Ginzburg Natalia DROGI MICHELE KIK

NATALIA GINZBURG

DROGI MICHELE

Pewna »kobieta imieniem Adriana wstała z łóżka w swoim nowym domu. Padał śnieg. Tego dnia przypada­ły jej urodziny. Kończyła czterdzieści trzy lata. Dom le­żał wśród pól. W oddali widać było wieś rozłożoną na wzgórzu. Do wsi było dwa kilometry. A do miasta oko­ło piętnastu. Adriana mieszkała w tym domu od dziesię­ciu dni. Narzuciła cienki szlafrok tabaczkowego koloru. Długie, szczupłe stopy wsunęła w pantofle również ta­baczkowe, wystrzępione, obramowane białym futerkiem, wytartym i brudnym. Zeszła do kuchni, przyrządziła so­bie filiżankę ikawy zbożowej Bimbo i wypiła, maczając w niej biszkopty. Na stole, walały się skórki z jabłek, zgarnęła je na gazetę, przeznaczając dla królików, któ­rych jeszcze nie miała, ale spodziewała się je mieć, bo mleczarz obiecał jej króliki dostarczyć. Potem przeszła do bawialni i otworzyła szeroko okiennice. W lustrze obok tapczanu przywitała się ze swoim odbiciem i przyj­rzała uważnie wysokiej sylwetce, krótkim, falującym włosom koloru miedzi, małej głowie, osadzonej na dłu­giej mocnej szyi, “zielonym oczom, dużym i smutnym. Po­tem zasiadła przy biurku i napisała do swego jedynego syna.

Drogi Michele — zaczęła. — Piszę do ciebie przede wszystkim po to, żeby cię zawiadomić, że z twoim ojcem jest bardzo źle. Pójdź go odwiedzić. Mówi, że już od

wielu dni cię nie widział. Wybrałam się do niego wczo­raj. Był pierwszy czwartek «miesiąca, więc czekałam na niego w kawiarni Canova, i tam zatelefonował do mnie jego służący z wiadomością, źe jest bardzo chory. Wje­chałam więc na górę. Leżał w łóżku. Wydał mi się ogromnie zmizerowany. Ma worki pod oczami i niedobrą cerę. Ma bóle w dole brzucha. Nic już nie je. Palić oczywiście nie przestał.

Kiedy pójdziesz do niego, nie zabieraj, jak to masz w zwyczaju, dwudziestu pięciu par brudnych skar­petek. Ten służący, który ma na imię Enrico czy może Federico, nie pamiętam, nie może teraz zajmować się twoją brudną bielizną. Jest ogłupiały, zupełnie bez głowy. Nie sypia w nocy, bo twój ojciec wciąż go po coś woła. A poza tym nie jest wykwalifikowanym słu­żącym, przedtem pracował w warsztacie samochodowym. Ponadto jest kompletnym kretynem.

Jeżeli masz dużo brudnej bielizny, przywieź ją do mnie. Mam tu służącą, na imię jej Cloti. Jest u mnie od pięciu dni. Nie jest sympatyczna. Ale ponieważ i tak wciąż jest naburmuszona i pewno długo się tu nie utrzy­ma, to nawet jeżeli przywieziesz całą walizę rzeczy do prania i prasowania, niewiele mnie <to obchodzi, mo­żesz to śmiało zrobić. Co prawda, i chciałabym ci zwró­cić na to uwagę, dobre pralnie masz także całkiem blisko tej sutereny, w której mieszkasz. No i jesteś już w tym wieku, że mógłbyś sam trochę zadbać o swoje sprawy. Wkrótce skończysz dwadzieścia dwa lata. A propos, dzi­siaj są moje urodziny. Bliźniaczki dały mi w prezencie pantofle. Ale ja jestem bardzo przywiązana do moich starych. Chciałam ci jeszcze powiedzieć, że gdybyś prze- prał sobie co wieczór chustkę do nosa i skarpetki, za­miast trzymać brudy całymi tygodniami pod łóżkiem, by­łoby to bardzo pięknie, ale cóż, nigdy nie umiałam cię tego nauczyć.

Zaczekałam na przyjście lekarza. Jakiś Povo czy Covo, nie usłyszałam dokładnie. Mieszka o piętro wyżej. Nie bardzo zrozumiałam, co on myśli o chorobie twego ojca.

Mówi, że to wrzód, ale to wiedzieliśmy i bez niego. Mówi, że należałoby go przewieźć do kliniki, ale twój ojciec ani słyszeć o tym nie chce.

Myślisz pewnie, że powinnam przenieść się do twego ojca i pielęgnować go. Chwilami i ja tak myślę, ale chy­ba tego nie zrobię. Boję się chorób. Boję się chorób cu­dzych, nie własnych, ale ja właściwie nigdy poważnie nie chorowałam. Kiedy mój ojciec miał zapalenie woreczka, po­jechałam do Holandii. Wiedziałam doskonale, że to nie żaden woreczek, tylko rak. Tak więc, kiedy umarł, mnie przy nim nie było. Mam iz tego powodu wyrzuty sumie­nia. Ale to prawda, że w pewnym momencie życia to­pimy nasze wyrzuty sumienia w porannej kawie, jak biszkopty.

Zresztą, gdybym jutro zjawiła się tam z walizką, nie wiem, jak by twój ojciec na to zareagował. Od wielu lat stał się wobec mnie bardzo nieśmiały. I ja wobec niego także. A nie ma -nic gorszego niż onieśmielenie między dwiema osobami, które się nie znosiły. Nic już nie potrafią sobie powiedzieć. Są sobie nawzajem wdzięczne za to, że się nie ranią i nie drapią pazura­mi, ale tego rodzaju wdzięczności nie da sdę wypowiadać słowami. Od czasu naszego rozstania twój ojciec i ja powzięliśmy uciążliwie uprzejmy zwyczaj spotykania się na herbacie w kawiarni Canova w pierwszy czwartek każdego miesiąca. Zwyczaj niepodobny ani do niego, ani do mnie. Doradził nam to ten jego kuzyn Lillino, który jest adwokatem w Mantui, a on tego kuzyna zawsze we wszystkim słucha. Kuzyn uważał, że my dwo­je powinniśmy utrzymywać ze sobą poprawne stosunki

i spotykać się co miesiąc dla omówienia różnych wspól­nych spraw. Ale ite godziny spędzane raizem w kawiarni były udręką zarówno dla twego ojca, jak dla mnie. Po­nieważ twój ojciec jest osobą niezmiernie w swoim chaosie metodyczną, ustalił, że mamy przesiadywać przy tym stoliku od godzimy piątej do wpół do ósmej. Od czasu do czasu wzdychał i nzucał okiem na zegarek, co było dla mnie upokarzające. Siedział zawsze przechy­

lony do tyłu na krześle, drapiąc się w swoją wielką, czarną, rozczochraną głową. Wyglądał jak stara, znużona pantera. Rozmawialiśmy o was. Ale właściwie twoje siostry nic go nie obchodzą. Jedyną gwiazdą na jego niebie jesteś ty. Odkąd istniejesz, wbił sobie w głowę, że jesteś jedyną w świecie osobą zasługującą na czułość

i uwielbienie. Więc zaczynałam mówić o tobie. Ale on stwierdzał natychmiast, że ja nigdy cię ani trochę nie rozumiałam i że jedynie on zna cię do głębi. Cóż, to wyczerpywało temat. Oboje tak bardzo obawialiśmy się wywołać jakąś scysję, że każdy temat wydawał nam się niebezpieczny, i porzucaliśmy go czym prędzej. Wy wszyscy wiedzieliście, że myśmy się w te popołudnia spotykali, ale nie mieliście pojęcia, że to za poradą tego jego cholernego (kuzyna. W tej chwili spostrzegłam, że użyłam odruchowo czasu przeszłego, ale ja rzeczywiście myślę, że z twoim ojcem jest bardzo źle i że już nigdy więcej nie spotkamy się w kawiarni Canova w pierw­szy czwartek miesiąca.

Gdybyś nie był takim niezdarą, namawiałabym cię, żebyś wyprowadził się ze swojej sutereny i zamieszkał z powrotem na via San Sebastianello. Mógłbyś wstawać do niego w nocy zamiast służącego. Ty przecież w gruncie rzeczy nic nie masz do roboty. Viola ma ma głowie dom, a Angelica swoją pracę i dziecko. Bliźmiaczki chodzą do szkoły, zresztą są jeszcze za małe. Nie mówiąc już

o tym, że twój ojciec ich nie znosi. Nie bardzo też znosi Violę i Angelikę. Co się tyczy jego własnych sióstr, Cecilia jest stara, a z Matildą nie cierpią się także nawzajem. Matilde jest teraz u mnie i zostanie tu przez całą zimę. Tak więc ty jesteś jedyną osobą na świecie, którą twój ojciec lubi i może z nią wytrzymać. Choć co prawda, skoro jesteś taki, jaki jesteś, to może i le­piej, żebyś został w swojej suterenie. Gdybyś zamiesz­kał z ojcem, narobiłbyś tam jeszcze większego bałaganu

i wpędziłbyś służącego w zupełną desperację.

Mam ci do powiedzenia jeszcze coś innego. Dostałam list od osoby, która, jak pisze, nazywa się Mara Ca-

storelli I podobno poznała mnie w zeszłym roku na ja­kimś przyjęciu w twojej suterenie. To przyjęcie pa­miętam, ale było tam takie mnóstwo ludzi, że dokładnie nikogo sobie nie przypominam. List przyszedł na mój dawny adres, na via dei Vittini. Ta osoba prosi mnie

0 pomoc w znalezieniu pracy. Pisze z jakiegoś pen­sjonatu, w którym zresztą nie może dłużej mieszkać, bo jesi dla niej za drogi. Pisze, że urodziła dziecko

1 chciałaby mnie odwiedzić i to dziecko mi pokazać. Jeszcze jej nie odpowiedziałam. Dawniej lubiłam dzie­ci, ale teraz nie mam najmniejszej chęci wykrzykiwać z podziwu nad jakimś niemowlakiem. Zanadto jestem zmęczona. Chciałabym dowiedzieć się od ciebie, kim ona jest i jakiej pracy szuka, bo tego właściwie nie wy­jaśnia. W pierwszej chwili zlekceważyłam ten list, ale nagle przyszło mi na myśl, że może to dziecko jest twoje? Bo jeżeli nie, to nie rozumiem, dlaczego ona do mnie napisała. Charakter pisma ma jakiś dziwaczny. Pytałam twego ojca, czy zna jakąś Martorelli, twoją zna­jomą, ale powiedział, że nie, i zaraz zaczął coś ględzić

o serze Pastorella, który zawsze zabierał z sobą na wy­cieczki żaglówką; z twoim ojcem niepodobna już się z sensem dogadać. Mnie jednak coraz bardziej drąży myśl, że to dziecko jest twoje. Wczoraj wieczorem, po kolacji, wyprowadziłam z garażu samochód, choć zawsze mnie to okropnie męczy. Pojechałam do wsi, żeby do ciebie zatelefonować, ale ciebie niepodobna zastać w do­mu. Kiedy wracałam do domu, chciało mi się płakać. My­ślałam trochę o twoim ojcu, na co mu to przyszło, a tro­chę o tobie. Jeżeli przypadkiem dziecko tej Martorello jest twoje, to co ty zrobisz, skoro właściwie nic nie umiesz robić? Szkoły nie chciałeś skończyć. Te obrazy, które ma­lujesz, z tymi domami, co się przewracają, i latającymi wszędzie sowami, nie bardzo mi się podobają. Twój oj­ciec mówi, że są piękne i że ja nie rozumiem malarstwa. Mnie się wydają podobne do tych obrazów, które malował za młodu twój ojciec, ale gorsze. Zresztą nie wiem. Pro­

szę cię, zawiadom mnie, co mam odpowiedzić tej Mar- torelli i czy mam jej posłać trochę pieniędzy. Ona o to nie prosi, ale czuję, że chciałaby.

Wciąż jeszcze nie mam telefonu. Zgłaszałam, nie wie­dzieć ile razy, ale nikt się nie zjawił. Bądź tak dobry

i pójdź także do Dyrekcji Telefonów. Nic cię to nie kosztuje, bo to od ciebie .niedaleko. A może ten twój przyjaciel Osvaldo, który Gi dał tę suterenę, zna ko­goś w telefonach? Bliźniaczki mówią, że ten Osvaldo ma tam jakiegoś kuzyna. Dowiedz się, czy to prawda. To ładnie iz jego strony, że pozwolił ci zająć suterenę bezpłatnie, ale tam do malowania jest okropnie ciemno. Pewno stąd się biorą te wszystkie twoje sowy, że mu­sisz malować przy zapalonym świetle, i dlatego wydaje ci się, że na dworze jest noc. Musi tam być też wil­goć, całe szczęście, że dałam d ten niemiecki piecyk.

Nie przypuszczam, żebyś przyjechał składać mi ży­czenia z racji urodzin, bo wątpię, czy o ¡nich pamiętasz. Nie przyjedzie też ani Viola, ani Angélica — rozmawia­łam z obiema wczoraj przez telefon i obie powiedziały, że nie mogą. Jestem zadowolona z tego domu, ale to jednak niewygoda mieszkać tak daleko od wszystkich. Myślałam, że bliźniaczki będą tu miały dobre powietrze. Ale one uciekają stąd na całe dni. Jadą do szkoły na swoich motorowerkach i jedzą w jakiejś pizzerii w mie­ście. Odrabiają lekcje u koleżanki i wracają, kiedy już jest ciemno. Zawsze jestem niespokojna, dopóki nie wrócą, nie lubię, żeby tak jeździły same szosą po ciem­ku. Przed trzema dniami przyjechała twoja ciotka Ma­tilde. Chciała odwiedzić twego ojca, ale on powiedział, że nie ma ochoty jej widzieć.. Już od wielu lat sto­sunki między nimi bardzo ochłodły. To ja napisałam do Matildy, żeby przyjechała, bo wiedziałam, że jest w de­presji nerwowej i w dodatku bez pieniędzy. Spekulo­wała na jakichś akcjach szwajcarskich i coś jej nie wy­szło. Zaproponowałam jej, żeby udzielała korepetycji bliźniaczkom. Ale cóż, kiedy one uciekają. Będę musiała ją znosić, ale jesaoze nie wiem, czy mi sił starczy.

Może źle zrobiłam kupując ten dom. Chwilami myślą, że to był duży błąd. Mają tmi tu przynieść króliki. Jak już je będę miała, chciałabym, żebyś przyjechał i zro­bił mi dla nich klatki. Na raizie umieszczę je w drwalce. Bliźniaczki chciałyby mieć konia.

Przyznam ci się, że głównym powodem było to, że nie chciałam wciąż spotykać Filippa. Mieszka o dwa kroki od via dei Villini i spotykałam go nieustannie. Zawsze mi to sprawiało przykrość. Miewa się dobrze. Jego żona na wiosnę będzie miała dziecko. Boże mój, po co wciąż rodzi się tyle dzieci, chociaż ludzie mają ich już powy­żej uszu i po prostu ich nie znoszą. Naprawdę jest ich za dużo.

Kończę już ten list, Matilde wrzuci go, bo idzie po zakupy, a ja będę sobie patrzyła, jak śnieg pada, i czy­tała Myśli Pascala.

Twoja matka

Skończywszy i zakleiwszy list, zeszła znowu do kuch­ni. Ucałowała swoje czternastoletnie bliźniaczki, Babettę

i Nanettę, identyczne blondynki, z włosami związanymi w koński ogon, w identycznych szafirowych kurtkach z szamerowaniem, identycznych spodniach w szkocką kratę; wyruszały właśnie do szkoły na identycznych mo­torowerach. Ucałowała również na dzień dobry swoją szwagierkę Matilde, tłustą starą pannę o męskim wy­glądzie i gładkich, siwych włosach, których jeden ko­smyk woiąż opadał jej na oko, a ona odrzucała go do tyłu energicznym ruchem głowy. Nigdzie nie było widać ani śladu służącej Cloti. Matilde chciała iść ją zawołać. Twierdziła, że Cloti wstaje każdego ranka o kwadrans później niż wczoraj i że nie ma dnia, żeby nie skarżyła się z goryczą na twardość i nierówności swojego ma­teraca. W końcu jednak owa Cloti objawiła się sunąc przez korytarz w bardzo krótkim i opiętym biadonie- bieskim szlafroku, z długimi, szarymi włosami, opada­jącymi na ramiona. Prawie natychmiast potem wyszła ze swojej łazienki w brunatnym, sztywnym i nowym

fartuchu, z włosami przytrzymanymi dwoma grzebyka­mi. Zabrała się do słania łóżek, naciągając pościel z bez­graniczną melancholią; każdy jej gest wyrażał chęć wy­mówienia pracy. Matilde, otuliwszy się w tyrolską pe­lerynę, oświadczyła, że idzie po zakupy pieszo, chwaląc swoim męskim głębokim głosem śnieg i zdrową mroźną po­godę. Zarządziła, żeby ugotować cebule, których całą wiązkę widziała w kuchni. Miała doskonały przepis na zupę cebulową. Cloti zgaszonym głosem oznajmiła na to, że wszystkie cebule są zgniłe.

Tymczasem Adriana ubrała się już w tabaczkowe spod­nie i sweter piaskowego koloru. Zasiadła w bawialni przy ogniu na kominku, ale nie czytała Myśli Pascala. Nie czytała nic i nie patrzyła też, jak śnieg pada, bo nagle poczuła, że nienawidzi tego pagórkowatego, okry­tego śniegiem pejzażu, jaki widać było za oknami. Opar­ła głowę na rakach i zaczęła pocierać jedną o drugą stopy i kostki nóg w tabaczkowych skarpetkach. I tak upłynął jej cały ranek.

2

Do pewnego pensjonatu przy piazza Annibaliano wszedł mężczyzna, który nazywał się Osvaldo Ventura. Był bar­czysty i kanciasty, w nieprzemakalnym płaszczu. Włosy miał szaroblond, cerę rumianą, oczy żółte. A na ustach zawsze niepewny uśmiech.

Jedna znajoma dziewczyna zatelefonowała do niego, żeby po nią przyjechał. Chciała wynieść się z tego pen­sjonatu. Ktoś wypożyczył jej swoje mieszkanie przy via dei Prefetti.

Dziewczyna siedziała w hallu. Miała na sobie niebieski bawełniany sweterek, spodnie ciemnofioletowe i czarny kasak haftowany w srebrzyste smoki. U jej stóp pię­trzyło się mnóstwo siatek i toreb oraz żółte, plastikowe, podobne do walizki, nosidło z niemowlęciem.

Czekam tu na ciebie od godziny jak idiotka — powiedziała.

Osvaldo pozbierał wszystkie torby i siatki i zaniósł je do drzwi.

Widzisz tę kędzierzawą dziewczynę koło windy? — powiedziała. — To moja sąsiadka przez ścianę. Była dla mnie bardzo dobra. Winna jej jestem dużo wdzięczności. Pieniędzy także. Ukłoń jej się i uśmiechnij się.

Osvaldo obdarzył kędzierzawą dziewczynę swoim nie­pewnym uśmiechem.

Mój brat po mnie przyjechał. Jadę do domu. Jutro odniosę pani termos i wszystko — powiedziała Mara. Ucałowały się mocno w oba policzki.

Osvaldo objuczył się nosidłem, torbami i siatkami

i wyszli.

Czyżbym był twoim bratem? — odezwał się.

Ona była taka miła. Dlatego powiedziałam jej, że jesteś moim bratem. Miłym osobom zawsze jest przyjem­nie znać czyichś krewnych.

Dużo pieniędzy jesteś jej winna?

Malutko. Czy zechciałbyś jej zwrócić?

Nie — rzekł Osvaldo.

Powiedziałam, że je przyniosę jutro. Ale to nie­prawda. Już mnie tu więcej nie zobaczą. A kiedyś po­ślę jej przekaz telegraficzny.

Kiedy?

Jak znajdę jakąś pracę.

A termos?

Termosu już jej nie oddam. Zresztą ona ma drugi.

Pięćsetka Osvalda była zaparkowana po drugiej stro­nie placu. Była śnieżna zawieja. Mara szła przytrzymu­jąc na głowie czarny filcowy kapelusz. Była brunetką, bladą, drobną i chudą, tylko w biodrach była szeroka. Czarny kasak w smoki rozwiewał się na wietrze, san­dałki grzęzły w śniegu.

Nie miałaś nic cieplejszego do włożenia? — zapytał.

Nie. Wszystkie moje rzeczy są w kufrze w domu moich przyjaciół. Na via Cassia.

j

W samochodzie jest Elisabetta — powiedział.

Elisabetta? Któż to taki?

Moja córka.

Elisabetta siedziała w kąciku tylnego siedzenia. Miała dziewięć lat, włosy koloru marchewki, sweter i koszu­lę w kratę. Trzymała w ramionach płowego pieska

o długich uszach. Obok niej ustawiono żółte plastikowe nosidło.

Po coś ciągał ze sobą tę małą i tego zwierzaka? — spytała Mara.

Elisabetta była u swojej babci, pojechałem ją za­brać — wyjaśnił.

Zawsze bierzesz na siebie jakieś obowiązki. Wszy­stkim chcesz się przypodobać. Kiedy nareszcie zaczniesz mieć własne życie? — burczała.

Z czego wnosisz, że nie mam własnego życia? — zapytał.

Trzymaj mocno tego psa, niech mi nie poliże dziec­ka, zrozumiano, Elisabetta? — powiedziała szorstko.

Ile dokładnie ono ma? — zapytał Osvaldo.

Dwadzieścia dwa dni. Nie pamiętasz, że ma dwa­dzieścia dwa dni? Wyszłam 'ze szpitala dwa tygodnie temu. Przełożona pielęgniarek w szpitalu doradziła mi ten pensjonat. Ale nie mogłam tam wytrzymać. Było brudno. Brzydziłam się stąpnąć na dywanik przy umy­walni. Dywanik z zielonej gumy. Wyobrażasz sobie, ja­kie obrzydliwe mogą być w pensjonatach takie dywa­niki z zielonej gumy?

Tak, wiem.

W dodatku masę kosztowało. I jeszcze do tego byli niegrzeczni. A ja potrzebuję, żeby ludzie byli dla mnie

mili. Zawsze tego potrzebowałam, a odkąd mam dziecko,

to tym bardzie].

Rozumiem.

Ty też tego potrzebujesz?

Ogromnie.

Mówili, że za często używam dzwonka. Dzwoniłam,

bo mnóstwa rzeczy było mi potrzeba. Gotowanej wody

i różnych innych rzeczy. Karmię go tylko częściowo. To bardzo skomplikowane. Trzeba dziecko zważyć, potem na­karmić, potem znowu zważyć i dodać tyle z butelki, ile trzeba. Więc dzwoniłam czasem i dziesięć razy. Nikt nie przychodził. Wreszcie przynosili mi gotowaną wodę, ale za­wsze miałam wątpliwości, czy ją naprawdę przegoto­wali.

Mogłaś przecież mieć grzałkę w pokoju.

Nie. To było zabronione. I zawsze o czymś zapo­minali. O widelcu.

Jakim widelcu?

Do ubijania mleka w proszku. Mówiłam im, że za każdym razem mają mi przynosić miseczkę, filiżankę, widelec i łyżkę. Wszystko przynosili zawinięte w ser­wetkę, ale widelca nigdy nie było. Prosiłam o widelec, ale żeby był wygotowany, a oni odpowiadali niegrzecz­nie. Czasem zastanawiałam się, czy nie powinnam kazać wygotowywać także serwetki. Ale bałam się zanadto ich rozjuszyć.

Ja także myślę, że byliby wściekli.

Chodziłam ważyć dziecko do tej sąsiadki, którą wi­działeś. Ona także ma dziecko i miała wagę dla nie­mowląt. Ale choć bardzo grzecznie, powiedziała mi, że nie powinnam przychodzić do jej pokoju o drugiej w nocy. Więc w nocy musiałam odmierzać mleko na do­mysł. Nie wiem, może twoja żona ma w domu taką wagę?

Czy jest w domu waga dla niemowląt, Elisabetto? — zapytał Osvaldo.

Nie wiem. Ale chyba nie — odpowiedziała dziew­czynka.

Prawie każdy ma gdzieś w piwnicy taką wagę — rzekła Mara.

My chyba nie mamy.

Ale ja takiej wagi potrzebuję.

Możesz ją wypożyczyć w aptece — podsunął Osvaldo.

Jak mogę coś wypożyczyć, skoro nie mam ani grosza?

Jakiego rodzaju pracy zamierzasz szukać? — za­pytał.

Nie wiem. Może będę sprzedawała używane książ­ki w twoim sklepiku.

Nie. Co to, to nie.

Dlaczego?

To jest ciasna klitka. Nie ma jak się obrócić. Zre­sztą mam już kogoś, kto mi tam pomaga.

Widziałam tę osobę. Istna krowa.

To pani Peroni. Dawniej zarządzała domem Ady. Mojej żony.

Możesz mnie też tak nazywać. Jak „piwo Peroni”. Będę twoim piwem. A raczej nie. Będę twoją krową.

Byli na Zatybnzu. Zatrzymali się na placyku z fon­tanną. Elisabetta z pieskiem wysiadła.

Ciao, Elisabetto — powiedział Osvaldo.

Elizabetta weszła w bramę niedużego czerwonego do­mu. Zniknęła im z oczu.

Przez cały czas prawie się nie odezwała — zau­ważyła Mara.

Jest nieśmiała.

Może nieśmiała, ale i źle wychowana. Na małego nawet nie spojrzała. Jakby go wcale nie było. Nie po­doba mi się kolor tego twojego domu.

-— To nie jest mój dom. Mieszka tu moja żona z Eli- sabettą. Ja mieszkam sam.

Prawda. Zapomniałam. Wciąż mówisz o swojej żo­nie, więc nie pamiętałam, że mieszkasz osobno. Daj mi swój domowy numer telefonu. Mam tylko numer skle­piku. A mogę czegoś potrzebować w nocy.

Zaklinam cię, nie dzwoń do mnie w nocy. Bardzo mi trudno potem zasnąć.

Nigdy mnie nie zaprosiłeś do swego domu. Ze­szłego lata, kiedy spotkaliśmy się na ulicy i ja miałam już ogromny brzuch, powiedziałam ci, że marzę o pry­sznicu. A ty na to, że w twojej dzielnicy nie ma wody.

To była prawda.

A ja mieszkałam wtedy u zakonnic i tam wolno było brać prysznic tylko w niedzielę.

Skądżeś się wzięła u zakonnic?

Tam się mało płaciło. Przedtem mieszkałam na via Cassia, u przyjaciół. Ale pokłóciłam się z nimi. Okrop­nie się rozzłościli o to, że im rozbiłam kamerę filmową. Powiedzieli, żebym wróciła do Novi Ligure do moich krewnych. Dali mi pieniądze na drogę. W gruncie rze­czy to nie byli źli ludzie. Ale co ja bym robiła w Novi Ligure? Tamci moi krewni od dawna nic o mnie nie wiedzieli. Gdyby mnie nagle zobaczyli z takim brzu­chem, ohyba by trupem padli. Zresztą jest ich w domu dużo, a pieniędzy mało. Ale on jest lepszy od niej.

On to kto?

On. Ten z via Cassia. Jego żona strasznie jest przy­wiązana do pieniędzy. Ale on jest lepszy. Pracuje w telewizji. Powiedział, że jak tylko urodzę już dziecko, da mi posadę. Może do niego zatelefonuję.

Dlaczego „może”?

Bo on pytał, czy dobrze znam angielski, i ja po­wiedziałam, że tak, a to nieprawda, nie umiem po an­gielsku ani słowa.

Mieszkanie przy via dei Prefetti składało się z trzech pomieszczeń w amfiladzie. W ostatnim pokoju były drzwi balkonowe z zasłoną w strzępach. Drzwi wycho­dziły na balkon, a balkon na podwórze. Na balkonie stała suszarka z wiszącą na niej flanelową nocną koszulą w ko­lorze biadoliła.

Ta suszarka bardzo mi się przyda — powiedziała Mara.

Czyja jest ta nocna koszula? — zapytał Osvaldo.

Nie moja. Nigdy tu nie byłam. To jest mieszkanie jednej mojej znajomej. Jej ono niepotrzebne. Koszula? Nie mam pojęcia czyja. Na pewno nie jej, ona nie sy­pia w flaneli. W ogóle nie sypia w koszuli. Sypia nago. Kiedyś wyczytała, nie wiem gdzie, że Finowie sypiają nago i są bardzo zdrowi.

Drogi W

Wzięłaś to mieszkanie tak na niewidzianego?

A pewnie. Nic tu nie muszę płacić. Jest pożyczone. Pożycza mi je moja dobra przyjaciółka.

W ostatnim poikoju był jeszcze stół okrągły, przykry­ty ceratą w biało-czerwoną szachownicę, i szerokie mał­żeńskie łoże z sialkową narzutą bladoliliową. W pomie­szczeniu środkowym znajdowała się umywalnia, maszynka do gotowania, miotła, kalendarz zawieszony na ścianie, talerze i garnki na podłodze. W pierwszym nie było nic.

Zagotuj na razie wodę — powiedziała. — Tu jest wszystko, co potrzeba. Tak mi powiedziano. Wygotuj miseczkę, filiżankę, widelec i łyżkę.

Nie widzę tu widelców — rzekł Osvaldo.

O, Boże! Mam pecha do widelców. Trudno. Roz­mieszam mleko łyżką.

Łyżek też nie widzę. Są tylko noże.

Chryste Panie! Na szczęście mam plastikową ły­żeczkę. Podarowała mi ją ta kędzierzawa. Tylko że jej nie można gotować. Roztopi się. To jest właśnie bieda z plastikiem.

Wyjęła dziecko z nosidła i położyła na łóżku. Maleń­stwo miało długie czarne włosy. Było zawinięte w kwie­cisty ręcznik. Przeciągało się. Najpierw z ręcznika wy­sunęły się dwie nóżki obute w ogromne niebieskie pa­pucie na futerku.

Masz także pecha, jeśli chodzi o krzesła — po­wiedział Osvaldo. Wyszedł na balkon i przyniósł stam­tąd składany płócienny fotel, bardzo podarty. Postawił go w pokoju i usiadł.

Mam w ogóle pecha, we wszystikim — stwierdziła. Usiadła na łóżiku, podciągnęła sweterek do góry i za­częła kairmić dziecko.

Ale zważyć, to go nie zważyłaś — przypomniał.

A jakże mam to zrobić, skoro nie mam wagi? Mu­szę karmić na oko.

Chcesz, żebym poszedł do apteki i wypożyczył ci

taką wagę?

Byłbyś skłońmy zapłacić za wypożyczenie?

Owszeon. Jestem skłonny.

A ja miałam. cię za Sknerę. Zawsze mówiłeś, że jesteś skąpy i ubogi. Mówiłeś, że nie masz nic, i na­wet łóżiko, w którym sypiasz, należy do twojej żony.

Rzeczywiście jestem skąpy i ubogi. Ale mdmo to skłonny zapłacić za wynajęcie wagi.

Później. Pójdziesz tam później. Na razie nie ru­szaj się z tego fotela. Lubię mieć kogoś koło siebie, kie­dy przyrządzam mleko dla małego. Boję się w czymś omylić. I że będą grudki. W pensjonacie miałam tę kę­dzierzawą. Wołałam ją i zaraz przychodziła. Ale w nocy nie, w nocy nie przychodziła.

Ale ja nie mogę tfewić tu wiecznie — powiedział. — Wkrótce zamierzam iść do żony.

Przecież rozeszliście się. Po co chodzisz do żony.

Żeby pobyć trochę z dzieckiem. No i z nią także. Odwiedzam je prawie co dzień.

To dlaozegoście się rozeszli?

Byliśmy zanadto różni, żeby móc żyć razem.

Pod jakim względem różni?

W ogóle różni. Ona bogata. Ja ubogi. Ona bardzo aktywna. Ja leniwy. Ona ma manię meblowania się.

A ty nie masz manii meblowania.

Nie mam.

Kiedy się z nią żeniłeś, spodziewałeś się, że sta­niesz się bogatszy i mniej leniwy?

Trochę. Albo że ona zrobi się bardziej leniwa i tro­chę biedniejsza.

A tymczasem nic z tego.

Ano nic. Ona nawet zrobiła pewne wysiłki, żeby się rozleniwić. Ale cierpiała. Kiedy leżała, nic nie ro­biąc, nie przestawała ani na chwilę układać projektów. Zdawało mi się, że mam koło siebie garnek, w którym coś wrze.

Cóż to były za projekty?

Och, ona zawsze coś planuje. Zawsze coś trzeba gdzieś doprowadzić do porządku. Urządzić jakieś stare

ciotki. Odnowić meble. Przerobić garaż na galerię ob­razów. Kojarzyć jedne psy z innymi. Przefarbować po­krowce.

A ty też robiłeś jakieś wysiłki, żeby stać się mniej leniwy i bogatszy?

Z początku próbowałem trochę się wzbogacić. Ale to były słabe i bardzo niezdarne wysiłki. Jej zresztą nie zależało na tym, żebym zarabiał pieniądze. Chciała na­tomiast, żebym pisał książki. Chciała tego. Mówiła o tym. Oczekiwała tego. A dla mnie to było przerażające.

Mogłeś chyba powiedzieć, że nie masz żadnych książek do napisania.

Widzisz, tego nie byłem taki zupełnie pewny. Cza­sem myślałem sobie, że może bym i pisał książki, gdyby ona tak się tego ode mnie nie domagała. Ale wciąż mnie przytłaczało to jej uporczywe oczekiwanie, życzli­we, ale takie ogromne i uciążliwe. Czułem je nawet we śnie. To mnie zabijało.

No i poszedłeś sobie.

Wszystko odbyło się w sposób niewiarygodnie spo­kojny. Po prostu pewnego dnia powiedziałem jej, że chciałbym żyć znowu sam. Nie wydawała się zdziwiona. Już od jakiegoś czasu to jej natarczywe oczekiwanie trochę jakby zelżało. Zachowywała się zawsze jednako­wo, tylko w kącikach jej ust pojawiły się dwie małe zmarszczki.

A sklepik? Tęn sklepik także należy do twojej żony?

Nie, to własność mojego wuja, który mieszka W Varese. Ale ja tkwię w nim już tyle lat, że wydaje mi się mój.

Ale ty, choć odszedłeś, żeby być sam, i tak nie piszesz książek. Jak widać, umiesz tylko, sprzedawać cudze.

I tak nie piszę książek. To prawda. A ty skąd o tym wiesz?

Michele mi powiedział. Mówił, że jesteś leń i nic -nie piszesz.

To prawda.

20

Chciałabym, żeby twoja żona tu przyszła i urządzi­ła mi to mieszkanie.

Moja żona?

Twoja żona, tak. Jeżeli przemienia w coś innego garaże, może zmienić wszystko i tutaj.

Moja żona? Przyszłaby natychmiast. Przyprowadzi­łaby I sobą murarzy, elektryków. Ale zmieniłaby także całe twoje życie. Dziecko umieściłaby w żłobku. Posła­łaby cię do szkoły angielskiego. Nie dałaby ci już spo­koju. Wyrzuciłaby te wszystkie łaszki, które nosisz. Blu­za w smoki znalazłaby się od razu w śmietniku.

Jak to, przecież jest taka śliczna.

Ale bluza w smoki to nie w jej guście. Nie, to nie jest w stylu Ady.

Kędzierzawa powiedziała, że może mogłabym pojechać z nimi do Trapani. Jej mąż jest właśnie w Trapani, za­kłada tam • jadłodajnię. Jeżeli mu dobrze pójdzie, daliby mi posadę. Potrzebny im ktoś do prowadzenia rachun­ków.

Umiesz prowadzić rachunki?

Prawie wszyscy to umieją.

Ale ty może nie.

Kędzienzawa myśli właśnie, że tak. Daliby mi po­kój w swoim mieszkaniu, nad jadłodajnią. Oprócz pro­wadzenia rachunków miałabym utrzymywać dom w po­rządku i opiekować się dzieckiem, razem z moim. Ja­dłodajnia jest tuż obok stacji kolęd. Czasem na takiej jadłodajni zarabia się miliardy.

Byłaś kiedy w Trapami?

Nigdy. Kędzierzawa jest trochę wystraszona. Nie wie, jak do tego Trapani dojedzie. Nie wie też, jak im będzie szło z tą jadłodajnią. Jej mąż już na dwóoh re­stauracjach splajtował. A pieniądze są jej. W dodatku, jak poszła z mężem do wróżbity, to im powiedział, że­by się trzymali z daleka od miast Południa.

No i co?

No i nic. Jej już serce nawala. Powiada, że byłoby

jej znacznie lżej, gdyby minie miała przy sobie. Jeżeli nic innego nie znajdę, pojadę tam.

Nie radzę cd tego robić.

A radzisz mi cokolwiek innego?

Nic ci nie radzę. Nigdy nikomu nie daję rad.

Czy zobaczysz się dziś wieczór z Michelem?

Nie wiem. Ale chyba od Michela nie spodziewasz się dobrej rady?

Nie. Ale ucieszyłabym się, gdyby tu przyszedł. Da­wno go już nie widziałam. Poszłam kiedyś go odwiedzić w jego suterenie. Chodziłam wtedy z brzuchem. Ostat­nie dni. Powiedziałam mu, że chcę wziąć prysznic, a on na to, że nie ma ciepłej wody. Zimny prysznic jego zda­niem mógł mi zaszkodzić.

Widać maisz pecha także z prysznicami.

Już sama nie wiem, i czyim ja nie mam pecha. Kiedy dziecko się urodziło, zatelefonowałam do Michela. Powie­dział, że przyjdzie, ale nie przyszedł. Napisałam także do jego matki kilka dni temu.

Napisałaś do jego matki? Co ci strzeliło do głowy?

Tak sobie napisałam. Znam ją. Raz ją widziałam. Podałam jej adres pensjonatu. Myślałam, że tam zosta­nę, ale potem zmieniłam zamiar. Powiedziałam tej kę­dzierzawej, że gdyby przyszły do mnie jakieś listy, niech mi je odeśle do twojego sklepiku. Nie chciałam jej po­dawać tutejszego adresu. Inaczej mogłaby tu się zjawić niespodzianie. A ja jej trochę nakłamałam. Mówiłam, że się przenoszę do ślicznego mieszkania, gdzie jedne po­koje mają posadzki majolikowe, a inne są wyłożone dy­wanami. I że będę mieszkała z moim bratem antykwa- riuszem. A ty tylko handlujesz starymi książkami.

Gorzej, że mnie zrobiłaś swoim bratem.

Tak. Naprawdę to ja mam brata, tylko że jest je­szcze mały. Ma jedenaście lat. Na imię mu Paolo. Mie­szka u tych moich krewnych. Małemu dałam na imię Paolo Michele. Wiesz, mogłabym podać Michela do są­du. Bo jestem małoletnia. Gdybym wniosła sprawę do sądu, musiałby się ze mną ożenić.

A ty chciałabyś wyjść za Michela?

Ach, nie. Wydawałoby mi się, że wyszłam za mo­jego małego braciszka.

Skoro tak, to po co chcesz mu wytoczyć sprawę?

Wcale nie chcę. Ani mi to w głowie. Mówię tylko, że gdybym chciała, to bym mogła. Idź, zobacz, czy woda się gotuje.

Gotuje się od dawna — powiectóał.

No to zgaś.

Nie jesteś małoletnia — powiedział Osvaldo. — Masz dwadzieścia dwa lata. Widziałem twój dowód oso­bisty.

Tak, to prawda. Skończyłam dwadzieścia dwa lata w marcu. Ale jakim sposobem widziałeś mój dowód oso­bisty?

Sama mi go pokazałaś. Chciałaś, żebym zobaczył, jaikie brzydkie zdjęcie w nim masz.

Prawda. Teraz sobie przypominam. Ja bardzo czę­sto opowiadam bujdy.

Zdaje mi się, że nawet tafcie na nic niepotrzebne.

Nie zawsze są niepotrzebne. Czasem mam w tym jakiś cel. Jak opowiadałam kędzierzawej o tych dywa­nach, to po to, żeby mi zazdrościła. Miałam już wyżej uszu tego, że się nade mną lituje. Nie znoszę, jak się ktoś nade mną lituje. Ozasem człowiek czuje się taki przybity, że jedyną pociechę może znaleźć w wymyśla­niu kłamstw.

Mówiłaś mi, że nie wiesz, czy to dziecko jest Mi­chela.

Rzeczywiście nie wiem. Nie jestem pewna na sto procent. Tak mi przyszło do głowy, że może jego. Ale sypiałam w tym czasie z całą masą chłopów. Nie wiem sama, co mnie tak naszło. Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, pomyślałam sobie, że chcę mieć to dziecko. Byłam zupełnie pewna, że chcę. Nigdy niczego nie by­łam tak pewna, jak właśnie tego. Napisałam do mojej siostry do Genui, a ona przysłała mi pieniądze na prze­rwanie ciąży. Odpisałam jej, że pieniądze zatrzymam,

ale przerwanie ciąży mi nie odpowiada. A ona na to, że jestem wariatka.

Nie mogłabyś ściągnąć tej twojej siostry tutaj? Nie masz nikogo, kogo mogłabyś tu sobie sprowadzić?

Nie. Ta moja siostra wyszła teraz za mąż, za rze- czoznawcę-agromoma. Jak mały się urodził, znowu do niej napisałam. Odpowiedział mi on, ten agronom, któ­rego ja nawet na oczy nie widziałam. Napisał mi, że się przeprowadzają do Niemiec. I napisał jeszcze, że mo­gę się powiesić. No, nie dosłownie tak, ale prawie.

Rozumiem.

Kobieta, jak urodzi dziecko, to chciałaby je wszyst­kim pokazać. Tak by mi było miło, żeby Michele zo­baczył małego. Jesteśmy przecież w wielkiej przyjaźni. Przeżyliśmy razem piękne dni. Czasami on bywa bar­dzo zabawny. Chodziłam z różnymi mężczyznami, ale tylko z nim naprawdę dobrze się bawiłam. Ale gdzież­bym tam miała za niego wychodzić. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Wcale nie jestem w nim zakochana. Zakochana to byłam tylko jeden jedyny raz, w Novi Ligure, w mężu mojej kuzynki. Ale nigdy się z nim nie przespałam. Kuzynka zawsze z nami była.

Michele powiada, że postara się o pieniądze dla ciebie. Wydostanie je od swojej rodziny. I przyjdzie. Prędzej czy później, ale przyjdzie. Choć mówi, że no­worodki robią na nim przykre wrażenie.

Nie chcę pieniędzy. Wiem, że cię prosił, żebyś był dla mnie miły. Ale ty byłbyś miły i tak, choćby cię nie prosił. Jesteś już talki z natury. Aż dziwne, żeśmy się z tobą nigdy nie kochali. Nigdy mi to nie przyszło do głowy. I tobie chyba też nie. Czasem się zastanawiam, czy ty nie jesteś pedał. Ale mam wrażenie, że nie je­steś.

Nie — powiedział.

A mimo to wcale ci nie przychodzi do głowy, żeby przespać się ze mną?

Nie przychodzi mi.

Uważasz, że jestem brzydka?

Nie.

Ładna?

Ładna.

Ale nie pociągam cię? Nie robię na tobie wraże­nia?

Prawdę mówiąc, rzeczywiście tak jest.

Idź do diabła! — mruknęła. — Nie jest wcale miło coś takiego słyszeć.

Mały śpi. Już nie ssie — zauważył Osvaldo.

Właśnie. Okropny jest ten dzieciak.

Wcale nie jest okropny. Tylko śpi.

Nawet kiedy śpi, jest okropny. Wiem, że sobie na­pytałam biedy. Nie myśl, że nie zdaję sobie z tego sprawy.

Co się z tobą dzieje? Teraz zaczynasz płakać?

Idź rozmieszać mleko w proszku.

Nigdy w życiu tego nie robiłem — powiedział.

Nic nie szkodzi. Przeczytaj sobie instrukcję na pu­dełku. Pomóżże mi, na miły Bóg!

3

2 grudnia, 70

Drogi Michelé,

Wczoraj wieczór był tu Osvaldo i powiedział mi, że wyjechałeś do Londynu. Jestem zdumiona i wstrząśnię­ta. Osvaldo mówił, że zajrzałeś na chwilkę do ojca, że­by się z nim pożegnać, ale spał. Zajrzałeś. Co to zna­czy „zajrzałeś”? Może nie zdawałeś sobie sprawy, jak bardzo źle jest z twoim ojcem. Ten Povo czy Covo po­wiedział, że dziś mają go odwieźć do kliniki.

Potrzebne ci były kosziule i różne wełniane rzeczy. Osvaldo powiedział, że zamierzasz zostać tam przez całą zimę. Mogłeś co prawda do mnie zatelefonować. We­zwać mnie do rozmównicy telefonicznej, tak jak to już nieraz robiłeś. Oszaleję, jeżeli mi tu nie założą te­lefonu. Przyjechałabym na lotnisko i przywiozła ci, co

trzeba z ubrania. Osvaldo mówił, że pojechałeś w bar­chanowych spodniach i czerwonym swetrze i prawie nic nie wzdąłeś na zmianę. Cała twoja bielizna, twierdzi Osvaldo, i czysta, i brudna, została w suterenie. Nie pa­miętał, czy zabrałeś lodemowy płaszcz czy nie. Potem sobie nagle przypomniał, że owszem, zabrałeś. Troszkę mnie to pocieszyło.

On mówił, że wpadłeś niego wczesnym rankiem. Według niego, ten pomysł, żeby wyjechać do Londynu i tam studiować rzeźbę, już od dawna gnieździł się w twojej głowie. Bo już od jakiegoś czasu widać było, że dość masz tych swoich sów i puchaczy. No tak, to mogę zro­zumieć. Piszę do ciebie na adres, który mi dał Osval­do, ale on mówił, że ito adrfcs; tymczasowy. Okoliczność, że Osvaldo zna trochę tę starszą panią, która ci wy­najmuje pokój, troszkę mnie uspoikaja, ale tylko tro­szeczkę. Nie powinieneś myśleć, że ja nie zrozumiałam, że ty po prostu uciekłeś. Nie jestem przecież idiotką. Proszę cię, napisz do minie zaraz i wytłumacz jasno, przed czym albo przed kim chciałeś uciec. Osvaldo mó­wił o tym dosyć mętnie. Może nie wiedział, a może nie chciał mi powiedzieć.

Tak czy inaczej — odjechałeś. Zwróciłam Osvaldowi te trzysta tysięcy lirów, które ci pożyczył. A właściwie zwróciłam je jego żonie. Wypisałam czek na jej imię. Osvaldo mówi, że jego żona ma zawsze w domu płyn­ną gotówkę, inaczej w sobotę nie byłbyś mógł wyje­chać. Osvaldo zjawił się u mnie wczoraj o dziesiątej wieczór. Był śmiertelnie zmęczony najpierw walką w komendzie policji o twój paszport, który już był prze­terminowany, a potem odwiózł cię do Fiumicino i je­szcze musiał jechać gdizieś za miasto odebrać jakiś tam samochód swojej żony, który ty nie wiem komu poży­czyłeś. Nie jadł kolacji, a ja nie miałam w domu nic prócz rozmaitych gatunków sera, które Matilde kupiła rano w supersamie. Podałam na stół te wszystkie sery, zrobił w nich okropne spustoszenie. Matilde rozmawia­ła z nim o impresjonistach francuskich, powiewała ko­

smykami włosów, paliła papierosy wetknięte w długą cygarniczkę i chodziła po pokoju tam i na powrót z rę­kami w kieszeniach swetoa. Miałam ochotę ją zadusić. Nie mogłam się doczekać, żeby sobie poszła i żebym mogła wypytać Osvalda o ciebie. Bliźniaczki też były w domu, grały w ping-ponga. Nareszcie wszyscy poszli spać.

Pytałam Osvalda, czy .¿wyjechałeś z powodu tej Marry Castorelli, która do mnie pisała i ma dziecko. Po­wiedział, że to dziecko nie jest twoje. Jego zdaniem nie ma żadnego związku między twoim wyjazdem a tą dziew­czyną. On mówi, że to tylko biedna, nieporadna dziew­czyna, oo nie ma an* wełnianego koca, ani krzesła, i że zamierza właśnie zawieźć j /■ 'koce i krzesła z twojej su­tereny, zważywszy, że tam. teraz nikomu nie są potrzeb­ne. Zapytał, czy może także * zabrać zielony piecyk w pa­ski, czyli ten niemiecki piecyk. Powiedziałam, że trzeba byłoby wyjąć ze ściany rurę, a to pewno nie jest takie proste. Pamiętam dobrze dzień, kiedy poszłam kupić go dla ciebie, i jakoś go lubię. Pewno pomyślisz sobie, że to bardzo głupio lubić jakiś piec. Osvaldo twier­dzi, że ty nigdy w nim nie paliłeś, bo zawsze zapo­minałeś zamówić drwa opałowe, i używałeś tylko elektrycznego piecyka. Więc w końcu powiedziałam, że­by zrobił, oo mu się podoba z krzesłami i piecykiem. Pytałam go także, czy ty przypadkiem nie związałeś się z jakimiś niebezpiecznymi elementami politycznymi. Zawsze się okropnie boję, żebyś nie trafił w końcu do tupamaros. Powiedział, że nic mu nie wiadomo, z kim się w ostatnich czasach zadawałeś. Wspomniał też, że to możliwe, że się czegoś obawiałeś. Ale to było bar­dzo niejasne.

Sama nie wiem, ozy on jest dla mnie sympatyczny. Jest uprzejmy. Uprzejmy tak bardzo, że człowiek do­znaje uczucia jakiegoś przepełnienia, jakby zjadł za dużo marmolady. I ta jego rumiana twarz, zawsze roześmiana.

A ja nie widzę tu żadnego powodu do śmiechu. Patrząc na niego, miałam chwilami podejrzenie, czy on nie Jest

pederastą. Nigdy nie mogłam pojąć, jakim sposobem je­steście z sobą tak zaprzyjaźnieni, ty — młody chłopiec, i on — mężczyzna trzydziestosześcio- albo i trzydziesto- siedmioletnd. Powiesz pewnie, że ilość moich lęków i nie­pokojów o ciebie jest bez granic.

Nie ma żadnego kuzyna w telefonach, ale zdaje mu się, że Ada, jego żona, kogoś tam zna. Obiecał spytać ją o to. Nie wiem doprawdy, co byśmy robili bez tej Ady. Dała ci pieniądze na drogę. Zadzwoniła do kogoś tam w komendzie policji, bez tego nie wiem, jak zdo­łałbyś załatwić sobie paszport. Powinieneś do niej na­pisać i podziękować. Osvaldo mówi, że kiedy tam po­szedł o siódmej rano, ona była już na nogach. Czyściła naftą swoje terakotowe podłogi. Ja tutaj mam także takie podłogi, ale nigdy się ich naftą nie czyści. I to prawda, że nie błyszczą. Myślę, że Cloti nie czyści ich w ogóle niczym.

Onegdaj Matilde wybrała się razem ze mną odwie­dzić twego ojca. Kiedy wesztyśmy, on siedział na łóż­ku, palił papierosa i rozmawiał przez telefon, tak że ona w pierwszej chwili wcale nie odniosła wrażenia, że jest z nim aż tak źle. Rozmawiał z tym swoim archi­tektem. Nie wiem, czy ci wiadomo, że twój ojciec na tydzień przed zachorowaniem kupił jakąś wieżę na Isola del Giglio. Zapłacił za nią tylko milion, tak przynaj­mniej mówi. Jeśli dobrze zrozumiałam, jest to jakaś ru­dera grożąca zawaleniem, musi tam być pełno pokrzyw i żmij. Twój ojciec wbił sobie do głowy, że zainstaluje tam nie wiem ile łazienek i ustępów. Mówił i mówił do telefonu tym swoim kraczącym głosem, a Matildzie tylko pomachał ręką. Matilde z urażoną miną zaczęła przeglądać jakieś pismo ilustrowane. Wreszcie twój oj­ciec położył słuchawkę i powiedział, że jego zdaniem Matilde bardzo utyła. A potem ni stąd, ni zowąd wy­łowił jakąś historię sprzed trzech lat, jak to Matilde dała mu do przeczytania maszynopis swojej powieści pod tytułem Polenta i trucizna, a on go zostawił przez za­

pomnienie w barze na dworcu we Florencji. Był to jedyny egzemplarz poprawiony i przepisany na maszy­nie, w niebieskiej teczce; Matilde napisała do tego baru, ale niebieska tecaka nigdy się nie odnalazła. Odebrało jej to chęć do poprawiania na nowo rękopisu i przepi­sywania jeszcze raz: czuła się rozczarowana i zniechę­cona. To zostawienie niebieskiej teczki w barze wydało jej się oznaką pogardy. Poza tym pokłócili się o tę winnicę koło Spoleto, która była ich wspólną własno­ścią. Ona chciała ją sprzedać, a twój ojciec nie chciał. Powiedział też, że przykro mu z powodu zgubienia tej niebieskiej teczki, ale z drugiej strony ta Polenta i tru­cizna była bardzo marną powieścią, więc najlepiej po­grzebać ją na zawsze. Potem przyszedł atak bólów i mdłości. Przyszedł również architekt, ten, co się zaj­muje wieżą, ale twój ojciec nie był usposobiony do oglądania płytek majołikowych i orzekania, czy podo­bają mu się bardziej te w kwiatki niebieskie czy w kwiatki brązowe. Ten architekt ma dwa me-try długo­ści i wygląda mi na durnia. Miał zupełnie ogłupiałą minę. Powiedziałyśmy mu, żeby lepiej przyszedł później. Więc wrzucił płytki do torby, chwycił swój nieprzema­kalny płaszcz i uciekł.

Trzeba, żebyś zaraz do mnie napisał, bo muszę znać twój adres nie tymczasowy. Chcę posłać ci przez kogoś, kto będzie jechał do Londynu, trochę ubrania i pie­niędzy. Na pewno kogoś takiego znajdę. Na razie na­piszę jeszcze na ten sam adres. Prześlę ci wiadomości

o twoim ojcu. Zamierzam mu powiedzieć, że musiałeś wyjechać w wielkim pośpiechu, bo w tej szkole rzeźby zamykano już zapisy. Zresztą on uważa cię za człowie­ka niesłychanie rozważnego i wszystko, co robisz, wydaje mu się zawsze jedyną słuszną rzeczą, jaka była do zro­bienia.

Dostałam te moje króliki. Są cztery. Wezwałam sto­larza, żeby mi zrobił klatki. Wiedziałam, że od ciebie nie mogę się tej drobnej przysługi spodziewać. Możliwe

zresztą, że nie ma w tym twojej winy. Ale tak jakoś zawsze wychodzi, że muszę rezygnować tz jakiejkolwiek uprzejmości z twojej strony.

Twoja matka

4

Londyn, 3 grudnia 70

Droga Angelioo,

Wyjechałem tak nagle, bo w nocy miałem telefon, że aresztowali Anselma. Dzwoniłem do ciebie z lotni­ska, ale cię nie 'zastałem.

List ten zabierze pewien chłopiec i sam ci go przy­niesie. Nazywa się Ray, poznałem go tutaj. Pochodzi z Ostendy. Jest godzien zaufania. Przenocuj go, jeżeli masz jakieś wolne łóżko. Musi się zatrzymać w Rzy­mie na kilka dni.

Trzeba, żebyś zaraz poszła do mojego mieszkania. Weź klucz od Osvalda pod jakim bądź pretekstem. Po­wiedz mu, że musisz (tam znaleźć jakąś książkę, powiedz zresztą, co chcesz. Aha, byłbym zapomniał: musisz zabrać z sobą jakąś walizkę albo dużą torbę. W piecyku jest tam rozmontowany i owinięty w szmatę ręczny karabin ma­szynowy. Wyjeżdżając zupełnie o tym zapomniałem. Może ci się to wyda dziwne, ale trudno, tak to jest Jeden z moich przyjaciół, 01iviero, przyniósł mi go kiedyś wie­czorem, kilka tygodni temu, bo obawiał się u siebie wi­zyty policji. Powiedziałem mu, żeby wsadził to do pie­cyka. Nigdy w nim nie paliłem. To piecyk na drwa, a ja nigdy drew nie miałem. W związku z tym o ist­nieniu tego karabinu w moim piecyku doszczętnie za­pomniałem. Przypomniałem sobie ni stąd, ni zowąd w samolocie, już wysoko w powietrzu. Poczułem wtedy, że mnie oblewa wrzący pot. Powiadają, że pot wywo­łany strachem jest zimny. To nieprawda. Czasem bywa wrzący. Musiałem zdjąć sweter. No więc zabierz ten ka­rabin, wsadź go do walizki czy torby, którą z sobą przy-

WKBBm

niesiesz, i oddaj komuś, kto jest poza wszelkim podej­rzeniem. Na przykład tej kobiecie, która przychodzi do ciebie sprzątać. Albo zwróć temu Olivierowi. Nazywa się Oliviero Marzullo. Nie znam jego adresu, ale popytaj ludzi, może ci go ktoś da. A właściwie, zważywszy, że broń jest stara i zardzewiała, myślą, że możesz śmiało wrzucić ją do Tybru. Nie chcę o to prosić Osvalda. Proszę ciebie. A nawet wolałbym, żeby Osvaldo nic

o tym nie wiedział. Nie chcę, żeby mnie uznał za zu­pełnego durnia. Ale gdybyś miała chęć opowiedzieć o tym Osvaldowi, <to mu opowiedz. W gruncie rzeczy, nawet jeżeli uzna mnie za durnia, jest mi to raczej obojętne.

Oczywiście mój paszport był już nieważny. I oczywi­ście to Osvaldo pomógł mi go odnowić. W przeciągu paru godzin. Na lotnisku był także Gianni’ i pokłócili­śmy się, bo zdaniem Gianniegc w naszej grupie musi być jakiś faszystowski szpicel. Może nawet więcej niż jeden. Jestem pewny, że to bzdura. Gianni nie wyjeżdża z Rzymu, po prostu będzie co dzień nocował gdzie in­dziej.

Przed wyjazdem zaszedłem na chwilę do naszego oj­ca. Osvaldo czekał przed domem w samochodzie. Oj­ciec spał głęboko. Wydawał mi się bardzo stary i bar­dzo chory.

Mnie tu jest dobrze. Mam pokój długi i wąski z po­dartą tapetą. Całe -to mieszkanie jest długie i wąskie. Wszystkie pokoje wychodzą na długi korytarz. Jest nas pięciu sublokatorów. Właścicielka mieszkania jest ru­muńską Żydówką, która sprzedaje kremy kosmetyczne.

Jeżeli możesz, odwiedź jedną moją znajomą, mieszka na via dei Prefetti. Numeru nie pamiętam, ale Osvaldo go ma. Dziewczyna nazywa się Mara Castorelli i ma dziecko. Dałem jej pieniądze na poronienie, ale nie po­roniła. To dizieciko mogłoby nawet być moje, zważyw­szy, że kilka razy z nią spałem. Ale miała też wielu innych. Zanieś jej trochę pieniędzy, jeżeli możesz.

Michele

Angelica przeczytała ten list półleżąc w fotelu u sie­bie w jadalni. Był to pokoik bardzo mały 1 bardzo ciemny. Prawie całkowicie wypełniał go stół zawalony książkami d papierami, na których stała chwiejąca się lampka i maszyna do pisania. Przy tym stole pracował zwykle Oreste, jej mąż, ale teraz spał na łóżku w sy­pialni, bo nocami pracował w redakcji gazety i sypiał do czwartej po południu. Za otwartymi drzwiami ku­chni Angelica widziała swoją córeczkę Florę, swoją przy­jaciółkę Sonię i chłopca, który przyniósł list. Mała jadła chleb maczany w ovomialtdinie. Była wiotka jak 'zie­lona jaszczur eczka, pięcioletnia osóbka w granatowej koszulce i czerwoinych rajstopkach. Sonia nosiła okulary, była wysoka, przygarbiona i łagodna, uczesana w dłu­gi czarny koński ogon. Zmywała naczynia po wczoraj­szej kolacji. Chłopiec, który przyniósł list, zajadał ma­karon z pomidorami, pozostały •z wczorajszej kolacji Oresta i odgrzany. Był w niebieskiej spłowiałej wia­trówce, której nie chciał zdjąć, bo bardzo zziąbł w dro­dze. Nosił krótką kasztanowatą bródkę, rzadką i wiotką.

Przeczytawszy list, Angelica wstała z fotela i poszu­kała na dywanie pantofli. Miała na sobie rajstopy zgniło- zielonego ikoloru i granatową koszulową bluzkę, wygniecio­ną i nieświeżą, bo nie zdejmowała jej od wczoraj. Noc spędziła w klinice prizy ojcu, którego poprzedniego dnia operowano, a tej mocy umarł.

Angelica ’ zgarnęła ku górze swoje długie jasnoblond włosy i umocowała je na czubku głowy kilkoma szpil­kami. Miała dwadzieścia trzy lata. Była blada, wysoka, z twarzą nieco zbyt długą i oczyma zielonymi jak u mat­ki, ale innego kształtu — były podłużne, wąskie i sko­śne. Ściągnęła z szafy dużą czairną torbę w kwiaty.

O klucze od sutereny nie musiała prosić Osvalda, bo już je poprzednio jej dał, kiedy miała zabrać stamtąd brud­ną bieliznę i oddać do prania. Miała je w kieszeni fu­terka. Nałożyła to futerko, czarne nylonowe, kupione na targu używanych rzeczy przy Porta Portese. Oznajmiła w kuchni, że wychodzi po zakupy. 1 wyszła.

Jej pięćsetka stała zaparkowana przy Chiesa Nuova. Wsiadła i trwała chwilę za kierownicą nieruchomo. Po­tem ruszyła w kierunku piazza Farnese. Przypomniało jej się, jaik pewnego dnia w październiku zobaczyła ojca na via dei Giubbonari. Szedł przed siebie wielkimi kro­kami z rękoma w kieszeniach, długie czarne kosmyki włosów zwisały mu nieporządnie, krawat powiewał, al- pagowa czarna marynarka była pognieciona i złachana, a śniada duża twarz miała swój zwykły gorzki i zdegu­stowany wyraz. Ona, Angelica, wychodziła właśnie z kina z córeczką. Podał jej rękę, miękką, spoconą, bezwolną. Już od lat nie mieli zwyczaju się całować. Nie mieli też sobie dużo do powiedzenia, bo zawsze widywali się rzadko i na krótko. Napili się kawy na stojąco przy barze. Małej kupił duże ciastko z kremem. Angelica wyraziła wątpli­wość, czy to ciastko nie jest bardzo stare. Na co on obraził się: powiedział, że w tym barze bywa często i że nigdy nie mają tam starych ciastek. Wyjaśnił, że nad tym barem mieszka pewna jego znajoma, Irlandka, która gra na wiolonczeli. Podczas gdy pili kawę, Irlandka po­jawiła się w barze, była tłusta i nieładna, jej nos przy­pominał kształtem nosek buta. Poszli wszyscy razem obejrzeć płaszcze, bo Irlandka chciała mieć nowy płaszcz. Weszli do sklepu odzieżowego przy piazza del Paradiso. Irlandka zaczęła przymierzać płaszcze. Dziadek kupił wnuczce małe poncho tkane w koziołki. Irlandka wybrała długi płaszcz z czarnego renifera podbity białym futrem i była uszczęśliwiona. Ojciec zapłacił, wyciągnąwszy z kieszeni garść zmiętych banknotów. Z kieszeni zwisa! mu kawałek chustki do nosa. Zawsze tak chodził, z chust­ką zwisającą z kieszeni. Potem poszli do galerii Meduza, gdzie ojciec przygotowywał swoją wystawę: otwarcie mia­ło nastąpić za kilka dni. Właściciele galerii, dwaj młodzi ludzie w skórzanych kurtkach, zajęci byli właśnie wypi­sywaniem zaproszeń na inaugurację. Prawie wszystkie obrazy były już rozwieszone, wśród nich duży portret matki namalowany przed wielu laty, kiedy ojciec i mat­ka żyli jeszcze razem. Przedstawiał matkę w oknie,

z dłońmi splecionymi pod brodą. Ubrana była w sweter w białe i niebieskie pasy, a jej włosy tworzyły płomien- noczarwony obłok. Twamz trójkątna, sucha, drwiąca i pełna bruzd. Spojrzenie ciężkie, wzgardliwe i tęskne. Angélica przypomniała sobie, że wtedy kiedy ojciec ma­lował ten obraz, mieszkali w jednym z ich (kolejnych domów, w Heve di CadOcre. Pamiętała to okno i zie­lone zasłony na tarasie. Później ten dom został sprzeda- ny. Ojciec stanął przed obrazem z rękami w kieszeniach i długo rozwodził się nad jego kolorami, określając je jako ostre i okrutne. A potem zaozął wychwalać po kolei każdy swój obraz. Ostatnio zaczął tworzyć obrazy ogrom­nego formatu, na których gromadził mnóstwo najroz­maitszych rzeczy, odkąd odkrył technikę takiego gro­madzenia. W zielonkawym świetle kłębiły się na obra­zach okręty, samochody, rowery, cysterny samochodowe, lalki, żołnierze, cmentarze, nagie kobiety i martwe zwie­rzęta. Stwierdzał swoim przykrym, kraczącym głosem, że dziś nikt nie jest w stanie malować z takim rozmachem i taką precyzją. Jego malarstwo było tragiczne, uroczy­ste, gigantyczne i drobiazgowe zarazem. Mówił „moje malarstwo’,, akcentując dźwięk „t” jakimś gniewnym, bolesnym, samotniczym tonem. Angélica pomyślała, że ani ona, ani Irlandka, ani właściciele galerii, ani może nawet i sam ojciec nie wierzą ani jednemu słowu z tego, co wypowiada ten chrapliwy głos. Brzmiał on rozdziera­jąco i żałośnie, niby pęknięta płyta. Angelice przypo­mniała się nagle piosenka, którą ojciec miał zwyczaj śpiewać podczas malowania. Było to wspomnienie z dzie­ciństwa, bo od wielu już lat nie bywała przy jego malor waniu: Non averno ni cánones ni tanks, ni aviones — oi, Carme la! Spytała go, czy jeszcze teraz malując śpie­wa Oi, Carmelal Wydał się tym pytaniem wzruszony. Po­wiedział, że nie, nie śpiewa już wcale, jego nowe obrazy kosztują go tyle trudu, musi wspinać się po drabinie i poci się tak, że po dwóch godzinach pracy musi zmie­niać koszulę. Nagle zapragnął jak najprędzej pozbyć się Irlandka. Powiedział jej, że robi się ciemno, więc lepiej,

żeby wróciła już do domu. Om nie może jej odprowadzić, bo jest 'zaproszony na (kolację. Irlamdka wsiadła do tak­sówki, a on mówił ze złością, że ona wciąż tylko jeździ taksówkami, chociaż pochodzi z majbiedmiejszej irlandz­kiej wsi, gdzie z pewnością nie ma taksówek, tylko jest mgła, czarne błoto i owce. Ujął Angelikę pod ramię i ru­szył z nią i z małą w stronę via dei Banchi Vecchi, gdzie mieszkały. Po drodze użalał się na wszystkich. Jest taki samotny! Ma służącego idiotę, którego znalazł sobie nie­dawno w warsztacie samochodowym. Nikt nigdy go nie odwiedza. Nie widuje prawie nigdy bliźniaczek, które zresztą ostatnio zanadto się roztyły, ważą obie po pięć­dziesiąt osiem kilo, choć mają dopiero czternaście lat. Sto szesnaście kilo na dwie, powiedział, to stanowczo za dużo. Nie widuje też wcale Violi, co prawda nie znosi jej, bo Viola nie ma zrozumienia dla ironii. Osoba do­szczętnie wyprana z poczucia ironii. Zagnieździła się ra­zem z mężem w domu teściów. Mnóstwo ich tam jest w tym domu, «teściowie, wujowie, siostrzeńcy — całe plemię. Ludzie niewiele warci. Aptekarze. On oczywiście nic nie ma przeciwiko aptekom — wyjaśnił, wchodząc do jednej z nich, aby kupić pastylki selcerskie, ponie­waż wciąż miewał jakieś niewyraźne bóle „tu” — powie­dział dotykając palcem środka klatki piersiowej; może to ten zadawniony wrzód, stary wierny towarzysz jego życia. Máchela w ostatnich czasach widuje też bardzo rzadko, i to mu ciąży. Kiedy Michele wyprowadził się, żeby -zamieszkać sam, uiznał to za słuszne, ale smutne. Kiedy ojciec mówił o Michelu, jego głos nie był już chrapliwy, tylko cichy i żałosny. Teraz Michele ciągle przebywa z tym Osvaldem. Ojciec nigdy nie mógł dobrze zrozumieć, co to za gatunek człowieka ten Osvaldo. Nie­wątpliwie miły. Wykształcony. Nie narzucający się. Mi- chele zawsze go z sobą przyprowadzał, kiedy zjawiał się na via San Sebastianello z ładunkiem brudnej bielizny do pramia. Możliwe, że Osvaldo był mu potrzebny ze względu na samochód. Michele mie miał już samochodu. Odebrano mu prawo jazdy, odkąd przejechał tę starą

zakonnicę. Umarła, ale to nie było z winy Michela. Abso­lutnie on nie był temu winien. Od niedawna umiał pro­wadzić, a jechał szybko, bo matka go wezwała; czuła się przygnębiona. Matka często wpadała w depresję. Mat­ka — mówił ojciec, zniżając głos do ochrypłego szeptu — nie znosiła nigdy samotności i w swojej bezgranicznej głupocie nie zrozumiała, że ten Cavalieri od dawna 'miał zamiar ją porzucić. Strasznie naiwna. Jej umysłowość odpowiada wiekiem szesnastoletniej dziewuszce, a prze­cież ma już czterdzieści cztery lata skończone. Czter­dzieści dwa — sprostowała Angelica — wkrótce skoń­czy czterdzieści trzy. Ojciec szybko policzył na palcach. Pod względem naiwności jest gorsza od bliźniaczek, po­wiedział. Co prawda bliźniaczki wcale nie są naiwne. Są zimne i chytre jak lisy. Jemu ten Cavalieri zawsze wydawał się człowiekiem bez znaczenia. I nigdy nie był mu sympatyczny. Te spadziste ramiona, te długie palce, takie białe,, te kędziorki. Jego profil przypomina jastrzębia. A on, ojciec, umie rozpoznawać jastrzębie. Przy bramie domu Angeliki powiedział, że nie wejdzie na górę, bo nie lubi Oresta, jej męża. Uważa go za pedanta. Moralistę. Nie pocałował na pożegnanie ani Angeliki, ani wnuczki. Poklepał dziewczynkę po karku, a Angelikę ujął za ramiona i uścisnął. Przypomniał jej, żeby przyszła nazajutrz na otwarcie wystawy. Bo ta wy­stawa będzie „olbrzymim wydarzeniem”. I odszedł. An­gelica następnego dnia nie była na wystawie, bo po­jechała z mężem do Neapolu, gdzie miał brać udział w wiecu. Widziała jeszcze potem ojca może dwa, może trzy razy. Leżał w łóżku chory i matka była u niego. Nie odzywał się do niej ani słowem. Albo rozmawiał przez telefon, albo znów czuł się gorzej i kiwał jej tylko ręką niechętnie i w roztargnieniu.

Angelica zeszła z sześciu schodków wiodących do su­tereny, zapaliła światło. Pośrodku stało łóżko ze skłę­bionymi prześcieradłami i kocami. Angelica rozpoznała w nich piękne przykrycia, których używała jej matka, miękkie, oblamowane aksamitem, ciepłe i lekkie, w pa­

stelowych kolorach. Matka szalenie lubiła kupować ta­kie piękne koce. Na podłodze walały się puste butelki, gazety i obrazy. Angélica nzuciła okiem na obrazy — wszędzie sępy, puchacze, domy w ruinie. Pod oknem stos brudnej bielizny, para zwiniętych dżinsów, imbryk, popielniczka pełna niedopałków, talerz pomarańcz. Pie­cyk zajmował sarn środek pomieszczenia. Był dość duży, pękaty, z zielonej majoliki w delikatny wzorek, który wyglądał jak haft. Angélica wsunęła rękę do wnętrza i wyłowiła z głębi coś owiniętego w ręcznik frotowy w paski. Wrzuciła to coś do torby, dopełniając ją brud­ną bielizną i pomarańczami. Wyszła z sutereny i szła kawałek drogi w ten wilgotny, mglisty ranek, podno­sząc kołnierz futerka, żeby osłonić usta. Bieliznę zanio­sła do pralni znajdującej się o dwie przecznice dalej; pralnia nazywała się La Rapida — szybka — ale An­gélica długo czekała, aż przeliczą sztuki bielizny rzu­cone na ladę. Potem wsiadła do swego samochodu, do­jechała do bulwaru nad Tybrem, powoli, bo był duży ruch. Zeszła po schodach na brzeg wody. Wrzuciła za­winiątko do rzeki. Jakiś chłopczyk zapytał, co tam było. Powiedziała, ze wyrzuciła zgniłe pomarańcze.

Non averno ni cánones ni tanks, ni aviones, nuciła jadąc zatłoczoną jezdnią w stronę domu. Nagle spostrzeg­ła się, że ma twarz mokrą od łez. Zaśmiała się, za- szlochała i otarła łzy rękawem futerka. W pobliżu do­mu kupiła kawałek schabu na duszoną pieczeń z ziem­niakami. Kupiła też dwie butelki piwa i paczkę cukru. A potem kupiła jeszcze czarną chusteczkę i parę czar­nych pończoch, żeby je włożyć na pogrzeb ojca.

5

Londyn, 8 grudnia 70

Droga mamo,

Z powodów, które niełatwo byłoby wyjaśnić w lifcie, po krótkim wahaniu zrezygnowałem z wyjazdu do Rzy­

mu. Kiedy Osvaldo zawiadomił mnie telefonicznie, że tatuś umarł, poszedłem sprawdzić rozkład lotów, ale w rezultacie nie pojechałem. Podobno mówiliście wszyst­kim krewnym, że mam zapalenie płuc. To dobrze.

Dziękuję ci za ubrania i pieniądze. Ten facet, który mi je dostarczył — ów siostrzeniec pani Peroni — nie przy­niósł mi żadnych wiadomości o was, ponieważ was nie zna, powiedział mi natomiast coś niecoś o Osvaldzie i odniósł mi zegarek, który na lotnisku zostawiłem w kieszeni Osvalda, kiedy w ostatniej chwili poszedłem wziąć prysznic. Powiedzcie mu, że bardzo mu dziękuję. Nie piszę do niego osobno z braku czasu.

Porzucam Londyn i jadę do Sussex. Zamieszkam w domu pewnego profesora językoznawstwa. Mam tam zmywać naczynia, palić pod kotłem centralnego ogrze­wania i wyprowadzać na spacer psy. Chwilowo rezyg­nuję z tej szkoły rzeźby. Wolę psy i talerze.

Przykro mi, że nie zrobiłem klatek dla twoich króli­ków, ale jak tylko wrócę, to ci zrobię.

Całuję ciebie i moje siostry.

Michele

6

8 grudnia 70

Drogi Michele,

Co się tyczy drobnego przedmiotu zapomnianego w twoim piecu, misja została spełniona. Wrzuciłam ten przedmiocik do Tybru, jako że był, wedle twoich wła­snych słów, zardzewiały.

Nie wybrałam się natomiast do tej dziewczyny z via dei Prefetti. Nie miałam na to czasu. Moja mała jest zaziębiona. Zresztą pisałeś mi, żebym tej dziewczynie zaniosła pieniędzy, a ja akurat pieniędzy nie mam.

Nasz ojciec został pochowany trzy dni temu. Napiszę do ciebie obszerniej, jak tylko będę miała taką moż­liwość.

Angelica

12 grudnia 70

Drogi Michele,

Otrzymałam właśnie twój krótki list. Nie wiem, co ci przeszkodziło przyjechać, kiedy umarł twój ojciec. Nie potrafię sobie wyobrazić nic takiego, co może czło­wiekowi uniemożliwić powrót w razie nieszczęścia. Nie rozumiem. Zastanawiam się, czy przyjedziesz, kiedy ja umrę. Rzeczywiście, różnym krewnym powiedzieliśmy, że jesteś w Londynie i masz zapalenie płuc.

Rada jestem, że osiądziesz w Sussex. Musi tam być dobre powietrze, a ja zawsze się cieszę, kiedy wiem, że jesteście na wsi. Kiedy byliście mali, konałam z nudów przez długie miesiące na wilegiaturze, ale wierzyłam, że każdy dzień dłużej na wsi jest dla was zbawienny. Póź­niej, kiedy zostałeś przy ojcu, do szału doprowadzała mnie myśl, że tyle czasu każe ci spędzać w Rzymie w pełni lata. On nie lubił wsi, lubił tylko morze. Wysyłał cię rano do Ostii ze służącą i uważał, że tak jest dobrze.

Nie piszesz mi, czy masz także gotować dla tego pro­fesora językoznawstwa. Napisz, bo jeżeli masz gotować, to poślę ci przepisy. Matilde ma gruby zeszyt, do któ­rego wkleja wszystkie przepisy, jakie tylko znajdzie w gazetach czy kalendarzach.

Podałeś mi swój numer telefonu w Sussex, ale mo­głabym do ciebie dzwonić tylko z rozmównicy publicz­nej, bo wciąż jeszcze nie założyli mi telefonu. Rozmów­nica jest w gospodzie. Zawsze pełno tam ludzi. A ja się boję, że rozmawiając z tobą popłaczę się. To nie jest odpowiednie miejsce do płakania przy telefonie.

śmierć twojego ojca była dla mnie ciosem. Czuję się teraz dużo bardziej samotna. Nie miałam w nim żad­nego oparcia, bo się mmą wcale nie interesował. Ani twoi­mi siostrami. Obchodziłeś go tylko ty. I to jego przy­wiązanie do ciebie wyglądało tak, jakby dotyczyło nie ciebie, tylko jakiejś innej osoby, którą sobie wymyślił i która w niczym nie była do ciebie podobna. Nie po­

trafię ci wytłumaczyć, dlaczego czuję się bardziej sa­motna po jego śmierci. Może dlatego, że mieliśmy wspól­ne wspomnienia. Wspomnienia tylko jego i moje na całym świecie. To prawda, że <nie wracaliśmy do nich ani sło­wem, kiedyśmy się spotykali. Ale teraz zdaję sobie spra­wę, że słowa nie były tu potrzebne. Wspomnienia były przy nas w ciągu tych godzin, które spędzaliśmy w ka­wiarni Canova i które tak mnie przytłaczały, i zdawały się ciągnąć bez końca. Nie były to wspomnienia szczę­ścia, bo ja i twój ojciec nigdy nie byliśmy razem bar­dzo szczęśliwi. A jeśli nawet, rzadko i na krótko, by­waliśmy szczęśliwi, to później wszystko to zostało zbru- kane, zdeptane, unicestwione. Ale kocha się nie tylko radosne wspomnienia. W pewnej chwili życia człowiek spostrzega się, że wspomnienia warte są kochania.

Może ci się to wydać dziwne, ale ja już nigdy nie będę mogła wejść do kawiarni Canova; gdybym tam weszła, zaczęłabym natychmiast szlochać jak idiotka, a jeżeli istnieje coś, czego jestem pewna, to właśnie to: że nie chcę płakać przy ludziach.

Temu służącemu twego ojca — nigdy nie mogę za­pamiętać, czy mu na imię Federico czy Enrico — wymó­wiliśmy i wzięła go do siebie żona Osvalda, Ada. Matil­de była zdania, że to ja powinnam go wziąć, ale ja nie miałam na to chęci, bo wydaje mi się, że to 'kretyn. Osval­do twierdzi, że ta Ada nauczy go wszystkiego; podobno ma ona szczególny talent szkolenia służących, każdy staje się u niej nienaganny i nieprzenikniony. Nie wiem, jak potrafi tego dokonać z tym zjeżonym i głupkowa­tym typem, podobnym do dzika, ale Osvaldo mówi, że Ady sztuka szkolenia wzorowych służących nie ma gra­nic.

Codziennie chodzimy obie z Matildą na via San Seba- stianello, żeby zaprowadzić porządek w papierach twego ojca. Numerujemy i spisujemy jego obrazy, które po­tem oddamy na skład. Co się tyczy mebli, to nie mamy pojęcia, co z nimi zrobić, bo ani Viola, ani Angélica nie mają na nie miejsca u siebie. Wszystkie są wielkie i nie-

poręczne; myślimy o tym, żeby je sprzedać. Wczoraj przy­szedł tam tafcże Osvaldo z tym kuzynem Lillinem, żeby obejrzeć obrazy. Ale Lillino miał dziś wyjechać do Man- tui i rada" jestem z tego, bo go nie znoszę. Lillino ra­dzi, żeby na razie nie sprzedawać obrazów, bo obecnie obrazy twego ojca są na rynku bardzo nisko notowane. Te, które malował ostatnio, są olbrzymie i prawdę mó­wiąc wydają mi się okropne. Odniosłam wrażenie, że Osvaldowi także się nie podobają. Zrozumiałam to, choć patrzył na nie bez słowa. Natomiast Lillino twierdzi, że są wspaniałe i że wkrótce publiczność je odkryje, a wte­dy będą stanowiły majątek. Matilde tylko potrząsa wło­sami i cmokaniem wyraża swój zachwyt. Ja nie mogę na nie patrzeć, przyprawiają mnie o zawrót głowy. Nie mam pojęcia, skąd mu przyszło do głowy robić takie monumentalne olbrzymy, z których wszystko aż się wy­lewa, tyle tam tego jest. Zabrałam do siebie ten mój portret sprzed wielu lat, w oknie, w naszym domu w Pieve -di Cadore. W kilka miesięcy potem twój ojciec sprzedał ten dom. Powiesiłam portret w bawialni i pa­trzę na niego pisząc do ciebie. Ze wszystkich obrazów twego ojca ten lubię najwięcej. Rozstaliśmy się wkrótce potem, jeszcze pod koniec tego samego lata, zaraz po powrocie do Rzymu. Mieszkaliśmy wtedy na corso Trie­ste. Ty, Viola i Angélica byliście w Chianciano z ciotką Cecilią. Możliwe, że twoje siostry domyślały się tego, co miało nastąpić, ty nie, byłeś jeszcze mały, miałeś sześć lat. Pewnego ranka porzuciłam dom przy corso Trieste i porzuciłam go na zawsze. Zabrałam bliźniacz­ki i pojechałam do rodziców, którzy byli na wilegiatu- <nze w Roccadimezzo. Dotarłam do Roccadimezzo po dłu­giej podróży — nie zamierzam ci jej opisywać — z bliź­niaczkami, które w autobusie przez cały czas wymioto­wały. Moi rodzice mieszkali sobie spokojnie w dobrym hotelu, dobrze jedli i chodzili na małe spacery na łąki. Nie spodziewali się mnie, bo wcale ich nie uprzedziłam. Przyjechałam do tego hotelu późnym wieczorem z trze­ma walizkami i z bliźniaczkami ubabranymi w wyimio-

41 /

tach. Rodzice na mój widok doznali wstrząsu. Nie spa­łam od tygodnia wskutek rozterek i niepokojów i mu­siałam wyglądać okropnie. Dwa miesiące później moja matka miała swój pierwszy wylew. Myślę, że spowodował go mój widok, kiedy zjawiłam się w Roccadimezzo w takim stanie. Następnej wiosny, po drugim wylewie, moja mat­ka umarła.

Twój ojciec postanowił, ze masz zostać przy nim. Ty z nim, a dziewczynki ze mną. Kupił dom przy via San Sebastianello i zamieszkał tam z tobą. Miał tam starą kucharkę, która zresztą została tylko przez pierwsze kil­ka miesięcy. Nie pamiętam jej imienia. Ty może pa­miętasz? Przez długi czas nie mogłam nawet zajrzeć do tego domu, bo on nie chciał mnie widzieć. Telefonowa­łam do ciebie, a ty szlochałeś w słuchawkę. Jest to dla mnie okropne wspomnienie. Czekałam na ciebie zawsze w Villa Borghese, z bliźniaczkami. Przychodziłeś z tą starą kucharką, nosiła futerko z małp. Z początku, kiedy mówiła ci, że czas już wracać do domu, krzyczałeś i rzu­całeś się na ziemię, ale później zabierałeś spokojnie swo­ją hujalnogę i odchodziłeś iz twardą, kamienną twarzą, wciąż jeszcze cię widzę, jak idziesz sztywno wyprosto­wany w tym swoim płaszczyku. Nagromadziło się we mnie tyle nienawiści do twego ojca, że nieraz chciałam pójść do jego domu przy via San Sebastianello z pisto­letem i zabić go. Może matka nie powinna mówić sy­nowi takich rzeczy, na pewno nie są wychowawcze. Ale rzecz w tym, że teraz już nie wiadomo, co to jest wła­ściwie wychowanie i czy ono naprawdę istnieje. Ja cię nie wychowywałam. Nie było mnie przy tobie, więc jak mogłabym to robić. Widywałam cię tylko czasem, po południu, w Villa Borghese. Twój ojciec też z pewno­ścią cię tnie wychowywał, skoro wbił sobie w głowę, że ty już urodziłeś się znakomicie wychowany. Tak więc nikt cię nie wychowywał. Wyrosłeś na okropnie nieporadnego, ale nie jestem pewna, czy byłbyś mniej nieporadny, gdy­byś otrzymał od nas wychowanie. Twoje sdos<try są może mniej nieporadne od ciebie, ale także dziwaczki, każda

na swój sposób. Ich też nie wychowywałam ani nie wy­chowuję, bo zbyt często czułam się — i czuję nadal — osobą dla mnie osobiście raczej niesympatyczną. Na to, żeby kogoś wychowywać, trzeba mieć przynajmniej trochę zaufania i sympatii dla samej siebie.

Nie pamiętam, kiedy i jak to się stało, że twój oj­ciec i ja przestaliśmy się nienawidzić. Kiedyś uderzył mnie w twarz w kancelarii adwokackiej. Uderzył tak mocno, że z nosa poszło mi masę krwi. Był przy tym ten jego kuzyn Lillino, on i adwokat położyli mnie na ka­napie i Lillino pobiegł do apteki po watę tamującą krew. Twój ojciec zamknął się w łazience i nie chciał stam­tąd wyjść. Boi się widoku krwi i zrobiło mu się nie­dobrze. Widzę, że napisałam „boi się” w czasie teraź­niejszym, wciąż o tym zapominam, że twój ojciec nie żyje. Lillino i adwokat pukali do łazienki, walili w drzwi z całych sił, wyszedł wreszcie blady, z włosami ociekającymi wodą, bo wsadził głowę pod kran. Ilekroć przypomnę sobie tę scenę, chce mi się śmiać. Nieraz miałam ochotę przypomnieć ją twojemu ojcu i pośmiać się razem z nim. Ale stosunki między nami były jak zabalsamowane, nie byliśmy już zdolni śmiać się ra­zem. Wydaje mi się, że od chwili tego policzka przestał mnie nienawidzić. Nie chciał, żebym przychodziła na via San Sebastianello, ale czasami zamiast służącej on cię przyprowadzał do Villa Borghese. Ja też już go nie nie­nawidziłam. Raz w Villa Borghese bawiliśmy się ra­zem w ślepą babkę na trawniku; przewróciłam się, a on oczyścił mi spódnicę z błota swoją chusteczką. Kiedy stał tak schylony, zajęty oczyszczaniem, patrzyłam na jego głowę z długimi, czarnymi kosmykami włosów i zrozumiałam wtedy, że między nami dwojgiem nie ma już ani cienia nienawiści. To była naprawdę szczęśliwa chwila. Ale takie to i szczęście — z niczego: bo wie­działam dobrze, że nasze wzajemne stosunki, nawet bez nienawiści, pozostałyby i tak czyimś nędznym i niegod­nym. A jednak pamiętam, że słońce właśnie zachodziło,

nad miastem unosiły się piękne czerwone obłoki i ja po raz pierwszy od bardzo dawna byłam prawie spokojna i prawie szczęśliwa.

O śmierci twego ojca właściwie nie mam ci nic do powiedzenia. Dzień przedtem byłyśmy obie z Matildą u niego w iklinice. Gawędził jeszcze z Matildą i kłócił się z nią, telefonował do architekta i rozmawiał z nim na temat wieży. Powiedział, że tę wieżę kupił głównie dla ciebie, bo ty, skoro tak uwielbiasz morze, mógłbyś tam spędzać całe lato. I że będziesz tam mógł spraszać wszystkich swoich przyjaciół, bo będzie tam mnóstwo pokoi. Ja wiem, że ty morza wcale nie lubisz i potrafisz przesiadywać na brzegu, w sierpniowym upale, całko­wicie ubrany i zlany potem. Ale nie chciałam się z nim sprzeczać, więc nic nie powiedziałam. No i on dalej roz­prawiał o tej wieży. Według niego to kupno było wspa­niałym interesem, posunięciem wręcz genialnym. Twier­dził też, że on takie genialne pomysły miewa często i szkoda, że ja takich nie miewam; ten dom, który so­bie kupiłam, to na pewno wielka, paskudna rudera, bardzo zniszczona i bardzo droga. Nic na to nie powie­działam. Potem przyszło kilkoro jego znajomych, zawia­domili z portierni o ich przyjściu, ale on powiedział, że jest zmęczony, i nie zgodził się ich przyjąć. Byli to: Biagioni, Casalis, Maschera i jakaś irlandzka dziewczy­na, zdaje się, że jego przyjaciółka. Prosiłam Matildę, żeby do nich zeszła. W ten sposób zostaliśmy na chwilę sami, on i ja. Powiedział, że ja też mogę spędzać lato w wieży, jeżeli zechcę. Ale bliźniaczek sobie tam nie życzył, bo one wciąż hałasują tym swoim radiem i on nigdy nie mógłby się po południu przespać. Powiedzia­łam mu, że jest niesprawiedliwy dla bliźniaczek, bo gdy­byś ty zjechał do wieży z całą bandą swoich przyja­ciół, to nie przypuszczam, żeby zdołał kiedy po połud­niu oko zmrużyć. A wtedy on — że może od czasu do czasu zgodziłby się zaprosić i bliźniaczki. Violi ani An­geliki nigdy. Viola ma przecież wiejskie posiadłości swo­ich teściów, brzydkie i pełne much, niech się tam dobrze

bawi. A znów Angelica ma takiego nudnego męża. Ko­cha go? Może go i 'kocha, ale on tego Oresta nie chce widzieć w swojej wieży, bo kiedyś bardzo źle wyrażał się

0 Cézannie. Dureń. Jakże taka żaba może wypowiadać swoje poglądy na temat Cézanne’a? Ojciec powiedział, że będzie bardzo starannie i ostrożnie dobierał osoby, któ­re zechce zaprosić na lato. Na lato? Nie, nie tylko, bo on planował sobie, że 'zamieszka w wieży na stałe. Ma- tildy, na przykład, stanowczo tam nie chce. Nigdy jej nie mógł znieść, od dzieciństwa. I nie rozumie, jak ja mogłam ściągnąć ją sobie na kark. Powiedziałam mu, że czułam się samotna i potrzebowałam jakiegoś towarzy­stwa. I wolałam mieć Matildę niż nikogo. A poza tym było mi jej żal, bo ©ostała bez grosza. Przecież mogła sprzedać tę winnicę, powiedział ojciec. Na co ja przy­pomniałam mu, że winnicę dawno już sprzedali za psi grosz i że teraz na miejscu winnicy jest motel. Na to znów on, że sama myśl o tym, że na miejscu tej wspaniałej winnicy zrobili jakiś motel, jest nie do zniesienia. I że przypominać mu o tym to z mojej strony perfidna zło­śliwość. Odwrócił się na drugi bok i nie chciał się wię­cej odzywać. Do Matildy też już nie przemówił ani sło­wa. Matilde powiedziała mi później, że ta irlandzka dziew­czyna tonęła we łzach i że Biagioni z Casalisem wy­ciągnęli ją prawie siłą.

Operowali twego ojca o ósmej rano. Siedzieliśmy wszyscy w poczekalni, ja, Matilde, Angelica, Viola, Elio

1 Oreste. Bliźniaczki były u jednej ze swoich przyjació­łek. Operacja nie trwała długo. Dowiedziałam się póź­niej, że rozkrajali go i zaszyli z powrotem, nic nie ro­biąc, bo nic już nie 'było do zrobienia. W pokoju przy nim zostałam ja z Matildą. W poczekalni Angelica i Vio­la. Nie odezwał się więcej. Umarł o drugiej w nocy.

Na pogrzebie było masę ludzi. Przemawiał najpierw Biagioni, potem Maschera. W ostatnich czasach twój oj­ciec nie mógł znieść ani Biagioniego, ani Maschery. Mó­wił, że oni nie rozumieją jego nowego malarstwa. Że

są zawistni; nazywał ich krogulcami. I mówił, że on zawsze umiał rozpoznać krogulca.

Widzę, że ty nie czytasz moich listów albo czytasz i na­tychmiast zapominasz. Nie będziesz mógł porobić imi kla­tek dla królików po powrocie, bo już mi je zrobił sto­larz. Króliki są cztery. No tak, cztery, ale ja wcale nie wiem, czy długo jeszcze zostanę na tej wsi. Nie jestem pewna, ale możliwe, że ja nie cierpię tego miejsca.

Na pogrzebie twego ojca był Filippo.

Ściskam cię.

Twoja matka

Skończywszy pisać i zakleiwszy list, Adriana nałożyła płaszcz z wielbłądziej wełny, a głowę owinęła czarnym szalem. Była piąta po południu. Zeszła do kuchni. Zaj­rzała do lodówki. Z niechęcią popatrzyła na ozór wo­łowy, który Matilde namoczyła w occie w głębokiej sa­laterce, żeby go zapeklować. Adriana pomyślała, że mie­siącami będzie je prześladować ten peklowany ozór, przy­puszczalnie daleki od doskonałości. W domu nie było ani Matildy, ani bliźniaczek. Cloti leżała w łóżku z gry­pą. Adriana zajrzała do jej pokoju. Cloti leżała pod koł­drą w szlafroku, głowę miała owiniętą w ręcznik. Na stoliku przy łóżku stało radio bliźniaczek. Adriana po­leciła Cloti założyć termometr. Czekała. Śpiewał Bobby Solo. Cloti powiedziała, że Bobby Solo szalenie jej się podoba. Nigdy do tej pory Adriana nie słyszała, żeby Cloti wypowiedziała jakąkolwiek myśl bezinteresowną i pogodną. Wypowiedziom Cloti towarzyszyły 'zazwyczaj westchnienia, a przedmiotem ich bywały wyłącznie cięż­kie ponoszone przez nią trudy, nierówności materaca czy szpary w oknie, powodujące przeciągi. Adriana wyraziła żal, że nie może przenieść do pokoju Cloti telewizora, gdyż jest za ciężki. Cloti odrzekła na to, że po połud­niu telewizja jej nie interesuje. Wieczorem, owszem. Ale telewizora w pokoju nie miała nawet w swoim poprzed­nim miejscu pracy, choć poza tym korzystała tam z wszel­kiego rodzaju wygód. Wymieniła je wszystkie po kolei.

A więc: pokój obszerny i przepiękny. Urocze meble bia­łe ze złotem i dywan tak kosztowny, że aż ją to trochę żenowało, że ma go w swoim pokoju. Materac mięciutki. Doskonale działające ogrzewanie i klimatyzacja, równa temperatura w całym domu. Adwokat wciąż był w po­dróży, tak że właściwie nic nie miała do roboty poza opieką nad kotem.

Adriana wyjęła jej termometr spod pachy. Wskazywał trzydzieści sześć i dziewięć. Ale Cloti powiedziała, że temperatura na pewno jej się podnosi, bo czuje gorące i zimne dreszcze i dziwny ból w całej głowie. Adriana zapytała, czy nie ma chęci napić się herbaty. Cloti nie chciała herbaty. Jedna tylko rzecz jej się u tego adwo­kata nie podobała — mówiła dalej. Mianowicie adwo­kat, jeśli był w domu, chciał, żeby ona wieczorami sia­dywała z nim w salonie i rozmawiała. A ona nie po­trafiła prowadzić takich rozmów. Nie znajdowała żadnych tematów. Nie znaczy to, żeby adwokat robił jej kiedy­kolwiek jakieś propozycje. Nie, on chciał tylko rozma­wiać. I dlatego stamtąd odeszła. Nie miała chęci na roz­mowy, a poza tym ludzie zaczynali gadać. No i jeszcze siostra adwokata, kiedy przyjechała w odwiedziny, zro­biła jej uwagę na temat pewnych kości ze szpikiem. A innym znów razem poleciła jej wykąpać się, mówiąc, że brzydko pachnie. Ona, Cloti, myje co dzień nogi i pa­chy, więc żadnego złego zapachu mieć nie może. A ką­pie się zawsze tylko raz na miesiąc, bo kąpiel zbytnio ją osłabia. To zresztą były tylko preteksty. Najbardziej chodziło jej o te plotki. Teraz jednak rozumie, że po­pełniła błąd, odchodząc stamtąd: Olbrzymi błąd.

Adriana wyszła i wyprowadziła samochód z garażu. Otworzyła na rozcież hramę. Z nienawiścią spojrzała na dwa karłowate świerki, które Matilde kazała zasadzić po obu stronach bramy. Stały w tym pustawymi ogrodzie nieudolnie udając pejzaż górski. Adriana miała nadzieję, że uschną. Droga wiodła kręto przez pola. Samochód podskakiwał. Dzień był bardzo słoneczny, śnieg prawie zupełnie już zniknął. Teraz słońce oświetlało jeszcze

grzbiety wzgórz, ale na równinie zapadał już zmierzch i słała się szara zimna mgiełka. Adriana pomyślała z nie­nawiścią o bliźniaczkach, które jeszcze nie wróciły do domu, i z równą nienawiścią o Matildzie, która wybra­ła się kupować oliwki i kapary do peklowanego ozora. Na długim odcinku drogi nie było wcale domów, wreszcie ukazał się niski domek; z rury wetkniętej w okno unosiła się smuga dymu. Mieszkała tam para fotografów. On w tej chwili siedział na schodkach i zmywał naczynia w nie­bieskim plastikowym kubełku. Kobieta, ubrana w czer­woną kurtkę i postrzępione spodnie, rozwieszała pranie na sznurze. Nie wiadomo dlaczego, widok tych dwojga napełnił Adrianę uczuciem beznadziejnej rozpaczy. Wy­dało jej się, że to są jedyne ludzkie istoty, jakie świat ma jej do ofiarowania. Długo jeszcze jechała błotnistą drogą wśród bezlistnych żywopłotów i opustoszałych pól. Nareszcie wydostała się na szosę, którą nieustannie jecha­ły samochody. Na poboczu kilku mężczyzn w kombine­zonach stało wokół beczki ze smołą.

Adriana pomyślała o żonie Filippa, którą widziała na pogrzebie. Miała potężny brzuch osłonięty żółtym płasz­czem z dużymi szylkretowymi guzikami. Twarz miała kościstą, młodą, twardą, włosy gładko 'zaczesane i ściąg­nięte w maleńki koczek. Szła u boku Filippa, różowa, surowa, poważna, | torebką izaciśniętą w rękach. Filippo był taki jak zawsze. Raz po raz to zdejmował, to znów nakładał okulary. Wsuwał długie palce w twarde, szpa­kowate, kędzierzawe włosy. Rozglądał się dookoła z miną rzekomo zdecydowaną i rzekomo władczą.

Aby dojechać do wsi, trzeba było przebyć grzbiet wzgórza; droga na tym odcinku oświetlona była neono­wymi lampami i w tych właśnie dniach ozdobiona gir­landami papierowych kwiatów z racji mającej się odbyć procesji. We wsi Adriana wrzuciła list do Skrzynki, ku­piła trochę jajek od kobiety, która siedziała przed ko­ściołem z koszem jajek, grzejąc się przy naczyniu z ża­rem. Porozmawiały chwilę o wietrze, który zerwał się nagle, gnając nad dachy domów czarne chmury i szar­

piąc dekoracje zrobione na procesję. Weszła do rozmów­nicy publicznej i zatelefonowała do Angeliki, zatykając ręką drugie ucho z powodu panującego dokoła gwaru. Zaprosiła ją na obiad w niedzielę. Będzie peklowany ozór. Na linii były zakłócenia i Angelica nic nie rozu­miała. Pożegnały się szybko. Adriana wsiadła do samo­chodu. Pilippo tego dnia, kiedy jej oznajmił, że się żeni, przyszedł razem z Angeliką. Chciał mieć oparcie w An­gelice, w obawie, że Adriana gotowa się rozszlochać. Dureń. Jej przecież talk rzadko zdarza się płakać. Wszy­stko potrafi przełknąć i ukryć w sobie. Jest mocna jak dąb. Zresztą od dawna już się tej wiadomości spodzie­wała. Tyle tylko, że od tego dnia dom przy via dei Villini stał się jej nienawistny — nie mogła zapomnieć, że kiedy Filippo już sobie poszedł, ona, leżąc na łóżku w sypialni o łukowatym sklepieniu, popłakała się jed­nak trochę, podczas gdy Angelica trzymała ją za rękę.

Wydaje mi się zupełną kretynką — rzekła Ada.

No, niezupełną — zaprotestował Osvaldo.

Owszem. Zupełną — powtórzyła Ada.

Nie jest kretynką, jest tylko niezaradna — tłuma­czył Osvaldo.

Nie chwytam różnicy — rzekła Ada.

Ostatecznie dwa jajka na maśle usmażyć potrafi — perswadował Osvaldo. — Znam matkę pani Peroni; pro­sta, nie wymagająca osoba.

Rzecz nie ogranicza się do smażenia jajek — po­wiedziała Ada. — Starą panią Peroni znam lepiej niż ty. Nie jest to osoba, którą łatwo zadowolić. Chce mieć dom utrzymany w porządku. Podłogi wywoskowane do połysku. A ja nie widzę tej dziewczyny froterującej po­dłogi. I to płaczące niemowlę musi być uciążliwe.

Nie wiedziałem, jak jej dopomóc; było mi jej żal z powodu tego dziecka.

Więc pomyślałeś, że najlepiej 'zwalić je na kark paniom Peroni.

Panie Peroni lubią dzieci.

O tak, lubią patrzeć na dzieci w wózeczkach w Villa Borghese. Ale nie lubią takich, które wrzeszczą po nocach u nich w domu.

Osvaldo jadł tego dnia u Ady; teraz siedzieli w salo­niku i Osvaldo wklejał Elisabetcie znaczki pocztowe do albumu. Ada zajęta była robotą na drutach. Elisabetta ze swoją przyjaciółką grała w karty na werandzie. Sie­działy na podłodze i rozgrywały partię w milczeniu, z nie­zmierną powagą.

Zupełnie zbędne jest to wklejanie znaczków — ode­zwała się Ada. — Sama potrafi to robić i nawet ją to bawi.

Osvaldo zamknął album, opasał go gumką, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Dookoła pokoju biegła oszklona weranda z roślinami, w wielkich donicach. Osval­do zapukał w szybę, ale Elisabetta, pochłonięta grą, nie podniosła głowy.

Ta azalia zrobiła się przepiękna — zauważył Osvaldo.

Wiesz przecież, że mam szczęśliwą rękę do roślin, tak zwany „zielony palec". To nic nowego. Kiedy mi ją przynieśli, wydawała się zupełnie martwa. Była w domu ojca Michela. Przyniósł mi ją służący. Już ją mieli wy­rzucić. Ale on pomyślał, że może ją przynieść tutaj.

Jak widać, on czasem jednak myśli.

Czasem. Niezbyt często. Ale nie jest najgorszy. Nau­czyłam go podawać do stołu. Widziałeś, jak dobrze to robi.

Osvaldo miał już na końcu języka: „widać, masz zie­lony palec również do lokajów”, ale uprzytomnił sobie, że to mogłoby brzmieć dwuznacznie i budzić jakieś se­ksualne skojarzenia, więc nic nie powiedział, ale mimo to się zaczerwienił.

Ale za to ta twoja dziewczyna nigdy się niczego nie nauczy — powiedziała Ada.

Nie musi podawać do stołu u Peronich. Wszystkie trzy razem jedzą w kuchni.

A co zrobiła z tym mieszkaniem przy via Prefetti?

Nic. Chodzi tama w każdą niedzielę. Dziecko zosta­wia u pań Peroni, a sama idzie na via Prefetti odpo­cząć. Odwiedza ją tam jakaś przyjaciółka.

Na pewno chodzi z kimś do łóżka.

Możliwe. Nie wiem tego. Mówi, że zmęczyło już ją chodzenie z kimś do łóżka. Teraz obchodzi ją tylko dziecko. Już go nie karmi. Daje mu butelkę.

To znaczy, daje mu ją starsza pani Peroni.

Przypuszczam.

To dziecko jest bardzo podobne do Michela. Jestem pewna, że to jego.

Tak myślisz?

Ależ tak. Jest identyczne.

Mały ma czarne włosy, a Michele jest rudy.

Włosy nic nie znaczą. Ważny jest wyraz twarzy. Usta. Myślę, że Michele powinien wrócić i dać mu swoje nazwisko. Zrobiłby tak, gdyby był uczciwy. Ale oczy­wiście nie jest. Nie musiałby się żenić, z taką dziewczy­ną jak ta żenić się nie można. Ale dać nazwisko. Co za­mierzasz zrobić z sutereną?

Nie wiem. Ty powiedz co. Na razie pozwoliłem tam sypiać jednemu facetowi, to przyjaciel Michela z Lon­dynu, niejaki Ray. Ale myślę, że on za kilka dni wy- jedzie.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy Michele się wyniósł. A ty mi teraz pakujesz kogoś nowego.

Nde miał gdzie się podziać. Mieszkał u Angeliki, ale mąż Angeliki nie chciał go dłużej trzymać w domu. Po­kłócili się o politykę. Mąż Angeliki ma poglądy żelazne. Nie znosi, żeby je ktoś poddawał dyskusji.

Gdyby były naprawdę żelazne, byłoby mu obojęt­ne, czy ktoś o nich dyskutuje, czy nie. Jeżeli się wścieka, to dowód, że jego poglądy nie są i żelaza, ra­czej z twarogu. Znam go, tego męża Angeliki. Wydaje

mi się osobą bez znaczenia. Typowy urzędnik. Jeden z tych funkcjonariuszy partyjnych, którzy wyglądają na księgowych.

Chyba masz rację.

Myślę, że małżeństwo Angeliki będzie miało krótki żywot. Ale dzisiaj wszystkie małżeństwa krótko trwają. Zresztą i nasze miało żywot króciuteńki.

Trwało dokładnie cztery lata.

Cztery lata to ci się wydaje dużo? — zapytała.

Nie. Po prostu mówię, ile lat trwało. Dokładnie cztery.

Powiem ci szczerze, nie podobają mi się ci chłopcy, którzy teraz kręcą się po świecie. Niebezpieczne włóczę­gi. Może już nawet wolę księgowych. Jeśli chodzi o su­terenę jako taką, nic mnie ona nie obchodzi. Ale nie będę rada, jeżeli mi ją ktoś wysadzi w powietrze.

Może poniekąd i dlatego, że w takim wypadku wy­leciałbym w powietrze i ja, skoro mieszkam piętro wy­żej, i krawcowa, która mieszka nade mną — powiedział Osvaldo. — Ale ten Ray nie wygląda mi na kogoś, kto by wysadzał w powietrze cokolwiek. Nie zdaje mi się, żeby to on wymyślił proch.

Prosiłabym cię w każdym razie, żebyś mi go nie przedstawiał, tego Raya. Nie przyprowadzaj mi go tutaj. Michela wciąż mi przyprowadzałeś. Nie budził we mnie sympatii. Nie wydawał się wcale zabawny. Siadał i wle­piał we mnie te swoje zielone oczki. Myślę, że uważał mnie za idiotkę. Nie był zabawny, o nie. Zadałam sobie dużo trudu, żeby mógł wyjechać, pomogłam mu, ale nie przez sympatię.

Przez dobroć — powiedział Osvaldo.

Chyba tak. A także dlatego żeby go już więcej nie widzieć. Ale uważam to za potworne, że nie przyjechał, kiedy umarł jego ojciec. Potworne.

Bał się, że go zaaresztują — wyjaśnił Osvaldo. — Aresztowali dwóch czy trzech z jego grupy.

Mimo to uważam, że postąpił potwornie. I ty uwa-

żąłeś ták samo. Byłeś zdumiony. Nawet jeżeli to grozi aresztowaniem, odprowadza się na cmentarz zwłoki swe­go ojca.

Zwłoki? — powtórzył Osvaldo.

No tak, zwłoki. Czyżbym powiedziała coś dziw­nego?

Nie, nic. Tylko to takie niezwykłe wyrażenie w twoich ustach.

Wyrażenie jak najbardziej powszechne. W każdym razie uważałam, że Michele jest bardzo mało zabawny. Był właściwie miły. Grywał z Elisabettą w „monopole”. Pomagał mi politurować meble. Ale w głębi duszy my­ślał sobie, że jestem głupia, a ja to wyczuwałam i zło­ściło mnie to.

Dlaczego mówisz o Michelu w czasie przeszłym?

Bo myślę, że nigdy już nie wróci — powiedziała Ada. — Nigdy więcej go nie zobaczymy. Wyląduje w końcu w Ameryce. Czy ja wiem zresztą gdzie. I nie wiadomo, co będzie tam robił. Świat pełen jest takich chłopców wędrujących bez celu z miejsca na miejsce. Nie sposób wyobrazić ich sobie, kiedy będą starzy. Wy­daje się, że nie powinni nigdy się zestarzeć. Że pozo­staną zawsze tacy jak teraz — bez domu, bez rodziny, bez określonych godzin pracy, bez niczego. Z paroma ła­chami na sobie i koniec. Nigdy nie byli naprawdę mło­dzi, więc jakże potrafią stać się starzy? Choćby tamta dziewczyna z dzieckiem, w jaki sposób będzie mogła się zestarzeć? Jest jak przedwcześnie zwiędła roślina. Już urodziła się zwiędła. Nie fizycznie. Moralnie. Nie jestem w stanie pojąć, że ktoś taki jak ty traci czas na pielęg­nowanie tych wszystkich zwiędłych roślinek. Może się mylę, ale mam na twój temat raczej dobrą opinię.

Mylisz się — rzekł Osvaldo. — Zapatrujesz się na mnie zbyt optymistycznie.

Jestem z natury optymistką. Nie umiem jednak myśleć optymistycznie o tych wszystkich młodych włó­czykijach. Uważam, że są nieznośni. Że robią wszędzie

nieporządek. Niby tacy mili, ale w głębi duszy najchęt­niej wysadziliby nas wszystkich w powietrze.

Nie byłaby to znów taka wielka szkoda — mruknął Osvaldo. Naciągnął już na siebie płaszcz nieprzemakal­ny i przygładzał ręką swoje blond włosy.

Chciałbyś, żeby Elisabetta także wyleciała w po­wietrze?

Nie, Elisabetta nie.

—■ Ten płaszcz powinieneś dać do pralni — powie­działa Ada.

Czasem przemawiasz do mnie tak, jakbyś wciąż je­szcze była moją żoną — zauważył Osvaldo. — To ostat­nie zdanie było zupełnie w stylu żony.

Gniewa cię to?

Nie, dlaczego?

To ty mnie porzuciłeś. Nie ja ciebie. Ale dajmy temu spokój. Nie odgrzebujmy starych, niemiłych spraw — powiedziała Ada. — Zresztą miałeś może rację. Podjąłeś mądrą decyzję. Dobrze ci się żyje samemu. I mnie do­skonale. Nie byliśmy stworzeni do wspólnego życia. Je­steśmy zbyt różni.

Zbyt różni — zgodził się Osvaldo.

Nie powtarzaj moich słów jak kot z Pinocchia. To nudne — powiedziała Ada. — A teraz muszę iść do szkoły Elisabetty. Obiecałam tym jej nauczycielkom, że poszyję kostiumy dla kukiełek na świąteczne przedsta­wienie. Zaniosę różne - stare gałganki, które trzymam w skrzyni-ławie.

Zawsze musisz sobie coś wymyślać do roboty — powiedział Osvaldo. — Nie lepiej byłoby posiedzieć spo­kojnie w domu po południu w taką złą pogodę? Nie jest właściwie zimno, ale silny wiatr.

Jak siedzę tu przez całe popołudnie, nachodzą mnie smutne myśli.

Ciao — rzekł Osvaldo.

Ciao. Chcesz, żebym ci coś powiedziała?

Co?

Michele w głąbi duszy uważał, że i ty także jesteś głupi. Nie tylko ja. Wysysał z ciebie krew, ale miał cię za kretyna.

Miichele nigdy nie wysysał ze mude krwi — oświad­czył Osvaldo.

Wyszedł. Nie wziął z sobą samochodu i teraz ruszył pieszo przez most. Przystanął na chwilą, patrząc na wo­dą w rzece, intensywnie żółtą, i na wysokie platany bul­waru, którym mknąły samochody. Wiał wiatr ciepły, ale gwałtowny, niebo zasłaniały czarne, napęczniałe chmury. Osvaldo przypomniał sobie ten erkaem, o którym Ange­lica powiedziała, że wrzuciła go do rzeki niedaleko od te­go właśnie mostu. Pomyślał, że on nigdy w życiu nawet nie dotknął żadnej broni. Ani razu nie miał w ręku na­wet strzelby do polowań podwodnych. Zresztą, o ile było mu wiadomo, Michele także nigdy nie miał do czynienia z bronią. Uznano go za niezdolnego do wojska z powodu zbyt wąskiej klatki piersiowej. Ale także i dlatego że ojciec za to zapłacił. On, Osvaldo, był wolny od służby wojskowej jako jedyny syn wdowy. W latach ruchu oporu był jeszcze mały. Oboje z matką schronili się wtedy w po­bliżu Varese.

Skręcił w wąską uliczką pełną dzieci. Wszedł do swo­jego sklepiku. Pani Peroni krzątała się tu i ówdzie, ob­ładowana książkami, utykając na swoich obrzmiałych no­gach. Uśmiechnęła się do niego.

Co słychać? — zapytał.

Wróciła na via dei Prefetti — powiedziała. — Nie sposób było ciągnąć tak dłużej. W domu nie było z niej żadnej pomocy. A nawet przeciwnie, moja matka mu­siała gotować dla niej i wciąż po niej sprzątać. Jaik bra­ła prysznic, nigdy nie wytarła podłogi i zostawiała mo­kre ślady w całym mieszkaniu. Onegdaj wyszła z domu, kiedy nas obu także nie było; zapomniała w dodatku kluczy i w domu zostało dziecko samo; płakało biedac­two, nie można było znaleźć ślusarza i dozorczyni mu­siała wezwać straż pożarną. Strażacy, aby się dostać do

środka, musieli stłuc szybę. Moja matka bardzo się przy­wiązała do tego maleńsitwa. Ale ona doprawdy zbyt czę­sto wychodziła i zostawiała dziecko, a moja matka mu­siała je przewijać i dawać mu butelkę.

Przykro mi — rzekł Osvaldo. — Zwrócę pani za tę szybę.

Nieważne. Zatrzymałybyśmy ją chętnie, to byłby naprawdę dobry uczynek. Ale ona nie ma odrobiny roz­sądku. Budziła nas po nocach, żebyśmy jej pomogły prze­winąć dziecko. Mówiła, że jej smutno, kiedy musi to robić, a nikogo przy niej nie ma. Budziła nas obie, mnie i moją matkę, bo, jak mówiła, im więcej osób, tym pew­niej ona się czuje. Żal było na nią patrzeć. Ale trudno zrozumieć, dlaczego tak bardzo chciała mieć dziecko, je­żeli tak jej trudno sobie z nim radzić.

Rzeczywiście trudno zrozumieć — przytaknął Osval­do. — Chociaż nie, w gruncie rzeczy można to dosko­nale zrozumieć.

No więc dziś wyprowadziła się. Ułożyłyśmy dziecko w tej żółtej torbie. Przynajmniej nie zziębnie. Sprowa­dziłyśmy jej taksówkę. Moja matka musiała pożyczyć jej sweter, bo nie miała co na siebie włożyć. Ten swój ka- sak w smoki spaliła przy prasowaniu.

Jaką szkoda — westchnął Osvaldo.

Pewnie, że szkoda. To był piękny kasak. Bardzo oryginalny. Ale ona zostawiła na nim żelazko i odeszła do telefonu. Bardzo długo gawędziła z kimś przez tele­fon. Powiedziała mi potem, że to była Angélica. W ka- saku, na samych plecach, akurat tam, gdzie te smoki, wypaliła się dziura. Mało brakowało, a zajęłaby się der ska do prasowania. Moja matka okropnie się przeraziła. Lękam się o nią. Jest stara. Łatwo się męczy i łatwo prze­raża. Gdyby chodziło tylko o mnie, jakoś bym to wy­trzymała.

Rozumiem. Bardzo mi przykro — rzekł Osvaldo.

18 grudnia 70

Drogi Michele,

Widziałam tę dziewczynę z via dei Prefetti. Mara. Cóż za imię z komiksu. Lepiej byłoby Maria. Z tym jednym dodanym „i” wszystko mogłoby być inaczej.

Zaniosłam jej trochę pieniędzy. Przysłała mi je dla niej mama. Ale Osvaldo mówi, że raczej, niż dawać jej pieniądze, należałoby jej pomóc w znalezieniu pracy. Sprawa nie taka prosta, bo ona nic nie umie robić. Osvaldo umieścił ją u pani Peroni. Podobno istnieje rów­nież jakaś stara matka pani Peroni, osiemdziesięciolet­nia, ale jeszcze żwawa, mieszkają na Montesacro. Mara miała pomagać trochę w domu, trzymały ją z dzieckiem i coś tam jeszcze miesięcznie płaciły. Ale ona podobno

0 mało nie wywołała pożaru w domu, i trzeba było wzy­wać strażaków. Jeśli dobrze zrozumiałam długą i za­wiłą historię, którą ona mi opowiedziała. Do jedzenia było tam niewiele, tak przynajmniej ona twierdzi. Ka­wałeczek dorsza na obiad i drugi kawałeczek na kolację, odgrzany i cebulką. Ona tego dorsza nie mogła trawić

1 wciąż musiała brać pastylki selcerskie. W nocy budził ją okropny głód i myszkowała po domu w poszukiwa­niu chociaż kawałka sera. Dlatego straciła pokarm. Ale Osvaldo mówi, że ta dziewczyna opowiada niestworzone rzeczy. Dziecko jest milutkie, ale z pewnością nie jest twoje. Ma duże usta i długie czarne kosmyki. Co praw­da ten kolor włosów mogłoby odziedziczyć po naszym ojcu. Teraz ona wróciła z dzieckiem na via dei Prefetti.

Ray, ten chłopiec, którego do mnie przysłałeś, miesz­kał u nas przez tydzień. Ale kłócił się z Orestem. Raiz nazwał go „rewizjonistą”. To słowo wprowadziło Oresta w taką furię, że wyrżnął go pięścią. Rozkrwawił mu usta, zlękłam się, czy nie wybił mu zębów, ale nie, tylko warga była przecięta. Zeszliśmy do apteki, ja, Sonia i Ray. Oreste został na górze. Był wstrząśnięty. Ray wcale nie był wstrząśnięty. Ale ta warga tak mu krwawiła, że

poplamił sobie całą wiatrówkę. W aptece powiedzieli, że to nic wielkiego, i zalepili mu wargę plasterkiem. Na drugi dzień zatelefonowałam do Osvalda i teraz Ray mieszka w twojej suterenie. Sonia nosi mu jedzenie i ko­miksy do czytania, bo on chce się nauczyć robić ko­miksy. Ma przyjaciela, który się tym zajmuje, i obiecał skontaktować go z naczelnym redaktorem jednego z ta­kich pism, które drukują komiksy. Toteż on bez przer­wy próbuje rysować kobiety z ogromnym biustem i ogromnymi oczyma. Zobaczył twoje sowy i dodaje gdzieniegdzie sowy fruwające dokoła tych biustów.

Mama wbiła sobie w głowę, że Oreste pobił Raya .z za­zdrości. Ale Oreste nie miałby najmniejszego powodu do zazdrości, bo pomiędzy mną a tym Rayem panuje absolutna i niezmącona obojętność. Nie wydaje mi się sympatyczny. Ani antypatyczny także. Po prostu ameba. Oreste posądza go o poglądy faszystowskie. Ale Oreste wszędzie widzi faszystów i szpicli. Poza tym, jak już za­znaczyłam, z Rayem nic a nic mnie nie łączy, a nawet wiem, że sypia z Sonią w twojej suterenie, w twoim łóżku i pod pięknymi pledami manny. Powiedziałam mamie

o tym, a ona kazała mi zabrać tamte pledy, a zanieść za­miast nich jakieś inne, gorsze. Chyba jednak tego nie zro­bię, bo wydaje mi się, że to nie byłby ładny postępek. Mama miewa czasem takie antypatyczne pomysły. Przy­chodzą jej one najczęściej dio głowy w stosunku do osób, których nigdy w życiu nie widziała. Gdyby tego Raya zo­baczyła, iz pewnością nie chciałaby, żeby sypiał pod byle ja­kim kocem. Uprałam jego wiatrówkę, myślałam, że da się to zrobić w domu, ale nie miałam racji; po wyschnięciu zrobiła się sztywna i twarda jak mrożony dorsz.

Byłam na obiedzie u mamy. Oreste nie pojechał, bo miał zebranie syndykalistów. Byłam z moją małą i był także Osvaldo ze swoją córeczką. Mama hoduje króliki. Dziewczynki bawiły się z tymi królikami, ale nie wiem, czy rzeczywiście mogły się dobrze bawić, bo są to kró­liki bardzo mało zabawne i jakieś senne. Bliźniaczki wy­ciągnęły je z klatek podnosząc za uszy. Puściły je na

trawą, ale one wcale nie chciały biegać. I gubią masą sierści. Bliźniaczki spędzają całe godziny na zdejmowa­niu | ubrania tych króliczych włosów. Dzień był wy­jątkowo piękny i słoneczny, ale mama wyglądała na bar­dzo przygnębioną.

Myślę, że to śmierć naszego ojca tak na nią podziałała. Wciąż tylko wspomina lata, które wspólnie przeżyli. Raz po raz zbiera jej się na płacz, wstaje i wychodzi do dru­giego pokoju. Zawiesiła ten obraz tatusia, gdzie ona stoi w oknie, w naszym domu w Pieve di Cadore. Ty tego nie pamiętasz, byłeś jeszcze mały, ale ja pamiętam wszy­stko. To było okropne lato. Oni się już wtedy nawet nie kłócili, ale coś takiego wisiało w powietrzu, czuło się, że coś się stanie. Czasem w nocy słyszałam, że mama pła­cze.

Nie wiedziałam, które z nich było winne, które miało czy nie miało racji. Nawet się nad tym nie zastanawia­łam. Wiedziałam tylko, że stamtąd, gdzie oni dwoje prze­bywali, napływały fale lęku i niepokoju, ogarniając cały dom. Ani jeden zakątek domu nie był od nich wolny. Wszędzie panował ten niepokój. A przecież przez tyle kolejnych letnich wakacji bawiliśmy się w tym domu tak wesoło. To był uroczy dom. I tyle miejsc dobrych do zabawy, drewutnia, różne zakamarki, gdzie można się było kryć, i indyki na podwórzu. Ty tego nie pamiętasz. Potem przyjechała Cecilia i zabrała nas do Chianciano. Po kilku tygodniach zjawił się tam nasz ojciec i powie­dział nam, że się rozchodzą. Powiedział, że ty zostaniesz | nim, a my, dziewczynki, z mamą. Nie było żadnych wyjaśnień. Tak zdecydowali i już. Został wtedy w Chianciano dwa czy trzy dni. Przesiadywał w hallu ho­telowym. Palił. Zamawiał dla siebie martini. Kiedy Ce­cilia się do niego odzywała, mówił jej, żeby była cicho.

Może mama jest wciąż jeszcze zakochana w Filippie. Jej stosunek z Filippem trwał tyle lat, wciąż się spo­dziewała, że on w końcu z nią zamieszka. A tymczasem on ożenił się z kobietą młodszą ode mnie. Nie miał od­wagi oznajmić mamie, że się żeni, chciał koniecznie, że-

bym i ja była przy tym obecna. Filippo nie jest odważny. Dla mnie był to okropny ranek. W maju ubiegłego roku. Pamiętam, że to był maj, bo ogródek różany pod na­szymi oknami przy via dei Villini był w pełnym roz­kwicie.

Właściwie mama jest bardzo samotna. Bliźniaczki wcale się z nią nie liczą.. Ciebie nie ma. Viola i ja żyjemy wła­snym życiem. Ma przy sobie tylko Matildę. Matilde dzia­ła jej na nerwy. Ale i to już jest coś — czyjaś obecność w domu, czyjś głos, czyjeś kroki w tych pokojach, po których nikt nie chodzi. Bóg jeden wie, po co mama kupiła sobie ten ogromny dom. Teraz chyba żałuje, że to zrobiła. I pew­nie żałuje także, że sprowadziła sobie Matildę, choć wie, że taka absolutna samotność byłaby dla niej jeszoze gorsza. Matilde musi okropnie działać jej na nerwy. Nazywa mamę „kochanym maleństwem” i co chwila pyta ją, jak się czuje, głaszcząc jej podbródek i patrząc w oczy. Rano przychodzi d© niej w kostiumie kąpielowym ćwiczyć jogę, bo jak twierdzi, pokój mamy jest jedynym naprawdę ciepłym pokojem w całym domu. Mama nie potrafi jej powiedzieć, żeby sobie poszła. Zrobiła się ostatnio jakaś taka potulna. Zga­dza się nawet słuchać Polenty i trucizny, powieści Ma- tildy, której rękopis ona teraz wygrzebała z jakiegoś ku­fra i zamierza poprawić, bo Osvaldo wspomniał przy niej nieopatrznie, że Ada przyjaźni się z pewnym wydawcą. Jest to niejaki Colarosa, mały wydawca -za trzy grosze. Zdaje się, że jest kochankiem Ady. Matilde uczepiła się teraz myśli o tym wydawcy. Czyta na głos Polentę i tru­cizną wieczorami mamie i Osvaldowi. Osvaldo przyjeż­dża tam teraz prawie co wieczór. Bardzo się z mamą zaprzyjaźnili. Oczywiście nie ma w tej przyjaźni ani tro­chę pierwiastka seksualnego. Zresztą Osvaldo chyba w ogóle nie interesuje się kobietami. Wydaje mi się, że jest utajonym pederastą. A nawet, że potajemnie i może nieświadomie zakochany w tobie. Nie wiem, co ty o tym sądzisz, ale ja myślę, że tak jest.

Chętnie bym cię znowu zobaczyła. U mnie wszystko dobrze. Flora chodzi do przedszkola, tam je obiad i wra­

ca o czwartej. Chodzi po nią Sonia, bo ja siedzę w biu­rze do siódmej. Moja praca jest coraz bardziej parszywa i głupia. Teraz mam do przetłumaczenia duży artykuł

o ciężkiej wodzie. Wracam do domu, muszę zrobić zakupy, przygotować kolację i prasować koszule Oresta, bo on nie chce nosić tych, (które nie wymagają prasowania. Potem on idzie do swojej redakcji, a ja zasypiam przy telewizji.

Ściskam cię.

Angélica

10

Uważam ją za beznadziejną kretynkę — oświadczyła Mara.

Mylisz się — odparł Osvaldo.

Beznadziejną.

Miewa chwile nieprzeciętnej bystrości i przenikli­wości. Jest nieco ograniczona, to prawda. Ponieważ jed­nak jest moją żoną, proszę cię, żebyś przestała nazywać ją kretynką. Jestem tu od kwadransa i nic innego nie słyszę.

Rozeszliście się. Nie jest już twoją żoną.

Mimo to nie lubię, żeby ludzie źle o niej mówili w mojej obecności.

Często się to zdarza?

Co cię to obchodzi.

Według mnie nie jest ani ładna, ani elegancka.

Owszem, jest ładna, a bywa też bardzo elegancka.

Wczoraj nie była. I tamtym razem też nie. Nosi zawsze to samo futro. Wilki amerykańskie. Od tych wil­ków amerykańskich aż się roi na ulicach, już na nie pa­trzeć niepodobna. Nie -mogę powiedzieć, jaką ma figurę, bo wiecznie jest w tyan swoim futrze. Nogi ma szczupłe, ale kolana grube. I te wielkie okulary w szylkretowej oprawie. Czemu nie sprawi sobie takich leciutkich, w niewidocznej oprawce? Ma też trochę wąsów. Są utle­

nione, ale są. Chodziła z rętoami w kieszeniach i z taką miną, jakby musiała wszystko dokładnie zbadać — mnie, dziecko i mieszkanie. Wczoraj ją spytałeś, czy zauważyła, jak mały ładnie rośnie, a ona powiedziała, że jest mi­lutki, ale takim tonem, jakby chwaliła jakiś przedmiot. Nie powiem, żeby była uprzejma.

Ada jest w gruncie rzeczy nieśmiała.

Ty o każdym mówisz, że jest nieśmiały. No i wi­dzisz, obiecywałeś mi, że jak ona tu przyjdzie, to zaraz sprowadzi mi elektryków, murarzy. Tymczasem nie spro­wadziła nikogo. Nie ruszyła nawet palcem. .Jedyne, co umiała powiedzieć, to to, że tu śmierdzi wychodkiem. Wiedziałam o tym i bez niej.

Nie powiedziała „śmierdzi wychodkiem”, tylko że dochodzą zapachy z podwórza czy coś w tym rodzaju.

Na zapach, jaki panuje w tym domu, nic nie mogę poradzić. Są domy, które cuchną, i właśnie ten cuchnie. - Nie uwierzysz, jakie sumy wydałam na środM odwania­jące. Cennych rad co do urządzenia mieszkania raczej mi nie udzieliła. Powiedziała tylko, żebym sobie kupiła w domu towarowym zmywak do talerzy. Wspaniały po­mysł.

I kupiłaś?

Nie. Nie miałam czasu. Przeszło tydzień zmarno­wałam u tych przeklętych bab Peroni. Właściwie nie były złe, nawet na ogół uprzejme, ale przez te ich obia­dy z dorsza straciłam pokarm. Wróciłam tutaj i okazało się, że ciëknie z sufitu. Wezwałam murarza. Ja go we­zwałam, nie twoja żona. Potem miałam jeszcze mnóstwo najrozmaitszych kłopotów. Ta moja przyjaciółka, która mi wypożyczyła to mieszkanie, przyszła któregoś dnia z jakimś swoim znajomym Japończykiem i powiedziała, że chce tu urządzić boutique przedmiotów orientalnych. Tłumaczyłam jej, że tesn lokal na ostatnim piętrze, bez windy i z tym zapachem ustępu, nie wydaje mi się od­powiedni na boutique. Japończyk był nawet bardzo grzeczny i mówił, że mogłabym w tej boutique pracować jako vendeuse. Ale moja przyjaciółka powiedziała tylko,

że tak czy owak mieszkanie chce odzyskać, bo potrzeba jej pieniędzy. Więc posprzeczałyśmy się i rozstały bar­dzo chłodno. Tylko Japończyk nie przestał być uprzej­my i obiecał md podarować kimono, bo mu opowiedzia­łam o moim spalonym kasaku. No i teraz, jeżeli ona mnie wyrzuci, nie mam dokąd pójść. Co prawda, mogłabym zawsze zamieszkać w tej sławetnej suterenie, skoro Mi- chele ma razie nie wraca.

Suterena należy do Ady. Nie wiem, co ona zamierza z nią zrobić. Może będzie chciała ją wynająć.

Boże, jacyż wy wszyscy jesteście przywiązani do pieniędzy. Ja nie mogę płacić żadnego czynszu. Może później, 'kiedyś. Ta suterena jest raczej ciemna, może nawet wilgotna, ale mnie odpowiada. Zwłaszcza że ty mieszkasz o piętro wyżej i mogłabym cię zawołać w nocy w razie potrzeby.

Nie życzę sobie być budzony w nocy — rzekł Osvaldo.

11

29 grudnia 70

Drogi Michele,

Przyszła mnie odwiedzić twoja siostra Angélica. Nig­dy jej przedtem nie widziałam. Jest sympatyczna i bardzo ładna. Dała mi pieniędzy, sześćdziesiąt tysięcy lirów. Oczywiście sześćdziesiąt tysięcy mnie nie urządza, ale myśl była miła i życzliwa. Wiem, że to ty jej napisałeś, żeby mi je dała. Dziękuję. Powiedziałam twojej siostrze, że chciałabym kiedyś wybrać się do twojej matki. Ona mówi, że twoja matka jest teraz bardzo przygnębiona, ale trochę później, jak będzie w lepszym usposobieniu, z pewnością będę mogła ją odwiedzić.

Angélica podała mi twój adres, więc mogę złożyć ci kondolemcje z powodu siraity ojca. Jednocześnie po­syłam ci najlepsze życzenia z okazji Bożego Narodze­nia i Nowego Roku. Boże Narodzenie co prawda już

minęło. Byłam tego dnia samotna i smutna, mały miał zatkany nosek i płakał, ale później, pod wieczór, przy­szedł jeden znajomy Japończyk i przyniósł mi ¿kimono.. Jest czarne z dwoma wielkimi słonecznikami, jeden jest z tyłu, drugi na przodzie.

Mogę ci oznajmić dobrą nowinę, że znalazłam pracę. Już zaczęłam. Dziedko zanoszę rano do jednej pani, któ­ra ma pod opieką jeszcze sześcioro innych. Przychodzę je zabrać wieczorem. Płacę dwadzieścia tysięcy lirów miesięcznie. Tę pracę znalazła mi żona Osvalda, Ada. I ona także znalazła tę panią, co przyjmuje dzieci. Ta Ada to moim zdaniem kretynka, ale muszę przyznać, że wyświadczyła mi dużo uprzejmości.

Pracuję u pewnego wydawcy, który nazywa się Fabio Colarosa. Przyjaźni się z Adą. Możliwe, że z sobą sypiają. Nie wiadomo. Osvaldo powiada, że może robią to już od dwóch lat. On jest niski, chudy, z wielkim nosem, dłu­gim i zakrzywionym. Wygląda jak pelikan. Jego biuro jest na via Po. Mam tam duży pokój dla mnie samej. Colarosa ma drugi duży pokój dla siebie. Siedzi przy biurku i myśli, a kiedy myśli, marszczy nos i usta. Od czasu do czasu mówi coś do dyktafonu, zamyka przy tym oczy i powoli gładzi się po włosach. Ja muszę pi­sać na maszynie listy i to wszystko, co mówi do dykta­fonu. Czasem wypowiada do dyktafonu swoje myśli. To są trudne myśli, których sensu nie rozumiem. Mam też odbierać telefony, ale do niego nigdy nikt nie dzwoni, chyba czasem Ada. W jeszcze jednym pokoju dwóch chłop­ców pakuje książki i rysuje okładki. Wydamy także książkę twojej ciotki Matildy. Nazywa się Polenta i wino czy coś w tym rodzaju. Okładlkę mają już gotową. Jest tam słońce i skiby ziemi z wbitym w nie szpadlem, bo to jest historia o chłopach. Ci chłopcy mówią, że wyglą­da jak manifest socjalistów. Pieniądze na wydanie tej książki daje twoja matka. Lepiej by było, żeby je dała mane, bo ja ich potrzebuję. Zarabiam na tej posadzie pięćdziesiąt tysięcy lirów miesięcznie. Z pięćdziesięcio­ma tysiącami lirów miesięcznie nie dam sobie w żaden

Ék

W

sposób rady. Ale on, Colarosa, powiedział, że mi podnie­sie pensję. I powiedział jeszcze, że nic mu to nie szko­dzi, że nie znam angielskiego.

Osvaldo mówi, że całe dwa dni musiał namawiać Adę, żeby mnie poleciła temu swojemu przyjacielowi. No i po­leciła mnie, ale uprzedziła go, że jestem wariatka. On jej na to powiedział, że nic nie ma przeciwko waria­tom. Uważam, że to piękna odpowiedź.

W południe schodzę do baru, wypijam cappuccino i zja­dam kanapkę. Ale onegdaj Colarosa zobaczył, jak wcho­dziłam do baru, i zaprosił mnie do restauracji. Jest ra­czej milczący, ale nie z tych milczków, przy których człowiek czuje się nieswojo; od czasu do czasu rzuca jakieś krótkie pytanie i słucha marszcząc nos i usta. Ba­wiłam się bardzo dobrze. Sama nie wiem, dlaczego się tak dobrze bawiłam, zważywszy, że on mówił tak mało. Wyjaśnił mi, że z tych myśli, które mówi do dyktafonu, chce zrobić książkę. Spytałam, czy ładna jest ta książka twojej ciotki Matildy, a on powiedział, że to straszne świństwo. Ale on ją wydaje, żeby zrobić przyjemność Adzie, która chce zrobić przyjemność OsvaIdowi, który chce zrobić przyjemność twojej ciotce i tak dalej, i tak dalej. Zresztą wszystkie koszty pokrywa twoja matka.

Mały jest do ciebie podobny. Włosy ma czarne i gład­kie, a twoje są kręcone i rude, ale włosy u dzieci po­tem zupełnie się zmieniają. Oczy ma szare jak ołów, a ty zielone, ale wdadomo, że kolor oczu u dzieci także się zmienia. Byłoby mi przyjemnie wiedzieć, że to dziecko jest twoje, ale niestety nie jestem tego pewna. Nie myśl, że będę cię prosiła, jak wrócisz, żebyś mu był ojcem. Byłabym głupia, gdybym cię o to prosiła, i nawet by­łabym podłym ścierwem, skoro nie mam pewności, czy ty jesteś ojcem. W tej sytuacji mój mały jest dzieckiem bez ojca i czasem wydaje mi się to okropne, ale kiedy indziej, jak jestem w dobrym humorze, myślę sobie, że to wcale nie jest źle.

Z tobą było mi bardzo zabawnie. Sama nie wiem dla­czego; czy to można zrozumieć, dlaczego człowiek z kimś

się nudzi, a z kimś innym dobrze foawd. Ciebie czasem coś naszło, że woale się nie odzywałeś. Ja paplałam, a ty odpowiadałeś tylko jakimś mruknięciem, nawet nie otwie­rając ust. Teraz, ile razy chcę sobie ciebie przypomnieć, pomrukuję tak samo i zaraz mi się zdaje, że cię widzę. To coś w ostatnich czasach »nachodziło cię prawie bez ustanku, kiedy byłeś ze mną. Może uważałeś, że zanad­to się ciebie uczepiłam. Ale ja przecież niczego od ciebie nie chciałam, chciałam tylko być z tobą. Nigdy nie my­ślałam, że powinieneś się ze mną ożenić, a nawet, jeśli chcesz wiedzieć, na samą myśl o małżeństwie z tobą ? chciało mi się śmiać, a jednocześnie dreszcz miną wstrzą­sał. Jeżeli kiedykolwiek taka myśl przychodziła mi do głowy, to wiedz, że odrzucałam ją natychmiast.

Było mi cię Okropnie żal wtedy, kiedy byliśmy umó­wieni i ty przybiegłeś tak pobladły, i powiedziałeś mi, 1 że przejechałeś jakąś zakonnicę. Później, już u ciebie w suterenie, powiedziałeś mi, że ona umarła. Leżałeś z gło­wą wciśniętą w poduszkę, a ja cię pocieszałam. Ale na- , stępnego ranka już nic do mnie nie mówiłeś, i kiedy cię głaskałam po włosach, to tylko wydawałeś ten swój pomruk i odsuwałeś głowę. Masz bardzo niedobry cha­rakter, ale ja nie dlatego nie chcę wcale za ciebie wyjść. Nie chcę dlatego, że wtedy i wiele innych razy także było mi ciebie bardzo żal, a ja nie chciałabym wyjść za kogoś, kogo mi żal; wystarczy już, że mi tak bardzo żal siebie. Chciałabym wyjść za człowieka, któremu mo­głabym zazdrościć.

Ściskam cię i czasem do ciebie napiszę.

Mara

12

6 stycznia 71

Drogi Michele,

Pięknie było móc porozmawiać z tobą przez telefon. Twój głos słyszałam doskonale. Osvaldo był bardzo mi-

ły. Przyjechał d zabrał mnie, żebym mogła do ciebie za­telefonować z jego mieszkania. W ten sposób i on także miał okazję cię pozdrowić.

Ucieszyło mnie to, coś powiedział, że chodzisz z tymi wszystkimi psami na spacer do lasu. Wyobrażam sobie ciebie wędrującego po lasach. I rada jestem, że pomyśla­łam o tym, żeby ci posłać wysokie buty; na pewno jest tam błoto i mokra trawa. Ja tu także miałabym las do­koła siebie, gdybym weszła na szczyt wzgórza, i nawet Matilde raz po raz proponuje wspólny spacer w tamtą stronę, ale sama myśl o tym, że wciąż widziałabym tuż obok jej rozwianą tyrolską pelerynę, odbiera mi wszel­ką chęć do spaceru. Sama zresztą też nie mam ochoty wałęsać się po lasach, a bliźniaczki nigdy nie chcą nigdzie iść ze mną. Tak więc patrzę na te lasy tylko przez okno

i wydaje mi się, że są bardzo daleko stąd. Możliwe, że do spacerów na wsi potrzebny jest człowiekowi we­wnętrzny spokój i trochę zadowolenia. Toteż pragnęła­bym, żebyś był tutaj, i mam nadzieję, że kiedyś bę­dziesz.

Nae mogę zrozumieć, co ty właściwie zamierzasz. Zda­niem Osvalda powinnam zostawić cię w spokoju. Tam przynajmniej uczysz się angielskiego i zajmujesz się do­mowymi robotami, a to, według niego, jest zawsze rzecz przydatna. Ale chciałabym wiedzieć, kiedy zamyślasz wracać.

Z Osvaldem zaszłam do sutereny, żeby zabrać twoje obrazy. Był tam ten twój przyjaciel Ray, który obecnie tam mieszka, jak ci wiadomo. Była też jakaś Sonia, przyjaciółka Angeliki, z czarnym końskim ogonem. I je­szcze jacyś inni. Razem chyba ze dwanaścioro. Siedzieli na twoim łóżku d na podłodze. Kiedyśmy weszli, pchnąw­szy drzwi, które nie były zamknięte, nikt się nawet nde ruszył i dalej robili to, co robili, czyli nic. Sonia po­mogła nam zanieść obrazy do samochodu. Reszta ani drgnęła. Po powrocie do domu wszystkie twoje obrazy pozawieszałam. Wcale mi się nie podobają, ale w pew­nym sensie to lepiej, że nie są piękne, skoro ty po­

rzuciłeś malarstwo. Osvaldo przypuszcza, że porzuciłeś je na zawsze. Diabli wiedzą, co będziesz robił teraz. Osvaldo mówi, że nie mam co się o to troszczyć. Coś na pewno będziesz robił.

Głęboki smutek mnie ogarnął, kiedy zobaczyłam znowu tę suterenę. Mam wrażenie, że i Osvalda także. Łóżko było nie zasłane, wszystko skłębione, widziałam też te pledy, które kiedyś ci kupiłam. Mnie one niepotrzebne, ale powiedziałam Angelice, żeby je sobie zabrała. U niej się z pościelą nie przelewa.

Boże Narodzenie spędziłyśmy same, tylko ja i Matil­de. Bliźniaczki pojechały na narty do Campo Imperato- re. Angélica z Orestem do jakichś swoich przyjaciół, któ­rych nie znam, nazywają się Bettoia. Viola i Elio na wieś, do teściów. Matilde przyrządziła jednak, choć by­łyśmy tylko we dwie, coś w rodzaju świątecznego obia­du, który zresztą zjadłyśmy w kuchni. Cloti pojechała do swojej rodzinnej wsi i myślałyśmy, że już nie wróci, ponie­waż zabrała z sobą prawie wszystkie swoje rzeczy. Matilde upiekła kapłona z nadzieniem_ z rodzynków i kasztanów, zrobiła także bawarski krem czekoladowy. Toteż kuch­nia była pełna brudnych talerzy, zwłaszcza że maszyna do zmywania naczyń jest zepsuta. Po obiedzie Matilde poszła spać, mówiąc, że naczynia pozmywają bliźniaczki, jak wrócą. Matilde żywi co do bliźniaczek różne złu­dzenia. Pomyłam i powycierałam naczynia. Późnym po­południem zjawił się Osvaldo ze swoją córeczką Elisa- bettą i psem. Poczęstowałam ich resztką kremu. Ale ma­ła nie tknęła go i zabrała się do czytania komiksów bliźniaczek. Osvaldo naprawił maszynę do zmywania. Kiedy już zbierali się do odjazdu, przyszła Matilde i była strasznie zła, że jej nie obudziłam. Powiedziała, że po­szła spać wyłącznie z nudów, bo przecież w tym domu nikt nigdy nas nie odwiedza. Nalegała, żeby zostali na kolacji, no i zostali. Potem było więc znowu mnóstwo talerzy do zmycia, bo maszyna natychmiast się zepsuła

i zaczęła chlustać wodą na podłogę, zaledwie ją urucho­miłam. Na drugi dzień wbrew naszemu spodziewaniu

wróciła Cloti. Przywiozła nam torbą jabłek, które Ma­tilde wprost pożera, twierdząc, że na to, aby czuć się naprawdę zdrowa, powinna zjadać jabłko co pół go­dziny.

Osvaldo odwiedza nas prawie każdego wieczora. Zda­niem Matildy on się we mmie kocha, ale Matilde ma ciężki pomyślunek. On przyjeżdża po prostu prawem bezwład­ności, przyjeżdża, bo już nabrali takiego przyzwyczaje­nia. Z początku przyjeżdżał słuchać powieści Polenta i tru­cizna, ale teraz to już, Bogu dzięki, skończone. Matilde czytała swoim niskim, głębokim głosem, a ja i Osvaldo tkwiliśmy przy tym wyczerpani i senni. Teraz Osvaldo oddał powieść pewnemu wydawcy, który przyjaźni się z Adą. Koszty ja pokryję, bo Matilde mnie o to prosiła, a ja nie umiałam jej odmówić.

Tego Osvalda zupełnie nie pojmuję. Nie jest antypa­tyczny, ale mnie nudzi. Przesiaduje tu do północy. Prze­gląda pisma. Mało co mówi. Zwykle czeka, żebym ja za­częła rozmowę. Robię pewne wysiłki, ale wspólnych te­matów mamy niewiele. Póki jeszcze była ta Polenta i tru­cizna, drzemało się, ale był bądź co bądź jakiś powód tego przesiadywania. Teraz już żadnego powodu nie wi­dzę. A jednak powiem ci, że kiedy widzę, że nadjeżdża, jestem zadowolona. Przyzwyczaiłam się. Jak już tu jest, doznaję uczucia dziwnej ulgi zmieszanej z nudą.

Ściskam cię.

Twoja matka

Pytałam Osvalda, czy ta dziewczyna, ta Mara Pasto- relli, też była w suterenie, kiedy poszliśmy tam po twoje obrazy. Powiedział, że nie. Nie przyjaźni się z tamtymi, jest z innej paczki. Posłałam jej trochę pieniędzy przez Angelikę. Angélica, a także Osvaldo, uważali, że trzeba jej dać pieniędzy, bo jest z tym dzieckiem w rozpaczli­wej sytuacji. Teraz dali jej posadę u tego samego wy­dawcy, przyjaciela Ady. Ta Ada jest naprawdę opatrz­nościowa.

8 stycznia 71

Drogi Michele,

Wczoraj został otwarty testament twego ojca. Ten te­stament miał u siebie Lillino. Twój ojciec napisał go zaraz, jak tylko zaczął czuć się źlej Ja nic o tym nie wiedziałam. Byliśmy wszyscy w kancelarii notariusza, ja, Lillino, Matilde, Angelica, Elio i Viola. Oreste nie przy­szedł, bo coś tam miał do roboty w swojej redakcji.

Ojciec zapisał ci część swoich obrazów, malowanych w latach 1945—1955, dom przy via San Sebastianello i wie­żę. Mam wrażenie, że twoje siostry dostały o wiele mniej od ciebie. Przypadły im posiadłości koło Spoleto, z których wiele już ojciec posprzedawał, ale troohę jeszcze zostało. Matilde i Cecilia dostały obie razem jeden mebel, kre­dens w stylu piemonckiego baroku; Matilde od razu po­wiedziała, że może się on przyda Cecilii, ona nie wie­działaby, co z mim. zrobić. Możesz sobie wyobraizić, jak się uciesizy Cecilia, na wpół ślepa i zupełnie bez sił.

Co się tyczy domu przy via San Sebastianello, mu­sisz nam dać znać, co z nim chcesz zrobić — sprzedać, wynająć czy w nim zamieszkać. W wieży, jak ci wia­domo, ten architekt rozpoczął jakieś roboty, a teraz wszystko stanęło w miejscu. Projekty, które twój ojciec zaakceptował, wymagałyby olbrzymich sum. Lillino uwa­ża, że powinniśmy tam pojechać — ja i on — obejrzeć tę wieżę i skontrolować roboty już wykonane. Lillino nigdy tam nie był, ale powiada, że to ma pewno nie jest dobra lokata, bo trzeba byłoby wybudować drogę przez skały, żeby móc tam dojechać samochodem. Te­raz trzeba się tam wspinać pieszo, skalistą ścieżką. Nie bardzo mnie nęci wspinanie się tam z Lilldnem.

Chciałabym, żebyś przyjechał, sam zobaczył i zadecy­dował. Ja nie mogę tego zrobić za ciebie. Jakże mogła­bym coś decydować, skoro nie mam pojęcia, jak i gdzie zamierzasz żyć.

Twoja matka

12 stycznia 71

Droga mamo,

Dziękuję ci za listy. Piszę do ciebie w pośpiechu, bo właśnie wyjeżdżam z Sussex i jadę do Leeds z jedną dziewczyną, którą tutaj poznałem. Ona ma uczyć ry­sunku w szkole w Leeds. Myślę, ze znajdę zajęcie w tej samej sokole przy myciu naczyń i paleniu pod ko­tłami. W jednym i drugim nabyłem już dużej wprawy.

Ci dwoje, u których tu byłem, profesor i jego żona, to sympatyczni ludzie i Tozstajemy się w całkowitej zgo­dzie. On jest lekko stuknięty, ale tylko lekko. Nauczył mnie grać na klarnecie.

Nie wydaje mi się, żeby Leeds jako miasto przedsta­wiało się szczególnie atrakcyjnie. Widziałem trochę wi­dokówek stamtąd. Dziewczyna, z którą jadę, to też nic nadzwyczajnego, nie jest głupia, ale troszkę nudna. Jadę z nią, bo tutaj miałem już wszystkiego dosyć.

Prosiłbym cię, żebyś mi przysłała do Leeds, i to dosyć szybko, trochę pieniędzy. Nie wiem jeszcze, gdzie tam będę mieszkał, ale możesz przysłać pieniądze na adres matki tej dziewczyny (adres napiszę na końcu). Bądź taka dobra i przyślij mi na ten sam adres Prolegomena Kan­ta. To także jest dosyć pilne. Znajdziesz tę książkę w su­terenie. Tu jest, ale po angielsku, a dla mnie i po wło­sku jest dostatecznie trudna. Może znalazłbym w biblio­tece, ale ja nie jestem amatorem bibliotek. Dzięki.

Wrócić na razie nie mogę. Prawdę mówiąc, nie tyle nie mogę, ile nie malm chęci wracać. Nie widzę, dla­czego ty nie mogłabyś zamieszkać w domu przy via San Sebastianello, zwłaszcza że sądząc z twoich listów, mu­sisz być chyba w marnym nastroju i bardzo znudzona mieszkaniem na wsi.

Co do wieży, zdecydujcie sami. Nie sądzę, żebym kie­dykolwiek chciał w tej wieży mieszkać, zimą czy latem.

Jeżeli nie zechcesz się przenieść na via San Sebastia­nello, to może 'mogłabyś tam umieścić tę moją znajomą

dziewczynę, Marę Castorelli, której posłałaś pieniądze. Jak wiesz, mieszka przy via dei Prefetti, ale chyba jej tam jest niewygodnie. A dom przy via San Sebastianello jest bardzo wygodny. Zachowałem stamtąd dobre wspo­mnienie.

Powiedz Matildzie,' że przesyłam jej moje gorące gra­tulacje z powodu książki Polenta i wino, która ma się ukazać. Uściskaj ode mnie bliźniaczki i wszystkich.

Michele

Piszcie do mnie: u Mrs Thomas, 52 Bedford Road, Leeds.

15

25 stycznia 71

Drogi Michele,

Zdarzyła mi się bardzo dziwna rzecz i czuję potrzebę opowiedzenia ci o niej czym prędzej. Ja i Fabio wczo­raj poszliśmy razem do łóżka. Fabio to ten wydawca, Colarosa, czyli Pelikan. Nie masz pojęcia, jak bardzo

I podobny jest do pelikana. Jest amantem Ady, a ja go jej zdmuchnęłam.

Zaprosił mnie do restauracji. Potem odwiózł mnie do domu, bo to było święto i po południu biuro było nie­czynne. Powiedział, że chciałby wejść na górę i zoba­czyć dziecko. Ada mu o dziecku powiedziała. Wyjaśni­łam mu, że dziecka nie ma, bo jest u tamtej opiekunki. Ale on się upierał, że chce zobaczyć moje mieszkanie. Wstydziłam się tego smrodu, który zawsze jest w tym domu. W dodatku wychodząc zostawiłam okropny ba­łagan. Ale on tak nalegał, że pozwoliłam mu wejść na górę. Usiadł na jedynym fotelu, który ma zresztą płótno podarte. Zrobiłam mu neskę. Podałam mu ją w różowej plastikowej filiżance, którą mi podarowała w pensjona­cie jedna moja znajoma. Innych filiżanek nie mam. Wciąż sobie mówię, że powinnam pójść do Standy i kupić sobie, co trzeba, ale nigdy nie mam czasu. Po wypiciu neski

zaczął chodzić tam i na powrót marszcząc nos. Zapyta­łam go, czy nie czuje przypadkiem jakiegoś niemi­łego zapachu. Powiedział, że nie. Powiedział, że choć ma taki duży nos, nie czuje żadnych zapachów. Ja tym­czasem uporządkowałam łóżko i usiadłam na nim, a on usiadł obok i tak to się stało, żeśmy się tam trochę po­kochali. Później byłam po prostu zdumiona, jak do tego doszło. On potem zasnął, a ja przyglądałam się jego wielkiemu uśpionemu nosowi. Mówiłam sobie: „Boże, to ja leżę w łóżku z Pelikanem.”

Była już piąta i musiałam iść po małego. Kiedy się ubierałam, on się obudził. Powiedział, że chciałby tam zostać jeszcze trochę. Poszłam i wróciłam z dzieckiem, a on wciąż jeszcze leżał, uniósł tylko nos do góry, żeby zobaczyć dziecko, i powiedział, że bardzo ładne. A po­tem dalej leżał. Przygotowałam mleko dla małego i przy­jemnie mi było, że tamten jeszcze jest, bo kiedy przy­gotowuję mleko nie lubię być sama. Powinna bym się już do tego przyzwyczaić, bo przecież prawie zawsze jestem sama, ale jakoś się jeszcze nie przyzwyczaiłam. Na ko­lację miałam kawałek gotowanej polędwicy i zjedliśmy po połowie. Kiedyśmy jedli, powiedziałam mu, że jest zupełnie podobny do pelikana. A on na to, że już mu to ktoś mówił. Nie pamięta kto. „Może Ada” — powiedzia­łam, ale wyczułam, że nie ma wielkiej ochoty mówić

o Adzie, a ja właśnie miałam. Nie powiedziałam mu, że uważam ją za idiotkę; powiedziałam tylko, że według mnie jest trudna do zniesienia. A on zaczął się śmiać. Spytałam, czy się najadł, a on powiedział, że pelikany jedzą mało. Został na całą noc. Rano ubrał się i poszedł sobie. Zobaczyliśmy się trochę później w biurze. Sie­dział już przed swoim dyktafonem. Kiedy weszłam, mrug­nął do mnie okiem. Ale nic nie powiedział. Mówił do mnie „pani”. Zrozumiałam, że w biurze chce udawać, że nic między nami nie było. Nie zaprosił mnie do restau­racji. Przyszła Ada i zabrała go. Więc teraz jestem głod­na, bo od wczoraj zjadłam tylko ten kawałek mięsa, dwa

cappuccini i bułkę. Teraz zejdę na dół i kupię sobie szynki.

Nie wiem, kiedy wróci Nie powiedział mi kiedy. Mam wrażenie, że się zakochałam. Wcale mi go nie żal, tak jak czasem było mi żal ciebie. Zazdroszczę mu. Zazdro­szczę mu jego wyglądu zadumanego, dziwnego i tajem­niczego. Ty także miewałeś czasem minę zadumaną, ale twoje sekrety wydawały mi się dziecinne. On natomiast wygląda tak, jakby miał prawdziwe sekrety, których nig­dy nikomu nie powie i które są bardzo dziwne i za­wiłe. Tego mu zazdroszczę. Bo ja nie mam nigdy ani kawałeczka sekretu.

Tak już dawno z nikim się nie kochałam. Odkąd uro­dziłam dziecko. Trochę dlatego że nikt mi się nie trafił, a trochę i dlatego że jakoś nie miałam już chęci. Ja­pończyk jest chyba pedał. Osvaldowi ani w głowie ko­chać się ze mną. Albo i on jest taki albo go po prostu nie pociągam. Nie wiem.

Zaraz przyjdzie tu Angeliea, mamy pójść do jednej jej znajomej, która ma wózek. Trzyma go pod schodami i już go nie używa. Angeliea mówi, że będziemy musiały go wy­myć lizoformem.

Nie wiem, czy opowiem Angelice o Pelikanie. Mało ją znam i gotowa sobie pomyśleć, że chodzę do łóżka z każ­dym, kto się trafi. Ale może i opowiem, bo umieram z chęci opowiedzenia tego komuś. Jak tylko zobaczę Osvalda, z pewnością opowiem i jemu, że zdmuchnęłam Adzie jej Pelikana.

Ściskam cię.

Mara

Angeliea przyszła. Poszłyśmy po ten wózek. Jest bar­dzo dobry. Po drodze opowiedziałam Angelice wszystko.

Angeliea dała mi twój nowy adres. Powiedziała mi, że to miasto, Leeds, do którego się teraz przeniosłeś, jest szare i bardzo nudne. Nie wiem, co u diabła robisz w tym Leeds. Angeliea mówi, że pojechałeś tam z jakąś dziewczyną. Zaraz poczułam, że jestem o tę dziewczynę

aazdrosma. Nic mnie nie obchodzisz, po prostu dosyć cię lu­bię, a jednak jestem zaizdrosna o każdą dziewczynę, jaką sobie znajdziesz.

16

Angelioa wstała. Była niedziela. Jej córeczka od dwóch dni gościła u swojej przyjaciółki. Oreste był w Orvieto. Chodząc boso po domu otwierała okiennice. Ranek był wilgotny, ale słoneczny. Z małego placyku przed domem unosił się zapach cukierniczego pieczywa. Angelica zna­lazła w kuchni swoje ranne pantofle z zielonej gąbki. W jadalni na maszynie do pisania znalazła swój biały gumowy czepek kąpielowy i nałożyła go wsuwając wszy­stkie włosy do środka. Wyszedłszy spod prysznica, na­rzuciła czerwony płaszcz kąpielowy, wilgotny, bo Ore­ste używał go wieczorem. Zrobiła sobie herbaty i za­siadła do niej w kuchni, czytając wczorajszą gazetę. Ściągnęła czepek i włosy opadły jej na ramiona. Poszła się ubrać. Szukała w szufladzie rajstop, ale wszystkie miały pospuszczane oczka. W końcu znalazła jedne bez spuszczonych oczek, ale za to z dziurą na dużym palcu. Naciągnęła wysokie buty i sznurując je pomyślała, że już nie kocha Oresta, Świadomość, że przebywa w Or- vieto i pozostanie tam cały dzień, napełniła ją głębokim uczuciem wyzwolenia. I on także już jej nie kochał. An­gelica przypuszczała, że zakochał się w pewnej dziew­czynie, która redagowała dział kobiecy w jego gazecie. Ale potem pomyślała, że może sobie to wszystko wyssała z palca. Włożyła granatową suknię bez rękawów i spró­bowała zdrapać paznokciem plamkę na spódnicy. Plam­ka była 'z mleka i wody. Zeszłego wieczora smażyli jabł­ka w cieśde — ona, Oreste i ich dwoje gości, państwo Bettoia. Kiedy jedli te osmażane jabłka, położyła nagle głowę na ramieniu Oresta, a on objął ją i trzymał przez chwilę przytuloną. Ale bardzo prędko odsunął jej gło­wę i powiedział, że mu gorąco. Zdjął marynarkę i zro-

1

bił jej wymówkę, że nastawia kaloryfery na taką wy­soką temperaturę. Bettoiowie także pnzyznali, że im jest gorąco. Smażone jabłka były trochę zanadto nasycone oliwą. Angelica przed lustrem zebrała włosy w tyle głowy i przyjrzała się uważnie swojej twarzy pociągłej, bladej d poważnej.

Ktoś zadzwonił do drzwi. Viola. Miała na sobie nowy żakiet, czarny, przybrany lamparcim futerkiem. Na gło­wie czapkę też iż lamparta. Czarne, rozpuszczone na ra­mionach włosy były gładkie i lśniące. Oczy miała Viola kasztanowate, podmalowane niebiesko. Drobny nosek pe­łen wdzięku, usta małe, z górną wargą wystającą nad dużymi, bardzo białymi zębami. Zdjęła żakiet i rozło­żyła go uważnie na kufrze w przedpokoju. Pod żakie­tem miała czerwony sweterek z okrągłym dekoltem. An­gelica nalała jej herbaty. Viola objęła filiżankę obiema rękami, było jej zimno. Zapytała, dlaczego Angelica na­stawia kaloryfer na tak niską temperaturę.

Przyszła powiedzieć siostrze, że uważa testament Izą niesprawiedliwy. W szczególności nie wydawało jej się słuszne, że ojciec zapisał tę wieżę Michelowi. Ona i Elio myśleli, że to byłoby pięknie, gdyby wieża przypadła im, siostrom, i obie rodziny mogły tam jeździć na lato. Michelowi nic a nic na niej nie zależy. Angelica powie­działa, że nigdy tej wieży nie widziała, ale wie, że na to, aby ją doprowadzić do stanu używalności, trzeba by­łoby wpakować w nią masę pieniędzy, a ona absolutnie ich nie ma. A zresztą wieża jest własnością Michela, więc nie ma o czym mówić. — Idiotka — powiedziała Viola — żeby mieć pieniądze, wystarczy sprzedać ka­wałek tych gruntów koło Spoleto. — Poprosiła o bisz- kopoik, bo wyszła z domu bez śniadania. Angelica mde miała biszkoptów, miała tylko griasini, dosyć połamane, w celofanowej torebce. Viola zabrała się do nich, wrzu­cając pokruszone kawałki do herbaty. Powiedziała An­gelice, że obawia się, czy nie jest w oiąży, ma już dzie­sięć dni opóźnienia. Tego ranka czuła się dziwnie sła­bo. — W pierwszych dniach nic się takiego nie odczu­

wa — zapewniła ją Angélica. — Jutro będę miała próbę z królicą — powiedziała Viola. Według jej obliczeń dziec­ko powinno się urodzić w początku sierpnia. — Najgor­szy miesiąc, ja/ki tylko być może — dodała.—Umrę z go­rąca’ to będzie okropne. — Za dwa lata mogliby już wszyscy spędzić lato w wieży. Elio zbierałby na tamtej­szych skałach małże. Strasznie lubi zbierać małże. Mogliby jadać cudowne zupy z małży. Mieliby też ruszt do smaże­nia befsztyków pod gołym niebem. Oreste i Elio urządza­liby sobie podwodne łowy. Wtedy zamiast befsztyków smażyłoby się ryby. — Ale Oreste nigdy w życiu nie po­lował pod wodą — zauważyła nieśmiało Angélica. W tej chwili zadzwonił telefon. Angélica poszła odebrać. Mówił Osvaldo. Zawiadomił Angelikę, że Ray został ranny w w głowę w czasie jakiejś demonstracji. Jest w polikli­nice Pogotowia i Osvaldo prosił, żeby tam pojechała.

Angélica włożyła futerko. Zaproponowała Violi, żeby ją podwiozła swoim wozem, bo* ona jest bez samochodu, zabrał go 'Z sobą Oreste. Ale na schodach Viola oświad­czyła, że nie może jej odwieźć. Jest zmęczona, nie czuje się na siłach. Angélica powiedziała, że trudno, weźmie taksówkę. Kiedy już do niej wsiadła, Viola nagle zmie­niła zdanie: gotowa była ją zawieźć. Taksówkarz klął siarczyście.

W samochodzie Viola zaczęła znowu mówić o wieży. Na samym szczycie zrobią piękny taras widokowy, tam będą ustawiali dziecko w wózeczku. Będzie tam cudow­ny przewiew. — Skądże znowu — powiedziała Angéli­ca. — Ja wiem, że na wyspie Giglio jest okropnie go­rąco. Na tym twokn widokowym tarasie słońce będzie tak piekło, że twoje dziecko żywcem się usmaży. — Zro­bimy zasłony — oświadczyła Viola. — I we wszystkich pokojach damy posadzki z porowatej ceramiki. Są za­wsze chłodne. Łatwe do mycia i twardsze od majoliko- wych. — Angélica na to, że o ile jej wiadomo, ojciec wybrał już i zakupił wiele kwintali płytek majoliko- wych. A poza tym, wieża jest własnością Michela. —

Michele nigdy tam nie pojedzie — rzekła stanowczo Viola. — Nigdy się nie ożeni, nie założy rodziny. To ho­moseksualista. — Chyba ci się to przyśniło — zaprote­stowała Angélica. — A właśnie że jest homoseksualistą — upierała się Viola. — Czyż sanna tego nie zauważyłaś, że on i Osvaldo byli kochankami? — Przyśniło ci się — powtórzyła Angélica, ale już w chwili, kiedy mó­wiła te słowa, uprzytomniła sobie, że sama zawsze to podejrzewała. — Michele miał tu dziewczynę d dziecko tej dziewczyny jest przypuszczalnie właśnie jego — po­wiedziała. — Bo jest obojnakiem — rzekła Viola. Osvaldo ma córkę — mówiła Angélica — czy więc i on też jest obojnakiem? — Jest — rzekła Viola.

Biedny Michele — podjęła Viola po chwili. — Na myśl o nim serce mi się ściska. — A manie woale go nie żal — powiedziała Angélica — kiedy o nim myślę, robi mi się weselej. — Ale naprawdę jej także serce się ściskało, ogarniało ją głębokie przygnębienie. — Teraz Michele jest z jedną dziewczyną w Leeds — dodała. — Wiem o tym — rzekła Viola. — Nigdzie nie może zaznać spokoju. Wędruje z miejsca na miejsce. Coraz czego in­nego próbuje. Nasz ojciec tak go zepsuł. Uwielbiał go

i okropnie demoralizował. Odebrał go nam i mamie. A sam go zaniedbywał. Wiecznie zostawiał go w domu samego, tylko z jakąś starą kucharką. To stąd się wziął homoseksualizm Michela. Z samotności. Tęsknił za mamą

i za nami, siostrami, a jak się myśli o kobietach jako

o czymś upragnionym i nieosiągalnym, to prosta droga do homoseksualizmu. Wyjaśnił mi to mój psychoanalityk. Wiesz, że chodzę do psychoanalityka. — Wiem — mruk­nęła Angélica. — Nie mogłam wcale sypiać — ciągnęła Viola — miałam stany lękowe. A odkąd chodizę do psy­choanalityka, sypiam dużo lepiej. — Talk czy inaczej — rzekła Angélica — Michele nie jest homoseksualistą. Ani obojnakiem. Jest normalny. A nawet gdyby był obojna­kiem, nie widzę, dlaczego miałybyśmy odbierać mu jego wieżę. * -

Viola wyraziła chęć wejścia także do polikliniki. W po­

czekalni zastały Osvalda, Sonię i Adę. Adę sprowadził Osvaldo, ponieważ ¡miała tam znajomego lekarza. Sonia trzymała przewieszoną przez ramię wiatrówkę Raya. Była tuż przy nim, kiedy go obalono na ziemię. Znała tych, którzy na niego napadli. To byli faszyści. Mieli kastety. Ada spostrzegła przechodzącego tego znajomego lekarza, pobiegła za nim i zatrzymała go. Lekarz zapewniał, że Ray nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń i może wrócić do domu.

Viola i Ada wstąpiły do baru. Ada zamówiła kawę, Viola gorącą nalewkę chinową. Powiedziała, że musi już wyjść ze szpitala, kolana jej tak drżały, że ledwo trzy­mała się na nogach. Wzruszyła się, a w ogóle szpitale zawsze robią na niej wrażenie. Widziała, jak pielęgniarz przechodził tam z miską pełną zakrwawionej gazy. Zlęk­ła się, że poroni. Ada izapytała, w którym jest miesiącu. Od miesiąca, powiedziała Viola, na co Ada oznajmiła, że ona, będąc w siódmym miesiącu, czuwała całymi noca­mi w szpitalu przy swojej służącej, która miała uszkodze­nie otrzewnej.

Ray wyszedł z sali opatrunkowej z obandażowaną gło­wą. Ady i Violi już nie było. Sonia i Angélica wsiadły z Rayem do pięćsetki Osvalda. Pojechali do mieszkania Osvalda. Ray położył się na soñé w salonie. Był to ob­szerny salon z kanapami i fotelami o zniszczonych

i brudnych obiciach. Osvaldo przyniósł butelkę lambru­sco. Angélica wypiła szklaneczkę tego cierpkiego, czer­wonego wina i zwinęła się w kłębek na fotelu z głową na poręczy. Widziała Osvalda i Sonię krzątających się w kuchni. Widziała szerokie plecy Osvalda w swetrze z wielbłądziej wełny, jego dużą kwadratową głowę okry­tą rzadkimi włosami. Pomyślała, że dobrze jej tam być z Osvaldem, Sonią i Rayem, zadowolona była, że Viola

i Ada poszły sobie. Życie wydało jej się zupełnie miłe. Cóż, możliwe, że Osvaldo był, jalk twierdziła Viola, ko­chankiem Michela, ale dosyć jej było trudno sobie to wyobrazić, a w ogóle było jej to obojętne. Ray zasnął z pledem naciągniętym na głowę. Osvaldo przyniósł wazę

i postawił ją na szklanym stoliku przy kanapie. Sonia przyniosła talerze. Ray obudził się i wsizyscy jedli spa­ghetti przyprawione oliwą, czosnkiem i pieprzem turec­kim. Spędzili całe popołudnie paląc, słuchając płyt, po­pijając lambrusco i z rzadka rzucając parę słów. Kiedy się ściemniło, Ray zszedł do swojej sutereny i Sonia poszła razem z nim.

Angélica musiała już wracać do domu, Osvaldo ją od­prowadził. Mówił, że nie ma ochoty zostać sam, spę­dzili we czworo miłe popołudnie nic nie robiąc.

W domu Angélica, stojąc w oknie, czekała na powrót córeczki. Osvaldo czytał książkę, którą znalazł porzuco­ną na maszynie do pisania. Było to Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem. Wreszcie Angélica zobaczyła nad­jeżdżający samochód; mała wyskoczyła z niego i poma­chała rączką na pożegnanie przyjaciołom, którzy ją u sie­bie gościli.

Była wesoła, ale zmęczona. Opowiadała, że pojechali do Anzio i bawili się w piniowym lesie. Kolację jedli w restauracji. Angélica przyglądała się, jak się rozbiera,

i pomogła jej pozapinać piżamkę. Zgasiła światło i uca­łowała jasną czuprynkę wystającą spod kołdry. Poszła do kuchni, wzięła nóż i na rozpostartej gazecie zaczęła zeskrobywać błoto z bucików małej. Postawiła do od- grzania mrożony groszek i wkroiła do niego resztkę szyn­ki. Oreste miał wrócić późno. Usiadła w fotelu obok Osvalda, zdjęła buty i zauważyła, że dziura w pończosze od rana zrobiła się dużo większa. Osvaldo wciąż czytał. Angélica złożyła głowę na oparciu i zaraz zasnęła. Śniło jej się słowo „obojnak”; tylko to słowo, a prócz tego płytki majolikowe rozsypane w piniowym lesie. Zbudził ją telefon. DzWonił Elio. Prosił, żeby do nich przyszła, jeżeli to możliwe. Viola ma krwotok, płacze i błaga o po­moc. Elio powiedział jeszcze, że to było idiotyczne tasz­czyć ją do szpitala. Okropnie się przejęła i stąd poro­nienie. Ale może to wcale nie poronienie, tłumaczyła mu Angélica, może po prostu spóźniona miesiączka. Na pe­wno poronienie, oświadczył Elio i dodał, że Viola jest

w rozpaczy, bo tak pragnęła tego dziecka. Angelica wło­żyła więc z powrotem buty, poprosiła Osvalda, żeby zo­stał, dopóki nie wróci Oreste, i poszła do Yioli.

17

Leeds, 15 lutego 71

Droga Angélico,

Piszę ci o czymś, co cię może bardzo zdziwić. Żenię się. Proszę cię, pójdź do urzędu przy placu San Silvestro

i zamów tam potrzebne dokumenty. Nie wiem, jakie do­kumenty są do tego konieczne. Wezmę ślub, jak tylko je dostanę.

Żenię się z pewną dziewczyną, poznaną tutaj w Leeds. Ściśle biorąc nie jest to dziewczyna, gdyż jest rozwie­dziona i ma dwoje dzieci. Amerykanka. Wykłada fizykę jądrową. Dzieci są miłe. Lubię dzieci. Nie takie całkiem malutkie, ale sześcio- czy siedmioletnie, właśnie takie jak te. Uważam, że są bardzo zabawne.

Nic ci jeszcze nie powiedziałem o tej dziewczynie, z którą się żenię. Ma trzydzieści lat. Nie jest zbyt ładna. Nosi okulary. Jest bardzo inteligentna. Lubię ludzi in­teligentnych.

Wygląda na to, że znajdę w końcu pracę. Szukają nau­czyciela języka włoskiego do żeńskiej szkoły. Tutaj w Leeds. Do tej pory zmywałem naczynia w innej szkole, gdzie uczy ta dziewczyna, iz którą tu przyjechałem, Jo- sephine. Możecie do mnie pisać w dalszym ciągu na ad­res matki Josephine. Nie mam jeszcze mieszkania, ale go szukam. Eileen, ta, z którą się żenię, mieszka razem z rodzicami i dziećmi, a mieszkanie jest małe. Nie ma tam dla mnie miejsca. Na razie mam pokój w pensjo­nacie, ale nie daję wam tego adresu, bo go wkrótce zmienię.

Może napiszę i do mamy, ale najpierw ty jej o tym powiedz. Staraj się mówić ostrożnie, bo tego rodzaju wiadomości bardzo nią wstrząsają. Powiedz, że może być

&

spokojna, bo ja to dobrze przemyślałem. Możliwe, że przyjedziemy do Włoch na ferie Wielkanocne, będziecie więc mogli poznać Eileen i dzieci.

Ściskam cię. Przyślij mi dokumenty jak najprędzej.

Michele

18

Leeds, 15 lutego 71

Droga Maro,

Zawiadamiam cię, że się żenię. Kobieta, którą poślubię, jest nadzwyczajna. Najinteligentniejsza kobieta, jaką w życiu spotkałem.

Pisz do mnie. Twoje listy są bardzo zabawne. Czyta­łem je Eileen. Eileen to moja żona. A raczej zostanie moją żoną za trzy tygodnie, jaik tylko dostanę potrzeb­ne dokumenty. Bardzo nas ubawił twój Pelikan.

Wysyłam ci paczkę z tuzinem śpioszków frotowych dla dziecka. Eileen koniecznie chciała, żebym ci je posłał. Służyły kiedyś jej dzieciom, a ona je przechowała. Mó­wi, że są nadzwyczaj praktyczne. Pierze się je w pralce. Choć, co prawda, ty nie masz pralki.

Ty je też starannie przechowaj, bo może poproszę cię kiedyś o ich zwrot, w razie gdybyśmy z Eileen mieli dzieci. Eileen poleciła mi powiedzieć ci, żebyś ich w żadnym razie nie wyrzuciła.

Najlepsze życzenia w związku z Pelikanem.

Michele

19

Leeds, 15 lutego 71

Drogi Osvaldo,

Wybacz mi, że od wyjazdu nie napisałem do ciebie. Tych parę słów przez telefon, kiedy dzwoniłeś do mnie z wiadomością, że mój ojciec umarł, a moja matka była wtedy u ciebie, to bardzo niewiele, i zdaję sobie sprawę,

że dawno powinienem był do ciebie napisać i przesłać ci szczegółowe o sobie wiadomości.

Dowiedziałem się, że bywasz często u mojej rodziny, spędzasz wieczory z moją matką, widujesz moje siostry. To dla mnie duża przyjemność.

Chcę ci zakomunikować coś, co pewnie cię zdziwi. Po­stanowiłem się ożenić. Dziewczyna, z którą się żenię, nazywa się Eiłeen Robson. Jest rozwiedziona. Ma dwoje dzieci. Nie jest ładna. Chwilami nawet bardzo brzydka. Bardzo, bardzo chuda. Cała w piegach. Nosi ogromne okulary, jak Ada. Jest od Ady brzydsza. Ale to jest ktoś, jak to się mówi.

Jest bardzo inteligentna. Jej inteligencja mnie fascy­nuje i dodaje mi otuchy. Może dlatego, że ja sam nie jestem zbyt inteligentny, tylko bystry i wrażliwy. Mimo to jednak wiem, czym jest inteligencja, i wiem, czego mi brakuje. Jeżeli napisałem „bystry i wrażliwy”, to dlatego że pamiętam, jak ty mnie kiedyś w ten sposób określiłeś.

Nie potrafiłbym żyć z kobietą głupią. Nie jestem bar­dzo inteligentny, ale wielbię i czczę inteligencję u in­nych.

W mojej suterenie, zdaje się w szufladzie komody, jest szalik. Bardzo ładny, z prawdziwego kaszmiru, w białe i niebieskie pasy. Dostałem go od mego ojca. Chciałbym, żebyś go stamtąd wziął i nosił. Byłoby mi bardzo przy­jemnie wiedzieć, że masz go na szyi, kiedy po wyjściu ze swego sklepiku wędrujesz bulwarem nad Tybrem. Nie zapomniałem naszych długich spacerów tym bulwa­rem, tam i z powrotem, w świetle zachodzącego słońca.

Michele.

20

22 lutego 71

Drogi Michele,

Kaszmirowego szalika nie udało mi się odnaleźć. Ale kupiłem sobie szalik, chyba nie z kaszmiru i bez nie­

bieskich pasów, zwykły biały szalik. Noszę go i wyobra­żam sobie, że to -ten twój. Zdaję sobie sprawę, że to na­miastka. Ale skądinąd przecież my wszyscy żyjemy na­miastkami.

Często jeżdżę do twojej matki, która jest bardzo sym­patyczna, i (również często, tak jak ci o tym pisano, od­wiedzam innych twoich (krewnych.

Poza tym moje życie jest tafcie jak zawsze, po prostu nic się nie «zmienia. Chodzę do swego sklepiku, wysłu­chuję lamentów pani Peroni na temat żylaków i artre- tyzmu, przeglądam książki handlowe, rozmawiam z rzad­ko pojawiającymi się klientami, odwożę Elisabettę na gimnastykę i potem ją stamtąd zabieram, spaceruję po bulwarze nad Tybrem, stoję z Tękami w kieszeniach na moście i patrzę, ja(k zachodzi słońce.

Życzę ci wszystkiego najlepszego z okazji małżeństwa; posyłam ci w upominku wydanie Fleurs du mdl w opra­wie z czerwonego safianu.

Osvaldo

21

23 lutego 71

Drogi Michele,

Jest u mnie Angelica, powiada mi, że się żenisz. Po­dobno kazałeś jej oznajmić mi o tym powoli i ostrożnie, żeby mną ta nowina nie wstrząsnęła. Ona oczywiście po­wiedziała natychmiast, jak tylko weszła do pokoju. An­gelica zna mnie lepiej niż ty. Może ci się to wyda dziw­ne, ale minie już nic nie może zdziwić ani przerazić, gdyż znajduję się permanentnie w stanie najwyższego zdumienia i przerażenia.

Od dziesięciu dni leżę chora, dlatego do ciebie nie pi­sałam. Wezwałam doktora Bovo, lekarza twego ojca, który mieszka przy via San Sebastianello na czwartym piętrze. Mam zapalenie opłucnej. Strasznie mi dziwnie pisać coś takiego: „mam zapalenie opłucnej”, bo nigdy w życiu nic

podobnego nie miałam i czułam się zawsze świetnie. Od chorowania byli zawsze inni.

Angélica dała mi do przeczytania twój list. Niektóre zdania z tego listu mnie zdziwiły, mimo że jestem, jak mówiłam, w zasadzie uodporniona na zdziwienie. „Lu­bię ludzi inteligentnych.” „Lubię dzieci,” Szczerze mó­wiąc, «nie miałam pojęcia, że lubisz ludzi inteligent­nych i lubisz dzieci. Zdania te zresztą wywarły na mnie wrażenie zdecydowanie dodatnie. Jakbyś nareszcie zaczął próbować dążyć do jasności i zdecydowania. Jakbyś sta­rał się dokonać jakiegoś ostatecznego wyboru.

Cieszę się myślą, że zobaczę cię na Wielkanoc i będę miała okazję poznać twoją żonę i te jej dzieci. Co praw­da już sama myśl o dzieciach w tym domu sprawia, że czuję się zmęczona, ale ponieważ zobaczę ciebie, wszyst­kich was powitam z prawdziwą radością.

Tego, że kobieta, z którą się żenisz, ma trzydzieści lat, nie oceniam jako fakt negatywny. Ty stanowczo po­winieneś mieć przy sobie kobietę od siebie starszą. Po­trzebujesz macierzyńskiego uczucia. To dlatego że kiedy byłeś mały, twój ojciec odebrał mi ciebie. Niech mu to Bóg przebaczy, jeżeli Bóg istnieje, czego ostatecznie nie można wykluczyć. Myślę sobie czasem, jak mało prze­bywaliśmy razem, ty i ja, i jak mało się znamy, jak bardzo powierzchownie ty mnie osądzasz, a ja ciebie. Wydajesz mi się niezdarny i ciężko myślący, ale nie wiem, czy rzeczywiście jesteś taki, czy, przeciwnie, je­steś głęboko mądry.

Zdaje się, że nareszcie założą mi telefon, dzięki Adzie, która poszła osobiście do dyrekcji telefonów, kiedy tyl­ko dowiedziała się, że jestem chora.

Byłabym zapomniała powiedzieć ci coś bardzo ważnego. Osvaldo mówi, że Ada chętnie kupiłaby twoją wieżę. By­łoby to doskonale, bo pozbyłbyś się kłopotu, nawet jeśli to prawda, że nigdy o tej wieży nie myślisz. Viol a i Elio chcieli ją od ciebie odkupić, ale kiedy pojechali ją obej­rzeć, zniechęcili się, mówią, że na to, by się tam dostać, trzeba się piąć mozolnie bardzo stromą ścieżką. A sama

wieża wygląda tak, jakby się miała rozsypać, kiedy się ją tknie palcem. Ten architekt nic tam jeszcze nie zro­bił, a raczej zrobił jedno: wybrał się tam z dwoma mu­rarzami, którzy wymontowali jakąś umywalkę i rozbili jedną ścianę. Umywalka leży teraz na zewnątrz, w po­krzywach. Płytki majolikowe zostały wybrane i zaku­pione, ale leżą dotychczas w ¿kładach firmy, choć co prawda firma temu zaprzecza. Zdaniem Ady ten archi­tekt to dureń. Pojechała obejrzeć wieżę z jakimś swoim architektem. Chce tam zrobić basen pływacki, schodki prowadzące w dół do morza, zbudować drogę. Dowie­dzieliśmy się, że twój ojciec zapłacił za wieżę nie milion, jak twierdził, tylko dziesięć milionów. Ada zapłaciłaby ci piętnaście. Musisz zdecydować.

Myślę, że potrzebujesz koszul i skarpetek, i zapewne też ciemnego ubrania. Ja w tej chwili nie mogę się tym zająć, bo jestem chora, a Angelica nie ma czasu. Viola mamie się czuje, jest w depresji, bardzo wyczer­pana nerwowo. Wszystkie jesteśmy do niczego. Matilde zupełnie straciła głowę z powodu Polenty i trucizny, dzień w dizień przesiaduje u tego wydawcy Colarosy, robi ko­rektę, ogląda bez końca okładkę i w ogóle zatruwa mu życie. U tego wydawcy pracuje teraz ta twoja znajoma, Mara Martorelli, Matilde widziała ją tam ubraną w ja­kieś nieprawdopodobne japońskie kimono w ogromne kwiaty.

Kończę, bo Angelica czeka na ten list, żeby go wysłać.

Ściskam cię i życzę szczęścia, jeśli coś takiego jak szczęście w ogóle istnieje, czego zresztą nie można cał­kowicie wykluczyć, jakikolwiek tylko bardzo rzadko do­strzegamy jakiś jego ślad na tym świecie, który nam za­ofiarowano.

Twoja matka

29 lutego 71

Drogi Michele,

Dostałam ten tuzin śpioszków frotowych. Mogłeś so­bie darować przysłanie mi ich, bo są zniszczone, z powy­rywanymi zapięciami i w ogóle są twarde i sztywne jak suszone ryby. Powiedz swojej Eileen, czy jak jej tam, że nie jestem żebraezką. I powiedz jej jeszcze, że moje dziecko ma prześliczne śpioszki, nowe i mięciutkie, z fro- towego materiału w różowe i niebieskie kwiatuszki. Ale dziękuję mimo wszystko.

Chcę ci oznajmić, że przeniosłam się do Pelikana. Zje­chałam tu dwa dni temu z całym majdanem, bo tam­ta moja przyjaciółka 'kazała mi się wyprowadzić. Opo­wiedziałam jej o Pelikanie, a ona na to, że wobec tego już mi tamto ¡mieszkanie przy via dei Prefetti niepo­trzebne, więc żebym się zaraz wyniosła. Zamierza urzą­dzić w tym lokalu coś w rodzaju klubu, a może ga­lerię rysunków czy jeszcze coś innego. Już nie boutique. Powiedziała mi, że potrzebuje pieniędzy, dużo pieniędzy, więc co miałam robić, zabrałam się stamtąd beiz prote­stu. Oczywiście mogłabym się opierać i jeszcze tam po­mieszkać, ale złość mnie na nią wzięła. Spakowałam się w dwadzieścia minut, zabrałam małego, załadowałam wszy­stko do jego wózka i poszłam do Fabia. Ma mieszkanie na najwyższym piętrze domu przy piaizza Gampitelli ten mój Pelikan. Śliarne mieszkanie, żadnego porównania z tamtym przy via dei Prefetti. Pelikan byi trochę za­skoczony, widząc mnie tak niespodziewanie wieczorem, ale zaraz posłał swoją służącą po mleko dla dziecka i kurczaka dla mnie, do paszteciarni „Pod Gołębiem” przy Largo Argentina. Teraz dziecko pija już mleko zwy­kłe, nie wiem, czy ci pisałam. Nie to w proszku.

U Fabia już kiedyś byłam i mieszkanie bardzo mi się podobało. Jedyne, co ani się tam nie podoba, to ta jego służąca, wielka gruba baba koło pięćdziesiątki, szorst­ka i nieprzyjemna, patrzy na mnie surowo i nawet nie

odpowiada, kiedy się do niej odzywam. A na dziecko patrzy, jakby to była szmata. Powiedziałam Fabiowi, że mógłby ją odprawić. Ale on się nie zgadza, mówi, że to sfcarb.

Nie chodzę już do biura. Siedzę tutaj, cieszę się tym mieszkaniem, opalam się na tarasie. Małego też wysta­wiam na taras, ale pod parasolką, i obojgu jest nam dobrze. Nie noszę go już do tamtej pani, bo ona go za­niedbywała, nie przewijała, kiedy trzeba, jestem pewna, że pozwalała mu płakać i płakać. Fabio, kiedy wraca z biura, przychodzi także na taras, siedzimy trzymając się za rękę i każemy Belindzie, tej pięćdziesięciolatce w różowym fartuchu, przynosić sobie sok pomidorowy. Fa­bio był z początku trochę przestraszony, ale teraz, jak go pytam, czy jest szczęśliwy, marszczy swój wielki nos i mówi, że tak. Ada uległa likwidacji. Już jej nie wi­duje. Telefonowałam do Osvalda, bo chciałam wiedzieć, jak ona to przyjęła. Powiedział, że przyjęła źle, ale też nie wróży naszemu 'związkowi długiego życia. A ja wła­śnie myślę, że chyba wyjdę za Pelikana. Będę miała je­szcze więcej dzieci, bo nic mi się tak w życiu nie po­doba, jak mieć dzieci. Pewnie, że ną to, aby mieć dzieci, trzeba mieć także pieniądze, inaczej to jest coś okrop­nego, ale on, Pelikan, jest chyba miliarderem. Nie zna­czy to, żebym chciała wyjść za niego dla pieniędzy, wy­chodzę za niego, bo go kocham, ale jestem rada, że ma te pieniądze, zazdroszczę mu, że jest bogaty i inteli­gentny, a czasem zdarza mi się nawet zazdrościć mu tego jego olbrzymiego nosa.

Składam ci mnóstwo życzeń z okazji małżeństwa, a ty możesz mi złożyć tyle samo z tej samej okazji, bo, zo­baczysz, mój ślub nastąpi jeszcze prędzej niż twój.

Jako prezent ślubny darowuję ci obraz Mafaigo. Nie posyłam ci go, bo to nie taka prosta rzecz wysłać ob­raz Mafaigo. Wisi tu u Pelikana, w naszej sypialni; za­pytałam Pelikana, czy mogę ci go podarować, a on powie­dział, że mogę.

Mara

Leeds, 18 marca 71

Droga Angelico,

Dokumenty dostałem, dziękuję ci. Ożeniłem się w śro­dę.

Dowiedziałem się, że mama jest chora, przykro mi. Mam nadzieję, że to nic bardzo poważnego.

Eileen i ja znaleźliśmy mały jednopiętrowy domek przy Nelson Road, długiej bez końca ulicy, zabudowanej dom- kami zupełnie identycznymi. Mamy parę metrów ogród­ka, będę hodował w nim róże.

Podziękuj mamie za pieniądze, koszule, a także za ciemny garnitur, którego nie włożyłem ani na ślub, ani nigdy w ogóle nie włożę. Powiesiłem go w szafie, posy­pany naftaliną.

Eileen wychodzi wczesnym rankiem do uniwersytetu, po drodze odprowadza dzieci do szkoły. Ja wychodzę trochę później. Robię porządek w domu, zmywam naczy­nia po śniadaniu i przejeżdżam odkurzaczem po dywa­nie. Wszystko to dopiero od dwóch dni. Ale idzie mi dobreze.

W dniu naszego ślubu jedliśmy obiad z rodzicami Ei­leen w restauracji. Ci rodzice Eileen po prostu mnie uwielbiają.

Dowiedziałem się, że Viola i Elio chcieli przyjechać na ślub, powiedział mi o tym ten sam co zawsze kuzyn pani Peroni, zjawiwszy się w pensjonacie, gdzie do przedwczoraj mieszkałem. Na szczęście, nie przyjechali, na szczęście, nikt z was nie przyjechał. Nie znaczy to, żebym nie chciał was widzieć, zobaczyłbym was wszyst­kich z radością, ale ten ślub załatwialiśmy w takim po­śpiechu i nie przywiązując do niego większej wagi, że Viola i Elio, a nawet i wy, gdybyście przyjechali, do­znalibyście na pewno dużego zawodu.

Powiedz Orestowi, że moja żona jest członkiem partii komunistycznej, należy do bardzo nielicznych tutaj ko­munistów. Ja w dalszym ciągu nie jestem komunistą,

nie jestem właściwie niczym, straciłem nawet kontakt z moimi rzymskimi przyjaciółmi i nic już o nich nie wiem. I pomyśleć, że wyjechałem z powodów politycz­nych, nie wyłącznie, ale między innymi. Niełatwo by­łoby mi dokładnie powiedzieć, dlaczego wyjechałem. Te­raz w każdym razie nie zajmuję się polityką, zajmuje się nią moja żona i to mi wystarcza.

Przydałaby mi się tutaj jedna książka, Krytyka czy­stego rozumu Kanta. Czy nie mogłabyś pójść jej poszukać w mojej suterenie, przyjąwszy, że suterena jeszcze ist­nieje i można jeszcze naizywać ją moją.

Ściskam cię.

Michele

24

23 marca 71

Drogi Michele,

Od dwóch dni jestem znów na nogach i dzuję się dob­rze. Trochę jeszcze słaba, ale to minie.

Tak bym się ucieszyła z listu od ciebie, ale ty skąpisz listów swojej matce. Wiadomości o tobie miewam od Angeliki. Cieszę się, że masz miły dom, a przynajmniej wyobrażam sobie, że jest miły, z tym maleńkim ogród­kiem i dywanami na podłodze. Nie bardzo cię widzę jeż­dżącego odkurzaczem po dywanach. Ani też hodującego róże. Ja czuję się w tej chwili jak najdalsza od róż, mam wrażenie, że nie umiałabym ich hodować, a przecież osiedliłam się na wsi między innymi w tej właśnie my­śli. Może to dlatego, że woiąż jeszcze trwa zima, jest zimno, często padają deszcze, ale raczej myślę, że nawet kiedy przyjdzie wiosna, nie będę się zajmowała ogrodem, sprowadzę sobie ogrodnika, a sama nie dotknę ani jed­nego listka. Nie mam szczęśliwej, ręki do roślin, „zielo­nego palca”, jaki podobno ma Ada. A w szczególności róże przypominają mi dom przy via dei Villini, gdzie był ten prześliczny ogródek różany tuż pod moimi ok-

nami, nie nasz, tylko naszych sąsiadów. Krótko mówiąc, róże przypominają mi Filippa. Nie znaczy to, żebym chciała o nim w ogóle zapomnieć, zresztą pamiętam go i tak w tysiącu rozmaitych momentów i niezliczone są drogi przywodzące mi jego osobę na myśl, ale na te róże patrzyłam chyba właśnie w chwili, kiedy on mi mówił, że to już koniec wszystkiego, i teraz, ilekroć wi­dzę krzewy róż, doznaję nagle wrażenia, że spadam w ciemność, więc i w tym moim ogrodzie tutaj będą może wszelkie inne kwiaty, ale nie róże.

Ponieważ ty i ja jesteśmy pod wielu względami do siebie podobni, nie wydajesz mi się stworzony do ho­dowli kwiatów. Ale możliwe, że ty w ciągu ostatnich miesięcy stałeś się zupełnie inną osobą niż ta, którą znałam, i zupełnie różną ode mnie. Możliwe też, że Ei­leen zrobi z ciebie jeszcze całkiem inną osobę. Wierzę w Eileen. Myślę, że okaże się sympatyczna. Chciałabym, żebyś mi przysłał jej fotografię. Ta, którą przysłałeś, jest taka maleńka, że właściwie widać na niej tylko długi płaszcz deszczowy, mc więcej. Mówisz, że jest bardzo inteligentna. Ja także, jak ty, cenię sobie inteligencję. Zawsze starałam się żyć w otoczeniu osób inteligent­nych. Twój ojciec był genialny, ale dziwny. Nie potra­filiśmy żyć razem, może dlatego że stanowiliśmy oboje zbyt silne osobowości, z których każda starała się za­garnąć dla siebie jak najwięcej przestrzeni. Filippo jest też miepnzeciętny i bardzo inteligentny. Cóż, niestety, oddalił się ode mnie. Zupełnie wyszedł poza obręb mo­jego życia. Nie widujemy się już. Mogliśmy pozostać przyjaciółmi, gdybym tego chciała, ale nie chciałam. Bo przecież musielibyśmy się spotykać w obecności tej ko­bietki o kościstej twarzy, z którą się ożenił. Musi być okropnie głupia. Ale może kontakt ze mną po prostu zaczął go męczyć? Nie uważam się za wybitnie inteli­gentną, może jednak byłam zbyt inteligentna dla niego? Nie wszyscy lubią inteligencję. Zachowałam piękne wspo­mnienia z lat przeżytych z Filippam, mimo że później wszystko to zapadło się w ciemność. Wspomnienia o nim

są wręcz cudowne. Nie chciał nigdy zamieszkać ze mną, wyszukując sobie różne preteksty, jak jego studia, w któ­rych przeszkadzałaby obecność bliźniaczek, stan jego zdrowia czy też zdrowia jego matki. Ale to wszystko by­ły tylko preteksty. W rzeczywistości nie miał po prostu chęci mieszkać ze mną. Może nie dosyć mnie kochał? Ale i tak mam piękne wspomnienia godzin, które spędzał w naszym domu, przy via del Villini; grywał w szachy z Violą i Angeliką, przepytywał z lekcji bliźniaczki, przy­rządzał ryż z curry, w moim pokoju wystukiwał na ma­szynie tę swoją książkę, którą później opublikował, Re­ligia i cierpienie. Myślałam dużo o Filippie ostatnio, kie­dy byłam chora, i nawet napisałam do niego list, który potem podarłam. Przed kilkoma dniami urodziła im się córeczka. Przysłali md bilecik z różowym bocianem w locie. Okropnie głupio. Dziewczynkę nazwali Vanessa. Także głupio. Sam powiedz, czy to jest imię dla małej dziewczynki.

Siedzę tu w moim pokoju i piszę do ciebie, na ko­minku płonie ogień. Widzę za oknami nasz ogród, pła­ski i nagi, bez kwiatów, dwie latarnie z kutego żelaza udające latarnie od powozu, wybrane i kupione przeze mnie bez najmniejszego przekonania, i dwa karłowate świerki, których zachciało się Matildzie, a których ja nie cierpię.

Widzę także w oddali wieś, wzgórza i księżyc nad nimi. Mam na sobie czarną suknię, zdaje się, że mi w niej jest do twarzy, a schodząc na kolację, zarzucę na ramiona hiszpański szal, który dostałam od twego ojca ze dwadzieścia lat temu i teraz wydobyłam ze skrzyni, gdzie leżał długie lata w naftalinie. Na kolacji będzie Osvaldo i wydawca Golarosa. Wydawcę zaprosiła Matil­de. Zasłużył sobie na kolację, Matilde dosyć go nadrę- czyła na wszelkie możliwe sposoby. Trzeba ci wiedzieć, że Polenta i trucizna nareszcie się ukazała. Jej egzemp­larze pętają się po całym domu. Matilde posłała ci je­den .z dedykacją, będziesz więc mógł sam zobaczyć ski­by, słońce i szpadel. Tę okładkę zaprojektowała Matilde.

Colairosa proponował raczej reprodukcję jednego obrazu Van Gogha. Ale nie było sposobu. Jak Matilde wbije sobie coś do głowy, to nikt jej tego nie wybije. Wszyscy jej mówili, że ta jej okładka wygląda jak plakat pro­pagandowy PSI *. Ale nie było sposobu, żeby ją prze­konać.

Wczoraj Matilde pojechała do Rzymu kupić szampana na dziś wieczór. To ona postanowiła urządzić tę kolację i cały dzień tkwiła dziś w kuchni, denerwując Cloti, która i bez tego jest zawsze ponura i zdenerwowana. Będzie sartù z ryżu, vol-au-vent z kurczaka pod besza- melem i kabaczek. Zwróciłam uwagę Matildzie, że są to same dania kuliste. A także ciężkostrawne. Taka kolacja może wykończyć nawet byka.

Matilde chce jeszcze, żeby bliźniaczki rozpuściły na wieczór włosy i włożyły aksamitne sukienki z koronko­wymi kołnierzykami. Qna sama włoży czarną spódnicę od kostiumu i kozacką rubaszkę. Tego Colarosy nie znam jeszcze. Matilde mówi, że jest niski, z głową wciśniętą w ramiona i nosem po prostu niesłychanym. Chciałam, żeby przyjechała także Ada, ale Osvaldo wytłumaczył mi, że Ada i Colarosa byli kochankami, a ostatnio ze sobą zerwali. On teraz mieszka z tą twoją przyjaciółką Marą Castorelli, która niedawno późnym wieczorem zjawiła się niespodzianie w jego domu razem z dzieckiem. I po­myśleć, że to Ada poleciła mu Marę, a Mara w mig jej go odbiła. Nie wiem, czy ona dziś będzie tu także, pro­ponowałam, żeby przyjechała, ale podobno nie może zo­stawić dziecka. Któregoś innego wieczora zaproszę Adę. Nie znam jej dotychczas, a tyle razy okazała mi nie­wypowiedzianą wprost życzliwość. To jej zawdzięczam, że mają mi wreszcie założyć telefon. Po prostu nie mogę się tego doczekać, jak już będę miała telefon, natych­miast do ciebie zadzwonię. Sama myśl o tym strasznie mnie podnieca. Obawiam się, że moje nerwy i serce nie są już tak bardzo silne. I pomyśleć, że byłam kiedyś

mocna jak byk. Ale za dużo miałam ciężkich przejść. Dlatego zrobiłam się jakaś krucha.

Słyszę zajeżdżający samochód. Otóż i oni. Muszę koń­czyć.

Twoja matka

Zobaczyłam wysiadającą z samochodu drobną osóbkę w futrze i nurków. To chyba Mara.

25

26 marca 71

Drogi Michele,

Kilka dni temu byłam na kolacji w domu twojej mat­ki. Nie powiem, żeby to było zabawne. Byli Osvaldo, An­gélica, Pelikan, twoja ciotka, twoja matka i twoje małe siostry. Sama nie wiem, dlaczego kiedyś tak pragnęłam poznać twoją matkę i spodobać się jej. Chyba bezwied­nie miałam nadzieję, że ona mi pomoże doprowadzić do małżeństwa z tobą. W gruncie (rzeczy nigdy tego mał­żeństwa nie pragnęłam, powiedzmy to sobie jasno. W każ­dym razie nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że tego pragnę. Ale może z rozpaczy pragnęłam jednak tego, nie­świadomie.

Tego wieczora u twojej matki miałam na sobie długą suknię, czamą ze srebrem, specjalnie w tym celu kupi­liśmy ją tego popołudnia z Pelikanem, i futro z nurków, również kupione z Pelikanem pięć dni przedtem. To futro miałam cały czas zarzucone na ramiona, bo w domu twojej matki jest morderczo zimno. Kaloryfery źle działają. W tej sukni i w tym futrze czułam się z początku, nie umiem ci wyjaśnić dlaczego, słodka, ła­godna i malutka. Chciałam, żeby wszyscy na mnie pa­trzyli i myśleli, jaka jestem drobniutka i słodka. Byłam tak przepełniona tym pragnieniem, że nawet mój głos sam z siebie brzmiał delikatnie i cichutko. Ale potem na­gle pomyślałam: „Oni wszyscy na pewno myślą, że je-

stem kurwą z górnego pokładu.” Określenie „kurwa 1 górnego pokładu” przeczytałam tamtego właśnie ranka w jednym kryminale. I zaledwie tak pomyślałam, te słowa przywaliły mnie jak ciężki kamień. Od tej chwili wydawało mi się, ze wszyscy odnoszą się do mnie bardzo zimno. Nawet Osvaldo. Nawet Angelica. Nawet Pelikan. Pelikan rozsiadł się wygodnie w głębokim fotelu z kie­liszkiem w ręku. Gładził się po włosach. Gładził się po nosie. Nie marszczył go, tylko gładził powolutku. Twoja matka jest według mnie piękna, ale nie umiem powie­dzieć, czy sympatyczna. Była w czarnej sukni i szalu z frędzlami. Bawiła się wciąż tymi frędzlami i swoimi włosami, które są falujące i rude, zupełnie jak twoje. Pomyślałam, że gdybyś i ty tam był, wszystko byłoby zupełnie proste i łatwe, bo przecież ty wiesz dobrze, że nie jestem kurwą 'ani z górnego, ani z dolnego pokładu, wiesz, że jestem izwykłą sobie dziewczyną i już. Na ko­minku palił się ogień, ale mnie było zimno i tak.

Twoja matka zapytała mnie, skąd jestem, a ja powie­działam, że z Novi Ligure. Zaczęłam opowiadać różne bujdy o Novi Ligure. Powiedziałam, że mam piękny duży dom i mnóstwo 'krewnych, którzy czekają tam na mnie I utęsknieniem, i mam też starą, kochaną nianię i bra­ciszka, którego ubóstwiam. Ta niania to w rzeczywistości taka jedna starucha, co przychodzi do moich kuzynów gotować. Mojego braciszka, owszem, kocham, ale nigdy do niego nie pisuję. A i iten dom moich krewnych to nic znów takiego. Mieszkanie jest nad sklepem. To sklep z naczyniami. Moi kuzyni sprzedają naczynia. Nie mó­wiłam tego. Powiedziałam, że wszyscy w rodzinie są ad­wokatami.

Twoja matka i Angelica wciąż były zajęte w kuchni, bo służąca twojej matki niespodziewanie źle się poczuła

i położyła się do łóżka. A tak naprawdę to obraziła się nia twoją ciotkę z powodu jakiejś uwagi na temat vol- -au-vent. Powiedziała mi to Angelica. Twoje młodsze siostry nie chciały nic pomagać, mówiły, że są zanadto zmęczone. Grały w siatkówkę i 'zostały w dresach gim-

nastycznych, nie chciały się przebrać i twoja ciotka była na nie wściekła. No i także z powodu vol-au-vent, bo był miękki i wewnątrz cały mażgaty.

W pewnej chwili zrobiło mi się okropnie smutno. Po­myślałam; „Cóż ja tu robię? Gdzie ja jestem? Jakie ja mam futro na sobie? I cóż to za ludzie, że o nic prawie mnie nie pytają, a jak coś mówię, to wydaje się, że mnie wcale nie słyszą.” Powiedziałam twojej matce, że chciała­bym przywieźć moje dziecko i jej pokazać. Powiedziała, żebym przywiozła, ale nie było w tym ani źdźbła entuzjaz­mu. Umierałam z chęci krzyczenia na cały głos, że dziecko jest twoje. I 'krzyczałabym, gdybym była tego na sto procent pewna. Widziałam tam' twoje fotografie, jak by­łeś mały, brałam je do ręki i uważam, że mój mały jest do ciebie podobny, iz ust, z kształtu podbródka. Ale trud­no mieć pewność. Podobieństwo to zawsze taka niepewna rzecz.

Mówili niewiele, ale ja i z tego niewiele nie rozumia­łam ani słowa. To intelektualiści. Ledwo mogłam się po­wstrzymać, żeby nie wrzasnąć, że wydają mi się wszy­scy jednym wielkim g. Już i Angelica przestała mi się podobać. Nie rozumiałam nikogo. Pelikan siedział okrop­nie poważny. Nie patrzył na mnie. Od czasu do czasu próbowałam pogłaskać go po ręce, ale on czym prędzej ją cofał. Miałam wrażenie, że ile razy się odezwę, on siedzi jak na szpilkach. Na zakończenie kolacji nalali szampana. Powiedziałam: „serdeczne gratulacje z powo­du Polenty i kasztanów”. Tytuł mi się pomylił. Pelikan zaraz mnie poprawił. Wyjaśniłam, że pomyłka wynikła z tej piosenki: „Nie chodź w góry, mój kochany, jeść polentę i kasztany.” Zaczęłam śpiewać całą tę piosenkę. Jest bardzo miła, a ja mam też ładny głos. Twoja matka trochę się uśmiechała. Osvaldo także. Pelikan wcale się nie uśmiechał. Bliźniaczki także nie. Spostrzegłam się, że śpiewam w lodowatej atmosferze. Twoja ciotka wciąż chodziła pukać do drzwi służącej, zanosząc jej vol-au- -vent albo inne rzeczy, ale wracała bardzo zmartwiona, bo tamta odmawiała wszystkiego.

Wracaliśmy pięćsetką OsvakLa, ja, Angélica i Pelikan. Siedziałam z Pelikanem na tylnym siedzeniu. Powie­działam mu: „Nie wiem, co mi masz łza złe. Nie wiem, co ci zrobiłam. Nie przemówiłeś do mnie ani słowa przez cały wieczór. I ani razu na innie <nie spojrzałeś.” A on na to: „Bardzo mnie boli głowa.” „Chryste Panie, wiecz­nie cię boli głowa” — powiedziałam. Bo rzeczywiście ciągle na tę głowę narzeka. Wcisnął się w kąt wozu, wy­dawało się, że nie chce mnie nawet dotknąć. Rozpłaka­łam się nie głośno, cichutko, ale miałam futro mokre od łez. Angélica pogłaskała mnie po kolanie. Osvaldo prowadził wóz i nie odwracał się. Pelikan tkwił w swo­im kącie, okutany w płaszcz, nawet nie ruszył nosem. Okropnie było płakać w tym lodowatym otoczeniu. Je­szcze gorzej niż śpiewać. Dużo gorzej.

Dziecko zostawiłam wtedy w domu z Belindą, tą jego służącą. Byłoby lepiej, gdybym je z sobą zabrała. Ta Belinda nie ma wcale cierpliwości do dzieci. Zastałam małego okropnie spłakanego. Belinda nie spała, ale po­wiedziała mi, że ma prawo do swoich godzin snu. Ja jej na to, że ja także mam prawo do snu i prawo do roz- rywłki. A ona — że nie mam prawa do niczego. W pierwszej chwili nawet jej nie odpowiedziałam, tylko zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem. Potem dopiero krzyknęłam, że ją odprawiam. Ale odprawiałam ją już masę razy, a ona mówi, że nie pójdzie, Mówi, że zwolnić ją może tylko pan doktor. Pan doktor to Pelikan.

Mały płakał całą noc. Coś okropnego. Wyrzynają mu się ząbki, biedne maleństwo. Chodziłam z nim po salo­nie, tam i z powrotem, tam i z powrotem, a łzy wciąż mi płynęły. Nad ranem wreszcie zasnął. Ułożyłam go w wóz­ku. Żal mi go było, bo był zmęczony płaczem, spocony, słabiutki, włoski miał mokre od potu i lepiące, spał jak zwitek gałganków. I żal mi było także siebie, byłam śmiertelnie zmęczona, wciąż jeszcze w tej czarno-srebrnej sukni, bo nie miałam czasu się przebrać. Weszłam do sy­pialni. Pelikan leżał nie śpiąc, z rękami splecionymi na karku. Zrobiło mi się ogromnie żal i jego. Jego piżamy,

jego głowy, jego poduszki, jego nosa. Powiedziałam mu: „Nie wyobrażaj sobie, że mogę dalej tak żyć. Trzeba przy­jąć niańkę.” „Niańkę?” — powtórzył takim tonem, jakby spadł z księżyca. — „Kiedy mieszkałam sama na via dei Prefetti, mogłam pozwolić czasem dziecku popłakać, ale tu nie mogę, bo ciebie wciąż boli głowa.” — „Nie są­dzę, żebym miał ochotę brać tu jeszcze niańkę — po­wiedział. — Myślę, że nie mam na to najmniejszej, ale to najmniejszej ochoty.” „W takim razie zamieszkam zno­wu sama” — powiedziałam. A on nic na to. No i leże­liśmy tak obok siebie, zimni i sztywni jak dwa trupy.

Pisałam ci (kiedyś, że ja i Pelikan pobierzemy się. To było głupstwo. Zapomnij, że ci to powiedziałam. A list podrzyj, bo wstydzę się, że tak napisałam. Jemu nigdy nawet w głowie nie postało, żeby się ze mną żenić, a mo­że ja także wcale nie chcę wyjść za niego.

Teraz sobie poszedł. Kiedy wychodził, krzyknęłam za nim: „I nie traktuj mnie jak kurwę z górnego pokładu.” Nie miałam już wcale łagodnego głosiku, jak wtedy kie­dy czuję się malutka i dobra. Wrzeszczałam ochryple jak stróżka. Nic mi nie odpowiedział i poszedł.

Chwilami ogarnia mnie wściekłość. Mówię sobie: „Je­stem taka miła, taka ładna, taka młoda, taka dobra i mam takie śliczne dziecko. Robię mu wielką łaskę, że chcę mieszkać w jego domu i wydawać jego pieniądze, które na nic mu nie są potrzebne. Czegóż on by jeszcze chciał ten pokurcz.” Tak, chwilami jestem wściekła i tak wła­śnie myślę.

Mara

26

Novi, 29 marca 71

Droga Angelico,

Może się zdziwisz, że piszę do ciebie z Novi Ligure. Przyjechałam tu wczoraj. Jesteśmy, ja i mały, w domu służącej moich kuzynów. Położyła mi materac w Ikuch-

ni. Jest stara. Na imię ma Amelia. Powiedziała, że mogę u niej zostać 'kiilka dni, ale nie dłużej, bo nie ma miej­sca. Nie wiem, dokąd stąd pójdę, ale to nieważne, jakieś miejsce zawsze sobie w końcu znajduję.

Wyniosłam się zupełnie nagle. Fabiowi zostawiłam bi­lecik: „Odchodzę. Dziękuję. Ciao.” Futro wzięłam, bo mi je podarował, zresztą było mi zimno. Tę suknię czarną ze srebrem, w której byłam u twojej matki, wzięłam także. Jemu przecież nic po niej. A zresztą to były pre­zenty.

Chciałabym cię prosić o pewną przysługę: wyjeżdżając w pośpiechu zapomniałam zabrać moje kimono, to czar­ne ze słonecznikami. Pójdź i weź je, a potem wyślij mi tutaj, do Novi Ligure, via della Genovina 6. Zosta­ło pewnie w naszej sypialni, w ostatniej szufladzie ko­mody. Spostrzegłam w tej chwili, że napisałam „w na­szej sypialni”, to dlatego że w tym pokoju byliśmy oboje przez jakiś czas bardzo szczęśliwi. Jeżeli szczęście istnieje, to było właśnie to. Tylko że trwało krótko. Jak widać, szczęście 'krótko trwa. Zawsze to wszyscy mówią.

Powiesz, że to dziwne zakochać się w takim człowie­ku, brzydalu z takim wielkim nosem. W Pelikanie. Kiedy byłam mała, miałam książkę z obrazkami wszystkich zwierząt, był tam też pelikan, iz krótkimi łapami, jak wbitymi w ziemię, i ogromnym różowym dziobem. Zu­pełnie jak on Ale zrozumiałam, że można się zakochać w każdym człowieku, talkże i w śmiesznym, dziwnym, żałosnym. Podobało mi się i to, że ma tyle pieniędzy, wszystkie te pieniądze, (które on miał, wydawały mi się inne od pieniędzy innych ludzi, ciągnęły się za nim jak ogon komety. Podobało mi się też, że jest taki inteli­gentny, wie mnóstwo trzeozy, których ja nie wiem, i ta jego inteligencja też wydawała się długa jak ogon. Ja nie mam żadnego ogona. Jestem głupia i uboga.

Z początku, (kiedy go poznałam, myślałam sobie nie­ładnie i wcale nie sentymentalnie: „Tego faceta połknę sobie jak jajko na miękko. Będę puszczała jego pieniądze. Zdmuchnę go tej idiotce Adzie. Wpakuję się do jego

domu z dzieckiem i nikt mnie stamtąd nie ruszy.” By­łam chłodna, spokojna, wesoła. Ale potem, po trochu, zaczął mnie ogarniać smutek. To on mnie nim zaraził, tak jak się zaraża chorobą. Czułam ten smutek w koś­ciach, nawet kiedy spałam. Nie mogłam się od niego opędzić. Ale Pelikan ze swoim smutkiem stawał się co­raz inteligentniejszy, a ja z moim — coraz głupsza. Bo smutek nie jest wcale jednakowy u każdego.

No i zrozumiałam, że wpadłam w pułapkę. Byłam w nim śmiertelnie zakochana, a on sobie na mnie gwi­zdał. Był już okropnie znużony tym, że mu się pętam pod nogami. Ale nie miał odwagi mnie wypędzić, bo mu było mnie żal. Mnie także było go okropnie żal. Bar­dzo męczące było żyć wśród całej tej melancholii, mę­czące dla niego i dla mnie.

Powiem ci, że on i z Ady chyba nigdy nic sobie nie robił. Tylko że ona jest silna, odporna, optymistka, ma zawsze tysiąc rzeczy do zrobienia, nie jest taka, co jak się przyklei, to już na amen. A ja byłam dla nie­go ciężarem, czymś, od czego nie mógł się odczepić. Więc coraz głębiej pogrążał się w swoją melancholię, a ja zrozumiałam, że nigdy nie będę mogła jej z nim dzielić, bo nie ma *tam dla mnie miejsca. To „nigdy” przerażało mnie. Dlatego sobie poszłam.

Kiedy przyszłam do Amelii, wczoraj wieczorem, była wstrząśnięta. Nic o mnie nie wiedziała, nie widywała mnie od trzech lat. Nie przysłałam jej nigdy nawet by­le jakiej pocztówki. Nie wiedziała, że mam dziecko. Patrzyła to na małego, to na futro i nic nie rozumiała. Powiedziałam jej, że miałam dziecko z takim jednym, który mnie potem puścił kantem. Prosiłam, żeby pozwo­liła mi przenocować. Wyciągnęła z szafy materac. Po­wiedziałam, że jestem głodna, i dała mi kolację, sma­żone jajko i talerzyk fasoli. Zrozumiałam, że robi to, bo jej mnie żal. Tak to przez całe życie jednym żal jest innych i nawzajem.

W dzień Amelia chodzi gotować moim krewnym. Ro­dzina jest duża i dużo trzeba gotować. Zastrzegłam so­

bie, żeby nic moim krewnym o mnie nie wspomniała, ale ona i tak natychmiast im opowiedziała, że przyje­chałam i że jestem u niej. No i zaraz zjawiły się moje dwie kuzynki iz moim bratem, tym dwunastoletnim bra­ciszkiem, który z nimi mieszka i pomaga im trochę w sklepie. Ale on nie był dla mnie serdeczny. Był bardzo chłodny. Wcaile nie zdziwiło go dziecko, ale też ani tro­chę się nim nie ucieszył, tak samo jak i moje kuzynki. Gdybym trzymała na ręku kota, pewno by się bardziej do niego wdzięczyły. Natomiast obie kuzynki zaintereso­wały się bardzo moim futrem, które leżało rozpostarte na krześle. Powiedziały, że -z tego futra, gdybym je sprzedała, mogłabym żyć całe lata. Zrozumiałam, że sa­me chętnie by je kupiły. Ale powiedziałam, że na razie nie mam zamiaru go sprzedawać. Jestem do mojego futra bardzo przywiązana. Pamiętam ten dzień, kiedyśmy je kupili, szliśmy z Pelikanem trzymając się za ręce i on wydawał się taki -rad z tego, że tak ze mną chodzi po mieście. Może zaczynało mu już przychodzić na myśl, że jestem przyczepliwa i mogę mu być ciężarem, ale ja jeszcze wtedy nie spostrzegłam się, że on tak myśli.

Jeżeli Pelikan zapyta o mój adres, możesz mu go dać.

Ściskam cię.

Mara

27

2 kwietnia 71

Droga Maro,

Angelica przyszła zabrać twoje kimono. Szukaliśmy go długo, bo w komodzie w sypialni go nie było, znalazło się w końcu w moam studio pod stosem gazet Było bar­dzo zakurzone, wahałem się, czy powiedzieć Belindzie, żeby je wyprała, ale wolałem nie przypominać Belindzie

o twoim istnieniu. Ona momentalnie zatarła wszelki ślad twojego tu pobytu, zaraz pierwszego ranka po twoim od- jeżdzie. Powyrzucała wszystkie faremy pozostałe w ła­

zience i wszystkie puszki z jedzeniem dla niemowląt. Mówiłem jej, że mnie też takie jedzenie smakuje, alé ona powiedziała, że to wszystko było w marnym gatunku. Twoje kimono Angélica oczyściła trochę szczotką, wy- trzepała i powiedziała, że wyśle oi je talkie, jak jest.

Posyłam ci trochę pieniędzy, bo myślę, że ich potrze­bujesz. Amgelioa poszła ¡zaraz na główną pocztę, wyśle ci stamtąd kimono i przekaz telegraficzny.

. Jestem ci głęboko wdzięczny za to, że odeszłaś. Było to rzeczywiście moim gorącym pragnieniem, i ty to zro­zumiałaś, może 'zresztą ja się do tego przyczyniłem swo­im postępowaniem. Te słowa wydadzą ci się pewno nie­potrzebnym okrucieństwem. Są rzeczywiście okrutne, ale niepotrzebne nie są. Jeżeli przechowujesz jeszcze w ja­kimś zakamarku duszy niejasny bodaj zamiar powirotu, to wiedz, że musisz go na zawsze porzucić. Nie mogę żyć iz tobą. Prawdopodobnie nie mogę żyć w ogóle z ni­kim. Moim błędem było, że się łudziłem i łudziłem cie­bie, że jakiś trwały stosunek między nami jest możliwy. Ale to nie ja cię tu wezwałem, przyszłaś sama. W wa­runkach wspólnoty nasz stosunek, już przedtem kruchy, popękał i rozsypał się. Jednakże moje winy w stosunku do ciebie pozostają i z pewnością nie chcę ich umniej­szać. Przydały one jeszcze ciężarni moim winom wobec życia, ciężaru już i tak ogromnego. Żal mi ciebie ogrom­nie i nigdy nie miałem odwagi powiedzieć ci, żebyś ode­szła. Powiesz, że jestem tchórz. Rzeczywiście, ten wyraz określa mnie najdokładniej. Lituję się nad tobą i nad sobą, jest to ponura litość tchórzów i kiedy wróciwszy do domu onegdajszego wieczora, nie zastałem cię i prze­czytałem twój bilecik, brakowało mi ciebie i opadłem na fotel iz uczuciem wielkiej pustki. Ale razem z tą pustlką odczułem też głęboką ulgę, gorącą radość, której nie chcę przed tobą ukrywać, bo słuszne jest, żebyś wie­działa, że jej doznałem. Krótko mówiąc, nie mogłem cię już dłużej znieść.

Życzę ci wszystkiego, co cię może spotkać najlepszego,

i mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, jeśli przyjąć, że

szczęście w ogóle istnieje. Ja. me wierzę, żeby istniało, ale inni wierzą i nie jest powiedziane, że to właśnie oni się mylą.

Pelikan

28

Leeds, 27 marca 71

Droga Angelico,

Pisała do mnie Mara. Pójdź do niej i jakoś ją po­ciesz. Ma pełno zmartwień. Ten wydawca, z którym ona żyje, oprócz niewybaczalnej winy, jaką było wydanie po­wieści Polenta i trucizna, zaraził Marę jakimiś żałosny­mi komplikacjami.

Może przyjadę na ferie wielkanocne, ale to nic pewne­go. Czasami chwyta mnie tęsknota za wami, to znaczy za tymi, których zwykłem uważać za „swoich”, choć wcale moi nie jesteście, podobnie jak i ja nie jestem wcale „wasz”. Ale gdybym przyjechał, wy byście mnie obserwowali, nie odrywalibyście ode mnie wzroku, a ja w tej chwili nie chcę czuć waszych spojrzeń na sobie. Nie mówiąc już o tym, że byłaby ze mną moja żona, a zatem obserwowalibyście uważnie także i ją, usiłując dociec, jakiego rodzaju stosunki istnieją pomiędzy moją żoną i mną. A to też byłoby dla mnie nie do zniesie­nia.

Tęsknię także bardzo za moimi przyjaciółmi, Gdammim, Anselmem, 01ivierem i wszystkimi innymi. Tutaj nie mam żadnych przyjaciół. Tęskno mi również za niektórymi dzielnicami Rzymu. Różne inne dzielnice i inni znajo­mi raczej mnie odpychają. Kiedy do nostalgii zaczyna się wkradać odraza, bywa tak, że miejsca i osoby, które kochamy, zaczynamy widzieć w jakiejś olbrzymiej od­ległości, a drogi do nich wiodące wydają nam się nie do przebycia.

Chwilami tęsknota i odraza stają się we mnie tak sil­ne i nierozerwalnie z sobą splątane, że czuję je nawet

śpiąc, budzę się, muszę odrzucić kołdrę, usiąść i zapa­lić papierosa. Eileen zabiera wtedy swoją poduszkę i idzie spać do pokoju dzieci. Mówi, że ma prawo do swoich godzin spokojnego snu. Mówi też, że każdy po­winien sam sobie radzić ze swoimi zmorami. Ma rację, nie myli się wcale.

Nie wiem, po co piszę ci to wszystko. Ale bywają chwile, kiedy gotów byłbym zwierzać się nawet krzesłu. Z Eileen nie mogę rozmawiać, po pierwsze dlatego, że dziś jest sobota, więc ona gotuje jedzenie na cały ty­dzień, a po drugie ona w ogóle nie lubi słuchać, kiedy mówią inni. Eileen jest bardzo inteligentna, ale odkry­łem, że cała ta inteligencja mnie osobiście na nic się nie zda, gdyż jest skierowana wyłącznie ku rzeczom, które mnie absolutnie nie dotyczą, jak fizyka jądrowa. W gruncie rzeczy wolałbym mieć żonę głupią, ¡która by mnie słuchała cierpliwie i tępo. W tej chwili nie miał­bym nic przeciwko temu, żeby tu była ze mną Mara. Długo bym jej nie wytrzymał, bo po wysłuchaniu moich kłopotów zaczęłaby wyciągać swoje własne, przylepiła­by się do mnie jak karmelek i nie miałbym już chwili spokoju. Z pewnością nie chciałbym jej mieć za żonę. Ale właśnie teraz chętnie miałbym ją tutaj.

Ściskam oię.

Michele

29

2 kwietnia 71

Drogi Michele,

Dopiero co dostałam twój list. Zaniepokoił mnie. To widać, że jesteś bardzo nieszczęśliwy.

Może powinnam ten list nieco oddramatyeować. Może powinnam sobie powiedzieć, że po prostu posprzeczałeś się trochę z żoną i czujesz się samotny. Ale nie potrafię. Jestem przerażona.

Mogłabym przyjechać do ciebie, jeżeli ty nie przyje- dziesz. Nie jest mi łatwo, bo jak tu zostawić samych małą i Oresta, poza tym nie mam pieniędzy, ale to naj­mniej ważne, mogłabym poprosić o nie mamę. Mama wciąż niedobrze się czuje, od czasu do czasu miewa na­wrót gorączki i oczywiście rnie powiem jej, że dosta­łam od ciebie list, który mnie przeraził. Jeżeli zdecydu­ję się pojechać i poproszę ją o pieniądze, powiem, że ty teraiz nie możesz przyjechać ze względu na swoją pracę i wobec tego pomyślałam, że mogłabym cię odwiedzić.

Mówisz, że mie chcesz teraz czuć na sobie spojrzeń osób, które cię 'kochają. Rzeczywiście, kiedy przeżywa­my jakieś trudne chwile, niełatwo nam znosić wzrok kochających ludzi, ale to jest coś, co szybko daje się przezwyciężyć i mija. Oczy osób, które nas kochają, mo­gą być w osądzaniu nas niezmiernie przejrzyste, miło­sierne i surowe zarazem, i może to być ciężkie, ale jed­nak w rezultacie stanąć twarzą w twarz z jasnością, su­rowością i miłosierdziem jest dla nas zbawienne i dobro­czynne.

Twoja -przyjaciółka Mara porzuciła Colarosę i wyje­chała. Jest w Novi Ligure, w domu służącej swoich krewnych. Jest w rozpaczliwej sytuacji, nie ma gdzie się podziać i nic na świeeie nie posiada oprócz czarnego ki­mona w słoneczniki, futra z nurtków i dziecka. Mam wra­żenie, że my wszyscy mamy przedziwny talent pakowa­nia się w rozpaczliwe sytuacje, których nie ma sposobu rozplątać i które nie^ pozwalają nam zrobić kroku ani naprzód, ani w tył.

Napisz mi choć parę słów, tylko tyle, czy mogę przy­jechać. Nie chcę przyjeżdżać, jeżeli myśl o zobaczeniu mnie wydaje ci się nieznośna.

Angelica

Leeds, 5 kwietnia 71

Droga Angelico,

Nie przyjeżdżaj. Mają przyjechać z Bostonu krewni Eileesn. Mamy tylko jeden pokój dla gości. Może poje- dzaemy wszyscy razem do Brugii. Nie znam' Brugii.

Tych krewnych Eileen także nigdy w życiu nie wi­działem. Ale przychodzi czasem okres, kiedy człowiek najchętniej przebywa z nieznajomymi.

Nie wysuwaj sobie żadnych hipotez na mój temat. Każ­da twoja hipoteza byłaby z konieczności błędna, gdyż brak ci pewnych zasadniczych elementów.

Miło byłoby mi cię zobaczyć, ale to już innym razem.

Michele.

31

8 kwietnia 71

Drogi Michele,

Dostałam w tej chwili twój list. Wyzmaję, że już mia­łam spakowaną walizkę, żeby do ciebie pojechać. O pie­niądze nie prosiłam mamy, pożyczyłam je od Osvalda. Wyjątkowo miał je, nie musiał uciekać się do pomocy Ady.

Rozśmieszyło mnie w twoim liście zdanie: „nie znam Brugii”, jak gdyby Brugia była jedynym na świecie miastem, którego nie znasz.

Chciałam cię 'zobaczyć nie tylko po to, żeby rozmawiać

o tobie, ale także i o mnie. Ja także przeżywam trudny moment.

Ale, jak mówisz, odłożymy to na inny raz.

Angelica.

9 kwietnia 71

Drogi Michele,

Angelica powiedziała mi, że nie przyjadziesz na ferie wielkanocne. Trudno. Ostatnio, myśląc o tobie, muszę sobie mówić „trudno” niezliczoną ilość razy. To prawda, że w miarę upływu lat nasze zasoby cierpliwości wciąż rosną. Są to zresztą jedyne zasoby, jakie rosną. Wszyst­kie inne mają skłonność do zanikania.

Doprowadziłam do ładu dwa pokoje na najwyższym piętrze. Przygotowałam łóżko, pozawieszałam ręczniki w łazience. Ta łazienka na najwyższym piętrze jest naj­ładniejsza ze wszystkich w domu, wyłożona majoliką w zielone arabeski, i patrząc na nią cieszyłam się, że ją zobaczy twoja żona. Pokoje pozostawiłam w tym samym idealnym porządku, z zasłanymi łóżkami, i więcej tam nie weszłam. Powiem Cloti, żeby pozdejmowała z łóżek bieliznę.

Przygotowując dla was te pokoje myślałam sobie, że twoja żona dobrze się w nich będzie czuła i przekona się, że umiem prowadzić dom. Były to oczywiście bardzo głupie myśli, bo przecież nie znam twojej żony, nie wiem gdzie i w jakich warunkach czuje się dobrze i w ogóle, czy należy do tych, którym podobają się dobrze prowa­dzone domy i osoby, które te domy utrzymują w po­rządku.

Angelica powiedziała mi, i,e zamiast przyjechać tutaj wybierasz się do Brugii. Nie zastanawiam się, co zamie­rzasz robić w Brugii, ponieważ przestałam już łamać so­bie głowę nad tym, co robisz i co chcesz robić w takim czy innym miejscu. Czasem próbuję sobie wyobrazić two­je życie tu czy ówdzie, ale jednocześnie czuję, że musi być ono bardzo różne od tego, co ja sobie wyobrażam, i moja fantazja coraz mniej pewnie i coraz niedołężniej kreśli arabeski na temat twojej osoby.

Kiedy będę lepiej się czuła, chciałabym przyjechać do ciebie razem z Angelicą, jeżeli miałbyś na to ochotę. Nie

zamieszkałybyśmy w waszym domu, bo nie chcę robić kłopotu twojej żonie, która pewnie i bez tego na dosyć do roboty. Zatrzymałybyśmy się w hotelu. Nie lubię podróży i nie lubię także hoteli. Wolę jednak hotel niż uczucie, że sprawiam kłopot i zajmuję miejsce w małym domu; bo jedną 'z bardzo niewielu rizeczy, które o was wiem, jest to, że dom imacie mały. Nie mogę jechać te­raz, bo jeszcze niezupełnie wydobrzałam po tym zapale­niu opłucnej; to znaczy, zapalenie już minęło, ale lekarz mówi, że muszę jeszcze na siebie uważać. Stwierdził tak- że, że moje serce nie jest w porządku. Wytłumacz swo­jej żonie, że ja jestem osobą, która doan ma w porządku, tylko serce nie w porządku. Opowiedz jej, jaka ja jestem, żeby, kiedy mnie zobaczy, mogła porównać mój rzeczy­wisty obraz z tym, jaki sobde wytworzy na podstawie twojego opisu. To jedna z niewielu przyjemności, jakich nam dostarcza życie — konfrontować cudze opisy z na­szymi wyobrażeniami, a potem z rzeczywistością.

O twojej żonie myślę często i próbuję ją sobie wyob­razić, skoro ty nie zadałeś sobie trudu, żeby mi ją opi­sać, a to zdjęcie, które mi przysłałeś, zawiadamiając

o swoim małżeństwie, jest małe i niewyraźne. Przyglą­dam mu się często, ale nie mogę dojrzeć nic więcej, tylko długi ciemny płaszcz deszczowy i głowę otuloną fularem.

Nigdy do mnie nie piszesz, ale cieszę się, że pisujesz przynajmniej do Angeliki. Myślę, że do niej - łatwiej ci pisać, bo jesteś z nią bardziej zżyty niż ze mną. Może jestem optymistką, ale myślę, że pisząc do niej, zwracasz się po cichu także d do mnie. Angelica jest bardzo in­teligentna, myślę, że najinteligentniejsza z was wszyst­kich, chociaż wydawać sąd o inteligencji własnych dzie­ci jest bardzo trudno.

Chwilami doznaję wrażenia, że ona nie jest szczęśli­wa. Ale Angelica jest bardzo zamknięta w sobie. Myślę, że to, że mi się nie zwierza, nie wynika z braku przy­wiązania, ale | chęci oszczędzenia mi trosk. Choć to brzmi dziwnie, Angelica ma w stosunku do mmde uczucia

jaikby macierzyńskie. Ilekroć pytaim ją o jakieś spra­wy, odpowiedzi jej cechuje zawsze chłodna pogoda. W rezultacie wiem o Angelice bardzo mało. Kiedy je­steśmy razem, rozmawiamy nie o niej, tylko o mnie. Ja zawsze chętnie mówię o sobie, bo jestem samotna, ale też będąc przeważnie sama nie mam wiele do opowiada­nia o sobie. Rozumiem przez to, że nie mam wiele do opowiadania o moim obecnym życiu. Zwłaszcza odkąd za­częłam chorować, moje dni przebiegają bardzo monotonnie. Wychodzę mało, bardzo rzadko używam samochodu, spę­dzam długie godziny w fotelu, przyglądając się, jak Ma­tilde ćwiczy jogę, stawia pasjansa, pisze na maszynie nową książkę albo szydełkuje sobie czapkę z resztek wełny.

Viola powiada, że jest na ciebie wściekła, bo nigdy nie napisałeś do niej nawet pani słów na karcie poczto­wej. Z okazji twojego ślubu kupiła piękną srebrną ta­cę i chciała wam ją ofiarować, kiedy pnzyjedziecie. Pro­szę cię, napisz do Violi i podziękuj, bo taca jest napraw­dę piękna. Napisz także do bliźniaczek, które bardzo na ciebie czekały i przygotowały nawet podarunki dla dzieci Eileen, a mianowicie nóż sprężynowy i namiot do zabawy w Indian. I oczywiście, proszę cię, napisz także do mnie.

Wczoraj Osvaldo pojechał do Umbrii z Elisabettą i Adą. Tak więc przez tydzień nie będziemy miały jego wie­czornych wizyt. Przywykłam już widywać go tu co wie­czór. Przywykłam mieć przed sobą przez kilka godzin jego rumianą twarz i dużą kanciastą głowę o rzadkich, gładko przyczesanych włosach. I on także się chyba przy­zwyczaił spędzać wieczory w tym domu, grając w ping- -ponga z bliźniaczkami albo czytając głośno Prousta Ma- tildizie i mnie. Jeżeli nie przyjeżdża tutaj, idzie do Ange­liki i Oresta, gdzie robi mniej więcej to samo co tu, ale niezupełnie to samo — czyta małej Kaczora Donalda i gira w loteryjkę z Orestem i państwem Bettoia. Oreste uważa, że on jest miły, ale bez znaczenia. Bettoiowie — że wprawdzie nic nie reprezentuje, ale jest sympatycz­ny. Rzeczywiście nie można powiedzieć, żeby był antypa­

tyczny. Ale określenie, że nic nie reprezentuje, nie wydaje mi się słuszne, bo po kimś takim niczego się nie ocze­kuje, a po nim, przeciwnie, można się spodziewać, że nagle objawi innym swoją rację bytu na ziemi. W moim mniemaniu on jest bardzo inteligentny, wydaje się tylko, jak gdyby strzegł tej swojej inteligencji i trzymał ją zamkniętą w piersi, ukrytą w swoim swetrze i swoim uśmiechu, nie chcąc się nią posługiwać z jakichś trud­nych do przejrzenia powodów.

Wbrew temu jego uśmiechowi wydaje mi się człowie­kiem bardzo smutnym. Może właśnie dlatego tak przy­wykłam do jego obecności. Bo ja lubię smutek. Lubię smutek bardziej jeszcze niż inteligencję.

Ty i Osvaldo przyjaźniliście się, a ja bardzo rzadko miewałam szczęście poznać któregoś z twoich przyjaciół. Toteż nieraz wypytuję go o ciebie. Ale jego odpowie­dzi na moje pytania dotyczące ciebie brzmią zawsze bez­namiętnie i pogodnie, tak samo jak odpowiedzi Angeli­ki, kiedy ją pytam, czy wszystko u niej dobrze i czy jest szczęśliwa. Mam wrażenie, że i Osvaldo, tak jak ona, chce mi oszczędzić trosk i niepokoju. Kiedy go tu nie ma, a ja przypomnę sobie ten jego spokojny głos i te pogodne, wymijające odpowiedzi, chwilami wprost znieść go nie mogę. Ale kiedy tu jest, ogarnia mnie spokój i godzę się z jego przemilczeniami i wymijają­cymi odpowiedziami. Z wiekiem nabrałam jakoś łagod­ności i rezygnacji.

Któregoś dnia przypomniało mi się, jak tu przyszed­łeś i zaraz zacząłeś szperać po wszystkich szafach w po­szukiwaniu jakiegoś sardyńskiego dywanika, który chciałeś zawiesić na ścianie w swojej suterenie. Chy­ba to był ostatni raz, kiedy cię widziałam. Zaledwie kil­ka dni przedtem sprowadziłam się do tego domu. Był listopad. Krążyłeś po wszystkich pokojach i grzebałeś w szafach, w których dopiero co wszystko poukładałam, a ja chodziłam krok w krok za tobą i narzekałam, że mi wynosisz moje rzeczy. Ten sardyński dywanik chyba w końcu znalazłeś i zabrałeś, bo tutaj go nie ma. Ale

nie znalazłam go i w suterenie. Mnie on na nic niepo­trzebny i wtedy też mi na nim nie zależało. Pamiętam go chyba tylko dlatego, że wiąże się | ostatnim razem, kiedy cię widziałam. Pamiętam, jak się na ciebie złoś­ciłam i protestowałam, a w gruncie rzeczy bardzo mnie to bawiło. I wiedziałam, że moje protesty ciebie także bawią, choć zarazem i trochę złoszczą. Myślę, że to był dla mnie szczęśliwy dzień. Niestety, tak rzadko umiemy rozpoznać szczęśliwe chwile, wtedy kiedy je przeżywa­my. Rozpoznajemy je d oceniamy dopiero z perspektywy czasu. Szczęśliwa byłam, protestując, a ty — grzebiąc w moich szafach. Muszę jednak powiedzieć, że straci­liśmy jeden dzień cennego czasu. Mogliśmy przecież usiąść spokojnie i pytać się nawzajem o rzeczy zasadni­czej wagi. Może bylibyśmy wtedy mniej szczęśliwi, a na­wet może bezgranicznie nieszczęśliwi? Ale teraz wspomi­nałabym ów dzień nie jako jakiś tam dzień szczęśliwy, ale jako dzień ważny i przynoszący prawdę, ważny dla ciebie i dla mnie, którego zadaniem było oświecenie two­jej i mojej osoby, gdyż zawsze do tamtej pory wymie­nialiśmy tylko słowa małej wagi, zamiast słów jasnych i zdecydowanych słowa szare, dobroduszne, ulotne i nie­potrzebne.

Ściskam cię.

Twoja matka

33

Leeds, 30 kwietnia 71

Droga Angélico,

Jestem przyjacielem Eileen i Michela. Poznałem Mi- chela w pewnym (klubie filmowym. Czasem zabierał mnie na kolację do swego domu. W ten sposób poznałem także Eileen.

Jestem Włochem, przebywam w Leeds na stypendium naukowym.

Twój adres dostałem od Michela. Prosił, żebym cię odwiedził, jeżeli wrócę w łecie do Włoch.

Piszę, aby ci donieść, że twój brat porzucił żonę i wy­jechał, nie wiadomo dokąd. Ona do ciebie nie pisze, po pierwsze dlatego, że prawie wcale nie zna włoskiego, a po drugie, że jest bardzo przygnębiona. Ogromnie ¡mi jej żal, chociaż nde czuję się w prawie osądzać Miche­la; jego także było mi żal, kiedy chodziłem go odwie­dzić w tym okropnym brudnym pensjonacie, w którym mieszkał.

Eileen życzy sobie, żebym cię zawiadomił o odejściu Michela, bo po pierwsze nie wie, czy on sam powiedział wam, że jego małżeństwo się rozleciało, po drugie, po­nieważ Michele wyjechał nie pozostawiając adresu, po trzecie wreszcie, ponieważ zostawił tu rozliczne długi. Ona nie zamierza tych długów płacić i prosi, żebyście wy to załatwili. Długi Michela wynoszą trzysta funtów. Eileen prosi, żebyście jej przysłali te trzysta funtów możliwie szybko.

Ermanno Giustiniani Lincoln Road 4, Leeds.

34

3 maja 71

Drogi Ermanno Giustiniani,

Powiedz Eileen, że prześlemy jej te pieniądze za po­średnictwem naszego ¡krewnego, Lillina Borghi, który w tych dniach ma jechać do Anglii.

Gdybyście w tym czasie dowiedzieli się, gdzie przeby­wa Michele, byłabym ci wdzięczna za powiadomienie mnie o tym natychmiast. My nie mamy od niego żadne­go znaku życia. Pisał mi kiedyś, że chce pojechać do BTugii, ale nie wiem wcale, czy pojechał tam ozy gdzie indziej.

Pisał mi także, że nie ma w Leeds żadnych przyja­ciół, ale może to było, zamdm spotkaliście się w tym klu­

bie filmowym. Albo też skłamał, jak prawdopodobnie i w wielu innych sprawach, i wobec tych wielu prze­milczeń i ewentualnych kłamstw trudno mi się połapać w jego sprawach życiowych. Ale oczywiście ja także go nie osądzam, nie mam w ręku konkretnych danych, ja­kie byłyby do tego konieczne. Mogą mnie martwić jego kłamstwa i przemilczenia, ale wiem, że istnieją fatalne okoliczności, które czasem wbrew naszej woli zmuszają nas do kłamstwa.

Nie piszę bezpośrednio do Eileen, bo ja także słabo znam angielski, a zresztą nie wiem, co bym jej mogła powiedzieć prócz tego, że bardzo boleję nad tym, co ją spotkało, ale to chyba ty sam możesz jej ode mnie po­wiedzieć.

Angelica Vivanti De Righi

33

Trapani, 15 maja 71

Drogi Michele,

Nie dziw się, że piszę do ciebie z Trapani. W końcu wylądowałam tutaj. Nie wiem, czy ci wtedy opowiada­łam, że w pensjonacie na piazza Annibaliano — nazywał się Pensione Piave — zaprzyjaźniłam się z pewną pa­nią, była dla mnie bardzo miła. Kiedyś powiedziała mi, że mogłabym zamieszkać z dzieckiem u niej w Trapa­ni. Zupełnie ją potem straciłam z oczu, nie pamiętałam nawet jej nazwiska. Pamiętałam tylko imię. Na imię miała Li Ilia. Była tłuściutka z głową całą w loczkach, z Novi Ligure napisałam do pensjonatu Piave, do po­kojówki, której też znałam tylko imię, Vincenza. Opi­sałam jej tę kędzierzawą grubaskę z małym dzieckiem. Pokojówka przysłała mi jej adres w Trapami, gdzie jej mąż prowadzi jadłodajnię. Napisałam zaraz do tej kę­dzierzawej, ale nie czekałam z wyjazdem na jej odpo­wiedź. No i jestem tutaj. Jej mąż nie był wcale zachwy­cony moim przybyciem, ale ona powiedziała, że będę jej

pomagała w domu. Wstaję o siódmej rano i zanoszę ka­wę tej kędzierzawej, która leży sobie jeszcze w łóżku, ubrana w lizeskę. Potem muszę izajmawać się dziećmi, moim i jej, robić »zakupy, sprzątać mieszkanie i słać łóż­ka. Ona przynosi coś do jedzenia tz dołu z jadłodajni, najczęściej pierożki, bo je 'bardzo lubi. Ja jednak nie uważam, żeby były takie znów dobre, w ogóle potrawy z tej jadłodajni niezbyt mi smakują. Kędzierzawa czu­je się w tym mieście nieszczęśliwa. Uważa, że jest nędz­ne i ponure. W dodatku jadłodajnia nie idzie im dobrze. Muszą wciąż spłacać jakieś weksle. Proponowałam, że będę prowadziła rachunki, ale jej mąż mówi, że nie wy­daję mu się do tego odpowiednia, i myślę, że ma rację. Kędzierzawa często wypłakuje się na moim ramieniu. Nie umiem jej pocieszyć, bo mnie samej też nie jest we­soło. Ale mały ma się dobrze. Po południu wożę go na skwerki razem z tamtym drugim dzieckiem. Kędzierza­wa ma wózek, w którym dwoje dzieci wygodnie się mieś­ci. Na tych skwerkach gawędzę sobie ¡z ludźmi, których tam spotykam, opowiadam im same bujdy. Jak człowiek jest w depresji, to lepiej mu wśród nieznajomych. Przy­najmniej można bujać, co się chce.

Kędzierzawej nie mogę uważać za nieznajomą. Znam na pamięć rysy jej twarzy, znam jej suknie, jej bieliz­nę, wałeczki, na które nakręca sobie włosy, żeby mieć te swoje loczki, widzę dzień w dzień, jak objada się kluskami i ma całą twarz w pomidorach. Ja także nie jestem dla niej obca i czasem traktuje mnie bardzo źle, a ja odpowiadam na to jeszcze gorzej. Kłamać już przed nią nie mogę, bo kilka razy, jak już mi było bardzo smutno, opowiedziałam jej całą prawdę o sobie i wypła­kałam się na jej ramieniu. Powiedziałam jej, że nie mam nikogo i zawsze zewsząd wyrzucali mnie kopniakiem w tyłek. Jej mały ma siedem miesięcy i waży dziewięć -ki­

lo, a mój tylko siedem kilo i dwadzieścia deka, ale jeden pediatra w Nov\i Ligure powiedział mi, że to wcale nie jest dobrze, żeby małe dzieci były takie grube. Zresztą mój jest ładniejszy i bardziej różowy i teraz mogę ci

już powiedaeć, że włośki ma kręcone i jasne, nie takie rude jak twoje, ale jednak jest to blond w rudawym od­cieniu, a oczy ma nie zielone, tylko szare, ale trochę jak­by zielonkawe. Czasem, kiedy się śmieje, wydaje mi się, że jest do ciebie podobny, ale kiedy śpi, nie przypomi­na cię wcale, raczej podobny jest do mojego dziadka Gustava. Kędzierzawa mówi, że można by zrobić próbę krwi, żeby wiedzieć, czy jest twój, ale to też nie jest dowód całkiem pewny, w ogóle nie ma sposobu dowie­dzieć się z całą pewnością, czy ktoś jest dzieckiem danej osoby czy nie. W gruncie rzeczy, czy to ważne, ani cie­bie to nie obchodzi, ani mnie. Ten tuzin śpioszków, któ­re twoja żona kazała mi przysłać, teraz, szczerze mó­wiąc, przydaje mi się, czasem i dla tamtego drugiego, jeżeli nie ma nic na zmianę.

Praktycznie biorąc, spełniam tu rolę służącej. Niezbyt mi się to podoba i myślę, że nikomu by się nie podo­bało. Wieczorem kładę się śmiertelnie zmęczona i z obo­lałymi nogami. Mój pokój jest za kuchnią. Gorąco, że umrzeć można. Płacić to mi tu właściwie nie płacą, bo mówią, że jesteśmy kwita; czasem, jak im się przypomni, dają mi pięć tysięcy lirów, ale odkąd tu jestem, przy­pomnieli sobie tylko dwa razy. Co prawda, oni sami są w marnej sytuacji.

Moje futro schowałam w szafie kędzierzawej, w wor­ku ochronnym; ona nieraz otwiera zamek błyskawiczny i głaszcze rękaw. Mówi, że chciałaby je ode mnie kupić, ale ja nie chcę go jej sprzedać, bo się boję, że mi zapła­ci bardzo mało albo nawet nic. Chciałam wcale go nie sprzedawać, zachować jako pamiątkę z czasów, »kiedy ży­łam z Pelikanem, ale jednak sprzedam, nie jestem sen­tymentalna. Czasami tylko mam takie podmuchy sen­tymentalizmu, ale szybko mijają. I zaraz staję się z po­wrotem taka, jaka jestem, czyli wcale nie sentymentalna, mocno stojąca na ziemi. Chociaż Osvaldo mówi, że ja wcale nie stoję mocno na ziemi,' tylko galopuję na obło­kach, i możliwe, że to prawda, dlatego pewnie raz po raz obrywam kopniaka w tyłek.

Osvalda widziałam w połowie (kwietnia, kiedy zatrzy­małam się w Rzymie, jadąc tutaj. Poszłam do jego skle­piku, była tam pani Peroni i powitała mnie i małego bar­dzo radośnie, a potem przyszedł Osvaldo. Pytałam go

o ciebie, ale nie miał o tobie żadnych wiadomości, do­piero co wrócił z wycieczki do Umbrii, naturalnie z Adą. Odwiózł mnie na dworzec swoją pięćsetką. O Pelikanie powiedział má, że osiedlił się w jakiejś swojej posiadłoś­ci wiejskiej gdzieś w Chianti i prawdopodobnie zlikwi­duje swoją firmę wydawniczą, bo przestała go intereso­wać. Ada czasami odwiedza go tam w Chianti. Ale mnie już Pelikan nic de obchodzi, a okres, kiedy się zapła- kiwałam <z jego powodu, wydaje mi się niezmiernie od­legły. Osvaldo przepowiadał mi, że w Trapani będzie mi źle, że zrobią <ze mnie służącą, i rzeczywiście tak się stało. Ale ja zapewniałam go, że powoli i spokojnie po­szukam sobie czegoś lepszego, chociażby pracy w rodza­ju tej, jaką miałam w wydawnictwie, zanim Pelikan na­mówił -mnie, żebym z nim żyła w tym jego mieszkaniu na najwyższym piętrze. Tak naprawdę to nie on mnie tam zwabił, tylko ja sama się wepchnęłam. Zresztą Osvaldo nic mi nie proponował, mówił tylko, że nie po­winnam jechać do Trapani, też mi odkrycie, i bez niego wiedziałam, że w tym mieście będzie mi wieczorem śmier­telnie smutno, ale wystarczy nie patrzeć w okno, rzu­cić się na łóżko i naciągnąć prześcieradło na głowę.

Osvaldo został aż do odejścia pociągu. Usiadł w moim przedziale, kupił mi pisma ilustrowane i bułki. Dał mi też pieniędzy. Podałam mu swój adres w Trapani na wypadek, gdyby przyszło mu do głowy mnie odwiedzić. Potem uściskaliśmy się i pocałowali, a kiedy go całowa­łam, zrozumiałam, że jest zupełnym pedałem, przedtem nie byłam tego pewna, ale z tą chwilą w pociągu wszy­stkie moje wątpliwości się rozwiały.

Piszę ci u dołu listu mój adres. Nie wiem, czy jesz­cze długo tu zostanę, bo kędzierzawa raz po raz mówi, że nie może sobie pozwolić na luksus trzymania kogoś w domu na tych warunkach. Raz mówi tak, a innym razem

ściska mnie i zapewniła, że moje towarzystwo jest dla niej ogromną pomocą. Mnie jej żal. Ale jednocześnie jej nienawidzę. W ogóle odkryłam, że jak się ludzi bliżej pozna, to potem robi się ich żal. Dlatego lepiej się czło­wiek czuje | nieznajomymi. Bo jeszcze nie przyszedł ten czas, żeby ach było żal albo żeby ich nienawidzić.

Obawiam się, że w sierpniu tutaj można skonać z go­rąca. Piszę do ciebie siedząc w moim pokoju. Okno tu jest takie, że trzeba wejść na łóżko, żeby je otworzyć. Już teraz jest gorąco. Pod nami jest kuchnia jadłodaj­ni i na samą myśl o tym robi się jeszcze goręcej. Pi­szę siedząc na łóżku, obok leży stos bielizny do praso­wania, ale możesz sobie wyobrazić, czy mam teraz ocho­tę prasować.

Piszę na twój stały adres w Leeds. Nieraz się zasta­nawiam, jak wygląda twoje życie, z żoną, w tym an­gielskim mieście. Ale chyba zawsze lepiej ci się żyje niż mnie. Nie widzę tu absolutnie mężczyzn, iktórzy mogli­by mnie zainteresować. Zadaję sobie czasem pytanie, gdzie się podzieli ci mężczyźni, którzy mnie interesują i którzy interesują się mmą.

Ściskam cdę.

Mara

via Garibaldi 14, Trapani

36

4 czerwca 71

Droga Maro,

Piszę do pani z bolesną wiadomością. Mój brat Michele zginął w Brugii podczas demonstracji studentów. Przy­szła policja i rozpędziła pochód. Jego goniła gro­mada faszystów i jeden z nich przebił go nożem. Wy­daje się, że musieli go znać. Razem z Michelem był je­den jego przyjaciel, fotóry pobiegł telefonować do pogo­towia. Michele został sam na chodniku ulicy z samymi sklepami, a sklepy były wszystkie pozamyikane, bo to była dziesiąta wieczór. Michele umarł w szpitalu o je­

denastej. Ten jego przyjaciel zatelefonował do mojej sio­stry Angeliki. Do Brugii pojechała moja siostra, jej mąż i Osvaldo Ventura. Przewieźli ciało do Włoch. Michele został pochowany wczoraj w Rzymie, obok naszego ojca, który zmarł w grudniu ubiegłego roku, jak pani sobie zapewne przypomina.

Osvaldo prosił, żebym do pani napisała. On czuje się zbyt wstrząśnięty. Ja również jestem wstrząśnięta, jak pani może sobie wyobrazić, ale usiłuję nad sobą pano­wać. Wiadomość ukazała się we wszystkich gazetach, ale Osvaldo mówi, że pani pewnie -nie czytuje gazet.

Wiem, że pani była przywiązana do mego brata. Że pisywaliście do siebie. My dwie poznałyśmy się kiedyś na przyjęciu z okazji pełnolecia Michela, w zeszłym ro­ku. Pamiętam panią doskonale. Uważaliśmy, że trzeba panią zawiadomić o naszej ogromnej stracie.

Váola

37

12 marca 71

Droga Matro,

Wiem, że Viola do ciebie pisała. Ja jestem teraz tutaj, w domu mojej matki, z córeczką. Dotrzymuję matce to­warzystwa, razem spędzamy martwe nieruchome dni, jakie następują zwykle po nieszczęściu. Są to dni nie­ruchome, nawet jeżeli je wypełniamy wszelkimi możli­wymi zajęciami, pisaniem listów, przeglądaniem starych fotografii, i milczące, animo że staramy się mówić jak najwięcej, troszczyć się o tych, którzy żyją, i po (trochu wypływają wspomnienia, nawet te naj­bardziej odległe, które wydają się zupełnie nie­szkodliwe, po trochu zatracamy się w drobiazgach doty­czących teraźniejszości, mówimy głośno i nawet się śmie­jemy, jakbyśmy chciały się upewnić, że nie zatraciłyśmy zdolności myślenia o dniu dzisiejszym, zdolności mówie­nia i śmiania się. Ale wystarczy na chwilę zamilknąć, żeby już to milczenie zaczęło nas przytłaczać. Często przy-

jeżdżą Osvaldo, co zresztą nie czyni żadnego wyłomu w naszym milczeniu i nieruchomości. Dlatego właśnie jego wizyty są nam mdłe.

Chciałabym wiedzieć, czy miałaś jakiś list od Miche- la w ostatnich czasach. Do nas już dawno przestał pi­sać. Tych, którzy go zabili, nie 'znaleziono, a informacje tego chłopca, (który ich widział, są bardzo nieokreślone i niepewne. Myślę, że w Brugii Máchele zbliżył się do jakiegoś nowego •ugrupowania politycznego i że ci, któ­rzy go zabili, mieli do tego wyraźne powody. Ale to wszystko tylko przypuszczenia. Naprawdę nie wiemy nic, i wszystko, czego zdołamy się dowiedzieć, będą to też jedynie dalsze przypuszczenia, które zamkniemy w sobie i będziemy próbowali rozszyfrować, ale nigdy nie wyczy­tamy z nich jasnej odpowiedzi.

Są rzeczy, o których nie jestem w stanie myśleć, a zwłaszcza nie mogę myśleć o tych chwilach, kiedy ran­ny Michele leżał sam jeden na ulicy. Ani też o tym, że podczas gdy on umierał, ja siedziałam spokojnie w domu, spełniają-c zwykłe wieczorne czynności — zmy­wałam naczynia, prałam skarpetki Flory i wieszałam je na balkonie — aż do chwili kiedy zadzwonił telefon. Nie potrafię myśleć o tym wszystkim, co robiłam przez cały dzień ubieigły, bo wszystko, co się wtedy działo, prowadziło do tego dzwonka telefonu. Numer mojego te­lefonu dał temu chłopcu Michele, kiedy na chwilę wró­ciła mu przytomność, ale zaraz potem umarł, i to także wydaje mi się przerażające, że w chwili śmierci przy­szedł mu na myśl właśnie numer mojego telefonu. Z te­go telefonu nic nie mogłam zrozumieć, bo mówili po niemiecku, a ja niemieckiego nie znam; zawołałam Ore- sta, który niemiecki zna. Później Oreste wszystkim się zajął, zabrał msałą do naszych przyjaciół Bettoia, zadzwo­nił do Osvalda, zadzwonił do Violi. Do matki pojecha­ła Viola. Ja chciałam sama jej o tym powiedzieć, ale chciałam także jechać do Brugii i w końcu zdecydowa­łam się jechać, żeby pożegnać Michała i raz jeszcze zo­baczyć jego kręcone czerwone włosy, które tak lubiłam.

Pożegnaliśmy Michela w kaplicy szpitalnej. Potem w pensjonacie oddano nam jego walizkę, płaszcz i czer­wony sweter. Zostawił je na krześle w swoim pokoju. Kiedy go zabili, miał na sobie dżinsy i białą bawełnianą koszulkę z głową tygrysa. Widzieliśmy je w komisaria­cie, nasiąkłe krwią. W walizce było trochę bielizny, paczka pokruszonych herbatników i rozkład jazdy pocią­gów. Poszliśmy zobaczyć tę ulicę, gdzie go zamordowa­

li. Wąska uliczka, po obu stronach składy cementu. O tej porze, w dzień, pełna była hałasu i ciężarówek. Był z nami ten przyjaciel Michela, który był przy jego śmier­ci. Siedemnastoletni chłopiec, Duńczyk. Pokazał nam pi­wiarnię, w której jadł tego ranka śniadanie razem z Mi- chelem, i kino, do którego poszli po południu. Znali się od trzech dni. Nie umiał nam nic powiedzieć o jakichś innych znajomych Michela, o nikim, z kim on się zada­wał. Tak więc pensjonat, piwiarnia i kino pozostały je­dynymi punktami zaczepienia, jeśli chodzi o jego dni spędzone w tym mieście.

Napisz do mnie, opowiedz mi o sobie i swoim synku. Myślę o nim często, bo Michele powiedział mi kiedyś, że on może być jego dzieckiem. Nie wydał mi się podob­ny do Michela, kiedy go widziałam, ale nie można wy­kluczyć, że jest jednak jego synem. Myślę zresztą, że powinniśmy się nim poniekąd opiekować — my, to zna­czy ja, moja matka i moje siostry — sama nie wiem, dlaczego tak myślę, ale czyż wszystko, co robimy, musi mieć uzasadnienie? Myślę, że jeżeli czujemy, że coś jest naszą powinnością, nie wymaga to żadnego tłumaczenia. Będziemy się starały posyłać ci co jakiś czas trochę pie­niędzy. Oczywiście pieniądze nie rozwiązują wszystkiego, zważywszy, że jesteś sama, niezrównoważona i nieporad­na włóczęga. Ale każdy z nas jest na jakimś odcinku samego siebie niezrównoważony i nieporadny, a czasem nieodparcie pociąga nas włóczęgostwo i odetchnięcie czymś innym niż własna samotność, i wystarczy zdać sobie z tego sprawę, żeby cię zrozumieć.

Angelica

Trapani, 18 czerwca 71 •

Droga pani Angelico,

Jestem przyjaciółką Masry i piszę do pani, gdyż Mara jest zbyt wstrząśnięta, żeby móc pisać. Mara prosi, że­bym wyraziła pani jej niezmierny ból z powodu nie­szczęścia, jakie spadło na pani rodzinę, a ja przyłączam się do niej z wyrazami mojego szczerego i głębokiego żalu. Mara jest tak tym nieszczęściem wstrząśnięta, że od dwóch dni nic nie je. To nic dziwnego, skoro pani nie­odżałowany brat Michele był ojcem słodkiego aniołeczka Paola Michela, tej uroczej istotki, która w tej chwili bawi się w kojcu na balkonie razem z moim maleń­stwem. W imię tych dwóch niewinnych maleństw zwra­cam się do pani iz gorącą prośbą, aby państwo nie za­pominali o Marze, która obecnie mieszka ze mną i po­maga mi w pracy domowej. Nie przypuszczam, żebym mogła jeszcze długo trzymać u siebie ich oboje, maleń­kiego aniołka i jego matkę, gdyż jest to ciężar finan­sowy niełatwy do udźwignięcia, a przy tym, choć jesteś­my z Maxą bliskie sobie jak siostry, prawdę mówiąc, potrzebna mi jest w domu prawdziwa pomoc, a Mara ma aJbyt wuele własnych zmartwień, żeby mogła całą du­szą poświęcić się zajęciom domowym, które wymagają wiele cierpliwości, wytrwałości i dobrej woli. Oczywiś­cie ani ja, ani mój mąż tnde mieliśmy serca wyrzucić ich na bruk. Proszę więc usilnie państwa, aby zajęli się tą młodą osobą, zbyt wcześnie doświadczoną przez los, i nie­winnym maleństwem, sierotką po bracie pani, który też przedwcześnie uleciał do nieba. Mam tyle kłopotów i trudności, że wprost trudno to wypowiedzieć, spełniłam dobry uczynek, ale nie chcę pozbawiać i innych moż­liwości spełnienia swego obowiązku, co byłoby zarazem prawdziwie dobrym uczynkiem.

Łączę wyrazy szacunku, szczerze oddana i ufna, że mo­ja prośba zostanie wysłuchana,

Lillia Savio Lavia.

Pozwolę sobie jeszcze dodać, że mając Marę u siebie, będą państwo mogli doznawać wiele pociechy, odnajdu­jąc rysy drogiego zmarłego w słodkiej twarzyczce małe­go aniołka, a jest to pociecha, co jak rosa ożywcza zdol­na jest rozpogodzić serca Okryte żałobą.

39

Varese, 8 lipca 71

Droga Angelico,

Jestem tu w Varese u wuja Osvalda. Jak ci zapewne wiadomo od Osvalda, kędzierzawa i jej mąż wyrzucili mnie z domu. Dziękuję ci bardzo za pieniądze, które mi przysłałaś, niestety, prawie wszystko musiałam oddać kę­dzierzawej, ponieważ twierdziła, że jej potłukłam cały komplet talerzy, i rzeczywiście to prawda. Któregoś dnia, kiedy mieli na obiedzie z tuzin krewniaków, zaczepi­łam stolikiem na kółkach o drzwi, no i wszystkie talerze potłukł się w drobny mak.

Kiedy dostałam wiadomość o śmierci Michela, rzuciłam się na łóżko we łzach i cały dzień nie miałam siły wstać. Kędzierzawa przynosiła mi jeść, bo ona nie jest zła, kie­dy czasem przestanie myśleć o porządkach w domu i o zmarnowanych pieniądzach. Po jakimś azasie wzięłam się w garść przez wzgląd na mojego synka d starałam się żyć jak przedtem, a kędzierzawa robiła mi zastrzyki wzmacniające, bo byłam na ostatnich nogach.

Twojego listu wcale nie dałam jej do przeczytania, wszystkie swoje listy trzymałam ukryte w wysokich bu­tach, ale któregoś dnia, wchodząc do pokoju, zastałam kędzierzawą szperającą w komodzie. Zaczerwieniła się okropnie i powiedziała, że szuka wyciskacza do cytryn, ale ja doskonale wiedziałam, że grzebała w moich rze­czach, i pokłóciłyśmy się — pierwszy raz się zdarzyło, żeśmy obie wrzeszczały, i nawet oberwałam jej kawa­łek szlafroka, a potem pokłóciłyśmy się drugi raz, z ta­kim samym wrzaskiem, tego dnia kiedy przyszedł prze­

kaz od ciebie, ale cóż, zrozumiałam, że nie ma rady, poszłam podjąć pieniądze i cisnęłam jej w twarz, a ona sobie je wzięła. To było na krótko przed moim wyjaz­dem stamtąd. Niestety, tak już jest w moim życiu, że moje stosunki ze wszystkimi po jakimś czasie się psują, nie wiem, czy z mojej winy, czy z winy tamtych osób; no i tak się też popsuły moje stosunki z kędzierzawą, i choć zdaję sobie sprawę, że jej wiele zawdzięczam, nie potrafię jej wspominać pogodnie i serdecznie.

Byłaś bardzo dobra, przysyłając mi te pieniądze. Pro­szę cię, podziękuj także swojej mamie, bo przypuszczam, że to ona dała ci je dla mnie. Za wszystkie pieniądze, jakie mi przysyłasz, jestem ci ogromnie wdzięczna i za­wsze je przyjmuję, muszę jednak uczciwie powiedzieć ci coś: nie sądzę, żeby mój mały był dzieckiem Michela. Nie jest do niego podobny. Chwilami przypomina mi mego dziadka Gustava. Ale chwilami także 01iviera, te­go chłopca, który bywał często u Michela i zawsze nosił szary sweter z dwoma szlakami 'zielonych drzewek. Nie wiem, czy sobie tego 01iviera przypominasz. Byliśmy razem może trzy, cztery -razy, wcale mi się nie podobał, ale skąd można wiedzieć, czy mi się to nie przytrafi­ło właśnie ¡z nim. Jak ładnie powiedziałaś w swoim liś­cie, że jestem nieporadna i niezrównoważona, ale że ty możesz mnie «rozminięć! Nawet jeżeli jestem taka, jak mówisz, powiedziałam ci jednak uczciwą prawdę, ciebie nie chciałabym oszukiwać, mimo że jestem skłonna oszu­kiwać wszystkich innych. Masz rację, że kiedy czujemy, że coś powinniśmy albo nie powinniśmy robić, nie wy­maga to uzasadnienia. I dobrze, że tego nie można wy­tłumaczyć. Bo gdyby wszystko dawało się wytłumaczyć, byłoby śmiertelnie nudno.

Opowiem ci jeszcze do końca tę całą drakę. Kędzierza­wa i mężem zrobili sobie wycieczkę do Katanii. Miało ich nie być trzy dni, ale samochód im się popsuł. Więc wrócili wcześniej i wchodząc do domu, 'zastali mnie z ich szwagrem w ich małżeńskim łóżku, a to była trzecia po południu i była niedziela.

Ten szwagier to właściwie jego brat, a jej szwagier. Miał osiemnaście lat. Mówię „miał”, bo już go więcej nie zobaczę. On był u nich na tym ©biedzie, (kiedy to potłukłam wszystkie talerze, i pomógł mi zebrać skorupy i wrzucić do kubła na śmieci. W tamtą niedzielę by­łam w domu sama, bo oni, jak już wspomniałam, po­jechali do Katanii. Kładłam właśnie do łóżka malców, mojego i ich, na popołudniowe spanie. Było okropnie gorąco. Ten Peppino miał klucze od mieszkania, tak że naraz zobaczyłam go przed sobą niespodzianie. Nie sły­szałam otwierania drzwi, więc bardzo się przestra­szyłam. Był wysoki, z czarną czupryną. Chodził za mną od tamtego dnia potłuczonych talerzy. Był trochę podob­ny do 01iviera. Zasunęłam żaluzje w pokoju dzieci i po­szliśmy do kuchni. Powiedział, że jest głodny i zjadłby chętnie makaronu. Mnie się nie chciało gotować, ale po­stawiłam przed nim talerz pierożków. Ale on powiedział, że nienawidzi zimnych pierożków 'z jadłodajni, dobrze wie, jak się je robi, na stairej, zużytej oliwie i z resztek mięsa nie dojedzonych przez klientów. No więc zaczę­liśmy obgadywać najpierw jadłodajnię, a potem oczy­wiście kędzierzawą i jej męża, czyli jego bratową i bra­ta, i tak z tego obgadywania znaleźliśmy się jakoś w ich łóżku, bo moje było za małe, pokazałam mu je, ale on powiedział, że w (tamtym będzie nam dużo lepiej. Właśnie kiedy skończyliśmy i leżeliśmy jeszcze spokojnie obję­ci ramionami i senni, w pokoju było mroczno, naraz zo­baczyłam w drzwiach głowę kędzierzawej, a zaraz za nią wielką łysą głowę jej męża w ciemnych okularach. Peppino spiesznie wciągnął spodnie i podkoszulek, chwy­cił trykotową koszulę i pewnie kończył się ubierać już na schodach, bo rziucił się ku nim pędem, zostawiając mnie samą na pastwę tych dwóch jadowitych węży. Ka­zali mi się wynosić natychmiast, a ja odpowiedziałam, że chcę poczekać, dopóki mały się nie wyśpi, ale właśnie obaj się zbudzili i zaczęli płakać. Więc poszłam spako­wać walizkę, ale zaraz przyszła za mną kędzierzawa i nagle rozbeczała się na moim ramieniu; powiedziała,

że ona ma zrozumienie dla mojej młodości, ale jej mąż nie chce tego zrozumieć i powiada, że razem z jego bra­tem skalałam ich małżeńskie łoże, a także i niewinne duszyczki dzied. Kędzierzawa nalała mi mleka dla dziec­ka do plastikowej butelki, prosiłam ją o termos, ale nie chciała mi dać, bo miała tylko jeden, a zresztą termos już md kiedyś dała, jeszcze w pensjonade, a ja w tych swoich ciągłych peregrynacjach go zgubiłam. Ta butelka była widać nie całkiem czysta i pewnie dlatego mleko skwaśniało, i wieczorem musiałam je wylać. Powiedziałam jej, że wyjeżdżam, wracam do Rzymu, ale naprawdę nie wyjechałam, tylko poszłam do jednej znajomej piekar- ki, piekarnia była zamknięta, ale zadzwoniłam od tyłu. Ta piekaika powiedziała, że mogę u niej spać jedną noc, ale nie dłużej, przygotowała mi łóżko w komórce pod schodami, a małego ułożyłam w jego plastikowym no- sidle, było mu tam gorąco, u kędzierzawej sypiał w sta­rym łóżeczku. Wieczorem zatelefonowałam do jadłodajni, udało mi się złapać Peppima i Peppino przyszedł, po­szliśmy na spacer, a potem kochaliśmy się na łące ko­ło torów kolejowych. Kochałam się z nim, a jednocześ­nie myślałam sobie, że ten Peppino nic mnie nie obcho­dzi, nigdy nic nie czuję z chłopcami młodszymi ode mnie, potrafię się zakochać tylko w kimś starszym, kiedy wy­daje mi się, że musi mieć jakieś niezwykłe sekrety i dziwne smutki, jak na przykład Pelikan. Za to ci nie- doroiśli bardiziej mnie bawią, robię się wesoła, choć jed­nocześnie md ich żal, bo wydają mi się tacy głupi i nie­poradni jak ja, i jest tak, jakbym była sama, ale jed­nak weselej. Tak samo było mi z Michelem, bardzo mnie bawiło być z nim i przeżywaliśmy razem cudowne go­dzimy, choć dla mnie nie była to prawdziwa miłość do­rosłych, raczej przypominało mi się, jak bawiłam się w piłkę z innymi dziećmi, kiedy byłam mała, na ulicy przed naszym domem.

Kiedy byłam z Peppinem, naraz pomyślałam o Miche- lu, zaczęłam płakać i pomyślałam, że nie ¿nogę i nigdy już nie będę mogła być długo wesoła, bo wciąż za du-

lo mnie nachodzi wspomnień i myśli, a Peppino myślał, że płaczę dlatego, że 'kędzierzawa minie wyrzuciła iz do­mu, i pocieszał mnie po swojemu, 'mrucząc jak kot, co doskonale umie robić. Ale ja nie przestawałam szlo­chać, myśląc o Michelu, jak leżał zamordowany na uli­cy, i mówiłam sobie, że pewnie i ja tak samo sikończę, zamordowana nocą w jakimś zaułku, nie wiadomo gdzie, może daleko od mego dziecka, i zaczęłam myśleć taraiz

0 nim, zostawionym u tej piekarki. Powiedziałam Peppi- nowi, żeby przestał mruczeć, bo to mnie wcale nie ba­wi, potem nagle przypomniałam sobie o moim futrze, które w pośpiechu zapomniałam zabrać i zostało w sza­fie 'kędzierzawej w worku ochronnym. Więc na drugi dzień poszedł po nie, otworzył drzwi swoim kluczem

1 przyniósł mi futro do piekarni. Prawdę mówiąc, nie chciał tam iść, bał się spotkać z niimi na schodach, ale ja tak go prosiłam, że wreszcie się zgodził, poszedł i wca­le ich nie spotkał. Sprzedałam futro przyjaciółce pie­karki za czterysta tysięcy lirów i mając te czterysta ty­sięcy, mogłam się urządzić w motelu. Zatelefonowałam stamtąd do Osvalda, do jego sklepiku w Rzymie, a on powiedział, że pomyśli, jak mógłby mi pomóc, i zaraz potem zatelefonował, mówiąc, że mogę pojechać do jego wuja, do Várese. To starszy pan, szukał właśnie kogoś, kto sypiałby w jego domu, bo nie chce być nocą w do­mu sam. No i jestem teraz tutaj, <w pięknej willi z ogro­dem pełnym hortensji, nudzę się, ale mam się dobrze, mały też, ten wuj Osvalda jest miły, chyba pedał, ele­gancki i pachnący perfumami, chodzi w pięknych ubra­niach z czarnego aksamitu, nic nie robi, dawniej handlo­wał obrazami i willa pełna jest obrazów. Ale najważniej­sze, że jest głuchy jak pień i wcale me słyszy, kiedy mały w nocy pławze. Mieszkam w pięknym pokoju z obi­ciem w kwiaty, żadnego porównania z tą norą, w której sypiałam w Trapami, no i cudowne jest to, że prawie nic nie muszę robić, tylko ścinać hortensje i układać je w wazonach, a wieczorem ugotować dwa jajka w ko­szulkach, jedno dla tego wuja, a drugie dla mnie. Szko­

da tylko, że nie wiadomo, czy będę tu mogła długo zo­stać, bo ten wuj mówi, że Ada pewnie mu przyśle swo­jego służącego, a jeżeli Ada mu go przyśle, to ja już mu nie będę potrzebna. Zawsze ta Ada musi mi wejść w paradę, niech ją szlag trafi. Tutaj byłoby mi doskonale, nudę znoszę wcale nieźle, czasem tylko trochę się boję w tej samotnej willi, dawniej niczego się nie bałam, a te­raz czasem ogarnia mnie strach i łapie mnie za gardło, wspominam Michela i zaczynam myśleć, że i ja umrę i może umrę właśnie tu, w tej pięknej willi z czerwo­nym dywanem na schodach, z rzeźbionymi kranami w łazienkach i bukietami hortensji w wazonach, nawet w kuchni, i z gołębiami, co przylatują gruchać na parape­tach okien.

Mara

40

8 sierpnia 71

Drogi Filippo,

Widiziałam cię wczoraj na piazza di Spagna. Nie przy­puszczam, żebyś ty mnie widział. Byłam z Angeliką i Florą. Ty byłeś sam. Angelica uważa, że się postarza­łeś. Ja nie wiem, czy rzeczywiście się postarzałeś. Mia­łeś marynarkę zarzuconą na ramiona i, jak zwykle, kie­dy idziesz, pocierałeś ręką czoło. Wszedłeś do Babing- tona.

Wydaje mi się strasznie dziwne widzieć cię tak prze­chodzącego ulicą i nie zawołać cię. Ale właściwie nie mielibyśmy sobie nic do powiedzenia. Mnie jest obojętne, co się iz tobą dzieje, i z pewnością tobie tak samo obo­jętne jest, co się dzieje ze mną. Mnie jest to obojętne dla­tego, że jestem nieszczęśliwa. Tobie dlatego, że jesteś szczęśliwy. Tak ozy inaczej, ty i ja jesteśmy dzisiaj so­bie obcy.

Wiem, że byłeś ma cmentarzu. Ja nie byłam, ale Vio­la powiedziała mi, że przyszedłeś. Mówiłeś jej, że chcesz

mnie odwiedzić. Jak dotąd nie pokazałeś się. Ale ja nie mam ochoty cię widzieć. W ogóle nikogo nie mam ochoty widzieć, z wyjątkiem moich córeik z ich nieuniknionymi przyległościami rodzinnymi, mojej szwa gierki Matildy i na­szego przyjaciela Osvalda Ventury. Towarzystwa tych osób też właściwie nie pragnę, przynajmniej itego pragnienia nie dostrzegam, ale jeżeli ich przez kilka dni nie widzę, czuję, że mi ich brak. Możliwe, że gdybyś mnie odwiedził, od razu bym się do ciebie przyzwyczaiła, a nie chcę przy- wyfcać do niczyjej obecności, skoro siłą rzeczy obecność ta nie mogłaby trwać. Ta różowa kobietka, z którą się ożeniłeś, nie pozwoliłaby ci odwiedzać mnie często. A ja nie zadowoliłabym się twoją (zwykłą, formalną i jedyną wi­zytą kondolencyjną. Nic by mi z niej nie przyszło.

Ponieważ jest możliwe, że w tym czasie, odkąd się nie widujemy, doszczętnie stępiałeś, wyjaśniam ci, że w słowach „różowa kobietka” nie ma ani cienia zgryźli- wości. Jeżeli kiedyś odczuwałam w stosunku do ciebie zazdrość czy gorycz, okoliczności mego życia zupełnie je we mnie wytępiły.

Zdarza mi się czasem myśleć o tobie. Dziś rano przy­pomniał mi się nagle dzień, kiedy pojechaliśmy twoim wozem do Courmayeur odwiedzić Michela, który tam był na obozie. Michele miał wtedy może dwanaście lat. Pamiętam, jak zobaczyliśmy go przed jego namiotem nagiego do pasa, z gołymi nogami w butach na grubej podeszwie. Cieszyłam się, widząc go takiego zdrowego, opalonego, obsypanego piegami — tymi, które miał za­wsze, plus tysiąc innych. W mieście był na ogół blady. Mało przebywał na powietrau. Jego ojciec nie nakłaniał go do wychodzenia. Zrobiliśmy przejażdżkę samochodem i jedliśmy podwieczorek w górskim szałasie. Ty w obec­ności Michela bywałeś zwykle zdenerwowany. Nie lubi­łeś go. Mówiłeś, że jest chłopcem rozpuszczonym, zaro­zumiałym i kapryśnym. On uważał, że jesteś antypa­tyczny. Nie mówił tego, ale jasne było, że tak myśli. Ale tego dnia było cudownie spokojnie, nie padło między wami żadne złe słowo. Weszliśmy do sklepu z pamiąt­

kami turystycznymi i widokówkami. Kupiłeś mu zielony kapelusik z kitką kozicy. Był uszczęśliwiony. Włożył so­bie kapelusz na bakier, na swoją kędzierzawą czuprynę. Może i był rozpuszczony, ale potrafił się cieszyć byle czym. W samochodzie zaczął śpiewać. Piosenkę, którą zawsze śpiewał jego ojciec. Zwykle mnie ta piosenka irytowała, bo przypominała mi jego ojca, do którego w tym czasie -miałam wiele żalu. Ale tamtego dnia cieszył mnie śpiew Michela, a wszystkie moje żale wydawały mi się lekkie, nieważne, łatwe do zniesienia. Ta piosenka zaczynała się tak: Non averno ni cánones — ni tanks, ni aviones — oi Carmela. Ty także tę piosenkę znałeś i śpie­wałeś raizean z nim: El terror de los fascistas — rumba — larumba — larumba — larumba — la. Pewno pomyślisz, że jestem idiotka, ale napisałam ten list po to, aby ci po­dziękować, że śpiewałeś wtedy razem z Michelem, i także za ten kapelusz z kitką kozicy; nosił go ze dwa albo trzy lata. Chciałabym też poprosić cię o coś: jeżeli znasz cały tekst tej piosenki, napisz md go i przyślij pocztą. Wydaje ci się to na pewno dziwactwem, ale człowiek czasem przywiązuję wagę do takich błahych, dziwnych prag­nień, jeżeli nie pragnie już niczego naprawdę.

Adriana

41

Ada z Ełisabettą pojechała do Londynu. Osvaldo miał tam również jechać i zabrać je w początku września. Przedtem miał jeszcze to i owo do zrobienia w swoim sklepiku. Był dwudziesty sierpnia. Angélica wybierała się -na wycieczkę samochodem z Orestem, córeczką i oboj­giem Bettoia. Z Adrianą miała zostać Viola. Bliźniaczki po­jechały na obóz w Dolomity. Angélica i Viola odwiozły samochodem Violi Adę i Elisabettę na lotnisko. Teraz wracały, a za nimi jechał swoją pięćsetką Osvaldo.

Rano tego dnia Angélica i Viola pojechały z Lillinem do notariusza i podpisały akt sprzedaży wieży. Kupił

ją Pelikan. U notariusza nie pokazał się. Przysłał tylko swego pełnomocnika, sam przebywał nadal w Chianti. Jego firmą wydawniczą zajmowała się Ada. Prowadziła ją, nie biorąc za to ani grosza. Ale Adzie w ogóle nie zależało na pieniądzach — zapewniała Violę Angelica. Siedziała w samochodzie obok Violi, która prowadziła wóz wpatrzona w jezdnię przed sobą, ukazując Angeli­ce swój wdzięczny profil całkowicie nieruchomy. Mimo upału włosy miała puszyste, wonne, starannie wyszczot- kowane i lśniące. Suknię miała na sobie białą, lnia­ną, świeżutką i pięknie wyprasowaną. Angelica była w dżinsach i dosyć wymiętej bluzce. Całe popołudnie spę­dziła na pakowaniu walizek. Miała wyjechać nazajutrz.

Ada gwiżdże na pieniądze, twierdziła Angelica, może na nie gwizdać, mając ich mnóstwo. Co się tyczy Peli­kana, on także mógł gwizdać na pieniądze, mając ich jeszcze więcej. Kupił wieżę zupełnie nie wiadomo po co. Wydawało się niewątpliwe, że jego noga nigdy tam nie postanie. Nigdy jej nie widział. Ada z pewnością go przekonała, że ta wieża to dobra lokata. Ada planowała so­bie przekształcenie wieży w coś zupełnie innego, nie wie­działa jeszcze w co, może w restaurację, może w dom wypoczynkowy? — Ładny mi wypoczynek — powiedzia­ła na to Viola — dojście tam jest okropnie męczące. Ty tej wieży nie widziałaś, ja natomiast widziałam. — A ja ci mówię, że Ada wszystko tam zmieni — upierała się .Angelica. — Zbuduje drogę. Urządzi basen pływacki. Po­buduje bungalowy i licho wie co jeszcze. — Angelica była zdania, że tym, co łączy tych dwoje, czyli Adę i Pelikana, jest pewna specyficzna ciekawość, co można zrobić za pieniądze, jakie przemiany pieniądze mogą spo­wodować, a jednocześnie głęboka obojętność wobec sa­mego pieniądza, jego wydawania czy posiadania, z tym oczywiście, że posiadają olbrzymią ilość pieniędzy. Na­tomiast różnica między nimi polega na tym, że Ada ni­gdy by nie potrafiła wyobrazić sobie siebie ubogiej, na­wet tego nie próbuje, w przeciwieństwie do Pelikana, który przez całe życie obsesyjnie wyobraża sobie sie­

bie w biedzie, przy czym wzdłuż grzbietu przebiegają mu dreszcze, trzęsie się z przerażenia na samą myśl, a jednocześnie tego pragnie.

Tak więc skończyło się z naszą wieżą — rzekła Viola.

Nigdy nie była nasza — sprostowała Angelica.

Wcale nie jest ładna ■—• dodała Viola.

Wyobrażam sobie.

Z zewnątrz wygląda jak kupa kamieni z jednym oknem u samej góry. Z kształtu przypomina poniekąd wieżę, ale każdy wysoki stos kamieni można ostatecz­nie nazwać wieżą, jeżeli się chce. Wewnątrz smród ekskrementów i wszędzie ich tam pełno. Tym, co naj­lepiej stamtąd zapamiętałam, jest właśnie to.

Ale on nie czuje zapachów — powiedziała Ange­lica.

Jaki on?

Pelikan. Ma ten swój nochal, a mówi, że nie czuje nigdy żadnego zapachu.

Ale i tak niepodobna zrozumieć, po co ją kupił. Ani po co kupił ją nasz ojciec.

Skoro Ada uważa, że to dobra lokata, bez wątpie­nia musi tak być.

W takim razie nie rozumiem, dlaczegośmy ją sprze­dali — wykrzyknęła Viola.

Bo tak nam doradził Lillino.

A jeżeli źle nam doradził?

To już trudno.

Nie wiedziałabym, co robić z tą gównianą wieżą — rzekła Viola. — Ale jednak to nasz ojciec ją kupił. Przy­kro mi nawet, że ją tak nazwałam. Powiedziało mi się to bezmyślnie. No trudno, co się stało, to się nie odsta­nie. Z wieżą skończyłyśmy raz na zawsze;

Prayjąwszy, żeśmy w ogóle kiedyś zaczęły — spre­cyzowała Angelica.

Boję się trochę zostać sama z mamą w tym do­mu na odludziu. Nie lubię takich samotnych miejsc. Dla­tego też i ta wieża mi się nie podobała.

Jest jeszcze Matilde.

Matilde ani odrobinę nie umniejsza mojego stra­chu.

No i jest telefon. Zapomniałaś, że teraz jest tam telefon? Od tygodnia. Dzięki Adzie. Będzie także pies Ady. Osvaldo już go tam wiezie.

Nie cierpię psów — jęknęła Viola. — Będę musiała opiekować się psem, królikami, jagnięciem bliźniaczek. To jagnię trzeba karmić z butelki. Przynajmniej jagnię mogły zabrać z sobą.

W Dolomity?

Boję się w dodatku, że jestem w ciąży — rzekła Viola. -— Mam duże opóźnienie.

To i dobrze. Zawsze mówisz, że chcesz mieć dziec­ko.

Ale boję się być w tym domu na odludziu bez le­karza pod ręką.

Możesz zawsze zatelefonować do doktora Bovo. Przyjedzie natychmiast. A mama nie mogła tam zostać sama. Matilde ma bardzo mocny sen. Nawet trzęsienie ziemi jej nie obudzi. Cloti pojechała na sierpniowe świę­ta. Ja muszę wyjechać na kilka dni. Przyrzekłam to ma­łej. Ale wrócę prędko i będziesiz mogła sobie jechać.

Wiem. Nie ma o czym mówić. Chcę tylko, żebyś wiediziała, że się boję. Chcę o tym mówić, náe widzę, dla­czego miałabym ito w sobie dusić. Elio pojechał wczoraj do Holandii. Był zrozpaczony, że z nim nie jadę.

Mógł z tobą zostać.

Nie mógł, bo chciał zobaczyć Holandię. Czuł po­trzebę jakiejś rozrywki. Biedny Elio. Śmierć Michela bar­dzo nim wstrząsnęła. Wyrzuca sobie, że nie pojechał do Leeds, kiedy Michèle się żenił. Powiada, że mógłby mu udzielić różnych dobrych rad.

Jakiego rodzaju?

Nie wiem. Jakichś rad. Elio jest bardzo ludaki.

Michele został zamordowany. Nie wiem, jakie ludz­kie rady mogły go obronić przed faszystami, którzy go zabili.

Gdyby siedział spokojnie w Leeds, nie zabiliby go.

Może było mu trudno siedzieć spokojnie.

Ostatni raz widziałam go na Largo Argentina. Wy­chodził -z tej paszteciarni, która tam jest. Powiedział mi „salve” i prędko sobie gdzieś poszedł. Spytałam go, co kupił, a on powiedział: „pieczonego .kurczaka”. To były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałam. Takie zwy­czajne słowa. Widziałam, jak odchodził z papierową tor­bą. Jak ktoś obcy.

Były już przed domem matki. Viola zaparkowała wóz obok dwóch karłowatych świerków wyczerpanych upa­łem, obwisłych bezsilnie. Angelika wyciągnęła walizki z bagażnika.

Ileż ty zabrałaś z sobą rzeczy! — zdziwiła się.

Pieczonego kurczaka — rzekła Viola. — Jego ostat­nie słowa. Mam jeszcze w uszach jego głos, kiedy to mówił. A takeśmy się kochali w dzieciństwie. Bawiliś­my się lalkami w mamę i córkę. Ja mówiłam za mamę, a on za córkę. Chciał być dziewczynką. Chciał być taki jaik ja. Ale później już mu się przestałam podobać. Pogar­dzał mną. Mówił, że jestem mieszczka. Ale ja nie umiem być inna. Później kochał już tylko ciebie. Byłam okrop­nie o ciebie zazdrosna. Ty na pewno więcej masz o nim Wspomnień. Widywałaś się z nim często. Przyjaźniłaś się z jego przyjaciółmi. Ja znałam tylko ich imiona. Gianni. Anselmo. Oliviero. Osvaldo. Jeśli chodzi o Osvalda, za­wsze mi się nie podobało, że się tak z sobą przyjaźnią. Typowa przyjaźń homoseksualistów. Na nic się nie zda ukrywać to przed tobą. To biło w oczy. To samo mó­wił Elio, kiedy zobaczył ich razem. Wciąż jeszcze nie mogę się z tym pogodzić, że Michele stał się homoseksua­listą. Mi chele powiedziałby, że jestem konformistka. Nie lubię widywać Osvalda. Jest miły, uczynny, wszystko, co chcesz, ale we mnie wzbudza przykry niepokój.

A będę go widywała często, bo on tu często przyjeżdża. Nie mam pojęcia po co. Otóż i on. Już jest blisko. Sły­szę warkot jego pięćsetki. Ale mama lubi, jak on jest.

Może o tamtym nie myśli albo do tej myśli przywykła. Myślę, że do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, kiedy już nic mu nie pozostaje — rzekła Angelica.

42

Leeds, 9 września 71

Droga Angelico,

Od wczoraj rana jestem w Leeds. Spałem w pensjo­nacie, który nazywa się Hongkong. Nie sposób wyobra­zić sobie czegoś smutniejszego od pensjonatu Hongkong w Leeds.

Zostawiłem Adę i Elisabettę w Londynie, bo po co miałyby tu przyjeżdżać.

Odszukałem tego chłopca, który do ciebie pisał i któ­ry nazywa się Ermanno Giustiniani. Mieszka jeszcze pod tym adresem, który ci podał. To sympatyczny chłopak, z bystrą, raczej bladą twarzą, podobny trochę do Ma- lajczyka, i rzeczywiście, jak powiedział, jego matka była pochodzenia azjatyckiego.

Powiedział mi, że Eileen z dziećmi wróciła do Ame­ryki. Nie zna jej adresu. Dowiedziałem się od niego, że Eileen była rzeczywiście kobietą wybitnie inteligentną, ale alkoholiczką. Michele ożenił się z nią w nadziei, że ją wyleczy z tego nałogu. To do niego podobne, zawsze lubił zbawiać bliźnich. Tylko że jego wielkoduszność na nic się nie zdała, bo trwało to zbyt krótko. Ich małżeństwo rozpadło się w proch i pył już po tygodniu. Przez ty­dzień wydawali się szczęśliwi. Ten chłopiec poznał ich nie w czasie tego pierwszego tygodnia, tylko później, kiedy praktycznie wszystko się już rozleciało. Ale zna­jomi opowiadali mu, że przez tydzień Eileen nie piła, wydawała się innym człowiekiem.

Ermanno zaprowadził mnie do domu przy Nelson Road, w którym miesakali Eileen z Michelem. Na domu wisi tabliczka for sale, znaczy, że postanowili dom sprzedać.

Zwróciłem się do agencji i mogłem obejrzeć' go we­wnątrz. Typowy mały domek angielski, trzypoziomowy, po jednym pokoju na każdym piętrze, umeblowany w stylu fałszywej secesji, i to bardzo zniszczonymi gratami. Wchodziłem do wszystkich pomieszczeń. W kuchni wi­siał jeszcze fartuch, który zapewne należał do Eileen, cały w pomidory i marchewki, a także płaszcz nieprze­makalny, chyba także jej, czarny, błyszczący, z rozdar­ciem na rękawie. Ale to oczywiście tylko przypuszcze­nia. W jednym pokoju zobaczyłem na ścianach obrazki — Królewnę Śnieżkę z siedmioma krasnoludkami, a na po­dłodze zostawioną miseczkę z mlekiem, oczywiście skwa- śniałym. Po Michelu nie znalazłem żadnego śladu poza jedną wełnianą kamizelką, używaną jako ścierka do po­dłogi, owiniętą na szczotce. Wydało md się, że to jest sweter, który kiedyś, już dawno, kupił sobie na zimę,

i rzeczywiście znalazłem metkę firmy Anticoli, tego skle­pu na via della Vite. Po chwili wahania zostawiłem sweter na miejscu. Myślę, że na nic się nie zda przecho­wywanie przedmiotów, które należały do zmarłych, je­żeli były już używane przez innych i do innych celów

i ulotniła się z nich osobowość.

Bytność w tym domu pogrążyła mnie w melancholii bez granic. Siedzę teraz tu, w tym pensjonatowym po­koju, i widzę przez okno miasto Leeds, jedno z ostat­nich miast, po których chodził Michele. Od tego sym­patycznego chłopca, Ermanna Giustkidani, z którym dziś będę jadł kolację, niewiele mogę się dowiedzieć o Mi­chelu, bo widywał go mało i niezbyt dobrze pamięta, a może przykro mu rozmawiać ze mną o nim. To jeszcze chłopiec, a chłopcy nie mają pamięci i nie kultywują wspomnień, sama wiesz, że i Michele nie miał pamaęci, a raczej nie chciał jej pielęgnować i żyć przeszłością. Skłonni do pielęgnowania wspomnień jesteśmy może je­szcze my, czyli ty, twoja matka i ja, ty z natury, a twoja matka d ja może nie tyle z natury, ile dlatego, że w naszym obecnym życiu nie ma nic, co dałoby się porów­nać z miejscami i chwilami, które składają się na na­

sze przeszłe życie. Wówczas kiedy ja patrzyłem na te miejsca i przeżywałem te chwile, miały one dla mnie przedziwny blask, ponieważ wiedziałem, że kiedyś po­chylę się nad nimi, aby je wspominać. Zawsze głęboko cierpiałem nad tym, że Michele nie chce ozy -też nie może dostrzec tego blasku, że kroczy zawsze przed sie­bie, nigdy nie odwracając głowy. Myślę jednak, że on, nawet o tym nie wiedząc, kontemplował ten blask we mnie. Wiele razy myślałem, że może, umierając, w jed­nym błysku ujrzał i rozpoznał wszystkie drogi pamięci,

i myśl ta jest mi pewną pociechą, bo łatwo pocieszyć się byle czym, kiedy nic nam już nie pozostało, i nawet widok w kuchni tego podartego swetra, którego nie za­brałem, był dla mnie dziwną, zimną, beznadziejną po­ciechą.

Osvaldo


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ginzburg Natalia Die Straße in die Stadt
Ginzburg Natalia Ein Mann und eine Frau
Tournier Michel ZŁOTA KROPLA KIK
Drogi podawania leków w astmie oskrzelowej
Drogi podawania leków
głowne drogi czuciowe nerwów czaszkowych
Glejaki nerwu wzrokowego i drogi wzrokowej
Drogi podawania leków
DROGI SZYNOWE PREZ 5
receptory i drogi czuciowe
Receptory i drogi czuciowe 3
02 T 08 Ppoż zaopatrz wodne i drogi pożarowe 4 Tid 3444 ppt
2 1 II 2 07 1 Przekroje podłużne drogi manewrowe na MOP ark (2) PW
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Droga Krzyżowa - wierszowana, formacja, drogi krzyżowe
DROGA KRZYŻOWA(dla młodz.2), Drogi Krzyżowe
25 drogi czuciowe, Wykłady anatomia

więcej podobnych podstron