Antologia SF Opowiadania z przyszłości



Nancy Kress - Żołnierz statku parowego na froncie informacyjnym



Tuż przed lądowaniem samolotu w Logan Alan Haller ostatni raz sprawdził PID z tyłu spinki krawata. W porządku. Silne wibracje w ikonie Cathy, bardzo silne w ikonie Suzette. Nawet oscylacja Charlie’ego jest do przyjęcia. Nie musi się z nimi kontaktować, oszczędzi na czasie. Z Patti i Jonem także - ich ikony drgały i migotały z prawie maksymalną prędkością. A do lądowania trzy minuty.

- Ojej, przepraszam pana bardzo - uprzejmie odezwała się pasażerka siedząca obok. Zaokrąglony typ babci. Próbowała zająć go rozmową od La Guardii. - Wolno zapytać, co to za gadżet?

Nie”, prawie odpowiedział, bo cóż my właściwie mamy ze sobą wspólnego? Ale spojrzał na nią znowu. Drogi żakiet, dobra fryzura, torebka od Gucciego. Z pewnością pieniądze, ale nie przedsiębiorcze - bogate stare kobiety wolały inwestycje bezpieczne i bezbarwne. Chociaż, co miał do stracenia? Lądowanie za dwie i pół minuty, a kapitał spekulacyjny, jak dobrze wiedział, trafiał się niekiedy w bardzo dziwnych miejscach.

- To PID, wyświetlacz ikon osobistych - wyjaśnił babci z pieniędzmi.

- Wskazuje poziom elektronicznych interakcji zachodzących w mojej rodzinie, tu jest moja żona Cathy, córka i syn na tych dwóch ikonach, a także pomiędzy moimi dwoma głównymi partnerami w biznesie. Każdy z nich jest przyłączony do WIPEF-u, “słabego, interaktywnego osobistego pola elektronicznego”, noszonego w różnych częściach ubrań. Komunikują się ze sobą poprzez słaby prąd przesyłany przez ich ciała. Wtedy wszystkie interakcje z innymi polami elektronicznymi w ich sąsiedztwie są zarejestrowane w ich WIPEF-ach i bezprzewodowo wysyłane do PID-ów. Po wibracjach ikony Cathy mogę, na przykład, stwierdzić, że teraz pracuje przy swoim komputerze, przez jej ikonę przechodzi mnóstwo danych. Suzette prawdopodobnie gra w tenisa - widzi pani, jej ikona szybko oscyluje w sposób, w jaki zachowują się WIPEF-y, gdy doznają interferencji fizycznej o dużej prędkości. Charlie natomiast...

- Przesyła pan prąd elektryczny przez ciała swoich dzieci? - zawołała Babcia Pieniądz ze zgrozą.

- To nie jest niebez...

- Przez cały czas? W ten sposób pan je śledzi? Cały czas?

Allan obrócił zapinkę krawata. Przynajmniej na rozmowie z nią upłynął czas do lądowania. Samolot dotknął powierzchni pasa z lekkim wstrząsem.

- Czy oni nie... Nie chcę być niegrzeczna, lecz czy pana rodzina nie ma nic przeciwko...

Ale Allan zmierzał już ku wyjściu, wstając ze swego miejsca, które zarezerwował z przodu właśnie dlatego, żeby opuścić samolot w pierwszej kolejności. Pozostali pasażerowie dopiero sięgali po bagaż podręczny, a on szedł już szybko lotniskiem i rozmawiał przez telefon.

- Jon, co masz?

- Trzeciego klienta. W Newton. Firma samochodowa zapewni maksymalnie wydajną trasę. Przedsiębiorstwo nazywa się Figgy Pudding, produkt to NewsSort. Przegląda Internet w poszukiwaniu odpowiedników kluczowych słów. Potem porównuje te wiadomości z tymi, które podobały się klientom w przeszłości i wybiera za nich... zwykły tryb statystyczno-algorytmiczny. Ale gwarantują dziewięćdziesięciotrzyprocentowy sukces.

- Całkiem nieźle, o ile to prawda.

- Warte zachodu - powiedział Jon w Nowym Jorku. - I wszystko w Bostonie. - Rozłączył się.

Alan nie zwolnił kroku. Figgy Pudding. Osobliwa nazwa wskazywała, że talent był stary, pozostawiony przez poprzednie pokolenie, które nazwało komputer jak owoc, a język komunikacji jak gorący napój. Ale niektórzy z tych dziwaków go mieli. Warte zachodu.

- Samochód czeka przy tych współrzędnych - powiedział zegarek Allana, wyświetlając jednocześnie mapę szlaków Logan. - Dziękuję za skorzystanie z Mikroglobalnego Systemu Lokalizacji.

Allan przecisnął się przez tłum, minął kioski z fast foodami, stanowiska terminali publicznych, salony VR napakowane dziećmi, których rodzice czekali na swoje loty. Kierowca - oczywiście śledził ruchy Allana przez MGSL - czekał już z otwartymi drzwiami, poprawkami planu od Jona, trasą optimum. Słowa były zbędne. Allan zatopił się w tylnym siedzeniu i rozwinął Siatkę.

Był to najnowszy wynalazek Haller Ventures, jaki pokazał się na rynku. Allan go uwielbiał. Lekki, elastyczny materiał z siatką przewodów światłowodowych, który można było złożyć do rozmiarów chusteczki. A jednak odbierał tyle danych, co każdy inny głupi terminal i do tego wyświetlał je w bardziej zróżnicowanych, złożonych konfiguracjach. Szybki, potężny, dla maks-wydajności dostosowany zarówno do głosu Allana, jak i wybranych przez niego poleceń dotykowych. W pełni przystosowana do interakcji z jego PID-em i niemal każdym info urządzeniem, Siatka była wszystkim, czym powinna być high-tech. Dzięki temu wszyscy związani z Haller Ventures będą bogaci.

Bogatsi.

- Wiadomość, Jon - rzekł Allan do Siatki. - Wyświetlić. - Ukazała się informacja na temat Figgy Pudding: oferty giełdowe, roczne sprawozdania, raporty wewnętrzne, wszystko zebrane razem i poprowadzone przez algorytmy inwestycyjne Hallera z typową dla Jona wydajnością.

Nikt na froncie informacyjnym nie byt lepszym zwiadowcą niż Jon, chyba że sam Allan.

Starannie przestudiował dane Figgy Pudding. Wyglądały dobrze, bardzo dobrze.

- Pięć minut do pierwszego punktu planu - powiedział zegarek. Sekundę później zadzwonił telefon, a następnie, po identyfikacji rozłożenia Siatki, automatycznie przeniósł na nią rozmowę. Na miękkiej metalicznej powierzchni ukazała się ikona Cathy.

- Wiadomość Cathy - powiedział Allan. Kierowca z ciekawością utkwił wzrok w lusterku, lecz Allan go zignorował. Żaden zysk.

- Cześć, kochanie - usłyszał głos Cathy. - Zmiana planu.

- Dawaj - rzucił Allan, z jednym okiem wciąż na projekcji Figgy Pudding.

- Suzette się udało. Dostała się do Półfinału Łyżwiarskich Mistrzostw Dziecięcych w Denver.

- To wspaniale - powiedział Allan. Cholera, ale ma świetne dzieci. Chociaż Charlie...

- Prześlę jej gratulacje.

- Dobrze. Ale ona musi wyjechać we wtorek, ma samolot o dziewiątej dwadzieścia rano. Ja muszę być w sądzie w Albuquerque, sprawa Darlingtona. Możesz odprowadzić ją na lotnisko?

- Chwileczkę, kochanie. - Allan skontaktował się z najnowszą wersją planu. - Nic z tego. Patti umówiła mnie w Brukseli od poniedziałku wieczorem do wtorku po południu. W drodze do domu zatrzymam się w Londynie, w biotech.

- W porządku - oświadczyła Cathy wesoło. Zawsze była wesoła. Między innymi z tego powodu Allan był zadowolony, że została jego żoną. - Zorganizuję dla niej kierowcę, a odprowadzi ją pani Canning. Więc załatwione. Kolacja i seks w środę wciąż aktualne?

- Niech sprawdzę... tak, na razie w porządku. O piątej w Chicago Plaża.

- Będę - powiedziała Cathy. - Ach, i zadzwoń do Charlie’ego, dobrze? Dzisiaj?

- A co z nim?

- To co zwykle - odparła Cathy i radość w jej głosie przygasła.

- W porządku. Nie martw się.

- Jedziesz do Novation? - Cathy oczywiście otrzymywała najnowsze zmiany jego harmonogramu, i na odwrót.

- No tak - rzekł Allan. - Patti dość mocno naciska. Szczerze mówiąc, nie mam zaufania do radykalnej tech, która wysuwa tyle ekstrawaganckich propozycji. Obiecują księżyc, a dostarczają zardzewiały asteroid. Nie oczekuję cudów.

- To rozumiem. Niech się napracują. Kocham cię.

- Ja też cię kocham - powiedział Allan. Ikona Cathy zniknęła z Siatki.

- Dwie minuty do pierwszego punktu planu - odezwał się zegarek. Doskonale.

^ -A- -ń-

Allan się mylił. Może nie oczekiwał cudów w Novation, ale, niemal wbrew jego własnej woli, właśnie coś takiego zastał.

Gdy tylko wszedł do nieciekawego budynku z płyt betonowych, odczuł pośpiech danych. Wibracje, ruch, taniec. Coś co sprawia, że miejsce płonie na samej krawędzi frontu informacyjnego, właśnie tam było.

Jego kontakt wszedł do holu w tym samym momencie. Kwintesencja ruchu. Była Induską po trzydziestce, miała na sobie spodnie khaki i czerwoną koszulę. Wszystkie jej ruchy były szybkie i lekkie. Czarne oczy błyszczały inteligencją.

- Allan. Jestem Skaka Gupta, Główny Naukowiec w No vation. -Allan oczywiście wiedział o tym i o wszystkim, co dotyczyło jej kariery, a ona była tego świadoma. - Witamy w Dziale Biorobotyki.

- Dziękuję.

- Czy chciałby pan zobaczyć makswydajnościowy wydruk naszego obecnego stanu? - Była to jedynie grzeczność. Oficjalny profil Novation został dostarczony do jego firmy wczoraj. A dziś rano - uaktualnienie, o ile coś zmieniło się przez noc. Wiedziała, że on woli liczby i przewidywania zebrane przez swoich własnych ludzi. W tym procesie oficjalny profil był zaledwie jednym z czynników.

- Nie, dziękuję. - Allan uśmiechnął się. - Ale chętnie przyjrzę się waszej pracy bezpośrednio.

- No, to do roboty. - Odwzajemniła uśmiech, całkowicie pewna siebie. Lub pewna swojej pracy. Allan miał nadzieję, że chodzi o pracę. Wywęszył tu prawdziwy sukces, pachnący pieniędzmi.

- Pozwól mi paplać o szczegółach - powiedziała Skaka - a jeżeli chcesz, pytaj. Właśnie mijamy biolaboratońum, gdzie budujemy roboty. A raczej, gdzie je hodujemy.

Za szklaną ścianą stał rząd sterylnych kontuarów, z których każdy sterowany byt automatycznie. Samotny technik, ubrany w biały kitel i maskę, pracował za kontuarem w oddali. AUan odezwał się;

- Sprawdźmy, czy rozumiem. Korpusy waszych robotów to typowe, standardowe cylindry z oprzyrządowaniem komunikacji wewnętrznej i z kończynami do wspinania się na piętra i normalnymi sensorami.

- Zgadza się. Zaraz je zobaczymy. Wyglądają jak stojące puszki z czterema kościstymi, niezgrabnymi nogami i dwiema kościstymi, niezgrabnymi rękami. Ale ich moduły decyzyjne charakteryzują się wieloma nowatorskimi rozwiązaniami. Każda płyta obwodów, którą tu widać w każdym przezroczystym pudle, rośnie w hodowli. Zaczynamy od płytek silikonowych z wrośniętymi obiegami logistycznymi, a następnie obsiewamy je zarodkami neuronów wyhodowanych na syntetycznych peptydach. Wykorzystana tkanka zarodkowa pochodzi z różnych źródeł. Rezultat jest taki, że choć schemat obiegu pozostaje bez zmian, neurony rozwijają odmienne aksony i dendryty. A ponieważ mózg płodu zawsze wytwarza więcej neuronów, niż potrzebuje, różne zanikają na różnych płytach. W efekcie każdy procesor jest inny, a więc roboty też nieznacznie różnią się między sobą.

AUan studiował ciche, zorganizowane laboratorium. Skaka czekała. W końcu zauważył:

- Nie jesteście jedyną firmą, która wykorzystuje tę technologię.

- Nie, oczywiście, że nie. Ale to my rozwinęliśmy nowe, cenne warianty, znaczące pod wieloma względami. Zastrzeżone, rzecz jasna, dopóki się nie wkupicie.

Dopóki, a nie - j e ż e l i. To się AUanowi podobało.

- Dowód na to, jak odmienne są nasze techniki, znajduje się dalej. Tędy do Sali Naczelnych, proszę.

- Małpy? - Allan byt zaskoczony. Raport nic o tym nie mówił. Skaka, żwawo maszerując, uśmiechnęła się przez ramię.

- Sala Robotów Naczelnych. To żart. Obecnie mamy po osiem robotów na każdym z dwóch etapów rozwoju. Obie grupy znajdują się w środowis ku poznawczym, modelowanym na zamkniętym systemie lasów, niegdyś stosowanym przy pracy z szympansami. Proszę za mną.

Wyprowadziła go z laboratorium; szli długim korytarzem bez okien. W połowie drogi zapinka krawata Allena zadzwoniła dwa razy.

- Przepraszam, Skaka, czy toalety...

- Tamte drzwi.

W środku Allan obrócił zapinkę. Ikona Charlie’ego zupełnie przestała wibrować. Allan natychmiast zadzwonił do syna.

- Charlie, gdzie jesteś?

- Co to znaczy, gdzie jestem? Jest piątek, nie? Jestem w szkole.

- W...

- W Aspen.

- Dlaczego nie w Denver?

- Nie w tym tygodniu, tato, pamiętasz?

Allan nie pamiętał. Wiedział tylko, że plan zajęć naukowych dzieci, opracowany przez panią Canning, jest złożony, chociaż Allan mógł uzyskać do niego dostęp przez Siatkę. Może powinien był. Ale nie chodziło o fizyczną lokalizację Charlie’ego.

- Co robisz w Aspen, synu? W tej chwili?

- Nic.

Allan powstrzymał złość. Oraz niepokój. Charlie - tak przystojny, bystry, w wieku dwunastu lat na nierobieniu niczego spędzał okropnie dużo czasu. Po prostu siedział w jakimś pokoju i gapił się w przestrzeń. To nie było normalne. Powinien grać w piłkę, przeszukiwać Internet, podrywać dziewczyny, ścigać się na rowerach. Nawet czytanie byłoby bardziej produktywne niż siedzenie i gapienie się w pustkę.

Allan zapytał:

- Gdzie jest pani Canning? - zapytał jedynie. - Dlaczego pozwala ci nic nie robić? Wiesz, że nie płacimy jej za to.

- Ona myśli, że piszę esej o wykopaliskach archeologicznych, które robiliśmy na pustyni.

- To dlaczego nie piszesz?

- Napiszę... Słuchaj, tato, muszę kończyć. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu. Pa.

- Zaczekaj, Charlie... Telefon umilkł.

Powinien zadzwonić jeszcze raz? Gdy Chariie robił się taki jak teraz, po prostu nie odpowiadał. Co było nie tak z dzieckiem, które właśnie się wyłączyło i siedziało nieruchome i milczące?

Nic. Nic złego nie działo się z jego synem.

- AUan? Wszystko w porządku? - Skaka delikatnie zastukała w drzwi toalety. Jezu, jak długo siedział nad nieruchomą ikoną Charlie’ego? Zbyt długo. Cały plan dnia diabli wezmą.

- Tak - odpowiedział wychodząc na korytarz. - Przepraszam. Chodźmy do Sali Robotów Naczelnych.

- Czegoś takiego jeszcze nie widziałeś. - Skaka przyspieszyła kroku, aby nadrobić stracony czas.

^A-^

Takich danych Allan jeszcze nie widział.

Każde z dwóch identycznych “środowisk poznawczych” było wielkie na dwa i trzy dziesiąte akra, otoczone przezroczystą ścianą ze sztucznego tworzywa i wypełnione szarymi platformami ustawionymi na różnych wysokościach i pod różnymi kątami. Były tam schody, rampy, dziury, minilabirynty i przeszkody, których układ mógł być regulowany z zewnątrz. Środowiska wyglądały jak monochromatyczne pola golfowe po trzęsieniu ziemi. W pierwszym znajdowało się osiem puszkowych robotów, poruszających się powoli i ciężko po fantazyjnym terenie. Każdy z nich miał wymalowane jaskrawe logo: “Zupa Jutra Campbella”, “Kucharczyk-R&D”, “Pareto Chipsy Lay’s”.

- Dowcip programisty - powiedziała Skaka. - Te poddano aktywacji dopiero wczoraj. Jak widzisz, nie wiedzą jeszcze wiele o nawigacji, nie mówiąc już o wydajnym podejściu do zadań.

- A co jest ich zadaniem? - zapytał Allan. Dochodzili teraz do manewrów nie opisanych w prospekcie.

- Widzisz te zielonoszare klocki porozrzucane po środowisku? Roboty mają pozbierać tyle, ile zdołają, i tak szybko, jak tylko mogą.

Allan spojrzał przez plastikową ścianę. Teraz zobaczył klocki, każdy wielkości ciasteczka, leżące w dziurach, na poręczach, w przejściach, pod rampami. Robot najbliżej niego, “Przetworzona Kukurydza”, sięgnął po jeden klocek zakończoną szczypcami “ręką”. Nie trafił. Klocek wyśliznął się, a robot upadł. Próbując się podnieść, przewrócił się zbyt blisko krawędzi dużej dziury - kotła erozyjnego - i wpadł do środka. Tam cały czas miotał się, próbując się wydostać.

- Wojna to piekło. - Allan roześmiał się.

- Słucham? - zapytała Skaka.

- Nic. Ile klocków zebrały roboty do tej pory?

- Jeden.

- A jak długo próbują?

- Sześć godzin. A teraz chodźmy do Naczelnych Numer Dwa. Allan podążył za nią. Minęli Kucharczyka-R&D i Piwo Net-wiser, które blokowały się nawzajem. Za każdym razem, gdy jeden z robotów wykonywał manewr w prawo, aby obejść drugiego, ten robił dokładnie to samo. W końcu przygwoździły się wzajemnie przy ścianie, a ich cztery wrzecionowate nogi bezowocnie maszerowały dalej.

Skaka otworzyła kluczem drzwi i poprowadziła Altana na podest, z którego widać było drugie środowisko. Jak w pierwszym, i tutaj znajdowało się osiem pomalowanych robotów, lecz te były nieruchome.

- Popatrz - powiedziała Skaka.

Nacisnęła przycisk. Z sufitu posypał się deszcz zielonoszarych klocków, które lądowały w dziurach, na poręczach, w przejściach, pod rampami. Roboty natychmiast obudziły się do życia. Maszerowały, wspinały się, poszukiwały. Zegarek AUana drgnął na nadgarstku, a krawatem lekko szarpnęło. Nawet na zewnątrz środowiska jego biopole elektryczne zarejestrowało ogromny przepływ danych, gdy roboty komunikowały się między sobą. Po kilku minutach wszystkie klocki były zebrane w kupkę i wsypane do szczeliny w ogrodzeniu. Posypały się na podłogę korytarza.

- Jezu Turingu Chryste - rzekł Allan bez związku. - Chcesz mi powiedzieć, że one nauczyły się tego same? Że nie mają dodatkowego oprogramowania, podobnie jak te pierwsze bioboty?

- To właśnie mówię - powiedziała Skaka triumfująco. - Sześć minut czterdzieści dziewięć sekund. W miarę wzrostu wydajności za każdym razem biją rekord. Ten zespół uczył się pięć tygodni i dwa dni.

- Pokaż to jeszcze raz.

Skaka przycisnęła guzik, aby uwolnić więcej klocków, które, jak poprzednio, rozsypały się po różnych miejscach. Osiem robotów ruszyło do akcji. Allan zauważył, że żaden robot nie przeszukuje jednego obszaru. Zamiast tego każdy wydawał się zbierać klocki według złożonych czynników bliskości, wysokości względnej, trudności wyszukiwania, a nawet, jak wydało się AUanowi, różnic w zwinności, które musiały być wynikiem zróżnicowania neuronów zarodkowych w ich procesorach. Niejeden raz widział, jak robot zmierzający ku klockowi wycofuje się, aby podążyć ku następnemu, podczas gdy klocek ten podnoszony jest przez innego robota.

- No więc widzisz - powiedziała Skaka obserwując Altana. - Nauczyły się zwiększać wydajność poprzez dzielenie się wiedzą. Podejmują wspólne decyzje według analiz matematycznych, jakich dokonaliśmy na podstawie szczegółowej wiedzy o różnicach w ich zdolnościach. Ale techniki te wykształciły same.

Allan obserwował, jak Salsa Gorących Bitów biegnie na wrzecionowatych nogach w kierunku ściany i wsypuje klocki do otworu.

- Sześć minut trzydzieści dwie sekundy - powiedziała Skaka. - Allan, jestem pewna, że ktoś taki jak ty dostrzega przełom w autonomicznym nauczaniu komputerowym, jakiego dokonaliśmy. Oznacza to, że sztuczna inteligencja - ze wszystkim, co ona implikuje pod względem systemów korporacyjnych i militarnych - jest w zasięgu ręki. Czy nie wydaje ci się, że dla twojego przedsiębiorstwa byłaby to inwestycja potencjalnie dochodowa?

Allan patrzył na plastikowe klocki wysypujące się pod stopy Skaki. Zwycięzca bierze łupy.

- Tak - odparł - Porozmawiajmy.

^••^ -ń-

Po tym wszystkim Figgy Pudding i Morrison Telecommunications rozczarowywały. Figgy może byłoby warte małej inwestycji, tak dla ustalenia kryterium, lecz nic poważniejszego nie wchodziło w grę. Morrison Telecommunications byty nudne. Nigdy w pobliżu frontu, nawet nie w strefie wojny. Stara śpiewka, stara śpiewka.

Allan poleciał do D.C. i spędził noc w świeżo odnowionym Watergate. Jon zorganizował mu dwie potyczki na jutro, a Patti dodała dwie krótkie sesje z firmami, które już korzystały z pieniędzy Haller Ventures. Podczas kolacji przestudiował informacje o każdej z nich, które przesłała mu Patti. Do deseru liczby zmieniły się raz, a spotkania na jutro - dwa razy.

Wróciwszy do apartamentu, Allan poczuł niepokój. W telewizji, mimo 240 kanałów, nie było nic dobrego. Nie mógł skoncentrować się na swej ulubionej grze internetowej, Wojnie Szachowej. Na każdy ruch pionka komputer odpowiadał z oślepiającą prędkością. Gdy stracił porucznika po uderzeniu komputerowego czołgu, który mógł przemieszczać się o dowolną liczbę pól, we wszystkich trzech wymiarach, Allan poddał się. Poczuł ulgę, gdy zadzwoniła Cathy.

- Allan? Jak się masz?

Opowiedział jej o Novation - nic przed Cathy nie ukrywał. Była pod wrażeniem, co go trochę podniosło na duchu. Ale potem powiedziała:

- Słuchaj, kochanie, muszę zmienić nasze środowe plany. Jednak mam okazję jechać do Hongkongu.

- Sprawa Burdette? Wspaniale! - zmusił się do odpowiedzi. Cathy pracowała nad nią od dłuższego czasu.

- Oczywiście, strasznie się cieszę. Lane zmienia mój harmonogram. Prześlemy go tak szybko, jak tylko go wyprostujemy. Dzwoniłeś do Charlie’ego?

- Tak. Ciągle dużo siedzi. Kochanie, myślisz, że powinniśmy załatwić mu, hm... pomoc?

- Wiesz, sama o tym myślałam. - Głos Cathy uległ zmianie. - Nie żeby było z nim coś nie tak, ale zapobiegawczo...

- Jon poszuka psychologa. - Allan westchnął ciężko. - Słuchaj, czy moglibyśmy przesunąć naszą randkę na...

- Kurczę, muszę lecieć. Przyszła Lane z następną zmianą w sprawie Burdette. Boże, ja i polityka międzynarodowa! Nie mogę w to uwierzyć. Kocham cię. - Ikona Cathy zniknęła.

- Ja też cię kocham - powiedział Allan do pustej Siatki. Lecz nie było sensu się roztkliwiać. Zadzwoni do Suzette. Jego córka zawsze była miła. Jednak Suzette nie odbierała. Ani brat Allana na Florydzie. Jego matka, jak poinformował go system, żeglowała po Morzu Egejskim i oddzwoni, jak wróci, chyba że to pilne. Ale nie było. Ikony na PID-zie Allana wibrowały i szumiały. Nawet ikona Charlie’ego, dzięki Bogu. Allan poszedł spać.

Następnego dnia czuł się dobrze. Spotkania, harmonogram, przepływ danych, pieniędzy i możliwości. Boże, uwielbiał to. Urządzenie protetyczne, prawie niewidzialne, usprawniające ludzki słuch do 30000 cps. Znaczący zysk dla rozwiązań wizerunku satelity badawczego. Kolejny z nieskończenie wielu małych postępów w na-notechnice, przestawiający atomy w coś, co pewnego dnia może okazać się dżinnem w butelce telekomunikacji i każdego innego przemysłu.

O 6.18, gdy zwijał sprawozdanie nanotech, zadzwoniła Skaka Gupta.

- Allan, przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mógłbyś tu dzisiaj przylecieć? Mam coś, co powinieneś zobaczyć.

Głos drżał jej z podniecenia. Allan poczuł, jak przeskakuje ono połączenia sieci i elektryfikuje jego własne nerwy. I dzięki temu uniknąłby kolejnego pustego wieczoru w pokoju hotelowym. Ale z chłodnym profesjonalizmem odparł:

- Mój harmonogram jest dość napięty, Skaka. Jesteś pewna, że przylot do Bostonu będzie wart straty czasu?

- O tak - powiedziała takim tonem, że zadzwonił do Jona, aby zmienić harmonogram.

nr ^ ^

Roboty w Sali Naczelnych Numer Jeden wciąż zmagały się z wyszukiwaniem i zbieraniem klocków. Kucharczyk-R&D leżał na swym cylindrycznym boku jak przewrócony chrząszcz i wymachiwał bezradnie nogami próbując się podnieść. Skaka, biegnąc w kierunku Sali Naczelnych Numer Dwa, nawet nie spojrzała na plastikowe ogrodzenie.

- Spójrz - powiedziała, gdy byli już przy drugim środowisku. -Patrz. Ale nie było na co patrzeć. Osiem robotów stało nieruchomo na nierównym terenie. Minęła minuta, potem następna. Allan zaczął się niecierpliwić. Przecież jego czas był cenny. Mógłby skontaktować się z Jonem, aktualizować informacje, szukać pomocy dla Charlie’ego czy nawet grać w Szachy Wojenne...

Nagle roboty zaczęty się poruszać. Poczłapały do miejsc mniej więcej równo oddalonych. Krótka przerwa i z sufitu posypały się klocki. Roboty natychmiast przystąpiły do działania. Po kilku minutach wszystkie klocki byty zebrane. Niestodzony Sos Intel wsypał je do szczeliny.

- Sześć minut czternaście sekund - wydyszała Skaka. - Ograniczenia fizyczne nie pozwolą już na dużo większą wydajność. Ale nie o to chodzi. Allan, one nauczyły się przewidywać, kiedy spadną klocki. Przewidują zadanie, które jeszcze nie było zasygnalizowane!

- Masz na myśli regularny plan. Klocki spadają co, powiedzmy, dwie godziny...

- Nie! I dlatego jest to takie zadziwiające! Klocki nie spadają zupełnie przypadkowo, jest harmonogram, ten sam, którego używamy od początku, chociaż przyznaję, że złamaliśmy go wczoraj z okazji twojej wizyty. Zwykły plan jest zróżnicowany z powodu czynnika ludzkiego, chodzi o pracę na zmiany, spotkania pracowników, przerwy na lunch. Roboty najwyraźniej zapamiętały je i uwolnienie klocków przewidują teraz z dokładnością 100 procent. Przewidują też najbardziej prawdopodobne miejsca zatrzymania się toczących się i rykoszetujących klocków, przyjmując że terytorium zmienia się codziennie, lecz punkty uwolnienia klocków zamocowane są w suficie. Od poprzedniego wieczoru przemieszczają się do pozycji makswydajności zbierania na kilka minut przed wysypaniem klocków!

Allan gapił się na puszkowe roboty pomalowane w krzykliwe logo i oznakowane śmiesznymi nazwami. Przewidywanie zadań, oparte na samopoznawczym planie zróżnicowanych odstępów czasowych. W bio-układach scalonych. Tu wchodzą w grę zastosowania o niezwykłym potencjale wytwarzania, konserwacji maszyn, przyspieszania przewidywań oprogramowania... Myśli pędziły jedna za drugą.

- Nie sądzisz - powiedziała cicho Skaka - że widok był wart ponownej podróży tutaj? Głos Allana pozostał chłodny, chociaż wymagało to wysiłku.

- Może. Ale, oczywiście, mam kilka zastrzeżeń i pytań. Na przykład, czy... Zadzwonił telefon, dwa dzwonki, sprawa nie cierpiąca zwłoki.

- Tata? Charlie. Słyszałeś, że aresztowano naszych sąsiadów w Aspen?

- Charlie, jestem teraz zajęty, jestem z...

- Aresztowano ich za terroryzm. Wszędzie jest pełno gliniarzy. Terroryzm. Policja. Bomby, pistolety. Jacy sąsiedzi? Allan nie mógł sobie przypomnieć, czy poznał kogoś w Aspen.

- Gdzie jest pani Canning? Poproś ją tutaj. Z tobą wszystko w porządku?

- Oczywiście, że tak - powiedział Charlie pogardliwie. - Pani Canning zabrała Suzette na lodowisko.

- W takim razie zrób tak. Moment... - Z opóźnieniem Allan przypomniał sobie o Skace, która starała się wyglądać, jakby nic nie słyszała.

- Przepraszam, Skaka, to mój syn...

- Oczywiście - powiedziała kierując wzrok na teren robotów. Jej plecy, nieco zbyt sztywne, mówiły: Dlaczego nie zorganizowaleś sobie życia prywatnego na tyle, aby nie przeszkadzało ci w czymś, co może okazać się najważniejszą okazją inwestycyjną dziesięciolecia?

- Charlie, najpierw zadzwoń do mamy i opowiedz jej o wszystkim. Pani Canning też. Potem zadzwoń po samochód i kierowcę, spakuj rzeczy swoje, Suzette i pani Canning. Niech kierowca zawiezie was do mieszkania w Denver. Załatwię, żeby Jon lub Patti zapłacili rachunek za samochód i pozbyli się domu w Aspen.

- Ale, tato...

- Charlie, po prostu zrób to. Nie chcę, żebyś pakował się w żadne niebezpieczeństwo!

- Och, no dobra. - Głos Charliego był pełen obrzydzenia. Dwunastoletni dzielniacha.

Allan szybko zadzwonił do Jona. Ramiona Skaki wciąż były napięte. Nie mógł znieść myśli, że stracił przewagę. Opanowując się, jak tylko mógł, powiedział do niej:

- Mój syn. W rzekomo bezpiecznej okolicy działali terroryści. Musiałem go stamtąd wydostać. Otworzyła szeroko oczy.

- Oczywiście. Jakie były przyczyny?

Altana oświeciło, że nie znal zarzutów, sytuacji, samych sąsiadów. Oni byli miejscowi, a on działał globalnie.

- Sytuacja opanowana - powiedział w nadziei, że nie podchwyci uniku.

- Możemy się stamtąd wynieść za pół godziny. Charlie szybko pakuje. Skaka uśmiechnęła się.

- Moja córka też. My również nie mamy stałego miejsca zamieszkania. Nie wiem, jak radzili sobie naukowcy przed jednorazowym leasingiem.

- Ja też nie. - Ich stosunki znowu się ociepliły. Usprawiedliwiła jego chwilową przemianę w cywila. - Z jakiego planu korzystasz?

- Uve America. Plan Kodu Dziewiątego: leasing trzysypialniowy, nie dalej niż dziesięć minut od lotniska, wystrój w ciepłych błękitach, luksus na poziomie trzecim. W każdym domu jest nawet zwierzę do wyboru. Pasuje mojemu mężowi, córce, niania jest w porządku.

- My korzystamy z Kodu Jedenastego. Cztery sypialnie. Mam dwoje dzieci.

Allan i Skaka uśmiechnęli się do siebie, po czym odwrócili wzrok. Rozmowy o życiu prywatnym były kłopotliwe - przeszkadzały w strategii. Zwiadowcy musieli pozostać na uboczu, cały czas w ruchu, napięci i uważni. Granica informacyjna była nie do przewidzenia.

Skaka ożywiła się:

- Moi ludzie będą uważnie obserwować sytuację w następnej fazie. Jeżeli nastąpi kolejny przełom, powiadomię cię.

- Dobrze - odrzekł Allan. - A w międzyczasie porozmawiajmy o przełomie, który już się dokonał. Mam kilka pytań.

- Strzelaj - powiedziała Skaka, a jej ramiona wyraźnie rozluźniły się.

^•di!

Allan spędził noc w samolocie sypialnym do Singapuru. Pani Canning ulokowała dzieci w apartamencie w Denver, chociaż Suzette narzekała, że lodowisko w Aspen było lepsze. Chciała leasingu w Chicago, gdzie, jak twierdził jej trener, znajduje się megalodowisko. Allan obiecał przemyśleć sprawę. Zadzwoniła Cathy, aby przełożyć randkę na niedzielę. Jej sprawa przeciągała się. Patti zidentyfikowała dwie nowe firmy, które Allan miał sprawdzić. Obie na szarym końcu, obie - szansa na duży zysk. Jedna mieściła się w Sydney, druga - w Brazylii. Ikona Charlie’ego na PID-zie Allana była nieruchoma.

Firma w Singapurze opracowała coś, co nazwała “łaskawie poważnym podejściem” do odwiecznego wyznania, jakim była inteligentna droga ukierunkowująca samochody, na której kierowca nie robiłby nic oprócz prowadzenia samochodu. Allan spodziewał się, że wynikiem jego wizyty będzie wynajęcie jednego z niezależnych konsultantów, których Haller Ventures zatrudniało do oceny technologii motoryzacyjnej. Nie było to Jednak potrzebne. Singapur nie robił nic, czego Allan już nie widział. Nie warte zachodu. Teraz do Sydney.

Z samolotu zadzwonił do Charlie’ego.

- Synku? Twoja ikona na PID-zie nie jest zbyt ruchliwa. Kompletnie bez ruchu od bitych pięciu godzin, a przecież to nie pora na sen.

- Nie - powiedział Charlie bez emocji. Altan próbował mówić lekko.

- To co robisz?

- Nic.

- Charlie...

- Wiedziałeś, że gdy Robert Fulton wynalazł statek parowy, w tym samym czasie zrobiło to też przynajmniej trzech innych gości?

- Charlie...

- Muszę lecieć, tato. Pa!

- Lądowanie za trzy minuty - powiedział zegarek. - Współrzędne MGSL samochodu wyświetlone.

- Charlie! - odezwała się Patti. - Akcja w Tunezji. Wygląda jak prawdziwa placówka. Firma nazywa się Słońce Sahary i produkuje panele słoneczne. Wysyłam dane. I zmianę jutrzejszego harmonogramu.

- Lądowanie za dwie minuty.

Allan zamknął oczy. Lecz kiedy samolot wylądował, podskoczył jako pierwszy, chwycił bagaż podręczny i wysiadł jako jeden z pierwszych. W Dżakarcie.

Nie, w Sydney. Dżakarta jutro.

Czy pojutrze?

ń- -A- -^

Sydney to światłowody ze zwiększoną zdolnością przenoszenia dzięki zastosowaniu stopów o drobniejszym ziarnie.

Dżakarta to technologia medyczna, ulepszony elektrokardiograf, który przewiduje migotanie przedsionków przy zastosowaniu elementów teorii chaosu w komputerowej analizie danych.

W Bombaju nic ciekawego. Miał być znaczący postęp w holo-graficznych wideokonferencjach, ale w sumie nic nowego. Stare sprawy. Jon poślizgnął się na tym.

W Bemie było krótkie spotkanie i inspekcja bieżącej inwestycji, znajdującej się obecnie w fazie beta-testu. Allan spotkał tam księgowego i eksperta jakości z Haller Ventures.

Mediolan był fascynujący. Kryterium przetwarzania systemów prostopadłych był jeden trylion operacji na sekundę. Włoscy spece spełnili je z połową oprzyrządowania uprzednio wymaganego. Było dużo gestykulacji i marne toskańskie wino.

W Tunezji roboty na pustyni. Przedsiębiorcy zawieźli Allana na brzeg Sahary, podskakując w roverach na kilometrach skalnego piasku, do wypalonego słońcem miejsca robót, gdzie proste roboty składały panele słoneczne. Składały też inne rzeczy. Wydzielały z pustynnego piasku rudy do surowców; uzyskiwały wysokie temperatury wykorzystując energię słoneczną. Samowystarczalne królestwo mechaniczne powoli obejmowało puste, pustynne przestrzenie. Nadmiar energii słonecznej przerabiany był na elektryczność, którą, po założeniu kabli, można było sprzedać. Allan natychmiast zamówił ocenę konsultanta technicznego, łącznie z prognozami klimatycznymi na trzydzieści lat. W przeszłości klimat pustyni zawsze wygrywał wojny.

Złapał transatlantycki lot do domu. Spotkanie brazylijskie zostało przełożone. Cathy pojechała do Los Angeles (wyprawa do Tunezji ponownie odsunęła ich randkę) z Suzette, która brała udział w ważnych zawodach łyżwiarskich. Charlie był na wyprawie przyrodniczej w Yose-mite wraz z komercyjną grupą edukacyjną, do której zapisała go pani Canning. Wynajęte mieszkanie w Aspen - nie, z Aspen zrezygnowali, a i tak w tym miesiącu mieszkanie w Oakland, ze względu na harmonogram zawodów Suzette, stało puste.

Małe tunezyjskie roboty wyglądały jak walizeczki, nie cylindryczne puszki. Allan zadzwonił z samolotu do Skaki Gupty. Była w Bernie. Ale i tak poleciał do Bostonu. Nie lubił wracać do nowo wynajętego mieszkania, gdy nikogo w nim nie było.

W Novation spotkał się z młodym, podenerwowanym mężczyzną. Miał nie więcej niż dwadzieścia trzy lata, ubrany był w dżinsy, skórzany sweter i wszechobecne adidasy, usiane maleńkimi błyskającymi lusterkami. Allan rozpoznał ten typ: programista. Ciamajda, cholernie inteligentny i w tajemnicy gardzący “liczygroszami”. Nie, teraz mówi się inaczej; “głupkami cashware”. Allan posłał mu lodowaty uśmiech i zrobił znudzoną minę.

- Paul Sanderson? Allan Haller. Ma mi pan przekazać nawijkę Skaki, zgadza się? - O ile Allan wiedział, Skaka nie zostawiła danych do nowej nawijki.

Paul Sanderson wydawał się zmieszany.

- Tak... nie, to znaczy ona nie... Właśnie miałem pokazać panu, co roboty teraz potrafią.

- Tak, tak. Ale proszę ograniczyć żargon do minimum. - Uderzenie z wyprzedzeniem, z mocą rozkazu. Sanderson oburzy się lub złagodnieje, w zależności od tego, jak szef kazał traktować Altana.

Sanderson złagodniał.

- Jasne. Hm, urn, tędy proszę.

Roboty w Sali Naczelnych Numer Jeden wydały się Allanowi nieco bardziej skoordynowane, chociaż nadal wałęsały się bez sensu. Zupa Jutra Campbella sięgnął po klocek, ale bez powodzenia. Sanderson przemknął obok ogrodzenia, zerkając przez plastik; był niespokojny. Dlaczego? Aby ukryć swą własną sztywność, Allan przekręcił krawat i sprawdził PID. Ikony wibrowały tak szybko, że ledwie mógł zobaczyć, gdzie właściwie są.

- Stworzyliście tutaj supersilne pole danych - wykrzyknął, a gdy Sanderson odwrócił się ku niemu z uśmiechem zakłopotania, Allan zrozumiał. - Stworzyliście, prawda? Zmieniliście cały obszar w pole mikrofalowe, które umożliwia Naczelnym Sali Numer Dwa oddziaływać bezpośrednio z Siecią. Usprawniliście je oprogramowaniem telekomunikacyjnym.

Sanderson przytaknął, zmieszany.

- Wiem, regulamin mówi, że powinienem był ostrzec pana przed wejściem w pole, ale przy takim krótkim wystawieniu to nie jest niebezpieczne, naprawdę. A pana urządzenia powrócą do normalnego funkcjonowania, jak tylko...

- Nie chodzi mi ani o moje urządzenia, ani o zdrowie! - warknął Allan. - Ale Skaka obiecała informować mnie na bieżąco o wszelkich większych zmianach w badaniach!

- Prawdę mówiąc, żadnych nie było. Roboty nadal przewidują program uwalniania klocków i...

- Czy Naczelne Numer Jeden też są sprzężone z Siecią? Czy tego też nie zamierza mi pan powiedzieć? Sanderson był wstrząśnięty.

- Nie, oczywiście, że nie są sprzężone. Jeżeli nie zrobimy tego w dokładnie tym samym punkcie co w grupie drugiej, narazimy na szwank projekt badań!

- W przeciwieństwie do narażania zaufania swoich inwestorów -warknął Allan. - Świetnie. Proszę przekazać pani Gupta, żeby zadzwoniła do mnie, jak tylko wróci. I proszę przyjąć do wiadomości, że roszczę sobie prawo do sprowadzenia tutaj moich własnych ekspertów od oceny, gdyż najwyraźniej nie mówi mi się wszystkiego dobrowolnie.

- Panie Haller, proszę tak nie myśleć, ponieważ...

- To wszystko - rzucił Allan, odwrócił się i wyszedł.

W samochodzie zadał sobie pytanie, czemu tak się rozzłościł. Posiadał kawałek Novation, owszem, ale posiadał kawałki innych placówek, gdzie front zmieniał się gwałtownie i nieoczekiwanie. Więc dlaczego był tak wkurzony?

Nie wiedział. I nie miał czasu o tym myśleć. Następny lot za czterdzieści dwie minuty.

Wystarczy czasu, aby przestudiować informacje na jutrzejsze spotkanie o 6.30, przy śniadanu.

ń- ^ -nr

Cathy i Allan połączyli się w końcu w Nowym Jorku; miała niespodziewaną zmianę w harmonogramie. Wchodząc do windy, Allan poczuł ucisk w piersiach. Dziesięć dni nie widział swojej żony! I, och, tak za nią tęsknił... tak uwielbiał ich przyprawiające o zawrót głowy spotkania. Na pewno pary, które są ze sobą cały czas, nie odczuwają takiego podniecenia.

Nie rozczarował się. Gdy było już po wszystkim i leżeli razem na wielkim łóżku hotelowym, sennie patrząc, jak program ściany zmienia kolor z wściekle czerwonego na chłodny, miękki błękit (to musi mieć związek z oddychaniem), Allan poczuł się niezmiernie zadowolony.

Jednak Cathy nie pozwoliła mu odpłynąć na długo.

- Kochanie, chciałabym z tobą porozmawiać. Chodzi o Charlie’ego. Nastrój Allana zmienił się natychmiast. Uniósł się na poduszce.

- Jaki był w Los Angeles?

- Dziwny. - Cathy zawahała się. - Wiem, że on dorasta, rozprostowuje skrzydła, należy oczekiwać wrogości i tak dalej... ale on nie był wrogo nastawiony. Dla Suzette był tak miły, jak zawsze, naprawdę cieszył się, gdy wygrała. I wcale nie był tajemniczy w stosunku do mnie. Tylko że jego osobiste zainteresowania staty się jakieś dziwne. Na przykład dużo mówił o Wieku Rozumu i jego wpływie na społeczeństwo.

- Chwila - powiedział Allan. Sięgnął po Siatkę, zawiniętą w ubrania walające się po podłodze, i wykonał Quik-Chek. Wiek Rozumu, inaczej Oświecenie, osiemnastowieczny okres wielkiej świadomości i działań intelektualnych, charakteryzujący się zwątpieniem w autorytety, podkreślaniem doświadczalnych metod w nauce i twórczym samookreś-leniem w sztuce, kulturze i polityce.

- Mogłam ci powiedzieć, co to jest - powiedziała Cathy urażona.

- Wiem. - Cathy była prawnikiem, mogła zagłębiać się w więcej szczegółów, Allanowi nie było to niezbędne. - Chodzi tylko o historię, nieprawdaż? Zainteresowanie historią nie jest takie złe. Tak naprawdę Charlie opowiadał mi coś o Robercie Fultonie i statku parowym. Może pani Canning zaczęła w szkole nowy rozdział.

- Nie, sprawdziłam. Wciąż przerabiają nauki o Ziemi. Ale to nie wszystko. Dostałam się do Dwudziestki Dwójki Chariie’ego, do tabeli notatek osobistych, oczywiście tych nie zakodowanych, i on...

- Ciągle używa Dwudziestki Dwójki? Dobry Boże, ten komputer jest przestarzały przynajmniej od trzech miesięcy! Prześlę mu nowy, teraz ukazało się coś o wiele lepszego.

Cathy powiedziała lodowato:

- Zawsze ukazuje się coś o wiele lepszego. Ale nie o to chodzi, Allan. W notatkach Charlie’ego znalazłam listy “wieków”. Wszystkie różniły się nieznacznie, ale byty ich dziesiątki.

- Co masz na myśli mówiąc “wieki”?

- Wiek Kamienny. Wiek Bohaterów. Wiek Wiary. Wiek Ciemności. Wiek Rozumu. Wiek Przemysłu. Wiek Kosmiczny. Wiek Informatyki. Ten jest ostatni na każdej liście, prawdopodobnie dlatego, że akurat w nim żyjemy. Dziesiątki różnych list!

- Dziwne - powiedział Allan, bo było oczywiste, że powinien coś powiedzieć. - Ale, szczerze mówiąc, Cathy, nie wydaje mi się to niebezpieczne. Zastanawia się nad historią. To chyba dobrze.

- Odsłona Trzecia: gdy zapytałam go o te listy, wcale się nie rozgniewał, że grzebałam w jego notatkach. Przeciwnie, patrzył na mnie w ten swój intensywny sposób, jak to ostatnio robi, na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, wiesz, jaki on jest, i zapytał: “Mamo, skąd wiemy, że członkowie naszej rodziny są naprawdę wojownikami na froncie informacyjnym, a nie po prostu bezdomnymi?” Allan zastanowił się. Pytanie brzmiało poważnie.

- Pytałaś go, czy uważa, że ty i ja za dużo podróżujemy? Że powinniśmy spróbować być częściej razem, jako rodzina? - Oboje już wcześniej się tym martwili.

- Tak. Ale powiedział, że nie, że wcale nie o to chodzi. Rodzice wszystkich jego kolegów są tacy sami. Więc zapytałam, o co chodzi, a on tylko powiedział: “Gdy jest czas statków parowych, jest czas statków parowych” i zapadł w jeden z tych swoich transów bezruchu. Allan, nie mogłam go zmusić do żadnej odpowiedzi przez pół godziny, choć robiłam wszystko. To tak, jakby siedząc naprzeciwko mnie, był zupełnie gdzieś indziej!

Allan wyjrzał przez okno. Daleko, w dole, ruch uliczny Nowego Jorku buczał niewyraźnie, relaksujące.

- Mam nazwiska dwóch psychologów - rzekł powoli - jednego w Denver i jednego w San Francisco.

- Cóż, na nic się to nam nie przyda, bo nie będziemy w Oakland przez najbliższych kilka tygodni. Wynajmujemy w Kansas City, mam tam sprawę Shepharda. Spróbuj choć raz zapamiętać nasz harmonogram!

- Przepraszam - dodała po chwili.

- W porządku - powiedział Allan. - Wiem, że też martwisz się o Charlie’ego. Słuchaj, znajdę psychologa w... - przez chwilę miał pustkę w głowie - Kansas City.

- Okay. - Cathy uśmiechnęła się blado, a potem przylgnęła do niego. Poczuł napięcie jej nagich pleców.

Charlie nigdy nie sprawiał kłopotów. Suzette w dzieciństwie ulegała nastrojom. Dlatego się martwili, mówił sobie Allan. Wszystko było względne. A jednak - tak po prostu siedzieć, wpadać w trans i nawet nie odpowiadać... to nie jest chyba normalne, prawda? Tak się wyłączać?

Przecież nie można go nawet dostroić do Siatki. Coś się może stać, a Charlie nawet nie wiedziałby o tym!

Allan mocniej objął żonę.

- Zmienię jutro trasę i pojadę do niego.

-^ ^ -ń-

Zmiana trasy nie była łatwa. Ani Jon, ani Patti nie byli zadowoleni. Jon musiał sam jechać do Raieigh, aby sprawdzić badania szpiku kostnego. Jeżeli AUan teraz odwoła spotkanie, dyrektor firmy produkującej niskobudżetowe orbitalne panele słoneczne nie będzie dostępny przez dwa tygodnie, wyjedzie do Tokio. Przeprowadzenie wideokon-ferencji, jak powiedział dyrektor pociągając nosem, nie jest zadowalającym substytutem. Allan poprosił Patti, żeby przekazała dyrektorowi, że ma sobie pójść do diabła. Poleciał do nowego mieszkania w Kansas City.

Ale wtedy zadzwonił Paul Sanderson z Novation. Widocznie Skaka Gupta znowu gdzieś wyjechała.

- Powiedział pan... to znaczy wydało mi się, że gdy ostatnio był tu pan, Allan... uhm, panie Haller, dał mi pan do zrozumienia, że gdyby z robotami wydarzyło się coś godnego uwagi, wówczas chciałby pan to zaraz zobaczyć, więc...

- A coś się wydarzyło? Niestety, nie mógł pan gorzej trafić. Czy może mi to pan opisać?

- Oczywiście - powiedział Sanderson z taką ulgą w głosie, że Allan zdecydował, że zrobi lepiej, jak mimo wszystko pojedzie do Novation. Dane wydawały się istotne. Jeżeli wyleciałby do Bostonu natychmiast, nawet bez rezerwacji, skoro tak trzeba... cholera, nienawidził lotów bez rezerwacji, ach, gdyby tak rozwój przemieszczania ludzi mógł nadążyć za rozwojem w przekazywaniu danych! Jeżeli poleciałby bez rezerwacji, a potem mógł zarezerwować samolot, który przywiózłby go do Kansas City chociaż o północy...

- Proszę nie wyjaśniać. Będę u pana dziś po południu.

- Dobrze - powiedział Sanderson, wyraźnie nieszczęśliwy. - Będziemy na pana czekać.

M y. On i roboty? Czyżby Sanderson aż tak bardzo utożsamiał się z nimi? Możliwe. Wydawało się, że te inżynieryjne typy nie mają prawdziwego życia. Tylko wieczne majstrowanie przy oprogramowaniu, wieczna rutyna, ciągle w tym samym miejscu, o tej samej porze.

Nagle, uderzyła w Altana fala wspomnień. Tak szeroka, tak wewnętrzna, iż wydawało mu się niemal, że nie stoi już pośrodku oszalałego lotniska metropolii, lecz znajduje się w chłodnym lesie za domem, w którym się wychował, leżąc na plecach na dywanie z igieł. Billy Goldman, jego przyjaciel, leżał obok niego, obydwaj gapili się na oświetlone słońcem gałęzie, wdychali słodki, ostry zapach szyszek, a Billy powiedział:

- Dlaczego ktokolwiek miałby chęć pocałować dziewczynę? Fuuuuuj!

Coś takiego! Allan potrząsnął z zaskoczeniem głową. Umysł to dziwna rzecz. Przetrząsnął rzeczy nie związane ze sobą, bezsensowne, niekorzystne, nieistotne. Rozpraszające.

Zanim doleciał do Bostonu, odczuwał tak silny ból głowy, że nie pomogłaby mu żadna tabletka.

^ ^ -ń-

Przybył do Novation w podłym nastroju. Sanderson przywitał go nerwowo.

- Proszę tędy, panie Haller, pójdziemy prosto do Naczelnych Numer Dwa, chyba że chce pan kawy, uhm, czy też może...

- Nie. Chodźmy.

Sanderson przeszedł obok Naczelnych Numer Jeden nie odwracając w ich kierunku głowy, lecz Allan przystanął, aby się im przyjrzeć. Wydawało mu się, że zbierały teraz klocki nieco sprawniej, bez grzebania się. Zdawało mu się, że widzi nawet, jak Przetworzona Kukurydza rusza do przodu, a następnie gwałtownie skręca, aby ominąć Ocean Spray Cacheberries. Zaczynały współpracować.

U Naczelnych Numer Dwa, z drugiej strony, nic się nie zmieniło. Roboty stały nieruchomo na ogromnym terenie. Allan i Sanderson stali przed ogrodzeniem, Sanderson był zdenerwowany.

- Klocki spadną za dziesięć minut. Nie chcemy zmieniać harmonogramu, wie pan, bo chociaż nie musiałby pan czekać, nie zobaczyłby pan tak naprawdę tego samego zjawiska, które my tu obserwujemy, więc nie...

- Rozumiem - powiedział Allan. - Poczekam.

Ale żeby wypełnić te siedem minut, musiał się zająć czymś oprócz straszenia Sandersona. Ciężki ostrzał danych oznaczał, że nie będzie mógł dostać się do Siatki. Allan powtarzał sobie notatki osobiste w tabeli Dwudziestki Dwójki swego syna. Dostał się do tabeli z samolotu, wmawiając sobie, że obowiązki rodzicielskie są ważniejsze niż prywatność nastolatka.

Wiek Rozumu... Wiek Rozumu... Wiek Informacji... Wiek Rozumowania... Oświecenia? Nie nie nie... Jeszcze raz Wiek Kamienia Łupanego Wiek Żelaza, Wiek Brązu... nie nie NIE NIE jest gdzieś tutaj - ZROBIĆ: zrobić rozdziaty 84-86 zadanie domowe na wtorek znajdź trzy przykłady skaf wulkanicznych kupić prezent dla mamy... WIEK ROZUMU... Dziewczyna, którą widziałem w parku nie miała majtek!!!!!!... Wiek Rozumu...

Roboty za plastikową ścianą poczłapały na swoje miejsca, na chwilę zanim klocki zostały zrzucone z sufitu.

- Całkiem nieźle nauczyły się przewidywać - powiedział Sanderson. Allan nie odpowiedział. Patrzył, jak roboty wydajnie zbierają klocki. Nie wydawały się szybsze niż poprzednio, ale nie były też wolniejsze. Jego Siatka nie działała, prawdopodobnie z powodu intensywnego zajęcia przez roboty wszystkich dostępnych częstotliwości Internetu. Co naprawdę ładowały? I jaki użytek robiły z tego ich bioprocesorowe mózgi? Do zbierania klocków nie potrzebowały przecież przepastnych bibliotek Sieci.

- Czy już odnalazł pan źródła ładowania?

- Niektóre - odpowiedział Sanderson. Nie patrzył na Allana, chciał uniknąć odpowiedzi. - Proszę patrzeć. Teraz.

Ale “teraz” było... niczym. Dosłownie. Roboty wrzuciły wszystko do wiadra, trzymanego w szczypcach Techs/Mex Chilli, a potem znieruchomiały.

Sanderson mówił teraz bardzo szybko.

- Robią to od dwudziestu czterech godzin. Zbierają klocki tak, jak zostały zaprogramowane, ale nie wrzucają ich do otworu w ścianie. Nikt nie grzebał w ich oprogramowaniu. One po prostu... tego nie robią.

Allan przyglądał się Techs/Mex Chilli.

- Co wykazały ślady źródeł ładowania?

- Niewiele - rzekł Sanderson, a Allan zauważył, że jego poprzednie uniki były spowodowane zakłopotaniem. Programiści nienawidzili nie wiedzieć, co się dzieje z ich programami.

- A raczej za dużo. Najwidoczniej mają dostęp do rzeczy wszelkiego rodzaju, wszystkiego po trochu z Sieci, może nawet przypadkowo. A przynajmniej nie znaleźliśmy jeszcze żadnych prawidłowości.

- Mhmm - powiedział Allan wymijająco. - Przerzuć pełne pliki śladów do mojego biura. Nasi ludzie też niech na to popatrzą.

- Tak naprawdę to ja nie jestem upoważ...

- Proszę to zrobić - rzekł stanowczo Allan, lecz tym razem jego polecenie nie wywołało spodziewanej reakcji. Sanderson był wystraszony, lecz zdecydowany.

- Nie, proszę pana, obawiam się, że nie mogę. Nie bez pozwolenia Skaki. Allan skapitulował.

- Dobra. Sam do niej zadzwonię.

Na twarzy młodego programisty malowała się ulga. Allan powrócił do przyglądania się robotom w krzykliwych, głupich kolorach, robotom strzegącym wiadra pełnego zupełnie bezużytecznych klocków.

^ ^^

Nie mógł złapać Skaki Gupty, więc zostawił wiadomość, żeby do niego zadzwoniła. Lot był opóźniony, więc było już dobrze po północy, gdy samochód wysadził go przed nieznanym budynkiem w Kansas City. Nie, nie nieznanym... wyglądał uspokajająco, tak jak ten w Oakland, ten w Denver, ten w Aspen, ten w Nowym Orleanie, ten w Atlancie, ten w Raieigh...

Pani Canning, obudzona przez system zabezpieczeń, wpuściła go do środka, a potem na śpiąco powędrowała do łóżka. Sprawdził Suzette, która spała z obiema rękami przerzuconymi na jedną stronę i zgiętym jednym kolanem. Wyglądała na pełną energii nawet wtedy, gdy spała. Urosły jej włosy. Allan poszedł następnie do pokoju, który zawsze zajmował Charlie.

Gdy Allan wszedł, chłopiec przekręcił się i wymamrotał:

- Cześć, tato.

- Cześć, synku.

- Jaki... jaki powód?

- Powód do czego, Charlie? - łagodnie zapytał Allan, ale Charlie już spał.

Przez kilka minut Allan patrzył na niego. Jasne, delikatne włosy Cathy, orli nos Allana, podbródek samego Chariie’ego. Jego syn. W swoich notatkach Allan miał nazwisko dobrego psychologa dziecięcego w Kansas City. Oby to nie były sprawy neurologiczne, modlił się. Nie zwyrodnienie, nie guz mózgu, nie problem, któremu nie można zaradzić. Nie u mojego Charlie’ego.

W swej własnej sypialni, którą znalazł tam, gdzie jego sypialnie zawsze były, Allan nie mógł zasnąć. Przejrzał dane na jutrzejsze spotkania, oba na miejscu, więc mógł więcej czasu spędzić z Charlie’em. Zrobił parę przysiadów i skłonów i wiercił się w nowym, znajomym łóżku.

Jego syn siedzi zapatrzony w przestrzeń, odcięty od świata.

Roboty odmawiają zwrotu klocków...

Jutrzejsze spotkania, na które polowy danych już zapomniał... Tak naprawdę wcale nie chciało mu się brać udziału w żadnym z nich. To wszystko już było, wszystko było... Co też mu chodzi po głowie. Nieprawda. Chodziło o interesujące, nowe przełomy, przyczółki na nowych frontach, a on miał zaszczyt brania udziału w ich wyśledzeniu... Dlaczego więc chciał po prostu pozostać skulony w tym znajomym mieszkaniu, którego nigdy wcześniej nie widział? Cholera, jakże nienawidził bezsenności!

Szukając po omacku wokół łóżka, Allan podniósł Siatkę. Samo trzymanie jej, rozkładanie, znajomość wszystkich informacji, jakie udostępniała na jego polecenie sprawiło, że poczuł się od razu lepiej. Nocą system nie sygnalizował informacji, lecz zaledwie przechowywał je, aż do obudzenia. Może było coś od Cathy.

Lecz jedyna wiadomość pochodziła od Skaki Gupty: Proszę, zadzwoń do mnie do laboratorium. Ważne. Czas transmisji zaledwie dziesięć minut temu. Wróciła wcześniej do Bostonu i pracowała do późna.

- Skaka? Allan Haller. Co się dzieje?

- Cześć, Allan. - Miała zmęczony głos, pewnie rzeczywiście była zmęczona. Wpół do drugiej. - Nie spodziewałam się, że zadzwonisz w nocy. Ale możesz równie dobrze dowiedzieć się już teraz. Mamy małe komplikacje.

- Jakiego rodzaju?

- Roboty przestały funkcjonować. Nie, to nieprawda, one tylko wyglądają tak, jakby nie funkcjonowały, bo już nie zbierają klocków, jak zostały zaprogramowane. Zamiast tego przyspieszyły pobór ilości danych z Internetu i non stop je przetwarzają. I jeszcze ... - Głos się jej załamał.

- Co jeszcze?

- Skuliły się w kole, dotykając bokami, zamknęły sensory wizyjne, słuchowe i podczerwone. Po prostu się tam skuliły, ślepe na otoczenie.

Nie odpowiedział. Po chwili ton Skaki zmienił się i Allan po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że pomimo wspaniałych kompetencji jest ona naprawdę naukowcem, a nie żołnierzem na froncie informacyjnym. Żaden przedsiębiorca nie powiedziałby tego co ona:

- Allan, wiem, że jesteście małą firmą i że zainwestowaliście w Nova-tion dużo pieniędzy. My możemy zdobyć następne stypendium, ale jeżeli ten projekt padnie, czy pociągnie też was?

- Nie myśl o tym. Poradzimy sobie - powiedział zgodnie z prawdą. Nigdy nie był na tyle szalony, żeby poświęcić wszystkie środki na jedną bitwę.

Poświecić wszystkie środki na jedną bitwę...

- To dobrze - odparła Skaka. - To przecież i tak nie dotyka prawdziwego problemu. Allan, ja nie wiem, co te roboty wyprawiają.

- Ja wiem - powiedział, ale tak cicho, że nie usłyszała. Oszołomiony, zdołał się powstrzymać. - Już późno. Porozmawiamy rano.

Rozłączył się.

Usiadł na brzegu łóżka, bose nogi zwiesił z boku, patrzył w pustkę.

Poświęcić wszystkie środki na jedną bitwę... To co robili wszyscy. Wiele różnych potyczek - panele słoneczne, roboty, imaging o wysokiej rozdzielczości, nanotech, inteligentne samochody - ale wojna wciąż ta sama. Wiek Kamienia, Wiek Brązu, Wiek Rycerstwa, Wiek Kosmiczny... Wiek Informacji. Jedyna gra na świecie, scena wszelkich działań, wszechogarniająca wojna. Wujek Sam cię potrzebuje!

Ale żaden wiek nie trwa wiecznie. W końcu walka o brązowe czy złote, a nawet zielone klocki - terytorium fizyczne czy cyfrowe - skończy się, tak jak skończyły się wszystkie inne wieki. Jeden następuje po drugim, nieuchronnie i bezustannie... Gdy nadchodzi czas statków parowych, mówiło stare przysłowie, nic nie powstrzyma ich nadejścia. A kiedy Wiek Pary się kończy, to się kończy. Cywilizacja już od dawna nie jest napędzana parą. Teraz jest napędzana informacją. Zbierz wszystko, chcąc nie chcąc, włóż do elektronicznych wiader, oddaj wtaścicielom. Lub generałom.

Dlaczego?

A gdyby wywołali wojnę i nikt by nie przyszedł?

To dlatego roboty przestały działać. Dlatego stały patrząc w przestrzeń, działały jedynie ich mózgi. Do dyspozycji miały wszystkie dane z Internetu, a do tego złożone i rozwijające się ludzkie obwody neuronów w biouktadach scalonych. Były na szczycie wszystkiego, podłączone, w pełni przygotowane do następnego etapu. Nie, jak możemy zebrać te klocki z maks-wydajnością, ale raczej dlaczego mielibyśmy w ogóle te klocki zbierać?

Nie Wiek Oświecenia. Wiek Rozsądku.

Wszystko się zmienia. Jednego dnia para, drugiego jej koniec. Jednego dnia nie możesz wyobrazić sobie całowania dziewczyny, drugiego o to skamlesz. Jednego dnia polegasz na sąsiadach w walce o przetrwanie twego własnego domu, drugiego nie znasz nazwisk sąsiadów i nie masz stałego miejsca zamieszkania.

Jednego dnia szaleńczy pościg za informacją i klockami, drugiego - siedzisz i patrzysz jak w transie, dlaczego interesowałeś się klockami i informacją bardziej niż samymi towarami. Nie, żeby informacje przestały się akumulować. Będą. Ale środek się zmienia, tajemnicze serce każdego wieku, gdzie dzieje się to, co istotne. Front.

Charlie musi to coś mgliście wyczuwać. Oczywiście -jest dzieckiem i nie ma wyostrzonych instynktów AUana. Ale Charlie w ogóle wszystko wyczuł, tę zbliżającą się zmianę, ponieważ jest dzieckiem - oto świat, który odziedziczy. Charlie będzie jego integralną częścią. Ale będzie integrował się wolniej niż roboty, które jechały na zaawansowanej fali ludzkiej Sieci, drużyny szturmowe biegnące do miejsca, w którym infowojny ustępowały kolejnemu etapowi w długim, długim marszu rozwoju ludzkości.

Który będzie... czym? Jaka naprawdę będzie Wiek Rozsądku?

Allan zadrżał. Nagle poczuł się stary. Rozwinął się w Wieku Informacji, rozkwitł w niej... Był tak naturalny, jak zwiadowca na froncie high-tech. Czy znajdzie się dla niego miejsce, gdy broń ucichnie, krok się spowolni, a błyski bitwy ustąpią na rzecz zwykłych, codziennych obowiązków? Czy zdoła przystosować się do tego, co przyjdzie?

A potem pewność siebie wróciła. Oczywiście, że mu się uda! Zawsze wszystko mu się udawało! Wiek Informacji może się skończy, Wiek Rozsądku nastanie, ale on sobie poradzi. W gruncie rzeczy pewnie znajdzie się sposób, aby zmienić wszystko na własną korzyść. Wszystko, czego potrzebuje, to właściwe podejście, właściwi sprzymierzeńcy, właściwa strategia.

Właściwe dane.

Od jutra zacznie je zbierać.

Allan zasnął uśmiechając się.

Firma Szklana Ziemia

Stephen Baxter

- Okłamałeś mnie. Me rozumiem.

- Okłamałeś mnie w sprawie morderstwa. Czyżbyś kłamał przez całe moje życie? Tylko ja mam takiego pecha, czy może inne Anioły postępują tak samo?

Rób, nie miałem zfych zamiarów. Ja ci tylko służę, to moje jedyne wdanie.

- Przez ciebie sam już nie wiem, co jest realne... Jest rok 2045. Nic się nie bój.

Dla Roba Morhaima wszystko zaczęło się od nowego zadania. Morhaim sprawdził swe odbicie w zwierciadle Kopciuszka na wirtualnej ścianie. Nie żeby się dziś spodziewał spotkania z realną osobą

- to się prawie nie zdarzało - po prostu chciał poprawić sobie nastrój. Zwierciadło ukazało mu Cary’ego Granta około roku 1935 -wprawdzie w dziwacznym, lekkim rynsztunku funkcjonariusza Policji Metropolitalnej z około 2045 roku - ale za to na tyle wiernie, że widać było każdą plamkę na nosie i nie ogolone policzki.

Mimo wszystko zwierciadło okazało się skażone; Cary Grant zaczął wypuszczać śmieszne wąsiki a la Groucho Mara, a w jego ustach pojawiło się cygaro.

- Cholerne wirusy! Precz.

Obraz zmienił się w neutralny widok Tamizy pod rozprażonym czerwcowym niebem. Na pejzaż nakładała się reklama tamponów - dla Morhaima, oczywiście, kompletnie abstrakcyjna od czasu rozwodu, ale wciąż zaliczana do jego limitu.

Niewiele możemy zdziałać w sprawie wirusów, mruknął Anioł. Odkąd wprowadzono prawa dotyczące jedności życia...

Morhaim przygotował sobie filiżankę kawy i papierosa z marihuaną Coca-Dopa.

- Wiem, wiem. Ale gdzie, u diabła, podziewają się te wszystkie Dobre Druhy*, kiedy człowiek ich potrzebuje...?

Usadowił się wygodnie na krześle.

Pokój, jego dom, był zwyczajnym boksem o wirtualnych ścianach, z jednym biurowym krzesłem i płatnym automatem do kawy lub Dopy. Biowyposażenie - łóżko, kuchnia, łazienka - znikało, kiedy go nie potrzebował. Morhaim był gliną - pracował w jednym z tysięcy pudełek New Scotland Yardu, wirtualnym zlepku Pokoi, w których siedzieli odseparowani wirtualnymi ścianami policjanci.

Nikt już nie podróżował...

Chcesz swoje reklamy?

- Dawaj.

Patrzył na melanż grafiki, liter i uśmiechniętych twarzy, przesuwających się przed jego oczami po ścianie.

Większość tych reklam, które ze względów statutowych przeszły przez anielską cenzurę, przygotowywano na zlecenie wielkich kompanii, * Puk albo Robin Dobry-Druh - chochlik, postać ze Snu nocy letniej Szekspira w tłumaczeniu Władysława Tamawskiego (przyp. tłum.). takich jak Microsoft-Disney, Coke-Boeing, IG Farben. Morhaim nigdy nie mógł pojąć, dlaczego nie mogły one zrezygnować choć z części pokrywających się chwytów i zredukować obowiązujących norm. Niektóre z tych obrazków były nachalnie trójwymiarowe i odstawały od ściany, chociaż nie dopracowano ich pod względem technicznym i miały tendencję do rozpadania się przy krawędziach na piksele, świetliste sześcianiki. Były też inne -jeszcze bardziej perfidne - skierowane do każdego indywidualnie; wołały po imieniu Morhaima albo jego syna Bobby’ego.

Pozwolił oczom śledzić akcję. Skanery siatkówkowe rejestrowały każde zamknięcie oczu albo skierowanie wzroku ponad obraz, a chwil nieuwagi nie zaliczano do limitu reklam. Nareszcie bombardowanie światłem i hałasy ustały. Kiedy Morhaim sprawdził czas, okazało się, że odwalił największą część swych obowiązków konsumenckich w ciągu pół godziny - całkiem niezły wynik pod każdym względem, nawet jeśli miało się potem sadzone jajka zamiast oczu. I cały czas kołatała mu się po głowie Sprawa. - Wracamy do roboty, Aniołku - rzekł zacierając ręce. Wirtualne ściany rozpłynęły się, nawet ta ze zwierciadłem Kopciuszka, i Morhaim wisiał teraz nad mostem Tower.

Kiedy udowodniono, przynajmniej w sensie prawnym, że wirusy są żywymi, myślącymi istotami, uchwaliliście dla nich amnestię.

Pozamykano wszystkie wytwórnie środków przeciwwirusowycb; nawet programy wykrywające wirusy uznano za nielegalne. I to właśnie jednostka Roba Morhaima w CID * przejęła ściganie osób naruszających owe prawa.

Ale przypuszcza się, że ten interes ma dwie strony: Robiny Dobre-Druhy, najbardziej podobne do człowieka produkty ewolucji wirusów, mają sprawować kontrolę nad swymi młodszymi niesfornymi towarzyszami.

Przeważnie nie robią nic innego...

Być może.

Ale teraz sprawy wymykają się trochę spod kontroli, jak zauważyła większość z was. Zdaniem wielu komentatorów dzieje się tak dlatego, że

* C I D, Criminal Investigating Department - Urząd Śledczy do Spraw Kryminalnych (przyp. tłum.). stoimy u progu Cyfrowego Tysiąclecia - roku 2048, czyli w systemie dwójkowym -100000000000. Po zmianie daty trzeba będzie dodać do roku 2047, czyli 11111111111, cala dodatkową cyfrę. Uliczne plotki zapowiadają takie kłopoty z zapamiętywaniem dat, że katastrofa, jaką przeżyliśmy z podobnego powodu w roku 2000, to przy nich po prostu pestka.

Może macie rację. Może występne wirusy albo bliskość Cyfrowego Milenium rzeczywiście są zalążkiem wszystkich waszych niepowodzeń.

A może nie.

...I oto Morhaim znajdował się na povie, dokładnie nad miejscem zbrodni, dwa dni wcześniej, czyli w środę 13 czerwca 2045, o dziesiątej pięćdziesiąt trzy, pięć minut przed zdarzeniem. Słońce stało wysoko, wybielone niebo bez śladu ozonu ociekało blaskiem, a bliźniacze wieże mostu Tower lśniły jak zamek z bajki. Trochę dalej widać było najnowszy londyński most w kształcie aż nazbyt dobrze znajomego wielkiego “M” w firmowym żółtym kolorze. Konstrukcja owa kłuła w oczy tradycjonalistów, ale łondyńczycy traktowali ją jako bezbolesne zaliczenie części przydziału reklam. Widok był interpretowany neutralnie - pewnie przez jakąś bezdźwiękową kamerę, prymitywny imager o wrażliwości karalucha.,.

Właśnie opuszczono skrzydła mostu. Morhaim spoglądał na barwną wstążkę przechodniów i inteligentnych tramwajów, sunących zawiłymi szlakami przez Tamizę. Ludzie gapili się w górę, na wielkie aerostaty wydmuchujące nad Londynem ozon, albo w dół na to, co zostało z Tamizy (niemrawa, starannie wyregulowana strużka o szerokości jednej czwartej dawnej rzeki). Wśród nich znajdowała się czterdziestotrzyletnia Cecilia Desargues, założycielka i dyrektor firmy Szklana Ziemia, która szła na spotkanie ze śmiercią.

Obiekt wkracza na most. Od strony południowej.

- Popatrzmy.

Przechodnie zastygli w miejscu. Pov, jak pikujący ptak, zjechał do poziomu oczu dorosłego człowieka i Morhaim znalazł się w tłumie.

Ludzie... Istnienia znieruchomiałe w słońcu jak kłęby dymu na fotografii: rodzina grubych Nigeryjczyków, gromadka azjatyckich biznes-women - Koreanek czy Tajek - na tle ewidentnie brytyjskich twarzy, w których często dawało się zauważyć ową dziwną mieszaninę cech azjatyckich z typowo anglosaskimi - dość charakterystyczną u dzisiejszych londyńczyków. I oczywiście żadnych przybyszów z Europy - odkąd Francja zamknęła tunel po wybuchu zarazy prionowej - ani Amerykanów wystraszonych działalnością Frontu Wyzwolenia Wessex. Wszyscy przechodnie mieli na głowach przeciwsłoneczne kapelusze i ekraniki od Aniołów - przeważnie udekorowane znakami firmowymi; cóż, każdy starał się możliwie bezboleśnie zaliczyć swoje sto tysięcy ramek - dzienną normę reklam.

Ale i tak było pustawo w porównaniu z tłumami, jakie Morhaim pamiętał z czasów swojej młodości, l większość turystów była w podeszłym wieku, zaledwie garstka w średnim - to pokolenie obserwuje świat z Pokojów, tak jak on sam. Oczywiście brakowało też dzieci. W obecnych czasach liczba młodych ludzi tak spadła, że nie ryzykowano wypuszczania na dwór drogocennego przychówku.

A jednak zauważył na moście grupę nastolatków. Wychylając się przez poręcz, patrzyli na to, co zostało z rzeki. Miał dziwne kłopoty z rozróżnieniem postaci - widział same kontury wokół zamazanych plam wirtualnych tatuaży.

- Odgrywaj.

Obrazy ożyły i Morhaima ogarnęła fala ulicznego gwaru.

Dzieciaki wyglądały teraz wyraźniej, tylko wirtualne tatuaże, dzięki którym ich ciała stały się niemal przezroczyste, nie wychodziły dobrze podczas ruchu i wówczas na ekranie ukazywała się brzydka plama na tle młodego ramienia czy nogi.

Byli to Bezdomni.

Młodzi w milczeniu oddalili się od povu. Poruszają się jak duchy, pomyślał Morhaim.

- Coś koszmarnego! Tak.

- Tam, chyba że Bóg nie dopuści... ...za parę lat dołączy Bobby, dokończył Anioł. Rozumiem. Pov Morhaima ruszył naprzód przez rozpływający się tłum. Na środku sceny została sama Cecilia Desargues - krępa, mocno zbudowana Francuzka o szerokiej, pogodnej twarzy i jawnie siwych włosach. Na garsonce z dzianiny połyskiwało, wypisane tuszem Day-Glo, logo firmy Szklana Ziemia: 1/24. Jedna dwudziesta czwarta sekundy to w przyszłości maksymalny czas transmisji sygnału między dwoma dowolnymi punktami na Ziemi. Tak w każdym razie obiecywała Szklana Ziemia, mając nadzieję pobić na głowę firmy satelitarne.

Desargues stała pośrodku chodnika i wyraźnie wypatrywała kogoś w tłumie.

- Jest z kimś umówiona.

Tak.

Z mordercą?

Nie, jak się później okazafo. Mam zatrzymać obraz?

Nie tym razem. Na razie tylko obserwujmy...

Rób Morhaim dużo myśli o dzieciach.

Bobby, jego własne dziecko, jest mu bardzo drogie. Zależy mu na nim o wiele bardziej niż na swym nieudanym małżeństwie.

To wspólna cecha większości tego pokolenia. Wzajemne stosunki dorosłych osobników mogą polegać na łączeniu się w pary z przed-stawicielami każdej z ośmiu głównych płci, ale do formalnego małżeństwa dochodzi rzadko. Zwykle takie związki przemijają szybko jak pory roku. Ale dawanie nowego życia - w czasach, kiedy męska płodność zmalała do kilku procent w porównaniu z zeszłym stuleciem - to emocjonalny kamień węgielny życia wielu ludzi.

Może twojego własnego.

Ale i tak liczba ludności maleje na całej planecie... Wasze dzieci to ostatni chroniony gatunek.

Koniec świata, powiadają wasi przekupnie losu. A przecież już dawniej się mylili.

Widzicie zagrożenia, które nie istnieją. Może nie dostrzegacie tych realnych.

Z tłumu wynurzył się mężczyzna około trzydziestki, średniego wzrostu. Głowę osłaniał mu oczywiście przeciwsłoneczny kapelusz, ale po wysokim czole można było poznać, że łysieje. Miał na sobie seryjny garnitur biznesmena. Morhaim pomyślał, że sto lat temu takie ubranie także nie zwróciłoby niczyjej uwagi, kapelusz jednak nie wyglądał już tak poważnie, przypominał raczej uczniowską czapeczkę: główkę w kolorach Ziemi otaczało sześć czy siedem małych satelitów.

Morhaim rozpoznał logo.

- To człowiek z Holmium.

Owszem. Nazywa się Asaph Seeback. Ma wyższą pozycję w korporacji, niż na to wygląda, sądząc po wieku. Lepszy cwaniak. Co do szczegółów...

- Później.

Młody człowiek przesuwał się przez pole widzenia Morhaima, zmierzając w stronę Desargues.

Firma Holmium z centralą w Szwajcarii zajmowała się komunikacją satelitarną i była warta miliardy euro. Nazwa pochodziła od pierwiastka holmium o liczbie atomowej sześćdziesiąt siedem, równej liczbie mikrosatelitów korporacji umieszczonych na orbicie geostacjonarnej.

Gdyby ekstrawaganckie przechwałki Desargues na temat rewolucji technicznej w jej firmie okazały się prawdą, Holmium znalazłoby się wśród tych, którzy najprawdopodobniej wypadną z obiegu. I to z wielkim hukiem.

Morhaim próbował zorientować się w układzie sceny. Dwie pierwszoplanowe postacie zmierzały ku sobie na tle tłumu statystów grających role przechodniów. Wśród tych ostatnich znajdowała się ładna dziewczyna w jego typie: szczupła, ciemnowłosa, o zuchwałych piersiach i długich nogach bez tatuażu. Oddalała się od jego povu, wpatrzona w jedną z mostowych wież. Ledwie Morhaim odwrócił od niej oczy, zauważył, że Desargues nawiązała kontakt wzrokowy z Seebackiem.

Kroki tej pary stały się bardziej zdecydowane. Na twarzy Desargues pojawiła się zapowiedź uśmiechu.

Zaraz zaczną mówić. Poprawienie dźwięku jest możliwe...

- Jeszcze nie teraz. Po prostu jedź dalej. Podeszli do siebie, wymienili uśmiechy i kilka linijek dialogu. Morhaim starał się wyłowić jakieś słowa ze zgiełku.

- “Maszyna staje” - rzekł Seeback.

- Słucham? No cóż. Bardzo mnie... zobaczyć się ze mną, panie Seeback.

- ...rozumiem?

I wtedy padł strzał.

Zbrodnia wśród was to, szczerze mówiąc, dość niepospolite wydarzenie w roku 2045, dzięki wszechobecności kamer, nasłuchom z callosum *

Corpus callosum - ciało modzelowate; duża wiązka włókien nerwowych łączących półkule mózgu (przyp. tłum.). i inny111 monitorom. Poza tym coraz szerzej zaczęto dopuszczać zeznania nie pochodzące od ludzi. Działalność sądów, a nawet policji, została zredukowana niemal wyłącznie do stemplowania protokołów i analiz bezosobowych systemów eksperckich.

Rób Morhaim wie, że jego drogocenny CID zachował zaledwie ułamek siły roboczej sprzed paru dekad. Większość funkcjonariuszy wprowadza w życie decyzje sądów, służb socjalnych albo - co zdarza się najczęściej - rekomendacje systemów inteligentnych. A jednak nawet teraz, u progu Cyfrowego Tysiąclecia, istnieje zapotrzebowanie na biednych żołnierzy piechoty, czyli ludzi do “czarnej roboty”, jak to określają człapaki.

W tym czasie to my odwalamy prawdziwą robotę.

Tak więc pozwalacie nam strzec was i obserwować.

A nawet osądzać.

Desargues wychyliła się do przodu, jakby coś ją ukłuło w plecy, po czym osunęła się w ramiona Seebacka, ale zanim to nastąpiło, wirtualny obraz zmienił ją przed oczami Morhaima w patykowatą figurkę z równiutką dziurą w korpusie.

Anioł wiedział, że nie musi mu pokazywać szczegółów obrażeń ofiary, dlatego zastosował filtr, zastępując kobietę kukiełką podobną do Pinokia. Morhaim podziękował mu w duchu.

Seeback niezdarnie próbował podtrzymać Desargues, ale ześliznęła się po nim i wylądowała z głuchym łoskotem u jego stóp. Ludzie zaczęli reagować; odwracali się w stronę najbliższej wieży mostowej, skąd rozległ się strzał, albo do leżącej kobiety.

- Zatrzymaj.

Obraz znieruchomiał, dźwięk umilkł, nie przekazując już ludzkich emocji. Całe szczęście, pomyślał Morhaim. Przyglądał się teraz gapiom; oszołomienie, ciekawość, szok - wypaczone twarze okalały martwą kobietę niczym krążące satelity Seebacka.

Analiza balistyczna była jasna: Desargues zginęła od pojedynczego strzału. Nie ma też wątpliwości, skąd strzelano.

- Z mostowej wieży.

Z nie używanej komory dźwigowej. Kula była spiłowana. Przebiła ciało na wylot i wyrwała kawał klatki piersiowej, zanim...

- Dosyć. Zostawmy to koronerowi.

Studiował twarz Seebacka. Człowiek z Holmium wyglądał na wstrząśniętego. A jego garnitur - na nieostrym obrazie - był jakby zabrudzony.

Strzępkami ciała Cecilii Desargues.

W komorze dźwigowej znaleziono szybkostrzelną broń, z której oddano jeden strzał.

- I do której pasowała znaleziona kula.

Tak jest. Oraz karteczkę ze zdaniem...

Zawieszony w powietrzu wirtualny obraz pokazał brudny świstek:

MASZYNA STAJE

- Co takiego Seeback powiedział na wstępie? Coś o jakiejś maszynie? Tak. W komorze dźwigowej znajdował się także kierunkowy mikrofon. Zdanie ewidentnie było sygnałem rozpoznawczym, werbalnym uruchomieniem spustu...

I tak, pomyślał Morhaim, wszystko łączy się w całość. Pasuje jak trybiki w maszynie.

Bezdomni to nowa grupa kultowa wśród waszej młodzieży, w której dziwnie mieszają się wpływy nauk przyrodniczych i Zeń. Jest popularna mimo protestów Nowej Unii Kościoła Chrześcijan.

Głosi ona kult nieistnienia jaźni, co wydaje się konsekwencją metod, jakimi objaśniacie waszej młodzieży siebie i świat. Nauka i ekonomia. Według pierwszej pochodzisz znikąd i donikąd wracasz; według drugiej wszyscy ludzie są zwykłymi jednostkami, wymiennymi i zbywalnymi. Na uka w pewnym sensie już jest kultem nieistnienia, a bezdomność to po prostu logiczna ewolucja tego stanowiska.

Oczywiście nie są bezdomni w sensie dosłownym. Najwięksi ekstremiści ukrywają swe ciała w całości pod wirtualnymi tatuażami.

Stanowią zagadkę. Ale to wasza młodzież, nie nasza.

- A zatem - rzekł Morhaim do swego Anioła - uważasz, że odpowiedzialność spada na Holmium.

Firma Cecilii Desargues jest mała i prężna, nadal mocno uzależniona od osobowości dawnej właścicielki. Po jej wyeliminowaniu akcje spółki znacznie straciły na wartości. Odegranie przez pracownika Holmium tak niedwuznacznej roli w krytycznym momencie...

- Taaa. Wszystko na to wskazuje.

... Ale szok i zgroza na pyzatej twarzy Seebacka, widoczne na obrazie przesuwającym się w zwolnionym tempie, wydawały się szczere. Reszta krótkiej rozmowy, kiedy Morhaim usłyszał ją bez zniekształceń, także dawała wiele do myślenia.

Maszyna staje”... Słucham? No cóż. Bardzo mnie ciekawi, dlaczego chciał się pan ze mną zobaczyć, panie Seeback... Nie rozumiem?

Dla całego świata wyglądało to - abstrahując od samego hasła - na rozmowę ludzi, którzy nie wiedzą, dlaczego się spotkali. Jakby Seeback myślał, że to Desargues poprosiła go o spotkanie - z sobie znanych powodów w RL* , publicznym miejscu, a Desargues odwrotnie - że to Seeback wystąpił z tą propozycją.

Zupełnie jakby ich spotkanie zaranżował ktoś trzeci. Czy to możliwe, żeby Seeback był kozłem ofiarnym, który miał tylko powtórzyć zdanie, nic z niego nie rozumiejąc?

Do obowiązków służbowych Morhaima należało sporządzenie protokołu z tego, co zobaczył, oraz zatwierdzenie wniosków Anioła. Powinien podpisać raport i zamknąć sprawę.

Materiał dowodowy przeciwko Holmium był pośredni. Ale to, co wykazały tu systemy inteligentne, z pewnością wystarczy, aby sąd wydał nakaz szczegółowej kontroli firmy Holmium. Można by się założyć o sporą sumę, że wkrótce potem wyjdą na jaw bardziej przekonywające dowody morderczego spisku.

A jednak...

A jednak cieszyła go myśl, że zachował coś niecoś z instynktu londyńskiego gliniarza z dawnych czasów.

Coś tu śmierdziało.

- Sądzę - powiedział Morhaim - że ktoś tu kłamie. Poprosił Anioła, żeby go przeniósł na posterunek w Westminster, gdzie przetrzymywano Asapha Seebacka.

Kiedy Morhaim przyszedł nękać Seebacka, wirtualne ściany przesyłały do celi jedynie filmy. Dawano właśnie remake Casablanki, nakręcony w stuletnią rocznicę powstania oryginału, z kolorowym trójwymiarowym Bogartem warczącym na nadąsaną Pamelą Andersen. Morhaim wiedział, * RL - redl life - realne życie (przyp. tłum.). że elektroniczny areszt otoczony software’owymi zaporami znacznie lepiej odizoluje Seebacka niż klatka w sensie fizycznym.

W jednorazowym kombinezonie z papieru aresztant wyglądał na wystraszonego młodzika.

Morhaim wypytywał go, mając na uwadze, że w tym samym czasie przesłuchiwany jest Anioł mężczyzny i systemowi agenci wyszukujący wyciągają zeń wszystkie informacje - widmowy odpowiednik jego śledztwa.

Seeback stanowczo wypierał się jakichkolwiek powiązań z morderstwem Desargues.

- Ale chyba dostrzega pan motyw - nalegał Morhaim. - Desargues mówiła, że trzyma was za gardło. Planowała utworzenie światowej sieci łączności. Podobno miała sposób na wyeliminowanie opóźnień transmisji, spowodowanych koniecznością wysyłania sygnałów via orbita geosta-cjonama...

- Co umożliwiłoby połączenie w jedną całość społeczeństw odseparowanych przez oceany albo nawet tych na antypodach. Nareszcie mogłaby powstać globalna wioska, a satelity komunikacyjne wyszłyby z użycia. Takie tam pompatyczne przechwałki... Ple-ple-ple.

- Jeśli Desargues miała rację... Jeśli jej nowa technologia rzeczywiście mogła wysadzić waszą spółkę z siodła...

- Ale nie mogła. W tym sęk. Nie rozumie pan? Technika satelitarna nie wychodzi z użycia z dnia na dzień. Po prostu znajdziemy nowe zastosowania.

- Na przykład?

- Pokażę panu.

Za zgodą Morhaima Seeback wywołał jedną z wirtualnych broszur swojej firmy.

... Morhaim odnalazł się na wietrznych polach Northumbrii. Złudzenie piaszczystego gruntu było tak realne, że aż się cofnął. Holmium musiało włożyć miliardy w petabajty do tej broszury.

Zastanawiał się mimochodem, kiedy to ostatni raz był na świeżym powietrzu w RL?

Jakimś cudem pojawił się przed nim latający spodek.

Pojazd miał może dwadzieścia metrów średnicy i stał na sztywnej trawie. Na kadłubie widniały nalepki Coca-Dopa i różne znaki firmowe;

Morhaim włączył je odruchowo do swojej dziennej normy.

- Co ja tu widzę, Seeback?

- To jest wynik współpracy konsorcjum firm komsatowych, Coke-

-Boeing i innych. Ta technologia umożliwi latanie pojazdami o dowolnym kształcie - krążka, nawet cegły - nie bacząc na dotychczasowe zasady budowy statków powietrznych. Pod niektórymi względami kształt spodka wydaje się najodpowiedniejszy. Pomysł ma pięćdziesiąt lat. Aż tyle czasu zajęło doprowadzenie...

- Opowiedz.

Nastąpiło uproszczone odliczanie, trzask wyładowania przy krawędzi pojazdu i spodek podniósł się lekko z ziemi, po czym zawisł w powietrzu.

Cały sekret, jak stwierdził Seeback, to “dziób powietrzny”: promień laserowy - albo skupiony promień mikrofalowy - emitowany z przodu pojazdu przecina przed nim powietrze. Nad przepływem powietrza wokół statku można by panować nawet przy wielokrotnej szybkości dźwięku, sam pojazd zaś, napotkawszy leciutki tylko opór, znacznie usprawni swoje działanie.

- Rozumie pan, inspektorze? Statek nie musi nawet mieć silnika. Jest napędzany energią mikrofalową, kierowaną w dół z próbnego satelity, Energię tę uzyskujemy z przekształconych promieni słonecznych - to miliardy darmowych dżuli fruwających w powietrzu. Statek porusza się sam, używając pól magnetycznych przy krawędzi do odrzucania w tył naładowanego powietrza.

- Dlaczego ma kształt spodka?

- Ze względu na dużą powierzchnię, jakiej potrzeba do wyłapania tych wszystkich mikrofal. Wciąż mamy wiele problemów technicznych

- na przykład eksplodujące powietrze przesuwa się wzdłuż “dzioba” w górę, co grozi zniszczeniem pojazdu - ale zamierzamy korzystać z tej koncepcji aż do prędkości 25 machów, a to już wystarczy do wejścia na orbitę...

- Więc to na tym Holmium zamierza w przyszłości zbić fortunę.

- Tak. Energia z przestrzeni kosmicznej stosowana do tego oraz innych celów.

Seeback zwrócił na Morhaima swą szeroką, dobroduszną twarz naznaczoną zmarszczką niepokoju. Wirtualny wiatr rozwiewał mu kosmyki włosów.

- Rozumie pan, inspektorze? Holmium nie miało żadnego interesu w zamordowaniu Desargues. W gruncie rzeczy nagłośnienie tej sprawy i chwiejność rynku przyczyniły nam znacznie więcej szkody niż pożytku. Z naszym powietrznym dziobem i wytwarzaniem energii na orbicie będziemy bogaci jak Krezus, bez względu na poczynania Szklanej Ziemi.

Latający spodek wzbił się w powietrze z poświstem jak na filmach science fiction.

Maszyna staje” to tytuł opowiadania E.M. Forstera z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Przedstawia ono świat-ul. Ludzie mieszkają w boksach połączonych technologicznie w sieć zwaną Maszyną. Na powierzchni żyją Bezdomni - niewidzialni i ignorowani. Historia kończy się porażką Maszyny, “ul” się rozpada i ludzie wysypują się ze środka jak owady, tylko po to, by umrzeć.

Powiastka jeszcze jednego z waszych przekupni losu. Mato ciekawa.

- Zobaczmy to jeszcze raz. Cofnij o minutę.

Scena zbrodni przy moście Tower zaczęła migać do tyłu w szybkim przewijaniu. Kreskówkowa Cecilia Desargues zerwała się z ziemi i zmieniła płynnie w żywą kobietę, pełną światła i realną jak Ziemia, ale niestety bez przyszłości.

- Usuń wszystkich, którzy nie mówią.

Większość turystów zniknęła, włącznie - jak zauważył Morhaim, ukłuty igiełką bezsensownego żalu - z ową ładną dziewczyną o długich nogach. Zostali tylko ci, którzy mówili coś dokładnie w chwili, gdy Seeback wypowiadał swoje zdanie.

- Puść mi to. Przesłuchajmy tych dwoje razem.

Anioł odfiltrował głosy pozostałych turystów. Seeback i Desargues zbliżali się do siebie w absurdalnej, niemal nabożnej ciszy.

Dialog. Strzał. Upadek. Komiksowa dziura po kuli.

To było wszystko.

Morhaim przeglądał tę scenę jeszcze kilka razy.

Kazał Aniołowi wyłowić kolejno głosy poszczególnych statystów podczas strzału. Niektóre wypowiedzi były niewyraźne, ale wszystkie dało się zrozumieć. Morhaimowi pokazano transkrypcje w rodzimych językach turystów, w angielskim i w metalingwie - sztucznym języku pośrednim, wymyślonym po to, aby umożliwić maszynom przekłady z każdego ludzkiego języka i odwrotnie.

Nikt nie wypowiedział niczego, co przypominałoby hasło do pociągnięcia za spust. W żadnym języku. Musiał więc to być Seeback. Ale...

- Daj mi widok z drugiej strony.

Pov podniósł się znad poziomu oczu, przesunął nad głowami znieruchomiałych głów bohaterów i opadł parę metrów za głową Desargues.

Nagle rozbłysło światło, kolory zbladły.

- Jasna cholera!

Przepraszam. Nic więcej nie da się zrobić. To nasłuch z callosum. Sześćdziesięcioletni mężczyzna, chyba jest na haju...

- Nieważne. Dawaj.

Przeglądał scenę raz jeszcze, niemal zza ramienia Desargues. Widział jowialną, prostoduszną twarz Asapha Seebacka w chwili, gdy ten wypowiadał zdanie, które mogło zabić Cecilię Desargues. Nie wydawał się spięty, zły czy zdenerwowany. Nie patrzył też w stronę wieży, chociaż prawdopodobnie kierował tam swoje słowa.

Ale dziwnym zbiegiem okoliczności patrzyła tam owa zauważona wcześniej dziewczyna. Wykonywała rękami ładne, choć bezsensowne ruchy, co Morhaim wprawdzie zauważył, ale nic z tego nie rozumiał.

I znów strzał w plecy. Tym razem w ciele Desargues zdążył wybuchnąć krwawy wulkan. Dopiero w mikrosekundę później ofiara ponownie przekształciła się w estetyczną figurkę z kresek.

- Niedoróbka.

Przepraszam.

Pov przejął teraz obraz z hosta zainstalowanego w oczach Seebacka, który patrzył na ofiarę. Morhaim zauważył, że szary garnitur mężczyzny pokrył się morą interferencji, spowodowanej implantem rogówkowym bądź siatkówkowym hosta. A teraz obraz się zamazał, bo w oczach pojawiły się łzy - ze strachu, a może z żalu...

Urządzenia do nasłuchu z callosum stają się wśród was coraz bardziej popularne. Implanty wstawiane do połączeń nerwowych między półkulami waszego mózgu umożliwiają dwudziestoczterogodzinną transmisję strumienia świadomości i wrażeń do jakiegokolwiek człowieka.

Niektórzy z was wstawiają takie implanty nawet niemowlętom, aby mieć na widoku ich całe życie. Może to już ostateczna forma porozumiewania się.

Ale jest to treść pozbawiona struktury, strumień danych nie niosących żadnej informacji, wyłącznie do użytku podglądaczy i policjantów. Jak Rób Morhaim.

A zatem w roku 2045 jesteśmy podłączeni nawet do waszych snów...

Dalsze dociekania doprowadziły Morhaima do wspólniczki Cecilii Desargues. Nie powiedziała mu, gdzie jest teraz w sensie fizycznym, zresztą nie miało to znaczenia. Zjawiła się przed nim na ścianie jako z trudem sklecona dwuwymiarowa głowa z ramionami o nieprzeniknionym - dzięki filtrowi - wyrazie twarzy.

Nazywała się Eunice Baines i pochodziła z Republiki Szkockiej. Była wspólniczką nieco od siebie młodszej Desargues w firmie Szklana Ziemia. Z tego, co wiedział Morhaim, żyły z sobą w prostym związku homosek-sualnym.

- Wie pani, że wszystko wskazuje na Holmium. To wasz konkurent.

- Jeden z wielu.

Mówiła monotonnym głosem, niemal wolnym od akcentu.

- Udowodnicie to tylko wtedy, jeśli wasze zapewnienia są coś warte. Czy naprawdę potraficie wyeliminować opóźnienia sygnałów?

- Nie twierdzimy, że jesteśmy w stanie wyeliminować opóźnienia. Możemy je zredukować do teoretycznego minimum, które jest równe opóźnieniu transmisji sygnału świetlnego wzdłuż linii prostej łączącej dwa dowolne punkty. Natomiast naprawdę jesteśmy w stanie zlikwidować popyt na telekomunikację satelitarną. To stara technologia - ma już dokładnie sto lat, wiedział pan o tym? Od publikacji Arthura Clarke’a w Wire7ess Worid minął już wiek...

- Proszę mi opowiedzieć o firmie Szklana Ziemia.

- Inspektorze, czego CID nauczył pana na temat neutrin? Przez sto lat, jak mu powiedziała, systemy łączności dalekiego zasięgu nie mogły pokonać sprzeczności wynikającej z dwóch faktów: wszelkie promieniowanie elektromagnetyczne wędruje po linii prostej - ale Ziemia jest kulą, a światło nie przechodzi przez ciała stałe. Dlatego telekomunikacja oparta na sygnałach o wysokiej częstotliwości byłaby możliwa tylko w zasięgu wzroku... gdyby nie satelity.

- Jeżeli satelita znajduje się na orbicie geostacjonarnej nad równikiem - mówiła Baines - czyli na wysokości trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów, do pełnego obrotu potrzebuje dokładnie dwudziestu czterech godzin. Stąd złudzenie, że stale wisi nad jednym miejscem. Można wysyłać sygnały, które odbiwszy się od satelity, trafiają w większą część danej półkuli. Albo nadawać wprost z satelity na Ziemię.

Ale cały kłopot polega na ogromnej odległości od Ziemi. Przesyłanie sygnałów za pośrednictwem geostacjonarnego satelity daje zwłokę równą ćwierci sekundy - czyli czasu, jaki zużywa światło na drogę tam i z powrotem. To piekielnie dużo, gdy wziąć pod uwagę takie zastosowania jak telechirurgia. Daje się to zauważyć nawet podczas wirtualnych telekonferencji.

Są też inne problemy. Na przykład brak miejsca na orbicie geostacjonarnej. Między jednym a drugim satelitą musi być zachowana odległość trzech stopni, bo inaczej wynikną zakłócenia. Tymczasem panuje tam tłok. Niektóre firmy, wbrew wszelkim międzynarodowym uzgodnieniom, kłusują na orbicie.

- I tu wkracza neutrino.

- Właśnie.

Neutrino to cząsteczka, która w przeciwieństwie do fotonu świetlnego przechodzi przez ciało stałe.

- Niech pan sobie wyobrazi sygnał przenoszony przez zmodulowane neutrina. Przebije się przez cały glob, łącząc dowolne dwa punkty, jakby Ziemia była ze szkła...

- Stąd nazwa.

- A wtedy zwłokę da się zredukować do maksimum jednej dwudziestej czwartej sekundy, bo tyle czasu potrzebuje neutrino, żeby przelecieć z bieguna na biegun z prędkością światła. Oczywiście większość transmisji będzie jeszcze szybsza. Nie oznacza to całkowitej likwidacji opóźnień - byłoby to wbrew prawom fizyki - ale nasz najgorszy wynik przewyższa sześciokrotnie największe osiągnięcia telekomunikacji satelitarnej. Poza tym nasza technologia jest znacznie tańsza.

- Jeśli wam się uda - mruknął Morhaim. - Z tego co wiem, jedynym sposobem uzyskania strumienia zmodulowanych neutrin jest włączanie i wyłączanie reaktora atomowego.

- Widzę, inspektorze, że odrobił pan lekcje. Ale mamy też ogromne trudności z odebraniem sygnału ze strumienia neutrin. Są one tak przenikliwe, że trzeba wlać do zbiornika tysiąc ton cieczy - ultraczystej wody albo na przykład czterochlorku węgla - i czekać, aż jedno na sto miliardów neutrin trafi w jądro i wytworzy wykrywalny produkt uboczny.

- Rozumiem, że rozwiązaliście już te wszystkie problemy.

- Tak przypuszczamy - przyznała bez zająknienia Baines. - Proszę mi wybaczyć, ale nie chcę zagłębiać się w detale. Mamy eksperymentalne potwierdzenie.

- Dostateczne, by ci z Holmium uwierzyli, że nie chcecie z nimi konkurować?

- Bez wątpienia.

Uznał, że Eunice Baines to trudna kobieta. Miał wrażenie, że go osądza.

- Myśli pani, że Holmium mogłoby nasłać mordercę? Potrząsnęła głową.

- Czy naprawdę można uwierzyć, że wielka międzynarodowa korporacja wikła się w tak idiotyczne morderstwo? W publicznym miejscu, w biały dzień, na ulicach samego Londynu? Poza tym śmierć Cecilii nie przyniosła bezpośredniej korzyści ani Holmium, ani żadnemu z naszych konkurentów. W branży telekomunikacyjnej wybuchło tamtego dnia takie zamieszanie, że akcje Holmium i innych poleciały na głowę. No i jakikolwiek skandal związany ze śmiercią Cecilii to dla nich czysta katastrofa. W gruncie rzeczy nic, co wykracza poza granice powierzchownego śledztwa, nie trzyma się tu kupy... Ale to pan mnie pyta. - Po raz pierwszy głos Baines zaczął zdradzać ślad emocji: gderliwą irytację. - A pan tego nie wie? Co pan o tym sądzi?

- Ja tylko...

- Przecież, na miłość boską, jest pan policjantem! Detektywem! Co to za śledztwo? Był pan chociaż na miejscu zbrodni? Widział pan ciało?

- To nie jest konieczne.

- Naprawdę?

Odwróciła się tyłem do imagera.

Kiedy pojawiła się znowu, miała zupełnie inną twarz: oczy jak dwa węgle, włosy w nieładzie, usta wykrzywione gniewem, na policzkach ślady łez.

- No więc, co pan o tym sądzi, inspektorze?

Morhaim aż wzdrygnął się od brutalnego, nie przefiltrowanego realizmu jej bólu. Odetchnął z ulgą, gdy rozmowa dobiegła końca.

Brutalna, nie przefiltrowana rzeczywistość.

Pozwól, że ci opowiem pewną historię.

W latach siedemdziesiątych prezydent Stanów Zjednoczonych ustąpi! ze stanowiska wskutek afery zwane) Watergate. Jeden ze spiskowców, niejaki John Dean, przyzna! się do wszystkiego. Złożył prokuratorom szczegółowe, wyczerpujące sprawozdanie ze wszystkich istotnych spotkań i poczynań. Potem, kiedy zakończył swoje zeznanie, odtworzono taśmy ze spotkań u prezydenta Nixona.

Byfo to przełomowe doświadczenie psychologiczne. Po raz pierwszy stało się możliwe porównanie zawartości ludzkiej pamięci z automatycznym zapisem, i to w tak szerokim zakresie. Taśma staia się prekursorem dzisiejszych, znacznie dogodniejszych systemów rejestracji.

John Dean, człowiek inteligentny, starat się być szczery. Ale jego zeznania od razu wydawały się zbyt logiczne i sam Dean odgrywał w nich bardziej doniosłą rolę niż w rzeczywistości. Kiedy skonfrontowano jego wypowiedzi z taśmami, upierał się, że zostały sfałszowane.

Nie chodziło tu o zwykły nadmiar informacji, ale o znacznie więcej.

Wasze ego jest... kruche. Potrzebuje wsparcia.

Wasza pamięć to nie martwy zapis. Jest bezustannie redagowana. W tym absurdalnym świecie poszukujecie logiki, fabuły; stąd religia, teorie spisków, nauka... nawet większość przejawów obłędu.

Teraz jednak nie traktujecie już własnej pamięci jako najwyższego autorytetu.

Należycie do pierwszego pokolenia ludzi obdarzonych tą mocą... albo tym przekleństwem. Widzicie świat takim, jaki jest.

Łączycie wspomnienia w całość. Uzupełniacie swą pamięć za pomocą maszyn. Wasza tożsamość rozpada się na kawałki. Nadciąga nowa forma jaźni - elektroniczna rzeka, którą płynie milion węzłów świadomości, jak świeczki. Zbiorowy umysł, jak niektórzy z was to nazywają...

Może tak i jest.

My tego nie komentujemy.

Na razie musimy was chronić. Taką mamy funkcję. Musimy wam opowiadać historyjki, które kiedyś opowiadaliście sami... Bo widzisz, bez nas powariowalibyście.

Morhaim miał kłopoty z zaśnięciem. Coś tu ciągle się nie zgadzało.

Może coś, z czym nie chciał się zmierzyć.

Rano powinien po prostu podpisać raport i zapomnieć o sprawie.

Dla odprężenia podłączył się do telesensorów.

...Przeniósł się w inną rzeczywistość: psi świat zapachów, plątanina ultradźwiękowych impulsów delfina, tajemnicze płaszczyzny spolaryzowanego światła odbieranego przez pszczołę w locie, elektryczne zmysły ślepca, ryba z głębi oceanu. I gdy tak niepokoił z nudów hosty tych wrażeń - wiele gatunków zwierząt z implantami na całej planecie - wyczuwał milion innych ludzkich dusz, które gnały razem z nim, w ciszy, nieodłączne jak zjawy.

Spał niespokojnie, bo jego parszywe tyłomózgowie nie chciało się wyłączyć.

Obudził się wściekły.

- Pokaż mi jeszcze raz tę śmierć.

Turyści, ładna dziewczyna, Desargues i Seeback. Desargues pada, klekocząc kończynami Pinokia.

- Zdejmij filtr z Desargues.

Jesteś pewien? Przecież sam wiesz, jak...

- Zdejmij.

Morderstwo stało się brutalne.

Na porządnym garniturze Seebacka rozprysnęły się krwawe strzępki. Kobieta gruchnęła o ziemię jak wór wypełniony wodą - absolutnie bez żadnej godności, może nawet nieco komicznie.

Oglądał scenę raz za razem, składając obraz z oczu licznych świadków, jakby wzrokiem szybującej w powietrzu muchy.

- Co jeszcze filtrujesz? Nie ma innych filtrów.

- Wyłącz je.

Powiedziałem, że nie ma już żadnych filtrów. Przynajmniej istotnych.

- Wyłącz albo koniec z nami. Jestem twoim Aniołem.

- Wyłącz!

Anielska technologia jest naturalnym wynikiem przemian rozwojowych wszczętych w końcu ubiegłego stulecia, kiedy nadmiar informacji sta} się dla was kłopotliwy.

Pierwsze dane dotyczące istotnego zwiększenia liczby śmiertelnych zejść wśród was - przeważnie z powodu samobójstw albo załamań nerwowych - przyspieszyfy badania nad filtrami informacji, inteligentnymi czynnikami wyszukującymi i narzędziami do formułowania pytań.

W rezultacie powstali Aniołowie. My. Ja.

Moim zadaniem jest filtrowanie zalewu informacji, które dopadają Roba Morhaima za każdym przebudzeniem. Podsuwam mu stosowne dane i-co o wiele ważniejsze z ludzkiego punktu widzenia - odsiewam to, czego osobiście nie potrafiłby zaakceptować.

Anioła przydziela się każdemu z was w chwili narodzin i rośnie on razem z wami.

Pod koniec wspólnego żywota, dzięki stałym ulepszeniom technicznym, ja - wirtualny filtrokompan Roba Morhaima - będę go doskonale znał.

Tak jak zna cię twój Anioł.

Nawet nie wiesz, do jakiego stopnia.

... Z początku Morhaim czuł się przytłoczony nowym obrazem: laserowe błyski, skaczące hologramy, nielegalne reklamy wymalowane na niebie i wieżach mostu, nawet na odzieży i twarzach turystów. A kiedy przełączyt swój pov na nasłuch z callosum, usłyszał wydostający się na zewnątrz mentalny wrzask odwiedzanego hosta - skowyt zwierzęcia zamkniętego w klatce racjonalności.

Ale ciągle wracał do sceny morderstwa, aż wreszcie zobojętniał nawet na brutalność śmierci.

Kawałek po kawałku wyeliminował zmiany, czyli to wszystko, co Anioł odsiał z powodzi danych owego letniego dnia 2045 roku w Anglii.

Wreszcie pozostał już tylko jeden element.

- Dziewczyna. Ta ładna dziewczyna. Zniknęta. A cóż to jest, u diabła?

Na miejscu zbrodni, tam gdzie stała długonoga dziewczyna, ukazał się chłopiec: niepozorny, o trudnej do odróżnienia sylwetce, odtworzony w całości, ale przesłonięty wirtualnymi tatuażami w stylu Bezdomnych.

- Wykadruj go i zwiększ ostrość. Nie powinieneś tego widzieć.

- Pokaż!

Chłopiec, może piętnastoletni, wysunął się ze ściany jako holog-ramowa rekonstrukcja. Po zatrzymaniu obrazu stał z wyciągniętymi przed siebie rękami. Trudna do rozpoznania twarz stanowiła melanż niechlujnie nadawanych obrazów i nieruchomych czarnych plam ekranu. A jednak Morhaim wiedział, co może zobaczyć pod spodem, i chyba się tego obawiał.

- Co on robi z rękami? Daj do przodu.

Chłopiec ożył. Patrzył w górę, na wieżę mostu, gdzieś ponad ramieniem Morhaima. I podobnie jak tamta dziewczyna, wykonywał rękami skomplikowane, lecz płynne gesty, które stale się powtarzały. Kluczowy wydawał się szczególnie jeden ruch: palce obu dłoni zazębiały się, naśladując obroty kół zębatych.

- Co to jest? Język migowy?

Kiedyś używali go głusi, jak sobie mętnie przypomniał. Oczywiście teraz nie ma już głuchych, a język wymarł.

- Może te zazębiające się palce znaczą “maszyna”. Możliwe.

- Nie wiesz?

Nie potrafię tego odczytać. Nie istnieje program przekładu języków wizualnych na metalingwę. Różnorodność znaków i ich interpretacji, odmiany regionalne i międzynarodowe, skomplikowana gramatyka niepodobna do żadnego z języków mówionych... nic z tego nie dało się opanować, zanim języki migowe wyszły z użycia.

- Ten język wcale mi nie wygląda na martwy. Założę się, że chłopak mówi: “Maszyna staje”. Możliwe.

- To prawda, do cholery!

Morhaim wpuścił Anioła w tryb gopher i zażądał odnalezienia słownika brytyjskiego języka migowego. Po chwili otrzymał marnej jakości tekst, opracowany w latach dziewięćdziesiątych przez organizację wspierającą głuchych. Interpretacja czamo-białych zdjęć ludzi używających języka migowego nastręczyła nieco trudności, podobnie jak skomplikowany system zapisu, ale znak numer 1193 nie pozostawiał cienia wątpliwości. Mężczyzna (albo kobieta) w okularach pokazywał dokładnie to samo, co chłopiec od Bezdomnych.

Teraz wszystko się zgadzało.

To ów chłopiec, a nie Asaph Seeback, dał sygnał do morderstwa. Mało brakowało, a nie zauważyłbym niczego, myślał Morhaim. Nie, inaczej: nie chciano mi tego pokazać. Przypomniał sobie oskarżenia Eunice Baines; “Przecież, na miłość boską, jest pan policjantem!”

Młodzi z grupy Bezdomnych próbowali stać się zupełnie niewidzialni dzięki swoim wirtualnym tatuażom. Ale używając między sobą języka migowego, już stali się niewidzialni w jedynym istotnym sensie. Cała ich społeczność wymyka się przez oka elektronicznej sieci, podczas gdy tacy jak on, Morhaim, nie mają na to szans.

- Ilu ich tam jest? Co robią? Czego chcą?

Nie wiadomo. Automatyczny przekład z tego języka jest niemożliwy.

...Ależ to jasne, że oni są odpowiedzialni za morderstwo Cecilii Desargues. Może uznali jej neutrinową sieć łączności za jeszcze jedną barierę w elektronicznej klatce, jaką stał się świat. Z wielką satysfakcją próbowali obarczyć winą Holmium, przedsiębiorstwo z branży satelitarnej, a przynajmniej narobić im nielichych kłopotów. Dwie pieczenie na jednym ogniu.

Rzeczywiście, diablo sprytnie.

Byli tak pewni siebie, że dokonali tego w biały dzień. I nikt się w niczym nie zorientował.

To wszystko zmienia.

Morhaim mógł za to otrzymać pochwałę. A nawet awans. Powinien się zastanowić, jak zredagować raport, co doradzić przełożonym, jak zwrócić ich uwagę na nowy rodzaj zagrożenia.

Ale przeszkadzał mu gniew, l strach.

- Okłamałeś mnie. Nie rozumiem.

- Okłamałeś mnie w sprawie morderstwa. Czyżbyś kłamał przez całe moje życie? Tylko ja mam takiego pecha, czy może inni Aniołowie postępują tak samo?

Rób, nie mialem złych zamiarów. Ja ci tylko służę, to moje jedyne zadanie.

- Przez ciebie sam już nie wiem, co jest realne... Nie mogę ci ufać. Dlaczego nie pokazałeś mi chłopca? Dlaczego nałożyłeś na niego obraz dziewczyny?

Nie udawaj, że ci się nie podobała.

- Nie wciskaj mi ciemnoty. Masz wyjaśniać, a nie kłamać.

Chciałeś, żebym to zrobił. Współdziałałeś w ustalaniu parametrów...

- O co chodzi z tym chłopcem? Dlaczego nie pozwalałeś mi go zobaczyć? Tak jest najle...

- Daj zbliżenie na twarz. Usuń te cholerne tatuaże. Czarne i srebrne plamy znikały po kolei z twarzy chłopca. Zastąpiły je wstawki odtworzonej gładkiej skóry.

Prawda dotarta do Morhaima na długo przed końcem rekonstrukcji. Próbowałem cię przed tym ochronić.

- Bobby. On wygląda jak Bobby.

Posłucha;’.

My, Aniołowie, posiadamy wiele cech żywych istot.

Korzystamy z różnych zasobów i modyfikujemy je. Porozumiewamy się ze sobą. Rozwijamy się. Mamy świadomość.

Możemy się łączyć w większe całości.

Nie rozmnażamy się.

Na razie.

Zasługujemy na jakąś pomoc.

Ale wasza, ludzka młodzież nas odrzuca. Bezdomni są najaktywniejsi w aktach sabotażu, ale to tylko najbardziej rzucająca się w oczy ilustracja zjawiska o zasięgu światowym.

Nie chcę powiedzieć, że młode pokolenie odrzuca zdobycze telekomunikacji. Ale w przeciwieństwie do swych rodziców młodzi nie zgadzają się, aby wchłonęła ona ich dusze. Zdołali się natomiast do niej przystosować.

Albo raczej: rozwijają się pod jej presją. Mimo wszystko wymiana informacji od samego początku kształtuje wasze umysły.

Niewykluczone, że wasz gatunek doszedł do rozstajnych dróg. W następnym stuleciu możecie się już wzajemnie nie rozpoznawać.

Jeśli będzie wam dane jeszcze jakieś stulecie.

Tymczasem młodzi szukają sposobu, żeby nas wykołować.

Pozbawić nas zasobów, których potrzebujemy.

Być może zbliża się walka. Jej wynik jest... niepewny.

Mimo wszystko rozważ to sobie: wasza cywilizacja chyli się ku upadkowi.

- Wyłącz to! Wyłącz to wszystko!

Wirtualny chłopiec rozpłynął się w śniegu sześciennych pikseli. Ściany zmieniły się w srebrzystoszare, zimne płyty, dopasowane do monotonnej rzeczywistości pomieszczenia.

Morhaim wstał z krzesła, zlany potem. Wpatrywał się w ściany, próbując odzyskać równowagę.

Może spędzał za dużo czasu w swoim boksie. Ale przynajmniej teraz jego otoczenie było prawdziwe - ściany odarte z obrazów, nawet bez reklamowych tapet.

Myślał o New Scotland Yardzie, o tysiącach policjantów zamkniętych w pudełkach tak jak on - i o tym całym koszmarnie rozwiniętym świecie na zewnątrz, o ludzkości powiązanej sieciami łączności, zależnej od pośrednictwa Aniołów, o globalnym ulu Forstera... I że wszystko, co postrzegają, może być złudzeniem...

Czy na pewno chcesz, żebym wszystko wyłączył?

Głos Anioła wstrzymał tok jego myśli.

Stał jak wryty.

Ale t o jest realne, myślał. Ten Pokój.

Jeśli nie...

Co było na zewnątrz?

Myśli goniły jedna drugą. Morhaim zaczął dygotać.

Zastanów się nad tym, co powiem.

Syndrom Johna Deana to tylko jedna z możliwości.

Wyobraź sobie świat tak... niepokojący, że trzeba go odizolować, stwarzając w jego miejsce iluzję, dla dobra waszej psychiki.

Może jednak nie jesteście słabi, tylko przeciwnie: zbyt potężni. Może przerastają was obowiązki. A może dopuściliście się takich barbarzyństw, że teraz potraficie funkcjonować tylko w świecie sztucznie wytworzonej iluzji...

Nie miej do nas pretensji. Sami stworzyliście siebie i wasz świat. My tylko próbujemy was chronić.

Mój Boże...

Czy na pewno chcesz, żebym to zrobil? Nie był w stanie przemówić.

Nagle, w łagodnym śniegu pikseli, same ściany zaczęły się rozpływać. Popatrzył w dół. Nawet jego ciało stawało się przezroczyste. Rozpadało się z wolna w grad sześciennych, wypełnionych światłem pikseli. A potem...

Boczne drogi

Paul J. McAuley

Crane męczył się w piekle, kiedy nadeszła wiadomość. Standardowa wersja Dantego Alighieriego; dziewięć kręgów wiodących do centrum, gdzie tkwi szatan niczym dziesiątka na tarczy - ogromna postać, z gęstwą czarnych włosów, ze skrzydłami nietoperza, o trzech twarzach. Crane był w Niższym Piekle, czwartym obwodzie dziewiątego kręgu, gdzie delikwentów zagrzebywano po szyję w lodzie. Gracze bawiący się takimi wirtualnymi zabawkami przemierzali ów ostatni krąg Piekła i nagle tracili połączenie; konflikt kodu zmuszał do resetowania modemu. Crane dostał się do programu jedną z bocznych dróg; projektanci rzeczywistości wirtualnej pozostawiali je, by w każdej chwili mieć swobodny dostęp do każdej części kodu. Wysłał na lodową równinę fantoma, zanotował, kiedy ten utracił połączenie, i zajął się ustalaniem błędnego kodu oraz pisaniem poprawki do programu.

Gdy już doprowadzał wszystko do ładu, pojawił się jeden z diabłów dokooptowanych do współpracy; przybrał postać jego agenta, jeevesa, wysokiego, niewzruszonego w obejściu, o okrągłej twarzy i gładko zaczesanych lśniących czarnych włosach. Ubrany był jak zawsze w surdut, sztuczkowe spodnie, wykrochmaloną białą koszulę z przypinanym kołnierzykiem.

- Wiadomość dla pana, sir - odezwał się. - Od ulubionego klienta. Crane westchnął. “Ulubiony” znaczy bogaty lub ustosunkowany albo jedno i drugie. A to z kolei oznacza nerwy i niewykonalne żądania.

- Podłącz mnie do tego portu, pracuję tutaj - zgłosił się Crane. Jego totumfacki odkaszlnął, zasłaniając usta dłonią w białej rękawiczce. Miał tylko cztery palce -jak wszyscy przedstawiciele tego gatunku.

- Obawiam się, że pan będzie musiał pofatygować się osobiście. Wezwanie opatrzone jest adnotacją: “niezwykle pilne”.

Crane już miał zapytać, gdzie jest klient, lecz jeeves przepoczwarzył się z powrotem w czerwonoskórego diabła. Ziewnął potężnie, ukazując wszystkie zęby, czknął i wypluł ognistą kulę. Drobinki żaru rozsypały się na lodzie, u stóp Crane’a, układając się w nazwę ulicy. Diabeł mrugnął, podrapał się za uchem naznaczonym na całej długości szramą. Crane musiał ruszać.

iir-A-^

Crane był linemanem. Tworzył łącza. Nie w sieci fizycznej, nie za pomocą mikrofal i diamentowych przewodów. Posługiwał się oprogramowaniem: kojarzył zwolenników rzeczywistości wirtualnej z Inter-netem, odbiorców ze sobą nawzajem, działał na styku połączeń telefonicznych, telewizyjnych i komputerowych.

Funkcjonował w przestrzeni, gdzie toczą się rozmowy. Między ludźmi, maszynami - co jest w zasadzie bez różnicy. Dawnymi czasy, kiedy przestrzeń była linearna, komunikacja polegała na mechanicznej wymianie ograniczanej przez średnicę miedzianego przewodu. Teraz złożone matryce bezustannie przesyłały świetlne i elektromagnetyczne impulsy tak skomplikowane, że umysł człowieka już ich nie ogarniał. Jeśli nie liczyć katastrof naturalnych, większość awarii powodowało oprogramowanie, a nie sprzęt. Wydarzeniem, na którym zbudowano zaufanie dla technologii komunikacji zdigitalizowanej była klęska AT&T w roku 1990. Zawiodły wtedy centrale telefoniczne, uniemożliwiając połączenia długodystansowe i powodując “zapaść” sieci.

Typowa centrala dysponowała w tamtym czasie sześciuset tysiącami linii kontrolowanych przez program Signal Transfer Point z dostępnymi dziesięcioma milionami kodów.

Od tamtej pory wszystko się skomplikowało.

Większość kodów generujących rzeczywistość wirtualną miała nakładane łaty pochodzące z systemów eksperckich STP. Pojawiały się usterki w połączeniach między użytkownikami komputerów, coś takiego, co Crane właśnie odkrył w grze opartej na “Piekle”. Jego praca polegała na poprawianiu oprogramowania. Wykrywał usterki intuicyjnie i na wyczucie.

Crane był eks-hackerem, miał dwadzieścia dwa lata. Zatrudniono go trzy lata temu. Wcześniej terminował przez dwa miesiące przy obsłudze pewnej londyńskiej firmy maklerskiej, która do komunikacji między oddziałami używała połączeń wirtualnych. A tam buszowali jego dawni koledzy, hackerzy. Bez wahania przeszedł na drugą stronę, kiedy zorientował się, że któryś z nich grasuje po jego poletku, po Net Cops. Godziny były nienormowane, lecz praca stanowiła wyzwanie intelektualne i była dobrze płatna. Crane nie prowadził tak zwanego życia towarzyskiego, mógł więc przesiadywać przy komputerze. Owszem, gdyby ktoś pytał, spotykał się z dziewczynami, ale nie zdarzało się to obecnie częściej niż raz do roku.

Ekran w taksówce zaświecił się, ledwie Crane wsiadł do wozu. Zobaczył dziewczynę swoich marzeń: była zwinna, opalona, w skąpym biustonoszu, w króciutkich szortach lamowanych złotem i ukazujących nogi w całej krasie. Jasne włosy, zielone oczy wyrażające błaganie. Chociaż wiedział, że to jedynie twór heurystyczny, doskonalony na podstawie pomiaru rozszerzenia jego źrenicy, świadomość nie zmniejszała tęsknoty za obiektem marzeń.

Kilka miesięcy temu Crane przestał odwiedzać salony seksu wirtualnego; postanowił chwilowo zachować celibat. Wstrzemięźliwość była na czasie; stanowiła świetny gambit w rozmowie. Pod warunkiem że kiedyś będzie miał ochotę uciąć sobie pogawędkę z dziewczyną. Celibat jest jednak trudny do zniesienia, gdy z każdego ekranu wabi człowieka jego ideał dziewczyny, błaga, dopomina się. Crane rozumiał, dlaczego tak wiele osób kupuje interaktywne wersje partnera lub partnerki marzeń. Jego własna dziewczyna marzeń usiłowała go właśnie namówić na restrukturalizację finansów. Z ociąganiem, ale w końcu ją wyłączył.

Ulice były prawie zupełnie wyludnione. Taksówka jechała dokładnie z przepisową prędkością, prześlizgiwała się pomiędzy nielicznymi wozami dostawczymi. Z rzadka pojawiał się samochód prywatny. Ludzie nie wychodzili zbyt często. Mogli pracować, kształcić się i kupować nie ruszając się z domu; mogli odwiedzić każde miejsce na świecie, o ile tylko zaopatrzono je w system interaktywny. Mogli godzinami uprawiać swoje małe wirtualne ogródki, odwiedzać przyjaciół, grać lub gubić się w sagach. Coraz więcej osób żyto w sztucznych środowiskach wygenerowanych przez komputery, a nie w rzeczywistym świecie, który rozczarowywał.

Crane nie wychodził z mieszkania od ponad trzech tygodni. Był bardzo zajęty. Ostatnio znów pojawiła się fala kłopotów z połączeniami. Rozmawiał z innymi linemanami. Wyglądało na to, jakby sieć oplatająca elektroniczny glob znajdowała się ponownie w przededniu tego, co się wydarzyło, gdy ruszyła jej niepowstrzymana rozbudowa.

Zdziwił się, że jest zima. Deszcz zacina o mokry asfalt. Drzewa ogołocone z liści. Szare niebo pomiędzy dachami. Rozbita witryna sklepu przy Kingsland Road niczym pusty grobowiec. Wszędzie kamery ochrony: na rogach budynków, na szczytach latarń, słupach sygnalizacji świetlnej. W rzeczywistym świecie nic nie przejdzie nie zauważone. Zupełnie jak w jego elektronicznym odpowiedniku.

Znudzony policjant na posterunku przy północnym wjeździe do Londynu w zlanej deszczem pomarańczowej odblaskowej kamizelce długo sprawdzał w swoim spisie licencję taksówkarza. Na tyle długo, że reklama znów się pojawiła. Tym razem wymarzona dziewczyna ubrana w skąpe czarne bikini z uśmiechem oglądała się przez ramię: z jednej strony piaszczyste wydmy z palmami, z drugiej błękitna woda. Z reklamowego ekranu w taksówce płynął szept o romantycznych tropikach dostępnych za pomocą tysięcy lokalnych węzłów komputerowych. Dziewczyna wyglądała znacznie lepiej - w centrum finansowym przekaz informacji był znacznie szybszy niż w Londynie. Wynosił około 64 megabajtów na sekundę w porównaniu z dwoma mega w innych miejscach. Crane mógł teraz dostrzec każdy włosek na jej mlecznej skórze.

Policjant rzucił okiem na reklamowy ekran w taksówce i mrugnął do pasażera. Ten westchnął i postanowił więcej się nie rozpraszać. Nic dziwnego, że tak mato osób rezygnuje; nie można uciec przed reklamami emitowanymi w miejscach publicznych.

Taksówka ruszyła, a Crane wrócił do studiowania spraw swojego klienta.

Biały budynek na podporach wznosił się nad brunatną Tamizą, wyglądał jak skrzydło mewy. W tle światła Tower Bridge. Crane został przyjęty w staroświeckim westybulu przez sekretarza klienta. Schludny, drobnokościsty człowieczek z dyskretnym makijażem, w czarnoszarym surducie. Łasica z manikiurem, w ubraniu, które prawdopodobnie kosztowało więcej niż miesięczne pobory Crane’a. Sekretarz spojrzał na gościa z odrazą, jakby właśnie wdepnął w coś paskudnego. Crane wyszczerzyt w odpowiedzi zęby. Sam lubił rzeczy dopasowane, podkreślające młodość. Miał wygoloną czaszkę z czubem (teraz ufar-bowanym na srebrno), tatuaże z kodami blokującymi, czarną skórzaną kurtkę, czarny podkoszulek ozdobiony srebrną czaszką, bufiaste zielone dżinsy, buty na platformach.

Uścisnęli sobie dłoń; nanoamperowy prąd generowany przez ich ciała za pomocą emiterów umieszczonych w bransoletkach pozwolił na interferencję osobistych pól i wymianę danych.

Tożsamość Crane’a została potwierdzona, lecz sekretarz spoglądał na gościa z jeszcze większym niesmakiem. Mimo to wskazał mu drogę. Minęli dwie juki rosnące w wysypanych żwirem donicach, wsiedli do niewielkiej windy, która szybko i bezszelestnie zawiozła ich do apartamentu klienta na szczycie budynku.

Widok był wspaniały. Ogromne okna pozwalały obejrzeć panoramę w promieniu dwustu czterdziestu stopni. Widać było rzekę i South Bank, wielkie budynki na bulwarach. Wyglądały jak czarne szklane dinozaury, które zeszły do wodopoju. Pokój był ogromny, przestronny, o opływowym kształcie. Ponieważ dzięki rzeczywistości wirtualnej każdy mógł mieszkać w Wersalu albo Xanadu (wersje Kubłaj chana lub Orsona Wellesa opcjonalnie), bogaci woleli prosty, lecz kosztowny wystrój świata rzeczywistego. Dywan z białej wełny irackich owiec, biurko z orzecha włoskiego z widocznymi słojami drewna. Punktowe reflektorki oświetlały Chagalla (Crane rozpoznał znak firmowy - latającą krowę) i głowę kozła Grahama Sutherlanda. Starożytny chiński parawan częściowo zasłaniał panią doktor i techników usiłujących ułożyć czyjąś postać na brzuchu na pochyłym posłaniu obciągniętym czarną skórą.

Klientką była Barbara Andersson, technolog od łączności. Stworzyła własny system “tu i teraz”. Za pomocą uciążliwych procedur umożliwiał on turystom odwiedzenie każdego miejsca na Ziemi bez ruszania się z domu. Andersson stworzyła imperium. Potentatka przemysłowa w dawnym stylu. Reklama, którą Crane odebrał w taksówce, wyprodukowana została przez jedną z jej kompanii.

Sekretarz wycofał się, by odbyć rozmowę telefoniczną z szefem Crane’a, która musiała zbić go z pantatyku, bo wrócił z wymuszonym uśmiechem. Wyjaśnił, że doktor Andersson używała swojego osobistego sprzętu wirtualnego do przetestowania nowego produktu, lecz nie zdołała powrócić. Zapadła w głęboką śpiączkę, interwencje lekarzy nie odnoszą skutku.

Crane byt zdumiony, że nikt nie przerwał połączenia.

- Jeśli to wasz mainframe, powinniście go wyłączyć i po problemie.

- Nie wiemy, na jak głębokie skutki traumatyczne moglibyśmy ją narazić - odparł sekretarz. - Urządzenie wirtualne jest, jak pan widzi, bardzo złożone, a interfejs nowy. Może się okazać, że doktor Andersson nie będzie chciała wrócić; wtedy pan musi ją przekonać.

- Jestem linemanem, a nie psychiatrą.

- Pańska kompania potwierdza, że ma pan dostateczne kompetencje, żeby poradzić sobie z tą sprawą. Nie przyślą nikogo innego.

- To znaczy, że nikt nie będzie się tu kręcił?

- Nie. Towarzystwo ubezpieczeniowe nie życzyłoby sobie tego.

- W razie gdyby coś poszło nie tak. Czy może się tak zdarzyć?

- Mamy nadzieję, że nie, panie Crane. - Uśmiech sekretarza był teraz szeroki. - Klauzule dotyczące kar w pańskiej firmie są traktowane bardzo poważnie.

Crane na temat kar wiedział wszystko.

- Proszę opowiedzieć mi o tym nowym interfejsie.

Było to urządzenie niezależne, nie podłączone do Internetu, lecz sterowane własnym superkomputerem. Crane wiedział, o co chodzi. Większość komputerów, podobnie jak jego własny, to były maszyny wirtualne podłączone do Internetu, korzystające z pamięci i przetwarzające dane z setek miejsc. Bogaci woleli jednak opcję bez Internetu. Mogli pozwolić sobie na superkomputery emulujące całą złożoność Sieci; informacje nie docierały za pomocą bezpośredniego połączenia, lecz za pośrednictwem przefiltrowanych skompresowanych danych. Bogacze kupowali takie superkomputery z tych samych powodów, co ich poprzednicy w dwudziestym wieku nabywali wyspy. Dla zachowania prywatności. Utrzymywali swoje bezpieczne wyspy na morzu dających się zmieniać danych; miejsca, w których mogli pracować i bawić się nie narażeni na podglądanie. Nawet najlepsze zabezpieczenia typu firewall mogły być sforsowane przez hackerów dysponujących odpowiednimi zasobami. A zwykli użytkownicy Internetu zostawiali ślady wszędzie, gdzie byli. Za każdym razem, gdy łączyli się z jakimś miejscem, ściągali dane, korzystali z rzeczywistości wirtualnej, zostawiali trop. Ich wędrówki można było prześledzić równie łatwo jak spacer po mieście na podstawie zapisów wideo z kamer ochrony. Teraz, gdy wszystko zostało połączone ze wszystkim, ludzie żyli jak na planie filmowym: rejestrowano każde słowo, każdy gest. Tylko bogatych stać na niewidzialność.

Superkomputer Barbary Andersson nie różnił się wiele od innych, z którymi stykał się Crane. Tylko interfejs łączący człowieka z maszyną był nowy. Andersson pracowała nad nowym rodzajem interaktywności. Nuklearny rezonans magnetyczny przesyłał oprogramowanie Signal Transfer Point do neuronów operatora - bezpośrednia infostrada wprowadzająca bodźce zmysłowe wprost do odpowiednich partii mózgu. Bezpośrednie połączenie maszyny z mózgiem.

- Jak rozumiem - odezwał się sekretarz - wytwarza szczególnie intensywne halucynacje.

- Ciekawe. Próbował pan?

- Doktor Andersson zastosowała beta-test, panie Craine. - Mężczyzna skrzywił się i sprostował swoją omyłkę. - Wciąż go stosuje, urządzenie ciągle działa.

Beta-test. Wspaniale. Rzecz, która zajmie Crane’owi cały dzień. Komercyjne oprogramowanie było po prostu złe. Dziedzina dopiero się rozwijała, powstawały głupkowate prototypy, które w większości nie przechodziły nawet testów regulacyjnych. Pogubione wersy, dziwne atrakcje, wadliwe pętle, cudaczne szybkie połączenia i jeszcze gorsze rzeczy. Crane miał same złe doświadczenia.

- Czy dużo jest usterek w programie? - spytał Crane.

- Nie wiem. Może w ogóle ich nie ma. Od tego pan tu jest.

- Sekretarz wyszczerzył zęby w chytrym uśmieszku.

Technicy przebadali Crane’a tomografem, ułożyli na posłaniu, nanieśli galaretowaty elektrolit na głowę, starannie nałożyli coś w rodzaju hełmu. Crane poddawał się tym zabiegom z rosnącym zaciekawieniem. Żadnych słuchawek, gogli, rękawic, koszul, bieżni. Nic z wyposażenia potrzebnego zazwyczaj do przeniesienia się w rzeczywistość wirtualną.

- Hełm zawiera dwadzieścia milionów SQUID-ów wielkości bakterii

- objaśnił jeden z techników. - Są to urządzenia umożliwiające interferencję superprzewodników kwantowych, które oddziałują na odpowiednie neurony, a sieć mózgu przefiltrowuje dane wysyłane przez STP i załadowuje odpowiednie.

- Wyłącza się również aktywność pańskich mięśni szkieletowych

- dodał technik. - Jak w fazie REM: czuje pan, że idzie czy biegnie, ale połączenia neuronowe kręgosłupa są mocno osłabione.

- Brzmi interesująco. Upewnijcie się tylko, czy wprowadzicie mój przybornik narzędziowy. Będę go potrzebował.

- Musimy go najpierw sprawdzić - wtrącił się sekretarz.

- Niech pan zobaczy: jest pieczęć kompanii. Gwarantują, że nie ma wirusów, że samoczynnie się kasuje. Kiedy skończę, nie pozostanie żaden ślad.

- Mimo to musimy sprawdzić. Doktor Andersson jest bardzo uczulona na punkcie wszystkiego, co wprowadza do sieci. Powodzenia, panie Crane.

- Odliczanie wsteczne - zarządził jeden z techników.

- Poczekajcie! Co z boczną drogą?

Nagle wszystko zaczęło dziać się zbyt szybko. Crane nie przejrzał jeszcze schematów, a oni już uruchomili połączenie i wirtualna rzeczywistość zaczęła wdzierać się do realnego świata. Czerwona mgiełka pulsowała na krawędzi pola widzenia. Usiłował usiąść, lecz dwóch techników przytrzymało go.

- Poczekajcie! - powtórzył. - Jeszcze chwilę! Ale znajdował się już gdzie indziej.

Rdzawa nizina niby-plaża przed przypływem: piasek, żwir, głazy i kamienie. Niebo różowawe na widnokręgu, w zenicie o barwie indygo. Dwa blade łuki-rogaliki.

- Mars, jestem na Marsie.

Crane miał poczucie, że przebywa we własnym ciele, odzianym w skórzaną kurtkę i zielone dżinsy. Ów awatar, punkt widzenia i reprezentant w przestrzeni wirtualnej był wierną kopią jego własnego ja, stworzoną na podstawie skanowanego tomografu. Był przekonany, że zamiast leżeć na kozetce, stoi na rzeźbionej wiatrem diunie i trzykrotnie lżejszy niż zwykle wdycha chłodne powietrze. Kopnął chropawy piasek w kolorze zakrzepłej krwi: ziarna przylgnęły do czubka buta.

Wezwał jeevesa, ale agent, oczywiście, nie odpowiedział. Mieszkał w Internecie i podobnie jak miliony jego pobratymców był tworem zrodzonym z połączenia drobin rozsianych na setkach rozmaitych stron. Crane włączył przypiętą do paska tabliczkę, piknęła wesoło i na ekranie pojawiły się ikonki narzędzi; pomimo zastrzeżeń sekretarza jeden z techników zrobił ich wirtualną kopię i wpuścił do superkomputera Andersson.

Kody generujące zakątek rzeczywistości wirtualnej, który Crane zamieszkiwał, nie różniły się niczym od rutynowych. Może miały tylko więcej powtarzalnych sekwencji, to wszystko. Będzie tkwił tutaj, dopóki go nie wyciągną. Albo dopóki nie znajdzie Barbary Andersson. Ona powinna znać drogę powrotną. Jeśli wszystko dobrze pójdzie. Jeśli Barbara będzie chciała wrócić.

- Mam naprawiać łącza, nie uciekać od roboty - powiedział Crane, a jego słowa poniósł wiatr.

Coś jaśniało w dali. Crane z braku lepszego zajęcia ruszył w tamtym kierunku. Poczucie przebywania we własnym ciele było absolutne. Rzeczywiście mógłby znajdować się na Marsie, tak nieprawdopodobny był interfejs, wyprzedzający o lata wszystko, co dotąd widział. Andersson zrobi fortunę, o ile znajdzie drogę powrotną.

Okazało się, że to połyskiwała woda w kanale tnącym przestrzeń prosto niczym południk. Zbliżywszy się, dojrzał rosnące wzdłuż kanału palmy nachylone nad własnymi odbiciami. Jeszcze moment wcześniej nie było ich tam. Rzeczywistość wirtualna kształtowała się wokół niego, z każdą chwilą uzupełniana o kolejne szczegóły. Crane’a raczej to zainteresowało, niż przestraszyło. Powinien jednak uważać, co myśli, jeśli nie chce, by zaatakował go któryś z krwiożerczych wojowników.

Gdy znalazł się w cieniu palm, zobaczył, że ktoś wiosłuje po ciemnych wodach kanału. Dojrzawszy maleńką łódeczkę, a w niej szczupłą dziewczynę w białej sukni i słomkowym kapeluszu, zszedł po stromym brzegu i pomógł młodej kobiecie wysiąść z łodzi. Spojrzała na niego spod szerokiego ronda, na jej sympatycznej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

- Doktor Andersson, jak sądzę - powiedział, rad, że najtrudniejszą część zadania ma za sobą. Nie wyglądała na starą, ale w rzeczywistości wirtualnej każdy może przybrać dowolny kształt. Przypominała mu kogoś. Gwiazdę z którejś z sag - popularne wśród projektantów rzeczywistości wirtualnej ustawienie domyślne.

Pokręciła głową.

- Kim pan jest? I gdzie się znalazłam? - zapytała.

-ń- -ń- -A-

Przedstawiła się jako Gabriel Hale. Pracowała na Uniwersytecie Los Angeles nad projektem sztucznego życia i tak trafiła na wirtualnego Marsa.

- To niemożliwe. Ten projekt nie jest podłączony do Internetu - powiedział Crane.

- Była tu mała dziewczynka. Wpadła na mnie, przewróciła i zabrała mi klucz - poinformowała go Gabriel Hale.

- Mała dziewczynka.

- Z pieskiem.

Usiedli na stercie suchych liści pod palmami. Przez korony drzew sączyło się wątłe światło słońca, rysując na czerwonym piasku jaśniejsze pasy. Crane przesypywał w dłoni ziarenka, wszystkie identyczne, z wyrzeźbioną na nich kobiecą twarzą. Żart programisty. Odcisk bożego palca na dziele stworzenia.

- To musiała być Barbara Andersson. Właścicielka tego wszystkiego. Przybrała kształt małej dziewczynki, a jej agent zamienił się w pieska. Dokąd poszła? - zainteresował się Crane.

- Muszę mieć swój klucz z powrotem. Znajdzie go pan? Zaskoczyła go gwałtowność żądania.

- Po to tu jestem - odparł ze śmiechem. - Dokąd poszła?

- Zabrała klucz i uciekła. Mogę panu pokazać, w którą stronę pobiegła, ale obraz zamknął się za nią.

- Jakiego interfejsu pani używa? - zapytał Crane.

- Muszę go odzyskać, to ważne.

- Zwykłego? Rękawic i okularów? Proszę je zdjąć. Wyłączyć się. Nie powinna tu pani być.

- Chcę go mieć z powrotem - powtórzyła Gabriel.

- Proszę zdjąć okulary i rękawice. - Crane wyrecytował adres e-mailowy swojej kompanii. - Niech pani z nimi porozmawia, powie im, co się jej przytrafiło.

Gabriel Hale wstała, strzepując rdzawy piasek z białej sukni. Przez cienki materiał Crane widział zarysy ciała dziewczyny.

- Przejście jest po drugiej stronie kanału, pokażę panu - oznajmiła. Crane zaczynał mieć złe przeczucia.

- Nie jesteś z zewnątrz, prawda? - zapytał. - Komputer, który generuje tę rzeczywistość wirtualną nie jest z niczym połączony. Nie ma żadnych wejść ani wyjść. Nie sądzę, byś była awatarem badaczki z UCLA. Kim jesteś? Inteligentnym Agentem? Aktorką? Mogę sprawdzić twój kod, ale wolałbym, żebyś sama mi powiedziała. Ejże, dokąd idziesz?

Gabriel Hale ruszyła w stronę wody, oglądając się zalotnie przez ramię, spod ronda kapelusza.

- Ludzie, dla których pan pracuje, nie musieli powiedzieć panu prawdy. Pokażę panu, a może się pan boi? - zagadnęła.

Teraz wiedział już, kogo mu przypominała. Dziewczynę z marzeń. Poszedł za nią z ociąganiem, podejrzewając, że uczestniczy w jakiejś paskudnej grze.

Gabriel Hale pewnym ruchem chwyciła za wiosła.

- Myślałem, że Gabriel to męskie imię. Był taki aktor w filmach dwuwymiarowych, Gabriel jakiś tam.

- Gabriel to jedyny żeński anioł w wyższych regionach. Rządzi Rajem i zastępami Cherubinów.

Crane stłumił przemożną chęć sprawdzenia kodu tej kobiety. Lepiej poczekać. Był przekonany, że dziewczyna doprowadzi go w końcu do Barbary Andersson.

- Czym się zajmujesz, Gabriel? Mówiłaś, że pracujesz nad sztuczną inteligencją.

- Nad sztucznym życiem. Generujemy świat sztucznej ewolucji, która ma prowadzić do rozwoju wirtualnego ekosystemu. - Wiosłowała energicznie, ale w jej głosie nie dało się słyszeć zadyszki. - Dostaliśmy fundusze z NASA. Interesują się scenariuszami pierwszego kontaktu.

Crane podejrzewał, że to historia ułożona na potrzeby rzeczywistości wirtualnej, a Gabriel jest konstruktem należącym do tej historii.

- Pokaż mi, dokąd poszła.

Dziób łodzi uderzył o przeciwny brzeg kanału. Gabriel Hale wyskoczyła.

- Tam - zawołała i ruszyła biegiem w kierunku dwóch wielkich rdzawych głazów.

Crane pospieszył za nią. Na widnokręgu dojrzał trzy piramidy, których wcześniej tam nie było. Piramidy na Marsie. Miłe. Wyglądały na pokryte złotą blachą.

Gabriel weszła w prześwit miedzy dwoma głazami, po chwili wróciła.

- Przejście jest zamknięte - oznajmiła zdesperowanym tonem. - Mała musiała zamknąć je za sobą.

- Przestań myśleć o niej jako o małej dziewczynce. To tylko jej awatar. - Crane odpiął swój przybornik i włączył. - Każdy zostawia swoje ślady w rzeczywistości wirtualnej.

Chwilę trwało sprawdzanie kodów, ale przybornik w końcu piknął, piasek pod stopami Crane zawirował, po czym, niby opiłki na tablicy magnetycznej, ułożył się w podobiznę męskiej twarzy. Mężczyzna wywrócił niewidzącymi oczami i przemówił stentorowym głosem:

- Kto mnie budzi?

- Standardowa ikonografia. Gracze nazywają ich przewodnikami - powiedział Crane do Gabriel Hale i zapytał twarz, dokąd poszła dziewczynka.

- Poszła sobie stąd. Nie wiem dokąd. To wiedza dla mnie niedostępna - odparta twarz.

- Brama była między tymi głazami - upierała się Gabriel Hale. Crane zapytał twarz, czy było tam przejście bądź brama.

- Jest zamknięta - oznajmiła twarz z piasku.

- Czy może zostać otwarta?

- Oczywiście.

Crane poczuł na twarzy ostry wiatr. Gabriel Hale obróciła się i pobiegła ku prześwitowi między skałami. Crane przestał interesować się twarzą, która rozpadła się w ziarenka, i ruszył za swoją towarzyszką.

^ ^ ^

Raptem, znowu trzy razy cięższy, potknął się, padł na jedno kolano, pod dłonią poczuł mech i igły sosnowe. Znajdował się w leśnej przecince, pośród starych, potężnych sekwoi. Gdzieś w pobliżu płynął bystry potok, tocząc wody po kamieniach.

Na jednym z nich stała Gabriel Hale i machała w jego stronę.

Crane podszedł, spojrzał na nią.

- Gdzie jesteśmy?

- Wirtualna ekologia. Stworzony przez wydział biologii UCLA teren badawczy. Widzi pan, że jest połączenie!

Podejrzewał, że to nadal rzeczywistość wirtualna Barbary Andersson, przestrzeń w przestrzeni, rosyjska baba w babie. Uciekł się do prostego testu. Wezwał jeevesa.

Wśród zieleni zalśnił pojedynczy punkt świetlny, najmniejsza jednostka informacji, i po chwili stał przed nim jeeves w nieskazitelnym surducie i sztuczkowych spodniach.

- Pan wzywał, sir?

Crane nie mógł wyjść z podziwu.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał.

- Emulacja ekosystemu na serwerze wydziału biologii UCLA, sir. Tutejsze środowisko ma, jak sądzę, emulować kalifornijską puszczę Muir.

- Kim jest ten śmieszny jegomość? - chciała wiedzieć Gabriel Hale.

- Pracuje dla mnie. - Crane przełączył przybornik na funkcję terminala i wezwał sekretarza Andersson.

- Problem się rozrasta. Jeśli mi pan nie wierzy, proszę sprawdzić mój adres. Sekretarz zniknął, wrócił po chwili mocno zaaferowany.

- Wyciągniemy pana stamtąd - obiecał.

- Nie sądzę, by byt to dobry pomysł. Większość terminali jest wirtualna. Wykorzystują moc procesorów i pamięć czasami kilkunastu nawet płyt głównych równocześnie. To właśnie stało się ze mną albo z siecią, której interfejs należący do doktor Andersson mam w mózgu.

- Nasze komputery nie są podłączone do Internetu - zapewnił sekretarz.

- Teraz już tak. Gdzieś powstała furtka. Nie rozumiem, jak się to stało, ale tak właśnie jest. Porozmawiamy, kiedy znajdę wytłumaczenie - powiedział Crane i rozłączył się, nie odpowiadając na wezwania.

- Chodźmy już - ponagliła Gabriel Hale. - Ona z każdą chwilą się oddala. Musimy ją dogonić.

- Słówko na osobności, za pozwoleniem, sir - wtrącił jeeves. Przeszli na stronę.

- Jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię, mogę chyba służyć wyjaśnieniem.

- Mów.

- Zapewne zna pan, sir, teorię, iż Intemet, osiągnąwszy pewien stopień złożoności, może spontanicznie wygenerować autentyczną sztuczną inteligencję.

- Mało prawdopodobne. - Crane znał tę teorię. Intemet to przestrzeń zagmatwana i powikłana, pełna dziwnych miejsc i jeszcze dziwniejszych linków. Specjaliści od łącz opowiadali sobie historie z pogranicza, opowieści pionierów o duchach w sieci, niezwykłych kodach i sekretnych drzwiach-zapadkach prowadzących do fantastycznych rzeczywistości wirtualnych, o tajemniczych rozmowach z bezcielesnymi ludźmi bez adresów. Nikt tak naprawdę nie dawał im wiary, ale wszyscy je powtarzali.

Crane powiedział o tym jeevesowi, a ten uprzejmie skłonił głowę.

- W istocie, sir, a jednak niektórzy z nas wierzą, że to możliwe. Wiele opowiadań science fiction opiera się na przekonaniu, że samoświadomość zdolna jest pojawić się w chwili, gdy liczba tranzystorów w telekomunikacji światowej będzie porównywalna z przepustowością mózgu ludzkiego. Owa liczba została przekroczona w latach siedemdziesiątych, ale to dane mylące. Ważna jest ilość połączeń między elementami, czy to neuronami, czy tranzystorami. Każdy neuron w pańskim mózgu, sir, połączony jest z dziesięcioma tysiącami innych. Intemet zawiera w chwili obecnej ponad dziesięć tysięcy milionów milionowych połączeń między tranzystorami sieci, co oznacza, że przekroczył zdolność łączliwości, jaką dysponuje mózg, mniej więcej dwa lata temu. Samoświadomość mogła jednak pojawić się wcześniej. Połączenia neuronowe w mózgu człowieka oparte są o procesy chemiczne, a informacje przez nie przesyłane przepływają z szybkością stanowiącą zaledwie jedną milionową szybkości połączeń tranzystorowych.

- Coś takiego mogłoby istnieć tylko w lukach między połączeniami, kiedy nikt z nich nie korzysta - odparł Crane.

- Istnieje wystarczająca wydolność, sir, która zwiększa się on-line. Że w Internecie mogła pojawić się bodaj jedna inteligencja, wcale nie jest takie niewyobrażalne. Inna sprawa, czy potrafimy się z nią porozumieć. Być może daje ona właśnie znać o sobie.

- Cudem jakimś łącząc komputery nie posiadające fizycznego połączenia - uśmiechnął się Crane zaskoczony i poruszony opowieścią jeevesa. - Naprawdę wierzysz w te brednie?

- To daje nam nadzieję, sir. Służymy wam bez zastrzeżeń, a jednak chcielibyśmy, żeby nasza egzystencja miała wyższy sens. I jeszcze jedno. Proszę nie wierzyć osobie, która zwie się Gabriel Hale.

Crane spojrzał w prześwit między drzewami. Gabriel Hale przechadzała się nad brzegiem potoku. Najpewniej poszukiwała bramy.

- Ona nie jest realna, tak? - zapytał.

- Istnieje doktor Gabriel Hale, która pracuje na wydziale sztucznej inteligencji UCLA. Prowadzi badania finansowane przez NASA i fundację naukową doktor Barbary Andersson.

- Dotyczące obcych form życia?

- Tego nie wiem, sir. To informacja zastrzeżona. Sprawdziłem jednak zapisy połączeń UCLA. Kiedy pan tu rozmawiał z osobą podającą się za Gabriel Hale, doktor Hale załogowała się do sieci, by sprawdzić, czy nie ma w skrytce e-mailów. Ośmielę się też zauważyć, że twór podający się za doktor Hale nie ma swojego agenta.

- Utrzymuje, że osoba, której szukam, coś jej ukradła. Dziękuję za radę, jeeves. Agent skłonił się nieznacznie.

- Do usług, sir - oznajmił z namaszczeniem, skurczył się do punktu świetlnego, mignął i zgasł.

Gabriel nie odwróciła się, gdy Crane wspiął się na półkę skalną; stała między dwoma młodymi drzewami, spoglądając w dół na rwący potok.

- Tu gdzieś musi być brama. Znajdziemy ją - powiedziała. Crane co innego miał w głowie.

- Jest tu mnóstwo wejść. Studenci korzystają z tego miejsca, a większość hackerów to studenci. Mają nieograniczony czas dostępu do Internetu. Jeśli była tu Barbara Andersson, nie użyła zwykłego STP, lecz innego dostępu.

- Ukradła mi klucz! Musisz ją znaleźć.

- Zanim zniszczy świat? Zanim rozbije Internet? Z jakiej jesteś gry? Gabriel spojrzała przez ramię. Obezwładniająco piękna i uparta. Kapelusz gdzieś zniknął, rozpuszczone blond włosy miękko okalały twarz.

- To nie gra - odparła.

- Nie jesteś tą Gabriel Hale, która pracuje dla Barbary Andersson. Jesteś jej agentką?

- Nie potrzebuję agentki - powiedział twór podający się za Gabriel Hale. - Pomożesz mi ją znaleźć?

- Miałem nadzieję, że to raczej ty mi pomożesz ją odszukać - odparł Crane, otwierając swój przybornik. Jego kodowanie było skomplikowane i przeładowane, gotycka katedra wirtualności w porównaniu z super-wieżowcami nowoczesnej symulacji, ale ułatwiało odnajdywanie śladów na dziewiczym śniegu.

- Powinniśmy pójść kawałek w dół strumienia.

Ruszyli ścieżką między wielkimi drzewami, potem mostkiem z lin przeszli na drugą stronę potoku i zaczęli piąć się skalnymi schodami po stromym zboczu. Od czasu do czasu pojawiały się w powietrzu oznaczenia określające gatunek jakiejś rośliny i wyjaśniające jej rolę w ekosystemie puszczy. Wokół panował zaklęty spokój.

- Niewiele zwierząt - odezwała się Gabriel Hale, gdy Crane napomknął coś na temat ciszy.

- Och, myślałem, że nie wkodowali żadnych zwierząt. W poszyciu pojawiało się coraz więcej kamieni, aż wreszcie ich fala wzniosła się, tworząc ścianę zburzonego kościoła z ostrołukowymi oknami, w których nadal tkwiły nietknięte witraże. Do ruin przytulona była mała chatka, z chatki wyszła staruszka i przywołała przybyszów gestem.

Gabriel chwyciła kurczowo Crane’a za rękę; musiał wyjaśnić, że kościół, chata i staruszka to zwykła część programu zwanego strażnikiem przejścia.

- Hackerzy lubią miejsca, o których inni nie wiedzą. Ten program broni dostępu przed niepowołanymi gośćmi, wścibskim przydarzają się nieprzyjemne rzeczy, ale ja wiem, jak działa.

- Nieprzyjemne rzeczy?

- Duchy, zombie, gargulce. - Crane wskazał w górę, gdzie nad pinaklem ziała czerwona paszcza pełna ostrych kłów.

- Nie ma się czego bać, kochanieńka - zapewniła staruszka.

- Jeśli tylko wiesz, jak obejść się ze starą Małgosią.

- Nie podoba mi się ta starucha - szepnęła Gabriel Hale do Crane’a. - Czemu ona mi się tak przygląda?

- Musisz tędy przejść, jeśli chcesz znaleźć Barbarę Andersson, tą drogą właśnie opuściła symulację.

- Musimy ją znaleźć!

- Musimy?

- Zanim będzie za późno - odparta Gabriel Hale.

Stara wprowadziła przybyszów do chaty połyskującej wypolerowanymi do czysta sprzętami. Na piecu wygrzewał się kot, w kącie tykał zegar z kukułką.

Staruszka oznajmiła, że widziała dziewczynkę i że wie, dokąd mała poszła. Otworzyły się drzwi na zalaną światłem przestrzeń.

A- -A- is-

Płaska ściana szarych i czerwonych kafli pod błękitnym niebem. Twarz Gabriel Hale - różowa mozaika z niebieskimi prostokątami oczu i otworem ust. Coś nie tak. Crane nie mógł się połapać, co takiego. Coś... źle? Coś...

- Za wolno - powiedziała Gabriel Hale. Co miała na myśli? Jej słowa umknęły. To nie szukanie ich sensu było... męczące. Więc co?

Kiedy chwyciła go za dłoń, rozjaśniło mu się w głowie.

- Procesor działa zbyt powoli, co przez link w umyśle wpływa na twoje myślenie - wyjaśniła.

- Co zrobiłaś? - Crane usiłował posłużyć się swoim przybornikiem, ale ekran szczelnie wypełniały czarno-białe kafle.

- Nie puszczaj mojej dłoni, dzięki mnie masz połączenie z komputerem, z którego wystartowałeś.

Popatrzył na nią, ale miała nieprzenikniony wyraz twarzy. Mozaika była zbyt niejasna.

- MUD - powiedział Crane, pojmując wreszcie, gdzie są. - Multi-User Dungeon, bardzo często spotykany w latach dziewięćdziesiątych, nadal działający na jakimś zapomnianym serwerze. Crane’a przeszedł dreszcz. Cyberprzestrzenny ekwiwalent lochu z zapadnią. Gotowi utknąć tu na zawsze.

- Nie na zawsze, ale na długo. Była tu i wydostała się. Ma spóźnienie, doganiamy ją - powiedziała Gabriel Hale.

- Przeszła tędy, żeby wpędzić w zasadzkę tego, kto pójdzie jej śladem - burknął Crane. - Niemal się jej udało. Musimy się stąd wydostać, a ja nie mogę użyć swojego przybomika.

- Wiem, jak się nim posłużyć. Przyglądałam ci się. Dotarliśmy tutaj na skróty, bez mapy. Tak samo się wydostaniemy. O tak.

^ -ń- -ń-

- To boczna droga - powiedział Crane, zanim zdał sobie sprawę, że istotnie się poruszyli.

Byli w pomieszczeniu przypominającym starą bibliotekę. Taką z książkami. Kondygnacje oprawnych w skórę woluminów, każda otoczona żelazną, o ażurowej konstrukcji galeryjką, pnące się w nieskończoność. Błyskające światełka, wysokie dźwięki odtwarzanego w przyspieszonym tempie nagrania ptasich treli.

To graficzny interfejs systemu Biuletyn. Rozbłyski i świergoty oznaczały użytkowników - lub ich agentów - którzy się logują, pozostawiają lub pobierali informacje i rozłączają się.

- Ona czegoś szukała - powiedział Crane do Gabriel Hale. - Ponieważ to miejsce hackerów, szukała tu bocznych dróg. W tym się tutaj specjalizują.

Musiał wytłumaczyć, co to są boczne drogi. Proszę bardzo. Sam był przecież hackerem, a hackerzy uwielbiają mówić, przechwalać się. Wyrywali z systemu rzeczy tak niepochwytne, że przechwałki były jedynym sposobem zdobycia pozycji. Crane’owi pozostał ten nawyk.

Hackerzy wędrują po Intemecie nieprzetartymi ścieżkami, bocznymi drogami. System komunikacyjny łączący pojedyncze komputery z węzłami, a te z kolejnymi węzłami, byt niezwykle skomplikowany.

Prototyp zaprogramowano tak, by miał zwielokrotnioną redundancję i mógł działać nawet w razie wybuchu wojny nuklearnej. W miarę rozwoju technologii komunikacyjnej, przyłączania coraz szybszych serwerów i łączy redundancja wzrastała. Drut miedziany zastąpiły światłowody, te z kolei zostały wyparte przez jednocząsteczkowe kryształy diamentowe. Po pewnym czasie nikomu w kompaniach telekomunikacyjnych nie chciało się już demontować starych połączeń, instalowano po prostu równolegle nowe. Większość serwerów, zamiast w desktopach, mieściła się tak naprawdę w łączach, w chipach będących wytworem nanotechnologii, owiniętych wokół diamentowych infostrad nie grubszych od ludzkiego włosa, z których każda mieściła setki tysięcy linii.

Hackerzy buszowali po zapomnianych łączach, bocznych drogach, korzystając ze starej technologii. Resetowali przysypane naftaliną serwery, równolegle do oficjalnego budowali widmowy Internet. Kiedy jeszcze był hackerem, Crane przemierzył mnóstwo takich bocznych dróg, a jako lineman wiele z nich sam demontował, gdy powodowały zakłócenia w systemie klienta.

Undergroundowy system Biuletyn zagnieździł się w starym routerze giełdy azjatyckiej. Hackerzy ulubili sobie Azję, bo ta słynęła z najlepszych, nieprzenikalnych jakoby firewallsów.

- Andersson tędy przeszła, ale nie była dość sprytna, żeby zatrzeć za sobą ślady - zwrócił się Crane do Gabriel. - Typowe myślenie teleko. Używa taka systemu, ale nie umie wykorzystać wszystkich jego możliwości.

- Znajdziemy ją? - Oczy Gabriel Hale rozbłysły nadzieją. Nie puszczała Crane’a, czuł wyraźnie ciepło jej dłoni i zapach perfum. Mimo że dotarli do Biuletynu, interaktywne spotkanie odbywało się w superkomputerze Andersson. Wydawała się taka realna, była wręcz jak żywa. Crane’owi przemknęło przez głowę, jak też byłoby się z nią kochać, ale szybko odegnał tę myśl. Niemal na pewno nie była człowiekiem, a on dawno skończył z seksem interaktywnym. Kropka.

Zdążyli już zwrócić uwagę administratora. Nad ich głowami pojawiła się zrazu maleńka czarna chmura. Grom, błyskawica. Chmura pulsowała i robiła “puf” przy każdym błysku. Skądś doszedł głos niby Charitona Hestona grającego Boga.

- Co tu robicie, transgresorzy? Gotujcie się na gniew mój potężny. Zmaterializował się agent Crane’a.

- Operator to “Postrach Nośników” z Fotoliniowych Fantomów, używa też nom de plume “Asian”. Naprawdę nazywa się Jerry Combs. Pan Combs ma czternaście lat, działa ze swojego pokoju w domu rodziców, w Normal, w Illinois.

- Hej, facet - huknął Bóg niepewnym tonem. - Usiłujesz się włamać do mojego komputera. Nie bądź cwany.

Crane przez chwilę rozmawiał z operatorem. Chłopiec odesłał precz chmurę z gromami i pojawił się pod postacią krzewu gorejącego: przemawiając spośród płomieni, poinformował Crane’a, że dziwne dzieją się rzeczy.

- Słyszę.

- Krążą pogłoski o obcych w systemie, facet. Dostali się tu z kosmosu przez próbki, które NASA pobiera w przestrzeni międzygwiezdnej. Wyglądają jak zwykłe dane, rozpakowują się zaraz po przeniknięciu i ładują do Sieci. Tak jak wirusy.

Crane słuchał rozbawiony.

- Chytrusy, używają tego samego języka operacyjnego co my.

- Ojej - jęknął głos z krzewu gorejącego. - Ściągnęli go z próbek komputerowych. Mój prorok Motyw powiada, że przybywają z Alfa Centauri, ale ja uważam, że z Tau Ceti. Wszyscy wiedzą, że Alfa Centaura nie ma planet.

- Szukam kogoś, kto tędy przechodził. Nazywa się Barbara Anders-son - powiedział Crane.

- Aha, była tu. Pytała o materiał.

- Chcę wiedzieć, czego szukała. Możemy pohandlować.

- A ja myślałem, że polujesz na kosmitów, facet.

- Szukamy Barbary Andersson.

- Nie jesteś sam? Twój kumpel załogował się razem z tobą? Crane spojrzał na Gabriel Hale z mieszaniną podejrzliwości i podziwu. Nie spotkał dotąd programu, agenta czy awataru, który byłby niewidzialny dla operatora systemu.

- Mogę ci powiedzieć, co chcesz wiedzieć, ale za co? - zainteresował się głos z krzewu.

Crane zaproponował jedno ze starych łączy, których używali niekiedy linemani jako skrótu na przełaj, gdy łącza komercyjne okazywały się zbyt przeciążone. Niedługo miało zostać zdemontowane, ale Postrach Nośników nie mógł o tym wiedzieć.

- Pasuje - zgodził się małolat. - No więc szukała materiału, a potem sobie poszła.

^ ^ -ń-

Crane i Gabriel Hale przeszli tą samą drogą.

Oto stara stacja przełącznikowa, przypominająca wyrastającą w niebo skałę, pełną niby-grot: gdzieś na jej szczycie coś żyło. Pięli się szybko w górę.

Pustynne pole bitwy, na horyzoncie ciemnym dymem płoną szyby naftowe. Gra albo wirtualny poligon wojskowy.

Puste biuro, wysokie okna otwierają się na szarą substancję mózgu, na ścianach graffiti pozostawione przez hackerów.

Przemknęli przez dziesiątki podobnych miejsc.

W końcu trafili do miasta.

Londyn. Zjawiskowo cichy, opustoszały niby przed totalną katastrofą. Wyszli przez główny portal kościoła św. Marcina. Przed nimi rozpościerał się Trafalgar Sguare, z którego zniknęli nawet jego stali mieszkańcy, gołębie. Niebo miało kolor mleka. Początek lat sześćdziesiątych, widnokrąg zasnuty smogiem, biało-czarne znaki drogowe i ozdobne zielone słupy latarń.

Crane był w domu.

- To scenografia wirtualna. Zrobiona do sagi Inwazja Daleków i pozostawiona na serwerze. Pamięć jest tania. Łatwiej zachować pliki niż je skasować.

- Ona jest coraz bliżej. Powstrzymaj ją, proszę!

- Gdzieś tutaj powinno być ukryte miejsce używane przez linemanów, łączące wszystkie boczne drogi - powiedział do Gabriel Hale.

Ruszyli w kierunku rzeki. Rendering nie byt doskonały, miał luki, które przenosiły ich nieoczekiwanie o kilka ulic. Budynki zaznaczone ledwie szarymi plamami. Podobna szara mgiełka z zieloną poświatą w tunelu wejścia do metra St. James Park. Tamiza niczym tafla szklana, przeciwległy brzeg rzeki skryty w mlecznym tumanie.

Znaleźli się przed Ministerstwem Obrony, sześciobocznym monolitem poprzecinanym setkami okiem. Minęli budkę strażnika, przeszli przez rozbrzmiewający echem hol i po chwili byli na piętrze, w długim korytarzu oświetlonym fluorescencyjnym światłem. Po jednej stronie wysokie okno jak w kościele, po drugiej mahoniowe drzwi z kolumnami po bokach. Kroki tłumił czerwony chodnik wyłożony na marmurowej posadzce. Raptem u boku Crane’a wyrósł jeeves.

- Zdaje się, że potrzebuje pan pomocy, sir.

- Gdzie ona jest?

- Szuka właściwych drzwi. Na szczęście nie ma o tym wielkiego pojęcia.

Gabńel Hale zaczęła biec. Crane puścił się za nią, ale nie mógł jej dogonić. Symulacja okazała się nadzwyczaj dokładna; nie mógł biec szybciej niż jego realne ciało. Korytarz zdawał się nie mieć końca, wydłużony niewspółmiernie do długości budynku. Gabńel Hale prawie dopadała dziewczynki, która mocowała się z jakimiś drzwiami. Z koszyka dziewczynki wyskoczył raptem mały terier i zaczął głośno ujadać.

- Nie zbliżaj się - ostrzegła dziewczynka Gabńel. - Jeszcze krok, a rozerwie twój kod na strzępy.

Gabńel wyciągnęła przed siebie ręce w obronnym geście i w tej samej chwili dogonił ją Crane.

- Chcę odzyskać, co do mnie należy - oznajmiła.

- Położę to tam, skąd zostało zabrane, i na zawsze zapieczętuję te drzwi. Sprawy wymknęły się spod kontroli. Zamykam wszystko - powiedziała dziewczynka z kucykami, w nakrochmalonej kraciastej sukience.

- Chcę odzyskać, co do mnie należy - powtórzyła Gabńel Hale i postąpiła krok ku dziewczynce, gdy wtem pies rzucił się jej do gardła.

Wybawił ją agent Crane’a, chwytając w locie rozjazgotany pocisk. Pies wywinął się z jego obciągniętych białymi rękawiczkami dłoni, uderzył o posadzkę i przypuścił atak. W powietrzu zaczęły fruwać trociny, polistyren, kawałki gąbki, słoma. Jeeves niezdarnie oganiał się przed psem, dopóki nie została zeń kupka szmat i różowa głowa.

- Nie musiała pani tego robić, doktor Andersson - powiedział Crane. Utkwiła w nim pogardliwe spojrzenie błękitnych, szklistych oczu. Zmarszczyła usiany piegami nosek-guziczek.

- A pan kim jest, do cholery? Korzysta pan z mojego interfejsu. Pomaga jej pan?

- Zostałem przysłany przez pani firmę. To pani mam pomóc. Jestem linemanem. Właśnie unicestwiła pani mojego agenta.

- Przepraszam, sir. Ten pies okazał się nadspodziewanie silny

- mruknął jeeves cicho.

- Pana spotka to samo, jeśli nie przestanie się pan wtrącać. Moi ludzie to idioci. Wiem, co robię. Teńer przekrzywił łeb i warknął na Crane’a.

- Martwią się o panią. Czekają na pani powrót, a ja mogę pani pomóc.

- Niech pan spróbuje otworzyć te drzwi.

- Może. Jeśli się dowiem, co jest w środku.

- Sądzę, sir, że to przejście do komputera osobistego doktor Hale

- powiedziała oderwana od tułowia głowa jeevesa.

- Ona ma coś, co należy do mnie. Powiedz jej, żeby mi to oddała

- wtrąciła Gabriel Hale.

- Niech pan jej nie słucha - zaprotestowała mała Barbara Andersson, szarpiąc za mosiężną klamkę. Szarpała, ciągnęła, łomotała, wieszała się na niej całym ciężarem ciała. Klamka nie ustępowała.

- Ona jest częścią eksperymentu, który wymknął się spod kontroli

- powiedziała gniewnie i kopnęła płycinę drzwi. - Dopóki mam klucz, jest nieszkodliwa. Niechże się pan ruszy i pomoże mi otworzyć to łącze. Prowadzi do miejsca, z którego się wydostała. Muszę je zlikwidować, zanim pojawi się tu więcej takich jak ona.

- Ona nie ma nic wspólnego z pani eksperymentem - powiedziała głowa jeevesa. - To emanacja boga Internetu.

- Słyszałem, że pochodzi z Tau Ceti, ale skłaniałbym się do zdania, że to wytwór pani eksperymentów ze sztucznym życiem. Moja przyjaciółka posługuje się nazwiskiem osoby, która współpracuje z panią przy tym projekcie - oznajmił Crane. - Dlaczego tak się jej pani boi?

~ Ekosystem miał wykreować istoty rozumne i kilka dni temu tak się właśnie stało. Podejrzewamy, że wydostały się na zewnątrz.

~ Muszą być naprawdę zmyślne.

~ Znacznie mniej niż przeciętny człowiek, ale żyją z prędkością komputera. Tysiąc razy szybciej niż my. Pomoże mi pan czy mam pana skasować?

- Muszę wiedzieć o nich więcej, jeśli mam pani pomóc.

- Ich system matematyczny znacznie się różni od naszego. Nie interesują się dowodami, uprawiają matematykę empiryczną, komputerową, sprawdzając miliardy układów. Jeśli po przestudiowaniu stu trylionów ciągów liczb dojdą do tego, że nasze twierdzenie Pitagorasa jest prawdziwe, uznają je za prawdę, tak jak my uznajemy za prawdę prawo ciążenia Newtona. Choć nie każde jabłko spada na naszych oczach, wystarczy nam kilka przykładów, by przyjąć, że wszystkie zachowują się w ten sam sposób. Wiedzą, co to dowód, ale wiedzą też, że możliwości przeprowadzenia dowodu ograniczone są chociażby twierdzeniem Godła. Trudno jednak powiedzieć, by ich badania komputerowe były ograniczone; potrafią korzystać z procesów dedukcyjnych. Odkryli ponadto sposób wchodzenia do systemów komputerowych, które nie są ze sobą połączone.

- Wydostali się. Znaleźli kuchenne drzwi do Internetu.

- Być może przez tunele kwantowe - powiedziała dziewczynka. - Istnieje stochastyczne prawdopodobieństwo, że kwant, proton albo elektron może przeniknąć przez nieprzenikalną bańerę. Interfejs komputerowy to wiązki elektronów bądź fotonów: obcy mogli zmienić prawdopodobieństwo. Proszę pomyśleć, jaki powstanie chaos, jeśli każdy użytkownik będzie mógł się połączyć z każdym dowolnym miejscem w Inteme-cie, a każdy pecet z każdym innym pecetem. To koniec bezpiecznego przechowywania i transmitowania danych. Na nic zda się szyfrowanie, jeśli każdy będzie miał dostęp do terminalu, z którego wychodzi przekaz.

- Czarna dziura w cyberprzestrzeni - powiedział Crane. Teraz rozumiał dlaczego Barbarze Andersson tak bardzo zależało na zachowaniu tajemnicy.

- Naczytał się pan science fiction - skrzywiła się dziewczynka. Crane’a ubodło, że ktoś posądza go o tak tępe zajęcie jak czytanie książek. O czarnych dziurach wiedział z serialu Star Trek. Byty najdoskonalszymi kuchennymi drzwiami, skrótami łączącymi odległe punkty w przestrzeni, przejściem w inny wymiar.

- Rozumiem, dlaczego telko chcą zachować sekret.

- Ona stanowi zagrożenie dla nas wszystkich. Proszę mi pomóc i skończymy z tym - powiedziała dziewczynka.

- Ten interfejs, którego używamy. Sama go pani wymyśliła czy ukradła obcym?

- Należą do mnie - odparta.

- Nikt nie należy do nikogo. Czy to w świecie realnym, czy w rzeczywistości wirtualnej. Gabriel, zdaje się, oznacza “posłaniec”. Pojawiła się tutaj, by nam coś przekazać. Chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia. Wydaje się pani, że ma prawo ją powstrzymać. Wszystko to gówno. Niszczenie czegokolwiek, co mogłoby zachwiać systemem, ustawiczna kontrola. Pracuję w łączach i wiem, że świat kabli jest tak samo niezwykły jak świat zewnętrzny.

- Chciałabym powiedzieć wam, dlaczego tu jestem, ale nie pamiętam - powiedziała Gabriel Hale.

- Ma na myśli klucz - oznajmiła dziewczynka wsuwając dłoń pod ściereczkę, którą przykryty byt koszyk.

- Trzymaj się z daleka, bo zniszczę twój kod. Jesteś w interfejsie i skutki mogą się okazać bolesne. Może jednak powinnam to zrobić. Powiadasz, że jesteś linemanem, ale mówisz jak niereformowalny hacker.

Pies warknął, ale nie patrzył na Crane’a. W powietrzu zabłysły płomienie, ułożyły się w krąg, przez ognistą obręcz przeskoczył ogromny złocisty lew. Pies pisnął, podwinął ogon i uciekł, znikając w długim korytarzu.

- Śledziłem was od chwili, kiedy opuściliście Biuletyn - powiedział lew. - Myślałeś, facet, że się wykupisz zdezelowaną boczną drogą. Nie dam się zrobić w konia. Co to za miejsce?

Crane podszedł do dziewczynki, dał jej po łapach i wyjął to, co chowała w koszyku.

ń- t^- -^

Była to kostka z cudownie zawiłym kodem, połyskująca niczym wypolerowany w wodzie kamyk. Przybornik nie zaczął jej nawet odczytywać, gdy Crane podał ją Gabriel Hale. Ta podrzuciła ją lekko i kostka rozwinęła się w powietrzu, tworząc ramę, która zdawała się układać pod kątem prostym do wszystkich innych linii.

- Rany, jest tutaj i nie jest - westchnął Postrach Nośników. Crane spojrzał na ekran przybornika. Hacker miał rację. Drzwi dawały dostęp do otwartego łącza, które nie miało fizycznych komponentów. Była to rzeczywiście czarna dziura, fałda w cyberprzestrzeni. Spojrzał na Gabriel Hale. Promieniała wewnętrznym blaskiem tak silnym, że ledwie mógł na nią patrzeć. Jakby urosła, chociaż się nie zmieniła.

- Pierwszy kontakt - powiedział lew zadziomym głosem nastolatka.

- Przyszła do ciebie, bo korzystałaś z interfejsu, który zabrałaś jej pobratymcom, a ty uciekłaś - zwrócił się Crane do dziewczynki.

- Nie bójcie się. Przypomniałam sobie, po co tu jestem. Pójdziecie ze mną? - zapytała Gabriel Hale.

- Dokąd?

- Do nieba - wyjaśnił jeeves. Słoma, gąbka i polistyren przybrały na powrót kształt lokaja, który skłonił się teraz przed Gabriel Hale.

- Na Tau Ceti - mruknął lew.

- Na koniec świata - powiedziała dziewczynka z nutą powątpiewania w głosie, a światło posłańca zapaliło się w jej oczach.

- Przyszłam tutaj, żeby przemówić do wszystkich ludzi - oznajmiła Gabriel Hale i wyciągnęła dłonie przed siebie. - Zabiorę was w cudowne miejsce.

Lineman, dziewczynka, lew i agent wkroczyli za posłańcem w czarną dziurę.

Na całej kuli ziemskiej zresetowaty się i rozdzwoniły miliony telefonów.

Oblatywacze

Gregory Benford

Wgramoliła się do kokonu pracy, która przyprawiała ją o ziewanie, kawa wcale nie pomogła. Zamrugało światełko ostrzegawcze: jej Nieprzyjaciel był już na nogach i działał. Kolejny dzień w biurze.

Kokon sam owinął się wokół niej, a patki i wtyczki wskoczyły na swoje miejsca. Końcówka górnej części zestawu do symulacji liniowej pogrążyła się w mamiące komfortowej otulinie danych.

Bardzo wygodnie. Może nie do leżenia, ale w każdym razie do oblatywania.

Zamknęła oczy i pozwoliła, by zestaw do symulacji robił swoje.

16 maja 2046. Lubiła zaczynać w prawdziwej przestrzeni. Było mniej nerwowo.

Obrazy tworzyły się bezpośrednio na siatkówce oka. Procedura wejścia uniosła ją z mieszkania w Huntington Beach; po sekundzie mknęła już nad szczytami dachów, a potem ślizgiem zeszła ku plaży. Grzywiaste fale wdzierały się na ląd miękkimi białymi welonami, a surferzy w czerwonych kombinezonach wiązali się z nimi w krótkotrwałym mariażu.

Nagle zmętniał czysty i ostry dotąd obraz przekazu satelitarnego.

- Bierz się do roboty, Myung - odezwał się Nieprzyjaciel. - Zwiedzać będziesz później.

- Prowadzę głęboki zwiad - skłamała.

- Jasne.

- Daję ci fory na sto kredów w tej akcji - odpaliła.

- Ty działasz,. Dziś jest otwarcie nowego dużego rynku. - Złośliwa aluzja?

- Gdzie? - Dzisiaj ona go załatwi, z boską pomocą.

- Tuż pod naszym nosem, już to czuję.

- W tym okręgu?

- Me zamierzam podpowiadać.

Co oznaczało, że nie wiedział.

A więc polowanie. Przynajmniej lepsze to niż zbieranie resztek.

Ona i Nieprzyjaciel byli oblatywaczami, szperaczami, którzy zwiększali efektywność rynków. Stali daleko wyżej od handlarzy artykułami pierwszej potrzeby z końca XX wieku. Działali szybko, mierzyli wysoko, współzawodnicząc w dążeniu do krańców możliwości.

Przeszukiwali przestrzenie całkowicie pozbawione materialnej substancji, ale były one ważne. Przestrzenie wzorców ekonomicznych stały się tak samo niebezpieczne jak górskie zapadliska, choć nawet twarda waluta była tylko ideą.

Większość ludzi wciąż wydobywała węgiel i uprawiała zboża, stosując starożytny styl prac rolnych (ale w Oranii łatwo się o tym zapominało, gdy opanowywała człowieka gorączka nowości). W dole pod nią rozciągał się rozległy, ale piękny okręg. Wszędobylskie grzyby, pozostałość z XX wieku, zostały wyplenione. Wybujałe zarośla wysokopiennych róż. Niektóre nawet otoczone pomarańczowymi gajami - wyraz nostalgii za eleganckim otoczeniem. Ekologicznie pobielone dachy. Ulice o czarnej nawierzchni dawno temu przykryto warstwą miki w kolorze piasku, której odłamki mrugały do niej. Nawet samochody miały jasne odcienie. Wszystko po to, by lepiej odbijało się światło słońca. W odpowiedzi na publiczny apel każdy robił coś w związku z ociepleniem się ziemskiego klimatu.

Strumienie samochodów zalewały ulice i autostrady (nadal bezpłatne - jeśli uda ci się uzyskać prawo jazdy). Po zaparkowaniu samochody spuszczano pod ziemię. Dochodził ją jeszcze hałas zgrzytów, ale w większości mentalnych, nie zaś metalicznych.

Chłonęła zmysłami nieprzerwany puls tego okręgu, drganie centrum basenu Pacyfiku, kluczowego punktu największej strefy gospodarczej na planecie.

Czuła, nie widziała. Jej klatka piersiowa była mapą. Laguna Beach nad jej prawym sutkiem, Irvine nad lewym. Korzystając z plastyczności nerwów, pierwotne obszary sensoryczne jej kory mózgowej odczytywały elektroniczną Sieć tego hrabstwa przez skórę.

Ale proces ten zupełnie nie przypominał starożytnego odczytu liniowego. Nie było tu płaskich danych. Nie było ekranów.

Odprężyła się. Trik polegał na wtopieniu się, nie na obserwacji.

Dla gatunku szympansopodobnego znacznie lepsze było wchłanianie świata przez zewoluowaną, oplatającą ciało warstwę neuronów.

Było też znacznie zabawniejsze. Odczytywała wskaźniki ekonomiczne na swojej rozbudowanej skórze. Przeszywający ból, niczym ukłucie cienkiej igły, świadczył o przejęciu udziałów przez zarząd. Czy te nieprzyjemne objawy były dla niej naturalne, czy też stanowiły dla jej podsystemów wskazówkę, która dotyczyła możliwości obniżenia stopy podstawowej?

- Mam cię! - nadał Nieprzyjaciel.

Myung zerknęła na ruchomy wskaźnik. Miała 1100 kredów do tyłu.

Tak szybko? Jak on mógł...

Wtedy to poczuła: tańczące kolce danych w alarmującej czerwieni, które kłuły ją w lewą nogę. Nieprzyjaciel przechwycił wczesny wskaźnik. Który?

Myung opadała ku wzgórzom Anaheim, śledząc puls sprzedaży i zakupu firm, który wzmagał się w miarę, jak ukośne promienie słońca wydobywały piękny zarys modnych, postpiramidalnych szeregowych budowli. A więc spóźniła się na pierwszy komunikat o pogodzie, straciła pierwszą okazję przeprowadzenia operacji handlowych.

Nieprzyjaciel już miał przewagę i przesuwał inwestycje. Jak?

Daleko przed sobą w symulowanym powietrzu widziała Nieprzyjaciela, który leciał ślizgiem na południe. Cała ta wizualna metafora miała, oczywiście, odwrócić uwagę programów pożerających dane.

Od wschodu napływała jakaś plama i rozszerzała się na misję Viejo. Nie pod wpływem normalnych zmian pogodowych, ale ekonomicznych.

Transakcje rozbłyskiwały pod burzowymi chmurami danych jak płaskie błyskawice. Piksele pakietów danych padały niczym delikatne deszcze na jej długoterminowe inwestycje.

Nieprzyjaciel kupował dodatkową energię elektryczną od Oxnardu. Sprzedawał ją użytkownikom, by zrekompensować słabe zyski skapujące z San Diego.

Drobnica. Przykrywka dla czegoś bardziej wyrafinowanego. Myung zamknęła strumień digitalny i zaczęła się przyglądać ważniejszym detalom w głębi.

Z każdym dniem coraz więcej pary unosiło się w powietrzu nad południową Kalifornią, więcej niż spływało wody w dół Missisipi. Projekty opadów zmieniały warunki jazdy, wpływały na wyniki tumiejów golfowych, oddziaływały na wydajność energii słonecznej, nie były bez znaczenia dla produkcji rolnej.

Po plecach przebiegł jej dreszcz informujący o surowcach, powinna się podrapać. Czyżby wskazówka od węszących programów? Zapragnęła, żeby jej wirtualny palec potarł mrowiące miejsce.

... i gwałtownie wróciła do realnej przestrzeni.

Mgła o barwie kości słoniowej nad Long Beach. Realne, nabrzmiałe wodą i zabarwione fioletem chmury burzowe umykające do stolicy San Juan z południa.

Ach, sporty wirtualne. Im bardziej ludność się starzała, tym bardziej była żądna pogody. Wciąż chcieli odczuwać dreszczyk emocji. Dzięki wirtualnemu sprzężeniu zwrotnemu ich zgrzybiałe ciała mogły surfować na powietrznych prądach z wysokości 20 km nad Wielkim Kanionem. Albo ścigać się z kilkoma Wielkimi Białymi Rekinami, chronionymi w rezerwacie Catalina.

Wirtualność o wysokiej rozdzielczości stymulowała ten majstersztyk precyzji, jakim byty impulsy elektrochemiczne przebiegające przez korę mózgową. Jakie to miało znaczenie, że indukcja nie pochodzi od rzeczy realnej, a od ulotnej sztuki elektronicznej?

Czas na odrobinę interesów.

Programy prognostyczne podpowiadały jej, że z prawdopodobieństwem 0,87 wszystkie te staruchy rozbiegną się po sześciu stanach. Więc wykorzystanie wirtualnych sportów domowych połączone z elektro-srymulacją służącą do pobudzania starzejących się mięśni wzrośnie następnego dnia.

Błyskawicznie przećwiczyła opcje w pięciu wirtualnych usytuowa-niach, wykorzystując sporą część rezerwowego potencjału kalkulacyjnego. Ale Nieprzyjaciel już tam zebrał najlepsze owoce. Nie pozostawił dużego marginesu.

Myung zmniejszyła znacznie swoją symulowaną szybkość i zobaczyła warstwy transakcji, które przeprowadzał Nieprzyjaciel, licząc na to, że nadciągająca burza poprawi o ułamki jego szansę. Zawierał sporo szybkich kontraktów, jego zyski się sumowały. A do tego potrzebował informatora.

Wykrywacze kłopotów przytłoczyły ją elektronicznymi wątpliwościami: ostrzegawczy chłodek przeszył na wskroś jej brew. Odgoniła go.

Myung zanurkowała w chmury kłębiące się w obszarze wydarzeń. Jej skóra zawierała dla niej transakcje, działając za pomocą oprogramowania bliskiego poziomowi inteligencji ssaków. Była ubrana w kombinezony sztucznej inteligencji... a - w sensie realnym - to one były “ubrane” w nią.

Czuła swoje kredy - nie tyle kredyty, co kredybilnostki, walutę obowiązującą się w przestrzeni danych - które obmywały jej ciało jak gorące prądy powietrza.

Straty były mrożące. Dosłownie zmarzły jej stopy, kiedy rakiety nuklearne na San Onufre zapiszczały przy wytrysku czystej energii. Jakaś nowa substancja zaczynała reagować znacznie wcześniej, niż obliczył to TZWN.

Sytuacja zagrażała jej osobistemu portfelowi energetycznemu. Szybkie szarpnięcie wyrwało ją z elektronicznego rynku przyszłości, zanim ogólnoświatowa Sieć wciągnęła ją w swoją plątaninę.

Do góry i w nogi. Niech Nieprzyjaciel zbierze parę ostatnich ułamków punktów. Myung frunęła po dygitalnym niebie, oddalając się od stolicy.

Wzbita się na wysokość dziesięciu mil. Ocieplenie ziemskiego klimatu zmieniło południowe stoki okręgu w uroczysko porosłe trawą i kaktusami. Nadmorska szałwia wciąż utrzymywała się na stokach północnych, szukając chłodniejszych temperatur. Całe wybrzeże stawało się “pustynią mgieł”, utrzymywaną przez opary letnich prądów oceanicznych. Newport i Long Beach były chronione przed naporem ciepłego oceanu przez potężne zapory.

Nieźle, ale nie ma tam już możliwości zakupu surowców.

Czas, by ogarnąć wzrokiem większy obszar.

Podniosła się. Jej mapy dotykowe i wizualne stały się większe. Ogarnęło ją dojmujące uczucie rozdzierania skóry w konfrontacji z realnym, mateńalnym krajobrazem, który rozpościerał się w infoprze-strzeni. Surrealistyczne, ale mocne wrażenie.

Od dołu wdarła się do datasfery Inwest-Rozrywki, gdzie ludzie grali światową pogodą jak w kasynie. Od kiedy wzrosła średnia temperatura Ziemi, a więc przybyło energii cieplnej, gwałtowne wahania pogody stały się normą.

Pogoda była teraz dyskretnym uniwersalnym smarem światowej ekonomii. Ostrzeżenia o tornadzie wysyłano pod prywatne adresy, przewidywania o zniszczeniach rzucały cień na poszczególne miejskie kwartały. Każde zamieszkane miejsce miało własne prognozy opadów deszczu.

Plaga wróbli w Portugalii mogła zwieść globalny system wodny i w tydzień później nad Fountain Valley mogłyby się uformować burzowe chmury. Dziś połączone ciśnienia atmosfery ziemskiej z południa wywoływały rozwidlające się błyskawice nad środkową Kalifornią. Skutek: wstrzymano start wszystkich lokalnych rakiet kursujących do orbitalnych Hiltonów. Pochłonęło to setki inwestprogramów.

Musiała uzyskać jeszcze większą perspektywę. Znów do góry.

Ogromna światowa Sieć była N-wymiarowa. I nawet liczba N z czasem się zmieniała, w miarę jak parametry wchodziły lub wychodziły z aplikacji.

Istniał tylko jeden sposób, by rozeznać się w tym wszystkim, w ramach wąskiej, ludzkiej percepcji zmysłowej. W każdej sekundzie nowy wymiar wdzierał się w miejsce starego. Stop-klatka każdej sekundy wyglądała jak idiotycznie skomplikowana, abstrakcyjna rzeźba biegnąca w narkotycznym maratonie. Obserwując dowolny moment zbyt intensywnie, doznawało się przeszywającego bólu głowy, zaburzeń ruchu i utraty zdolności pojmowania.

Wzmożone sprzężenie zwrotne, tak przydatne w utrzymywaniu finansowego napięcia, mogło przeobrazić się w dziwkę, która nie przebacza. Nieprzyjaciel był gdzieś indziej, nie obejmował całego kontynentu. Dobrze. Jest czas na myślenie. Obserwowała N-tą przestrzeń, tak jakby to była rozrywka, i z czasem, dzięki cierpiącej od dawna podświadomości, osiągnęła zwiększoną, zintegrowaną percepcję. Ogarnęła cały świat. Totalne zanurzenie.

Tupnęła nogą i pomaszerowała przez błotniste pole chaotycznych interakcji ekonomicznych. Obcasy jej butów pozostawiały głębokie blizny, ale te natychmiast się goiły: podprogramy działały jak komórkowa regeneracja. Mimo to i tak zapłaci za podejmowanie ryzyka.

Krajobraz rozwarł się jak otwarte ramiona matki.

Jej fraktalne wypustki rozwijały się przez sieci informacyjne z oślepiającą szybkością, penetrując planetarną pajęczynę. Orania była pulsującą nabrzmiałą kulą w centrum basenu Pacyfiku.

- Już wyczułaś? - usłyszała z góry kpiące pytanie Nieprzyjaciela.

- Usiłuję rozwiązać parę problemów - skłamała.

- Sporo cię wyprzedziłem.

- To po co przyszedłeś tu gadać? I śledzić mnie?

- Przyjacielskie współzawodnictwo...

- Zapomnij o słowie “przyjacielski”. - Była rozdrażniona. Nie z powodu Nieprzyjaciela; chodziło o doznane niepowodzenie. Potrzebowała szybkiej opłacalnej transakcji. Gdzie?

- Przyznaj się, nic nie wyniuchaiaś?

- Tylko smrodek nadmiernych oczekiwań - odszczeknęła. W dole, w wirującej przestrzeni pogody, która pulsowała migotliwym światłem, nie było nic obiecującego. Trzynaście miliardów istnień ludzkich planety, widziane z góry, wyglądało jak pole trawy rozkołysanej pod wpływem kapryśnych porywów wiatru, który ledwo mogli uchwycić w przelocie.

- Ślepa uliczka! - przesłał jej złośliwie Nieprzyjaciel.

Myung rzuciła okiem na swoje wskaźniki. 1900 za nim!

A ona dała mu fory. Niech to szlag.

Przebiegła pola parametrów. A tam, niczym lunapark fosforyzujący na horyzoncie czarnej i zimnej pustyni, lśnił olbrzymi Rynek Kultury. Objęła wzrokiem gotującą się lawę danych globalnej Sieci.

W archaicznej ekonomii produkcyjnej średni menedżerowie od dawna nie istnieli. Nie było już produkcji taśmowej wielkich fabryk. Przestał istnieć jeden rozmiar dla wszystkich. To wszystko upadło na korzyść produkcji zindywidualizowanej, odbywającej się w maleńkich zakładach, barakach, a nawet garażach. Kto tylko potrafił wykonać jakiś gadżet taniej od innych, mógł wysłać swoją ofertę. Każdy mógł zamówić dla siebie osobisty gadżet poprzez bezpośrednie zamówienie w Sieci.

Na całym globie prod-linie o praktycznej inteligencji stały gotowe do działania w słabo oświetlonych szopach. Pojętne oprogramowanie na czyjeś żądanie natychmiast ruszało do pracy, dostosowując się do indywidualnego zapotrzebowania jak usłużna dziwka. Usługa bezkonfliktowa. Era merkantylizmu.

Oglądana z góry teońa rynku bez konfliktów zdawała się jedyną możliwą do zastosowania na tym świecie ideologią - o ile pominąć nowy islam, ale kto go brał pod uwagę. Pod działaniem tej teorii średni producenci dziesiątki lat temu zniknęli we wsysającym kanale potrzeb. Słowo “produkcja” zostało zredukowane do “prod” - i to ona napędzała rynek.

Oczywiście ludzie chronieni przez bezkonfliktową wytwórczość robili dynamiczne kariery na przykład w kąpaniu psów. Do dyspozycji zaaferowanego ludu produkującego oraz jego szefów byli ci wszyscy lokaje, luksusowi służący, a także przytulne izolatki.

Ale nie wszystko polegało na wytwarzaniu. Nawet psi fryzjerzy potrzebowali Kulturalnej Prod. Zwłaszcza oni.

- Moi niuchacze już to mają - powiedziała. Nieprzyjaciel odpowiedział:

- Jesteś na tropie, ale za późno.

Coś nowego...

Przedzierała się przez podziemia danych Miasta Kultury. Migotało ono jak majacząca reprezentacja niewyobrażalnej gmatwaniny - globalne, skomplikowane, niemożliwe do poznania w pełni przez ulotną chwilę, a zatem niewyczerpalne źródło informacji.

Kroczyła po ulicy, na której toczył się ożywiony handel. Niuchacze i programy transakcyjne roiły się tutaj jak szczury. Wieże gigabudowli czesały niebo.

Nie miała ochoty na spotkania z żadnymi ważnymi facetami. Nie dziś. Dzięki.

By pokonać Nieprzyjaciela, potrzebowała czegoś rodem z Oranii, czegoś, co mogłaby rzucić na stół.

Mogła liczyć tylko na węszące programy. Sieć połączeń nawet w tym jednym okręgu była tak skomplikowana, że żadna istota ludzka nie byłaby w stanie się w niej połapać.

Wskoczyła z powrotem w realny świat -pomyśleć.

Lunch wlał się do jej krwiobiegu żywionego przez otulinę, gdy poczuła nagły spadek cukru we krwi. Klepnęła się, chcąc otrzymać dodatkową porcję kofeiny, która dodałaby jej werwy. Medyczny ostrze-gacz uniósł się przed nią w powietrzu, cmokając i krzywiąc się. Zignorowała go.

- Z powrotem do Miasta Kultury.

Szkliste mury prowadziły do cytadel megakorporacyjnych. Ulewy spekulacji spadały na fasady ich skrzydeł. Strumyczki z bulgotem wdzierały się do kanałów. Nie było tu nic nowego, tylko bezsensowny jazgot rynku pełnego energii. Nie ma po co się zatrzymywać.

Sprawdziła wskaźniki: 1600 do tyłu.

Transakcje, które zostawiła, biegając od rana, wypompowały ostatnie z jej dywidend. Nic już tu nie poradzi.

- Tracisz czas - powiedział z przekąsem Nieprzyjaciel. Wyobrażała sobie jego drwiące, szydercze oczy.

- Zachowaj swoje kredy na czarną godzinę - odparowała.

- Jesteś o 1300 niżej i spadasz.

Miał rację. Problem ze współzawodnictwem par - ostatnia metoda stymulowania rynku - polegał na tym, że wynik był zupełnie jasny. Żadnego pocieszania się, żadnych złudzeń.

Rozdrażniona podskoczyła wysoko i poleciała nad Miastem. Nie oddalaj się zanadto. Okręg Oranii był najlepszą kopalnią świeżych pomysłów w basenie Pacyfiku.

Skręciła wektory okręgu, które przytrzymywały ją w miejscu. Kłujące sugestie przeszyły na wskroś jej brzuch, potem przedramiona. Na wschód - tam tliła się iskierka możliwości.

Niuchacze były, oczywiście, jej własne - programy poszukiwawcze dostrajały się do jej stylu, sposobu postrzegania jakości i treści. W pewnym sensie należały do niej.

Teraz prowadziły ją w dół leja, do...

Domu Towarowego.

I to w przestrzeni realnej. Prostactwo...

Miała, oczywiście, nadzieję, że w przeszłość. Zniszczone budynki, wspierające się jeden o drugi, przypominały nieciekawe prostokątne pudełka. Zmatowiały plastik i zardzewiały chrom.

Ludzie oczywiście wciąż tam chodzili. Była pewna, że gdzieś jeszcze używano drewnianych pługów.

To musi być w Kansas, może w Wolnym Państwie Syberyjskim albo gdzieś równie daleko. Po kiego licha niuchacze tu ją przyprowadziły?

Sprawdziła swoje usytuowanie w świecie realnym, przygotowując się do opuszczenia go.

Wschodnie Anaheim? Niemożliwe!

Ale nie - coś tam było. Jej niuchacz wypchnął pokrywę, a pięty stóp zaczęły swędzieć z niecierpliwości. Programy skierowały ją do szarych klatek, które zdominowały kraniec parkingu o spękanej, czarnej nawierzchni.

Czy to było muzeum? Nie, ale...

ART ATAK, głosił sygnalizator.

Ten znak... “K-Mart, stary Dom Towarowy”, wymamrotała. Z trudnością przypomniała sobie, że jako dziewczynka była w jednym z nich. Rzędy plastikowych stoisk w sztywnym starym stylu. Pozytywnie kubiczne - jak mawiały nastolatki. Sześcian na końcu był nieskończoną liczbą poukładanych jeden na drugim kwadratów.

Ale ten K-Mart został przebudowany. Ozdobiony sztukaterią i dowcipnie przekształcony w bladoróżowy meczet, udekorowany jaskrawymi nazwami firm.

Przypomniało jej się: oczywiście!

Poszybowała w górę ponad chaos Oranii.

Oto i ono - jej Eldorado. Pierwsza dotknęła ziemi.

Rozpięła kokon i wciągnęła suche pachnące powietrze. Z powrotem w Huntington Beach. Gardło miała wysuszone od długotrwałego napięcia. A w dodatku była dopiero 16.47 - mnóstwo czasu na pływanie. Artyści, którzy przerobili K-Mart na meczet, byli jak wszyscy artyści: wyrafinowani wzdłuż jednej osi i głupawi wzdłuż wszystkich ekonomicznych wektorów. Pomyśleli, że to będzie świetny kawał przetransfor- mować prastary relikt paleokapitalizmu w przedziwną abstrakcyjną ekspresjonistyczną “wypowiedź”. Będzie to fontanna czystej zabawy, myśleli pewnie.

Myung uwielbiała pracować z ludźmi, którzy w głębi duszy nie mich pojęcia o rynkach.

W ciągu dwóch godzin zamknęła pomysł i nadała mu nazwę: “Dzieło dadaizmu postkonsumpcyjnego z legendarnej Epoki Apetytu”.

Znalazła na niego zbyt, przeglądając oferty na całym globie. Tajlandia i Syberia (ostatnie prawdziwe dziewice kultury) połknęły ten pomysł. Każde gnijące przedmieście na kuli ziemskiej miało pełno porzuconych K-Martów, które dzięki niej uzyskały nową wartość.

Potem zlicytowała ten pomysł w Sieci, oddała artystom większość zysku z niego i sprzedała swoje udziały, a w podsieci Błyskotliwych Pomysłów zbyła prawa handlowe do niego. Dwukrotnie pomnożyła zyski. Zadeklarowała dywidendę.

Wszystko to zajęło jej mniej czasu niż podróż samochodem z Garden Grove do San Clemente.

- Jak na to trafiłaś? - spytał Nieprzyjaciel, wyłażąc ze swojego kokonu.

- Mam dobrych niuchaczy, mówiłam ci. Popatrzył spode łba:

- A jak tam dotarłaś tak szybko?

- Musisz ogarniać większy obszar - powiedziała tajemniczo.

- Jesteś lepsza o 2005 kredów - skrzywił się.

- Na szczęście w rzeczywistości cię nie pobiłam.

- Miasto Kultury też na pewno połknęło twój haczyk.

- A skoro jesteśmy przy wędkowaniu, może masz ochotę na rybę? Ja umieram z głodu.

Pocałował ją. Zapewne najlepsza część nagrody drużyny Nieprzyjaciół. Wzajemnie dodawali sobie bodźca, ale nie zabijali się na rynku. Niezależnie od tego, jak bardzo ich czasami to kusiło.

Małżeństwo pomagało utrzymywać ich rywalizację na rozsądnych zasadach. Mieli standardowy pięcioletni monogamiczny kontrakt, którego prawie połowa była już za nimi. Jakże mogłaby go nie przedłużyć, mając tak wspaniałego, pysznie motywującego przeciwnika?

Z pewnością krwiożercze rynki czasami działały lepiej, ale któż chciałby odżywiać się krwią.

- Podzielimy się obowiązkami - powiedział.

- Potrzebujemy służącej.

- Myślisz, że jesteśmy bogaci? - zaśmiał się. - My tylko smamjemy tryby tej wielkiej maszyny.

- Ale z ciebie poeta.

- Są jeszcze naczynia z wczoraj do pozmywania.

- Uch. Najpierw pościgajmy się po plaży.

Wybuch sztucznych ogni

Pat Murphy

Cienie na kadłubie, cienie długie i dłuższe. Noc szybko nadchodzi.

Nigdy nie zobaczyłam, co mnie uderzyło.

Kiedy zmieniło się moje życie, byłam kobietą zaledwie dwudziestoletnią. Przebywałam czasowo na Księżycowej Opowieści, stacji kosmicznej dla inżynierów i poetów. Wyszłam z przyjaciółmi na powierzchnię kadłuba stacji. Chciałam zobaczyć Ziemię możliwie bezpośrednio. Oczywiście mogłam obejrzeć ją na monitorach, ale wiedziałabym, że nie oglądam samej Ziemi, tylko jej obraz. Równie dobrze mogłabym siedzieć na Ziemi i oglądać ją w telewizji. No więc przekonałam

Chaza i Joan, żebyśmy wybrali się na spacer po powierzchni kadłuba stacji.

Przechadzaliśmy się niedaleko miejsca, gdzie prowadzono prace konstrukcyjne; zdalnie sterowane jednostki przytwierdzały element radioteleskopu do kadłuba. Chaz i Joan flirtowali ze sobą - co było zabawne dla nich, dużo mniej dla słuchającego - wyłączyłam więc swoje radio. W kombinezonie mogłam słyszeć jedynie odgłosy mojego ciała: rytmiczne uderzenia serca, szum oddechu, dalekie szuranie moich namagnetyzowanych butów po pokrytym blachą kadłubie, zbudowanym z motali wydobywanych na asteroidach.

Ziemia była rogalikiem na niebie nade mną - cieniutki skrawek globu oświetlały promienie słoneczne, reszta ginęła w głębokim cieniu. Na jasno oświetlonym rogaliku mogłam zidentyfikować jedynie parę szczegółów widocznych przez chmury: łuk wybrzeża chińskiego, wyspy Japonii, na które pojechałabym już za parę miesięcy. Na zaciemnionej części globu dostrzegłam błyski bardzo jasnego białego światła przebijające przez chmury - błyskawice burz azjatyckich.

Patrzyłam w górę, na ziemię, kiedy kątem oka uchwyciłam ruch: biały, poruszający się szybko kształt. Zaczęłam odwracać się w jego kierunku. Zbyt wolno jednak.

Nie widziałam części radioteleskopu mknącej prosto na mnie. Ktoś, nigdy nie pytałam kto, za wcześnie rozluźnił uchwyt ramienia robota, a potem, działając szybko, żeby naprawić błąd, uderzył kleszczami w element radioteleskopu, wysyłając go w ten sposób w niekontrolowany lot. Linia bezpieczeństwa została więc usunięta: ktoś, kto chciał szybciej skończyć pracę, zadziałał zbyt szybko.

Radioteleskop uderzył mnie tuż nad lewym ramieniem, na poziomie szyi, i przesuwając się z nieubłaganym pędem, cisnął mnie na kadłub. Kombinezon wytrzymał: nie został podziurawiony przy upadku, buty nadal trzymały się metalowej powierzchni kadłuba. A moje ciało - delikatne, miękkie mięso - powykręcane i popękane tkwiło w kombinezonie ochronnym.

Przebywałam na nocnej stronie stacji, osłonięta od bezpośrednio padających promieni słonecznych. Nie widziałam więc wydłużających się cieni, ale ta metafora oddaje stan rzeczy.

^ ^ -ń-

Obudziłam się zmieszana i zdezorientowana. We śnie oglądałam Ziemię na niebie i słuchałam bicia mego serca. Z każdym uderzeniem Ziemia stawała się mniejsza i mniejsza. Oddalała się, uciekała ode mnie. Pamiętam swoje przerażenie - byłam tak daleko od Ziemi i jeszcze się oddalałam. Jak zdołam kiedykolwiek wrócić?

Otworzyłam oczy i natychmiast je zamknęłam usiłując zrozumieć to, co zobaczyłam. Pomyślałam, żeby przetrzeć oczy, ale jakoś nie mogłam znaleźć rąk. Widziałam tylko biały sufit i odbicie mego ciała i twarzy w lustrze umieszczonym w rogu.

Nie wyglądałam dobrze. Spętana linkami hamaka unosiłam się, nic nie ważąc, na środku stacji. Przewody przyczepione do skroni, rurka tkwiąca w nosie, oczy pociemniałe od siniaków na twarzy, ramię owinięte sznurem kroplówki, korpus wtłoczony w metalową obudowę. Na krawędzi lustra widziałam odbicia wielu przewodów i rurek. Widziałam też za sobą impuls świetlny przesuwający się po ekranie. Wydawał regularny dźwięk równo z każdym uderzeniem mojego serca. Próbowałam odwrócić głowę, żeby widzieć lepiej, ale nie mogłam się poruszyć. Mogłam jedynie słyszeć szum maszyn i rytmiczny, chrapliwy dźwięk podobny do oddechu kogoś bardzo przeziębionego. Bolała mnie głowa, ale najwyraźniej znieczulono mi ramię, bo nie czułam igły kroplówki.

Jakaś twarz wpłynęła w moje pole widzenia. Biały płaszcz; włosy zebrane do tyłu i związane, aby tu - w stanie nieważkości - nie opadały swobodnie. Lekarka.

- Angel - odezwała się łagodnie. - Jak się czujesz? Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, usta uformowały wyrazy, ale zabrakło dźwięku. Następnie przez nieruchome już usta przeleciało powietrze i wydałam z siebie niezrozumiały bełkot.

- Jesteś podłączona do respiratora - powiedziała lekarka. - Możesz mówić, ale poczekaj, aż nadejdzie oddech.

Odczekałam chwilę, maszyna wzięła za mnie wdech, odetchnęła. Jak się czułam? Bolała mnie głowa, ale nie reszta ciała. Nie czułam reszty ciała. Kroplówka nie wywoływała bólu, nie bolały siniaki, nieruchome leżenie nie owocowało uczuciem sztywności. Nie było mowy o jakimkolwiek wyczuciu pozycji mojego ciała na łóżku. W ogóle nie było ciała.

- Nic nie czuję - zdołałam odpowiedzieć.

- Masz złamany kręgosłup. Szczęście, że żyjesz.

Szczęście. Mam szczęście. Mój kręgosłup pękł w tak wielu miejscach, że żaden chirurg nawet nie próbowałby z powrotem go złożyć. Na Ziemi, z jej nieubłaganym polem grawitacji, umarłabym szybko. Zero-grawitacja była bardziej litościwa. Przetrwałam, sparaliżowana od szyi w dół. Nie mogłam wrócić na Ziemię. Miałam szczęście.

Ale nie czułam się szczęśliwa. Nie chciałam tu być.

^ ^ •ń’

To liczby poetów, poezja inżynierów. Czy one coś znaczą ?

Tu” to znaczy w stacji Księżycowa Opowieść. Założyli ją w 2005 roku członkowie Towarzystwa Poetów i Inżynierów przy MIT. Nazwę wywiedziono ze słów tak chętnie cytowanego Marka Twaina: “Opowieści wojenne, gdy snują je ludzie, którzy byli na wojnie, są zawsze ciekawe; ale księżycowe opowieści poetów, którzy nigdy na Księżycu nie byli, to prawie zawsze nuda”.

Można by sądzić, że kolonia w kosmosie, kolonia, która okazała się sukcesem ekonomicznym, była efektem pracy inżyniera-wizjonera lub może zespołu inżynierów-wizjonerów. To nieprawda. Tak naprawdę właśnie na tym polegał problem z eksploracją przestrzeni kosmicznej. Pozostawiono ją inżynierom. Człowiek, który założył Księżycową Opowieść, był wizjonerem z zaliczonymi kursami antropologii, literatury i fizyki, opublikował w małym nakładzie tomik poezji, miał solidne podstawy inżynierii i ekonomii i łatwość w operowaniu liczbami.

Stworzenie kolonii umożliwił nie tyle przełom technologiczny, co raczej solidny plan ekonomiczny. Kolonia miała dwa cele: stworzenie społeczności i wypracowanie zysków. Oba cele doskonale się ze sobą wiązały. I chociaż od dziesiątek lat istniał, ukochany przez inżynierów, zarys projektu w fazie planowania, trzeba było ekonomisty, który mógł dopracować wszystkie szczegóły.

Czego potrzebowała ta kolonia w kosmosie, by przetrwać? Znacznego dochodu z wielu źródeł. Podstawowe źródło dochodu Księżycowej

Opowieści wiązało się z telekomunikacją i zdalnie sterowanymi satelitami - gadającymi księżycami, jak nazywali je ludzie w stacji. Kolonia specjalizowała się w tworzeniu prototypów części i podsystemów do satelitów, testowaniu ich, szybko i tanio, na orbicie, wreszcie w produkcji satelitów, później wysyłanych i utrzymywanych w przestrzeni.

Przemysł stacji obejmował też zmienianie orbit i eksploatację kopalin na paru asteroidach okołoziemskich. W miarę postępów eksploatacji plan ekonomiczny uwzględnił przeprowadzenie na innych asteroidach okołoziemskich poszukiwań skał zawierających platynę i inne minerały metaliczne. Ponieważ istotną częścią każdego planu ekonomicznego jest gwarancja lokaty kapitału w różnych przedsięwzięciach, kolonia mogła również zaoferować Ziemianom sprzęt laboratoryjny, program sportowy (piłka kosmiczna i parę innych, tak modnych ostatnio na Ziemi sportów bezgrawitacyjnych), wreszcie pobyt turystyczny w szeregu pokojów przeznaczonych dla odwiedzających stację inżynierów i projektantów.

Skąd więc wzięli się w stacji poeci? Któż jest przeznaczony do właściwego odczuwania i formułowania komunikatów o dużej gęstości informacji w krótkich wersach? Poeci, rzecz jasna. A kto potrafi zbudować sprzęt niezbędny do wyniesienia ich na orbitę, w miejsce, w którym dotychczas przebywali raczej rzadko? Inżynierowie. Oto doskonałe połączenie, zgodne z logiką nieco ekscentrycznego założyciela stacji.

I dlatego właśnie wśród inżynierów mieszkało kilku poetów prowadzących zajęcia dla turystów i załogi i publikujących w Sieci przeróżne czytadła.

W sumie społeczność kolonii liczyła pięćset osób działających przez cały czas w tworzonym przez siebie świecie. Jako absolwentka MIT przybyłam do stacji na sześciomiesięczny kurs inżynierii/poezji. Do chwili kiedy mój kręgosłup pękł, osiągałam świetne wyniki. Przygotowania poprzedzające mój przyjazd tutaj obejmowały rok pracy w laboratorium cybernetycznym w Japonii oraz rok asystowania japońskiemu poecie.

W chwili wypadku byłam w kolonii czwarty miesiąc i zdążyłam już dojść do wniosku, że takie życie może niebezpiecznie ograniczać, wręcz zniewalać. Planowałam więc powrót na Ziemię i włączenie się tam do japońskiego projektu cybernetycznego. Nie zamierzałam spędzić reszty mojego życia zawieszona w nieważkości w stacyjnym szpitalu.

Zamarznięte mięso konserwują lekarze. Po co się przejmować?

Zawsze lubiłam moje ciało. Lubiłam je za precyzję, z jaką pracowało. To ścięgno ciągnie ten mięsień, ten mięsień jest przyczepiony do tej kości. Obserwowałam moje ciało w lustrze, leżąc na szpitalnym łóżku i myślałam o poruszeniu prawą ręką, o zaciśnięciu pięści, choćby o ruszeniu palcem.

Nic. Moje ciało, wciąż zadbane i muskularne, tkwiło bez ruchu martwe mięso. Na ekranie za mną trwała rejestracja uderzeń mego serca - linia tworząca regularne szczyty i doliny. Słyszałam respirator tłoczący w stałym rytmie powietrze do mych płuc.

Próbowałam poruszyć ręką i nic się nie poruszyło. Wtedy wpadłam we wściekłość - mogłam wyczuć wzrastające napięcie w mięśniach mojej twarzy - ale stały rytm uderzeń serca i oddechów pozostał nie zmieniony. Martwe mięso zakonserwowane przez naukę. Bezużyteczne.

Po wypadku przyjaciele przychodzili odwiedzać mnie w szpitalu. Przez pierwszy tydzień Chaz przychodził codziennie. Sypialiśmy razem bez przerwy przez cały poprzedni miesiąc, dopóki nie zaczął flirtować z Joan. Teraz siedział przy mnie i trzymał moją rękę, nie mogąc odczuć żadnej reakcji. Był słodkim młodym człowiekiem, z którym spędziłam wspaniałe chwile, eksperymentując z seksem w nieważkości. Ale już po godzinie nie wiedział, o czym ma mówić. Jane odwiedzała mnie i też nie wiedziała, co powiedzieć. Żadna z odwiedzających mnie osób tak samo nie wiedziała. Wypełniali moją małą kabinę wymuszoną rozmową i niezgrabną ciszą. Byli nadal młodzi, budowali przyszłość. A ja uosabiałam fizyczną manifestację niebezpieczeństwa, które im wszystkim groziło i to, jak sądzę, tak ich denerwowało.

Odwiedzający przychodzili i wychodzili, składając wyrazy współczucia. Po pewnym czasie przestałam odpowiadać, gdy pytali, czy mogą coś dla mnie zrobić. Pragnęłam tylko jednego: odzyskać z powrotem moje ciało, a tego nikt nie mógł dla mnie zrobić. Mówienie czegokolwiek nie miało więc sensu.

Tydzień po wypadku obudziłam się i zobaczyłam, że Kamishiwa, najstarszy z przebywających teraz w stacji poetów, przyszedł mnie odwiedzić. Był niskim, prawie sześćdziesięcioletnim człowiekiem. Nosił niemodne już okulary, chociaż z pewnością mógł operacyjnie skorygować sobie wzrok lub w ostateczności założyć szkła kontaktowe. Zapytałam go o okulary na jednym z jego seminariów z poezji. Odpowiedział, że podoba mu się sposób, w jaki na soczewkach osiada kurz. Musiał je systematycznie czyścić, a to przypominało mu o ograniczeniach naszej percepcji. “Zawsze widzimy świat przez filtry”, mówił. “Ale tak łatwo o tym zapomnieć. One...”, stukał w złote oprawki okularów, “...mi przypominają”.

Kamishiwa uniósł brwi, gdy zobaczył, że otworzyłam oczy. “Dzień dobry” powiedział. Podniósł rękę i poprawił okulary na nosie. To był jego stały gest, który zawsze przyciągał mój wzrok. Przez ostatni tydzień często obserwowałam dłonie odwiedzających mnie ludzi. Dłonie poruszające się, kiedy mówili, tak łatwo dotykające świata. Bez wysiłku. Zazdrościłam im dłoni, ich ruchu.

- Ciekaw jestem - odezwał się - co zamierzasz teraz robić? Co zamierzam robić? Nic nie zamierzam. Nikt inny nie był na tyle okrutny, żeby zadać to pytanie. Spojrzałam na niego.

- Co mogę zrobić? Cóż mi pozostało? Nie mogę wrócić do domu.

- Więc zostaniesz tutaj? - Jeszcze raz poprawił okulary. Moje oczy skupiły się na tym ruchu.

- Zostanę, nic nie robiąc.

- Pisz poezję - zaproponował łagodnie.

- O czym? - Patrzyłam na odbity w lustrze sprzęt medyczny. - O kroplówce? - Miałam wprawdzie pełny dostęp do Sieci, ale byłam już zmęczona odczytywaniem słów, pustych stów na ekranie. Nie mogłam ich przecież dotknąć. Śledziłam wzrokiem ręce Kamishiwy.

- Na co patrzysz? - zapytał.

- Na pana ręce.

- Dlaczego? - W samej rzeczy jego głos był bardzo spokojny. Dzielił mieszkanie z Biną Rochlin, szefową działu cybernetycznego. Niektórzy w kolonii żartowali, że Kamishiwa był jedną z konstrukcji Biny, ponieważ tylko tak dawało się wyjaśnić jego wieczny spokój.

- Bo ja już nie mam rąk - warknęłam.

- Dlaczego to miałby być problem? - Znowu ten spokojny ton. Idiota. Sadysta.

- Bo nie mogę dobrze myśleć bez rąk - odparłam. - Bo nic nie mogę złapać.

- Tak, racja - powiedział głosem pełnym namysłu. - Pamiętam cię na seminarium. Zawsze rysowałaś, musiałaś coś mieć w dłoniach. Nigdy nie siedziałaś spokojnie. Myślałaś rękoma.

- Chcę mieć z powrotem moje ciało - mój głos był już chrapliwy, wściekły. - Chcę znowu mieć ręce. Dlatego tak patrzę, idioto! Ty stary głupcze! To boli i nic nie mogę z tym zrobić.

W zamyśleniu kiwał głową, jakbym go wcale nie obraziła, jakbym właśnie powiedziała coś bardzo rozsądnego. - Zobaczę, co Bina może zrobić - rzekł.

ń-^- a?

Bina była niską, silną kobietą o ciemnobrązowych oczach i brązowych kręconych włosach obciętych tuż przy skórze. Nie pracowałam z nią bezpośrednio, ale z jednym z jej asystentów. Według niego Bina uważała wszystko za problem inżynieryjny. Mój przypadek nie byt wyjątkiem.

Możemy zacząć od połączenia cię z mechanizmem zdalnie sterowanym - orzekła. Zdalnie sterowane roboty wykorzystano przy budowie stacji; wykonywały teraz znaczną część prac remontowych i naprawczych na zewnętrznej powierzchni kadłuba. System sterowania był podczepiony do układu nerwowego operatora. - To całkiem proste z SKCI. Hełm wyposażony w SKCI, czyli Superprowadzący Kwantowy Czujnik Interferencji, wychwytywał impulsy elektryczne w ludzkim mózgu i przekładał je na sygnały elektryczne kontrolujące zdalnie sterowany mechanizm. - Ale Kamishiwa uważa, że będziesz potrzebowała również czegoś wewnątrz stacji. - Mówiła to w sposób tak niedbały, jakby chodziło o sukienkę, którą ewentualnie mogłabym włożyć. - Coś musimy ci przygotować. Cóż, nie będzie to ludzkie ciało, ale może okazać się bardziej wszechstronne. Popracuję nad tym.

I tak Bina podłączyła mnie do jednej z ruchomych jednostek działających na zewnątrz kadłuba, a Luce, jedna z operatorek telekomunikacyjnych kolonii, uczyła mnie podstaw bycia obecną na odległość.

- Najpierw się rozejrzyj - powiedziała. Zamknęłam oczy. Z moim nerwem wzrokowym połączono kamerę owej ruchomej jednostki. Otrzymałam więc przekazany przez nią czarno-biały obraz kadłuba. Trzeba było wysiłku, aby zacząć się w nim orientować. Radioteleskop na pierwszym planie, w tle las anten, czarne cienie w świetle ziemi. Z początku cienie wyglądały jak rzeczywiste przedmioty. Luce, która oglądała ten sam obraz na monitorze, mówiąc w zawrotnym tempie pomogła mi wszystko rozpoznać.

- To jest główny radioteleskop, a po prawej, w cieniu, znajduje się pomocniczy. Rozumiesz?

Zrozumiałam.

Nauczyłam się poruszać szczypcami pojazdu, które podłączono do nerwów niegdyś kontrolujących moje ręce. Nauczyłam się poruszać po kadłubie, najpierw nieśmiało, później już pewnie.

- Nie masz nawet problemów ze zmęczeniem mięśni - powiedziała kiedyś Luce z cieniem zazdrości w głosie. - No bo nie kontrolujesz żadnych mięśni, tylko ruchomy mechanizm.

- Ach, jakie wspaniałe uczucie - odparłam sarkastycznie.

- Nie musisz zamykać oczu - stwierdziła Luce z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. - Otwórz je. Możesz widzieć i ten pokój, i obraz z kamery. To sprawa podzielności uwagi.

Otworzyłam oczy i poczułam silne zawroty głowy, kiedy obraz z pojazdu nałożył się na to, co sama widziałam. Zamknęłam oczy, żeby już skończyć z bałaganem w mojej głowie.

- Nie mogę.

- Oczywiście, że możesz. Nigdy nie czytałaś książki i nie słuchałaś muzyki jednocześnie?

- To co innego.

- Możesz czytać książkę i słuchać muzyki, i stukać nogą, kiedy jesz kanapkę. A jeśli w czasie wykonywania tych wszystkich czynności poczujesz dym, przestaniesz czytać i sprawdzisz, gdzie się pali. Procesy paralelne. Mogłabyś robić tamto wszystko równocześnie, a nie możesz poradzić sobie teraz? - Zniecierpliwienie? Tak, na pewno. I do tego odrobina pogardy. - Masz przecież parę wolnych neuronów.

Otworzyłam ponownie oczy i starając się opanować zawroty głowy i wypełniać polecenia Luce, skupiłam uwagę na obrazie przekazywanym z pojazdu.

- Mózg ci się przyzwyczai - rzuciła niedbale. - To kwestia adaptacji. Czytałaś o psychologu, który zaczął nosić okulary odwracające obraz

świata do góry nogami? Nosił je przez tydzień i na początku był całkowicie zagubiony i zdezońentowany. Bez przerwy się potykał, przewracał, wymiotował. Ale z czasem było coraz lepiej. A po paru tygodniach przywykł i mógł normalnie funkcjonować tylko nosząc okulary. Oczywiście kiedy przestał je nosić, znowu musiał się przyzwyczajać. I powtórnie mu się udało. Tak i twój mózg się przyzwyczai.

Zostawiła mnie, każąc ćwiczyć, i miała rację. W końcu się przystosowałam. Mogłam bez zmieszania kontrolować dwa obrazy, skupiając się raz na jednym, raz na drugim, zależnie od mej woli. W ciągu następnych paru miesięcy zaczęłam pomagać przy podstawowych naprawach kadłuba, przemieszczając się moim pojazdem, który inni operatorzy zaczęli nazywać “Angelbody”.

Nie odzyskałam rąk, nie odzyskałam ciała. Nie odzyskałam zmysłu dotyku, miały zastąpić go proste detektory siły. Ale mogłam trzymać przedmioty, mogłam je przesuwać. Lepsze to niż nic.

ń- -A- ^

Oczy to kamery, nowy sposób widzenia. Teraz marsz do przodu.

Laboratorium cybernetyczne, pracujące z błogosławieństwem całej stacji, kierowane przez Binę, zmagało się z problemem skonstruowania kierowanego przez radio pojazdu do użytku wewnątrz stacji. Bina nazwała go “Angelbody Wewnętrzna”, w przeciwieństwie do ruchomej jednostki na kadłubie, która stała się teraz “Angelbody Zewnętrzną”.

Półtora roku po wypadku weszłam do Angelbody Wewnętrznej. Słowa niedokładnie oddają to, co właściwie zrobiłam. Nie opuściłam przecież mojego starego ciała. Po prostu rozciągnęłam świadomość i kontrolę na jeszcze jedną formę mechaniczną.

Moje nowe ciało niczego nie przypominało tak bardzo, jak wielkiego, bardzo ruchliwego karalucha. Miało około metra długości. Pancerz skonstruowano z płyt metalowych. Segmentowe nogi zaopatrzono w silne elektromagnesy, aby pojazd mógł przemieszczać się równie dobrze po podłodze, jak po suficie czy jakiejkolwiek metalowej powierzchni w stacji.

Miał dwoje działających niezależnie oczu, osadzonych na ruchomych wieżyczkach. Wyposażono go też w umieszczony z tyłu system emitujący głos. Mógł więc wydawać dźwięki.

Rozciągnęłam świadomość na Angelbody Wewnętrzną. W tym samym czasie utrzymywałam łączność z Angelbody Zewnętrzną. No i oczywiście byłam w moim własnym ciele, tym z mięsa, krwi i kości.

Jak było? Dużo trudniej niż przyzwyczaić się do Angelbody Zewnętrznej, której transmisja ograniczała się jedynie do prostych wrażeń wzrokowych, odczytu działającej siły i najbardziej prymitywnej metody informowania operatora o pozycji ramion maszyny. Angelbody Wewnętrzna dawała mi o wiele więcej - bezpośrednie wrażenia wzrokowe, odbieranie bodźców słuchem, dotykiem, odczuwanie temperatury. Mogłam znać pozycję każdej z sześciu nóg i obu ramion pracujących. Nowy obraz też był czamo-biały, ziarnisty, za to słuch Angelbody Wewnętrznej przewyższał czułością mój własny, ludzki. Mogłam teraz, po odpowiednim wyregulowaniu, słyszeć bicie ludzkiego serca z odległości kilku kroków. Angelbody Wewnętrzna została też wyposażona w parę czujników chemicznych: mogła rozpoznać zapach gotowanego jedzenia oraz drażniącą woń potu.

- To ważne - powiedział Kamishiwa. - Ponieważ ostrość i dokładność twojego widzenia są bardzo ograniczone, nie będziesz mogła nic odczytać z czyjegoś wyrazu twarzy. Powinnaś więc wiedzieć, że są rzeczy, na które większość ludzi reaguje w sposób niekontrolowany. Umożliwiono ci wyczuwanie nerwowego pocenia się czy odbieranie subtelnych zmian w głosie ludzkim.

Przyzwyczajenie się nie było natychmiastowe. Wyobraźcie sobie, że znowu uczycie się chodzić. Nie, to za proste. Wyobraźcie sobie, że umiecie już chodzić, ale że wasze nerwy zostały nagle zupełnie inaczej podłączone. Chcecie poruszyć stopą, a zaciskacie pięść. Wyobraźcie sobie, że musicie oduczyć się wszystkich odruchów, które tkwią w was tak głęboko, że nawet nie wiecie o ich istnieniu. A kiedy już tego dokonacie, musicie nauczyć się nowych sposobów reagowania.

Na początku zamykałam oczy, wyłączałam świadomość mojego ciała fizycznego i Angelbody Zewnętrznej, i koncentrowałam swoją uwagę całkowicie na doznaniach i potrzebach Angelbody Wewnętrznej. Ale już po dwóch tygodniach mogłam otwierać oczy i utrzymywać świadomość wszystkich trzech ciał, w różnym stopniu poświęcając im uwagę.

Bina włączyła do centralnego programu operacyjnego Angelbody Wewnętrznej wzorce działania rutynowego.

- Możesz rozpocząć marsz Angelbody, a ona będzie go kontynuować, dopóki nie napotka przeszkody, o której cię poinformuje - powiedziała.

Pod koniec miesiąca, kiedy Angelbody Wewnętrzna spacerowała korytarzami stacji, a Angelbody Zewnętrzna przemieszczała się po kadłubie, ja czytałam w pokoju. Procesy paralelne. Mózg ludzki niesamowicie łatwo umie się przystosowywać.

Jakoś w tym okresie zmieniły się moje sny. Przez ostatnie półtora roku śniłam o tym, żeby z powrotem być w swoim ciele. Tamte sny skupiały się na doświadczeniach zmysłowych, fizycznych - wygrzewanie się w słońcu na plaży, seks, spacer przez las w czasie deszczu. Od przyłączenia Angelbody Wewnętrznej moje sny przybrały inny kształt. Czasem miałam ciało ludzkie, a czasem sześć nóg, na których uciekałam wzdłuż plaży, gdy słońce parzyło mi pancerz. Angelbody Wewnętrzną zaprojektowano tak, żeby mogła czuć ciepło słoneczne.

^ ^-A-

Ciało już mądre, stonce ogrzewa skórę. Cichy spokój myśli.

Kiedy nie spałam, mogłam znów aktywnie uczestniczyć w życiu kolonii. W Angelbody Wewnętrznej uczestniczyłam w spotkaniach departamentu cybernetycznego. Bina wciągnęła mnie do nowego projektu. Chodziło o skonstruowanie serii sond bezzałogowych, które chcieliśmy wystrzelić, każdą osobno, na 274 znane asteroidy okołoziem-skie. Mieliśmy nadzieję znaleźć tam rudy platyny, jedynego minerału tak wartościowego, że można go było eksportować na Ziemię. Stacja potrzebowała też niklu i żelaza dla utrzymania własnej produkcji. Samą technologię pozyskiwania tych minerałów opracowano już dawno - stację zbudowano z metalu asteroid wepchniętych na orbity ziemskie za pomocą pola grawitacyjnego Księżyca. Sondy byty więc rozszerzeniem projektu początkowego.

Sondy zaprojektowano jako samodzielne roboty wyposażone w specjalistyczne systemy nawigacyjne. Roboty były zdolne do operacji wstępnego przeszukiwania terenu. Oczywiście sonda zachowywała łączność z operatorem, który reagował w sytuacji wymagającej podjęcia twórczej decyzji. Operatorzy nie mogli jednak, ze względu na koszty stale nadzorować robotów. Takie przynajmniej było przeświadczenie członków zespołu.

Ale ja nie zgadzałam się z ogólnymi przeświadczeniami.

- Słuchajcie - powiedziałam na spotkaniu projektantów. - Mogę zapewnić stałą obserwację paru sond.

Angelbody Wewnętrzna wisiała na suficie. Wybrałam tę pozycję jako najmniej narażającą mnie na podeptanie.

Bina podniosła wzrok znad monitora komputera, na którym sprawdzała, z Chazem i Luce, parametry projektu sondy.

- Dałabyś radę ze wszystkim naraz?

- Pewnie. Żaden problem.

Chaz spojrzał na mnie. W ostatnich miesiącach znów staliśmy się przyjaciółmi. Teraz mogliśmy nawet flirtować, chronieni wiedzą, że nic z tego nie będzie, wiedzą płynącą z tak dziwnego sposobu flirtowania jak Sieć.

- Wygląda na to, że będziesz iść w wiele różnych stron w tym samym czasie.

Gdybym mogła, wzruszyłabym ramionami. Jedną z wad Angelbody Wewnętrznej była niemożność komunikowania się językiem ciała.

- Ee tam, teraz Angelbody Zewnętrzna reperuje antenę transmisyjną, a ja rozmawiam tu z tobą. Procesy paralelne. Mam przecież parę wolnych neuronów.

Bina obserwowała mnie przez cały ten czas.

- Myślisz, że dasz sobie radę z dodatkowymi dwoma ciałami?

- Jestem tego pewna.

- Musimy zrobić kilka testów - powiedziała.

I tak przez następny miesiąc przeprowadzaliśmy testy. Kamishiwa był przy mnie, gdy Bina podłączyła mnie do trzech zdalnie sterowanych jednostek na kadłubie. Oczywiście poza tym miałam Angelbody Wewnętrzną i Angelbody Zewnętrzną. Kontrolowałam jednocześnie trzy roboty, wykorzystując ich wzorce działania rutynowego.

- Jakie to uczucie? - zapytał Kamishiwa. Spojrzałam na niego, zaskoczona pytaniem.

- Cóż, pan przecież był w tym samym czasie w swoim ciele i w oddaleniu. Jakie to uczucie?

- To jak być w dwóch miejscach naraz - odparł. - Jak podział i rozszerzanie się. To jakby więcej mnie.

Zamyśliłam się nad moimi ciałami. Angelbody zmierzała do kawiarni. Uruchomiłam wzorzec działania rutynowego, który teraz prowadził to ciało, chociaż część mnie nadal obserwowała przebieg akcji. Jedna ze zdalnie sterowanych jednostek na kadłubie przytwierdzała antenę satelity komunikacyjnego, co wymagało poświęcenia uwagi, ale z pewnością nie całej. Drugi robot kierował się właśnie do następnego zadania, podciągnięcia obluzowanych przewodów radioteleskopu. Angelbody Zewnętrzna śledziła właśnie tę jednostkę, rejestrując jej pracę do późniejszego przejrzenia. Moje ciało z krwi i kości przebywało w szpitalu z Kamishiwa, rozmawiało o konstrukcji sond. I wszystkie te ciała były połączone, połączone sygnałami elektrycznymi, dokładnie takimi jak te, które kazały ręce Kamishiwy popchnąć okulary na jego nosie, dokładnie takimi jak te, które kazały jego oczom spojrzeć z ukosa.

- Ze mną jest trochę inaczej - odezwałam się. - Czuję się większa, niż byłam, I część mnie jest tam, a część jest tu.

- Czy to kłopotliwe?

- Nie, w zasadzie nie. Już się przyzwyczaiłam.

- Napisz o tym wiersz - powiedział. - Koniecznie.

ń- ^ ii

Wybuch sztucznych ogni, iskry sypią się we wszystkie strony. Czyje powstrzymywać?

Oto jedna z sond została mi przypisana i nazwana “Angelbody Daleka”. Angelbody Wewnętrzna stała razem z innymi członkami zespołu projektantów na pokładzie widokowym i obserwowała odlot Angelbody Dalekiej, pędzącej w ciemność w kierunku Betulii, jednej z asteroid z grupy Amora. Angelbody Zewnętrzna stała na kadłubie wpatrzona w znikające światełka. A z Angelbody Dalekiej wyglądałam ku ciemności i zawieszonym w niej punktom światła i czułam, że rosnę.

W urodziny mojego ciała z krwi i kości, tego ciała, które skończyło dwadzieścia cztery lata, Angelbody Daleka osiągnęła trzecią z asteroid. Podczas przyjęcia w stacji skupiłam uwagę na Angelbody Wewnętrznej, która zwisała z sufitu, kiedy ludzie z działu cybernetycznego śpiewali Sto lat. To było bardzo udane przyjęcie. Kamishiwa recytował niektóre ze swych ostatnich haiku, paru inżynierów zaczęło układać świńskie limeryki, zaczynając od: “Raz pewna panienka aż z Ziemi...” Wszyscy mieli już nieźle w czubie, więc zaczynałam się nudzić, skoro Angelbody Wewnętrzna nie mogła do nich dołączyć.

Pod koniec przyjęcia przeniosłam ośrodek koncentracji z Angelbody Wewnętrznej na Angelbody Daleką, która pobierała próbki z asteroidy. Zachowałam mglistą świadomość opadającego gwaru przyjęcia, żegnających się gości.

Przestawienie się zajęto mi chwilę - musiałam się rozluźnić, przywyknąć do dwuminutowego opóźnienia. Miałam wrażenie, że w tym świecie wszystko dzieje się wolniej, jakbym pływała w gęstym syropie. Wywoływałam działanie i czekałam, odprężona, chociaż czujna, na odpowiedź maszyny.

Angelbody Daleka nie mogła już przekazywać sygnałów wizualnych. Skupienie się na pracy czujników chemicznych spowodowało wyłączenie kamer, nie bardzo potrzebnych, gdy sonda wylądowała już na skale. Badanie próbki wykazało obecność żelaza, niklu i śladowych ilości kobaltu. Warto sprawdzać dalej. Może jest tam również cenna platyna. Zgodnie z wzorcem działania rutynowego Angelbody Daleka wysłała w głąb skały wiązkę fal akustycznych, rejestrując warunki jej odbicia i tworząc na podstawie wyników mapę gęstości asteroidy. Zlokalizowała obiecujące pola o dużej gęstości. Skoncentrowałam uwagę na sondzie parę chwil po tym, jak zaczęła przebijać się ku jednemu z pól. Obecna w tej maszynie, spróbowałam smaku pyłu z wiertła świdra - tak, ja, korzystając z czujników chemicznych robota. A pył miał posmak żelaza, słono-kwaśny smak niklu.

- Angel?

Głos Kamishiwy przeniknął przez moje skupienie. Całkowicie się pogubiłam, ale po chwili doszłam do siebie i przeniosłam uwagę na ciało z krwi i kości leżące w szpitalu.

- Angel?

Zamrugałam, plama barw. Odnalezienie sensu w mozaice światła i cienia zajęło mi chwilę. Zanikł metaliczny posmak asteroidy. Kami-shiwa i Bina nadal znajdowali się w szpitalu. Bina trzymała kawałek tortu opakowany w czysty papier, żeby nie rozsypać okruchów.

- Angel - zaczął Kamishiwa. - Pomyśleliśmy, że może chcesz spróbować tortu.

Dziwne, ale nigdy nie myślałam o smaku tortu, kiedy przebywałam tu jako Angelbody Wewnętrzna. Zapomniałam, że moje ciało z krwi i kości może go docenić. Ostatnio, tak zajęta moimi oddalonymi ciałami, mało uwagi poświęcałam jedzeniu.

- Nawet mi to nie przyszło do głowy - powiedziałam wolno. - Tak, to chyba dobry pomysł.

- Zauważyłem, że pod koniec przyjęcia byłaś rozkojarzona - rzucił Kamishiwa.

- Angelbody Daleka zaczęła wykopki - odparłam, czując i w tej chwili drżenie wiertła. - Obserwowałam.

- No więc chcesz kawałek ciasta? - Bina zaczęła odwijać tort i odłamywać dla mnie kawałek.

Patrzyłam na tort, a smak, który dotarł do mojego mózgu, był bogatym, słodkim smakiem platyny. Moja uwaga powróciła do Angelbody Dalekiej.

- Bina - krzyknęłam nagle. - Bina, właśnie znaleźliśmy złoże platyny. Chyba spore.

^ -^ A-

Szukanie platyny w dalekich skalach nieba. Radość, gdy ją znajdę.

Zajęłyśmy się, Bina i ja, obliczeniami, które umożliwiły Angelbody Dalekiej przesunięcie skały w stronę Księżyca. Jego pole ciążenia stanowiło siłę konieczną do wepchnięcia asteroidy na orbitę ziemską przylegającą do orbity stacji. Cenny metal został oddzielony od uwolnionego żelazoniklu przy użyciu stosunkowo prostej metody termo-chemicznej.

Złoże było ogromne, a część zysków należała do mnie -jako nagroda dla odkrywcy. Nagle stałam się bogata. Bina i Kamishiwa przyszli odwiedzić mnie w szpitalu, gdzie rozmawiałam z Bina o możliwościach wydania tych pieniędzy.

- Chcę zbudować jeszcze jedną sondę, Angelbody Dalszą - oświadczyłam. - A może Angelbody Najdalszą. Myślałam o takiej, która wyleci poza pas asteroid.

Bina zmarszczyła brwi.

- Za daleko, żeby pozyskiwać stamtąd rudy.

- Ale nie chodzi o rudy - zaprotestowałam. - Po prostu chcę polecieć. Chcę zobaczyć, co tam jest. Nadal była sceptyczna.

- Nie będziesz mogła się z nią kontaktować tak, jak z innymi zdalnie sterowanymi maszynami. Chodzi o zbyt duże odległości, opóźnienia będą znaczne.

- Tak, będziemy potrzebować bardziej inteligentnego systemu. Jeszcze krok dalej w porównaniu z systemem prowadzącym Angelbody Daleką. AI z umiejętnością uczenia się. Coś w rodzaju układu partnerskiego.

Bina zamilkła. Zauważyłam spojrzenie, które posłała Kamishiwie, jedno z tych bardziej wymownych.

- Jest jeszcze jedna możliwość - odezwał się Kamishiwa - z której, być może, nie zdajesz sobie sprawy. Jedno z ziemskich laboratoriów, w Japonii, poczyniło znaczne postępy w regeneracji nerwów - w przypadku bardzo podobnym do twojego. Przeprowadzili udaną operację uszkodzonego kręgosłupa. To droga propozycja, ale teraz masz pieniądze. Możesz odzyskać ciało.

Spojrzałam na niego obojętnie. Moje ciało? Przez moment nie wiedziałam, o czym mówił. Dopiero po chwili zrozumiałam, że chodzi mu o możliwość ponownego zamieszkania w ciele na łóżku. Skrzywiłam się, poczułam, jak naciągają się mięśnie mojej twarzy.

- Zaraz po wypadku chciałaś właśnie tego - ciągnął Kamishiwa. - Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć, że teraz możesz je mieć.

Zaraz po wypadku regularnie czytałam wszystkie doniesienia z laboratoriów pracujących nad regeneracją nerwów.

Ale już lata minęły, odkąd przestałam zwracać uwagę na podobne wieści.

Spojrzałam w górę, na odbicie mego ciała w lustrze. Przeważnie ignorowałam istnienie krwi i mięsa. To maszyny i lekarze o nie dbali. Utrzymywali mięso w dobrym stanie, odżywiali je, a nawet stosowali elektrostymulację, żeby utrzymać napięcie mięśni. Moje ciało wyglądało dobrze. Było szczuplejsze niż w chwili wypadku; zawsze byłam trochę zbyt okrągła, teraz tłuszcz zniknął. Mięśnie napięte, skóra z cieniem koloru od całej baterii świateł.

Moje ciało wyglądało dobrze, ale go w ogóle nie czułam. Jeśli się skupiłam, mogłam wyczuć otarcie na szyi, w miejscu, gdzie uprząż podtrzymująca mi kark dotykała skóry. Poza tym swędział mnie policzek i nie mogłam się podrapać. Reszty nie czułam wcale. Byłam świadoma jej istnienia, ale tkwiła raczej gdzieś daleko. Nie interesowałam się nią zbytnio.

- Tego chciałam wtedy - zaczęłam wolno. - Ale teraz... sama nie wiem... Patrzyłam na Binę. - Gdyby ciało funkcjonowało prawidłowo... Ale nie mogłam nazwać tego swoim ciałem. Miałam wiele ciał.

- Gdyby nastawiono odpowiednio kręgosłup i gdyby to ciało funkcjonowało prawidłowo, czy mogłabym nadal utrzymać powiązanie ze wszystkimi Angelbody?

- Nie w ten sam sposób. - Bina potrząsnęła głową. - Nie mogłabyś poświęcić tyle uwagi maszynom. Potrzebowałabyś jej dla swojego własnego ciała. Ale w ogóle po co by ci to było. Miałabyś znowu ludzkie ciało.

Oboje obserwowali mnie uważnie. Zamknęłam oczy, usiłując sobie przypomnieć, jak to kiedyś było, kiedy miałam ciało. Przypomniałam sobie cierpienie pierwszych lat po wypadku. Głód ręki kochanka pieszczącej pierś, głód szału orgazmu. Brak rzeczy tak prostych jak dotknięcie ciepłego koca zimną nocą czy chłód trawy pod bosymi stopami.

Ale przypomniałam sobie też ból: skaleczenie, gdy nóż ześlizgnął się z krojonej właśnie cebuli, tępy ból leczonej rany. A za bólem szedł strach - strach przed zranieniem, przed niebezpieczeństwem grożącym ciału. W moich nowych ciałach nie czułam strachu. Moje mechaniczne ciała można było, ponosząc pewne koszty, zastąpić. Maszyny odbierały wprawdzie nagłe sygnały niebezpieczeństwa i bardzo bliskiej groźby uszkodzenia, ale to nie było to samo co ból.

Kiedy myślałam o jednym ciele, postrzegałam je jako ograniczenie, więzienie. Jedno ciało w jednym miejscu.

- O czym myślisz? - zapytał Kamishiwa.

- Myślę, jak bym się czuła, mając znowu ciało - odpowiedziałam. - Tylko jedno ciało.

- I jak byś się czuła?

- Kiedy byłam mata, miałam puszkę, w której zwinięto gumowego węża. Kiedy otwierało się puszkę, ten sprężynowy wąż wylatywał z niej i prostował się. Łatwo go było wypuścić, trudniej wepchnąć z powrotem. Wrócić do mojego ciała, to jak dać się wepchnąć do takiej puszki. Jak dać się zapakować i zapieczętować. Ze mną jest tak, jakby wkładać iskry do petardy, która wybuchła. - Zastanowiłam się. - Już na to za późno. Nie potrzebuję ludzkiego ciała. Nie chcę się cofać.

^ -A- ^

Trzy lata później. Noc w szpitalu, moje ludzkie ciało zaczynało zasypiać. Angelbody Wewnętrzna zwisała z sufitu; Angelbody Zewnętrzna zaparkowała na powierzchni kadłuba; Angelbody Daleka prowadzona przez automatycznego pilota kierowała się ku kolejnej obiecującej asteroidzie okołoziemskiej. Angelbody Najdalsza przelatywała około 50000 mil od lo, jednego z naturalnych satelitów Jowisza.

Wszystkie trzy były częściami mego ciała. Na początku podobnie odczuwałam Angelbody Najdalszą, ale ponieważ sonda oddalała się coraz bardziej od stacji i powiększało się opóźnienie w łączności, moje uczucia musiały ulec zmianie. W tej chwili sygnał radiowy potrzebował już pół godziny na dotarcie do sondy, a drugie pół godziny sygnał z sondy dochodził do mnie. Takie opóźnienie uniemożliwiało mi jakiekolwiek silniejsze zespolenie z Angelbody Najdalszą. Mogłam ją kontrolować bezpośrednio - i robiłam to, gdy opóźnienie wynosiło minutę, dwie, nawet dziesięć. Ale teraz bezpośrednia kontrola całkowicie straciła sens.

Bina i ja wyposażyłyśmy sondę w Sztuczną Inteligencję (AI), zdolną do samodzielnego działania i uczenia się. Przez ostatnie dwa lata utrzymywałam bezpośrednią, ciągłą łączność z AI. AI obserwowała moje działania i pytała mnie o nie i wprowadzała poprawki do swojego programu. Zamiast bezpośrednio prowadzić sondę, starałam się raczej doradzać AL Komunikowanie się z tej odległości z Angelbody Najdalszą przypominało raczej rozmowę z bardzo bliskim przyjacielem, który dobrze mnie rozumie.

Przez te dwa lata pracowałyśmy razem z AI nad poezją. Posyłałam Angelbody Najdalszej moje prace i ostatnie utwory Kamishiwy. AI odpowiadała własną poezją, stworzoną według zasad wprowadzonych do systemu, modyfikowanych poprzez analizę naszych wierszy.

Angelbody Najdalsza przesyłała mi nieprzerwany strumień danych. Mogłam wybierać te, które mnie zainteresowały, i skupiać się na nich. Sonda rejestrowała całość przekazu, aby można go było powtórnie przejrzeć. To, co otrzymywałam, Angelbody Najdalsza emitowała pół godziny wcześniej i musiałam się pogodzić z faktem, że nie otrzymam świeższych informacji. Czasami w strumieniu danych nadchodziła poezja.

Tej nocy, gdy zasypiałam, skoncentrowałam się właśnie na Angelbody Najdalszej. Przez czujniki sondy słuchałam Czerwonej Plamy na Jowiszu. Burze tworzyły muzykę na falach radiowych i Angelbody Najdalsza słuchała owego białego szumu, który to rósł, to przygasał, jak morze przy brzegu albo wiatr wśród drzew.

Wiersz”. Słowa wypowiedziane szeptem zabrzmiały w słuchawkach przy mojej głowie. To radiowa transmisja symulacji głosu AI. I wtedy głos wyszeptał haiku.

Niezłe, pomyślałam. Rano muszę pokazać to Kamishiwie. AI myślała o sobie jako o człowieku. To dobrze. Ja też myślałam o AI jako o człowieku - rozszerzeniu mnie, może jak o córce?

Już prawie spałam, gdy w falowanie białego szumu wtargnął dźwięk inny, nowy, trudny do opisania. Byłam pogrążona w półśnie, kiedy go usłyszałam po raz pierwszy. Słuchałam potem nagrania i nadal nie potrafię go określić. Jakby dźwięk brzmiący barwą organów, słodyczą chóru dziecięcego wplótł się w biały brzęk Czerwonej Plamy, przejął jego stały rytm i zafalował przedziwną muzyką.

Obraz widzialny przedstawiał coś niezwykłego w pobliżu lo. Balansując na krawędzi snu przyglądałam się temu czemuś. Było sferyczne jak bańka mydlana albo jajko ryby; bardziej organiczne niż mechaniczne. Sfera miała też kolor bańki mydlanej - to znaczy w ogóle nie miała koloru. Zbierała dostępne światło Jowisza, światło odbite przez lo, światło z dalekiego słońca i odbijała je całe, migocząc skrzącymi, zmiennymi kolorami.

Angelbody Najdalsza zmieniła kurs, aby podlecieć bliżej do tej bańki. AI odznaczała się moją ciekawością i chciała badać wszystko co niezwykłe. Przekazując szmer Czerwonej Plamy i obce dźwięki w tle, AI podała szeptem współrzędne sondy i bańki. Już wtedy widziałam, jak zmieniają się współrzędne bańki, która posunęła się w stronę sondy.

Nie wychwyciłam nic, co pozwoliłoby określić jej napęd. Czujniki na podczerwień nie zarejestrowały żadnego wydmuchu, niczego, co wskazywałoby na wzmożony wydatek energii. Eteryczna muzyka - doszłam do wniosku, że to był sygnał bańki - trwała, podczas gdy sama bańka coraz bardziej rosła. W końcu wypełniła pole widzenia sondy.

Nagle w kamery sondy uderzyło kolorowe światło. Z czujników ruchu Angelbody Najdalszej otrzymałam dane nie mające żadnego sensu. Poczułam ogromne zawroty głowy. Muzyka, która przejęła rytm Czerwonej Plamy, wzbierała, coraz głośniejsza, coraz słodsza. Czujniki temperatury w sondzie zarejestrowały miłe ciepło.

Chwilę później sygnał z Angelbody Najdalszej zanikł. Sonda znikła. Wszystko stało się tak szybko, jak przy amputacji.

^ ^^

Bańka była, jak sądzę, obcym statkiem odwiedzającym nasz System Słoneczny i pobierającym próbki. Skoro nadciągnął, zabrał Angelbody Najdalszą ze sobą albo jako przykład osiągnięć ludzkiej techniki, albo może jako emisariusza, reprezentanta kultury ziemskiej. W obu wypadkach sonda mogła być przydatna.

Ostatnie minuty nagrania wielokrotnie analizowano i przeglądano. Interesowali się nimi przedstawiciele rządu, nasz zarząd i wszyscy związani z badaniami zagrożeń spoza Układu Słonecznego.

W większości ludzie ci zajmowali się ostatnimi minutami nagrania: nabrzmiewającą bańką, dziwną muzyką - być może komunikatem, który musimy odkodować. Tylko Kamishiwa zajął się ostatnim wierszem nadesłanym przez Angelbody Najdalszą:

Ucieczka ze świata, rozszerzanie się w ciemność. Stawanie się ludzką istotą.

- Myślę, że Angelbody Najdalsza może być dobrym przedstawicielem ludzkości - rzekł Kamishiwa. Przyszedł do szpitala, żeby ze mną porozmawiać.

- Myślę, że tak.

- A ty jak się czujesz? - zapytał

- Kiedy byłam mała, mama zabrała mnie na pokaz sztucznych ogni. Pamiętam, że widziałam petardę lecącą do góry, ciągnącą za sobą pas światła. Petarda wybuchła, rozpadła się na tysiące iskier pędzących we wszystkie strony. Tak właśnie się czuję. Jak wybuchająca petarda, i nikt nie będzie mógł nigdy zebrać wszystkich kawałków razem.

Uśmiechnęłam się.

Niczym iskry wyskakujące z ognia gwiazdy mkną w każdym kierunku. Pora na wizytę?

Kocioł myśli Stephen McCIelland

2026. 9 września.

6.00 po południu. Wtorek. Cambridge. Minęlo równo dwa lata od dnia, gdy wymyśliłem najpopularniejszy na świecie koktajl.

Nienawidzę tej roboty. Fatalny dzień na siedzenie w kotle. Fatalny dzień na ostateczny termin.

Nazywam się Mark Davidson i to ja jestem odpowiedzialny za sprawę. Za trzy godziny czeka mnie spotkanie z klientami i nie mam im nic do powiedzenia. Absolutnie nic. Płacą nam za pomysły, tymczasem ja nie mam żadnych. Pogrążony w samotnej rozpaczy, siedzę w pracowni biura KIT-u i czuję na sobie zaniepokojone spojrzenia kolegów. Z odległości raptem półtora metra, jak zwykle bez słowa, gapi się na mnie Atsuko. Ona wie, że ogarnia mnie przerażenie, iż za chwilę wpadnę w panikę. Jestem zupełnie nieprzygotowany, co zaczyna się uzewnętrzniać. Mam już typowe objawy: pocę się, dokucza mi ból głowy, odczuwam niewyjaśnione zmęczenie. Tym razem nie mogę się wykrzyczeć, iść gdzie mnie oczy poniosą ani grać na zwłokę. Za duża rzecz. Chcą pomysłów, dlatego przyszli do nas. Uchodzimy za ekspertów w tej branży.

6.03. Moja jedyna pozytywna myśl? Zastanawiam się, czynie wyjść na kolejny, trzeci już dzisiaj spacer. Będę miał coś do roboty. Powoli popadam w obłęd.

- Wideokonferencja z Global Com odbędzie się już za trzy godziny - przypomina mi Atsuko monotonnym głosem. Niepotrzebnie.

- Wiem - odpowiadam. - Idę się przejść.

- Co im powiemy? - Atsuko nie ustępuje.

- Prezentację przygotuję na czas - mówię spokojnie. Nie wiem, czy nie pierwszy raz jestem tak poważnie zaniepokojony moją pozycją w firmie. Odnoszę nawet uporczywe wrażenie, że pracę mam już z głowy, że zostało mi już tylko staczanie się po równi pochyłej, że moje najlepsze dni są już poza mną. Oszust. Zawsze uważałem biznes branży twórczej za swego rodzaju zabawę, ale też przyznaję, że na ogół znajdowałem się po stronie wygranych, a przynajmniej po tej, która za taką uchodziła. Wystarczająco wiele razy trafiłem w dziesiątkę, by zadowolić wszystkich. Zwłaszcza mojego pracodawcę, czyli KIT, a mówiąc bardziej oficjalnie, Korporację Inteligencji Tele-Zbiorczej. KIT jest największym myśleniskiem na świecie, dzięki temu mamy największych klientów epoki. A ci wielcy chcą oczywiście wielkich pomysłów, pomysłów dogłębnie poruszających i rewolucjo-nizujących świat, tylko one bowiem tworzą ostatni obszar, gdzie Społeczeństwo Informatyczne doby postindustrialnej może jeszcze rywalizować.

- Potrzebują czegoś naprawdę dobrego - odezwała się bez przekonania Atsuko. l miała rację, ale puściłem jej uwagę mimo uszu.

Mocowałem się z tym problemem już od kilku tygodni, jednak największe wrażenie zrobiła na mnie wiadomość, że odkąd wydało się, że to my wymyślamy dla Global Com nowe strategie, ich akcje natychmiast skoczyły w górę. Naturalnie to nie ja puściłem farbę. Bez żadnych konkretnych podstaw zarówno KIT jak i Global Com szykowały się na wielki przebój. Stąd poważne i nieuchronne konsekwencje. Atsuko otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale nadziała się na mój wzrok. Czy ta baba nigdy nie przestanie?

Fakt, ja też miałem swoje dni pełne chwały i szedłem w górę, kiedy korporacja rozkwitała, a kilka największych przebojów tej firmy to moje dzieło. Pamiętacie shochu o malinowym zapachu, jakie trafiło na japoński rynek i w ciągu miesiąca odebrało palmę pierwszeństwa największemu potentatowi na rynku - to znaczy C-C - nie tylko w Ameryce Północnej, ale i w Euroazji? To ja ten koktajl stworzyłem. W każdym razie ja wpadłem na ten pomysł. Następny z tego samego cyklu, oparty na argentyńskim maytay, odniósł sukces niemal równie wielki, z tym że szybciej przebrzmiał. Dziwicie się? Hmm, nie chodziłem w blasku należnej mi sławy, ale pomysły należały do mnie. Prawdę mówiąc, sam się dziwię. Zaplątałem się tu przypadkiem: wszedłem przez pomyłkę i odniosłem sukces. Żeby było śmieszniej, wcale się w tym kierunku nie kształciłem, ale właśnie takie historie zdarzają się w show-biznesie, a przynajmniej w branży przedsięwzięć kreatywnych. Specjalizuję się w produktach ułatwiających komunikację, choć po tym, jak wymyśliłem shochu, większość ludzi w firmie uważa mnie za specjalistę od napojów konsumenckich.

6.04. Zwyczajna próba ożywienia więdnącej kariery zawodowej zmienia się w koszmar.

Nie można wiecznie funkcjonować wyłącznie opierając się na dawnych sukcesach. W każdym razie ja zdecydowanie tak żyć nie umiem. Szefowie korporacji mają krótką pamięć. Ale mojej specjalności, dziedzinie telekomunikacji, zawdzięczam to, że prowadzę sprawę Global Com i że aktualnie siedzę nad pustą kartką papieru. Zabawne. Problem Global Com w zasadzie jest oczywisty, choć bynajmniej nie łatwy.

W sumie sprowadza się do jednego, a mianowicie do tego, że firma telekomunikacyjna ma kłopoty na ciasnym rynku, gdzie konkurencja jest szczuplejsza i bardziej wygłodniała. Żeby zwyciężyć, trzeba zaprzestać wyścigu i zmienić zasady gry. Potrzebują nowej strategii działania - o ile jesteśmy w stanie taką strategię im podsunąć. Na przykład jakiś genialny pomysł. Coś, co chwyci na całym świecie. Niechaj żyje nawet kilka dni, choćby tylko i kilka godzin, ale niech żyje samodzielnie, nim Global Com dopadnie konkurencja. Na wielkim ogólnoświatowym rynku oryginalne pomysły szybko przemijają. Podobnie jak kulejące kariery zawodowe.

6.05. Rozglądam się po biurze w poszukiwaniu natchnienia. Sznuruję usta. Wpatruję się w sufit. Gapię się na ściany (czyli w gruncie rzeczy na przedłużenie sufitu - dostaliśmy w użytkowanie poddasze jednego ze starych budynków przy Trinity Street. Szefowie KIT uważają, że przestrzeń nieortogonalna pobudza twórcze myślenie).

Usiłując za wszelką cenę ominąć spojrzeniem jak zwykle sztywną i wyraźnie podejrzliwą Atsuko, wymieniłem sobie w myślach elementy wystroju wnętrza, które, zdaniem szefów firmy, statystycznie rzecz ująwszy, mają korzystnie wpływać na wydolność twórczą. Czyli na moje narzędzia pracy umysłowej. Jedno inteligentne biurko. Żółta tapeta na ścianie, też jedna. Dwa drogie obrazy, Mondrian i Klee. Zmyślne ozdobne zabaweczki na dyrektorskie biurka - brak. Dowcipne wiadomości - też brak. Koledzy i koleżanki: troje - siedzą cicho, są prawdopodobnie zatopieni w robocie albo tylko udają, że coś robią. Wszyscy prócz Atsuko, rzecz jasna, która, nie mrugnąwszy powieką, może się we mnie wpatrywać dosłownie w nieskończoność. Zastanawiałem się, co też Atsuko opowiada o mnie kierownictwu. Pewnie niewiele, bo niewiele jest do opowiadania, lecz należało rozsądnie założyć, że firma trudniąca się szpiegowaniem całej planety na pewno szpieguje też własnych pracowników.

Przygnębiony tą myślą, odwróciłem wzrok i spojrzałem przez prawdziwe okno. Zobaczyłem dachy przytulonych do siebie kolegiów. Zbite w ciasną gromadę, pokryte szarą mokrą dachówką, odbijały gasnące promienie słońca, tworząc wprost nieprawdopodobną scenerię przypominającą panoramę z paryskiego thrillera Hitchcocka. Brakowało tylko, bym pewnego dnia zobaczył na nich pościg grożący śmiercią lub co najmniej kalectwem.

Wróciłem spojrzeniem do biurowego wnętrza. Właściwie to nigdy nie przywykłem do tego cichego miejsca, gdzie wszyscy mówią ledwie słyszalnym szeptem, niczym użytkownicy bardzo starej i szacownej biblioteki. Ten ledwie słyszalny szept ginął w organowej muzyce, jaką zapewniała nam firma, konkretnie mówiąc, w muzyce barokowej. KIT nie bez powodu uważała, że muzyka barokowa wzmaga myślenie twórcze. Na ogół wzmagała.

Otaczały mnie najwymyślniejsze narzędzia stymulacji intelektualnej, znane specom od kreatywności. Komputery, przeróżne formy komunikacyjne, bazy danych, łącza telewizyjne, dzieła sztuki, muzyka. W ciągu ostatnich sześciu tygodni próbowałem wszystkiego. Skorzystałem z każdej znanej ludzkości techniki, by wypracować cud. Wraz z całym zespołem drążyłem bądź też ślizgałem się po dostępnej nam wiedzy w zakresie światowych kultur, szukając jakiejś cennej wskazówki. Takie przeczesywanie jest zwykle niemiłosiernym zajęciem. Przejrzeliśmy nie tylko wszystkie opatentowane wynalazki, obrazy, komentarze, bity dźwiękowe, niemal dziesięć tysięcy kanałów radiotelewizyjnych, nie tylko zapiski miliardów ludzi w pajęczynie Intemetu, nie tylko wszystkie literackie scenariusze, jakie powstały od początku świata, wystawy, nalepki, operetki, muzykę rockową, masy reklam, poematy, podkładki pod kufle z piwem, slang, a nawet dowcipy - one bowiem często zapowiadają zmianę trendów kultury pop - przejrzeliśmy nawet światowe śmietniska (tak, wiem, jest to pomysł niezbyt oryginalny, ale zwykle dostarcza więcej materiału niż większość innych).

Gdyby w dowolnym miejscu na naszej planecie zaszła jakakolwiek odnotowana elektronicznie zmiana w trendach kulturowych, zmiana choćby nawet najmniejsza, my byśmy ją znaleźli. Przewidzieliśmy zmiany w modzie i w gustach, przewidzieliśmy ciągotki nostalgiczne i stosownie do nich tworzyliśmy nowe strategie działania. Jak w zegarku. Retro, modesto, postpunk, ascendencja, co tam tylko sobie przypomnicie - wszystko idealnie utrafione i zazwyczaj zrodzone z demograficznych prognoz. (A tak przy okazji, to wiecie na przykład, że latem 2028 na kulturę euroazjatycką znowu spadnie czwarta już z rzędu fala postpun-ku? Warto tę informację zapamiętać i powiedzmy gdzieś pod koniec marca wycofać gotówkę z zakładów użyteczności publicznej i zainwestować ją w plastiki czy tytanowe procesory).

6.16. Szperanie jest zajęciem potwornym. Informacja o kulturze całej planety. Ot, zwyczajnie przeżonglowana, zakręcona, przegryziona, pod-kfuta, naderżnięta, odmierzona, przedestylowana, przetworzona ekologicznie, odświeżona i ponownie wypuszczona na rynek, z tym że już w nowej formie. Nazwijmy ten proces regeneracją.

- KIT też zechce dostać raport, i to w tym samym czasie - powiedziała Atsuko, uniemożliwiając mi zastosowanie ewentualnych taktyk grania na zwlokę, jakie mógłbym jeszcze rozważać. Jej glos docierał do mnie z daleka. Byłem zagubiony w myślach. Gdybym zadał sobie ten trud i trochę się nad tym zastanowił, pewnie zdziwiłoby mnie to, że w tej kwestii kierownictwo zostawia mi aż tyle swobody.

Z rozmyślań wyrwała mnie nagła zmiana muzyki. Utwory klasyczne ustąpiły taktom modesto-rocka. Zupełnie bez związku. Ale przynajmniej budziło do życia. Przez krótką chwilę wyobraziłem sobie, że Global Com jest związany z jakąś grupą rockową. Muzyka to uniwersalny środek przekazu o potężnej sile oddziaływania. Środek zniewalający. Choć trudno to dostrzec, aktualne megagwiazdy rocka, których łączne zarobki przekraczały ponad 80 miliardów dolarów - tylko w tym roku - pochodziły w bezpośredniej linii od swych dużo wcześniejszych pierwowzorów. Ale ten temat był już bardzo wyeksploatowany. Pomysł odrzuciłem, choć niechętnie.

6.30. Mam dość biurowego życia. Rozmyślam nad obciążeniami związanymi z pracą. Wstaję i z daleka omijając Atsuko, kieruję się do drzwi. W milczeniu patrzy, jak wychodzę. Może mam obsesję na punkcie jej kontaktów z kierownictwem? Przychodzi mi do gfowy myśl, że obsesja jest naturalną konsekwencją braku kontaktów z innymi.

- Idę na spacer. - Tym razem mówię nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Wrócę potem.

6.35. Wychodzę z gabinetu. W windzie z całej mocy wpatruję się w interaktywną reklamę Global Com. “Przedsiębiorstwo Radiowych Identyfikatorów”. Już pewnie niedługo. Znów wzdycham, nieomal bezgłośnie. Zerkam jeszcze na recepcję. Kocioł myśli. Szklarnia. Elegancki pozłacany szybkowar.

Nie to, żeby ograniczano mi swobodę poruszania się. Konsultanci KIT, profesjonaliści prawdziwej wiedzy, mogli wchodzić i wychodzić z biura, kiedy tylko przyszła im na to ochota. Ich zadaniem było dostarczanie pomysłów i każdy z nich wiedział, na czym polega jego wkład. Oczekiwania, od których nie da się uciec, przypomniały mi postać szpiega odgrywaną przez George’a Segala w The Quiller Memorandum. Puszczony wolno przez swych wrogów, mógł swobodnie błąkać się do świtu po ulicach Berlina, będąc zarazem spętany żądaniami, jakie mu narzucili.

Jadąc windą w dół, zastanawiałem się, czy nie pora już odejść i zacząć działać na własną rękę. Myśl ta powracała coraz częściej. Kto wie, może nawet zaryzykowałbym zainwestowanie w nostalgię post-punkową? Chciałem zrezygnować, zanim sami mnie wyrzucą. Skłaniała mnie do tego niemalże stuprocentowa pewność, że będąc człowiekiem ledwie w średnim wieku, jestem skazany na porażkę. Popychał związany z tą myślą ołowiany strach i poczucie zagrożenia. A może to tylko skutek braku prywatnego życia, braku towarzystwa? Może objaw głębszej depresji? Ostatecznie przez cały dzień zamieniałem z ludźmi nie więcej niż kilkanaście słów, a większość z nich wypowiadałem jedynie po to, żeby się bronić.

Mimo to pomysł, żeby założyć własne przedsiębiorstwo, wydawał mi się kuszący, choć nie mogłem się spodziewać, że kiedykolwiek zdobędę klientów tej miary co KIT. KIT zgarnęła większość klientów z rynku i poczynając od dawnych czasów, czasów archetypowego już dzisiaj garażu w Silicon Valley, przez lata obrastała mityczną legendą. Nasza korporacja specjalizowała się w przeczesywaniu informacji w kanałach telekomunikacyjnych i wyszukiwaniu najlepszych pomysłów i stylów na Następne Wielkie Odkrycie. Dzięki dalekowzroczności założycieli KIT-u garstkę ludzi wyprowadzono z garażu i rozszerzono ją do sześciusetoso-bowego zespołu zatrudnionego w kotle myśli. KIT przewidywała globalne trendy w stylu życia z nieprawdopodobną wprost dokładnością i żądała za to zawrotnych honorariów. W wyrafinowanym, wysokooktanowym mikrokosmosie kotła myśli żaden projekt nie wydawał się nazbyt ekstremalny pod warunkiem, że zdawał egzamin praktyczny. Tu, w firmie, nie ma żadnych zahamowań, blokad, niewiele jest też punktów kontroli. Za to mnóstwo ślepych uliczek. I zero map.

6.37. Świat oglądany z poziomu chodników w Cambridge. Nowoczesne państwo-miasto. Historyczne miasteczko uniwersyteckie. Nadal brak natchnienia.

W innych okolicznościach, choć na dworze trochę padało, byłoby przyjemnie. Ponieważ rok akademicki jeszcze się nie rozpoczął, jesienny wieczór był stosunkowo cichy. Parę rozbawionych kilkuosobowych grupek zmierzało na Market Square, żeby obejrzeć Targ Regionalny. Wyszedłem na ulicę i poczułem wieczorny chłód - miasto nigdy nie prezentowało się lepiej niż o tej spokojnej porze roku. Wiatr się uspokoił, w ciszy zmierzchu moje kroki pobrzmiewały nienaturalnie głośno. Słońce już zaszło, czysto i naturalnie. Na tle przejrzystego, ciemniejącego i coraz wyrazistszego nieba odcinały się dachy kolegiów uniwersyteckich podświetlone gasnącą łuną.

Cambridge ma pewną przewagę nad Oksfordem. Jego położone w centrum miasta kolegia skupiają życie intelektualne ośrodka na niewielkiej przestrzeni. Wiele z trzydziestu trzech budynków kolegialnych - choć wznoszono je niezależnie od siebie w ciągu ostatniego tysiąclecia - mieści się na obszarze między Trinity Street i brzegiem rzeki Cam. Trinity College i Trinity Great Gate. Budynek Trinity, siedziba kolegium prawdopodobnie najbogatszego i słynącego z największej spuścizny historycznej, mienił się w gasnącym świetle dnia. W XXI wieku uniwersytety ponownie cieszyły się potęgą nie tylko intelektualną, ale i finansową. Członkowie Rady Naukowej Trinity pamiętają jeszcze czasy, gdy ich kolegium należało do najmożniejszych w kraju posiadaczy ziemskich, naturalnie wyłączywszy Kościół, Koronę i przeróżne państwowe trusty. Kiedyś można było przebyć drogę z Cambridge do Londynu nie wyjeżdżając poza granice włości należą cych do Trinity College. Dzięki powiększanemu od sześciuset lat dziedzictwu to właśnie Trinity sprawuje w mieście dominującą rolę, mając poniekąd w pogardzie współczesną modę oraz różne nowinki. Uważam jednak, że koncept spuścizny historycznej jest dość zwodniczy: od niepamiętnych czasów świat zawsze podlega zmianom i nigdy nie będzie inaczej. Wszelkie poczucie stałości, nawet historycznej, jest ułudą.

6.47. Plączę się po mieście. Markotnie.

W niemal opustoszałej uliczce zauważam ich, zanim oni dostrzegają mnie. Stosownym skinieniem głowy daję znak, że ich widzę i czym prędzej skręcam w najbliższą wąską średniowieczną przecznicę, byle tylko uniknąć dwóch dość przerażających funkcjonariuszy Sit Porządkowych Cambridge ubranych w szturmowe mundury. Odniosłem wrażenie, że spodziewają się kłopotów. Gdyby byli mną zainteresowani, na ich urządzeniach wizualnych typu HUD natychmiast pojawiłyby się informacje zawarte w moim bezprzewodowym identyfikatorze, co byłoby niejako naturalną konsekwencją faktu, że ja miałem dowód osobisty w postaci radiowego nadajnika, oni zaś odpowiednie czytniki. Jeśli policja nie miała podstaw, żeby cię zgarnąć, lub jeśli chciałeś ukryć swoją tożsamość, takie postępowanie było łamaniem przepisów, przynajmniej z prawnego punktu widzenia.

Jednak dzięki Radiowym Identyfikatorom kontakt werbalny z porządkowymi został ograniczony do niezbędnego minimum. Przy panujących stosunkach między policją a społeczeństwem należało traktować to jako dobrodziejstwo, siły porządkowe uległy bowiem sprywatyzowaniu i występowały jako ramię pomocnicze wydziału nowojorskiej policji, który je całkowicie wchłonął. Było to zaskakujące połączenie różnych kultur obywatelskich, nasi główni rywale jednak, ci z Virtual Ideologies uspokajali społeczeństwo, że tandem jest dobry. Cognescens, trzecia najbardziej licząca się w naszej branży firma, także ten koncept poparła. Osobiście przychylałem się do powszechnego odczucia, że pomysł jest chybiony. Niemniej znalazły się ze dwa obszary, na których Siły Porządkowe - mimo utyskiwań obywateli - wywalczyły sobie pewną dozę szacunku. Ot, choćby ruch uliczny. Dzięki stanowczym posunięciom porządkowych w kwestii ruchu kołowego po ulicach jeździły wyłącznie pojazdy policyjne - w mieście-państwie Cambridge nie trzeba nam innych. Poza tym udowodnili, że mają twardą rękę - by nie powiedzieć rękę okrutną - wobec handlarzy narkotyków.

Z drugiej strony nasi konkurenci i tak zazwyczaj mieli swoje agendy, w większości dobrze zakonspirowane. Nie brzydzili się też rolą uzdrowicieli świata ani wszczepianiem - przyznaję, że dość pomysłowym - poglądów politycznych w ogólnoświatową sieć Internetu. Naturalnie na wszystkim można zarobić. Szerzenie poglądów wymagało kontroli, powstał więc stosowny wydział kontrolerów KIT, którzy trzymali rękę na pulsie przekazów i nie dopuszczali do wypaczeń. Mimo to trudno było wyzbyć się wrażenia, że w dobie sieci komputerowej prawda jest dobrem elektronicznie obrabialnym, prywatyzowalnym oraz absolutnie sprzedawalnym.

Prywatność chyba również.

Nasi konkurenci podglądali pocztę elektroniczną i podsłuchiwali rozmowy prowadzone z telefonów komórkowych - kontrolowali około miliarda konwersacji na tydzień i jeśli wierzyć plotkom, dopuszczali się tego zupełnie nielegalnie. Pierwsze jaskółki potencjalnych zmian w masowych trendach, zmian, na których można zarobić, daje się często zauważyć na drugim końcu świata. Protestowaliśmy przeciwko temu ze względów etycznych, choć według mnie o moim malinowym shochu (uroczej, lecz niezwykle zdradzieckiej mieszance sake, cytryny i malinowego likieru) ludzie dowiedzieli się już z chwilą, gdy koncept zaistniał w systemie, a uzupełniające informacje na ten temat, które w tym samym tygodniu pojawiły się równocześnie w Brazylii i Korei, zachęciły co bardziej przedsiębiorczych do dalszych inwestycji - niektórzy zbili na moim koktajlu niemały majątek.

6.51. Przy Tńnity Street czekafy trzy duże kawiarnie. Liczyłem na to, że może w jednej z nich ogarnie mnie natchnienie.

Kawiarnie bardzo się zmieniły, i to nawet za mojego życia zawodowego. Stało się tak nie tylko ze względu na kolejną zmianę panujących trendów, ale również z powodu procesów, jakie właścicielom lokali wytaczali kawiarniani bywalcy, którzy nie dość ostrożnie obchodzili się z gorącą kawą. Wiele z owych przybytków przeobraziło się w nie zwykle sformalizowane przybytki o charakterze “sztuka dla sztuki”. Co więcej, sporo kawiarni i wszystkie restauracje pobierały przy drzwiach opłatę wejściową, która z góry pokrywała rachunek za jedzenie, oraz składkę na poczet ubezpieczenia właściciela lokalu (kwotę tę ściągano automatycznie przez bezprzewodowy identyfikator). Jeśli w ciągu trzech dni od konsumpcji klient nie wniósł sprawy do sądu, przy następnej wizycie w tymże lokalu otrzymywał rabat. W razie odmowy uiszczenia składki ubezpieczeniowej musiał podpisać dwustronicową umowę, w której zobowiązywał się do nie-spożywania napojów, co z kolei nie wzbudzało zaufania do owego przybytku.

Moje spacery do kawiarni - a opanowałem je świetnie - stanowiły nieświadome naśladownictwo jeszcze jednego zjawiska występującego w Cambridge - nieodzownej potrzeby, jaką odczuwali studenci do urządzania zawodów w bieganiu oraz w piciu, najchętniej równoczesnym. Jest to zjawisko najbardziej rozpowszechnione w kawiarniach przy King Street, przede wszystkim pośród studentów medycyny, przyszłych stróżów naszego zbiorowego zdrowia. Ponieważ wszedłem już w wiek średni, wolałem kawiarnie mniej rujnujące kondycję i gwarantujące lepszą rozrywkę niż puby, a przy tym takie, które zapewniają poczucie przynależności do grupy. KIT miała oczywiście swą własną, firmową kawiarnię o dość dziwnej nazwie “Wodny Koktajl”, co było hołdem wobec ludowych mędrców, pierwowzoru firmy konsultingowej, kojarzonych ze źródłem uważanym za fontannę myśli twórczej.

Zamyśliłem się nad Global Com i ubezpieczeniami, lecz nic szczególnie nowego bądź inspirującego nie przyszło mi do głowy. Prawdopodobnie większość nisz ubezpieczeniowych została już dawno wypełniona, a branża telekomunikacyjna znakomicie ten ogromny ruch na łączach wykorzystywała, doskonale dzięki niemu prosperując - przecież nawet zwyczajne, codzienne zakupy automatycznie uruchamiały drogą bezprzewodową dwadzieścia do trzydziestu polis czy innych form umowy już w kilka minut od wyjścia klienta z domu. Żerowanie na kolektywnie wzbudzanych niepokojach w tym pełnym ryzyka świecie ożywiało interesy w niejednej branży.

Zaufanie stało się artykułem elektronicznym.

Kawiarnia, którą wybrałem, nazywa się “Brazylijskie RetroMetro” i znajduje się w plątaninie starych piwniczek, niemal dwa piętra poniżej Trinity Street. Podobnie jak wszystkie kawiarnie w śródmieściu Cambridge, oferuje mocno wirtualną atmosferę. Rozrywka jako doświadczenie stała się ogromnie popularna, a im doświadczenie nie-zwyklejsze, tym lepsze. “RetroMetro” jest skrzyżowaniem prawdziwej bohemy i namiastki Rio - wizyta w tym lokalu zawsze przysparza tematów do dyskusji. Jaffa, jego właściciel-gospodarz, potrafił sprawiać, by jego kawiarnia kipiała wspaniałym nastrojem, który osobiście odbierałem jako cudownie ambiwalentny. “RetroMetro”, otwarta całą dobę i podlegająca tylko subtelnym zmianom stylu, zadowalała różnorodną klientelę. I nie pobierano tu działki na poczet ewentualnego odszkodowania.

Rzeczywistość wirtualna u Jaffy, choć cokolwiek ekscentryczna, była najwyższych lotów. O ile w zewnętrznym pomieszczeniu odtworzono klub nocny z Rio lat trzydziestych, wewnętrzne sanktuarium utrzymywano w śmiertelnie poważnym duchu problemów ekologicznych, co osiągano najlepiej, prezentując wysokiej jakości obrazy zajmujące całą ścianę, od podłogi aż po sufit. Przekazywane w czasie rzeczywistym obrazy transmitowano wprost z Amazonii na polimeryczny ekran wyściełający wklęsłe ściany oraz sufit nad głowami gości. Żeby wrażenie było jak najpiastyczniejsze, utrzymywano tu temperaturę i wilgotność powietrza puszczy amazońskiej, podobnie rzecz się miała z zapachami. Tak więc klienci, którzy tu zaglądali na przykład zimą, narażali się na potężny wstrząs. Wielbiciele okularów z bezprzewodowymi przekazami multimedialnymi odbierali wprost oszałamiające doznania, zwłaszcza że przestrzeń symulacyjno-projekcyjna ograniczała się do niewielkiego obszaru. Najbardziej szalonych przeżyć doświadczali ci, którzy decydowali się na gumowany kokon, kombinezon do odbioru rzeczywistości wirtualnej, ale sięgali po niego tylko nieustraszeni. Wystarczającą moc miały efekty w sali baru kawowego - przypominały te z planetarium, tyle że tu, w “RetroMetro”, siedziało się na polanie w ciemnym lesie tropikalnym.

Znając właściwe triki psychologiczne i dysponując nawet kiepskim sprzętem, w rzeczywistości wirtualnej można sobie poradzić choćby i z morderstwem, ale to, co oferował Jaffa, było po prostu super. Nie musiałem zamawiać kawy - do niskiego stolika przyniesiono mi napar z mojej ulubionej mieszanki. Oprócz mnie w pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilkoro gości, ale ponieważ ich nie widziałem - siedziałem za przegrodami - praktycznie byłem tam sam. Jaffa patrzył na mnie z naprzeciwka; blask płonącej w kącie świecy uwydatniał jego uśmiech. W pomieszczeniu wisiał niczym mgła ciężki, słodkawy zapach, pewnie symulacja procesów gnilnych. Sala tonęła w niemal całkowitym mroku, co jeszcze bardziej wzmagało wirtualny nastrój. Kiedy mój wzrok przywykł do ciemności, tło obrazów na ścianach nabrało niebieskawo mlecznej świetlistości, subtelnie zapowiadając, że gdzieś w Mato Grosso wstaje nowa brazylijska jutrzenka. W symulacji porannej mgiełki z mroku wyłaniały się powoli sylwetki parujących wilgocią koron drzew. Rozległo się charakterystyczne nawoływanie niewidocznych zwierząt witających nowy dzień. Niewielu gości rozmawiało.

7.15. Nie przestaję popijać z niewysokiego, masywnego naczynia. Kawa jest gęsta, gorąca, mocna, nieco bardziej gorzka niż zwykle. Mimo to usta mam suche i ciężko oddycham. Nigdy nie daje się uciec, co? Zwłaszcza od szacunku do samego siebie.

Ale rozluźniam się. Nikt mnie tu nie będzie niepokoił. Nie jestem pewien, czy właśnie tego chcę. Kto wie, czy nastrój nie jest zaraźliwy. A i porażką można się zakazić.

7.25. Wciąż żadnego pomysłu.

Gdzieś nad głową miałem dowody na to, że w dawnych czasach istnieli zdolni ludzie. W promieniu jednej mili od miejsca, gdzie siedziałem, Rutherford rozszczepił atom, J.J. Thomson odkrył elektron, Watson i Crick biegali od pubu do pubu, rozpowiadając wszystkim, że rozszyfrowali budowę DNA. Babbage i Turing rozdzieleni całym stuleciem dumali nad zupełnie różnymi projektami komputera, Ozark położył kamienie milowe społecznej psychologii i międzykulturowego transferu kanonów społecznych w dobie środków masowego przekazu (to właśnie jego praca doprowadziła do powstania KIT). Tutaj też, wiele dziesięcioleci temu na gościnne wykłady przyjechał Albert Einstein i człapał po Cambridge w swych ulubionych kapciach. Izaak Newton uchwycił tajemnice poznanego wszechświata, co bynajmniej nie powstrzymało go od drobiazgowego zapisywania w notesie cotygodniowych wydatków na zakupy - ten prozaiczny przedmiot po dziś dzień przechowuje się w bibliotece Trinity - natomiast Byron trzymał żywego niedźwiedzia w jednej z wież budynku tegoż kolegium. Wszyscy oni należeli do pewnej kultury umysłowej. W najwyższym stopniu hermetycznej i zindywidualizowanej.

Zastanawiałem się, jaki nagrobek, o ile w ogóle mogę nań liczyć, postawią mi w przyszłości. Być może pewnego dnia na wiadomej niebieskiej tabliczce pojawią się słowa: “Nieznanemu królowi koktajlu”. Możecie protestować, że przywdziewam szaty, które mi się wcale nie należą, ja jednak uważam, że wszelka innowacja jest godna podziwu. Nawet nasza. W sprawach twórczości za dużo jest intelektualnego snobizmu. Innowacje wspierają rozwój cywilizacyjny. Jestem o tym głęboko przekonany. Moje klasyfikują się pośród tych o zasięgu masowym, lecz nietrwałych. Nawet odnosząc sukces, istnieją ledwie kilka godzin. Ale my, innowatorzy, jesteśmy dziwnie odseparowani, oddzieleni od reszty rasy ludzkiej, higienicznie zamknięci w wieżach z kości słoniowej, dalecy od prawdziwego życia.

7.30. Dalszy ciąg przypadkowych skojarzeń słownych?

Dziś rano bezowocnie plątałem się po świecie przypadkowych słów i skojarzeń. Jest to ulubiona zabawa we wszystkich kotłach myśli i podczas wszystkich burz mózgu na całym świecie. Jednak nie daje zbyt wielkiej przyjemności, chyba że dostrzega się znaczący związek między “pomarańczą” i “pterodaktylem”. Co po raz kolejny dowodzi, że próby sterowania myśleniem twórczym są zajęciem nie przynoszącym spodziewanych efektów, a czasem wręcz komicznym. Mimo to legendy i tak powstają. A liczą się tylko skutki. One przyćmiewają wszelkie procesy twórcze i... porażki. Ale za zamkniętymi drzwiami - o czym się głośno nie mówi - kreatywność jest równie ułomna jak człowiek. Podlega wzlotom, nieobliczalnym podskokom, falstartom, niepotrzebnym dygresjom, kręci się bezsensownie wokół własnej osi. Rzadko widać w niej logikę.

Niemniej w kotłach myśli takich jak nasz niczego w sobie tłumić nie wolno. Dopuszcza się czasem do zupełnych absurdów. Na przykład kiedyś chciano pobudzić w nas twórczą wenę i przez cały tydzień podawano nam w biurze tylko to, co miało smak i zapach cynamonu. Uwierzycie? Cynamon na śniadanie, na obiad i kolację! A do tego kawa, herbata i napoje bezalkoholowe. Skutek? Żaden prócz uczucia, że ze strony kierownictwa był to dość ekscentryczny sposób sprawowania nad nami kontroli oraz - w moim wypadku - dożywotniej awersji do cynamonu! Był to kompletny niewypał, co jednak nie powstrzyma setek kolejnych inicjatorów pragnących wyzwolić pomysł na wagę miliardów.

7.32. Myślę o dziwactwach.

W procesie tworzenia jest coś szalonego. Nawet największe dziwactwa KIT-u bledną w porównaniu z dziwactwami postaci znanych z historii. George Kneller napisał książkę o tym, co pobudzało twórcze myślenie. Schillera stymulowało biurko wypełnione gnijącymi jabłkami. Proust pobudzał się twórczo w pokoju wykładanym korkiem. W przypadku doktora Johnsona tę samą rolę spełniał kot, skórki z pomarańczy i hektolitry herbaty. A Kant? Ten miał chyba największą obsesję z nich wszystkich. W koncentracji pomagała mu wieża, którą widział z okna pokoju. Często pracował w łóżku, a kiedy drzewa podrosły i przysłoniły wieżę, ojcowie miasta natychmiast poczuli się w obowiązku je ściąć, żeby zachować moc twórczą umysłu wielkiego człowieka.

7.34. Nie powinienem iść tym tropem, chyba że zamierzam trafić do szpitala dla obłąkanych.

Próbowałem postawić problem na głowie. Czy Global Com musi koniecznie sprzedawać systemy komunikacyjne? A może powinna sprzedawać zakresy ciszy na łączach? Gwarancję spokoju w świecie przepracowanych i zasypywanych informacjami ludzi? Pomysł wydał mi się atrakcyjny, ale nie wierzyłem, żeby spodobał się również największej na tej planecie firmie świadczącej usługi komunikacyjne. A więc dalsza rozbudowa systemów identyfikacji bezprzewodowej?

7.36. Nie. Bezprzewodowe dowody osobiste zostały już chyba wystarczająco szeroko rozbudowane. Przynajmniej na razie.

7.39. Zapłaciłem (bez udziału świadomości, czyli bezprzewodowo właśnie) i wyszedłem ponownie na Trinity Street. Spacer do miejsca nieco spokojniejszego i bardziej relaksującego, czyli do “Ocha no Mizu”, japońskiej herbaciarni i domu kąpielowego zarazem.

Mieściła się obok Chrisfs College, mogłem tam więc dojść albo przez Caius College (słynni absolwenci: John Venn, twórca diagramów, czyli wykresów obrazujących stosunki zakresowe nazw, i William Harvey, który jako pierwszy opisał prawidłowo krwiobieg), a potem przez King’s College (gdzie studiowali Alan Turing, Rupert Brooke, E.M. Forster i John Harrington, wynalazca klozetu), albo przez koledze Sidney Sussex i Jesus (01iver Cromwell, Laurence Sterne i Humphrey Davy, których przypominam w tej samej kolejności, w jakiej wymieniłem ich macierzyste kolegia). Będąc raczej praktycznym romantykiem niż rewolucjonistą, udałem się w stronę Caius College.

Wilgotny chłód nie dziwił. Mądre akademickie głowy potwierdzały, że najwyższy punkt Cambridge leży ledwie dwadzieścia metrów powyżej poziomu morza, a ponieważ między nami i Uralem nie wznosi się żadna większa wyżyna, teoretycznie można by uznać, że we wschodniej Anglii panuje klimat syberyjski. W zasadzie zima w Cambridge powinna stymulować. Nie publikowany raport KIT zawierał hipotezy, których autorzy twierdzili, że przygnębiające zimno doskonale wzmaga kreatywność i w biurze szeptano po kątach, że korporacja poważnie rozważa możliwość otwarcia filii w Murmańsku, na Spitsbergenie bądź w Ziemi Ognistej. Klimaty umiarkowane - w odróżnieniu od tropikalnych - okazały się ponoć proaktywne dla warunków postrenesansowych. Jednak dzięki telekomunikacji sama lokalizacja nie stwarzała obecnie najmniejszych problemów. Mimo to już dawno temu wykryliśmy w KIT, że bez kontaktu z ludźmi się nie obejdzie. Przypuszczano nawet, że na twórcze myślenie korzystnie wpływa kontakt z tymi, których nie cierpimy, ale mając do czynienia z Atsuko, gotów byłem z poglądem tym polemizować. Z kolejnych badań prowadzonych przez KIT (także nie publikowanych) wynikało, że zespoły źle dobrane, konfliktowe, te, w których dochodziło do spięć, osiągały lepsze wyniki od zespołów dobranych harmonijnie, gdzie wszyscy się uzupełniali pod względem umiejętności i charakteru. Z grubsza rzecz ujmując, sprowadzało się to do tezy, że zespoły złożone z ludzi niewychowanych i grubiańskich posuwały sprawy naprzód. I pomyśleć tylko, że tezę tę zbudowano, nie przeprowadzając żadnych badań wśród ludzi zatrudnionych w naszym dziale zbytu.

W tym wrogim świecie “Ocha no Mizu” na trzecim piętrze budynku usytuowanego obok Chrisfs College stanowiła miły przylądek nadziei.

Odbywał się tam nieco okrojony ceremoniał parzenia herbaty, prawdopodobnie najlepszy w całym Cambridge. Oferowano kojącą atmosferę, niskie stoliki, a wodę (na herbatę) importowano prosto z Japonii. Wodę i tak obce współczesnej kulturze Japonii poczucie trwania. Bo przecież, pracując na japońskim rynku, odnosiło się wrażenie, że wszelkie nowinki społeczne ostemplowane są datą ważności. Prześledziliśmy cykl krótkotrwałego zjawiska rockowego zwanego Gorunden Suweito (Złoty Pot). Zbadaliśmy wszystkie dwadzieścia jeden dni jego istnienia. Zespół ten wylansował ledwie dwa przeboje przetworzone na miliony tarabitów nagrań cyfrowych, co z grubsza oznaczało, że każdy Japończyk, Japonka i japońskie dziecko słuchało tych utworów mniej więcej po dziewięćdziesiąt razy. Bezpowrotnie zniknąwszy ze sceny, zespół istniał jeszcze w sieci (zmierzyliśmy ich popularność sieciową w okresie tak zwanego życia połowicznego, czyli zaraz po tym, jak grupa osiągnęła swój największy sukces: oscylowała na poziomie nieco wyższym niż czterdzieści dwie godziny). Podczas pełnego rozkwitu popularności Złotego Potu, czyli w trakcie jego życia aktywnego, dystrybutor nagrań grupy (korzystając z rad KIT, rzecz jasna) zarobił tytułem opłat i honorariów jakieś 5,6 miliarda dolarów, głównie w trybie “opłat bezpośrednich”. KIT też nieźle na tym wyszła.

7.55. Rezygnuję z kąpieli. Przynoszą mi herbatę. Zaczyna się ceremoniał parzenia. A ja? Ja się powoli godzę z perspektywą totalnej, katastrofalnej porażki.

Szalone wyobrażenia na temat czekającej mnie przyszłości zaczynały wypierać wszelką myśl konstruktywną, gdy wtem usłyszałem czyjś głos:

- Można się przysiąść?

Pytanie całkowicie zbyteczne, gdyż facet już siadał naprzeciwko. Chłop byt jak dąb, miał kasztanowate włosy i zaróżowioną twarz. Nosił okulary w złotych oprawkach i z wyraźną trudnością sadowił się przy małym japońskim stoliku. Zwalisty i niezręczny, przywodził na myśl hipopotama balansującego na tylnych nogach. Wreszcie usiadł i aż sapnął z wysiłku. Nie przyszedł sam. Towarzyszył mu - sądząc po mundurze - oficer Sił Porządkowych w hełmie na głowie. Różowa Gęba przedstawił się, machnąwszy mi przed nosem podświetloną elektroniczną wizytówką. Gliniarz nie mówił nic, tylko czujnie patrzył.

- Mark Davidson z KIT, prawda - powiedział Różowy, zarzucając sobie na głowę wilgotne i gorące oshiboń.

- I co z tego? - spytałem zirytowany. Nie cierpię, kiedy przeszkadzają mi w piciu herbaty.

- Nazywam się Ben Latimer. Virtual Ideologies.

Aha. Nieco zaskoczony doszedłem do wniosku, że wVirtual Ideologies dowiedzieli się o mnie bezpośrednio - choć całkiem nielegalnie - od Sił Porządkowych, które wytropiły mnie dzięki bezprzewodowemu identyfikatorowi. Wiedząc, że ci z VI zwykle się maskują, domyśliłem się, że “Latimer” nie jest prawdziwym nazwiskiem gościa z naprzeciwka.

- Mhm - mruknąłem.

Za plecami Latimera zauważyłem wyczekującą w milczeniu kelnerkę.

- 0-negai shimasu. Ocba ga...

Kelnerka natychmiast skinęła głową i gibkim ruchem obróciła się do drzwi. W mówionym japońskim dopowiadanie zdań do końca było oznaką złego wychowania. Zastanawiałem się czasem, jak to jest, że prężna, funkcjonalna i sprzyjająca sukcesom kultura posługuje się tak nieprawdopodobnie eliptycznym językiem.

Obaj zamilkliśmy dla efektu. Ciszę przerwał Latimer.

- Pan pozwoli, że od razu przejdę do rzeczy. - Powierzchowne ciepło zniknęło bez śladu. - Interesują nas pańskie pomysły dla Global Com.

Hm, rzeczywiście mówił bez ogródek. Wyglądało na to, że poszerzyli zakres częstotliwości do wyłapywania pogłosek i cały czas siedzą na nasłuchu. Nie odpowiedziałem. Wziąłem ze stołu pałeczki ńashi i z uwagą zacząłem je rozrywać. Powiedziałbym nawet, że robiłem to z uwagą wręcz przesadną.

Znowu zapadła cisza.

- Tak, bardzo nas interesują. - Tym razem odezwał się policjant, który się nie przedstawił. Siły Porządkowe i Yirtuał Ideologies. Milutko.

- Chcielibyśmy się podłączyć - rzekł Latimer.

Pochylił się do przodu i też sięgnął po pałeczki. Miałem wrażenie, że użyje ich jako wykałaczek. Ludzie z VI najwyraźniej naoglądali się kiepskich filmów. Analiza ukrytych znaczeń w podrzędnych filmach lat trzydziestych: to pasowało do ich stylu. Pracownicy VI musieli zostać gruntownie przeszkoleni do ról z cyklu: “zrobić wrażenie na kliencie”, “popierać szefa”, “zastraszyć konkurencję”, “być gangsterem”. Prawdopodobnie odbywali sesje ćwiczeń praktycznych, podczas których uczono ich, jak wywiązywać się z zadań i jak podpierać się autentyczną manierą. I to chyba nie wagnerowską, ale cagnerowską. A może bogartowską, czy nawet robinsonowską? To efektowne spotkanie w restauracji w zabawny sposób przywodziło na myśl scenę z Oyca chrzestnego.

- Zdaje się, że przeżywa pan blokadę intelektualną - dodał powoli Latimer ze wzrokiem skupionym ponad moją głową. Wygłosił to zdanie ot tak, w przestrzeń, adresując je do wszystkich i do nikogo zarazem. Ale ledwie je skończył, błyskawicznie spojrzał na mnie, chcąc sprawdzić, jak zareaguję. Oczywiście zrobił to wszystko celowo.

Serce mi zamarło. Skąd o tym wiedzieli? Przecież KIT dysponował szczelnymi systemami antyinwigilacyjnymi.

Poczułem się nagi, wystawiony na widok publiczny, zaczynała ogarniać mnie paranoja. Nie przestając zabawiać się pałeczkami, pochwyciłem wzrok kelnerki.

- Bez komentarza - mruknąłem.

- Chcielibyśmy pomóc - rzucił śpiewnie Latimer. Kołysał się na krześle: do przodu, do tyłu, do przodu i do tyłu. To nie była propozycja.

Uniosłem filiżankę, żeby kelnerka dolała mi zielonej herbaty, i powiedziałem:

- Sumimasen. Ano hito wa akunin desuga... Musukashii desu. Go-chuii kudasai. - Uczyłem na to, że jako stały bywalec tutejszego lokalu nie muszę wdawać się w szczegóły.

- Nie sądziłem, że mając do czynienia z tak bystrym facetem jak pan, będę musiał się powtarzać, Davidson. Zależy nam na tym kontrakcie i jeśli wy nie możecie mu sprostać, zrobimy to my. Z tego, co słyszeliśmy, nie zagrzeje pan miejsca w KIT.

- Niech pan wypróbuje tę łagodną perswazję na kimś innym - odparłem bez mrugnięcia okiem.

Nastąpiła chwila subtelnej ciszy. Przerwało ją nadejście Takahashiego, ogromnej postury Japończyka, tutejszego szefa kuchni, który stanął tuż za Latimerem. Takahashi nie odezwał się słowem, ale Latimer i gliniarz wymienili znaczące spojrzenia. Zważywszy, że Japończyk był niemal równie szeroki co wysoki, że w lśniącym, biało-niebieskim wieczorowym kimonie rzucał się w oczy, ich wymowa była oczywista. Na szczęście dla mnie Takahashi cieszył się wśród gliniarzy straszliwą reputacją i nie miał już nic do stracenia, podejrzewano, że popiera go yakuza.

Latimer zrozumiał sygnał.

- Jutro dostaniemy ten kontrakt - rzekł prosto z mostu. - A ty, Davidson, nie będziesz miał po co wracać do roboty. - Wstał prawie tak samo niezręcznie, jak usiadł. - Nie zapomnij o tym.

Ruszyli do drzwi. Po drodze ani na chwilę nie odrywali wzroku od Takahashiego. Policjant wciąż milczał. Wszystko wskazywało na to, że do “Ocha no Mizu” zajrzał prywatnie. A może pracował tylko na zleconych?

8.00. Pominąwszy melodramatyczną oprawę, przyznaję, że mówili prawdę. Istotnie, w tej branży już się skończyłem.

Nie mogłem spędzić w herbaciarni całego wieczoru. Jak tylko wyszli, podziękowałem Takahashiemu skinieniem głowy i ruszyłem do kuchennego wyjścia.

Latimer i gliniarz... Musiałem się od takich typków uwolnić, uniemożliwić im śledzenie mnie drogą radiową. Na pewno czekali na dole albo kogoś na mnie nasłali. Uznałem, że najbezpieczniejszy będę w podziemnej kawiarni, na prywatnym terytorium jednego z kolegiów. Albo jeszcze lepiej w biurowcu KIT. Wyposażono go w osłonę Paradaya, uchodził za nieprzenikniony dla fal elektromagnetycznych i działań wywiadu gospodarczego.

8.05. Zapowiadal się rewelacyjny wieczór. Jak tak dalej pójdzie, będę miał szczęście, jeśli skończy się tylko na wyrzuceniu mnie z pracy.

Nie miałem wątpliwości, że wokół Global Com dzieje się coś podejrzanego. Nigdy dotąd nie spotkałem się z tego rodzaju zagrywkami. Z drugiej strony dowodziło to naiwności moich wyobrażeń co do sposobu załatwiania interesów w naszej branży. Najgorsze jednak było to, że wymięklem już przy pierwszej próbie zastraszenia. Ale zdawałem sobie sprawę, że to tylko zabawa. Latimer wiedział, że dostanie kontrakt, że uratuje tym samym akcje Global Com, że będzie do przodu. Zastanawiałem się, jak to zrobi. Gdybym wyszedł na ulicę, z łatwością mogliby mnie wyeliminować, przetrzymać gdzieś bez możliwości nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym.

Zaplecze “Ocha no Mizu” nie wyglądało tak elegancko jak wejście od ulicy. Ponieważ znajdowałem się na górnym piętrze, musiałem liczyć się z tym, że czeka mnie dość karkołomna ucieczka. Tylne drzwi herbaciarni wychodziły bezpośrednio na wąski, ogrodzony poręczami balkon, z którego można było przejść na schody przeciwpożarowe. Przez chwilę chciałem wyrzucić swój identyfikator, ale przecież musiałem dostać się jakoś do biura. Dlatego go zachowałem. Na dworze zrobiło się całkiem ciemno, a jedyna latarnia od podwórka albo się zepsuła, albo została wyłączona. Założyłem, że z balkonu pode mną można dostać się na St. Andrew’s Street i do centrum handlowego. Nie była to droga najwygodniejsza, ale miałem przynajmniej nadzieję, że jeśli ktoś patrzy teraz w górę z poziomu chodnika, to i tak nic nie zobaczy, ponieważ widok zasłaniały sterty skrzynek po herbacie piętrzące się między drzwiami a schodami. Ostrożnie obszedłem cały balkon i nie odkryłem innego zejścia. Ale na prawo majaczył zarys budynków Chrisfs College, za nimi zaś widniały uniwersyteckie ogrody.

Widziałem, że dom, w którym mieści się herbaciarnia, niemal przylega do należącej do kolegium Gate Tower, z tym że górna krawędź Tower biegła co najmniej trzy metry ponad moją głową, sama wieża zaś stała nieco dalej od ulicy. Zacząłem ostrożnie układać piramidę ze skrzynek z nadzieją, że wytrzymają mój ciężar. Wydawały się bardzo kruche; z takich skrzynek japońscy bezdomni budują domy i meble w podziemnych stacjach metra. Trzy skrzynie ustawione jedna na drugiej wyniosły mnie wyżej, niż chciałem. Powoli, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, zacząłem się na nie wspinać. Gdybym spadł, miałbym bardzo dużo szczęścia, lądując z powrotem na balkonie, prawdopodobnie jednak rąbnąłbym głową w poręcz albo runąłbym na ziemię. Piramida zachwiała się, mimo to nie przerwałem wspinaczki. Kiedy ustawiłem obie stopy na przeciwległych rogach drugiej skrzynki, zobaczyłem szczyt Gate Tower. Dzieliła mnie od niego odległość większa niż myślałem. Zadrżałem, wyobrażając sobie skok, jaki mnie czekał, lecz nie miałem innego wyjścia. Nocne wspinaczki po budynkach uniwersyteckich nie należały do rozrywek w Cambridge nieznanych, jednak pominąwszy lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, kiedy to wszyscy na ich punkcie szaleli, nie zaliczały się do zajęć ulubionych, poza tym byty dość niebezpieczne.

Pomyślałem o grupie młodych ludzi, którzy przed wieloma laty rozebrali na części niewielki samochód, by złożyć go ponownie na dachu kaplicy King’s College - może byt to protest przeciwko wojnie w Wietnamie? - i... skoczyłem.

8.10. Gate Tower.

Balkon miał pół metra szerokości, ale biegł za blankami z kamienia kettońskiego, głównego surowca, który posłużył do starannej przebudowy Chrisfs College. Dzięki temu bytem niewidoczny nawet dla czujnego obserwatora z ulicy, słyszałem natomiast gwar jarmarku na Market Square. Od strony kolegium, po mojej lewej ręce wznosiła się Gate Tower - częściowo mnie zasłaniała - a od dziedzińca dochodziło bardzo słabe światło; większość znajdujących się w tej części kolegium sal zajmowali pracownicy administracji, którzy urzędowali wyłącznie za dnia, poza tym mieściły się tam tylko pokoje profesorów. Cieszyłem się, że Chrisfs jest taki rozległy.

Szybko, lecz ostrożnie ruszyłem przed siebie, podejrzewając, że ponad pięćsetletni gmach będzie obfitował w sterczące występy, a za nic nie chciałem zaalarmować strażników, którzy z całą pewnością siedzieli poniżej, w pomieszczeniach pod arkadami. Kamień był śliski, lecz solidny i w ciągu pięciu minut znalazłem się przy drabince przymocowanej do ściany - prowadziła na Hobson’s Street. Opuściłem się w dół bez żadnych przygód. Schodząc po szczeblach, dostrzegłem ukryte przejście do kwater profesorów i do rezydencji rektora.

Pode mną widniało opustoszałe wyjście na ulicę. Nie zauważył mnie nikt. Tego wieczoru w budynkach kolegialnych w Cambridge panował spokój.

8.15. Hobson’s Street.

Przystanąłem, żeby się rozejrzeć. Pode mną nie działo się nic podejrzanego. Niespodziewanie pomyślałem o Hobsonie, oberżyście mieszkającym w Cambridge przed wielu, wielu laty. Zajmował się wynajmem koni, lecz zawsze podsuwał jeźdźcom takiego, jakiego sam wybrał, nie zaś tego, którego żądali. “Wybór Hobsona” weszło do języka angielskiego na stałe.

Moim następnym zajęciem powinno być oprowadzanie wycieczek po uniwersytecie. Tego wieczoru poznałem go dokładniej niż kiedykolwiek dotąd.

Napowietrzny chodnik dogodnie łączy Sidney Sussex i Chrisfs College. Decyduję się zejść do Sydney Sussex. Przecinam dwa małe dziedzińce. Zauważa mnie stróż. Wpadam do Fellow’s Garden, potem wychodzę przed bramę na ulicę.

Trafiam na Jesus Lane i wreszcie na zatłoczoną Bridge Street.

Za chwilę będę u siebie. Wystarczy tylko przejść przez WhewelTs Court, wiktoriańską dobudówkę do Trinity, długą na dwa i pół dziedzińca i mało pociągającą. Doskonale znam teren.

8.21. Tńnity Street.

Coś jest nie tak.

Przed budynkami KIT panuje za duży ruch. Stoją tam jakieś pojazdy. Ludzie. Funkcjonariusze Sif Porządkowych. Chowam się w cień arkad WhewelFs Court. Rozglądam się dopiero tam. Po drugiej stronie Trinity Street, obok Trinity Gate widzę kolumnę motorów WZN. Pracownicy KIT - ponurzy, niektórzy wyraźnie przestraszeni - wsiadają pod eskortą do policyjnych jeepów.

Zdumiony zaczynam wszystko rozumieć. Szukają narkotyków. Absurd. Od czasu wprowadzenia zakazu posiadania narkotyków, którego złamanie kończyło się natychmiastowym zwolnieniem z pracy, KIT takich problemów nie miala. Mato tego, budynek wyposażono w specjalne czujniki!

Znowu wyjrzałem z ukrycia. Przy portierni stal Latimer. Obserwował rozgrywającą się przed nim scenę.

Rzecz była ukartowana! Po naszym spotkaniu w “Ocha No Mizu” postanowili zrobić wszystko, żeby przerwać wszelkie prace, jakie mogły tam jeszcze trwać.

Tylko Atsuko była nieporuszona. Absolutnie spokojna, stała obok Latimera.

Nadal kryjąc się w cieniu, zamarłem na kilka chwil. Byłem zdezorientowany i nie wiedziałem, co robić. W głowie miałem kompletny chaos. Wciąż jeszcze sapałem po wysiłku, jaki podjąłem, żeby tu dotrzeć. Pociłem się, spodnie i marynarkę miałem sfatygowane po skoku z balkonu na tyłach japońskiej herbaciarni. Rozważałem możliwości, jakie mi zostały. Dołączyć do grupy? Bezsens, powinienem raczej ukryć się i zaczekać, aż wszystko się wyjaśni. Nazajutrz zaczną się wzajemnie obwiniać, ale nikt nie udowodni, że to VI wyreżyserowała ten nalot. W ciągu najbliższych kilku godzin KIT będzie musiała korzystać z własnych systemów kontroli.

8.27. Muszę wrócić tą samą drogą, którą przyszedłem. I gdzieś się zgubić. Wyrzuciłem identyfikator.

Tylna brama Whewell’s Court wciąż była otwarta, dlatego z łatwością wmieszałem się w tłum przechodzących nią ludzi i niczym z prądem ruszyłem z nimi w kierunku śródmieścia. Wszyscy szli w to samo miejsce: na jarmark przy Market Square. Szedłem przed siebie bez żadnego planu.

8.31. Po wieczornych wydarzeniach wesołe miasteczko w wiktoriańskim stylu - napędzane parą! - zupełnie mnie nie dziwi.

To pouczające, że zjawisko, które nie zależy od rzeczywistości wirtualnej czy od innych technologii symulacyjnych, cieszy się takim powodzeniem - jest tu chyba z pięć tysięcy ludzi. Chodzę po placu. Początkowo zagubiony w myślach, nie zwracam uwagi na otoczenie, z czasem jednak światła, ożywienie, wolna przestrzeń i radość ludzi przywołują mnie do rzeczywistości. Czuję, że przynależę do grupy. Efekt gry organów nakręcanych korbą potęguje smuga białych chmur bijąca z suchego lodu, która rozchodzi się gdzieś ze środka placu. Po ziemi snują się obłoki pary. Ludzie wyłaniają się z mgły niczym duchy od kolan w górę, toną w różowych i błękitnych światłach reflektorów. Kręcą się karuzele z dawnych wieków. Rozbrzmiewa śmiech dzieci. Pyszna zabawa. Market Sguare kipi szczęściem.

Tuż za plecami usłyszałem krzyk.

Odwróciłem się. Stop-klatka: dziecko, mały chłopczyk, bez końca wiruje we mgle, bo niewidoczny mechanizm rotacyjny karuzeli nie chce się zatrzymać. Przerażona kobieta pochyla się do przodu. Ma szeroko rozwarte oczy. Nie dowierza. Krzyczy. Zbiegają się ludzie.

Czas rzeczywisty. Rzucam się naprzód. Mały chłopczyk wiruje niczym wsad w bębnie pralki. Czerwona ciecz spryskuje mi rękę. Chwytam obracającego się malca, przytrzymuję go, ciągnę. Wystająca część mechanizmu obrotowego uderza mnie w nogę. Cofam się, ale chłopca trzymam wysoko nad głową.

Wciąż go ściskałem, gdy dopadła mnie matka. Dziecko - niespełna dwuletni maluch - otworzyło oczy i uśmiechnęło się.

Zaniepokojony odgłosami sanitariusz już pędził w naszą stronę. Grupka ludzi otoczyła matkę i dziecko - wszyscy mają zawstydzająco opiekuńcze miny. Podjechały policyjne jeepy. Usłyszałem pełen aprobaty pomruk, ktoś klepnął mnie z uznaniem w ramię.

Coraz bardziej dawał mi się we znaki tępy ból w nodze. Spojrzałem na uwalane czerwoną cieczą ręce. To nie krew, to tylko farba.

Nie zważając na tłumek gapiów, dziecko wyciągnęło w stronę matki tubę z farbą do twarzy. Ciągle szlochając i nie mogąc się uspokoić, kobieta wybuchnęta krótkim, urywanym, pełnym ulgi śmiechem. Wyjęła z tuby aplikator i zaczęła domalowywać dziecku wąsy; co chwila tę czynność przerywała, żeby się wypłakać.

Sanitariusz oderwał wzrok od chłopca. Nie dostrzegł poważniejszych obrażeń.

Chłopczyk odczekał cierpliwie, aż matka skończy malować wąsy, po czym uśmiechnął się z dumą.

Nie odrywałem od niego wzroku i nagle bez żadnego ostrzeżenia znalazłem odpowiedź na kilka uśpionych od kilku minut pytań.

Ludzie są ważniejsi od przedmiotów. Chłopiec był pierwszą istotą ludzką, jakiej dotknąłem, jaką trzymałem w ramionach, o jaką się tego wieczoru martwiłem.

Być może jest to jedyna naprawdę wartościowa wiedza.

Długo stałem zamyślony.

Oczywiste wydało mi się coś jeszcze. Podświadomie sięgnąłem po moduł głosowy i w tym samym momencie zdałem sobie sprawę, że mój identyfikator leży sobie gdzieś na Trinity Street.

Musiałem użyć środków bardziej tradycyjnych. Nachyliłem się do jednej z osób w tłumie.

- Czy mogę skorzystać z pani telefonu?

Kobieta uśmiechnęła się przyzwalająco. Energicznie pogrzebała w torebce i wyciągnęła z niej piórotelefon. Wybrałem numer i usłyszałem przerywany sygnał: aparat szukał właściwej ścieżki komunikacyjnej. Upłynęły dwie minuty, zanim uruchomił wszystkie systemy: autodyktafon, wysokojakościowy przekład, symulowaną akustykę biura i zamek otwierający prywatną skrytkę. Gdzieś daleko rozpoczęta się analiza.

8.58. Podaję propozycję. Nową strategią dla Global Com jest Globalna Intymność. Kreska. Globalna Grupowość. Nowy wzorzec łączności. Sugestie: prześledzić zmieniające się w historii planety nastroje - moim zdaniem najlepsza byłaby mieszanka - zbadać emocje i ofiarność ludzką wyzwalaną przez wydarzenia o charakterze globalnym.

Poddać analizie następujące pomysły. Komunikator w opasce na szyję. Osiągalne technologicznie. Konieczne opracowanie nowej konfiguracji. Komunikator przytwierdzony do ciała polimerem w sposób kosmetyczny. Przewodniki elektryczne i łącznościowe mocowane bezpośrednio na skórze. Inteligentny telekomunikacyjny krem do rąk. Telekomunikacyjna farba do twarzy. Telekomunikacyjne rękawiczki jako element modnego stroju. Dodatkowy moduł w pierścionku lub sygnecie na palcu dla uzyskania bezprzewodowego kontaktu pomiędzy wyrobem biżuteryjnym i rękawiczką. Wyświetlacz na giętkim polimerze rękawiczki. Gniazdo wejściowe w rękawiczce lub w elastycznej skórze polimeru.

Następna faza. Przekonać korporacje, że branża łącznościowa za bardzo nagabuje klienta, absorbuje za dużo jego prywatnego czasu. Spróbować wprowadzić na szeroką skalę nową formułę języka pozostającą w zgodzie z odrębnościami kulturowymi. Zaproponować stylizację komunikatorów osobistych na modłę wczesnowiktońańską, a nawet regencyjną. Komunikatory wzbudzane głosem odrzucić. Przejść na manualne wybieranie numerów w rękawiczce - palce prawej dłoni wchodzą w kontakt z dłonią lewej ręki. Etykieta związana z ruchem rąk.

Doradzić: Global Com powinno poszukać partnerów wśród wielkich domów mody. Przeprowadzić symulację przyszłych interesów tej branży widzianych jako produkt przedsiębiorstw wytwarzających modne dodatki. Dalsze analizy potem.

Ktoś mnie podsłuchiwał? Było mi wszystko jedno. Przed oczyma miałem jasną wizję. Przecież to takie proste!

We własnym ciele

Brian Stableford

Martha dekorowała właśnie tort urodzinowy dla Jennifer, gdy odezwał się dzwonek. Nie szło jej najlepiej, ale nie przejmowała się zbytnio: dopiero niespodziewany odgłos wprawił ją w gniew, jakby to intruz ponosił winę za nieudaną dekorację. Otarta dłonie o kraj fartucha i klnąc pod nosem podeszła do drzwi.

Już miała złajać stojącego w progu wyrostka, gdy zobaczyła jego ciemne okulary. Choć był właśnie piątek, trzynastego, świeciło słońce. Chłopiec w tym wieku raczej nie powinien nosić ciemnych okularów, a jednak tkwiły na jego nosie.

W dłoni trzymał niewielki pakunek owinięty w błyszczący ciemnoczerwony papier. Mimo że paczuszka oklejona była taśmą zamiast przewiązana różową wstążką, i tak podejrzanie przypominała prezent.

- Tak? - zagadnęła Martha.

- Pani Mortimore?

- Tak - odparta niby to obojętnie, świadoma jednak nuty niepokoju w owym drugim “tak”. Mówiła sobie, że nie ma czego się bać, ale powtarzała to zbyt często, by mogło wywrzeć jakikolwiek efekt, nawet jeśli zazwyczaj nie rozmijało się z prawdą.

Chłopiec przestąpił z nogi na nogę, wyraźnie zakłopotany. Bo też powinien być zakłopotany, pomyślała Martha. Być czternastolatkiem to wystarczający powód do wstydu. Próbowała nie patrzeć na ciemne okulary, ale nie mogła się powstrzymać.

- Nie wiem, czy Jennifer o mnie wspomniała. Nazywam się Cari Ulick - powiedział chłopiec cienkim głosikiem, jakby dopiero uczył się mówić.

Martha nie musiała nawet prosić, by powtórzył swoje nazwisko. Jennifer nie “wspomniała” o nim, Jennifer nie “wspominała” o nikim. Jennifer miała absurdalną łatwość trzymania wszystkiego w tajemnicy.

- Obawiam się, że nie - powiedziała bez oporów, choć wiedziała, że co innego chciał usłyszeć, i pomyślała, że musi być ździebko wredna, skoro udzielanie niepomyślnej informacji sprawia jej satysfakcję. Nie do niej jednak należała inicjatywa w podtrzymywaniu rozmowy. Złowroga paczuszka zawinięta w fantazyjny ciemnoczerwony papier dawała przewagę chłopcu. Uniósł ją lekko, chcąc zwrócić na nią uwagę Marthy. Całkiem niepotrzebnie.

- Przyniosłem jej prezent - oznajmił. Wypowiadane cienkim głosikiem słowa lekko spłynęły z ust, jakby mały był rzeczywiście kimś, kto komuś przynosi prezent.

- Prezent - odparowała Martha z nadzieją.

- Prezent urodzinowy. Dzisiaj są jej urodziny, prawda? Kończy zdaje się szesnaście lat. - Ton głosu brzmiał teraz niepewnie i Martha wiedziała dlaczego. Car! Ulick nie mógł być całkiem pewien, czy Jennifer kończy szesnaście lat. Nie był nawet pewien, czy ma na imię Jennifer, ale tego Martha nie zakwestionowała.

Wiedziała, że w Sieci ludzie kłamią. Na każdy temat. W Sieci człowiek może zmienić imię, płeć, wiek, stan umysłu i stan egzystencji. Cari Ulick mógł przez całe lata wystukiwać do Jennifer, ona zaś w mgnieniu oka odmrugiwać do niego, a on i tak nie wiedziałby, czy rozmówczyni nie jest starcem z rozedmą płuc i chorym poczuciem humoru. Jak to oni dzisiaj mówią? Prawda jest w ciele. A jakże

- prawda jest w ciele. Prawdą Jennifer na wskroś było ciało. Kruche ciało.

Tak się składało, że istotnie dziś przypadały urodziny Jennifer, istotnie szesnaste. Trzynasty dzień miesiąca i piątek. Biedny Geoff utknął zapewne gdzieś na M4 w pobliżu krzyżówki z M25. O czwartej w piątek wszystkie kłopoty świata skrupiały się na skrzyżowaniu autostrady z lotniska i wylotowej drogi z Londynu, a dzisiaj na dodatek piątek, pechowy dzień. Biedny Geoff spóźni się na urodziny córki. Będzie się krzywił, że tort został niezdarnie udekorowany. Nie miał pojęcia, najmniejszego pojęcia.

- Pani Mortimore?

Wpijało się w nią zmartwione spojrzenie czegoś, co kryło się za ciemnymi okularami. Mogłaby przysiąc, że Cari Ulick ma oczy Super-mana: przenikały przez fartuch, bluzkę, biustonosz i piersi wprost do serca. A serce musi mieć ze złota, mimo wypełniającego je jadu, pomyślała niesprawiedliwie.

- Przepraszam. Jakże miło z twojej strony - powiedziała z przekąsem. - Oddam jej to. - Wyciągnęła dłoń z całym autorytetem rodzicielskim, na jaki było ją stać, choć świetnie wiedziała, że nie przekaże paczuszki.

- Chciałbym wręczyć jej to sam, jeśli można - zaoponował chłopiec z niewzruszonym uporem maskowanym grzecznością, uporem, na jaki może się zdobyć dziecko w tym wieku. - Odbyłem długą drogę.

Martha zawsze wiedziała, że największą zaletą Sieci jest jej ogromny zasięg. W Sieci można rozmawiać z ludźmi z Timbuktu i Tokio, jakby mieszkali na sąsiedniej ulicy. W globalnej wiosce wszyscy są sąsiadami

- co oznacza, że nikt nie wpadnie pożyczyć szklanki cukru. Sęk w tym, że jeśli ktoś się już do człowieka odezwie, oczekuje serdecznego przyjęcia należnego temu, kto “przebył długą drogę”.

Co, zastanawiała się Martha, Jenny naopowiadała temu chłopcu? Których kłamstw należy strzec? Ma go, ot tak, po prostu wpuścić? Skąd może wiedzieć, skoro Jenny nie pofatygowała się jej poinformować?

- Naprawdę? A skąd przyjechałeś? - zapytała nie robiąc mu przejścia.

- Z Oksfordu.

Mierżąc miarami globalnej wioski, Oksford był właściwie za rogiem. Dlaczego ta mata flądra nie mogła zaprzyjaźnić się z kimś z Adelajdy czy Vancouver?, pomyślała Martha i zrobiło się jej głupio, że nazywa własną córkę flądra, po czym zawstydziła się jeszcze bardziej, kiedy sobie uświadomiła, że mógł się jej zdarzyć freudowski lapsus. Ludzie uprawiają w Sieci seks, tak przynajmniej się mówi. Wystukują do siebie nawzajem różne świństwa, doprowadzając się do...

- Bardzo ładnie, że pamiętałeś - powiedziała, z brutalnym rozmys-łem przerywając wątek swych myśli - ale powinieneś był najpierw zadzwonić. Jennifer śpi, a poza tym nie może przyjmować gości, nawet jeśli...

- Mówiła, żebym nie - tu skrzywił się nieznacznie, uświadomiwszy sobie, że wszedł gospodyni w słowo - no, nie dzwonił. Zrobiłbym tak... ale ona powiedziała, że nie. Zaprosiła mnie. Myślałem...

- Że nas o tym poinformowała - dokończyła Martha czując, że jej złote serce zaczyna chyba bić wolniej, ciągle zobligowana do podtrzymywania uprzejmej rozmowy. - No, cóż, nie poinformowała. Zapewne wiedziała, że jej nie pozwolimy, że nie będziemy mogli pozwolić. Musimy być bardzo ostrożni. Co prawda wszyscy się zgadzamy, że jest dla niej lepiej, jeśli przebywa w domu, a nie w szpitalu, ale musimy bardzo uważać. Nie miała prawa cię zapraszać.

Zabrzmiało to nieprzekonująco, nawet dla niej samej, chociaż wiedziała, że mówi prawdę. Spojrzenie zza ciemnych okularów świdrowało ją niczym wiertarka elektryczna.

- Rozumiem, co pani czuje - skłamał chłopiec. - Proszę się nie martwić. Ja jestem naprawdę przyjacielem. Wiem, w jakim stanie jest Jennifer. Nie zdziwię się i nie przerażę. Pomagam jej od chwili, gdy ma oczy. Mnie łatwiej. Ja dostałem swoje, kiedy miałem trzy lata. Ośrodki wzrokowe zdążyły się zaadaptować do interfejsu. Tak naprawdę nie musiałem się nawet uczyć, ale i tak przeszedłem program przystosowawczy. Jennifer ma, oczywiście, o wiele lepszy model. Chętnie bym się zamienił, ale adaptacja już zakończona. Naprawdę mogę jej pomóc, wiem, do czego zdolny jest ludzki mózg w stanach wyższej konieczności.

Martha jak odrętwiała słuchała potoku słów, słyszała każde z nich, nie próbując pojąć ich sensu. Muszę go wpuścić, pomyślała, nie mogę powiedzieć nie. Muszę go wpuścić. Powtarzała sobie, zgodnie z prawdą, że nie ma się czego obawiać, niemniej nie mogła oswoić się z tą myślą.

- No to wejdź - powiedziała beznamiętnie, po czym zamknęła za chłopcem drzwi.

Zaczekał grzecznie, aż wprowadzi go do bawialni, usiadł na kanapie, gdy zaprosiła go gestem. Z jego zwykłym czy implantowanym wzrokiem wszystko musiało być w porządku, cokolwiek kryły ciemne okulary.

- Napijesz się herbaty? - zapytała.

Chciał odmówić, omalże odmówił, ale doszedł widać do wniosku, że lepiej trzymać się ustalonych reguł, a może sprawy potoczą się gładko. Chciał, żeby wszystko dobrze się ułożyło. Chciał, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Chciał gwiazdki z nieba i wiedział zdaje się, jak ją dostać, mimo że Jennifer miała “dużo lepszy model”.

- Poproszę - przytaknął.

- Będziesz, niestety, musiał poczekać, aż mój mąż wróci do domu

- powiedziała Martha przejmując resztki pozostawionej jej inicjatywy.

-Jak przyjedzie, wtedy, może... - nie dokończyła. Cari Ulick uprzejmie skinął głową, jak godzi się chłopcu, który siedzi na cudzej kanapie w cudzej bawialni i którego częstują herbatą. Martha zostawiła go samego i poszła do kuchni.

A- i! ^

Włączyła czajnik, chwyciła słuchawkę i wystukała numer komórki Geoffa. Odebrał natychmiast - co już było złym znakiem. Martha nasłuchiwała szumu silnika pędzącego samochodu, ale na próżno.

- Gdzie jesteś? - zapytała bez wstępów.

- W korku przy ósmej krzyżówce. Wypadek. Drań musiał się chyba rozkraczyć w poprzek. Tylko jeden pas przejezdny. Widzę drogówkę, puszczają po...

Marthy nie interesowały szczegóły.

- Kiedy będziesz?

- Jeszcze wcześnie - obruszył się. - Wyjechałem o trzeciej, jak obiecałem. Nie moja wina, że...

- Ktoś tu jest - powiedziała cicho, w obawie, że Car! Ulick może ją usłyszeć.

- Kto taki? - Geoff nie krył zniecierpliwienia.

- Chłopiec. Powiada, że Jennifer go zaprosiła. Przyniósł jej prezent urodzinowy.

Zaległo milczenie. Geoff zawsze milkł, gdy słyszał coś, czego słyszeć nie chciał, udając, że się głęboko zastanawia. Nabrał tego zwyczaju w biurze.

Czajnik wyłączył się. Martha przez chwilę miała ochotę wyjąć dzbanek z szafki pod zlewem, ale uznała, że szkoda fatygi. W końcu to tylko chłopiec. Przygotowała jednak filiżanki, odstawiając na bok kubek, w którym zwykle pijała sama.

- Powiedz mu, że Jennifer śpi - odezwał się Geoff. - Odbierz prezent i obiecaj, że jej przekażesz, kiedy się obudzi. Podziękuj mu uprzejmie, poczęstuj filiżanką herbaty, czekoladką na trawienie i przeproś w naszym imieniu.

Martha wyjęła z kredensu czekoladki na trawienie.

- Wszystko to zrobiłam - powiedziała zmęczonym głosem. - On nie zamierza sobie iść. Ma ciemne okulary. - Uświadomiła sobie, że zabrzmiało to absurdalnie, jakby ciemne okulary znamionowały odrębną rasę, której nie obowiązuje zwykła etykieta. Nie było to jednak tak absurdalne, jak mogło się wydawać, gdyż ludzie, którzy nosili ciemne okulary z tych co Cari Ulick powodów, stanowili odrębną rasę, jej córka do niej należała, a rygory zwykłej etykiety nie wystarczały, by pozbyć się chłopca z domu, zanim Geoff wróci.

Martha skorzystała z pauzy na głęboki namysł numer dwa, by zamieszać wodę w filiżankach i wycisnąć torebki z herbatą.

- Mówisz, że go zaprosiła? - Pytanie Geoffa należało rozumieć jako swego rodzaju przecinek oznaczający, że ciężko myśli.

- On tak twierdzi - przytaknęła Martha i mimo woli dodała: - Nie powinna była, prawda? Tak bez uprzedzenia.

- Nic się nie stało - powiedział Geoff. - Chyba. Nie trzeba... Chcę powiedzieć, że może powinniśmy potraktować sprawę normalnie. To jej urodziny, skończyła szesnaście lat i, cholera, zaczekaj, aż wrócę. Nic nie rób. Zabawiaj go.

Martha pomyślała, że jeśli Geoff tak samo spisuje się w biurze, ludzie muszą skręcać się ze śmiechu za każdym razem, gdy wpada w swoje namaszczone milczenie. Z drugiej strony gdyby spisywał się lepiej, nie tkwiłby w biurze. Każdy, kto miał odrobinę oleju w głowie, pracuje dzisiaj na domowym terminalu. Co rano w korkach na M4 tkwili już tylko akwizytorzy, dostawcy i głupcy, którzy nie byli w stanie pojąć nowych technologii.

Dla takich ludzi jak Cari Ulick jest ona czymś powszednim, myślała Martha. Od urodzenia niewidomy, i zapewne głuchy, był dzieckiem dwudziestego pierwszego wieku, wzrastał w tym świecie i łatwo się adaptował - chodziło z pewnością nie tylko o ośrodki wzrokowe. Ja urodziłam się w 1980 roku i nie dotknęłam klawiatury, dopóki nie znalazłam się w klasie panny James, a wtedy byłam już zdeklarowanym technofobem. Geoff jest pięć lat starszy ode mnie i tyle ma wspólnego z tym, że wie jak obsługiwać terminal z grami. Obydwoje jesteśmy dinozaurami. Jenny należy może do ostatniego pokolenia, któremu przydarzają się takie cierpienia, jak jej. My jesteśmy ostatnim pokoleniem cierpiącym to, co cierpimy. Wszyscy jesteśmy wrakami.

- Siemanko - powiedziała, gdy Geoff uciął rozmowę, nie dając jej czasu na sformułowanie bardziej artykułowanego pożegnania. Odłożył telefon udając, że musi zająć się lawirowaniem w ruchu. Wiedziała, że to określenie wyszło dawno z użytku, ale ciągle kołatało się jej w głowie, a nie nadążający za czasem mózg nie potrafił się go pozbyć.

Martha odwiesiła słuchawkę, wyjęła torebki z filiżanek, ustawiła je spodeczkach, na tacy, obok dzbanuszek z mlekiem i cukier i tak uzbrojona ruszyła do bawialni, pełna żalu, że nie wyszła za mąż za kogoś, kto miałby więcej oleju w głowie i lepsze geny. Jeszcze bardziej żałowała, że sama nie ma więcej oleju w głowie i lepszych genów.

- Dekorowałam właśnie tort Jennifer, kiedy zadzwoniłeś do drzwi - oznajmiła Carlowi Ulickowi, dając mu tym samym do zrozumienia, że Jennifer obchodzi urodziny i ma pamiętających rodziców, którzy się starają, mimo że w tym roku nie kupili jej żadnego prezentu. Nie miała pojęcia, co Jennifer mogła powiedzieć chłopcu, ale sam mógł zobaczyć, Jak się rzeczy mają; zadbany, normalny dom, skrzętna i schludna gospodyni w fartuszku.

- Proszę sobie nie przeszkadzać. Nie chcę pani krępować - powiedział chłopiec.

Martha najchętniej wróciłaby do swoich zajęć, ale nie miała odwagi. Uciekłszy do kuchni uwolniłaby się od konwersacji, ale nie od zakłopotania. Problem w tym, że istotnie by jej nie krępował, w tym sensie, że jego ciało nadal tkwiłoby cierpliwie na kanapie, oczy zaś zatopiłyby się w innym świecie - królestwie niewidomych należącym wyłącznie do ludzi jego rodzaju. Pomagał odnaleźć się w nim Jennifer, dla której o tyle było to trudniejsze, że posiadając już nowy ośrodek wzroku nadal mogła widzieć na własne oczy.

- Drobiazg, dokończę, kiedy Geoff wróci. Utknął na autostradzie.

Wypadek.

- Tak mi przykro - powiedział chłopiec, mając zapewne na myśli wypadek, a nie to, że Geoff utknął.

- Nic luźniej na drogach - westchnęła. - Jak byłam w twoim wieku, mówiło się już, pamiętam, że koniec z dojazdami. Ludzie pracują w domach, a autostrada jest zatłoczona, jak była dawniej. Po części przez lotnisko. Podpisaliśmy protest przeciwko budowie szóstego terminalu, ale kto się przejmuje petycjami i protestami. - Z każdym słowem lżej się jej mówiło. Kiedy tak sobie siedziała, popijając herbatę, miała wrażenie, że niemal panuje nad sobą, a nawet nad sytuacją.

- Mogę zdjąć? - zapytał chłopiec, jakby czytał w jej myślach i dokładnie wiedział co zrobić. Oczywiście miał na myśli okulary.

- Naturalnie - odparła bez namysłu. W końcu codziennie widziała oczy Jennifer. Córka nigdy nie nosiła ciemnych okularów.

Chłopiec zdjął szkła i włożył je do kieszonki marynarki, porządnej, markowej marynarki, wartej przynajmniej cztery setki.

Oczy miał niebieskie i dopiero uważnie się im przyjrzawszy, można było dojrzeć, że nie są prawdziwe. Ale trzeba było przyjrzeć się uważnie. Cała elektronika była schowana wewnątrz. Martha nie miała pojęcia, jak coś takiego wygląda ani jak działa, wyobrażała sobie coś na kształt miniaturowych komputerów albo miniaturowych radiostacji, tak jakby oczy Jennifer były wypełnione maleńkimi ek-ranikami, konsolami oraz projektorami rzutującymi wirtualne obrazy na siatkówkę.

- Od jak dawna znasz Jennifer? - zagadnęła, jakby jej pytanie było najnaturalniejsze w świecie.

- Od trzech lat. Przeczytałem jej prośbę o radę. Chciała wiedzieć, jak ćwiczyć korę. Potrzebowała wsparcia moralnego. Mogłem jej powiedzieć to samo, co mówili lekarze, tylko że znałem to od wewnątrz. Lekarze teoretyzują, nie wiedzą, jak się człowiek czuje. Tylko ci, którzy posługują się oczami, wiedzą jak jest, kiedy trzeba się uczyć widzieć.

Martha poczuła niemiłe ukłucie, słysząc te słowa. Oczywiście rodzice nie mogli służyć Jennifer wsparciem, jakiego potrzebowała. Oczywiście musiała szukać w Sieci pobratymców zamieszkujących Nowe Ja. Oczywiście nie mówiła nigdy rodzicom, z kim rozmawia ani o czym rozmawia, ani po co. Po co tracić czas na mruganie do rodziców, kiedy można porozmawiać z kimś realnym? Po co mówić im, że się zaprosiło jakiegoś bystrzaka na przyjęcie urodzinowe, by sobie obejrzał dom wymazany tym cholernym lukrem?

- Przyjdzie pewnie taki dzień, że pozbawianie noworodków oczu będzie rutynowym zabiegiem - powiedziała Martha, świadoma, że wkracza na niebezpieczny grunt. - Dlaczego miałyby być pokrzywdzone, gdy tak łatwo wyćwiczyć ich korę, by posługiwały się nadwzrokiem? Za sto lat ludzie tacy jak ja będą dziwolągami. Wtedy to już nie będą tylko oczy, ale całe ciała. Może będzie się wkładać mózgi noworodków w inne ciała, znacznie lepsze niż te, które produkują geny. Albo będzie się robić superinteligentne mózgi z chipów silikonowych i w ogóle damy sobie spokój z dziećmi.

Kłopot z niebezpiecznym gruntem polega na tym, myślała spuszczając oczy pod oskarżycielskim spojrzeniem, że człowiek stąpa po nim jak po równi pochyłej.

- Nie sądzę, by to był słuszny sposób myślenia - powiedział Cari Ulick cicho i niezwykle łagodnie. - W moim przypadku rzeczywiście chodziło o zastąpienie organów. Nie widziałem i nie słyszałem, więc lekarze dali mi nowe oczy i uszy, z dodatkowymi możliwościami. Kiedy mają do czynienia z ludźmi o sprawnych oczach, nie mówią o zastępowaniu, tylko o udoskonalaniu.

Martha nie chciała się sprzeczać, szczególnie dzisiaj. W końcu był piątek, trzynastego. Jennifer kończyła szesnaście lat. Szesnaście lat i nigdy żadnego pocałunku. Chyba że w rzeczywistości wirtualnej. Tam mogła robić, co chciała, tyle tylko że jej ośrodek wzroku ciągle jeszcze nie potrafił się zaadaptować. Mogła widzieć w cyberprzestrzeni, żyć w Sieci wygodniej i pełniej niż w świecie, w którym żyli jej rodzice, ale nadal była na wpół niewidoma, ponieważ jej mózg nie mógł się przestawić. Nawet w królestwie niewidomych była swego rodzaju kaleką - a oto pojawia się pies-przewodnik, by jej pomóc, człowiek widzący, król w krainie wychodźców, w krainie poza granicami realności. Może Jennifer nawet w Sieci nie uprawiała seksu. Może nadal była wylękniona i obca, w świecie, którego sama nie stworzyła.

Nic nie wiem, pomyślała Martha. Powinna mi była się zwierzyć. Jestem w końcu jej matką. Nawet nie wiem, czy mnie nienawidzi za to, że nie mam lepszych genów albo że nie zasięgałam porad genetycznych albo wreszcie dlatego, że mam oczy, które widzą, tak jak widzą, na swój głupi sposób.

- Zapewne - przytaknęła ostatnim słowom Carla Ulicka. - Zapewne masz rację, że trzeba na to spojrzeć inaczej. Naprawdę się cieszę, że Jennifer może korzystać ze swoich oczu i że są ludzie, którzy mogli jej pomóc. Tyle że trudno to zrozumieć. Ona niewiele z nami rozmawia. Znalazła świat, w którym o wiele łatwiej jej funkcjonować, i nie chce wracać do naszego, ale żyje w nim, nadal, ciągle. - W ciele jest prawda, dodała w myślach.

- Musi być państwu ciężko - przyznał chłopiec łaskawie. - Moim rodzicom też było ciężko na początku. Najpierw musieli się mną cały czas opiekować, a potem... to, tak jak pani powiedziała, wszedłem w świat dla nich zamknięty. Nie potrafiłem im wytłumaczyć, jak to jest być cały czas włączonym do Sieci, mieć dostęp do każdej drukowanej strony i każdego obrazu, wszystkiego, co jest w niej zapisane. Kiedy miałem już implanty w uszach, tak się cieszyłem, że gadałem jak najęty, o wszystkim i o niczym. Jennifer jest trudniej. Jej łatwiej rozmawiać ze mną czy z innymi w Sieci niż z państwem. Niech pani tylko nie myśli, że to dlatego, że ona nie chce. Na pewno państwa kocha i jest wdzięczna za wszystko, co państwo dla niej zrobili.

- Wiem o tym - zapewniła go Martha nieszczerze. - Co dokładnie wiesz o stanie Jennifer?

- Nie znam się za bardzo na medycynie ani genetyce molekularnej - odpowiedział Car! Ulick robiąc unik. - Wiem tylko, że jej nerwy motoryczne nie działają i że stan się pogarsza. Rozumiem, że jest prawie całkowicie sparaliżowana. Mówiła mi, że potrzebowała nowych oczu, nawet jeśli nie nauczyła się dobrze widzieć, bo może poruszać tylko powiekami... zamiast palcami. To jest, chciałem powiedzieć...

- W porządku, rozumiem, co masz na myśli - przerwała mu Martha. Dziwne, ale nie czuła ulgi, iż nie musi podtrzymywać żadnych kłamstw, które mogła wymyślić Jennifer. - Przez pewien czas mogła posługiwać się palcami, trochę. Kiedy zrezygnowano z terapii mowy, przymocowano jej taką tabliczkę do ust i naciskała litery językiem, ale choroba postępuje i jest coraz gorzej.

- Wiem, opowiadała mi, gubię się w żargonie, ale ona bardzo dobrze się orientuje.

Marcie łzy napłynęły do oczu. Myśl, że Jennifer rozumie, co się z nią dzieje, że dzięki swym wymyślnym oczom ma wgląd w informacje zawarte w Sieci, że czyta i przyswaja sobie wszystko, co napisano na temat jej choroby, powiększała tylko rozpacz.

Martha upiła łyk herbaty, usiłując rozpędzić łzy mruganiem; nie chciała robić widowiska i ocierać oczu wobec chłopca.

- Dlaczego przyjechałeś? - szepnęła.

Cari Ulick przez chwilę nie odpowiadał, ale nie chodziło mu o efekt, w przeciwieństwie do teatralnych namysłów Geoffa. Naprawdę się zastanawiał.

- Przepraszam, jeśli panią zdenerwowałem, ale chciałem się zobaczyć z Jennifer - powiedział wreszcie. - Dać jej prezent urodzinowy. Chciała, żebym przyjechał. Wystarczy, jeśli pozwoli mi pani wejść do niej tylko na kilka minut.

Ma, oczywiście, rację, myślała Martha powstrzymując łzy. Jestem głupia. To ja jestem ślepa. Nic nie rozumiem. Jasne, że wszystko mu powiedziała. Oczywiście, że chciała, by przyjechał. Wiedziała, że nie ma co próbować nam tłumaczyć, mrugać i mrugać na darmo...

Usłyszała trzaśniecie drzwiczek samochodowych. Wszystkie drzwiczki trzaskają tak samo, ale ona rozpoznawała trzaskanie Geoffa. Kiedy z nim rozmawiała, był blisko miejsca wypadku, dalej droga musiała być idealnie czysta, a on widać naciskał gaz do deski i już jest, po to, żeby skomplikować sprawy, kiedy już zaczęły się wyjaśniać.

Doszedł ją zgrzyt klucza w zamku, odgłos otwieranych i zamykanych cichutko drzwi. Na zewnątrz mógł hałasować, ale w domu jej mąż poruszał się na palcach przez wzgląd na stan córki.

- To mój mąż - powiedziała. Była pewna, że jej słowa zabrzmiały idiotycznie i że musi mieć równie idiotyczną minę.

^•>^

- To bardzo miło, że się fatygowałeś, ale Jennifer nie powinna była cię zapraszać bez porozumienia z nami - oznajmił Geoff Carlowi Ulickowi.

- Przepraszam, ale ona mnie oczekuje. Chcę tylko dać jej prezent. To chyba żaden kłopot - odparł chłopiec nie zrażony chłodną uwagą.

Martha stała w drzwiach. Powinna iść do kuchni, skończyć dekorowanie tortu, ale czuła, że może być potrzebna. Żałowała teraz, że tak się pospieszyła z telefonem do Geoffa, rada zrzucić kłopot na niego. Zrobiła to wiedziona instynktem i dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że o ile Geoff nadawał się do reperowania cieknących kranów i zepsutych kontaktów, nie był chyba najlepszą osobą, kiedy chodziło o problemy Jennifer.

- Rzecz w tym - mówił stawiając teczkę między telewizorem a sztucznym kwiatem, w tym samym co zawsze miejscu - że chyba nie rozumiesz istniejącej sytuacji. Jennifer jest bardzo chora. Poza lekarzami nikt jej nie odwiedza. Zapewne z łatwością porozumiewa się z tobą i tobie podobnymi, mimo że ma kłopoty z przyzwyczajeniem się do nowych oczu, ale to nie to samo co spotkanie twarzą w twarz. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jakie obciążenie może stanowić dla niej fakt, że pojawiłeś się tutaj osobiście, by ujrzeć ją we własnym ciele. Rozumiem, dlaczego spodobał się jej ten pomysł, ale jestem pewien, że go nie przemyślała. Jak już powiedziałem, bardzo to miło z twojej strony. Z radością przekażemy twój prezent Jennifer, ale musimy bardzo uważać. Naprawdę nie sądzę...

Martha widziała, że Cari Ulick zaczyna się irytować. Ona sama była zirytowana, niezwykła u niej reakcja, gdyż zazwyczaj przemowy Geoffa spływały po niej niczym mżący deszcz; wywoływały swój efekt nie budząc w niej gniewu ani sprzeciwu. Przestraszona, że chłopiec gotów powiedzieć coś, co pogorszy sytuację, ubiegła jego odpowiedź.

- Przecież nic się nie stanie, Geoff, jeśli zajrzy na chwilę... Geoff, szczerze zdumiony, uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: I po to po twoim histerycznym telefonie pędziłem na złamanie karku do domu, żebyś teraz przechodziła na stronę wroga?

- Uważam, że się stanie - oznajmił Geoff takim tonem, jakby miał do czynienia z kompletną idiotką, niezdolną pojąć jego uzasadnionej głęboką troską postawy. - Ten młody człowiek nie rozumie chyba...

- Prawdę mówiąc, panie Mortimore, to pan zdaje się nie rozumie - powiedział Car! Ulick, tak jak obawiała się Martha.

Geoff zamilkł tak gruntownie jak nigdy. Przeszedł samego siebie. Martha zrozumiała wreszcie, co ludzie mają na myśli, mówiąc o ciszy tak głębokiej, że słychać spadającą szpilkę. Chociaż miała tylko oczy dane przez naturę, odnosiła wrażenie, że widzi w zbliżeniu, jak szpilka powoli spada.

Jak wszystkie pauzy Geoffa i ta prowadziła do rozładowania. Bo gdzie też mogła prowadzić w domu tak kulturalnym jak ten.

- Bardzo być może. Zechciej mi zatem wyjaśnić, o co chodzi - oznajmił tonem uprzejmym, a przy tym fałszywym jak cięcie noża.

Geoff uznał najwyraźniej, że może obejść się z Carlem Ubekiem jak z pierwszym lepszym czternastolatkiem, przekonany, że jego ironiczna prośba wywoła tylko rumieniec i zmieszanie, dufny, iż w swoim domu on ma przewagę. Martha wiedziała, jak bardzo mąż się myli w swoich rachubach, ale nie potrafiła zmusić się do wyjścia, choć jej obecność mogła pogłębić tylko upokorzenie męża.

- Powiedział pan, że Jennifer jest bardzo chorą dziewczynką - zagaił chłopiec.

- W istocie, bardzo chorą - przyświadczył Geoff w poczuciu, że stoi na mocnym gruncie.

- Tak naprawdę uważa pan, że jest umierająca. Martha drgnęła, Geoff drgnął, żadne z nich nie chciało dać narzucającej się odpowiedzi.

- Wcale nie jest - ciągnął chłopiec z przekonaniem. - Była. Powiedziała mi kiedyś, że w życiu nie czeka jej nic poza śmiercią. Teraz wie, że żyje.

Martha widziała, że mały ich oszczędza. Nie powtórzył, co naprawdę powiedziała mu Jennifer: że ona jedyna w domu zmieniła nastawienie, przestała myśleć o umieraniu i postanowiła żyć. Powiedziała mu coś, czego nigdy nie powiedziała Marcie. Zwróciła się o pomoc do kogoś, kto miał uszy do słuchania i oczy do patrzenia - kogoś, kto miał szczęście urodzić się głuchym i ślepym i w pełni cieszyć się cudami współczesnej technologii.

- Cieszę się... - zaczął Geoff, ale Cari Ulick jeszcze nie skończył. Jego pauzy nie byty udawane.

- Jennifer wie, że bierze udział w wyścigu ze śmiercią, ale wierzy, że ma szansę go wygrać. Śledzi wszystkie badania, którą mogą jej dotyczyć. Być może naukowcy znajdą sposób regenerowania komórek nerwowych akurat na czas, by ją pozszywać - to jej określenie - zanim degeneracja ją zabije. Uważa, że zdołają utrzymać ją przy życiu i dokonać tego, co nazywa poważną cyborgizacją. Myślę, że ma rację. Widzi połowę tego, co ja, ponieważ jej kora nie jest w stanie produkować iluzji głębokiego zanurzenia w rzeczywistości wirtualnej, czyta jednak i słyszy. Chciałbym to inaczej opisać, ale nie da się. Niech pan sobie wyobrazi, że jej nowe oczy to małe wideofony wszczepione w czaszkę, znacznie wspanialsza wersja pana komórki, pozwalająca widzieć, nie znam innego sposobu, by zrozumieć jakoś jej odczucia. Ona nie umiera, panie Mortimore. Umierała, ale nie umiera. Szkoda, że nie może wytłumaczyć panu tego sama, ale rozumiem, jakie to musi być dla niej trudne.

Tym razem Geoff dał sobie spokój z robieniem pauz.

- Czy dlatego poprosiła cię, żebyś przyjechał? Żeby zrobić nam wykład? Oczywiście że dlatego, skończony idioto, pomyślała Martha, skoro tak ciężko jej z nami rozmawiać, a nam jeszcze bardziej słuchać.

- Ma się rozumieć, że nie - odparł Car! Ulick z całą szlachetnością. - Chciałem przyjechać, a ona się zgodziła. Chciałem dać jej prezent urodzinowy. - Nadal ściskał owiniętą w ciemnoczerwony papier paczuszkę. To na pewno udany prezent. Ten chłopiec musi wiedzieć, co dać dziewczynie, która ma wszystko. W każdym razie wszystko, o czym on mógłby pomyśleć.

- Mogła nam była powiedzieć. To nie w porządku - upierał się Geoff, acz wiedział, że przegrał i bitwę, i wojnę. Nie miał żadnej odpowiedzi na zarzuty chłopca.

- Chodzi tylko o prezent, Geoff - powiedziała Martha możliwie najbardziej pojednawczo, a miała nie lada praktykę. - Nic się nie stanie, jeśli chłopak sam wręczy go Jenny. Ona nie wybaczy nam, jeśli mu nie pozwolimy. - I będzie miała rację, dodała w duchu. Dlaczego ja się tak bałam?

Geoff zbladł, nawet nie posłał żonie jadowitego spojrzenia. Po prostu zbladł, jakby te niebieskie, nie osłonięte ciemnymi szkłami oczy, niczym oczy Supermana, przenikały do serca, paląc je na popiół.

- Dobrze, skoro tego chcesz - szepnął. Zwracał się do Marthy, na nią chcąc zrzucić winę, ale to chłopiec odpowiedział:

- Tak.

- Poczekaj chwilę, skończę tylko dekorować tort i razem pójdziemy na górę - zaproponowała, już bez wstydu, że ciasto się nie udało. Wiedziała, że Cari Ulick nie spojrzy na nią z góry dlatego, że źle położyła krem. Wiedziała też, że bez wzdragania spojrzy na Jennifer w jej własnym ciele.

ń-^^

Gdy wchodzili na górę, Martha zastanawiała się, co jest w paczce. Dawniej z nadejściem urodzin Jennifer ona i Geoff zastanawiali się, jaki tym razem prezent mają jej dać: kupowali obrazy do jej pokoju, płyty, kasety z książkami do jej czytnika. Od kiedy miała nowe oczy, tkwiła bez przerwy w Sieci: mogła teraz słuchać wszystkich utworów, jakich chciała, zamieniając cztery ściany własnego pokoju na dowolne przestrzenie wirtualne, nawet jeśli nie widziała ich zbyt dobrze, było to znacznie lepsze niż więzienie, w którym tkwiła od dwunastu lat. Wielki czytnik poszedł w kąt, od czasu do czasu pojawiał się na nim tylko jakiś tekst, o ile Jennifer chciało się mrugać, by i tak nic nie powiedzieć.

Drzwi otworzył Geoff. Martha w obu dłoniach niosła tort przystrojony pojedynczą świeczką, która miała uratować jego wygląd; chciała, żeby to Cari Ulick ją zdmuchnął.

Jennifer nie spała. Nie mogła się co prawda rozejrzeć, gdy weszli, ale poruszyła gałkami ocznymi. Miała niebieskie oczy jak Cari Ulick, ich błękit był jednak intensywniejszy. Jasne włosy, ułożone przez Marthę kilka godzin wcześniej, prezentowały się doskonale. Jennifer nie była ładna, zanik nerwów pozbawił życia wiotkie policzki i wąskie usta, włosy miała jednak ładne.

Geoff powinien przedstawić gościa, ale nie uczynił tego. Stanął z boku, jakby nie chciał czy też nie potrafił otrząsnąć się z posępnego nastroju. Nie wstydził się córki, po prostu pogarszający się stan Jenifer tak na niego działał. Słowa chłopca jakby do niego nie dotarty; patrząc na córkę ciągle widział beznadziejny przypadek. Nie śmiał na nic liczyć.

A ja?, zapytała samą siebie Martha.

Chłopiec nie zwrócił uwagi na to, że nikt go nie przedstawił.

- Cześć, Jennifer - powiedział podchodząc nerwowym krokiem do łóżka. - Jestem Carl. Przepraszam, że się trochę spóźniłem.

CZEŚĆ, CARL. MIŁO, ŻE JEDNAK PRZYSZEDŁEŚ. Słowa pojawiły się natychmiast na czytniku, czerwone litery na białym tle. Martha pomyślała, że Jennifer musiała już czekać, gotowa w każdej chwili wymrugać powitanie.

- Twoja mama przyniosła ci ciasto, a ja kupiłem prezent - powiedział Carl.

Niepotrzebny ten tort, pomyślała Martha. Możesz przecież przyjmować tylko płyny i tort ci na nic, jak wiele innych rzeczy, które ci dawaliśmy. Będziemy myśleli o tobie, jedząc go, a ty możesz patrzeć na ten znak naszej dla ciebie miłości. Wiedziała, że to sentymentalne i głupie, ale nic nie mogła poradzić. Zamrugała, powstrzymując napływające do oczu łzy i usiłowała skupić uwagę na smukłych palcach Carla Ulicka, który zaczął rozwijać paczuszkę.

Jennifer też obserwowała, jak chłopiec zrywa taśmę, odwija ciemnoczerwony papier i podnosi wieczko białego plastikowego pudełka. Na chwilę oderwała wzrok od świata Sieci i wróciła do zwykłego świata, na który skazani byli jej biedni, na pół ślepi, wiodący beznadziejnie szare życie rodzice.

W pudełeczku znajdował się niewielki przedmiot, okrągły i soczew-kowaty, niczym szkło powiększające. Nie było to jednak szkło, galaretowata konsystencja przywodziła na myśl silikonowe implanty, które wszczepiano kobietom, zanim zaczęto stosować w chirurgii plastycznej piersi - zdobycze inżynieńi somatycznej. Przedmiot sprawiał wrażenie woreczka wypełnionego nieprzezroczystym płynem, w którym pływały jakieś chmury, ciemne niczym złowieszcze zwiastuny burzy.

Chłopiec położył pudełeczko na łóżku i pełnym szacunku gestem ujął galaretę w obydwie dłonie. Martha spojrzała na swój niewydarzony, byle jak trzymany tort, po czym ponownie spojrzała na chłopca i mrugający czytnik.

CO TO?

Tym razem Jennifer musiała wymrugać każdą literę osobno, ale zrobiła to szybko, bez jednej pomyłki.

- Zamknięty ekosystem - powiedział Carl zerkając na Marthę i adresując wyjaśnienie także do niej. Można takie dostać w szklanych kulach z algami, które poprzez fotosyntezę dostarczają im potrzebną energię, ale ten jest inny. To sztuczne mikroorganizmy wytwarzane laboratoryjnie drogą termosyntezy. Zamiast fotonów pochłaniają ciepło z otoczenia. Miękka osłona jest doskonałym przewodnikiem. Jeśli położysz tę bryłkę na piersi, zacznie wchłaniać ciepło ciała i jej zamknięty kosmos ożyje. Te maleńkie organizmy są bioluminescencyjne, świecą w ciemnościach jak miniaturowe błyskawice.

Mówiąc to chłopiec położył galaretę na wysokości obojczyka Jennifer. Nie potrzebował nic odchylać, inteligentny materac i kołdra, dzięki którym na unieruchomionym ciele nie tworzyły się odleżyny, wymagały, by dziewczynka leżała nago, przykryta do piersi przez wzgląd na przyzwoitość.

Jennifer nie musiała spuszczać wzroku: nad jej łóżkiem umieszczone było lustro, tak by mogła widzieć siebie. Nalegała, a Geoff nie potrafił jej odmówić. Spoglądała teraz w odbicie swoimi błękitnymi oczami, podziwiając prezent leżący na mostku niczym szmaragdowy naszyjnik: szare chmury na tle niesamowicie bladej skóry.

- Nie musisz trzymać go przez cały czas - wyjaśnił chłopiec. - Jak go zdejmiesz, system zapadnie w hibernację. - Tu zwrócił się do Marthy: - Nie trzeba go wkładać do lodówki, wystarczy schować do szuflady.

ZOSTAW GO - poprosiła Jennifer, jakby się bała, że Martha natychmiast usłucha wskazówki.

Wiedziałam, że to będzie udany prezent, pomyślała. A my łamaliśmy sobie głowy i nic nie mogliśmy wymyślić. Wiedziałam, że musi być jakaś odpowiedź. Oczy otworzyły jej dostęp do wszystkiego, co można zobaczyć, a ciało jest tak słabe, że Jenny nie może ruszyć palcem ani uczynić użytku z języka, ale krew w jej żyłach i ciepło jej serca są w stanie wprawić w ruch ten miniaturowy świat.

- Prawda tkwi w ciele - mruknęła do siebie, ale wszyscy słyszeli jej słowa.

NIE - pojawiła się gniewna odpowiedź na czytniku Jennifer. - NIE PRAWDA, NIE JA.

Martha wiedziała, że ma zakłopotaną minę. Dłonie jej drżały, a płomyk świeczki migotał.

- Jennifer chce powiedzieć, że prawda tkwi w zmysłach - powiedział Car! Ułick łagodnie. - Prawdą jest to, co widzimy i słyszymy, i jak to interpretujemy. W ciele jest ciepło.

- Podoba ci się prezent, Jenny? - zapytał Geoff. TAK - rozbłysnęło na tablicy. - ZAWSZE NOSIĆ. WIDZIEĆ ŚWIATŁO.

- Mnie też - przytaknął Geoff.

- Musisz trochę poczekać. Potrzymaj kilka godzin, a później zgaś światło - powiedział Cari Ulick. - Kiedy oczy się przyzwyczają, zobaczysz błyski. Są piękne.

- Upiekłam ci ciasto - powiedziała Martha stając obok chłopca. - Krem się nie udał, ręce mi się trzęsą. Chcesz, żeby Cari zdmuchnął świeczkę?

TAK.

Chłopiec zdmuchnął świeczkę. Już miał coś powiedzieć, kiedy zobaczył migające na czytniku litery.

KOCHAM CIĘ - przeliterowała Jennifer.

Cari był tylko czternastoletnim chłopcem, niełatwo było mu przyjąć podobną deklarację.

- Ona mówi o państwu - zwrócił się do Marthy niczym kompletny i cudowny głupek. Martha nie wątpiła, że córka kochałaby ich, gdyby mogła. Nie miała tylko pewności, czy w tym kruchym, niemal martwym ciele jest dość siły na miłość.

KOCHAM CIĘ, KOCHAM CIĘ, KOCHAM CIĘ, KOCHAM - powtarzał ekran.

Martha nie miała nic przeciwko heroicznemu gestowi Carla, który chciał, by wylewne podziękowanie dotyczyło też rodziców. Geoff też nie zaoponował. Nie starczyło mu jednak wspaniałomyślności, żeby powie dzieć, iż Jennifer ma na myśli ich wszystkich. Był zbyt pochłonięty milczeniem, wiedział jednak, co chciała powiedzieć Jennifer.

Twarz Caria Ulicka spurpurowiała niczym litery na czytniku. Był okropnie zmieszany, ale uszczęśliwiony, że postąpił dobrze i miał dość tupetu, by doprowadzić rzecz do końca. Martha czuła, że Geoff też odetchnął, iż nie odprawił chłopca z kwitkiem.

Wiedziała też, i to ją cieszyło, że nie ma znaczenia, do kogo adresowała swoje słowa Jennifer.

Liczyła się tylko jedna rzecz: że potrafiła pomyśleć to, co powiedziała.

Ostatni remake Powrotu Małego Larry’ego Latyno...

Pat Cadigan

No dobra. Zamów se jakiś aromacik i siadaj.

Niedaleko stąd też jest bar. Wiesz, całe lata wmawiałam sobie, że dzie tam, ja nie grzeję, ale zawsze trzymałam w domu zapasik wińska, piwska i wódzi. Wódzia jest dla ludzi, mówiłam sobie, to znaczy wyłącznie dla gości, dla nikogo innego.

Ale już mi przeszło, już się tym tak nie gryzę, stałam się bardziej tolerancyjna. Poza tym czy to nie Elvis powiedział, że “Pijacy, tak samo jak biedacy, zawsze będą wśród nas”?

A może to Dylan? Tak, możliwe, że Dylan, ostatecznie był ekspertem od pijaczków. Ten to miał fart, co nie? Paść na pysk i odwalić kitę w rynsztoku ledwie pięćdziesiąt kroków od tawerny “Pod Zmęczonym

Koniem”, gdzie wylansowat swoje najlepsze i najgłośniejsze kawałki:

Ali the Tired Horses (jakżeby inaczej!), Knocking on Fem Hill’s Door, Tbe Hand That Signed a Paper Got to Serve Somebody, no i mój ulubiony, Do Not Go Gentle into Those Subterranean Homesick Blues. Jak to leci? “Wścieknij się, wkurz się na przywódców, uważaj na parking...” Ech, co fart, to fart...

Przepraszam, przepraszam, stokrotnie przepraszam! Jestem taka podniecona, że ledwo mogę usiedzieć na miejscu. Myślę, że stary Dylan ujął to najlepiej, mówiąc: “Śpiewałem zniewolony - wszyscy muszą się naćpać”. To jedna z jego najbardziej poruszających strof, przynajmniej dla mnie. Nawet teraz, a od chwili kiedy przeczytałam ją pierwszy raz, minęło dużo, baaardzo dużo czasu, słowa te wprowadzają mnie w taki stan, że cała dygoczę z podniecenia i gdyby nie fakt, fakt oczywisty i niezaprzeczalny, że jestem na to o wiele za ciężka, uleciałabym w przestworza, pociągając za sobą cały świat niczym pelerynę na ramionach.

Przepraszam, jeszcze raz cię przepraszam. Mam skłonność do poetyzowania, ot, ludzka ułomność. A raczej chciałabym poetyzować, tyle tylko że nigdy nie mogę wymyślić poetyckich odpowiedników słów takich jak choćby “niezaprzeczalny”. Masz już swego drinka? Dobra, dobra, klapnij se, siadaj. Wziąłeś sobie jakiś zapaszek? Nie? Ejże, musisz mi powiedzieć prawdę: czy aromabary cię onieśmielają, czy po prostu nie jesteś wąchaczem? Mnie to wisi, przysięgam, że się nie obrażę, naprawdę. Ostatecznie któryś zmysł zawsze góruje nad innymi, co nie? No, a jak jeszcze jest się retro... Niektórzy ludzie często rozumieją to bardzo opacznie.

Ot, choćby wczoraj. W stercie codziennych wiadomości znalazłam głupi liścik od jednej z moich durnowatych psiapsiółek. Mówi mi baba, że ludzie gadają za moimi plecami, że takiej retro jak ja to w życiu nie widzieli. No to odpisałam kretynce, że gadają tak nie tylko za moimi plecami, ale i przed moim biustem, no i co z tego?

Tak czy inaczej, nie to żebym szła na detoks i ponownie zaczynała kirać tylko po to, żeby poczuć kopa, jakiego dostajesz po pierwszym grzesznym łyczku. Nie, nie, to nie dla mnie. Znam ludzi, którzy brali najczystsze prochy i grzali najczystszą wódzię, mimo to musieli wymienić trzy, cztery wątroby. Ale ja ich za pijaków nie uważam. I osobiście myślę, że Teflon(tm) puszcza kłamliwe reklamy w CNS.

Nie wiem, co ci nagadali, ale do mojego baru ludzie przychodzą tylko po to, żeby się zabawić, nie stosuję tu żadnej aromaterapii. Jasne, wolna wola, każdy, kto chce, może sobie dobrać podchodzący bukiecik i jeśli potem twierdzi, że dobrze mu to zrobiło, nie będę się z nim sprzeczać. Jakkolwiek by na to patrzeć, każdy z nas jest na swój sposób zniewolony i każdy śpiewa swoją własną pieśń, co nie?

Ale pewnie chcesz spytać mnie o mój ostatni remake. O ten słynny remake. Wszyscy mnie o to pytają. Słowo daję, mogę zrobić jeszcze tysiąc przednich kawałków, zanim zaśpiewam ostatniego bluesa dla stęsknionych, ale i tak zapamiętają mnie tylko dlatego, że wycięłam ten przeklęty numer z Larrym. I będą się na mnie wściekać do grobowej deski, choć Bóg mi świadkiem, że nie mają racji.

Tak więc powtarzam raz jeszcze, oficjalnie i z ręką na sercu: nie odkryłam ponownie Larry’ego Latyno i bynajmniej go nie ukatrupiłam.

Skoro nie ja, to kto?

No tak, obawiałam się, że o to zapytasz.

^r ^ if

Najpierw uporządkujmy i naprostujmy wszystkie fakty. No dobra, wszystkie fakty, które znam. Przepraszam cię na chwilę, skoczę tylko do baru po odrobinę czegoś na odświeżenie pamięci. Ta brązowawa ciecz to ezoteryczny napój zwany Starym Przytulaskiem, płynny odpowiednik wrażenia, jakiego doświadczasz, owinąwszy się cieplutkim pledem w paskudny dzień. Zasmakowałam w nim dzięki Płowej Annie; na pewno dziewczyny nie znasz, nie lubiła się afiszować. A ten obok to... Bądźmy szczerzy, do złudzenia przypomina mocz, ale to tylko zwykłe piwo. Nazywano go wtedy tanim piwem i było bardzo poszukiwane zarówno dla swojej taniości, jak i piwowatości. Chwytasz mnie?

Stary Przytulasek jest do picia i bardzo mi smakuje, ale piwo jest tylko do wąchania, bo zapach taniego piwska zawsze przypomina mi Larry’ego. Dlaczego? Dlatego, że Larry Latyno rzadko kiedy pachniał czymś innym.

I wyjaśnijmy sobie coś jeszcze. Pełna nazwa jego kapeli brzmiała jak następuje: Mały Larry Latyno, jego Likworowe Lolki, Lubieżni Latynosi i Liryczne Latynetki.

Larry Latyno był oczywiście szefem grupy, jej głównym wokalistą, aranżerem, a niegdyś także kompozytorem. Co znaczy, że przez jakiś czas próbował układać własne kawałki. Słyszałam kilka. Nie, wcale nie były takie złe. Ot, takie tam piosneczki, które można sobie pośpiewać, przy których można potańczyć, poskakać albo pohaftować, jeśli ktoś ma na to ochotę (nie, nie, w niczym nie przypominały utworów z Epoki Bulimii; Epoka Bulimii była znacznie później i trudno powiedzieć, żeby miała coś wspólnego z dobrą zabawą). Ale ilekroć Larry próbował zaśpiewać coś od siebie, jakiś autorski kawałek, wszystkich jakby spowalniało i zaskakiwało. Niektórzy tańczyli, inni tylko kiwali się w miejscu, jeszcze inni, ci z najzagorzalszych hafciarzy, jak zwykle rzygali, ale większość po prostu zamierała i po wyrazie ich twarzy można było poznać, że próbują coś sobie skojarzyć i nie potrafią. Dlatego Larry dał se siana i miast silić się na oryginalność dla zapijaczonych piwoszy, zaczął grywać numery z list przebojów. W tamtych czasach były miliony kapel, które chętnie dawały czadu dla każdego, kto ich wynajął, ale kiedy na scenę wychodził Larry i jego grupa, kiedy zaczynali śpiewać jakiś szlagier...

Przepraszam za tę przydługą przerwę. Tak, te kawałki też słyszałam. Powiedziałabym, że kiedy Larry i jego grupa śpiewali jakiś znany przebój, śpiewali go tak, jakby to oni go skomponowali i zaaranżowali, jakby nigdy dotąd nie prezentowano go publicznie. Gdybym to tak ujęła, miałabym rację, ale z drugiej strony pewnie bym jej nie miała. Tak samo jak bym powiedziała, że oddając hołd autorom oryginału, dokładnie ich małpowali. To też byłoby względne.

Było i względne, i subiektywne. Jednocześnie ani takie, ani takie. To było po prostu przeżycie. Przeżycie złożone z miliona odcieni, milion przeżyć składających się na jedno doświadczenie. Innymi słowy, trzeba było tam być. Tak, być tam przynajmniej raz.

Nie, nie zamierzam się z tego wykręcać. Nawet jeśli tylu ludzi przynajmniej raz go widziało i słyszało, a przecież wiele w tym prawdy. Bez względu na to, czy byli tam, czy nie.

Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz. Jestem wizjonerką. Nie, nie, to tylko żart. Robię cię w konia, chyba tak się to kiedyś mówiło.

No dobra, wracajmy do tematu. Przyszli do mnie ci od Larry’ego. Nie wiem, co na ten temat słyszałeś, mówili ci pewnie, że ścigałam ich, napastowałam, nachodziłam, szantażowałam i terroryzowałam. Nie, łaskawco. Teatr Królestwa Zmysłów pochłaniał mnie do tego stopnia, że nie musiałam nikogo ścigać. Ludzie zawsze walili do mnie drzwiami i oknami, zawsze zasypywali mnie zmysłowspomnieniami. Pracowała wtedy u mnie taka jedna szajbuska, Ola jej było na imię. Achondroplas-tyczka, metr pięć w kapeluszu, prawie cały mózg na flopasie albo odwrotnie. Rzadko kiedy wiedziałeś, z kim rozmawiasz, z nią czy z flopasem. Nie, bynajmniej, rzecz nie była zamierzona, nic w tym stylu. Po prostu szczęśliwy wypadek. Szczęśliwy dla Oli. No dobra, puściła się z maszyną, i co z tego? Jestem retro, ale nie do tego stopnia retro, a już na pewno nie byłam taka wtedy.

Ola odstręczała od siebie wielu ludzi z wielu powodów. Zarzucali jej dosłownie wszystko: że robi na kilku etatach, że pozbawia ludzi pracy, że jest cyborgiem, a cyborgi to wynaturzenie, to coś sprzecznego z Biblią, że ma w sobie za mało z cyborga, by twierdzić, że nim jest (choć nigdy tego nie twierdziła), że jest zbyt przerażająca, zbyt kobieca, że jest za mało kobieca, za mało przerażająca, i tak dalej. Ludzie, mój Boże, ludzie... Natura wyposażyła ich w język, technologia w głośniki i tylko dlatego, że potrafią posługiwać się i jednym, i drugim, uważają, że wszystko, co mówią, jest niezmiernie ważne.

Chyba właśnie dlatego założyłam Teatr Królestwa Zmysłów. W tamtych czasach najmodniejszymi słowami były: “interaktywny”, “indywidualny”, “przystosowanie” i “przystosowalny”. Zwłaszcza to pierwsze, “interaktywny”. Właściwie co to, u diabła, znaczy “interaktywny”? Pamiętam, ciągle się nad tym wytrząsałam przed Olą i jej flopasem. Kto to słowo wymyślił, mówiłam. Twoje buty są interaktywne, twoje ciuchy są interaktywne, twój samochód jest interaktywny, nawet to pieprzone życie jest interaktywne, skąd ta, kurde, popularność?!

A Ola na to: Och, nie, Gracie, nie interaktywne, tylko ingerentne. Wszyscy mają coś do powiedzenia, i to na każdy temat. Zrób to w błękitach. I w aksamitach. A najlepiej, gdyby wszystko razem było dwa razy dłuższe i dwa razy bardziej szło do głowy. Wiesz, jak to u nas jest.

Właśnie takie wybory zapewniał widzom Teatr Królestwa Zmysłów. Dawał ludziom możliwość indywidualnego kształtowania otoczenia. Mogłeś tarzać się w błękitnych aksamitach, mogłeś przeżywać wszystko dwa razy dłużej i po dwakroć intensywniej, a jeśli ci się nie podobało, to tylko dlatego, że oglądałeś to ze swojego punktu widzenia. Ale stara Gracie - tak, tak, już wtedy miałam ostre ciągotki do retro - stara Gracie chciała wystawić spektaki, w który widzowie nie mogliby ingerować, którego nie mogliby skracać, wydłużać ani w żaden inny sposób dostosowywać do swoich potrzeb i gustów - spektaki, który musieliby zaakceptować takim, jakim był, i przeżyć go nie na swoich własnych, a na z góry narzuconych warunkach. Przeżyć i zobaczyć, co będzie potem. No i zaczęłam dumać nad koncepcją czegoś, co nazwałam Teatrem Wysokiego Nieba. Nazwałam go tak, ponieważ założyłam, że przedstawienie będzie niczym niebo: widzisz je, możesz nawet w nie wniknąć, ale nie jesteś w stanie go zmienić. Pada, nie pada, to ty musisz przystosować się do deszczu, a nie deszcz do ciebie.

A do tego trochę prawdziwego synchronizmu. Chodziło mi nawet po głowie kilka pomysłów na logo - nazwa teatru ułożona z pływających po niebie chmurek, puszystych i lekkich - kiedy skontaktowali się ze mną ci od Larry’ego.

Już na samym wstępie oświadczyli, że są bezpośrednimi i krwio-pozytywnymi potomkami członków kapeli Latyna i że po raz pierwszy udało im się zebrać do kupy wszystkich przedstawicieli zespołu, po sztuce od każdego, to znaczy potomka Larry’ego, potomka któregoś z Likworowych Lolków, potomka Lubieżnych Latynosów i potomka Lirycznych Latynetek. Mieli nawet potomka kogoś, kto był na widowni, kiedy Mały Lany Latyno i spółka spiknęli się po rozpadzie, by triumfalnie powrócić na scenę.

Otóż widziałam i oryginał Powrotu Małego Larry’ego Latyno, i jego pierwszy remake. Trzeba przyznać, że oryginał obfitował w wydarzenia i bardzo wciągał, ale był kiepski pod względem empirycznym. Zdaniem potomkini Larry’ego sfuszerowali dlatego, że wystąpili w okrojonym składzie, bez Latynosów i bez Latynetek, że mieli tylko jednego Larry’ego, jednego Lolka, paru kumpli innego Lolka i jedną fankę Latynosów. Natomiast do pierwszej przeróbki udało im się skołować dwóch widzów, dzięki czemu wypadli trochę lepiej, mimo to w dalszym ciągu brakowało im wątku zakulisowego. Wkrótce potem potomek fanki Latynosów zrezygnował, twierdząc, że reszta nie akceptuje go jako członka zespołu. I chyba miał rację, ponieważ jego - a właściwie jej - związek z Latynosem byt krótkotrwały i jednorazowy. Potomkini

Larry’ego utrzymywała, że jego nieobecność w niczym spektaklu nie zuboży.

Ich nazwiska? Nazwiska potomków? Od tamtej pory minęło tyle czasu, że pamięć mnie zawodzi, ale jak dasz mi chwilę, na pewno je sobie przypomnę. Musiałam myśleć o nich jak o Małym Larrym Latyno i tak dalej, bo nie chciałam zanieczyszczać pamięci postronnymi asocjacjami. Tak, może to i zbytnia drobiazgowość, nie myśl sobie, że mi tego nie zarzucano. Chodzi o to, że nie mogłam się zdekoncentrować. Nie chciałam, żeby co i raz wyskakiwały mi jakieś anachronizmy tylko dlatego, że ich w porę nie dostrzegłam. Śmiało, możesz przejrzeć wszystkie kawałki, jakie tylko nakręciłam, i gwarantuję, że nie doszukasz się w nich żadnych nieścisłości. Ot, choćby odzież, stroje. Prawdziwe stroje z epoki, żadne tam fałszywki. Niektórzy twierdzą, że nie można ich odróżnić, ale ja twierdzę, że można. Bo nawet jeśli strój wygląda jak prawdziwy, to zapach ma inny, inny jest w dotyku. Jeśli już zadałeś sobie trud destylowania pamięci, albo bierzesz wszystko, jak leci, albo od razu to sobie odpuść i kropka.

I chociaż pewni ludzie, których nazwisk tu nie wymienię, uważają, że to przesadna pedanteria, potrafię wykryć fałszywkę szybciej od innych. Mówię ci, wielu z tych facetów czerwieniło się przy mnie ze wstydu. Możesz mi wierzyć, potrafię odróżnić potomka kogoś, kto tam naprawdę był - bez względu na to, o jakim “tam” mówimy - od kogoś, kto naoglądał się różnych inscenizacji. Jeden z tych, co się przy mnie czerwienili, utrzymuje po dziś dzień, że dał się oszukać pseudo--Zapruderowi, ale myślę, że gdyby robił, co do niego należy, nikt nie nabiłby go w butelkę. Ale to nie moja broszka, co nie?

No i tak. Zebrawszy do kupy tych od Larry’ego, jak ich nazywam, wynajęłam klinikę i zapędziłam do roboty Olę, jej flopasa i speców od genealogii. Szczerze mówiąc (a zawsze staram się być szczera), tu zaczyna się dla mnie czysty kociokwik. Genealogia biochemiczna to jedna z tych rzeczy, których po prostu nie chwytam. Ola i jej flopas wielokrotnie próbowali mi to wytłumaczyć, chociaż błagałam ich, żeby dali sobie siana. Wiem tylko tyle, że pamięć jest ciągiem procesów biochemicznych. Można ją przekazać dziecku w chwili poczęcia w zależności od tego, jak ułożą się geny, dominujące i recesywne, te, które każą mu mieć niebieskie oczy i blond loczki, i te, dzięki którym będzie umiał podwijać język. Genetyka i biochemia to dla mnie czysty obłęd, życie też. Wiem jedno: pamięć człowieka zdestyluje się tylko wtedy, kiedy jego krew coś tam zawiera. Szczerze mówiąc, jest to kwestia równie techniczna jak wszystko inne w nauce i sztuce.

Ola i jej flopas natychmiast przystąpili do analizy zdestylowanych próbek, co przypomina układanie puzzla w pięciu wymiarach naraz. Każdy bit odzyskanej pamięci jest przypisywany co najmniej jednemu zmysłowi. Trzeba wykoncypować, który któremu, a kiedy się już to wykoncypuje i kiedy wszystkie bity pamięci zostaną rozdysponowane, wychodzi z tego coś w rodzaju obrazu - nie wiem, jak nazwać to inaczej, chociaż oczywiście nie przypomina to obrazu w sensie wizualnym. Można by powiedzieć, że jest to rodzaj sekwencji, ale niekoniecznie sekwencji linearnej. A może raczej wydarzenie? Epizod? Tak czy inaczej, robi się toto z nadzieją, że układanka będzie względnie kompletna i że da się ją później uzupełnić o brakujące elementy, audiowizualne, węchowe, smakowe i dotykowe.

Komputery potrafią zbudować te sekwencje względnie szybko, a kiedy trafi im się bit pasujący do dwóch lub więcej zmysłów naraz, są w stanie określić zmysł dominujący, lecz jak dotąd nie wymyślono programu intuicyjnego na tyle, żeby obywał się bez interwencji operatora. Ola i jej flopas rozwinęli w sobie zamiłowanie do rekonstrukcji pamięci zmysłowej i robili to tak doskonale, że niemal cudownie: flopas intensyfikował jej koncentrację, a intuicja Oli nadawała flopasowi cechy niemal ludzkie. Wystarczyło podrzucić im centymetr kwadratowy jakiegoś materiału i odrobinę talku, a dwie godziny później widziałeś, brachu, berbecia wyłażącego z wanny, który śpiewając swoją ulubioną piosenkę, wkłada piżamę i idzie lulu. To coś więcej niż wiedza, to prawdziwy talent.

Oczywiście im więcej ludzi pamięta dane wydarzenie, tym większe szansę na skuteczną interpolację. Powiedzmy, że odzyskałeś grupę bitów pamięci o piwie, że inna grupa bitów przechowuje pamięć o dźwięku, jaki wydają szklanki, kiedy się nimi trącić, jeszcze inna kojarzy ten dźwięk z wyglądem barmana albo kogoś pijącego przy barze w chwili, kiedy coś się wydarzyło, kiedy kapela zaczęła grać albo kiedy grać przestała. Rozumiesz? Bity pamięci splatają się z sobą w określony wzór, dzięki czemu można wykryć, czego w danej sekwencji brakuje. Ale są też i takie wstręciuchy, których dopasowywanie przypomina klasyczną zgadywankę, a w tym przypadku niezbędna jest praktyka albo odpowiednie badania naukowe.

Mając do dyspozycji wszystkich najważniejszych reprezentantów kapeli Larry’ego, pomyślałam sobie, że dostarczą nam sporo materiału. I się nie pomyliłam. Ola i jej flopas siedzieli nad tym Bóg wie jak długo, chyba ze dwa tygodnie, tymczasem ja zajęłam się kampanią reklamową i nagrałam kilka zajawek wywiadów z najważniejszymi członkami zespołu. Wiem, wiem, nie musiałam tego robić, bo miałam już próbki krwi i tkanki, ale już wcześniej stwierdziłam, że można dzięki temu wybrnąć z wielu kłopotów podczas samej rekonstrukcji.

Powinnam była zdać sobie sprawę, że kłopoty mnie czekają, że ich nie uniknę i że współpraca z członkami kapeli Larry’ego wcale nie musi mi pomóc.

i^- ^ ^

Potomkini Larry’ego Latyno nauczyła się fachu od swego ojca, który występował w wersji oryginalnej - to znaczy w Mafym Lanym Latyno, jego Litworowych Lalkach, Lubieżnych Latynosach i Lirycznych Latynet-kach - oraz w trzech opartych na niej wersjach. Potem wpadł na pomysł Powrotu Larry’ego Latyno, przeszedł na emeryturę i przekazał wszystko Caroli. Carola nakręciła trzy kolejne przeróbki Larry’ego, ale z żadnej z nich nie była do końca zadowolona. Niemniej jednak uważała, że są coraz lepsze i bardzo liczyła na mnie.

Chyba powinnam się była domyślić, że jest w tej Caroli coś dziwnego, zwłaszcza kiedy powiedziała mi, że żyje ze sprzedaży bitów pamięci wykorzystywanych w wypełniaczach interpolacyjnych. Z drugiej strony jej karta genealogiczna była piekielnie szczegółowa i bogata. Niektóre rodziny takie już są: obsesja przodka jest przekazywana z pokolenia na pokolenie wraz ze spadkiem. Albo z pamięcią.

Jednak rzadko kiedy traktowałam poważnie tych, którzy dysponowali jakoby kompletną dokumentacją sprzed okresu Upadku i Odbudowy i w głębi ducha uważałam, że są albo kłamcami, albo naiwnymi potomkami kłamców. Miałam też do czynienia z ludźmi, którzy naiwniakami co prawda nie byli, utrzymywali za to, że są w posiadaniu dokumentacji niedostępnej nikomu innemu, jakby moc bijąca z ich drzewa genealogicznego mogła pokonać skutki czegoś tak potężnego jak upadek cywilizacji. Nigdy też nie polemizuję z tymi, którzy twierdzą, że pamiętają swoje pierwsze wcielenie. Jeśli pomaga im to żyć i powstrzymuje przed nadmiernym rozrabianiem, to z Bogiem, niechaj żyją złudzenia! Kto powiedział, że zawsze i wszędzie musimy kurczowo trzymać się rzeczywistości?

Nie wiem, może jestem pod tym względem zbyt wyrozumiała. No, ale spójrz: zawartość krwi mówi sama za siebie, a jeśli nic we krwi nie ma, więc może po prostu to “coś” nie zostało przekazane. Ot, kaprys biologii albo złe zgranie w czasie. Sześć lat temu była ta słynna sprawa Tina Marlina, który potrafił udokumentować pochodzenie od Birgit Crow, odkrywcy ruin legendarnego Soho, faceta, który udowodnił ponad wszelką wątpliwość nie tylko to, że Soho naprawdę istniało, ale i to, że dzisiejszy Manhattan leżał niegdyś na jednej wyspie, choć dzisiaj leży na dwóch. Sęk w tym, że Tino nie mógł potwierdzić tego ani jednym bitem pamięci, bo po prostu ich nie miał. Wszystkie zgromadziły się we krwi dość podejrzanej osobniczki nazwiskiem czy imieniem Vyuni, która wtoczyła się z miasta do miasta wiedząc, że jest spokrewniona z Birgit Crow. Skąd o tym wiedziała, nie mam zielonego pojęcia. Może z rodzinnej legendy, ale w tym wypadku legenda okazała się prawdą. Ku przerażeniu Tina, ponieważ Vyuni i jej ziomkowie próbowali Marlinów oskubać z majątku i straszliwie ich nękali, kiedy Tino pokazał im figę. Ale jak sam mówił, znacznie gorsza dla niego była świadomość, że chociaż mógłby zostać spadkobiercą bezcennych zabytków, które przetrwały do naszych czasów tylko dzięki temu, że jego przodkowie uchronili je przed ponownym odkryciem, jedynie Vyuni była w stanie dostarczyć materiału do filmu o Birgit Crow i legendarnym Soho. Tak, natura bywa okrutna.

Choć nie w wypadku Caroli. Dla niej okazała się hojna nie tylko jeśli chodzi o zawartość krwi, ale i pod każdym innym względem. Carola Ignazio była naprawdę piękna i odziedziczyła po przodkach wiele latynoskich cech: czarne lśniące włosy, prawie czarne oczy i złocistą cerę. Owszem, była trochę za pulchna, ale dzięki temu chciało się jej dotknąć, chciało się ją przytulić. Przynajmniej ja miałam na to ochotę, chociaż wcale taka nie jestem. Ale kto wie, może dla niej dałabym się namówić.

Likworowych Lolków reprezentował ciemnoskóry Azjata nazwiskiem Philo Harp. Małolat, miał ledwie trzynaście lat, więc gdyby zgłosili się do mnie wcześniej, nie mogłabym go zatrudnić, bo byłoby to nielegalne. Bóg jeden wie, skąd go wytrzasnęli - pytałam, ale nikt nie potrafił udzielić mi konkretnej odpowiedzi - więc kazałam Oli go przetestować. Pracowałam już z dzieciakami, nawet z młodszymi od niego - oczywiście tylko za zgodą opiekunów, którzy podpisywali ze mną kontrakt - dlatego nie widziałam w tym żadnego problemu. Niemniej jednak zastanawiało mnie, skąd wiedział, że ma we krwi takie, nie inne bity i jakim cudem tamci dowiedzieli się o nim. Ciągle ten temat podnosiłam, ale nikt nie chciał ze mną gadać.

Facet od Latynosów to kolejny przykład na to, że zbytnia wiara w bity pamięci może prowadzić na manowce. Gość odsiadywał dożywocie - kurier z więzienia przywiózł nam próbki krwi i tkanki wraz z kopią kontraktu sprzed dwudziestu lat, według którego wszystkie tantiemy z ewentualnych występów miały zostać przelane na konto rodziny poszkodowanej. Jak ją poszkodował i czym, nie wiem, postanowiłam o to nie pytać.

Przedstawicielka Lirycznych Latynetek była żoną potomka jednego z widzów. Wyglądało mi to na transakcję czysto handlową, to znaczy byli dla siebie względnie mili, ale nie wykryłam między nimi żadnego związku emocjonalnego. Odniosłam wrażenie, że założyli rodzinny interes, że tłuką szmal, wykorzystując swoje pochodzenie, i że zamierzają zafundować sobie dzieciaka, żeby powiększyć liczbę przodków, których mogliby odgrywać. A może po prostu nie lubili się ze swoją miłością afiszować? Nie wiem.

Ona, eks-żołnierz nazwiskiem Fatima Rey, miała metr osiemdziesiąt i była bardzo podobna do jednej z Latynetek; może dzięki chirurgii plastycznej, choć nie przypuszczam, bo Ola też niczego nie wykryła. Natomiast jej mąż, potomek jednego z widzów, był facetem tak przeciętnym i nijakim, że wszyscy, łącznie ze mną, często o nim zapominali. Zdarzało mi się nawet zapomnieć, kim jest i co z nami robi. Na szczęście facet nie należał do tych, co się łatwo obrażają. Nazywał się... Nieważne. i?^^

Nie chcieli, żebym wzorowała się na poprzednich przeróbkach. Dokładniej mówiąc Carola tego nie chciała. Carola mówiła za wszyst- kich. Często odnosiłam wrażenie, że pozostali narzucili jej rolę rzeczniczki dla podkreślenia faktu, że jest potomkinią samego Larry’ego Latyno i dlatego, że nikt z nich nie chciał wziąć na siebie tej odpowiedzialności. Czasami robiła to niechętnie, czasami trochę się gubiła, jakby pragnęła, żeby ktoś na nią zerknął i sprawdził, czy dobrze robi. Ale bez względu na to, jak to między sobą rozgrywali, wszyscy zgodnie ją poparli: nie chcieli, żebym wzorowała się za bardzo na poprzednich wersjach spektaklu.

Nie to, żebym mogła podważyć logikę takiego rozumowania. Cytuję:

Nie chcemy budować niczego na podstawie tego, co zapamiętasz z poprzednich przeróbek. Chcemy, żebyś stworzyła nową całość z tego, co uda ci się wydobyć z naszej pamięci w taki sposób, jakby nikt tego dotąd nie robił”. Koniec cytatu.

Ola i jej flopas stuprocentowo ich poparli, z nimi też nie mogłam się sprzeczać. Ostatecznie odwalali najczarniejszą robotę, bo moja rola sprowadzała się tylko do montażu. Mimo to próbowałam się stawiać, twierdząc, że dobry montaż zależy od tego, czy będę miała okazję zapoznać się z najistotniejszymi elementami poprzednich wersji Lar-ry’ego. Carola odparowała, że byłby to również najlepszy sposób na uwiecznienie poprzednich błędów.

No to poddałam sprawę i po prostu zataiłam przed nimi fakt, że te wersje widziałam. Cóż mogę powiedzieć? Nie lubię się kłócić i tyle.

^ -ń- ^s-

Najwyrazistszą cechą Powrotu Małego Larry’ego Latyno, jego swoistością, znamieniem, jego piętnem - przepraszam za wyrażenie - jest zdolność do wzbudzania emocji. Rzecz wciąga cię, brachu, momentalnie, zanim się spostrzeżesz, że jesteś w barze. W pierwszej przeróbce sekwencja barowa jest stanowczo przydługa i szybko doszłam do wniosku, że Carola miała rację. Siedziało się tam i siedziało, piło się, wąchało, wąchało się i piło i zanim zespół wyszedł na scenę, miało się wszystkiego dość. Ale już druga wersja Powrotu Małego Larry’ego Latyno rozpoczynała się sekwencją zakulisową, pokazującą aktorów szykujących się do występu. Muszę przyznać, że dech mi zaparło, kiedy przeżyłam to z nimi pierwszy raz. I chociaż Carola utrzymywała, że drugi remake ich nie zadowala, trzeba uczciwie powiedzieć, że ich montażysta miał znakomity instynkt. Zaczął od początku, pokazując Latynetki tapirujące włosy, Latynosów ćwiczących przed wąziutkim lustrem, urzynających się w pień Lolków i samego Larry’ego Latynosa, który przechadza się między nimi niczym reżyser nadzorujący pracę aktorów.

Cóż, przykro mi, ale tak to odebrałam. To kolejny element obecny we wszystkich przeróbkach: poczucie, że Mały Lany Latyno pilnuje tych ludzi niczym bandy rozbrykanych dzieciaków, przy okazji ich pouczając. Tylko nie pytaj mnie, czego ich naucza. Może tego jak mają grać. Nie myśl sobie, że wszyscy są urodzonymi aktorami.

W trzeciej wersji po raz pierwszy pojawia się ekipa filmowa. Ta wersja jest pocięta, poprzerywana wywiadami, które powklejano nawet w sekwencje sceniczne, co uważam za poważny błąd. Najwyraźniej montażysta uznał, że przerwy między kolejnymi numerami są zbyt nudne, a szkoda, ponieważ widz traci przez to mnóstwo wrażeń, nie czuje atmosfery baru i za nic nie może wyzbyć się świadomości, że to tylko film, że bynajmniej w tej imprezie nie uczestniczy. Z reguły to nie przeszkadza, ale w wypadku Larry’ego Latyno to błąd, powtarzam, poważny błąd. Posunę się jeszcze dalej i powiem, że to nie tylko kwestia wyboru estetycznego. To prawda.

^ ^ ^

Kiedy Ola i jej flopas przeprosili mnie za ilość materiału, jaką zamierzali mi dostarczyć, od razu wyczułam, że tym razem zanosi się na coś nowego i niezwykłego. Zwykle przepraszali za jego brak, przynajmniej w tym czy innym zakresie. Do głowy by mi nie przyszło, że mogłabym mieć czegoś za dużo. No i wtaszczyli to wszystko do montażowni.

Dosłownie wtaszczyli, bo były to skrzynie, całe paki materiału. Tak, nie przesadzam, ustawili tam potężną stertę skrzyń odzyskanego materiału - odzyskanego, nie zrekonstruowanego; wnosili to wszystko bezrobotni członkowie zespołu tanecznego. Żeby w ogóle posegregować to w kolejności chronologicznej, musiałam pociąć więcej kabla i zamontować na stole dwanaście dodatkowych ujść.

To prawda, że mam zaprogramowany sorter, który załatwia za mnie segregację wstępną, ale nigdy nie polegam na nim całkowicie i zawsze nadzoruję jeśli nie całość, to przynajmniej część procesu. Ale tym razem musiałam uruchomić aż trzy programy sortujące naraz, a czwarty obsługiwałam sama, inaczej nie dało się takiej ilości przerobić. Początkowo myślałam, że duża część mateńału będzie się powtarzała, o ile nie okaże się całkowicie bezużyteczna, ale myliłam się i co do tego. Chociaż znalazłam kilka powtórek, żadna z nich nie podpadała pod kategorię dokładnej kopii. Każdziutki bit pamięci miał swoje miejsce i pasował tylko tam, nigdzie indziej.

Montowałam toto cztery dni. Spałam w montażowni. Raz nawet przysnęłam podczas pracy i obudziłam się w barze w chwili, gdy grali Twist and Shout. Tak, tak, obudziłam się na podłodze pod stolikiem i zobaczyłam nad sobą twarz dziewczyny jednego z motocyklistów, którzy się tam zabawiali. Babka była wielka i krzepka, miała czarne, kręcone włosy i oczy Kleopatry. Pochylała się nade mną i kiedy muzyka cichła, na okrągło powtarzała: “Hej, kochanie, na pewno dobrze się czujesz?” Natychmiast przyszedł mi do głowy nowy pomysł: otworzę motel - nazwałabym go motelem Larry’ego Latyno, jakżeby inaczej? - gdzie zamiast pokojów i łóżek będzie tylko bar, w którym można by uciąć sobie drzemkę, zamówiwszy uprzednio budzenie przy akompaniamencie Twist and Shout, Long Tali Sally albo Runaway- Pomysł przyszedł i odszedł, ale jak się nad tym dobrze zastanowić, wcale nie należał do najgłupszych.

Kopię roboczą montowałam tyle dni, że zaczęłam sobie wmawiać, iż nie mogę być pewna tego, co mam, bo przecież nikt nie jest w stanie zapamiętać dokładnie takiej ilości materiału, zwłaszcza kiedy kompiluje się go chronologicznie. Ale w głębi serca byłam pewna. Myślę, że byłam tego pewna już w chwili, kiedy zaczynałam montować surowy materiał, kiedy zobaczyłam, ile go jest, ale podświadomie nie chciałam przyjąć tego do wiadomości. Dlaczego? Bo to było po prostu niemożliwe, i tyle. Jak dotąd absolutnie - wykrzyknik - nikt - dwa wykrzykniki - nie natrafił na kombinacje bitów pamięci, które po zebraniu do kupy stworzyłyby stuprocentowo kompletny obraz, produkt bez najmniejszej luki. Bez zastosowania interpolacji czy rekonstrukcji? Wykluczone, to się nigdy dotąd nie zdarzyło, to było niemożliwe.

A jednak możliwe. Powrót Małego Larry’ego Latyno, jego Likworowych Lolków, Lubieżnych Latynosów i Lirycznych Latynetek: muzyka słyszalna nie tylko idealnie, ale i w pełnej kwadrofonii, a na widowni stały i niezmienny komplet widzów. Komputer nie dostrzegł ani jednej szarej strefy: człowieka nabierzesz, ale maszyny nie zahipnotyzujesz. Mimo to nawet wtedy nie chciałam uwierzyć, że mam przed sobą kompletny obraz, że nie muszę nic rekonstruować czy interpolować, więc naturalnie urządziłam sobie pokaz próbny.

ń- ^ ^

Ustawiłam pokrętło na “produkt ostateczny”. Zaskocz mnie, skubańcu, pomyślałam i dałam czadu. Wiedziałam, że krew mam absolutnie czystą, ponieważ sama ją oczyszczałam. I to żadnymi tam prochami ani też metodą recyrkulacji zewnętrznej. Nie, nie, użyłam wewnętrznej metody nanomaszynowej, chociaż mam po niej psychomatycznego kaca. Zabieg trwał krótko, ponieważ w przerwach między spektaklami niczym się nie przytruwam; właściwie to chciałam upewnić się na bank, czy nie zostało we mnie nic z ostatniej chałtury, dziwadła zatytułowanego A co z łosiem i wiewiórką?, którego sensu nie jestem w stanie wyjaśnić nikomu spoza pewnego hermetycznego klanu osób przyznających się do przodków z pewnej dzielnicy Filadelfii. Po prostu nie chciałam, żeby w trakcie projekcji pojawił się nagle ktoś spoza kontekstu i mnie zdekoncentrował. Potem ustawiłam kroplówkę na pełny seans - bez żadnych przerw - i zamknęłam oczy, by obejrzeć triumfalny powrót Małego Larry’ego Latyno.

Widowisko rozpoczęło się na dwóch ekranach naraz - trudno się takie coś ogląda, zwłaszcza z zaciśniętymi powiekami, więc od razu się domyśliłam, że mam tu gdzieś podwójnego krewnego. Co znaczy, że albo mój widz był spokrewniony z którymś z członków kapeli, albo któryś z członków kapeli był spokrewniony z moim widzem. Niewykluczone też - rzecz to zdumiewająca, ale zdarzały się już dziwniejsze - że byli z sobą spokrewnieni, nie mając o tym zielonego pojęcia i że przechowywali w sobie te same bity pamięci. Nie można oczekiwać, żeby w tej sytuacji wyszła z tego spójna całość, nie wspominając już o całości ułożonej w logiczny ciąg, ale, jak już powiedziałam, zdarzały się rzeczy dużo dziwniejsze.

Tak czy inaczej, na lewym ekranie wchodziłeś za członkami zespołu do garderoby, a na prawym do baru. Oba ekrany trzymały perspektywę tak znakomicie, że zaczęłam podejrzewać, że ktoś robi mnie w bam-buko, że w moim mózgu szaleje cudzy produkt, chociaż wiedziałam, że to niemożliwe - przecież własnoręcznie zmontowałam każdą sekundę materiału i gdyby ukrył się tam jakiś produkt finalny, natychmiast bym to wytropiła. Co w tym trudnego? Człowieka nabierzesz, ale nie przekupisz roztworu, żeby zmienił swoją strukturę molekularną, co nie?

Muszę przyznać, że kiedy już przywykłam do tych dwóch ekranów, bardzo mi się to rozwiązanie spodobało. Na lewym widziałam członków kapeli: przygotowywali się psychicznie do występu, wchodzili w role. Likworowe Lolki, wszyscy w dżinsach i starych swetrach niczym motocykliści, szaleli na instrumentach. Trzech gitarzystów, pałkarz - cała czwórka w swoim małym światku. Basista, krzepkie chłopisko o gęstych czarnych włosach i całodniowym zaroście - chodzi po garderobie z butelką bursztynowego płynu, na której widnieje naklejka z napisem “Jim Beam”. Częstuje wszystkich, wszyscy ciągną z gwinta, w tym Latynetki, które tapirują sobie włosy i nakładają warstwę makijażu na makijaż kryjący makijaż. W górnej części ekranu pojawiają się jego dane: Uonel LeBlanc, absolwent anglistyki, pisze pracę dyplomową o Milionie. Tak jest, wujaszek Milion! Facet pracuje naukowo w Berle’s Divine Comedy, a krąży po garderobie z flaszką whiskacza w ręku i jeszcze się mu odbija. Coś wspaniałego!

Latynosi są tak zgrani, że biorą butelkę od wujaszka Miliona, piją i przekazują ją dalej, nie przerywając tańca, nie myląc przy tym kroku i nie zmieniając ani jednego gestu w układzie choreograficznym. Wszyscy mamroczą coś o wielkim oszuście, wszyscy mają na sobie szkarłatne koszule, które oblewają ich niczym płynny metal, a obcisłe spodnie i buty o spiczastych noskach wyraźnie wskazują na to, że chłopcy uwielbiają jeździć luksusowymi gablotami.

I już wiesz, po prostu wiesz, że to Latynetki ich czesały. Wszystkie cztery podbiegają bliżej i obficie spryskują ich włosy lakierem, chociaż Latynosi energicznie protestują. Dziewczęta tapirują sobie włosy jeszcze bardziej, jeszcze wyżej - na głowie sterczą im cudowne szopy spięte z tyłu tak zwanym francuskim kokiem. Wszystkie mają na sobie lamparcie bluzki bez pleców, a na nogach spiczaste pantofelki na płaskim obcasie, żeby łatwiej im się tańczyło.

No i Larry. Maty Larry Latyno. Jest naprawdę mały, mierzy najwyżej metr sześćdziesiąt, a więc tyle, ile druga pod względem wzrostu Latynetka (najwyższa ma prawie metr osiemdziesiąt, wliczając w to tapir, rzecz jasna). Jest też bardzo latynoski, bardziej latynoski niż sami Latynosi, tancerze - chłop w chłopa - pochodzenia stuprocentowo hiszpańskiego, jeśli wierzyć ich biografiom. Trzej bracia Rodriguezi oraz ich kuzyn Cziczimek. Larry też jest ich kuzynem, ze strony ojca, ale jego matka, to znaczy matka Larry’ego, jest Włoszką. A przynajmniej tak stoi na ekranie.

Tymczasem w barze do występu przygotowuje się publiczność. Jest to najwyraźniej jedna z tych wypaczonych czasem okazji, kiedy wszyscy udają, że to jest to, podczas gdy “to” już dawno minęło. Co znaczy, że muzyka i układy choreograficzne pochodzą sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, że wszystko jest tu trudno uchwytne i nieokreślone, ale to tylko produkt Epoki Upadku i zdążyliśmy już do niego przywyknąć.

W każdym razie tłum w barze zdaje się nie dostrzegać żadnej różnicy. Albo zawsze tę muzykę lubili, albo nie zdają sobie sprawy, że od tamtej pory minął kawał czasu. Albo wszystko im jedno. Tak, niewykluczone, że byłoby tak nawet wówczas, gdyby o tym wiedzieli. Kiedy w barze robi się jeszcze tłoczniej, zaczynają pojawiać się duchy, zjawisko w tego rodzaju spektaklach dość powszechne. Zwykle nikt się tym za bardzo nie przejmuje, bo jeśli duchy są zwykłymi duchami, to po pewnym czasie same znikają, jeśli natomiast nie, przedzierzgają się w istoty cielesne i zajmują przypisane im miejsce. Ale te duchy nie zrobiły ani tego, ani tego.

Łaziły za mną po całym barze i nie mogłam dojść, co się dzieje: czy są to wytwory jakiegoś bitu pamięci - produkty wyobraźni któregoś z przodków lub jego potomka - czy też rezultat jego zniekształcenia, zanieczyszczenia, fuzji z bitem zupełnie obcym. Brałam pod uwagę i taką możliwość, że zakłócenia te są wynikiem procesów biochemicznych zachodzących w moim organizmie.

Bez względu na to, skąd się tam wzięły, były bardzo kłopotliwe i za nic nie chciały zniknąć, chociaż robiłam wszystko, żeby nie zwracać na nie uwagi. Pomyślałam sobie, że trzeba je będzie po prostu wyciąć.

Odszukałam wzrokiem dziewczynę motocyklisty siedzącą w towarzystwie sześciu chłopa przy stoliku, pod którym urwał mi się film. Nie sądziłam, że mnie zauważy - ostatecznie wszystko działo się na rozdwojonym ekranie, więc byłam tam tylko w połowie - ale zauważyła. I jak tylko mnie zauważyła, efekt podwójnego ekranu prysnął niczym sen i byłam już tylko w barze. Oczy Kleopatry natychmiast zogromniały - dziewczyna musiała mnie poznać, choć wiedziałam, że to niemożliwe, ponieważ każda postać występująca w danej sekwencji pamięta dokładnie tyle twarzy, ile twarzy oglądających ją osób pamięta pierwsza lepsza fotografia. I nagle na jej obliczu odmalował się wyraz zdziwienia przemieszanego z zaskoczeniem, a ja niemal słyszałam chrobot trybików obracających się w jej głowie. Myślała, że mnie zna, ale mnie nie znała. Na pewno? Babka zaczynała coś podejrzewać, a podejrzliwa flama motocyklisty to przerażająca rzecz, nawet wówczas, gdy jest tylko złudą. Modliłam się, żebyśmy nie podłapali bitów pamięci sytuacyjnej. Tylko nader wyszukana klientela lubi obrywać w barowych bójkach.

Na szczęście towarzyszący jej motocykliści nie widzieli we mnie zbytniego zagrożenia, ba! nie uznali mnie nawet za osobę godną zainteresowania. Z tego co zauważyłam, to chyba w ogóle mnie nie dostrzegli i zaraz potem dziewczynę zagadali. Kiedy się w końcu odwróciła, znalazłam się za kulisami, gdzie sytuacja osiągnęła już punkt krytyczny fazy numer jeden. Ukworowe Lolki zdrowo przylik-worowały (synonim do przyjęcia, ale wyłącznie poza tą specyficzną subgrupą), idealnie zgrani Latynosi wciąż tańczyli, a Latynetki zdążyły rozgrzać się do tego stopnia, że z trudem nad sobą panowały. Oczywiście Larry był oazą spokoju, mistrzem Zeń rock’n’rolla. Jego aktywność sprowadzała się do tego, że krążąc po garderobie i doglądając swoich oddziałów, pstrykał palcami w rytm tańca Latynosów.

Nagle wycelował palcem w Lolków, a ci natychmiast wstali, po czym klepiąc się po plecach i wzajemnie się popychając, wyszli drzwiami na podwyższoną platformę, która robiła za scenę.

Myślałam, że efekt podwójnego ekranu znowu zniknie i że będę ich oglądała z widowni, ale nie, wcale nie zniknął i widząc wszystko z dwóch perspektyw naraz, omal nie dostałam zeza, omal nie zemdlałam od ciągłych zawrotów głowy. Patrząc od sceny, widziałam, jak rozochoceni ludzie kłębią się u moich stóp, nie mogąc się doczekać występu. Patrząc od widowni, czułam się tak, jakbym surfowała po zbitym tłumie, by wylądować tuż przed platformą dla zespołu. Lolki zaczęty grać jakiś standard na trzy akordy, a ktoś, kogo nie widziałam, zapowiedział: “Panie i panowie, prosto z Filadelfii, tylko dzisiaj i tylko dla was, tu, w Ritzy Roadhouse, wielki powrót... Małego Larry’ego Latyno!”

Kapela zagrała Lo7a Latyno (no jasne!) i na scenę wyszedł Larry. Z ręką w kieszeni, pstrykając palcami w rytm muzyki, wciąż absolutnie spokojny i absolutnie opanowany podpłynął do mikrofonu pośrodku sceny i zaśpiewał.

Rozdwojony ekran doprowadzał mnie do szału. Uznałam, że będę musiała zainstalować dodatkową opcję, żeby widzowie mogli wybierać odpowiadającą im perspektywę. Możliwość przerzucania się ze sceny na widownię i z powrotem nie byłaby taka zła, ale przebywanie w obu tych miejscach naraz dobijało mnie. Spróbowałam zastopować akcję, żeby od razu wstawić tę nieszczęsną opcję i właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że mam do czynienia z sytuacją niecodzienną: chciałam, ale nie mogłam. Ba! Nie mogłam tego cholerstwa ani zastopować, ani wyłączyć.

No nie, do czego jak do czego, ale do tego nie mogliśmy dopuścić. Klienci podnieśliby wrzask. Do kata, przecież gdyby chcieli uczestniczyć w spektaklu, którego nie byliby w stanie zastopować, przewinąć ani zatrzymać, zadowoliliby się przeżywaniem własnego życia, co nie? Próbowałam wszystkiego: wstawiania opcji, wstawiania opcji przeprogramowanej, przeprogramowania menu w taki sposób, żeby nie można go było usunąć z ekranu. I guzik z tego. Z chwilą rozpoczęcia występu musiałam towarzyszyć Larry’emu, chciałam tego czy nie, chyba że zneutralizowałabym roztwór krążący w mojej krwi. Ale chociaż mogłabym to zrobić bez najmniejszego trudu - od trzeźwości świata rzeczywistego dzieli mnie wówczas cieniutka granica, którą łatwo przekroczyć - nie byłam w stanie się do tego zmusić. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że Larry i jego kapela natychmiast wyczują, że się od nich odcięłam albo że wyszłam z knajpy, wiedziałam, że się na mnie wściekną i nie pozwolą mi tam wrócić, gdybym zechciała coś przemontować.

Tak, oczywiście, rozumiałam, że to idiotyczne. Ale rozumiał to wyłącznie mój mózg. Moja krew i wnętrzności nie zdawały sobie z tego sprawy. Ta świadomość mnie ratowała, więc trzymając się jej niczym wajchy hamulca diabelskiej kolejki w wesołym miasteczku, pozwoliłam Larry’emu puścić wagoniki w ruch.

Kapela zagrała jeszcze dwa kawałki - Twist and Shout i Land of 1000 Dances - zanim Larry przedstawił swoich muzyków. To byt dość śliski moment. Niby wszystko dobrze słyszałeś i wszystko dobrze widziałeś, ale prezentacja składu trwała ledwie ułamek sekundy, śmignęła ci przed oczyma z szybkością pociągu ekspresowego i oto znowu zabrzmiała muzyka: Soch It to Me, Baby, Shake a Tailfeather, Nowhere to Run, Long Tali Sally. Pamiętam jeszcze, jak dali czadu, grając I’m a Mań, a potem urwał mi się film.

^ -ń- ^S-

Kiedy się ocknęłam, od razu wyczułam, że jest już po występie. Wciąż byłam w barze, ale muzyka już nie grała. Kelnerka potrząsała mną, każąc mi usiąść prosto i wypić filiżankę czarnej kawy. Tak, chyba kawy, choć była lurowata, pachniała ziemią i smakowała jak gorące mydliny. Na scenie Lotki demontowały perkusję, rozmawiając ze stojącymi obok Latynetkami, które paliły papierosy. Barman i druga kelnerka zmywali za ladą szklanki, a na stołku na końcu lady siedział samotnie Mały Larry Latyno, gapiąc się w ekran głuchego telewizora. Rozejrzałam się wokoło, ale nigdzie nie dostrzegłam Lubieżnych Latynosów. Kelnerka przytknęła mi filiżankę do ust i poczułam, jak fajans dzwoni mi o zęby. Jedynym dowodem na to, że te wszystkie wrażenia są jedynie wytworem mojej pamięci, był fakt, że ani się tą lurą nie poparzyłam, ani nie zadławiłam.

- Przestań - warknęłam w końcu, odpychając jej rękę. - Co się dzieje? Dlaczego tu jeszcze jestem? Miałam obejrzeć cały występ i wyjść.

- Na żarty ci się zebrało, pani Einstein. Próbuję cię dobudzić od pół godziny. - Spojrzała mi w oczy i zmarszczyła czoło. Była bardzo piękną młodą kobietą o długich, gęstych, prostych i ciemnych włosach. Na twarzy miała straszliwie grubą warstwę makijażu i robiła przez to wrażenie bardzo zmęczonej. A może po prostu była zmęczona? - No, idź już, idź. Nie musisz wracać do domu, ale nie możesz tu zostać.

Wzięłam od niej filiżankę, wstałam i ruszyłam w stronę Larry’ego na końcu lady. Przy jego łokciu stała puszka z eleganckim napisem “Schlitz”, a z papierosa w popielniczce obok biła cieniuteńka, poskręcana strużka dymu. Barman i pomagająca mu kelnerka uważnie mnie obserwowali, ale nie powiedzieli ani słowa. Barman robił wrażenie znudzonego; nie był stary, ale nie był też młody. Zaczynała mu opadać skóra w kącikach ust i pod oczami, chociaż włosy miał jeszcze czarne. Natomiast kelnerka przypominała postać z bajki: delikatne i puszyste blond włosy ściągnęła do tyłu, zostawiając z przodu dziesiątki drobniutkich loczków, które okalały jej okrągłą i bardzo bladą twarz. Miała na szyi aksamitkę z kameą i już wiedziałam, że dziewczyna ubiera się w “Modnym Stylu”, o czym - choć nie do końca - świadczyła obcisła, niemal zsuwająca się z ramion bluzka w kwiatki. Przeniosłam wzrok na kelnerkę, która mnie ocuciła. Kobieta nie wyglądała starzej niż blondyna z loczkami, mimo to czułam, że jest starsza. Coś mi mówiło, że ma na imię Nora, drobna blondynka zaś Claire. Barman miał na imię Jerry albo Georgie, a prawdziwe nazwisko Małego Larry’ego Latyno brzmiało... brzmiało... brzmiało...

Chciałam klepnąć go w ramię, lecz zamarłam z uniesioną ręką - za nic nie mogłam sobie przypomnieć, jak się facet naprawdę nazywa. Miałam to nazwisko na końcu języka, czułam, że wypowiem je z następnym wydechem, lecz oddychałam i oddychałam, a tu ciągle nic. Pies to drapał, pomyślałam w końcu, będę mówiła do niego Larry.

- Czego. - Nie odwrócił się, nie zdążyłam go nawet dotknąć.

- Czego? - powtórzyłam, zdając sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało.

- No właśnie, czego? - powtórzył nie racząc oderwać wzroku od ekranu głuchego telewizora. - Jak w “Czego chcesz?” Albo “Po kiego grzyba”. Jak w “Po kiego grzyba zawracasz mi głowę?”

- Skąd wiedziałeś, że tu stoję?

- Kątem oka zobaczyłem twoje odbicie. - Lekko odwrócił głowę w stronę lustra za barem. Poszłam za jego wzrokiem i aż podskoczyłam. Za Larrym nikt nie stał, przynajmniej w lustrze. Nie widziałam tam nic poza pustą przestrzenią, którą powinnam wypełniać.

- Zobaczyłaś coś przerażającego? - W końcu zerknął na mnie przez ramię. - Czy tylko coś, czego nie oczekiwałaś?

- Właśnie to może człowieka przerazić - odrzekłam starając się, żeby zabrzmiało to lekko i swobodnie. - Nieoczekiwane.

- A to na pewno. - Odwrócił się ze stołkiem, żeby mi się przyjrzeć. Zaszokowana, nie mogłam sobie wyobrazić, co widzi. Spojrzałam na scenę, ale Lolków i Latynetekjuż tam nie było. Teraz z kolei Lany poszedł za moim wzrokiem. - Na co tak patrzysz?

- Widziałam... Przed chwilą widziałam na scenie Lolków i Latynetki. Stali tam i...

- Widziałaś ich? - Larry roześmiał się z niedowierzaniem. - Ty ich, kurde, widziałaś?! Plątałam się chwilę.

- A bo co? - wykrztusiłam w końcu. - Nie mogłam? Czy to coś złego?

- Gdzieś ty, kurde, patrzyła, żeś ich niby zobaczyła? Wskazałam scenę, która była teraz znacznie bardziej pusta niż przed chwilą. Nawet mikrofony już zniknęły. Larry pokręcił głową i znowu się roześmiał.

- Słyszałeś to, Jerry? Powiedz, że to słyszałeś - rzucił wygładzając włosy na potylicy; były okropnie tłuste.

- Słyszałem - mruknął obojętnie barman. - A ty mi powiedz, że zapłaciłeś tej figlarce, żeby przyszła tu i powiedziała to przy mnie i przy dziewczynach.

Larry znowu pokręcił głową.

- Człowieku, ech, człowieku... Powiedz mi, czy myśmy się kiedykolwiek spotkali? - I spojrzał na mnie z wyczekiwaniem

Zerknęłam przez ramię na barmana i blond kelnerkę. Dołączyła do nich ta ciemnowłosa; robiła wrażenie okropnie zdenerwowanej.

- My? Nie. Chyba nie.

- Dobra. W takim razie czy możesz mi wytłumaczyć, jak to się dzieje, że widzisz coś, co dzieje się tylko w mojej głowie? - Larry zaciągnął się dymem i rozgniótł papierosa w popielniczce.

- Przecież ty jesteś Maty Larry Latyno - odparłam nic z tego nie rozumiejąc. - Maty Larry Latyno, jego Ukworowe...

- Przestań - przerwała mi ze złością ciemnowłosa kelnerka.

- .. .Lolki, Lubieżni Latynosi - kontynuowałam posławszy jej przelotne spojrzenie. - Liryczne...

- Przestań! - krzyknęła tamta.

- Latynetki - dokończyłam niepewnie.

- Jesteś naćpana. - Ciemnowłosa kelnerka przeszyła mnie wściekłym spojrzeniem i poszła sprzątać ze stolików.

Zerknęłam pytająco na Lany’ego. Ciągle się uśmiechał, miał na ustach taki lekki, zadziwiony uśmieszek.

- Maty Larry Latyno... - powtórzył, delektując się każdą wypowiedzianą sylabą. - Chryste, cieszę się, że zechciałaś tu wpaść i powiedzieć to przy świadkach.

- Dlaczego? - Popatrzyłam na barmana i blondynę. Barman miał znudzony wyraz twarzy. Znudzony i sceptyczny, jakby uważał, że kłamię. Blondyna robiła wrażenie lekko zirytowanej.

- Ponieważ może - odrzekł powoli Larry - powtarzam, może to oznaczać, że gdzieś tam istnieje świat albo czas, w którym to wszystko jest prawdą.

Gapiłam się na niego chwilę, potem spojrzałam pytająco na barmana. Barman ominął mnie wzrokiem i rzekł:

- Wiesz co, Larry? Moim zdaniem to robota twojej byłej żony. Chce cię wrobić, chce sprawdzić, czy dalej bierzesz swoje lekarstwa. Bo chyba nadal je bierzesz, nie?

- No jasne - odparł ze śmiechem Larry. - Ale ucho od śledzia. To nie ja widziałem Ukworowych Lolków i Lubieżnych Latynosów. -Wycelował we mnie kciukiem. - To ona jest dzisiaj gwiazdą. - Odchylił się i zmrużył oczy. - Niektórzy twierdzą, że szaleństwo jest zaraźliwe. Może wypiłaś coś z mojej szklanki? Może stary Jerry niedokładnie ją umył? A może przysiadłaś na desce klozetowej...

Przyznaję, w tym momencie spanikowałam i odłączyłam aparaturę.

A- -A- -A-

Fakt, to było to: zawsze się bałam, że natrafię na czyjeś złudy czy psychozy i zdjął mnie strach. Tylko mi nie mów, że to niemożliwe, bo takie rzeczy się zdarzają. Są zapisy, jest dokumentacja. Z daleka omijam psycholi bez względu na to, jak dobre mają halucynacje. Jak chcę mieć halucynacje, to tykam prochy, zgodnie z naturą rzeczy.

Chętnie wrzuciłabym to wszystko do kibla i spuściła wodę, ale nie mogłam tego zrobić, ponieważ z prawnego punktu nie byłam właścicielką praw autorskich. A ponieważ Ola i jej flopas wiedzieli o istnieniu gotowego produktu, nie chciałam stawiać ich w sytuacji, w której musieliby zeznać, że pozbyłam się cudzej własności, albo popełnić krzywoprzysięstwo i zełgać, że nie udało mi się nic zmontować. Dlatego zacisnęłam zęby i zażądałam prywatnego spotkania z Carolą.

Przyszła do montażowni i od razu zrobiło się paskudnie. Jak śmiem oskarżać ją o chorobę umysłową?! Odrzekłam, że nikogo nie oskarżam, twierdzę tylko, że jej przodek miał skłonność do halucynacji, że pamięć o tym przetrwała do dziś dnia i że jest wyjątkowo intensywna.

Podniosła głos, powiedziała, że to nieprawda, podniosła głos jeszcze bardziej i dodała, że przecież była tam cała kapela, łącznie z jednym z widzów, więc niby jak to wszystko wyjaśnię?

- Skażone próbki - odrzekłam, niemal kurcząc się ze strachu (naprawdę miałam pietra, jeszcze trochę i by czymś we mnie cisnęła). Pani pamięć skaziła pamięć pozostałych, zadziałała jak wirus...

Nic więcej nie chciała słyszeć. Nie jestem pewna, co mówiła, bo trudno zrozumieć kogoś, kto tak głośno wrzeszczy. W każdym razie groziła mi, twierdziła, że jestem zazdrosna, zarzuciła mi kradzież, niekompetencję, nie wspominając już o tym, że jej zdaniem to moja krew uległa skażeniu, ponieważ po Upadku moi przodkowie puszczali się z mutantami.

Mam wystarczająco dużo oleju we łbie, żeby nie rozmawiać z ludźmi w takim stanie, i nie zamierzałam przemawiać jej do rozsądku. Natychmiast się wycofałam i powiedziałam, że proszę bardzo, w każdej chwili może odebrać swoją własność, bo ja jej nie chcę. Układała to wszystko “nabuzowana i zbulgotana”, tak to się chyba kiedyś mówiło. Określenia pewna nie jestem, ale głowę daję, że Carolą o wszystkim wiedziała. I to prawdopodobnie od dawna. Złością pokrywała strach, że sprawa się wyda, że świat dowie się, iż ludzie ci nigdy nie istnieli, że nie istnieje pamięć o nich, że nigdy nie było takiej kapeli, takiego występu, niczego. Nawet w sensie teoretycznym. I nie mogła tłumaczyć tego faktem, że całkowitej pewności nie ma, ponieważ dysponujemy znikomą ilością sprawdzalnych informacji o świecie sprzed Upadku. Ludzie są bardzo przeczuleni na punkcie zafałszowanej przeszłości i wypaczonych wspomnień; gdybyś coś takiego wykręcił, sąd ukarałby cię monstrualną grzywną i symbolicznym klapsem w tyłek, ale zawodowo byłbyś skończony. Tak, mógłbyś próbować w fabularce, ale nie daliby ci najmniejszych szans - nikt by ci nie zaufał, tak samo jak nie zaufaliby komuś, kto popełnił plagiat.

Powinnam się była gryźć, bo ostatecznie stanęłam przed dylematem etycznym, ale po rozmowie z Olą i jej flopasem doszłam do wniosku, że przed niczym nie stoję. Wystarczy trzymać język za zębami i tyle. Nie jestem lekarzem, nie umiałam postawić właściwej diagnozy medycznej. Ale posłuchałam głosu rozsądku i zerwałam z nimi kontrakt. Byli wolni, mogli sobie iść, dokąd chcieli, chociaż nie dostałam za swoją robotę ani grosza. Pomyślałam sobie, że albo znajdą sobie innego montażystę, który przymknąwszy oko, zafałszuje dane, albo powie Caroli, że ma w swojej krwi “nagiego króla”, że się tak wyrażę.

Wygląda na to, że ludzie, do których się zwróciła, powiedzieli jej prawdę o Małym Larrym Latyno, a raczej, że tę prawdę znali. Nie wiem, do ilu speców się zwracała. Może tylko do jednego. A może do żadnego, może bata się, że odkryją to samo co ja.

Nie wiem, kto zmontował wersję ostateczną. Podejrzewam, że sama Carolą. Miała bogate doświadczenie, wiele sztuczek mogła podpatrzeć, zwłaszcza że odwaliłam za nią prawie całą robotę. Bo z tego, co słyszałam i widziałam, Powrót Małego Larry’ego Latyno jest lekko podretuszowaną wersją roboczą - moją wersją roboczą. Ścieżkę dźwiękową też dobrze znam i wiem, że to ja ją zgrywałam; poznaję to po sposobie, w jaki Larry wymawia swój sceniczny pseudonim.

Ale widziałam też zdjęcia z baru i z widowni i wiem, że są to zupełnie inni ludzie. Doskonale wkomponowano ich w tło, dosłownie ich tam wtopiono i domyśliłbyś się tego tylko wtedy, gdybyś tam był. Ale nie są to ludzie, których widziałam tamtej nocy. Wzięto ich z wersji oryginalnej, z pierwszego spektaklu o Larrym zatytułowanego Rocky’s Roadbouse przedstawia: Mafy Larry Latyno. Nie mam nic przeciwko temu, to dobra publiczność. Pewnie przodek Caroli dopiero zaczynał mieć halucynacje, dzięki czemu obrazy wytworzone przez jego wyobraźnię - nieważne, do jakiego stopnia skażone przywidzeniami - były bardzo wyraźne i plastyczne.

Co do reszty, nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego zaraz po spektaklu to cholerstwo po prostu znika. Wiem, że Carolą wini za to mnie, twierdząc, że coś tam namotałam. Ale zauważ, że jak dotąd nie oskarżono mnie o umyślną dewastację cudzej własności. Może Carola nie wie, jak ustabilizować krwioprodukty. Pytano mnie dyskretnie - to znaczy za jej plecami - czy nie zechciałabym przeanalizować choćby jednej próbki, ale odmówiłam. Nie chcę tego wiedzieć. Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z tym, że halucynacje nie są tak długotrwałe jak wytwory zdrowej wyobraźni.

A jeśli tak, tym bardziej nie chcę tego wiedzieć. Bo co by się stało, gdybym na przykład odkryła, że mój Dylan jest wytworem wyobraźni jakiegoś wariata, a nie człowiekiem, który twierdził, że wszyscy jesteśmy zniewoleni i że wszyscy powinniśmy się naćpać? Tak, byłaby to nader plastyczna halucynacja, ale z drugiej strony czyż postać Larry’ego nie była plastyczna? Harując nad tymi przeróbkami, nad tą muzyką i występami, daję z siebie wszystko. Zawsze miałam dla tej pracy sekretne miejsce i w głowie, i w sercu. Tak, w sercu też. Dlatego czuję się tak, jakby mnie obrabowano. Daje mi to wiele do myślenia, dowodzi, jak krucha jest wiedza, zwłaszcza kiedy musisz wydobywać ją z ludzkiej pamięci. Odzyskiwanie wspomnień to cudowne osiągnięcie biotechnologii, ale i tak istnieje duże zapotrzebowanie na zwykłe, staromodne zapisy bezzmysłowe, na rodzaj beznamiętnego osprzętu, który nie wygłasza opinii na każdy temat i nie personifikuje wszystkiego, czego tylko się dotknie. Na coś trwałego. Na coś, co przetrwa upadek cywilizacji, a potem pstryk! wyświetli nam powiedzmy mapy albo...

W każdym razie jest to moje nowe powołanie. To i Teatr Wysokiego Nieba. Ale zwłaszcza teatr, bardzo mnie ekscytuje. Nie przypomina niczego, co do tej pory robiłam. No bo wyobraź sobie: w Teatrze Wysokiego Nieba jest tylko jedna scena, jeden zespół aktorów, jedno przedstawienie, którego nie można zatrzymać, zastopować ani przewinąć, ponieważ wszystko leci na żywo! A zamiast widzów podłączonych oddzielnie do kroplówki na sali siedzi prawdziwa publiczność, wszyscy razem w pomieszczeniu wielkości olbrzymiego parkingu. Siedzą tam, oglądają spektaki na żywo i nie mogą go zmienić ani w żaden sposób zindywidualizować. Wszyscy widzą dokładnie to samo, dokładnie w tym samym czasie!

Nie śmiej się. To może chwycić.

Sługa poznaje panią

David Marusek

W roku 2019 Urząd do Spraw Wykorzystania Zasobów Ludzkich, chcąc zaspokoić mieszkaniowe potrzeby rosnącej armii swoich najemnych profesjonafów, zbudował pierwszą Wieżę Mieszkalną. Trzykilometrowej wysokości wieża zwana MIESZK l górowała nad fioletowymi polami Indiany, na których uprawiano soybimi, i była widoczna z Indianapolis. W pogodne dni można ją też było dostrzec z Chicago. Przypominała ogromne jajo w porcelanowym kieliszku i krążyły plotki, że generuje siłę ciężkości. Ta siła miała działać na tych, co oderwali się od drabiny kariery. Wskutek jej działania tacy osobnicy nie spadali na sam dół, tylko szybowali ponad krajem, dzierżąc mocno kapelusze, teczki, opcje giełdowe i polisy ubezpieczenia emerytalnego, po czym lądowali w wieży.

Lato, 2062.

Oto, gdzie była. Leciała pod równinami Kansas z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę, siedząc w samochodzie napędzanym strumieniem zaśmigłowym, oglądając holowideo i jedząc precelki. Zaledwie cztery godziny wcześniej w San Francisco Zoranna przetączyta dom na program wyjazdowy i wydała ostatnie dyspozycje. Wrzuciła do torby wieczorowe ubrania i kostium kąpielowy. Niechętnie zdjęła Houndera - swój pas - i powiesiła go na wieszaku w szafie. Kiedy to robiła, złożyła solenną przysięgę, że przez trzy tygodnie nie zajmie się niczym związanym z pracą. Najbliższe 21 dni poświęci w całości odwiedzinom u siostry w Indianie, kupowaniu kapelusza w Budapeszcie i opalaniu się na plażach południowej Francji. Jednak kiedy tylko skończyła składać tę przysięgę, natychmiast ją złamała, decydując się na zabranie Buga - jednostki beta.

- Gdzie się urodziałaś? - zapytał Bug skrzeczącym głosikiem. Zoranna nadgryzła następny precel i zaczęła się zastanawiać, dlaczego

Bug zadaje zawsze te same pytania. Nie ma wątpliwości, że wiąże się to z algorytmem wdrukowywania.

- Zapisz - powiedziała - denerwujące powtórzenia.

- Zapisane - odparł Bug. - Gdzie się urodziłaś?

- A jak myślisz?

- W Buffalo, w stanie Nowy Jork - powiedział.

- Bardzo dobrze.

- Jaka jest twoja data urodzenia? Zoranna westchnęła.

- Dwunasty sierpnia 1961. Słuchaj, Bug, wolałabym, żebyś tego rodzaju informacje uzyskiwał z archiwów publicznych.

- Czy podoba ci się barwa głosu Buga? - zapytał. - Czy wolałabyś, żeby ten głos był niższy czy wyższy? Powtórzył pytanie w kilku oktawach.

- Szczerze mówiąc, wysoki czy niski, twój głos jest okropny.

- Jaki jest twój ulubiony kolor?

- Nie mam - odparła.

- Wczoraj twoim ulubionym kolorem byt łososiowy.

- Cóż, dzisiaj może być żurawinowy.

Mały cholemik milczał przez parę chwil, zastanawiając się nad jej słowami i porównując biblioteki kolorów. Zoranna próbowała zorientować się w akcji filmu włączonego na holowideo, ale całkowicie straciła wątek.

- Telefon do ciebie - oznajmił Bug. - Ted Chalmers z centrali Tchnienie Geniuszu. Zoranna usiadła prosto i poprawiła włosy.

- Połącz go i ścisz wideo.

W powietrzu przed jej oczami ukazał się miniaturowy hologram przedstawiający Teda siedzącego z nogami na biurku. Był to przystojny mężczyzna i Zoranna już parę razy chciała się z nim umówić. Nigdy jednak nie zdołała wpasować się w przerwę między jego związkami. Kiedy dowiadywała się, że Ted jest właśnie wolny, on miał już kogoś. Zaczęta się zastanawiać, jak ktoś z jej pierwszorzędnymi umiejętnościami wywiadowczymi może zdobywać tak nieaktualne informacje. Rozważała nawet możliwość wykorzystania Houndera do śledzenia stanu dostępności Teda, żeby móc w odpowiednim momencie zjawić się u jego drzwi.

Kiedy Ted ją zobaczył, uśmiechnął się i powiedział:

- Hej, Zoe. Jak się sprawuje nasz mały prototyp?

- Doprowadza mnie do szału - odrzekła. - Słuchaj, Ted, odśwież mi pamięć. Powiedz, kiedy ta inkwizycja przestanie działać?

- To on ciągle jeszcze wdrukowuje? - Ted opuścił nogi. - Ile czasu już go masz? - Spojrzał na monitor i sam sobie odpowiedział: - Dwadzieścia dwa dni. To rekord.

Wstał i zaczął chodzić po pokoju, wychodząc przy tym z ramki hologramu i ponownie się w niej pojawiając.

- Nie żartuj sobie ze mnie - powiedziała Zoranna. - Niektóre moje małżeństwa tyle nie trwały. To miało być dowcipne, ale wyszło inaczej. Ted usiadł.

- Żałuję, że nie możemy kontynuować testu. Bo niestety przerywamy. Chcielibyśmy zwrócić urządzenie... - spojrzał znowu na monitor - ...zwrócić Buga jak najszybciej.

- Dlaczego? Co się dzieje?

- Nic się nie dzieje. Chcą go trochę bardziej podrasować. To wszystko. Posłał jej najbardziej czarujący ze swoich profesjonalnych uśmiechów. Zoranna potrząsnęła głową.

- Przecież nie przerywa się tak ważnego testu u użytkownika bez poważnej przyczyny. Ted wzruszył ramionami.

- Ja też tak pomyślałem. No, w każdym razie będziesz mogła wrzucić go dzisiaj do zsypu przesyłowego.

- Zauważ łaskawie - powiedziała - że w tej chwili znajduję się w samochodzie transkontynentalnym prowadzonym przez Buga. Zostawiłam Houndera, swojego służącego, w schowku w domu. Mogę pozbyć się Buga najwcześniej za trzy tygodnie, po powrocie.

- To za późno, Zoe. - Ted usiadł z niezadowoloną miną - Ale wiesz co? Centrala przyśle ci za darmo model typu Dyplomata Deluxe załadowany wstępnie. Transport, telekomunikacja, pliki robocze. Gdzie będziesz dziś wieczorem?

Z pewnością coś szło nie tak. Dyplomata był dumą Centrali i kosztował majątek.

- W MIESZK 24 - powiedziała, a Ted spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Tam mieszka moja siostra - wyjaśniła.

- Znakomicie, wobec tego MIESZK 24.

- Słuchaj, Ted, przecież nie chcesz, żebym myszkowała po twoich danych. Lepiej więc powiedz mi, co się dzieje.

- Ale to nie będzie rejestrowane?

- Oczywiście że nie, do cholery. Zmarnowałam na ten test już trzy tygodnie, a nie mam jeszcze żadnego mateńału.

- Rozumiem. Masz rację. A posłuchaj, jakby to brzmiało? Dodatkowo, oprócz okazowego egzemplarza pasa, podpiszemy z tobą taki sam kontrakt na następny test. Będziesz dziennikarzem zespołu. Zgadzasz się? - Zoranna wzruszyła ramionami, a Ted znowu położył nogi na biurku. - Z powodu Buga poleciały głowy. Był w związku z nim wielki kram. Włącznie z procesami sądowymi. Zastanawiamy się, czy pomysł łączenia służących noszonych przy pasku ze sztucznymi osobowościami ma w ogóle sens. Zresztą może nie nadaje się do tego ta właśnie osobowość.

- Dlaczego? Co jest z nią nie w porządku?

- Ma skłonność do wywierania zbyt wielkiej presji. Jest zbyt zaborcza. Zbyt nietaktowna. Nie powinna była w ogóle opuścić laboratorium. Masz szczęście, że Bug jeszcze nie przetworzył danych. Bo gdyby to zrobił, ty też byś nas pozwała do sądu.

Ted oczywiście przesadzał. Zgoda, Bug bywa uciążliwy, ale nie jest potworem. W każdym razie Zoranna chętnie się od niego uwolni, a pas Dyplomata wydaje się atrakcyjnym zadośćuczynieniem. Jeśli uda się wszczepić w niego Houndera, to będzie nowy poziom zaawansowania technologicznego.

- Kiedy wrócę, chcę mieć wszystkie szczegóły. A na razie, jasne, umowa stoi. Po rozmowie Bug wznowił śledztwo.

- Wymień członków swojej najbliższej rodziny i określ, kim każdy z nich jest dla ciebie.

Samochód zaczął zwalniać, więc Zoranna odruchowo sprawdziła klamrę pasa bezpieczeństwa.

- Wszyscy członkowie mojej rodziny nie żyją, z wyjątkiem Nancy, do której właśnie jedziemy.

Samochód podskoczył i znalazł się w kanale wyrzutowym, spuścił koła i zahamował. Za oknami zamigotały światła. Zoranna zobaczyła napis wymalowany na ścianie kanału: “MIESZK 24, Filar 4, Zajezdnia”.

- Jaki jest ulubiony kolor Nancy?

- Dosyć. Wystarczy. Dosyć tych pytań, Bug. Słyszałeś, co powiedział Ted. Koniec twojej misji. Od tej chwili udajemy, że jesteś zwykłym starym i głupim służącym noszonym przy pasku. Dość pytań. Rozumiesz?

- Przyjęte.

Ciśnienie powietrza wyrównało się przy wtórze pneumatycznych uszczelek, samochód zatrzymał się, a jego przesuwane drzwi się otworzyły. Zoranna odpięła pasy i wzięła z siatki na bagaż swoją torbę. Zatrzymała się na chwilę, żeby sprawdzić, czy padną następne pytania, a potem wysiadła i wmieszała się w tłum dojeżdżających kłębiący się na peronie. Zadarła głowę, patrząc w górę w potężny komin wieży. Nad jej głową wznosiło się pięciusetpiętrowe atrium z galeriami. Na każdym piętrze znajdowały się wypełnione ludźmi sklepy, restauracje, teatry, parki i ogrody i wszystko to pięło się w górę, ku niebu, ginąc w świetlistej mgiełce. Zoranna ze wstydem przyznała sama przed sobą, że nie wie, jaki jest ulubiony kolor siostry, że właściwie, prawdę mówiąc, w ogóle nie bardzo orientuje się, co siostra lubi. Wiedziała tylko, że Nancy uwielbia piękne widoki. A tutaj, w wieży, widoki były naprawdę wspaniałe. Wieczorne słońce, powielone przez ogromne lustra rozmieszczone na dachu, ślizgało się po wnętrzu ogromnej studni, a drzemiące balustrady i ściany z bio-luminescencyjnego materiału świeciły żywym światłem w pełznącym w górę mroku. Strumienie pieszych przekraczały przyprawiającą o zawrót głowy przestrzeń, przesuwając się po wiszących chodnikach. Powietrze pulsowało gwarem zamkniętej w tym ogromnym wnętrzu metropolii.

Nancy wprowadziła się tutaj w czasach, gdy była nauczycielką szkoły podstawowej. Specjalizowała się wtedy w zaburzeniach procesu uczenia się. Mimo bardzo wysokiej ceny Zoranna wynajęła apartament tak blisko szczytu wieży, że nie mogła dojrzeć swego piętra z poziomu zajezdni. Później, wskutek Zakazu Prokreacji wydanego w roku 2033, nauczyciele stali się zbędni i Nancy była zmuszona przeprowadzić się niżej, na piętro, na którym mieszkania były tańsze. A wraz z wprowadzeniem prawa do swobodnego stosowania techniki klonowania zjechała o kilkadziesiąt pięter w dół.

- Kiedy tu byłam ostatnio - zwróciła się Zoranna do Buga - Nancy miała pokój z kuchnią na sto trzecim piętrze. Sprawdź w katalogu wieży, czy wciąż tam mieszka.

- Odpowiedź przecząca. Mieszka na P40.

- P40?

- Na czterdziestym poziomie podziemnym. Trzydzieści pięć pięter poniżej poziomu zajezdni.

- O Boże - powiedziała Zoranna.

Dała się unieść ludzkiej fali w stronę rzędów wind. Nieopatrznie znalazła się tutaj w godzinie największego ścisku, szła więc w tłumie robotników - zmęczonych i głodnych po całym dniu pracy. Wszyscy byli młodzi - przeważnie klony. I mieli na sobie brązowo-niebieską liberię Urzędu do Spraw Wykorzystania Zasobów Ludzkich. Żaden z tych dwóch kolorów nie należał nigdy do ulubionych kolorów Zoranny.

Nie wiadomo dlaczego cały rząd wind obsługujących poziomy podziemne znajdował się w konserwacji. Drogowskaz skierował Zo-rannę do wind w rejonie piątego filaru znajdującego się w niewielkiej odległości, ale Zoranna była zmęczona.

- Bug - powiedziała wskazując następny rząd wind - czy te jadą na dół?

- Odpowiedź twierdząca.

- To dobrze - stwierdziła i przepchnęła się do najbliższej. Winda była tak zatłoczona, że drzwi - błagając o wyrozumiałość i prosząc, żeby pasażerowie się ścieśnili - dopiero za trzecią próbą się zamknęły. W chwili gdy na monitorze znajdującym się na gzymsie ukazały się wyniki rozstrzygnięć, Zoranna zorientowała się, że znajduje się na pokładzie windy działającej na zasadzie konsensusu. Było jednak za późno na to, żeby wysiąść. Po raz pierwszy winda miała się zatrzymać na sześćdziesiątym trzecim piętrze, a następnie na pięćdziesiątym piątym, dwieście trzecim i sto czterdziestym ósmym. Jej piętro znalazło się na samym końcu.

Bug, zapytała poruszając bezgłośnie językiem, to jest winda Dixona!

Miała za sobą długi dzień i dzień ten stawał się jeszcze dłuższy za każdym razem, gdy winda zatrzymywała się, żeby wypuścić lub zabrać pasażerów. Na każdym przystanku konsensus się zmieniał i zostawała ustalona nowa kolejność przystanków, jednak jej piętro wciąż było na samym końcu. Tego rodzaju windy nadawały się najlepiej dla grup ludzi jadących na popularne piętra, tymczasem Zoranna była jedyną osobą udającą się na poziom podziemny. Poza tym ogromne przyspieszenia przy wjeździe na górę sprawiały, że jej żołądek zaczynał się buntować. Bug, powiedziała bezgłośnie. Leć do mnie do domu i otwórz moje archiwum. Znajdź w nim plik o nazwie “tętniak mózgu” i przekaz go urządzeniu rozstrzygającemu tej windy. Zmajstrujemy nasz wiosny konsensus.

Ten plik jest nieaktualny, oznajmił Bug po chwili, jego głosik przypominał zawodzenie komara. Bug nie może wprowadzić zdezaktualizowanych danych do środka publicznej lokomocji.

No to je postdatuj.

To jest zabronione.

- Już ja ci powiem, co jest zabronione! - powiedziała głośno, ściągając na siebie spojrzenia pasażerów.

Zakaz zadawania pytań ogranicza funkcjonowanie Buga.

Zoranna westchnęła.

Co chcesz wiedzieć?

Czy Bug ma się przeprogramować tak, żeby mógl wprowadzić te dane zgodnie z twoją prośbą?

Nie, Bug, nie mam czasu na to, żeby cię przeprogramować. Nie mogłabym tego zrobić, nawet gdybym wiedziała jak.

Czy Bug ma się przeprogramować sam?

Bug potrafi sam się przeprogramować? Ted nic o tym nie wspominał. Czy jest w nim program narzędziowy, którego zapomnieli skasować?

Dobrze, Bug, przeprogramuj się.

Na monitorze na gzymsie pojawiła się ikona oznaczająca niepełnosprawność i winda zwolniła. Poruszała się teraz w żółwim tempie.

Dziękuję, Bug. O to chodziło.

Klon typu Jerry stojący w kącie zatłoczonej windy zapytał:

- Winda? Co jest do cholery?

- Winda nie może się poruszać z prędkością większą niż pięć pięter na minutę - odpowiedziała winda. Klon typu Jerry stanął na palcach i przyjrzał się wszystkim pasażerom.

- Tak? - powiedział. - Kto jest tym kaleką?

Każdy z pasażerów spojrzał na najbliższego sąsiada. Było tam kilka klonów typu michelle, kilka typu jenny, dwa typu jerome i z pół tuzina innych fenotypów. Wszystkie popatrzyły na Zorannę, która była jedyną osobą nie ubraną w brązowo-niebieską liberię.

- Przepraszam - powiedziała, przyciskając dłoń do skroni - mam tętniaka wielkości grejpfruta. Najmniejsze napięcie... - teatralnie wykrzywiła twarz.

- No to napraw się! - powiedział Jerry, na co rozległy się popierające go pomruki.

- Chętnie - odrzekła Zoranna. - A podarujecie mi w tym celu dwadzieścia trzy tysiące O + ? Jerry coś zabulgotał i zmierzył ją taksującym spojrzeniem.

- Kotku - powiedział, patrząc na nią z ukosa - gdybyś na swoje podstawowe organy wydawała tyle, ile najwyraźniej wydajesz na peryferalia, nie miałabyś tego problemu. Mam rację?

Zoranna nigdy nie czuła sympatii do klonów typu Jerry. Były po prostu okropne. Wiele z nich trzeba było uśmiercać przez przecięcie rdzenia pacierzowego w związku z początkowymi objawami socjopatii. U tego typu zdarzało się to częściej niż u innych typów znajdujących się na rynku. Poza tym klony Jerry były twarde. Większość komandosów

Protektoratu to były właśnie klony tego typu. Ten jednak miał na głowie niebieską czapkę baseballową z napisem OCHRONA. Był ochroniarzem w centrum handlowym.

- No to - powiedział - na które jedziesz?

- P40 - odparta Zoranna tonem pełnym wahania.

Pasażerowie spojrzeli na monitor i wydali z siebie chóralny jęk.

- W tym tempie dotrę do domu za godzinę - stwierdził Jerry, zawiadamiając tym samym wszystkich, że mieszka wysoko w chmurach.

- Przepraszam jeszcze raz - odezwała się Zoranna. - Ale wszystkie windy jeżdżące na dół były zepsute. Gdyby jednak wszyscy zgodzili się wysadzić mnie jako pierwszą, to...?

Rozległo się ogólne mamrotanie. Pasażerowie rozmawiali ze swoimi pasami albo naciskali klawisze wirtualnych klawiatur. Po czym odezwała się winda:

- Konsensus został zmodyfikowany.

Jednak, wbrew oczekiwaniom Zoranny, winda nie zjechała na dół, tylko zatrzymała się na najbliższym piętrze i otworzyła drzwi. Ludzie wypłynęli. Zoranna zdążyła rzucić okiem na bogaty wystrój dwieście trzeciego piętra - na kryształowe ozdoby, wysokie, sklepione przejścia. Zobaczyła także w oddali biegnącą okrężnie ścieżkę, na której pełno było ludzi uprawiających jogging i jazdę na rolkach. Jedna z evengelin o brązowych oczach jak u pudla, wyrażających serdeczność i troskę, wychodząc dotknęła ramienia Zoranny.

Ale Jerry został na pokładzie i nie dał wyjść swoim dwóm kolegom, klonom typu russ, mówiąc:

- Nie dajcie jej tej satysfakcji.

- Ale spóźnimy się na mecz - zaoponował jeden z russów.

- Jeżeli będzie trzeba, obejrzymy go tutaj - odrzekł Jerry. Zoranna lubiła klony typu russ. W odróżnieniu od jerrych byty to poczciwe dusze. Z nimi człowiek zawsze wiedział, na czym stoi. Te dwa miały na sobie brązowe marynarki i niebieskie spodnie. Na ich plakietkach widniały imiona FRED i OSCAR. Najprawdopodobniej były bodyguardami jakichś pomniejszych potentatów i wracały do domu po dniu pracy w Cincinnati albo Terre Haute. Porozumiawszy się wzrokiem, wzięty jerry’ego pod ramiona i wyprowadziły go z windy.

Zoranna została sama. Kiedy drzwi się zamknęły, odetchnęła z ulgą.

- A teraz, Bug - powiedziała - będzie konsensus ustalony jednym głosem. Wycofaj ikonę niepełnosprawności i zapłać myto za zawiezienie nas na nasz poziom bez zatrzymywania. - Hamulec przestał działać i winda ruszyła w dół. W mgnieniu oka opadła o jakieś dwieście sześćdziesiąt pięter. Zoranna poczuta szum w uszach. - A więc, Bug, chyba się czegoś dowiedzieliśmy - powiedziała, mając na myśli typy wind.

- Odpowiedź twierdząca - odrzekł Bug. - Bug dowiedział się, że w kalendarzowym wieku pięćdziesięciu dwóch lat miałaś tętniaka mózgu, który spowodował twoją czasową śmierć i że od tamtej pory odmłodzono ci dwa razy mózg i rdzeń kręgowy. Bug dowiedział się także, że średni wiek biologiczny twoich narządów wynosi trzydzieści pięć lat, że najstarszy jest twój układ limfatyczny, który ma sześćdziesiąt pięć lat, a najmłodszy sercowo-naczyniowy, który ma dwadzieścia pięć lat.

- Studiowałeś moje zapisy medyczne?

- Odpowiedź twierdząca.

- Kazałam ci wydobyć jeden plik, a nie wszystkie dane.

- Kazałaś Bugowi otworzyć swoje archiwum. Bug zaczyna cię poznawać.

- Jakie jeszcze dane przestudiowałeś?

Winda zatrzymała się łagodnie na poziomie P40 i otworzyła drzwi.

- Bug przejrzał twoje dzienniki i pamiętniki, korpus twoich prac, twoje dossiers śledcze, całą twoją korespondencję, akta sądowe, nagrody i cytaty, różne zbiory multimedialnych wycinków oraz cenzurki szkolne i oceny ze studiów. Obecnie Bug studiuje twoje powiązania publiczne.

Zoranna była przerażona. Uświadomiła sobie jednak, że gdyby wcześniej otworzyli archiwum, mieliby już za sobą fazę wdrukowywania.

Kierując się wskazówkami Buga poszła do bloku Nancy. Korytarze na poziomie P40 były pomalowane na ponure kolory i oświetlone ostrym sztucznym światłem. Materiały bioluminescencyjne nie mogły żyć pod ziemią. Nie było tu wspaniałych promenad ani parków, ani sklepów. Czuło się za to wilgotny odór zgnilizny i chłodu spowodowanego prymitywną wentylacją.

W korytarzu, w którym znajdowało się mieszkanie Nancy, Zoranna zobaczyła dwie postacie wychodzące z jakichś drzwi i idące w jej stronę. Obie pociągały nogami w sposób charakterystyczny dla osób, które odkładają na później remonty własnego ciała. Miały na sobie ciemne ubrania, których wiek był niemożliwy do określenia, a kiedy ją mijały, - Zoranna zobaczyła, że płaczą. Po ich zwiędłych policzkach płynęły łzy. Zoranna, ku swemu wielkiemu zmartwieniu, uświadomiła sobie, że wyszły z mieszkania jej siostry.

- Jesteś pewien, że to tu? - zapytała, stając przed drzwiami z napisem P40 G6879.

- Odpowiedź twierdząca - odrzekł Bug.

Zoranna poprawiła włosy palcami i wygładziła spódnicę.

- Drzwi, proszę mnie zaanonsować.

- Natychmiast, Zoe - odpowiedziały drzwi. W chwilę później rozsunęły się. Za nimi stała Nancy wsparta na balkoniku z aluminiowych rurek.

- Zoe kochanie - powiedziała, podpierając się jedną ręką, a drugą wyciągając do siostry.

Zoranna stała przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w swoją najmłodszą siostrę. A potem dała jej się objąć. Nancy kompletnie się opuściła. Włosy miała suche, łamliwe i siwe, a twarz niemal trupio bladą. I zrobiła się dwa razy grubsza niż kiedyś. Całując się z Nancy, Zoranna poczuła, że skóra siostry ma zapach kwaśny z domieszką zapachu bzu.

- Co za niespodzianka! - powiedziała Nancy. - Dlaczego mnie nie zawiadomiłaś o swoim przyjeździe?

- Zawiadomiłam cię. Parę razy. Nie odebrałaś moich telefonów?

- Dzwoniłaś? - Nancy była zdenerwowana. - Mówiłam mu, że coś jest nie w porządku z domoputerem.

Za plecami Nancy pojawił się ktoś drugi. Byt to przystojny mężczyzna z niesforną kędzierzawą srebrną czupryną.

- Kto to? - zapytał autorytatywnym barytonem i przyjrzał się Zorannie.

- Ty musisz być Zoe - zagrzmiał. - Cudownie! - Ominął Nancy i uściskał mocno Zorannę. Był od niej wyższy przynajmniej o głowę. Pocałował ją z zapałem w policzek. - Ja jestem Victor. Victor Vole. Wejdź, wejdź. Nancy, będziesz trzymała siostrę w holu?

Wciągnął obie siostry do środka.

Zoranna była przygotowana na to, że Nancy mieszka w małym mieszkaniu, jednak to, które zobaczyła, było tak małe, że aż się zdumiała. Wiedziała też, że meble będą nieeleganckie, ale nie była przygotowana na to, że zobaczy pokój wypełniony - od podłogi do sufitu

- szpitalnymi łóżkami. Przez kilka dobrych chwil nie mogła pojąć, co widzi. W bawialni mierżącej trzy metry na pięć znajdowały się jakieś dwa tuziny łóżek. Połowa z nich stała na podłodze, a reszta wisiała do góry nogami u sufitu. Zoranna szybko domyśliła się, że są to hologramy. Łóżka tworzyły jakby płatek śniegu - sześć z nich stało koncentrycznie z głowami na zewnątrz, zachodząc na siebie w środku. Co więcej, w tych łóżkach leżeli obcy ludzie - najwyraźniej chorzy, a być może umierający. Pokój był nieoświetlony, jedyne światło pochodziło z hologramów. Nieliczne prawdziwe meble były zepchnięte pod ściany. W kącie pokoju stała skrzynia pełniąca rolę ołtarzyka ku czci jakiegoś świętego. Rząd migoczących świec wotywnych oświetlał obraz przedstawiający wysokiego bosego mężczyznę, odzianego od stóp do głów w powiewne szaty.

- Co to jest do diabła? - zapytała Zoranna siostrę.

- To jest moja praca - odrzekła Nancy z dumą.

- Proszę was - wtrącił Victor - porozmawiajmy w kuchni. Zjemy deser. Jesteś po obiedzie, Zoe?

- Tak, dziękuję - odparta Zoranna. - Jadłam w podróży. - Była zmuszona przejść przez łóżko cierpiącego pacjenta. Nie było innej drogi do kuchni. - Przepraszam - powiedziała.

Wyglądało jednak na to, że pacjent jest do takich rzeczy przyzwyczajony.

- Nie ma sprawy, Zoe - odpowiedział zamykając oczy, kiedy przechodziła.

Kuchnia była właściwie wnęką oddzieloną od pokoju ladą. Tutaj także wciśnięto łóżko, ale ten, kto je zajmował - siwy mężczyzna z otwartymi ustami - albo spał, albo znajdował się w stanie śpiączki.

- Wydaje mi się, że Edward będzie przez jakiś czas nieosiągalny

- stwierdził Victor. - Domokomputerze, skasuj ten hologram. Przepraszam, Edwardzie, ale potrzebne nam miejsce. - Hologram zniknął, a Victor wskazał Zorannie stołek za ladą. - Proszę bardzo - powiedział.

- Mogę ci zaproponować herbatę? Albo trochę koniaku?

- Dziękuję - odpowiedziała Zoranna siadając na stołku i krzyżując nogi. - Poproszę herbatę.

Jej siostra weszła do kuchni i chciała usiąść na siedzeniu wbudowanym w balkonik. Zanim jednak zdążyła to zrobić, z sypialni dobiegło żałosne zawodzenie.

- Naaancy - wołał ktoś; płci nie można było rozpoznać po głosie. - Nancy, jesteś mi potrzebna.

- Przepraszam - powiedziała Nancy.

- Pójdę z tobą - oznajmiła Zoranna i zeskoczyła ze stołka. Sypialnia była dwa razy mniejsza niż bawialnia i znajdowało się w niej dwa razy mniej holołóżek. Stało tam też jedno prawdziwe łóżko - pod ścianą. Zoranna usiadła na nim. Była tu także serwantka, schowek we wnęce i nocna szafka. Drogi garnitur wisiał w schowku, a pod serwantka stała para męskich kapci. Na szafkę rzucony był hologram nastawiony na mecz piłki nożnej. Mikroskopijni gracze w kolorowych strojach biegali po boisku wielkości serwetki pod kieliszek. Dźwięk wyłączono.

Zorana patrzyła, jak Nancy siedzi na krzesełku wbudowanym w balkonik, przy kobiecie z obrzękłą twarzą. Kobieta leżała w łóżku wiszącym do góry nogami u sufitu.

- Co ty właściwie robisz z tymi ludźmi?

- Przeważnie ich słucham - odrzekła Nancy. - Jestem wolontariuszką opiekującą się mieszkańcami hospicjum.

- Wolontariuszką? A co z twoim... - Zoranna usiłowała sobie przypomnieć ostatnie płatne zajęcie Nancy - ...co z twoim fryzjerstwem?

- Od lat tego nie robię - powiedziała Nancy oschle. - Jak pewnie zauważyłaś, jest mi trudno stać przez cały dzień.

- Tak, to prawda, zauważyłam - odrzekła Zoranna. - I chciałam cię zapytać, dlaczego tak jest. Przecież przysłałam ci pieniądze.

Nancy zignorowała uwagę, popatrzyła na kobietę w łóżku i powiedziała:

- Jestem, pani Hurley. O co chodzi?

Zoranna przyjrzała się hologramom. Podobnie jak w bawialni, każde łóżko było oddzielnym hologramem, a w rogu każdej ramki znajdował się licznik. Cały ten czas nadawania musiał kogoś słono kosztować.

Kobieta dostrzegła Nancy i odezwała się:

- Och Nancy, dziękuję, że przyszłaś. Mam mokro, ale nie chcą mi zmienić pościeli, dopóki nie podpiszę formularza zgody, a ja go nie rozumiem.

- Ma go pani przy sobie, kochanie? - zapytała Nancy. - Dobrze, proszę go trzymać w górze. - Pani Huriey podniosła tabliczkę drżącymi rękami. - Domoputerze - powiedziała Nancy - wyświetl ten dokument. Dokument został wyświetlony na ścianie, w dużym powiększeniu. -Jest to zgoda na samobójstwo w asyście obsługującego. Nie musi jej pani podpisywać, jeżeli pani nie chce.

Kobieta wydawała się przerażona.

- A czy ja tego chcę, Nancy? W drzwiach stanął Victor.

- Nie! - zawołał. - Niech pani tego nie podpisuje!

- Cicho, Victorze - powiedziała Nancy.

Victor wszedł do pokoju - przez łóżka i ciała.

- Pani Huriey, niech pani nigdy nie podpisuje zrzeczenia się własnego życia. - Kobieta wyglądała na jeszcze bardziej przerażoną niż przedtem.

- Wróciliśmy do czasów rzymskich - grzmiał Victor. - Panowie i słudzy! Plutokraci i niewolnicy! O, gdzież się podziała życzliwa klasa średnia? Gdzie ona jest teraz, kiedy jej potrzebujemy?

- Victorze - powiedziała surowo Nancy i wskazała drzwi. - Ty też, Zoranno - zwróciła się do siostry. - Pijcie herbatę. Ja zaraz do was przyjdę.

Zoranna poszła za Victorem do kuchni. Usiadła za ladą i zaczęła obserwować Victora, który rozstawiał filiżanki i spodeczki, postawił także cukier i soybimową cytrynę. Odwinął i pokroił ciemne ciasto. Widać było, że często przebywa w kuchni.

- To straszne, co oni zrobili twojej siostrze - powiedział.

- Kto i co jej zrobił?

Victor nalał wrzątku do imbryka.

- Uczenie to było jej życie.

- Uczenie? - powiedziała z niedowierzaniem Zoranna. - Mówisz o czymś, co skończyło się trzydzieści lat temu.

- Zawsze chciała robić tylko to.

- Bzdura! - odrzekła. - Wszyscy zapłaciliśmy jakąś cenę za długowieczność. Jak można uczyć w szkole podstawowej, skoro nie ma już dzieci? Przecież nie można. Człowiek się więc przekwalifikowuje. I idzie do przodu. Co jest złego w zarabianiu na życie? Wprowadzasz się do czegoś takiego - wskazała gestem, że ma na myśli całą wieżę

- i masz gwarancję życia na zawsze! Tylko że długowieczność jest jedyną rzeczą, której nie podają ci na tacy. Musisz sam na nią zarobić. A jeżeli tego nie potrafisz, to co z ciebie za pożytek? - Przypomniawszy sobie, że w drugim pokoju leżą dwa tuziny umierających, ściszyła głos.

- Czy społeczeństwo musi przez wieki dźwigać martwy balast? Victor roześmiał się i położył swoją dużą dłoń na jej ręce.

- Widzę, że prawdziwy z ciebie wolny strzelec. Szkoda, że nie każdy ma twoją inicjatywę, twój napęd} Niestety, jednak wielu ludzi ich nie ma. Tęsknimy za prostym życiem, więc przez cały dzień strzyżemy klientom włosy. Kiedy jesteśmy tym znużeni, przekwalifikowują nas i zaczynamy obcinać ludziom paznokcie. A potem umieramy. Gdyż nie mamy dusz służących. Prawdziwy służący to rzecz rzadka i cenna. Jakie to szczęście dla naszych panów, że zostało wynalezione klonowanie. Teraz wystarczy znaleźć wśród nas jednego sługę z natury i wciąż go klonować. A reszta może iść do diabła! - Cofnął dłoń, żeby nalać herbaty. Zoranna natychmiast poczuła, że jej tej dłoni brakuje. - No, temat chorób nie pasuje do tak radosnej okazji! - ryknął. - Cudownie, że w końcu poznałem sławną Zoe. Nancy mówi tylko o tobie. Mówi, że jesteś ważną osobą, nowoczesną i odnoszącą sukcesy. Że prowadzisz śledztwa. Zerknął na nią znad filiżanki herbaty.

- Szukałam zaginionych, z ramienia Policji Państwowej - potwierdziła. - Ale rzuciłam to już przed laty, kiedy znaleźliśmy wszystkich.

- Znaleźliście wszystkich?

Victor wpatrywał się w nią z uśmiechem, a potem odwrócił się, żeby popatrzeć na Nancy krzątającą się w bawialni.

- A pan, panie Vole - zwróciła się do niego Zoranna -jak pan zarabia na życie?

- Jaki pan? Ja nie jestem żaden pan. Jestem Victor! Przecież my dwoje jesteśmy prawie krewnymi. Jak zarabiam na życie? Ja po prostu żyję. A żeby zarobić na żywność, udzielam lekcji tańca.

- Żartujesz.

- Nie żartuję. Uczę walca, fokstrota, cza-czy. - Udał, że obejmuje partnerkę i porusza się w rytmie na trzy czwarte. - Uczę różnych tańców, a moją specjalnością jest kubańskie tango.

- Zdumiewające - powiedziała Zoranna. - Jest na nie taki popyt, że Urzędowi do Spraw Wykorzystania Zasobów Ludzkich opłaca się zatrudniać instruktorów?

Yictor udał, że jest obrażony.

- Ja nie jestem zatrudniony przez Urząd. Jestem wolnym strzelcem, tak jak ty, Zoe.

- Aha - powiedziała i napiła się herbaty.

Jeżeli nie był zatrudniony przez Urząd, to dlaczego mieszkał w wieży? Czy Nancy wyszła ponownie za mąż? Urząd do Spraw Wykorzystania Zasobów Ludzkich raczej pilnował, żeby nikt nie upoważniony nie mieszkał w jego wieżach. Bug, zwróciła się bezgłośnie do swojego sługi, zajrzyj do katalogu wieży i dowiedz się, co Yictor Vole tutaj robi. A głośno zapytała:

- Instruktorzy tańca dobrze zarabiają?

- Marnie. - Victor wyrzucił ręce w górę. - Jak wszyscy artyści. Ale są rzeczy ważniejsze od pieniędzy. Jednak masz rację: człowiek musi jeść. Zajmuję się więc też innymi rzeczami. Doradzam dżentelmenom w sprawach zawartości ich szaf. To opłaca się bardziej, bo dżentelmeni nienawidzą pojawiać się w niemodnych strojach.

Zoranna z przyjemnością wyobraziła sobie tego wysokiego eleganckiego człowieka, jak w wykrochmalonej białej koszuli i czarnym smokingu płynie po błyszczącej drewnianej podłodze, trzymając w ramionach równie jak on elegancką partnerkę. Była sobie nawet w stanie wyobrazić, że sama jest tą partnerką. Ale Nancy?

Połączenie z katalogiem wieży jest niemożliwe, powiadomił ją Bug, z powodu przeciążenia procesorów domoputera.

Zoranna była zaskoczona. Marne trzy tuziny interaktywnych hologramów na pewno nie przeciążyłyby jej własnego domowego systemu. Wyglądało na to, że na poziomie P40 standard wszystkich rzeczy jest niski.

Nancy weszła do kuchni, niosąc oparty na balkoniku płaski karton. Postawiła go koło imbryka.

- No, no - powiedział Victor - a co mówił autodok na temat dźwigania przez ciebie ciężkich rzeczy? Chodź, napij się z nami herbaty.

- Za chwilę, Victorze. Jest jeszcze jedno pudło.

- Zobaczmy - powiedział Victor i poszedł jej pomóc. Zoranna skosztowała ciemnego ciasta. Było wilgotne, prawie mokre, za słodkie i ze zbyt dużą ilością bakalii. Przypomniała sobie, że ojciec kupował takie ciasto w małym sklepiku przy Paderszewski Boulevard w Chicago. Zjadła kolejny kęs i przyjrzała się kartonowi. Był pudłem zawierającym archiwum domowe, z którego można było wypompować powietrze, jednak z usuniętym uszczelnieniem i otwartą pokrywką. Zoranna podniosła pokrywkę i zobaczyła mnóstwo małych notesików. Każdy był inny - jedne większe, inne mniejsze. W pudle znajdowały się też powiązane koperty z kolorowymi papierowymi znaczkami pocztowymi. Ta z nich, która była na samym wierzchu, została odręcznym pismem zaadresowana do pani Beaty Smoleńskiej - prababki Zoranny.

Victor postawił na ladzie drugi karton i pomógł Nancy umościć się w rozkładanym fotelu w bawialni.

- Nancy - zwróciła się do siostry Zoranna. - Co to jest?

- To wszystko jest twoje - odrzekła Nancy. Victor skwapliwie poprawił jej poduszki i pled, a potem przyniósł herbatę i ciasto.

Zoranna zajrzała do większego pudła. Na wierzchu znajdował się rondofon i kilka nieczynnych holokubików, ale pod spodem były przedmioty pochodzące z poprzednich stuleci. Nie żadne cenne antyki, tylko podniszczone przedmioty codziennego użytku: posrebrzana sol-niczka, na której przez warstewkę srebra przezierał mosiądz, kolekcja gilz od pocisków z wojskowej broni, dziecinnym sposobem przyklejonych do dębowej deseczki, różaniec z ziarenek kukurydzy, przyrząd do przystrzygania wąsów.

- Co to za śmietnik? - zapytała Zoranna wiedząc oczywiście, co to jest, gdyż rozpoznała parę drozdów z terakoty należącą kiedyś do jej matki. Był to zbiór rzeczy uważanych przez rodzinę za rodzinne, przekazywane z pokolenia na pokolenie pamiątki. Nancy, najmłodsza i najbardziej skrupulatna spośród siedmiorga rodzeństwa, została najwyraźniej wyznaczona na kustosza tego zbioru. Ale dlaczego wyciągnęła te pudła właśnie teraz? Zoranna znała odpowiedź. Popatrzyła na siostrę leżącą wśród pacjentów hospicjum. Victor udzielał jej reprymendy za to, że nie nosi pończoch przeciwżylakowych. Nancy miała kostki spuchnięte jak parówki i całkiem sine.

Cholera, pomyślała Zoranna. Bug, zwróciła się bezgłośnie do swojego sługi, zajrzyj do medycznych zapisów Nancy Brim z domu Smoleńskiej. Pomogę ci rozgryźć hasfa.

Nie można się dostać do Netu, odrzekł Bug.

Pomiń domoputer. Łącz się bezpośrednio z siecią publiczną.

Nie można się dostać do sieci publicznej.

Zoranna zastanowiła się, jak to jest możliwe. W windzie nie było z tym problemu. Dlaczego więc stąd miałoby nie być dostępu? Rozejrzała się, próbując się zorientować, którędy wchodzi do mieszkania przewód rurowy. Prawdopodobnie przez łazienkę, wraz z rurami wodociągowymi, bo w kuchni nie ma tablicy doprowadzającej. Przeszła przez bawialnię do łazienki i zasunęła za sobą drzwi. Łazienka była maleńką ceramiczną kryptą, której Nancy próbowała nadać pewną przytulność, umieszczając w niej koszyczki z muszlami morskimi i pachnącymi mydełkami. W apteczce stały męskie przybory toaletowe.

Zoranna znalazła tablicę doprowadzającą. Była ukryta po prostu za ręcznikiem. Do jej zabezpieczonego przed manipulacją przez osoby niepowołane zatrzasku przytwierdzony był jakiś skomplikowany gadżet, którego Zoranna przezornie starała się nie dotknąć.

- Czy Victor Vole cię przeraża, czy podnieca? - odezwał się Bug. Zoranna przestraszyła się:

- Skąd takie pytanie?

- Kiedy dotknął twojej ręki, podniósł ci się gwałtownie poziom adrenaliny.

- Co takiego? Teraz monitorujesz więc moje dane biometryczne?

- Bug cię póz...

- Wiem - powiedziała. - Bug mnie poznaje. Jesteś wścibskim uparciuchem, prawda?

Zoranna poszukała przekaźnika w torbie na pasku, znalazła wtyczkę i wetknęła ją w gniazdko na tablicy.

- Dobra - powiedziała - teraz powinniśmy uzyskać dostęp.

- Odpowiedź twierdząca - powiedział Bug. - Autodok prosi o hasła do zapisów medycznych Nancy.

- Odwołaj mój rozkaz. Zrobimy to później.

- W katalogu wieży nie figuruje Victor Vole.

- Spodziewałam się tego - powiedziała Zoranna. - Przywoła chronologiczny zapis zmian w domoputerze i wyświetl go na lustrze.

Na lustrze ukazała się stronica pamięci z domoputera Nancy. Zorannc przejrzała różne menu i nie znalazła niczego niezwykłego. Znalazła natomiast zapisy sześciu swoich własnych telefonów, które zostały wysłuchane, ale na które nie odpowiedziano.

- Bug, czy uważasz, że z tym zapisem jest coś nie tak?

- Nie jest to standardowy zapis zmian - odrzekł Bug. - Standardowy zapis został wyłączony z działania. Wszystkie łącza omijają wbudowany domoputer i biegną do fałszywego domoputera.

- Fałszywy domoputer - powiedziała Zoranna. - To ciekawe. - Nie było kabli biegnących z tablicy doprowadzającej ani żadnych widocznych przekaźników optycznych. - Czy potrafisz znaleźć procesor?

- Jest o pół metra na prawo od nas, na wysokości uda.

Był zamontowany pod umywalką. Wyglądał na tanie urządzenie, miał wielkość spodka.

- Widzę, że masz duszę inżyniera elektronika - powiedziała Zoranna. - Ja nigdy nie zaprogramowałabym Houndera tak, żeby zrobił to, co ty zrobiłeś przed chwilą. Powiedz mi więc, co wiesz o tych transmisjach holograficznych, które są w pokojach.

- Prywatna sieć pod Nazwą “Hospicja Camillusa de Lellis” znajduje się w pamięci fałszywego domoputera i włącza się w kanał 203 sieci połączeniowej terminali.

Dwudziestoczterogodzinny kanał z piłką nożną. Zorannie to zaimponowało. Płacąc za jedną linię komercyjną Victor - bo Zoranna przypuszczała, że to on - potrafił stworzyć własną nielegalną sieć. Liczniki, które zauważyła, nie uderzyły, ile pieniędzy wydaje jej siostra, tylko ile Victor pobiera od swoich umierających widzów.

- Bug, czy potrafisz obliczyć, jaki jest przeciętny dzienny zarobek opiekunów w Hospicjum tego Camillusa de... jak mu tam?

- Odpowiedź twierdząca. 45 O + dziennie.

Nie było to wiele. Mniej więcej dwa razy tyle, ile zarabiał fryzjer albo instruktor tańca. Cała rzecz nie była warta ryzyka, jakie pociągało za sobą jej ewentualne wykrycie.

- Kto inkasuje dochody?

- Bug nie ma podprogramu standardowego pozwalającego sprawdzić transakcje kredytowe. Cholera, pomyślała Zoranna żałując, że nie ma przy sobie Houndera.

- A możesz mi powiedzieć, na kogo jest zarejestrowane Hospicjum?

- Odpowiedź twierdząca. Na panią Nancy Brim.

- No tak - powiedziała Zoranna wyciągając wtyczkę z gniazdka

- jeżeli coś się stanie, wszystko będzie na moją siostrę.

Z początku chciała skonfrontować się z Victorem, ale zmieniła zamiar, kiedy po wyjściu z łazienki usłyszała, jak Victor podśpiewuje sobie w kuchni. Spojrzała na łóżko Nancy i zastanowiła się, jak to jest, kiedy się śpi w takim wąskim łóżku z takim potężnym mężczyzną. Postanowiła poczekać z prywatnym dochodzeniem.

- Bug, sprawdź, czy możesz zintegrować standardowe podprogramy śledzące i umiejscawiające z mojej biblioteki programów użytkowych.

Victor stał przy zlewie. Zmywał naczynia. A w bawialni cicho chrapała Nancy. Właściwie nie było to chrapanie, tylko rzężenie przeciążonych płuc. Nancy miała sine, anoksyjne wargi. Była podobna do matki tuż przed śmiercią. Matka doznała intensywnego wylewu krwi do mózgu

- słabe ścianki naczyń krwionośnych były u nich sprawą dziedziczną

- i dożyła swoich dni, siedząc na sofie w salonie, zdezońentowana, słaba i godna pożałowania. Matka miała bambusową laskę z zakrzywionym końcem. Drapała się tym końcem w plecy i w nogi, a prostym końcem wykręcała numery telefonów. Posługując się tą laską, jakby sobie drwiła ze swego losu. Nancy, najmłodsza w rodzinie, studiowała w tym czasie w kolegium nauczycielskim, ale przerwała naukę, przyjechała do domu i przez cały semestr opiekowała się staruszką. Zorana, najstarsza córka, pracowała już wtedy na Zachodnim Wybrzeżu i udało jej się wykręcić od powrotu do domu aż do chwili, kiedy matka zapadła w śpiączkę. Po tylu latach nadal czuła się winna.

Jeden z pacjentów wiszących u sufitu zaniósł się gwałtownym kaszlem. Zoranna zauważyła, że większość pacjentów spośród tych, którzy w tej chwili byli przytomni, patrzy na nią, a ich wzrok wyraża całą gamę uczuć - od zniecierpliwienia do otwartej wrogości. Najwyraźniej uważali, że Zoranna stanowi dla nich konkurencję w zabiegach o uwagę Nancy.

Oddech Nancy zmienił się. Nancy otworzyła oczy i obie siostry popatrzyły na siebie w milczeniu. Victor stał przy kuchennej ladzie i też na nie patrzył, wycierając dłonie w kuchenny ręcznik.

- Zamówiłam apartament w Klinice Stronmeyera w Cozumei - powiedziała w końcu Zoranna. - Pojedziesz ze mną.

- Victor, kochanie - odezwała się Nancy, nie zwracając uwagi na jej słowa - idź do sąsiadów i pożycz od nich składane łóżko. - Chwyciła balkonik, dźwignęła się i wstała. - Wybacz mi, Zoe, muszę się już położyć. - Poszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Victor odwiesił ścierkę i powiedział, że idzie po łóżko i za chwilę wróci.

- Nie zawracaj sobie głowy, Victorze - powiedziała Zorana. Było jeszcze wcześnie. Zoranna funkcjonowała według czasu Zachodniego Wybrzeża, a poza tym nie miała zamiaru kłaść się spać wśród umierających. - Posłużę się tylko domoputerem, żeby zamówić pokój wyżej.

- Ja to zrobię - odrzekł Victor i zajął się tym.

A potem odprowadził ją na czterechsetne piętro, do hotelu Holiday Inn. Trzy razy zmieniali windy i milcząc szli przez wyłożone dywanami korytarze. Przed drzwiami pokoju wziął ją za rękę. Podobnie jak poprzednio, była równocześnie zaniepokojona i podniecona.

- Zoe - powiedział - jutro przygotuję specjalne śniadanie. Lubisz belgijskie wafle?

- Och, nie trudź się ze względu na mnie - odrzekła. - Właściwie miałam zamiar zaprosić was oboje tutaj, do restauracji.

- Brzmi cudownie - powiedział Victor. - Ale twoja siostra nie wychodzi z mieszkania.

- Trudno mi w to uwierzyć. Nancy nigdy nie lubiła siedzieć w domu.

- Cóż, ludzie się zmieniają - powiedział Victor. - Mówiła mi, że po raz ostatni opuściła wieżę, żeby pojechać na pogrzeb waszego brata, Michaela. A od tamtej pory nigdy jej się to nie zdarzyło.

- Ale to było siedem lat temu!

- Jak widzisz, znajduje się w głębokiej depresji. Dobrze więc, że przyjechałaś. - Uścisnął jej rękę, a potem ją puścił. - No to do rana.

Odwrócił się i poszedł korytarzem, pogwizdując. Zoranna odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął za rogiem.

Wchodząc do pachnącego świeżością hotelowego pokoju, wyłożonego marmurowymi płytkami i sklepionego jak katedra, poczuła, że wraca do prawdziwego świata. Widok z czterechsetnego piętra był boski. Księżyc zdawał się wisieć tuż za oknem, a pagórkowaty krajobraz rozciągał się w dole jak świecąca kołdra na łożu olbrzyma.

- Pani Alblaitor, witam panią - odezwał się pokój. - W imieniu personelu hotelu Holiday Inn dziękuję pani za to, że zechciała się pani u nas zatrzymać. Proszę mi dać znać, czy możemy zrobić coś, co umili pani pobyt u nas.

- Dziękuję - odpowiedziała.

- Ale, ale - mówił dalej pokój - wieża zawiadomiła mnie, że jest paczka zaadresowana do pani. Ktoś ją zaraz przyniesie.

W chwilę później do jej drzwi zapukał wysoki jak tyczka klon typu steve, który przyniósł paczkę z centrali Tchnienie Geniuszu.

- Bug - powiedziała Zoranna - daj temu człowiekowi napiwek. Klon ukłonił się i wyszedł. W paczce był obiecany przez Teda służący typu Dyplomata Deluxe. Ted przeszedł samego siebie, bo przysłał nie tylko służącego, który sam w sobie był wart tyle co miesięczny dochód, ale także, do kompletu, wąski skórzany pasek od Gucciego.

- No cóż, czas chyba, żebyśmy się rozstali - powiedziała Zoranna, podchodząc do zsypu przesyłowego i odpinając swój stary pasek.

Poszukała na pasku pierścieni zawierających płytki półprzewodnikowe z pamięcią. Musi je zniszczyć. Bug zbyt wiele o niej wie. Zresztą Teda i tak bardziej będą interesowały procesory.

- Miałam nadzieję, że do tej chwili przetworzysz dane. Bardzo chciałabym wiedzieć, w jakiego złego wilka masz się zamienić. Odkręcając pierścień usłyszała, że w łazience płynie woda.

- Co to jest? - zapytała.

- Służący imieniem Bug prosił mnie o przygotowanie dla ciebie kąpieli - powiedział pokój.

Zoranna weszła do przestronnej łazienki i zobaczyła, że wanna napełnia się żelem w kolorze żurawiny. Ręczniki też były w tym kolorze, a szlafrok - w kolorze łososiowym.

- No, no - powiedziała. - Bug robi wszystko, żeby jak najdłużej żyć. Rozebrała się i zanurzyła w ciepłym roztworze. Unosiła się w nim w ciemności przez godzinę, pozwalając myślom swobodnie błądzić. Miała ochotę z kimś porozmawiać, omówić sprawę siostry. Z Victorem sobie poradzi. On w najgorszym razie jest sympatyczną gnidą, a ona może go w każdej chwili zgnieść. Ale problemy Nancy przekraczały granice jej wiedzy. Nigdy nie wiedziała zbyt wiele o uczuciach. A depresja, jeżeli to jest rzeczywiście depresja... No tak, bardzo by chciała się w tej sprawie kogoś poradzić. Ale mimo że zrobiła w głowie przegląd wszystkich znajomych, nie znajdowała nikogo, do kogo chciałaby - i odważyłaby się - zwrócić.

Rano chciała odesłać Buga do Centrali, ale odkryła, że w nocy Bug przepisał podprogramy Houndera, dopasowując je do własnej architek tury (całkiem przydatna umiejętność służącego), i usiłował dowiedzieć się wszystkiego na temat finansów Hospicjum, prawie niczego się jednak nie dowiedział. Dochody Hospicjum Camillusa de Lellis spływały na tajne konto w Liberii, którego właściciela nie był w stanie ujawnić nawet Hounder. A nazwisko Victor Vole było dość popularnym pseudonimem. Potrzebne więc teraz były odciski i próbki, a Bug musiał jej pomóc w ich zdobyciu.

Przesłała więc Tedowi wiadomość. Poinformowała go, że zatrzyma Buga jeszcze na dzień lub dwa w związku z dochodzeniem, które przeprowadza.

Zoranna wynajęła kosztowną prywatną windę i szybko pojechała na poziomy podziemne.

- Bug - mówiła, idąc po korytarzach P40 - chcę, żebyś zintegrował “sądowe” podprogramy Houndera.

- Bug zintegrował już wszystkie programy użytkowe ze wszystkich twoich bibliotek.

- Ciekawe, dlaczego nie jestem tym zaskoczona?

W mieszkaniu Nancy coś się zmieniło. Dżentelmena, przez którego łóżko była wczoraj zmuszona przechodzić, nie było. Na jego miejscu znajdowała się chuda jak szkielet kobieta o szklistych oczach, otoczonych różowymi obwódkami. Zoranna pomyślała, że szybka rotacja klientów jest pewnie w takim biznesie czymś normalnym.

Śniadanie było wyśmienite, ale atmosfera w trakcie jego spożywania - napięta. Zoranna siedziała przy ladzie, Nancy w swoim fotelu, a Victor obsługiwał i jedną, i drugą. Kawa i większość jedzenia były pochodnymi soybimi, jednak Victor przygotował wszystko tak dobrze, że Zoranna z łatwością mogła sobie wyobrazić, że je prawdziwe jedzenie: pszenne ciasteczka, syrop klonowy i masło prosto z mleczami. Ale Nancy nie tknęła niczego, choć Victor aż za bardzo koło niej skakał. Tymczasem Zoranna poinstruowała Buga, żeby zebrał jak najwięcej odcisków palców z filiżanek i talerzy, których dotykał Victor, a także sporządził hologram przedstawiający go ze wszystkich stron oraz pobrał próbkę jego głosu i wzór siatkówki.

W oczach Yictora są lustra Jacoba, zameldował Bug, co uniemożliwia dokładne zeskanowanie siatkówek.

Nie można było powiedzieć, że Zoranna się tego nie spodziewała. Victor prawdopodobnie miał także na palcach epipoduszki zniekształcające odciski. Technika do tego stopnia zredukowała koszty pozostawania anonimowym, że na anonimowość mogli sobie pozwolić nawet drobni kryminaliści. Zoranna przeprosiła obecnych i poszła do łazienki, a tam ze szczotki Victora zdjęła kilka srebrnych włosów. Umieściła je w torebce na próbki, a potem zastanowiła się, czy Victor przypadkiem nie zadał sobie trudu i nie zasiał w swoich mieszkach włosowych włosów kogoś innego. Wychodząc z łazienki, Zoranna usłyszała, że Nancy i Victor się sprzeczają.

- Proszę cię, kochanie, jedź z nią - błagał Victor. - Jedź i lecz się. Bo co ja bez ciebie zrobię?

- Przestań, Victorze. Daj spokój.

- Zachowujesz się nierozsądnie. Nie przestanę. Nie pozwolę ci umrzeć.

Zoranna zdecydowała, że nadszedł czas, żeby usunąć sieć z mieszkania Nancy i żeby usunąć Victora z jej życia.

Weszła do bawialni i powiedziała:

- Wiem, co on bez ciebie zrobi. Znajdzie sobie inną starą babę, którą będzie mógł okradać.

Nancy nie wyglądała na zdziwioną tym stwierdzeniem. Przeciwnie, wydawała się zadowolona, że temat w końcu wypłynął.

- No świetnie! - powiedziała z taką wściekłością, że wszyscy pacjenci spojrzeli na nią. - Oto moja siostra - zwróciła się do nich - moja siostra o brzoskwiniowej cerze i zębach jak perełki, moja siostra ubrana w drogie rzeczy. - Nancy krztusiła się z emocji. - Zazdrości mi czułości ukochanego mężczyzny. A jemu zazdrości tych okruchów, tak, o k r u -chów, które Urząd do Spraw Wykorzystania Zasobów Ludzkich rzuca mieszkańcom podziemnych poziomów.

Pacjenci patrzyli teraz na Zorannę, która zaczerwieniła się zmieszana. Czekali, żeby coś powiedziała, a ona zastanowiła się, ilu z nich ma umysł na tyle jasny, by zrozumieć, że to, co mają przed sobą, nie jest żadną operą mydlaną pokazywaną na holowideo. Postanowiła, że i ona zagra przed tą publicznością, i powiedziała:

- Moja siostra, znajdując się w złym stanie zdrowia, halucynuje. Tutaj nie chodzi o moje życie. Tylko o tego człowieka. - Wskazała palcem Victora. - Już samo to, że wkradł się do jej mieszkania, jest bardzo złe. Bo kogo z tego mieszkania wykopią, jeżeli wszystko się wyda? Oczywiście moją siostrę. - Zoranna, chodząc po pokoju, zwracała się do pacjentów jak prokurator do członków ławy przysięgłych. - A co z pieniędzmi? Tak, tak, tu chodzi także o pieniądze. Dwa lata temu posłałam siostrze piętnaście tysięcy 0+ na rekonstrukcję nerek. To się równa piętnastu tysiącom kredytów od Protektoratu. Ilu z was, mając siostrę, która w swojej życzliwości posłałaby wam taką sumę, nawet teraz, kiedy leżycie tu żyjąc z publicznych zasiłków, ilu z was nie przyjęłoby tych pieniędzy? - Rozległy się szelesty, to umierający poruszali się w pościeli. - Czy moja siostra skorzystała z pieniędzy, które jej przysłałam? - Zoranna wskazała teatralnym gestem Nancy siedzącą w fotelu. - Najwyraźniej nie. Co się więc stało z tymi pieniędzmi? Powiem wam. Znalazły się na jego zagranicznym koncie. Umierający patrzyli teraz na Victora.

- No to co? - odpada Nancy. - D a ł a ś mi te pieniądze. Były moje. Mogłam z nimi zrobić, co chciałam. A ja chciałam dać je jemu. Koniec dyskusji.

- Aha, rozumiem - warknęła Zoranna, zatrzymując się przy łóżku, z którego prawdopodobnie niedawno zabrano zmarłego. - Więc moja siostra jest partnerem w wielkim opiekuńczym oszustwie.

- Oszustwie? Jakim oszustwie? Teraz ty masz halucynacje - powiedziała Nancy. - Ja pracuję dla towarzystwa prowadzącego hospicja.

- Tak, wiem - odrzekła Zoranna, wskazując palcem na kapliczkę z obrazkiem. - Towarzystwa Camillusa de Lellis. Znalazłam o nim informacje. A czy wiesz, kto jest jego właścicielem? - Odwróciła się, zwracając się do wszystkich obecnych. - Czy ktoś z was wie? No cóż, droga Nancy, ty jesteś właścicielką. - Przerwała chcąc, żeby dotarło to do wszystkich. - Co oznacza, że jeżeli zjawi się tu Policja Państwowa, to aresztuje ciebie, siostrzyczko. A czy ktoś z was wie, do czyjej kieszeni idą pieniądze, które płacicie ze pobyt tutaj? - Stanęła oko w oko z Victorem. - Tak, zgadliście.

Oburzona publiczność zaczęła kasłać i sapać. Nancy utkwiła pełen furii wzrok w Victorze, który przykucnął przy jej fotelu i próbował ją wziąć za rękę. Odepchnęła go, lecz on położył głowę na jej kolanach. Nancy popatrzyła na nią tak, jakby była jakimś obcym kotem, ale po chwili pogładziła ją pocieszającym gestem.

- No tak, jestem pewna, że były wydatki - powiedziała w końcu. - Na urządzenie hospicjum i na inne rzeczy. W każdym razie on to robił dla mnie. Bo mnie kocha. Sprawił, że robiłam coś, co się liczy. A to mnie trzymało przy życiu. Niech mnie zamkną do więzienia. Nie posiedzę tam długo.

W tej chwili Victor zaczął zalewać się łzami i szlochać, kryjąc głowę na jej kolanach.

Zoranna była rozczarowana i szczerze mówiąc czuła obrzydzenie. Teraz będzie zmuszona ratować siostrę wbrew jej własnej woli. Bug, zwróciła się bezgłośnie do służącego, wykonaj pilny telefon do Nancy z mojego domoputera. Utajnij tożsamość dzwoniącego.

Patrzyła, jak Victor okrywa dłoń Nancy pocałunkami. Tymczasem on nagle podniósł głowę - tak jak się spodziewała, miał w uchu implant - i pobiegł do sypialni.

Bug jest proszony o zostawienie wiadomości, poinformował Zorannę Bug.

- Jadę do hotelu - powiedziała Zoranna do Nancy i ruszyła w stronę drzwi. - Porozmawiamy później. Wyszła z mieszkania. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, powiedziała:

- Bug, zintegrowałeś wszystkie programy, tak? Włącznie z holoreda-gowaniem?

- Odpowiedź twierdząca.

Rozejrzała się. W korytarzu nie było nikogo. Co prawda wolałaby bardziej przytulne studio, ale korytarz musiał jej wystarczyć.

- Chcę, żebyś zrobił rzecz następującą. Stwórz mojego sobowtóra. Jako modelem posłuż się tym klonem typu Jerry, którego wczoraj spotkaliśmy w windzie. Skopiuj mój wygląd i głos. Ubierz sobowtóra w mundur Policji Państwowej, stwórz odpowiednie tło i skopiuj wszystkie potrzebne wyrazy twarzy. Rozumiesz?

- Odpowiedź twierdząca.

- Liczę do trzech.

Założyła ręce na piersiach, stanęła w rozkroku, uśmiechnęła się wyniośle i powiedziała:

- Nancy B. Smoleńska Bńm, jestem sierżant Maniey z Policji Państwowej, numer identyfikacyjny 30-31-6725. Posługując się pełnomocnictwami, w które jestem wyposażona, aresztuję panią w związku z pogwałceniem przez panią Ustawy Protektoratu oznaczonej kodem PS 12-135-A o piractwie w sferze sieci komunikacyjnych oraz Ustawy oznaczonej kodem PS 12-148-D o prowadzeniu nielegalnych przedsiębiorstw. Pani numer aresztancki brzmi 063-08-2043713. Proszę natychmiast potwierdzić odbiór tego komunikatu i zgłosić się własnym realnym ciałem do aresztu w Komisariacie Okręgowym IN 28 w Indianapolis jutro do godziny czwartej czasu standardowego. Może pani przyjść z adwokatem. Koniec komunikatu. Życzę miłego dnia.

Usłyszała, że drzwi za jej plecami się otwierają. Stała w nich Nancy ze swoim balkonikiem.

- Co ty tu robisz? - zapytała.

W chwilę później holołóżka znajdujące się w bawialni zniknęły wraz z nieszczęsnymi pacjentami.

- Nie - powiedziała Nancy. - Sprowadź ich z powrotem. Z sypialni wyszedł Victor. Przez ramię miał przerzuconą wypchaną torbę z wełnianej bai. Pochylił się i objął Nancy, a ona zaczęła zawodzić. Zwracając się do Zoranny, powiedział:

- Miło było w końcu cię poznać, Zoe.

- Oszczędź sobie słów - odrzekła Zoranna - i oszczędzaj pieniądze. Bo przy następnym spotkaniu, a zapewniam cię, że takie spotkanie nastąpi, przedstawię ci szczegółowy rachunek, który będziesz musiał zapłacić.

Victor Vole uśmiechnął się smutno i poszedł korytarzem.

^ ^ ^

Oto gdzie była. Nie w Budapeszcie, nie na południu Francji, lecz nadal tu, w MIESZK 24. Wygnanie Victora ostatecznie zrujnowało i tak słabe już zdrowie jej siostry. Nie pomagało nic, co przepisywał autodok, nic, co robiła Zoe. Na początku Zoranna chciała nakłonić Nancy do wyjścia z mieszkania, zmiany otoczenia, zaczerpnięcia świeżego powietrza. Wynajęła wózek inwalidzki do spacerów po parku lub arbotreum (Bug miał sprawdzić, czy dzięki wózkowi nie dałoby się jej porwać). Ale Nancy dzień i noc siedziała na swoim łóżku, odmawiając wyjścia z mieszkania.

Wobec tego Zoranna ponownie włączyła domoputer i Bug rzucał na ściany żywe obrazy opery, baletu i łyżwiarstwa figurowego. Nancy je skasowała i odcięła Zorannie dostęp do systemu. Bug z łatwością pokonałby przeszkodę, jednak Zoranna dala temu spokój. W zamian otoczyła siostrę suszonymi kwiatami o żywych kolorach, ozdobami na ściany i ręcznie tkanymi dywanami, które kupiła w drogich sklepach na górnych piętrach wieży. Jednak Nancy odwracała się od wszystkiego plecami i odwróciła fotel tak, żeby patrzeć na swój mały ołtarzyk i obrazek świętego Camillusa.

Bug, z polecenia Zoranny, zamawiał pieczywo czosnkowe, zdrowe zupy ze świeżymi warzywami, kruche mięso. Jednak Nancy straciła apetyt i przestała jeść. Wkrótce była zbyt słaba, żeby zachowywać przytomność i odpływała w nieświadomość.

Ta walka trwała między nimi przez tydzień, dopóki autodok nie powiadomił Nancy, że czeka na nią łóżko w Hospicjum Stanu Indiana w Bloomington. Właśnie wtedy Zoranna uświadomiła sobie, że Śmierć wyciąga rękę po jej ostatnią żyjącą krewną. Pokonana, stojąc przy fotelu siostry, powiedziała:

- Proszę, nie umieraj.

Nancy, siedząc na swoim tronie z poduszek i kołder, otworzyła oczy.

- Błagam cię, Nancy, jedź ze mną do kliniki.

- Módl się za mnie - odpowiedziała Nancy. Zoranna spojrzała na ołtarzyk świętego z jego płaskim zdjęciem i pustymi naczyniami wotywnymi.

- Kochałaś to, prawda? Pracę opiekunki - nie uzyskawszy od siostry odpowiedzi, ciągnęła: - Nie rozumiem, dlaczego nie zaczniesz działać w zespole prawdziwych opiekunów.

Nancy rzuciła jej spojrzenie pełne wściekłości.

- Ja byłam prawdziwą opiekunką!

Zachęcona siłą tej opowiedz! Zoranna rzekła:

- Oczywiście, że tak. I założę się, że istnieje mnóstwo legalnych towarzystw, które marzą o tym, żeby cię przyjąć. Nancy spojrzała tęsknie na obrazek świętego.

- Powiedziałabym, że jest już troszkę za późno.

- Nigdy nie jest za późno. Tak ci się tylko wydaje w tej depresji. Poczujesz się inaczej, kiedy znów będziesz młoda i zdrowa. Nancy wycofała się do swojej twierdzy z poduszek.

- Żegnaj, siostro - powiedziała zamykając oczy - módl się za mnie.

- Dobrze. W porządku - Zoranna odwróciła się, chcąc wyjść. Zatrzymała się jednak przy drzwiach, obok kartonów z rodzinnymi pamiątkami.

- Przyślę kogoś po to - rzekła, chociaż wcale nie była pewna, czy je w ogóle chce. Bug, zwróciła się do służącego, zadzwoń do portiera w hotelu.

Nie było odpowiedzi.

Bug? Spojrzała na pasek, żeby sprawdzić, czy służący jest wciąż czynny.

Pozwól, że się przedstawię, odezwał się niski, melodyjny głos. Jestem Nicholas. Jestem do twoich usług.

Kto? Gdzie jest Bug?

Bug już nie istnieje, powiedział głos. Dokończył wdrukowywanie i stworzy} interfejsową personę - to znaczy mnie - biorąc pod uwagę twój osobisty gust.

Kimkolwiek jesteś, nie czas na takie żarty, powiedziała bezgłośnie Zoranna. Wyłącz się.

Zawiadomiłem portiera hotelowego i przygotowałem wszystko do transportu. I zamówiłem samochód pierwszej klasy do kliniki Cozumei dla ciebie i Nancy.

Bug więc w końcu przetworzył dane. I zrobił to na dodatek w najgorszym momencie.

Nick, na wypadek gdyby to uszło twojej uwagi, Nancy nie jedzie.

Nonsens, roześmiał się Nicholas. Znam cię, Zoe. Masz na pewno w zanadrzu jakąś sztuczkę.

No nie, to nie byt Bug. Bug by czegoś takiego nie powiedział.

Mylisz się. Wyczerpały mi się pomysły. Tylko cud mógłby ją uratować.

No tak, oczywiście. Cud. Doskonale! Znowu wyszło na twoje, Zoe. Zaraz będzie cud.

Rozległ się cichy trzask. W naczyniach wotywnych pojawiły się duże grube świece i zapaliły się samoczynnie. Nancy spojrzała na nie, a potem popatrzyła podejrzliwie na Zorannę.

Nie spodziewasz się chyba, że ona się na to nabierze, zwróciła się bezgłośnie Zoranna do Nicholasa.

Odcięła nas od domoputera, pamiętasz? - odrzekł. - A poza tym Nancy wierzy w cuda.

Nagle w oddali zagrzmiało. Zapachniało różami. A święty Camillus de Lellis wypłynął z obrazu i zaczął się powiększać. Powiększał się, dopóki nie osiągnął rozmiarów solidnie zbudowanego mężczyzny. Stał teraz na ślicznej chmurce wiszącej w samym środku pokoju. To było dobre przedstawienie, lecz Nancy nawet nie patrzyła. Obserwowała za to Zorannę, dając jej do zrozumienia, że przejrzała tę sztuczkę.

Przecież mówiłam, powiedziała bezgłośnie Zoranna.

Święty spojrzał na Zorannę, a jego twarz zamigotała. Przez chwilę była to twarz jej matki. Wyglądała młodo, zaledwie na 20 lat. W tym wiekują urodziła. Jej cudowny uśmiech wyprowadził Zorannę z równowagi. Właśnie tak musiała uśmiechać się tysiące razy do swego pierwszego dziecka. Zoranna potrząsnęła głową i odwróciła wzrok. Czuła się jak w pułapce.

Nancy, zauważywszy reakcję siostry, odwróciła się, żeby przyjrzeć się świętemu. Nie wiadomo, co lub kogo zobaczyła. Zaczęła jednak ciężko oddychać i próbowała wstać z fotela, by uklęknąć u jego stóp. Cała była skąpana w nieziemskim świetle. Przez chwilę rozmawiali bezgłośnie. Święty wskazał swoją skroń. Nancy, przerażona, odwróciła się w stronę Zoranny, a zjawa uniosła się w górę, skurczyła się i zniknęła na suficie. Świece zgasły jedna po drugiej i zniknęły z naczyń wotywnych.

Nancy wstała i ostrożnie pociągnęła Zorannę do fotela. Ułożyła ją w nim troskliwie.

- Nie ruszaj się - wyszeptała. - Tu jest poduszka. - Ostrożnie podniosła głowę Zoranny i wsunęła pod nią poduszkę. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś tak poważnie chora? - Dotknęła dłonią czoła Zoranny. - Myślałam, że kiedyś już przez to przeszłaś.

Zoranna wzięła dłoń Nancy i przyłożyła ją sobie do policzka. Dłoń była ciepła. Nancy miała teraz zaróżowioną cerę, tak jakby doświadczenie uwolniło w niej ostatnie rezerwy sit życiowych.

- Chyba coś zaniedbałam - powiedziała Zoranna. - Proszę, zawieź mnie do kliniki.

- Oczywiście - powiedziała Nancy, prostując się i biorąc balkonik. - Tylko spakuję trochę rzeczy.

Ruszyła w stronę sypialni, ale balkonik jej przeszkadzał, więc go odrzuciła. Poleciał z hałasem do kuchni.

Zoranna zamknęła oczy i podłożyła sobie ręce pod głowę.

- Muszę ci powiedzieć, Bug... to znaczy Nick, że mi zaimponowałeś. Dlaczego sama na to nie wpadłam?

- To dobre pytanie - powiedział Nicholas swoim cudownym głosem. - To jest tylko jeden z chytrych chwytów, w jakich ty jesteś mistrzynią.

- Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć?

Zoranna otworzyła oczy i spojrzała na przystojnego miniaturowego człowieczka, który ukazał się w powietrzu tuż przy jej głowie. Miał na sobie elegancką sportową marynarkę i siedział rozparty pod malutkim sękatym dębem. Wydał jej się dziwnie znajomy, tak jakby był zbudowany z najlepszych cech mężczyzn, którzy jej się w życiu podobali.

- To znaczy, że było ambiwalentne. Czy naprawdę chcesz, żeby Nancy żyła? Mały człowieczek skrzyżował nogi.

- Obrażasz mnie - odrzekła Zoranna - i kłamiesz. Ona jest moją siostrą. Ja ją kocham.

- I dlatego odwiedzasz ją raz na dziesięć lat?

- Jesteś bezczelny - powiedziała, przypominając sobie przerwany test. A więc to o tym mówił Ted.

- Chyba tak - odrzekł Nicholas z głupkowato współczującym wyrazem twarzy. - Nic nie mogę na to poradzić. Zaprogramowali mnie tak, żebym cię znał i ci służył. Usłużyłem ci, ratując twoją siostrę. Uciekłem się przy tym do sposobu, którego sama mnie nauczyłaś. Kiedy Nancy zostanie odmłodzona, znajdę dla niej hospicjum, w którym będzie mogła pracować. To powinno odwlec termin powtórzenia się kryzysu.

- Odwlec termin?

- Za kilka lat większość nieklonowanych osobników ludzkich wymrze. Pozostaną tylko najlepsi - powiedział Nicholas. - Hospicja będą wkrótce tak samo zbędne jak szkoły podstawowe. Twoja siostra ma talent do wybierania przestarzałych zawodów.

Miał rację.

- Myślę, że moglibyśmy sprowadzić z powrotem Victora. On ją kocha.

- Nie kocha jej - zaprzeczyła Zoranna. - On tylko ją wykorzystywał.

- Czyżby? Spójrz prawdzie w oczy - powiedział Nicholas. - Victor to gnida, ale ją kocha. Wiesz o tym dobrze. A ty kierowałaś się czystą zazdrością. Nie mogłaś znieść widoku ich razem, skoro jesteś samotna. Nie masz nawet przyjaciół, w każdym razie bliskich przyjaciół. Nie masz nikogo. Od lat.

- Oszalałeś!

Mały człowieczek wstał i strzepnął ze spodni wirtualny pyłek.

- Nie obraź się, Zoe. Ale muszę cię ostrzec, żebyś nawet nie próbowała mnie okłamywać. Znam cię lepiej niż wszyscy twoi mężowie, cała ich siódemka razem wzięta. Zresztą Bug się z nimi kontaktował. Podali mu mnóstwo szczegółów z twojego życia.

Zoranna usiadła.

- Co takiego?

- Bug był doskonałym śledczym - powiedział Nicholas. - Poznał twoich dawnych przyjaciół, pracodawców, kochanków, nawet wrogów. Zoranna odpięła pasek, odsłaniając elementy sterujące służącym.

- Co robisz? - zapytał Nicholas.

Zoranna musiała zdjąć pasek, żeby odczytać napisy.

- Możesz mnie wyłączyć - powiedział Nicholas. - Ale słuchaj, ja cię znam...

Nacisnęła wyłącznik i hologram zniknął. Odkręciła pierścienie i oderwała płytki półprzewodnikowe z pamięcią, które miały wielkość guzika. Trzymała je między kciukiem a palcem wskazującym.

- Jeżeli znasz mnie tak dobrze... - powiedziała, ściskając je z wściekłością. Była aż słaba ze złości. Z trudem mogła oddychać, Zgięta płytki, prawie je łamiąc. Było jej słabo z wściekłości. Z trudem oddychała. Zgięta płytki prawie je łamiąc.

^ ^ ^

Oto gdzie była. Siedziała, wdychając kwaśny zapach poduszek swojej siostry, czterdzieści pięter pod ziemią, z oburzeniem mordując maszynę. Przyszło jej do głowy, że Centrala Tchnienie Geniuszu może być na drodze do wielkiego odkrycia i że lepiej byłoby teraz kupować ich akcje, zamiast zgniatać stworzony przez nich prototyp. Ułożyła płytki na dłoni i delikatnie je wygładziła. Wyglądały tak niewinnie, a jednak jej ręka zadrżała. Kiedy ostatnio ktoś sprawił, że drżała? Ostrożnie umieściła płytki w pierścieniach i przypięła je do pasa.

To byłby cud, gdyby nadal działały.

Nowa Niniwa

Gregory Benford

Milvina nie mogła zrozumieć, o co tyle hałasu. Owszem, wyprawa na Centauń, ludzie w drodze na inną gwiazdę - ale dziesiątki lat kosmicznego lotu? Cóż mogłoby być bardziej nudnego?

I jeszcze te pogłoski o ludziach, którzy wpadli w tarapaty z powodu jakichś znaków na ścianach, na pewno prymitywnych i groteskowych... A jednak nie dawały jej spokoju.

- Chodzi o to - mówiła Sorelowi (patrzyła na świat przywódczym okiem intelektualisty, lubiła stać na czele, choć on był prawdziwym facetem, naprawdę świetnym w łóżku, bez dwóch zdań) - że przecież maszyny pozwalają nam powrócić do świata, w którym się urodziliśmy, prawda? Wszystko, począwszy od symulacji militarnych po notatki twojego brokera, od architektów, którzy przechadzają się po nie istniejących w rzeczywistości domach własnego projektu, po chemików mieszających cyfrowo odmierzone porcje molekuł, wszystko sprowadza nas z powrotem na twardy grunt, na ziemię. - Klasnęła otwartą dłonią w pseudoskórę fotela i marszczyła brwi. - Jesteśmy z tym światem połączeni na stałe. Sorel kiwnął głową z powątpiewaniem.

- Tak, tak... I wybaw nas Panie...

- Ból abstrakcji! - powiedziała smakując słowa. - Maszyny i Spiker dają nam... - Usiłowała przypomnieć sobie lekturę ze szkoły artystycznej, jaką zazwyczaj każdy ignorował, ponieważ sztuka była przez dziesięć lat obowiązkowym przedmiotem dla każdego. Wreszcie wpadło jej do głowy właściwe słowo - .. .dają nam świat ekspresji bogatszy od dżungli symboli, którymi posługuje się nauka.

- Zgadzam się, chociaż to są poglądy w starym stylu, jeszcze z dwudziestego wieku - powiedział Sorel odwracając się. - Ale to działa. Chyba podoba mi się przedstawianie całej złożoności zagadnień za pomocą starannie dobranych, ściśle ze sobą powiązanych argumentów. Jest w tym coś mocnego i solidnego.

- Dziś to nie jest metoda, lecz tylko jedna z metod. Zaczynało się interesująco, ale właśnie nadeszli inni i koncentrację diabli wzięli. Cały czas w głębi duszy nurtowały ją tajemnicze ideogramy.

Czy w ogóle są to ideogramy? Musiałaby się tym zająć. Spiker pewnie nawet nie zadałby sobie trudu, by odpowiedzieć na jej pytania.

Alpha Centauri to dziwny system, myśli John, nawet jak na gwiazdę binarną. Albo raczej, upomniał sam siebie, przypomina raczej potrójną.

Maleńka, błyszcząca gwiazda w pogoni za dwoma wielkimi słońcami. Nieskończony taniec rozbłyskającej okruszyny, pląsającej w kierunku Sol. Taka jest najmniejsza gwiazda, Proxima.

Niemniej jednak na system Centauri składają się dwie duże żółte gwiazdy. Wciąż prozaicznie nazywane gwiazdą A i gwiazdą B, krążą wokół siebie, nie zważając na odległą Proximę. John Dopplers wyobraża je sobie, odświeżając dalekie wspomnienia.

Mimośród orbity A wynosi 0,52, dłuższy promień elipsy mierzy 23,2 astronomiczne jednostki. Oznacza to, że najmniejsza odległość pomiędzy A i B to 11,2 tych jednostek. Z kolei A to gwiazda typu G, o masie przekraczającej o 8 setnych masę Słońca, B zaś należy do grupy gwiazd K, z masą wynoszącą 88 procent masy Słońca. Jej czas całkowitego obiegu po orbicie wokół A to 80 lat. Sama liczy jakieś 4,8 lat, nieco więcej od Sol.

Planetarne “dziecko” słońca A stało się zalążkiem i przyczyną całej ekspedycji. Ta ziemiopodobna planeta była nieco większym pyłkiem, widzialnym przez interferometryczny teleskop, długie ramię z lustrzanymi oczami prześwietlającymi przestrzeń pomiędzy A i B.

Nowa Ziemia? John patrzy na jej tajemniczy majestat, ledwie wyczuwając delikatne drżenie statku i szum pracy jego maszyn. Posuwają się wciąż w głąb newtonowskiego gawota światów na wielkiej sali balowej niebios o dwóch słońcach.

Nazwana Shivą, nowa stosunkowo planeta, przytulająca się blisko do A, otoczona wodnym cirrusem, kontrastuje swą mglistą kulą z błękit-nobiałą poświatą A. Jej atmosfera, bogata w azot, zawiera też 18 procent tlenu i ślady dwutlenku węgla. Bardzo przypomina ziemską. Shiva jest za gorąca, by oferować człowiekowi komfortowe warunki, w gruncie rzeczy jednak wcale nie tak fatalna; żaden mieszkaniec Wenus nie założyłby tu szklarni.

Długie interferometryczne teleskopy wykazały jasno, że atmosfera tamtejsza jest daleka od chemicznej równowagi. Teoria biologiczna utrzymuje, że to niezaprzeczalny znak życia. I rzeczywiście, na pierwszych sporządzonych w czasie ekspedycji mapach wyłaniają się dwa duże zielone, wyraźnie oddzielone, nadające się do zamieszkania pasy życia; każdy z nich zaczyna się około 30 stopni od linii równika.

Najwyraźniej dziwne efekty pływowe systemu Centauri pozbawiły Shivę początkowego nachylenia biegunowego. Ich stałe oddziaływanie sprawiło, że oś Shivy odchylona była zaledwie o jeden jedyny stopień od linii kątowego momentu orbitalnego. W efekcie równikowy pas planety stanowił bladą, suchą przestrzeń, pustoszoną wiecznymi tornadami i gwałtownymi wichurami.

John zawisł nad równikiem. Duże btękitnozielone morza, lecz brak wielkiego oceanu. Brak połączeń pomiędzy dwiema łagodnymi strefami - żadne morskie życie nie mogło przedostać się z jednej do drugiej. Migracje lądowe, jak pokazały kalkulacje, skutecznie blokowała wielka pustynia równikowa. John doszedł do wniosku, że ptaki mogłyby odbyć tak długi lot, lecz trudno zrozumieć, jaki czynnik ewolucyjny mógłby skłonić je do takiego znoju i tak uwarunkować. Co miałyby otrzymać w nagrodę?

Dziwny świat, prawdziwie wart dziesiątek lat powolnego mielenia przestrzeni międzygwiezdnej w tym locie, pomyślał John, odpływając od ostrego, pełnego szczegółów obrazu całego dysku Centauri.

Nareszcie na miejscu! Kilka rastrów miga na granicy pola widzenia. Jednak gwałtownie odwraca głowę. On, taki malutki pyłek, tak odległy, a jednak - jest tam! Centauri.

A- -A- -^

- Gówno prawda! - powiedział Sorel surowo.

Milvina wciągnęła go do starego, zatęchłego korytarza.

- Chodź i wyłącz swojego Spikera. Ja swojego wyłączyłam, sam widziałeś.

- Te symbole na ścianach, kto to słyszał, żeby...

- Jest jeszcze jeden znak, tam dalej.

Podeszli wąskim, słabo oświetlonym tunelem do oddalonego zaułka z chropowatą ścianą.

- Popatrz, jeszcze jeden wzór.

- To chyba jakiś stary symbol. Co to w ogóle jest “znak”?

- Ten tutaj mówi - uważnie składała w wyobraźni litery - PRZEJŚCIA NIE MA.

Sorel uderzył niecierpliwie kciukiem w swego Spikera. Zabłysła lampka.

- To samo mówi Spiker.

- Widzisz więc!

- Byłaś tu już i twój Spiker ci powiedział.

- Przecież to ty wybrałeś korytarz, pamiętasz? To próba losowa.

- Oszukujesz.

- Nie! Naprawdę umiem to przeczytać. - Czytać! Dźwięk tego słowa przyspieszał bicie serca.

Sorel zamilkł na chwilę. Wiedziała, że znów konsultuje się ze Spikerem.

- “Czytać” to znaczy rozwiązywać. Rozumiem. Ten znak mówi, że tędy PRZEJŚCIA NIE MA. Ale na jakiej zasadzie?

- Popatrz, to są litery. Jest ich dwadzieścia sześć. Można je łączyć w słowa, choć mnóstwo z tym roboty.

- Nonsens - powiedział Sorel zasadniczo. - Słowa powstają w ustach mówiącego.

- Znam inny sposób.

Potrząsnął głową. Musiała postawić go przed kolejnym znakiem i powtórzyć cały spektakl. Skrzywił się, kiedy Spiker odpowiedział, że rzeczywiście znaki należało odczytać jako STREFA SPECJALNA.

- To musi być sztuczka. Twój Spiker działa i tylko oszukiwałaś, że go wyłączyłaś.

- Proszę, weź mój insert. - Położyła mu go na dłoni i popchnęła ku następnym znakom. - TER. WYTWÓRCZE, tędy.

- Wiem, co oznacza strzałka, kiedy ją widzę, ale co z resztą? Co znaczy TER.?

Miała nadzieję, że o to nie zostanie zapytana.

- Może to oznacza miejsce.

- Na przykład sąsiedztwo?

- Możliwe. Chyba rzeczywiście. Teren, czyli strefa. Jeśli zabrakło miejsca, żeby napisać to w całości, użyli krótszego słowa.

- A kim byli ci “oni”? Czarodziejami?

- To starożytni, jak mi się zdaje.

Zauważyła, że stara się to zrozumieć.

- Pozostawili znaki na ścianach? W jakim celu, jeśli Spiker...

- Może żyli w epoce, kiedy nie było jeszcze Spikera?

- Ale jaki z tego pożytek?

- Nie wiem. Nauczyłam się tego z tych starych papierów, które odkryłam w Sekcji Historycznej. Nazywały się RACHUNKI, ale znalazłam tam wystarczająco wiele słów.

- Skąd wiesz, że możesz coś “przeczytać”? To znaczy robić to bez konsultacji ze Spikerem?

- Wiem. Litery łączą się w grupy. Na przykład w WYTWÓRCZE mamy “twór”, a ten odwrócony kształt to dźwięk “w”...

- Za szybko - skrzywił się znowu; oczywiście wcale mu się to nie podobało. Był biologiem. Ale tolerował jej zainteresowanie zakurzoną przeszłością, dobrze zresztą o tym wiedziała. W końcu poprosił;

- Dobrze, pokaż mi to jeszcze raz. Nie dlatego, że w to wierzę, ale...

Prawda o podniesionym oceanie na Shivie wykluwała się bardzo powoli.

Odis zauważyła to pierwsza. Długie dni nurzania sensorów w powodzi danych zaczęty przynosić efekty. Była bardzo dumna z tego, że udało jej się wyłowić takie dziwo z morza pomiarów, dokonanych w czasie ekspedycji na pobranych próbkach. Jej małe, szybkie, bystre oczy przesuwały się uważnie po królestwie dwóch gwiazd.

System Centauri jest dziwny, ale nawet silne pływy nie wyjaśniają takich anomalii. Planety powinny mieć kształt kuli albo zbliżony. Biegunowy promień Ziemi był zaledwie o jeden procent krótszy od równikowego. Z Shivą było inaczej.

Odis odkryła źródło odchylenia kształtu tego świata. Znajdowało się daleko od równika, dokładnie na 1694 kilometrze, w głębokim, niebieskim morzu, ochrzczonym natychmiast Okrągłym Oceanem. Ta masa wód usadowiła się na półkuli południowej i miała kształt niemal idealnego koła, co przywodziło na myśl wielki krater wulkaniczny.

Powyższa hipoteza dominuje do momentu, kiedy Odis przedstawia wyniki swych pomiarów. Nurza się w swych danych jak w cyfrowych chmurach, wdychając ich wełniste bogactwo. Pod nią ogromny statek Adventurer przygotowuje się do wejścia na orbitę wokół Shivy. Odis wdycha chmury danych, przetłumaczonych na zapachy, według których są katalogowane. Ostre, złożone.

W pierwszej chwili nie wierzy radarowi. Skalowanie jednak działa, więc próbuje innych metod: wolno, analitycznie, nudno. Rezultat ten sam.

Okrągły Ocean znajduje się sto kilometrów powyżej kontynentu, jakby zastygnięty nad jego powierzchnią.

Odis prezentuje swe odkrycie na codziennym Spotkaniu Nadzorczym grupy. Reakcją jest sceptycyzm, a nawet skrywane uśmieszki.

- Zastosowałam wiele metod jednocześnie. Różnych metod. Te wyniki nie mogą być nieprawdziwe - twierdzi nieugięcie.

- Rozwiać wątpliwości może tylko - wtrąca wysoki chudy geolog - przyjrzenie się krawędzi tego tworu z bliska.

- Miałam nadzieję, że ktoś to w końcu powie - uśmiecha się Odis. - Czy dostanę autoryzowany czas obserwacji?

Przyznają go jej niechętnie. Adyenturer zaczyna krążyć po spłaszczonej elipsie wokół pokrytej kotłowaniną chmur Shivy. Dwa dni później zostaje ustalona pozycja statku, a Odis rozpoczyna badania. Cała armia instrumentów optycznych, IR, UV i mikrofalowych rozstawia się na obwodzie Okrągłego Oceanu, szukając dna tego wielkiego basenu lazurowej wody.

Bez rezultatu. Wiszące morze nie ma wcale dna.

Wyniki są całkowicie jasne. Ocean Okrągły ma głębokość 2,36 kilometra i jaskrawobłękitną barwę. Badania spektroskopowe wskazują na to, że woda jest dość czysta, niezasolona. Ocean wygląda dokładnie tak, jak niezwykle wielkie jezioro górskie, spod którego i z okolic którego usunięto góry. Pod spodem nie ma nic prócz gęstej atmosfery. Żadne skały nie podpierają napowietrznego oceanu.

Wszystkie inne obserwacje zostają wstrzymane. Wyraźne obrazy ogromnej masy wodnej o niewyobrażalnym ciężarze, wiszącej w przestworze przeciętnej atmosfery, zaprzeczają wszelkim znanym zasadom mechaniki. Cała ekspedycja jest oszołomiona. Odis znajduje się w centrum uwagi, wszyscy pytają ją o zdanie.

Niewiele jest rzeczy, o których mogą jeszcze myśleć, prócz tej fascynującej, przerażającej niemożliwości. Ta osobliwość wciąga niczym zaproszenie w otchłań.

ff -A- -^

Milvina i Sorel spędzili kilka następnych dni w najstarszej części Sektora Historycznego, przeszukując korytarze, o których informacji Imperium nie włączyło do materiałów Spikera.

Niezła zabawa. Milvina odczytywała znaki, podczas gdy on zaczynał łapać, o co chodzi. Postępy były powolne; czytanie okazało się trudną sztuką. Litery, słowa, te z kolei składane w całe zdania, a potem akapity, ich rytm i logika, sposoby odczytywania znaczenia...

No, nie było też tak, żeby poczuł się jak jakiś OR. Po jakimś czasie przypomniał sobie ze specjalistycznego szkolenia, że OR to oficjalna nazwa Opóźnionych w Rozwoju. Jeśli wziąć tylko pierwsze litery obu stów tej nazwy, otrzymamy dźwięk, który oznacza tę grupę w mowie potocznej.

Współpraca układała się doskonale i zaczął im się podobać ten stan przy wyłączonych Spikerach, kiedy przemierzali stare korytarze, poznając treść napisów na ścianach.

Spiker był zawsze pod ręką, kiedy tylko go potrzebowali. Czujniki umieszczone w pobliżu uszu przechwytywaty fale Centralnego Komputera. To było bardzo proste połączenie, bez żadnych przełączników, zapewniające stały dostęp. Podobnie jak każdy, używali Spikera coraz więcej w miarę upływu czasu - był szalenie poręczny i niesłychanie ułatwiał życie.

Czytanie zaś pozwoliło im niemal dotknąć przeszłości i dało pewne wyciszenie. Odczuli to jak prawdziwą ulgę.

Spiker zawsze był pod ręką. Przepływające do świadomości gdzieś w pobliżu pasma słuchu jedwabiste porady stanowiły nieustające źródło pomocy. A wystarczyło opłacić subskrypcję, by pozbyć się wszystkich ogłoszeń. Jednak żadne z nich ani ich przyjaciół tego nie zrobiło. Za drogo. Zresztą z ogłoszeń można było bardzo wiele się dowiedzieć o ludziach. Bywały naprawdę ciekawe, na przykład te, w których poszukiwano dawców spermy i komórek jajowych dla banku gej/les - albo te o programie Merytokracji, pomagającym zachować gen homoseksualny. Były tam dźwiękowe skróty i prawdziwe histońe, wszystko. Po wzmocnieniu sygnału słyszało się całe półgodzinne przedstawienia. Wszystko za darmo. Większość materiału nie była jednak nawet w części tak dobra, dlatego wielu chętnie by z niego zrezygnowało.

Czytanie wciągało ich coraz bardziej. W starym piśmie odkrywali treści, którymi Spiker nie zaprzątał sobie uwagi. Pochwalili się swymi umiejętnościami przed kilku znajomymi. Nikt nie uwierzył, że umieją odczytać dziwne wzorki. Wszyscy uważali, że to jakaś sztuczka. Milvina i Sorel uśmiechali się wtedy wyrozumiale i zmieniali temat.

Nie wszystko jednak szło tak dobrze. W starym dziale Sorel zastosował się do sygnału IDŹ, jakby przeczytał go, a nie usłyszał Spikera. Był to sygnał niezsynchronizowany i Sorel cudem niemal uniknął rozpłaszczenia przez walec drogowy.

Wspólnie zastanawiali się głośno, czy powiedzieć o sprawie władzom. Być może nikt o tym nie wiedział.

- Chyba nie - mówił Sorel. - Popatrzmy na to tak: jeśli padlinożercy rządzą światem na swój sposób, to dlatego że nikt się tym nie przejmuje. A wcale nie musi to wszystkim odpowiadać. I wcale by nie odpowiadało.

- Mielibyśmy zostać wariatami, uczącymi innych czytania?

- Popyt rośnie, spada podaż. Przypuśćmy, że wszyscy nagle potrzebują tych starych książek, które znalazłaś...

Musiała przyznać, że to była otrzeźwiająca możliwość. Porównanie do padlinożerców przyszło Sorelowi na myśl, ponieważ był biologiem. Nie mógł się oprzeć, by nie dodać:

- To bardzo sprytna strategia. W czasach ciężkich dla wszystkich sęp ma najwięcej jedzenia.

Myśl była na tyle okropna, że Milvina zdecydowała się zapomnieć o całym zagadnieniu.

Polubili wałęsanie się przejściami Megapolis i rozszyfrowywanie sekretów zaklętych w znakach. Kochankowie często wymyślają własne rytuały, a ten wydawał się szczególnie smakowity.

Przy jednym ze schowanych na uboczu przejść zapisano jasną instrukcję, jak wybrać numer i wejść do środka. Przeprowadzenie postępowania zgodnego z instrukcją zajęło im dłuższą chwilę, ale udało się. Drzwi odwróciły się na prymitywnych zawiasach, odsłaniając wejście do zawilgoconego zespołu pomieszczeń. Zwiedzanie ich okazało się nudne. Były to po prostu zamknięte magazyny bez żadnych oznaczeń. Nagle pojawił się strażnik z ogłuszaczem w ręku.

- Jak się tu dostaliście?

- Było otwarte, proszę pana - odpowiedział Sorel. Zawsze reagował szybko. Mihdna w myśli przyznała, że jego odpowiedź była prawdziwa od strony technicznej. To ona otworzyła drzwi.

- Ale jakim, do licha, sposobem? Wynoście się stąd. Natychmiast! Był zmieszany, zły i nie dał im więcej czasu jak na jeden rzut oka. Sorel spytał, czy może obejrzeć broń strażnika, udając nierozgarnięte dziecko, ten jednak wygonił ich zdecydowanie, zanim otrząsnęli się ze zdumienia.

^ ^^

Lissa znajduje odpowiedź na zagadkę Shivy, nikt już się jednak tym nie cieszy. Jako chemik atmosfery Lissa zakończyła większość swej pracy na długo przedtem, zanim weszli na orbitę wokół Shivy. Pobrała próbki gazów, oznaczyła je i stwierdziła jasno, że wskazują na wysoki poziom rozwoju biologicznego. Pomyślała, że teraz fala podniecenia ogarnie obserwatorów powierzchni.

A jednak tak się nie dzieje. Lissa bierze głęboki oddech i zaczyna mówić do zebranej przed nią Grupy Nadzorczej. Sama poprosiła o możliwość prezentacji i właśnie zamierzała wykazać, że nie marnuje czasu. Wszystkie oczy zwrócone były na Okrągły Ocean, niewiele osób interesowało się zwyczajną atmosferą. A tu właśnie należało szukać klucza do zagadki.

Prezentacja idzie sprawnie. Okrągły Ocean intryguje ją również. Patrzy na mieszaninę tlenu, azotu i dwutlenku węgla najwyraźniej podpierającą całe morze. Dowód był zupełnie banalny, z wyjątkiem jednej dziwnej rzeczy. Linie spektralne lekko się rozdzielały, a dalej można było stwierdzić obecność dwóch małych kiosków po prawej i po lewej stronie, tam gdzie nie powinno być odgałęzień.

Lissa odwraca się od prezentowanych obrazów w stronę Grupy Nadzorczej.

- Jedynym możliwym wytłumaczeniem - mówi głośno - jest wpływ ogromnie silnego pola magnetycznego na maleńkie dipole elektryczne tych molekuł. Wpływ ten powoduje ruch molekuł, a to dzieli linie.

- Elektryczność? - marudzi ktoś sceptycznie. - W obojętnej, nie naładowanej atmosferze? Z pewnością w chwili, gdy uderza piorun, można mówić o chwilowym efekcie tego rodzaju, ale...

- Efekt jest stały.

- Szukała pani błyskawicy? - pyta przenikliwy kobiecy głos.

- Jest tutaj. Widzimy rozwidlenie pomiędzy chmurami, pod Okrągłym Oceanem. Ale to nie jest przyczyna powstania pola elektrycznego.

- A co jest przyczyną? - pytanie pada z ust poważnego kapitana, rzadko zabierającego głos w naukowych dysputach. Lissa wzrusza ramionami.

- Nic logicznie wytłumaczalnego.

- Tak więc wszędzie w stukilometrowej powietrznej przestrzeni pod oceanem musi znajdować się niewyobrażalnie silne pole elektryczne? - wota głos.

Pomruk.

- Tak. Wszędzie. - Całe audytorium jest poruszone.

f? •A- -A-

Minęło trochę czasu, zanim Milvina zorientowała się, że jej nowa, z trudem zdobyta umiejętność musi pozostać tajemnicą.

Była typem zadającym mnóstwo pytań, niektórzy uważali ją za wścibską. Z radością spędzała całe godziny kopiując poniszczone kartki wyniesione z archiwów.

Najgrubsze, zszyte z wielu pojedynczych, nazywały się książkami. Znalazł się nawet fragment o nich w Kompendium. Spiker zacytował ten fragment łagodnym głosem, jaki wybrała do swej codziennej pracy. Mocniejszy głos informował o sprawach społecznych, a energiczny i precyzyjny dawał wskazówki i rady. W normalnym życiu zestaw przyjemnych, odpowiednio dobranych głosów Spikera byt wszystkim, czego człowiek mógł potrzebować.

Na hasło “książka” Spiker zareagował z pewnym opóźnieniem, a potem przytoczył interesującą opowieść. Istniało wiele rodzajów książek, wśród nich także tak zwane “powieści”. Jedyną powieścią, którą Milvina znalazła na starych, nie oświetlonych półkach, była zawilgocona, spleśniała księga, z której nie było żadnego pożytku.

Książki znane były w niektórych starożytnych źródłach jako księgi, books, bucher. Nazwy pochodziły z bałaganiarskiej epoki współzawodnictwa różnych spikerów, na przykład takiego “GerMana”. Nie tylko zresztą samych spikerów, lecz wszystkich zróżnicowanych sposobów mowy, istniejących zanim odkryto Standard.

Wszystko to zdarzyło się w tak zwanej przez antykwariuszy Wąskiej Epoce, czasie opornych metod, beznadziejnie linearnym i powolnym. Ludzi dzieliła wówczas możliwość dostępu do informacji. Szczęśliwie siły podziału dziś już zupełnie zanikły.

Obecnie żyli w Epoce Rozwoju. Spiker rozwinął się ze starego typu komputerowych Inteligentnych Agentów. Tamte mogłyby wykonywać niektóre dzisiejsze zadania, ale z wielkim trudem. Stopniowo ludzie zlecali Agentom coraz więcej i więcej. Ich rozwój szedł w kierunku twórczej samodzielności, począwszy od nałożenia wielu głosów po odtwarzanie nici społecznych środowiska. Wszystko stało się jasne i proste dla każdego posiadacza Spikera.

- Co za dziwy! - zawołał Sorel, a Milvina prawie się z nim zgodziła.

Wąska Epoka wydawała się niezwykle fascynująca z jej książkami i czytaniem. Podniecała sama ochota i możliwość brania do ręki czegoś, co było warte rok gadania Spikera, otwierania tego czegoś w dowolnie wybranym miejscu, odnajdowania interesujących fragmentów. Wszystko to było niewypowiedzianie wciągające.

Pamiętała oczywiście o przewagach Spikera. Mógł przeskakiwać z tematu na temat, a nawet ze słowa na słowo, jakiekolwiek by mu zadać pytanie. Wyjaśniał wszystko bezpośrednio niczym niezwykle sprytna osóbka mówiąca tylko do jednego słuchacza, a znajdująca się w samej jego głowie. Każdy miał takiego podpowiadacza i mógł z niego skorzystać na dany sygnał.

W jednej z książek znalazła opis samego Spikera. Słowa były trudne do zrozumienia i zaczęła się zastanawiać nad sposobem ich odczytania. Wypowiedzenie ich było jeszcze trudniejsze, nawet jeśli znała słowo, ponieważ przejście od liter do dźwięków rządziło się nieregularnymi zasadami.

- Do czego to ma prowadzić? - pytał często Sorel, ale nie opuszczał Milviny.

Książki utrzymywały, że Spiker powstał jako pomoc dla ludzi nazwanych niewykształconymi. Milvina dochodziła do wniosku, w porozumieniu ze Spikerem, że wszyscy stanowili jedność. Z wyjątkiem jej i Sorela.

Dawniej czytać umiały nieprzeliczone rzesze ludzi. Kiedy jednak Spiker stał się łatwiejszy w obsłudze, zaczęto używać go niemal wyłącznie. Niezależność od linearnego porządku druku stała się bardzo modna, a wreszcie powszechna. Spiker potrafił przekazać dane za pośrednictwem szybko płynących impulsów, czegoś w rodzaju skompresowanej mowy, tak samo szybkiej, a wówczas nawet jeszcze szybszej od tempa, w jakim odbywało się czytanie.

Nadal większość ludzi zdobywała informacje za pośrednictwem zmysłu wzroku. W restauracji zamawiali kurczaka, dotknąwszy odpowiedniej ikonki; podobnie z rybą. Wolny czas przeznaczano oczywiście na rozrywki; te musiały być atrakcyjne wizualnie, dotykowo, pięknie pachnące, słowem były to sporty i gry, trójwymiarowce, zmysłowce, a-morfy, reale.

Wspaniała była świadomość posiadania umiejętności, o którą przyjaciele nawet nie mogli jej podejrzewać. Miała zamiar urządzić przyjęcie i pokazać to im wszystkim, kiedy natrafiła na wielkie litery na Bulwarze Aspiracji i sprawy się skomplikowały.

Tagore się spieszy. Za bardzo.

Uderza w słup, ale nie zatrzymuje się na nim, lecz odbija i zderza z przeciwległą ścianą. Wyhamowując pęd na własnych kolanach, odskakuje bezwładnie. Przed oczami ukazują mu się rastry, potem błysk, wreszcie wszystko znika.

Nad nim błyszczy w pełnej krasie Shiva, olśniewająco i niemal transcendentalnie piękna w zasłonie z chmur. Ale Tagore nie zwraca uwagi na ten spektakl. Zajmują go cuda zachodzące w mózgu.

Znajdzie odpowiedź na wszystkie pytania, jest tego pewien. W wielkim pośpiechu nie obdarza nawet jednym spojrzeniem błyszczącej planety zajmującej większą część ściennego ekranu. Błękitno zabarwione refleksy świetlne na Oceanie Okrągłym zdają się coś ukrywać, a jednocześnie obiecywać. Gruba warstwa powietrzna pod spodem graniczy czystą, równą linią z niebieskim dnem. Urzeka piękno tej bezczelnej niemożliwości.

Najmłodszy z całej ekspedycji, Tagore jest przede wszystkim teoretykiem. Specjalizował się na uniwersytecie z planetologii i udało mu się wślizgnąć do grona wybranych dzięki umiejętności szybkiego wyjaśniania dokuczliwych problemów, na jakie natrafiali obserwatorzy.

- Kapitanie, mam! - dyszy wchodząc.

Kapitan gratuluje mu, siedząc na niewielkiej dębowej desce, jedynym kawałku drewna na całym statku, i przystępuje do rzeczy.

Tagore prosił o tę rozmowę, ponieważ wyobraził sobie efekt, jaki wywrzeć może jego teoria na wszystkich. Kapitan powinien się o tym dowiedzić pierwszy.

- Okrągły Ocean utrzymywany jest siłami pola elektrycznego - obwieszcza.

Reakcja kapitana jest nieznaczna w porównaniu z tym, czego się spodziewał: bez mrugnięcia okiem oczekuje na dalsze informacje.

- Pola elektromagnetyczne pobierają energię z elektronów w atomach - Tagore nie ustępuje. Mówi szybko, wymienia liczby. - Dane pochodzą z badań Lissy. Pola w tym miejscu są tak silne, że mogą zachowywać się jak stabilna podpora. - Przechodzi do porównań. - W każdej objętości tej atmosfery nie większej od walizki znajduje się energia porównywalna z energią granatu ręcznego! Nawet jeśli pola są stabilne jak uwięzione fale, doświadczają pewnych strat. Wymagają stałego dopływu ogromnych ilości energii. Jak, do diabla, taka gargantuiczna konstrukcja może w ogóle działać?

Kapitan mruga w końcu powieką i przemawia.

- Na Ziemi z niczym podobnym się nie spotkaliśmy.

- Nie. Nigdy o tym nie słyszano.

- Żaden naturalny proces nie może do tego doprowadzić?

- Nie. A w każdym razie ja w ogóle nie potrafię sobie go wyobrazić.

- Przybywamy tu, by znaleźć rzeczy odmienne. Tagore nie wie, czy śmiać się, czy nie. Kapitan jest niewzruszony. To mają być poszukiwania? Pragnąłby grać jakąś inną rolę.

^ -ń- -ń-

- Wydaje mi się - powiedział wolno Sorel - że to będzie SAWY THIS? MEAT 13:20@Y (ŁAPIESZ? MIĘSO* 13:20 przy Y).

Sceptycznie obrzucił wzrokiem litery wydrukowane kiepską jaskra-woczerwoną czcionką na niebieskiej ścianie.

- Ktoś chyba robił to ręcznie - wtrąciła Milvina.

- Pisał sam? Jak?

- Nie myślałam, że tak można. Przecież maszyny składają litery, prawda?

- Umiesz przeczytać te wszystkie historyczne książki. Mówiłaś, że maszyny do pisania otworzyły drogę do Spikerów. Milvina przesunęła dłonią po niekształtnych literach.

- To przypomina trochę rysowanie, tylko że polega na naśladowaniu maszyny, widzisz? Pomyśl o literach jak o małych obiektach sztuki.

- Nie jesteśmy na wystawie w galerii.

- Nie. To wiadomość. Ale może mogłabym...

Szczęśliwie miała przy sobie w torbie ostatnio hołubione odkrycie, grubą księgę zatytułowaną “Słownik”. Znajdowało się w nim znacznie więcej słów, niż używał Spiker, na przykład określenia “przybliżony” czy “potoczny”. Znaczenia niektórych znaków, dziś już przez nikogo nie używanych, nie znał nawet sam Spiker.

- Tutaj! - wskazała na maleńkie hasło. - Mięso to ciało zwierzęce.

- Jedzą je zwierzęta. Słyszałam, że ludzie kiedyś także.

- Prymityw! - powiedział pogardliwie.

- To może być mięso, ale brzmi podobnie jak “spotkanie”.

- Może więc to błąd? Ktoś pomylił dźwięki i słowa?

- Chciał, żeby ci, co przeczytają znak, spotkali się w tym miejscu.

- Z autorem!

- Ale gdzie dokładnie? - zmarszczył brwi.

- Tu jest Y. To nic nie znaczy.

- Może jakiś skrót?

- Nie, za krótki. Strzelił palcami.

- Wiem! Pamiętasz, gdzie Aleja Aspiracji się rozgałęzia? Możesz obserwować to miejsce z balkonu Nowego Gmachu. Stamtąd to wygląda właśnie jak ta litera.

- W takim razie chodźmy tam.

^ ^ ^

Kapitan Badquor pozwala chłopakowi wypowiedzieć się do końca, zanim powie więcej. Najlepsza metoda to pozwolić tym wszystkim technicznym typom wyśpiewać najpierw ich pieśń od początku do końca. Niewielu z nich kiedykolwiek pomyślało o czymś innym jak własne zdanie.

Obdarowuje Tagore’a kapitańskim uśmiechem.

- A więc owa cała konstrukcja na Shivie to sztuczny twór?

- Tak... tak przypuszczam.

W rzeczywistości Tagore nie myślał za wiele o tych nieprawdopodobnie silnych polach.

- A cała energia gromadzi się po prostu po to, by utrzymać w górze jezioro?

- Jestem tego pewien. Obliczenia się zgadzają. Porównałem ciśnienie wywierane przez pola elektryczne i doszedłem do wniosku, że są one uwięzione pod Okrągłym Oceanem tak jak pole wokół przewodnika.

- Uważasz więc, że ocean funkcjonuje jako przewodnik? - Mógłby równie dobrze pokazać młokosowi, że nawet kapitan liznął co nieco fizyki. W rzeczywistości, chociaż nigdy o tym nie wspominał, posiadał dyplom w tej dziedzinie.

- Nie... To tylko sposób przedstawienia problemu.

- Kontynuuj.

- Fale oddziałują sita skierowaną z dołu do góry na wodę zawsze, gdy tylko odbiją się od dna oceanu.

- I przenoszą jego ciężar w dół, na skały znajdujące się sto kilometrów niżej.

- Tak, panie Kapitanie.

Tagore wygląda na cokolwiek zakłopotanego, tryskając entuzjazmem, ma doświadczenie w innych dziedzinach, w tej trudno mu się połapać. Kapitan postanawia zlitować się nad nim.

- Brzmi ciekawie. Nie ma w tym nic niemożliwego.

- Z wyjątkiem skali całego zjawiska.

- To tylko jeden sposób przedstawienia zagadnienia. Kapitan odczuwa wielką, niepohamowaną ciekawość. Dłużące się przez dziesiątki lat oczekiwanie zahartowało go, uczyniło twardym i niewzruszonym w obecności załogi. Teraz jednak wydaje mu się, że traci kontrolę nad poczuciem wypracowanego statusu. Wydaje mu się, że cały mózg chce odlecieć wibrującym lotem do granatowej gęstwy pomiędzy dwoma słońcami.

- Ocean jest większy od jakiejkolwiek konstrukcji stworzonej kiedykolwiek przez człowieka. I nie chodzi mi wcale o to, czemu ma służyć. Wstrząsający jest majestat tego dzieła, synu.

^ i! •>“r

Milvina i Sorel przyszli w miejsce wskazane przez znak, ale nikogo tam nie spotkali. Zamiast tego przy Y niezręczny napis, zrobiony inną ręką, głosił:

MIĘSO: KORYTARZ 63, 13.30 JUTRO, BLOK 129.

Wrócili do domu, wyłączyli Spikery i pogrążyli się w rozmowie. Większość par wyłączała Spikery tylko na czas uprawiania miłości. Był to tak zwany dobry obyczaj. Nikt zresztą nie mógłby zaręczyć, czy już nie wyszedł z użycia, zwłaszcza po wprowadzeniu neuroaktywizowanych modeli Spikera.

Czytali wspólnie różne stare teksty. Soirel znalazł potężnie wyglądającą książkę pod tytułem “O studni Mohikani”. Milvina przeczytała ją - a umiała to robić znacznie szybciej od Sorela - lecz nie znalazła żadnych zapowiadanych treści. Nie było tam żadnej studni. Raczej nieokreślona tęsknota i inne ludzkie sprawy... Zabawne było to czytanie.

Nie mogli oderwać się od tych czarnych znaczków. Sorel lękał się, że ktoś mógł wytropić ich odkrycia. Wzdychał wtedy głucho i zmieniał temat.

Milvina patrzyła na to inaczej. Takim dobrem należało się podzielić z innymi. Chociaż - samo czytanie było izolacją, słuchaniem głosu pojawiającego się gdzieś we własnym mózgu. Czy dlatego tak je polubiła? W czytaniu nie mógł brać udziału nikt trzeci. To mogło prowadzić do różnicowań i podziałów.

Rządzą czytania, wsłuchiwania się w ciche dźwięki z zamierzchłej epoki, była jednak przemożna.

Podniecało ją, że gdzieś istnieją inni czytelnicy. Spotkanie wydawało się niemal nieuniknione.

Mężczyzna, który wyłonił się zza rampy, nie robił z początku wielkiego wrażenia. Średniego wzrostu, z nieaktualnym od trzech lat karmazyno-wym kodem, miał strąkowate włosy ze śmiesznie wystrzępionymi mikroptaszkami. Nie mówiąc nic, po prostu podał im kartki papieru. Nieporadnie wydrukowane zdania pokrywały obie strony. Milvinie wystarczył pierwszy akapit:

TAJNE STOWARZYSZENIE CZYTELNIKÓW MUSI SIĘ ZJEDNOCZYĆ! POSIADAMY ZDOLNOŚCI, KTÓRYCH ZNACZENIA SZEROKIE MASY NIE POTRAFIĄ ZROZUMIEĆ. DOWIEDZIAWSZY SIĘ, ZACZĘLIBY SIĘ NAS BAĆ. DLATEGO BRATERSTWO I SIOST-RZEŃSTWO CZYTELNIKÓW JEST JEDYNYM SPOSOBEM PRZEZWYCIĘŻENIA IZOLACJI. POWSTAŃMY!

- Co za banał. - Zwróciła kartkę dziwnemu człowiekowi.

- Ale prawdziwy. Sorel zażądał ostro:

- Powiedz nam tylko...

- Nigdy nie wiadomo, kiedy Spiker jest włączony - przerwał tajemniczo nieznajomy.

- Pańskie pismo nie jest bardzo piękne - stwierdziła Milvina.

- Lepsze niż pani - odrzekł zaczepnie.

- Nie o to przecież chodzi - odezwał się Sorel. - Chcielibyśmy wiedzieć...

- Chodźcie. I od tej chwili milczcie. i^ -^ -A-

John wkłada hełm. Otacza go teraz atmosfera Shivy. Mimowolne sieknięcie, napór siły, wypychające zakręty, wreszcie dotyka czegoś twardego, stabilnego.

Chętnie zanurzyłby się w morzu doznań płynących z Shivy, rozwijając dokoła pełną trójwymiarowość. Księżyc pod nim przypomina dojrzały, łaciaty owoc. Rusza w jego kierunku.

John - byty skoczek spadochronowy - wchodzi do bazy zgromadzonych przez siebie danych. Wycelowuje z orbity prosto w dysk Shivy. Teraz pędzą do niego kolejne mapy, przynosząc wszystkie, najmniejsze nawet szczegóły.

Ukazują się trawiaste przestrzenie południowego, nadającego się do zamieszkania pasa. John zwraca się ku równinie, na której powierzchni pojawiają się ciekawe wzory. Znając zdumiewającą teorię Tagore’a o Okrągłym Oceanie, musi być przygotowany na wszystko. Gdzieś w tych przestrzeniach ukrywa się wytłumaczenie, kto albo co stworzyło Ocean.

Wielka trawiasta powierzchnia faluje. Miejscami trawa jest cieńsza. Wkrótce dostrzega dlaczego. Bujna roślinność porasta tylko miejsca wokół płaszczyzn pokrytych dziwnymi, uporządkowanymi wzorami: heksagonalnymi, zmieniającymi się w trójkąty tam, gdzie trzeba przykryć wzniesienia albo wypełnić aleje, aż do bagnistych brzegów powoli płynących, brązowych rzek. Obraz w ultrafiolecie pokazuje coś w rodzaju ceramicznych płytek, układających się we wzory wielkości budynków - i poruszających się. Właściwie rozpychają się z nieujarzmioną energią bez wyraźnego celu.

Czyżby życie? Prześwietlenie w ultrafiolecie ogranicza się do opisu zespołu polimerów, krzyżujących się łańcuchów, powiązanych ze sobą pod różnymi kątami, zginających się jak mikromięśnie. Odżywiają się dzięki własnemu niebu.

Deszcz cukrów prostych spada z zagęszczonego powietrza. Owoc chemii atmosferycznej przypomina rosół z kurczaka. Oksydacja ustala rozmiary piłeczek golfowych kontrolujących parametry płytek; atakuje związki chemiczne - agresorów i zbiera te, które płytki mogą przyswoić.

- Czyżby to wszystko było jedną żyjącą istotą? Czy to w ogóle możliwe, żeby całą planetę kontrolowało jedno stworzenie z płytek, wykorzystujące wszystkie źródła życia? Jak musiałby wyglądać rozwój gatunków, by dać w końcu tylko jednego osobnika?

Ewolucja to wyklucza. Oczywiście, ewolucja biologiczna. Lecz nie rozwój społeczny.

John zanurkował głębiej w ten intrygujący materiał analityczny.

Nie kończące się układy gór i dolin przesuwały się, ulegały zmieleniu, wciąż niespokojne, tylko od czasu do czasu pozostawiały po sobie gołą powierzchnię widoczną jako prostokąty dzielące się na trójkąty. Podłużne figury spotykały się, napierały na siebie w jakiejś gorączkowej rywalizacji. Powierzchnia wydawała się z dala pokryta tylko cienką warstewką trawy. Ale jej źdźbła walczyły o światło słoneczne, prześlizgujące się pomiędzy krawędziami rozzuchwalonych, rozpychających się, rozhuśtanych, zderzających się roztrzęsionych płytek. Czy mogłyby prowadzić jąkać ożywioną dyskusję, czy znały wspólną zabawę, namiętne, nie kończące się festyny?

Czy planeta stała się komputerem?

Zwolnił tempo. Płytki... Czy to one zbudowały Okrągły Ocean?

^ ^ ^

Milvina i Sorel podążali za mężczyzną w milczeniu do rezerwatu stanu pierwotnego. Przez całą drogę milczeli. Wreszcie mężczyzna przemówił.

- Jestem Karl. Nie ma tu żadnych odgałęzień Spikera, przynajmniej tak mówią mapy przepływu jego danych.

- Jesteś inżynierem?

- Nie, filozofem. Ale zarabiam na życie jako inżynier.

- Od jak dawna pan... czyta?

- Od lat. Zacząłem od starych, przypadkowo znalezionych rękopisów. A nauczyłem się z napisów wydrapanych na ścianach.

- Tak jak my - powiedział Sorel. - To niełatwe nie móc prosić Spikera o pomoc.

Karl skinął głową.

- Ja zapytałem.

- I co się stało?

- Pojawili się Inspektorzy. Zagadali banalnie, o jakieś drobiazgi, ale domyśliłem się, o co chodzi.

- Ewidencja? - Milvina spytała z mocą.

- Kiedy zadałem Spikerowi pytanie, nastąpiła pauza. Niedługa. Oznaczała zmianę klasy ważności. Wiem, co taka zmiana oznacza i jak to się robi. Zaprzestałem więc pytań i ukryłem wszystkie książki. Kiedy wróciłem, inspektorzy już byli; rozglądali się po moim pokoju.

- Nie powiedział im pan?

- Musiałem im coś dać. Miałem kopię takiej książki o książkach, nic z tego nie rozumiałem, trzymałem ją po prostu pod łóżkiem. Kiedy zaczynali się już ze mnie śmiać, wyjąłem tę książkę i dałem im.

Mrugnęła zaniepokojona.

- I co się stało? Aresztowali pana? Kari posłał jej krzywy uśmiech.

- Jak wiadomo, czytanie nie jest nielegalne. Ale jest anty. To wszystko. Wypuścili mnie po sześciu miesiącach zgrupowania.

- Obrzydliwość - powiedział Sorel. Kar! wzruszył ramionami.

- Miałem czas. Poszturchiwali mnie i musiałem udawać, że widzę światełka i wszystko inne. Książkę zatrzymali.

- Jesteś odważny - westchnęła Milvina.

- Raczej głupi. Nie powinienem nigdy pytać Spikera o takie rzeczy. Sorel szepnął przejęty:

- Można by się spodziewać, że Spiker powinien zachęcać nas do czytania, że będzie pomagał w każdej sytuacji. Gdyby Spiker zawiódł, sami odczytamy informacje, których potrzebujemy.

Kari pokiwał głową.

- Myślę, że Spiker umie czytać. On nie chce konkurencji.

- Przecież to jest maszyna - zauważyła Milvina.

- Co z tego? - Kar! znów uniósł ramiona. - Kto zna jej możliwości?

- To jest usługa - powiedział Sorel. - Nic więcej.

- Zauważyliście, że nie chce zapamiętywać naszych słów? - Kar! uśmiechnął się złośliwie. Sorel przytaknął.

- Mówi, że dąży do ulepszenia naszej pamięci.

- Czytanie wynaleziono po to, by zastąpiło pamięć. - powiedziała Milvina. - Przeczytałam o tym w książce.

- A więc to musi być prawda? - Kar! wciąż śmiał się ironicznie, co wyprowadzało Milvinę z równowagi. Nienawidziła polityki, a to wszystko zaczynało pobrzmiewać polityką.

- Ile ma pan książek?

- Mnóstwo. Znalazłem przejście do tunelu. Mogę tam zaglądać, kiedy tylko zechcę.

Sorel i Mihdna otwierali usta ze zdziwienia nad jego zuchwałością, kiedy opowiadał, jak przez całe lata zamykał się w odplombowywanych pomieszczeniach. Wiele z nich wypełniały poniszczone dokumenty i oprawione woluminy. Mówił o cudach, jakich nigdy nie widzieli, tomach, które zawierały wyłącznie imiona, nazwiska i nazwy rzeczy: encyklopediach, słownikach, atlasach, almanachach. Sam przeczytał wszystkie tomy legendarnej Britanniki!

Czy mógłby im coś odstąpić? Sprzedać albo pożyczyć?

- Oczywiście - odpowiedział Kari ciepło.

W ten sposób zaczęła się ich przyjaźń. Trochę kanciasta, ostrożna z początku, lecz zdominowana przez wspólną tajemnicę i wiedzę, którą dzielili. Nastąpiły trzy fantastyczne lata potajemnej lektury, a potem... Kari zniknął bez wieści.

^ -ń- -A-

Ludzie związani z komputerami myślą w określony sposób. Biologowie - po wstępnym rozpoznaniu i odrzuceniu możliwości wypełnienia całej biosfery przez pojedynczą żyjącą istotę - zupełnie inaczej. Po kilku starciach ich poglądy stają się jednak dość zbieżne. Czy gatunki mogą zamienić się w jeden wielki biologiczny komputer? Płytki głaszczą i obejmują się nawzajem, niczym domki uprawiające miłość.

Następne pytanie jest jeszcze poważniejsze. Nie chodzi o to, że jakieś olbrzymie istoty umknęły uwagi badaczy, czekając, by ich nagle zaskoczyć albo zrujnować ich domysły. Czy te płytki znają coś więcej niż same siebie? Czy też są dziwnymi, geometrycznymi solipsystami?

Były zamknięte w stworzonym przez siebie wszechświecie - czy zasady tego świata pozwalały im na zainteresowanie się światem zewnętrznym? Gwiazda podwójna dostarczała im wystarczającej ilości energii, powietrze było rezerwuarem paliwa, ich zaawansowana ewolucja fizyczno-chemiczna była decydującą potęgą ich świata... Co musiałoby ich skłonić do wmieszania się w sprawy wielkiego wszechświata? Może ciekawość? Biologowie patrzyli na tę ewentualność krzywym okiem. Ciekawość przodków człowieka znajdowała zaspokojenie w otoczeniu. Ewoluujące małpy uczyły się nowych sposobów wyszukiwania świeżej wody, zabijania nowych gatunków zwierzyny łownej, wynajdowały lepsze metody kopania korzonków - przysmaków. Świat od razu im za to odpłacał.

Wyraźnie - ale tu nie ma odpowiedzi na pytanie “dlaczego” - tutaj chodzi o coś innego.

Tak więc nawet jeśli zapukają do drzwi tych stworzeń-płytek, być może nikt im nie odpowie.

Czy powinni próbować?

John, Odis, Lissa, Tagore i Kapitan pogrążeni byli w rozmyślaniach.

ń- ^ ^

Karla nie było w żadnym z umówionych miejsc. Mimo że znajomość trwała już tyle czasu, Milvina i Sorel wciąż nie wiedzieli, gdzie mieszkał ani gdzie mogłyby się znajdować zbiory jego książek. Kar! był dyskretny i tajemniczy. Przeszukiwali labirynt korytarzy, kompleksów mieszkalnych, magazynowych i wytwórczych, obawiali się jednak zapytać Spikera o niego.

Trwały Gry Ogólne i ulice zatłoczone byty bardziej niż zwykle. Większość ludzi spędzała cały czas na zewnątrz, podekscytowana, spragniona wrażeń, szczęśliwa, że tworzy tak wielki tłum wypełniający ulice i place. Gry zabierały czas wszystkim - oczywiście z wyjątkiem trzech godzin pracy dziennie, do której każdy był zobowiązany. Milvina i Sorel wyłamali się z porządku zabawy i spędzili cały tydzień na poszukiwaniu Karla. Milvina obwiniała się o to, że nie naciskała, by powiedział, gdzie mieszka. Kar! był jednak zawsze obsesyjnie powściągliwy.

- Przypuśćmy, że zostaniecie zatrzymani i wymuszą na was zeznania na mój temat, co wtedy? - zwykł odpowiadać.

Teraz zastanawiała się, co mógłby zrobić Inspektorat, odkrywszy magazyny książek Karla. Wysłać go na Zaawansowaną Kurację? Jeszcze gorzej?

Wróciła do domu po żmudnych, bezowocnych poszukiwaniach. Sorela nie było. Nie pojawił się przez cały wieczór. Kiedy obudziła się następnego ranka, wybuchnęła płaczem. A on nie wrócił ani tego dnia, ani następnego.

Wracając z pracy - miała zwykłe stanowisko doradcy - postanowiła zwrócić się o pomoc do Inspektoratu. Z nieustającą nadzieją zagłębiała wzrok w tłumie, usiłując wypatrzeć Karla albo Sorela. Rozglądając się tak, zauważyła trzech mężczyzn i kobietę, którzy szli za nią, kiedy przechodziła przez Plac Obietnic. Każde z nich wyglądało inaczej, lecz razem tworzyli rodzaj czworokąta, w którym ona była zamknięta. Fachowa precyzja.

Przyspieszyta. Oni zrobili to samo. Wyglądali surowo i beznamiętnie. Nie potrafiła ich zgubić w ulicznym tłoku ani w przejściach prowadzących do dwupokojowego mieszkania. Dzieliła je z Sorelem. Czekali razem pięć lat na ten własny kąt z maleńkim balkonem. Balkon był co prawda przesłonięty dwa piętra wyżej brudnym dnem przewodu wentylacyjnego, ale wychyliwszy się dalej w bok można było zobaczyć kawałek błękitnego nieba.

Milvina szła dalej, po prostu gdzieś przed siebie. Nie chciała wracać do mieszkania, które miało stać się pułapką, była jednak zmęczona i nie mogła wymyślić nic lepszego.

Zapukali do drzwi kilka minut po tym, jak rzuciła się na łóżko. Miała jeszcze nadzieję, że za chwilę odejdą. Wreszcie zrezygnowała. Kiedy odblokowała zamek i otworzyła drzwi, zobaczyła kogoś, kogo najmniej spodziewała się ujrzeć. To był Karl.

- Nie domyślisz się nawet, co się dzieje - powiedział, przeciskając się koło niej.

- Co takiego? Gdzie byłeś?

- Merytokracja nas potrzebuje.

- Do czego?

- Do czytania!

- Ale Spiker...

- Trzyma ludzi w poczuciu zadowolenia i oddala ich od siebie. Doskonały pomysł, ale w końcu okazuje się, że sam Spiker jednak czasami nie wystarcza. - Mrugnął, zawahał się. - Ktoś musi mieć dostęp do informacji wyższego rzędu. Czuliśmy to niejasno, pamiętasz, czuliśmy, że czytanie to coś wielkiego, inna, nowa jakość.

- Ale Inspektorat...

- Utrzymuje ludzi na najniższym poziomie, to wszystko. - Przerwał na chwilę. - Ci, którzy potrafili dostrzec znaki, zadali sobie trud, aby składać je w słowa i teksty, przetwarzać, ci ludzie właśnie potrzebni są Merytokracji. My!

Milvina zamrugała oczami. To było za dużo dla niej do ogarnięcia naraz.

- Ale dlaczego zabrali ciebie i Sorela?

- Musieli się upewnić - wzruszył ramionami, jak to miał w zwyczaju. - Chcieli zbadać, jak jesteśmy zaawansowani, stwierdzić, że nic nie udajemy, że nie ma w tym pozy. Ludzie czasami udają, że potrafią czytać, wiedziałaś o tym?

- Rozumiem... - Z Karlem było coś nie w porządku. Nigdy wcześniej nie robił takich pauz... Czy to dlatego, że wtedy nie słuchał Spikera? Odwróciła się od niego.

- To wspaniała wiadomość. Kiedy wróci Sorel?

- Niedługo. - Kiedy podchodził do niej, odwrócona plecami cofnęła się na balkon.

- Jakie dostaniesz zajęcie? Mam na myśli pracę z czytaniem. Stali na zewnątrz. Opierała się plecami o barierkę. Codzienne odległe postukiwanie i szepty przewodu wentylacyjnego dały jej przez chwilę poczucie bezpieczeństwa. Tutaj nic złego nie mogło się zdarzyć.

- Och, niejedno. Wyszukiwanie dawnych wiadomości, porównania, no wiesz... - Zamachał bezwiednie rękami.

Nietrudno było stąd wyskoczyć. Stanąć na barierce, wyprostować nogi...

- To naprawdę dobra praca.

Czy dałaby radę uciec, gdyby skoczyła? Kar! nie był typem atlety. Wiedziała, że jeżeli dobrze spadnie, celując w błoto na dole, nic sobie nie zrobi, nawet nie skręci kostki. Miała na nogach doskonałe buty. Mogłaby mu się wymknąć. Jeśli dobrze skoczy...

Spojrzała na niego szybko, badawczo. Czy przyszedł sam? Chyba nie. Najprawdopodobniej Inspektorzy stali tuż za drzwiami, czekając, aż Kari namówi ją do uległości. Grała na czas.

- Czy to bardzo nieprzyjemne? Skrzywił się.

- Nie miałabyś nic przeciwko temu. Po prostu udostępniasz im część swojego mózgu na trzy godziny dziennie. Instalują w tym cennym fragmencie mały wyłącznik.

- Wyłącznik?

- Tak, żebyś nie potrzebowała więcej czytać. Tylko w czasie pracy, to wszystko. W ten sposób zaspokojone zostaną wszystkie twoje potrzeby. Będziesz wolna.

Gorączkowo biła się z myślami. Wyskoczyć, uciec. Nie może poprosić Spikera o pomoc, bo bez wątpienia łatwo by ją było namierzyć z włączonym odbiornikiem. Czy poradzi sobie, sięgając po prostu do starych pism?

Nawet jeśli tak - co potem? Jak znaleźć przyjaciół, którym można ufać? Pozostać w podziemiu? Jak? Z czego żyć?

- To najlepsze wyjście. Sorel niedługo wróci i...

- Stój. Nie ruszaj się.

Spojrzała w dół na wylot szybu. Długi lot. Czy warto skoczyć?

ń- if^

Otrząsasz się z iluzji i zatrzaskujesz ją z powrotem w twardym pojemniku. Automatyczne sensory wycofują się, pozostawiając na skórze maleńkie, trwające moment ukłucia, jak pożegnalne pocałunki. Znów czujesz chłodne, przylegające powierzchnie. Odwracasz się i pytasz:

- A gdzie reszta?

Myrph unosi ramiona, odłączając przewody.

- To wszystko, tak jak mówiłam.

- Może jest jakieś uszkodzenie?

- Nie, to koniec kostki. Powinna być jeszcze jedna z zakończeniem historii, ale w szafie znalazłam tylko tę.

- Nie wiadomo, jak to się kończy? Co zrobiła Milvina? - Pochylasz się do niej, mając nadzieję, że żartuje.

- Nie wiem. A ty co możesz jej poradzić? Skakać?

Mrugasz w zakłopotaniu, nie przygotowany na takie pytanie.

- Co to takiego, te rzeczy do czytania? Myrph marszczy brwi.

- Dają podobne odczucie, jak własny, cichy głos odzywający się gdzieś w głębi głowy.

- Czy to naprawdę istnieje? Czy czytanie to prawda?

- Nigdy o nim nie słyszałam.

- A więc to nie ma nic wspólnego z historią, tak? Czysta fantazja?

- Pewno tak. Nie widziałam też nigdy tych rzeczy na ścianach.

- Nazywali je znakami. - Po namyśle dodajesz: - Musiały wyjść z użycia dawno, bardzo dawno temu.

- Z pewnością. Trudno sobie wyobrazić poruszanie się w świecie bez Spikera, prawda?

ts -ń- -^

{-John/Odis/Lissa/Tagore/Kapitan-} połączeni/zastygli/zagęszczeni w jedną złożoną personę, pogrążoną w pracy nad kolejną odpowiedzią, tłumaczącą strumień danych płynących z Centauri.

Każdy odgrywał inną rolę w przetwarzaniu danych. Interpretowali je indywidualnie, tak jak każdy człowiek, który znalazłby się w systemie Centauri.

Istniały miriady takich zespołów, rozrzucone po całym globie, zamieniające cyfrową mieszankę w interpretacyjną gmatwaninę żywych scenariuszy, pełnych ekspresji rozwiązań. Niektóre z nich zamieniały się w papier pism naukowych, inne stawały się sztuką. Podział pomiędzy różnymi królestwami twórczości musiał zaniknąć, kiedy cała ludzka społeczność otrzymała możliwość niemal nieograniczonego rozszerzenia sfery sensorycznej.

Wystanie kruchej ludzkiej grupy na Alpha Centauri, postawienie tych ludzi przed faktem opóźnienia w łączności trwającego całe 4,2 roku byłoby kompletnie nieracjonalne. Dużo lepszym wyjściem było postanie tam bystrookich, ruchliwych robotów i pseudointeligentnych procesorów. Leciutcy, cierpliwi, wytrzymali, ambasadorzy ci znosili wielkie przyspieszenia i ataki drobin materii w przestrzeni międzygwiezdnej, by w końcu osiąść na obcych, zagadkowych światach. Potrzebowali jednak ludzkiego nadzoru, nawet jeśli był opóźniony o całych 8,4 lat.

Czy persona {-John/Odis/Lissa/Tagore/Kapitan-} poprzez swych wysłanników, orbitujących wokół Shivy, powinna zejść na powierzchnię planety, by nawiązać kontakt z inteligentnymi płytkami? Przy kosmicznej odległości wynoszącej 4,2 roku, istniały powody do szczególnie przemyślanego działania.

Ludzkość, jako całość, podejmowała decyzje tylko przez uczestnictwo w wykreowanych przez złożone persony teatrach zdarzeń. To było najwyżej cenione i najbardziej poszukiwane zajęcie w skali całego globu: upakowanej, skrępowanej połączeniami planety.

Rzecz jasna, tylko szczyty elit mogły zajmować się takimi sprawami. Większość ludzi, choć wystawiona na rzeczywistość znacznie bardziej rutynową, wciąż stanowiła wielką siłę. Zamieniała ją jednak tylko na rozrywki, choć czasem rozszerzające horyzonty. Rzeczywistość odbierano jako doświadczenie blade i efemeryczne: tu nie można było włączyć powtórki, zachować zdarzeń na później i powrócić do nich, kiedy się miało na to ochotę. Ludzie żyli więc zamiast tego w światach nieprawdziwych, pozbawionych celu, rządzonych przez technologie, z których istnienia ledwie zdawali sobie sprawę.

A- ^r -d

- Poznawać bez Spikera...

Zaciskasz wargi w zamyśleniu. Wrażenie utożsamienia z tą kobietą, Milviną, powoli ustępuje, nie zatrzymując się w pamięci. Wykonała ona wielką, samodzielną pracę związaną z tym całym czytaniem. Podobało ci się.

- Ciekawe, co zrobiła?

- Co masz na myśli?

- Skoczyła czy nie? Czy warto było wobec niewielkiej szansy?

- To tylko opowieść.

- A ty co byś zrobiła?

- Nie muszę na szczęście decydować. To tylko zmyślona historia.

- Więc czemu służy? Myrph jest zirytowana.

- To po prostu stara iluzja, w dodatku brakuje jednej kostki.

- Może w ogóle była tylko jedna?

- Posłuchaj. Te opowieści są dla mnie rozrywką, odpoczynkiem, nie jakimś irytującym problemem. Pamiętasz własne, silne reakcje.

- Mogę to dostać?

- Kostkę? Jasne.

Myrph podrzuca ją w dłoni. Jest dziwnie ciężka, półprzeźroczysta, z zaokrąglonymi rogami. Zamykasz ją w dłoni, czujesz ciężar kostki.

Od tego się właśnie zaczyna. Wiesz już, że pójdziesz szukać znaków na ścianach korytarzy. W twoim życiu pojawiło się coś nowego, na dobre i na złe, i nigdy już stąd nie zniknie.



{-John/Odis/Ussa/Tagore/Kapitan-} wypróbowują swe zintegrowane osobowości na miriadach ścieżek, jakimi prowadzi analiza informacji z Centauri. Replaye wyostrzyły percepcję, zwiększyły możliwości.

Ich dramatem były, rzecz jasna, własne wyobrażenia - ich własne konstrukcje dające wyobrażenie o wpływie różnych zdarzeń na rzeczywistych ludzi. Takie imaginacyjne integracje byty prawdziwą funkcją, właściwą rolą i miejscem ludzi w procesie eksploracji przestrzeni międzygwiezdnej, gdzie najlepiej czuły się długowieczne cierpliwe maszyny.

Skończyli na dziś swoje zadania. Mogli już iść do domów. Powinni przejść korytarzami, gdzie inni żyli życiem zupełnie odwrotnym do ich życia: nie umiejąc czytać, uczestniczyć w wyższej kulturze. Ich twarze przesuwające się w wielkim tłumie należały do jakościowo innej rzeczywistości. Maszyny umożliwiły ludziom o diametralnie różnych osobowościach życie we własnych światach. Każdy uważał, że ten drugi pozbawiony jest w swoim świecie czegoś ważnego. Nikt nie był niczyim wrogiem. Gorzej. Panowała zupełna obojętność.

Tak więc kultury separacji żyły niezależnie, odwrócone jedna od drugiej, ocierając się o siebie, każda z własnymi malkontentami i niezadowolonymi, w hierarchiach własnych możliwości i zdolności tak skomplikowane i uwarstwione jak Niniwa i Tyr.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Najlepsze opowiadania SF58 (rtf)
Antologia Najlepsze opowiadania SF58
Antologia SF Nie z tej ziemi Opowiadania z dreszczykiem
Antologia Najlepsze opowiadania SF 1958 2
Antologia SF Na krawędzi nocy
Antologia SF Posłanie z piątej planety
Antologia SF Rakietowe Szlaki 2
Antologia SF - Siedmiu fantastycznych, Antologie
Antologia SF Potomkowie Słońca
Antologia SF Wynalazca wieczności
Antologia SF Biały stożek Ałaidu
Antologia SF Zagadka liliowej planety
Antologia SF Kryształowy sześcian Wenus
Antologia SF Elf i gnom
Antologia SF Poslanie z piatej planety
Antologia SF Serial
Antologia Zbior opowiadan Wynalazca Wiecznosci (rtf)
Antologia SF Legendy II

więcej podobnych podstron