin oparł się o futrynę i przystawił butelkę do ust. Znajomy żar rumu nie rozgrzał go tym razem ani nie ukoił nerwów. Justin wbił palce w twardą gładź szkła.
W salonie Herbert czy też Harold śpiewał jakąś słodką balladę o mężczyźnie, który przemierzył cały świat w poszukiwaniu swej ukochanej tylko po to, by znaleźć ją w ramionach innego. Justin jęknął głucho, zamknął oczy i oparł czoło o zimną szybę.
Kiedy znów je otworzył, ktoś stał tuż za bramą.
Płatki śniegu tańczyły mu przed oczami. Zamrugał gwałtownie, nie do końca pewien, czy sobie tego nie wyobraził. Lecz drobna postać odziana w czerń nadal tam była, stała nieruchomo oparta o bramę.
Pewnie jakieś dziecko przyszło na żebry, pomyślał.
Przez kilka ostatnich tygodni musiał przyzwyczaić się z powrotem do sierot i rzezimieszków zamieszkujących ulice Londynu. Wśród Maorysów nie było głodnych dzieci. Wszyscy dbali o równy podział pożywienia, nikt nie musiał bać się nieurodzaju. Był przerażony, ujrzawszy głodujące dzieci londyńskich slumsów. Być może jedno z tych, którym pomógł, przysłało teraz swego brata czy siostrę z prośbą o odrobinę jedzenia.
Powiew lodowatego wiatru uderzył w szybę. Przecież temu dziecku musi być okropnie zimno! Wyśle Penfelda, niech zaprosi biedactwo do kuchni na gorący posiłek.
Kiedy odwrócił się od okna, pewna myśl dotknęła go swymi lodowatymi palcami, przypuszczenie tak przerażające i wspaniale zarazem, że zadrżał przeniknięty do szpiku kości.
Zmrużył oczy. Tajemnicza postać nadal tam była. Nieruchoma. Wyczekująca.
Rzucił się do drzwi, przeklinając pod nosem, kiedy jego kolano uderzyło w mosiężny piedestał zwieńczony popiersiem księcia Alberta. Wpadł do głównego salonu i zaczął przeciskać się przez tłum, ignorując trzask tłuczonego szkła i okrzyki zdumionych gości.
– Dobry Boże, dokąd on tak pędzi?
– Uważaj, Millicent, podeptał mi cały tren.
– Gdzie się pali, synu? Mamy wezwać straż ogniową? Justin wydostał się na korytarz, doskoczył do drzwi i otworzył je na całą szerokość. Lodowate powietrze wypełniło jego płuca. Łzy przesłoniły mu świat. Zamrugał powiekami, by je przegonić.
Płatki śniegu wirowały w szalonym tańcu, okrywały świat mroźną bielą. Zostawiwszy otwarte drzwi, pobiegł do furtki, ślizgając się na oblodzonym chodniku.
Przeszukał obie strony. Ulica była pusta. Metalowa furtka kołysała się na wietrze, wyśpiewując skrzypliwy, przejmujący refren.
Justin usiadł na krawężniku i oparł łokcie na kolanach. Wpatrywał się tępo w noc, wsłuchiwał w ciszę, która niosła w sobie niespełnione obietnice, i zastanawiał się, czy naprawdę jest szalony.
Emily maszerowała w dół ulicy, stawiając długie, zamaszyste kroki. Potrąciła ramieniem kominiarza, strącając jego narzędzia w śnieg.
– Uważaj, jak chodzisz, idiotko! – warknął.
Emily pochwyciła jego metalową szczotkę i przystawiła mu ostre druty do gardła.
– A ty uważaj, kogo nazywasz idiotką, kapuściana głowo. Kominiarz cofnął się i podniósł ręce w geście kapitulacji.
Emily rzuciła mu szczotkę.
– Ja tobie też życzę wesołych świąt! – krzyknął za nią, kiedy oddaliła się na kilka kroków.
Emily była wściekła.
Pędziła przed siebie na oślep, rozniecając w zimnym popiele zgorzknienia płomień złości. Bawiła się swym gniewem, otwierała na nowo zabliźnione rany, znajdując w tym jedyną pociechę. Znała dobrze to uczucie. Było jej jedynym przyjacielem, pozwalało jej unosić dumnie głowę pomimo złośliwości i szyderstw losu. Kiedyś było jej wrogiem, kazało jej dokuczać innym, lecz było także jej kochankiem, ogrzewało ją podczas zimnych samotnych nocy na strychu, budowało ścianę wściekłości, która broniła ją przed rozpaczą.
Większość witryn sklepowych była już ciemna, kupcy wracali do domów, by usiąść przed ciepłym kominkiem. Usłyszała za sobą czyjeś kroki. Obejrzała się przez ramię, niemal pewna, że zaraz dostanie w głowę kominiarską szczotką. Zobaczyła jednak tylko jakiś cień niknący w wąskiej alejce. Niemal roześmiała się głośno. Ktoś, kto chciałby ją obrabować, musiałby być naprawdę zdesperowany.
Przeszła przez ulicę w miejscu, gdzie z kawiarni wydobywał się snop jasnego światła i wesoły śmiech gości. Kątem oka dojrzała znajomy plakat na latarni. Jakiś przechodzień zaczął przyglądać jej się z uwagą, naciągnęła więc mocniej szal na głowę. Wciąż była podobna do tej dziewczynki z portretu. Nie wszyscy mieszkańcy Londynu byli tak głupi i ślepi jak Justin.
Biedny, żałosny Justin.
Spodziewała się ujrzeć go w pustym domu, trawionego rozpaczą i tęsknotą, a tymczasem odnalazła go w ramionach pięknej nieznajomej, tańczącego w błyszczącej sali pośród dziesiątek rozbawionych gości. Powrócił do swego arystokratycznego życia z niepokojącą łatwością, ponownie zostawiając ją samej sobie.
Być może, gdyby znała wielki świat równie dobrze jak jego partnerka w tańcu, wiedziałaby, że na wyspie bawił się z nią tylko. Dlaczego nie miałby tego robić? Prócz Maorysów była jedyną kobietą w promieniu wielu kilometrów, a on na długo przed jej przybyciem wkradł się w ich łaski. To nie Justin był żałosny, lecz ona.
Tamtej nocy na plaży pozwoliła mu dotykać najczulszych miejsc swego ciała i duszy. Lecz dziś przyciskał do piersi inną kobietę, tak jak tulił ją do siebie pod rozgwieżdżonym niebem. Wyglądał niezwykle przystojnie w swym czarnym wieczorowym ubraniu, lekko rozburzone włosy dodawały mu tylko uroku. Emily poczuła się zdradzona i odrzucona.
Zacisnęła dłonie w pięści. Nie dopuści do siebie bólu. Ani na moment. Jeśli to zrobi, położy się tutaj, na ulicy, a rano znajdą ją zwiniętą w kłębek i zamarzniętą – kolejna ofiara zimy.
Szła przed siebie, boleśnie świadoma wszystkich swych słabości. Jej buty były całkiem przemoczone, odsłonięte palce zdrętwiałe z zimna. Zamarzające płatki śniegu kłuły ją w twarz niczym odłamki szkła.
Minęła ją jakaś elegancka para. Kobieta roześmiała się cicho, a mężczyzna zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem. Wiedzieli, że nie należy do tego miejsca. Że nie należy do żadnego miejsca.
Ktoś otworzył drzwi sklepu z pieczywem, wypuszczając na ulicę ciepły kuszący zapach piernika. Emily stanęła jak wryta, równie bezbronna i bezradna, jakby złapano ją nagą na środku Picadilly Circus. Wreszcie podeszła bliżej i przycisnęła nos do zimnej szyby.
Na półkach stygły rzędy ciast zdobionych lukrem i owocami. Błyszczący kontuar pokryty był brzuchatymi rogalami z cynamonem.
Nagle Emily poczuła dojmujący głód. Przeraźliwy, niepohamowany głód.
Tato zabrał ją kiedyś do takiego miejsca. Podniósł nad ladę, by mogła zobaczyć tacę z parującymi jeszcze smakołykami, a potem pozwolił wybrać trzy najbardziej kuszące. Spędzili wtedy w cukierni całe zimowe popołudnie, zajadając się różnego rodzaju ciastkami, aż wieczorem rozbolały ich od tego brzuchy.
Drzwi znów się otworzyły. Wysoki, barczysty mężczyzna wpuścił do środka kobietę w futrzanej czapce i płaszczu. Emily bez wahania wśliznęła się za nimi.
Kryła się za plecami mężczyzny kiedy ten zastanawiał się wraz ze swą towarzyszką, co wybrać. Kiedy cukiernik odwrócił się, by włożyć do torebki zamówione ciastka, Emily postanowiła wykorzystać okazję.
Sięgnęła przez ladę i porwała gruby rogal, parząc sobie palce jego rozkosznym żarem.
– Ejże, droga pani, tak nie można.
Powiedział to nie piekarz, lecz wysoki mężczyzna, który dokonywał zakupu. Emily doskoczyła do drzwi, potknęła się o próg i runęła jak długa w śnieg.
– Policja! Łapać złodzieja!
Piekarz wybiegł za nią. Emily poderwała się na równe nogi, lecz nie zrobiła jeszcze dwóch kroków, gdy usłyszała tupot nóg z obu stron ulicy. Ogłuszył ją przenikliwy głos gwizdków. Zakręciła się w miejscu, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Ta chwila wahania drogo ją kosztowała. Klient cukierni pochwycił ją za sukienkę na karku i podniósł nad ziemię.
– No już, malutka, przestań się tak rzucać. Jeśli będziesz taka niegrzeczna, skończysz w więzieniu.
Opuścił ją na ziemię, nim jednak mogła uciec, umundurowany policjant chwycił ją za ramię i wykręcił jej rękę. Rogal wyśliznął się z jej dłoni i wpadł w głęboki śnieg. Emily jęknęła z rozpaczą.
Zamknięta w plątaninie rąk i nóg, walczyła jak dzika kotka. Jej stopa trafiła w goleń któregoś z policjantów. Drugi zawył z bólu, gdy zatopiła zęby w jego ręce. Szal zsunął się z jej głowy.
– Nie podchodź tu, chłopcze! – krzyknął jeden z policjantów. – Nie potrzeba nam zbiegowiska. To jakaś wściekła dziewucha.
Czyjaś dłoń złapała ją za włosy, brutalnie odciągnęła głowę do tyłu. Oczy Emily wypełniły się łzami.
– O tak, rzeczywiście jest wściekła. Ale ja wiem, jak sobie z nią radzić.
Kiedy Emily zobaczyła nad sobą czarne, paciorkowate oczy płonące chciwością i pożądaniem, jęknęła zrozpaczona.
Jej pogromca znów pociągnął ją mocniej za włosy i uśmiechnął się do zdumionych policjantów.
– Barney Dobbins, do usług.
Gdzieś śmiało się dziecko. Justin usiadł prosto na łóżku. Serce waliło mu jak szalone, przez chwilę słyszał tylko jego głuche dudnienie. Pościel krępowała mu nogi, równie splątana jak sny, które dręczyły go co noc.
Czuł, że jest coś, co powinien wiedzieć. Coś, co czaiło się na krawędzi jego koszmarów, szydziło zeń i kusiło.
Odrzucił ciężką kołdrę i opuścił nogi na podłogę. Jak wszystko w tym domu, łóżko było ogromne i przerażające. Każdy centymetr ciemnego mahoniu pokrywały misternie rzeźbione pnącza i liście rosiczki. Co wieczór Justin bał się, że w czasie snu materac połknie go niczym wielką muchę.
Pod drzwiami Penfelda, zajmującego sąsiedni pokój, złociła się wąska smuga światła. Penfeld zawsze spał przy zapalonym świetle. Justin włożył szlafrok i pomyślał z żalem, że jego demony nie obawiają się blasku świec i lamp.
Ruszył w dół długich, krętych schodów, ziewając i odgarniając włosy z oczu. Nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Służba przywykła już do tego, że chodził po domu o najdziwniejszych porach. Omijali go szerokim łukiem, przerażeni jego ponurą miną i cieniem zalegającym pod oczami. Justin powoli zaczynał wierzyć, że jest takim szaleńcem, za jakiego go uważają.
Teraz był księciem Winthrop. Mógł kupić dziesięć kopalni złota. Mógł wyjechać do Wiednia i studiować muzykę. Mógł wynająć operę, w której co wieczór wykonywano by wyłącznie jego symfonie. Tymczasem pragnął jedynie czuć ciepłe promienie słońca na twarzy i słyszeć melodyjny śmiech Emily.
Uderzył nogą w drewniany piedestał i skrzywił się z bólu, tłumiąc paskudne przekleństwo. Ten dom zastawiony był bezwartościowymi, pretensjonalnymi ozdobami. Justin pochwycił wazę stojącą na wysokim stoliku i rzucił ją przed siebie. Porcelanowe naczynie rozbiło się z hukiem o ścianę. Gdzieś w głębi domu zamknęły się drzwi, kiedy zaciekawiony lokaj przezornie schował się w swym pokoju.
Justin przeszedł do salonu wypełnionego blaskiem księżyca. Usiadł przy pianinie, pochylił się i zastygł w bezruchu. Za oknem błyszczał biały koc śniegu okrywającego trawnik i ulicę. Gdzieś w dali rozśpiewały się dzwony, a on uświadomił sobie ze zdumieniem, że jest Wigilia Bożego Narodzenia.
Boże Narodzenie. Tej nocy świat został obdarzony nadzieją. Lecz nie on. Nie ma dla niego nadziei, gdy dziecko Davida pozostaje gdzieś na dworze, głodne i zziębnięte. Dla niego głos dzwonów zwiastował żałobę, a nie radość.
Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą beznamiętne błękitne oczy lalki Claire Scarborough. Rozsiadła się na pianinie niczym mała królowa. Nikt nie ośmielił się jej tknąć, odkąd Justin ją tam umieścił. Zmarszczył brwi, nienawidząc jej niemal za sekrety, które przed nim skrywała. Co powiedziałaby, gdyby umiała mówić? Przeklęłaby go, zganiła za jego straszliwe tchórzostwo?
Położył palce na klawiaturze i zaczął grać. Wybrał nie swoją muzykę, lecz melancholijne tony „Dla Elizy" Beethovena. Zamiast jednak przynosić ukojenie, kolejne nuty sprawiały mu niemal fizyczny ból, wbijały się jak ciernie.
Boże, jakim był głupcem! Zostawił Emily, by ścigać ducha. Teraz nie miał nikogo.
Miał wrażenie, że porasta pleśnią w tym mauzoleum. Chciał czuć pod stopami gorący piasek, słyszeć donośny śmiech Triniego i powitalną pieśń Maorysów. Jego palce wędrowały po klawiaturze, muskały, pieściły gładką powierzchnię tak, jak chciałby pieścić atłasową skórę Emily. Lecz jak mógłby pokazać jej się na oczy, wiedząc, że oddał dziecko Davida bezlitosnym ulicom Londynu? Emily zasługiwała na kogoś więcej niż mężczyznę dręczonego wyrzutami sumienia.
Ręce Justina zadrżały. Jego palce wciąż były sztywne i twarde, lewa dłoń nie dość elastyczna z braku wprawy. Zagrał fałszywą nutę, potem uderzył pięścią w klawisze, zrozpaczony.
Żałosny jęk strun wypełnił powietrze. Justin opuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Twarz Emily powoli rozpływała się w jego wspomnieniach niczym akwarela zroszona wodą, twarz, którą przecież znał równie dobrze jak własną.
Ktoś odchrząknął uprzejmie, wyrywając go z ponurych rozmyślań. Justin podniósł głowę. Na tle księżycowego blasku rysowała się czyjaś sylwetka. Przez jedną szaloną chwilę Justin myślał, że to duch Davida.
Postać przemówiła modulowanym głosem Bentleya Chalmersa.
– Znaleźli ją, sir.
Justin zamrugał powiekami, starając się zebrać rozproszone myśli. Był tak pochłonięty wspomnieniami o Emily, że przez moment nie wiedział, kogo Chalmers ma na myśli – Emily czy Claire?
Jego agent obrócił kapelusz w palcach.
– Znaleźli dziewczynę, sir. Żyje.
– Żyje? – wyszeptał.
Klawisze fortepianu rozmyły się przed jego oczami, a w jego głowie rozbrzmiała nagle radosna kolęda, jakby uderzono we wszystkie dzwony Londynu naraz.
18
Wydaje się, że jeszcze wczoraj chodziłaś za mną na kolanach, chwytałaś poty mego płaszcza swymi maleńkimi rączkami...
Na miłość boską, Penfeldzie, prosiłem, żebyś mnie ogolił, a nie poderżnął mi gardło. – Justin syknął z bólu, kiedy brzytwa drasnęła go w szyję.
Penfeld, z trudem powstrzymując drżenie rąk, starł krew rąbkiem ręcznika. Woda w ceramicznej misce obok fotela miała już różowy odcień.
– Ogromnie pana przepraszam. To dlatego, że sam jestem trochę zdenerwowany.
– Ty jesteś zdenerwowany? A co ze mną? Nigdy dotąd nie byłem ojcem. – Wstał z fotela i podszedł do łóżka. Dotykając dziwnie gładkiej brody, przechylał głowę i przyglądał się swemu odbiciu. – Czy wyglądam tak, jak powinien wyglądać prawdziwy ojciec?
Promieniejąc dumą, Penfeld wytarł namydlone ostrze w ręcznik.
– Moim zdaniem, prezentuje się pan doskonale. Justin strącił jakiś zabłąkany włosek ze swego surduta,
a potem spojrzał z żalem na jasne kosmyki rozsiane wokół fotela.
– Mam nadzieję, że było warto. Czuję się nagi.
– Zapewniam pana, że było warto.
Justin poprawił kołnierz, potem odruchowo sięgnął do piersi, nie znalazł tam jednak zegarka. Przypomniał sobie, że ostatnio widział go na atlasowej skórze Emily. Uśmiechną! się do siebie. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, już wkrótce go odzyska.
– Która godzina?
Penfeld spojrzał na swój zegarek.
– Jedenasta dwie, sir. Minety jakieś trzy minuty, odkąd pyta! pan ostatnio.
– Jedenasta dwie. Dobry Boże. – Podszedł do drzwi, zatrzymał się jednak, kładąc dłoń na gałce. – Chyba przekrzywił mi się krawat, co?
Krawat leżał prosto, lecz Penfeld podszedł i posłusznie go poprawił. Justin pokręcił gałką, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.
Jego ogromne łóżko pokryte zostało całą masą koronek, atłasowych rękawiczek, sukienek i mufek. Justin podszedł i przysiadł ostrożnie na skraju materaca, nie chcąc zmiąć żadnego z tych prezentów.
– Za kilka minut przez te drzwi przejdzie córka Davida. Pierwsze, co muszę jej powiedzieć, to prawdę o śmierci jej ojca. – Podniósł pusty wzrok na Penfelda. – Czy starczy mi odwagi?
– Chce pan, bym to ja jej o tym powiedział?
Justin spojrzał na swego lokaja z wdzięcznością. Wiedział, że dzieci napełniają Penfelda przerażeniem.
– Nie. Ale dziękuję ci za dobre chęci.
Ośmielony oddaniem Penfelda podniósł się na równe nogi. – Jeszcze jedno.
– Tak, sir?
Justin uśmiechnął się doń ciepło.
– Wesołych świąt, Penfeldzie.
Lokaj wyprostował się i odpowiedział skinieniem głowy.
– Wesołych świąt, sir.
Kiedy Justin szedł w dół korytarza, mimo woli wygwizdywał jakąś wesołą melodię.
– Dzień dobry, Mary! – zawołał do pokojówki, która ze zdumienia wypuściła z dłoni na pluszowy dywan dziecięce pantofle. Zbiegając po schodach, minął jednego ze swych szwagrów, zaczytanego w bieżącym numerze „Timesa".
– Witaj, Harveyu – rzucił Justin.
– Haroldzie – mruknął ten, przewracając stronę. Justin zatrzymał się, zmarszczył brwi, wrócił trzy stopnie w górę i zajrzał w twarz mężczyzny.
– A niech mnie, przecież to Harold, a nie Harvey!
Kiedy zeskoczył z ostatniego stopnia, uśmiechnął się, ujrzawszy, że na parterze panuje kompletny chaos. Służący biegali z pokoju do pokoju, polerując lampy, czyszcząc podłogi i ozdabiając poręcze pachnącymi gałązkami cedru.
Bezzębna kucharka podstawiła mu pod nos tacę z parującymi ciastkami.
– Trzydzieści, sir, tak jak pan sobie życzył. Smakowity aromat wypełnił jego nozdrza.
– Mm... Doskonale, Gracie! Upiekłaś też jakieś z rodzynkami? Dzieci lubią rodzynki, prawda?
– Mój chłopak uwielbiał, sir.
Justin uszczypnął ją delikatnie w tłusty policzek.
– Więc zrób jeszcze tuzin z rodzynkami.
– Tak jest, sir. Już się robi. – Dygnęła przed nim grzecznie i zawróciła do kuchni.
Oburzony lokaj pochwycił go za łokieć.
– Naprawdę muszę zaprotestować, milordzie. Ktoś zostawił kucyka w bibliotece.
Justin nawet nań nie spojrzał.
– Coś takiego! Przeprowadź go do sali balowej. Będzie miał więcej miejsca.
Zatrzymał się w drzwiach salonu, spoglądając z zachwytem na jego wnętrze. W ciągu kilku godzin pokój zamienił się w prawdziwe bożonarodzeniowe cudo. W rogu pyszniła się wspaniała wysoka choinka, od której bił przyjemny zapach żywicy. Edith stała na drabinie i zapalała maleńkie świeczki przypięte do gałęzi drzewka, podczas gdy jej młodsze siostry, Lily i Millicent, chichotały i podsuwały jej różne niedorzeczne pomysły.
– Coś ty zrobił, braciszku?! – zawołała Lily. – Wykupiłeś wszystkie sklepy z zabawkami w Londynie?
– Tylko te, które są otwarte w Wigilię.
Blask jego pieniędzy otworzył przed nim wiele drzwi zamkniętych dla zwykłych klientów, a teraz cały pokój usłany był zabawkami. Były wśród nich mechaniczne słonie, niedźwiedzie uderzające w bęben, skakanki, domki dla lalek, farby i kreda, a nawet nakręcana kolejka. Dwa mechaniczne ptaki ćwierkały w klatce zawieszonej pod sufitem.
Justin nie miał pojęcia, czym lubią się bawić małe dziewczynki, kupił więc wszystkiego po trochu – łącznie z torebką szklanych kulek i regimentem ołowianych żołnierzyków. Obok lśniącego welocypedu stały zgrabne sanki – takie, o jakich marzył w dzieciństwie. Ojciec nie chciał mu ich kupić, ale on nie zamierzał odmawiać niczego córce Davida. I tak ograbił już jej życie ze zbyt wielu przyjemności.
Do salonu wkroczyła jego matka i ogarnęła wszystkie te cuda krytycznym spojrzeniem.
– Cieszę się, że, jak widzę, nie zamierzasz zepsuć tego dziecka.
– Oczywiście, że nie. Będę dla niej stanowczy, ale nie surowy – odparł Justin, całując jej wyperfumowany policzek.
Do salonu wpadł zdyszany służący.
– Jedzie tutaj jakiś powóz, sir. To chyba ten.
Justin przełknął ślinę, starając się stłumić rosnącą w nim panikę.
– Dobra robota, chłopcze. – Rzucił służącemu monetę, po czym odchylił głowę do tyłu i ryknął: – Penfeld!
Raz jeszcze rozejrzał się po salonie, by mieć pewność, że wszystko jest w idealnym porządku. Na pianinie siedział cały rząd lalek przystrojonych w koronki i atłas. Gdzieś spomiędzy tych elegantek wystawał mały porcelanowy nos. Kierowany niezrozumiałym odruchem, Justin wziął do ręki lalkę, którą znalazł w pokoju Claire, i usadził ją na półce na nuty, starannie układając jej poplamioną sukienkę. Zdawało mu się, że lalka patrzy na niego drwiąco.
Do pokoju wpadł podekscytowany Penfeld. Przystanął tylko na chwilę, by zdjąć ze spodni Justina jakiś niewidzialny okruch. Kiedy na podjazd wjechał czarny powóz, salon wypełnił się ludźmi.
Służący ustawili się w równym rzędzie, poprawiając po raz ostatni czapki i fartuchy, przygładzając włosy i wyglądając ciekawie w stronę okna. Po drugiej stronie pokoju stanęły siostry Justina, wspierane przez swych mężów oraz godną postać księżnej.
Powietrze w salonie aż drżało z podniecenia, kiedy Justin zajął miejsce przed choinką.
Kiedy Penfeld próbował się wymknąć i stanąć obok służących, Justin chwycił go za ramię.
– Zostań, proszę – wymamrotał kącikiem ust. – Będziesz mnie łapał, kiedy zemdleję.
Wszyscy patrzyli przez okno, jak woźnica otwiera drzwi powozu. Z zewnątrz wynurzyła się koścista dłoń, Justin zaś zesztywniał, ujrzawszy Amelię Winters. Jedynym jego zmartwieniem był teraz fakt, że musi wypłacić jej obiecaną nagrodę. Miała niezwykłe szczęście, że dziecko wróciło do jedynego domu, jakie znało, choć nigdy nie znalazło w nim miłości i rodzinnego ciepła.
Woźnica obrzucił dom ponurym spojrzeniem, a Justin rozpoznał w nim tego samego osobnika, którego spotkał wcześniej w szkole. Utykał wyraźnie na lewą nogę, i nawet z tej odległości Justin widział czarny siniak okalający jego oko.
Wstrzymał oddech, kiedy z powozu wyszła drobna postać w prostej granatowej sukience i czepku o szerokim rondzie. Dziewczynka nie skorzystała z pomocy oferowanej jej przez woźnicę.
Penfeld pochylił się do niego i wyszeptał:
– Trochę duża jak na dziesięciolatkę, prawda? Justin zmarszczył brwi.
Panna Winters wraz ze swą podopieczną ruszyła do wejścia, zostawiając woźnicę przy powozie. Kiedy odźwierny wpuścił je do środka, w pełną wyczekiwania ciszę wdarł się stukot laski panny Winters. Wreszcie w drzwiach salonu pojawiła się dziewczynka.
Serce Justina zamarto na chwilę. Założył ręce do tyłu i wykrzywił twarz w grymasie, który miał przypominać uśmiech.
Nawet na niego nie spojrzała. Z pochyloną głową i dłońmi ukrytymi w starej mufce, przemaszerowała wzdłuż szeregu służących i rodziny, zmierzając prosto do niego. Justin jeszcze mocniej zmarszczył czoło. W jej ruchach było coś... Udawana pokora, lekko rozkołysany krok – wszystko to przywoływało jakieś niepokojące wspomnienia. W jego głowie zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek.
Zatrzymała się przed nim. Spojrzał z góry na jej czepek, nieświadomie wstrzymując oddech. Nim jeszcze uniosła głowę i pokazała mu swą twarz, wiedział już, co zobaczy. Bujne kasztanowe loki. Urocze dołki w policzkach. Brązowe oczy rozpalone nie radością, lecz gorzkim triumfem.
Jej dłoń wysunęła się z mufki i uderzyła z trzaskiem w jego policzek. Ktoś z obecnych w salonie krzyknął. Justin stał jak sparaliżowany, czując, że cała krew odpływa mu z twarzy, pozostawiając tylko wyraźny odcisk jej palców.
Emily uniosła dumnie brodę i obdarzywszy go lodowatym spojrzeniem, zwróciła się do Penfelda.
– Możesz zaprowadzić mnie teraz do mojego pokoju. Jeśli nie macie nic innego, mogę zamieszkać na strychu. Przez lata nawet polubiłam szczury i gołębie. To znacznie milsze towarzystwo niż większość ludzi.
Penfeld mruknął coś bezradnie, Justin skinął jednak głową, a biedny lokaj ochłonął na tyle, by poprowadzić Emily wzdłuż szeregu zaszokowanej służby i pobladłej rodziny. Emily nawet nie spojrzała na sterty zabawek i gier, zatrzymała się jednak przy fortepianie.
Dziwny grymas przemknął jej przez twarz. Justin poczuł, jak ogromny smutek i żal ściskają go za serce. Ignorując wszystkie eleganckie i wystrojone lalki, Emily podniosła Annabel i przytuliła ją do piersi. Kiedy Penfeld wyprowadzał dziewczynę z pokoju, głowa lalki wystawała sponad jej sztywnego ramienia, a Justin gotów byłby przysiąc, że dojrzał w jej błękitnych oczach drwiące rozbawienie.
19
Wciąż myślę o Tobie jako o małym dziecku...
Owieczki gasły jedna po drugiej, zostawiając choinkę spowitą w ciemnościach. Justin stał nieruchomo, z rękami w kieszeniach, kiedy pokojówka odstawiła mosiężny przyrząd do gaszenia świec i przeszła obok niego, odwracając wzrok. Dwaj lokaje wyprowadzili lśniący welocyped, wymieniając szeptem jakieś uwagi.
Za oknami niebo zmieniało barwę, ołowiana szarość przechodziła w czerń. Służący wchodzili i wychodzili, aż wreszcie Justin został sam, pod ciemnym drzewkiem, niemym świadkiem jego klęski. Podniósł rękę i wyciągnął jakiś zapomniany listek ostrokrzewu z klatki milczących mechanicznych ptaków.
W drzwiach pojawił się Penfeld, dźwigający pluszowego niedźwiedzia, niemal równie dużego jak on. Odchrząknął grzecznie, nim przemówił.
– Pozostaje jeszcze kwestia kucyka, sir.
Justin przesunął kciukiem wzdłuż ostrej krawędzi liścia, przypominając sobie, jak Trini złożył zieloną gałązkę u stóp Emily w powitalnym geście. Trini nie był przynajmniej tak głupi, by składać tam swe serce.
– Niech służący zaprowadzi go na noc do stajni. Rano go oddamy.
– Tak jest. Jak pan sobie życzy. – Lokaj zawahał się na moment, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, potem przerzucił sobie niedźwiedzia przez ramię i wyszedł.
Jak mogłem być takim głupcem? – zastanawiał się Justin. Emily na każdym kroku zostawiała jakieś ślady, świadectwa, które powinny dać mu do myślenia, on jednak zaślepiony był obsesyjnym pożądaniem. Lecz czy mógł obwiniać tylko siebie, skoro ona celowo i złośliwie oszukiwała go, zwodziła na manowce? Kiedy objął myślami całą głębię jej zdrady, obok pogardy dla samego siebie pojawiło się nowe uczucie – gniew, ciemny, przytłaczający i niebezpieczny. Podniósł wzrok ku sufitowi nad głową.
Krótka rozmowa z panną Winters dostarczyła mu odpowiedzi na parę pytań, nadal jednak pozostawało kilka kwestii, które wyjaśnić mogła tylko sama panna Scarborough. Nie zważając na ból, jaki sprawiały mu ostre krawędzie liścia, zmiął go w dłoni i ruszył w stronę schodów.
Justin przecisnął się pomiędzy stertami zabawek, ubrań i książek, zaścielających podłogę korytarza. Większość z nich leżała tuż pod drzwiami pokoju Emily, jakby ta po prostu wypchnęła je na zewnątrz.
Przekręcił gałkę, niemal pewien, że drzwi są zamknięte. A jednak uchyliły się bezgłośnie pod jego naciskiem, co Justin przyjął z żalem i ulgą jednocześnie.
Jedynymi dźwiękami, jakie wypełniały pokój, był trzask ognia na kominku i powolne, skrzypienie.
Emily siedziała bokiem na bujanym koniu, którego Justin kazał rano ściągnąć ze strychu. Kołysała się leniwie, wpatrzona w płomienie. Ten zaskakujący widok rozbudził w Justinie dziwną mieszankę uczuć; miał ochotę pochwycić Emily za ramiona i potrząsnąć nią brutalnie, domagając się odpowiedzi na dręczące go pytania. Jednocześnie podejrzewał jednak, że byłby to tylko pretekst, by ją objąć, przytulić. Spod granatowej sukienki wyzierał skrawek białej pończochy. Justin widział ją już w znacznie bardziej prowokującym ubraniu – a nawet bez niego – lecz ten niewinny widok rozgrzał krew w jego żyłach.
Zamknął drzwi i oparł się o nie plecami, krzyżując ręce na piersiach. Jego rodzina i tak już napatrzyła się na ich małą prywatną wojnę. Tę bitwę chciał stoczyć z dala od ich ciekawskich oczu.
Czas płynął leniwie, odmierzany rytmicznym skrzypieniem konia. Wreszcie Emily podniosła rękę. Z jej małego palca zwieszała się atłasowa rękawiczka zdobiona maleńkimi perłami.
– Trochę za mała dla mnie, nie uważasz? Justin z najwyższym trudem zachował spokój.
– Myślałem, że byłaś małym dzieckiem, kiedy umarł twój ojciec. Widziałem cię tylko na portrecie, który nosił w zegarku. David często opowiadał mi o tobie. Były to historie o tym, jak połykałaś guziki jego płaszcza albo wspięłaś się na parapet i zasnęłaś między kwiatami. Z pewnością nie zachowuje się tak dziesięcioletnia dziewczynka, której bliżej już do kobiety niż do dziecka.
Uśmiechnęła się, lecz jej oczy pozostały smutne.
– Nie, ale to były ulubione historyjki taty.
– Skąd mogłem o tym wiedzieć? Rękawiczka opadła na podłogę.
– Mogłeś spróbować konwencjonalnych sposobów. Wizyta. List.
Zdawało się, że niknie zasłona oddzielająca przeszłość od teraźniejszości.
– Pisałem do ciebie każdego dnia, odkąd przyjechałem do Londynu.
– Pisanie listów nigdy nie było dla ciebie problemem, prawda? Gorzej z wysyłaniem. – Pomachała nogami, jakby wbrew sobie upodabniając się do dziecka.
– Dlaczego po prostu nie powiedziałaś mi, że jesteś córką Davida?
– Wszyscy postępujemy zgodnie ze swymi oczekiwaniami, prawda, panie Connor? Ty myślałeś, że Claire Scarborough jest małą dziewczynką, a ja uważałam cię za nieczułego potwora, który ukradł złoto swego najlepszego przyjaciela i porzucił dziecko powierzone jego opiece.
Justin zacisnął mocniej zęby, nie pozwolił się jednak sprowokować.
– Wybacz, że cię zawiodłem. Gdybym wiedział wcześniej o twoim przyjeździe, naostrzyłbym moje diabelskie rogi. Prawda jest taka, że^ kopalnia złota została zajęta przez Maorysów podczas powstania. Byłem też pewien, że ty znajdujesz się w dobrych rękach, i że niczego ci nie brakuje. Nie miałem pojęcia, że panna Winters jest taką s...
– Skąpą kobietą – podsunęła Emily. – Naprawdę, powinieneś uważać na to, co mówisz przy swej podopiecznej. Dzieci szybko się uczą.
Zeskoczyła z konika i podeszła bliżej, nieświadomie prowokując go swym zmysłowym, lekko rozkołysanym krokiem. Spojrzała oczami pełnymi niewypowiedzianych oskarżeń. Czy kiedykolwiek zobaczy w nich jeszcze prawdziwą radość? – zastanawiał się. Jej skóra straciła brązowy odcień, przybrała teraz delikatną, brzoskwiniową barwę. Tygodnie rozłąki wyszczupliły jej twarz, położyły cienie pod oczami. Jakie trudy cierpiała podczas długiej podróży z Nowej Zelandii do Anglii?
Jej bliskość przyprawiała go o szybsze bicie serca.
– Panna Winters powiedziała, że wieźli cię do mnie. Że wyskoczyłaś ze statku, bo wolałaś raczej uciec niż trafić w moje ręce.
– I pomyśleć, że to mnie oskarżała o zbyt wybujałą wyobraźnię! Nie wyskoczyłam ze statku. Kiedy okazało się, że nie mogą znaleźć mojego bogatego opiekuna, po prostu wyrzucili mnie za burtę, jak przynętę dla rekinów.
Justin pochwycił ją za nadgarstek.
– Jeśli ten łajdak, Barney, zrobił ci jakąś krzywdę... – Nie dokończył groźby, lecz obraz tego prostaka dotykającego Emily wzburzył w nim krew.
– Chyba żartujesz. – Śmiech Emily był nieco wymuszony. – Panna Winters nigdy by na to nie pozwoliła. Chciała, by oddano mnie w ręce mojego opiekuna czystą i nieskalaną.
Jej słowa uderzyły Justina niczym pięść. Oszołomiony, spojrzał na jej rękę. Ciemne włoski na jego dłoni kontrastowały z bladym jedwabiem jej skóry. Jego dłonie były silne, palce długie i szczupłe od wielu godzin ćwiczeń na fortepianie, a jednocześnie miejscami wciąż pokryte zgrubieniami, świadectwem ciężkiej pracy fizycznej na wyspie. Jak dłonie innych mężczyzn, mogły być zarówno delikatne, jak i okrutne.
Jego palce pieściły ją kiedyś, aż krzyczała z rozkoszy. To jego dłonie skalały dziecko powierzone jego opiece.
Pomasował kciukiem ślady, które zostawił na jej delikatnej skórze.
– Zabawne, prawda? Zabiłbym każdego, kto dotykał cię tak jak ja.
Wyrwała rękę z jego uścisku i podeszła do okna, odwracając się plecami.
– Szkoda, że pojedynki wyszły już z mody. Mógłbyś wyzwać samego siebie. Penfeld byłby doskonałym sekundantem.
Z piersi Justina wyrwało się drżące westchnienie. Arogancka panna Scarborough pozostawała poza jego zasięgiem. Mógł liczyć tylko na to, że uda mu się dotrzeć jakoś do Emily.
– Dlaczego nie zostałaś w Nowej Zelandii? – spytał cicho. – Wróciłbym po ciebie.
– Trochę za późno, panie Connor! – Emily odwróciła się na pięcie, najwyraźniej tracąc kontrolę nad swymi uczuciami. Jej oczy błyszczały od niewylanych łez. – Co miałam tam robić? Siedzieć przed chatą, aż ptaki uwiją sobie gniazdo w moich włosach? Nie, dziękuję bardzo! Dosyć się już naczekałam. Siedem lat. Marząc, drżąc w nadziei, modląc się. Całymi godzinami siedziałam z nosem przyciśniętym do szyby, wypatrując ciebie. Nawet gdy przestałam się już łudzić i zaczęłam cię nienawidzić, budziłam się z płaczem w środku nocy i nasłuchiwałam twoich kroków na schodach.
Justin ruszył w jej stronę. Emily odskoczyła do tyłu, potykając się o miniaturową kolejkę rozłożoną pod oknem.
Wymierzyła zabawce potężnego kopniaka, posyłając ją na ścianę i znacząc tapetę brzydką, czerwoną rysą.
– Naprawdę myślałeś, że możesz wymazać wszystkie te lata kolejkami i lalkami?
Pochyliła się i jednym pociągnięciem ręki zrzuciła na ziemię wszystkie kosmetyki ustawione na marmurowej toaletce. Maleńkie buteleczki potoczyły się po dywanie, jedna z nich pękła. W nozdrza Justina uderzył ciężki, słodki zapach lawendy.
– Chciałeś kupić moje przebaczenie tymi pachnidłami? Ubraniami? – Otworzyła drzwi szafy, wyjęła z niej naręcze sukienek i rzuciła je w jego stronę. – Obawiam się, że źle mnie pan ocenił, panie Connor. Moich uczuć nie da się kupić za kawałek wstążki czy koronki.
Justin stał nieruchomo, pozwalając, by Emily wyładowała na nim gniew. Był jej to winien. Wreszcie dawała upust cierpieniu, które skrywała do tej pory za ironiczną, nonszalancką maską. Była wspaniała w swym gniewie, szalała po całym pokoju niczym demon zemsty o anielskiej twarzy.
Pochwyciła lalkę odzianą w misternie tkaną suknię ślubną i rzuciła ją prosto w ramiona Justina.
– Lepiej wyślij wszystkie te rzeczy do szkoły. Jestem pewna, że panna Winters wkrótce znajdzie jakieś biedne dziecko, które zajmie mój pokój na strychu.
Wyrzuciwszy z siebie cały gniew, przyłożyła dłoń do czoła i oparła się o poręcz łóżka. Hamowała z całej siły szloch, Justin zaś cierpiał prawdziwe katusze, widząc, jak bardzo stara się nie rozpłakać przy nim.
Odłożył lalkę na łóżko, nie próbował jednak nawet dotykać Emily, świadomy, że odsunęłaby się od niego.
– Nie wiedziałem, Emily. Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałem.
Podniosła na niego błyszczące od łez oczy.
– A gdybyś wiedział? Wróciłbyś?
Tak bardzo chciał przytaknąć, zapewnić ją, że właśnie tak by postąpił. Lecz nawet teraz nie miał odwagi wypowiedzieć słów, które na zawsze okryłyby jej twarz grymasem pogardy. Słowa, które uczyniłyby zeń potwora, za jakiego go uważała. Miała wszelkie powody, by go nienawidzić. Było ich nawet więcej, niż wiedziała. Nie mógł powiedzieć jej prawdy. Lecz nie mógł jej też okłamać.
– Zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, byś mogła żyć godnie.
Jej piękne oczy pociemniały w gorzkim triumfie.
– A ty myślałeś, że będę na tyle głupia, by na ciebie czekać. Poczucie bezradności odbierało Justinowi siły:
– Nigdy nie wyjechałbym z Nowej Zelandii, gdybym nie musiał odszukać w tym przeklętym mieście córki Davida. – Zmrużył oczy, uświadomiwszy sobie nagle, co właściwie znaczyły jej słowa. – Gdybym wrócił, ciebie już by tam nie było, prawda? Bo byłabyś tutaj, zmuszając mnie do niekończących się poszukiwań dziecka, które nie istnieje. Wróciłbym do pustej chaty. Czy tak miała wyglądać twoja zemsta, Claire?
Uniosła dumnie głowę, jakby dotknięta jego słowami.
– Nie nazywaj mnie tak. Nie masz prawa.
Justin z bólem uświadomił sobie, do jak wielu rzeczy jeszcze nie ma prawa. Stała tak blisko niego, na wyciągnięcie ręki, lecz jakże daleka. Wyrosła pomiędzy nimi ściana społecznych konwenansów, krucha jak szkło i nieprzenikniona jak kamień. W londyńskiej społeczności istniało specjalne określenie dla mężczyzn, którzy uwodzili swe podopieczne. Oburzone szepty i spojrzenia nie robiły na Justinie żadnego wrażenia, lecz Emily przeżyła już wiele lat pod brzemieniem ich pogardy. Zasługiwała na coś więcej.
Przysięga złożona Davidowi krępowała jego "serce niczym żelazne łańcuchy. Pozbawił Emily ojca i jego obowiązkiem było go zastąpić. By wynagrodzić jej lata zaniedbań, musiał dać jej dom, wykształcenie, godne miejsce w społeczeństwie. Mógł nawet znaleźć jej męża, który dbałby o nią tak jak David. Los sprawił, że on sam nie mógł spełnić tej roli. Gardziłaby nim, gdyby poznała prawdę o tamtej nocy, która zostawiła krew jej ojca na jego rękach. Wszystkie szlachetne intencje bladły w porównaniu z tym, czego nie mógł jej dać nigdy – jego miłości, jego ciała, jego dzieci.
Ogarnął go ogromny, palący gniew. Gniew na jej przebiegłość, bezczelne oszustwo, niesprawiedliwość losu.
Jednocześnie zapragnął jej mocniej niż kiedykolwiek dotąd. Pragnął tej wyzywającej kobiety nie mniej niż anielskiej istoty, którą morze wyrzuciło na plażę pewnej nocy.
Pochwycił ją za ramiona i przycisnął do ściany. Wbił palce w jej delikatne ciało, jakby chciał się upewnić, że jest rzeczywistością a nie iluzją zrodzoną w jego oszalałej wyobraźni. Jej usta drżały, on zaś poczuł gorzką satysfakcję na myśl, że nie jest jej jednak tak obojętny, jak udawała.
Pochylił głowę dość nisko, by poczuć kuszący zapach jej skóry.
– Więc co, jesteśmy kwita? Czy ukarałaś mnie już dość surowo, panno Scarborough? Czy jesteś zadowolona ze swojej zemsty? Czy wystarczy ci świadomość, że rozpaliłaś we mnie pragnienie, którego nie mogę nasycić? Że będę śnił o tobie, choć jako twój opiekun nie będę mógł cię nawet dotknąć? – Odwróciła głowę, lecz on ujął ją za podbródek i ponownie zwrócił ku sobie. – To było okrutne i podłe. Twój ojciec wstydziłby się za ciebie.
Z tymi słowami Justin odwrócił się i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Potem oparł się ciężko o ścianę, wiedząc, że przetrwa tylko wtedy, gdy będzie udawał, że wszystkie te skradzione losowi chwile namiętności i czułości na rajskiej wyspie nigdy się nie wydarzyły. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że nie zdoła oszukać się tak łatwo. Zemsta Emily dopiero się rozpoczęła, a palące płomienie piekła nie mogły sięgać wyżej niż ogień jego pożądania.
Emily raz po raz budziła się i znów zasypiała, dręczona snami równie ponurymi jak jej myśli na jawie. Odrzuciła na bok ciężką kołdrę. Chłodne powietrze owionęło jej rozpaloną skórę, osuszyło krople potu i pokryło ją gęsią skórką. Drżąc, schowała się ponownie pod kołdrą i próbowała ułożyć wygodniej poduszkę. Ta jednak była zbyt mokra od łez, by spełnić należycie swe zadanie. Emily zrzuciła ją więc na podłogę i opadła ponownie na łóżko, uderzając głową o zdobioną drewnianą poręcz. Jęknęła z bólu i ukryła twarz w materacu.
Położyła się do łóżka zaraz po wyjściu Justina i najchętniej zostałaby tam już do końca życia.
Leżała nieruchomo, zwrócona twarzą do ściany, gdy służące przyszły uprzątnąć zabawki i ubrania. Nie tknęła nawet zupy, którą jej przyniosły. Podniosła się tylko na chwilę, by zdjąć niewygodną sukienkę i włożyć koszulę nocną, którą służące zostawiły na oparciu łóżka. Potem jeszcze przez kilka godzin słyszała za drzwiami przytłumione kroki i szepty, jakby leżała złożona śmiertelną chorobą, wreszcie jednak i te ucichły.
Usiadła prosto i podciągnęła kolana pod brodę. Łzy powoli spływały jej po policzkach. Samotność nie była dla niej niczym nowym. Poznała dobrze jej gorzki smak, skulona na zimnym strychu, za towarzystwo mając tylko myszy i pająki. Lecz w porównaniu z tym bólem była to tylko łagodna melancholia. Wtedy chciała po prostu, by ktoś ją przytulił, sama zaś tuliła do siebie Annabel.
Jak mogła czuć się nieszczęśliwa w takim przepychu? Dwie noce temu, kiedy drżała z zimna na parkowej ławce, zemdlałaby chyba z wrażenia, ujrzawszy ogromny, miękki materac i grubą, puchową kołdrę. Obok łóżka stał wielki, mosiężny grzejnik, który ogrzewał jej stopy. W kominku płonął ogień, lecz jego łagodny blask tylko uwydatniał ciemności zalegające w rogach pokoju. Baldachim zwieszał się nad jej głową niczym ciemna chmura.
Obcy dom wydawał z siebie różne skrzypienia i jęki. Emily zadrżała. To było gorsze niż zwykła samotność – tysiąc razy gorsze. Gdzieś w tym domu spał Justin, był tak blisko, że słyszałby jej krzyk, rozdzielała ich jednak przepaść niedotrzymanych obietnic i kłamstw.
Emily otarta rękawem mokry policzek. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że prócz odgłosów właściwych każdemu staremu domowi, słyszy jeszcze jakiś inny dźwięk – muzykę. Ledwie słyszalna melodia wypełniała jej serce, słodko-gorzka i dziwnie znajoma. Przyzywała ją do siebie, kazała wstać i odszukać jej źródło.
Zacisnęła palce na kołdrze. Jak mogła znów pokazać się Justinowi? Kiedy przed kilkoma godzinami ujrzała go pod rozświetloną choinką, straciła panowanie nad sobą.
Gładko ogolony, z elegancką, równo przyciętą fryzurą, wydawał się dziesięć lat młodszy niż wtedy, gdy po raz ostatni widziała go na wyspie. Wyglądał niezwykle przystojnie w eleganckim, idealnie skrojonym ubraniu, które podkreślało jeszcze jego zgrabną sylwetkę. Ofiarował jej swe serce w tym niepewnym, wyczekującym uśmiechu, równie kuszący i intrygujący jak prezent, który czeka na rozpakowanie. Emily czuła się jak zaniedbany kopciuszek, w sukience i czepku pożyczonym od Doreen. Tylko jej urażona duma dała jej dość sił, by go odtrącić.
Łatwo było go potępiać, lecz kiedy patrzył na nią tak, jakby nią gardził, kiedy powiedział jej, co myśli o jej postępowaniu, Emily po raz pierwszy życiu poczuła się naprawdę zawstydzona.
Z dołu wciąż dobiegała muzyka, tańczyła na jej nerwach niczym jedwabiste palce. Emily odrzuciła kołdrę i wyszła z łóżka. Na dywaniku przed kominkiem grzała się para aksamitnych pantofli. Wsunęła w nie stopy i poruszała palcami, mimo wszystko zadowolona, że choć raz nie musi przejmować się zimnem panującym na dworze.
Kiedy wymknęła się z pokoju, muzyka rozbrzmiała głośniej, posępna i fascynująca kołysanka snująca się niczym dym po korytarzach uśpionego domu.
Powoli schodziła w dół długimi, krętymi schodami. W połowie drogi zdała sobie sprawę, że salon z fortepianem leży dokładnie naprzeciwko schodów. Przez wysokie okna wpadał do pokoju blask księżyca, okrywając fortepian srebrną powłoką.
Justin siedział pochylony nisko nad klawiaturą. Zdjął kamizelkę, a jego biała koszula była do połowy rozpięta. Lśniąca warstwa potu okrywała jego odsłoniętą szyję.
Emily przysiadła na stopniu i zacisnęła drżące dłonie na drewnianej balustradzie. Melodia przejmowała ją dreszczem, przywoływała boleśnie słodkie wspomnienia. Była to symfonia, którą napisał dla niej na wyspie. Słysząc potężne, podniosłe tony fortepianu, uświadomiła sobie, jak żałosną namiastką tego wykonania była melodia wyśpiewana jej głosem.
Justin grał jak prawdziwy mistrz. Jego palce muskały klawisze, to znów uderzały w nie z całą siłą, zmuszając instrument do całkowitego posłuszeństwa.
Emily zamknęła oczy. Zaschło jej w ustach, jej oddech stał się nierówny. Czuła się tak, jakby Justin brał w posiadanie nie fortepian, lecz ją samą, jakby każdą wygraną nutą osłabiał jej wolę, zmuszał do kapitulacji. Kiedy muzyka sięgnęła crescendo, z ust Emily wyrwał się głośny jęk. Otworzyła oczy.
Justin podniósł głowę, ich spojrzenia się spotkały. Jego oczy były ciemne i groźne, palce ani razu nie chybiły właściwego klawisza.
„Przez ostatnie lata przelewałem wszystkie namiętności w muzykę, choć tak naprawdę chciałem przelać je właśnie w ciebie".
Te słowa powróciły do niej nagle, bez ostrzeżenia, ugodziły ją prosto w serce.
Oderwawszy spojrzenie od jego twarzy, wstała i pobiegła schodami na górę. Zatrzasnęła za sobą drzwi i zamknęła je na klucz, potem wskoczyła do łóżka, nie zdejmując nawet pantofli, i naciągnęła kołdrę na głowę. Lecz choć zakrywała uszy dłońmi, wciąż słyszała muzykę.
20
Lecz gdy się rozstawaliśmy, widziałem w Twych oczach cień kobiety, którą się staniesz...
O tutaj jest jeszcze jedno, sir – powiedział Penfeld, wskazując na gazetę rozłożoną na stole w jadalni. – Osobista służąca – czytał nad ramieniem Justina. – Miła i towarzyska, biegła znajomość francuskiego i włoskiego. Jakiś ciężki przedmiot uderzył w sufit nad ich głowami. Przekleństwa, które dobiegły potem ich uszu, z pewnością należały do ich ojczystego języka.
– Myślisz, że uda nam się znaleźć służącą biegłą w zapasach z niedźwiedziem? – mruknął Justin.
– Można by spróbować w cyrku – podsunął Penfeld.
Justin uniósł gazetę przed twarz, starając się nie zwracać uwagi na przytłumione krzyki i uderzenia dochodzące z pierwszego piętra. Skrzywił się lekko, usłyszawszy brzęk tłuczonego szkła.
Penfeld podniósł czajnik, by ponownie napełnić jego filiżankę.
– Jeden. Dwa – liczył cicho Justin.
Trzasnęły drzwi. Lokaj spojrzał do góry, wylewając strumień bursztynowego płynu na stół. Ktoś zbiegał z płaczem po schodach. Zastukały obcasy o marmurowe płytki holu, potem drzwi wejściowe zamknęły się z hukiem, którego echo niosło się po korytarzach niczym strzał armatni.
– Trzy – dokończył Justin, masując obolałe skronie.
Na jego kolana pociekła strużka ciepłej herbaty.
– O Boże, przepraszam pana najmocniej. – Penfeld porwał serwetkę i zaczął wycierać spodnie swego pana.
Do pokoju wkroczyła wzburzona księżna.
– To już trzecia służąca w ciągu trzech dni. Ta dziewczyna nie może siedzieć przez całe życie w swoim pokoju. Skoro nadal nie chce się przebrać, to musisz porozmawiać z nią osobiście. Nalegam na to.
Justin odłożył gazetę, tłumiąc jęk. Rozmowa z Emily była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowały teraz jego nadszarpnięte nerwy.
Tymczasem matka mówiła dalej:
– Twoje siostry i ja chciałyśmy urządzić skromne przyjęcie i przedstawić twoją podopieczną towarzystwu, a potem wydać bal i poznać ją z jakimiś młodymi dżentelmenami. – Księżna westchnęła radośnie. – Jak miło znów mieć w domu młodą dziewczynę, prawda, mój drogi?
– Czysta radość – odparł Justin ponuro.
Wstał i wyszedł z pokoju, nie chcąc, by matka zaczęła zastanawiać się nad fasonem sukni ślubnej Emily czy też imieniem dla jej pierwszego dziecka.
Wszedł na piętro, przygładził kamizelkę i skrył się za jedyną tarczą, jaka mogła ochronić go przed Emily – chłodną ojcowską wyniosłością. Nie doczekawszy się reakcji na pukanie, otworzył drzwi, a jego oczom ukazał się czarujący widok nóg i pośladków Emily obleczonych w reformy z falbankami.
Emily, wychylona do połowy za okno, wygrażała komuś pięścią.
– Nigdy tu nie wracaj! Trzeba kogoś znacznie silniejszego niż takiego chuchra jak ty, żeby wsadzić mnie w to przeklęte urządzenie.
Wychyliła się jeszcze bardziej, białe pantalony opinały ciasno jej uda. Justin otarł usta wierzchem dłoni, przeszedł przez pokój i pochwycił ją wpół. Oczyma wyobraźni widział już, jak wypada przez okno w swych falbaniastych majtkach i koronkowym staniku.
Emily wita się jak piskorz w jego uścisku.
– Nie włożę tego. Nie i już. Nie zmusicie mnie. A jeśli spróbujecie... – Dźgnęła powietrze wielką szpilką do włosów, nim zobaczyła, kto ją złapał.
Justin cofnął się o krok, bez trudu unikając jej uderzenia.
– Naprawdę chcesz to zrobić? Przekłuć mnie?
Wyprostowała się, mamrocząc coś o „gorącym powietrzu". Jej policzki pokryły się rumieńcem. Skrzyżowała ręce na piersiach, potem jednak oparła je na biodrach i spojrzała wyzywająco na Justina.
– Jakiś problem? – spytał, doskonale wiedząc, jak wygląda ów problem; sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu czystej kobiecości, która nawet eunucha przyprawiłaby o zawrót głowy.
Emily wyciągnęła przed siebie rękę w oskarżycielskim geście.
– To jest problem.
Justin podniósł wskazany przedmiot i przesunął dłonią po sztywnej konstrukcji z fiszbinu.
– Co to takiego? Jakiś kapelusz?
Emily zrozumiała, że jej opiekun naprawdę nie wie, z czym ma do czynienia. Zapomniała już, jak długo przebywał z dala od cywilizacji. Wzruszyła się tą niewinnością, szybko jednak przypomniała sobie, że bujne maoryskie piękności w rodzaju Rangimarie nie kłopotały się takimi urządzeniami. Wystarczyło tylko sięgnąć ręką pod spódnicę...
Odsunęła się od niego.
– To narzędzie tortur, które ma nadawać właściwy kształt mojej sukni.
Tym razem to Justin wymamrotał coś pod nosem, potem zmarszczył brwi i oświadczył głośno:
– Więc to właśnie nosi moja matka... Myślałem, że ma pod spódnicą klatkę dla ptaków.
Emily oparła tiurniurę na biodrach i zaczęła zmagać się z tasiemkami. Ciężka forma zakołysała się i przeważyła dziewczynę do tyłu – Justin w ostatniej chwili złapał ją w ramiona.
– Rozumiesz teraz, o co mi chodzi? – spytała, chwytając go za ramię. – Nie wiem, po co się w to wszystko bawić. Nie mogłabym po prostu nosić zwykłej spódnicy jak w Nowej Zelandii?
Kiedy spojrzał w jej poważne brązowe oczy, wspomnienia przeszyły jego serce niczym strzała. Emily biegnąca przez fale, mokra spódnica przylepiona do jej bioder; Emily siedząca na piasku, jej dłonie przyciśnięte do nagich piersi, włosy potargane porannym wiatrem i jego pieszczotami.
Łagodnie, lecz stanowczo wyzwolił się z jej uścisku.
– Teraz jesteśmy w Londynie, nie w Nowej Zelandii. – Słowa te kierował bardziej do siebie niż do niej, nic jednak nie mogło sprawić, by zapomniał o dręczącym go pragnieniu.
Uciekł przed jej zawiedzionym spojrzeniem, podchodząc do łóżka. Pokojówka, która przed chwilą w takim pośpiechu opuściła ich dom, rozłożyła na pościeli ubrania przygotowane dla Emily.
Justin ujął pomiędzy kciuk i palec wskazujący delikatną materię pończoch.
– Siedzisz tutaj od trzech dni. Jeśli pozwolę ci zrezygnować z tego przyrządu, zechcesz zejść na dół i przyłączyć się do nas?
Emily zerknęła gniewnie na stertę ubrań.
– Nie założę też rękawiczek. To absurdalne. Justin wzniósł oczy do nieba.
– Dobrze. Zapomnijmy więc o rękawiczkach. – Podał jej pończochy i odwrócił się do drzwi. – Będę czekał na ciebie.
– Jakaż zaskakująca odmiana, prawda?
Justin zatrzymał się w pół kroku. Potem wypuścił głośno powietrze i wyszedł, zamykając drzwi starannie i niezwykle cicho. Emily wiedziała jednak, że najchętniej wyrwałby je wraz z futryną.
Justin czekał na nią u podnóża schodów. Nigdy jeszcze nie widział tylu ludzi udających, że znaleźli się w tym właśnie miejscu zupełnie przypadkiem. Dwie pokojówki odkurzały mały trójnożny stolik, jeden ze służących czyścił zapamiętale szklane wisiory zdobiące abażur lampy. Wciąż zerkali ukradkiem na schody, koniecznie chcąc zobaczyć tę odważną istotę, która ośmieliła się spoliczkować ich pana.
Zegar stojący w holu wybił równą godzinę. Justin bębnił palcami w poręcz. Jeden ze szwagrów przysiadł na ławce obok wieszaka na ubrania i palił fajkę. Justin zastanawiał się, czy jego siostry w ogóle rozróżniają swych mężów. Wszyscy mieli takie same, jasnobrązowe włosy i wszyscy nosili tweedowe marynarki, co mogło sugerować, że lada chwila opuszczą dom, by oddać się jakiemuś pożytecznemu zajęciu – na przykład poszukiwaniu pracy. Justin przypuszczał, że osobnik siedzący na ławce to Herbert, małżonek Millicent. Jego krzaczaste brwi wręcz wołały o grzebień.
Justin stłumił westchnienie, kiedy z salonu wyszły Edith i matka, pochylone ku sobie, jakby zatopione w poważnej rozmowie, co – jak dobrze wiedział – było praktycznie niemożliwe. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała Emily, była tego rodzaju publiczność. Obawiał się, że spojrzy tylko raz na ich zaciekawione twarze i wycofa się do pokoju niczym przestraszona łania.
Wszystkie jego obawy rozwiały się jak dym, kiedy na szczycie schodów ukazała się czarująca wizja. Dziewczyna w niczym nie przypominała srogiej istoty, która wmaszerowała trzy dni wcześniej do jego domu. Biała suknia odsłaniała skrawek kuszącej krynoliny wokół jej kostek i dziecięce pantofelki. Justin sam wybrał tę krótką suknię, by pamiętać, że Emily jest jeszcze niemal dzieckiem. Szarfa z błękitnego aksamitu opinała jej wąską talię, kokarda w tym samym kolorze utrzymywała zaś w porządku jej bujne loki. Serce Justina ogarnęło nowe i nieoczekiwane uczucie: duma.
Emily opierała palce o poręcz. Jej usta ułożyły się w uśmiechu tak słodkim, że Justin poczuł się, jakby był jedynym mężczyzną w tym pomieszczeniu i w całym wszechświecie.
Wciąż uśmiechnięta wystawiła jedną nogę, ukazując wszystkim nakrochmalone warstwy halek. Księżna wciągnęła głośno powietrze.
Z kilku piersi naraz wyrwały się okrzyki przerażenia, gdy Emily wyrzuciła obie ręce w powietrze i pomknęła w dół po poręczy niczym kula armatnia. Justin w ostatniej chwili odskoczył na bok.
Dziewczyna upadła ciężko na podłogę, spod podciągniętej wysoko sukni wyglądały figlarnie różowe podwiązki. Kiedy matka Justina i służący ruszyli pospiesznie w jej stronę, Justin odprawił ich gestem ręki.
Emily spojrzała na niego gniewnie przez grzywkę, która opadła jej na oczy.
– Mogłeś mnie złapać.
Justin przygryzł policzek, wiedząc, że jeśli na jego twarzy pojawi się choćby cień uśmiechu, ona wpadnie w szał.
– A ty mogłaś zejść w bardziej konwencjonalny sposób.
Pojękując, Emily roztarta obolałą pupę. Justin w ostatniej chwili powstrzymał ofertę pomocy, która cisnęła mu się na usta. Zbyt dobrze pamiętał czarowny dotyk jej jędrnych pośladków.
– Może jednak powinnaś nosić tę tiurniurę – zasugerował chłodno, podając jej dłoń.
– Może nie powinni woskować tej poręczy tak często. Myślałam, że przelecę nad kanałem i wyląduję w Paryżu.
Pomógł jej podnieść się na nogi. Zapomniał już, jak delikatna wydawała się jej drobna, ciepła dłoń w porównaniu z jego własną. Cofnął szybko rękę, jakby go oparzyła.
– Śniadanie czeka w jadalni. A teraz, jeśli pozwolisz, opuszczę cię. Mam ważne sprawy do załatwienia. – Ukłonił jej się sztywno i uciekł w stronę gabinetu.
Dogonił go jednak karcący głos matki.
– Nie wiem, co wstąpiło w tego chłopca. Można by pomyśleć, że nigdy nie nauczyłam go dobrych manier.
Justin w pośpiechu zatrzasnął drzwi, by nie usłyszeć odpowiedzi Emily. Przeszedł prosto do wysokiego sekretarzyka i otworzył zamaszyście jedne z drzwiczek, wprawiając w drżenie szklane półki. Do diabla z tą dziewczyną! Nie pozwoli, by znów wtargnęła w jego życie i zamieniła je w całkowity chaos. Spojrzawszy z odrazą na whisky ojca, wyjął butelkę rumu, którą schował za oprawnym w skórę wydaniem dzieł Dickensa, i odkorkował ją. Potem przystawił do ust, odchylił głowę do tyłu i pociągnął potężny łyk.
W jego umyśle pojawił się nagle niechciany obraz – Emily zeskakująca z poręczy i lecąca ponad kanałem La Manche, jej suknia rozdęta niczym balon napełniony gorącym powietrzem.
Zakrztusił się gwałtownie, rum drażnił go w oczy i podchodził do nozdrzy. Opadł na fotel i chwycił się za brzuch wstrząsany śmiechem, który długo jeszcze musiał tłumić.
Justin spędził poranek zabarykadowany w swoim gabinecie. Ani na chwilę nie podnosił wzroku znad raportów o stanie floty handlowej Winthrop i pozwolił sobie na przerwę dopiero wtedy, gdy Penfeld przyniósł mu herbatę i kanapki.
Pociągnął łyk herbaty, po czym szybko odsunął rękę i zmarszczył brwi. Na dnie filiżanki spoczywał jakiś dziwny przedmiot. Po chwili wahania wyciągnął go zakrzywionym palcem. Z herbaty wynurzyły się maleńkie różowe rozetki.
– Penfeldzie – powiedział, ściągając okulary i spoglądając na służącego spod zmarszczonych brwi. – Czy mogę spytać, co to jest?
Penfeld podniósł wzrok znad kanapek, które kroił właśnie na idealnie równe części. Ceglasty rumieniec zabarwił jego policzki.
– Dobry Boże. To chyba damska podwiązka.
– Czy zechcesz mi wyjaśnić, jak znalazła się w mojej herbacie?
– Nie mam pojęcia. – Penfeld uniósł pokrywkę czajnika i zajrzał doń ostrożnie, jakby obawiając się, że wyskoczy stamtąd cały komplet damskiej bielizny.
Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.
– Wejść – warknął Justin.
W drzwiach pojawił się ogrodnik. W wyciągniętej sztywno ręce trzymał grabie, z takim przestrachem, jakby na drugim ich końcu znajdował się jakiś jadowity wąż. Nie był to jednak wąż, lecz pomięta krynolina.
– Przepraszam, że pana niepokoję, ale znalazłem to w jednej z donic w szopie. Mam to spalić?
Twarz Justina była posępna jak chmura gradowa, gdy zdjął krynolinę z grabi.
– Nie, Will. Ja się tym zajmę.
Odetchnąwszy z ulgą, ogrodnik opuścił gabinet. Justin wygładził na dłoni delikatną tkaninę. Doleciał go słodki zapach wanilii.
Pokręcił z troską głową.
– Jeśli Emily nadal będzie gubić ubrania w tym tempie, do wieczora zostanie całkiem naga. – Zrozumiawszy, że jego myśli zmierzają w niebezpiecznym kierunku, opuścił szybko rękę z pachnącą krynoliną. – Gdzie ona jest? – burknął.
Znaleźli Emily spacerującą po sali balowej. Z rękami założonymi do tyłu przechadzała się wśród bogatych złoceń i ozdób. Wzdłuż jednej ze ścian sali ciągnął się długi szereg drzwi balkonowych. Justin stał za kotarą osłaniającą jedne z tych drzwi i przyglądał się jej z ukrycia.
– Wygląda na trochę zagubioną, prawda? – powiedział Penfeld.
Justin przytaknął mrukliwie. Rzeczywiście, Emily wydawała się maleńka pod kopułą wysokiego sufitu. Jak czuła się w tym dziwnym domu, otoczona przez obcych jej ludzi? Przypomniał sobie, jak smutne było jego własne dzieciństwo. Ogromny dom wydawał mu się labiryntem drzwi, ciemnych zakątków i mrocznych strychów. Wszystkie stoły i krzesła spoczywały na nogach w kształcie szponów lub pazurów, a mały Justin nie chciał na nich siadać w obawie, że nagle ożyją i porwą go do swej jaskini. Matka i siostry szeptały do siebie w swym własnym języku, podczas gdy ojciec krył się za ciężkimi drzwiami swego gabinetu. Tak jak on dzisiaj.
– Może ona się nudzi, sir? Gdyby spędził pan z nią trochę czasu...?
Justin zacisnął palce na kotarze, nie mogąc ukryć przerażenia, jakie wywołała w nim ta propozycja. Nie ufał sobie nawet na tyle, by zjeść z nią śniadanie. Ile czasu minęłoby, nim sięgnąłby do jej twarzy, by poprawić jakiś niesforny lok? Wygładzić zmarszczkę na sukni? Zdjąć okruszki z jej ust?
Tymczasem Emily zatrzymała się, zaciekawiona, i stanęła na palcach, by dotknąć zdobień na ścianie. Pozbawiona krynoliny suknia przylegała do jej krągłych bioder. Justin omal się nie uśmiechnął, ujrzawszy wystające spod niej bose stopy. Pomyślał, że Gracie będzie mogła mówić o szczęściu, jeśli nie znajdzie w garnku z zupą jednego z jej pantofli.
Emily zerknęła na podwójne drzwi po drugiej stronie sali. Co zamierza teraz zrobić? – zastanawiał się Justin. Zdjąć suknię i pląsać nago po sali niczym rozpustna nimfa? Poczuł, jak na samą myśl o podobnym widowisku zasycha mu w gardle.
Emily wyrzuciła ręce na boki i okręciła się w miejscu. Suknia zawirowała wraz z nią, uniosła się lekko, odsłaniając kostki. Tańczyła w ciszy, lecz Justin słyszał inną melodię, rytm wybijany stopami Maorysów, prosty, lecz porywający. Chciał podejść do niej i wziąć ją w ramiona. Wirować wraz z nią wokół sali, aż wzniesienia i zagłębienia ich ciał stworzą razem muzykę niczym smyczek i struny dobrze nastrojonych skrzypiec.
Tłumiąc jęk rozpaczy, pochwycił Penfelda za klapy surduta i przycisnął go do najbliższej ściany, omal nie strącając jakiejś orientalnej wazy.
– Zabierz ją stąd. Zabierz ją gdzieś na całe popołudnie. To twoje zadanie. Masz ją zabawiać.
– Ale... sir – bronił się przerażony lokaj. – Nie sądzę, bym potrafił to robić. Wszyscy twierdzą, że jestem okropnie nudny. Czym miałbym ją zająć?
– A skąd ja mogę to wiedzieć, do diabła? Zabierz ją do zoo. Weź na spacer do parku. Kup szczeniaka. Rób, co chcesz, ale zabierz ją stąd. – Puścił Penfelda i wzruszył ramionami. – Tylko dopilnuj, żeby założyła płaszcz. I kapelusz. I buty.
Kiedy Justin odszedł, mrucząc coś pod nosem, Penfeld potarł brodę w zamyśleniu.
– Szczeniak. Niegłupi pomysł.
Kilka godzin później Justin przemierzał nerwowo korytarz, starając się nie wsłuchiwać w tykanie zegara. Księżna i Edith dotrzymywały mu towarzystwa, pochylone nisko nad robótką. Lily i Millicent położyły się spać o przyzwoitej porze, wkrótce po nich uczynili to także ich mężowie, w końcu poddał się nawet mąż Edith.
Wielki stojący zegar w korytarzu zaczął wybijać godzinę. Jeden. Dwa. Dziesięć uderzeń. Echo ostatniego gongu zmieszało się z przekleństwem Justina. Edith ukłuła się igłą, lecz księżna nawet nie drgnęła.
Justin podszedł do okna i oparł się obiema dłońmi o parapet. Przez zamarznięte szyby sączył się chłód nocy. Czy będzie musiał wynajmować detektywa, by sprowadził Emily ze zwykłej wyprawy po zakupy? Musiał chyba oszaleć, by powierzyć ją opiece Penfelda. Z drugiej jednak strony nie były to groźne ulice Auckland – Penfeld czuł się w Londynie jak u siebie w domu. Justin zmagał się z rozpaczą, nie dopuszczając do siebie myśli, że Emily mogła wykorzystać okazję i znów uciec od niego.
Powinien był sam się nią zająć. Nawet jeśli znaczyło to, że musiałby spędzić jakiś czas zamknięty wraz z nią w powozie, narażony na jej kuszący dotyk i zapach jej ciała. Jego udręka była niczym w porównaniu z jej bezpieczeństwem.
Odwrócił się i oparł o parapet. Matka przyglądała mu się spod opuszczonych powiek. Justin wiedział, że wcale nie jest taka głupia, jaką udaje. Olivia Connor już dawno temu postanowiła skrywać swą inteligencję pod maską nudnej przeciętności, czasami jednak Justin dostrzegał w niej tę sprytną sklepikarkę z Fleet Street, która nauczyła się na pamięć „Wykazu parów Wielkiej Brytanii" Debretta, by trafić nie na jednego z wielu zubożałych książąt zaludniających salony Londynu, lecz na jedynego dziedzica jakiejś okazałej fortuny. – By utrzymać uczucie swego surowego męża, zdradziła wszystko, co było jej drogie – nawet syna. Zwłaszcza syna.
Wbiła igłę w grubą tkaninę, na której haftowała właśnie jakiś wzór.
– Zależy ci na tej dziewczynie, prawda?
– Oczywiście, że tak. To moja podopieczna. Jej ojciec był moim najlepszym przyjacielem.
– I przez te wszystkie lata nie chciałeś jej nawet zobaczyć?
Justin wpatrywał się jak zahipnotyzowany w ruchy jej igły. Szyła tak, jak on grał na pianinie, umiejętnie i bez wahania. Jednocześnie myślał o tym, jak zareagowałaby, gdyby przyznał, że chciał zrobić coś znacznie więcej, niż tylko zobaczyć Emily.
Na szczęście nie było mu dane przekonać się o tym, nim bowiem otworzył usta, zastukała kołatka u drzwi. Dłonie księżnej zamarły w bezruchu. Edith podniosła głowę, a jej wzrok spotkał się ze zdumionym spojrzeniem Justina. Po chwili do stukotu kołatki dołączył dźwięk końskich kopyt na podjeździe.
Kiedy Justin ruszył spiesznym krokiem do drzwi, ze schodów zbiegli Herbert, Harold i Harvey odziani w długie koszule nocne i szlafmyce. Lily i Millicent postępowały za nimi, niosąc w dłoniach zapalone świece.
Harold pocierał zaspane oczy.
– Czy człowiek nie może się nawet porządnie wyspać w tym mauzoleum?
– Co się dzieje, do diabła?! – wrzasnął Herbert, potykając się o brzeg własnej koszuli. – Pożar?
Kiedy wybiegli na trawnik przed domem, na podjeździe zatrzymał się właśnie policyjny powóz z zakratowanymi oknami. Tuż za nim stanęła kolaska Winthropów. Stangret siedział ze spuszczoną głową, jakby bał się spojrzeć w oczy swemu panu.
Tymczasem Justin ze zdumieniem patrzył na policjanta, który zeskoczył z kozia pierwszego powozu, pozdrowił go krótko, uchylając kapelusza, i przeszedł do tylu, by otworzyć zakratowane drzwiczki.
Z wnętrza wynurzyła się dłoń odziana w elegancką białą rękawiczkę. Emily przynajmniej nosi rękawiczki, przemknęło Justinowi przez głowę. Policjant ujął jej dłoń z wyraźnym szacunkiem, a dziewczyna obdarzyła go łaskawym uśmiechem, niczym królowa przyjmująca należny jej hołd. Justin ruszył w jej stronę, chcąc natychmiast uzyskać wszystkie wyjaśnienia, choćby musiał w tym celu skręcić jej delikatny biały kark.
Nim jednak zdążył jej dosięgnąć, z wnętrza powozu wypadł jakiś potwór uzbrojony w potężne białe kły, który warcząc groźnie, rzucił się wprost na niego.
21
Powinnaś dziękować Bogu, że obdarzył Cię oczami Twej matki: to godna rekompensata za przekleństwo moich włosów.
Justin cofnął się przed atakującą bestią, instynktownie odciągając ją od Emily, Ogłuszający pisk jego przerażonych sióstr ginął niemal w gardłowym warkocie stworzenia. Tuż za nim z wnętrza powozu wypadło coś wielkiego i zdyszanego. Zrobiło kilka kroków, nim Justin uświadomił sobie, że to Penfeld, przywiązany do potwora niebieską przepaską Emily. Gruba, nabijana ćwiekami obroża psa mogłaby równie dobrze znajdować się na szyi lokaja. Bestia ciągnęła go przez trawnik, zerkając łakomie na Justina. Konie zarżały przerażone i zaczęły rzucać głowami.
– Co to ma wszystko znaczyć, Penfeldzie? – spytał Justin, a choć ton jego głosu nie przestraszył zwierzęcia, przejął zimnym dreszczem wszystkich stojących obok.
Penfeld wbił obcasy w ziemię i próbował zatrzymać rozpędzonego psa. Jego baki były pozlepiane i mokre, nieskazitelny zawsze surdut rozerwany, a biała koszula wysmarowana błotem.
Spojrzał przepraszająco na Justina.
– Kazał mi pan kupić jej szczeniaka.
Justin przyjrzał się uważniej bestii. Jej wielkie kły ociekały białą pianą.
– To nie jest szczeniak. To potwór.
Jakby urażony jego słowami, pies znów rzucił się do ataku, a zaskoczony Penfeld runął jak długi na ziemię. Wielkie. zęby potwora ledwie o centymetr chybiły krocze Justina.
– Nie potwór, a piesek. Buldog – oświadczyła Emily, podchodząc do psa, klepiąc go po masywnym łbie i drapiąc za uszami. – No już, spokojnie. Dobry Pudding. Leżeć.
Pies posłusznie ułożył się u jej stóp i spojrzał miłośnie w jej oczy. Justin dziwił się, że nie mruczy.
– Pudding? – powtórzył złowieszczym tonem.
– A jak miałam go nazwać? Puszek? – Emily uśmiechnęła się niewinnie, Justin zaś poczuł, że lada moment wybuchnie.
Jeden z policjantów wszedł pomiędzy nich, ściągając z głowy wysoką czapkę. Drugi policjant krył się w jego cieniu.
– Przepraszam bardzo za to zamieszanie, sir, ale pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli odwieziemy tę młodą damę do domu – oświadczył wąsaty stróż prawa. – Po tym, jak aresztowaliśmy ją pierwszy raz...
– Pierwszy raz? – powtórzył Justin, obrzucając Emily morderczym spojrzeniem.
– To naprawdę nie była jej wina, sir. Pies wyrwał się pańskiemu służącemu, a przechodzili właśnie obok otwartych drzwi sklepu z porcelaną. – Policjant uśmiechnął się uspokajająco. – Kiedy już ta młoda dama zapewniła właściciela, że książę Winthrop pokryje wszystkie szkody, okazało się, że to całkiem miły człowiek.
Zza pleców policjanta dobiegł cichy jęk któregoś z mężów. Justin zamknął oczy i zaczął liczyć szeptem do dziesięciu.
– A za drugim razem...
Justin uniósł powieki, przerywając liczenie. Do rozmowy włączył się drugi policjant:
– Mówisz o tym słoniu, tak? Justin przełknął ciężko.
– Wpuściła słonia do składu porcelany?
– O, nie, nie – zapewnił go policjant. – Słoń biegał po zoo. Po tym, jak wypuściła go z klatki.
Justin zmrużył oczy. Bardzo chętnie wsadziłby samą Emily do klatki. I przywiązał łańcuchami. Najlepiej do jej łóżka.
Uśmiech Emily przygasł wyraźnie pod spojrzeniem Justina.
– Chciałam mu tylko dać orzeszek, ale nie mogłam dosięgnąć jego trąby.
Drugi policjant zachichotał.
– Nie wiedziałem, że te nianie potrafią tak szybko biegać. O mało nie pogubiły swoich wózków!
Justin zrobił jeden krok w stronę dziewczyny. Potem następny. Uśmiech zniknął z twarzy Emily.
– Co chcesz zrobić?
Tym razem to Justin się uśmiechnął.
– Zamordować cię.
– Och – mruknął Herbert.
Lily przyłożyła chustkę do ust, tłumiąc okrzyk grozy. Policjanci wymienili nerwowe spojrzenia, zastanawiając się, czy plotki, opisujące księcia jako niepohamowanego dzikusa, są prawdziwe.
Pies warknął ostrzegawczo. Justin obdarzył go takim spojrzeniem, że zwierzak ukrył głowę w łapach, skamląc. Justin wyciągnął rękę do Penfelda.
– Daj mi tę przepaskę.
– Mogę spytać, do czego jej pan potrzebuje?
– Uduszę nią Emily.
– Doskonałe, sir. Już się robi. – Zaczął rozwiązywać supeł przy obroży psa.
– Penfeld! – jęknęła Emily. Kiedy zaczęła cofać się przed Justinem, z trudem zachowywała równowagę na śliskiej, pokrytej wilgotnym śniegiem trawie.
Justin kroczył ku niej powoli, uśmiechając się niczym demon zemsty.
– Szkoda, żeby ci biedni policjanci jechali taki kawał drogi na darmo. Mogą wykorzystać swój powóz i zawieźć mnie prosto do więzienia. Ach, jakim cichym, spokojnym miejscem musi być więzienie w porównaniu z tym, czego doświadczam tutaj. Będę miło spędzał czas w towarzystwie złodziei, łajdaków i innych zabójców.
– Nie możesz tego zrobić – zaklinała go Emily drżącym głosem. – Nie przy tylu świadkach.
Zatrzymała się, natrafiwszy plecami na pień dębu. Justin zamknął palce na jej szyi, delikatnie pocierał kciukami pulsujące tętnice.
– Czemu nie? Zaświadczą w Izbie Lordów, że zostałem sprowokowany. Na pewno zostanę uniewinniony. Może nawet dostanę medal za zasługi dla narodu.
Czubkami palców muskał delikatny puch na jej karku. Jej drżenie przenikało jego napięte ciało niczym drganie poruszonej struny. Co wywołało to drżenie? – zastanawiał się Justin. Chłód? Strach? A może była to reakcja na żar bijący od jego ciała? W oczach Emily pojawił się triumfalny błysk. Czubkiem różowego języka zwilżyła usta. Droczyła się z nim. Kusiła go.
Jej zmysłowy szept przeznaczony był tylko dla jego uszu.
– Co ty właściwie chcesz zrobić, Justinie? Zabić mnie... czy pocałować?
Chciał ją całować, zgadza się, długo i namiętnie. Chciał pocałunkiem zetrzeć z jej twarzy ten drwiący uśmieszek. Chciał zanieść ją na górę, do swej sypialni, i zamknąć drzwi przed nimi wszystkimi. Chciał zedrzeć z niej te mokre ubrania, uwięzić pod ciężarem swego ciała i sprawić, by oboje zapomnieli o całym świecie.
Potem by ją zabił.
Uświadomił sobie, że znów to zrobiła. Jednym spojrzeniem, jednym gestem popełniła niewybaczalny grzech – pozbawiła go samokontroli i sprawiła, że znów poczuł się żywy. Bardziej żywy niż kiedykolwiek od śmierci ojca.
Opuścił ręce.
– Przepraszam za kłopot, panowie – zwrócił się do policjantów. – Obawiam się, że moja podopieczna jest trochę... hm, rozpuszczona.
– A wystarczyłoby porządne lanie – mruknął Harold, wciąż zły, że wyrwano go ze snu. Szybko jednak spokorniał pod lodowatym spojrzeniem Justina i schował się za Edith.
Justin założył ręce do tyłu, przybierając pozę właściwą panu domu.
– Jestem pewien, że wiedzą panowie, jak nieznośne potrafią być dzieci.
Wąsaty policjant pokiwał głową. Wiemy, wiemy. Razem mamy ich ośmioro, zgadza się, Ned?
– Tak jest, Clarence. Czasami naprawdę potrafią nam dopiec.
Justin rozdzielił pomiędzy obu mężczyzn kilka banknotów.
– Kupcie sobie kufel piwa, kiedy skończycie już służbę. Jeszcze raz dziękuję wam, panowie, i przepraszam.
Kiedy policjanci wspięli się na powóz, wciąż wychwalając pod niebiosa hojność młodego księcia, Justin polecił swemu stangretowi, by zaprowadził psa do stajni. Penfeld otarł czoło przepaską Emily, wdzięczny, że wreszcie pozbawiono go tego potwornego ciężaru. Justin wolał nie oglądać się za siebie.
– Mamo, byłabyś tak dobra i odprowadziła Emily do jej pokoju?
– To nie będzie konieczne – dobiegła go wyniosła odpowiedź Emily.
Justin odwrócił się i spojrzał jej w twarz. Starała się zachować obojętny wyraz, nie mogła jednak ukryć urazy widocznej w oczach – urazy wywołanej jego zdradą.
– Dziękuję, ale nie jestem małym dzieckiem, bym nie mogła wejść bez pomocy na schody. – Kiedy przeszła obok Justina, doleciał go delikatny aromat wanilii.
– Skoro chcesz być traktowana jak dorosła – powiedział cicho – to spróbuj się też tak zachowywać.
Zawahała się na moment, potem jednak ruszyła do drzwi, dumnie wyprostowana.
– Idziesz, kochanie? – szczebiotała jego matka, kiedy śladem Emily poszli naburmuszeni mężowie oraz żony uspokajające ich czułymi słowami.
Justin wbił ręce w kieszenie. – Później.
Penfeld stanął obok niego, przygarbiony, jakby nie mógł poradzić sobie z ciężarem porażki.
– Jeśli chce mnie pan zwolnić, zrozumiem to. Byłbym wdzięczny.za referencje, jeśli jednak uważa pan, że na nie nie zasługuję...
Justin westchnął, ogarnięty nagle zmęczeniem. Czuł się tak, jakby był panem tego domu od kilku wieków, a nie miesięcy.
– Idź, zamów kąpiel, Penfeldzie.
– Chce pan brać kąpiel o tej porze?
Justin poprawił jego przekrzywiony krawat.
– Nie dla mnie. Dla siebie.
– Ach, tak. Jak pan sobie życzy. – Penfeld złożył mu pełen wdzięczności ukłon i pospiesznie ruszył do domu.
Justin został sam. Wpatrywał się w okno Emily, dopóki w pokoju nie zgasło światło, wypełniając szklany kwadrat okna czernią. Wzdrygnął się, kiedy gdzieś zza domu dobiegło żałosne wycie psa.
ciągu paru następnych dni Justin miał srogo żałować swojej zimnej reprymendy. Z uporem niesłusznie skrzywdzonej kobiety Emily zachowywała się dokładnie tak, jak sobie tego zażyczył.
Uśmiechała się rzadko, a jeśli już, to była to tylko blada imitacja jej prawdziwego, zaraźliwego uśmiechu. Lily za pomocą żelazka zamieniła jej niesforne loki w sztywne kędziory. W całym domu unosił się zapach spalonych włosów. Millicent uczyła ją haftu, a Edith gry na fortepianie – pod jej kierunkiem Emily każdego wieczoru uderzała w klawisze z wojskową precyzją, doskonaląc wykonanie jednego z dzieł Beethovena. Słysząc te bezduszne, mechaniczne dźwięki, Justin zaciskał tylko zęby w bezsilności, aż rozbolała go od tego głowa. Penfeld został nieoficjalną pokojówką Emily, starannie prasował jej suknie i dziecięce fartuszki. Jej krynoliny wydawały się tak sztywne, że Justin nie mógł zrozumieć, dlaczego nie pękają pod jej ciężarem, kiedy siada na krześle.
Kiedy wchodził do pokoju, prowadziła jakąś bzdurną rozmowę o pogodzie czy przyjęciu, które jego matka zamierzała wydać pod koniec tygodnia. Siostry zastanawiały się nad kreacjami, które powinny włożyć na bal noworoczny, a Justin mógł tylko oglądać czubek głowy Emily, kiedy ta z zacięciem godnym lepszej sprawy wyszywała herb na jego chusteczkach.
Była idealną damą.
Justin jej nienawidził.
Nie mógł zdecydować, kogo nie cierpi bardziej – tej nowej Emily czy siebie samego. Nie mogąc znieść tej bladej imitacji Emily, zamykał się w gabinecie i oddawał pracy z zapałem, przy którym jego ojciec wydawałby się pozbawionym ambicji próżniakiem. Przeglądał raporty, rachował i sporządzał nowe dokumenty, aż bolały go od tego oczy. Z nową siłą powróciła też bezsenność, i nawet po całej nocy spędzonej przy fortepianie nie mógł zapaść w spokojny sen. Często wybuchał gniewem bez powodu, służący unikali go jak ognia. Szeptali między sobą, że nie wiadomo, czy w osobie Justina nie powrócił do Grymwilde ponury duch Franka Connora.
Któregoś wieczoru Justin wychynął ze swego gabinetu uzbrojony w karafkę whisky ojca. Szerokim łukiem ominął wejście do salonu, w którym mężczyźni palili cygara i popijali brandy. Ostatnio nieopatrznie dołączył do ich towarzystwa i niemal starł na proch biednego Harveya, wykrzykując mu w twarz, że powinien poszukać sobie jakiejś pracy, a nie żyć z posagu żony jak człowiek bez honoru i ostatni próżniak.
Kiedy przechodził obok salonu, skusił go syreni śpiew kobiecych pogaduszek i fatalnej gry na fortepianie. Wiedział, że jego obecność deprymuje siostry. Edith i księżna zniżyły głos do szeptu. Millicent nuciła coś pod nosem, a drżące palce Lily nie mogły umieścić igły we właściwym miejscu. Tylko Emily wydawała się nieporuszona jego nagłym wtargnięciem i wciąż waliła bez umiaru w klawisze fortepianu.
Nawet buldog Emily pogrążony był w apatii. Leżał na dywanie u stóp swej pani, z głową na łapach i jaskraworóżową kokardką zamiast obroży. Kiedy Justin przysiadł na fotelu obok fortepianu, pies wstał i leniwym krokiem opuścił salon.
Justin rozparł się wygodnie w fotelu, pociągał whisky ze szklaneczki i patrzył na Emily spod przymrużonych powiek. Siedziała w kręgu światła rzucanego przez lampę, suknia zakrywała zarówno jej nogi, jak i stołek. Jej twarz wyrażała anielski spokój i ukojenie. Justin poprawił się w fotelu i zakręcił bursztynową cieczą na dnie swej szklaneczki. W ciągu jednego wieczoru dokonał tego, czego pannie Winters nie udało się osiągnąć w ciągu siedmiu lat – zrobił prawdziwą damę z Emily Claire Scarborough. Więc dlaczego miał ochotę pociągnąć ją za te na wpół wyprasowane kędziorki i zażądać, by ożywiła się choć trochę?
Tymczasem Emily zerknęła nań ukradkiem spod rzęs. Serce podeszło jej do gardła. W ciągu paru dni zaniedbał się, zmienił w barbarzyńcę. Jego broda pokryta była ciemnym zarostem, włosy zmierzwione. Spod pomiętej kamizelki wystawał kołnierz rozpiętej koszuli. Emily aż za dobrze pamiętała dotyk jego ciała. Z nogami wyciągniętymi przed siebie i oczyma błyszczącymi pod zasłoną rzęs, nie wyglądał jak dżentelmen, który chciałby uwieść swoją podopieczną. Wyglądał jak ktoś, kto chce ją posiąść.
Emily postanowiła poeksperymentować i uderzyła w niewłaściwy klawisz. Zauważyła, jak mięśnie na jego twarzy naprężają się niebezpiecznie. Kiedy odegrała ostatnią nutę, westchnął z ulgą i wlał do gardła resztę whisky. Rzuciwszy mu chytre spojrzenie, Emily wygięła palce i zaczęła grać od nowa.
Justin zakrztusił się, potem zerwał z fotela. Jego twarz pociemniała od gniewu.
– Na miłość boską, kobieto! Nie jesteś jakąś nakręcaną małpką, która wali w bęben. Musisz tak grać?
Znieruchomiała z dłońmi uniesionymi nad klawiaturą.
Siostry Justina patrzyły na niego z otwartymi ustami. Widziały już brata sfrustrowanego, złego, smutnego, wesołego, upokorzonego, nigdy jednak nie widziały, by świadomie zadawał komuś cierpienie.
Jego oddech parzył Emily w kark, gdy pochylił się nad nią i położył dłonie na jej rękach.
– Rozluźnij palce – rozkazał. – Przestań wykrzywiać je jak kot pazury.
Masował po kolei każdy z jej palców, aż stały się bezwładne w jego uścisku.
– No właśnie. Czujesz różnicę?
– Tak – mruknęła. – Czuję.
Czuła jednak również inne rzeczy. Ucisk jego muskularnego uda na plecach. Jego oddech na policzku, delikatny zapach whisky. Spojrzała na ich złączone dłonie. Jego skóra nie straciła jeszcze nowozelandzkiej opalenizny.
Czuła, jak przywodzi jej palce do fortepianu, muska nimi klawisze. Powietrze wypełnił lekko wibrujący akord.
– Otóż to – powiedział łagodniejszym już tonem. – Nie atakuj klawiszy. Pieść je. Bierz je w posiadanie. Czyń swoimi.
Zmienił pozycję, wsuwając dłonie pod jej ręce– Dopiero teraz mogła zobaczyć, jak blada i delikatna wydaje się jej skóra w porównaniu z opalenizną Justina. Zaczął grać tę samą melodię, nie tyle naciskając na klawisze, co uwodząc je swym dotykiem. Czuła, jak muzyka wibruje w jego mięśniach, w całym ciele. Odwróciła głowę, by obserwować jego twarz, zafascynowana rysującymi się na niej emocjami.
– Muzyka to nie szycie, Emily. To uczucie, a nie umiejętności, odróżnia wirtuozerię od czystej mechaniki. Posłuchaj tego utworu. Na pozór jest bardzo prosty. Ale spróbuj usłyszeć go takim, jakim słyszał go Mozart. Zobacz dwoje tancerzy wirujących po sali balowej. Zobacz dwoje kochanków, spójrz, jak wymieniają spojrzenia i dotykają swych dłoni.
Ostatni dźwięk wybrzmiał z krystaliczną czystością dzwonu. W tym samym momencie ich spojrzenia się spotkały.
Justin przełknął z trudem ślinę. Emily pachniała przypaloną wanilią, a spłaszczone kędziory upodabniały ją do zaniedbanego cocker spaniela, lecz on marzył tylko o tym, by całować kremową skórę jej szyi i zatopić zęby w kuszącej krągłości jej dolnej wargi.
Podniosła na niego szeroko otwarte, niewinne oczy,
– Tak?
Wsunęła dłonie pod jego palce i odegrała utwór Mozarta z precyzją i wdziękiem, jakiego mógłby pozazdrościć niejeden profesjonalny muzyk.
Justin wyprostował się. Mówił przez lekko zaciśnięte zęby, jakby musiał powstrzymywać jakieś gwałtowne emocje.
– Tak. Bardzo dobrze.
Kiedy odwrócił się i wyszedł z salonu, Olivia Connor ukryła twarz w robótce, wstrząsana bezgłośnym śmiechem.
Nazajutrz Emily wśliznęła się do kuchni, szukając schronienia przed Lily. Siostra Justina wymyśliła jakąś nową, okropną fryzurę na wieczorne przyjęcie i prześladowała Emily już od dłuższego czasu, obnosząc ze sobą narzędzia tortur – żelazko i jakieś przerażające szczypce, które nadawały się bardziej do podkuwania koni niż układania włosów. Dziewczyna wątpiła, czy którakolwiek z sióstr Justina wie w ogóle, że niedawno kuchnia została przeniesiona z piwnicy na parter. Wydawało się, że wszystkie trzy żyją w świecie wiecznego dzieciństwa. Emily uważała, że Justin powinien pozbyć się z domu zarówno sióstr, jak i ich leniwych mężów, by wreszcie założyli normalne rodziny i zaczęli żyć na własny koszt.
W kuchni panowało ogromne zamieszanie. Kucharki i służące kręciły się bez ustanku między piecem i stolami, ich fartuchy przyprószone były mąką, twarze czerwone z wysiłku. Spod przekrzywionych czapek wysuwały się wilgotne kosmyki włosów. Gracie, bezzębna stara kucharka, stała pochylona nad wielkim emaliowanym kociołkiem, mieszała jakiś wywar i mamrotała coś pod nosem, niczym jedna z wiedźm wieszczących Makbetowi. W powietrzu unosił się zapach zupy z małży.
Kiedy Emily przysiadła obok pojemnika na węgiel, Gracie uniosła głowę i pociągnęła podejrzliwie nosem.
– Sprawdź bułeczki, Sally. Czuję jakąś spaleniznę. Emily westchnęła ciężko, zdmuchując z oka pojedynczy kosmyk. Gracie rozciągnęła swe bezzębne usta w uśmiechu.
– Już nie trzeba, Sal. To tylko panna Emily. Jak się pani dziś czuje, moja droga? Pewnie przyszła pani spróbować moich bułeczek, co?
– Nie, dziękuję, Gracie. Przyszłam tylko... ogrzać się trochę.
W starym, pełnym przeciągów domu rzeczywiście nie było zbyt ciepło. Ogień w oczach Justina został stłamszony, otoczony nienaturalnym chłodem, od którego przejmowały ją dreszcze.
Jedna ze służących wybuchnęła płaczem, ujrzawszy, że przygotowany przez nią sos zamienił się w gęstą, niejadalną papkę, Gracie pospieszyła więc ją pocieszać. Emily podniosła się i, by zabić nudę, zaglądała do różnych garnków i pojemników. Przy jednym z nich wydała okrzyk zgrozy.
– Można je gotować dopiero tuż przed podaniem – wyjaśniła jedna ze służących, która przechodziła właśnie obok z tacą bułeczek w rękach. – Księżna lubi, kiedy są jeszcze gorące i świeże.
Emily przyklękła i oparła złożone ręce na stole, niemal dotykając nosem szklanego pojemnika z żywymi homarami. Zrobiło jej się bardzo smutno, kiedy ujrzała, że ich lśniące szczypce związane są grubym sznurkiem. Były bezradne i uwięzione. Zupełnie jak ona. Pomyślała o swych rękach skrępowanych grubymi warstwami falbanek, nogach uwięzionych w krynolinie.
Przekrzywiła lekko głowę, przyglądając się uważnie homarom. Czy śniły o morzu tak jak ona? Czy słyszały szum fal? Czuły jego słony smak?
Przynajmniej homary nie budziły się w środku nocy, marząc o mężczyźnie odzianym nie w elegancką kamizelkę i starannie wyprasowane spodnie, lecz w parę wyblakłych portek. Nie czuły bólu na wspomnienie jego ciemnych włosów targanych wiatrem, jego czarującego, beztroskiego śmiechu. Włożyła rękę do wody i pogłaskała śliską głowę zwierzęcia, z trudem hamując łzy napływające jej do oczu.
– Ach, tutaj jesteś, Emily! – Piskliwy głos Lily przeszył ją lodowatym dreszczem. – Znalazłam w tym magazynie przepiękną fryzurę. Myślisz, że Gracie pożyczy nam kilka jajek, żebyśmy mogły usztywnić ci włosy?
Emily jęknęła cicho i opuściła głowę. Wydawało jej się, że małe oczka homarów patrzą na nią ze szczerym współczuciem.
Nie pójdę. Nie jestem głodna – powtórzyła Emily, zaciskając palce na dębowej futrynie drzwi.
– Oczywiście, że pójdziesz – szczebiotała Lily, odrywając jej rękę od futryny i ciągnąc ją przez kolejne parę metrów. – Mama byłaby bardzo rozczarowana, gdybyś się nie pokazała. Ma nadzieję, że znajdziesz przyjaciółki wśród podobnych sobie dziewcząt.
– Dziewcząt z ptasim gniazdem na głowie?
– Nie bądź śmieszna. Twoja fryzura wygląda naprawdę wspaniale.
Emily dostrzegła swe odbicie w lustrze, obok którego właśnie przechodziły. Jej loki zostały zaczesane do góry i usztywnione jakąś paskudną mieszanką jajek i krochmalu. Odsunęła się na bok, kiedy mijały lampę, w obawie, że jej włosy zajmą się zaraz ogniem.
Jeszcze raz spróbowała się przeciwstawić, wbijając obcasy w dywan, lecz Lily nie dawała za wygraną i wciąż ciągnęła ją za sobą. Ta drobna i słaba na pozór istota musiała odziedziczyć po swej matce nie tylko niezwykły upór, ale i siłę mięśni, pomyślała Emily.
– Pospiesz się – przykazała jej Lily. – Mama będzie wściekła, jeśli się spóźnimy.
Emily niepewnie wkroczyła do jadalni. W pokoju zapadła nagle nienaturalna cisza. Widziała tylko sylwetki gości wpatrzonych w jeden punkt – jej włosy. Wyrwała dłoń z uścisku Lily, pragnąc jak najszybciej uciec z tego miejsca albo schować się pod dywan.
Po drugiej stronie stołu siedział Justin, niezwykle przystojny w swym czarnym surducie. Nieskazitelna biel koszuli i muszki uwydatniała opaleniznę. Kiedy spojrzał na nią, Emily opuściła szybko oczy, nie chcąc okazać przed nim głodu, który nie miał nic wspólnego ze smakowitymi zapachami dochodzącymi z kuchni.
Ciszę przerwał nagle srebrzysty śmiech. Emily poderwała głowę, przejęta tak dobrze jej znaną niechęcią.
Tuż obok Justina siedziała chluba Foxworth i zmora szkolnego żywota Emily – Cecille du Pardieu.
22
Wiem, że wkrótce nadejdzie taki dzień, kiedy zabierzesz serce od swego taty i oddasz je innemu...
Emily przeszła na swoje miejsce i opadła ciężko na krzesło, odprowadzana zaciekawionymi spojrzeniami Harveya i Herberta. Harold był zbyt zajęty jedzeniem, by ją zauważyć. Kiedy już się usadowiła, zerknęła ukradkiem na swą starą nieprzyjaciółkę. Ubrana w srebrnoszary jedwab obwiedziony maleńkimi, niebieskimi różyczkami, Cecille wyglądała równie elegancko i sztywno jak porcelanowa figurka. Jej włosy związane były w prosty kok. Kilka celowo wypuszczonych loków okalało twarz w kształcie serca.
Emily wygładziła sztywne falbany swej sukni, zastanawiając się, czy ktokolwiek zauważył, że rozpruła ją w kilku miejscach. W porównaniu z wyrafinowaną elegancją Cecille czuła się jak wyrośnięta sześciolatka. Kiedy Cecille położyła swą wypielęgnowaną dłoń na ramieniu Justina, Emily ścisnęła mocno trzymaną w palcach łyżkę.
Próba. Musi to po prostu potraktować jako swego rodzaju test, coś w rodzaju próby ognia. Przez ostatni tydzień omal nie odgryzła sobie języka, starając się zachowywać jak prawdziwa młoda dama. Jeśli przetrwa także ten wieczór, Justin będzie musiał dojrzeć w niej w końcu kobietę, a nie dziecko.
– Jak to miło, że do nas dołączyłaś, Emily! – zawołała księżna. – Pozwól, że przedstawię ci hrabinę Guermond i jej czarującą córkę...
– My się już znamy – wymamrotała Emily, wkładając łyżkę do ust.
– Och, doprawdy? Nie przypominam sobie – odparła hrabina. Była to maleńka kobietka spowita od stóp do głów w koronki. Wydawało się, że nie potrafi mówić ludzkim głosem, a jedynie szczebiotać.
– Mamo – wtrąciła Cecille, przemawiając ze sztucznym francuskim akcentem. – Panna Scarborough to ta biedna istota, o której rozmawialiśmy u baronesy Gutwild w zeszłym tygodniu. Ta, która harowała od świtu do nocy w Foxworth.
Justin odłożył łyżkę.
Nawet Harold przestał siorbać, kiedy Cecille ciągnęła ze złośliwym błyskiem w oczach:
– Trzeba przyznać, że była bardzo pracowita i sumienna. Każdego ranka pastowałaś moje buty do połysku, prawda, kochanie?
Emily przypomniała sobie wrzaski Cecille, kiedy ta znalazła zdechłą mysz wepchniętą w czubek swych nowych skórzanych pantofelków.
Uśmiechnęła się słodko.
– O tak, starałam się, jak mogłam.
Cecille zmrużyła oczy, szybko jednak doszła do siebie i spojrzała z oddaniem na Justina.
– Musi pan wiedzieć, sir, że jest pan najważniejszym tematem plotek we wszystkich londyńskich salonach. Okazał pan naprawdę ogromną dobroć i wielkoduszność, otwierając swoje serce i dom dla biednej sieroty. Podobno powstał nawet pomysł, by za pańskim przykładem stworzyć towarzystwo dobroczynne, które niosłoby pomoc innym. .. – zerknęła znacząco na Emily – wyrzutkom.
Justin spojrzał z powagą na swą podopieczną.
– To i tak najmniej, co mogłem uczynić.
– Owszem – zgodziła się Emily, podnosząc kielich do ust. – Zdecydowanie najmniej.
Omal nie zakrztusiła się, gdy gęsty, słodki płyn spłynął jej do gardła. Mleko. Na wargach Cecille błyszczały krystaliczne krople wina. Emily otarła usta serwetką, modląc się, by nie zostały na nich wąsy podobne do tych, jakie nosił Herbert.
Justin dał jej mleko, jakby była małym dzieckiem. Odstawiła kielich i wbiła w Cecille niewinne spojrzenie.
– Mój opiekun jest prawdziwym aniołem. – Przeniosła wzrok na Justina. – Prawda, tatusiu?
Justin poderwał głowę i przesłał jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Co myślicie o tych przeklętych Zulusach? – odezwał się Herbert, próbując sprowadzić rozmowę na bezpieczne tory.
– Och, daj spokój, Herbert – warknęły Millicent i Edith jednym głosem.
Emily zanurzyła łyżkę w zupie. Justin obserwował ją w napięciu.
– Milord lubi, gdy nazywam go tatusiem – oświadczyła. Uśmiech Cecille wyraźnie przygasł.
– Naprawdę?
Emily obróciła łyżkę w ustach, potem wysunęła ją powoli, zlizując czubkiem języka ostatnie krople. Herbert wpatrywał się w nią jak urzeczony, zapomniawszy zupełnie o przeklętych Zulusach. Justin podniósł kielich i zaczął pić długimi, konwulsyjnymi łykami.
– Szczególnie wieczorem, po kolacji. – Emily zniżyła głos do konfidencjonalnego szeptu. Mała hrabina pochyliła się tak bardzo, że omal nie zanurzyła koronkowego kołnierza w zupie. – Wtedy sadza mnie na kolanach i opowiada bajki na dobranoc.
Justin zakrztusił się gwałtownie, rozpryskując wino na Harolda. Cecille otworzyła szeroko swe eleganckie usteczka. Edith i Millicent wciągnęły głośno powietrze, a Herbert zrobił się czerwony. Kiedy Justin zasłonił usta serwetką, Harvey poderwał się z krzesła i zaczął walić go w plecy.
– Państwo wybaczą – mruknęła Emily. Wsunęła nóż do rękawa i podniosła się z krzesła, wykorzystując zamieszanie.
Kiedy wróciła, podano już drugie danie i wszyscy spożywali w ciszy swe porcje krewetek. Kołnierz hrabiny był mokry, a jedwabna kamizelka Harolda poplamiona winem. Justin patrzył w milczeniu, jak siada na swym miejscu. Jego oczy płonęły gniewem.
Ciszę znów przerwała Cecille, oznajmiając z wymuszonym śmiechem:
– Nie dziwię się, że Emily wkradła się w pańskie łaski, sir. Była ulubienicą wszystkich chłopców na posyłki i kominiarzy w okolicy. Nikomu nie żałowała swej... osoby.
Justin odłożył z brzękiem widelec.
– Dosyć – oświadczył spokojnym tonem, w którym kryło się jednak wyraźne ostrzeżenie. – Przeszłość mojej podopiecznej nie powinna obchodzić nikogo prócz jej samej i mnie. Nie pozwolę, by obrażano ją przy jej własnym stole. Ktoś, kto chce to robić, nie jest mile widziany w tym domu.
Kiedy Emily napotkała jego władcze spojrzenie, po jej ciele rozlało się dziwne ciepło. Cecille rzuciła serwetkę na stół.
– Inne panny miały rację, mamo! Ten człowiek to bestia. Nie wyjdę za niego! Nie wyjdę i już!
– Świetnie się składa, bo nikt cię o to nie prosił! – krzyknął Justin.
Cecille i jej matka wstały.
– Ależ, hrabino – próbowała ratować sytuację księżna. – Przepraszam najmocniej za zachowanie mego syna. Jestem pewna, że nie chciał...
Nim dokończyła, do salonu wbiegła Gracie, mnąc w rękach fartuch. Jej różowe zazwyczaj policzki były teraz blade jak twarz upiora. Wyszeptała coś do ucha swej pani. Księżna otworzyła szeroko oczy, po czym zerknęła ukradkiem na podłogę. Emily jakby od niechcenia podniosła nogi i oparła stopy na krześle.
Cecille wrzasnęła przeraźliwie.
Od jej pisków drżał wielki żyrandol pod sufitem. Wszyscy patrzyli na nią ze zdumieniem, kiedy wskoczyła na krzesło, a potem na stół. Gdy podniosła suknię i zaczęła ją panicznie otrzepywać, wszyscy ujrzeli przyczynę jej dziwnego zachowania. Tuż nad kolanem, wczepiony szczypcami w białe, koronkowe pantalony, wisiał żywy homar.
Emily ugryzła krewetkę i przyglądała się z zainteresowaniem, jak Cecille wywija dzikie hołubce na zastawionym porcelaną stole. Panowie wkładali ręce pod jej spódnicę, próbując wyciągnąć stamtąd upartego skorupiaka. Lily i Millicent wskoczyły na krzesło i stały tam, obejmując się i dodając sobie odwagi, podczas gdy księżna i Edith próbowały uspokoić rozhisteryzowaną hrabinę. Do jadalni wbiegła grupa służących, którzy pełzając na czworakach po dywanie, próbowali wyłapać wszystkie uwolnione homary.
Wreszcie to Justin oderwał pechowego skorupiaka od bielizny Cecille. Rzucił go Gracie, ta zaś schowała go w fartuchu i pobiegła do kuchni. Kiedy usunięto wreszcie pozostałe homary, roztrzęsiona Cecille wpadła w ramiona swej matki.
Hrabina podniosła się na wysokość swych stu pięćdziesięciu centymetrów. Jej głos drżał z oburzenia.
– Muszę powiedzieć, że nigdy jeszcze nie widziałam równie skandalicznego spektaklu.
Emily włożyła do ust następną krewetkę.
– Całkowicie się z panią zgadzam. Myślałam, że padnę trupem, kiedy zobaczyłam te małe różowe kokardki na majtkach Cecille.
Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Emily przestała żuć. Pomyślała, że to będzie chyba dobry moment, by opuścić towarzystwo. Wstała, wziąwszy uprzednio talerz z krewetkami. Nagle okropnie zgłodniała.
– Emily. – To jedno słowo wypowiedziane zostało tonem aksamitnej komendy.
Zatrzymała się, potem jednak ponownie ruszyła przed siebie. Tylko trzy kroki dzieliły ją od drzwi. Odliczała je w myślach. Jeden. Dwa.
– Emily Claire Scarborought – zagrzmiał Justin. Srebra na stole zadrżały, kryształowe wisiory żyrandola brzęczały niczym maleńkie dzwonki. Wszyscy zamarli.
Emily odwróciła się powoli.
– Tak, sir?
Wyciągnął ku niej oskarżycielski palec, jego twarz płonęła z emocji.
– Ty mała... – Spojrzał na Cecille, potem znów na nią. Jego ręka zaczęła się trząść. Z ust wyrwało się jedno parsknięcie, potem następne.
Nagle odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się homeryckim śmiechem. Wszyscy patrzyli na niego jak na szaleńca. W drzwiach jadalni pojawiały się głowy zaciekawionych służących. Gracie ustąpiła im miejsca, by mogły zobaczyć to, czego nie widziały nigdy dotąd – posępny pan Grymwilde Mansion ryczał ze śmiechu. Justin opadł na krzesło, potem stoczył na podłogę, wciąż zanosząc się śmiechem.
Kiedy jej jedyny syn zniknął pod obrusem, księżna wstała.
– Myślę, że powinniśmy teraz przejść do salonu, za chwilę podadzą deser – oświadczyła, jakby był to koniec normalnej kolacji, a dziedzic tytułu i fortuny Winthropów nie padł ofiarą szaleństwa.
– Straciłam apetyt – warknęła hrabina, ciągnąc Cecille do drzwi. – Chodź, kochanie. Jedziemy do domu. I nie wrócimy tu, dopóki nie otrzymamy oficjalnych przeprosin.
Pozostali członkowie rodziny także opuścili jadalnię, Harold i Herbert pomrukiwali przy tym z oburzeniem, że pozbawiono ich codziennej porcji brandy i cygar. Ktoś zamknął drzwi prowadzące do kuchni. Emily odstawiła talerz na kredens i podkradła się do stołu, jakby podchodziła wściekłego niedźwiedzia, bo takie właśnie odgłosy wydawał z siebie Justin.
Stanęła na palcach i zajrzała za krawędź stołu. Justin siedział oparty o krzesło, jego ciałem wstrząsały ostatnie spazmy śmiechu. Wreszcie otarł załzawione oczy i wciągnął głośno powietrze.
– Kiedy tylko sobie przypomnę... ten taniec na stole... te absurdalne pantalony... po prostu nie mogę. – Chichocząc, sięgnął do jej nóg, poruszając palcami niczym długimi szczypcami. Emily także zachichotała.
Wkrótce chichot zamienił się w prawdziwy śmiech. Kolana ugięły się pod nią i opadła na dywan obok Justina, pozwalając, by emocje wstrzymywane przez cały długi tydzień odpłynęły unoszone oczyszczającą falą śmiechu.
Justin próbował bezskutecznie zapanować nad kolejnym atakiem wesołości.
Wreszcie Emily odzyskała oddech.
– Nie widziałam Cecille poruszającej się tak szybko, od czasu kiedy natarłam woskiem podeszwy jej pantofli do baletu.
Justin opadł na jej ramię.
– Boże, wolę o tym nawet nie myśleć. Musiałaś być okropna.
– Nieznośna – przyznała skromnie.
Oparli się o siebie, wiedząc, że jeśli któreś z nich wstanie, drugie nie utrzyma równowagi. Sztuczne rozmowy i niezręczne milczenie z zeszłego tygodnia stopiły się, wyparowały w cieple bliskości. Wiedziona odruchem, Emily sięgnęła do jego twarzy i odgarnęła jakiś zabłąkany kosmyk z czoła. Wiedziony odruchem, Justin pochwycił jej dłoń i zaczął pieścić ją swymi długimi palcami.
Uśmiechnął się do niej łagodnie.
– Co ja mam z tobą zrobić?
Nagle ich twarze znalazły się blisko siebie. Dość blisko, by ujrzała iskrę rozpalającą jego oczy. Powietrze pachniało niebezpieczeństwem, ostre, a jednocześnie odświeżające niczym po uderzeniu pioruna w letni dzień.
– Chodź tutaj, niegrzeczna dziewczynko – wyszeptał. – Usiądź mi na kolanach, a ja opowiem ci bajkę na dobranoc.
Emily jęknęła cicho, kiedy przyciągnął ją do siebie i pocałował delikatnie. Jej usta stopiły się w pocałunku niczym wosk pod dotykiem płomienia, przywarła doń mocniej, pozwoliła, by ich języki spotkały się w gwałtownej pieszczocie. Słodki, niepokojący ból wypełnił jej ciało. Wsunęła palce we włosy na jego karku, delektując się ich miękkim, delikatnym dotykiem. Zapach rumu, który popijał przy kolacji, uderzył jej do głowy. Przesunęła się, próbując przylgnąć do Justina całym ciałem, wchłonąć jego zapachy i kształty, te nowe i te zapamiętane. Jęknął.
– Kiedyś doprowadzisz mnie do zguby, dziewczyno – mruknął.
Nie wiedział, jak jej się to udało, lecz Emily była równie kusząca w pełnym ubraniu, jak i bez niego. Każdy skrawek koronki, każda wstążka, każdy perłowy guzik były prowokacją i wyzwaniem dla jego pożądania. Była niczym ciastko zamknięte w ślicznym pudełku, on zaś niczego nie pragnął bardziej, jak wyjąć ją z tego opakowania. Fakt, że reagowała tak spontanicznie na jego pieszczoty, pozbawił go wszelkich zahamowań. Obsypał deszczem pocałunków jej białą szyję.
Nawet gruba warstwa sukni i halek nie mogła osłonić Emily przed dowodem pożądania Justina. Ocierał się o nią, jego twarda, wygłodniała męskość przyprawiała ją o dreszcze.
– Boże drogi, przecież to szaleństwo! – wybuchnął nagle, spychając ją z kolan.
Wstał i podszedł do kredensu, pocierając czoło. Kiedy wlał wino do kieliszka, wypełniając go po sam brzeg, Emily widziała, jak drżą mu ręce.
Podniosła się z podłogi, wygładziła spódnicę, równie roztrzęsiona jak on.
– Dlaczego? – spytała cicho. – Dlaczego to ma być szaleństwo?
Justin podniósł kieliszek i opróżnił go jednym haustem.
– Prócz faktu, że tarzaliśmy się po podłodze jadalni, choć w każdej chwili mogła tu wejść kucharka albo ktoś ze służby?
Skinęła głową, nie zamierzając ułatwiać mu zadania.
– Tak, prócz tego faktu.
Justin odstawił kieliszek z trzaskiem. Wiedział, że fizyczna odległość nie jest żadną przeszkodą. Wystarczył jeden krok, jedno spojrzenie Emily, by ją pokonać. Musiał zbudować mury emocji, tak wysokie, by nigdy nie mogła ich zburzyć. Nawet gdyby uwięziły jego serce na zawsze.
– Jesteś dla mnie za młoda – oświadczył.
Emily wzdrygnęła się, usłyszawszy to beznamiętne oświadczenie.
– A co z Cecille? Czy ona też jest dla ciebie za młoda? Czy nie takiej właśnie żony szuka ci twoja matka?
Justin odwrócił się, by spojrzeć jej w oczy.
– Cecille nie jest moją podopieczną, nie jestem za nią odpowiedzialny. A za ciebie tak. Gdybym miał choć odrobinę rozumu, oświadczyłbym jej się jeszcze dziś.
Emily ściągnęła brwi w zamyśleniu.
– Chwileczkę. Czy wtedy zostałaby moją ciotką czy też macochą?
Pochwycił ją za ramiona, przyciągnął do siebie.
– To nie jest zabawa. Myślisz, że dlatego David powierzył cię mojej opiece? Żebym mógł cię wykorzystać i zrujnować ci życie? Myślisz, że tego chciałby twój ojciec?
Emily spojrzała mu śmiało w oczy.
– Mój ojciec nie żyje. Ty powinieneś wiedzieć o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Opuścił bezwładnie ręce i roześmiał się dziwnym, niemal histerycznym śmiechem.
– O tak, masz absolutną rację.
– Justinie! – zawołała przerażona wyrazem bezbrzeżnej rozpaczy, który dostrzegła w jego oczach.
Wyszedł bez słowa, chwiejąc się lekko, jakby był ranny lub oszołomiony. Emily opadła na krzesło i ukryta twarz w dłoniach.
Emily Claire Scarborough była bardzo złą dziewczynką. – ^ Słyszała o tym od lat i w końcu, w jakimś małym zakątku swego serca, zaczęła sama w to wierzyć. Kiedy więc Justin znów schował się przed nią za ścianą chłodnej rezerwy, postanowiła robić to, co umiała najlepiej. Być nieznośną.
Chodziła po domu w starych spodniach Justina i marynarce do jazdy konnej Edith, którą ta zamierzała już wyrzucić. Jej włosy na powrót zamieniły się w rozwichrzoną rudą strzechę.
Lecz Justin zachowywał stoicki spokój. Kiedy Emily zaczęta posługiwać się coraz paskudniejszymi przekleństwami, zemścił się, zatrudniając nauczycieli nauk humanistycznych, sztuki i tańca – wszyscy zrezygnowali najpóźniej po tygodniu, bliscy załamania nerwowego. Kiedy skróciła nogawki wszystkich jego spodni, wezwał krawca i zamówił nowe. Kiedy zatkała kominek w gabinecie swymi halkami, pokrywając wszystkie sprzęty warstwą sadzy i kurzu, przeniósł się z pracą do biblioteki.
Dla służby i rodziny Justin nie był już surowy czy złośliwy, lecz tylko niedostępny. Nie grywał nocami na fortepianie. Wielki instrument w salonie pokrył kurz. Służący uważali, że gwałtowny wybuch dobrego humoru sprzed kilku dni oraz późniejsza zmiana nastroju to objawy gorączki mózgu, której nabawił się podczas swych egzotycznych podróży. Nikt nie wiedział jednak, czemu przypisać zachowanie panny Emily, choć Jimmie masztalerz, człowiek wielce pobożny, jako pierwszy zaczął szeptać o diabelskim opętaniu. Przysięgał, że kiedy spojrzał którejś nocy w jej okno, widział latające przedmioty podrywane z miejsca przekleństwami tak straszliwymi, że nawet nie śmiał ich powtórzyć.
Formalne przeprosiny, które księżna wysłała do Cecille i jej matki po tej pamiętnej kolacji, zyskały jej ich chłodne przebaczenie, lecz nie zamknęły im ust. Po całym Londynie rozniosła się plotka, że książę Winthrop ma za podopieczną jakąś szaloną kobietę, dziką bestię, którą powinien odesłać do Bedlam, nim ta zrobi komuś krzywdę. Ludzie bili się o zaproszenia na bal, podczas którego księżna chciała wprowadzić Emily do towarzystwa, każdy bowiem chciał zobaczyć na własne oczy tę ekscentryczną istotę.
Pewnego mroźnego styczniowego poranka drzwi gabinetu otworzyły się z trzaskiem, a do środka wkroczyła Emily ścigana okrzykami całego oddziału służących.
Justin zerknął tylko na nią sponad swych ksiąg rachunkowych.
– Dzień dobry, Emily – powiedział spokojnie.
– Dzień dobry panu – odparta równie beznamiętnym tonem.
Penfeld zajął się poprawianiem idealnie złożonego pliku dokumentów. Emily stała sztywno, i tylko jej oczy pociemniały groźnie, kiedy biurko Justina otoczył tłum jej prześladowców.
– Musi pan poświęcić nam jedną chwilę...
– ...nie można tego dłużej tolerować, ani jednego dnia dłużej...
– Trzeba podjąć jakieś działania, nim ona spali ten dom albo zrzuci nam sufit na głowę!
Justin podniósł rękę, prosząc o ciszę.
– Nie wszyscy naraz, proszę.
Po chwili wahania przed szereg wystąpiła Gracie. Pozostali służący pomrukiwali tylko gniewnie, ustępując jej miejsca jako tej, która najdłużej pozostaje na służbie Connorów.
– Nie zwykłam wsadzać nosa w nie swoje sprawy, sir. Wiem, że to dziecko ma dobre serce, i w ogóle...
– Mów śmiało, Gracie. Słucham. Kucharka nerwowo mięła fartuch.
– Zostawiłam ciasto na parapecie, tylko na minutkę, a nie mam już więcej rabarbaru, więc nie mogę upiec nowego...
Służąca o pociągłej, końskiej twarzy wystawiła swój długi nos nad ramię Gracie.
– Ten rabarbar nie będzie już potrzebny, sir, bo to wikary koniecznie chciał ciasto z rabarbarem, a wyszedł stąd wściekły, kiedy panienka powiedziała mu, że może sobie zabrać swoją książeczkę i wsadzić... – Słysząc chichot jednego z młodszych służących, pochyliła się i wyszeptała Justinowi do ucha coś, co ten przyjął uniesieniem brwi.
– Mhm, interesujące. Nie wiedziałem, że to możliwe. Emily przewróciła oczami i zaczęła stukać stopą w podłogę, wyraźnie znudzona.
Do przodu przepchnął się lokaj, który obsługiwał Harolda, Herberta i Harveya.
– To jeszcze nic, sir, proszę tylko spojrzeć, co zrobiła z kapeluszem, który mój pan kupił na bal w przyszłym tygodniu.
Podał Justinowi cylinder odwrócony rondem do góry. Z jego wnętrza dobywały się jakieś dziwne dźwięki, piski i miauknięcia. Kiedy Justin podniósł głowę, nie mógł ukryć uśmiechu.
– Wsadziła tu małe koty? Lokaj pienił się ze złości.
– Nie, schowała kapelusz w stajni, ą tam już znalazła go jakaś kotka. Pan Harold będzie wściekły!
Justin uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Pan Harold, powiadasz? – Oddał mu cylinder. – Odnieś to do stajni. Kiedy pan Harold znajdzie sobie jakąś pracę, będzie mógł kupić nowy. A teraz odejdźcie stąd wszyscy.
– Ależ, sir...
– Nie ma na to czasu, bal już w przyszły piątek! – Milordzie...
– Żegnam – powtórzył stanowczo Justin.
Emily stała w milczeniu, kiedy zawiedzeni oskarżyciele opuszczali gabinet. Penfeld wyszedł za nimi, kręcąc głową i mrucząc coś pod nosem.
Wreszcie drzwi zatrzasnęły się, zostawiając ich samych. Justin zdjął okulary, odchylił się na krześle i zmierzył krytycznym spojrzeniem swą podopieczną. Jeśli chciała przybrać chłopięcy wygląd, to zupełnie jej się to nie udało. Spodnie podkreślały tylko szczupłość jej talii i opinały zgrabne, krągłe biodra. Marynarka Edith została skrojona na biust znacznie mniejszy niż biust Emily. Jej piersi, nie okryte gorsetem ani koszulką, aż nazbyt wyraźnie przebijały się przez znoszoną tkaninę.
Tylko ledwie widoczny rumieniec zdradzał, że nie pozostawała obojętna na jego krytyczne spojrzenie. Stała sztywno wyprostowana, przejęta tą okropną dumą, która czyniła ją tak kruchą i niedostępną jednocześnie.
Justin złączył czubki palców i oparł na nich brodę.
– Chcesz coś powiedzieć na swoją obronę?
Emily skrzyżowała ręce na piersiach i zdmuchnęła kosmyk cisnący jej się do oka.
– Wszyscy ci ludzie to kłamcy i tyle.
– Nie zwymyślałaś wikarego?
– Skąd, do diabla!
Justin z trudem ukrył uśmiech.
– Nie zjadłaś całego ciasta z rabarbarem?
– Oczywiście, że nie. Dałam je Puddingowi. Buldogi uwielbiają rabarbar.
– I nie pozwoliłaś stajennym kotom zamieszkać w nowym kapeluszu Harolda.
– Koty to okropnie niezależne stworzenia. Mieszkają tam, gdzie chcą.
Justin westchnął, ponownie założył okulary i powrócił do przeglądania ksiąg rachunkowych.
– Dobrze. Możesz odejść.
Emily oparła się dłońmi na jego biurku.
– Więc nawet mnie nie ukarzesz?
– Ukarać cię? – Przygryzł koniec pióra. – Jeśli chcesz, możesz zjeść kolację u siebie w pokoju.
– Wszystkie posiłki jem u siebie w pokoju – wycedziła Emily przez zaciśnięte zęby.
– Aha. W takim razie możesz zjeść kolację w jadalni. – Przewrócił kolejną stronicę księgi.
– A niech cię wszyscy diabli... – wyszeptała głosem ochrypłym od wstrzymywanych emocji. Nawet na nią nie spojrzał.
Ruszyła do drzwi.
– Emily?
Odwróciła głowę, nie zdejmując dłoni z gałki. Nie przerywając pisania, Justin oświadczył:
– Nic, co zrobisz, choćby było to największe okropieństwo, nie zmieni uczuć, jakie żywię do ciebie. – Jego ręka znieruchomiała. Spojrzał na Emily znad okularów. – Ani faktu, że nie mogę kierować się tymi uczuciami.
Emily przekręciła gałkę, przerażona, że dojrzy łzy w jej oczach. Gdy tylko zamknęła drzwi, oparła się o nie plecami i zacisnęła mocno powieki. Gdy je ponownie uniosła, ujrzała przed sobą jakąś czarną masę.
Otarła szybko oczy i zrozumiała, że patrzy na surdut Penfelda.
– Penfeld? Co, do diabła...
Była kompletnie zaskoczona, kiedy lokaj ujął w swe palce jej ucho i uszczypnął je z wprawą, której pozazdrościłaby mu sama Doreen Dobbins. Emily otworzyła usta bardziej ze zdumienia niż bólu.
Penfeld przysunął twarz do twarzy Emily.
– Naprzód, moja panienko! – syknął. – Albo spotka cię naprawdę duża przykrość.
– Jak śmiesz...!
Emily nie zdążyła się nawet zezłościć, kiedy potężne szarpnięcie omal nie zwaliło jej z nóg. Igły bólu przeszyły jej czaszkę. Nie wiedziała, dokąd zmierza Penfeld, bez wątpienia jednak zamierzał zabrać ze sobą jej ucho, z nią samą lub bez niej. Emily pośliznęła się na wypolerowanej podłodze, lecz Penfeld ani na moment nie zwolnił kroku. Jakiś lokaj, uśmiechnięty od ucha do ucha, otworzył przed nimi drzwi na korytarz.
Zza rogu wyjrzała głowa okryta białym czepkiem, za nią następna. Otwierały się kolejne drzwi, w oknach pokazywały się rozradowane twarze. Służący patrzyli ze zdumieniem i radością, jak dobroduszny lokaj ich pana ciągnie miotającą przekleństwa Emily przez korytarz i w górę schodami.
Kiedy Justin wyszedł z gabinetu, by przekonać się, czy naprawdę słyszał czyjeś krzyki, a potem głośne oklaski, ujrzał tylko grupę służących, którzy z zapałem polerowali poręcz schodów.
23
Modlę się, by mężczyzna, którego sobie wybierzesz, naprawdę wart był takiego skarbu...
Penfeld bezceremonialnie wepchnął ją do sypialni. Emily złapała się najpierw za ucho, zdumiona, że wciąż tkwi ono na swoim miejscu, potem zacisnęła dłonie w pięści i zmierzyła Penfelda wściekłym spojrzeniem. Lokaj stanął pomiędzy łóżkiem i drzwiami.
– Miałem siedmiu braci, a wszyscy byli więksi i silniejsi od ciebie. Pomyśl o tym, moja droga.
Emily pomyślała. Dłonie Penfelda, wystające z nienagannie wyprasowanych rękawów, wyglądały jak dwa bochny chleba. Usiadła na skraju łóżka i spojrzała nań z urazą.
Penfeld odpowiedział jej słodkim uśmiechem, po czym zamknął drzwi i wsunął kluczyk do kieszeni kamizelki.
Emily potarła obolałe ucho.
– I co ty właściwie chcesz zrobić? Zbić mnie?
– Chyba już na to trochę za późno, nie uważasz? Ktoś powinien był natrzeć ci uszu i obić ten mały tyłeczek dawno temu. Ale nikt tego nie zrobił, prawda?
Emily otworzyła usta, po czym zamknęła je z powrotem, po raz kolejny zdumiona i przytłoczona nie tyle słownictwem, jakiego używał Penfeld, co zupełnym brakiem współczucia z jego strony. Lokaj przyciągnął sobie krzesło, odwrócił oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem.
– A niech mnie, Penfeld, ja ciebie w ogóle nie znałam – wykrztusiła wreszcie Emily.
– Nie, nie znałaś – przytaknął. – I chyba czas już, żebyśmy to naprawili. Urodziłem się na Tenant Street, jako drugie z piętnaściorga dzieci, spośród których troje umarło przy porodzie. Mój ojciec był garbarzem, matka pijaczką. W okolicy znany byłem pod niezbyt wyszukanym przezwiskiem Penny. Moja starsza siostra umarła na tyfus, kiedy miała piętnaście lat. Jej ciało nie zdążyło jeszcze dobrze ostygnąć, kiedy przejąłem jej posadę w sklepie z męską galanterią przy Bond Street. Tam poznałem mego pierwszego pana.
Emily skinęła głową. Choć wciąż nieco urażona, czuła do Penfelda coraz większą sympatię. Ambicja. Rozsądek. Pragnienie niezależności. Były to cechy, które zawsze podziwiała u innych ludzi.
– Szybko zrozumiałem, że pracując jako służący, "dżentelmen dżentelmena", że tak powiem, mogę uczestniczyć w przyjemniejszych i bardziej cywilizowanych aspektach życia, a przy tym zarabiać za to pieniądze.
– Nie męczy cię ta wieczna podległość? Nie chciałbyś być dżentelmenem?
– Dżentelmen ma wiele obowiązków, odpowiada za wiele rzeczy. Ja mam tylko jeden. Dbać o szczęście mojego pana.
Emily przesunęła czubkiem stopy wzdłuż złotego wzoru zdobiącego dywan.
– Rozumiem. Czy dlatego właśnie zaciągnąłeś mnie tutaj? Bo utrudniam ci to zadanie?
– Otóż to.
Emily westchnęła ciężko; czyżby po raz kolejny w swym życiu miała usłyszeć, że jest niechciana? Byłoby to szczególnie bolesne, gdyby dowiedziała się o tym właśnie od Penfelda, człowieka, który do tej pory traktował ją z życzliwością.
– Więc co mam twoim zdaniem zrobić? Zniknąć ponownie z jego życia? Tym razem na dobre?
– Czy to uczyniłoby go szczęśliwym?
Emily wpatrywała się przez chwilę w jego poważną, szczerą twarz.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Penfeld złożył ręce na oparciu krzesła.
– Więc może damy mu dokładnie to, o co prosił? Po pierwsze, musisz przestać się tak okropnie zachowywać.
– Próbowałam już grać rolę prawdziwej damy. Nikomu nie wyszło to na zdrowie.
Penfeld uśmiechnął się triumfalnie.
– Tak, ale to dlatego, że mój pan nie potrzebuje damy. Mój pan potrzebuje kobiety.
Justin zupełnie ogłuchł. Krył to za uprzejmym uśmiechem, kiedy przeciskał się przez tłum gości na sali balowej. Czuł, jak dotykają jego ramienia, jak uśmiechają się, lecz z ich ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot. Muzyka orkiestry zajmującej miejsce na niewielkim podwyższeniu odbijała się od jego uszu niczym deszcz od ceraty. Smyczki tańczyły na strunach skrzypiec, palce szarpały lśniące pasma harfy, lecz Justin nie słyszał nic prócz straszliwej ciszy w swej głowie. Nie tylko utracił zdolność komponowania muzyki; stracił także zdolność jej słyszenia. Zastanawiał się, jak Beethoven w swej głuchocie uchronił się przed szaleństwem.
– Sir? – Z cierpliwego tonu służącego Justin wnosił, że ten powtarzał te słowa już kilkakrotnie. – Napije się pan jeszcze szampana?
– Dziękuję, Sims. – Jego własny głos wydawał się przytłumiony, jakby dochodził spod wzburzonego morza.
Wziął wysoki kieliszek z tacy i podniósł go do ust. Cierpkie bąbelki łaskotały go w nozdrza.
Od samego początku uważał ten bal za kiepski pomysł, matka nalegała jednak tak długo, aż ustąpił. Wciąż rozglądał się nerwowo dokoła, nie wiedząc, czy ujrzy Emily kołyszącą się na jednym z wielkich kandelabrów, dosiadającą Penfelda niczym wierzchowca czy też odgrywającą rolę klauna. Przez cały tydzień prawie nie opuszczała swego pokoju, planując zapewne jakąś straszliwą zemstę za jego beznamiętne zachowanie. Bal wydany na jej cześć bez wątpienia był najlepszym miejscem na dokonanie zemsty. Ktoś trącił go niechcący, a Justin odskoczył na bok, oblewając szampanem swą białą rękawiczkę. Zaklął pod nosem, zły na samego siebie.
Opróżnił kieliszek. Gdyby tylko Emily znała straszliwy koszt jego apatii.
Dostrzegł swe odbicie w lustrze zawieszonym pomiędzy dwiema kolumnami. Oczyma wyobraźni widział baki swego ojca nałożone na jego ponurą twarz. Nie mogąc znieść natrętnej ciszy w głowie, poprzedniego dnia wybrał się do biur firmy Winthrop Shipping i spędził tam kilka godzin, przeglądając zakurzone księgi i dokumenty.
Dojrzawszy kątem oka jakieś zamieszanie przy drzwiach, odwrócił się w tę stronę i zobaczył Cecille du Pardieu i jej matkę kroczące ramię w ramię, jakby obawiały się, że w każdej chwili może je zaskoczyć jakiś drapieżny skorupiak. Najwyraźniej zarówno ich obawy, jak i zraniona duma nie były aż tak silne jak ciekawość i jeszcze większa obawa, że przegapią najważniejsze wydarzenie towarzyskie zimowego sezonu. Świat zawirował Justinowi przed oczami, przez chwilę nie widział nic prócz różnobarwnych plam, nie słyszał nic prócz przytłumionego bicia własnego serca.
Wyruszył na poszukiwanie kolejnej tacy z szampanem, kiedy przez szklane drzwi wśliznęła się do sali balowej drobna postać. Nie przywitały jej fanfary, jej przybycie nie wywołało żadnego poruszenia na sali, lecz serce Justina nagle przycichło, a w jego głowie rozległy się dźwięki utworu „Na skrzydłach pieśni" Mendelssohna.
Emily.
Emily łagodniejsza, lecz nie obłaskawiona. Jej mleczną skórę barwiły lekkie rumieńce, ciemne oczy błyszczały uśmiechem i ciekawością. Suknia z kremowego jedwabiu zdobionego małymi różyczkami opinała ciasno jej zgrabną figurę. Niewielką turniurę okrywały koronkowe falbanki, opadające na krótki tren z trzema prostymi kokardami. Fryzurę wieńczył skromny wianek z jedwabnych róż. Włosy Emily powróciły do swego pierwotnego wyglądu, luźne, puszyste loki wręcz prosiły się o to, by wsunąć w nie palce. Justin ruszył w jej stronę niczym podróżnik, który dostrzegł właśnie oazę na spalonej słońcem pustyni.
– Jeszcze szampana, sir?
Justin cofnął się o krok, ujrzawszy przed sobą tacę z kieliszkami.
– Boże, Sims, czy ty musisz tak wrzeszczeć? Ujrzawszy, jak zwracają się ku nim zaciekawione twarze gości, Justin zrozumiał, że to on krzyczał, a nie Bogu ducha winny Sims. Nim jednak mógł go przeprosić, usłyszał także inne dźwięki – brzęczenie kieliszków na tacy, którą trzymał w drżących dłoniach Sims, piskliwy głos Cecille, donośny śmiech Harolda. Wydawało mu się, że delikatne pantofle kobiet walą z hukiem o podłogę, mógłby niemal przysiąc, że słyszał, jak z włosów którejś tancerki wysuwa się szpilka i spada na marmur. Pochwycił służącego za rękaw.
– Słyszałeś to?
– Oczywiście, sir. Jak pan sobie życzy, sir. – Sims dyskretnie uwolnił się z jego uścisku i uciekł do kuchni, najwyraźniej przerażony, że Justin padł ofiarą jakiejś nowej i straszliwej gorączki mózgu.
Justin wrócił spojrzeniem do drzwi. Jego matka zajęła miejsce obok Emily, na jednym ze złoconych krzeseł ustawionych pod ścianą sali balowej. Emily siedziała prosto, z rękami złożonymi skromnie na kolanach. Jako kobieta niezamężna powinna była przebywać pod okiem przyzwoitki. Mężczyźni, którzy chcieli z nią tańczyć, pytali o pozwolenie także jej opiekunkę, a po każdym tańcu odprowadzali ją z powrotem na miejsce.
Kiedy goście zauważyli w końcu jej obecność, salę obiegła fala szeptów i pomruków, które stanowiły istną torturę dla niezwykle wyczulonych uszu Justina. Jakaś para stanęła tuż obok niego.
– To musi być właśnie ona – powiedział mężczyzna. – Spójrz tylko, jak księżna jej pilnuje.
– Hrabina mówiła, że to wariatka, ale moim zdaniem wygląda całkiem normalnie.
Justin nie usłyszał już komentarza mężczyzny, był bowiem zbyt pochłonięty własnymi myślami. Ruszył przed siebie, zdecydowany porozmawiać wreszcie z Emily. Kiedy już bliski był celu, jakiś młody człowiek porwał ją do tańca, on zaś stanął naprzeciwko jej pustego krzesła.
Jego matka stukała stopą w rytm muzyki.
– Witaj, kochanie. Dobrze się bawisz?
– Cudownie – skłamał.
Wsunął się za krzesło Emily i oparł o ścianę, postanowiwszy tam na nią poczekać. Nie on jeden na nią patrzył. Większość gości starała się ujrzeć ją choćby na chwilę i porównać swoje wrażenia z tym, co opowiadała hrabina. Justin nie zwracał jednak uwagi na innych. Myślał tylko o niej. Chciał tańczyć z nią tak, jak tańczył w Nowej Zelandii, Chciał położyć dłoń na jej delikatnym ciele i nie przejmować się konsekwencjami. Kiedy obserwował jej wdzięczne ruchy, jego serce zaczęło wyśpiewywać jakąś skoczną, beztroską pieśń. Bębnił palcami o oparcie krzesła, żałując, że nie ma pod ręką choćby skrawka papieru, na którym mógłby zapisać tę melodię.
Wreszcie taniec dobiegł końca, a młody arystokrata odprowadził Emily na miejsce. Justin strzepnął jakiś mikroskopijny pyłek z rękawa surduta i uczynił krok do przodu. W tym samym momencie Penfeld pochylił się ku jego matce, podsuwając jej tacę z przekąskami. Nim Justin mógł go obejść, Emily znów zniknęła, porwana przez kolejnego młodzieńca. Justin zaklął pod nosem.
Orkiestra zaczęła grać jakiś walc Brahmsa. Emily wirowała wokół sali, a jej zgrabna sylwetka i pełne wdzięku ruchy przyciągały spojrzenia wszystkich mężczyzn.
Matka Justina włożyła do ust tartinkę.
– Jesteś głodny, mój drogi?
Na policzkach Emily pojawiły się urocze dołeczki, gdy obdarzyła swego partnera promiennym uśmiechem. Justin wbił palce w oparcie krzesła.
– Umieram z głodu.
Penfeld spoglądał z zachwytem na salę.
– Tworzą naprawdę czarującą parę, prawda?
Justin odchrząknął tylko i przyrzekł sobie w duchu, że nie da się wyprowadzić z równowagi. Złote włosy mężczyzny zajaśniały w blasku świec, gdy pochylił się ku Emily.
– Młody Peter skończył właśnie studia w Oxfordzie – oznajmiła księżna. – Jest rozsądny, inteligentny i pracowity. Już teraz pomaga ojcu w prowadzeniu interesów. Po prostu idealny kandydat.
– Idealny kandydat do czego? – warknął Justin. Pomyślał, że jeśli rozsądny i inteligentny Peter nie będzie trzymał rąk dokładnie pośrodku pleców Emily, to zostanie idealnym kandydatem na ofiarę słownego i fizycznego znieważenia.
Jego matka wydała z siebie tylko jakiś bliżej nieokreślony dźwięk.
Justin pochylił się ku niej, przekrzywiając głowę, gdy jakaś inna para przesłoniła mu Emily.
– Z tymi rzadkimi włosami na brodzie wygląda jak monstrualny szczur, nie uważasz? – Odruchowo pogładził się po własnej brodzie, na której rysował się już wyraźny jednodniowy zarost.
Księżna zachichotała.
– Nie bądź dla niego taki surowy. Czyżbyś już zapomniał swoje pierwsze baki i wąsy?
Ręka Justina zastygła w bezruchu, a potem opadła bezwładnie na krzesło. Z trudem oparł się pokusie, by zajrzeć do lustra i sprawdzić, czy jego włosy nie są już białe jak śnieg,
Tym razem nie czekał, aż przebrzmią ostatnie dźwięki walca. Gdy tylko Penfeld zaczął zbierać się do odejścia, ominął go i wszedł w tłum.
Ujął Emily za łokieć i złożył jej grzeczny ukłon.
– Czy byłabyś tak uprzejma i zechciała poświęcić mi jeden taniec?
Emily otworzyła karnet przymocowany do nadgarstka za pomocą złotej nici i przejrzała go uważnie.
– Obawiam się, że to niemożliwe – oświadczyła wreszcie. – Wszystkie tańce mam już zajęte. – Poklepała go po ręce. – Może innym razem.
Urażony jej bezceremonialną odmową, Justin zacisnął mocniej dłoń na jej łokciu, nim jednak zdążył zaprotestować, za ich plecami rozległ się znajomy głos.
– Dobry wieczór, sir. Czarujący wieczór, prawda? – Cecille du Pardieu dygnęła przed nim w pensjonarskim ukłonie. Justin poczuł się nagle jak osiemdziesięcioletni starzec. – Emily, moja droga, pozwól ze mną. Pewien młody dżentelmen bardzo chciałby cię poznać.
Justin nie mógł nie podziwiać oportunizmu Cecille. Emily bez wątpienia była najważniejszą postacią balu, a przyznając się do bliskiej z nią znajomości Cecille umacniała tylko swą pozycję w towarzystwie. Ująwszy Emily pod ramię, pociągnęła ją za sobą, szczebiocząc bez ustanku, jakby zawsze były najlepszymi przyjaciółkami. Zniknęły w tłumie rozbawionych, roześmianych młodych ludzi.
Justin powlókł swe skrzypiące kości z powrotem do krzesła Emily i opadł na nie ciężko. Kiedy Sims, który trzymał się do tej pory na bezpieczny dystans, zaproponował mu kolejny kieliszek szampana, Justin wziął od niego całą tacę i postawił ją sobie na kolanach, zostawiając zdumionego służącego z pustymi rękami.
– Chce ci się pić, kochanie? – zaszczebiotała matka.
– Umieram z pragnienia – odparł. Kiedy pochłonął zawartość pierwszego kieliszka, jego wygłodniałe spojrzenie szukało w tłumie kasztanowych loków przyozdobionych różami.
Justin obracał w palcach smukły kieliszek do szampana. Sala była już niemal całkiem pusta, podobnie jak taca spoczywająca na jego kolanach. Od czasu do czasu głowę przeszywały mu ostrzegawcze ukłucia bólu.
Było już dobrze po północy. Millicent i księżna stały przy drzwiach, żegnając ostatnich gości. Justin wiedział, że powinien im towarzyszyć, ponieważ jednak nie był pewien, czy potrafi ustać na nogach, a tym bardziej prowadzić składną rozmowę, nie ruszał się z miejsca.
Starał się nie myśleć o tym, że za chwilę wróci do swego wielkiego, pustego łóżka. Penfeld usiadł obok niego, nucąc pod nosem jakąś skoczną melodię. Justin dziwił się, że jego lokaj nie padł jeszcze trupem ze wstydu i upokorzenia; już dobrych kilka godzin temu poluzował fular, który Penfeld z tak wielką troską wiązał i układał wokół jego kołnierza.
Spod przymrużonych powiek obserwował, jak Emily żegna ostatnią grupę swych adoratorów i idzie przez salę, niemal nie dotykając skórzanymi pantoflami podłogi. Zdobiące jej suknię róże przywiędły nieco w ciągu wieczora, lecz ona sama wciąż wyglądała równie świeżo jak wiosenny deszcz.
Zbliżyła się do nich, kryjąc dłonią ziewnięcie.
– Zmęczona? – Justin poklepał się po kolanie w geście zaproszenia i poruszył znacząco brwiami.
Emily spojrzała nań z oburzeniem, przeszła obok i pochyliła się, by ucałować Penfelda w policzek.
– Dobranoc, Penny.
– Penny? – mruknął. Emily już się od niego odwracała. – A co ze mną?
Znieruchomiała, ukazując mu w słabnącym blasku świec alabastrową krągłość ramienia. Justin skrzyżował ręce na piersiach i patrzył prosto przed siebie, pożałowawszy tej dziecinnej prowokacji niemal w tej samej chwili, gdy wyszła z jego ust.
Emily odwróciła się powoli. Zapach wanilii i wody różanej wypełnił jego nozdrza i pobudził zmysły. Pochyliła się, by złożyć niewinnego całusa na jego policzku, on jednak odwrócił głowę, dotykając jej ust. Było to ledwie muśnięcie, lecz jemu wydało się niezwykle słodkie i ciepłe. Wiedział, że postępuje nieuczciwie, nie mógł jednak odmówić sobie tej przyjemności.
– Chodź, kochanie. – U boku Emily pojawiła się księżna. – Może zechciałabyś odprowadzić starszą damę do pokoju?
Kiedy jego matka pociągnęła ją za sobą, Emily obejrzała się przez ramię. Justin oparł głowę o ścianę, dziwnie otrzeźwiony jej pełnym wyrzutu spojrzeniem.
Zegar na parterze wybił drugą godzinę. Emily przewróciła się z boku na bok. Dlaczego wciąż nie mogła zasnąć? Bal okazał się oszałamiającym sukcesem. Powinna sycić się triumfem, marzyć o wspaniałej przyszłości, o wspaniałych przyjęciach i balach, na które – jak zapewniał ją Penfeld – będzie teraz regularnie zapraszana.
Tymczasem leżała z otwartymi oczami, wpatrzona w cienie, nie mogąc zapomnieć widoku Justina siedzącego samotnie w blasku dogasających lamp.
Jego zachowanie podczas balu wywołało spore poruszenie. Zupełnie nie przejmując się tym, co powie o nim londyńskie towarzystwo, przesiedział cały wieczór w jednym miejscu, z rozwiązanym fularem i tacą pełną kieliszków na kolanach. Goście z upodobaniem wymieniali plotki i opowieści o jego awanturniczej przeszłości. Co ciekawe, dla kobiety tego rodzaju sytuacja oznaczałaby zszarganą reputację i koniec nadziei na udane zamążpójście, w przypadku Justina jednak tylko wzmocniła jego pozycję i rozbudziła jeszcze większe zainteresowanie wszystkich wolnych panien i ich matek. Emily zastanawiała się, co powiedziałyby, ujrzawszy go pracującego w pocie czoła na polu czy też czytającego Biblię plemieniu półnagich dzikusów.
Jego lekceważąca poza nie mogła jednak jej oszukać. Widziała ból w jego oczach, kiedy patrzył, jak od niego odchodzi. Dotknęła dolnej wargi, przypominając sobie jego elektryzujący pocałunek.
Po raz kolejny przewróciła się z boku na bok. Przypomniała sobie, że na podłodze obok krzesła Justina stało co najmniej kilkanaście pustych kieliszków. Czy Penfeld został na dole i pomógł mu przejść do sypialni? A jeśli Justin potknął się o coś w ciemności i upadł? W tym domu naprawdę nie brakowało przedmiotów, o które można by się potknąć. Jej ojciec stracił kiedyś przyjaciela, który po jakimś wyjątkowo udanym przyjęciu spadł ze schodów i skręcił sobie kark. Emily usiadła prosto, ujrzawszy oczami wyobraźni bezwładne ciało Justina leżące u podstawy schodów, jego białą koszulę zbroczoną krwią.
Wyszła z łóżka i narzuciła na koszulę nocną wełnianą chustę. Zabawki i książeczki dla dzieci dawno już zniknęły z jej pokoju, a na ich miejsce pojawiły się inne rzeczy – komódka z przyborami piśmienniczymi wyłożona w środku atłasem, misternie zdobione pudełeczko z różanym pudrem, elegancki dzienniczek oprawny w skórę, na której wytłoczono jej inicjały. Nie były to już prezenty przeznaczone dla dziecka, lecz dla kobiety, dostarczane do pokoju podczas jej nieobecności przez jakieś magiczne, niewidzialne ręce.
Zostawiwszy Puddinga drzemiącego przed kominkiem, zeszła na palcach na parter. Głucha cisza otulała ją niczym płaszcz, uświadamiała, jak bardzo brakuje jej muzyki Justina.
Otworzyła drzwi sali balowej. Przez wysokie okna prześwitywał blady blask księżyca. Poczuła się nagle jak idiotka. Przecież to oczywiste, że do tej pory Penfeld zaprowadził już swego pana do sypialni. Wzdrygnęła się, gdy przeniknął ją chłód bijący od marmurowej podłogi.
Odwracała się już do wyjścia, kiedy z ciemności dobiegł ją głos, szorstki i zmysłowy niczym dotyk dłoni.
– Wciąż jesteś mi winna taniec, Emily Scarborough.
24
Nie wiem, czy mówić o rzeczach, które mogą budzić Twój niepokój...
Justin wysunął się z ukrycia, wkraczając w wąskie pasmo księżycowego światła. Trzymał ręce w kieszeniach, patrzył na nią, przekrzywiając lekko głowę.
Emily odchrząknęła nerwowo. Przygładziła włosy i owinęła się szczelniej chustą.
– Jak mielibyśmy teraz tańczyć? Przecież nie ma muzyki. Justin podniósł wzrok ku kopulastemu sklepieniu.
– Nie słyszysz? – Spojrzał jej w twarz. – Aniołowie śpiewają za każdym razem, gdy wchodzisz do pokoju.
Roześmiała się nerwowo.
– Powiedziałabym raczej, że to chór demonów. Justin milczał. Ruszył ku niej powoli, równym krokiem.
Jego oczy świeciły dziwnym blaskiem. Emily miała ochotę odwrócić się i uciec, ukryć w bezpiecznym kokonie swego łóżka.
Zatrzymał się przed nią i ukłonił zgrabnie, bez śladu pijackiej chwiejności.
– Czy mogę prosić panią do tańca, panno Scarborough? Otworzył przed nią ramiona, dokładnie tak jak w Nowej Zelandii, Emily zaś, wiedziona jakąś niewidzialną siłą, wkroczyła w ich krąg. Justin prowadził ją z pewnością i swobodą, wirując po sali w niesamowitej ciszy. Emily nie śmiała spojrzeć mu w twarz, patrzyła więc na jego pierś, boleśnie świadoma każdego ruchu jego mięśni, jego idealnie wymierzonych ruchów, lekko przyspieszonego oddechu.
Każde muśnięcie ich ciał w ciemności sprawiało, że czuła się jakby zawieszona nad przepaścią, otchłanią, która pociągają do siebie i z której nie ma już ucieczki. Jej napięte sutki ocierały się boleśnie o delikatną bawełnę koszuli nocnej.
Pochylił się ku niej, owionął ją jego oddech, ciepły, przesycony cierpkim zapachem szampana,
– Teraz już słyszysz? – wyszeptał. – Dźwięki skrzypiec? Westchnienia harfy? Zawodzenie oboju?
– Słyszę tylko bębny.
– Bębny?
– Moje serce.
Roześmiał się i uścisnął ją delikatnie. Po chwili zwolnił kroku i z ociąganiem wypuścił z objęć, jakby słysząc milknącą muzykę. Emily także słyszała w powietrzu jej słodko-gorzkie echo.
Odstąpiła od niego o krok.
– Lepiej już pójdę. Chciałam się tylko upewnić, czy nic ci nie jest, ale teraz wrócę do siebie. Jest już późno.
– Za późno. – Być może wyobraziła sobie tylko, że słyszy te wypowiedziane szeptem słowa. Kiedy odwróciła się do wyjścia, zawołał ją po imieniu.
Zatrzymała się. Spojrzeli na siebie poprzez salę zalaną srebrzystą poświatą księżyca.
– Byłaś dzisiaj wspaniała. Szkoda, że David nie mógł cię widzieć. Dzięki tobie poczułem się dziś... – Zacisnął dłonie w pięści i schował je z powrotem do kieszeni. – ...dumny.
Emily podniosła gwałtownie rękę do gardła i rzuciła się do ucieczki, zostawiając Justina tak, jak go zastała. Samego.
Kiedy następnego ranka Emily zeszła na śniadanie, Justin przywitał ją uprzejmym skinieniem głowy. Dyskutował właśnie z Haroldem o przyszłości transportu morskiego, utrzymując, że będzie on oparty przede wszystkim na parowcach, czemu Harold żywo się sprzeciwiał. Emily przyglądała się Justinowi ukradkiem znad swej szklanki mleka. Jego czarny surdut był nienagannie czysty i wyprasowany, szary fular starannie ułożony pod szyją. W niczym nie przypominał intrygującego, tajemniczego człowieka, który tańczył z nią wczoraj w opustoszałej sali.
Zerknęła na żyrandol, nie słyszała jednak żadnego chóru aniołów obwieszczającego jej przybycie. Ten Justin nie wyglądał na kogoś, kto wierzyłby w takie romantyczne bzdury. Choć nic nie wskazywało na to, by wieczorne szaleństwa nadszarpnęły jego zdrowie, Emily wcale nie była pewna, czy w ogóle pamięta wydarzenia sprzed kilku godzin.
Służąca ze srebrną tacą pochyliła się ku niemu.
– Śledzia, sir?
Emily miała wrażenie, że Justin pobladł jednak lekko na widok jedzenia.
– Nie, dziękuję ci, Libby.
Z coraz większym przerażeniem patrzył, jak jego matka nabiera ogromną porcję ryb, wypełniając pokój ostrym zapachem. Wreszcie odsunął od siebie talerz, Emily zaś włożyła do ust rogalik, by ukryć uśmiech.
– Będziesz dzisiaj wychodzić, Emily?
Zaskoczona jego pytaniem, przełknęła szybko, zlizując z warg słodkie okruchy.
– Może wybierzemy się z Lily na zakupy. – Wstrzymała oddech, ciekawa, czy zechce ograniczyć jej wolność, jak zrobił to na wyspie.
Justin podniósł z kolan serwetkę i otarł nią usta.
– Możecie wziąć mój powóz. Każę stajennemu przygotować konie. Jeśli będziesz chciała coś kupić, rób to na mój rachunek.
– Cóż, dziękuję... panu.
Usłyszawszy to ostatnie słowo, Justin rzucił jej nieodgadnione spojrzenie, które mogło wyrażać zarówno zadowolenie, jak i irytację.
– Pojedziesz dzisiaj do biura, mój drogi? – spytała księżna jeszcze głośniej, niż to miała w zwyczaju.
Justin skrzywił się i przyłożył palce do skroni.
– Być może. Muszę sprawdzić kilka ksiąg.
Księżna z lubością wbiła zęby w kolejny płat śledziowy.
– Czy nie powinni się tym zajmować nasi pracownicy? Justin spojrzał na nią ze złością.
– Oczywiście, że tak. Ale nawet najlepsi pracownicy potrzebują nadzoru.
Kiedy Harold rozpoczął długi i nużący monolog, w którym oświadczał z całą mocą, że silniki parowe to narzędzia diabła i że wszyscy rozsądni ludzie powrócą wkrótce do okrętów żaglowych, Emily wymamrotała jakieś przeprosiny i wymknęła się z jadalni.
Gdy jakiś czas później wróciła do swego pokoju, znalazła nowe ślady wizyty wróżek. Na jej łóżku leżał śliwkowy płaszcz z luksusowej wełny, na nim zaś perłowe pudełeczko na wizytówki. Dotknęła czubkami palców gładkiej powierzchni, przypominając sobie słowa Justina.
„Dzięki tobie poczułem się dumny".
Od śmierci ojca budziła u innych ludzi wiele uczuć o różnorakim zabarwieniu – wstyd, wściekłość, zakłopotanie, frustrację, żądzę krwi – nie pamiętała jednak, by kiedykolwiek ktoś był z niej dumny. Uniosła skraj płaszcza i potarła miękką tkaniną o policzek, wiedząc, że ulotny zapach rumu nie może być dziełem jej wyobraźni.
Co teraz robi, Penfeldzie? – spytał szeptem Justin. Penfeld opuścił o parę centymetrów gazetę i wyjrzał znad jej krawędzi.
– Ogląda wstążki, proszę pana. Skończyła już z broszami i przeszła do wstążek.
Justin odważył się wysunąć oczy ponad brzeg swej gazety, przeszkadzał mu jednak blask słońca odbity od sklepowej witryny. W środku stała Emily i oglądała całą kolekcję wstążek, którą pokazała jej ugrzeczniona sprzedawczyni. Uderzała palcami o usta, niezdecydowana, wreszcie podniosła burgundową tasiemkę i przyłożyła ją do policzka, poddając swój wybór ocenie Lily. Gest ten był tak dziewczęcy i tak beztroski, że Justin wstrzymał oddech z zachwytu. Patrzył, zahipnotyzowany, jak wąski pasek aksamitu przesuwa się po jej skórze. Jak bardzo chciał, by to jego palce obdarzały ją tą pieszczotą!
Nagle Emily opuściła wstążeczkę i spojrzała na okno. Justin podniósł gazetę, kryjąc za nią twarz.
Penfeld tupnął kilka razy stopami i poprawił kołnierz płaszcza.
– Znów cierpną mi palce u nóg.
– Poruszaj nimi – warknął Justin, zerkając ponownie nad gazetą.
Hałas przejeżdżającego omnibusu zagłuszył ostrzegawczy dźwięk sklepowych dzwonków. Emily i Lily wychodziły na zewnątrz, obładowane paczkami.
Justin pochwycił Penfelda za ramię i przeciągnął go za róg, do czekającego tam powozu.
Postukał laską w dach pojazdu i krzyknął:
– Za tamtym powozem!
– Tak jest, sir. – Stangret poderwał konie do biegu, a Justin opadł na pluszowe siedzenie.
Penfeld owinął się szczelnie kocami, wystawiając na zewnątrz tylko poczerwieniały nos.
– Jestem ostatnim człowiekiem, który ośmielałby się doszukiwać jakichś skaz na pańskim charakterze – zaczął ostrożnie – ale czy nie uważa pan, że jest nieco nadopiekuńczy?
Justin uchylił lekko okno i przekrzywił głowę, by widzieć sylwetkę Emily za szybą jego własnego powozu.
– Nonsens, Penfeldzie. Wiesz dobrze, jak lekkomyślna jest Emily. W Londynie aż roi się od łajdaków, którzy mogliby to wykorzystać. Dbam tylko ojej bezpieczeństwo.
Penfeld podejrzewał, że motywy kryjące się za postępowaniem jego pana mają więcej wspólnego z transformacją Emily niż niebezpieczeństwami Londynu. Teraz, kiedy jego mała gąsieniczka zamieniła się w pięknego motyla, nie chciał pozwolić, by odleciała i opuściła go na zawsze.
– Ale pilnujemy jej przez cały dzień i nie zauważyliśmy niczego niepokojącego w jej zachowaniu.
– To nie umniejsza mojej odpowiedzialności. Nie robię nic ponad to, co zrobiłby każdy inny opiekun na moim miejscu.
Lokaj wzruszył ramionami i mruknął:
– Akurat.
Justin odwrócił się do niego.
– Słucham?
– Naturalnie, sir. Powiedziałem „naturalnie".
– Hm. – Justin opadł na siedzenie, uśmiechając się drwiąco. – Tak mi się właśnie wydawało.
Emily wysunęła głowę z okna powozu tylko po to, by zobaczyć, jak Justin znów chowa się we wnętrzu swego pojazdu. Usiadła prosto, przygryzając wargę, by nie wybuchnąć śmiechem. Mężczyzna o posturze i urodzie Justina nie mógł raczej pozostać niezauważony, zwłaszcza jeśli krył się za wąską kolumną latarni czy płachtą gazety. Ba, kiedy wychodziły z ostatniego sklepu słyszała niemal, jak Penfeld szczęka zębami. Lily zerknęła na nią z zaciekawieniem.
– Dlaczego jesteś taka rozbawiona? Przypięłaś mi do spódnicy karteczkę z napisem "uszczyp mnie"?
– Czy ja mogłabym zrobić coś podobnego? – Pochyliła się ku Lily i wyszeptała jej do ucha: – Tak naprawdę to wsadziłam do twojej mufki zdechłego jeża.
Lily wyszarpnęła dłonie z gronostajowej mufki i potrząsnęła nią z przerażeniem.
– Na miłość boską, żartowałam tylko! – zapewniła ją Emily.
Znów wyjrzała za okno, by sprawdzić, jak radzi sobie powóz Justina. Wjechała przed niego jakaś zgrabna dwukółka, a woźnica Justina próbował ją teraz za wszelką cenę wyprzedzić.
Lily pisnęła głośno, a wystraszona Emily uderzyła głową o ramę okna.
– Dobry Boże, co się stało? Zobaczyłaś mysz?
– Nie. Zobaczyłam dom.
Emily zamrugała powiekami. Czasami Lily zachowywała się nawet dziwniej niż jej matka.
Lily chwyciła ją za rękaw płaszcza i przyciągnęła do przeciwległego okna.
– Spójrz! – Zakryła dłonią oczy Emily. – Nie, poczekaj. Nie patrz. Ktoś mógłby cię zobaczyć. Dobrze, teraz możesz patrzeć.
Emily ujrzała zwykły szary dom, z żelaznym płotem od frontu i dobrze utrzymanym trawnikiem. Lily zniżyła głos do teatralnego szeptu.
– Mieszka tu pani Rosę ze wszystkimi swoimi kwiatuszkami.
– Pani Rosę – powtórzyła Emily cicho, zsuwając kaptur. Patrzyła na oświetlone okno na pierwszym piętrze, myśląc o Tansy. Ogarnęła ją nagle ogromna nostalgia. Zastanawiała się, czyjej przyjaciółka wciąż spotyka się z miłymi dżentelmenami o delikatnych dłoniach i pełnych portfelach. Lily opadła na siedzenie i westchnęła z satysfakcją.
– Harvey dostanie białej gorączki, kiedy dowie się, że pojechaliśmy tą trasą. – Zachichotała chytrze. – Czasami wolałabym, żeby sam tutaj zaglądał. Staram się leżeć nieruchomo i znosić w spokoju jego zaloty, jak uczyła mnie mama, ale nie miałabym mu za złe, gdyby wymykał się tu czasem i zbierał pyłek z innego kwiatka.
Lily zaczęła nucić pod nosem jakąś piosenkę o pszczółkach krążących wokół ogrodu pani Rosę. Emily siedziała w milczeniu, mnąc w palcach delikatną wełnę płaszcza. Nie mogła sobie wyobrazić, by leżała nieruchomo pod czułą pieszczotą dłoni Justina. Ten obraz przywołał gorący rumieniec na jej policzki.
Jak dobrze znał tę ulicę Justin? Czyjego powóz zatrzymał się kiedyś przed tym szarym domem o zasłoniętych oknach? Zmarszczyła brwi. Skoro śledził ją z takim uporem, to dlaczego nie miałaby się z nim trochę podroczyć?
Powóz zwolnił na zakręcie. Emily sięgnęła do drzwi.
Lily aż nazbyt dobrze znała łobuzerski błysk, który pojawił się właśnie w oczach dziewczyny. Zacisnęła dłoń na jej nadgarstku.
– O nie, nie ma mowy. Co ty chcesz zrobić? Ukłuć konie szpilką do włosów i posłać mnie prosto do Tamizy?
– Ten żart nie będzie miał nic wspólnego z tobą. Obiecuję. – Wyswobodziła dłoń z uścisku Lily. – Każ stangretowi okrążyć park kilka razy, a potem zabierz mnie z tego samego miejsca.
Ignorując protesty Lily, uchyliła lekko drzwi powozu i wyśliznęła się na zewnątrz. Woźnica ponaglił konie do szybszego biegu, nieświadom, że stracił właśnie pasażera.
Kiedy powóz zaczął się oddalać, Lily wychyliła głowę przez okno i syknęła:
– Uważaj, wariatko. Widać już księżyc. Za chwilę będzie całkiem ciemno.
Emily przeszła przez drogę, w stronę parku, wymachując przy tym beztrosko torebką. Z tyłu dobiegł ją krzyk woźnicy, rżenie konia i tupot nóg kogoś, kto wysiadał z powozu w wielkim pośpiechu. Udając, że strzepuje z ramienia jakiś pyłek, obejrzała się do tyłu i zobaczyła, jak Justin uskakuje za pień sykomory.
Naciągnęła kaptur na głowę i weszła między drzewa. Powietrze było tutaj znacznie zimniejsze. Gęsta sieć gałęzi przepuszczała tylko pojedyncze promienie światła. Emily przeszła brukowaną ścieżką wokół zamarzniętego stawu i posągu Kupidyna. Z jego ust zwisały długie sople. Zmierzchało.
Zawróciła obok rozłożystego, pachnącego świerka, zamierzając powrócić do powozu i pozwolić, by Justin nadal szukał jej w parku. Zapadające coraz szybciej ciemności zamieniały jednak park w labirynt drzew i krzewów. Emily przeszła jedną alejką, potem skręciła w następną tylko po to, by znaleźć się ponownie przy fontannie. Zamarznięty Kupidyn uśmiechał się do niej drwiąco. Emily pokazała mu język.
Owinęła się mocniej płaszczem i wybrała jedyną ścieżkę, którą nie szła do tej pory. Była znacznie węższa od pozostałych. Spomiędzy popękanych kamieni wyrastała martwa o tej porze roku trawa. Zaczynała żałować, że nie została w powozie – siedziałaby już przy kominku, popijała grzany cydr i słuchała paplaniny Edith.
Coś zaszeleściło w krzakach za jej plecami. Emily zawahała się, wyrzucając sobie własną głupotę. Kobieta spacerująca samotnie po ciemnym parku była łatwą zdobyczą dla byle łajdaka. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Odwróciła się i ogarnęła spojrzeniem cienie zalegające pod drzewami.
Przez dłuższy czas nie słyszała niczego prócz szelestu gałęzi, wreszcie dobiegł ją znajomy stukot laski. Przycisnęła dłoń do piersi i odetchnęła z ulgą. Być może Justin postanowił po prostu podjąć jej grę.
Zaczęła śpiewać cicho po maorysku, dziecięcą melodię, której nauczyła się od Dani, zachęcając Justina w ten sposób, by jej się pokazał.
W ciemności zapłonęła zapałka, potem rozległ się syk palonego papieru, a po chwili powietrze wypełnił ostry zapach tytoniu. Emily umilkła. Wiedziała, że Justin pali czasami fajkę po kolacji, nigdy jednak nie palił w jej obecności papierosów.
Zrobiła dwa kroki do tyłu.
– Justin? – wyszeptała w stronę nadchodzącej postaci. Odpowiedziała jej cisza. Emily odwróciła się i uderzyła w coś tak ciepłego i solidnego, że mogła to być tylko męska pierś. Jej torebka spadła na ziemię, ze środka wyleciało perłowe pudełko, rozsypując dokoła plik wizytówek.
Mężczyzna uklęknął, by je pozbierać.
Uderzyła ze złością w jego kapelusz.
– Aleś mnie nastraszył! Nie słyszałeś, jak cię wołałam?! Omal...
Umilkła raptownie, kiedy mężczyzna podniósł głowę. Między gałęzie drzew wśliznęło się światło wschodzącego księżyca i Emily ujrzała mężczyznę piękniejszego od samego szatana.
25
Z jednej strony chciałbym Cię jak najdłużej chronić od złego, z drugiej jednak pragnę, byś ujrzała ten dziwny świat i otworzyła oczy ze zdumienia...
Księżyc pieścił twarz o niezwykłej męskiej urodzie. Nawet najmniejszy włosek nie szpecił czystości jej płaszczyzn. Prócz Justina był to pierwszy gładko wygolony mężczyzna, jakiego Emily widziała w Londynie. Trzymał w ustach lufkę z kości słoniowej. Jego ciemne oczy wydawały się nie tyle lśniące co przezroczyste, rozpalone jakimś diabolicznym ogniem. Podniósł jedną z jej wizytówek.
– Panna Scarborough, jak sądzę?
Emily wpatrywała się jak urzeczona w jego dłoń. Jego paznokcie były precyzyjnie wyszlifowane, opuszki gładkie niczym palce dziecka. Nieznajomy odchrząknął, Emily zaś uświadomiła sobie, że zachowuje się jak prostaczka.
– Ach, dziękuję panu. Wezmę to. – Sięgnęła po wizytówkę, on jednak wsunął ją zręcznie do kieszonki na piersiach.
– Pani pozwoli. – Wręczył jej torebkę i wyprostował się, górując nad nią co najmniej o głowę. Z jego ramion zwieszała się ciemna peleryna. – Przyszła tu pani na spacer, panno Scarborough? – W jego głosie pobrzmiewał lekki kontynentalny akcent.
– Niezupełnie. Obawiam się, że zabłądziłam – odparła słabo.
Strzepał popiół ze swego długiego papierosa.
– Cóż, nie jest to stan obcy także mej duszy. Posępny humor w jego głosie był nieodparty. Emily roześmiała się i natychmiast tego pożałowała.
Nieznajomy wyjął niedopałek z lufki, rzucił go na ziemię i rozgniótł obcasem eleganckiego buta.
– Pozwoli pani, że odprowadzę ją do jakiejś bezpieczniejszej przystani?
Uśmiechnął się drapieżnie w blasku księżyca. Przez moment milczała, niepewna. Czuła się jak Czerwony Kapturek zaproszony przez wilka na kolację.
Nieznajomy bez trudu odczytał jej myśli.
– Obawiam się, że jest pani przy mnie całkiem bezpieczna. Dzisiejszego wieczoru pożarłem już trzy młode damy i na razie jestem syty.
Emily zarumieniła się. Mayfair należało do spokojnych i bezpiecznych dzielnic. Ten człowiek był zapewne jakimś miłym dżentelmenem, któremu żona nie pozwalała palić w domu i który myślał już tylko o powrocie do ciepłego kominka i trojga rumianych dzieci.
Onieśmielona, włożyła dłoń pod jego ramię.
– Będę zaszczycona.
Księżyc przeświecał między nagimi gałęziami, rzucając na ścieżkę srebrną pajęczynę cieni.
– Słyszałem pani czarującą piosenkę – powiedział mężczyzna. – Co to był za język? Suahili?
– Nie. Maoryski.
– Ach. Maorysi. Mieszkańcy... – zawahał się, jakby szukając w głowie właściwego skojarzenia. – .. .Nowej Gwinei?
– Nowej Zelandii.
– Mój Boże, naprawdę okropnie pani pobłądziła. Pani łódź przewróciła się na morzu?
Emily pomyślała o splocie wydarzeń, które sprowadziły ją z powrotem do Londynu.
– W pewnym sensie.
Wyszli spośród drzew na ulicę zalaną światłem gazowych latarni. Na tle ciemniejącego nieba rysowała się sylwetka powozu. Z piersi Emily wyrwało się westchnienie ulgi. W tym świetle biel koszuli nieznajomego była wręcz olśniewająca. Emily miała ochotę zasłonić oczy przed bijącym od niej blaskiem. Dygnęła niezdarnie.
– Dziękuję panu. Teraz już na pewno się nie zgubię. Odpowiedź nieznajomego zagłuszył krzyk Lily, która pędziła właśnie w ich stronę.
– Jesteś wreszcie! Już mnie oczy rozbolały od wypatrywania. Harvey mnie zabije, obiecałam mu, że nie będę wracać do domu po zmroku. Jeśli zabroni mi iść do opery w przyszłym tygodniu, umrę z rozpaczy. Och!
Umilkła raptownie, uświadomiwszy sobie, że nie są same. Jej oczy rozbłysnęły zachwytem, gdy spojrzała w piękną twarz nieznajomego.
Ten pochylił głowę i podniósł do ust odzianą w rękawiczkę dłoń Lily.
– Dobry wieczór, madame. Odwrócił się do Emily.
– Może innym razem, panno Scarborough. – Podniósł jej rękę, zamiast jednak ucałować jej palce, przyłożył wilgotne usta do nagiej skóry po wewnętrznej stronie jej nadgarstka. Emily przysięgłaby, że podrapał ją lekko zębami.
– Dziękuję panu za przysługę – powiedziała, cofając rękę.
– Cała przyjemność po mojej stronie, cara mia.
To powiedziawszy, pożegnał się z nimi, uchylając szarmancko kapelusza i ukazując ciemne, gładko zaczesane włosy. Potem odszedł w noc, okryty niemal po same stopy swą czarną peleryną.
– Och... – Lily w roztargnieniu potarła usta czubkami palców. – Czyż nie była to najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziałyśmy? Jak jakiś archanioł.
– Spójrz na niego raz jeszcze, moja droga. Jeśli jest aniołem, to raczej jednym z tych upadłych.
Lily otworzyła usta ze zdumienia, kiedy nieznajomy przeszedł przez ulicę i stanął przed wejściem do domu pani Rosę. Po chwili ktoś otworzył przed nim drzwi, a z wnętrza budynku wylała się głośna muzyka i śmiech. Potem mężczyzna zniknął tak szybko, że wydał im się tylko ulotną zjawą.
– Boże, co za tupet – parsknęła Lily. – Większość mężczyzn korzysta z tylnego wejścia, od alejki. On po prostu wszedł frontowymi drzwiami, jakby był właścicielem tego miejsca. Za kogo on się uważa?
– Też chciałabym to wiedzieć – mruknęła Emily.
Nie przedstawił się jej. Przypomniała sobie, jak schował do kieszeni jej wizytówkę. Wiedział więc, kim jest i gdzie mieszka. Zadrżała, przeszyta zimnym dreszczem.
Lily poklepała ją po ramieniu.
– Biedactwo. Przemarzłaś pewnie do szpiku kości.
– Ja też tak sądzę.
Glos dobiegi z cienia za ich plecami, zimny i groźny niczym wystrzał z pistoletu. Emily drgnęła gwałtownie, jakby ją postrzelono. Spomiędzy drzew wyszedł powoli Justin. Wyglądał jak wilk, który dostrzegł właśnie łanię.
Jego fular był rozwiązany, płaszcz upstrzony liśćmi i smugami brudu. Rozwichrzone włosy i nierówny krok świadczyły o tym, że przedzierał się przez gęste krzewy, i że nie była to łatwa wędrówka. Oczy płonęły mu żądzą krwi.
– Dobry wieczór... panu – wykrztusiła Emily.
– Trochę późno na spacery po parku, nie uważasz, moja droga? – spytał złowieszczym tonem.
Lily przezornie oddaliła się i zajęła miejsce w powozie. Emily nie śmiała spojrzeć mu w oczy.
– Uważam, że wieczorne spacery bardzo dobrze wpływają na zdrowie.
– Podobnie jak wielu podejrzanych typków – odparł Justin mrużąc oczy.
Emily pomyślała z gorzkim rozbawieniem o tym, że jeszcze kilka minut temu jakiś obcy mężczyzna wydawał jej się tak groźny. Żaden człowiek nie był groźniejszy od Justina. Każdego dnia stawiała czoło ogromnemu niebezpieczeństwu, ryzykując, że padnie mu do stóp i będzie błagać o miłość.
Okrążył ją, potem stanął za nią tak blisko, że wyczuwała nierówny oddech poruszający jego piersi. Jego usta dotknęły jej ucha, wzbudzając w niej przyjemny dreszcz.
– Chciałabyś zostać obrabowana, zamordowana czy... zgwałcona?
– Tylko to mam do wyboru? – Jego oddech palił ją w kark. Odwróciła się. – Dlaczego mnie śledziłeś? Nie ufasz mi?
Justin potarł dłonią kark.
– Nie śledziłem cię. Po prostu przypadkowo tędy przechodziłem.
W tym momencie zza zakrętu wyjechał w pędzie jego powóz. Penfeld, wychylony niemal do połowy przez okno, machał chusteczką.
– Bogu dzięki! – zawołał, kiedy wyhamował. – Znalazł ją pan. Gdyby coś jej się stało, nigdy bym sobie...
Umilkł, zgromiony przez Justina spojrzeniem. Emily uśmiechała się niczym kot z Cheshire.
– Być może mniej rzucalibyście się w oczy, gdyby na drzwiach waszego powozu nie było herbu Winthropów – powiedziała, strzepując jakąś gałązkę z ramienia Justina. – Sugeruję jednak ponowne skorzystanie z usług Bentleya Chalmersa, bez względu na to, ile to może kosztować. Wy dwaj zupełnie nie nadajecie się na detektywów.
To powiedziawszy, odeszła do swojego powozu, kręcąc przy tym lekko krągłymi biodrami.
– Chętnie dobrałbym się... – zaczął Justin.
Woźnica odwrócił się na swym koźle, nadstawiając uszu.
Kręcąc głową z niesmakiem, Justin wsiadł do powozu. Kiedy odjechali w noc, jakaś ciemna postać w domu po drugiej stronie ulicy wzniosła kieliszek w szyderczym toaście.
Przez cały następny tydzień Emily zachowywała się bez zarzutu. Podczas każdego wyjazdu towarzyszyła jej księżna lub któraś z sióstr Justina. Kiedy okazało się, że jej nowo zdobyta popularność wcale nie słabnie, nawet Cecille i jej dumna matka postanowiły zaprosić ją do siebie. Justin nie słyszał ani jednej skargi na jej zachowanie, stała się ozdobą londyńskich salonów. Słyszał jednak inne rzeczy. Na przykład o tym, jak wyskoczyła z pędzącego powozu, by uratować przerażonego szczeniaka, który wbiegł na zatłoczoną jak zawsze Strand. Jak rzuciła jedwabny portfel z całym swym kieszonkowym jakiemuś przemarzniętemu dziecku żebrzącemu na ulicy. Jak zawstydziła Cecille, kiedy ta zaproponowała wycieczkę do Bedlam, by tam śmiać się z szaleńców.
Justin nie miał jej niczego do zarzucenia. Skarżąc się na jej zachowanie, postąpiłby jak hipokryta. Była wspaniałą dziewczyną, każdy ojciec marzyłby o takiej córce. Lecz Justin nie był ojcem. I podejrzewał, że sposób, w jaki o niej myślał, był nie tylko nieprzyzwoity, ale wręcz karalny.
W natłoku zajęć prawie nie miała dla niego czasu. Na każdym balu jej karnet był wypełniony już w kilka minut po przybyciu. Na każdej kolacji czy przyjęciu miejsce obok niej zajęte było przez jakiegoś eleganckiego młodzieńca, który spijał z jej ust każde słowo, jakby te były na wagę złota. Chcąc nie chcąc, Justin zajmował pozycję opiekuńczego wuja, choć wiedział dobrze, że żaden z tych młodych mężczyzn nie stanowi większego zagrożenia dla jej cnoty niż on sam.
Pewnego późnego popołudnia schodził po schodach, wiążąc fular przed wieczorną wyprawą do opery. Penfeld dziwnym trafem znikał zawsze, kiedy Emily przygotowywała się do wieczornego wyjścia, a Justin zmuszony był sam zmagać się z tym przeklętym skrawkiem jedwabiu.
W holu stali dwaj nieznani mu mężczyźni.
– Przepraszam – powiedział, mijając ich.
– Sir, czy mógłbym zamienić z panem słowo? – odezwał się pospiesznie jeden z nich, rudowłosy piegus. Justin przyjął podaną mu dłoń, rudzielec zaś potrząsał nią bez opamiętania. – Moje nazwisko Clairborne, Richard Clairborne. Przyjaciele mówią do mnie Dick.
W tym momencie drugi mężczyzna zerwał z głowy kapelusz, odsłaniając czarne włosy pociągnięte obficie jakąś mazią o podejrzanym zapachu.
– Henry Simpkins, sir, do usług.
– Cóż, bardzo mi miło – odparł Justin bez entuzjazmu. Przeklęty fular zacisnął się na jego gardle niczym wąż. Justin poluzował go. – Jeśli szukają panowie pracy, radzę spytać w moich biurach.
Dick Clairborne zaczerwienił się aż po nasadę włosów.
– Chciałbym porozmawiać z panem w bardzo osobistej sprawie.
– To nieuczciwe, Dick. Ja byłem tutaj pierwszy! – krzyknął Henry.
Clairborne obrócił się i dźgnął Henry'ego palcem w pierś.
– To ty się stąd wynoś, Henry. Jaja pierwszy zobaczyłem.
W głowie Justina zrodziło się przerażające podejrzenie. Zostawiając poirytowanych młodzieńców samym sobie, podszedł do okna i uniósłszy firankę wyjrzał na zewnątrz. Na podjeździe pojawiły się właśnie dwa nowe powozy. Właściciel jednego z nich wychylał się z okna i obrzucał obelgami człowieka wysiadającego z drugiego. Justin ze zdumieniem patrzył, jak ten podwija rękawy i rzuca się do okna swego oponenta. Powóz zatrząsł się gwałtownie. Woźnica pochwycił się lampy, by nie spaść z kozła.
Justin jęknął, zrozumiawszy, że dom jest oblężony. Kłótnia za jego plecami przybierała coraz gwałtowniejszy charakter. Justin powrócił do Simpkinsa i Clairborne'a, pochwycił zacietrzewionych młodzieńców za kołnierze i potrząsnął nimi niby szmacianymi lalkami.
– Przestańcie robić z siebie durniów – warknął. – Krew możecie przelewać na zewnątrz, na trawie, ale nie tu, na marmurowych płytkach.
Pchnął obu adoratorów w stronę drzwi. Clairborne próbował się jeszcze opierać.
– Ależ sir, byłbym bardzo dobrym mężem. Naprawdę!
– Dziękuję ci, Dick, ale nie jesteś w moim typie. Zdaje się, że Simpkins szuka towarzystwa. Moglibyście się jakoś dogadać.
Wypchnął ich na zewnątrz. Kiedy potykając się, zbiegli ze schodów, w czekających powozach zapadła martwa cisza. Justin pomachał im wesoło.
– Wpadnijcie jeszcze kiedyś. Chętnie opowiem wam o moim życiu wśród kanibali. Maorysi to czarujący ludzie. Zdarzało się, że wydłubywali oczy tym, którzy ich obrazili, a potem jedli ich żywcem.
Justin otrzepał ręce i wszedł z powrotem do domu. Na jego twarzy pojawił się pełen satysfakcji uśmiech, kiedy usłyszał dzwonienie uprzęży i stukot odjeżdżających powozów. Zamknął starannie drzwi, oparł się o nie plecami i wypuścił powoli powietrze z płuc.
– Szkoda, że nie żyjemy w czasach, kiedy królewny zamykało się w kamiennych wieżach.
Justin podniósł powoli wzrok i ujrzał Emily siedzącą niczym elf wysoko na balustradzie powyżej i machającą beztrosko nogami. Najwyraźniej była świadkiem całego zajścia.
Jego spojrzenie padło na uda Emily obejmujące jeden z słupków.
– To niczego by nie zmieniło – dodał chrapliwym głosem. – I tak ja miałbym klucz.
W tym momencie do holu weszły Lily i Millicent zatopione w rozmowie o sukniach. Kiedy Justin ponownie spojrzał w górę, nikogo już tam nie było.
Ci, którzy gustowali w dramacie, odwiedzali najczęściej Theatre Royal w Drury Lane, lecz melomani rozsmakowani w bardziej wystawnych operach wyżej cenili sobie Covent Garden. Gmach ten stał się prawdziwym klejnotem w koronie Londynu, odkąd niemal przed wiekiem rozbrzmiały w nim pierwsze takty „Rinałda" Haendla. Kiedy Justin przyszedł tu po raz pierwszy, jeszcze jako mały chłopiec uczepiony nogawki ojca, uznał to miejsce za bramę do nieba, a wystrojoną primadonnę za anioła we własnej osobie.
Smak dawnych wzruszeń powrócił, gdy wraz z Lily, Millicent i Penfeldem wszedł do loży Winthropów. Siostry Justina zajęły miejsca za jego plecami, na czerwonych fotelach. Penfeld stał w wąskim przejściu obok nich, trzymając na ręku starannie ułożony płaszcz Justina. Wiedząc, jak bardzo jego lokaj lubi muzykę, Justin zaprosił go jako gościa, najwyraźniej jednak ten czuł się swobodniej w roli żywego wieszaka.
Orkiestra stroiła instrumenty, na sali panował jeszcze lekki szum, goście sadowili się na swoich miejscach, wymieniali ukłony, rozmawiali. Powoli wypełniały się także loże na niższym poziomie. Radość Justina mącił bliżej nieokreślony niepokój. Oczywiście Emily była zbyt zajęta, by przyjść do opery razem z rodziną. Choć rozsądek podpowiadał mu, że nie powinien tego robić, pozwolił, by towarzyszyła Cecille. Jedyną opiekunką obu dziewcząt była filigranowa hrabina.
Justin pochylił się do przodu i korzystając ze swej lornetki, lustrował kolejne loże. Światło gazowych kandelabrów odbijało się od diamentowych naszyjników i złotych łańcuszków. Kobiety wypełniały loże niczym różnobarwne kwiaty, zostawiając pojedyncze miejsca dla czarno odzianych towarzyszy. Wachlarze trzepotały jak delikatne płatki na wietrze.
Justin dostrzegł wreszcie Emily w loży na niższym poziomie. Była po tej samej stronie co oni, choć znacznie dalej od orkiestry. Oczywiście spełniły się jego najgorsze obawy. Wokół niej tłoczył się cały tłum eleganckich młodzieńców. Hrabina drzemała smacznie w rogu pomieszczenia.
– Sir. – Penfeld pociągnął go za rękaw. – Zaczyna się przedstawienie.
Justin opuścił lornetkę i z irytacją opadł na swoje miejsce. Obok niego były dwa wolne fotele; księżna i Edith zostały w domu, skarżąc się na paskudną migrenę, choć w rzeczywistości obie po prostu nie znosiły opery.
– Dlaczego nie usiądziesz, człowieku? – spytał Penfelda, wskazując na wolne miejsca.
– O, nie, sir. – Lokaj patrzył sztywno przed siebie, jakby nawet jedno spojrzenie w bok było odstępstwem od obowiązujących go zasad. – To byłoby niestosowne.
Rozbrzmiały pierwsze takty uwertury, podniosła się ciężka kurtyna. Lily postukała Justina w ramię.
– Mogę pożyczyć twoją lornetkę?
– Nie – warknął.
Opadła na fotel z urażoną miną.
Kandelabry przygasły, gdy inne lampy oświetliły rzęsiście scenę. Justin pozostawał nieczuły na uroki „La Jolie Filie de Perth" Bizeta. Był zbyt przejęty inną jolie filie.
Ponownie przystawił lornetkę do oczu i spojrzał na Emily. Tego wieczoru założyła różową suknię pasującą doskonale do jej cery; włosy upięte miała w luźny kok.
Justin ustawił lepiej lornetkę. Z jego ust wyrwało się gniewne sapnięcie, kiedy ujrzał ogniście rude włosy. Nad obnażonym ramieniem Emily pochylał się nie kto inny jak Richard Clairborne. Ktoś przeszedł przed nimi. Justin pochylił się nad poręczą, wyciągając szyję. Ujrzał przed sobą wielkie oko.
Powoli opuścił lornetkę. Dżentelmen z sąsiedniej loży patrzył na niego gniewnie.
– Scena jest tam – burknął, wskazując brodą.
Justin przeprosił go skinieniem głowy i opadł na fotel. Drzwi za jego plecami otworzyły się cicho, a jego nozdrza wypełnił znajomy zapach lawendy.
– Pozwolisz, że ja i mój mąż przysiądziemy się do was?
– Zmysłowy szept Suzanne rozległ się tuż przy jego uchu.
– Naszą lożę zajął mój kuzyn i jego rodzina.
Nie czekając na odpowiedź, jego była narzeczona zajęła miejsce obok niego, podczas gdy jej mąż usadowił się na jednym z tylnych foteli.
– Okropne nudy, cała ta opera – mruknął. – Nie wiem, co kobiety w tym widzą.
Justin skinął tylko głową, zbyt roztargniony, by bronić swej największej pasji. Po kilku minutach znudzony mąż Suzanne chrapał już w najlepsze. Justin rzucił jej cierpkie spojrzenie, zastanawiając się, czy ta pamięta ich ostatni wieczór w operze, kiedy to nazwała go bezdennym idiotą, bo odrzucił majątek ojca.
Poprawił się na fotelu. Zerknął do programu. Niecierpliwie zabębnił w balustradę. Kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać, podniósł lornetkę do oczu i spojrzał na lożę Emily. Zaciekawiona Suzanne pochyliła się nad jego ramieniem. Justin zorientował się, że patrzy prosto w szkła innej lornetki.
Drgnął, zaskoczony. Emily go obserwowała. Kiedy zorientowała się, że została przyłapana, opuściła lornetkę na kolana i wbiła spojrzenie w scenę, jakby nagle zafascynował ją śpiew grubej primadonny. Justin także opuścił lornetkę, a na jego twarz wypełzł szeroki uśmiech. Rozsiadł się wygodniej i położył rękę na oparciu fotela Suzanne.
– Nic nie widzę – poskarżyła się Millicent.
– To opera, Millie – odparł. – Nie musisz widzieć. Po prostu słuchaj.
Zerknął kątem oka na Emily. Znów ich obserwowała. Pochylił głowę ku Suzanne, jakby szeptał jej do ucha jakieś czułe wyznania.
Kiedy akt pierwszy zbliżał się do punktu kulminacyjnego, w loży Emily zapanowało nagłe poruszenie. Justin sięgnął po lornetkę. Kilku młodych ludzi przemykało się obok drzemiącej hrabiny, najwyraźniej zamierzając poszukać jakichś bardziej ekscytujących rozrywek niż spektakl operowy. W pierwszym rzędzie została tylko Emily i Clairborne.
Justin wstał, ignorując protesty sióstr. Sopran nabierał mocy, wprawiał w wibracje kryształowe kandelabry. Justin zacisnął palce na perłowej oprawce lornetki, obserwując, jak Clairborne pochyla się nad Emily. Ta uderzyła go lekko wachlarzem. Niezrażony, objął ją w talii i ucałował niezdarnie w szyję.
Primadonna wzięła głęboki oddech i w tej chwili idealnej ciszy, oddzielającej jedną nutę od drugiej, Justin trzasnął lornetką o poręcz i ryknął:
– Do stu tysięcy diabłów! Dosyć!
26
Lecz gdyby miały to być ostatnie słowa, jakie do Ciebie piszę, nie ośmieliłbym się psuć ich banałami i półprawdami...
Oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku Justinowi, spojrzała na niego nawet zaszokowana primadonna. Jej tłusty podbródek drżał lekko. Tenor próbował ratować sytuację i rozpoczął swą partię, by jak najszybciej doprowadzić całe towarzystwo do bezpiecznej przystani antraktu. Publiczność jednak była bardziej zainteresowana skandalicznym przedstawieniem księcia Winthropa.
Kurtyna zaczęła się rozwijać. Penfeld rzucił się do przodu, próbując złapać swego pana za poły surduta, ten jednak przesadził już jednym susem balustradę i znalazł się w loży poniżej. Publiczność wstrzymała oddech i zaczęła przeciskać się w tę stronę, nie chcąc uronić ani jednej sceny z tego fascynującego widowiska.
Justin pędził w dół marmurowych schodów prowadzących do holu, ignorując otaczający go coraz ciaśniej tłum. Ogromne kolumny ograniczały mu widok, odnalazł jednak Emily z taką łatwością, jakby była jedyną kobietą na sali.
Jego głos odbił się echem od kopuły sklepienia:
– Emily!
Podniecone szepty przycichły.
Emily nie zatrzymała się, choć wąska suknia i delikatne pantofle zmuszały ją do stawiania drobnych kroczków.
Tłum rozstąpił się przed długimi, groźnymi krokami Justina. Dogonił ją już po kilku sekundach.
– Zabieraj swój płaszcz. Jedziemy do domu.
– Jesteś szalony. Nigdzie z tobą nie jadę.
– Powiedziałem, zabieraj płaszcz – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Dokoła zapadła martwa cisza.
Emily odwróciła się i spojrzała na niego płonącymi oczyma.
– A jeśli cię nie posłucham? – Zwilżyła usta czubkiem języka. – Co zrobisz? Dasz mi klapsa?
Parsknęła lekceważąco, uniosła brzeg sukni i ruszyła przed siebie. Justin stał przez moment nieruchomo, potem dwoma wściekłymi krokami pokonał dzielący ich dystans. Pochwycił ją za ramię i odwrócił do siebie.
Przemówił z wyraźnym nowozelandzkim akcentem, jakby chciał zaznaczyć, że jego słowa przeznaczone są tylko dla niej.
– Jedziemy do domu. Możesz ze mną pójść albo przerzucę cię przez ramię i wyniosę stąd. Wybieraj.
Emily pobladła, tylko purpurowe plamy na jej policzkach świadczyły o rozsadzającym ją gniewie. Jej piersi falowały gwałtownie, zacisnęła pięści w bezsilnej wściekłości, lecz coś w jego oczach ostrzegło ją, że gotów jest spełnić groźbę. Spuściła wzrok i zacisnęła usta w wyrazie niemego buntu.
– Sir, pański płaszcz! – Penfeld rzucił mu ubranie.
Justin pochwycił płaszcz jedną ręką i zarzucił go na ramiona Emily. Odźwierni otworzyli przed nim podwójne złocone drzwi, wpuszczając do wnętrza powiew mroźnego powietrza. Kiedy książę wepchnął swą młodą podopieczną do powozu, hol opery wypełnił się nagle gwarem pełnych zdumienia i oburzenia rozmów.
Zaczął padać lekki śnieg. Kilka płatków osiadło na włosach Justina, kiedy pomagał Emily wsiąść do czekającego powozu. Opadła na siedzenie po przeciwnej stronie i przybrała urażoną pozę. Zrzuciła z ramion płaszcz Justina, nie chcąc zależeć w niczym od jego łaski. Płaszcz był ciepły i pachnący, niczym rum Justina. Niczym jego naga skóra rozgrzana słońcem. Pojedynczy kosmyk włosów wymknął się z koka i opadł jej na oczy; odgarnęła go do tyłu, zirytowana.
Powóz ruszył z miejsca. Jechali w milczeniu. Emily patrzyła na zasłonięte okno, Justin patrzył na nią. Czuła żar jego spojrzenia.
Z każdym obrotem kół wnętrze powozu wydawało się coraz mniejsze. Przed zimnem chroniły ich wykładane grubym suknem ściany, opalana węglem nagrzewnica pod stopami i przytulny blask latarenki. Justin wydawał się Emily większy niż zwykle, bardziej przytłaczający. Trzymał ręce skrzyżowane na piersiach, nogi miał arogancko wyprostowane przed sobą. Słyszała jego oddech, czuła bijący od niego żar, zapach mężczyzny. Niemal fizycznie wyczuwała też rosnące między nimi napięcie.
Kiedy nie mogła już dłużej znieść ciszy, odezwała się:
– Nie przeszkadza ci, że pół Londynu uważa cię teraz za szaleńca?
Jego oczy płonęły niczym dwie świece.
– Lepiej, żeby uważali mnie za szaleńca niż ciebie za bezwstydną ladacznicę.
Zachłysnęła się, dotknięta do żywego tym niesłusznym oskarżeniem.
– Co się stało, Justinie? Jesteś wściekły, bo spodobałam się jakiemuś mężczyźnie? Bo ośmielił się potraktować mnie jak kobietę, a nie jak dziecko?
Parsknął pogardliwie.
– Nie nazwałbym tej piegowatej ropuchy mężczyzną.
– Cóż, obserwowałeś nas z taką uwagą, że zdążyłeś pewnie policzyć wszystkie te piegi. Czy twoja towarzyszka nie zajmowała się tobą dość intensywnie, czy też jesteś jednym z tych zboczonych mężczyzn, którzy doznają satysfakcji tylko wtedy, gdy podglądają innych?
Oczy Justina pociemniały.
– Jakież to lektury czyta się teraz w Foxworth? Pamiętniki markiza de Sade? Widzę, że twoja wiedza w tym zakresie jest całkiem spora.
– Z pewnością nie tak jak twoja.
– Kiedy wrócimy do domu, pójdziesz prosto do swego pokoju – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Mam dość twojej arogancji.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić! – Emily podniosła głos do krzyku. – Nie jesteś moim ojcem!
Jej słowa zawisły w powietrzu. Justin znieruchomiał. W jego oczach pojawił się jakiś dziwny błysk, a po chwili usta wygiął mu uśmiech radosnego zdumienia.
– A niech mnie! Rzeczywiście nim nie jestem.
Potem rzucił się na nią z gracją atakującego tygrysa i przygniótł ją do aksamitnych obić. Zamknął jej usta w pocałunku, oddając się bez reszty ciemnej i słodkiej pokusie. Atakował językiem jej usta, z zimną kalkulacją sięgając jednocześnie do latarenki. Upajał Emily swym smakiem, zapachem, dotykiem gorących dłoni. W mroku, który wypełnił wnętrze powozu, wydał jej się nagle kimś obcym. Jego pieszczoty pożerały ją niczym ogień. Nie mogła mu się sprzeciwiać. Mogła tylko tulić się do niego, miąć tkaninę surduta w zaciśniętych dłoniach.
Po chwili zrozumiała, że nie tylko nie poznaje tego człowieka, ale co gorsza, nie poznaje siebie. Kim była ta rozpustnica, która jęczała i wplatała palce w jedwab jego włosów, wciągała go głębiej w pocałunek? Ich ciała ocierały się o miękki aksamit, osuwały niżej, coraz niżej w zakazaną rozkosz.
Szeptał jakieś czułe słowa prosto w jej usta, jego dłonie sięgały pod jej spódnicę, rozgorączkowane pożądaniem. Uniosła ku niemu biodra, podsuwając spódnicę ku górze, a jemu wymykały się słowa, które mogły być modlitwą i przekleństwem, kiedy przycisnął wilgotną tkaninę jej bielizny do ukrytego pod spodem jedwabistego wzgórka.
Kiedy jego piękne, silne palce wśliznęły się pod bieliznę, Emily, która była tak dumna ze swej niezależności, ukryła twarz w jego koszuli, niezdolna stawić czoła przerażającej prawdzie, że nie ma niczego, na co nie pozwoliłaby temu mężczyźnie. Niczego. .
Przyjemny żar ogarniał jej ciało, gdy pieścił ją delikatnie, zapomniawszy z radości i zdumienia o pośpiechu. Przeszył ją pierwszy dreszcz rozkoszy. Z jej ust wyrwał się cichy okrzyk, gdy doprowadził ją do gwałtownej, słodkiej ekstazy, która zaskoczyła i przeraziła ich oboje.
Przez całą wieczność nie było słychać nic prócz ich chrapliwych oddechów. Powoli docierały do nich także inne wrażenia: kołysanie powozu, stukot kół o bruk, dzwonienie uprzęży.
Justin poczuł gorzki smak wyrzutów sumienia. Emily spoczywała w jego ramionach niczym jakieś małe, delikatne stworzenie. Nie chciał jej wcale upokorzyć, lecz wznieść na wyżyny rozkoszy. Ostatni dreszcz wstrząsnął jej ciałem, a Justin przygarnął ją mocniej do siebie, pragnąć chronić swą własność.
„Zaopiekuj się moim aniołkiem, Justinie. Przysięgnij, że to zrobisz".
Nawet wspomnienie prośby Davida nie mogło ugasić ognia płonącego w jego lędźwiach. Leżała w jego objęciach bezbronna i ufna niczym mały kot. Jak łatwo byłoby zdjąć jej bieliznę. Rozsunąć jej nogi i rozpiąć spodnie, uwalniające tę jego część, która pragnęła posiąść ją jak najgorszą ladacznicę, na siedzeniu powozu. Wiedział, że nie powstrzymałaby go, godząc się na wszystko.
Emily uniosła powieki. Jej oczy lśniły nawet w absolutnych ciemnościach zalegających wnętrze powozu.
– Czy to było zamiast klapsa, czy też dostanę lanie później? Zaśmiał się nerwowo i przeciągnął dłonią przez włosy.
– Naprawdę byłem dla ciebie taki surowy?
– Potwornie – wyszeptała. – Postaram się zachowywać w ten sposób znacznie częściej.
– Obawiam się, że moje biedne serce by tego nie zniosło. Lecz to nie jego serce zesztywniało w niemym proteście,
kiedy sięgnął drżącymi dłońmi w dół i okrył ją płaszczem.
Nie ufał sobie nawet na tyle, by wygładzić jej pończochy, poprawić koronkowe podwiązki czy zakryć spódnicą jej uda. Nie ufał sobie nawet na tyle, by na nią spojrzeć.
Opadł na siedzenie i odciągnął zasłonę, by popatrzyć na zimową noc. Mijali właśnie szereg eleganckich sklepów. Przez cienką warstwę chmur widać było srebrny krąg księżyca.
Emily usiadła prosto i owinęła się szczelniej jego płaszczem. Rozwichrzone włosy opadły jej na czoło. Zdmuchnęła je, odsłaniając oczy.
– Być może Tansy nie przekazała mi całej swej wiedzy na ten temat, ale wydaje mi się, że to jeszcze nie wszystko. – Jej nieśmiałe spojrzenie ześliznęło się na moment niżej, potem wróciło do jego twarzy. – Tak, to z pewnością jeszcze nie wszystko.
Justin zrozumiał, że mur, który buduje między nimi za pomocą dobrych manier i wymówek, jest niezwykle słaby, że może runąć pod naciskiem jego pożądania. Jeśli zostanie, będzie musiał wznieść taki mur, którego nigdy potem nie przekroczy – nienawiść Emily. A wolałby raczej nigdy jej już nie ujrzeć, niż wiedzieć, że nienawidzi go za czyn, który popełnił w chwili desperacji.
Nie umiał powiedzieć tego inaczej. Musiał być szczery i szorstki.
– Popełniłem błąd, zostając tutaj. Powinienem był wrócić do Nowej Zelandii, gdy tylko cię znalazłem.
Emily nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
– Byliśmy tam bardzo szczęśliwi, prawda? Wiem, że to może wrócić. Nie mogę się już doczekać spotkania z Trinim. Ale będzie miał minę, kiedy zobaczy, że wróciliśmy razem! A Dani...
– Wrócę sam.
Powóz zwolnił, kiedy dotarli do zatłoczonej Oxford Street. Justin słyszał, jak stangret obrzuca obelgami woźnicę omnibusu, który zablokował wąską uliczkę.
– Dlaczego? – wyszeptała.
– Maorysi mnie potrzebują. – Słowa te zabrzmiały głucho i nieprzekonująco nawet w jego własnych uszach.
Uklękła na podłodze między jego nogami. Płaszcz zsunął się z jej ramion, odsłaniając ich alabastrową gładkość. Przyglądała mu się badawczo.
– Ale czego ty potrzebujesz, Justinie? Doprowadzony do desperacji jej bliskością, podniósł ją za ramiona, potem położył dłonie na jej pośladkach i przyciągnął do siebie, przycisnął do swej nabrzmiałej męskości.
– Tego – powiedział chrapliwie. – Tego potrzebuję.
Emily nie dała się jednak sprowokować, nie przyjęła jego gestu jako obrazy. Uśmiechnęła się słodko i smutno jednocześnie.
– Za garść monet znajdziesz to w ramionach obcej kobiety. – Przesunęła czubkami palców po jego policzku. – Co z czułością, Justinie? Co z miłością?
Głos uwiązł mu w gardle. Jej odwaga i czułość oszałamiały go. Choć bardzo jej pragnął, nie mógł pozwolić, by dała mu to, czego nigdy nie będzie godzien.
Delikatnie zapiął płaszcz pod jej drżącą brodą.
– Ujęłaś to kiedyś lepiej i krócej, niż mógłbym to zrobić ja. Nie mam prawa.
– Prawa do czego, Justinie? Do szczęścia?
Odwrócił się do okna, gardząc zimnym człowiekiem, którego odbicie widział w grubej szybie.
Emily opadła na siedzenie. W jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk.
– Więc wracasz do Nowej Zelandii. A ja mam zostać w Grymwilde i żyć z twojej łaski.
– To nie jest łaska. Jestem twoim dłużnikiem.
– Dlaczego? Bo zabiłeś mego ojca?
Justin aż skręcił się z bólu, jakby ktoś wbił mu nóż prosto w pierś.
– Wiem, że czujesz się winny – powiedziała. – To ty i twój przyjaciel Nicky namówiliście go do zainwestowania posagu mojej matki w to przedsięwzięcie. Ale tato zawsze był marzycielem. Wierzył, że szczęście czeka na niego za rogiem ulicy. Trafił w końcu na nowozelandzkie złoto, ale równie dobrze mogły być to afrykańskie diamenty albo indyjskie rubiny. To nie twoja wina, że w końcu zamiast skarbu znalazł śmierć.
Justin zamknął oczy, przejęty głębokim smutkiem; wiedział, że Emily nigdy nie będzie mogła dać mu tej jedynej rzeczy, której naprawdę potrzebował – rozgrzeszenia.
W jej głosie pojawiły się nutki ironii.
– Mam przed sobą świetlaną przyszłość, prawda? Będę sobie spokojnie tkwić w tym domu, razem z Lily, Millie i Edith. Potem wyjdę za mąż za jakiegoś wymoczka imieniem Horatio czy Humphrey, który sypia w koszuli nocnej i szlafmycy.
Justin starał się przemawiać spokojnym, beznamiętnym tonem.
– Czy mam namalować ci inny obraz przyszłości? Czy mam zabrać cię teraz do domu i pójść z tobą do łóżka? Oczywiście musiałabyś wstać przed świtem i spakować swoje rzeczy, bo nie wypada, by moja kochanka mieszkała pod tym samym dachem z tak szacownymi damami jak moja matka i moje siostry. – Zebrał się na odwagę i spojrzał na jej pobladłą twarz. – Czy tego właśnie chcesz? Żyć tak, jak kiedyś żyłem ja? Jako wyrzutek? Czy mam jeszcze tego wieczoru zniszczyć twą przyszłość?
– Już to zrobiłeś – odparła. Pochyliła głowę, próbując zapanować nad emocjami. Tylko łzy drżące na jej jedwabistych rzęsach zdradzały, jak wiele kosztowało ją wypowiedzenie następnych słów. – Nie muszę być twoją kochanką. Mogę zostać twoją żoną.
Justin wiedział, że te słowa nigdy nie przeszłyby jej przez gardło, gdyby znała prawdę. Jego milczenie było wyrokiem dla nich obojga. Patrząc na ciemność zasnuwającą jej oczy, widział, jak umierają jego własne marzenia.
– Niech diabli porwą twoją łaskawość, Justinie Connor! Nie pozwolę, by znów zostawiono mnie samą. Jeśli ktoś musi odejść, tym razem będę to ja.
Nim zrozumiał, co zamierza zrobić, rzuciła mu w twarz jego płaszcz i pochyliła się do drzwi. Justin odepchnął ciężkie fałdy ubrania, ale było już za późno. Podmuch lodowatego powietrza uderzył go w twarz. Emily wyskoczyła z karety i natychmiast poderwała się do biegu, uskakując z kocią zręcznością przed rozpędzonymi pojazdami.
Justin bez namysłu wyskoczył za nią, słysząc jeszcze, jak stangret próbuje zatrzymać rozpędzone konie. Uchylił się przed nadjeżdżającym powozem, starając się jednocześnie nie stracić z oczu uciekającej Emily. Tymczasem na ulice wyjeżdżały coraz liczniejsze powozy, którymi wracała do domu publiczność londyńskich teatrów i oper.
– Uwaga, wyjeżdżam! – zabrzmiał nad jego uchem donośny głos. Wygłosiwszy to ostrzeżenie, woźnica omnibusu uniósł bat i poderwał swój zaprzęg do biegu.
Konie gwałtownie ruszyły. Justin odskoczył do tyłu, w ostatniej chwili unikając śmierci pod kopytami ciężkich perszeronów. Kiedy omnibus przejeżdżał obok niego, woźnica uchylił kapelusza, pozdrawiając w szyderczym geście stangretów eleganckiej dwukółki i powozu, którzy usiłowali zapanować nad swymi przerażonymi końmi.
Justin rozglądał się gorączkowo dokoła, nigdzie jednak nie widział Emily. Zaklął głośno. Emily musiałaby być niespełna rozumu, gdyby przypuszczała, że pozwoli zniknąć jej ponownie ze swego życia. Lodowate drobiny śniegu siekły go po policzkach. Uchylając się przed powozami, dotarł na drugą stronę ulicy. Dopiero wtedy dostrzegł jakąś jaśniejszą plamę na tle ciemnego bruku ulicy.
Pochylił się i podniósł różowy pantofelek zgnieciony przez masywne koła omnibusu.
śnieżny zimowy wieczór salon pani Rosę wydawał się wyjątkowo przytulnym i miłym miejscem. Zadowalanie mężczyzn było dla pani Rosę zarówno źródłem dochodów, jak i przyjemności. Jej przybytek przypominał raczej zwykły dom niż burdel, gdyż sprytna madame dobrze wiedziała, że odwiedzający ją dżentelmeni potrzebują czegoś znacznie więcej, a zarazem znacznie mniej niż zaspokojenia fizycznych potrzeb.
Przychodzili tu, by poluzować fulary, ściągnąć ciężkie surduty i wylegiwać się w wygodnych fotelach. Przychodzili, by kłaść zmęczone nogi na otomanach i spokojnie wypalać swe cygara czy fajki, co żony pozwalały im robić tylko w jakichś ciemnych i zimnych zakątkach ich własnych domów. Przede wszystkim jednak przychodzili po to, by posłuchać, jak ładne dziewczęta śmieją się z ich żartów, i by znów poczuć się młodo i beztrosko>
Błogi spokój, który panował w domu pani Rosę tego piątkowego wieczoru, nie niepokoił jej samej ani żadnej z jej podopiecznych. Wiedziały dobrze, że zarówno salon, jak i sypialnie na piętrze wypełnią się gośćmi, kiedy dżentelmeni opuszczą już teatry czy opery i odwiozą swe żony do domów.
W salonie unosiły się smugi tytoniowego dymu. Tęgi mężczyzna siedzący przed kominkiem czytał "Timesa", podczas gdy pani Rosę masowała mu stopy. Jakiś śniady dżentelmen wylegiwał się na szezlongu i pieścił leniwie kobietę, która przysiadła na jego kolanach. Dziewczyna w półprzezroczystej sukni siedziała samotnie przy pianinie i bez większego przekonania próbowała odegrać melodię piosenki „Beautiful Dreamer".
Drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem. Do salonu wpadł podmuch zimnego powietrza, który niósł ze sobą wirujące płatki śniegu.
– Zamknij te drzwi, do diabła. Wyziębisz cały dom! – krzyknęła dziewczyna siedząca za pianinem.
Kiedy drzwi się nie zamknęły, wszyscy podnieśli wzrok i ujrzeli ze zdumieniem jakieś skulone, bose stworzenie odziane tylko w cienką wieczorową suknię i drżące z zimna. Włosy nieoczekiwanego gościa oblepiała skorupa zamarzniętego śniegu.
– Dobry Boże, co się stało temu biednemu dziecku? – zawołał tęgi mężczyzna.
– Czy ktoś ją napadł?! – krzyknęła dziewczyna od pianina. Dla podopiecznych pani Rosę nie było zbrodni bardziej ohydnej niż gwałt. Dlaczego jakiś mężczyzna miałby brać siłą to, co one tak ochoczo dawały?
– Niech ktoś przyniesie koc – poleciła pani Rosę. Ciemnooki mężczyzna z szezlonga wyjął rękę spod spódnicy swej towarzyszki i zepchnął ją z kolan.
– No proszę, spójrzcie tylko, kto nas odwiedził!
– Kto taki, kochanie?
– Nieważne. Zajmij się swoimi sprawami. – Mężczyzna złagodził nieco ton tego polecenia, szczypiąc pieszczotliwie pośladek prostytutki.
Wstał i ruszył w stronę drzwi, zdejmując po drodze swój elegancki surdut, nim jednak dotarł do zziębniętej dziewczyny, na schodach pojawiła się inna kobieta, przytulona do chudego wyrostka o pokraśniałym z zadowolenia obliczu.
Kiedy oderwała się od swego klienta i spojrzała w stronę drzwi, jej oczy zrobiły się niemal okrągłe ze zdumienia.
– Na miłość boską, Em?! – zakrzyknęła. – To naprawdę ty?
– Och, Tansy – załkała dziewczyna i rzuciła się w ramiona swej przyjaciółki.
Śniady mężczyzna cofnął się w cień. Jego usta wykrzywił pogardliwy uśmieszek, gdy przyglądał się czułemu powitaniu dziewcząt. Wyjął długi cienki papieros ze złotej papierośnicy i zapalił go. Zaciągnął się głęboko, smakując gęsty aromatyczny dym. Starał się uspokoić, wyciszyć, wiedząc, że zbyteczny pośpiech może tylko popsuć jego plany. Ci, których świat uznał za zmarłych, zawsze mają dość czasu.
27
Zawsze starałem się doszukiwać w ludziach tego, co najlepsze...
Justin stal na opustoszałej ulicy, wpatrzony w kamienny ginach szkoły. Dlaczego zmęczone nogi prowadziły go zawsze w to miejsce? W szarym świetle poranka stary budynek wyglądał smutno, brudne ściany świadczyły o latach zaniedbań. Niektóre rzeczy nie zmieniły się od jego ostatniej wizyty – farba schodząca z okiennic, rdza okrywająca żelazne balustrady. Bardziej w oczy rzucały się jednak zmiany – okna na parterze zabito deskami, przez co budynek wyglądał na opuszczony. Ciemne kwadraty okien na piętrze przyglądały mu się z chłodną obojętnością. Jego spojrzenie, jakby wiedzione własną wolą, powędrowało ku okienkom strychu. Teraz wszystkie były wybite, a puste wnęki służyły za schronienie gołębiom.
Śnieg skrzypiał głośno pod butami, kiedy Justin wspiął się na schody. Padało niemal przez całą noc, lodowaty wiatr pędził ulicami Londynu kłęby białego puchu. Justin był już zbyt zziębnięty, by czuć jego uderzenia.
Wyciągnął ręce z kieszeni i zaczął walić do drzwi. Głuche dudnienie niosło się echem, które pogłębiało tylko jego rozpacz. Mimo to nie przestawał.
– Jezu Chryste! – wrzasnął ktoś z przyległego domu. – Przestań się tłuc, idioto! Do diabła, czy uczciwy człowiek nie może się już nawet porządnie wyspać?!
Justin zignorował przekleństwa. Walił bez ustanku do drzwi, aż kostki na jego pięściach poczerwieniały. Wreszcie poddał się, opuścił zrezygnowany ręce. Postawił kołnierz płaszcza, gotów odejść.
Drzwi szkoły uchyliły się lekko. W wąskiej szparze pojawiła się jakaś szara twarz. Zimny dreszcz przebiegł Justinowi po plecach. Najpierw pomyślał, że to panna Winters spogląda na niego spod białego czepka, potem jednak rozpoznał młodą nauczycielkę, Doreen. Dziewczyna wyglądała, jakby postarzała się o dwadzieścia lat, odkąd widział ją po raz ostatni.
– Gdzie jest twoja pani? – spytał chrapliwie. – Muszę z nią porozmawiać.
– Odeszła. Odeszła jak wszyscy inni. – Głos Doreen był cichy i posępny niczym głos upiora. Próbowała zamknąć drzwi, lecz Justin w porę zablokował je stopą. Podniosła wzrok na jego twarz, a w jej oczach pojawiła się wreszcie iskierka życia. – Ach, to ty! To ty jesteś tym złotookim diabłem, który wypędził stąd wszystkich!
Ignorując palący ból w gardle, Justin zniżył głos, licząc na to, że pokona ją jedynie siłą woli.
– Muszę zobaczyć się z twoją panią. Muszę. Gdzie mogę ją znaleźć?
– Wyjechała do domu dla starych kobiet. Nawet nie próbowała się opierać, kiedy przyjechali ją zabrać. Ty odebrałeś jej wszystkie siły swoimi plotkami i obelgami. Żadna przyzwoita rodzina z Londynu nie odda jej dziecka, odkąd zatrułeś ich umysły przeciwko niej. – Jej spiczasty nos poczerwieniał. – Panna Amelia opiekowała się mną do samego końca. Zostawiła mi nawet ten piękny dom.
Justin wiedział, że żywot tego domu dobiega już końca. Teraz mógł stać się tylko ciężarem u szyi swego właściciela. Potarł czoło rozdarty pomiędzy współczuciem a frustracją.
– Może ty będziesz mogła mi pomóc. Widziałaś ostatnio Emily Scarborough?
Twarz Doreen wykrzywił grymas. Justin miał ochotę uciec przed złością bijącą od młodej nauczycielki.
– Emily Scarborough! – syknęła. – To ona zaczęła to wszystko. Zawsze wiedziałam, że przyniesie nam nieszczęście. Mam nadzieję, że jedyne miejsce, w jakim ją zobaczę, to sam środek piekła!
Spróbowała zamknąć mu drzwi przed nosem. Justin chwycił ją za ramiona, wyciągnął na zewnątrz i przygniótł do ściany. Jej cienka koszula nocna trzepotała na wietrze.
– To ty wyrzuciłaś ją ze statku, prawda? Tak, widzę, że to ty. Opowiedziała mi o wszystkim. Więc jeśli nie chcesz, bym sprowadził tutaj policję i oskarżył cię o usiłowanie zabójstwa, odpowiedz na moje pytanie.
Piegi na twarzy Doreen odcinały się wyraźnie od jej bladej skóry. Justin wyczuwał w jej oddechu kwaśny zapach snu i strachu. Zmęczenie pozbawiało go resztek cierpliwości. Potrząsnął mocno Doreen, nie zważając na jej protesty.
– Nie widziałam tej fladry, odkąd oddaliśmy ją tobie.
Choć Justin spodziewał się podobnej odpowiedzi, poczuł ogromne rozczarowanie. Gorączkowo szukał w myślach jakiegoś rozwiązania. U kogo Emily mogłaby szukać pomocy?
– A co z tą drugą dziewczyną? Służącą, którą nazywaliście Tansy? Wiesz, co się z nią stało?
Doreen parsknęła pogardliwie.
– Owszem, wiem. Oddała się swojemu prawdziwemu powołaniu. Usługuje mężczyznom w domu publicznym jakiejś bogatej madame.
– Jakim domu?
– Nie wiem.
Justin jeszcze bardziej upadł na duchu. Czyjego zachowanie mogło skłonić Emily do ucieczki w ramiona innego mężczyzny? Opuścił ręce, zrezygnowany.
Doreen wykorzystała chwilę jego nieuwagi i rzuciła się do ucieczki. Justin usłyszał tylko trzask zamykanych drzwi i zgrzyt klucza przekręcanego w zamku.
Pewien, że go okłamała, podniósł pięści, gotów wyważyć zamknięte drzwi. Potem jednak opuścił je powoli. Z pewnością nie pomógłby Emily, gdyby trafił do więzienia za morderstwo.
Poprawił kołnierz i ruszył w dół ulicy, niesiony rozpaczą i tęsknotą.
No i co o tym myślisz? Wygląda całkiem nieźle, prawda? – Emily przyjrzała się niepewnie swemu odbiciu w lustrze i przeciągnęła palcem pod okiem, rozsmarowując grubą warstwę węgla.
– Wyglądam jak amerykański szop pracz.
Tansy westchnęła ciężko, pośliniła skraj chusteczki i otarta jej policzek. Emily próbowała się odsunąć, Tansy jednak przytrzymała ją w miejscu.
– Spokojnie. Nie dotykaj więcej swojej twarzy, bo znów będę musiała to zrobić.
Emily ponownie zerknęła do lustra i skrzywiła się z niechęcią.
– Nie cierpię falbanek. – Spojrzała błagalnie na Tansy, – Nie mogłabym zostać jakąś bardziej egzotyczną postacią? Nubijską księżniczką? Albo kobietą z haremu?
– Masz za jasną cerę jak na nubijską księżniczkę, a kostium z haremu miała dostać w tym tygodniu Peggy. – Tansy poklepała ją po ramieniu. – Nie przejmuj się. Pani Rosę mówi, że pensjonarka w falbankach to marzenie każdego dżentelmena.
Prawie każdego, pomyślała posępnie Emily. Westchnęła.
– Pewnie masz rację. Kimże ja jestem, żeby spierać się z panią Rosę?
No właśnie, kim właściwie była? Poprzedniego wieczoru właścicielka tego przybytku przyjęła ją, jakby była jej własną, dawno utraconą córką. Osuszyła jej łzy, ułożyła w łóżku Tansy, opatuliła grubą kołdrą i otaczała tak wielką troską, że w porównaniu z nią nawet Penfeld wydawał się zimnym i nieczułym opiekunem.
Tansy roztarta na jej policzkach odrobinę różu. Kiedy w sąsiednim pokoju trzasnęły drzwi, Emily drgnęła przestraszona, a pasmo różowego smarowidła sięgnęło aż do jej skroni. Zza ściany dobiegał kobiecy chichot i jakieś męskie pochrząkiwania, potem zastąpiło je rytmiczne skrzypienie, od którego trząsł się cały dom. Spojrzenia dziewcząt spotkały się w lustrze.
– O nie! – jęknęła Tansy. – Znów to samo. Próbuję cię jakoś ożywić, a ty robisz się tylko coraz bledsza. – Położyła dłonie na ramionach Emily i spojrzała jej w oczy. – Jesteś pewna, że właśnie tego chcesz, Em? Jeszcze nie jest za późno, możesz się wycofać.
Czy tego właśnie chciała? Nareszcie być wolną? Opłacać mieszkanie i wyżywienie w domu pani Rosę z własnych pieniędzy, uwolnić się wreszcie od czyjejś litości? Nie należeć nigdy do żadnego mężczyzny, a w szczególności do Justina Connora? Z pewnością mogła znaleźć w sobie dość odwagi, by tego dokonać. Tansy się myliła. Było za późno na odwrót od chwili, gdy po raz pierwszy spojrzała na swego opiekuna.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł głośny jęk, potem zapadła cisza. Ściany przestały drżeć. Emily zacisnęła powieki. Kiedy znów je uniosła, jej oczy były ciemne i nieprzeniknione.
– Jestem gotowa.
Ktoś uderzył pięścią w zamknięte drzwi. Emily podskoczyła tak gwałtownie, że omal nie spadła ze stołka.
– Na miłość boską, powstrzymaj się jeszcze przez chwilę! – zawołała Tansy, wyciągając z kredensu jakieś ceramiczne naczynie.
Kiedy otworzyła drzwi, wyraźnie zirytowany, męski głos zawołał:
– Och, nie, Tansy, znowu?! Nie możesz korzystać z łazienki jak wszyscy inni? A może za często leżysz na plecach?
Otwarte drzwi przesłaniały Emily widok, rozpoznałaby jednak ten chrapliwy głos nawet na końcu świata. Uniosła skraj obrusa pokrywającego toaletkę, szukając pospiesznie jakiejś kryjówki.
Tansy wyciągnęła przed siebie naczynie.
– Opróżnij to albo wynoś się, Barney.
Emily ujrzała, jak chude ramię Barneya sięga po nocnik.
– Przeklęta dziewka – mruczał Barney. – Muszę wydawać całą tygodniówkę na to, co w pralni w Foxworth dostawałem za darmo.
Tansy obdarzyła go uśmiechem, który rozpaliłby nawet kamienny posąg, potem podniosła swą zgrabną nóżkę i potarła nią lekko o futrynę drzwi.
– Ale i tak płacisz, co?
Pchnięte jej nogą drzwi otworzyły się szerzej, a Emily ujrzała nagle przed sobą chciwe, świńskie oczka Barneya Dobbinsa.
Otworzył usta ze zdumienia. Nocnik przechylił się niebezpiecznie w jego ręce.
– Ejże! A co ona tu robi? Tansy odepchnęła go.
– Nawet o tym nie myśl. I tak na pewno cię nie stać. Barney otarł wierzchem dłoni wilgotne usta. Emily zadrżała.
– Nie licz na to – powiedział. – Dziś zacznę oszczędzać. Już od bardzo dawna chciałem tego spróbować.
Tansy zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Emily zakryła dłonią usta, przerażona potwornością tego, czego się podjęła. Ale było już za późno. Tansy pudrowała już jej nos, prowadziła do drzwi, wciskała coś w dłoń.
Oszołomiona, spojrzała w dół i odkryła, że trzyma w dłoni lizak.
– Co ja mam z tym robić? – spytała, zdumiona. Tansy pchnęła ją lekko w stronę schodów.
– Lizać, oczywiście!
Kiedy późnym wieczorem Justin wrócił do Grymwilde, paliły się jeszcze tylko lampy w salonie. Instynktownie ruszył w tę stronę, wiedząc, że nawet towarzystwo jego rodziny lepsze jest od samotności.
Nikt nie ośmielił się przemówić, kiedy opadł na skórzany fotel i potarł dłonią nieogoloną brodę.
Nie podnosząc wzroku znad swej robótki, księżna oświadczyła:
– Jeśli nie jest to jakieś dziwaczne pachnidło, którego używają dzikusy z Nowej Zelandii, gotowa byłabym przysiąc, synu, że pachniesz jak dom publiczny.
– Ty też byś tak pachniała, gdybyś w ciągu ostatnich dwunastu godzin odwiedziła wszystkie burdele w Londynie.
– Mój Boże – odparła cierpko księżna. – Co za temperament. Lily i Millicent zaczerwieniły się niczym dwie róże.
Edith ukryła twarz w książce. Justin rzucił matce ponure spojrzenie.
– Może powinniśmy porozmawiać o tym na osobności. Księżna uśmiechnęła się niewinnie.
– Twoje siostry są zamężne, prawda? Jeśli nie chcą słuchać tego, co mam ci do powiedzenia, mogą wrócić do swych sypialni i swych szacownych mężów. – Położyła robótkę na kolanach i spojrzała prosto w oczy Justina. – Bardziej interesuje mnie to, dlaczego uważasz, że twoja podopieczna mogła podjąć się tak paskudnego zajęcia. Czyżby ktoś pchnął ją w tym kierunku?
Szczerość księżnej zaszokowała Justina. Wigor i siła, które skrywała przez lata, zapłonęły teraz jasno w jej oczach. Justin zrozumiał, że niegdyś oczy te musiały być niezwykle piękne, niczym odłamki przydymionego szkła. Dręczony wyrzutami sumienia, nie mógł znieść ich przenikliwego spojrzenia.
Wstał i podszedł do kominka. Z lustra spojrzał na niego ponury mężczyzna o podkrążonych oczach.
– Nie dotknąłem jej. – Opuścił głowę, brzydząc się tym kłamstwem. – Nie skompromitowałem jej – poprawił się.
– Może powinieneś był to zrobić – oświadczyła matka. – Wtedy może by nie uciekła.
Justin odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami, lecz księżna skupiła już całą uwagę na swej robótce. W niezręcznej ciszy rozległ się nagle głos Lily, która zaczęła śpiewać cicho o pszczółkach przelatujących z kwiatka na kwiatek.
Justin straci! panowanie nad sobą.
– Przestań się wreszcie wydzierać! – krzyknął na Bogu ducha winną siostrę. –
Wzdrygnęła się, przestraszona.
– Przepraszam. Ta wasza rozmowa przywiodła mi na myśl ogród pani Rosę w Mayfair.
Justin nie rozumiał, co wspólnego miała ich rozmowa z ogrodem jakiejś matrony w modnej dzielnicy Mayfair. Matka pokiwała głową ze zrozumieniem.
– O tak, to nie byle jaki burdel. Obsługują tam tylko tych najbogatszych, śmietankę śmietanki, że tak powiem.
Justin spojrzał na nią nieprzytomnie.
– W Mayfair jest jakiś burdel? Skąd wiesz?
– Cóż, twój tato często tam bywał – westchnęła księżna. – Tylko w piątki, oczywiście. Soboty rezerwował dla mnie.
Serce Justina wypełniła nagle nadzieja. Pochwycił Lily i ucałował ją prosto w usta.
– Dziękuję ci, moja ty bezmyślna siostrzyczko. Przysięgam, że jeśli ją znajdę, mianuję Herberta sekretarzem generalnym naszej firmy. – Opuścił ją z powrotem na krzesło i ruszył do wyjścia.
– To miło, że tak troszczysz się o Millicent! – zawołała za nim Lily. – Ale co z moim Harveyem?
Palce Emily wbijały się w gładkie drewno poręczy, gdy zstępowała po schodach za Tansy. Salon pani Rosę był znacznie bardziej zatłoczony niż poprzedniego wieczoru. Śmiech mężczyzn mieszał się z dziewczęcym szczebiotem. Dziewczyna odziana w żółty kostium baletowy tańczyła wokół pianina w rytm modnej melodii. Oczy Emily łzawiły od gryzącego dymu, który wypełniał wnętrze salonu. Z dymem mieszał się także ciężki zapach różnych perfum. Po drodze minęły jakąś parę tulącą się w namiętnym pocałunku.
Dwaj potężnie zbudowani mężczyźni pilnowali drzwi wejściowych. Ich ponure, poznaczone bliznami twarze kontrastowały komicznie z przypudrowanymi perukami, które nosili na głowach. Tansy zapewniła ją, że pani Rosę nigdy nie pozwalała, by którejś z dziewcząt stała się krzywda. Ujrzawszy tych dwóch cerberów, Emily wiedziała już, jak udaje jej się zachować porządek.
Zamarła w bezruchu, gdy jej spojrzenie padło na ciemnookiego mężczyznę opartego o marmurowy kominek. Pociągnęła za suknię Tansy.
– Znam tego człowieka. Spotkałam go kiedyś w parku. Kto to taki?
– Jest bajecznie bogaty – odpowiedziała szeptem Tansy. – Niektórzy twierdzą, że to prawdziwy milioner. – Jej ładna twarzyczka przybrała nagle zacięty, odpychający wyraz, pozwalając Emily wyobrazić sobie, jak może wyglądać po kilku latach tej pracy. – Ale wiem z doświadczenia, że potrafi znaleźć wiele różnych zastosowań dla tych pięknych jedwabnych fularów, z którymi się tak obnosi, i możesz być pewna, że żadne z nich wcale by ci się nie spodobało. Trzymaj się od niego z daleka, na razie to dla ciebie za duże wyzwanie.
Emily podejrzewała, iż pomarszczony starzec, którym zajmowała się pani Rosę, też byłby dla niej za dużym wyzwaniem. Zrobiło jej się jeszcze ciężej na sercu, kiedy Tansy poklepała ją po ramieniu i odeszła, zostawiając samą sobie.
Opadła na szezlong ukryty w cieniu schodów i nerwowo polizała lizak. Dziewiczo biała suknia kołysała się lekko wokół jej kostek, tak delikatna i cienka, że widziała przez nią zarys koronkowych podwiązek podtrzymujących jedwabne pończochy. Płaskie, białe pantofle zdobiły stopy. Dobry Boże, co powiedziałby ojciec, gdyby ją teraz zobaczył? Może jeśli będzie siedzieć w całkowitym bezruchu, nikt jej nie zauważy.
Musiała pożegnać się z tą nadzieją, kiedy podszedł do niej jakiś tęgi dżentelmen. Przyjrzał jej się przez staroświecki monokl, szczególną uwagę poświęcając dekoltowi.
– No, no, prawdziwa z ciebie ślicznotka – oświadczył tubalnym głosem. – Chciałabyś usiąść na kolanach wujka George'a?
Emily wsadziła do ust lizaka, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Szybko zrozumiała swój błąd, kiedy spojrzenie mężczyzny przylgnęło do jej warg obejmujących twardy smakołyk.
– Jesteś nieśmiała? Cudownie! Wujek George uwielbia takie nieśmiałe dziewczynki. – Mówiąc, próbował usadowić się obok niej na szezlongu. – Posuń się troszeczkę, dobrze? Jeśli będziesz niegrzeczna, będę musiał sprawić ci lanie, a chybabyś tego nie chciała, prawda?
– Przykro mi, wujku, ale to miejsce jest zajęte. – Głos był gładki i zimny, niczym aksamitny lód. Emily podniosła wzrok i ujrzała przed sobą ciemnookiego mężczyznę, którego spotkała kiedyś w parku.
Wujek George podniósł się na równe nogi, posapując gniewnie. Nieznajomy bez słowa wyciągnął ku niemu rękę i zapalił zapałkę o mosiężny guzik surduta George'a. Kiedy podniósł ją do papierosa, nikły płomyk oświetlił twarde płaszczyzny jego twarzy.
– Och, nigdy nie przypuszczałem... – Uznawszy najwyraźniej, że szybki odwrót będzie najlepszym wyjściem z tej sytuacji, wuj George ruszył śladem dziewczyny przebranej za królową Wiktorię, mrucząc przy tym coś o swych królewskich klejnotach.
Nieznajomy przysiadł na szezlongu. Nienagannie skrojone i wyprasowane spodnie opinały jego długie nogi. Uniósł lekko brew i podał jej papierosa. Roztrzęsiona Emily przyjęła poczęstunek i zaciągnęła się głęboko.
Paroksyzm kaszlu zgiął ją wpół. Mężczyzna poklepał ją po plecach.
– Przepraszam. Turecki tytoń. Mocny. Powinienem był panią ostrzec. – Wyjął papieros z jej drżących palców, podniósł go do ust.
Emily zamrugała gwałtownie, próbując opanować palące łzy, i wzięła kilka głębokich oddechów.
– Najwyraźniej mnie pan uratował.
Nieznajomy uśmiechnął się lekko, jakby rozbawiony jakimś tylko sobie znanym żartem.
– No tak, rzeczywiście. – Jego oczy ogarnęły ją palącym spojrzeniem. – Zdaje się, że jest pani jeszcze bardziej zagubiona niż podczas naszego poprzedniego spotkania, cara mia.
Emily zadrżała, poruszona jego czułym tonem, co nie uszło uwagi nieznajomego.
– Obawiam się, że ma pan rację – przyznała ponuro.
Kobieta siedząca przy pianinie rozpoczęła nową melodię. Mężczyzna rzucił niedopałek na dywan i zdusił go obcasem.
– Nie cierpię Chopina. Może wyjdziemy na górę? Tam przynajmniej będziemy mogli spokojnie porozmawiać i nie słuchać tej romantycznej nudy.
Emily spojrzała nerwowo na jego jedwabny fular, przypomniawszy sobie ostrzeżenie Tansy. Nie zamierzała pozwolić, by to właśnie ten wytworny nieznajomy został jej oprawcą. Szukała wzrokiem Tansy, ta jednak zniknęła gdzieś bez śladu. Dwaj odźwierni wydawali jej się teraz bardziej przerażający niż przedtem. Czy stali tu, by bronić kwiatków pani Rosę, czy też by je wyrywać, jeśli chciały zwiędnąć, nim rozkwitną? Jeśli chciała uciec, musiała zrobić to bez zbędnego zamieszania.
Chwila wahania drogo ją kosztowała. Mężczyzna wstał i pociągnął ją za sobą, zamknąwszy jej nadgarstek w żelaznym uścisku. Być może powinna po prostu powiedzieć mu prawdę.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie mogę pójść z panem na górę. Obawiam się, że popełniłam straszliwy błąd.
Jego oczy zapłonęły groźnym blaskiem.
– Ja też go popełniłem, moja droga. Ale zamierzam wkrótce to naprawić.
Emily wyrwała się z jego uścisku i pobiegła w najbliższy, mroczny korytarz. Ledwie jednak uczyniła kilka kroków, z cienia wyłonił się Barney Dobbins, blokując jej jedyną drogę ucieczki.
Odsłonił żółte zęby w paskudnym uśmiechu.
– Lepiej wracaj do swego przyjaciela, Em. Słyszałem, że potrafi być bardzo niemiły, kiedy się rozzłości. – Zniżył głos do drwiącego szeptu. – Wiem, że bardzo się do tego palisz, ale ja mogę poczekać. Nie jestem aż tak dumny, żebym nie chciał zbierać resztek po innych. Niedługo i tak przyjdzie moja kolej.
Schwytana w potrzask, Emily zaczęła się powoli cofać, bliska omdlenia. Powstrzymywała ją tylko świadomość, że jeśli zemdleje, będą mogli robić z nią, co tylko zechcą.
Trafiła prosto w ramiona nieznajomego. Jego wypielęgnowane palce zamknęły się na jej gardle, przycisnęły delikatnie puls.
– Chodź ze mną, cara mia – rozkazał. – Nie pożałujesz.
Emily już żałowała. Spuściła głowę, żałując, że przyniosła wstyd ojcu. Żałowała, że Justin nie kocha jej dość mocno, by ją poślubić. Żałowała, że była na tyle głupia, by uwierzyć, iż może sprzedać swe ciało, nie tracąc przy tym duszy.
Złowrogi wir muzyki, śmiechu i światła narastał coraz bardziej w jej głowie, kiedy nieznajomy mężczyzna prowadził ją ku schodom. Nagle w odgłosy szalonej zabawy wdarły się krzyki i przekleństwa. Emily odwróciła głowę i ujrzała, jak jeden ze strażników pada właśnie na orzechowy stolik do kawy, łamiąc go na kilka części. Mężczyzna leżał przez moment bez ruchu, potem usiadł prosto, mrugając ze zdumienia powiekami, po czym z powrotem opadł na podłogę, nieprzytomny.
Kobiety zaczęły przeraźliwie piszczeć, a dżentelmeni przeciskali się w pośpiechu do tylnego wyjścia, przekonani zapewne, że to akcja policji. Emily dojrzała lubieżnego wujka George'a, który pełzł na kolanach po podłodze, szukając swego cennego monokla. Ten potoczył się właśnie prosto pod stopy Emily, która z niekłamaną satysfakcją rozgniotła go swym pantofelkiem.
Tymczasem przy drzwiach rozległy się okrzyki innego rodzaju:
– Łapać go!
– Ostrożnie, to może być narkoman!
– To szaleniec! Przeklęty dzikus!
Powiew zimnego powietrza ostrzegł Emily, że jej niedoszły oprawca salwował się ucieczką. Podniosła skraj sukni i rozejrzała się dokoła, zamierzając wykorzystać zamieszanie i niepostrzeżenie opuścić dom pani Rosę.
W tej właśnie chwili przez wzburzony tłum ujrzała złotowłosego tygrysa, zmierzającego w jej stronę'.
Serce Emily podskoczyło z radości, przebiegła przez salon i rzuciła się w ramiona szalonego dzikusa.
28
Nie wiem, czy powinienem pozbawiać Justina wiary w dobre intencje jego przyjaciela...
Emily łkała w pomięty surdut Justina. – Och, Justinie, to było straszne! – mówiła przez łzy. – Tansy kazała mi włożyć tę idiotyczną suknię, a potem zjawił się ten mężczyzna z najbielszymi, największymi zębami, jakie w życiu widziałam, jak prawdziwy wilk, i z tym swoim eleganckim fularem. Wiąże go nawet lepiej niż Penfeld. W dodatku był tu Barney, czaił się przy drzwiach i chciał na mnie napaść, zupełnie jak w Foxworth, opowiadał też jakieś paskudne rzeczy.
Emily była zbyt oszołomiona wydarzeniami ostatnich godzin, by uświadomić sobie, że stoi sztywny i nieprzyjazny. Uczepiona jego surduta, podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Ta wyglądała niczym zimna maska wyryta w granicie. Opuściła ręce i odsunęła się od niego, bardziej przerażona niż w ciągu całego wieczoru.
Nie odezwawszy się do niej ani słowem, Justin sięgnął w dół, odkleił od rękawa lizak i wcisnął go w dłoń Emily. Nawet na nią nie spojrzał. Cała jego uwaga skupiona była na kobiecie zmierzającej powolnym, rozkołysanym krokiem w jego stronę.
Matczyna postać, która wlewała do gardła Emily ciepły rosół i która układała ją do łóżka, zniknęła bez śladu. Obfite kształty pani Rosę kołysały się kusząco pod cienkim atłasem sukni.
– To pan jest tym zdegenerowanym księciem, tak? – spytała.
– Te przeklęte osiłki napadły na księcia. Do diabła, już po nas! – szepnęła jedna z kobiet.
Strażnik, który zachował jeszcze przytomność, próbował niezdarnie otrzepać surdut Justina. Justin odepchnął jego rękę i podszedł do madame.
– Justin Marcus Homer Lloyd Farnsworth Connor... trzeci – dodał, kłaniając się i podnosząc dłoń pani Rosę do ust. – Do usług.
– Jestem zaszczycona. – Zmierzyła go pełnym aprobaty spojrzeniem kobiety, która potrafi docenić urodę i siłę mężczyzn. – Znałam kiedyś pewnego Farnswortha Connora. Ale on zawsze pozwalał mi mówić do siebie Frank. Pozwalał mi też na wiele innych rzeczy. – Oparła dłoń na biodrze. – Nie uważam, by bokserskie pojedynki w sobotni wieczór były złą rozrywką, sir, ale może uda mi się zainteresować pana nieco... delikatniejszymi przyjemnościami.
Justin spojrzał wreszcie na Emily, lecz ona wolałaby raczej by teraz tego nie robił. Z trudem rozpoznawała swego opiekuna w mężczyźnie, który zbliżył się do niej. Tłum rozstąpił się na boki, zostawiając ją samą. Justin obchodził ją powoli, pożerał wygłodniałym spojrzeniem każdy skrawek jej ciała. Emily czuła, jak pod miękką tkaniną coraz wyraźniej rysują się jej twardniejące sutki, zdradziecki rumieniec wypełzł jej na twarz. Wbiła wzrok w dywan, upokorzona. Jego zachowanie było dla niej obelgą większą niż prostackie szyderstwa Barneya.
Przesunął wierzchem dłoni po jej policzku. Emily zadrżała pod jego dotykiem, nie odważyła się jednak spojrzeć mu w oczy.
Justin opuścił rękę.
– Myślę, że ta mała pensjonarka mi wystarczy – oświadczył rzeczowym tonem, jakby kupował jakiś mebel.
Twarz Emily znów oblał rumieniec, tym razem gniewu. Wystarczyło, że ją publicznie upokorzył. Nie musiał naigrawać się do tego z jej idiotycznej sukni.
Emily nie miała pojęcia, czy był to wyraz troski o satysfakcję klienta, czy też macierzyński odruch, lecz pani Rosę przyjęła propozycję Justina z wyraźną dezaprobatą.
– O nie, to nie jest dobry wybór. Za młoda i zbyt niedoświadczona dla pańskiego podniebienia, jak sądzę. Może zdecyduje się pan na którąś z moich bardziej biegłych ślicznotek...
Przyciągnęła do siebie dziewczynę przebraną za nałożnicę sułtana i pchnęła ją w ramiona Justina. Peggy próbowała przeciwstawić się swej pani, czemu Emily wcale się nie dziwiła. Nieogolony, z potarganymi włosami i pogardliwym ogniem w oczach, Justin wyglądał niczym poganin gotów bezlitośnie gwałcić delikatne kobiety, a potem wypijać ich krew.
Jednak on spojrzał głęboko w oczy Emily.
– Chcę tę i żadną inną.
Kolana ugięły się pod Emily ze strachu. Pani Rosę odchrząknęła nerwowo i spróbowała podsunąć Justinowi jakąś bardziej kuszącą przynętę.
– Może jednak zdecyduje się pan na Solange, to prawdziwa piękność, biegła we wschodniej sztuce...
Pękata skórzana sakiewka upadła na dywan u jej stóp. Pani Rosę pochyliła się i podniosła ją, wyraźnie zaintrygowana jej ciężarem i rozmiarami.
– Sto funtów – oświadczył Justin chłodno.
Przez salon przebiegła fala zdumionych szeptów. Emily utwierdziła się w przekonaniu, że pani Rosę sprzedałaby za sto funtów nawet własną córkę, kiedy matrona uśmiechnęła się szeroko i odwróciła do niej, oświadczając:
– Może zechcesz zaprowadzić jego książęcą mość na piętro, moja droga? Jestem pewna, że chętnie pomoże ci odrobić zadanie domowe.
Justin nie tracił czasu. Pochwycił Emily wpół i przerzucił ją sobie przez ramię.
– Czy na zewnątrz czeka powóz? Pojedziemy teraz do domu? – pytała Emily z nadzieją, kołysząc się przy każdym kroku swego opiekuna. Lecz te kroki niosły ją w stronę schodów, a nie do wyjścia. Emily zaczęła wić się i wyrywać, lecz Justin tylko mocniej przycisnął ją do siebie.
– Nie chcę iść na górę, Justinie. Naprawdę, nie chcę tego. Ku jej zakłopotaniu, tłum zaczął krzyczeć i pohukiwać triumfalnie, kiedy weszli na schody. Barney wynurzył się ze swej mrocznej kryjówki i wrzasnął:
– Dołóż też coś ode mnie, kolego!
Miotając przekleństwa, Emily sięgnęła przez poręcz i wsadziła lizak w jego tłuste włosy.
Justin zarzucił sobie Emily na ramię niczym worek zboża, pozbawiając ją oddechu przy każdym kroku. – Mógłbyś... mnie... wreszcie... postawić... na ziemi... – wydyszała.
Zignorował jej prośbę. Zatrzymał się przy pierwszych drzwiach w korytarzu i otworzył je kopniakiem.
Usłyszała gniewny krzyk i jakieś przytłumione przekleństwa.
– Przepraszam – powiedział Justin, lecz w jego głosie wcale nie było skruchy.
Odwrócił się od drzwi, nie trudząc się ich zamykaniem i ukazując tym samym Emily wielce nieprzyzwoity widok. Odwróciła głowę w prawo, potem w lewo, wreszcie zakryła oczy dłońmi.
– Mój Boże! Ona musi być niesamowicie sprawna, prawda? Widziałam kiedyś coś podobnego w cyrku.
Justin nadal milczał jak głaz. Jego stopa uderzyła w kolejne drzwi. Ku przerażeniu Emily okazało się, że ten pokój jest pusty.
– Naprawdę chciałabym już wrócić do domu – szepnęła. Rzucił ją na łóżko i wrócił do drzwi, by przekręcić klucz.
Emily podciągnęła kolana pod brodę i zwinęła się w kłębek na porozrzucanej pościeli. Bił od niej zapach tanich perfum – wolała sobie nie wyobrażać, co działo się tutaj jeszcze przed chwilą.
Justin zdjął surdut i rzucił go na oparcie krzesła, potem odwrócił się do Emily. Uświadomiła sobie, że choć widywała już w jego oczach gniew, nigdy nie była to tak zimna, tak przerażająca wściekłość. Przygładził dłonią włosy.
– Nie spałem od trzydziestu sześciu godzin. Przez ostatnie dwanaście odwiedzałem wszystkie domy publiczne w Londynie, szukając ciebie. – Zamilkł na moment, potem z jego ust wyrwało się tylko jedno słowo: – Dlaczego?
Pochyliła głowę, próbując zebrać resztki dumy, czując, że będzie jej potrzebować. Kiedy podniosła wzrok, jej oczy były suche, głos spokojny.
– Nie chciałam być dłużej ciężarem dla ciebie. Chciałam być wolna.
– Wolna? – powtórzył z niedowierzaniem. Podszedł do łóżka i pochwycił ją za ramiona. – Czy to właśnie nazywasz wolnością? Rozkładanie nóg przed każdym mężczyzną, który zechce za to zapłacić? – Jego oczy płonęły gniewem, lecz na ich dnie krył się ogromny ból.
Emily zadrżała gwałtownie. Nie mogła dłużej patrzeć mu w oczy. Puścił jej ramiona i wyprostował się.
– Dobrze – oświadczył z lodowatym spokojem. – Ja już zapłaciłem.
Ściągnął fular i zaczął się do niej zbliżać. Emily zaczęła odsuwać się do tyłu, aż natrafiła plecami na poręcz łóżka.
– Nie, nie ty – wyszeptała, przerażona.
Stanął naprzeciwko niej, z szeroko rozstawionymi nogami, rękami opartymi na biodrach.
– Każdy tylko nie ja, tak? Jakież to miłe! Czy pani Rosę nie powiedziała, że powinnaś schlebiać klientom, a nie zniechęcać ich?
Spojrzawszy na napiętą tkaninę spodni Justina, Emily zrozumiała, że z pewnością nie uda jej się go zniechęcić.
Podszedł do łóżka i ujął jej twarz w dłonie. Wplótł swe długie palce w jej włosy, jakby parodiując czułą pieszczotę.
– Przykro mi, kochanie, ale dziewki nie mogą wybierać sobie klientów. Sto funtów to bardzo przyzwoita cena, więc oczekiwałbym od ciebie choć odrobiny entuzjazmu. – Zbliżył usta do jej warg i wyszeptał: – Udawaj, jeśli musisz.
Emily spodziewała się, że jego pocałunek będzie brutalny, bezwzględny, lecz znalazła w nim zaskakującą czułość. Pieścił jej usta, droczył się z nią, przygryzał lekko wargi, by potem rozdzielić je czubkiem języka i wsunąć się głębiej. Był to pocałunek kochanka niosący w sobie obietnicę erotycznych rozkoszy. Był to pocałunek, który miał skraść nie tylko jej ciało, ale i duszę. Pierwsza łza spłynęła jej po policzku, nim jeszcze mogła przerwać pocałunek i zaczerpnąć powietrza.
Justin dmuchnął delikatnie w jej wilgotne usta.
– Emily, słodka Emily – szeptał chrapliwie. – Zostałaś do tego stworzona, prawda? By sprawiać rozkosz mężczyźnie.
Nie każdemu mężczyźnie, krzyczało jej serce. Tylko jemu.
Znów wsunął język pomiędzy jej wargi, brał w posiadanie jej usta, kładąc ją jednocześnie na łóżku. Czuła, jak wsuwa się pod jego szczupłe, twarde ciało. Jego dłonie przesuwały się po jej tułowiu, pieściły piersi, dotykały bioder, wreszcie spoczęły na jej pośladkach, a wówczas jego lędźwie przycisnęły się mocniej.
Emily czuła, że poddaje się uwodzicielskiej mocy tego chłodnego, doświadczonego mężczyzny. Że traci wszystko, o co walczyła z takim uporem. Swą dumę. Niezależność. Nawet gniew, który pozwalał jej utrzymywać właściwy dystans do świata, dopóki nie trafiła w oczekujące ramiona Justina. Przechytrzyła morze tylko po to, by utonąć w jeszcze głębszej otchłani. Pochyliła się, by ujrzeć swe odbicie w spokojnych, zimnych głębiach, a została wciągnięta w wir namiętności. Wiedziała, że jeśli nie znajdzie jakiegoś sposobu, by wydostać się na powierzchnię, umrze tysiąc razy pod jego zręcznym dotykiem.
Odsunęła głowę, przerywając pocałunek. Teraz nie kryła już płaczu, konwulsyjnego szlochu, który wstrząsał jej ciałem.
– Proszę, Justinie. Nie tak...
– Śśś... – wyszeptał. Delikatnie pieścił jej pierś, gładził kciukiem nabrzmiały sutek. Jego druga ręka powędrowała niżej. – Tak, kochanie, rozsuń dla mnie nogi. Jesteś taka słodka, Emily. Tak słodka, gorąca... i wilgotna.
Jej szloch zamienił się w jęk.
Justin stłumił go pocałunkiem. Był poza jej zasięgiem, dalej, niż przypuszczała. Zamierzał ją tylko przestraszyć, dać jej nauczkę. Pokazać, że nie może realizować swych szalonych planów i nie ponosić przy tym żadnych konsekwencji.
Spodziewał się, że napotka opór, że będzie musiał bardziej się postarać. Kiedy jednak rozchyliła przed nim miękkie, drżące usta, poczuł się bardziej zagubiony niż ona. Sytuacja wymykała mu się z rąk. Pierwotne żądze przejęły władanie nad jego wolą. Pragnął jej od tak dawna... wydawało się, że od zawsze.
Owładnięty wizją nieba zamkniętą w jego dłoni, wsunął w nią palce, bezwstydnie wykorzystując jej drżące ciało.
Dopiero wtedy uświadomił sobie, że leży pod nim zupełnie nieruchoma. Podniósł głowę. Zaciskała mocno powieki, na jej rzęsach drżały lśniące łzy. Dobry Boże, pomyślał, ona naprawdę zamierza mu na to pozwolić. Pozwolić, by posiadł ją w karzącym żarze gniewu. Ta bezwolna kapitulacja była tak obca jej dumnej naturze, że poczuł nie tylko zdumienie, lecz i dojmujący wstyd.
Nic dziwnego, że czuła się zaszokowana. W jednej chwili pouczał ją i łajał niczym dziecko, by w następnej obściskiwać jak dziwkę. Nie miał odwagi traktować jej jak kobiety, bo przez to mógł utracić ją na zawsze.
Krew tętniła mu w skroniach, wypełniała boleśnie lędźwie, wiedział jednak, że gdyby ją teraz posiadł, byłoby to równie okrutne, a może nawet okrutniejsze niż gwałt.
Nadal zaciskała powieki, kiedy owinął ją płaszczem i wziął na ręce. Objęła go za szyję z ufnością, która otworzyła na nowo ranę w jego sercu. Kiedy Justin wkroczył do salonu ze swym ciężarem, klienci i podopieczne pani Rosę umilkli nagle. Emily wtuliła twarz w pierś Justina, a ten okrył ją połą płaszcza, chroniąc przed ciekawskimi spojrzeniami i szeptami. Strażnicy pospiesznie zeszli mu z drogi. Nikt nie śmiał zaprotestować, kiedy wyniósł ją w chłodną ciemność nocy.
Penfeld – niech Bóg błogosławi jego prawdziwie angielską duszę – nie okazał w żaden sposób swego niezadowolenia, kiedy tuż przed północą Justin zapukał do jego drzwi.
– Proszę – powiedział, podsuwając mu zawinięty w ciepły płaszcz nieruchomy kształt. – Weź ją na górę.
Spojrzenie Justina mówiło dość jednoznacznie, co spotka go w razie odmowy. Penfeld poprawił więc szlafmycę, odstawił świeczkę i delikatnie wziął Emily na ręce. Skraj płaszcza przesunął się w dół, odsłaniając dziewczęcą twarz naznaczoną śladami łez.
Kiedy Penfeld zniknął w ciemnościach, Justin opadł na najbliższe krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Gdy lokaj powrócił, ułożywszy przedtem Emily do snu, jego pokój był pusty, a po pustych korytarzach niosły się melancholijne dźwięki „Fantaisie impromptu" Chopina.
Justin odegrał kolejny utwór, nie zważając na jęki rozstrojonego fortepianu. Jego palce uderzały dziko w klawisze, nie próbowały już uwodzić czy pieścić. Gwałciły każdą nutę, niosły melodię z siłą ciosu. Bolała go głowa, krople potu ściekały po skroniach. Grał jednak dalej, próbując zagłuszyć rozpacz potężnymi dźwiękami muzyki.
Otworzył okno na całą szerokość, licząc, że lodowate powietrze ochłodzi jego rozgorączkowane zmysły. Noc była ciemna, bezksiężycowa. Na fortepianie płonęła jedna jedyna świeczka, jej migotliwy blask przepłaszał cienie z jednego kąta salonu w drugi. Obolałe palce Justina wygrały kolejny akord, niezdarne, uwięzione w mocy odrzuconej namiętności. Przed jego oczami przesuwały się twarze kobiet, które widział tego wieczoru. Kiedyś był człowiekiem, który mógł zaspokoić pożądanie w ramionach pięknej nieznajomej, instynkt ostrzegał go jednak, że potrzebuje czegoś znacznie więcej niż fizycznej przyjemności, by ukoić tęsknotę za Emily.
Muzyka zabrzmiała crescendo. Cienie kołysały się wokół niego w jakimś makabrycznym tańcu. W tej krótkiej przerwie pomiędzy jedną nutą a drugą usłyszał coś – szept lub ciche westchnienie.
Nie był sam.
Jego dłonie zamarły nad klawiszami. Kto z mieszkańców domu byłby dość szalony, by zbliżać się do niego w takiej chwili? Świeczka zamigotała w gwałtownym podmuchu, potem uspokoiła się nagle. Jego chrapliwy oddech był jedynym dźwiękiem, jaki zakłócał ciszę nocy.
Odwrócił się do drzwi.
Emily stała niczym duch w długiej białej koszuli, w ramionach trzymała swoją starą lalkę. Była bosa, a na jej policzkach wciąż widniały ślady łez. Wyglądała, niczym dziecko, które zeszło w nocy do kuchni, by napić się wody, lecz jej oczy były bez wątpienia oczami kobiety, w których kryła się jakaś nie wypowiedziana prośba.
Uczucia pozbawiły Justina oddechu. Dlaczego nie mógł jej objąć? Dlaczego nie mógł posadzić jej sobie na kolanach i przytulić jej głowy do piersi? Dlaczego nie mógł osuszyć jej łez i obiecać, że wszystko będzie dobrze?
Bo byłoby to kłamstwo. A nie po to zapłacił za milczenie siedmioma laty spędzonymi w samotności, by teraz zacząć ją okłamywać. Gdyby jej teraz dotknął, nie mógłby przestać. Ta sama dłoń, która wciągnęłaby ją na kolana, podsunęłaby jej koszulę nad biodra. Te same usta, które szeptałyby słowa pocieszenia, zdusiłyby jej protesty pocałunkiem, podczas gdy jego ręce ułożyłyby ją na fortepianie, rozsunęły jej jedwabiste uda i pozwoliły mu wniknąć w jej ciało. Nie śmiał jej dotknąć. Nie śmiał nawet na nią patrzeć.
Odwrócił się powoli, czując, jak jego twarz zastyga w kamiennym grymasie.
– Wracaj do łóżka – rozkazał, z trudem rozpoznając własny głos. – Natychmiast.
Wyczuwał jej wahanie, słyszał, jak bose stopy szurają po podłodze. Do diabła, dlaczego nie mogła choć raz zrobić tego, o co ją prosił?
Wiedząc, że nie ma innego wyboru, zdusił w sobie resztki dumy i spojrzał jej prosto w twarz.
– Idź do pokoju i zamknij drzwi na klucz. Proszę.
Jej usta zadrżały. Lśniąca łza spłynęła po policzku, potem następna. Lalka spadła na podłogę, kiedy Emily odwróciła się i uciekła. Ciemności domu pochłonęły ją bez śladu.
– Przepraszam, Em. Tak mi przykro – wyszeptał do milczących cieni.
Jego słowa były bardziej szczere, niż mogłaby przypuszczać. Było mu przykro, że doprowadził ją do płaczu. Było mu przykro, że David nie mógł przedstawić mu osobiście swej wspaniałej córki. David kochał ich oboje. Być może chętnie pobłogosławiłby ich miłość.
Lecz David umarł, na zawsze zabierając ze sobą swe błogosławieństwo.
Justin podniósł lalkę i posadził ją na fortepianie. Przygładził jej splątane włosy.
– Jesteśmy już starymi przyjaciółmi, prawda?
Szklane niebieskie oczy spojrzały na niego beznamiętnie. Dotknął jednego klawisza, potem drugiego, lecz muzyka odeszła, zostawiając go w zupełnej ciszy.
Wstał i ciężkim krokiem ruszył do drzwi. Wszedł na piętro i zwolnił, przechodząc obok pokoju Emily. Zza drzwi nie dochodziły żadne dźwięki, nie słyszał płaczu, tylko ciszę bardziej kuszącą niż słowa zaproszenia. Oparł się czołem o ścianę, tłumiąc jęk. Ile jeszcze czasu trzeba, by nie powstrzymały go nawet zamki? Tydzień? Miesiąc? Rok? Czy miał ponownie zdradzić Davida, uwodząc jego córkę? Zacisnął dłoń w pięść i przycisnął do mahoniowej powierzchni drzwi.
Kiedy po chwili spróbował rozluźnić palce, drzwi otworzyły się bezszelestnie pod jego naciskiem.
29
Proszę, nie żałuj mi spokoju, który kupiłem milczeniem...
Nie ośmielając się nawet głośniej oddychać, Emily leżała na łóżku i patrzyła, jak powoli poszerza się szpara między drzwiami a futryną. Po chwili ujrzała mężczyznę, którego szczupła sylwetka rysowała się wyraźnie na tle blasku bijącego od świec w korytarzu. Serce Emily zabiło mocniej. Jej tajemniczy kochanek w końcu przyszedł do niej, spełniły się wreszcie jej marzenia.
Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Zgrzyt zabrzmiał głośno w ciszy pokoju. Ruszył w stronę łóżka, powoli odmierzając kroki, jakby coś ciągnęło go ku przeznaczeniu, któremu nie mógł się już dłużej opierać.
Położył dłonie po obu stronach jej głowy. Jego oczy zadawały pytanie, na które odpowiedzi udzieliły mu już otwarte drzwi.
– Czekałem na ciebie tak długo.
– Nie tak długo jak ja – odparła, zarzucając mu ręce na szyję i przyciągając do siebie.
Ich usta spotkały się, złączyły w słodkiej komunii. Słodycz pocałunku mieszała się ze słoną wilgocią, tym razem jednak nie była to morska woda, lecz łzy Emily. Justin przesunął kciukami po jej policzkach.
– Żadnych łez, aniele. Żadnych łez tej nocy.
Pochylił się, by przypieczętować tę obietnicę pocałunkiem. Przywarła do niego całym ciałem, przetoczyli się po łóżku, ciągnąc za sobą splątane prześcieradło. Justin jęknął głucho, kiedy uświadomił sobie, że Emily jest zupełnie naga, jak tamtej nocy na plaży. Stracili tak wiele cennego czasu, by wrócić do tego samego punktu. Teraz jednak nie miał czasu, by o tym myśleć i tego żałować.
Teraz chciał pogrzebać swe mroczne sekrety w jej ciele, zapomnieć o przeszłości i przyszłości. Liczyła się tylko ta chwila. Tylko on i Emily, ich miłość okryta płaszczem nocy. Przesunął czubkiem języka w dół jej policzka. Jego usta odkrywały kształt jej podbródka, a potem jedwabistą gładkość szyi.
Emily rozpięła guziki jego surduta, gładziła go po piersiach, syciła się ich kształtem, twardością. Czuła, jak płaskie sutki twardnieją pod jej dotykiem. Justin tchnął życie w zjawę, która nawiedzała ją w jej dziewczęcych snach. Nie mogła się nim nacieszyć. Chciała czuć, jak przygniata ją swym ciałem. Chciała chłonąć go każdym nerwem. Czuła się jak młody drapieżnik, którego rozpiera radość i głód i który po raz pierwszy ujrzał wschód słońca. Jej duma topniała się w jego żarze.
Wsunęła palce we włosy mężczyzny, odwróciła jego twarz ku sobie. Głos drżał jej ze wzruszenia, kiedy wypowiadała słowa, które kryła w sobie od tak dawna.
– Kochaj mnie, Justinie. Proszę. Dotknął dwoma palcami jej warg.
– Nigdy nie musisz mnie o to prosić, Emily. Nigdy. Potem osunął się na nią w ciemności, która wzmacniała każde doznanie. Jego ciepłe dłonie objęły jej pośladki, uniosły ją lekko. Nagła niepewność kazała jej zacisnąć mocno uda.
Musnął ustami jedwabisty trójkąt jej włosów. Chrapliwym szeptem wypowiedział coś, co było prośbą i nakazem jednocześnie.
– Zaufaj mi.
Nigdy dotąd jej o to nie prosił. Jak mogłaby mu teraz odmówić? Odrzuciła głowę na poduszki, rozluźniła mięśnie, oddając mu władzę nie tylko nad swym ciałem. Jęcząc cicho, zacisnęła palce na jego koszuli. Był jej kochankiem, demonem i aniołem, dawał jej niewypowiedzianą rozkosz, zanurzał język w jej aksamitnych płatkach, pieszcząc i rozbudzając, aż jej łono wypełniła ekstatyczna, bolesna niemal błogość. Nim mogła zakłócić ciszę uśpionego domu swym krzykiem, jego usta już tam były, zdumiewając ją i upajając smakiem jej własnego nektaru.
Czuła ruch jego dłoni, kiedy rozpinał guziki spodni. Jego pożądanie podniecało ją i przerażało zarazem. Zadrżała, zrozumiawszy, że wkrótce pozna w pełni namiętność tego mężczyzny.
Lecz słodka męczarnia, jaką zadawały jego dłonie, dopiero się zaczęła. Wsunął rękę pod jej pośladki i podniósł ją do półsiedzącej pozycji, opierając plecami o poręcz łóżka. Rozsunął jej uda najszerzej jak mógł, odsłaniając całkowicie jej kobiecość. Emily czuła się bezbronna i zepsuta. Wydawało jej się, że policzki palą ją żywym ogniem.
– Czy mówiłam ci już kiedyś, że jestem bardzo nieśmiała? – wyszeptała.
Dotknął delikatnie jej najczulszego miejsca, aż z jej ust wyrwał się cichy jęk.
– Od razu to zauważyłem.
– Naprawdę?
Wyczuła uśmiech w jego głosie.
– Nie.
Rozkoszny dreszcz pozbawił ją resztek nieśmiałości, gdy palcami obu dłoni rozsunął jej płatki i odszukał ukryty w nich mały jedwabisty wzgórek. Jej świat ograniczył się do odbierania wrażeń, czystej rozkoszy. W łonie otworzyła się pustka, pragnienie, jakiego jeszcze nigdy nie czuła. Oszalała z pożądania, wygięła się w łuk, chcąc więcej, znacznie więcej.
Justin także nie pragnął niczego innego, kontynuował jednak swą wymyślną torturę. Jego oczy przywykły już do ciemności, obserwował jej twarz zafascynowany grymasami rozkoszy, które zmieniały jej rysy. Szeptała jego imię, przygryzała dolną wargę. Justin zacisnął mocniej zęby, starając się za wszelką cenę zapanować nad pożądaniem. Nie chciał dostać się tam, dokąd dążył, przed nią, chciał, by już tam na niego czekała.
Jego zręczne palce ani na moment nie ustawały w oszałamiającym tańcu, nawet wtedy, gdy otarł się swą twardą męskością o miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą były jego kciuki.
Emily wciągnęła głośno powietrze, zaszokowana. Otworzyła oczy. Twarz Justina, pociemniała od namiętności, była tuż przy niej. Jego oczy płonęły pożądaniem, kiedy przywarł do niej, wsunął się w nią samym czubkiem, potem wycofał. Zadrżała z radości i strachu, kiedy zrozumiała, do czego dąży. Chciał doprowadzić ją do ekstazy i uczynić swoją.
Płomienie jego palców sięgały wyżej. Znów naparł na nią swą twardą męskością, sięgał nieco głębiej, by potem znów się wycofać, prowokował ją, doprowadza! do szaleństwa. Emily wiła się, ocierała o niego, wplatała palce w jego włosy. Kiedy pochylił głowę i ujął jej pierś ustami, najpierw delikatnie ssąc, a potem przygryzając sutek zębami, Emily sięgnęła wyżyn rozkoszy. Upojne dreszcze wstrząsnęły jej ciałem, a wtedy Justin wszedł w nią głębiej.
Emily wbiła zęby w jego ramię, tłumiąc krzyk. Ból był równie niezwykły jak przyjemność. Kiedy odruchowo napięła mięśnie, Justin odrzucił głowę do tyłu i zacisnął zęby, wsuwając się w nią powoli, centymetr po centymetrze. Lśniący pancerz potu okrywał jego pierś.
Czuła, jak jej miękkie ciało stawia mu opór, próbuje go powstrzymać. Zawstydzona własną niezdarnością, jęknęła:
– Nie mogę, Justinie. Jesteś za duży, nie mogę wziąć cię całego.
Przesuwając dłońmi jej biodra, udowodnił, że się myli. Naparł na nią jeszcze mocniej, aż wgłębił się w wilgotny aksamit jej ciała. Zamknął jej usta w pocałunku, tłumiąc krzyk, który wyrywał się z ich gardeł.
Nie tak to zaplanował, nie tak wyobrażał sobie tę cudowną chwilę – ale kiedy życie z Emily układało się zgodnie z planem? Choć instynkt i żądze nakazywały mu co innego, trwał przez chwilę w bezruchu, pozwalając, by ciało Emily przystosowało się do niego. Koił językiem jej spuchnięte wargi, pieścił jej usta w czułych przeprosinach, choć jednocześnie jego ciało płonęło z pragnienia. Spod jej ciemnych rzęs wypłynęła pojedyncza łza.
Pochwycił ją czubkiem języka, nim sięgnęła policzka. Emily uniosła powieki.
– Żadnych łez – powiedział cicho. – Obiecałaś. Pocałowała go delikatnie, na jej ustach pojawił się drżący uśmiech.
– Żadnych łez – powtórzyła. Chcąc udowodnić mu, że pragnie tego samego co on, oparła dłonie na jego piersiach i wygięła się do tyłu, wciągając go wyżej i głębiej, niż kiedykolwiek marzył.
Z jego ust wyrwał się przeciągły jęk, lecz nawet przez mgłę rozkoszy widział, jak drży pod jego naporem. Pochwycił jej biodra i przesunął niżej, pod siebie, zdecydowany wypędzić z jej umysłu wszelkie bolesne wspomnienia.
Kiedy Justin zaczął się w niej poruszać, Emily poczuła, że jej ciało poddaje się jego słodkim czarom. Oparł się na rękach i wsuwał w nią raz po raz, pożerając ją i jednocześnie tworząc na nowo każdym płynnym ruchem. Przywarła do niego, oddając się całkowicie tej chwili, nie pamiętając czasu, kiedy nie byli jednością. Unosiła biodra na spotkanie każdego pchnięcia. To doznanie było inne od rozkoszy, którą dawał jej wcześniej, pełniejsze, w pewnym sensie mroczniejsze, brzemienne we wszystkie skutki i niebezpieczeństwa całkowitego oddania. Z jej gardła wyrywały się ciche bezradne jęki, aż wreszcie nie mogła robić nic innego, jak tylko leżeć pod jego mocarnym ciałem, by zaspokoić jego żądze.
– Emily – szeptał jej w usta. – Moja słodka, słodka Emily.
Sięgnął pomiędzy nich i dotknął jej. Wystarczyło muśnięcie jego palców, by wzbudzić w niej dreszcze rozkoszy. Kiedy wydawało się jej, że nie może być już większy ani twardszy, stał się właśnie taki, zamieniając dreszcz w eksplozję uniesienia. Ich usta zderzyły się ze sobą, tłumiąc krzyki, gdy namiętność, którą powstrzymywał tak długo, wytrysnęła z jego lędźwi rozkosznym żarem.
Justin osunął się na nią i ukrył twarz w jej włosach, dysząc ciężko. Musnęła ustami jego policzek, smakując słoną wilgoć. Tej nocy oboje złamali daną sobie obietnicę.
Promienie słońca pieściły zmęczone mięśnie na plecach Justina. Drzemał w ciepłym piasku pod kobaltowym niebem, kołysany szeptem fal bijących o brzeg. Piasek był drobny i miękki, tak miękki, że zapadał się powoli w jego puszystych głębiach. Wciągnął w nozdrza jego zapach – aromat wanilii, czysty i ekscytujący niczym najskuteczniejszy z afrodyzjaków.
Przewrócił się na plecy i przeciągnął. Nie chciał otwierać oczu. Chciał spać przez następny tydzień. Przyjemne ciepło obmyło jego twarz.
Gdzie ja jestem? – zastanawiał się. Gdzie podziały się zasłony, które nie dopuszczały blasku słońca i podmuchów świeżego powietrza? Zmusił się do uniesienia powiek i ujrzał baldachim zwieszający się nad łóżkiem Emily.
Usiadł prosto, podciągając kołdrę do pasa. Nie obudził go szum fal, lecz szelest ubrań Emily, która układała je w wielkim kufrze. Stała odwrócona do niego plecami i nie miała na sobie nic prócz jego koszuli. Blask świtu tworzył wokół jej głowy kasztanową aureolę.
– Co ty robisz? – Jego zaspany głos wydawał się burkliwy i niegrzeczny.
– Pudding bardzo lubi twoje stajnie – powiedziała cicho. – Myślę, że mogę zostawić go pod opieką Jimmiego. Jak sądzisz, czy na stancji będę mogła trzymać kota? Panna Winters nie cierpiała zwierząt. Nie potrzebuję dużo miejsca. Kiedy żył tato, mieszkaliśmy w skromnym apartamencie, a i tak byliśmy szczęśliwi. Najlepiej wspominam chwile, które spędziliśmy w małej chacie w Brighton. – Jej ręce zadrżały lekko. – Nie wiem, jak powinna zachowywać się kochanka, ale mam nadzieję, że będziesz ze mnie zadowolony.
Minęła dłuższa chwila, nim sens jej słów dotarł do pogrążonego w oparach snu umysłu Justina. Kiedy już się to stało, wstał z łóżka, podszedł do niej od tyłu, objął wpół i przytulił do siebie. Nie śmiała spojrzeć mu w oczy, nawet w lustrze zawieszonym na drzwiach szafy.
Wzruszony jej nieśmiałością potarł szorstkim policzkiem o jej skroń.
– A dokąd ty się właściwie wybierasz?
Emily podniosła wzrok, kuszona nieokreśloną magią rzucaną przez ich odbicie. Kontrast był naprawdę niezwykły. Drapieżny, nagi wdzięk Justina obok jej pomiętej koszuli. Patrzyła, zafascynowana, jak jego brązowe dłonie przesuwają się po białej tkaninie, wciąż nie mogła zapomnieć dotyku tych dłoni na niej... i w niej.
Z piersi wyrwało jej się drżące westchnienie.
– Twoja matka... twoje siostry... nie możemy pozwolić, by cierpiały przez moją zszarganą reputację.
Justin położył dłonie na jej ramionach.
– Czy tak się właśnie czujesz? Zszargana?
Emily pomyślała o wszystkich tych chwilach, kiedy czuła się kimś gorszym, niż była w rzeczywistości. Śmiało spojrzała w oczy Justina.
– Nie. Nie zszargana. Czułam się doceniona. – Splotła swe palce z jego palcami. – Wiedziałeś, że masz niezwykłe dłonie?
Jego leniwy, szeroki uśmiech przejął ją miłym ciepłem.
– Zawsze wiedziałem, że te przeklęte ćwiczenia gam kiedyś mi się przydadzą. – Pocałował jej kark. Emily zadrżała, przeszyta rozkosznym dreszczem. – Nigdzie nie pójdziesz, mój aniele, chyba że z powrotem do łóżka.
Oparła głowę na jego ramieniu, poddając szyję jego słodkim pieszczotom.
– Nie mamy czasu. A jeśli Penfeld przyjdzie cię tu szukać? Przyciągnął jej biodra do siebie i zaczął powoli ściągać z niej koszulę.
– Zapewniam cię, że to nie potrwa tak długo, jak bym chciał.
Do raz pierwszy od powrotu młodego księcia w Grymwilde Mansion zagościł spokój. Pytany o powody zniknięcia Emily, Justin odpowiadał tylko, że się „zgubiła". Tylko on i Emily wiedzieli, jak niewiele brakowało, by zatraciła się na zawsze. Jego rodzina była jednak zbyt rozsądna, by wypytywać go o szczegóły. Wszyscy woleli raczej korzystać z jego dobrego humoru.
Salon przez cały dzień rozbrzmiewał śmiechem i zabawą. Justin i Emily grali w karty z Lily, śpiewali w duetach z Edith i pomagali Millicent rozplątywać nici jej haftów. Każdego ranka Herbert i Harvey maszerowali do swoich nowych biur w kompanii transportowej Winthrop, obnosząc z dumą skórzane walizki, które podarował im szwagier. Wreszcie nawet Harold, pozbawiony towarzystwa i śmiertelnie znudzony, wystarał się o posadę na giełdzie.
Jeśli jest to tylko kolejny przejaw tajemniczej gorączki trawiącej mózg księcia szeptali między sobą służący, licząc hojne napiwki, to warto, by trwał jak najdłużej. Tylko Justin wiedział, że padł ofiarą gorączki zupełnie innego rodzaju.
Pewnego popołudnia Penfeld wyglądał przez okno wychodzące na ogród, kiedy dołączyła do niego księżna.
Stali oboje w milczeniu, patrząc, jak Justin i Emily ścigają się wokół zamarzniętej fontanny w towarzystwie rozbawionego Puddinga. Ich zabawa wnosiła do martwego ogrodu tyle życia, że księżna wcale by się nie zdziwiła, ujrzawszy na grządkach zielone pędy i zaczątki nowych kwiatów.
Tymczasem Emily schowała się za nagim krzakiem głogu, zarumieniona od śmiechu i zimna. Nie pozostała tam długo, Justin bowiem pochwycił jej kaptur i przyciągnął do siebie. Uśmiech zniknął z oczu Emily, kiedy Justin pochylił się nad nią, a ich usta znalazły się nagle nieprzyzwoicie blisko siebie.
Księżna wciągnęła głośno powietrze.
W tym momencie zazdrosny Pudding stanął na tylnych łapach i wsadził pomiędzy nich swój wielki pysk. Penfeld wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł czoło.
Justin i Emily musieli dostrzec biel chustki, oboje bowiem spojrzeli z popłochem na okno. Emily wysunęła się z objęć Justina i pomachała radośnie Penfeldowi, by potem ukryć twarz w sierści Puddinga.
Penfeld uniósł lekko głowę i pociągnął nosem.
– To bardzo budujące, kiedy ktoś podchodzi z takim zaangażowaniem do wypełniania swych obowiązków, prawda?
Księżna spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
– O tak, bardzo budujące. I wzruszające.
Gra toczyła się dalej. Justin i Emily oddawali się jej ochoczo. Za dnia przestrzegali wszelkich zasad dobrego wychowania – chyba że ktoś dostrzegłby, jak Emily pod zasłoną obrusa przesuwa stopą po jego łydce albo jak on podrzuca jej dodatkową kartę pod stołem do gry. Godziny płynęły powoli, odmierzane nie tykaniem zegara, lecz tęsknymi spojrzeniami i ukradkowymi pocałunkami. Wreszcie przychodziła pora, kiedy Emily dyskretnie ziewała i udawała się do swego pokoju.
Leżała jak na rozżarzonych węglach, aż w całym domu zapadała cisza. Wtedy uchylały się drzwi jej pokoju, a Justin zakradał się do jej łóżka i ciała.
Ciesząc się towarzystwem Emily za dnia i rozkoszując jej młodym ciałem w nocy, Justin czuł się tak, jakby trafił do nieba. Był niewolnikiem jej serca i ciała. Nigdy nie wyobrażał sobie nawet podobnej namiętności i słodyczy. Była ideałem, cudem natury, który wniósł w jego życie ogromną radość i entuzjazm.
Pewnej nocy w ciszę uśpionego domu wdarł się huk i brzęk tłuczonego szkła, jakby ktoś przewrócił ciężki mebel. Po chwili za drzwiami Emily rozległy się liczne kroki.
Pięść Harolda zabębniła w mahoniowe drzwi.
– Hej, dziewczyno! Otwieraj! Co się tam dzieje? Nic ci nie jest?
Emily otworzyła drzwi, zaczerwieniona, i ujrzała przed sobą tłum odziany w nocne koszule; Penfelda, całą rodzinę Justina i kilkoro co odważniej szych służących.
Odgarnęła do tyłu wzburzone włosy i roześmiała się nerwowo.
– Straszna ze mnie niezdara. Musiałam mieć jakiś zły sen. Zdaje się, że wypadłam z łóżka i przewróciłam nocną szafkę. – Sięgnęła do szyi, by wygładzić tasiemki nocnej koszuli i stwierdziła z przerażeniem, że te zwieszają się na jej plecach, założyła bowiem koszulę na odwrót.
Jedna ze służących próbowała zajrzeć do wnętrza pokoju.
– Przyniosę miotłę, panienko, i zaraz to posprzątam.
– O nie – odparła Emily pospiesznie, przymykając drzwi. – To nie będzie konieczne. Jestem naprawdę bardzo zmęczona. Posprzątasz rano.
Matka Justina potrząsnęła głową. Z włosami zwiniętymi w ciasne loki wyglądała jak Meduza. Emily spuściła oczy, obawiając się, że oskarżycielskie spojrzenie księżnej zamieni ją w coś gorszego niż kamień.
– Gdzie jest mój syn? – spytała księżna. – Taki huk obudziłby nawet martwego.
– Mój pan ma bardzo mocny sen – wyrwał się pospiesznie Penfeld.
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem. Nawet Emily była zaskoczona tak bezczelnym kłamstwem. Lecz Penfeld, w szlafmycy i długiej koszuli nocnej, prezentował się tak godnie, że nikt nie śmiał zarzucić mu oszustwa.
– Hm... – mruknęła księżna sceptycznie, wzruszyła ramiona i statecznym krokiem udała się do siebie. Pozostali ruszyli jej śladem.
Penfeld odszedł jako ostatni. Ukłonił się z galanterią Emily, a potem mrugnął do niej porozumiewawczo. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku.
– Ależ łajdak z tego Penfelda! Wiedział od samego początku. – Zakryła usta dłonią, by stłumić chichot.
Drzwi szafy otworzyły się powoli, a z wnętrza wyszedł Justin owinięty w biodrach jej suknią. Wyjął z włosów strusie pióro.
– Nie patrz tak na mnie – powiedziała. – Nie skłamałam. Naprawdę wypadłam z łóżka.
Pomachał piórem przed jej nosem.
– Tak jak wypadłaś z tej łodzi w Nowej Zelandii?
– O nie, to było zupełnie co innego.
– Bogu dzięki. – Pochylił się, by pocałować ją w usta. Przeciągnął czubkiem pióra po jej plecach, ona zaś jęknęła cicho. – Nie cierpię tej konspiracji. Chciałbym, żebyśmy znów znaleźli się w Nowej Zelandii, leżeli na plaży i mieli za towarzyszy tylko księżyc i gwiazdy. – Zniżył głos do zmysłowego szeptu. – Chciałbym, byś przez całą noc krzyczała w moich ramionach.
Przytuliła głowę do jego piersi.
– Co właściwie masz na myśli? Recytację jakiegoś poematu?
– Najlepiej będzie, jeśli ci to pokażę. – Podprowadził ją do okna i posadził na wykładanej poduszkami ławie.
Jej głos drżał lekko, kiedy powiedziała:
– Justinie?
– Mhm? – odparł, klękając przed nią i ściągając z niej koszulę nocną.
– Jeśli wypadniemy przez okno, to ty będziesz musiał się tłumaczyć.
– Cała przyjemność po mojej stronie, kochanie. Kiedy jej ubranie opadło na podłogę, Emily wygięła się w łuk, wiedząc, że przyjemność będzie po jej stronie.
Justin nawinął na palec rudy lok, potem uwolnił go, patrząc jak uderza lekko w policzek Emily. Ta wymamrotała coś przez sen i przytuliła się mocniej.
Blade światło poranka wypełniało powoli uśpiony pokój. Justin nienawidził tej chwili. Nie cierpiał wychodzić z ciepłego kokonu łóżka i przekradać się przez zimny, stary dom do swego pokoju. Ból ścisnął mu serce. Emily wyglądała tak słodko i bezbronnie z zaróżowionymi policzkami i wzburzonymi włosami. Nie chciał jej opuszczać. Zaskoczony uświadomił sobie, że nigdy nie chciał jej opuszczać.
Chciał mieć prawo do spędzania całych nocy i dni w jej łóżku, jeśli tylko tego zechce. Chciał towarzyszyć jej na przyjęciu wydawanym przez hrabinę tego wieczoru i pokazać całemu światu, że należy do niego.
– Och, Davidzie – wyszeptał. – Co ja zrobiłem?
David oddał ją kiedyś pod jego opiekę. Czy po wszystkich tych latach dobrowolnego wygnania nadal uznałby go za godnego takiej nagrody? Justin wiedział, że gdyby jego przyjaciel jeszcze żył, on gotów byłby paść do jego stóp i błagać o rękę Emily.
Delikatnie odgarnął do tyłu jej włosy i ucałował ją w czoło, nim wstał z łóżka. Kiedy zaprotestowała głośnym pomrukiem, wsunął w jej ramiona grubą poduszkę. Emily przytuliła ją mocno i westchnęła z ukontentowaniem.
Omijając odłamki szkła pozostałe po nocnej katastrofie, ubrał się pospiesznie w obawie, że może osłabnąć w swym postanowieniu. Ciekaw był, co zrobiliby jego służący, gdyby po prostu zadzwonił po nich i zamówił śniadanie do łóżka dla siebie i dla swojej podopiecznej. Uśmiechnął się na samą myśl.
Uśmiech zniknął z jego ust, gdy otworzył drzwi i ujrzał matkę. Księżna stała oparta o przeciwległą ścianę i trzymała ręce skrzyżowane na piersiach.
30
Obawiam się jednak, że w naszym raju zamieszkał wąż, gotów do zdradliwego ataku...
Olivia Connor w koszuli nocnej i miękkich pantoflach prezentowała się równie godnie i groźnie jak w pancerzu balowej sukni i tiurniury. Justin sięgnął za siebie i zamknął cicho drzwi pokoju Emily.
Spojrzał prosto w oczy matki, próbując zignorować rumieniec, który wypływał mu na policzki. Zmusił się do kwaśnego uśmiechu.
– Dlaczego czuję się tak, jakbym miał sześć lat i został przyłapany na podkradaniu ciastek ze słoika Gracie?
Jej stalowe spojrzenie przesunęło się powoli po jego rozpiętej koszuli i pomiętych spodniach.
– Zdaje się, że zostałeś przyłapany na podkradaniu czegoś znacznie cenniejszego.
Zebrawszy resztki godności, oparł się plecami o drzwi i skrzyżował ręce na piersiach, celowo naśladując jej pozę.
– Uznany za winnego. Więc co zamierzasz z tym zrobić? Znów mnie wydziedziczyć?
– Czyżbyś zapomniał? To ty jesteś teraz księciem. Nie mogę cię wydziedziczyć. Ty możesz odesłać mnie do przytułku dla wdów, jeśli tylko zechcesz.
– Ach, ale to oznaczałoby, że za kulisami czeka już następna księżna.
Matka Justina wskazała głową na drzwi.
– A nie czeka?
Justin zakłopotany przesunął ręką po czole, czując się nagle bardziej jak sześćdziesięcio-, a nie sześciolatek.
– Obawiam się, że nie.
– Tym gorzej. Mielibyście na pewno bardzo ładne dzieci. – Uniosła lekko brew. – To znaczy, jeśli jeszcze ich nie macie.
Justin zmełł w ustach przekleństwo. Odszedł o kilka kroków i stanął z rękami splecionymi z tyłu, odwrócony do niej plecami. Gorycz, którą tak długo spychał na dno duszy, wypłynęła teraz na powierzchnię.
– Nigdy dotąd nie interesowałaś się tym, co czuję. Dlaczego teraz miałbym ci się zwierzać?
Jej głos pozbawiony był żalu nad samą sobą.
– Nie łudzę się, że to zrobisz. Wiem, kim byłam. Dobrą żoną i podłą matką.
Justin odwrócił się do niej, zaskoczony tym szczerym wyznaniem.
– Czy zadawałeś sobie kiedykolwiek pytanie, dlaczego twój ojciec był dla ciebie taki surowy? – spytała.
Justin wbił spojrzenie w podłogę.
– Każdego dnia. I zawsze znajdowałem tę samą odpowiedź. Coś było ze mną nie tak.
Księżna pokręciła głową.
– Z tobą wszystko było w porządku. I może dlatego był zaślepiony zazdrością. – Justin spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Frank Connor nie zawsze był taki, jakiego znałeś. Nie pragnął tytułu ani majątku bardziej niż ty. Te przywileje były niczym kotwica uwiązana wokół jego szyi i ciągnąca go w dół. Pragnął pływać po oceanach na pięknych żaglowcach, odkrywać nowe lądy. Nie miał jednak twojej siły charakteru. Nie miał dość odwagi, by po prostu odejść.
Justin stał nieruchomo, targany sprzecznymi uczuciami, kiedy księżna podeszła do niego.
– To właśnie ucieczka od własnych marzeń i pragnień uczyniła z twego ojca zgorzkniałego, surowego człowieka.
– Stanęła na palcach i ucałowała go w policzek, wypełniając jego nozdrza dawno zapomnianym zapachem lilii i kamfory. – Bacz, byś nie popełnił tego samego błędu, synu.
Justin został sam, wpatrzony w pustkę. Być może jego marka miała rację. Być może nadszedł już czas, by pogrzebać upiory przeszłości i pozwolić Davidowi spoczywać w pokoju. Być może nadszedł już czas, by Emily i on cieszyli się sobą nie tylko nocą, ukradkiem, ale i w pełnym świetle dnia.
Emily wręczyła płaszcz lokajowi i wkroczyła wraz z Lily do holu ogromnego domu hrabiny Guermond. Salon urządzony był w stylu antycznym. Wzdłuż ścian ciągnął się szereg zgrabnych kolumn doryckich. W rogu pomieszczenia grał cicho kwartet smyczkowy. Tren sukni Emily zamiatał marmurową podłogę, kiedy szła w stronę rozplotkowanego tłumu.
Kandelabry skrzyły się w blasku zimowego słońca, które wpadało do salonu przez wielkie, wysokie okna. Po tygodniach spędzonych w ponurych, pseudogotyckich wnętrzach Grymwilde Emily była zachwycona tym widokiem.
Kiedy Lily odeszła z jakąś przyjaciółką i zostawiła ją samą, Emily obejrzała się przez ramię w nadziei, że zobaczy Justina. Towarzyszył im podczas podróży, jadąc obok powozu na pięknym gniadoszu – prezentował się naprawdę wspaniale w swym cylindrze i szarym płaszczu. Przez cały dzień wydawał się dziwnie podekscytowany, jego złote oczy płonęły niezwykłym blaskiem. To popołudnie miało być dla nich słodką męczarnią. Nie śmieli nawet tańczyć ze sobą, by nie zdradzić łączącego ich uczucia. Lecz później, rozmyślała Emily, w cichej, słodkiej porze nocy, kiedy reszta świata pogrąży się we śnie, ich cierpliwość zostanie nagrodzona. Jej policzki spłonęły rumieńcem na tę myśl. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek zadurzy się tak beznadziejnie w mężczyźnie? Zwłaszcza w tym mężczyźnie.
– Emily, och, Emily, kochanie, to ty? – Emily skuliła się odruchowo, słysząc głos Cecille. Jej dawna nieprzyjaciółka objęta ją w serdecznym uścisku. – Obiecałam Henry'emu, że tu będziesz. Biedak po prostu nie może się doczekać, kiedy z tobą zatańczy. Emily próbowała wyrwać się z jej uścisku.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Mój karnet jest już pełny.
– Jak może być pełny, skoro dopiero co przyszłaś? Nie ruszaj się stąd, a ja go zaraz przyprowadzę.
Gdy tylko Cecille zniknęła jej z oczu, Emily znalazła sobie jakąś bezpieczną kryjówkę i zaczęła pospiesznie wypisywać fikcyjne nazwiska w swoim karneciku.
– Ejże, panienko, czy myśmy się już nie spotkali? Podniosła głowę i ujrzała postawnego mężczyznę, który przyglądał jej się przez pęknięty monokl. Obleciał ją zimny strach.
– Obawiam się, że to jakaś pomyłka, sir. – Cofnęła się o krok.
– Głowę bym dał, że gdzieś już się spotkaliśmy – nie ustępował mężczyzna. – Wygląda pani dziwnie znajomo. – Jego lubieżne spojrzenie ześliznęło się na jej dekolt. – Może było to na przyjęciu karcianym u hrabiego w zeszłym tygodniu?
– Nie sądzę. – Emily odetchnęła z ulgą, ujrzawszy Justina kroczącego przez tłum. Uśmiechając się szelmowsko, zarzuciła ręce na szyję dżentelmena. – Ach, wujek George! – Skinęła ręką na Justina i zawołała głosem, który niósł się przez całą salę. – Proszę spojrzeć, Książęca Mość, to jeden z najlepszych przyjaciół mojego papy, kochany wuj George! Pamięta go pan, prawda? Uwielbiał kołysać mnie na kolanie.
Justin być może tego nie pamiętał, ale wuj George najwyraźniej zaczął sobie przypominać. Zbladł jak ściana, kiedy książę Winthrop ruszył w jego stronę. Kilka osób spojrzało na niego z zaciekawieniem.
– O nie, moja droga – wyjąkał. – Przykro mi, ale musiała mnie pani z kimś pomylić. Nie znam nikogo o imieniu George. Ja nazywam się Harry. To znaczy Alfred.
– Och, żartuje pan sobie ze mnie! – zawołała Emily, kiedy Justin stanął obok nich. – Podobieństwo jest uderzające. – Pochwyciła go za tłuste policzki i odwróciła jego twarz ku Justinowi. – Mogłabym przysiąc, że to stary wuj George. Zdumiewające podobieństwo, prawda, Książęca Mość?
Justin, któremu Emily zdążyła już opowiedzieć o swoich przygodach w domu pani Rosę, pogładził się po brodzie.
– Rzeczywiście, zdumiewające. Jest pan pewien, że nie ma pan brata bliźniaka?
– Tak. Nie. Nie wiem. Może mam. Moja matka nigdy nie wyrażała się jasno w tej kwestii. Państwo wybaczą, ale muszę już iść. – Wuj George-Harry-Alfred wyzwolił się niezdarnie z objęć Emily i uciekł do foyer, mijając zdumionego lokaja, który chciał podać mu jego płaszcz i laskę.
Emily krztusiła się tłumionym śmiechem. Spojrzenie Justina ogrzewało ją równie skutecznie jak dotyk jego dłoni. Jej serce zatrzepotało.
– Wyglądasz ślicznie – oznajmił.
Pochyliła głowę, dziwnie onieśmielona. Czasem trudno jej było utożsamiać tego eleganckiego, dostojnego dżentelmena z pełnym fantazji satyrem, który kochał się z nią co noc.
– Ty też.
– Zatańczysz ze mną? – spytał dziwnie poważnym tonem.
– Ale co pomyślą inni? – Po raz pierwszy w życiu Emily przejmowała się opinią innych ludzi. Teraz musiała dbać o reputację Justina.
– Pomyślą, że bogaty, szalony książę znalazł wreszcie kobietę dość lekkomyślną, by go poślubić.
Emily odwróciła głowę, pełna nieoczekiwanego szczęścia. Justin ją chciał. Nie tylko na kilka godzin przyjemności kradzionej nocą. Chciał ją na zawsze.
– Ale to będzie skandal – wyszeptała. – Jesteś moim opiekunem. Mieszkam pod twoim dachem od miesiąca. Nigdy tego nie zaakceptują.
– Więc niech idą sobie do diabła, a ja zabiorę moją narzeczoną do Nowej Zelandii i tam wezmę z nią maoryski ślub. – Odczekał chwilę, potem spytał na pozór beztroskim tonem: – Jak myślisz, czy Cecille wybaczy nam, jeśli ogłosimy nasze zaręczyny na jej przyjęciu? Emily uśmiechnęła się przez łzy.
– Cóż, skoro wybaczyła mi, że wsadziłam jej do buta martwą mysz...
Justin wziął ją w ramiona, ignorując zaciekawione spojrzenia.
– Przestań już płakać. Penfeld z pewnością nigdy by ci nie wybaczył, gdybyś wypłukała cały krochmal z mojego gorsu. – Podał jej chusteczkę. – No już. Dobra dziewczynka. Lepiej? – Kiedy skinęła głową, dodał: – Bierzmy się więc do dzieła. Stawiałaś już czoło kanibalom i smokom. Z pewnością nie pozwolisz się zastraszyć kilku matronom i nadętym snobom. – Emily ponownie skinęła głową, tym razem energiczniej. – Cóż, muszę przyznać, że i ja trochę się ich boję, ale nic na to nie poradzimy. Jeśli zrobią się nieprzyjemne, wezwę na pomoc matkę.
Kiedy prowadził ją na środek sali, gdzie pierwsze pary wirowały już w tańcu, onieśmielona Emily tuliła się do jego boku. Na razie jednak nikt nie zwracał na nich uwagi, wszyscy patrzyli bowiem w stronę holu, gdzie pojawił się jakiś nowy gość. Przez salę przebiegł pomruk zaciekawienia.
Gdy przybyły wszedł do salonu, Emily jęknęła głośno.
– O Boże! Czy hrabina i pani Rosę obracają się w tych samych kręgach towarzyskich?
Poczuła, jak ramię Justina sztywnieje nagle. Spojrzawszy na niego, zobaczyła, że z twarzy odpłynęła mu cała krew, był blady jak ściana.
Zaniepokojona ścisnęła mocniej jego rękę.
– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Odsunął się od niej i stał w całkowitym bezruchu, wpatrzony w jeden punkt. Emily próbowała odszukać wzrokiem przyczynę jego dziwnego zachowania, widziała jednak tylko przystojnego dżentelmena, którego spotkała w parku, a później w domu pani Rosę. Jak zawsze nienagannie ubrany, przechodził od grupki do grupki, rozsyłając uśmiechy i rzucając dowcipne uwagi. W smukłych palcach trzymał lampkę szampana. Zewsząd odprowadzały go pełne podziwu spojrzenia.
– Jest niezwykle przystojny, prawda? – Emily drgnęła, gdy nagle pojawiła się obok nich Cecille. Jej sceniczny szept przestraszyłby nawet głuchego. – Wszystkie dziewczęta są nim zachwycone. Jest Włochem, a wiesz, co mówią o Włochach – zachichotała. – I do tego milionerem. Podobno zbił ogromną fortunę na złocie.
Kiedy nieznajomy zatrzymał się w pobliżu, by ucałować dłoń jakiejś spłonionej damy, Cecille dojrzała swoją szansę. Podbiegła do niego, pochwyciła za ramię i przyciągnęła do Emily. Justin i śniady dżentelmen stanęli twarzą w twarz.
Cecille zaczęła:
– Wasza Książęca Mość, Emily, chciałam przedstawić wam...
– Witaj, Justinie – przerwał jej nieznajomy. Mówił płynną angielszczyzną, w której pobrzmiewał jednak obcy akcent. Uśmiechając się, podniósł kieliszek i pociągnął łyk szampana.
– Witaj, Nicky – odparł Justin. Potem uniósł rękę i wymierzył nieznajomemu potężny cios, posyłając go na najbliższą kolumnę.
Opryskana szampanem i oszołomiona Cecille dokończyła automatycznie:
– .. .nowego i drogiego przyjaciela mamy, pana Nicholasa Saleriego.
31
Być może nadejdą kiedyś czasy, gdy będziesz musiała stawiać czoło życiu bez mej miłości...
Emily zachwiała się. Cecille pochwyciła ją, nim upadła na – podłogę. Zaszokowany tłum patrzył na nich w milczeniu.
Nicholas usiadł powoli, opierając się plecami o kolumnę. Krew zbryzgała jego śnieżnobiałą koszulę i sączyła się wciąż z kącika ust. Pojedynczy kosmyk ciemnych włosów opadł mu na czoło. Odgarnął go do tyłu, szybko odzyskując pewność siebie.
Odprawił machnięciem ręki lokajów, którzy spieszyli mu na pomoc, i powoli podniósł się na równe nogi.
– Ja też się cieszę, że znów cię widzę, Justinie. Chwiejąc się lekko, złożył ukłon Emily i podniósł jej bezwładną dłoń do ust.
– Bardzo mi miło, panno Scarborough. Ma pani oczy ojca. Emily patrzyła na swą rękę, oszołomiona. Jego krew splamiła jej palce. Wytarła je niezdarnie o spódnicę, zostawiając na niej brzydką plamę.
– Zabieraj od niej te plugawe łapska – warknął Justin, postępując w jego stronę.
Lokaje cofnęli się o krok, przerażeni zarówno ostatnim postępkiem szalonego księcia, jak i jego reputacją.
Nicholas wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł nią usta. Spojrzał z odrazą na zakrwawioną tkaninę i rzucił ją roztrzęsionej służącej.
Potem uśmiechnął się protekcjonalnie do Emily.
– Musi pani wybaczyć mojemu staremu przyjacielowi, panno Scarborough. Powinienem był spodziewać się takiego powitania. Wyrzuty sumienia mają czasami bardzo silny wpływ na ludzki umysł. Śmiem twierdzić, że Justin stał się niezrównoważony, odkąd zamordował pani ojca.
Tłum zafalował, zdumiony.
– O czym pan mówi?! – zawołała Emily. – Czy pan zupełnie oszalał? – Pochwyciła Justina za klapy surduta. Wciąż były wilgotne od jej łez, łez radości. Wbiła spojrzenie w jego twarz. – O czym mówi ten człowiek? To absurd. Powiedz mu, żeby przestał wygadywać bzdury.
Justin patrzył prosto przed siebie. Emily potrząsnęła nim z całej siły. Jej głos nabrał histerycznych tonów, niósł się przez całą salę:
– Powiedz mu, Justinie! Powiedz mu to natychmiast! Powiedz im wszystkim, że nie zabiłeś mojego taty!
Wreszcie spojrzał na nią, a jego oczy wypełnione były takim żalem i smutkiem, że zapragnęła umrzeć natychmiast w jego ramionach. Delikatnie odsunął jej dłonie od siebie i ruszył do wyjścia. W tłumie rozległy się pomruki i okrzyki zdumienia, lecz Emily nie słyszała nic prócz bezlitosnego ryku morza.
Znalazła go w szklarni Grymwilde. Popołudniowe słońce przeświecało przez zamarznięte szyby, okrywając kamienną ścieżkę bursztynową poświatą. Wśród egzotycznych kwiatów i winorośli szemrała cicho mała fontanna. Justin siedział na jej brzegu i powoli obierał z płatków zimową różę. U jego stóp leżało już kilkadziesiąt szkarłatnych płatków.
Wilgotne gorąco ogrodu zimowego przykleiło koszulę do jego ramion i zamieniło włosy na karku w chłopięce loczki. Emily dopiero teraz zauważyła, jak bardzo urosły, odkąd ściął je ostatnio.
Usiadła na kamiennej ławce obok niego i wygładziła poplamioną krwią suknię. Kolejny płatek wypadł z jego palców.
Emily patrzyła zahipnotyzowana wdziękiem jego pięknych dłoni. Dłoni mordercy.
Podniósł głowę, ona zaś zrozumiała, że jego oczy nie widzą lśniących liści aspidistrii, lecz zalaną blaskiem księżyca plażę. Jego uszy, podobnie jak jej, słyszały nie szmer fontanny, lecz ryk morza.
Głos miał dziwnie płaski, beznamiętny.
– Nicky nie wracał już prawie od tygodnia, nim zacząłem go szukać. Na początku nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. Nie po raz pierwszy znikał na dłuższy czas bez słowa wyjaśnienia. Lecz wtedy zaczęły docierać do nas pierwsze pogłoski o konflikcie między Maorysami i białymi.
Jedynym śladem, jaki udało mi się znaleźć, był zakrwawiony płaszcz Nicky'ego. Maorysi zastawili na mnie pułapkę o kilometr od naszego obozu. Uciekałem, by ratować życie. Ci Maorysi byli zupełnie inni od tych, których poznałaś na Wyspie Północnej. To byli Hauhaus – fanatyczne plemię, nienawidzące wszystkich białych. W imię swej religii traktowali jeńców w straszliwy sposób, robili z nimi rzeczy, o których wolałbym nie mówić.
Emily splotła dłonie na kolanach, by nie ulec pokusie i nie dotknąć go.
– Opróżniłem pistolet niemal ze wszystkich kul, zostawiłem tylko jedną. – Roześmiał się ponuro. – Zachowałem ją dla siebie na wypadek, gdyby mnie złapali. Nim dobiegłem do plaży, nie słyszałem już ich pościgu. Zobaczyłem, że w namiocie pali się lampka, i wiedziałem, że David czeka na mnie. Gdyby tylko udało nam się zepchnąć łódź na wodę, uszlibyśmy z życiem. Bóg wie, że Maorysi z Hauhaus nie zostawili nam nic więcej. – Pochylił głowę. – Schowałem się za krzakiem i czekałem tam przez dłuższy czas. Bałem się wyjść na otwartą przestrzeń plaży. Ale potem pomyślałem o tobie.
Emily przesunęła czubkami palców po powierzchni wody w basenie fontanny.
– Pomyślałem o tym, jak David sprzedał swoje ulubione rękawiczki, by wysłać ci kawałek polerowanego bursztynu.
To dodało mi odwagi. Przebiegłem przez plażę i wpadłem do namiotu, prosto w ramiona Davida.
„Mój Boże, chłopcze, co się stało? – wybuchnął. – Co z Nickym? Czy jest gorzej, niż przypuszczaliśmy?"
Najpierw nie mogłem go przekonać. Był zaszokowany. Nie mógł uwierzyć, że wszystko przepadło – Nicky, złoto, twoje dziedzictwo. Musiałem nim potrząsnąć, krzyczeć na niego.
„Do diabła, Davidzie! Nie ma na to czasu. Musimy spuścić łódź na wodę. To nasza jedyna szansa!"
Łza stoczyła się po policzku Emily.
– Ciągnąłem go przez plażę, do łodzi. Ale on wyrwał mi się i pobiegł z powrotem do namiotu. Nigdy nie czułem się równie samotny jak w tamtej chwili. Jakbym był jedynym żywym człowiekiem. Jedynym białym człowiekiem.
Potem ich usłyszałem. Wybiegli z lasu i rzucili się na namiot niczym horda wytatuowanych pająków. Zacząłem krzyczeć, by ostrzec Davida, i pobiegłem w stronę namiotu. Nim tam dotarłem, Maorysi wyciągnęli go na zewnątrz za ręce i nogi. Walczył z nimi do upadłego. Potem zaczął wołać coś do mnie, ale oni wszyscy wrzeszczeli, i nie mogłem go zrozumieć.
Emily wpatrywała się w profil Justina, zafascynowana jego posępną czystością.
– Wymachiwałem pistoletem, nie wiedząc, do kogo strzelać. Było ich zbyt wielu, a ja miałem tylko jedną kulę. Wtedy zrozumiałem, co do mnie mówi. O co mnie prosi.
„Zastrzel mnie! Na miłość boską, Justinie, zastrzel mnie!"
– Przeklinał, wył i błagał. A ja stałem skamieniały i szlochałem tak bardzo, że nie mogłem nawet wymierzyć. W końcu zaczęli wciągać go w krzaki. – Opuścił głowę na piersi. – Więc go zastrzeliłem.
Emily zamknęła oczy i wzdrygnęła się, jakby słysząc echo eksplozji. Ostry zapach prochu wypełnił jej nozdrza. Potem zarówno na plaży, jak i w szklarni zapadła całkowita cisza. Cisza, która na zawsze ich ze sobą łączyła. Cisza, która na zawsze ich rozdzielała.
– Kiedy zawisł bezwładnie na ich rękach, Maorysi ucichli. Patrzyli na mnie. Wtedy zrozumiałem, że przyszli po mnie. Zacząłem ich wyzywać, prowokować.
„Chodźcie tutaj! Chodźcie po mnie, sukinsyny! Na co czekacie, do cholery?"
Wtedy zostawili Davida i zniknęli w lesie. To było w tym wszystkim najgorsze. To, że nie wrócili po mnie i nie zabili mnie.
Kiedy wziąłem Davida w ramiona, z jego palców wciąż zwieszał się złoty łańcuch. Nie puścił go nawet wtedy, gdy walczył z Maorysami. Zrozumiałem wtedy, po co wrócił do namiotu. Po zegarek – zegarek z twoim portretem.
Emily wstała. Nie mogła już tego dłużej znieść.
Justin poczekał, aż stanie przy drzwiach, położy dłoń na kryształowej gałce.
– Emily?
Spojrzał jej prosto w oczy, jego złote spojrzenie było bardziej palące niż słońce.
– Zawsze pamiętaj o jednym. Nigdy cię nie okłamałem. Emily uniosła sztywno głowę, by ukryć drżenie.
– Ani nie powiedziałeś mi prawdy – odparła cicho. Kiedy zamykała drzwi dojrzała jeszcze, jak z jego nieruchomych dłoni opada ostatni szkarłatny płatek.
Justin przekradał się przez uśpiony dom w absolutnej ciszy. Wiedział, po których deskach nie stąpać, które stoliki zastawione drobiazgami omijać. Gruby dywan tłumił jego kroki. Zegar na parterze wybił drugą.
Czul się tak, jakby trafił do jednego ze swych koszmarów. Szedł przez długi mroczny korytarz zakończony drzwiami, które oddalały się od niego, w miarę jak stawiał kolejne kroki. Bał się, że nigdy do nich nie dojdzie.
W końcu jednak dotarł na miejsce. Wytarł spocone dłonie o spodnie i sięgnął do gałki. Nigdy dotąd nie zauważył, jaka jest zimna. Zdawało się, że przeraźliwy chłód przepływa po jego ramieniu i sięga aż do serca. Zmusił jednak sztywne palce do ruchu. Gałka przekręciła się o ćwierć obrotu i zatrzymała. Nacisnął mocniej. Nic.
– Emily? – wyszeptał chrapliwie. – Emily, proszę...
Jego druga dłoń zacisnęła się w pięść. Rozpacz ogarnęła go czarną jak noc falą. Łudził się dotąd nadzieją, że ciemność może obniżyć straszliwą cenę jego milczenia. Że Emily może się jednak zlitować i wpuścić go do czułego, przebaczającego uścisku swych ramion. Powinien był wiedzieć, że nie może skraść ciałem tego, co powinna była kupić mu prawda. Osaczyły go znów bolesne obrazy z przeszłości. Czy mógłby kochać ją bardziej, gdyby wiedział, że będzie to ich ostatnia noc?
Tuliłby ją, po prostu trzymałby ją w ramionach przez całą noc, zapamiętując kształt jej twarzy, dotyk jej włosów, aromat jej skóry, zachowując te wspomnienia na wszystkie zimne i samotne noce, którymi miało być wypełnione jego życie.
– Żegnaj, moja miłości – wyszeptał. Przycisnął otwartą dłoń do mahoniowych drzwi i pochylił głowę, przyjmując okrutny wyrok losu.
Emily kuliła się przy drzwiach, z kolanami podciągniętymi pod brodę, wsłuchana w oddalające się kroki Justina. Odgarnęła włosy z twarzy, a potem przycisnęła drżące dłonie do skroni, jakby mogła w ten sposób zagłuszyć szepty duchów w jej głowie.
„On cię nie chce. Nikt cię nie chce". „Powiedziałem, że cię nie lubię. Nigdy nie powiedziałem, że cię nie kocham", „...odkąd zamordował pani ojca". „Wrócę po ciebie. Przysięgam". „Zaufaj mi". „Zastrzel mnie".
Kołysała się z boku na bok w cichej męczarni. Łzy ciekły jej po policzkach. Jeden po drugim duchy przeszłości ukazywały się w jej głowie niczym portrety utrwalone w pamięci. Doreen wpycha jej w rękę wiadro z węglem, poganiają. Usta Nicholasa wykrzywione w drwiącym uśmiechu. Justin wychodzi z morza, wiatr targa jego włosami, krople wody lśnią niczym perły na jego brązowej skórze. Tata przyklęka przed nią, by zapiąć jej płaszczyk i poprawić czapkę, nim pozwoli jej wyjść na zewnątrz i bawić się w śniegu.
Lecz te duchy nie były jeszcze najgorsze. Teraz prześladował ją obraz dziecka. Dziewczynka tańczyła radośnie w ciemnym pokoju, księżyc oblewał łagodną poświatą jej koronkową suknię. Zatrzymała się i pochyliła, by zajrzeć w twarz Emily. Jej oczy wypełnione były współczuciem, jakby nie mogła zrozumieć, że ktoś może aż tak bardzo cierpieć.
Emily rozpoznała ją wreszcie. To była dziewczynka, którą mogła stać się ona sama, gdyby jej ojciec nie zginął z ręki jej kochanka. Ufna, kochająca, przekonana, że świat to cudowne miejsce wypełnione ludźmi o dobrym sercu. Pełna wiary, że kiedyś przyjdzie do niej mężczyzna równie miły i przystojny jak jej ojciec, mężczyzna, który będzie ją kochał na zawsze.
Właśnie to dziecko obudził Justin swą miłością, to dziecko zranił swym milczeniem. Kobieta, którą mogło się stać, być może znalazłaby dość siły, by mu przebaczyć. Ta kobieta wolna byłaby od żalu i cynizmu, wolna od rozgoryczenia, które wypełniało teraz duszę Emily i które zamieniało ich miłość w ruinę.
Sięgnęła drżącą dłonią ku twarzy dziewczynki. Ta jednak zniknęła bez pożegnania, zostawiając Emily w całkowitej ciemności.
32
Jeśli będziesz kiedyś patrzeć w przeszłość, proszę, nie myśl o mnie źle...
Późnym rankiem następnego dnia Penfeld zapukał do drzwi Emily.
– Jego Książęca Wysokość życzy sobie, by stawiła się pani w jego gabinecie – oświadczył.
Czy to głos lokaja był dziwnie wzruszony, czy też wyobraźnia płatała jej figle – zastanawiała się Emily.
– Proszę powiedzieć Jego Książęcej Wysokości, że postaram się jak najszybciej spełnić jego życzenie – odparła.
Ubierając się, wyjrzała za okno. Ten sam służący, który krył się w krzakach przez cały poranek, wciąż tam stał, pogwizdując cicho i wpatrując się w nagie gałęzie z takim napięciem, jakby zależało od tego jego życie. Emily wzięła do ręki dzbanek, uchyliła okno i wylała strumień wody prosto na jego głowę.
– Do jasnej cholery! – parskał wściekły lokaj, otrząsając się jak pies. – Co, u diabła...
– Witaj, Jasonie! – zawołała Emily. – Bardzo cię przepraszam. Nie wiedziałam, że tu jesteś.
Jason podniósł wzrok ku oknu; na jego piegowatym obliczu pojawił się pełen zakłopotania uśmiech.
– Nic się nie stało, panno Emily. Sprawdzałem właśnie, czy na różach nie ma... eee...
– Mszyc? – podsunęła Emily.
– O właśnie, mszyc – przytaknął ochoczo. – W zeszłym roku było strasznie dużo tego paskudztwa.
– Dobrze, że znalazłam cię tu, zanim opróżniłam nocnik – oświadczyła Emily pogodnie i zaniknęła okno.
Kiedy wyjrzała ponownie, przemoknięty Jason obserwował jej okno z bezpiecznej odległości. Gdy otworzyła drzwi, zobaczyła Penfelda stojącego sztywno pod przeciwległą ścianą.
– Chciałem panienkę odprowadzić – wyjaśnił.
Emily pociągnęła go lekko za nakrochmalony kołnierzyk.
– Widzę, że w dzisiejszych czasach służba więzienna naprawdę dba o siebie.
Penfeld zbył milczeniem jej zaczepkę i sprowadził na parter, do gabinetu Justina. Emily wmaszerowała tam żołnierskim krokiem i stanęła na baczność przed masywnym biurkiem swego opiekuna. Zerknął na nią znad okularów i powrócił do pisania.
Jego pióro pokrywało kolejnymi cyframi i słowami białą stronicę księgi rachunkowej.
– Mam nadzieję, że po naszej wczorajszej rozmowie rozumiesz lepiej, dlaczego nie mogłem wcześniej spotkać się z tobą osobiście.
– O tak, rozumiem doskonale. Wolałeś pozostać w Nowej Zelandii, użalać się nad sobą i biczować wyrzutami sumienia. Nie chciałabym pozbawiać cię tej żałosnej rozrywki.
Dłoń Justina znieruchomiała, po chwili podniósł na nią wzrok. Choć Emily wyglądała niezwykle kusząco w kremowej sukni i włosach przystrojonych wstążkami, jej zdeterminowana postawa mówiła mu, że nie może liczyć na łaskę.
Powoli odłożył pióro.
– Wiem, że nie mam prawa o nic cię prosić, ale potrzebuję twojej pomocy.
Pochyliła się nad biurkiem.
– Chodzi o cerowanie? Rozdarłeś sobie włosiennicę? Justin zerwał się z krzesła i uderzył otwartymi dłońmi w biurko.
– Nie. Mój bat jest za krótki i nie mogę sięgnąć sobie do pleców. Ale to nie powinno stanowić problemu, dopóki ty będziesz smagać mnie swoim jadowitym językiem.
Stał tak blisko niej, że mógł policzyć wszystkie piegi na jej nosie. Złośliwy błysk w jej oczach budził w nim zaskakujące emocje. Nigdy by nie przypuszczał, że będzie czuł do niej gniew. Był zdumiony jego ożywczą mocą. Opadł z powrotem na krzesło.
– Chcę, byś pomogła mi dopaść Nicky'ego. Tylko w jednym wypadku mógł wiedzieć, że to ja zabiłem twojego ojca. Był tam. Widział to wszystko. Nasłał na nas tubylców, sądząc, że obaj zginiemy, a potem przejął całą kopalnię dla siebie.
Emily oparła się biodrem o blat biurka i podniosła szklany przycisk do papieru, bawiąc się nim od niechcenia.
– Czarujący osobnik. A ty myślałeś, że w Nowej Zelandii nie ma węży.
– Być może powinienem był staranniej dobierać przyjaciół. Emily odłożyła przycisk.
– Być może mój ojciec też powinien był to robić. Justin odpowiedział na tę zaczepkę tylko ponurym spojrzeniem.
– Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że Nicky planował to od samego początku. To on zwrócił uwagę na Davida, kiedy ten przyszedł do gospody, w której grałem. To on wypytywał o niego, aż dowiedział się, że odziedziczył majątek i chce go zainwestować. – Justin odchylił się na oparcie krzesła. – Zdążyłem już zgromadzić trochę informacji. Wygląda na to, że nasz drogi przyjaciel dzielił czas między zarządzanie swym złotym imperium na Wyspie Południowej a podróżami po Europie. Bywał we Włoszech, Francji, Hiszpanii, wszędzie tam, gdzie ludzie jego pokroju wydają swoje brudne pieniądze.
– Ale dlaczego wrócił teraz do Anglii? Justin spojrzał jej prosto w oczy.
– Z tego samego powodu co ja. Dla ciebie. Emily zmarszczyła brwi.
– Dla mnie?
– Podobnie jak ja, Nicky myślał, że jesteś jeszcze małym dzieckiem, kiedy umarł twój ojciec. Podejrzewam, że celowo zwlekał z przyjazdem, czekając, aż córka Davida podrośnie na tyle, by zacząć zadawać pytania. Myślę, że wrócił do Anglii, by chronić swój majątek.
Emily zadrżała. Teraz, gdy Nicholas przekonał się, że nie jest dzieckiem, lecz dorosłą kobietą, stanowiła dla niego tym większe zagrożenie. Była nie tylko dość dorosła, by zadawać pytania; była dość dorosła, by przejąć majątek swego ojca. Co stałoby się z nią tamtej nocy u pani Rosę, gdyby nie interwencja Justina?
– A co z tobą? – spytała. – Dlaczego nie zabił cię w Nowej Zelandii, kiedy miał do tego okazję?
Justin zacisnął mocniej zęby, przypomniawszy sobie wszystkie te lata, które spędził na opłakiwaniu Nicky'ego i Davida.
– Jestem pewien, że początkowo zamierzał to zrobić, i w pewnym sensie zrobił. Tylko jego przewrotne poczucie humoru powstrzymało go przed fizycznym aktem morderstwa. Nie sądzę, by była to litość, jego czarna dusza nie zna takiego uczucia. – Drwiący uśmiech wykrzywił usta. – Musiał być naprawdę wściekły, kiedy dowiedział się, że wróciłem do Anglii, a zapewne jeszcze większym ciosem była dla niego wiadomość, że córka Davida jest już dorosłą kobietą.
– Trzeba przyznać, że przyjął to z godnością. Justin parsknął.
– O tak, on to potrafi. Nawet kiedy nie mieliśmy złamanego szeląga, Nicky wydawał pieniądze na ubrania zamiast na jedzenie. Ale postaram się wyskubać mu trochę tych eleganckich piórek.
– Chciałbyś to zrobić osobiście, prawda?
– Chciałbym zobaczyć, jak obdzierają go ze skóry i wrzucają do kotła. Dlatego właśnie zaprosiłem go na dzisiejsze popołudnie.
Emily wyprostowała się.
– Czyś ty oszalał?!
– Otóż to, oszalałem. – Ponownie wstał z krzesła. – A przynajmniej chcę, by Nicholas nabrał takiego właśnie przekonania. Musimy uśpić jego czujność i sprawić, by uwierzył, że żadne z nas nie stanowi dla niego zagrożenia. Ja mogę wykorzystać moją reputację szaleńca, którą potwierdza każda okazja, kiedy pokazujemy się razem publicznie. Widział już, jak biję się z osiłkami w burdelu, wynoszę cię na ramieniu niczym barbarzyńca i rozbijam mu wargę na przyjęciu u hrabiny.
Justin mógłby przysiąc, że dojrzał w oczach Emily iskierkę rozbawienia.
– Co właściwie miałabym robić? – spytała.
Mógłby odpowiedzieć na to pytanie na tysiąc sposobów, wolał je jednak przemilczeć. Zebrawszy się na odwagę, ujął mocno jej dłonie i powiedział:
– Musisz udawać naiwną i niewinną istotę, która chce poznać prawdę o śmierci swego ojca.
Emily spojrzała na ich złączone ręce. Gorzki uśmiech wykrzywił jej usta.
– Niewinną? Cóż, nie będzie to łatwe.
Justin wypuścił jej dłonie i pochylił się, udając, że szuka czegoś w swoich dokumentach.
– Musisz obiecać mi jedną rzecz. Nigdy nie będziesz widywać się z nim poza tym domem.
– Dlaczego nie? Boisz się, że pozbawi mnie cnoty?
Ręce Justina zadrżały, plik kartek posypał się na podłogę. Emily podeszła do okna, jakby zrozumiawszy, że posunęła się za daleko.
– Nie możesz zapominać, że ten człowiek jest bardzo niebezpieczny. – Wyszedł zza biurka i przemówił spokojniejszym już głosem. – Nadal jestem jego partnerem w interesach, a ty, moja droga, jesteś jedyną spadkobierczynią twego ojca. Tylko my możemy zagrozić jego fortunie, a oboje wiemy, do czego gotów jest się posunąć, by ją chronić.
Wydawało się, że jej skóra chłonie cały blask słońca, jaki wpadał do gabinetu przez wąskie okno. Justin stał za nią nieruchomo. Tak bardzo pragnął odgarnąć jej włosy, pocałować jej delikatny kark. Zacisnął dłonie w pięści, by nie ulec pokusie.
– Nie proszę cię o miłość ani a przyjaźń – dodał cicho. – Proszę cię tylko o sprawiedliwość. – Emily milczała, równie nieodgadniona jak ta przeklęta lalka, którą trzymała u siebie w pokoju. Znów poczuł, jak rośnie w nim ta niebezpieczna mieszanka gniewu i namiętności. Siląc się na beztroski ton, dorzucił: – Pomyśl o tym w ten sposób. Jeśli uda nam się udowodnić jego winę, będziesz milionerką. Nie będziesz mnie już potrzebować.
Odwróciła się i obdarzyła go uśmiechem równie niebezpiecznym jak ostrze noża.
– Zrobię to.
Musnęła go rękawem sukni, kiedy ruszyła do wyjścia. Nim jednak dotarła do drzwi, te otworzyły się same, ukazując oblicze Penfelda.
Emily odwróciła się ponownie do Justina.
– Możesz spokojnie odwołać swoich ludzi. Tym razem nie mam zamiaru uciekać.
– Ani ja – odparł Justin, wkładając ręce do kieszeni i kołysząc się na piętach. – A ty możesz spokojnie zostawić drzwi do swej sypialni otwarte. Nie mam zamiaru iść tam, gdzie mnie nie chcą.
Rumieniec zaróżowił jej policzki. Penfeld odchrząknął. Emily wyszła na korytarz i zatrzasnęła drzwi z taką siłą, że aż zadrżały szklane drzwiczki sekretarzyka.
Justin usiadł przy oknie i uśmiechnął się lekko do siebie. Tylko czas mógł pokazać, czy zdobył sobie właśnie przyjaciela czy też wroga.
Kilka godzin później Emily stała przed lustrem, poprawiając suknię i szczypiąc się w policzki, by wywołać na nich choćby ślad rumieńców. Jej dłonie były zimne jak lód, kiedy wychodziła na spotkanie trzeciego bohatera ponurego dramatu przyjaźni i zdrady, który zaczął się ponad siedem lat temu. Justin wybrał na miejsce tego spotkania salonik we wschodnim skrzydle. Kiedy Emily tam weszła, zrozumiała od razu powody tej decyzji.
Mroczny pokój umeblowany był z ogromnym przepychem. Podłogę zaścielały grube perskie dywany, na których ustawiono ogromne skórzane fotele z rzeźbionymi nogami. Choć w domu było całkiem ciepło, na kominku płonął ogień, co sprawiało, że w salonie panowała trudna do wytrzymania duchota. Palmy rozstawione w rogach pomieszczenia zwiesiły smętnie liście. Emily czuła, że na jej czole pojawiają się pierwsze krople potu.
Nicholas Saleri stał przy drzwiach, w dłoni trzymał laskę o rzeźbionej gałce z kości słoniowej. Emily ledwo go zauważyła. Była zbyt zdumiona przemianą Justina.
Siedział skulony na starym wózku inwalidzkim przy kominku. Nie miał na sobie nic prócz jedwabnej koszuli nocnej i pary wełnianych pończoch. Jego włosy byty zmierzwione, brwi ściągnięte w gniewnym grymasie. Penfeld pochylał się właśnie nad nim i poprawiał mu pled na kolanach.
Emily drgnęła gwałtownie, gdy Nicky ukłonił jej się i podniósł jej dłoń do ust.
– Dzień dobry, panno Scarborough. Muszę przyznać, że to zaproszenie nieco mnie zdumiało. Odwiedziłbym panią wcześniej, ale obawiałem się, że nie zechce mnie pani przyjąć po naszym małym nieporozumieniu.
– Nieporozumieniu?
Pochylił swą przystojną głowę i spojrzał spod rzęs.
– W domu w Mayfair. Wiedząc, że jest pani uczciwą i szlachetną osobą, wyczułem, że została pani wbrew swej woli wplątana w jakąś paskudną intrygę. Znałem tylne wyjście, obawiam się jednak, że źle odczytała pani moje intencje, kiedy chciałem tam panią zaprowadzić.
Emily spojrzała mimowolnie na jego biały fular. Zastanawiała się, jak potoczyłyby się wydarzenia tamtej nocy, gdyby nie interwencja Justina, a właściwie ile czasu minęłoby, nim znaleziono by ją, uduszoną, w parku czy pod mostem.
Przekrzywiła głowę, modląc się w duchu, by wziął rumieniec na jej twarzy za wyraz nieśmiałości, a nie gniewu.
– Rzeczywiście, była to dość niefortunna sytuacja, rezultat pewnej nieprzyjemnej kłótni z moim opiekunem. Nie rozmawiajmy o tym więcej, dobrze? – Emily poprzestała na tym lakonicznym wyjaśnieniu, pozwalając, by Nicholas zastanawiał się, jakie to okoliczności mogły zmusić uczciwą pannę, by szukała schronienia w domu publicznym.
Zerknął nerwowo na Justina i zniżył glos do szeptu.
– Służący Jego Książęcej Mości zasugerował, bym nie zbliżał się do niego przed pani przybyciem. Powiedział, że pani obecność działa nań uspokajająco.
Odzyskując panowanie nad sobą, Emily uśmiechnęła się smutno.
– Niestety, tylko gdy miewa lepsze dni. Wczoraj był właśnie jeden z takich dni. Nie ośmielamy się zbyt często pozwalać mu przebywać w towarzystwie. – Zmusiła się do czułego gestu i musnęła czubkami palców spuchniętą wargę Nicky'ego. – Jestem pewna, że rozumie pan dlaczego.
Z drugiej strony pokoju dobiegł ich groźny pomruk. Emily pospiesznie cofnęła rękę.
– Do diabła, człowieku – warknął Justin, odtrącając pudełko z cygarami, które podsuwał mu Penfeld. – Nie chcę cygara. Chcę moich żołnierzy. – Zmrużył oczy, wpatrując się w mrok. – Ej, kto tam jest? Znam was?
Kiedy Penfeld zbierał porozrzucane cygara, Emily spojrzała przepraszająco na Nicky'ego i podeszła pospiesznie do Justina. Poklepała go uspokajająco po ramieniu.
– No już, już, nie złość się. Twoja Emily jest przy tobie. Justin zacisnął palce na jej nadgarstku, przyciągnął do siebie i zajrzał jej w twarz.
– Kim jesteś, u diabła? – Jego głos podniósł się o oktawę. – Matko, to ty?
Diabelskie iskierki w jego oczach omal nie popsuły całego ich planu. Emily z najwyższym trudem stłumiła chichot.
– Pamiętasz mnie przecież, prawda? Jestem Emily. Córka Davida, Emily.
Jego twarz zapłonęła chłopięcą radością.
– Oczywiście, że cię pamiętam. Emily, moje drogie dziecko.
Złożył gorący pocałunek na jej dłoni. Próbowała się wyrwać, ale nie puścił jej, dopóki nie wsunęła drugiej ręki pod pled i nie uszczypnęła go boleśnie.
Rzuciwszy mu ostrzegawcze spojrzenie, przywołała gestem Nicky'ego.
– Spójrz tylko, kto przyszedł do nas w odwiedziny; Twój stary dobry przyjaciel.
Nicky zbliżył się do nich, zacierając nerwowo dłonie, Justin jednak zignorował jego obecność i pociągnął za suknię Emily.
– Może usiądziesz na chwilę, kochanie? Możemy razem pobawić się żołnierzykami. – Na jego ustach pojawił się triumfalny uśmieszek. – Mój Napoleon bliski był pokonania twojego Wellingtona ostatniego wieczoru.
Emily sięgnęła do tyłu i uderzyła go w dłoń, wciąż z uśmiechem na ustach. Justin jednak pociągnął tylko mocniej. Usłyszała, jak trzeszczą szwy jej sukni, i zmuszona była usiąść na dywanie u jego stóp albo ryzykować utratę ubrania.
Delikatnie przesunął palcami przez jej włosy. Emily poczuła ostrzegawcze mrowienie na skórze.
Nicholas Saleri odchrząknął.
– Może to nie najlepsza pora...
– Brednie! – huknął nagle Justin, omal nie przyprawiając wszystkich o atak serca. Znalazł pod gęstwiną włosów jej wrażliwy kark. Jego palce nacisnęły mocniej, odprawiając kojące czary na jej napiętych mięśniach. Jej skóra płonęła pod jego dotykiem, oddech stał się płytki i szybki.
Justin spojrzał gniewnie na Nicky'ego.
– Kto cię tu wpuścił, do diabła? Jesteś tubylcem? – Opadł w przestrachu na oparcie swego wózka. – Penfeldzie! Rozejrzyj no się po krzakach. Pełno tu tubylców. Czuję ich.
Penfeld posłusznie rozchylił liście najbliższej palmy. Jego okrągła twarz wynurzyła się po drugiej stronie, lśniąca niczym księżyc. Mrugnął porozumiewawczo do Nicky'ego.
– Nie ma tu żadnych dzikusów, sir. Zamknąłem wszystkich w komórce, tak jak obiecałem.
Poddana zaborczej pieszczocie Justina, Emily bez trudu przywołała na twarz wyraz zakłopotania.
– Chyba ma pan rację, sir. To nie jest najlepsza pora. – Podniosła się z dywanu. – Jeśli będziesz miał baczenie na Jego Książęcą Mość, Penfeldzie, ja przejdę się z panem Salerim po ogrodzie.
– Dobra dziewczynka – uśmiechnął się szeroko Justin. – Idź, pobiegaj trochę i pobaw się. Tylko bądź grzeczna.
Emily stłumiła okrzyk zdumienia, kiedy jego dłoń poklepała ją czule po pośladku.
Kiedy wyprowadziła gościa z pokoju, czerwona nie tylko z powodu panującego w nim upału, zrzędliwy głos Justina nabrał mocy krzyku.
– Nie chcę żadnej herbaty, Penfeldzie. Chcę moich żołnierzyków. Przynieś mi ich natychmiast albo wszyscy gorzko zapłaczecie!
Emily wyjęła z szafy pelerynę i wyszła z Nicholasem – ^na spacer po parku. W porównaniu z mroczną duchotą pokoju, chłodne, popołudniowe powietrze wręcz skrzyło się blaskiem. Z południa wiała delikatna bryza, po topniejącej ziemi skakały wesoło strzyżyki, jakby chciały przypomnieć światu, że zima nie będzie trwać wiecznie.
Przez chwilę przechadzali się w milczeniu, wreszcie Nicholas westchnął ciężko.
– Jest znacznie gorzej, niż przypuszczałem. Jak pani to znosi?
Emily wzruszyła lekko ramionami.
– W lepsze dni cierpi tylko na amnezję. W gorsze popada w prawdziwy obłęd. Obawiam się, że szok, jakiego doznał wczoraj, ujrzawszy pana, bardzo nadwerężył jego kruchą równowagę psychiczną.
Glos Nicie/ego wypełniony był uprzejmym współczuciem.
– Słyszałem plotki o jego dzikich wybrykach, ale nie podejrzewałem, że jest aż tak źle. Czy naprawdę groził, że zje jednego z pani adoratorów?
Emily przygryzła wargę, by się nie roześmiać.
– Niestety, tak. Lecz znacznie gorzej wspominam wieczór, kiedy chciał pozbawić się życia, wyskakując z loży w operze.
Saleri pokręcił głową.
– Tragiczne. Po prostu tragiczne. Był takim utalentowanym młodzieńcem. Serce pęka mi z żalu, kiedy to widzę. Zdumiewające, jak poczucie winy może zniszczyć tak delikatny umysł.
Emily przysiadła na ławce i owinęła się szczelniej szalem.
– Może nie powinniśmy rozmawiać o nim w ten sposób, sir. W końcu zabrał mnie do siebie i dał mi dom. Czuję się nielojalna.
– Pani, nielojalna? – Przysiadł obok niej, oparł laskę o poręcz ławki i przykrył ręką jej dłonie. – Jest pani chyba najbardziej litościwą i wyrozumiałą istotą na świecie.
Wyprostował się. Emily podniosła wzrok ku jego ciemnym, hipnotyzującym oczom.
– Tak pan myśli? Ale jak mogłabym nie przebaczyć? Wyjaśnił mi wszystko podczas jednej z tych nielicznych chwil, kiedy mógł cieszyć się jasnością umysłu.
Marszcząc brwi, jakby głęboko się nad czymś zastanawiając, Nicholas wypuścił jej dłonie i wyjął z kieszeni papierośnicę.
– Obawiam się, że spotkanie z pani opiekunem bardzo mnie poruszyło. Mogę?
Emily skinęła głową.
– Oczywiście.
Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko, by potem wypuścić z ust idealnie okrągłe kółko dymu.
– Przypuszczam, że Justin uraczył panią tą absurdalną opowieścią o tym, jakoby zabił pańskiego ojca, by oszczędzić mu okrutnej śmierci z rąk tubylców.
– Absurdalną? – powtórzyła Emily, próbując ignorować chłód przenikający jej serce.
– To tylko romantyczna fikcja, zapewniam panią, choć może przez te wszystkie lata sam w nią uwierzył. Zawsze mówiłem mu, że powinien zostać powieściopisarzem, a nie pianistą. – Zerknął na nią ukradkiem, jakby chcąc upewnić się, że słucha go z uwagą. – Wybujałe ambicje wypaczyły umysł Justina na długo przed tym, jak zastrzelił pani ojca. David podejrzewał go o oszustwo i, niestety, postanowił porozmawiać z nim szczerze w czasie, gdy ja przebywałem z wizytą u tubylców.
– Maorysi – powiedziała cicho Emily. – Znam ich. Spędziłam trochę czasu z moim opiekunem na Wyspie Północnej.
– Mili i łagodni ludzie, o czym z pewnością mogła się pani sama przekonać. W niczym nie przypominają okrutnych diabłów z absurdalnej opowieści Justina. – Przed oczami Emily pojawiła się uśmiechnięta twarz Triniego. Saleri strzepnął popiół z papierosa i kontynuował: – Słyszałem, jak Justin kłóci się z pani ojcem, kiedy wracałem tamtego wieczoru do namiotu. Jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, chodziło o to, że David przyłapał Justina, gdy ten zmieniał akt nadania gruntu, wymazując nasze nazwiska i pozostawiając tylko swoje. Prawdopodobnie zamierzał potem pozbyć się nas i zostać jedynym właścicielem kopalni. – Emily przypomniała sobie ozdobny arkusz papieru, który znalazła w skrytce Justina. Arkusz, do którego nigdy nie zajrzała. – David groził, że odda go w ręce gubernatora. Justin wpadł w panikę i zastrzelił go. Nie miałem wyboru, musiałem uciekać, by ratować życie.
– To straszne!
– Tak, to było straszne. Przerażony własnym postępkiem Justin uciekł, a ja znalazłem schronienie u Maorysów i spędziłem u nich jakiś czas. Dopiero gdy nabrałem pewności, że Justin nie wróci, ośmieliłem się przejąć na własność kopalnię złota. Jednak przez cały czas żyłem w niepewności, wiedząc, że Justin wciąż ma w swoim posiadaniu ten zmieniony akt nadania i motyw morderstwa. Może pani sobie wyobrazić mój szok, kiedy dowiedziałem się, że znów mieszka w Londynie.
– A co sprowadziło pana do Londynu po wszystkich tych latach, sir? – spytała, obawiając się, że stąpa po niepewnym gruncie.
– Pani.
Jego odpowiedź była tak bliska temu, co mówił Justin, że wstrząsnęła nią do głębi.
– Ja? – wyszeptała.
– Przez wszystkie te lata miałem pieczę nad częścią kopalni należącą do Davida. Wróciłbym znacznie wcześniej, ale obawiałem się, że moja obecność narazi panią na niebezpieczeństwo. Nie miałem pojęcia, że mieszka pani pod jednym dachem z człowiekiem, który nie został nawet ukarany za zamordowanie pani ojca.
Emily zacisnęła mocno dłonie.
– Może cena, jaką zapłacił za swą zdradę, gorsza jest od więzienia.
– Może – odparł, nie kryjąc sceptycyzmu. Rzucił niedopałek i wgniótł go obcasem w ziemię. Jego spojrzenie przesunęło się po niej niczym jedwabiste palce. – Uważam, że on nadal może być niebezpieczny. Nie mogę sobie wyobrazić, jak taka delikatna i słodka osoba jak pani znosi jego obecność.
Emily wstała gwałtownie, jakby jego śmiałe spojrzenie sprawiło jej fizyczny ból.
– Jestem wzruszona pańską troską.
On także wstał, rzucając na nią cień swego wysokiego, muskularnego ciała.
– Poprosiłem mego prawnika, by porozmawiał z panią o pani dziedzictwie. Czuję się w pewnym stopniu odpowiedzialny za pani obecną sytuację. Być może, gdybym nie zwlekał tak długo z powrotem... – Ujął ją pod brodę i przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. – Czy mogę panią znów odwiedzić, panno Scarborough?
Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się figlarnie.
– Czułabym się dotknięta, gdyby pan tego nie zrobił, sir. Pochwycił jej rękę i podniósł do ust.
– Wolałbym raczej zginąć, niż panią zranić. Wygłosiwszy tę podniosłą deklarację, ujął w dłoń laskę i ruszył do bramy, zatrzymując się tylko raz, by spojrzeć na nią i pochylić się w pełnym galanterii ukłonie.
Kiedy odszedł, stała przez chwilę w bezruchu, pozwalając, by wzmagający się wiatr targał jej włosami. Dręczyło ją jedno pytanie: Dlaczego Nicholas Saleri chciał bez słowa protestu ofiarować jej część kopalni należącą do jej ojca? Czyżby Justin mylił się co do tego człowieka? A jeśli tak, to czy mylił się także w innych sprawach? Zimny cień drzewa dotknął jej karku, przyprawił o dreszcz. Spojrzała w stronę domu. Zachodzące słońce wypełniło czerwienią okna zachodniego skrzydła, bez trudu jednak dostrzegła ciemną postać stojącą w oknie na piętrze. Owinąwszy się szczelniej peleryną, Emily pochyliła głowę i ruszyła w stronę domu.
Ciemne postacie wyginały się w blasku ognia, ich brązowe ciała lśniły potem. Maorysi skakali i obracali się w szalonym tańcu, przewracali oczami i poruszali biodrami w rytm hipnotyzującego szumu morza i bicia serca Emily. Stała pośród nich ubrana tylko w nocną koszulę falującą w podmuchach balsamicznej bryzy.
Tubylcy rozstąpili się nagle i wtedy zobaczyła jego mroczną sylwetkę wychodzącą z lasu, z kapeluszem spuszczonym nisko na oczy. Próbowała się poruszyć, uciec, lecz piasek więził mocno jej stopy. Był zbyt głęboki, zbyt ciężki.
Mężczyzna wyjął z kieszeni papierośnicę i wsunął papierosa między kształtne wargi. Zapalił zapałkę, a w jej nikłym blasku Emily zobaczyła jego oczy – nie ciemny brąz oczu Nicky'ego, lecz zimne złoto. Oczy Justina.
Ruszył w jej stronę, okrążał ją z fascynującą i śmiertelnie niebezpieczną gracją tygrysa. Kiedy wchodził w cień rzucany przez rozłożyste gałęzie drzewa punga, zamieniał się w prawdziwego tygrysa, skradał ku niej na czterech łapach. Jego potężne mięśnie, grały pod skórą, gdy przysiadał na tylnych łapach, gotów do skoku. Potem znów był Justinem, palącym papierosa.
Emily stała jak skamieniała. Nie mogła się poruszać, nie mogła oddychać. Zahipnotyzowana jego widokiem, zrozumiała, że wręcz nie chce się poruszać. Łzy wstydu popłynęły po jej policzkach, gdy uświadomiła sobie, że gotowa jest zapłacić każdą cenę, byle tylko jeszcze raz znaleźć się w jego ramionach. Justin stanął za nią i objął ją w pasie. Miał oczy tygrysa i dłonie mężczyzny. Byty takie ciepłe, czuła, jak jej ciało topnieje pod ich żarem. Odrzuciła głowę do tyłu w geście oddania.
Żar sięgnął głębiej, gdy włożył zgiętą nogę pomiędzy jej nogi, przesunął się niżej, przywierając do niej całym ciałem. Jego dłonie sięgnęły do jej piersi, potem powędrowały niżej, między jej nogi. Czuła na sobie spojrzenie ciemnych oczu tubylców, nie mogła jednak oprzeć się jego zmysłowej grze.
Poprzez mgłę rozkoszy dotarło do niej nowe doznanie – ciężki, zimny kształt dotykający jej brzucha. Spojrzała w dół i zobaczyła, że Justin trzyma w dłoni pistolet. Powoli, niczym w najczulszej pieszczocie, przesuwał broń pomiędzy jej pełnymi piersiami i wyżej, aż poczuła chłodny dotyk lufy na skroni. Otarła się o niego zmysłowo.
Dokładnie w tej samej chwili, kiedy jego zręczne palce doprowadziły ją do ekstazy, kiedy ich usta złączyły się w pocałunku tak słodkim, tak czułym, tak pełnym obietnic, że zapłakała ze wzruszenia... dokładnie w tej chwili pociągnął za spust.
Emily usiadła prosto na łóżku, łapiąc powietrze wielkimi haustami. Zniknął żar jej snu, pozostawiając ją zlaną potem i drżącą pośród rozrzuconej pościeli. W pokoju panował mrok, ogień na kominku niemal całkiem wygasł. Kopniakiem odrzuciła kołdrę oplatającą jej nogi, pamiętając, jak mocno więził ją we śnie piasek na plaży. Wciąż wstrząsały nią dreszcze, jakby wspomnienie pieszczot kochanka. Spojrzała na drzwi, pragnąc, by uchyliły się pod naciskiem dłoni Justina, i bojąc się tego jednocześnie.
Przypomniała sobie jego szyderczą uwagę: „Nie mam zamiaru chodzić tam, gdzie mnie nie chcą".
Justin się mylił. Chciała go, i to bardzo. Chciała, by trzymał ją w ramionach, by zapewniał, że Nicky kłamał, mówiąc o śmierci jej ojca, by rozproszył jej wątpliwości i nocne koszmary czutymi pocałunkami. Ale przecież całował ją już we śnie, czyż nie...?
Drżąc na całym ciele, Emily wstała z łóżka i podeszła do kominka. Justin najwyraźniej zamierzał dotrzymać danego jej słowa. Po wyjściu Nicky'ego zamienili ze sobą ledwie kilka słów. Kolację zjadła w towarzystwie milczącej księżnej i sióstr Justina.
Poruszyła gasnące szczapy pogrzebaczem w nadziei, że uda jej się wzniecić ogień. Te wysiłki przyniosły jednak zupełnie odwrotny efekt, gdy ostatnia z rozżarzonych kul zniknęła pod warstwą popiołu. Odwiesiła pogrzebacz i objęła się ramionami, drżąc z zimna. Pot wysychał na jej skórze, bose stopy byty zimne jak lód. Spojrzała na zamknięte drzwi i podjęła nagle decyzję. Nie założywszy nawet sukni, wymknęła się z pokoju i zanurzyła w mroku korytarza.
Szybko zrozumiała, że musi być bardzo późno. Pogasły już wszystkie świece, które służba zapalała przed udaniem się na spoczynek. Ciemność otoczyła ją nieprzeniknionym płaszczem. Kiedy przemykała się w głąb korytarza, uderzyła dłonią w jakiś ozdobny stolik. Przeklinając pod nosem, pochwyciła porcelanową figurkę, nim ta spadła na podłogę.
Szła dalej, starając się trzymać środka korytarza. Jakaś poluzowana deska zatrzeszczała pod jej ciężarem. Zamarła w bezruchu, z nogą uniesioną nad następną deską, jakby spodziewała się, że zaraz przybiegnie do niej cała zgraja służących albo Harold wyskoczy z sypialni i uderzy ją w głowę jakimś ciężkim przedmiotem, wziąwszy za włamywacza. Cisza wstrzymała oddech wraz z nią.
Wreszcie odważyła się uczynić kolejny krok i po chwili stanęła przed wejściem do pokojów pana domu. Uniosła rękę, by zapukać w ciężkie, rzeźbione drzwi, opuściła ją jednak. Czy tak właśnie czuł się pod jej drzwiami Justin? Jak zdesperowany biedak, który przyszedł na żebry?
Odgarnęła do tyłu włosy i znów podniosła rękę. Wciąż nie mogła znaleźć w sobie dość odwagi, by zakłócić ciszę uśpionego domu. Zacisnęła więc drżącą dłoń na gałce, przekręciła ją powoli i uchyliła drzwi.
33
Wszystko, co robiłem, nawet rzeczy złe czy niewłaściwe, robiłem z miłości do Ciebie...
Kiedy Emily zajrzała do pokoju Justina, ogarnęła ja nagle fala czułości. Powinna była domyślić się, że nie będzie spał o tak późnej porze. Siedział oparty o poduszki i czytał przy migotliwym świetle pojedynczej świecy. Ciężkie zasłony baldachimu zostały zsunięte na bok i związane ozdobnymi sznurami.
Puchowa kołdra okrywała go tylko do pasa. Jego pierś była odsłonięta, włosy wzburzone. Blask świeczki odbijał się w jego złotych okularach. Emily pomyślała, że przystojny mężczyzna w okularach stanowi niezwykle pociągający widok – jakby ten element podkreślał jeszcze mocniej ukryty w nim potencjał, niewidoczną na pierwszy rzut oka siłę.
Justin podniósł wzrok i zobaczył, jak Emily wpatruje się w niego z zachwytem. Jego oczy pociemniały ze zdumienia, a potem z niezadowolenia.
Zrozumiawszy, że nie może się już wycofać z honorem, Emily weszła do pokoju i stanęła drżąca na środku grubego dywanu. Na kominku trzaskał wesoło ogień. Justin odłożył książkę, zdjął okulary i położył je na nocnym stoliku. Emily zbliżyła się do łóżka, jakby to ono przyzywało ją do siebie, ciepłe, gościnne, spragnione jej towarzystwa. W odróżnieniu od jego właściciela.
– Ja... ja chciałam... – umilkła, nie mogąc znaleźć słów pod jego surowym spojrzeniem.
Odrzucił kołdrę i wyszedł z łóżka, okręcając się w pasie prześcieradłem. Emily zrozumiała, że jest zupełnie nagi. Justin przemierzał pokój długimi krokami.
– Więc doszło już do tego. Myślisz, że możesz przychodzić tu, kiedy tylko zechcesz, po tym, jak dałaś mi wyraźnie do zrozumienia, co o mnie myślisz. – Zatrzymał się i spojrzał na nią groźnie. – Myślisz, że jestem tak zdesperowany, że przyjmę każdy ochłap, jaki mi rzucisz?
Emily otworzyła usta, kompletnie zaskoczona jego słowami. Justin przygładził włosy i obszedł ją dokoła.
– Myślisz, że mógłbym spokojnie spojrzeć jutro w lustro, gdybym poświęcił swój honor dla kilku ulotnych chwil rozkoszy? – Pochwycił ją za ramiona i potrząsnął mocno. – Myślisz, że jesteś tak śliczna w tej przejrzystej koszuli, że nie mogę ci się oprzeć? Myślisz, że nie została mi już ani krztyna dumy, kiedy chodzi o ciebie?
– Ale... ale... ja...
– Więc masz rację! – krzyknął nieoczekiwanie Justin. W następnej sekundzie trzymał ją już w ramionach.
Emily odchyliła głowę do tyłu, oddając mu swe usta. Jego język penetrował ich ciepłe wnętrze, ona zaś odpowiadała mu delikatną pieszczotą.
Odwrócił ją plecami do łóżka i ułożył pod sobą. Jednym ruchem ściągnął z niej bieliznę, nie bawiąc się we wstępne pieszczoty, które zawsze tak lubił. Wyglądało to tak, jakby bał się, że najmniejsza chwila wahania może mu ją odebrać. Wbił się w nią mocno i jęknął, zrozumiawszy, że jest dlań równie gotowa jak on dla niej.
Emily zarzuciła mu ręce na szyję, drżąc z podniecenia. Jeszcze przed chwilą było jej zimno, teraz jednak jej żyły wypełniał płynny żar. Jego język wciąż napierał na jej usta, tak jak jego biodra napierały na jej. W jego zachowaniu pojawiła się jakaś dzika desperacja, której nie doświadczyła nigdy przedtem. Zdumienie i rozkosz wstrząsały jej ciałem, gdy przyciągnął ją ku krawędzi łóżka i stał pomiędzy jej nogami, rozpalając ją coraz mocniej, wraz z każdym pchnięciem, wypełniając jej łono czystą rozkoszą. Chciała krzyczeć pod siłą tych uderzeń. Przygryzła wargę i po chwili poczuła w ustach smak krwi. Zamknęła oczy, czując, że jej ciało zapada się w mroczną przepaść oddzielającą ekstazę od omdlenia.
Justin ujął jej twarz w dłonie.
– Spójrz na mnie, Emily – rozkazał ochryple. – Patrz na mnie.
Spojrzała w jego rozpalone oczy, widziała, jak piękna twarz mężczyzny, którego kocha, napina się w skurczu bolesnej rozkoszy. Wciąż więżąc jej spojrzenie w złotych błyskach swych oczu, przycisnął jej ramiona do łóżka, zmusił jej ciało, by pozwoliło mu wejść w nią jeszcze głębiej, jeszcze pełniej.
Kilka sekund później zadrżeli w spazmatycznej ekstazie i nawet pocałunek Justina nie mógł stłumić okrzyku, który wyrwał się z jej ust.
Emily obudziła się wtulona w pierś Justina. Ich ciała splątane były ze sobą, jej noga zarzucona na jego biodro, jego ręka obejmująca jej pośladek. Ogień płonący w kominku rzucał na ściany chwiejne cienie. Ułożona w kołysce ramion Justina czuła się jak w niebie, ciepło i przytulnie.
Potarła policzkiem o jego pierś, w pełni nasycona jego miłością. Kiedy ochłonęli już po pierwszym, szalonym zbliżeniu, kochali się po raz drugi. Justin zgasił świeczkę i adorował jej ciało z taką czułością, że Emily płakała ze wzruszenia. Jego dłonie gładziły, pieściły ją, jakby chciały wynagrodzić jej wszystkie chwile bólu i cierpienia.
Westchnęła. Gdyby tylko można było tak łatwo zapomnieć o przeszłości.
Wysunęła się ostrożnie z jego objęć i okryła go szczelnie kołdrą. Kiedy wstawała z łóżka, czuła ból we wszystkich mięśniach. Była zaskoczona, że w ogóle może chodzić.
Dotarta już niemal do drzwi, kiedy Justin usiadł prosto. Jego cierpki glos przeszył ciszę niczym ostrze.
– Już wychodzisz? Dostałaś to, po co przyszłaś? Emily przygryzła wargę, nie mogąc powstrzymać dzikiego chichotu.
– Nie. Właściwie to przyszłam pożyczyć trochę drewek do kominka.
Uchyliła drzwi i wymknęła się na korytarz, nie dojrzawszy już zdumionej miny Justina, kiedy opadł z rozpostartymi ramionami na poduszkę.
Kiedy nazajutrz Emily weszła do salonu, od razu przytłoczyła ją ciężka, pełna napięcia atmosfera. Służący na zmianę odkurzali wciąż te same przedmioty i zerkali nerwowo na Justina. Wieść o nawrocie jego choroby, wywołanym dziwnym oskarżeniem rzuconym przez bogatego Włocha na przyjęciu u hrabiny, rozeszła się wśród nich lotem błyskawicy. Emily podziwiała opanowanie sióstr Justina. Siedziały spokojnie nad swymi robótkami, jakby nie było nic dziwnego w fakcie, że ich brat został oskarżony o morderstwo i że w środku dnia chodzi po domu ubrany tylko w koszulę nocną i wełniane pończochy. Justin nie zadał sobie trudu, by tłumaczyć się ze swego dziwnego odzienia.
Podniósł wzrok znad książki, gdy Emily zajęła miejsce na krześle naprzeciwko niego. Siadając, nie zdołała ukryć grymasu bólu. Justin szybko odwrócił wzrok.
Księżna uśmiechnęła się promienie i podała jej haftowaną poduszkę.
– Może weźmiesz sobie poduszkę, moja droga? Te stare krzesła są takie niewygodne.
– Nie, dziękuję – wymamrotała Emily.
Justin zastanawiał się, czy jego matka mogła słyszeć w nocy ich krzyki? W dalszych rozmyślaniach przeszkodził mu Penfeld, który wkroczył z godną miną do salonu i oświadczył:
– Pan Saleri z wizytą do panny Scarborough.
Emily pobladła i wymieniła przerażone spojrzenia z Justinem. Żadne z nich nie przypuszczało, że Nicky tak szybko połknie przynętę.
– Przekaż mu, że przyjmę go w ogrodzie – powiedziała Emily, wstając.
Edith odłożyła robótkę i podniosła się wraz z nią.
– Usiądź, Edith – rozkazał Justin. – Emily jest już dużą dziewczynką. Nie potrzebuje strażnika.
Edith spojrzała na brata ze zdumieniem.
– Ale ja myślałam... przecież przyzwoitka...
Księżna podniosła się z miejsca i wzięła córkę pod ramię.
– Coś mi się zdaje, że to ja potrzebuję przyzwoitki, moja droga. Przejdziemy się do szklarni? – Kiedy wyprowadzała Edith z salonu, odwróciła się i rzuciła Emily oraz synowi zagadkowe spojrzenie.
Nicholas czekał na nią przy fontannie, odziany w elegancki prążkowany garnitur. Dzień był dość chłodny. Kiedy Emily zbliżyła się do swego gościa, pochyliła głowę, by ukryć grymas niechęci.
Nicky uścisnął jej dłoń i obdarzył ją czarującym uśmiechem.
– Panna Scarborough, jak miło. Jak zwykle wygląda pani prześlicznie.
– Och, sir, schlebia mi pan. – Naprawdę nie traktowała jego komplementów poważnie. Koszmary i chwile spędzone u boku Justina nie zostawiły jej wiele czasu na sen, wiedziała więc, że ma teraz brzydkie cienie pod oczami.
Podniósł jej dłoń do ust, a Emily przygotowała się wewnętrznie na jego pocałunek. Do ogrodu wpłynęły pierwsze dźwięki walca c-moll Chopina. Nicky pobladł i spojrzał na okna salonu. Po raz pierwszy widziała, by coś tak głęboko go poruszyło.
– On nadal gra? Skinęła głową.
– Czasami. To jedna z niewielu przyjemności, jakie mu jeszcze zostały.
Odzyskawszy pewność siebie, Nicky wziął ją pod ramię i odwrócił ku sobie.
– Nie mogłem zasnąć ostatniej nocy, rozmyślałem wciąż o naszej rozmowie. Boję się, że uważa mnie pani za parszywego kłamcę.
Wciąż niosły się ku nim melancholijne dźwięki walca. Emily wyobraziła sobie silne, długie palce Justina uderzające w klawiaturę i ten obraz dał jej siłę, by odpowiedzieć:
– Nie wyobrażam sobie, bym mogła pomyśleć o panu w taki sposób.
– Ach, wcale bym się nie zdziwił, gdyby skłonna była pani uwierzyć raczej swemu opiekunowi niż mnie. Gdybym tylko mógł pokazać pani ten akt nadania gruntu... myśli pani, że Justin przechowuje go gdzieś tutaj?
Emily pomyślała o papierach i książkach niszczejących powoli w chacie na Wyspie Północnej.
– Wątpię. Nie zamierzał zostać w Anglii na dłużej. Zostawił wszystkie dokumenty w Nowej Zelandii.
Nicky pokręcił głową.
– Fatalnie. To jedyny dowód prawdziwości mych słów.
I jedyny dowód mogący potwierdzić niewinność Justina, pomyślała Emily posępnie.
– I bez tego wierzę, że mówi pan prawdę, sir.
Podniósł palcem jej brodę. Emily przybrała niewinną minę, starając się jednak nie przeszarżować i nie wzbudzić podejrzeń Saleriego.
Ten przesunął dłonią po lokach dziewczyny.
– Proszę mówić do mnie Nicholas. Albo nawet Nicky, jeśli wybaczy pani moją śmiałość...
Jego kciuk gładził ją po policzku. Saleri powoli pochylił głowę. Emily zamknęła oczy, modląc się w duchu, by Bóg dał jej siły do odegrania tej trudnej sceny. Nim jednak ich usta się zetknęły, kakofoniczne walenie w fortepian zniszczyło czar chwili. Zachrypnięty męski głos śpiewał: „Przebiegła Maud, dziewka z Shrewsbury, nie dała pieszczot, zabrała portfel, do jasnej cholery!"
Nicky cofnął szybko rękę i skrzywił się lekko. Emily miała nadzieję, że parsknięcie, które wyrwało się z jej ust, uznane zostanie za wyraz zakłopotania, a nie tłumiony śmiech. Ponownie pochyliła głowę i podjęła spacer.
Nicky dogonił ją szybko, najwyraźniej gotów wypróbować jakąś inną taktykę.
– Jego zachowanie musi być dla pani nieustającym źródłem zakłopotania. Czy kiedykolwiek próbował panią skrzywdzić?
– O nie, on mnie bardzo lubi... – Emily zawahała się na moment i dodała: – Na swój sposób.
Kiedy przechadzali się leniwie po ogrodzie, Nicky raz po raz wracał do opowieści o śmierci jej ojca, oplatając Justina siecią oskarżeń. Od czasu do czasu prawił Emily ociekające słodyczą komplementy, lecz znacznie częściej czynił aluzje do zaginionego aktu nadania. Po jakimś czasie Emily miała ochotę zakryć uszy dłońmi i uciec z krzykiem do domu. W końcu jednak uratował ją Penfeld, który także wybrał się na spacer do ogrodu zimowego i zajął Nicholasa rozmową o przewagach herbaty indyjskiej nad chińską. Emily obdarzyła go pełnym wdzięczności spojrzeniem i oznajmiwszy, że musi wrócić do domu, by przygotować poczęstunek dla gościa, opuściła ich towarzystwo.
Kiedy przechodziła przez salon, ocierając usta wierzchem dłoni, czyjaś ręka wciągnęła ją do niewielkiej wnęki przy oknie.
– Wszystko w porządku? – spytał Justin.
– Tak. Nie. – Pochwyciła go za wycięcie koszuli nocnej. – Nie mogę tego znieść. Musimy z tym jak najszybciej skończyć.
Oczy Justina pociemniały, jego twarz zastygła w grymasie ponurej determinacji.
– Skończymy z tym natychmiast, jeśli tylko zechcesz.
– Nie! Nie możemy tego zrobić. On nie odkrył jeszcze wszystkich kart. Musimy jakoś sprowokować go do tego.
Z głębi korytarza dobiegł stukot butów Nickyego. Przez moment oboje stali jak sparaliżowani, wreszcie Emily sięgnęła do głowy Justina i rozczochrała jego włosy.
– Co ty wyprawiasz? – spytał szeptem, zdumiony.
– Och, nie, proszę, sir – załkała głośno Emily. – Prosiłam pana, by pan więcej tego nie robił.
Justin zrozumiał wreszcie jej plan. Jednym ruchem rozdarł koronkę na jej kołnierzu i krzyknął:
– No już, dziewczyno, daj tatusiowi całusa!
Oboje usłyszeli, że zbliżające się kroki ucichły. Emily wyszła z wnęki, przytrzymując naddarty kołnierz. Udawała, że nie widzi Nicholasa skradającego się do pobliskich drzwi.
– Och, proszę, obiecał pan, że nie będzie tego więcej robił. Justin pochwycił ją wpół i przywołał na twarz lubieżny uśmiech – nieco zbyt lubieżny zdaniem Emily.
– Nie opieraj mi się, moje dziecko. Wiem, że to lubisz!
Nicholas, który ukrył się tymczasem za drzwiami, wysunął głowę, przyglądając im się z najwyższym zainteresowaniem.
– Uderz mnie – szepnęła Emily.
Justin przyciągnął ją do siebie, zdesperowany.
– Nie proś mnie o to – syknął.
Udając, że z nim walczy, wbiła mu paznokcie w ramię i przycisnęła usta do jego ucha.
– Uderz mnie, do diabła!
– Ach, ty nieznośny bachorze, ja cię nauczę posłuszeństwa – zawołał donośnym głosem Justin. Jego oczy posłały jej przepraszające spojrzenie, kiedy wziął zamach i wymierzył jej policzek.
Uderzenie nie było silne, Emily prawie go nie poczuła, lecz do jej oczu napłynęły prawdziwe łzy. Kiedy w odpowiedzi oczy Justina wypełniły się najszczerszym żalem, pożałowała swego pomysłu. Justin nie miał takich zdolności aktorskich jak ona. Gdyby Nicky spojrzał w tej chwili na jego twarz, gra dobiegłaby końca. Dopiero wtedy dotarła do niej świadomość tego, co musi zrobić naprawdę, gorsza od najboleśniejszego ciosu. Wcisnęła pięść w usta, odwróciła się i rzuciła do ucieczki, by trafić prosto na Nicholasa stojącego w drzwiach.
Ten dopiero po sekundzie ukrył okrutny, podekscytowany uśmiech za grymasem słusznego gniewu.
– Ejże, człowieku, co to ma znaczyć?
Justin przeszedł obok niego bez słowa i zniknął za załomem korytarza. Emily rzuciła się w ramiona Nicholasa. Ten pokręcił głową ze współczuciem i podprowadził ją do ławki przy oknie, gdzie Emily odegrała scenę załamania nerwowego, łkając w śnieżnobiałą koszulę Nicholasa. Po chwili odsunął ją od siebie i wyjął z kieszeni chusteczkę, niezbyt udanie kryjąc obrzydzenie, jakie budziła w nim ta sytuacja.
– Proszę mi wybaczyć – mamrotała Emily, wydmuchując nos w jego chusteczkę. – Nie chciałam, by stał się pan świadkiem tak haniebnej sceny.
– To tylko potwierdza moje najgorsze przypuszczenia – powiedział z zatroskaną miną. – Miałem nadzieję, że to nie będzie konieczne, obawiam się jednak, że zachowanie pani opiekuna wymusza na nas zastosowanie pewnych środków.
Sięgnął do kieszeni surduta i wyjął stamtąd mały pistolet. Tym razem Emily nie musiała udawać szoku. Nicky otworzył jej drżące, zimne palce i położył broń na jej dłoni.
– Chcę, by pani to wzięła, cara mia. I użyła w razie potrzeby, by obronić się przed tym szaleńcem. Żaden sąd w tym kraju nie uznałby pani za winną, gdyby go pani zabiła.
Emily wpatrywała się w mały, zgrabny pistolecik, wiedząc, że pomimo swego wyglądu jest równie groźny jak największy nawet rewolwer. Rękojeść wyłożona była masą perłową i układała się idealnie w jej dłoni, jakby zrobiono ją na miarę.
Nicky zamknął jej palce na broni.
– Proszę. Niech pani to weźmie. Pani ojciec na pewno by sobie tego życzył.
Podniosła na niego wzrok, zahipnotyzowana blaskiem szczerości w jego oczach. Gdzieś z głębi domu dobiegł ich chrapliwy krzyk i wiązanka przekleństw.
Nicky pospiesznie wstał z ławki.
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli już sobie pójdę. Jutro odwiedzę panią ponownie. Proszę nie zapominać o tym, co pani powiedziałem.
– Nie zapomnę – odparta, podnosząc się powoli. – Och, Nicholasie! – zawołała, kiedy ruszył do wyjścia.
Nicky odwrócił się i spojrzał na nią pytająco. Emily pomachała zmiętym kawałkiem materiału.
– Zapomniał pan chusteczki.
Uśmiechając się słabo, wziął chusteczkę między dwa palce. Patrzyła, jak niesie ją przed sobą do drzwi, a potem wkłada ukradkiem do donicy z palmą.
Kiedy odszedł, Emily jeszcze przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, wpatrzona w pistolet. Siedem lat temu broń podobna do tej zakończyła życie jej ojca. Usłyszała kroki i pospiesznie ukryła ją w kieszeni spódnicy.
Odwróciła się i ujrzała wpatrzonego w nią Justina.
– Co ci powiedział?
– Nic. – Odwróciła wzrok. – Nic ważnego.
Ruszyła do wyjścia. Kiedy przechodziła obok Justina, pochwycił ją za ramiona i przyjrzał się badawczo jej twarzy.
– Okłamujesz mnie. Dlaczego?
Nie mogąc znieść bólu w jego oczach, spuściła głowę i wysunęła się z jego uścisku.
– Proszę. Chciałabym zostać teraz sama. Jestem zmęczona.
Zostawiła go samego, wiedząc, że najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna jej rola w tej sztuce dopiero się zaczęła. Kiedy wchodziła na schody, czuła wyraźnie zimny dotyk pistoletu spoczywającego na jej biodrze.
Emily odsuwała się od niego. Z każdym dniem i każdą chwilą. Ta świadomość rozrywała duszę Justina na strzępy. Nicky nadal składał jej codzienne wizyty, Emily jednak nie opowiadała mu już o ich przebiegu. Często przesiadywali razem na ławce w ogrodzie zimowym z głowami pochylonymi ku sobie, rozmawiali o czymś szeptem i śmiali się. Na jego widok milkli, piękne oczy Emily stawały się chłodne i podejrzliwe. Czy tak bardzo chciała go znienawidzić, że pozwoliła, by Nicky zatruł jej umysł kłamstwami? Justin nadal udawał szaleńca, czasami złośliwego, czasami nienaturalnie serdecznego, i czuł, jak z każdym dniem coraz bardziej utożsamia się z odgrywaną przez siebie postacią.
Zarówno rodzina, jak i służący omijali go szerokim łukiem. Nawet pełne bolesnego wyrzutu spojrzenia, które przesyłała mu matka, nie skłoniły go do tego, by odłożył na bok dumę i przerwał milczenie. Nie mógł pogodzić się z myślą, że Emily odwróciła się od niego, że przyszło jej to tak łatwo. Nie składała już wizyt w jego pokoju, on zaś całymi nocami przechadzał się po swych apartamentach, niczym tygrys uwięziony w klatce. W miarę jak narastał w nim strach, zaczął zbierać informacje o Nicholasie na własną rękę.
Pewnego wieczoru powrócił z miasta wstrząśnięty wiadomością, że Nicky zarezerwował dwa miejsca na parowcu płynącym do Nowej Zelandii. Dowiedziawszy się, że Emily wyszła do opery „ze swoim drogim przyjacielem", panem Salerim, wpadł w prawdziwą wściekłość.
– Coś ty zrobiła?! – ryknął na przerażoną Edith. – Pozwoliłaś jej wyjść bez przyzwoitki?
– Dotąd nie chciałeś, żeby w jego towarzystwie pilnowała jej przyzwoitka – broniła się Edith drżącym głosem. – Powiedziałeś, że to stary przyjaciel jej ojca. Skąd miałam wiedzieć, że zmieniłeś zdanie?
– Gdybyś używała tej swojej porcelanowej głowy do czegoś więcej niż tylko do układania włosów, domyśliłabyś się sama! – krzyknął Justin.
Edith opuściła robótkę i wybuchnęła płaczem. Lily i Millicent natychmiast stanęły u jej boku i zaczęły ją pocieszać, rzucając przy tym Justinowi pełne wyrzutu spojrzenia.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia, przeciągając dłonią po twarzy.
Jego matka podniosła się z krzesła.
– Zawsze byłeś dobrym chłopcem, Justinie. Twój ojciec nigdy nie musiał używać rózgi, by nauczyć cię dobrych manier. Zaczynam jednak podejrzewać, że popełnił błąd. Justin odwrócił się gwałtownie.
– A do czego potrzebna była ojcu rózga? Wystarczały przecież jego złośliwości i pogardliwe uwagi. Wolałbym, żeby miał dość przyzwoitości, by spuścić mi normalne lanie.
W chaos, jaki zapanował w salonie po tej uwadze, wdarł się słodki głos Emily.
– No proszę. Co się tu znowu wyprawia?
Wszyscy odwrócili głowy w jej stronę, milknąc jak na komendę. Stała w drzwiach salonu, zjawiskowo wręcz piękna i elegancka. Błękitna, atłasowa suknia opinała jej kształtne biodra, opadając ku stopom połyskliwą falbaną. Na dłoniach miała rękawiczki w tym samym kolorze, zdobione perłowymi guzikami, włosy ściągnięte były do tyłu za pomocą grzebieni z masy perłowej. Grzebieni, które on sam jej kupił, pomyślał Justin, zmagając się z gniewem.
Ciszę przerwał szelest jej sukni, gdy podeszła do Edith, uklękła przy niej i podała jej chusteczkę.
– No już, nie wolno tak płakać. Zamoczysz sobie ten śliczny haft. – Wyprostowała się i obdarzyła Justina spojrzeniem wypranym z wszelkich emocji. – Nie powiedzieli ci? Byłam w operze. Na „Trawiacie". Cudowna rzecz. Uwielbiam wszystko, co włoskie.
Justin powstrzymał się od wygłoszenia złośliwej, lecz nazbyt oczywistej riposty. Zastanawiał się, do czego ona zmierza? Prowokuje go, by zabił ją tutaj, na oczach własnej rodziny?
– Muszę z tobą porozmawiać.
Emily zakryła usta dłonią, tłumiąc ziewnięcie.
– Może rano. Teraz idę już spać.
Wyszła z salonu, kołysząc lekko kształtnymi biodrami. Przez kilka sekund w pokoju panowała absolutna cisza. Edith nie śmiała nawet pociągnąć nosem. Gdzieś w głębi domu zamknęły się drzwi.
Ten przytłumiony dźwięk był kroplą przepełniającą kielich. Justin wypadł z salonu, kilkoma susami pokonał schody, nie dbając już wcale o to, czy ktoś słyszy, że zmierza prosto do pokoju Emily. Uderzył udem o stolik, przewracając go na podłogę. Wreszcie stanął przed jej drzwiami. Czasami czuł się tak, jakby spędził tu pół życia.
Tym razem nie tracił czasu na pukanie czy bezużyteczne kręcenie gałką. Zdecydowanie nie miał też ochoty prosić Emily o cokolwiek. Więc po prostu podniósł nogę i jednym potężnym kopniakiem wyważył jej drzwi.
34
Któregoś dnia usłyszysz mój głos szepczący na wietrze...
Emily przycisnęła dłonie do oszalałego serca. Justin stał nieruchomo, wyważone drzwi leżały u jego stóp niczym ofiara złożona na jakimś pogańskim ołtarzu. Oparł się o futrynę i skrzyżował ręce na piersiach. Leniwy uśmiech wykrzywił jego wargi, nie sięgnął jednak oczu.
– Witaj, kochanie. Pomyślałem, że potrzebujesz może drew do kominka. A może teraz kto inny rozpala twój ogień?
Jego ubranie było pomięte, włosy zmierzwione, oczy zaś czerwone ze zmęczenia i niewyspania. Był absolutnym zaprzeczeniem zawsze eleganckiego i układnego Nicholasa Saleri.
Emily opuściła wzrok, zmusiła się do panowania nad sobą, wiedząc, że tylko w jeden sposób może zyskać spokój dla obu mężczyzn, których kochała.
– Jeśli chcesz wiedzieć, Nicholas poprosił mnie o rękę – oświadczyła wyniosłym tonem.
Oczy Justina rozbłysły jeszcze większym gniewem.
– Co za bezczelny typ! Ożeni się z tobą i zabierze cię do swojej rezydencji w Nowej Zelandii. Jak myślisz, ile czasu minie, nim nowa pani Saleri padnie ofiarą tragicznego wypadku? Tydzień? Miesiąc? Znam Nicky'ego. Kiedy już dostanie twoje pieniądze, nie będzie cię dłużej potrzebował.
Będziesz dla niego tylko zbędnym ciężarem. Pozbędzie się ciebie tak, jak pozbył się Davida i mnie. – Justin podszedł do niej. – Zapomniałaś już, jakim jest potworem? Mój Boże, przecież to jego intrygi doprowadziły do śmierci twego ojca.
Opuściła powieki, nim mógł dojrzeć swe własne cierpienie odbite w jej oczach. Musiała wykorzystać wszystkie umiejętności, całą siłę woli, by przekonać tego człowieka, że go nienawidzi. Zamknęła oczy, przywołując gniew i poczucie osamotnienia, wszystkie te uczucia, które kiedyś wypełniały jej duszę.
Kiedy je otworzyła, wiedziała, że nie ma w nich nic prócz zimnej pogardy.
– Ale to nie on pociągnął za spust, prawda? Nie on okłamywał mnie przez siedem długich lat.
Z ust Justina wyrwał się cyniczny śmiech.
– Nicky zawsze był lubieżnikiem. Pewnie pozwoli ci jeszcze trochę pożyć. Przynajmniej dopóki nie znudzi się tym, co potrafisz robić w łóżku. – Uniósł brwi w szyderczym grymasie. – A jak oboje wiemy, potrafisz wiele...
Emily wymierzyła mu siarczysty policzek. Justin patrzył na nią przez chwilę oczami pełnymi bezbrzeżnego bólu i poczucia bezradności. Po chwili jednak zniknęły z nich wszelkie uczucia, jakby zamieniły się w dwa kawałki bursztynu.
Jednym błyskawicznym ruchem pchnął ją pod ścianę, jego mocne dłonie pochwyciły jej szyję. Zniżył głos do chrapliwego szeptu.
– Jeśli myślisz, że jestem zdolny do morderstwa, to masz absolutną rację. Bóg mi świadkiem, że prędzej cię zabiję, niż pozwolę, byś trafiła w jego łapy.
Przywarł do jej ust w krótkim, dzikim pocałunku, po czym puścił ją i wyszedł bez słowa.
Emily osunęła się po ścianie, usiadła na podłodze i wtuliła twarz między kolana, tłumiąc rozpaczliwy szloch.
Oir! Musi się pan obudzić! – ktoś nim potrząsał. Justin ^jęknął, odepchnął natarczywe ręce i przewrócił się na drugi bok. Jego palce natrafiły na coś zimnego. Otworzył zaspane oczy i ujrzał rzeźbioną nogę szezlonga. Przypomniał sobie, jak opadł na podłogę w gabinecie, pragnąc jedynie pogrążyć się we śnie, który przerwałby jego udrękę i ukoił zamęt w głowie. Stan, w którym trwał od tej pory, był jednak raczej bolesnym odrętwieniem niż snem.
Wciąż ukazywała mu się twarz Davida. Próbował wyciągnąć do niego rękę, on jednak znikał, podobnie jak Emily.
– Wasza Książęca Wysokość! Pan nie rozumie. Musi pan wstać!
Łagodne dotąd ręce straciły cierpliwość. Pochwyciły go za ramiona i poderwały z podłogi, potrząsając nim niczym szmacianą lalką. Justin otworzył szerzej oczy i spojrzał wreszcie przytomnie na okrągłą twarz Penfelda. Wyglądało na to, że lokaj bliski jest płaczu, i to właśnie ten fakt przywrócił Justinowi jasność umysłu.
– Penfeld? Mój Boże, co się stało? Grube wargi lokaja zadrżały.
– Ona zniknęła, sir. Tym razem na dobre.
Emily stała na pokładzie parowca i patrzyła na wybrzeże Anglii znikające we mgle. Każdy ruch tłoków potężnego silnika, każdy obrót śruby oddalał ją od Justina. Naciągnęła kaptur na głowę, jakby chciała jednocześnie naciągnąć zasłonę na przepełniające ją uczucia. Kiedy Nicky położył ręce na jej ramionach, zacisnęła kurczowo dłonie na relingu.
– Teraz to tylko kwestia czasu, cara mia. Gdy tylko znajdziemy akt nadania, będziemy mieli dowód jego zbrodni. Wtedy oddamy go w ręce władz, a dzięki twoim zeznaniom nie wyjdzie z więzienia do końca życia. Nigdy już nas nie skrzywdzi. – Uścisnął lekko jej ramiona. Emily zadrżała. – Nie obawiaj się, moja miła. Teraz ja się tobą zaopiekuję. Gdy tylko załatwimy tę paskudną sprawę, porozmawiamy o naszej przyszłości. Najpierw jednak musimy ukarać zabójcę twego ojca.
Emily odwróciła się do niego.
– Tak, Nicky – powiedziała i stanęła na palcach, by ucałować go w policzek. – Właśnie tego pragnę najbardziej. Sprawiedliwości.
Kiedy drzwi sypialni Olivii Connor otworzyły się nagle na całą szerokość, księżna Winthrop usiadła prosto na łóżku.
– Otwierasz drzwi zamiast je wyważyć? Jakżeż to przyziemne... Rozczarowujesz mnie, synu.
Justin przeszedł przez pokój, uklęknął przy wezgłowiu i zamknął dłoń matki w desperackim uścisku. – Proszę, mamo. Potrzebuję twojej pomocy. Księżna pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Chodzi o tę dziewczynę, tak?
– Jak zawsze. – Spojrzał błagalnie w jej oczy. – Najszybszy statek ojca. Muszę wiedzieć. Parowiec? Żaglowiec? Zastanów się dobrze. Od tego może zależeć życie Emily.
Księżna machinalnie nawinęła na palec pojedynczy kosmyk włosów i zamyśliła się głęboko. Wreszcie radosny uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Powinnam była od razu na to wpaść. Najszybszy statek to oczywiście „Olivia"!
Marynarze zwijali się jak w ukropie na wypolerowanym pokładzie zgrabnego klipera „Olivia". Wnosili zapasy potrzebne do długiej oceanicznej podróży, sprawdzali stan olinowania i żagli, zerkając przy tym niespokojnie na swego nowego pana. Wszyscy wiedzieli już, że w londyńskim towarzystwie człowiek ten uchodzi za szaleńca. Czy powinni pożegnać się już na zawsze ze swoimi żonami i kochankami? Czy miał wysłać ich wszystkich wprost w objęcia śmierci? Jeszcze bardziej zdumiewał ich fakt, że młody kapitan stał pośrodku pokładu i wykrzykiwał raz po raz całkiem rozsądne komendy, jakby robił to od urodzenia.
Justin doskonale zdawał sobie sprawę z ich rozterek, nie miał jednak czasu, by jakoś temu zaradzić. Chciał przygotować statek do podróży i wypłynąć z portu jeszcze przed zachodem słońca, nawet gdyby musiał korzystać w tym celu z pomocy wszystkich marynarzy przebywających w Londynie. Morze przyniosło mu Emily, a on nie zamierzał mu jej teraz oddawać.
Kiedy przeszedł na dziób statku, jego płuca wypełniło chłodne, wilgotne powietrze. Przez cały dzień nad portem wisiała gęsta mgła. Maszty wznosiły się ku niebu niczym jakieś upiorne palce. Potężny kadłub żaglowca kołysał się leniwie na wodzie.
Justin podniósł rękę i przesunął palcami po gładkiej burcie okrętu.
– Życz mi szczęścia, księżno – wyszeptał. – Będę go bardzo potrzebował.
– Sir?
Justin odwrócił się i ujrzał jakąś postać wynurzającą się z mgły i dźwigającą ciężką torbę podróżną. Wełniany płaszcz zastąpił elegancki surdut, szyję nadchodzącego zaś oplatała barwna chusta. Najbardziej jednak zaszokowała Justina ogromna strzelba przewieszona przez plecy przybysza.
– Penfeld?
Lokaj strzelił obcasami, wyprężył się jak struna i zasalutował.
– Tak jest, kapitanie, gotów do służby.
Justin czuł, jak do oczu napływają mu łzy wzruszenia. Zdawało się, że Bóg chce na różne sposoby wynagrodzić mu błąd, jaki popełnił kiedyś, dając mu Franka Connora za ojca.
– Ach, Penfeldzie, nie mogę prosić cię, byś płynął ze mną na drugi koniec świata w poszukiwaniu kobiety, która być może i tak wcale mnie nie chce.
– E tam, babskie gadanie, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Przekonałem się, że cywilizowany świat wcale nie jest taki wspaniały. Doszedłem też do przekonania, że odrobina przygody, podobnie jak filiżanka dobrej herbaty, rozgrzewa krew i trzyma człowieka przy życiu. – Sięgnął do kieszeni płaszcza. – Zechce pan wybaczyć moją śmiałość, ale po drodze wstąpiłem do sklepu, bo pomyślałem, że może pan potrzebować tego.
Justin omal nie uchylił się odruchowo, kiedy Penfeld wręczył mu pistolet o długiej lufie. Wziął go i przeciągnął dłonią po gładkim, zimnym metalu. Trzymał w ręce pistolet po raz pierwszy od chwili, gdy zabił swego najlepszego przyjaciela.
Oczy lokaja błyszczały determinacją podobną do tej, jaka wypełniała jego duszę. Justin uśmiechnął się doń szelmowsko i wsadził pistolet za pas.
Objął Penfelda ramieniem.
– Chodź, stary wiarusie, szkoda czasu. Mam jeszcze sporo roboty, a potem musimy uwolnić piękne damy z rąk bezwzględnych oprychów.
Emily siedziała na krześle ustawionym na pokładzie małego parowca, który wynajęli w Melbourne, i patrzyła, jak Nicholas goli brodę. Wolał golić się na zewnątrz, twierdząc, że jest tam lepsze światło. Na jego szyi wisiał biały ręcznik, rozpięta koszula ukazywała mięśnie jego torsu. Pochylił się nad okrągłym lustrem przymocowanym do relingu i wydął zmysłowe usta.
Nicholas mówił. Mówił zawsze, bez ustanku i prawie wyłącznie o sobie. Emily zastanawiała się, dlaczego postanowił pozbyć się jej ojca i Justina w tak niezdarny sposób. Gdyby zostali jego partnerami, w ciągu kilku lat zagadałby ich na śmierć. Przynajmniej nie musiała bronić się przed jego miłosnymi awansami. Teraz rozumiała już, dlaczego wystarczają mu niewinne pocałunki w policzek. Żaden człowiek tak bardzo zakochany w sobie nie potrzebował innego kochanka. Wydawało się, że zaspokaja swe egoistyczne żądze, patrząc na odbicie w lustrze.
Zacisnęła mocniej palce na okładce książki, zmagając się z pokusą, by wymierzyć kopniaka w jego wypięte pośladki i wyrzucić go tym samym za burtę. Może nie miałby tyle szczęścia z rekinami co ona. Chętnie odcięłaby sobie całą rękę i rzuciła za nim do morza, gdyby tylko rozbudziło to ich apetyt. Zauważyła, że Nicholas obserwuje jej odbicie w lustrze – miała nadzieję, że te krwiożercze rozmyślania nie znalazły odbicia na jej twarzy.
– Co powinienem założyć do kolacji, moja droga? – spytał. – Jedwabną marynarkę czy kamizelkę?
– Marynarkę – odpowiedziała bez namysłu. – Pasuje do twojej karnacji.
Nicholas zaklął po włosku.
– Chyba nie opaliłem się za mocno, co? – Uniósł lekko brodę, przyglądając się krytycznie swemu odbiciu. – Dlatego właśnie staram się nie przebywać zbyt długo na słońcu. – Założył fular na szyję i związał go starannie.
Emily wyobraziła sobie, że pociąga mocno za oba końce tegoż fularu i barwi jego twarz śmiertelną purpurą. Nicky wzdrygnął się lekko.
– Słońce jest zabójcze dla cery. Nie chciałbym wyglądać tak staro jak Justin.
Emily zamknęła oczy, przywołując obraz opalonej skóry Justina. Widziała drobne zmarszczki w kącikach jego oczu, wodziła językiem wokół jego ust, przeciągała palcami przez jego wyblakłe od słońca włosy. Ogarnęła ją nagle fala tęsknoty, potężniejsza od tych, które marszczyły powierzchnię oceanu.
Otworzyła oczy.
– Nie myśl o tym, Nicky. Myślę, że starość to problem, którym nie musisz się martwić.
Wygłosiwszy to tajemnicze oświadczenie, wróciła do czytania, z rozkoszą oddając się działaniu promieni słońca.
Zgrabny kadłub klipera przecinał jadeitowe fale. Justin stał na dziobie, ze stopą opartą na zwoju lin. Pochylał się lekko do przodu, jakby jego pozycja mogła w jakiś sposób zwiększyć prędkość okrętu. Żagle nad jego głową trzepotały lekko, chwytając wiatr w wydęte obłoki materiału. Nawigator zapewniał go, że mają naprawdę doskonały czas, i że powinni dopłynąć do Wyspy Północnej przed zapadnięciem nocy.
Podczas tygodni spędzonych na morzu słońce okryto jego skórę brązem i rozjaśniło włosy. Nie nosił żadnej koszuli, a sfatygowane spodnie opinały jego biodra i uda niczym druga skóra.
Ze złotym kolczykiem w uchu i pistoletem zatkniętym za pas wyglądał jak najgorszy z piratów.
Prymitywna żądza przygód, która pchnęła go po raz pierwszy do Nowej Zelandii, znów wypełniała jego żyły. Tylko dzięki Emily podniósł się z emocjonalnego grobu, w którym leżał przez siedem lat. Musiał ją teraz odnaleźć. Obiecał Davidowi, że zaopiekuje się jego córką, i zamierzał to zrobić, nawet za cenę swej dumy, nawet za cenę życia.
Teraz cieszył się tylko myślą, że Emily nadal żyje. Odszukał jej ślad w Melbourne, gdzie Nicky zmienił okręty. Nadal nie miał pojęcia, dlaczego Nicky popłynął ku Wyspie Północnej, zamiast zabrać Emily do królestwa, które stworzył na południu.
Balsamiczny wiatr rozwiewał mu włosy. Zamknął oczy i wziął głęboki oddech, sycąc się jego słonym smakiem. Ten żar i ten zapach prześladowały go podczas długich zimnych nocy w Londynie, nocy przerwanych tylko przez krótką idyllę, gdy mógł cieszyć się miłością Emily.
Kiedy uniósł powieki, obudziła się w nim nadzieja, delikatna i wzruszająca niczym palce dziecka sięgające ku słońcu.
Fale uderzały lekko o kadłub łodzi, którą Justin i Penfeld płynęli do brzegu. Ludzie Justina weszli już wcześniej na pokład małego parowca zakotwiczonego przy zachodnim wybrzeżu Wyspy Północnej – tylko po to, by dowiedzieć się, że mężczyzna i kobieta zeszli na brzeg tuż przed zachodem słońca.
Płynęli wzdłuż linii brzegowej, nie chcąc, by ktoś przedwcześnie dowiedział się o ich przybyciu. Justin bez ustanku wpatrywał się w mroczny las. Czy Emily była tam gdzieś? Gzy czekała na niego?
Przyłożył palec do ust, nakazując Penfeldowi, by przestał wiosłować. Łódka dryfowała powoli wzdłuż wąskiego pasma lądu. Justin wzdrygnął się, przeszyty dreszczem, gdy ujrzał znajome urwisko i krzyż Davida na de ciemniejącego nieba. Penfeld zdjął kapelusz i przyłożył go do piersi. Dno łódki zaszurało o piasek. Wciąż milcząc, wyszli z łodzi, wciągnęli ją na plażę i ukryli między wydmami. Penfeld sięgnął za plecy i zdjął strzelbę, obchodząc się z nią zaskakująco sprawnie.
– Nie wychodź z ukrycia – przykazał mu Justin. – Bez względu na to, co usłyszysz, nie wychodź. Jeśli coś mi się stanie, to ty będziesz musiał ją stąd zabrać. Rozumiesz?
– Tak, ale...
Justin pogroził mu palcem.
– To rozkaz, Penfeldzie. Jeśli go nie wykonasz, będę musiał... będę musiał... cię zwolnić.
– Tak jest – odparł Penfeld z wyraźną niechęcią. Usiadł na piasku, opierając się plecami o wydmę i dzierżąc strzelbę w dłoniach.
Justin przemykał się w cieniu wydm, aż dotarł na skraj otwartej plaży. Przykucnął na piasku, przypominając sobie inną noc, inną plażę. Teraz nie widział żadnego śladu tubylców. Plaża ciągnęła się przed nim jasnym dywanem. Prymitywny strach ścisnął mu żołądek, kiedy zbierał odwagę, by wkroczyć na tę odsłoniętą przestrzeń, gdzie widoczny był z dala dla wszystkich nieprzyjaznych oczu, które mogły obserwować go z lasu.
Wtedy zobaczył blask rozświetlający okna chaty, tak jak kiedyś ujrzał światło w namiocie Davida. Miał nadzieję, że tym razem nie przybędzie za późno. Nie pozwoli, by chwila wahania kosztowała życie kogoś, kogo kochał.
Wypadł spomiędzy wydm i ruszył biegiem w dół plaży. Wilgotna bryza chłodziła jego twarz. Plaża rozwijała się przed nim złotą wstęgą, drwiła zeń łagodnym pięknem wschodzącego księżyca, który oblewał srebrną poświatą ciemne fale.
Z cienia wynurzył się jakiś duch. Nicky w białej lnianej koszuli i kapeluszu z szerokim rondem. Justin zatrzymał się raptownie.
Patrzył, zahipnotyzowany, na palce Nickyego, kiedy ten zapalił zapałkę i przytknął ją do papierosa. Powietrze wypełnił słodki zapach haszyszu.
Nicky wyciągnął ku niemu złotą papierośnicę i uniósł brew w drwiącym grymasie,
– Papierosa? Zdaje się, że kiedyś paliłeś.
– Dlaczego nie zostawiłeś nas w spokoju, Nicky? Byliśmy szczęśliwi. Dlaczego nie mogłeś po prostu odejść, kiedy już nas znalazłeś?
Zły uśmiech wykrzywił jego usta.
– I pozbawić się przyjemności obserwowania tego, jak się nawzajem wyniszczacie? Zawsze źle odczytywałeś moje intencje. Nigdy nie chciałem cię zabić, Justinie. Chciałem tylko patrzeć, jak krwawisz.
– Gdzie ona jest? Co z nią zrobiłeś?
– Nic. – Nicky zaciągnął się głęboko, jego oczy rozbłysły jaśniej. – Na razie.
Jednym błyskawicznym ruchem Justin wyszarpnął pistolet zza pasa i wymierzył go w głowę swego starego przyjaciela.
– Chcę ją zobaczyć.
Nicky wsunął papierośnicę do kieszeni i podniósł ręce.
– Proszę, nie strzelaj do mnie. Nigdy nie zmyłbym plam z tej koszuli, a wiesz, jakie drogie jest egipskie płótno.
– Zaprowadź mnie do niej.
Nicky opuścił ręce i uśmiechnął się pogardliwie.
– Zawsze irytował mnie ten twój głupi upór. Na razie jest bezpieczna. Przynajmniej dopóki się nią nie znudzę.
Justin ruszył w jego stronę.
– Ty łajdaku...
Nicky zaniósł się głośnym śmiechem.
– Ach, więc o to chodzi. Tak też myślałem. Ciekawe, co powiedziałby twój drogi David, gdyby wiedział, że sypiasz z jego małą słodką Claire. Nie sądzę, by to właśnie miał na myśli, kiedy prosił cię, byś się nią zaopiekował. Ale mam nadzieję, że przyłożyłeś się do tej roboty i dobrze ją dla mnie przygotowałeś.
Zaślepiony wściekłością, Justin z powrotem wetknął pistolet za pas i ruszył do ataku. Jego ramię trafiło w żołądek Nicky'ego. Papieros wypadł z ust Włocha. Opadli na piasek, spleceni w morderczym uścisku.
Justin wymierzył potężny cios w podbródek Nicky'ego. Chciał zamienić jego twarz w krwawą miazgę, lecz zdążył uderzyć go tylko jeszcze raz, nim zrozumiał, że Nicky nie podniósł pięści do walki, lecz zasłania nimi twarz, pojękując cicho.
Justin pochwycił go za ramiona, przewrócił na plecy i usiadł na nim okrakiem. Potrząsał nim mocno przy każdym pełnym bólu słowie.
– Jak mogłeś to zrobić, ty sukinsynu? Byłeś moim przyjacielem!
Nicky powoli opuścił ręce, a Justin ujrzał z niedowierzaniem, że jego przeciwnik płacze. Łzy rozmywały brud na jego policzkach, nie mogły jednak przesłonić jadowitej nienawiści w jego oczach.
– Nigdy nie zrozumiesz, co znaczy być biednym – krzyczał. – Zawsze miałeś wszystko. Nie musiałeś szukać jedzenia po śmietnikach ani sprzedawać wszystkiego, co mogłeś, by utrzymać się przy życiu, choćby było to twoje własne ciało.
Justin przysiadł na piętach, oszołomiony.
– Mogliśmy mieć wszystko, ty i ja, gdybyś tylko przyjął swoje dziedzictwo! Ale ty nawet o tym nie pomyślałeś, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Bo dla ciebie pewnie nie miało. Nigdy nie musiałeś pozwalać, by jakiś gruby sycylijski wieprz obmacywał cię swoimi tłustymi łapskami, w nadziei, że potem da ci choćby bochenek chleba!
Justin odwrócił głowę.
– Nie wiedziałem – wyszeptał. – Przysięgam, że nie miałem pojęcia.
Był kompletnie zaskoczony, gdy twardy obcas Nicky'ego uderzył go w szczękę i przewrócił na piasek. Nim mógł zareagować, Nicky poderwał się z miejsca i z szybkością atakującego węża wyrwał mu pistolet zza pasa, a potem wymierzył w jego głowę.
Justin wstał i zaczął się cofać. Nicholas szedł jego śladem, pochyliwszy się tylko na moment, by podnieść kapelusz i wsadzić go sobie na głowę. Broń chwiała mu się w dłoni.
– Wszystko zepsułeś, ty bogaty mięczaku. Razem mogliśmy podbić świat.
Wtedy usłyszeli jakiś dźwięk i obaj odwrócili się w tę stronę. Kilka kroków dalej stała Emily. Blask księżyca skrzył się na lufie pistoletu, który trzymała w dłoni.
35
Wiedz, że gotów byłbym oszukać nawet samą śmierć, byle tylko jeszcze raz ujrzeć moją małą dziewczynkę...
Emily wyglądała tak pięknie w spódnicy targanej wiatrem i z rozwianymi włosami, że Justin miał ochotę zapłakać. Dziwił się, że jego serce jeszcze nie pękło.
Nicky powoli opuścił pistolet.
Emily ruszyła w stronę Justina. Broń nawet nie zadrżała jej w dłoni. Blask księżyca upodabniał jej skórę do porcelany, okrywał twarz ostrymi cieniami, które czyniły z niej nieprzeniknioną maskę. Tylko oczy pozostawały żywe, rozpalone wewnętrznym ogniem, jasne i gorące.
– Miałam nadzieję, że zostawisz mi przyjemność zabicia tego łajdaka – powiedziała.
Nicky wyszczerzył zęby w uśmiechu. Odrzucił pistolet Justina, wyjął chusteczkę i wytarł dłoń, jakby broń ją splugawiła.
– Cała przyjemność po mojej stronie, cara mia.
Justin stanął przed nią tak, jak powinien był stanąć siedem lat wcześniej – gotów do powiedzenia całej prawdy.
– Zrobisz, co zechcesz, kochanie. Wiedz tylko, że nawet po śmierci nie przestanę cię kochać.
Uczyniła kolejny krok w jego stronę. Pojedyncza łza wymknęła się spod jej rzęs i pociekła po policzku. Jej kciuk bawił się cynglem, jej głos był równie cichy i łagodny jak śmiertelna pieszczota.
– Teraz przekonasz się, co znaczy umrzeć tysiące kilometrów od domu, z rąk kogoś, kogo kochasz.
– Mylisz się, moja droga. Ja jestem w domu. I zdecydowanie wolę zginąć z twoich rąk niż z jego.
– No już, zastrzel go! – ponaglał ją Nicky. – Nim on zabije nas oboje, tak jak kiedyś zabił twego ojca. Och, niezła z nich była para. Zawsze pochyleni ku sobie, śmiali się z czegoś, ignorowali mnie, jakbym nie był godzien ich towarzystwa. Co właściwie stało się tamtej nocy, Justinie? – szydził. – Czy naprawdę był to akt miłosierdzia, czy może kłótnia kochanków?
Emily bez ostrzeżenia odwróciła rękę i skierowała ją na głowę Nicky'ego.
– Nikt nie będzie mówił w ten sposób o moim ojcu. Pistolet wypalił i okrył się chmurą dymu.
Kapelusz Nicky'ego zleciał na ziemię. Ten potarł się po głowie, całkowicie zaskoczony.
– Wiesz, ile kosztował ten kapelusz, ty głupia suko?
– Więcej niż czyjeś życie? – spytała uprzejmie i wymierzyła prosto w serce Nicky'ego.
– Nie musisz tego robić, Emily – powiedział Justin, ostrożnie zbliżając się do niej. – Możemy wsadzić go do więzienia na długi, długi czas.
Teraz już łzy płynęły po jej policzkach strumieniami.
– Nie dość długi – odparła, odciągając spust.
Nicky otworzył szeroko oczy, jego uwaga nie była jednak skupiona na Emily. Zdawało się, że słyszy coś, czego nie słyszą oni. Nagle zastygli w bezruchu, nasłuchując. To była cisza. Dziwna, nienaturalna cisza. W tej krótkiej chwili wahania stała się żywą, oddychającą istotą. Lśniące liście lasu westchnęły i zadrżały, pełne wpatrzonych w plażę oczu. Zimny dreszcz przebiegł Justinowi po plecach.
Las eksplodował krzyczącą masą muskularnych brązowych ciał. Justin doskoczył do Emily, objął ją mocno i przytulił jej głowę do piersi, chcąc oszczędzić jej widoku wytatuowanych twarzy zamienionych w straszliwe, demoniczne maski wściekłości. Przeraźliwe okrzyki wojenne zagłuszyły szum morza. Dziesiątki stóp wybijały rytm bardziej pierwotny niż bębny czy grzmoty. Ktoś krzyczał z przerażania. Mogła to być Emily albo on sam.
Histeryczny głos Nicky’ego wybił się ponad wszystkie inne.
– Na miłość boską, przeklęte dzikusy, tylko nie tę koszulę. Nie rozdzierajcie tego płótna!
Justin podniósł głowę. Pulsująca masa tubylców pochwyciła Nicky'ego za ręce i nogi. Justin patrzył, zahipnotyzowany, jak unoszą go w las, zostawiając na plaży tylko jego zgnieciony kapelusz.
Krzyki i wycie Nicky'ego ucichły w oddali. Przez krótką chwilę ciszę mącił tylko szum fal i krzyk ptaka kiwi.
Ktoś ich obserwował. Justin poczuł, jak podnoszą się delikatne włoski na jego karku. Odwrócił głowę i zobaczył jakąś szczupłą postać przykucniętą pod drzewem punga. Ich spojrzenia spotkały się, spojrzenia dwóch mężczyzn, dwóch przyjaciół. Potem Maorys uniósł rękę i zniknął bezszelestnie za zasłoną krzewów.
36
Z wieczności wciąż będę patrzył na Ciebie...
Cóż, nie wolno nie doceniać pomysłowości angielskiego lokaja pozostawionego samemu sobie – mruknął Justin do Emily.
Potarła policzkiem o jego pierś, chcąc jak najdłużej pozostać w ciepłym schronieniu jego ramion. Powoli ustawały dreszcze wstrząsające jej ciałem. Podniosła ku niemu twarz, śmiejąc się i płacząc jednocześnie.
– Och, Justinie! – westchnęła, zarzucając mu ręce na szyję.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Justin stoi sztywno. Odchyliła głowę do tyłu, przestraszona.
– Chyba nie myślałeś, że naprawdę chcę cię zastrzelić?
– Owszem, taka myśl przeszła mi przez głowę.
– Ale zachowywałeś się tak wspaniale, tak godnie. – Znów podniosła na niego załzawione oczy. – Uśmiechałeś się do mnie jak anioł.
– Cóż, moje maniery w obliczu śmierci zawsze były nienaganne. – Zdjął jej ręce z szyi, podszedł na skraj morza i zapatrzył się w dal.
Emily ruszyła za nim.
– Musiałam to zrobić. – Stanęła przed nim, nie zważając na fale, które moczyły jej suknię. – Ze względu na twoją twarz. – Podniosła ręce i ujęła jego twarz w dłonie, – Twoją piękną twarz. Jest taka wyrazista. Nie miałam wyboru. Nigdy nie zdołałbyś oszukać Nicky'ego, wcześniej czy później przejrzałby twój plan. By uwierzył, że cię nienawidzę, musiałam sprawić, byś i ty w to uwierzył.
Jego twarz pozostawała teraz zimna i beznamiętna. Tylko jego oczy ukazywały głębię targających nim uczuć.
– I doskonale ci się to udało.
Emily opuściła ręce. Zaczęła przechadzać się nerwowo wśród fal, pragnąc, by zrozumiał jej intencje.
– Saleri mówił ciągle o tym akcie nadania, który rzekomo sfałszowałeś, by pozbawić jego i tatę należnych im udziałów. Chciał to wykorzystać, by wsadzić cię do więzienia na resztę życia. Bałam się, że jeśli przypłynie tu sam i dostanie ten dokument w swoje ręce, zniszczy go albo, co gorsza, sfałszuje, by oskarżyć cię o zamordowanie taty i postawić przed sądem.
Głos Justina wyzuty był z wszelkich emocji.
– Jesteś pewna, że dlatego właśnie przypłynęłaś tu z nim?
Emily zatrzymała się i spojrzała mu w twarz.
– Co masz na myśli? Justin zmrużył oczy.
– Może gdzieś w twoim umyśle kryły się jednak wątpliwości? Może chciałaś sama zobaczyć ten akt i przekonać się, czy naprawdę nie zabiłem twojego ojca.
– Nie! – Podniosła przemokniętą suknię i podeszła bliżej. – Wierzyłam w ciebie, przysięgam. Ty jesteś wszystkim, w co kiedykolwiek wierzyłam.
Parsknąwszy gorzkim śmiechem, Justin podniósł jakąś pustą muszelkę i zamachnąwszy się, rzucił ją w morze.
– Co zamierzałaś zrobić po tym, kiedy już przyprowadziłby cię tutaj i znalazł akt? Zabić go z zimną krwią?
Pochwyciła go za ramiona, nie zdając sobie nawet w pełni sprawy ze znaczenia, jakie niosą w sobie jej słowa.
– Nie myślałam o tym, co stanie się później. Wiedziałam, że przypłyniesz po mnie.
Odwrócił się powoli i spojrzał jej w twarz.
– A gdybym nie przypłynął? – spytał brutalnie. – Gdybym uznał, że nie warto uganiać się przez pół świata za kobietą taką jak ty?
Pochyliła głowę, zastanawiając się, czy kiedykolwiek ją zrozumie, czy kiedykolwiek będzie w stanie jej wybaczyć. Wreszcie podniosła wzrok i oświadczyła drżącym głosem:
– Zrobiłabym to, co musiałabym zrobić. On zabił mojego ojca.
Dziwny grymas przebiegł po twarzy Justina, potem zniknął, zamieniając ją ponownie w beznamiętną maskę. Przesunął kciukiem po jej policzku, ścierając łzę.
– Więc zrozumiesz mnie, kiedy zrobię to, co muszę zrobić. – To powiedziawszy, delikatnie wyzwolił się z jej uścisku, odwrócił i ruszył przed siebie.
Ręce Emily opadły bezwładnie wzdłuż boków.
– Dokąd idziesz?
Nawet nie zwolnił kroku. Zawładnęło nią poczucie osamotnienia bliskie całkowitej rozpaczy. Wiedziała tylko, że Justin Connor znów odchodzi z jej życia.
Pobiegła za nim, przystając na moment, by ściągnąć z nogi przemoczony pantofel.
– Idź sobie, ty tchórzu! – krzyknęła. – Uciekaj ode mnie. Tylko to potrafisz, co?
Rzuciła pantoflem. Uderzył go w sam środek pleców. Justin zawahał się na moment, potem ponownie ruszył przed siebie.
– Nie potrzebuję cię! – krzyczała coraz głośniej Emily. – Nigdy cię nie potrzebowałam. Prędzej w piekle zakwitną kwiaty, niż Emily Claire Scarborough będzie kogoś potrzebowała! – Zrobiła jeszcze kilka chwiejnych kroków, potem opadła na piasek. – Nie potrzebuję cię, ty łajdaku! – Łzy przesłoniły jej świat. Jej głos zamienił się w żałosne mamrotanie. – Nie potrzebuję nikogo...
Emily siedziała na urwisku, gdzie pogrzebano jej ojca, przyciskając kolana do piersi. Patrzyła, jak kliper Justina rozwija żagle i wypływa na pełne morze. Ten sam ciepły wiatr, który bawił się jej włosami, wypełniał jego żagle, pchał go w stronę horyzontu. Był to wspaniały widok, okręt pod pełnymi żaglami rysował się na tle księżyca niczym duch dawno minionych dni. Jego piękno złamałoby jej serce, gdyby nie było już złamane.
Światła okrętu zniknęły za linią horyzontu, zostawiając ją sam na sam z rozgwieżdżonym niebem. Wplotła palce stóp w gęstą trawę i oparła wilgotny policzek o kolano.
Jakiś nieziemski dźwięk wypełnił nocne powietrze. Emily podniosła głowę, zesztywniała. Bała się odwrócić głowę, bała się, że wyobraziła sobie tylko ten hymn rozjaśniający ciemność, bała się, że może to być tylko pieśń gwiazd albo zagubionego chóru aniołów. Muzyka unosiła się na magicznych skrzydłach, płynęła do niej niesiona wiatrem.
Zacisnęła dłonie w pięści. Wstała i ośmieliła się odwrócić. Ujrzała długą linię pochodni zmierzających przez plażę ku urwisku. Wstrzymała oddech.
Procesja weszła wreszcie na szczyt urwiska. Emily dojrzała wiele dobrze sobie znanych twarzy: Trini, ubrany w stary pomięty surdut; Dani i Kawiri, odziani jedynie w naszyjniki z muszelek i kawałków bursztynu; surowy ariki z ustami wygiętymi w grymasie, który przy dużej dozie dobrej woli można by uznać za uśmiech.
Wzrok Emily spoczywał jednak na człowieku kroczącym na czele tego pochodu. Bosym królu w zniszczonych spodniach.
Kiedy stanęli naprzeciwko siebie, otoczyła ich pełna wyczekiwania cisza.
– Znów się spóźniłeś – powiedziała, pokonując paraliżujące ją wzruszenie.
– Nie za bardzo, mam nadzieję – odparł Justin. – Nie wypada spóźniać się na własny ślub.
Emily przycisnęła palce do drżących ust. Zrozumiała, że ofiarował jej swoje życie z taką samą odwagą i galanterią, jak zrobił to kilka godzin wcześniej na plaży. Nie po to, by zakończyła je strzałem z pistoletu, lecz by mogła cieszyć się każdą jego chwilą, by wzbogacała je i chroniła jak własne przez wszystkie te lata, które miały jeszcze nadejść.
Otworzyła usta, by odpowiedzieć, gdy nagle pojawiła się przed nią srebrna taca z porcelanowymi filiżankami i czajnikiem pełnym parującego płynu. Penfeld ukłonił jej się nisko.
– Może filiżankę herbaty? By uczcić tę niezwykłą okazję. Nie zaprotestował ani słowem, gdy odepchnęła tacę na bok i rzuciła się w objęcia Justina. Trini zaniósł się perlistym śmiechem, gdy Justin kołysał ją w swych ramionach. Wskazał ręką na poczerniały, drewniany krzyż.
– Chciałbym, by David cieszył się tą chwilą wraz z nami.
– Och, i cieszy się. – Emily westchnęła w zachwycie. – Spójrz.
Oboje patrzyli jak urzeczeni na podstawę krzyża, gdzie wyrósł świeży delikatny kwiat pohutukawa, przynosząc wraz z sobą obietnicę nowego życia.
Ich usta spotkały się w czułej pieszczocie, składały przyrzeczenia i obietnice, których gotowi byli z największą radością dotrzymywać do końca życia. Kiedy Maorysi zaczęli tańczyć wokół nich, Justin pogłaskał jej włosy i pochylił się, szepcząc słowa, które słyszała niegdyś tylko w snach, nierealnych, jak jej się zdawało, marzeniach...
– Zostań ze mną na zawsze, moja słodka, moja miłości... moja Claire.