Kieślowski Krzysztof Przypadek i inne teksty (scenariusze)


KRZYSZTOF

K I E Ś L O W S K I

PRZYPADEK

I INNE TEKSTY


OPRACOWANIE HANNA KRALL

POSŁOWIE TADEUSZ SOBOLEWSKI

WYDAWNICTWO ZNAK

KRAKÓW 1998


Opracowanie graficzne Agnieszka Bartkowicz

Fotografia na okładce pochodzi z archiwum Autora

Fotografie na tytułowych stronach rozdziałów pochodzą z Filmoteki Narodowej

Adiustacja Jerzy Ulg

Korekta

Urszula Horecka Małgorzata Dudek

Łamanie Ryszard Baster

Copyright by Marta i Maria Kieślowskie,

1998 ISBN 83-7006-702-6



Spis treści

Hanna Krall, Słowo wstępne

Personel (1974)

Spokój (1977)

Amator (1978)

Przypadek (1980)

Tadeusz Sobolewski, Świadek życia








Przygotowując film, Krzysztof Kieślowski zapisywał - w no­welach, scenariuszach i scenopisach - kolejne jego wersje. Czasami pisał po parę wariantów nowel i scenariuszy. Nie przy­wiązywał większej wagi do ich formy literackiej; prawdziwie ważny był film, ku któremu zmierzał, do którego stopniowo przybliżał się każdym kolejnym pomysłem.

Pracując nad niniejszą książką, przeczytałam wszystkie zachowane teksty Personelu, Spokoju, Amatora i Przypadku. Wybrałam najtrafniejsze, moim zdaniem, warianty dialogów i narracji, opracowałam je i zredagowałam. Robiłam dokład­nie to, co za życia Krzysztofa Kieślowskiego, przez lata współ­pracy z nim (m.in. w Zespole Filmowym „TOR") i przyjaźni; co robiłam na jego prośbę i z jego aprobatą.

Dawno temu wręczył mi kartkę, wyrwaną z notesu, z na­stępującym zdaniem:

Powierzam p. Hannie Krall prowadzenie moich wszystkich spraw autorskich i wszystkich innych, a także problemów wynikających z rozmieszczenia głowic Paktu NATO. Krzysztof Kieślowski. 18.12.79."

Z praw do rozmieszczenia głowic NATO nie skorzystałam, jak dotąd.

Upoważnienia do prowadzenia spraw autorskich Krzysztof Kieślowski nigdy mi nie cofnął.


Hanna Krall



PERSONEL

(1974)


Nie lubił swojej twarzy, a teraz miał oglądać jej dziesiątki odbić. Zostawili go przy ogromnych lustrach, jedno naprzeciw drugiego, i kazali czekać.

Siedemnaście lat życia nic jeszcze z jego twarzą nie zrobi­ło: słaby zarys wąsów, rzadkie baki, nijakość. Był wysoki, chu­dy, okropny w tych lustrach.

Korytarz zapełnił się nagle dziewczynami z baletu - mło­dziutkimi chichotkami i starszymi, szczupłymi, wszystkie były w majtkach i grubych pończochach. - Czego ja się boję? Cze­go się pocę? - mówił sobie i nadal pocił się i bał się.

- Statysta? - spytał wielki mężczyzna, pukając w niego palcem, po czym machnął ręką i odszedł.

Ktoś odbity daleko w lustrze odezwał się głośno i okazało się, że stoi nad nim. Opierał głowę o kolumnę i do młodszego kolegi - obaj byli w góralskich spodniach - mówił płaczliwie: -Źle to zrobiłem, jak byłem w trzeciej parze? Źle?...

Głośnik zahuczał informacjami, ważnymi widocznie, bo chichotki pobiegły w prawo, a z lewej weszli mężczyźni z trą­bami i skrzypcami. Z nowej porcji rozkazującego hałasu głoś­nika wyłowił swoje nazwisko: „Pan Roman Januchta proszony do działu..."

Znalazł schody i pobiegł. Na drugim piętrze, przez okno szerokiej klatki schodowej, zobaczył wiszącego konia. Koń pły­nął w dół, powoli, w głąb podwórza. Dopiero kiedy puściła lina

trzymająca zad, a stojący niżej robotnicy rozbiegli się na boki, okazał się manekinem.

U wylotu schodów zatrzymał Romana generał.

- Dokąd?

- Do pracy.

- Tamtędy proszę.

- Aleja do pracy. Ja tutaj pierwszy raz...

- Tam jest wejście dla technicznych - wyjaśnił oschle ge­nerał. - Tędy wchodzą tylko artyści. Powiedziałem, tam proszę - podniósł głos i wyciągniętym palcem wskazał kierunek.

Stał między pracownią a pakamerą kierownika i machinal­nie wydłubywał plastelinę z kapsla po butelce, przybitego koło zamka na drzwiach. Patrzył to na pracownię, gdzie z dziesię­ciu krawców siedziało przy maszynach, to na urzędową paka-merę, w której rozmawiali kierownik pracowni i szef technicz­ny całego teatru. Szef, wychodząc, wyjął mu z rąk kulkę plasteliny i osadził z powrotem w kapslu po piwie.

- Nie ruszaj - powiedział dobrotliwie - to do plombowania drzwi. Wszystko załatwione. Żebyś tylko ciotce wstydu nie przyniósł.

Z pakamery wyszedł kierownik i głośno zaklaskał.

- Panowie - powiedział - przedstawiam wam młodego ko­legę, Romka Januchtę, który będzie z nami pracował. Mam nadzieję, że go miło przyjmiecie.

Wziął Romka pod rękę i oprowadzał po pracowni.

- Januchta Roman, Januchta - powtarzał Romek wyraź­niej, kiedy któryś z krawców patrzał na niego, nie dosłyszaw­szy. Jedni przyglądali mu się z zaciekawieniem, inni nie prze­rywali pracy. Krojczy, wesoły, potężny mężczyzna, udał, że ob­cina Romkowi kosmyk włosów, i kiedy ten cofnął się, uścisnął mu silnie rękę. - Mój imiennik - ucieszył się, nie wiadomo dlaczego. - Tylko ja będę pan Romek, a ty Romek...

W kącie koło kaloryfera siedział stary pan Willi i przyszy­wał guzik. Obok leżała sterta szkolnych zeszytów, długopis przytrzymywał otwarte kartki. - Witamy, witamy. - Zawahał się z igłą nad czterema dziurkami guzika i podchwytliwie po­patrzył na Romka. - Gdzie?

Romek zastanowił się chwilę, ujął rękę starego i wprowa­dził igłę w południowo-zachodnią dziurkę. Stary przewlókł.

- A teraz? - spytał. Romek już bez namysłu trafił w północno-wschodnią.

- Noo, fachowiec - pochwalił pan Willi.

Przy kolejnym stole Romek spotkał kolegę. W szkole nazy­wali go „Sowa".

- Ja tu robię. Ty też? - zdziwił się Sowa.

Kierownik najwyraźniej nie był zadowolony z ich znajomości.

- Słuchajcie, Sowa - zniżył głos. - Żebyście przy nim... Nie chlapnijcie czego, jak to potraficie.

- Kiedyś przy dyrektorze powiedziałem, że dupa - wyjaśnił Sowa. - To cześć.

- Cześć - powiedział Romek.

- Cześć - powtórzył Sowa. - Teraz dopiero idziesz do roboty?

- Chorowałem, potem szkołę zamknęli.

- Wiem. W której klasie byłeś?

- W pierwszej.

- Ja w trzeciej. Rok, cholera, mi brakowało. No, nie ułożyło się. Ty tutaj na stałe?

- Na razie na stałe - powiedział niepewnie Romek.

- Jest trochę ludzi ze szkoły. Na malarni, taki gruby, był w drugiej... Nie, razem ze mną był.

- A, wiem.

- Gruby z wąsami - dodał Sowa. - I są jeszcze w perukarni. I jeszcze Jadzia jest. Blondynka. Panienka taka.

Romek jednych pamiętał, innych nie, myślał o tym tylko, że go przyjęto do pracy.

W drodze do domu, w trzęsącej się kolejce EKD pokazywał ciotce nowiutkie legitymacje.

- To jest legitymacja pracownika. To jest legitymacja związ­ku zawodowego. Bilet miesięczny na kolej. Przepustka...

- A to po co? - spytała ciotka.

- Karta wstępu do teatru. Żeby mnie wpuszczali. Żebym mógł sobie przebywać.

- Podpisać musisz, tu i tu - pokazywała ciotka na legity­macjach.

Romek wyjął długopis i czekał aż pociąg zwolni. Rozejrzał się za blondynką, którą widywał w wagonowym tłoku. Stała tyłem, niedaleko, widział jej schyloną głowę i jasne włosy.

- Mówił coś? - ciotka chciała o to zapytać od początku. -Jak wygląda?

-Kto?

Ciotka pokazała na swoim nosie wielki nos szefa technicz­nego.

- Mówił, żebym cioci wstydu nie przyniósł.

- Stary?

- Jak ciocia. Albo jeszcze starszy.

Kolejka jechała wśród podmiejskich osad. Blondynka nie odwracała się, chyba czytała książkę.

Stał przed gablotą pełną płaskich, fleszem oświetlanych zdjęć, na których jacyś ludzie ściskali sobie ręce. Ściskający był zwykle ten sam, a wśród ściskanych zauważył kierownika pracowni.

- Tu jesteś - zauważył go szef i popukał palcem w szkło gabloty. - Jubileusz. Ja też dostałem - pokazał stojącą tyłem postać. - O, widzisz? To jestem ja. A to krojczy.

- Znasz teatr? - zapytał szef i sam odpowiedział sobie. -Nie znasz, nawet na praktyce nie byłeś. Chodź.

Szli korytarzami, jechali windami, wchodzili do różnych pracowni. Szef załatwiał sprawy, podpisywał papierki i przez cały czas prowadził monolog.

- Śpiewak - wskazał przechodzącego mężczyznę. - Sprzątacz­ka - o kobiecie z wiadrami. - Ja - dotknął palcem swojego gra­natowego fartucha. - Popatrz na nas. Jak ktoś raz zetknie się z teatrem, nie może odejść. To jest choroba. Jestem tu dwadzie­ścia siedem lat. Wszystko to świetni fachowcy, na mieście zaro­biliby więcej, ale żaden nie odchodzi. Choroba, i to zaraźliwa...

Na malarni spotkał kolegę, grubasa z wąsami. Malował trzydziestometrowy niebieski horyzont. Było im niezręcznie pod okiem szefa, nie pamiętali swoich imion. Gruby podał niebie­ską rękę.

- Na krawieckim robię - powiedział Romek. - Poznajesz mnie? Gruby obracał w ręku długi pędzel.

- Acha. Z taką grubaską chodziłeś. Kosyk nazywała się...

- Ale ty schudłeś - zauważył Romek.

- Wiersze mówiłeś, na wiosnę, na akademii.

- Mówiłem.

- Raz żeś się tak kropnął, że cię zapamiętałem... Romek przyglądał się, jak Gruby wielkim pędzlem powięk­sza niebieską plamę.

- Co to, niebo?

- Morze, nie widzisz? Prawdziwe morze.

Niebieski horyzont leżał zwinięty w rulon i Gruby musiał go rozwijać, żeby malować dalej. Część malarni była pusta, horyzont by się cały zmieścił, ale Gruby malował po kawałku. Sapał głośno, Romek zaczął pomagać, szef gdzieś zniknął, przez pracownię przebiegł malarz.

- Kiełbasę do bufetu przywieźli - krzyknął.

- Piętnaście deka i trzy bułki - odkrzyknął Gruby.

- Może by rozłożyć na całą malarnię? - wysapał Romek.

- Nie wolno. Artyści tam w tenisa grają - powiedział Gruby i odrzucił kolejny metr horyzontu.

Na scenie szef zarządził próbę zmiany dekoracji i Romek zobaczył, jak rupieciarnia zmienia się w wejście do egipskiej świątyni. Ludzie pokrzykiwali, pracowała sznurownia, migały światła. Romek przyglądał się i myślał, że szef chyba miał ra­cję. Kiedy na scenę zjechały z góry ogromne schody świątyni, uśmiechnął się z podziwem.

- Jezu, jakiś ty podobny do ciotki - powiedział szef. - A wu­jek żyje?

- Nie. Od piętnastu lat.

- Uśmiechasz się jak kiedyś ona.

Wracali windą długą na pięćdziesiąt metrów. Uczucie było dziwne, jakby cały teatr zjeżdżał w dół. Od tablicy rozdzielczej zbliżył się powoli szef i popatrzył na Romka.

- Pracować tu, to jakby się unosić w górę. Jak ptak. Sztu­ka... Wszyscy to czujemy. To jest w powietrzu, w nas. Rozu­miesz to? Czujesz?

- Tak. To jest takie uczucie, jakby się rosło - powiedział Romek.

Było ciepło i w pracowni krawcy otworzyli okna. Szyli, pru­li, obrębiali dziurki, kroili, prasowali, fastrygowali i nie prze­stawali gadać.

- A wie pan - powiedział jeden - nasze polskie dziewczyny to mają powodzenie, wie pan, w Anglii, szalone.

- Tak? Angielki też są przecież fajne.

- Moja znajoma pojechała, to proszę pana, po roku czasu poznała strasznie bogatego i zaraz za mąż wyszła.

Pan Willi spojrzał znad chitonu.

- Ja Anglików, wie pan, uważałem za dzielnych jako na­ród, ale jak nasi grali na Wembley i jak oni zaczęli w czasie hymnu gwizdać, w czasie naszego polskiego hymnu, to, pa­nie, straciłem do nich... Niby to kulturalny naród, ale nasz naród nigdy by czegoś takiego... nie byłby zdolny do takiego czegoś.

Sowa mrugnął do Romka

- Mówią, że wszyscy Anglicy to pederaści!

- Mnie się najlepiej Austriacy podobają - powiedziała kraw­cowa spod okna, pani Hanka.

- O, pani, Wiedeń, wiadomo.

- Znam jednego Austriaka. Organista. On gra na tych... na organach. Jak pracowałam w teatrze muzycznym, to żeśmy mu szyli frak. Zweimueller się nazywa. Bardzo znany, bardzo...

- Ja to chcę jechać do Związku Radzieckiego - nachylił się do Sowy któryś.

- No, właśnie - podtrzymał Sowa. - Pan ma tam rodzinę...

- Ciotkę mam, wujków. Tak, raczej, to dobrze żyją. Byli u nas, to chwalą, że im dobrze jest. Pracują w kołchozie, życie mają, krowę mają, świnię mają...

- To może pan tam zostanie na dłużej? Jak się panu tak podoba...

- Tam jest klimat dobry, wie pan. Klimat to jest bardzo dobry. Przede wszystkim woda dobra jest... To bardzo ważne, jak woda dobra...

Był jeszcze na górze, kiedy usłyszał sygnał kolejki, szykują­cej się do odjazdu. Zbiegł, mijając kobiety z tobołami, po drew­nianych schodach, a kiedy był na peronie, kolejka ruszyła. Biegł coraz szybciej. Zobaczył w tylnym oknie blondynkę, przyspie­szył, teraz ryzykował nie tylko spóźnienie, ale że dziewczyna będzie widziała go idiotycznie ganiającego po pustym peronie.

Uśmiechnęła się i pokiwała ręką na pożegnanie, jak fran­cuski łącznik, ale w ostatnim momencie wskoczył na stopień. Stał chwilę, opanowując sapanie. Dziewczyna znowu uśmiech­nęła się, on nie, bo dyszał, zawstydzony. Wreszcie wykrztusił z siebie coś w rodzaju uśmiechu, ale blondynka już przenios­ła wzrok na książkę. Jakby przed chwilą wcale nie machała do niego z okna kolejki.

Zszywał wyblakłe, podarte wiatrami flagi. Pan Roman kroił fraki z precyzją i przejęciem. Pan Willi był za stary na odpo­wiedzialną robotę i mógł spokojnie zapisywać kartki swojego zeszytu. Pan Janek dyskutował z panem Wrotem problemy godzin nadliczbowych.

- Do stu godzin to się jeszcze opłaca robić - powiedział pan Wrót.

- No. Przy stu to się opłaca, bo masz tylko dwanaście pro­cent podatku - pan Janek podniósł wzrok znad maszyny, bo scenografka rozmawiała z krojczym. Scenografka była wyso­ka, w kapeluszu z piór, chodziła po pracowni i zaglądała kraw­com przez ramię. Wyglądała jak wielki, amerykański ptak.

- Przecież to nie jest mój projekt, panie krojczy-tłumaczy­ła spokojnie. - Skąd te ozdoby? Ja ich nie projektowałam!

- Właśnie chciałem prosić... - tłumaczył krojczy - oni do mnie przychodzą, pan Waldi przyszedł, chce, żeby było bogaciej...

- Noo, proszę pana, ale to mój projekt trzeba wykonywać, a nie tych, co przychodzą. Proszę to zdjąć! - Romek przypatry­wał się scenografce, ale drugim uchem słuchał wywodu pana Wrota.

- ... jak się robi dwieście godzin, to podatek wzrasta i to już jest dwadzieścia cztery procent. •To co, za sto godzin zaro­bisz dwa tysiące, a za dwieście ile?

- Dwa i pół tysiąca.

- Dwa i pół, no to zostaje ile? Pięćset złotych za sto godzin. I to już ci się nie opłaci.

Scenografka wygrzebała z bałaganu na stole swoje próbki i projekt i rozglądała się po pracowni. Zobaczyła zszarzały, spa­tynowany kolor flag, które zszywał Romek. Podeszła bliżej.

- To jest dobry kolor, ja bym chciała taki kolor właśnie. Co to w ogóle jest?

- To są flagi - powiedział Romek - na święto teatru.

- Może podejdziemy do światła, co? - ciągnąc zwój flag po­deszli do okna. - W świetle dziennym zawsze się kolory zmie­niają. To pan wie z techniki teatru, prawda? Zimne i ciepłe światła. Pan był w szkole...?

- Techniki teatralnej... Tylko rok, bo zamknęli - powiedział Romek.

- Tak? Ja tam uczyłam.

- Właśnie, pamiętam panią profesor.

- No niestety, zamknęli tę szkołę - zasmuciła się sceno­grafka. - Wiesz, ja byłam uczennicą Wincentego Drabika. To był wielki polski scenograf... to był ojciec, można powiedzieć, polskiej scenografii i miał taką intuicję... Rozumie to pan?

- Tak, rozumiem - powiedział Romek.

- Ile pan ma lat?

- Siedemnaście.

- No tak, to jeszcze młody pan jest - uśmiechnęła się sce­nografka - ale pan jest zdolny, pan się dużo nauczy.

Romek patrzył na scenografkę, na jej starą, piękną twarz. Ona naprawdę chciała mu coś powiedzieć, on naprawdę chciał słuchać. Zobaczyła to w jego twarzy.

Niosąc pęk dziwnych, strojnych urządzeń, podeszła pani Halinka.

- Pani scenograf, czy pani chce zobaczyć przymiarkę biu­stonoszy?

- To wyje na męskiej pracowni szyjecie? - zdziwiła się sce­nografka.

- Tak, to ciężka praca. Obie poszły do przymierzalni. Ro­mek, owinięty flagami, które scenografka oglądała w czasie rozmowy, a teraz trzymała w ręku, poszedł za nimi. Zobaczył migające, nagie, dziewczęce plecy, ramiona, drobne piersi. Wyglądał śmiesznie, owinięty flagą, zapatrzony, sam nie wie­dział - w starą, mądrą scenografkę czy w młodziutkie, roze­brane dziewczęta.

W toalecie stał Romek i po szkolnemu palił papierosa. Strzą­sał popiół do muszli i za każdym strząśnięciem spuszczał wodę. Zgasił papierosa i miał spuścić wodę po raz ostatni, kiedy do toalety weszli dwaj mężczyźni. Romek zatrzymał się z palcem na przycisku.

- ... a na ostatnim zebraniu, przypominasz sobie - usły­szał jeden głos.

- Nie za bardzo - powiedział drugi.

- Nie pamiętasz, jak się o mnie wyrażał? Przepuściłem mu. Przepuściłem, ale posunął cieniuteńko, a ja wiem, co to zna­czy.

- No, stary - odezwał się drugi - ty też nie byłeś najbardziej w porządku. No, nie ważne, na próbie nawalił, ale tańczy zna­komicie!

- To samo ja...

- W porządku, jesteście każdy klasą dla siebie, ale on tyl­ko będzie tańczył z Ulą, a ty z Ulą nie możesz tańczyć...

- Za ciężka?

- Stary... jesteś za mały dla Uli, po prostu.

- Ja? - zdziwił się pierwszy głośniej. - Przecież my się stale mierzymy. Wiesz, co mówią? Że mógłbym tańczyć, ale mąż zaufania się sprzeciwił... Czekaj no... Przecież to ty byłeś mę­żem zaufania?

- Tak mówią? - ostrzej spytał drugi. - Że ja sprzeciwiłem się?

- Nie, że mąż zaufania...

- Cholera, ale tu ktoś nadymił!

Mężczyźni wyszli i zrobiło się cicho. Romek spuścił wodę i powolutku wysunął się z toalety. Rozejrzał się, skręcił w kory­tarz i zobaczył dwóch tancerzy w czerwonych jak krew chito­nach. Minął ich i bez sensu puścił się pędem przez korytarze.

Dwaj śpiewacy mierzyli kostiumy. Jeden w gotowym już płaszczu, nałożonym na sweter, i w dziwnym, wysokim nakry­ciu głowy palił papierosa, drugi - nazywał się Bazyli - miał wytrzeszczone oczy i kręcił się niespokojnie. Sowa usiłował szpileczkami ułożyć na nim fałdy kostiumu.

- Przepraszam bardzo, czy mógłby pan... - powiedział Sowa ze szpilkami w zębach.

Bazyli zatrzymał się, chwilę stał spokojnie, ale zaraz wy­ciągnął wysoko przed siebie nogę i oczami pokazał but.

- Dwieście siedemdziesiąt złotych, takie teraz robią. Wy­godne, w ogóle nie czuję, że mam coś na nodze.

- Lekkie? - spytał drugi śpiewak.

Bazyli podskoczył bliżej na jednej nodze, a drugą, w bucie położył mu na kolanach.

- Piórko - powiedział.

Śpiewak podniósł jego nogę w bucie i ważył w rękach.

- Rzeczywiście, lekkie...

Sowa westchnął, podszedł bliżej i znów pochylił się nad kostiumem. Bazyli chwiał się na jednej nodze.

- A nogi się nie pocą? - spytał śpiewak.

- Nie, skąd! W najgorsze upały...

- Niech pan stanie równo - powiedział Sowa.

- Nie widzi pan, że na jednej nodze stoję?

Romek słuchał ich jednym uchem, drugim uczestniczył w dyskusji krawców. Gadali o zakopywaniu żywych ludzi. Je­żeli bliżej przyjrzeć się tej sprawie, to okazuje się, że każdy miał w swojej rodzinie taki wypadek. Albo przynajmniej zna­jomego, którego przy jakiejś okazji odkopano i okazało się, że leży w innej pozycji, niż go położono w trumnie, a palce tkwią w szczelinie wieka. Albo że ma pogryzione paznokcie, powyry­wane włosy i krzyż wyryty obrączką na wewnętrznej stronie trumny. Ponieważ zeszło na czary, to pan Toruńczak opowie­dział, że w młodości ugotował z kolegami żywego kota. W ma­ju to było, o północy, ani listek się z drzewa nie ruszył, ale jak gotowali tego kota, to taka wichura się zerwała, że wszystkie drzewa łamały się, liście wszystkie padały, tak że kota zosta­wili i uciekli. A mało brakowało i staliby się niewidzialni. Zrobiło to duże wrażenie na innych krawcach. Romek nachylił się do pana Willego, który aż przerwał przyszywanie guzików.

- Wie pan, raz szedłem w Wigilię przez cmentarz wiejski, taki mały, i w świeżo ukopanym grobie usłyszałem jakby pu­kanie...

Krawcy przerwali rozmowę. Z przymierzalni przyszli śpie­wacy i Sowa.

- Pukało i pukało ze trzy razy - mówił Romek, jeszcze nie orientując się, że tyle osób go słucha. - Odskoczyłem, to prze­stało pukać. Podszedłem, i znowu. Myślałem, co zrobić, na­chyliłem się nad grobem i przestało. No i wreszcie tak posta­łem i poszedłem sobie.

- A czemu? Czemu pan poszedł? - spytał Bazyli.

Teraz dopiero Romek spostrzegł, że wszyscy na niego pa­trzą. Speszył się. Bazyli poczęstował go papierosem - zapali pan?

- No bo jakbym ściągnął chłopów, albo rodzinę w Wigilię, do świeżego grobu, że coś puka... - Romkowi już to opowiada­nie nie szło tak dobrze jak przedtem i zapalił papierosa - od­kopaliby, nie? odkopaliby... - Romek się zaciągnął - odkopali­by, a w środku może byłby normalny trup. Bo może coś inne­go pukało, kto może wiedzieć?

- A jak tam był żywy człowiek? - Bazyli pochylił się niżej. W tym momencie papieros wybuchnął i Romek został ze

swoją wątpliwością i poczernioną twarzą wśród chóralnego śmiechu krawców. Śmieli się wszyscy, a niektórym aż łzy spły­wały z oczu. Krojczy walił się po udach, Bazyli powtarzał - Mia­łem go dla kogo innego, najlepsze, że miałem go dla kogo innego. Sowa nie śmiał się. Miał zaciętą twarz, zaczekał aż śmiech ucichnie i powiedział głośno:

- A zna pan Krupę?

Uznano to za towarzyską niezręczność, we wzroku rozba­wionych krawców i śpiewaków widać było przyganę, ale Sowa był spokojny. - Też niekiepski dowcip, co?

Romek z Sową przysiedli na parapecie, w długim koryta­rzu. Patrzyli w stronę ćwiczących tancerek, widocznych w oknach po drugiej stronie dziedzińca. Muzyki nie było tu słychać i tancerki delikatnie, lekko, znikały w przerwach mię­dzy oknami, to znów pojawiały się, wyraźnie widoczne w ciszy.

- I co, jak ci się podoba? - spytał Sowa.

- Fajnie! - Romek spojrzał na przyjaciela i zorientował się, że pyta nie tylko o tancerki. - Wiesz, chciałbym kiedyś zoba­czyć próbę... opery.

- Miałeś fart, że nie skończyłeś tej szkoły. A próbę ci zała­twię...

- Dlaczego miałem fart? - zdziwił się Romek.

- Kładli nam do głowy - historię sztuki, malarstwo... Sztu­ka! Rozbudzili ambicje w ludziach, a tu zbijasz podesty, zszy­wasz fraki, czarną robotę robisz...

Romek nie był pewien, czy rozumie.

- Może i lepiej - powiedział Sowa i opuścił wzrok. - Spo­kojnie poszerzasz spodnie, przerabiasz marynarki panom ar­tystom... Jak tu przyszedłem, też mi się cholernie to podoba­ło, a najbardziej, że ludzie teatru, artyści rozmawiają o takich prostych rzeczach jak my. Kto ile tam zapłacił za telewizor, za raty, za samochód... Trzeba było trzech lat, żebym się zorien­tował: oni o niczym innym w ogóle nie mówią. My w szkole więcej rozmawialiśmy o sztuce, niż tu się mówi...

- A czy to w ogóle jest?

- Co, czy jest?...

- No, ta sztuka... - z trudem powiedział Romek.

- No jasne, że jest... - Sowa uśmiechnął się i spojrzał na niego. Tancerki po przeciwnej stronie chyba skończyły, bo na­gle opuściły ręce i zupełnie innym, zwykłym krokiem odeszły od okien w głąb sali.

Dziewczyna w spodniach, z wysoko upiętymi włosami wprowadziła Romka korytarzem za kulisy. Skończyła się muzyka i choreograf ogłosił chwilę przerwy. Tancerze stali z luźno zwieszonymi rękami, z ciemnymi plamami potu na trykotach.

- Stary, jak bierzesz kroki, trzymajże krzyż. W ensemblee szczególnie... - powiedział choreograf w przelocie.

Tancerz z trudem podniósł głowę.

- Nie wytrzymuję tego - sapał - kondycyjnie... Nie wytrzy­muję...

- No to przejdźmy trzy, cztery razy i wtedy lecimy... Romek cicho wspiął się po metalowej drabinie na rampę.

Był już bardzo wysoko, oparł się na drewnianej barierze i spoj­rzał w dół.

- Tylko nie pluj - powiedziała dziewczyna i poszła.

Na dole zagrała muzyka i tancerze znowu znaleźli się na scenie. Była to jedna z pierwszych prób, jeszcze bałagan. Cho­reograf krzyczał, kazał po dziesięć razy powtarzać jedno pas, muzyka milkła i startowała w rytm jego krzyków. Cały ten ruch z góry wydawał się bez kompozycji, logiki i sensu. Ale nawet stąd widać było, że na scenie coś powstaje, coś się tworzy. Romek przyglądał się z wytrzeszczonymi oczyma. Dwaj tance­rze w chwili przerwy wbiegli na górę na niższy pomost i jeden z nich odciągnął elektryka od ustawianego reflektora.

- Szefie - powiedział - mam taką prośbę, chodzi o komi­nek elektryczny. Chcę sobie to zrobić w domu. Zdaje się, że produkcji NRD.

- Nowy? - spytał elektryk.

- Chodzi o to - wyjaśniał tancerz - że ta końcówka to jest trójfazowy drut, wie pan... i nie wiadomo, gdzie połączyć.

Wyjął papierosy, poczęstował elektryka i poczuł na sobie wzrok Romka. Spojrzał w górę.

- Zapali pan? - spytał.

Ale Romek już znał papierosy artystów, więc potrząsnął głową, że nie, z dołu huknęła muzyka i choreograf zagonił lu­dzi do roboty. Romek zapomniał o tancerzu, elektryku, ko­minku i papierosach. Poczuł, że to, co widzi nisko pod sobą, ma jakiś związek z wczorajszą rozmową o istnieniu sztuki.

W kolejce oddzielała go od ciotki blondynka. Mógł się jej wreszcie dobrze przyjrzeć: trochę od niego starsza, z zadartym nosem, z szeroko rozstawionymi oczyma. Był od niej wyższy, a kiedy miała opuszczoną głowę nad książką, sięgała mu pa­chy. Nad dziewczyną widział ciotkę, która wyciągała z torebki jakieś kartoniki. Podniosła je do góry: były to zdjęcia. Romek sięgnął, ale stał za daleko. Blondynka wyciągnęła rękę i poda­ła mu dwa małe, stare zdjęcia, na których młoda ciotka stała z jakimś młodym facetem o wydatnym nosie w czapce pod­chorążówki. Romek nie wiedział, o co chodzi, popatrzył na ciot­kę. Pokazała mu siebie, że to ona. A ten gość? Ciotka uśmiech­nęła się jakoś daleko. Romek pokiwał głową. Popatrzył na zdję­cia z większą ciekawością i zwrócił blondynce.

- Ciocia? - spytała blondynka z uśmieszkiem.

Kiedy wróciła do książki, nachylił się lekko i powąchał jej jasne włosy. Dziewczyna zesztywniała, chyba wyczuła gest. Kolejka zaturkotała na zakręcie.

Przed teatrem podwórkowa orkiestra grała Tango Milonga. To było bardzo nastrojowe tango, a dźwięki muzyki docierały do pracowni, w której pan Willi rozlewał pół litra.

- Panie krojczy - powiedział - w dniu pańskich imienin życzę panu wszystkiego najlepszego, pomyślności wszelkiej i awansu.

Krojczy uśmiechnął się, podszedł pan Janek.

- No, panie krojczy, ja panu również życzę. Niech panu ży­cie płynie jak Wisła do Gdańska, niech panu stoi jak pika ułańska.

Krawcy wy buchnęli śmiechem. Krojczy rozejrzał się.

- No, macie jeszcze drugiego solenizanta. Wszyscy jeszcze ze śmiechem spojrzeli na Romka.

- Ja nie wyprawiam nic... Nie wiedziałem...

- To teraz wiesz - powiedział krojczy.

Wypili po jednym, nalali następny, od razu zrobiło się przy­jemniej. Zgadało się o telewizji i krawcy przez dłuższą chwilę zastanawiali się, czy spikerka, która - patrząc prosto w widza - recytuje program dnia, zna go rzeczywiście na pamięć.

- Nauczy się, dopiero mówi - powiedział pan Janek, ale Toruńczak nie mógł się z nim zgodzić.

- Napisane ma nad kamerą - krzyczał - elektronicznie ma napisane.

- Ty, a spikierzy w telewizji, niby modnie ubrane, a jak sie­dzi w tej marynarce, to mu się garbi tutaj. Zachodzi mu na kołnierz.

- Powinien uprasować. Sam nie, ale do krawca mógłby pójść..

Tak sobie rozmawiali, a pan Wrót, który nie miał telewizo­ra, zauważył:

- Przy takich uroczystościach może by kierownika wypa­dało poprosić?

Sowa stał najbliżej butelki, nalał kieliszek i podał krojcze­mu.

- To zanieś, Sowa, kierownikowi - powiedział krojczy.

Sowa zniknął w drzwiach pakamery. Wszyscy czekali, trwa­ło to chwilę. Sowa wyszedł z kieliszkiem w ręku. Podniósł go do góry:

- No to co, zdrowie solenizantów - powiedział.

- Co ty, co jest? Gdzie kierownik? - spytał krojczy.

- Nic. Nie przyjął - powiedział Sowa.

- Nic dziwnego. Dajcie, ja zaniosę.

Krojczy wziął kieliszek od Sowy i wszedł do kierownika. Krawcy zaczęli się teraz kłócić o szczegóły techniczne pasa­żerskich samolotów odrzutowych, podawali też statystyczne dane wypadków na lądzie i w powietrzu. Wszyscy mieli po­dobne informacje, znali ilość lotnisk, na których mogą lądo­wać samoloty odrzutowe, znali wyniki prób z samolotami o roz­suwanych skrzydłach i pamiętali, jaki procent szans ma pod­różny koleją, autobusem i samolotem. Wszyscy byli zdania, że najbezpieczniejsze są podróże jumbo jetem, ale kłócili się za­żarcie. Widocznie wczoraj był film na ten temat w telewizji i tyl­ko jeden krawiec, który nie miał telewizora, twierdził, że naj­bezpieczniej jest na piechotę. Kiedy wyszło na jaw, że wszyscy oglądali tę samą audycję, pan Wrót triumfował.

- Wy wiecie to, co wam mówią, a ja wiem swoje...

Z pakamery kierownika wyłonił się krojczy. Trzymał w rę­ku dwa puste kieliszki, oczy mu błyszczały i był dużo weselszy niż przed wyjściem.

- Jest okay- powiedział do wszystkich, ale bardziej do Sowy.

Wyszedł z bufetu z bułką zawiniętą w papier. Przez nor­malny hałas teatru dotarł do niego dźwięk cieniuteńko granego na skrzypcach motywu z Jeziora łabędziego. Zatrzymał się i szukał źródła dźwięku. Powolutku, na palcach, skradał się do półotwartych drzwi pokoju prób orkiestry. Podszedł blisko - widać było prawie cały pokój z porzuconymi pulpitami, ale ten, kto grał, nadal był niewidoczny. Romek ostrożnie popchnął drzwi, lekko skrzypnęły, ale muzyka nie urwała się - skrzypek zbyt był zajęty graniem. Wreszcie zobaczył go. Był to chłopiec w wieku Romka, z długimi włosami. Miał szczupłą twarz i przy­mknięte oczy. Grał pięknie, a Romek patrzył na niego i w jego twarzy coś zaczynało się zmieniać. Może naśladował tamtego, może muzyka działała jednakowo na artystę i na słuchacza, trudno powiedzieć, ale obaj uczestniczyli w tym koncercie.

Trwała pierwsza próba kostiumowa. Miało sprawdzić się wszystko - jak aktorzy, śpiewacy i tancerze wyglądają w ko­stiumach i brodach, jak działa oświetlenie, jak się komponują dekoracje i kostiumy. Wykonywane w oddzielnych pracow­niach i na próbach, kawałeczki przedstawienia spotkały się razem. Za sceną panował tłok, na widowni siedzieli dyrekto­rzy, reżyser, choreograf, dyrygent, scenografka i asystenci.

Artyści pokazywali, co mogą naprawdę.

Niechętna dama w długiej sukni obracała się na polecenie reżysera z miną, jakby to była ostatnia czynność, którą robi w życiu.

Tancerz gwałtownie wyrzucał nogę do przodu, ale kostium nie pękł. Robił to kilkanaście razy, coraz zacieklej.

- Za luźne, po prostu za luźne - wołał do scenografki -niech pani zrobi coś z tymi ludźmi, to nie jest fabryka gotowej konfekcji.

Scenografka chciała uspokoić wszystkich, ale było to nie­możliwe. Krawcy i perukarze biegali na górę z poprawkami. Romek biegał z nimi, przy okazji zabrał z góry pożyczone od scenografki książki i zwrócił jej w chwili spokoju na widowni.

- Przeczytałeś? - spytała scenografka.

- Przeczytałem wszystko. Chciałbym pożyczyć jeszcze coś... Scenografka uśmiechnęła się i jak wtedy, w pracowni, był

to jedyny spokojny, dobry moment w tym rozgardiaszu. Potem Romka znowu gdzieś posłali, kiedy wrócił, na scenie stał Bazyli.

- Panie Bazyli, zegarek! - wołała z widowni scenografka.

- Co, ciężko w kostiumie? - zatroskał się reżyser. Bazyli kręcił się po scenie i pokazywał, jak mu jest w ko­stiumie niewygodnie.

- Fatalnie! Po prostu fatalnie się w tym czuję.

Uciszyło się, na widowni reżyser pochylił się do scenografki.

- Kto ten kostium szył? - spytał szef techniczny.

- Ja tego nie wiem - powiedział Bazyli. Kierownik pracowni nachylił się do szefa.

- Sowa - szepnął.

- Panie Sowa! - zawołał szef.

- Jestem - odezwał się Sowa zza kulis.

- Panie Sowa, panie Sowa! - krzyczało kilka osób z widow­ni. - Niechże pan się pokaże!

Sowa wyszedł. Nie był przyzwyczajony do światła, przysło­nił ręką oczy.

- Prosimy na scenę! Bliżej! - wołał reżyser. Sowa zrobił trzy kroki i stanął koło Bazylego.

- Co jest z tym kostiumem, panie Sowa?

- Był pan na przymiarkach... - mówił Sowa, nadal z przy­słoniętymi oczami.

- Jest fatalnie, dyrektorze - powiedział Bazyli i wystąpił o krok. - Ja w tym kostiumie nie mogę oddychać.

Sowa zwrócił się do niego.

- Pan sobie przypomina, że na przymiarkach...

- Co na przymiarkach... co na przymiarkach - mówił coraz głośniej Bazyli - co mnie obchodzą pańskie przymiarki?!

- Ale pan nie narzekał w pracowni...

- Panie Sowa, ja panu powiedziałem, co mnie obchodzą pańskie przymiarki! - śpiewak już krzyczał. - Źle się w tym czuję, no popatrzcie, źle!

Napiął swój potężny grzbiet i kostium pękł w szwie na ple­cach, na całej długości.

- Ja muszę się czuć swobodnie! - krzyczał śpiewak i teraz wszyscy patrzyli w milczeniu na jasno oświetloną scenę, na Sowę i na Bazylego. Śpiewak jeszcze raz napiął grzbiet i ko­stium pękł do dołu.

- Niech pan patrzy! - stanął tyłem do Sowy.

Teraz Sowa odwrócił się tyłem i napiął ramiona. Fartuch zaczął trzeszczeć. Zrobiło się jeszcze ciszej. Śpiewak zobaczył szew pękający na ramionach krawca, a potem jego gołe plecy. Bazyli odzyskał głos.

- Co mi pan drze tutaj? - zaczął spokojnie. - Co mi pan pokazuje gołą dupę! - powoli rozkręcał się. - Mnie wolno, boja śpiewam, rozumie pan? Śpiewam! Tutaj! Na tej scenie! A pan nie ma prawa ze mną stać! Pan nie umie nawet uszyć kostiu­mu! O, jak wygląda pański kostium! - Bazyli zerwał z siebie kostium i darł go w szale na strzępy. Ciskał nimi w Sowę, wrzeszcząc w rosnącej furii. - O! Tak, tak, taki jest pański kostium! Tak wygląda! A ja muszę mieć swobodę, bo jak mam swobodę, to niech pan popatrzy, co ja robię z tą salą!!

I nagle z tego krzyku, z szału, z furii wyrwał się śpiew.

- La, laa, laaa, laaaa... - pięknym, potężnym głosem śpie­wał Bazyli w osłupiałej sali wśród pustych krzeseł.

W holu zobaczył duży ruch przy kiosku z gazetami. Potem, przechodząc korytarzem, mijając kawiarnie teatralne i sale prób, widział pochylone nad gazetami grupki ludzi. W pracowni krawcy, skupieni wokół stołu krojczego, czytali na głos. W ru­bryce „Przed premierą rozmawiamy z..." był wywiad ze śpie­wakiem. Ostry atak na samą operę, na dyrekcję, na artystów i personel techniczny, zarzuty niekompetencji, miernoty i nie­zrozumienia istoty sztuki współczesnej... Krawcy próbowali rozszyfrować nie wymienionych z nazwiska notabli teatralnych. Na zakończenie śpiewak stwierdził, że ich teatr - siedlisko koterii i amoralnych związków - musi umrzeć.

- Który śpiewak to mówi? - dopytywał się zmartwiony Romek.

- Ten, co podarł kostium, Bazyli - tłumaczył zniecierpli­wiony krojczy.

Tylko pan Wrót, który całą prasę uważał za kłamliwą pro­pagandę, nie interesował się wywiadem i spokojnie, jak co dzień, smażył w kącie cebulę do jajecznicy.

Jedna z wnęk ogromnej hali malarni służyła do zebrań młodzieży technicznej teatru. Romek był na takim zebraniu pierwszy raz.

- Koledzy - uciszył gwar przewodniczący, młody, sprawny, w okularach - koledzy! Są sprawy poważne!

Romek siedział niedaleko Sowy, koło Grubasa z malarni. W tle zebrania dwaj artyści grali w tenisa. Słychać było mia­rowe uderzenia piłki.

- Są dwie sprawy - przewodniczący był od tenisa dużo głoś­niejszy - dwie sprawy poważne. Po pierwsze wywiad śpiewa­ka. Kto chce się wypowiedzieć?

Od razu odezwały się oburzone głosy.

- Potępił naszą pracę... Postawił pod znakiem zapytania osiągnięcia całego zespołu... Najłatwiej jest krytykować... Po co wywleka... Wszystko można we własnym gronie załatwić...

- Widzę, koledzy - przewodniczący znów uciszał salę, ale musiał przerwać, bo artystom zginęła piłka i szukali jej mię­dzy krzesłami. Zebrani też rozglądali się, wreszcie ktoś znalazł i zebranie potoczyło się dalej.

- Widzę, że jesteśmy jednomyślni - powiedział już spokoj­nie przewodniczący. - I myślę, że niezależnie od wyjaśnień, które wystosuje do gazety dyrekcja, powinniśmy i my, mło­dzież, publicznie powiedzieć, co o takim postawieniu sprawy myślimy...

- Na tablicy ogłoszeń... Podpiszemy wszyscy... Wszyscy podpiszemy... - zebranie było wyjątkowo żywe. Przewodniczą­cy, który omawiał sprawę szeptem z kolegą siedzącym w pre­zydium, podniósł rękę.

- Nie. musimy wszyscy podpisywać - powiedział. - Postawi­my pieczątkę organizacji, moją pieczątkę i ja podpiszę. Po to­ście mnie wybrali, prawda?

Zebranie mruknęło, że chyba po to go wybrali.

- To dobrze - ucieszył się przewodniczący i poszukał wzro­kiem Sowy. - A druga sprawa, związana z tamtą. Myślę, że takich zachowań jak kolegi Sowy nie możemy tolerować. Po pierwsze, w żadnej sytuacji, nie wolno nam denerwować arty­stów. To po pierwsze. Po drugie, są, jak słyszę, sygnały, że awantura na scenie nie była bez racji. Kostium był uszyty nie­dbale, przymiarek było za mało...

- To nieprawda - wyrwał się Romek.

- Co nieprawda?

- Że źle uszyty.

- Mam tu papiery - przewodniczący grzebał w teczce. - Przy­miarek było trzy. A wiadomo, że powinno być ile? Pięć.

- Nikt nie przychodzi pięć razy. Nie mają czasu - tłumaczył Romek. - Trzy góra.

- Powinno być pięć - przewodniczący nie zwrócił uwagi na wyjaśnienia - i kolega Sowa o tym wie. Kostium był źle uszy­ty, z tego wniosek. A kostium szedł na scenę, więc nie powi­nien być źle uszyty. Powinien być uszyty dobrze. Uważam, że kolega Sowa powinien otrzymać od zebrania naganę.

Na sali było cicho.

- Co? - powiedział przewodniczący, bo Sowa podniósł rękę.

- Kiedy słucham was - wstał Sowa - to mi się wydaje, że Bazy li miał rację.

- Ja tego nie rozumiem - powiedział ktoś z boku.

- Zaraz wyjaśnię. Słusznie zrobił, bo... Podarł mój kostium, ale mógł podrzeć kostium każdego z was. I mógł przewrócić twoją dekorację - to w stronę przewodniczącego, który widocznie kie­dyś był stolarzem. - Artyści nas lekceważą, lekceważą samych siebie i lekceważą publiczność. Ten teatr jest spróchniały. Jak się dmuchnie, o tak - Sowa dmuchnął w otwartą dłoń - wszystko powinno się rozlecieć. Nie wiem, jak to się trzyma. Co my wysta­wiamy? Dla kogo? To jest stary, zły teatr. Na premierę jeszcze ktoś przychodzi, na przedstawieniach śpią wycieczki szkolne...

- To nie jest nasza sprawa - powiedział z boku ten sam głos, który przedtem nie rozumiał.

- Nasza, o to chodzi, że nasza sprawa. Siedzimy cicho, nic nie mówimy, bo ważne dla nas, żeby było co jeść, żeby była ciepła woda... O to się martwimy. A teatr też jest naszą spra­wą, szerszą sprawą, rozumiesz? A teatr jest martwy, jest tru­pem, rozumiesz? Jest trupem, jest próchnem, przestał mówić do ludzi. Nie ma znaczenia, czy ten kostium przymierzali trzy razy czy dziesięć.

Znów było cicho i przewodniczący nie wiedział, jak się zna­leźć.

- Skończyliście, kolego? - spytał niepewnie, ale zaraz zna­lazł właściwy ton.

- Milczenie, które zapadło, jest wymowne, kolego Sowa. Świadczy o jednoznacznym stanowisku naszej organizacji, prawda? Chciałem dodać, że jestem zasmucony, zażenowany tym, co, kolego Sowa, powiedzieliście...

Sowie trzęsły się ręce i próbował zapalić papierosa. Z tyłu odezwał się Tadzio elektryk.

- Słuchaj, stary, nie pal tu, dobra? Sowa schował papierosa i znowu wstał.

- To ja jeszcze nie skończyłem. Ja chciałbym prosić, żeby Januchta powiedział głośno to, co mi mówił przed zebraniem.

Sowa usiadł. Zebranie znowu się ożywiło.

- No powiedz, Januchta... Romek, gadaj - wołali ze wszyst­kich stron. Romek zawstydził się.

- Ja ci mówiłem - zwrócił się do Sowy, ale po chwili się wyprostował i już mówił do wszystkich - mówiłem mu, uważa­łem, że moglibyśmy tutaj na malarni, tu w tenisa grają, a mog­libyśmy sami, my, techniczni, założyć teatrzyk... kabaret, jak to mają w różnych fabrykach, w domach kultury... Wtedy moż­na by o różnych sprawach mówić, można by zapraszać dyrek­cję, śpiewaków, tancerzy, kolegów z innych teatrów, ja tu roz­mawiałem z chłopakami z orkiestry i oni też wzięliby udział. Sowa pisze teksty satyryczne... Bo my jesteśmy wszyscy po­kłóceni, a możemy zrobić razem...

Romek usiadł. Przewodniczący jak zwykle szeptał z sąsia­dem z prezydium.

- Mnie się zdaje - powiedział, kiedy już z sąsiadem osiągnę­li synchron w potakującym kiwaniu głowami - że ta inicjatywa jest słuszna. Pomysł nie jest nowy, bo myśmy go już tutaj mieli, ale dobrze, że wypłynął. Chętnie porozmawiam z dyrekcją w sprawie załatwień, myślę, że uda mi się przeprowadzić.

Romek dostał mocne oklaski, zebranie się skończyło, lu­dzie wynosili krzesła, a przewodniczący wziął Romka na bok.

- My się właściwie nie znamy - wyciągnął rękę.

- Cześć - powiedział Romek.

- Ja bym chciał, żebyś może wpadł do mnie jutro.

- O której?

- Wpół do pierwszej - przewodniczący zajrzał do dużego notesu. - Możesz?

- Mogę - powiedział Romek.

W pokoju organizacji było otwarte okno i kiedy ktoś wcho­dził, robił się przeciąg. Firanka falowała, unosiły się papiery na biurku i poruszały się proporczyki na ścianach. Przewod­niczący po cichu rozmawiał z Romkiem.

- Poprosiliśmy cię tutaj, żeby porozmawiać. Byłeś na wczorajszym zebraniu otwartym, widziałeś te wszystkie spra­wy, jest parę nabrzmiałych problemów. My ciebie obserwuje­my od pewnego czasu i widzimy, że jesteś aktywny, zabrałeś głos szczerze i otwarcie, i tak powinno być. Pomyśleliśmy, że powinieneś być z nami.

Przewodniczący zdjął okulary, położył na stole i wycierał zmęczone, podpuchnięte oczy. Romek rozglądał się po poko­ju, widział chłopca z dziewczyną, przekładających papiery przy sąsiednim biurku.

- Będziesz wśród przyjaciół... Tu są różne układy i chodzi

O to, żeby właściwi ludzie byli na właściwych miejscach, żeby sprawy były we właściwych rękach, żebyśmy wspólnie, wiesz, chcielibyśmy, żebyś po prostu do nas...

- Z tym że ja dojeżdżam - powiedział Romek cichutko. -Nie mam dużo czasu...

Przewodniczący się ożywił.

- Dojeżdżanie to nie problem, chodzi o rzeczy zasadnicze... Ale - wiesz - nie musisz dojeżdżać. Przecież możemy ci pomóc, mógłbyś mieszkać dużo bliżej. To są tego typu sprawy. Poza tym chcesz się podobno uczyć...

- No właśnie, chcę się uczyć - uczepił się tej myśli Romek.

- W tym też możemy pomóc. Co ci będę mówił... Na pewno z nami nie stracisz.

Romek nie bardzo chciał zetknąć się wzrokiem z przewod­niczącym. Przesunął rękę po biurku i natrafił na jego okulary.

- Musiałbym się zastanowić - wybąkał. Odruchowo pod­rósł okulary wyżej i bezmyślnie włożył je na nos.

- Przemyśl to, o czym mówię, bo mówię szczerze - powie­dział przewodniczący i zobaczył, że Romek siedzi w jego oku­larach.

- Ty, ja lepiej widzę - zdziwił się Romek, też zupełnie szcze­rze. - Ile to jest?

- Dwa i pół, plus.

Romek wstał i rozglądał się po pokoju. Widział teraz wszyst­ko ostrzej i wyraźniej. Spojrzał na przewodniczącego.

- Ja lepiej widzę - powiedział spokojnie.

Premiera była coraz bliżej i krawcy pracowali po nocach w nadgodzinach. W nocy pracownia wyglądała na dużo więk­szą. Tkanina, po awanturach scenografki, była inaczej ufarbowana. Krawcy przerabiali chitony. Rozmowy sączyły się po­woli i leniwie. Romek lubił te godziny, kiedy czas płynął powo­li i pracowicie. Sowa siedział przy oknie i ambitnie zszywał podarty przez Bazylego kostium. Romek oderwał się od obrę­biania dziurek, otworzył okno i wychylił się na zewnątrz. Sowa przerwał szycie i przyjrzał mu się.

- Słyszysz? - spytał. -Co?

- Posłuchaj. Co słyszysz? Romek odwrócił się do Sowy.

- Czyjąś rozmowę - powiedział. - I co jeszcze?

Romek wychylił się głębiej.

- Samochód.

- Co jeszcze? - Sowa uśmiechał się dość tajemniczo.

- Gwizdek milicyjny. -I co?

- Tramwaj.

- A teraz tu posłuchaj.

Romek odwrócił się i, nie rozumiejąc, patrzył na pracow­nię i na Sowę.

- Co słyszysz? - podpowiedział Sowa.

- Nic. Robotę.

Romek wychylał się z okna i wracał. Słuchał tego, co na zewnątrz, i tego, co w pracowni. Odwrócił się do Sowy i zrozu­miał.

- Dwa światy, nie?

- Zawsze, jak zostajemy na noc, to tak słucham - powie­dział Sowa.

Było już bardzo późno. Pan Willi mieszkał najbliżej i tylko jemu opłacało się wrócić do domu. Z trudem, stękając, wsu­nął opuchnięte nogi do butów. Nawet nie sznurował. Zdjął far­tuch, włożył płaszcz i kapelusz. Ustawił równo kapcie, posprzą­tał swój stół, a kiedy chciał schować zeszyty, napotkał wzrok Sowy.

- Te zeszyty moje niech zostaną...

- Niech pan tutaj położy, nie zginą - powiedział Sowa. Pan Willi pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł do domu.

Pracowali jeszcze jakiś czas i żadna rozmowa się nie kleiła. Krojczy wstał pierwszy, ziewnął i przeciągnął się. Za nim inni. Porozkładali na stołach bele materiału, przykryli się kostiu­mami i pogasili światła, ale w pracowni nie zrobiło się całkiem ciemno. Za oknami zaczynało świtać. Tylko Sowa nie zgasił swojej lampki i był to najjaśniejszy punkt pracowni. Romek leżał tuż koło niego.

- Nie śpisz? - spytał cicho.

- Niee, mam ten cholerny kostium, cały porwany. O której cię obudzić? - Sowa szeptał, bo krawcy już zasypiali.

- Sam wstanę - powiedział Romek.

Sowa skinął w stronę zeszytów pana Willego.

- Widziałeś, co on tam pisze?

- Nie...

- To jest sztuka. Pan Willi pisze sztukę. Pokazywał mi kie­dyś. Bardzo jest fajna, wiesz? Cholernie szczerze pisana.

W pracowni było już cicho. Romek przysunął się bliżej ze­szytów, otworzył pierwszy z brzegu i szeptem, sam dla siebie, zaczął czytać.

HRABIA: PROSZĘ WNIEŚĆ ŚWIATŁO! (wchodzą lokaje, niosąc żyrandole)

HRABIA: TERAZ MOGĘ CI SIĘ PRZYJRZEĆ. ODWRÓĆ TWARZ DO MNIE!

KASIA: JA NIE MOGĘ PANIE HRABIO! (Hrabia bierze Kasię za rękę i całuje. Kasia poddaje mu się. Wchodzi mat­ka)

MATKA: CZY KASIA ZNÓW ZAPOMNIAŁA? PROSZĘ ZA­BRAĆ ŚWIATŁO! (Kasia wychodzi, zabierając żyrandole)...

Romek czytał coraz ciszej. Sowa zrezygnował z maszyny i szył ręcznie. Wszyscy zasypiali.

W dzień pracownia znów wyglądała normalnie. Szum, gwar, przymiarki, kręcący się tancerze, śpiewacy, dzwonki telefonów. Kierownik wyszedł z pakamery z plikiem kopert, rozłożonych jak karty w brydżu.

- Panowie - krzyczał od drzwi. - Zaproszenia! Premiera za tydzień. Dla krojczego i dla mnie to dwa - wyliczał - i jeszcze siedem. Wszystkie podwójne! Zawsze na naszą pracownię było pięć, teraz dziewięć wywalczyłem! Losujemy panowie. Pusta koperta, pełna koperta. Proszę!

Krawcy po kolei podchodzili do kierownika i wyciągali koperty. Brali mechanicznie, znudzeni tym obyczajem i obo­jętni wobec zaproszeń. Romek podszedł na końcu i długo się wahał. Zamknął oczy.

- Co pan, panie! - spytał kierownik.

- Chciałbym wyciągnąć pełną - powiedział Romek i krążył z ręką nad kopertami. Wreszcie wyjął - Pełna!

Odwrócił się do Sowy z radością:

- Mam zaproszenie!

- Los się uśmiechnął... - powiedział przyjaźnie Sowa.

- Zaproszenie ściśle imienne - Romek przyglądał się kar­tonikowi i z rozmachem usiadł na stole. W ręku kierownika została jedna koperta.

- Kto jeszcze - krzyczał. - Panie Sowa, pan nie brał...

- Nie chcę - powiedział Sowa. - Na cholerę mi to.

- Może nie ma smokingu - powiedział krojczy i krawcy wybuchnęli śmiechem. Kierownik poczekał aż uspokoją się i otworzył kopertę. Była pusta.

- I tak pusta - powiedział do Sowy i do wszystkich. - Nie ma pan co tu się wymądrzać, panie.

Razem z ciotką oddali płaszcze do pustej jeszcze szatni. Portierzy stali z programami w dłoniach, i mieli złote lampa­sy. Ciotka była w czarnej sukni. Szli po czerwonych chodni­kach i Romek czuł się trochę niepewnie. Na kremowych ścia­nach holu oglądali zdjęcia ludzi, których znał dobrze, teraz piękniejszych niż na co dzień. Na salę weszli pierwsi.

Cicho.

Tajemniczo.

Romek trzymał ręce na kolanach i rozglądał się, lekko od­chylając głowę.

Weszło kilka osób.

Potem jeszcze kilka.

Sala zapełniała się powoli.

Słychać było podniecający szmer. Ciotka przeglądała pro­gram i pokazała Romkowi ostatnią stronę. Pod innymi nazwi­skami, było napisane: „Szef techniczny teatru" i nazwisko. Uśmiechnęła się dumnie. Romek pokazał odchylającą się mi­nimalnie, ledwie widoczną szczelinkę w kurtynie z boku sceny.

- Szef zawsze stamtąd patrzy, niech ciocia uważa - powie­dział po cichutku.

Szczelinka zamknęła się, ale za chwilę rozchyliła znowu. Ciotka siedziała wyprostowana, nie patrząc w tamtą stronę. Szmer trwał.

Sala była już pełna.

Uciszyło się po kilku pierwszych tonach skrzypiec. Rozleg­ły się dźwięki uwertury i zrobiło się ciemno. Dzięki odbiciom zielonych światełek z napisem „Wyjście" można było domyślić się emocji Romka.

Kiedy kurtyna bezszelestnie poszła w górę, otworzył usta. Było pięknie. Poczuł dreszcz. Siedział zapatrzony, wciągnięty w to najpiękniejsze ze wszystkiego, co w życiu widział.

W jakiś czas potem Romek wracał nocną kolejką do domu. Ktoś drzemał w kącie, dwaj pijacy w przejściu wisieli na uchwytach. Zobaczył blondynkę i usiadł naprzeciwko. Popatrzyła na niego, kiedy ostentacyjnie wyciągnął „Teatr", a potem „Dia­log"; i czytał sobie, kiwając się w kolejkowym rytmie. Kiedy przejrzał „Teatr", spytał blondynkę, czy może chciałaby prze­czytać. Chciała, i już było łatwiej.

- Przecież pani zawsze coś czyta...

- Zauważył pan?

- Zawsze...

- A pan się interesuje teatrem?

- No, ja zawodowo - uśmiechnął się Romek pewnie i nie­pewnie. - Ja pracuję po prostu w teatrze. A pani lubi teatr?

- Rzadko chodzę...

Romek pochylił się do blondynki.

- Wie pani, w teatrze, kiedy ma się zacząć przedstawienie i się czeka, żeby się kurtyna podniosła, orkiestra już gra uwer­turę, jest ciemno, potem kurtyna powoli, powoli się podnosi i robi się jasno nagle...

Romek zamilkł i już z bliska przypatrywał się blondynce. Ona też patrzyła.

- To co? - spytała.

- To wtedy jest takie uczucie, jakby dreszcz przeszedł. Aż się wstydzę pani powiedzieć... Pięknie, pięknie jest.

Pan Januchta proszony do dyrektora. Pan Januchta proszony do dyrektora..." - huczał głośnik w całym teatrze. Romek w okularach wyglądał trochę doroślej. Biegł koryta­rzami. Minął drzwi z napisem „Dla technicznych", a generał--portier nie zatrzymał go tym razem. W kilku susach prze­sadził piękne, marmurowe schody. W gabinecie dyrektora siedział krojczy. Dyrektor podał Romkowi swoją demokratycz­ną rękę.

- Jeszcze się nie znamy, czy się nie mylę?

- Januchta Roman - wydyszał Romek.

- Słyszymy o panu dobre rzeczy, panie Januchta. Chwali­ła pana pani scenografka... Proszę bardzo, niech pan siada -dyrektor podprowadził go do stojącego obok stolika. Romek usiadł. Dyrektor przechadzał się po gabinecie.

- Kierownictwo pracowni też się o panu dobrze wyraża,* prawda, panie krojczy?

Krojczy uniósł w górę rękę gestem przyjacielskiego potak­nięcia.

- I ma pan piękną inicjatywę założenia kabaretu, trochę, słyszałem, publicystycznego, trochę kontrowersyjnego, ale to dobrze, dobrze, przyda nam się taka placówka. Popieramy. Damy nawet środki. Możecie korzystać z naszych urządzeń technicznych.

Romek wodził cały czas wzrokiem za chodzącym dyrekto­rem.

- Rządźcie się w waszym teatrzyku sami. Nie będziemy prze­szkadzać! Nauczycie się rządzić, bo to was, młodych, czeka. Tak czy nie?

- Chyba tak - powiedział Romek bez specjalnego przeko­nania.

- Tak. No, to dobrze. Ma pan czym pisać? - dyrektor zrobił się nagle konkretny.

- Tak.

Romek wyciągnął flamaster i zdjął skuwkę. Dyrektor przyj­rzał się flamastrowi z wyraźnym upodobaniem.

- O, flamaster, cienko pisze?

- Cienko.

- To świetnie. Znakomicie. No, właśnie! - dyrektor znowu zaczął krążyć. - Pan był świadkiem awantury z naszym soli­stą, panem Bazylim. Dlaczego on się tak zdenerwował? Jak pan sądzi?

Romek nie umiał rozmawiać na tak wysokim szczeblu, więc kręcił się niespokojnie. Nie bardzo też wiedział, co powinien sądzić, ale przypomniał sobie, co o Bazylim mówiono w te­atrze.

- Podobno mają go przenieść do drugiej obsady, może dla­tego?

- Tak, to też - dyrektor nie dementował wiadomości. - Ale jest inny powód, nasz, wewnętrzny, który musimy sobie wyja­śnić.

Dyrektor stanął za Romkiem i Romek próbował to przez jedno, to przez drugie ramię spojrzeć na niego. Wreszcie zła­pali kontakt z prawej strony.

- Pan jest kolegą pana Sowy, prawda? Otóż chciałbym, żeby pan wszystko to, co dotyczy kostiumu Bazylego, tutaj opisał.

- Jak to? - pytał Romek.

Dyrektor zabrał z jego stolika popielniczkę i skrupulatnie wypróżnił ją do kosza. Wziął z biurka przygotowaną czystą kartkę papieru i położył przed Romkiem.

- Na tej kartce... tutaj. Mamy już dwa opisy, ale mogą być zarzuty, że pochodzą od osób na kierowniczych stanowiskach.

Krojczy uśmiechnął się skromnie.

- Chcemy - ciągnął dyrektor - aby jeden dokument pocho­dził od kogoś z pokolenia Sowy.

- Ale co mam napisać?

- Wszystko! - uśmiechnął się dyrektor.- Śmiało, panie Januchta. Kostium był uszyty źle, taka jest prawda. Były tylko trzy przymiarki. W czasie tych miar pan Sowa używał słów rynsztokowych i oczerniał nasz teatr. Podobno kiedyś odezwał się do solisty „czy zna pan Krupę". Nie podoba mu się u nas -wolna droga!

Romek przełknął ślinę. Z dołu słychać było dźwięki próbu­jącej orkiestry.

- Ale to żart...

- To niech pan napisze, że żart. Zaraz... Czy to prawda, że częstował pana kiedyś w pracowni wódką?

Romek spojrzał na krojczego, ale krojczy patrzył akurat w inną stronę.

- Nieprawda - powiedział twardo. Dyrektor położył mu rękę na ramieniu.

- Niech pan więc napisze, że to nieprawda. Niech pan wszystko spokojnie napisze, przecież wiemy, że umie się pan wysłowić. Wszystko!

Dyrektor kiwnął na krojczego i wyszli z pokoju. Romek zo­stał sam. Zrobiło się cicho i słychać było dźwięki orkiestry. Zwłaszcza tuba grała niskie tony wyjątkowo wyraźnie. Romek siedział nad czystą kartką papieru. Trzymał w ręku flamaster.

Otworzył go i wyprostował przed sobą kartkę. Zamknął flama­ster. Namyślał się chwilę. Jeszcze raz otworzył flamaster i jesz­cze raz go zamknął. Zrobił gest, jakby chciał sobie przetrzeć okulary, ale zatrzymał się w pół drogi.





SPOKÓJ

(1977)


Współautorem dialogów jest Jerzy Stuhr



Długim korytarzem więziennym szedł strażnik. Za nim wysoki, ogolony do gołej skóry mężczyzna niósł ogromne na­ręcze gałęzi świerkowych. Strażnik otwierał drzwi cel, brał z na­ręcza jedną gałązkę, wyciągał w stronę celi, czyjaś ręka odbie­rała ją i strażnik zamykał drzwi. Czynności powtarzały się przy każdych drzwiach, aż strażnik doszedł do końca korytarza.

Pięciu więźniów siedziało w celi. Czterej na krzesłach, przy stole, jeden na pryczy. Cela była nieduża, schludna. Na stole stała butelka po kefirze z gałązką świerku. Obok, przyklejona woskiem do blatu, paliła się nieduża świeca. Więźniowie zjedli kolację, na stole stały brudne miski. Palili papierosy. Siedzieli w milczeniu. Stary, gruby mężczyzna zaczął:

Przybieżeli do Betlejem pasterze. Grają skocznie Dzieciąteczku na lirze. Chwała na wysokości, chwała na wysokości!

Dołączyli się inni, po kolei, wszyscy czterej:

A pokój na ziemi...

Chwała na wysokości, chwała na wysokości!

A pokój na ziemi...

Kolęda trwała jeszcze, kiedy jeden z więźniów, wysoki, krzepki trzydziestolatek oparł głowę o ścianę. Beżowa farba była w tym miejscu ciemna i tłusta. Przymknął oczy i kiwając się w rytm bieżących pasterzy, myślał, że teraz jest dobrze. Rano padał śnieg z deszczem i było przenikliwe zimno, gdy wyładowywali ze stojącego na bocznicy pociągu worki z ce­mentem. Grzęznąc w błocie wrzucali te worki na ciężarówkę. Drgała rura wydechowa pracującego silnika i przechodząc próbowali choć przez chwilę ogrzać dłonie w cieple ciemnych spalin ropniaka. W szoferce, trzymając karabin na kolanach, chronił się przed wiatrem klawisz.

Oddawali swe ukłony w pokorze, Tobie z serca ochotnego, o Boże...

- intonował Gruby, który znał wszystkie zwrotki na pamięć, a pozostali dołączali się, domyślając się prostego rymu.

Chwała na wysokości, chwała na wysokości! A pokój na ziemi... Chwała na wysokości...

Antoni był jeszcze przy porannych workach z cementem.( Jeden z worków pękł mu na plecach, było zimno, we włosach, na twarzy, za koszulą miał cement. Stał biały i bezradny. Ze stojącego obok baraku-domku wyszła dziewczyna. Miała gołe nogi i krótką sukienkę - oderwana od prania albo od garn­ków. Wyniosła miskę z wodą, zawołała Antoniego. Klawisz wy­chylił się zaniepokojony z szoferki, zobaczył, co się dzieje, i schował się z powrotem. Antoni mył się w gorącej wodzie i zro­biło mu się cieplej. Dziewczyna podała mu szmatę. Wytarł się.

Chwała na wysokości, chwała na wysokości! A pokój na ziemi...

Chlusnął wodą przed barak, zawstydził się brudnej miski, ale dziewczyna machnęła ręką. Wbiegła do domu, zostawiając otwarte drzwi, i Antoni nie wiedział, czy odejść. Po chwili wróciła i podała mu na talerzu kawał parującej ryby. Antoni jadł powoli, parząc sobie palce, klawisz siedział spokojnie w szoferce.

- O Jezu, takie dziewuchy z grubymi nogami. Pończochy jej opadały, o Jezu - sapnął Gruby, kiedy skończyli kolędę. -Ty żeś ją tam macnął?

- Powiedziałem - jak wyjdę, to ją wezmę na wino - odparł poważnie Antoni.

Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów...

Gruby śpiewał teraz sam, nikt się nie dołączał. Prześpiewał dwie zwrotki i też zamilkł.

Leżeli na swoich pryczach i żaden nie spał. Antoni miał oczy szeroko otwarte i słuchał przewracających się na łóżkach kolegów. Za oknem świecił księżyc. Gruby wstał i wysikał się do wiadra przy drzwiach. Wracając, pochylił się nad Antonim.

- Nie śpisz? - spytał. - śpij. Niech ci się cyferki przyśnią. Wyjdziesz, skreślisz, trafisz...

Antoni odwrócił wzrok do ściany.

- Co jest, człowieku?

- Nic - powiedział Antoni. - Dzwonią.

Rzeczywiście słychać było dudniące z daleka dzwony. Gruby umilkł na chwilę. Słuchali razem.

- Za czym ty chodzisz, co? - spytał po chwili Gruby. Antoni milczał. Znowu słuchali dzwonów.

- Wiatr ustał. Za czym ty chodzisz?

- Spokój, Gruby - powiedział w końcu Antoni. - Spokój, nie totek.

- A ja - zastanowił się Gruby i nagle roześmiał się szeroko. -Ja - życie...

W świetle księżyca widać było jego rzadkie zęby.

- To nie spotkamy się - powiedział Antoni.

Stał i powoli zdejmował z siebie więzienne ubranie. Co zdjął - rzucał w głąb, a ktoś odliczał rzucane części.

- Czapka, sztuk jedna. Spodnie, sztuk jedna, koszula, sztuk jedna, gacie sztuk...

Został nagi i obracał się niezręcznie. Z głębi, dokąd rzucał więzienne ciuchy, zaczęło przylatywać jego ubranie. Ten sam głos odliczał znowu:

- Koszula, sztuk jedna, gacie, sztuk jedna, spodnie, sztuk jedna.

Ubierał się i z każdą częścią ubrania zmieniał się w innego człowieka. W końcu przyleciał ciężki, zimowy płaszcz z futrza­nym kołnierzem.

- Co z tym zrobisz na wiosnę? Mogę kupić... - powiedział głos.

- E, nie. Wezmę, poniosę - powiedział Antoni, wziął płaszcz pod pachę i podszedł do biurka. Strażnik wytrząsnął z brązo­wej koperty kilka przedmiotów: medalik, zegarek, dowód oso­bisty. Antoni nałożył łańcuszek z medalikiem i spojrzał na ze­garek.

- Dziesiąta dwadzieścia.

Antoni nastawił zegarek i podpisał odbiór depozytu.

W pustym bufecie dworcowym spotkał kolegę z celi, naj­młodszego. Kolega stał pod oknem i pił piwo. Antoni podszedł do bufetu.

- Siedem dwadzieścia - powiedziała bufetowa, kiedy przyszła jego kolejka. Dwaj kolejarze popatrzyli ze zrozumie­niem.

- Tylko kufle, panowie - powiedziała bufetowa, wychylając się przed kolejkę. - Kufle!

Antoni uspokoił ją gestem.

- Wyszliśmy - powiedział kolega i mocno stuknęli się ku­flami.

- Wyszliśmy - potwierdził Antoni. - I nie wrócimy tutaj. Jeszcze raz się stuknęli. Kolega przechylił głowę i wypił,

nie odrywając kufla od ust. Antoni posmakował kilka łyków.

- O tym właśnie myślałem - westchnął kolega. Podszedł do bufetu i zamienił pusty kufel na pełny. Antoni przyglądał się przez okno kolejarzom, którzy nosili w żelaznych uchwytach długie szyny. Rzucali je i z ziemi podnosiła się wysoka chmura pyłu.

- Za tych, co zostali - kolega wrócił z piwem. - Za Grubego, on nigdy tego nie powącha - przechylił kufel i wypił jednym haustem. Popatrzył za wzrokiem Antoniego, kolejarze znów rzucili szynę, znów podniósł się kurz.

- Nie chciałbym tak pracować - powiedział kolega. - Nigdy.

W pociągu nie było ciasno, ale Antoni z kolegą stanęli na korytarzu. Przeszły dwie dziewuchy, za nimi trzej żołnierze, po chwili dopędziła ich jeszcze jedna, z dużymi, wystającymi zę­bami. Szli tak zdecydowanie, że kolega spytał:

- Jest browar?

- Trzy wagony - powiedziała ta z zębami. Antoni niespokojnie pociągał nosem.

- Jezu, co za perfuma.

Otworzył okno. Facetowi siedzącemu na kolejowej dostaw­ce wiatr wyrwał z ręki gazetę, ale krzyknął:

- Dobra, dobra, zostaw pan. Co za perfuma cholerna! Antoni i kolega wychylili się przez okno. Wciągał ich wiatr i pęd. Antoni wysunął rękę i próbował ustawić ją jak statecz­nik samolotu. Ręka kreśliła ósemki. Antoni głośno oddychał.

- Wąchaj - krzyczał do kolegi. - Wąchaj!

Kolega otworzył usta i zamknął oczy. Powietrze bulgotało mu w gardle, uśmiechał się z otwartą gębą. Po twarzy leciały mu łzy. Tak, pomyślał Antoni, wygląda szczęście. Kolega wy­czuł spojrzenie Antoniego, bo otworzył oczy i natychmiast za­mknął z powrotem. Wsunął łeb do wagonu i tarł oko. Antoni wyjął brudną chustkę.

- Daj.

Podniósł koledze powiekę i chustką gmerał mu w oku.

- Nic nie ma, musiało wylecieć.

- Boli jak cholera. Z pięć lat nic mi nie wpadło. Otworzył szeroko oczy i pokazał czubek butelki w wewnętrz­nej kieszeni marynarki.

- Napijesz? - spytał.

- Małego - zgodził się Antoni.

Polecieli z przykrywki od termosa, którą kolega miał w kie­szeni. Grupa z żołnierzami i dziewczynami przeszła z powro­tem, zębata leciała na końcu.

- Nie ma browaru - krzyknęła - nie ma po co iść.

- Pięknie pani pachnie - powiedział kolega Antoniego. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

- Już czekają na mnie ze dwie-trzy - rozmarzył się kolega. - Podgotowane czekają... Jak to będzie wszystko, jak to bę­dzie? - zaniepokoił się nagle. - Do starych tak, kobity tak, chłopaki tak, ale co potem?

Wypili spokojnie, bez pośpiechu. Antoni potrząsnął gło­wą.

- Robota normalna, dzień w dzień od siódmej do piątej.

- Ja nie - powiedział kolega.

- A ja tak - powiedział Antoni. - Co dzień. Zarobić trochę. Grosz odłożyć. Ubrać się jakoś. Mieszkanie. Potem domek. Dzień w dzień.

-I nic...?

- Nigdy - powiedział Antoni.

- Wytrzymasz tyle lat? Czekania na wszystko? Człowieku!

- Nic nie chcę. Od nikogo - powiedział Antoni. - Sam zaro­bię, sam poczekam. Do starych tak tylko wpadnę, wiesz, jak jest, starzy to starzy.

- A do Kryśki?

- Nie, po co? Czytałeś list. Nie chce, to nie.

- Boli jak cholera - kolega odjął chustkę i pokazał zaczer­wienione oko.

- Nic tam nie ma - powiedział Antoni.

- Ale boli - powiedział kolega.

Pociąg zwalniał, po peronie biegło paru chłopaków z długi­mi włosami, dziewczyny machały rękami, któryś wymachiwał gitarą. Kolega Antoniego stał na stopniu, jeszcze żegnał się z Antonim, a już machał do swoich.

- Wysiądź - zwrócił się do Antoniego - polatamy trochę, wieczorkiem tramwajem podskoczysz.

- Nie, dojadę, jeszcze dwie stacje. Trzymaj się, trzymaj się!

Podali sobie ręce. Tamci już stali przed wagonem i śpiewali głośno, pojawił się gruby sokista, ale odszedł. Kolega zesko­czył i przez opuszczoną szybę ucałował Antoniego.

- Przyjedź - krzyknął głośno - musimy się tu kiedyś trafić.

- No - kiwnął głową Antoni. Machał jeszcze chwilę, a kiedy pociąg zjeżdżał z peronu, otworzył przeciwne drzwi, stanął na stopniu, wyczekał, przeleciał słup, przeleciały zwrotnice, wtedy skoczył. Wylądował równo, poczekał, aż pociąg przejedzie, i obej­rzał się. Tamci byli zajęci sobą, śpiewem, grą na gitarze i pod­rzucaniem kolegi do góry. Nikt nie zwracał uwagi na Antoniego.

Wszedł do przeszklonej portierni fabrycznej. Muchy, kurz, kilku kręcących się facetów i dwaj strażnicy. Zegary do odbi­jania godzin i kasety z karteczkami, na których każdy pracow­nik te godziny odbijał. Antoni znał portiernię i podszedł do karteczek.

- Co jest? - spytał strażnik. Antoni udał, że nie do niego.

- Co jest? - powtórzył strażnik, jeszcze siedząc.

- Nic nie jest - powiedział Antoni.

- Co nic? Co jest? - strażnik podszedł do Antoniego i pa­trzył, czego szuka.

- Szukam, czy pani Stańczak ma zmianę - Antoni odwrócił się i wyjął z kieszeni jakiś papier. - Czytaj pan!

Strażnik czytał papier, podszedł drugi strażnik i razem ślę­czeli. Antoni znów odwrócił się do tablicy i znalazł kartkę z na­zwiskiem Krystyny Stańczak.

- No, widzi pan - podszedł do strażnika i zabrał swój pa­pier. - O której zmiana?

- O czternastej - powiedział strażnik i zagapił się na Anto­niego. - Z więzienia wyszedł - powiedział z mieszaniną zdzi­wienia i szacunku, a trochę jak gość, który poczuł się zrobio­ny w konia.

- Chwileczkę - powiedział urzędnik wydziału postpeniten­cjarnego. - Chcecie hotel robotniczy, a macie w Krakowie sta­ły meldunek.

- A mam prawo? - spytał Antoni.

- Prawo zawsze - powiedział urzędnik bez specjalnego za­interesowania. - Tutaj są adresy: ślusarz, ślusarz... Na zasi­łek dzisiaj dam i na hotel... - coś tam pisał i spojrzał na swo­jego, równie młodego kolegę. Mrugnął, kolega odmrugnął i przyłożył sobie rękę do ucha tak, że zrobiło się wielkie ucho. Urzędnik kiwnął głową, że tak, ucho, i podał Antoniemu kar­teczki.

- Prawo jak najbardziej - uśmiechnął się.

Z tramwaju wybiegło kilkanaście dziewczyn. Musiało być późno, bo biegły do bramy byle szybciej. Antoni poczekał, aż się stłoczyły przy wejściu, podszedł i dotknął ramienia jednej z nich.

- Kryśka - powiedział. Popatrzyła na niego.

- Antek! Jezus, Maria! Czekaj, podbiję kartę!

Weszła do portierni, dziewczyny ją przepuściły, wybiła go­dzinę i rzuciła się do strażnika.

- Jezu, torba w tramwaju, pan potrzyma. Wetknęła mu kartę i wybiegła.

Stanęli za rogiem portierni. Zaciągnął się sportem, trzy­manym w zgięciu dłoni, gestem ludzi, którzy palą na wietrze.

- Blady jesteś - zaczęła Kryśka.

Antoni przyglądał się. Była chuda, czarna, energiczna, z ostrym nosem i ciemnym meszkiem nad ustami.

- Coś się tak poubierała? - spytał.

- Dostałeś mój list? - spytała Kryśka. Wyjęła zefira z to­rebki. - To co chciałeś?

- Chciałem się żenić - powiedział. - Tak jak gadaliśmy. Zaciągnęła się zefirem. Kombinowała coś czy tylko odwle­kała.

- Chcesz się przespać ze mną? - spytała.

Pstryknął sportem, papieros syknął w pobliskiej kałuży.

- No co, co tak patrzysz? - Kryśka poczuła się nieswojo.

- Spieszysz się, nie? - powiedział Antoni. -To idź już! Idź! -krzyczał, kiedy zniknęła już w bramie fabryki.

Szedł przez wysypane żwirem ścieżki wśród murowanych baraków. Kierownika nigdzie nie było, pukał do kilku drzwi, wreszcie wszedł do świetlicy. Kierownik z lutownicą reperował telewizor. Obraz nie chciał się ustabilizować, kontrolny wzór latał po ekranie. Antoni podszedł ze skierowaniem w ręku. Kierownik wstrzymał go na chwilę. Obraz ustabilizował się nagle i przez ekran przeleciało kilka koni. W tle widać było rozległą, słoneczną przestrzeń. Znów zamigotał kontrolny ob­raz, zatrzymał się i w telewizorze stanął dęba koń z rozwichrzo­ną grzywą. Kierownik aż próbował go zatrzymać ręką na szy­bie telewizora.

- Niech pan patrzy, niech pan patrzy - ale pod ręką znów były geometryczne wzory kontrolnego obrazu.

- Widział pan?

- Nie - powiedział Antoni. - Nic tam nie ma, jeszcze prze­cież nie nadają.

- Nie wiem, skąd to się bierze. Już trzeci raz. Reperuję, nagle konie, przez sekundę, potem znów kontrolny.

Odłożył lutownicę i wziął od Antoniego skierowanie. Prze­czytał i z wrażenia aż gwizdnął.

- Coraz lepsi jesteśmy. Zbudowane to było dla dyrekcji oczysz­czania miasta, potem były mieszkania, w czasie zjazdu miesz­kali naukowcy, potem były domy studenckie, chodź pan - pro­wadził Antoniego uliczkami - potem repatrianci, potem hotel robotniczy, teraz dali wszystkim mieszkania, a to będzie więzie­nie czy dom poprawczy. Idziemy w górę, gazety prawdę mówią.

Wprowadził Antoniego do dużego pokoju. Szafa, cztery pię­trowe łóżka, na umywalce kubek, dzbanek. Antoni widywał już takie wnętrza.

- Nalewa się z dzbanka, a wybiera kubkiem. Sikali, zalutowałem odprowadzenie i nie da rady. Nawet naukowcy, jed­nego złapałem osobiście.

Kierownik wyszedł. Antoni dotknął krzesła, kiwało się. Kierownik wrócił z pościelą i kocem.

- Sam pan będzie mieszkał. Zna się pan na telewizorach?

- Nie - powiedział Antoni.

Jechał tramwajem, najdłuższą w Polsce linią tramwajową, przez miasto, małe miasteczka i puste pola. Wysiadł. Ulica była porządna, asfaltowa, domy trzypiętrowe, przedwojenne. Wszedł w obszerną, mroczną bramę. Zadzwonił do jakichś drzwi, za­pukał kilka razy, nikt nie otwierał. Na studniowatym podwór­ku bawiły się dzieci, pozdrowił mężczyznę w oknie parteru. Zawrócił na klatkę schodową po przeciwnej stronie, usiadł na parapecie. Zmierzchało. Po schodach zbiegł młody chłopak.

- Jasiu! - zawołał Antoni.

Jasio zatrzymał się i wrócił na górę, ucieszony wyraźnie. Uścisnął Antoniego, mógł mieć może siedemnaście lat, weso­ły, sympatyczny blondynek.

Fajno, że jesteś, fajno... - powtarzał.

- Starych moich nie widziałeś? - spytał Antoni.

- Powinni być - Jasio wyjrzał przez okno, naprzeciwko było ciemno. - Wzięli dziewczynę na mieszkanie. Studentkę.

- Ładna? - spytał Antoni.

- E, w okularach. Paskudna. O, są!

Po drugiej stronie zapaliło się światło. Do mieszkania we­szła kobieta, dość elegancka, trochę za młoda na matkę Anto­niego.

- Twoja stara - powiedział Jasio.

Kobieta włożyła kapcie i weszła do pokoju. Zapaliła świat­ło i okazało się, że na amerykance leży przykryty gazetą gruby mężczyzna. Kobieta podeszła do okna, otworzyła je szeroko, na oścież. Teraz było słychać strzępy rozmowy.

- ...przecież ciepło, słońce, czemu w tym smrodzie... Mężczyzna złaził powoli z amerykanki.

- ...co ci przepisał? - spytał.

Kobieta zniknęła gdzieś i nie było słychać odpowiedzi. Po­tem wróciła.

- ...i tak, cholera, niedużo pomaga... Jasio popatrzył na Antoniego.

- Masz może papierosy? Mam dziewczynę w chałupie, sta­rzy pojechali do Jacka na przysięgę...

- Jacek w wojsku? Już? - spytał Antoni. Pokiwał głową, wyjął papierosy, dał Jasiowi kilka.

- Palisz?

- Nie, ona - powiedział Jasio.

- Fajna?

- Ekspedientka.

- Nie mów, żeś mnie widział - powiedział Antoni.

Przebiegł przez mokre uliczki wśród baraków, chroniąc przed deszczem trzymaną na ręku pościel. Wszedł do świetli­cy, kierownik pisał dość gładko na maszynie, w telewizorze stał ustabilizowany obraz kontrolny. Kierownik zerkał tam co chwilę, Antoni położył pościel na którymś ze stolików.

- Wyjeżdżam - powiedział.

- Na zawsze? Szkoda. Zawsze żal, jak się spada - kierow­nik zapatrzył się w telewizor.

- Czeka pan na konie? - spytał Antoni. - Może to drugi program?

- A skąd - powiedział kierownik. - To stary grat, w ogóle nie ma drugiego kanału.

Antoni jechał pociągiem, przytknął czoło do szyby, deszcz rozmazywał widoki: puste pola i sterty opakowań za stacja­mi. Na szybie tworzyły się strużki, które pęd powietrza powoli spychał w jedną stronę. Antoni zapatrzył się w deszcz. Prze­latujący z drugiej strony pociąg wyrwał go z zapatrzenia. Za­snął wtulony w swój zimowy płaszcz. Sen był pełen stukotu kół, mignęła kilka razy dziewczyna z gołymi nogami, podają­ca miskę z wodą i ta sama dziewczyna, wciągająca jasne raj­stopy w łazience, której Antoni nie widział nigdy, we śnie ani w życiu.

Wysiadł na stacji, którą znamy. Rozejrzał się, czterej lu­dzie, jak wczoraj, wyładowywali szyny. Kiedy rzucali je na zie­mię, chlustało błoto i uskakiwali w bok. Antoni włożył swój płaszcz. W tym samym barze wypił piwo i zapłacił siedem dwa­dzieścia.

Na rynku zatrzymał go milicjant. Padało, więc weszli do bramy. Z restauracji wytoczyło się kilku, wyglądali na prywa­ciarzy, całowali się, potem wsiedli do dwóch zaparkowanych fiatów i odjechali. Milicjant sprawdził dowód Antoniego i po­szedł sobie.

Biegł przez barakowe miasteczko, potem przez teren budo­wy. Wykopane doły pod fundamenty zalewał deszcz, obok lu­dzie budowali jakiś magazyn.

Antoni rozejrzał się za biurem. W barakowozie palił się mały piecyk, ciemnowłosa dziewczyna liczyła na sumatorze.

- Jest kierownik? - spytał Antoni.

- Z pośredniaka? - spytała dziewczyna.

- Niedokładnie.

- Niech pan poczeka.

Nie było krzesła. Antoni stał, z płaszcza parował dzisiejszy deszcz.

- Niech pan z siebie to zdejmie - powiedziała dziewczyna, stu­kając i przesuwając wałek. Antoni machnął ręką, a dziewczyna nie ponawiała propozycji. Zadzwonił telefon. Wychyliła się przez drzwi, chroniąc przed deszczem bujną, trwałą ondulację.

- Panie kierowniku, Kraków do pana, szybciutko! Drzwi otworzyły się gwałtownie i wszedł kierownik. Był

mały, grubawy, kipiący energią, w zamszowej kurtce.

- Kocham panią - powiedział do dziewczyny. Kiwnęła gło­wą. Zobaczył Antoniego. - Tak? - spytał. Miał długie włosy. Czytając skierowanie Antoniego, czesał je, żeby nie zmoczyć sobie koszuli od skapujących kropli deszczu. Jednocześnie roz­mawiał przez słuchawkę.

- Halo, tak, tak, no tak... A po odstawieniu nic się nie zmie­niło? Byłaś u niej wczoraj? Ja dotarłem... Dotarłem, tak. Do ordynatora. Można by ją przenieść... No, lepiej byłoby... Szko­łę mają przy szpitalu... Przyjmą, na pewno, do ordynatora idź...

Skończył rozmowę. Zamilkł. Spojrzał przytomniej na Anto­niego.

- Antoni Gralak. To ty jesteś? I czego szukasz tutaj?

- Żenić się tu chciałem - powiedział Antoni. Kierownik usiadł za swoim biurkiem, włosy już uładził, błyszczały teraz jak po brylantynie.

- Słuchaj no uważnie - pochylił się do Antoniego. -Tu jest porządna budowa. Wykonujemy plany, kasę zapomogową mamy, dzielimy trzynastkę, jest domek kempingowy nad zale­wem. Wszystko jasne?

- No, jasne...

- Chcesz tu robić?

W drzwi weszła baba, ciekło z niej, nosiła chyba śmietanę, kierownik gwałtownie zamachał rękami, że nie. Wyszła. Anto­ni obejrzał się.

- Chcę - powiedział.

Kierownik wciąż patrzył na niego, kiwał głową, zastana­wiał się.

- Wyglądasz na człowieka. Dobra - powiedział w końcu.

Wstał zza biurka. Wyszedł przed barak, stali pod malut­kim daszkiem przy wejściu. Kierownik sięgnął do kieszeni, wyjął trzysta.

- Oddasz mi po wypłacie.

Antoni rzucił się do dziękowania, kierownik zbył go.

- Przy wypłacie. Mieszkanie musisz sobie załatwić - poka­zał ręką stojące bezładnie bloki z lat pięćdziesiątych. - Spró­buj pod trójką i wróć do Hani, załatw wszystko.

Próbował spuścić wodę, ale urządzenie nie działało.

- Miednicą! - krzyknęła pani Zofia pod drzwiami łazienki. - Miednicą się zlewa!

Antoni otworzył nagle drzwi. Zderzyli się dość gwałtownie.

- O, przepraszam - powiedziała - taka prowizorka. Muszę coś z tym zrobić.

- Pływak się zaciął - Antoni zamknął za sobą drzwi łazien­ki. - Żaden problem.

Znów usiedli przy stole. Przed Antonim stała wypita do połowy herbata.

- To ile musiałbym płacić miesięcznie?

- Zawsze miałam dwóch - zastanawiała się pani Zofia -i brałam sześćset.

- Tak, dwóch...

Pani Zofia zmieniła nagle temat rozmowy.

- Przepraszam - uśmiechnęła się delikatnie. - A za co pan siedział?

Antoni natychmiast sięgnął po dokumenty, przyzwyczaił się widać do papierów, i rozłożył przed panią Zofią. - Jeden, pięć, sześć.

- Antoni Gralak, syn Józefa - czytała z karty. - Za niewin­ność...? - trochę stwierdziła, trochę pytała. Uśmiechała się, przyjemny miała uśmiech, mimo napięcia, które wkradło się do rozmowy.

- Za niewinność...? Nie... A niech mi pani powie taką rzecz - Antoni tym razem przeszedł do konkretów -jak ja bym tutaj chciał sam mieszkać, to ile bym płacił?

- Jak sam, to może... czterysta pięćdziesiąt jakie?

- Może być, ja to wezmę.

- Pościel pan ma?

Pani Zofia wstała i sięgnęła do błyszczącej, politurowanej szafy.

- Dam panu swoją. Kiedy do roboty? - spytała, kompletu­jąc białą porządną bieliznę pościelową.

- Jutro.

- Dać panu budzik?

- Sam się budzę - uśmiechnął się Antoni do pani Zofii, do samego siebie i do niedawnych wspomnień.

Rano było słońce i Antoni pierwszy przyszedł do pracy. Sta­nął przy rozkraczonej na środku placu betoniarce, popatry­wał na zdjęty pas, na ster wyjęty z prowadnicy. Spojrzał na niskie słońce i patrzył tak długo, aż zrobiło mu się zupełnie żółto przed oczami. Od miasta nadchodzili ludzie, zatrzymy­wali się, patrzyli na Antoniego. Przyjechał na motocyklu kie­rownik, zatrzymał się na chwilę, motor warczał.

- Naprawisz to - krzyknął - tylko kombinezon weź. Antoni kiwnął głową, kierownik odjechał. Podeszło dwóch ludzi, młody i trochę starszy.

- Nowy, co? - spytał młody.

Antoni kiwnął głową. Patrzył niepewnie, ale młody wycią­gnął rękę...

- Socha Mietek - powiedział. - Siedziałeś podobno? Antoni znów kiwnął głową.

- Długo? - spytał starszy.

- Trzy lata. Znaczy miałem pięć, ale trzy siedziałem.

- Każdemu może się zdarzyć - powiedział Mietek.

- Fakt - powiedział stary. - Każdemu. Wyciągnął rękę i też przywitał się z Antonim.

- Jest majstrem - powiedział Mietek o starszym. Podeszli pozostali, było ich z dziesięciu. Otoczyli go. Wszyscy kolejno podali rękę.

- Chodź, pokażemy ci, co i jak - powiedział Mietek. Poszli całą grupą do szatni. Mietek przepuścił wszystkich i został z Antonim.

- Chłopcy są w porządku, ale uważaj, nie wszyscy są zgod­ni.

- Znaczy kto?

- Sam zobaczysz. Gdzie mieszkasz?

- Pod trójką. Jedynakowa nazywa się.

- W ORMO jest, ale dobra baba - powiedział Mietek. - Pić ci nie każe?

- E, nie. Życie jej opowiedziałem - obaj się roześmieli. Weszli do szatni i po chwili wszyscy wychodzili stamtąd rządkiem, ubrani w poplamione wapnem ubrania.

Antoni naprawiał betoniarkę. Leżał z kluczem w ręku i me­todycznie skręcał urządzenia. Pochylił się nad nim Mietek Socha.

- Jak leci?

- Jakoś tam - Antoni wypełznął spod betoniarki. Wyjął sporty. Mietek też wyjął sporty i obaj, poważnie, poczęstowali się papierosami.

- Masz coś jutro wieczorem? - spytał Mietek. Zaciągnął się.

- Nie - powiedział Antoni i też się zaciągnął.

- To bądź w Ratuszowej, jak będziesz miał czas.

- Właściwie... - ożywił się Antoni. - Sam tak żem pomyślał, że pierwszy dzień, to chciałbym pogadać, zaprosić. Dobrze, nie?

- Dobrześ myślał - powiedział Socha, wstając. - Koło szó­stej.

Komentator dziennika mówił o ważnej akcji harcerskiej, kiedy pani Zofia zawołała:

- Panie Antku, dziennik!

Antoni wychylił się w białym podkoszulku i usiadł na brzeż­ku krzesła.

W telewizorze dyrektor jakiejś fabryki opowiadał o planach. Z jego miny można było sądzić, że plany idą dobrze. Pani Zofia podsunęła Antoniemu paluszki w szklance.

- Nie psuje się pani? - spytał.

- Odpukać...

W dzienniku pojawił się uśmiechnięty komentator. Jak wszyscy inni występujący w dzienniku i on był wyraźnie z cze­goś kontent. Antoni popatrzył na telewizor.

- Znajomemu mojemu jednemu - powiedział nagle - to tak się telewizor psuł, że tylko konie były na ekranie.

- Jak to, konie?

- No - potwierdził Antoni. - Nawet jak był kontrolny, to były konie. Nie wiadomo, dlaczego.

W dzienniku szły wiadomości sportowe, dziennikarz cie­szył się z osiągnięć polskich pięcioboistów.

- Słyszałam, że pan kolegom uroczystość szykuje... Antoni speszył się.

- No - przyznał.

- A co - powiedziała pani Zofia, gryząc paluszek. - Tak pan pójdzie?

- Tak - zdziwił się Antoni.

- Musi pan sobie ubranie sprawić - powiedziała pani Zofia. Zapowiadała się dobra pogoda i człowiek, który opowiadał o utrwalającym się wyżu, był wyraźnie zadowolony.

W sklepie wisiały rzędy identycznych garniturów. Antoni dyskretnie obliczył pieniądze w portfelu i ruszył między wieszaki.

- Panie Antku, panie Antku! - zawołała pani Zofia z pakamery. - To jest moja kuzynka.

- Jedynakowa - przedstawiła się w pakamerze kuzynka i podała Antoniemu szary garnitur. Nie widział takich na wie­szakach. Zdjął kurtkę i włożył marynarkę.

- Fajna, co? - spytała pani Zofia. Antoni obracał się niezręcznie.

- Tak to się dobrze czuję - powiedział niepewnie - tylko popielata trochę...

- Popielaty to praktyczny - wyjaśniła pani Zofia. Antoni poprawił się w sobie.

- Mam wziąć?

Pani Zofia obróciła go tyłem do siebie i oddaliła się o krok.

- Fajnie - powiedziała. Antoni wsadził ręce do kieszeni.

- Popielata trochę - powiedział - ale dobra będzie. To już zostanę sobie w niej...

W knajpie na rynku murarze obsiedli największy stół. Było hałaśliwie i wesoło, jeszcze przed zamówieniem Antoni podbiegł do kelnerki. Coś jej szeptał, dawał jakieś pieniądze i kelnerka wniosła na stół dwie półlitrówki i kilka butelek wody sodowej. Antoni zakrzątnął się przy rozlewaniu. Murarze siedzieli godnie.

- Chciałem podziękować - wstał Antoni - żeście mnie przy­jęli do siebie, żebym z wami robił i wypił, nie?

- Tak jest - potwierdził majster.

- No to do pana majstra i wszystkich obecnych. Podniósł w górę kieliszek. Wypił i wszyscy zrobili to samo.

Wstał Socha i też chciał coś powiedzieć, kiedy kelnerka posta­wiła na stole talerze ze schabowymi, jak należy, z kapustą każdy. Rozdawali sobie talerze, podawali widelce i noże, które kelnerka położyła na kupie na środku stołu. Socha podniósł w górę kieliszek.

- Twoje zdrowie - przepił do Antoniego. - Dobrze, żeśmy się tu wszyscy spotkali, ja myślę. I bierzmy się, bo stygnie -dokończył.

Wypili powoli, z namaszczeniem.

Na estradę wyszło kilku podstarzałych muzyków i zaczęli wyjmować instrumenty z futerałów. Byli w jednakowych gar­niturach, mali jacyś i pokraczni.

- Panie Mietku, cieszę się, że dobrze wszystko wyszło, nie? - nachylił się Antoni do Sochy.

Przedzielał ich majster.

- Mów mi Mietek - Socha podał rękę Antoniemu. - Prze­praszam, że przez porcję. W porządku jest, bo się chłopaki lubią. Popatrz na nich - mówił przechylony przez majstra. -Wszyscy oni porozdzielani od swoich. Majster ma żonę i tro­je dzieci dwieście kilometrów stąd. Już trzeci rok tak jeździ za robotą z nami. Na niedzielę pojedzie raz w miesiącu, dzie­ci go nie poznają. Ja też mam dziewczynę. Czyją mam jesz­cze?

Słychać było głosy strojonych instrumentów. Najgłośniej próbował perkusista.

- Jeździmy tak już parę lat, tu zbudujemy, tam zbuduje­my, niby razem, ale każdy sam, w końcu każdy sam. Ty masz kogoś?

Antoni nie zdążył odpowiedzieć, bo orkiestra wybuchnęła z wielką siłą. Socha spojrzał z niechęcią za siebie, ale „Cała sala śpiewa z nami" nie dawało już szans na rozmowę. Antoni pokiwał przecząco głową. Socha przesiadł się z majstrem. Dwóch murarzy poderwało się prosić do tańca dziewczyny z drugiego końca sali.

- A starzy? - spytał Socha z bliska.

- Ojciec tylko. Matka nie moja, żona ojca.

- Byłeś u nich?

- Walizkę wziąłem. Nie chcą, to nie. Sam muszę.

- Niedobrze sam...

- Muszę zacząć - powiedział twardo Antoni.

Kelnerka postawiła na stole następne butelki i duże piwo dla wszystkich. Polali, orkiestra przestała grać. Stuknęli się nad stołem i wypili.

- Muszę sam zacząć, rozumiesz - wrócił do wątku Antoni, orkiestra nie grała, więc wszyscy go słuchali. - Nie miałem rodziny, ale zawsze myślałem, że mogę na kogoś liczyć, teraz myślę, że na nikogo. Sam muszę dojść do wszystkiego, wła­snymi rękami.

- Do czego dojść? - spytał Socha.

Znów wrzasnęła orkiestra. Antoni machnął ręką. Nalał i na­pili się z Sochą. Pochylił się do niego jeszcze bliżej.

- Mięciu - mówił, nie zwracając już uwagi na orkiestrę. -Mięciu, wiesz. Spokojnie to sobie wszystko muszę załatwić, powolutku. Mięciu, mnie się nie spieszy. Popatrzże, Mięciu, co ja teraz mam. Patrz. Robotę mam? Mam. Spać mam. Zjeść co jest. Dobrze mam, Mięciu. Już mam dobrze. Teraz popatrz, Mięciu, popatrz, co się dzieje dalej. Rodzina - Antoni zagiął jeden palec - i własny kąt. To jest dla mnie pierwsze, Mięciu, tego nigdy nie miałem.

- Tak jest... - powiedział majster, widać poglądy Antoniego trafiały mu do przekonania.

- Kobita, dzieci - Antoni zagiął dwa palce. - Obiad. Obiad zawsze w domu. Zawsze w domu obiad. Żadne bary mleczne, żadne stołowy czy inne. Ja - po robocie. Odpoczywam, a dzie­ci dookoła. W niedzielę na wycieczkę, papieros po obiedzie, a obiad w domu. Kobita w domu. Pieniądze oddaję, sobie tyl­ko na papierosy. Robota... Do domu... Kobita... I spokój.

Przez stół przechyliło się do nich kilku murarzy i słuchali pilnie Antoniego. Byli już wszyscy dobrzy, słuchali z mętnymi oczyma, jak bajki jakiejś, z trudem wyłapywali poszczególne słowa przerywane muzyką. Kiedy znów ucichła na chwilę, Antoni pokazywał Mietkowi swoje ręce.

- Tymi wszystko zrobię, widzisz, tymi.

Otwierał i zamykał dłonie. Murarze patrzyli na niego. So­cha odchylił się. Ktoś polał.

- Tu chcesz to wszystko zrobić?

- Tu czy gdzie indziej. W totka nie wierzę, tylko w robotę.

- Tu trudno zarobić - mówił Mietek. - Materiałów nie do­wożą, akord idzie, my stoimy. Kierownik tylko na dziwki cho­dzi i wisi mu wszystko.

- Słuchaj, Mięciu - powiedział Antoni cichutko. - Posłu­chaj... Pięknie grają, nie?

Dwadzieścia lat, a może mniej", to była ta melodia.

- Pieniądze oddaję - Antoni mówił coraz ciszej i tylko do siebie. - Robota, po robocie kobita, dzieciaki do lekcji...

- Tak jest... - powiedział majster.

- Tak jest! - powiedział Antoni. - Telewizor...

- Studio dwa... - wtrącił Mietek.

- Wszystko. Pierwszy program, drugi program, wszystko będę oglądał.

Mietek spojrzał na niego i powiedział ostro.

- Tyś chyba zapomniał przez te parę lat, jak jest w życiu.

- O! - ożywił się Antoni. - Dobrze powiedziałeś. Tu dobrześ Mięciu powiedział! Tam nie wrócę!

Orkiestranci mieli przerwę, potem znów zagrali, ale wolniej­sze melodie, bo ludzie już byli pomęczeni. Niektórzy spali przy stolikach. Łysy przy sąsiednim stoliku nagle ocknął się i pod­niósł głowę znad talerza. W jego wzroku było przerażenie. Nie wiedział pewnie, gdzie jest, a może tylko nie wiedział, po co żyje. Antoni trzymał nabrzmiałą, bladą twarz tuż przy twarzy Miet­ka. Z trudem odpalał papierosa. Mówił, jakby śpiewając.

- Na kierownika nic Mięciu mi nie mów. Porządny chłop, przyjął mnie. Złego słowa nie powiedział.

- Bo go nic nie obchodzi - wtrącił twardo Mietek. - Nic.

- Pieniądze dał mi - Antoni rozpaczliwie próbował się sku­pić. - Pieniądze mi dał...

- Jak to dał? - oprzytomniał Mietek. - Ile?

- Trzysta. W wypłatę mam mu oddać.

Mietek z najwyższym trudem wyciągnął z kieszeni portfel. Pieniądze mieszały mu się ze zdjęciami, starymi kwitami. Wci­skał to wszystko Antoniemu w ręce.

- Masz, weź, oddaj mu, nie bądź mu nic winien. Antoni kręcił głową.

- Masz, masz. Mnie oddasz przy wypłacie.

Antoni złapał rękę Mietka i przez chwilę mocowali się, każ­dy ostatkiem sił. W końcu Antoni odepchnął pomoc Sochy od swojej kieszeni.

- Mięciu - kiwał bezradnie głową. - On mi zaufał. Nie mogę, Mięciu. Zaufał mi, przyjął, Mięciu, no, nie mogę...

Długo zastanawiał się, gdzie jest dom. Okna i wejścia do bloków były do siebie podobne. Gdzieś zobaczył światło.

- Tu - wołała szeptem pani Zofia z oświetlonych okien.

W pokoju starannie złożył swoje ubranie i poczuł fatalny skurcz żołądka.

Siedział na brzegu wanny w majtkach i podkoszulku, drzwi zostawił otwarte, bóle i skurcz były ważniejsze od wszystkie­go. Na progu stała pani Zofia jeszcze w makijażu, już w szla­froku. Nie wyglądała pociągająco, ale i Antoni nie. Poszła do kuchni, przyniosła duży kubek ciemnej kawy. Przytknęła mu kubek do ust.

- Pij - powiedziała.

Antoni przytulił się do jej szlafroka i do jej chłodnej ręki. Wypił kawę, ale nie otwierał oczu.

- Trzy lata w ustach nie miałem, to dlatego.

- Wiem.

Wstrząsnęło nim jeszcze raz, kobieta przycisnęła silniej jego głowę. Uspokoił się. Bliskość kobiety, nie kawa, sprawiła, że trochę wytrzeźwiał. Trwali chwilę nieruchomo. Antoni powoli objął w pasie swoją gospodynię. Ona przytuliła jego twarz do swojego brzucha. Trwali nieruchomo. Nagle Antoni pochylił kobietę, zadźwięczał upuszczony metalowy kubek i niósł ją, szczupłą, niedużą, przez korytarz do swojego pustego pokoju.

Położył ją na łóżku, sam klęknął obok, szarpał jej szlafrok, aż pokazały się piersi, i nagle skulił się w sobie, znierucho­miał. Kobieta chwilę czekała, potem delikatnie zaczęła gładzić jego włosy.

- Nie mogę - zaskomlił w wielkim wstydzie.

- To nic, to nic, to wódka - powiedziała pani Zofia i, zgar­nąwszy szlafrok, znowu łagodnie go pogłaskała.

- To wódka, to nic...

Wypłata odbywała się w baraku. Sekretarka Hania eleganc­ko manikiurowanymi palcami wydawała niewielkie pieniądze i egzekwowała podpisy na liście płac.

Antoni wyszedł przed barak. Kierownik naklejał na baku swojego motocykla nalepki z zagranicznymi napisami, dostępne w kioskach. „Harley", „Shell"...

- Panie kierowniku - Antoni oddzielił od wypłaty trzy nowe setki - chciałem podziękować...

- I co, przydały się? No, widzisz... - kierownik wrócił do swoich naklejek.

- Niezłe - pochwalił Antoni. - A do czego panu?

- Europa, człowieku - wyjaśnił kierownik. - W Bułgarii byłeś?

- No skąd - prawie oburzył się Antoni.

- Pięknie jest - powiedział kierownik i nie wiadomo, roz­marzył się czy tylko wspominał. - Gorąco cały dzień, w nocy można się kąpać. Dzieciak by używanie miał, ciepła woda, piach... Zdrowo dla dzieci.

Pracował ciężko. Konserwował kilka maszyn, ale przeważ­nie nie było nic do konserwowania, więc woził taczkami ce­ment i piasek, wnosił wiadra i cegły na pierwsze piętro budo­wy, układał te cegły. W słońce zdejmował fufajkę i zostawał w swetrze. Mimo wiosny nie było jeszcze za ciepło. W deszcz wciskał na głowę beret i brał się mocno za taczki. Nie odmó­wił, kiedy któregoś dnia podszedł do niego kierownik.

- Umiesz zmienić świecę w motorze? Antoni wylazł spod betoniarki.

- Nie chcę się brudzić - powiedział kierownik i podał Anto­niemu nową świecę i banieczkę z olejem. - I olej...

Antoni popatrzył na zegarek. Była jeszcze kupa czasu do fajrantu.

- Teraz? - spytał.

- Teraz, teraz. Do miasta muszę pojechać. Do betoniarki zostaniesz po fajrancie, wpiszę ci godziny nadliczbowe.

- Nie trzeba, panie kierowniku.

- Nic, nic - powiedział kierownik, a Antoni zabrał się za motor.

Przebierał się w swoje nowe ubranie. Socha siedział na krze­śle i przyglądał się, jak Antoni starannie wiąże krawat i ma­nipuluje przy pasku.

- Niesiesz jej coś? - spytał. - Wypada, nie...?

- Temu żem czekał tak długo - powiedział Antoni. - Do wypłaty.

Wziął z krzesła marynarkę i pokazał Mietkowi schowany w kieszeni łańcuszek z wisiorkiem, wyglądał na pozłacany. Socha obejrzał dokładnie.

- Szybko domu nie wybudujesz, jak będziesz takie rzeczy kupował.

- Mam swój rachunek. I wdzięczny jestem naprawdę - powiedział Antoni.

Szli we dwóch wzdłuż baraków, ulica z tymi barakami była długa, ze trzydzieści byle jak skleconych zabudowań, większość z ogródkami, z kwiatkami. Socha zatrzymał się przed jednym.

- Tutaj.

- Na pewno?

- Jeśli ojciec kolejarz, to na pewno.

Socha patrzył, jak Antoni wchodzi na stopnie, przyczesuje włosy i puka. Drzwi otworzyła starsza kobieta. Antoni ukłonił się. Socha odszedł.

- Czy mogę mówić z wnuczką?

- Córka w domu, niech pan wejdzie - kobieta nie patrzyła zbyt życzliwie. - No, proszę wejść.

Z drzwi wchodziło się do dużego pokoju. Przy stole siedział mężczyzna w okularach, dziewczyna kołysała na ręku dziec­ko. Patrzyli na niego. Antoni zrobił krok w kierunku stołu.

- Pani mnie nie poznaje - powiedział do dziewczyny. Po­kręciła głową.

- Dała mi pani rybę przed wigilią. I umyć się. Pracowali­śmy przy wagonach... Zimą, cement żeśmy wyładowywali. Co mi worek na głowę spadł. Pani mi wtedy...

Skrzypnęły drzwi. Dziewczyna podeszła do sąsiadki i od­dała jej dziecko. Uśmiechnęła się do Antoniego niewyraźnie i popatrzyła na matkę.

Matka skinęła głową.

- Zmienił się pan - powiedziała dziewczyna.

- Włosy może - potwierdził. - To ja przyszedłem, żeby pa­nią na kawę zaprosić. Można? - popatrzył na matkę.

- Mamy kawę w domu - powiedziała matka. Dziewczyna przystawiła krzesło do stołu.

- Ja nie na gościnę, chciałem zaprosić...

- Niech pan siada - powiedział ojciec. - Zróbcie tej kawy. Dziewczyna zdejmowała fartuch. Antoni przysiadł na brze­gu.

- Już miesiąc tu jestem, nie mogłem pani znaleźć... Zresz­tą czy bym poznał, wtedy w innej sukience pani była, nie w tej pięknej.

Ojciec popatrzył ostrzej.

- A pan na budowie? Tutaj?

- Tu - powiedział Antoni. - Sprzęt konserwuję.

- Różnie o tej budowie mówią.

- E, dlaczego - zbagatelizował Antoni sprawę.

Znów zapadła cisza. Antoni rozglądał się po pokoju. Tele­wizor, portret ślubny rodziców, oleodruk z Ostatnią Wiecze­rzą. Matka postawiła kawę i cukier.

- Piękny pokój - powiedział Antoni. - Czuje się dom...

- Podoba się panu? - ożywił się ojciec. - Kupę lat nas to kosztowało. Jeszcze jest drugi pokój - powiedział zachęcająco, wstał od stołu i otworzył drzwi. Antoni podszedł i zajrzał.

- Też piękny.

Siedli z powrotem. Antoni westchnął.

- Prawdziwy dom. Nigdy takiego nie miałem.

- Nie ma pan rodziców? - spytała matka.

- Opiekunów tylko. Rodzice zginęli na wojnie. Przepra­szam... Jak pani ma na imię?

- Bożena...

- Pani Bożenko...

Matka przyniosła ciasto i postawiła na stół. Antoni sięgnął do kieszeni. Błysnął pozłacany łańcuszek.

- To dla pani. Odwdzięczyć się chciałem za pani dobroć wtedy...

Łańcuszek leżał na stole, przed Bożeną.

- Po co pan takie rzeczy... - ocknął się ojciec. - Pan musi sobie teraz odkładać na coś innego...

- Ja dług miałem. Miałem dług i bardzo proszę, pani Bo­żenko, żeby pani to wzięła - powiedział Antoni tak, że wszyscy zrozumieli: ma dług i musi go wyrównać.

Na podwórze wjechała ciężarówka. Ustawiła się do ludzi ślepiami i nie było widać, co jest pod plandeką. Z ciężarówki wysiedli dwaj klawisze i poszli do baraczku kierownika. Kierownik pokazywał im teren, gdzie na budowę wdzierała się stara, nie używana już bocznica kolejowa. Podszedł do swoich ludzi, a klawisze wyprowadzali z ciężarówki więźniów.

- Rozbiorą tę bocznicę - powiedział kierownik do wszyst­kich. - Nie ma co się gapić.

Antoniemu zdawało się, że zobaczył wśród więźniów kolegę z celi. Podszedł jeszcze krok, klawisze patrzyli obojętnie, jak więźniowie rozkładali swoje narzędzia. Antoni poczęstował kla­wiszy papierosami.

- Cześć - powiedział jeden - daleko nie uciekłeś.

- Tak jakoś - powiedział swoje Antoni. - Co z Grubym?

- Kojfnął! - odkrzyknął kolega z celi i zaśmiali się wszyscy.

- W sraczu. Powiesił się. Skombinuj coś! - kolega pokazał ręką kształt butelki.

- Jak chcesz mnie poczęstować, to przynieś mu te pół litra

- powiedział klawisz.

W pochmurny dzień szli z Bożeną na spacer. Przechodzili uliczkami koło rynku, na widok milicjanta Antoni odruchowo stanął przed wystawą fotografa.

- O! - pokazała Bożena. Była na tej wystawie w marynar­skim mundurze. Uśmiechała się zalotnie.

- Piękne - powiedział Antoni, rozejrzał się i kiedy zobaczył, że milicjant zniknął, poszli dalej.

Wyszli z miasta, w milczeniu skręcili z szosy, zagajnik był mały, minęli tor. Przejechało dwóch chłopaczków na motoro­werach, zwolnili, przyjrzeli się. Jeden stanął na pedałach.

- W krzaki ją weź! - wrzasnął.

Antoni pospieszył w ich stronę, ale chłopcy już byli daleko. Wrócił do Bożeny. Wszystko dookoła było w mgle brudnej mżawki. Słyszeli stłumiony przez mżawkę żałosny sygnał po­ciągu czekającego na wjazd.

- Smarkacze - powiedziała Bożena. Patrzyła za nimi. An­toni widział ją z profilu, niezgrabnie pochylił się i pocałował ją w usta. Zarzuciła mu ręce na szyję, też niezgrabnie, i jakoś bezbronnie stali złączeni w rzadkim lasku. Tak złączeni ze­szli z dróżki i kiedy Antoni pochylał dziewczynę coraz niżej, cofnęła się i wyprostowała. Antoni stracił równowagę, złapa­ła go.

- Jak nie chcesz... - powiedział Antoni.

- Nie dlatego - szepnęła - tylko... ja pierwszy raz...

- Bożenka - powiedział Antoni z wdzięcznością, z niedowie­rzaniem. Kochał ją teraz tak mocno, jak nigdy w życiu nikogo innego nie kochał. - Bożenka, co ty...

- Jak było? - spytał Socha.

Szli na budowę z szatni, już poprzebierani. Z hukiem mo­toru nadjechał kierownik, zatrzymał się tuż przed Sochą, ale ten nie uskoczył.

- W ogóle nie było. Nie przyszła - powiedział gładko Antoni.

- Jak tam, panowie? - spytał wesoło kierownik.

- Nie ma cegieł, panie kierowniku - powiedział Kowalik.

- Co tam, Kowalik? - spytał kierownik odwracając się do niego.

- Cegieł nie ma. Powietrzem mamy murować czy czym? Kierownik zlazł z motoru, chciał postawić go na nóżki, ale

nóżki zapadały się w błocie, więc starannie oparł go kierowni­cą o ziemię.

- Będę interweniował - powiedział, idąc do swojego baraku.

- Nie ma co interweniować, trzeba przywieźć. Cała cięża­rówka na dworcu dla nas stoi - krzyknął za nim Kowalik.

Kierownik jeszcze odwrócił się w drzwiach.

- Nie wiem, czy dla nas, trzeba sprawdzić. Antoni! - mach­nął ręką.

Antoni spojrzał po kolegach.

- Wejdę na chwilę, co?

Kierownik siedział za biurkiem. Na biurku stały dwie musztardówki i butelka.

- Siadaj - powiedział kierownik. - Jak ci się pracuje u nas?

- Dobrze - powiedział Antoni. Kierownik nalał.

- Pij -

- Z panem zawsze. Wypili.

- Flaki sobie wypruwam - powiedział kierownik. Wziął za słuchawkę i dzwonił gdzieś. - Januchta! - krzyknął. - Tak! Tak! Flaki sobie wypruwam! Dawaj jak najszybciej! - odłożył słuchawkę. - Flaki sobie wypruwam - powiedział do Antonie­go-

- Tak jest, panie kierowniku - potwierdził Antoni.

- Co mówią? - spytał kierownik. - Kto?

- Ludzie - powiedział kierownik.

Antoni popatrzył na niego. Wzruszył ramionami. Kierow­nik nalał jeszcze po kieliszku, ale nie częstował Antoniego.

- Ludzie, ludzie co mówią?

- Co mają mówić...

- Narzekają?

- Słyszał pan przecież.

Kierownik nie patrzył na Antoniego, jakby nie słuchał, co mówi. Pokazał gestem, żeby wypić. Zapadła cisza.

- No?... - powiedział kierownik. Antoni stwardniał trochę. Wstał.

- Robota czeka - powiedział.

Kierownik spojrzał mu nagle przenikliwie w oczy, zaraz zła­godził spojrzenie i skinął obojętnie ręką. Antoni już wycho­dził, kiedy poderwał się jeszcze raz.

- Ej - krzyknął.

Antoni odwrócił się, kierownik wyglądał teraz groźnie.

- Kto cię wziął? Ja cię wziąłem! Z kimś musisz trzymać. Ze mną musisz, źle ci nie będzie. Idź już - dodał, widząc, jak An­toni opuścił wzrok.

- Czego chciał? - spytał Socha. Widać czekali na niego.

- Opieprzył mnie. Co on chce ode mnie? Za kogo mnie ma?

- Może za psa? - powiedział cicho Kowalik.

Antoni odwrócił się do niego błyskawicznie. Objął go za szyję ręką, mocno ścisnął i z bliska powiedział prosto w twarz.

- Ty! Ty wiesz, skąd ja wyszłem? Wiesz?

Kowalik skinął głową. Antoni jeszcze mocniej zacisnął i na­gle puścił. -No.

Na podwórze wjeżdżała ciężarówka z cegłą. Antoni zaśmiał się, chcąc zaznaczyć, że nieporozumienie było czysto osobiste. Poszli w stronę ciężarówki, Kowalik pokręcił głową:

- Coś mało tego. Na oko więcej wyglądało.

- Tu ich chowają - powiedział pracownik kancelarii. Anto­ni stał z Bożeną nad kilkoma grobami w bocznej części cmen­tarza. Wszystkie groby miały standardowe wymiary i identycz­ne tabliczki, wyjątkowy porządek. Pracownik odszedł. Antoni szukał wśród tabliczek, stanął nad jednym z grobów i wstyd­liwie przyklęknął. Bożena stała za nim i przeżegnała się powo­li, z namysłem, nauczona powagi i namaszczenia w takich momentach.

- Chciał żyć - powiedział Antoni.

- Jak każdy - wyszeptała Bożena.

- Nie jak każdy. Więcej - uśmiechnął się. - Strasznie gruby był. Chciał żyć.

Chwilę stali, Antoni nad grobem, Bożena za nim. Zawrócił i zauważył jej dziwny, nie z tego cmentarnego miejsca wyraz twarzy.

- Co jest, Bożenka?

- Będziemy mieli dziecko.

- Chodź stąd - powiedział szybko Antoni. Szli zapuszczonym cmentarzem.

- Będę miała dziecko - powtórzyła.

Stanęli przed jedynym w mieście czerwonym światłem.

- Słyszysz? - powiedziała Bożena.

- Ożenię się z tobą - powiedział Antoni i poczuł to samo co w rzadkim, brzozowym zagajniku, w brudnej mżawce.

Antoni wskoczył na taśmę transportera i mrugnął do So­chy stojącego przy wyłączniku. Socha włączył prąd. Antoni jechał na taśmie wyprostowany, na drugie piętro, z rozłożony­mi szeroko ramionami.

- Chłopaki! Chłopy! - krzyczał.

Kierownik wylazł przed swój barak. Antoni zeskoczył na górze z taśmy, stanął przy murze.

- Żenię się! Chłopy, żenię się, słyszycie? Mięciu, ślub! We­selisko! Wszystkich z całego serca zapraszam. Panowie, żenię się! Całą budowę zapraszam!

- Złaź! - wrzasnął z dołu kierownik. - Złaź, behape prze­cież.

Antoni zbiegł po schodach i dopadł kierownika.

- Zapraszam panie kierowniku. Na ślub! Na wesele! Kierownik popatrzył na niego serdecznie, przygarnął go i uścisnął mu rękę.

Antoni rozczulił się. Wypił już chyba troszeczkę w tak uro­czystym dniu.

- A co by kierownik powiedział, jakbym tak kierownika poprosił...

- Dla swoich jak najbardziej, zawsze. Nie wywyższam się...

- Na świadka, to by było... Kierownik jeszcze raz uścisnął mu rękę.

- Jasne, jasne. A kto drugi?

- Sochę kombinowałem, Mietka.

- E, nie lepiej babeczkę jakąś?

- Mietka kombinowałem - rozważał Antoni plusy i minu­sy różnych możliwości - ale kuzynkę Bożeny wezmę jaką, nie?

- O, to chętnie, widzisz. To chętnie.

Zofia siedziała na brzegu łóżka Antoniego. W szlafroku, nie umalowana wyglądała lepiej niż w niezbyt fachowym makija­żu. Trzymała w dłoniach rękę Antoniego i płakała. Antoni pa­lił papierosa. Parę razy chciała coś powiedzieć, patrzyła w jego stronę i widziała obojętny, obcy wzrok.

- Wszystko ci naszykowałam.

Na krześle wisiał garnitur, na nim biała koszula, na niej krawat.

- Ludzie będą coś podejrzewać, jak nie przyjdę.

- To już nie wiem - powiedział Antoni. - Zrób tak, żebym wieczorem miał wszystko spakowane.

Palił papierosa. Było mu niewygodnie strząsnąć popiół, ale wychylił się z łóżka i pedantycznie trafił do popielniczki. Kobieta siedziała nieporuszona. Mówiła coś do siebie po cichu, ale jak to potrafią robić kobiety: żeby Antoni zauważył. Choć nie chciał, musiał się odezwać: -Co?

- To ostatni raz - wyszeptała Zofia równie cichutko. - Ostat­ni raz w moim życiu...

- Co mówisz? - krzyknął ze złością.

Bożena była w białej sukni, Antoni w swoim popielatym garniturze. Ksiądz jak zwykle. Urzędnik stanu cywilnego też jak zwykle. Kolejno udzielali ślubów, które za parę lat w pa­mięci nowożeńców zleją się w jedną uroczystość, twarz urzęd­nika w komży, twarz księdza z orłem na piersiach. W każdym razie kierownik świadczył i to było widać. Matka płakała przy obu ślubach, ojciec tylko przy kościelnym, Bożena podnosiła oczy do nieba. Murarze stali do życzeń w kolejce.

- Żebyś była taka szczęśliwa jak ja z twoim ojcem - powie­działa matka.

Było lato, przyjęcie odbywało się na podwórzu wśród baraków.

- Gorzko!

Kiedy Bożena wstała do pocałunku, widać było wystający brzuch. Dookoła stołu kręciły się dzieci.

Socha podał szare pudełko z narysowanym na papierze że­lazkiem.

- Tu macie od całej budowy...

Antoni otworzył pudełko, w środku rzeczywiście było że­lazko z pokrętłem i światełkiem.

- Żelazko - powiedział Antoni. - Bożenka, jakie dobre żelazko mamy. Tu trybko jest takie... Na temperaturę, Mięciu?

Socha wstał i pokazywał przez stół.

- Na wełnę masz, tu masz na nylon...

Wszyscy upili się szybko, nim zapadł zmrok. Matka Boże­ny wyniosła z domu stojącą lampę z przedłużaczem. Socha rzucił na ziemię kieliszek, potem drugi i kilka szklanek.

- Na szczęście, na wasze - pokrzykiwał i tańczył na stłuczonym szkle w rytm grającego gdzieś radia.

Puścili głośniej muzykę, wszyscy tańczyli, kierownik odbił Antoniemu pannę młodą, był przesadnie grzeczny, Antoni za­palił papierosa poza kręgiem lampy, podszedł do niego So­cha.

- No, jak - uśmiechnął się.

Antoni popatrzył na niego, zobaczył prawdziwego przyja­ciela, który mu życzy dobrze, bardzo dobrze.

- Jaja kocham - Antoniemu zaświeciły się łzami oczy. - Ja ją naprawdę, Mięciu, kocham. Ciebie też, Mięciu, też cię ko­cham. Ja wszystkich... Wiesz... wszystkich...

- Szczęśliwy jesteś człowiek, szczęśliwy - powiedział cicho Socha.

Bożena siedziała przy stole porzucona przez kierownika. Patrzyła na resztki uczty. Kierownika pod ścianą domu do­padł Kowalik.

- Pewnie ktoś podpieprza, panie kierowniku, musi ktoś, panie kierowniku, to jakiś sukinsyn, jakiś sukinsyn, podpie­prza...

Antoni wrócił do Bożeny, patrzył na nią roziskrzonymi oczyma, pogłaskał ją po włosach weselnych, otarł delikat­nym gestem - jeszcze takiego u niego nie widzieliśmy - łzę w jej oku.

- Ale żeś pięknie, Bożenka, wyglądała. Takeś wyglądała pięknie, że ażem się dziwił, że mnie chcesz...

Nadszedł kierownik z uczepionym jego ramienia Kowalikiem.

- Ktoś podpieprza, panie kierowniku, to fakt...

- Co mi pan trujesz... - kierownik wyswobadzał się nie po raz pierwszy z uścisku Kowalika. - Wesele tu jest.

- No, wesele - upierał się Kowalik - ale jakiś skurwiel pod­pieprza...

Kierownik przysiadł przy Antonim.

- Jak ci u nas? - spytał i pocałował Bożenę w rękę ni z te­go, ni z owego. Antoni roztkliwił się zupełnie z uczuciem, że żyje wśród kochających, że kocha.

- Ja póki życia tego panu nie zapomnę, póki życia, co pan dla mnie zrobił. Ty wiesz Bożena, co kierownik dla nas zrobił? Do końca życia nie zapomnę...

Po niewygodnych deskach budowy biegła dziewczyna z biu­ra. Przeskakiwała porozrzucane cegły, kiwała się na kładkach.

- Kierownik was prosi! Przed barak, przed barak! Ludzie schodzili powoli z rusztowań. Kierownik stał już

w drzwiach, nie odzywał się, czekał, aż wszyscy zejdą.

- Ludzie - powiedział. - Zginął cement i cegły. Zapalił papierosa. Ucichły szepty.

- Nie mam zamiaru odpowiadać za złodzieja. Nie będę go szukał, jak go sami znajdziecie, to policzycie się. Nie chcę wy­wlekać, ściągać milicji, po co to nam. Wiecie, co to milicja, każdy by beknął, na każdego może paść, jak to z milicją, śledz­two, prokurator.

Wróciła dziewczyna, przecisnęła się przez ludzi i weszła do baraku, kierownik zerknął na nią.

- Materiał załatwię, są inne budowy, z ludźmi dobrze żyję, to wiecie...

- Ja mówiłem, że coś nie w porządku - odezwał się Kowalik.

- Coś pan mówił? - zawołał kierownik. - Było w porządku. Teraz zginęło. Musicie znaleźć, złodzieja nie wydam, znaleźć albo kupić.

- Jak to kupić? - spytał Antoni.

- Nie chcę waszej krzywdy, inny by zaraz podał na milicję, a ja nie. Normalnie kupić. Mówię, że mam możliwości po są­siednich budowach...

- A pan to nie będzie odpowiadał? - zawołał ktoś z tyłu.

- Kradł ktoś z was.

- Albo obcy - zawołał ten sam z tyłu.

- To dzwonić na milicję?

Wszyscy milczeli. Kierownik wziął za klamkę.

- Dzwonić?

Ludzie pospuszczali łby. Nikt nie chciał widzieć tu milicji, wszystko jedno, ukradli czy nie. Kierownik zdjął rękę z klamki.

- No, widzicie. Ja materiały kupię. Jak podzielić, nie wy­padnie dużo, po trzy stówy. Jutro wypłata, trzy stówki nie wydatek, z wypłaty zwrócicie.

Popatrzyli na niego. Kalkulowali.

- To co, już kierownik nie ma swoich sposobów, żeby nie­dobór pokryć? - spytał Kowalik.

Kierownik spojrzał twardo. Wszedł do baraku. Jeszcze gło­wę wystawił.

- Po trzysta, pamiętajcie.

Zaczęli się rozchodzić. Usiedli na murku, na stosie desek. Palili. Antoni stał.

- Nie dawać - powiedział Kowalik. - Niech spróbuje strą­cić, ja się milicji nie boję.

Antoni jadł żur z całą rodziną. Teść chrząkał, kasłał, par­skał.

- Dali ojcu? - spytał Antoni.

- A skąd by dali. Podobno zdrowy jestem. Do roboty gnają. W kuchni gadał cicho telewizor. Bożena zbierała talerze ze stołu. Antoni odprowadził wzrokiem jej ciężarny brzuch, roz­parł się, patrzył na teścia.

- Może do nas? - spytał. Teść pokiwał głową.

- Jeszcze będę próbować. Podobno w wojewódzkiej mają ludzkiego lekarza.

Antoni wstał od stołu, przeciągnął się. Ciężko usiadł na kanapie. Przysnął. Obudziło go stukanie. Spojrzał nieprzy­tomnie, przez pokój przebiegła przestraszona żona, potem w drzwiach pojawił się kierownik. Antoni usiadł na kanapie.

Z kuchni wyjrzała matka.

- Bożena - zawołała.

Bożena zniknęła w kuchni. Podszedł ojciec i z ogromnym szacunkiem przywitał się z kierownikiem.

- Bardzo przyjemnie, że pan...

- Może kawy panom zrobić? - spytała Bożena. Kierownik skinął głową.

.- Może, proszę bardzo - ojciec wskazał krzesło kierowni­kowi.

Kierownik przysunął krzesło do kanapy i usiadł na nim tyłem do pokoju. Ojciec nie wiedział, co z sobą począć.

- Może kawy? - powtórzył za córką.

Kierownik odwrócił się na sekundę, podziękował mrugnię­ciem i uśmiechnął się do Antoniego szeroko.

- Mara do ciebie zaufanie, wiesz?

- Może pan - powiedział Antoni. Jeszcze był zaspany. Kierownik spojrzał na zegarek.

- Za dwie godziny pojedziesz pod te adresy - dał Antonie­mu kartkę i pozwolił mu przeczytać do końca. - Pod te wszyst­kie adresy. Tam jest załatwione, masz brać, co dają, pienią­dze, mów, przyślę jutro, wszystko załatwione. Tak trzeba, ro­zumiesz to?

- Pewno - powiedział Antoni.

- Tak trzeba. Nie chcę, żeby mi ludzi ciągali. Złodzieja zła­piemy po cichu, sami go urządzicie, po co ma siedzieć, wiesz, że niesłodko tam jest.

- Wiem - potwierdził Antoni. Oprzytomniał. Bożena wniosła kawę.

- A nie można na dozorcę...? - zaczął Antoni, ale kierow­nik gwałtownie zamachał rękami. Bożena wyszła.

- Co ty? - powiedział kierownik. Antoni ściszył głos do szeptu.

- Myśmy z chłopakami kombinowali inaczej. Że nie ma dozorcy, nie dali etatu, to można by na dozorcę zwalić, nie?

- Antek, wiesz, jak to jest, dozorca jest czy go nie ma, wszyst­ko jedno, a milicja, jak się przyczepi, to ciągnie, ciągnie i koń­ca nie widać... Nie dla siebie to robię, dla was to robię, dla ciebie też - przysunął nagle twarz do Antoniego. - Rozumiesz to, że dla ciebie? Na kogo najpierw padnie podejrzenie, jak myślisz? Kto tu trefny jest...?

Antoni zachłysnął się.

- Przecież pan wie - powiedział, odsuwając się.

- Ja wiem i co z tego? Nie ja będę sądzić. Antoni popatrzył na trzymaną w ręku kartkę.

- W kolejności? - spytał. Kierownik kiwnął głową.

- Ale, panie kierowniku, żeby to w tajemnicy było... że ja jeździłem... Dobra?

Antoni przysypiał w szoferce, zmęczony po całej nocy łado­wania. Szum motoru i ciepło silnika idące od nóg pomagało mu w tym przymykaniu oczu.

Wyprzedził ich fiat. Minęli oświetlony kiosk. Antoni usłyszał znajomy dźwięk. Otworzył oczy. Kierowca patrzył przed siebie nieporuszony, obserwując styk nocy ze światłami samochodu. W świetle reflektorów Antoni zobaczył biegnące wzdłuż szosy konie. Białe biegły blisko, czarne wsiąkały w mrok. Antoni jesz­cze raz spojrzał na kierowcę, ale ten chyba nie zauważył. Konie przeleciały i znów wszystko było normalne.

Zbliżali się do budowy. Antoni zobaczył z daleka ludzi sto­jących na placu. Musieli usłyszeć warkot silnika, bo patrzyli w tę stronę.

- Stań pan - Antoni wybrał miejsce zasłonięte od budowy barakiem.

- Stój - krzyknął. Samochód zahamował gwałtownie.

- Jedź pan do końca, kierownik jest w pakamerze. Powie panu, gdzie rozładować.

Nie oglądając się, wszedł do swojego domu.

Samochód stał na środku, ludzi nie było. Antoni rozejrzał się, zastanawiał się, co robić. Ruszył w stronę szatni. Otwo­rzył drzwi, wszyscy siedzieli na ławach, nie przebrani w robo­cze ubrania.

- Co jest? - powiedział Antoni i też usiadł. Tylko on, jesz­cze z nocnego ładowania, ubrany był w kufajkę.

- Nie robimy - odezwał się Kowalik. Znanym gestem zgiął rękę. - O, wykiwać nas chce, tyle! Potrącą, za co?

W pakamerze pełno było dymu. Antoni wyjął sporta i od­palił od najbliżej siedzącego murarza.

- Złóżmy skargę - powiedział legalistycznie. - Takie pismo, że nikt nie winien. Napisać można.

- Na kogo? Do kogo? - zaśmiał się Kowalik.

- Jak, do kogo? - Antoni też się zdenerwował. - Co tu bę­dziesz siedział! Dwa dni będziesz siedział? Trzy dni będziesz siedział? Wygrasz?!

- To idź, rób. No! - powiedział Kowalik.

Zapadła cisza. Antoni nie ruszał się. Skrzypnęły drzwi. Zajrzał kierownik, popatrzył, zniknął ale pokazał się jeszcze raz i kiwnął do Antoniego. Teraz zniknął na dobre. Antoni nie ruszał się. Milczeli.

- Wołał cię - powiedział Socha.

- Widziałem - powiedział Antoni i nadal siedzieli w milcze­niu.

Nie wiadomo skąd dowiedzieli się ludzie, już stali grupka­mi koło bramy, trochę z baraków, trochę z miasta. Bożenie brzuch wypychał płaszcz. Mignęła gdzieś twarz pani Zofii. Bo­żena zobaczyła ją, wbiegła na plac i do szatni. Murarze sie­dzieli, milcząc. Stanęła w drzwiach.

- Antoni - powiedziała. Patrzyli na nią. - Nie mieszaj się.

- Weź ją stąd - powiedział Socha.

Bożena skrzywiła się, złapała ręką za brzuch, potem wyżej, za serce. Antoni wstał. Wyprowadził ją na powietrze, Bożena oddychała ciężko. Patrzyli na nią ci zza bramy.

- Nie rób nic, nie mieszaj się. Nie rób nic, Antek... Podtrzymał ją.

- Pamiętaj - mówiła Bożena szybko, położyła rękę Anto­niego na sterczącym brzuchu. - Antoni - patrzyła na niego z bliska.

- No, Bożenka - mówił łagodnie. - Nie bójże się. Bożenka, nie bój się. Idź teraz. No. Idź. Nie bój się. Idź. Idź. Przyj­dę...

Tuman kurzu podniosła nadjeżdżająca od miasta wołga. Zahamowała przed bramą, zatrąbiła, kolebiąc bokami na bu­dowlanej drodze, powoli przejechała przez plac i stanęła przed barakiem kierownika. Wysiedli dwaj, weszli.

- Idź - Antoni popchnął Bożenę w stronę bramy, jeszcze pochylił się do ucha. - Nie bój, nie bój, ja nic...

Bożena odeszła, stanęła z innymi za bramą. Kierownik wyszedł z baraczku. Z szatni wyszli murarze.

- Gralak! - krzyknął kierownik.

- Idź - powiedział Kowalik. - Powiedz, jak jest.

- Idź - popchnął go Socha.

Antoni ruszył, kierownik puścił go przodem, kiedy weszli na schodki, szepnął „nic nie wiesz". Antoni zaparł się w drzwiach, jeszcze nim ruszył klamką.

- Ja nic nie chcę, panie kierowniku. Nie chcę w to wszystko...

- Nic nie wiesz - zasyczał kierownik. - Nic.

Antoni wszedł do środka, dwaj z wołgi siedzieli na krze­słach, urzędniczki nie było.

- Powiedzcie ludziom, żeby wzięli się do roboty - powie­dział jeden z dwóch, czytając jakieś papiery.

- Nie czas na takie historie, mamy teraz pracować i to do­brze pracować. Mamy perspektywy, od nas zależy, jak wyko­rzystamy szansę.

Antoni milczał.

- Powtórzcie ludziom - ciągnął drugi, patrząc przyjaźnie na Antoniego - że będą mieli wszystko, co im się należy. Nie jesteśmy na darmo. Możemy pogadać o wszystkim, co was boli. Podkreślani: o wszystkim, nie ma spraw, o których nie można pogadać. Ale musi być spokój, i praca.

- Nie róbcie tu głupich historii - powiedział pierwszy znad papierów.

Antoni stał nieruchomo, dopóki nie zorientował się, że to już wszystko, co mieli mu do powiedzenia. Kiwnął głową. Wyszedł z baraku, kierownik za nim.

- Powiedz, że dodam godzin nadliczbowych w przyszłym miesiącu. Wycofają wszystkie pieniądze. Niech robią, po­wiedz.

- Ja nie chcę w to wszystko - powtórzył Antoni już po raz drugi dzisiaj. - Niech pan sam mówi, Sochę zawołajcie. Wszyst­kich, mnie nie.

- Jeździłeś po materiał? - spytał kierownik. Antoni kiwnął głową. - Chcesz, żeby się dowiedzieli?

Antoni milczał.

-To skończ. I przyjdź do mnie, dzisiaj, do domu, wieczo­rem przyjdź, o ósmej - rzucił kierownik.

Ludzie spod bramy rozchodzili się. Ruszyła betoniarka. Pojechała w górę winda. Bożena siedziała nadal na stercie de­sek. Pani Zofia weszła na teren budowy i zniknęła w baraku kierownika. Ludzie pracowali wściekli, bez zwykłych żartów, bez odpoczynku, podawali sobie cegły i narzędzia, chlustała zaprawa, mur rósł. Nie rozmawiali już, widać było, że co miało zostać powiedziane, zostało powiedziane.

Bożena ciągle siedziała na deskach. Pani Zofia wyszła z ba­raku i zniknęła na drodze do miasta. Fajrant zaskoczył wszyst­kich, tak szybko nadszedł. Pod prysznicami nadzy mężczyźni spłukiwali z siebie brud dzisiejszego dnia.

Antoni wyszedł pierwszy, z Bożeną uczepioną jego ramie­nia. Poszli do domu na skróty, wąską ścieżką przez pole. Do­gonił ich Socha. Krzyczał za Antonim od bramy. Przegonił Bo­żenę. Wąską ścieżką szli we troje, jedno za drugim, zapadając się w błocie nie zdeptanego pola.

- Czego ty przede mną uciekasz, Antek?

- Gdzie uciekam, Mięciu? - mówił Antoni i szybko parł na­przód. - Popatrz na nią, przecież za trzy tygodnie będzie ro­dzić.

- Spokojnie, Antek, spokojnie - ścieżka poszerzyła się, So­cha wszedł na twardszy, pewniejszy grunt i otarł nogi z gliny. - Poczekaj.

- Na co mam czekać, Mięciu? Przecież powiedziałem wszyst­ko. Im powiedziałem, wam powiedziałem, co więcej? Odda pie­niądze, tak? Zgodziliśmy się robić, tak? Co więcej jeszcze?

- Przyjdź wieczorem. Umówiłem się z chłopakami, że będziesz o ósmej. Będziemy czekać, chłopaki chcą wiedzieć, co jest.

- Chciałbym, Mietek - powiedział Antoni.

- Rozmawiałeś z nimi, wiesz, jak jest. Przecież powiedzia­łeś im w baraku, że my nie ze złości, tylko tak. Że kierownik zawinił, po co pieniądze ściągał. Powiedziałeś, nie?

Podeszli pod małą górkę.

- Co ja im mogę powiedzieć - mówił śpiewnie Antoni. - Co ja mogę? Pieniądze, powiedział, że zwróci, godziny da.

Socha zapadał się w błoto coraz głębiej. Dla utrzymania rów­nowagi łapał się co chwila Antoniego, Antoni szedł energicznie naprzód, Bożena za nimi dreptała jak mogła najbliżej, żeby słyszeć.

- Nie chodzi tylko o pieniądze - powiedział Socha. - Boimy się, że będą z roboty wyrzucać.

Antoni zatrzymał się gwałtownie.

- Jak to wyrzucać? Co wyście znowu wykombinowali, dla­czego wyrzucać?

- Ciebie nie zwolnią - powiedział spokojnie Socha. Bożena zawróciła.

- Nigdzie nie pójdziesz, Antek.

- Co ja mogę - powtórzył jeszcze raz Antoni. Socha znów zapadł się w błoto, złapał się Antoniego tym razem mocno, przytrzymał go.

- Przyjdź wieczorem, musimy wiedzieć wszystko.

- Nie przyjdzie, nigdzie, nigdzie... - wcisnęła się Bożena.

- Ty idź do domu, dobrze? - Antoni krzyknął na żonę. -Zapomniałaś se, gdzie mieszkasz?

- Czekamy o ósmej! - powiedział Socha.

Obiad zjedli w milczeniu.

Kiedy Antoni wychodził z domu, teściowie oglądali telewi­zję, Bożena płakała. Antoni miał swój najlepszy garnitur, wi­dać było spod płaszcza. Przeciął drogę, minął baraki. Wszedł w dzielnicę nowo wybudowanych kwadratowych domków, przed jednym z nich stała wołga. Zapukał.

- Do pana kierownika? Jak najbardziej - powiedziała ko­bieta, która otworzyła drzwi. Wprowadziła Antoniego do poko­ju. Siedzieli tam we trzech. Butelka była skończona, drugiej początek. Antoni rozejrzał się, pokój typowy, delegacyjny, pu­sty, z walizką na szafie. Gadali głośno. Gospodyni odebrała od Antoniego płaszcz. Kierownik wstał.

- To już pani da - powiedział do gospodyni. Podprowadził Antoniego do stołu. Tamci przerwali rozmowę.

- On jeden, który się nie zbiesił. On jeden - powiedział kie­rownik. Przywitali się, już nie tak oficjalnie, jak rano.

- Pijcie - powiedział ten sympatyczniejszy. - Karnego - i na­lał Antoniemu pełną szklankę. Antoni popatrzył na nich i wy­pił.

- Drzwi! - krzyknął kierownik, ktoś cicho zamknął je od zewnątrz.

- Ja muszę iść - powiedział cicho Antoni. - Kierowniku, ja kiedy indziej wpadnę.

- Siedź - ostro spojrzał na niego kierownik. - Siedź. Patrz­cie, po wyroku człowiek - zwrócił się do tych dwóch - po wyro­ku, ile ty siedziałeś, Antoni?

- Trzy, miałem pięć.

- Po wyroku, a uczciwy człowiek. Uczciwy, porządny chłop. Klepnął Antoniego w kolano, nalał jeszcze raz pół szklan­ki. Gospodyni wniosła pieczonego indyka.

- No! To dopiero! Rozpieszczasz nas, Zenek - powiedział jeden z gości.

Nalali w kieliszki, dopełnili szklankę Antoniego. Gospody­ni podzieliła indyka, postawiła, obserwowała efekt.

- Zdrowie pani - powiedział sympatyczniejszy. - Zdrowie pięknych pań i ich wspaniałej staropolskiej kuchni!

Gospodyni wyszła.

- Drzwi! - zawołał za nią kierownik.

Jedli indyka, początkowo w milczeniu, potem z zadowolo­nymi westchnieniami, mruknięciami i sapnięciami. Przerywali sobie, żeby wypić po kieliszku i jedli dalej. Antoni nie jadł początkowo, kierownik trącił go, mrugnął, podsunął i Antoni nie wiedząc kiedy, już trzymał w garści skrzydełko. Kierow­nik przepił do Antoniego i Antoni przepił do kierownika, po­tem przepili wszyscy do wszystkich i Antoni też przepił do wszystkich.

- Trzeba ich będzie porozwozić, Zenek -jedząc jeszcze i pi­jąc, rozmawiali goście.

- Porozwozić po Polsce, pojedynczo, żeby huku nie zrobili, wszystkich.

- Za bardzo zwąchali się.

- Rozjadą się po Polsce, nie będą tu nam roboty psuć, nie możemy przez nich, przez jakieś fanaberie...

- Ja sobie flaki wypruwam - wtrącił kierownik.

- To wiemy, Zenek, to wiemy, nie pierwszą budowę robisz. Ale ludzi tu wyjątkowo trudnych dostałeś, lepszych musisz sobie wziąć. A co - zwrócił się do Antoniego. - Nie ma dobrych ludzi? Są. Jasne, że są, dobrzy, spokojni...

- Po całej Polsce porozwozić, wszyscy w Polskę... Antoni patrzył na nich, przez dym i wódkę docierały do niego

poszczególne słowa i powoli układały się w jasny ciąg.

- Banda, banda, z takimi ludźmi, pozbieranymi nigdy nie wiadomo nic...

- W Polskę, wszyscy w Polskę, nowych tu trzeba... Antoni potrząsnął głową.

- Jak to? - spytał kierownika. Ten popatrzył na niego, nie o nim teraz myślał. - Jak to porozwozić?

Nikt nie zwracał uwagi na Antoniego.

- Jak to? - krzyknął. - Porozwozić?!

- Normalnie - odwrócił się ten sympatyczniejszy. - Prze­niesienia służbowe, bilety i w Polskę. Każdy w inne miejsce.

- Ale czemu? Za co? - Antoni chciał się dowiedzieć napraw­dę. - Dlaczego?

Popatrzyli na niego, dalej chcąc omawiać swoje sprawy, zdziwieni intruzem.

- Za co? - wrzasnął Antoni i popchnął stół. Przewróciła się butelka, reszta wódki strużką pociekła na podłogę. - Za to, że pan im zabrał po trzysta złotych? Po trzy stówy im pozabierał, to co mieli robić? - Antoniemu w kącikach ust pojawiły się kropelki białej śliny. - Za co? Za to, że są daleko od swoich i już zapomnieli, jak wyglądają ich dzieci? Za co im to chcecie zrobić? Że się polubili? Że są w biedzie razem? Za to rozgonić?

Wstał i uderzył w stół. Jeszcze jedna butelka zachybotała, ale nie przewróciła się.

Ktoś cichutko zastukał do drzwi. Weszła żona Antoniego.

- Pani Bożenko, proszę siadać - powiedział kierownik, chciał jak najszybciej zmienić nastrój kolacji.

Bożena podeszła do Antoniego. Pochyliła się nad nim.

- Szukam cię, byli u nas - Bożena nachyliła się nad Anto­nim.

- Pani siada - powtórzył kierownik.

- Kto był?

- Socha, Kowalik...

Antoni zrozumiał. Nie wytrzeźwiał, ale właśnie zrozumiał wszystko. Przez jedną jasną chwilę zobaczył, jak jest w życiu, jak musi być i jak nie można niczego odwrócić i niczego zmienić.

- Chodź stąd - powiedziała Bożena. Wyszli z pokoju, nie żegnając się.

- Drzwi! - krzyknął kierownik.

Minęli kolonię małych domków, przecięli szosę, obok przy­stanku stało kilku mężczyzn. Weszli w ciemność, w kierunku baraków. Mężczyźni oderwali się od swojego stania i ruszyli za nimi. Bożena wyczuła chyba, że ruszyli.

- Nic, nic, ułożę wszystko - powiedział Antoni. Przystanął. Obejrzał się. Nie zasłonił się. Było ciemno, ale mignęła twarz So­chy. Ciosy były głuche, dopóki Antoni nie upadł. Jak upadł, pod­nieśli go i znów bili, spokojnie, metodycznie, właściwie bez złości.

Upadł po raz drugi i, dla formalności raczej, ci, którzy stali nad nim, kopnęli go kilka razy.

- Nie można być ze wszystkimi - powiedział Socha, pochy­lając się nad Antonim.

Odeszli. Leżał sam, było ciemno, z daleka dochodziły róż­ne odgłosy. Szczekał pies, przejechał samochód, jeszcze coś, jakieś dziwne nieznane odgłosy.

Ktoś krzyczał i ten krzyk zbliżał się.

Antoni westchnął, krew z kącików ust popłynęła silniej.

- Tylko spokój - wymamrotał. - Tylko spokój.

W świetle reflektorów samochodu widać było biegnące po­woli konie.

Antoni próbował ułożyć głowę, wysiłek zmęczył go. Potem leżał nieruchomo z otwartymi, nie widzącymi oczyma.

Po łące biegł koń. Nie słychać było uderzeń kopyt.

W wersji zamieszczonej w „Dialogu" znajduje się nota: „Wykorzy­stałem przy pisaniu materiały z reportażu Lecha Borskiego. K.K."






AMATOR

(1978)


Współautorem dialogów jest Jerzy Stuhr


Filip Mosz urodził się trzydzieści lat temu i nigdy nie miał rodziców. Matka, która umarła w trzy lata po jego urodzeniu, utrzymywała, że ojcem był jej mąż, też Filip Mosz. Nie było to możliwe, bo Filip Mosz-senior zginął w Oświęcimiu w roku 1943. Mimo to w dokumentach Filipa był jego ojcem.

Filip wychowywał się w domu dziecka do szesnastego roku życia, a kiedy opuszczał tę miłą i bezkompromisową instytu­cję, zorientował się, że jego ojcem nie mógł być jego ojciec. Nie miał na tym tle żadnych kompleksów, bo lata spędzone w do­mu dziecka nauczyły go realistycznego stosunku do życia, ale postać ojca, który gdzieś może nadal żył, wyzwalała czasem sentymentalną cząstkę jego osobowości.

Jak wielu przyzwoitych chłopców z domu dziecka, którzy nie ulegli popularnej w tych kręgach filozofii siły, Filip marzył o domu i rodzinie. Jeszcze w kiblu, bo tak nazywali chłopcy między sobą swój wspólny dom, uczył się i ukończył zasadni­czą szkołę zawodową o kierunku budowlanym. Następnie, pra­cując i mieszkając w wenerce, jak nazywali między sobą chłop­cy hotel pracowniczy, skończył technikum mechaniczne i uzy­skał status maturzysty. Przy okazji zdobył prawo jazdy, czym przez kilka lat próbował imponować poznawanym dziewczy­nom. Traktował je zawsze poważnie, jak przyszłe żony.

Ponieważ mechanicy byli potrzebni w tamtym czasie, jak zresztą i dziś, Mosz otrzymał propozycję pracy i lepszej pensji i skorzystał z niej. Przeniósł się do Wielic, gdzie pracował w narzędziowni średniej wielkości zakładu, kooperującego z dużą stołeczną fabryką produkującą magnetofony. Zawiadomił o tym lojalnie kierownictwo swojego domu dziecka i otrzymał odpo­wiedź na druku z powielacza, gdzie wpisano, omyłkowo zresz­tą, jego nazwisko. Kierownictwo wyrażało zadowolenie z jego postawy i zachęcało go do dalszych osiągnięć, upatrując szansę na te osiągnięcia w kształtowaniu, jak było niezbyt wyraźnie wydrukowane, „korzystnych cech charakteru". Druk ten Filip przechowywał starannie, traktując jak pamiątkę rodzinną.

Miał jeszcze inne pamiątki: karteczkę ze swoim nazwiskiem (też omyłkowo napisanym), którą przymocowano do jego ręki, kiedy się urodził, i książkę o Guliwerze, którą otrzymał w szó­stej klasie za czwarte miejsce w wynikach nauczania. Miał także pudło z osobistymi rzeczami matki, wraz z którymi umiesz­czono go w domu dziecka. Były w nim fotografie ludzi, któ­rych nie znał, legitymacja ze zdjęciem matki, gdzie w rubryce zawód wpisano: prac. kuch., a także broszka, którą stanowi­ły, jak najpierw myślał, dwa - potem zaś stwierdził, że trzy splątane węże. Byłoby może dziwne, że broszka zachowała się w pudełku, gdyby nie fakt, że zrobiono ją ze zwykłego metalu i miała zepsutą spinkę. Kiedy Filip pracował już w narzędziowni, doprowadził broszkę do idealnego stanu: dawno postano­wił, że będzie to podarunek dla żony w piątą rocznicę ślubu. W tym właśnie pudle Filip przechowywał wszystkie swoje pa­miątki, wśród których znajdowało się jeszcze zdjęcie wycho­wanków domu dziecka kończących siódmą klasę. Twarzy Fili­pa nie było widać na tym zdjęciu, ponieważ zasłonił go młody człowiek, kończący siódmą klasę w wieku lat dziewiętnastu, za to sweterek Filipa widoczny był wyraźnie.

Przez jakiś czas mieszkał w baraku przy ulicy Warszaw­skiej w klubie smutasów, jak nazywali między sobą hotel pra­cowniczy mężczyźni z zakładu kooperującego ze stołeczną fa­bryką, ale potem wyprowadził się razem, z kolegą do pokoju przy rodzinie. Przez dwa lata znosił pijaństwo i narzeczone kolegi, a potem został w pokoju sam, ponieważ kolega jako zasłużony pracownik otrzymał kawalerkę. W tym czasie Filip, który wykazywał się w pracy rzetelnością i sprytem właściwym wszystkim wychowankom domów dziecka, został przeniesio­ny do działu zaopatrzenia i osiągnął w wieku dwudziestu sied­miu lat godność zaopatrzeniowca.

Wiązało się to z awansem finansowym i towarzyskim. Rok później dostał mieszkanie (dzięki fundowanej książeczce miesz­kaniowej, z którą opuścił dom dziecka) i umeblował je. Jesz­cze w pokoju przy rodzinie zbierał meble, kiedy więc nadeszła chwila przeprowadzki, mógł urządzić swój pokój z kuchnią, a także piwnicę, ponieważ - z myślą o przyszłej rodzinie - ku­pował meble do większego mieszkania.

Dwa tygodnie po przeprowadzce Filip ożenił się. Nie było to proste. Irena Kozłowska-Mosz była trzecią dziewczyną, którą posiadł. Chodził z nią i sypiał od dwóch lat, ale ożenić się było trudno, bo nie odsłużył wojska. W środowisku Irki mężczy­zna, który nie był w wojsku, nie był prawdziwym mężczyzną i choć Irka wiedziała, że Filip był mężczyzną, nie bardzo chciała udowadniać to rodzicom.

Nie był w wojsku, bo miał platfus. Dolegliwość była nie­znaczna, ale ponieważ zachorował na zapalenie płuc, stawał przed komisją dodatkową. Komisja dodatkowa miała nowego przewodniczącego. Poprzedni przewodniczący musiał odejść z powodu śmierci rekruta, który na pierwszych zajęciach prze­ziębił gruźlicę. Kiedy nowy przewodniczący zobaczył platfus oraz zaświadczenie Filipa o przebytym zapaleniu płuc, natych­miast wpisał mu kategorię D. Filip próbował protestować, bo chciał iść do wojska, ale przewodniczący, żartując z jego na­zwiska, powiedział: No, Mosz, mosz tu kategorię D i nie mosz nic więcej do gadania.

Komisja roześmiała się, a Filip zabrał swoją książeczkę i wrócił do wenerki. Może z tego właśnie powodu Irka zacho­wała panieńskie nazwisko przy ślubie, moszcząc sobie na przy­szłość drogę odwrotu. Jej rodzina nie chciała ślubu nie tylko ze względu na brak wojskowych tradycji Filipa, ale też dlate­go, że ojciec Ireny nie przepadał za imieniem przyszłego zięcia.

- Co to za imię? - mówił i nie pomagało tłumaczenie, że to normalne imię, a Filip maje po ojcu. Teść oburzał się jeszcze bardziej: - To jego ojciec też miał Filip? Jezus Maria...

W rok po ślubie Filip, wpłacając zaoszczędzone dwadzie­ścia pięć tysięcy parze rencistów, zamienił swój pokój z kuch­nią na ich dwa pokoje położone na skraju miasta i wyjął z piw­nicy resztę mebli. Pieniądze nie posłużyły rencistom. Rencista natychmiast uciekł od żony, zamieszkał ze starszą od siebie wdową, miłością jego młodości i trzy miesiące potem zmarł, odprowadzany na cmentarz przez dwie stare kobiety, Filipa i Irkę w ciąży. Na cmentarzu doszło do gorszących scen, bo rencistka próbowała zerwać z nowej narzeczonej zmarłego męża czarny welon, twierdząc głośno, że pod welonem schowano resztę pieniędzy otrzymanych od Filipa. Filip możliwie najszyb­ciej zabrał z cmentarza brzemienną i nerwową żonę i jeszcze tego dnia pokazał jej prezent. Była to pięknie wygrawerowana, dzięki znajomościom w narzędziowni, mosiężna tabliczka z ich imionami i nazwiskami, którą Filip przed wyjściem do pracy przymocował na drzwiach. Litery były tak rozmieszczone, że na tabliczce zostało jeszcze sporo miejsca na wpisanie jedne­go lub nawet dwóch imion. Kiedy stali przed drzwiami i żona zapytała - A tutaj? Po co tyle miejsca? - Filip objął ją, przesu­nął rękę na brzuch i, śmiejąc się, mówił - No? No? Zgadnij... No?... Wtedy żona wyjęła długopis i dopisała „Ludwik" - tak bowiem nazywał się jej ojciec i takie imię chciała nadać syno­wi. Filip odebrał jej długopis i napisał „Irena" - marzył bo­wiem, że ich pierwsze dziecko to będzie córeczka. Weszli do domu i ostrożnie, bo ciąża była już znaczna, kochali się na rozkładanej kanapie. Potem Filip pocałował śpiącą żonę i po­szedł na dworzec. Musiał jechać do Szczecina po brakujące części zamienne dla swojego zakładu.

Te pocałunki przed drzwiami i miłość na kanapie nie były czymś rzadkim w ich małżeństwie. Irka kochała Filipa rzeczy­wiście, ale nie chciał wierzyć, że jest jej pierwszym chłopcem. Dopiero po ślubie wyjaśniło się wszystko. Straciła dziewictwo w wieku dwunastu lat w czasie intensywnych przygotowań do powiatowej olimpiady gimnastycznej. Po tym wypadku nie startowała w olimpiadzie, a po szczegółowych badaniach lekarskich otrzymała odszkodowanie od kuratorium i właściwe orzecze­nie lekarskie. Filip kochał ją po tym wyznaniu jeszcze moc­niej, zwłaszcza że wyjaśniła się także tajemnica książeczki oszczędnościowej, którą wniosła do ich małżeństwa. Irka za­częła pracować w Banku Spółdzielczym na pół roku przed ślu­bem i nie mogła przez ten czas odłożyć sześciu tysięcy złotych.

Filip jako zaopatrzeniowiec sporo jeździł po kraju, ale wy­jazdy nie męczyły go. Potrafił po nocy spędzonej w pociągu pracować cały dzień, a wieczorem pójść z żoną do kina. Idąc do kina, mijali magazyn meblowy. Irka miała koleżankę, która pilnowała, żeby z pierwszego transportu materacy do dziecin­nych łóżeczek jeden przypadł potomkowi Filipa. Wieczorem oglądali telewizję albo przychodziła siostra Irki. W jej obecno­ści Filip, który był nieśmiały, nie odzywał się prawie wcale. Tę nieśmiałość Irka odkryła w nim dopiero po ślubie. Przedtem wydawał jej się rozgadany i towarzyski. Myślała z początku, że nie przepada za jej rodziną, ale potem zrozumiała, że jest nieśmiały naprawdę. Do gadatliwości i otwartości zmuszał się, zwłaszcza w pracy. Jako zaopatrzeniowiec musiał tryskać pew­nością siebie i dobrym humorem. Powiedział Irce, że lubi swo­ją pracę, ponieważ daje mu poczucie wolności.

Filip lubił jeździć i jeszcze bardziej lubił wracać. Radość z przenoszenia się z miejsca na miejsce objawiała się tym, że w podróży przestawał myśleć o pracy i nawet o domu. Latem wystawiał głowę przez okno i łapał powietrze w otwarte usta, wieczorami wpatrywał się w uciekające światełka pojedynczych domów i całych miast i myślał o ludziach, którzy tam miesz­kają.

Kiedy był w Rzeszowie i dzwoniąc do banku dowiedział się o ciąży Irki, znalazł w rozkładzie osobowy pociąg. Chciał do­stać się do domu jak najszybciej, ale też chciał jechać jak naj­dłużej. Choć pogoda była jesienna, wysiadł stację wcześniej i ostatnie sześć kilometrów przeszedł piechotą pod wiatr i deszcz, pochylony do przodu.

W pracy uważano go za najlepszego zaopatrzeniowca, waż­niejsze polecenia dawał mu sam dyrektor. Dyrektor lubił go i dla wszystkich było jasne, że kiedy Osuch, kierownik działu, przejdzie na emeryturę, Filip zostanie jego następcą. Jeszcze inna sprawa zjednywała Filipowi sympatię zwierzchników. Był mianowicie studentem, jedynym w całym zakładzie i w całych Wielicach. Rok przed ślubem zapisał się do Wyższej Szkoły In­żynierskiej i raz na kwartał otrzymywał od dyrektora trzy dni wolnego. Wprawdzie dyrekcja mogła wpisywać w sprawozda­niach pod pytaniem o młodzież studiującą tylko cyfrę 1, ale przed Moszem nie mogła wpisywać nic. Dyrektor, widząc Filipa, zale­cał mu dbałość o zdrowie, zwłaszcza gdy zbliżał się okres egza­minów. Zabrał go nawet kilka razy do służbowego samochodu, kiedy padał deszcz i Filip przemykał się od drzewa do drzewa.

Irka obudziła się którejś nocy z bólem i wilgocią między nogami. Leżała chwilę spokojnie, przesunęła rękę w stronę poduszki i szybko podniosła się na łóżku. Na poduszce nie było głowy Filipa. - Filip! Filip! Filiiliip! - wrzeszczała i pot wy­stąpił jej na czoło ze strachu i bólu. Coś zachrobotało i Filip pojawił się w drzwiach w podkoszulku i spodniach pidżamowych. Opadła na poduszkę. - Boli, to już - i zapłakała w so­bie, z bólu i z ulgi. - Jadłem - powiedział Filip przełykając ostat­nie kęsy sera czy kaszanki. Często wstawał w nocy, szedł do kuchni i jadł, nauczyło go tego humanitarnie oszczędne ży­wienie w domu dziecka.

Było szaro, kiedy wyprowadził żonę z domu. Puste i ciche ulice roznosiły daleko jej jęki. Przeszli kilkanaście kroków i Filip musiał wziąć ją na ręce. Szedł, co jakiś czas opierając się o drze­wo. Przejeżdżała warszawa, Filip machał całą Ireną i warsza­wa zatrzymała się. Filip próbował dobiec, ale drzwi otworzyły się, kierowca wychylił się i obficie zwymiotował. Filip zatrzy­mał się i warszawa zaczęła, kolebiąc się na boki, cofać. Filip z trudem uciekł samochodowi bocznymi ulicami.

Poodłupywane tynki, para z ust w porannym chłodzie, warkot krążącej gdzieś w pobliżu pijanej warszawy - Filip czuł tę atmosferę z dziwną wyrazistością, ale Irka była myślami gdzie indziej. - Wiesz, co czuję? - powiedziała cicho, do swoich uczuć.

- Co? - wystękał Filip.

- Że córeczka.

Filip uspokoił się: - Jezu, żeby...

Irka zsunęła mu się z rąk, stanęła o własnych siłach i prze­jęła inicjatywę. - Mogę iść - powiedziała. - Na pewno wiem, że córeczka.

W szpitalu gruba pielęgniarka zabrała Irenę, Filip zdążył ją jeszcze pocałować, potem usiadł, nie wiedząc, co powinien zro­bić i czy w ogóle ma jeszcze coś do zrobienia. Pielęgniarka wróciła i siadła w swojej "przeszklonej klatce. Nie zwracała uwagi na Filipa, siedzącego w kącie, drżącego z niewyspania i emocji. Ktoś krzyknął głośno. Filip poderwał się: - To ona! -A skąd - powiedziała pielęgniarka. - To taka dziewuszka, bar­dzo młoda, żona nie urodzi panu wcześniej jak po południu. Znów rozległ się przejmujący krzyk, ale pielęgniarka pokiwała przecząco głową. Filip pomyślał, że do popołudnia jest dużo czasu i że z czasem tym trzeba coś zrobić. Nigdy jeszcze nie czuł tak wyraźnie względności czasu, który dla niego był bez­sensownym, pustym oczekiwaniem, a dla Irki bólem, potem i cierpieniem. Obszedł dokoła budynek szpitalny, wołając ci­cho „Irenko", ale nikt nie pokazał się w żadnym oknie.

Idąc do pracy kupił pół litra i kiedy wszyscy zabierali się do śniadania, z hukiem postawił butelkę na stół. - Panie Mosz - surowo powiedział kierownik Osuch, który go lubił, ale za­raz przypomniał sobie. - Już? - W szpitalu - powiedział Filip i rozlał w szklanki dla całego działu. - Patrz pan - po jakimś czasie powiedział Osuch - gdybym miał dzieci, to pan by mógł być moim wnukiem. Czyli dziś rodziłby mi się prawnuk. Jezu, czemu ja się nigdy nie ożeniłem?

Kiedy o trzeciej wychodzili z pracy, Filip zaprosił wszyst­kich do siebie. Kupił kilka butelek wódki, gdy przechodzili obok szpitala, dał potrzymać Witkowi teczkę i wbiegł. Wrócił poblad­ły. - Jest na porodowej - powiedział - nie ruszę się. - Usiadł na balustradzie. Namawiali go, żeby poszedł z nimi, ale trzy­mał się mocno prętów. W końcu wymyślił, że da klucze Obuchowi, wszyscy pójdą, a on zaczeka. Siedzieli z Witkiem ze trzy godziny na murku, wypili butelkę, Filip wyciągnął z bondówki książeczkę samochodową i pokazywał Witkowi. - Starczy na pierścień? Ale złoty. Cienki, ale złoty. Starczy? - Potem pole­ciał do szpitala i kiedy wrócił, znów wyciągnął książeczkę. -Ale złoty? - Wreszcie opadł trochę z sił i szepnął - Jezu, ja nigdy tyle nie wypiłem, Jezu...

Przed szpital wyszła gruba pielęgniarka i krzyknęła: - Pa­nie Mosz! - Filip zerwał się i przylepił do sztachet. - Mosz cór­kę! - Filip runął w ramiona Witkowi. Obaj byli już pijani. Filip odsunął się od Witka i nagle z całych sił, długo, pocałował go w usta. - Co ty, Filip... - Witek oderwał się w końcu od kolegi - ludzie patrzą-. - Córka - powiedział Filip i wrzasnął: - Córka!

Kiedy weszli do domu niosąc dwie nowe butelki i śpiewa­jąc piosenkę z Czterech pancernych, goście spali. Pięćdziesię­cioletnia pani Katarzyna, gruba i niestety już nieapetyczna, spała w fotelu. Kierownik Osuch zasnął na rozkładanej kana­pie, z drugiej strony kanapy siedziały Grażyna i Jaśka. Naj­młodszy w dziale osiemnastoletni Buczek siedział przed gra­jącym telewizorem i też chyba spał. Witek położył palec na ustach i podszedł do dziewcząt. Zawinął im wysoko spódnicz­ki i rozpiął guziki bluzki Grażyny, potem dopiero pozwolił Fili­powi krzyknąć. - Córka! - wrzasnął Filip.

Pani Katarzyna otworzyła oczy, zobaczyła porozpinane dziewczyny i natychmiast zaczęła poprawiać sukienkę. Buczek zerwał się i spytał, czy ma po coś lecieć. Osuch znowu roztkliwił się nad sobą, a dziewczyny poprawiały się leniwie.

Filip wytrzeźwiał już przez drogę i teraz szybko rozłożył stół, przyniósł z kuchni ser i kaszankę, poustawiał szklanki. Wy­pili. Panie dopytywały się o wagę i rozmiary dziecka, Filip nic nie wiedział, więc powtarzał tylko: - Jest duża, jest bardzo duża.

Osuch postanowił wygłosić przemówienie, uderzał w szklan­kę, aż pękła, wstał i powiedział mniej więcej tak: - Panie Mosz. Przyszliśmy tutaj, zobaczyliśmy pana mieszkanie, wypiliśmy i widzieliśmy, jak pan to przeżywa, że się panu rodzi dziecko. Jako stary człowiek powiem panu tylko jedno. Zazdroszczę panu tego wszystkiego. Patrzcie się młodzi na mnie i pamiętaj­cie, że zazdroszczę Moszowi tego wszystkiego. - I wypił z Fili­pem brudzia. Przy tej okazji wyszło na jaw, jak ma na imię. Stanisław. Filip wzruszył się, ponieważ Osuch był na ty tylko z dyrektorem i ze strażnikiem, z którym wojował dawno temu w jakichś lasach. Rozmowa potoczyła się o różnych rzeczach, pani Katarzyna tłumaczyła Buczkowi tajniki życia zaopatrze­niowca, Grażyna chciała się dowiedzieć, dlaczego Filip nie był w wojsku, i Filip opowiedział o tym dokładnie, a Jaśka, tro­chę starsza, poszła do łazienki i zebrała kilka kosmetyków Irki, nocną koszulę i szlafrok i wszystko ułożyła na kupkę. - Filip -ciągnęła Filipa od stołu - to wszystko musisz zanieść żonie. Musisz.

- Teraz? - Filip chciał już pakować tobołek w gazetę, ale coś przyszło mu do głowy i poszedł do drugiego pokoju. Przy­niósł ogromną stertę kaftaników i pieluszek i jakieś pudło. Rozwijał nad stołem każdą koszulkę, kobiety oglądały, a Osuch podpisywał się na każdej sztuce i żądał ciągle nowych papie­rów do podpisu. Potem Filip postawił na środku pudło. Strącił rękę Osucha, który chciał się na nim podpisać. Zdjął wieko i wyjął małą radziecką kamerę filmową.

- Uuuu! Aparat - powiedział Osuch z uznaniem. - Aparat! - Kamera, nie żaden aparat - powiedział Buczek i podawali sobie kamerę z rąk do rąk, zaglądając w lupę albo w obiek­tyw. - Córeczkę będę kręcił - powiedział Filip. - Co miesiąc kawałek, aż wyrośnie. Moją córeczkę! - Odebrał kamerę i po­kazał, jak będzie kręcił. Panoramował po wszystkich, aż doje­chał do telewizora. - Cicho! Cicho! - krzyknął i trzymał kame­rę na telewizorze. Uciszyło się i słychać było, jak Bernstein i wielka francuska orkiestra grają Ravela. Dopiero kiedy skoń­czyli, Filip oderwał oko od kamery. - Pięknie grają - powie­dział. Obecni uszanowali jego zapatrzenie, ale odetchnęli z ulgą, kiedy oderwał kamerę od oka.

Pieluszki walały się po stole i podłodze. - Muszę to uprać -powiedziała pani Katarzyna - zawsze jak wypiję, to piorę. -Zebrała kaftaniki i pieluszki i wrzuciła do wanny. Buczek po­magał jej. Przy stole rozmowy o zaopatrzeniu mieszały się z roz­mowami o dziecku. Zaopatrzeniowcy mieli dużo nietypowej roboty, bo zbliżała się rocznica ich zakładu. Musieli zorgani­zować dekorację sali i bufet dla zabawowej części uroczystości, a Osuch, aktywista Związków Zawodowych, szukał do­brej orkiestry. Akademia zapowiadała się okazale. Pani Kata­rzyna skończyła pranie, Buczek wyżął i razem rozwieszali je nad wanną, konstruując plątaninę nowych, w zaskakujących miejscach zawieszonych sznurków. Grażyna z Jasią zasnęły w drugim pokoju, a Witek jeszcze przez jakiś czas chodził do nich i podwijał im sukienki, rozpinał bluzki i demonstrował Osuchowi i Filipowi coraz piękniejsze widoki. Zagadani o zmar­nowanym życiu kierownika i jubileuszu zakładów, odganiali go i widać było, że uroczystość nie będzie miała charakteru erotycznego. Osuch też zresztą osunął się w fotelu i tylko Filip z Witkiem, który napatrzył się dziewcząt do syta, siedzieli przy stole z twarzami coraz bliżej siebie. - Jak tyś to zrobił? - wy­mamrotał wreszcie Witek. Chciał wiedzieć jak Filip, wychowa­nek domu dziecka, nie znalazł się tam, gdzie znajdowała się większość absolwentów tej instytucji - na dnie. Dawał liczne przykłady i widać było, że jest zwolennikiem teorii o bycie, który kształtuje świadomość. Filip odpowiadał, że życie człowieka zależy od krwi, którą ma w żyłach. Filip nie wiedział wpraw­dzie, czyją ma krew, ale był przekonany, że była to krew do­bra. Zdradził Witkowi tajemnicę swego ojca i wyznał, że często przypatruje się mężczyznom koło pięćdziesiątki, szukając po­dobieństwa do siebie.

Świtało już, kiedy Filip przypomniał sobie, że minęły dwa­dzieścia cztery godziny od pierwszych bólów Ireny. Schował do teczki przygotowane przez Jaśkę rzeczy i wyszli z domu. Na ulicach było tak samo pusto jak poprzedniego dnia. Filip był zdania, że nie może pokazać się w szpitalu bez kwiatów i poszli przez uśpione przedmieście. Kilka razy wyrywał się Wit­kowi, próbując zerwać kwiaty z mijanych ogródków, ale Witek zaciągnął go na łąkę. Doszli do rzeki, pojawiło się słońce i, za­chwyceni przyrodą, zbierali kwiaty dla Irki.

Następnego dnia Filip, jeszcze zmęczony, stał przed okien­kiem w Radzie Narodowej i dyktował dane swojego dziecka. Korytarzem dwóch facetów taszczyło palmę. - Płeć? - pytała urzędniczka. - Córka - odpowiedział Filip. - Żeńska - powiedziała urzędniczka i starannie kaligrafowała. - Imiona rodzi­ców? - Irena i Filip. - Imiona rodziców dziecka? - Podałem -powiedział Filip. - Filip i Irena. - Ja się pytam o imiona pana rodziców - krzyknęła prawie urzędniczka - dyplom mi pan zepsuł. - Filip z trudem wsunął głowę przez okienko i zoba­czył, że urzędniczka wypisuje dyplom gratulacyjny od Rady Narodowej dla rodziców dziecka. - Ja mam wydzielone druki -powiedziała urzędniczka. Filip chciał zapłacić za zniszczony druk, ale nie można było, więc imię Irki zostało wytarte i wpi­sano imię matki Filipa. - To już nie wygląda tak - martwiła się urzędniczka i wręczyła Filipowi ogromny dyplom razem z wstą­żeczką do przewiązania. Filip poszedł na pocztę, zlikwidował jedną z trzech książeczek samochodowych i z dziewięcioma tysiącami w kieszeni szukał pierścionka. Potem powiesił nad telewizorem dyplom, zdjął z drzwi mosiężną tabliczkę z nazwi­skami, schował ją do kieszeni i poszedł do pracy.

Na wartowni stała, mimo południowej pory, duża kolejka. Paliło się jasne światło i jakiś obcy facet ustawił Filipa w ko­lejce. - Kazali nie patrzeć w kamerę - powiedział stojący przed nim znajomek - i zabierać karty. - Ja nie mam karty - powie­dział Filip. - Podpisuję listę. - Weź byle jaką - instruował zna­jomek - tylko nie gap się w kamerę. - Na portierni stał dyrek­tor, a przed kamerą ubrany w nowy mundur strażnik prężył się na baczność. Filip oddał kartę facetowi, który zbierał je poza zasięgiem kamery.

Okazało się, że robią film o Zjednoczeniu, którego ich za­kład był cząstką. - Rano robili wywiad z dyrektorem - powie­dział Osuch - i musieliśmy się starać o palmę. -Jest w kotłow­ni - przypomniał sobie Filip. - Nie pasowała, bo na kolorze ro­bią. Trzeba było z Rady przywieźć. Filip powiedział, że chętnie pojechałby na delegację, jakby trzeba było. Chciał żonie kupić pierścionek, a w mieście nie może dostać. Potem poszedł do narzędziowni, tam znów byli filmowcy i dyrektor, z trudem udało mu się wyciągnąć koleżkę i zostawić mu mosiężną tabliczkę z dokładnymi instrukcjami. Koleżka poradził mu w sprawie pier­ścionka: najlepiej byłoby jechać do Związku Radzieckiego. -Ja chcę teraz - powiedział Filip i na to koleżka nie miał już rady.

W szpitalu z pudłem pod pachą stał w kolejce do dyżurne­go lekarza, który informował o stanie chorych. Okazało się, że Irka ma zapalenie piersi. Lekarz spytał, czy ktoś będzie mógł im pomóc w domu, i Filip powiedział, że nie. Filip wyznał, że mimo zwyczajów szpitalnych chciałby zobaczyć dziecko choć­by przez szybę i pokazał lekarzowi kamerę. Wyjaśnił, że za­mierza fotografować swoje dziecko od narodzin, taką kronikę zrobi, powiedział. Lekarz upewnił się, że kamera jest radziec­ka, spojrzał w lupę, podszedł do wewnętrznego okna i uchylił kotarę. Zobaczyli kilka pięter korytarzy szpitalnych, na któ­rych ludzie leżeli i pewnie umierali, kręciły się pielęgniarki, sanitariusze toczyli wózki z chorymi, woźny przetaczał butle tlenowe, ktoś głośno rzęził, ten głos wybijał się ponad ogólny hałas, ale nie zwracał niczyjej uwagi. Lekarz przyjrzał się, wes­tchnął, był chyba młodszy od Filipa, oddał mu kamerę, kazał włożyć kitel i pozwolił wejść na oddział położniczy. - Tylko na krótko - powiedział z markotną miną. Pojawiła się Irka, Filip przytulił ją, uspokajał płaczącą, że nie może karmić dziecka, załamaną, że nie nadaje się na matkę. Pokazał jej pieniądze na pierścionek i powiedział, że ją kocha. Przez szybę zobaczyli dziecko i Filip też miał łzy w oczach, a Irka uśmiechała się, pochlipując. Oglądały ich inne kobiety, jeszcze z brzuchami albo już bez brzuchów, jakoś wszystkie zapatrzone. Filip wyjął kamerę, pielęgniarka potrzymała córeczkę przy oknie i Filip zrobił zdjęcie. Chciał jeszcze zarejestrować, jak przewijają małą, ale Irka nie zgodziła się. - Gołą nie, gołą nie rób. Filip zdziwił się. - Czemu? - spytał. - Przecież dziewczyna, nie? - powie­działa Irka i było w tym wiele racji. Filip schował kamerę i pa­trzył na przewijanie, dopóki pielęgniarka nie zabrała go spod szyby.

W Krakowie szybko załatwił łożyska do niemieckich toka­rek, miły dla urzędniczek i cierpliwy dla urzędników centrali łożysk, i zaczął szukać pierścionka. Były tylko drogie, sprze­dawcy mówili o tańszych srebrnych, ale Filip chciał złoty z ma­łym, ładnym oczkiem. Przy drzwiach sklepu zaczepiła go star­sza kobieta. Była ubrana elegancko, palce miała powykręcane reumatyzmem. - Pan dla siebie chce kupić? - Filipowi zdawa­ło się, że skądś ją zna. - Dla siebie. Weszli do małego baru, barmanka skinęła kobiecie na powitanie, siedli w kącie. Ko­bieta wyciągnęła z torebki pierścionek. Był taki, jakiego chciał Filip. - Wycenili na osiem i pół, biorą z tego 15 procent, więc mogę panu sprzedać za osiem. Dla narzeczonej? - Filip nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją widział. - Dla żony, urodziła mi córkę - powiedział i naraz przypomniała mu się wycieczka z ostatniego roku domu dziecka do krakowskiego teatru. Sie­dząca naprzeciw kobieta grała smutną bohaterkę w rosyjskiej sztuce. - Czy pani jest aktorką? - spytał. - Tak. A pan? - Filip nie wiedział, jak nazwać swój zawód. - Zaopatrzeniowcem -powiedział. - Jeżdżę, załatwiam. - Kobieta przyjrzała mu się. -I załatwia pan naprawdę? - Tak. - To ma pan piękny zawód. -Szybko omówili sprawę pierścionka, przez cały czas kobieta przypatrywała się Filipowi z wielką uwagą, a kiedy wypłacił jej pieniądze, postawiła mu kawę ze śmietanką. Filip myślał, że rozgada się, ale milczała do końca.

Wracał w piękną pogodę, w niedużym tłoku. Poszedł na chwilę do ubikacji, obejrzeć pierścionek. Ładnie błyszczał w promieniu słońca, złamanym w pękniętej szybie, Filip mu­siał tylko zamknąć muszlę, z której strasznie śmierdziało.

Irka schodziła po schodach bardzo ostrożnie, jakby w oba­wie, że coś może jej się w środku oberwać, trochę zażenowana obawą, lekko uśmiechnięta. Trzymała w ręku torbę, za nią salowa niosła zawiniątko w kocu. Filip stał na dole z siostrą Irki. Wsunął salowej jakieś pieniądze i niezgrabnie ujął w ręce tobołek z dzieckiem. Mała spała. - Jakaś inna dzisiaj - szep­nął i próbował ją pocałować, ale za dużo było nie znanych mu materiałów i zapachów, więc pocałował Irkę i z kieszonki w ko­szuli wyjął pierścionek zawinięty w bibułkę. Błysnęło oczko i złoto, w oczach Irki, jak należało się spodziewać, błysnęły łzy.

Wracali tą samą drogą, którą szli do szpitala. Filip niósł dziecko, Irka z tyłu opowiadała siostrze, jak boli to wszystko, przed domem stała czarna nyska przedsiębiorstwa pogrzebowego. - Jezus Maria, ktoś umarł - powiedziała Irka. - Piotrek Krawczyk tym jeździ, łóżeczko mi wczoraj przywiózł - uspokoił ją Filip. Piotrek był od kilku lat jego kolegą i sąsiadem, miesz­kał piętro nad nimi.

W domu oderwali śpiącemu dziecku przyczepioną do rącz­ki kartkę z nazwiskiem. - Irena Mosz - odczytał Filip z powa­gą i włożył kartonik do kupionej w tym celu szkatułki, która po otwarciu wygrywała „Pamiętasz Capri, te nasze spotkania..." Potem Filip przypomniał sobie, że miał nakręcić chwilę, gdy Irka z córką przekraczają próg domu. Namawiał żonę, żeby weszły jeszcze raz, ale Irena spoważniała. - To będzie zły znak - powiedziała, bo zawsze wiedziała, co jest złym, a co dobrym znakiem, i te znaki zawsze jej się w życiu sprawdzały.

W zakładzie trwały ćwiczenia samoobrony. Filip nie wie­dział przez chwilę, gdzie stanąć ze swoją maską, wszyscy mieli identyczne żabie gęby, ale - orientując się po ubraniach - prze­sunął się w stronę kolumny urzędników i znalazł dział zaopa­trzenia. Poćwiczyli trochę, potem na skutek robienia z dwójek czwórek i z czwórek dwójek i z powrotem Filip stanął w ko­lumnie ścisłej dyrekcji, wreszcie za którymś razem rozpoznał w sąsiedzie dyrektora.

Dyrektor zakładu zawsze świecił przykładem i wszędzie był pierwszy. Znana była jego chęć wstąpienia na wyższą uczelnię dla poprawienia statystyki. Dostał kiedyś zawału serca, bo postanowił dać przykład w akcji biegów przełajowych propa­gowanych przez ambitnego nauczyciela miejscowej szkoły. Zasłabnięcie dyrektora popsuło mu szyki, przeniósł się do na­stępnej szkoły, gdzie terroryzując uczniów zmontował druży­nę szczypiorniaka i wygrał ogólnopolskie współzawodnictwo. W każdym razie teraz obok Filipa dyszał dyrektor. Kiedy było już wolno, ściągnął maskę, włosy miał pozlepiane potem. Po­patrzył na spokojną twarz Filipa. - Jak wy to robicie? - powie­dział, ocierając twarz. - Dopiero przyszedłem - powiedział Fi­lip i pokazał teczkę bondówkę, którą przez cały czas ćwiczeń trzymał w ręku. - Wpadnijcie do mnie, razem z Osuchem. -I dyrektor na komendę prowadzącego znów nałożył maskę.

W ułamku sekundy Filip zobaczył jego przerażone oczy. - Dziś?

- krzyknął Filip, wkładając maskę. Dyrektor popatrzył na nie­go przez szkła i kilkakrotnie mrugnął oczami, że tak.

Przed drzwiami certolili się trochę z Osuchem, w końcu zasiedli na kanapie, dyrektor przed nimi. - No - powiedział dyrektor - dostaliśmy szwedzkie łożyska do niemieckich toka­rek. - Nie ma innych i nie będzie - powiedział Filip, ale dyrek­tor machnął ręką, że nie o to chodzi. - Przecież wiem, wiem, nie o to. - Popatrzył na Filipa, potem na Osucha i znów na Filipa. - Jaki teraz mamy okres? - spytał. Filip czuł, że dyrek­tor jego pyta. - Wiosnę - odpowiedział. - Macie córkę Mosz, spoważnijcie trochę. W gospodarce jaki okres, o to pytam. -Oszczędności. - Dobrze - powiedział dyrektor - oszczędności. A czy wiecie, ile kosztował ten kawałek filmu, który tu robili?

- Filip przestraszył się czegoś i przełknął ślinę. - Nie wiem. -Dyrektor kiwał głową. - Robili tu ze mną wywiad i ich spyta­łem: ile to kosztuje? Konkretnie, ile? Nie kręcili, tylko powie­dzieli szczerze, że o całym Zjednoczeniu kosztuje siedemset tysięcy, czyli na nas wypada gdzieś z siedemdziesiąt. Spyta­łem, ile tego będzie o nas, powiedzieli, że dwie-trzy minuty. O!

Filip nie wiedział, co ma o tym myśleć i po co są te dane, a ponieważ nie wiedział, po co, więc bał się coraz bardziej. Dyrektor zauważył, że się kręci. - Nie kręćcie się - powiedział.

- Specjalnie wezwałem z wami Osucha, żebyście nie mogli za­przeczyć. Wy podobno macie kamerę? - Mam - powiedział Fi­lip i trochę przestał się bać. - Można na niej podobno nakręcić film? - Tak piszą w instrukcji - potwierdził Filip. - A w jakim języku? - Po polsku, pewno tłumaczona, bo piszą: wziąć do ręka. - No, to dobrze, że można nakręcić. Widzicie, za miesiąc będziemy tu mieli kupę gości. Kolegium ministerstwa. Wiecie już? - Nie zawiadamiałem jeszcze załogi - powiedział Osuch jako szef Związków Zawodowych. - Już można - powiedział dyrektor. - Trochę mnie to kosztowało, ale wyjazdowe kole­gium będzie u nas. I z tego trzeba by zrobić film. Wiecie, ile oni chcieli za zrobienie filmu? Za dziesięć minut filmu chcieli trzy­sta pięćdziesiąt tysięcy i powiedzieli, że mogliby zacząć za cztery miesiące, bo takie mają zamówienia. Dyrektor mówił coraz wolniej i patrzył na Filipa coraz bardziej hipnotyzująco, bo zmierzał do wniosków. - I dlatego pan, panie Mosz, nakręci ten film. We wniosku, jak widać, przeszedł na pan i oczekiwał efektów.

Filip chwilę milczał, potem zebrał się w sobie i zaczął mó­wić, że jeszcze nigdy nie robił zdjęć. Okazało się oczywiście, że dyrektor wie o zdjęciach w szpitalu. Dyrektor zawsze miał do­brą informację, czemu nie należało się dziwić: tak musiało być. Wiedział jeszcze, że jest książka dla amatorów. Można w miesiąc nauczyć się robić dobre filmy. Filip nie chciał się wcale wzbraniać, po prostu nie był pewny siebie w tej dziedzi­nie, ale dyrektor nie chciał go słuchać. - Nie wzbraniajcie się. Może wy jeszcze na tej rzeczy wysoko zajedziecie? Ludzie na dziwnych rzeczach zajeżdżają wysoko.

Chciał opowiedzieć kilka historii, ale zmitygował się. - Ka­merę macie. Filmy macie? - Nie - powiedział Filip. - Kupimy, kolorowe oczywiście. Danuta Rinn ma być w części artystycz­nej, ta gruba. I projektor kupimy. Ile to może kosztować? -Filip był trochę zorientowany i powiedział, że około pięciu ty­sięcy. Okazało się, że Rada ma pieniądze na kulturę, więc dy­rektor ucieszył się, że można by cały klub założyć. Trochę przy tej myśli spoważniał.

- Klub to może nie - powiedział Osuch - ile tu już klubów mieliśmy. Tancerzy, fotografów, plastyków, teatru. Nakupowaliśmy sprzętu i wszystko się rozlazło. - Ale film to co inne­go! - dyrektor trochę zapalił się do pomysłu. - Film to najważ­niejsza ze sztuk, ktoś powiedział, nie pamiętam, kto. - Lenin -powiedział Filip, który nie wiadomo skąd to wiedział. - Tym bardziej - skończył dyrektor myśl. - Wtedy można by wszyst­ko filmować. Czyny, 1 maja, wycieczki. Wy na czym studiuje­cie? - Na mechanice - powiedział Filip. - Pasuje - dyrektor wyglądał na zdecydowanego. - Może i pasuje - przyświadczył Filip, który dla odmiany na zdecydowanego nie wyglądał.

Mała obudziła się i płakała, kiedy kładli się spać. Irka wzięła ją z łóżka i szybko włączyła telewizor. Huśtała ją na rękach, aż telewizor rozjaśnił się i zagadał. Mała zapatrzyła się w ekran i powoli cichła. - Przestaje, jak widzi telewizję – powiedziała Irka. - Myślisz, że to dobrze? - spytał Filip, który szykował się już do snu. - Nie wiem - Irka zmęczona usiadła przed telewi­zorem, dziecko wlepiało oczy w ekran - ale nie płacze

Program kończył się, pojawiła się para nauczająca języka niemieckiego, małej było wszystko jedno, patrzyła z zaintere­sowaniem, aż zasnęła. Filip powoli wyciszał dźwięk i patrzył na twarz córeczki. Kiedy ściszył zupełnie, na twarzy dziecka pojawił się grymas, zaczęła kwilić, więc z powrotem podkręcił dźwięk i dziecku twarz złagodniała. - Jezu, co z niej wyrośnie

- powiedział Filip przestraszony i usiadł obok Irki. Pomalutku odebrał od niej dziecko. W oczach Irki pojawiły się łzy, cicho chlipnęła. Przytuliła się do męża i śpiącej córki. Wyłączyła dźwięk. - Nie chcę, żebyś robił te filmy - szepnęła. - To tylko jeden - równie cicho, żeby nie obudzić małej, powiedział Filip.

- Już kupili projektor i taśmę. Muszę.

Przez ulice miasta, piszcząc oponami na zakrętach, pędzi­ła czarna pogrzebowa nyska. Krawczyk lubił widać szybką jaz­dę, bo wyprzedzał samochody i niebezpiecznie blisko mijał furmanki, strasząc konie i ludzi. Z wnętrza wyglądało to jak szybka jazda samochodem, Filipem rzucało na wszystkie stro­ny, a stary silnik rzęził na wysokich obrotach, ale z zewnątrz czarny samochód ze srebrnymi ozdobami sprawiał wrażenie karetki pogotowia, której kierowca odebrał dokładne wyszko­lenie rajdowe. - Z trumną też tak ganiasz? - krzyknął Filip, kiedy zakręt położył go prawie na masce. - E, skąd - odpowie­dział Piotrek, który trzymał się prosto. - Służbowo, to powo­lutku. Zwolnił i żeby zademonstrować służbowość, zanucił basem marsza pogrzebowego. Tak wjechali w osiedle, doga­niając Irkę z wózkiem i zakupami. Krawczyk przestraszył ją, hamując tuż obok.

Kiedy wysiedli, nacisnął sygnał i pomachał wychylonej przez okno matce.

Filip wyjął z tyłu wielkie tekturowe pudło i oparł o wózek, żeby pokazać Irce zawartość. Krawczyk pochylił się nad wóz­kiem, żeby zobaczyć małą. Spodobała mu się. - O Jezu, co to?

- spytała Irka. Filip wyjaśnił, do czego służy projektor, pokazał jeszcze statyw i kilkanaście rolek taśmy. - To nasze? - chcia­ła wiedzieć Irka. - Zakładowe. Dyrektor kazał i kupili - Filip odwrócił się do Piotrka, bo nie widział wielkiego zachwytu w oczach żony. - Piotruś! Jak ci się odwdzięczę za to przywo­żenie? Pół litra ci kupię, chcesz? Ale Krawczyk nie chciał, może dlatego, że nie pił, poprosił tylko, żeby Filip zrobił mu zdjęcie kamerą. - Jak przy wozie stoję. Matka będzie trzy razy na wy­świetlanie przychodzić. - A potem wymyślił jeszcze lepiej - Albo jak z tej góry jadę! Wlazł do samochodu, wychylił się z szofer­ki i krzyknął w górę - Mama! Nakręcać mnie będzie! Matka wychyliła się i patrzyła zaciekawiona na syna i na Filipa z kamerą.

Z czasów budowy osiedla została spora góra, w czasie desz­czu ludzie grzęźli w niej w błocie, a zimą dzieci zjeżdżały na sankach. Krawczyk z rykiem motoru próbował wjechać na szczyt, nie udało mu się, więc cofnął, żeby nabrać większego rozpędu. Z okien patrzyli ludzie, kilka objuczonych siatkami kobiet stanęło w pobliżu. - Po co to wszystko kupione? - spy­tała Irka z wyraźną dezaprobatą. - Dyrektor kazał... - Filip znów przyłożył kamerę do oka. - Ale czemu akurat ty? - Bo tylko ja mam kamerę - powiedział Filip i nacisnął spust. Pio­trek wjechał na szczyt i teraz, kolebiąc bokami, zjeżdżał na dół. Wyskoczył z szoferki roześmiany, z rozłożonymi ramiona­mi podszedł do Filipa. - Mamo! - krzyknął w stronę okna. Fi­lip spanoramował, zobaczył wyraźnie matkę Filipa w oknie, znów opuścił kamerę w dół, widział w wizjerze uśmiechniętą twarz przyjaciela, potem znów w górę i zawstydzona matka powoli wycofała się w czerń pokoju.

Filip spojrzał na Irkę jakąś obcą teraz, wyraźnie niechętną, i pakując kamerę do pudła przypomniał sobie, jak wczoraj wieczorem wtulił głowę w jej brzuch i opowiadał swoją rozmo­wę z Witkiem po porodowym pijaństwie. Opowiadał o pytaniu Witka, jak to się stało, że jest jaki jest, i że mu odpowiedział o dobrej krwi i że gdy człowiek jednego bardzo chce, to dosta­nie. Irka pochyliła się nad nim. - Bo jesteś dobry - powiedzia­ła. - Bo musi być jakaś sprawiedliwość, nie? A teraz patrzyła, stojąc bardzo blisko, z bardzo daleka i wydawało się, że wczorajszy wieczorny nastrój nigdy się między nimi nie powtórzy. Filip pomyślał o tym bardzo jasno, ale tylko przez chwile, mię­dzy otwarciem pudła a włożeniem kamery. Potem Irka uśmiech­nęła się do roześmianego Piotrka i znów wszystko było jak dawniej.

Stali pod dachem, czekając na samochody. Filip przeci­snął się do dyrektora. - To co mam robić? - spytał. - Wszystko - powiedział dyrektor - przecież wy jesteście filmowcem, ja wam się nie będę wtrącał. Wszystko róbcie.

Filip trzymał w ręku kamerę, przed zakładem zatrzymało się kilka samochodów, dyrektor spieszył witać, ale jeszcze otwierając drzwi pokazywał, jak goście winni być sfotografo­wani. Filip podniósł do oka kamerę, nacisnął spust, ale kame­ra nie szła. Wysiadający i dyrektor pomachali do niego ręką, witali się miło. Kiedy zbliżali się, a kamera w dalszym ciągu nie szła, Filip, trzymając ją przy oku, zacisnął zęby i cichutko spomiędzy zębów zabrzęczał. Przechodzący jeszcze raz poma­chali. Filip wpadł do pokoju zaopatrzenia, położył kamerę na stół i bezradnie jej się przypatrywał. - Nie chodzi - powiedział do Witka i Jaśki.

Osuch i reszta byli na kolegium. - Nakręciłeś? - spytała Jaśka. - Nie - powiedział Filip i wziął kamerę do ręki. Kilka razy pokręcił uchwytem i kamera warknęła. Zachichotali. -To co robiłeś? - spytał Witek. Filip zacisnął zęby i pokazał, jak brzęczał. Roześmieli się tak głośno, że aż za głośno. Jaśka uci­szyła ich, cicho pobrzękując między zębami.

Na sali było ze dwieście osób i Filip skrupulatnie wszystko nakręcił. Stół prezydialny, salę, portrety, widoki ogólne. Jaśki i Witka unikał, bo - kiedy byli w jego polu widzenia - zaciskali zęby i udawali, że brzęczą. Unikał i drugiej strony, gdzie obok Osucha siedziała Irka. Filip z kamerą wydał jej się obcym czło­wiekiem, którego nie znała. To uczucie musiało odbić się na jej twarzy, a Filip musiał je dostrzec. W czasie części artystycz­nej Filip nakręcił Danutę Rinn, zwłaszcza kiedy - dopytując się o prawdziwych mężczyzn - groziła palcem siedzącym w pierwszym rzędzie dyrektorom, którzy reagowali wesoło.

Potem już z własnej inicjatywy zrobił zdjęcie zespołu arty­stycznego, który rozliczał się z kosztów podróży za sceną. Pró­bował wejść do gabinetu, kiedy zaczęło się kolegium, ale dy­rektor delikatnie wypchnął go na korytarz. - Tam nie - powie­dział - tutaj czekajcie. Jak będziemy wychodzili, znów mach­niecie. Ja ich uprzedzę.

Filip stał, czekał i przymierzał się do różnych kadrów. Nie było niczego, co by się ruszało, a on przeczytał wyraźnie, że kino to ruch. Z któregoś pokoju wychyliła się sprzątaczka, ale cofnęła się, kiedy zobaczyła Filipa. Zrobił zdjęcie gołębia, któ­ry usiadł na parapecie. Czekał, aż gołąb odleci, ale kiedy ptak wystartował, Filip spóźnił się. Czekał na następnego, ale gołę­bie nie lubiły się fotografować. Pokruszył chleb, przez kogoś naszykowany i gołębie przyleciały. Przestraszył je i sfilmował odlot. Spojrzał w dół. Zobaczył Irkę, wychodzącą z zakładu, małą i samotną. Niosła w ręku jego kurtkę. Chciał ją zawołać, ale nie zrobił tego.

Otworzyły się drzwi gabinetu. Zamiast spodziewanej grupy wyszło dwóch mężczyzn. Może chcieli o czymś pogadać, ale kiedy zobaczyli Filipa, szybko poszli do ubikacji. Filip zrobił stosowną panoramę i trzymał gotową kamerę na drzwiach ubikacji. Najpierw wyjrzał jeden, potem drugi, potem nie mog­li już czekać, bo obaj szybko wyszli i wrócili do gabinetu. Filip po każdym ujęciu nakręcał kamerę. W drzwiach pojawił się dyrektor i Filip znów nacisnął spust. Dyrektor szedł prosto na niego i w ostatniej chwili zasłonił obiektyw ręką. - Idź stąd -powiedział - zdjęcia robisz, jak ludzie do ubikacji wychodzą? -Myślałem, że wszyscy wyjdą - powiedział Filip. - Może się w klo­zecie zaczaisz, jak sikają? - dyrektor był wyraźnie niezadowo­lony. - Idź stąd. - To już koniec? - Koniec - powiedział dyrek­tor i też poszedł do ubikacji. - O co mu chodzi? - spytał Witek. - Chce, żeby było urzędowo. Idiota - mruknął Filip, który by­wał niekiedy całkiem bystry.

Z zapakowaną kamerą Filip zatrzymał się przed swoimi drzwiami. Cicho zapukał. Nikt nie otwierał, więc wyjął swój klucz. W przedpokoju powiesił kamerę na wieszaku i zobaczył, że wiszące na ścianie lustro jest pęknięte, a kawałki leżą na podłodze. Otworzył drzwi do pokoju i w słabym świetle lampki zobaczył żonę siedzącą nad dzieckiem. Jeszcze z widokiem zbitego lustra pod powiekami podszedł powoli do łóżeczka. Popatrzył na córkę. - Śpi - powiedział cicho. Irena przytaknę­ła. - Co się stało? - Irka nie reagowała. - Z lustrem - wyjaśnił. - Zbiło się. - Jak to się zbiło? - No, zbiło. Ja zbiłam. Uderzy­łam ręką i zbiło się. Irka mówiła, jakby miała łzy w oczach, ale było ciemno i Filip nie widział, czy rzeczywiście miała. - Któ­rą? - spytał. Irka pokazała mu rękę przewiązaną bandażem i Filip nie pytał, czemu uderzyła nią w lustro, tylko przytulił do ust i pocałował. Poczuł, że Irena, nie chcąc początkowo podać mu ręki, teraz zmiękła nagle, od razu bezbronna. Przypo­mniał sobie, jak szła przez opuszczony zakład i jakie wzbudzi­ła w nim uczucia i powiedział o tym. Głaskał jej policzek i po­czuł łzę. - Co mi chciałaś powiedzieć? - spytał cicho i ledwo usłyszał, kiedy powiedziała: - Boję się. - Czego? - Wszystkiego się boję. Filip pocałował ją w policzek, i w usta, ręką dotykał wszystkich miejsc, których mógł sięgnąć, czuł litość, miłość i narastające pożądanie, wszystko razem. - Jeszcze nie moż­na - szepnęła Irena, oddychając mocniej. - Już miesiąc, może można. - Będzie bolało... - To przestaniemy. Odeszli w stronę łóżka i nie widzieli już, że mała obudziła się i całkiem przy­tomnym wzrokiem patrzyła w ich stronę.

Wysłał taśmę do wywołania i kiedy po dwóch tygodniach otrzymał przesyłkę, z drżeniem serca założył film na projek­tor. Na ścianie zobaczył małą Irenkę w szpitalu, potem Krawczyka i jego matkę. Irka uśmiechnęła się do wspomnień, tak niedawnych, już wspomnień, bo dziecko wydoroślało przez ten czas i wyglądało zupełnie inaczej. Kiedy pojawiła się taśma z uroczystości w zakładzie, wszyscy wybałuszyli oczy. Na ob­razie zupełnie inny dyrektor witał zupełnie inną delegację w ja­kimś nieznanym miejscu. Okazało się, że pomylono taśmy i znów trzeba było tygodniowych zabiegów, wielu telefonów i pism, żeby odzyskać własność. Wyglądało na to, że wielu lu­dzi w Polsce filmuje swoich dyrektorów z różnych, ale podobnych okazji i że jest to ruch masowy. Filip nie był pewien, czy to dobrze. Dostali wreszcie swojego dyrektora, rolki były po­sklejane przypadkowo, najpierw śpiewała Rinn, potem dyrek­tor witał delegację z Warszawy, potem odlatywały gołębie i znów śpiewała Rinn. Filip zrozumiał, że trzeba uporządkować wy­darzenia, więc Osuch wyłożył kolejne parę tysięcy i nabyli mały stół montażowy. Filip ze zdumieniem odkrył, że od tego, w ja­kiej kolejności sklei się taśmę, zależy sens tego, co później widać. Kiedy do śpiewającej Rinn przykleił uśmiechniętych dygnitarzy, śmieli się ze śpiewanej piosenki. Kiedy postąpił odwrotnie - dygnitarze śmieli się z Rinn. Bardzo podniecony pokazywał któregoś dnia nowo wykryte prawa Irenie, kiedy zadzwonił dzwonek. Wszedł Piotrek Krawczyk bez swojego zwykłego, szerokiego uśmiechu. - Matka zemdlała - powie­dział. Chciał przewieźć ją do szpitala, Filip zostawił więc ta­śmę i stolik i pobiegli na górę. Przed drzwiami Filipowi przy­szło do głowy, że nie byłoby dobrze, gdyby matka jeździła do szpitala karawanem. Piotrek zgodził się z nim i Filip pobiegł po lekarza. Kiedy wrócili, w mieszkaniu Piotrka była już Irena i nie pozwoliła Filipowi wejść do pokoju. - Ona się nie rusza -powiedziała. - W ogóle? - Oczami tylko. Lekarz wyszedł z po­koju matki i kazał biec po karetkę, wtedy Piotrek znowu za­proponował swój pojazd, w którym miał nosze do przenosze­nia nieboszczyków. Doktor żachnął się, ale chodziło o czas i załadowali matkę do czarnej nyski. Irena patrzyła za odjeżdża­jącym samochodem, było już ciemnawo, zakręcająca nyska liznęła ich światłami. - To straszne, że tak pojechała - powie­dział Filip. - Już nie wróci - powiedziała Irka.

Projektor przestał terkotać, Filip podbiegł do ściany i za­palił światło. Siedzieli z dyrektorem i Osuchem w sporej sto­łówce. Był wieczór. - No, dobrze. Bardzoście się zgrabnie z tym uporali. To jest nasz nowy projektor? - Tak - powiedział Filip. - Dobrze - powiedział jeszcze raz dyrektor. - Puścimy jakiś komentarz, nie? - Jaki? - spytał Filip. - Ja wam nie będę na­rzucał. Komentarz jakiś, o czym było posiedzenie, że była część artystyczna, kto do nas przyjechał. - Może coś o produkcji... -wtrącił Osuch. - O produkcji oczywiście - potwierdził dyrektor.

- Ja wam nie będę podpowiadał, sami, widzę, świetnie sobie radzicie. - Wszyscy wstali i gratulowali Filipowi filmu. - Wpad­nijcie do mnie na chwilę - powiedział dyrektor, kiedy się żegnali.

W gabinecie było prawie ciemno, dyrektor stał już w płasz­czu i w kapeluszu. - Nie chciałem przy nich mówić - powie­dział - ale tam się kręci taki facet w okularach, gruby. - Jest -powiedział Filip - cały czas jest. - Właśnie - dyrektor pakował teczkę. - Niedobrze, że cały czas jest. Bo go już nie ma. I trze­ba, żeby go było mniej na tym filmie. - Jak to mniej? - spytał Filip. - No, wcale żeby nie było - powiedział dyrektor - przecież macie na to jakieś sposoby. I żeby tych gołębi nie było. Co mają gołębie wspólnego z kolegium? - Myślałem, że ubarwia­ją, że przyroda... - Nie ubarwiają, są niepoważne - powiedział dyrektor już zapięty. - Więc trzy rzeczy: gruby w okularach, gołębie, ci dwaj, jak idą do ubikacji, i te pieniądze za kulisami.

- To cztery - wtrącił Filip. - Cztery, nieważne. Dyrektor prze­jrzał jakąś kartkę i schował do teczki. - Pan to wszystko notu­je? - spytał Filip, bo dyrektorska precyzja zdziwiła go. Dyrek­tor wyjął duży długopis i zgasił światło. Była już noc i poka­zał, że może notować nawet w ciemnościach. - Ja to poważnie traktuję, panie Mosz - powiedział i zabrzmiało to groźnie, może dlatego, że w ciemnościach.

- Tutaj możecie mieć siedzibę - powiedział facet z organi­zacyjnego, otwierając drzwi do dużej łazienki w piwnicy. Pod­łoga była ładna, betonowa. Z sufitu sterczały nieczynne od kilku lat prysznice. Organizacyjny odkręcił kran, woda nie poleciała. - Widzicie - powiedział. Filip z Witkiem przypatry­wali się łazience, otworzyli drzwi i zobaczyli jeszcze jedno małe pomieszczenie. - To też? - spytał Witek. - Też - powiedział organizacyjny. - Możecie mieć pakamerę. - Filip łaził i dotykał ścian. - Wilgoci nie ma. A ogrzewanie? - dotknął ręką zardze­wiałych kaloryferów. - Nie działa. Ale ściana jest od kotłowni, w zimie gorąca.

Kiedy organizacyjny wyszedł, Filip podskoczył i złapał rę­koma za rurę od pryszniców. Huśtał się mocno i skoczył. Wylądował daleko. To samo zrobił Witek i potem już skakali - kto dalej. Kiedy zmęczeni siedzieli na podłodze, Witek zapytał: -Po co ci to wszystko? - A bo ja wiem - odpowiedział Filip.

Rzeczywiście nie wiedział. I film, i sprzęt kupiony właści­wie dla niego, były trochę poza nim. Ciągnęło go do kamery, ale to, że go ciągnęło, też było poza nim. Nie wiedział, co miał­by robić w tym klubie, który powstał sam z siebie, a teraz jako fakt zaistniały domagał się spełnienia.

Urządzili łaźnię, powykręcali sterczące rury, zrobili półki, wnieśli sprzęt, który wyglądał wcale nieźle. Mieli projektor, stół montażowy, rozwijany ekran i kilka reflektorów, które otrzy­mali po nie istniejącym zespole teatralnym. Okazało się, że najważniejszą rzeczą w klubie jest pieczątką, więc Filip zała­twił i ten sprzęt. Teraz pieczątka leżała na półce obok kilku książek na tematy fachowe. Filip próbował wciągnąć do klubu jeszcze innych członków, ale poza Jaśka i chłopakiem z narzędziowni, który musiał przyjść, bo był przedtem szefem kół­ka teatralnego i miał kłopoty z rozliczeniem sprzętu, nie mógł nikogo namówić.

Irka nie była zadowolona z nowej pasji swojego męża. Filip próbował przedstawić klub jako szczebel swojej zakładowej kariery, ale kiedy zapytała: - Kim naprawdę chcesz być, że ci to jest potrzebne? - a Filip nie potrafił znaleźć odpowiedzi, stało się jasne, że i ta interpretacja nie ma wielkiego sensu. Jedno było nowe w tym wszystkim: Filip chodził coraz częściej do kina. Próbował zabierać Irkę, ale nie chciała zostawiać dziec­ka z obcymi ludźmi i po powrocie opowiadał jej każdy film. Początkowo opowiadał tylko treść, ale po jakimś czasie za­uważyła, że opowiada jej poszczególne sceny, mniej zwracając uwagi na akcję. Którejś nocy, kiedy obudziła ich chora córecz­ka i z trudem ją uśpili, a za oknem świtało, Filip opowiedział jej, o czym można by zrobić film. Mówił tak, jakby on sam miał taki film zrobić. Film był bardzo prosty i miał przedsta­wiać kilkadziesiąt portretów dojrzałych mężczyzn, na które patrzy młody chłopak. Irka nie rozumiała, co by miał taki film znaczyć, a wtedy Filip powiedział, że byłby to film o ojcu, którego chłopak nigdy nie miał. Irka kazała mu spać, a Filip po­patrzył na nią dziwnie i długo jeszcze siedział na krześle.

Może - jeśli szukać początków - była to chwila, w której zaczyna się myśleć inaczej o sobie i o tym, co się stanie? Może w porannym chłodzie Filip poczuł, że wszystko się musi zmie­nić? Może miał nadzieję, że i żona zrozumie ów moment? Ale Irena zasnęła i kiedy Filip spojrzał na nią po dłuższej chwili zapatrzenia w samego siebie, rozczulił go jak zwykle widok jej półotwartych ust z kosmykiem włosów unoszonych oddechem.

W pracy nic się nie zmieniło, ale rzadziej wysyłano go poza miasto, a kiedy spóźniał się z powodu choroby małej, nikt nie zwracał mu uwagi. Ponieważ była już pieczątka, a więc i na­zwa, wezwał go dyrektor i spytał, jak się dokładnie nazywają. - „Amatorski Klub Filmowy przy ZWEP Wielice" - powiedział Filip i musiał powtórzyć jeszcze raz, bo dyrektor zapisał tę na­zwę w jakichś papierach, uśmiechając się tajemniczo. Filipo­wi wydawało się, że mrugnął do niego, niby że obaj rozumieją, o co chodzi, ale Filip nie rozumiał i nie odważył się odmrugnąć.

Miał dziwną rozmowę z Osuchem. Łaźnia była już urzą­dzona i Osuch przyszedł wszystko obejrzeć. Filip zaświecił re­flektory, pokazywał urządzenia i plakaty poprzybijane na ścia­nie, a Osuch nagle zamyślił się, odbijając na jakiejś kartce sławną już pieczątkę. - Straszny rozpęd wziąłeś - powiedział. Filip zrozumiał to jako pochwałę, ale coś uderzyło go w twarzy Osucha. Dodał tonem usprawiedliwienia, że musi być pieczątka i nagle przybił ją sobie na czole. - Ja nie o tym - powiedział Osuch - tylko że w ogóle rozpęd wziąłeś. - Ty dajesz pienią­dze, to ja robię - próbował jeszcze żartować Filip, ale Osuch był w zupełnie innym nastroju. - Wiesz, mąż mojej siostry... -powiedział i nie bardzo wiedział, jak dalej wytłumaczyć Filipo­wi swoją myśl. - Ten szwagier w trzydziestym roku życia uwie­rzył w Boga i... - I co? Ja też mam trzydzieści lat. - I marnie skończył. - Co się z nim stało? - spytał Filip, na jego czole widać było wyraźnie nazwę klubu. - Został księdzem. Filip chyba zaczął rozumieć intencje Osucha, bo próbował zetrzeć tusz, ale rozmazał tylko i na czole została mu fioletowa plama.

- Przecież... - przypomniał sobie, że Osuch zbiera znaczki. -Przecież każdy coś ma. Ty masz swoje znaczki. - Ale ja mam tylko znaczki. Nic więcej nie mam - powiedział Osuch smut­no.

Któregoś dnia wrócił z miasta i zauważył w pokoju dziwne podniecenie. - Przyjechała pani z Federacji - powiedział Wi­tek, ledwo Filip podszedł do biurka. - Piękna kobieta - powie­dział Osuch. - Czeka w sekretariacie. Nie chciała nam tu pa­lić. W pokoju wisiały tabliczki: „Nie pal wśród niepalących", bo rzeczywiście nikt w ich pokoju nie palił. Filip poszedł do sekretariatu. Nikogo nie było. - Podobno jest ktoś do mnie... -zaczął do sekretarki, która była koleżanką szkolną Irki i na weselu spiła się tak, że padła w tańcu i musieli ją wynosić. Przywołała go palcem i pokazała drzwi dyrektora. - Z Federa­cji Filmowej - powiedziała. - Dyrektor ją wziął do siebie. Już pół godziny.

Filip zapukał i wszedł. Siedziała tam przystojna dziewczy­na koło trzydziestki z czarnymi włosami, których było bardzo dużo. - Kolega Mosz - powiedział dyrektor, wstając - nasz filmo­wiec. - Filip podał dziewczynie rękę. - Anna Włodarczyk - powie­działa dziewczyna wyraźnie - jestem z Federacji. - Filip usiadł i chwilę siedzieli, milcząc. - Namawiam panią, żeby wzięła wasz film na festiwal - powiedział dyrektor. - Jest taki festiwal fil­mów o zakładach. - Festiwal amatorskich kronik zakładowych

- powiedziała Anna Włodarczyk. - W czerwcu, we Wrocławiu.

- Filip był zaskoczony. - Ale my nie jesteśmy w Federacji... -powiedział. -Jesteście. Przecież przysłaliście zgłoszenie. - Przy­słaliśmy - potwierdził dyrektor i mrugnął do Filipa jak wtedy, kiedy pytał o pełną nazwę klubu. - No, to jesteście. Przywio­złam wam regulamin. - Anna Włodarczyk wyjęła z torebki gruby druk. Taki sam leżał już na biurku dyrektora.

- Bardzo sensowny regulamin - powiedział dyrektor. - I co teraz? - spytał Filip. - Pani chce zobaczyć film - powiedział dyrektor, a Włodarczyk potwierdziła. - Tylko nie wiem, czy film jest gotów. - No, ma komentarz, jak ustaliliśmy... - zaczął Filip. - Ale czy jest gotów z tym, co mówiliśmy ostatnio? - spytał dyrektor. - Z tym jeszcze nie... - powiedział Filip i dyrektor kazał mu natychmiast iść i skończyć film. - Zaprosimy panią na obiad w naszej stołówce, pokażemy zakład, a wy przez ten czas skończycie - ustalił dyrektor. Włodarczyk chciała zoba­czyć film w takim stanie, w jakim był, ale dyrektor nie zgodził się i Filip pobiegł do Witka. Usiedli w łazience, Witek na głos czytał regulamin Federacji, który miał ponad sto punktów, a Filip wycinał z dużej rolki taśmy pracowicie i zupełnie bez sensu tęgiego okularnika i gołębie.

Potem dyrektor przyprowadził Włodarczyk do łazienki, Wi­tek zasłonił okno kocem, a Filip puścił film, włączając równo­cześnie magnetofon, który głosem Jaśki komentował dość pompatycznie zdarzenia na ekranie. - Co to takie pocięte - powie­działa Włodarczyk, kiedy film się skończył. - Może nowoczesne? - powiedział dyrektor - bo mnie też to razi. - Nie nowoczesne, tylko niechlujne - sprostowała Włodarczyk i ni stąd, ni zowąd mrugnęła okiem do Filipa. Coś za dużo ostatnio do niego mru­gano, ale Włodarczyk dołożyła komentarz: - Taśmy wam nie starczyło? - Dyrektor też patrzał teraz na Filipa. - Tak - powie­dział Filip. - Trzeba było powiedzieć, że nam kazał przerabiać -powiedział Witek, kiedy dyrektor z Włodarczyk wyszli. Był roz­gorączkowany. - Po co? Ona i tak wie - powiedział Filip spokoj­nie. - Mrugała do mnie, a na festiwal wstawimy wszystko z po­wrotem. - Wypisali kartę zgłoszenia i wkleili to, co wycięli. - Ale dupa - mówił przy tych pracach Witek. - Chyba udaje taką zasadniczą, nie? - Chyba tak - potwierdził Filip.

Po południu Filip poszedł na skwerek. Był umówiony z Ir­ką i nagle zobaczył ją siedzącą na ławce z obcym facetem. Irka kołysała małą i rozmawiała z facetem. Filip obszedł ich i po­patrzał z drugiej strony. Rozmawiali poważnie. Filip usiadł i chwilę czekał, potem przeszedł sąsiednią alejką i pomachał. Irka pożegnała się z facetem i Filip podszedł do niej. - Kto to był? - spytał. - Znajomy - powiedziała. - Ale kto? - Nie znasz, znajomy. - Z banku? - Nie, ze szpitala. - Filipa zatkało i prze­łknął ślinę. - Podobno była u ciebie jakaś dziewczyna. - Pani z Federacji - powiedział Filip. - Kto ci powiedział? - Ktoś. -

Bujała wózek. - Film jedzie na festiwal - powiedział Filip. - Ty też? - Pewno też. - Uważaj, Filip. - Na co? - spytał. - Nie wiem, na co - powiedziała Irka. - Ale uważaj.

Zbliżały się egzaminy i Filip dużo się uczył. Nie zajmował się niczym i siedział nad książkami. Z Irką układało się jakoś inaczej niż dotąd. Filip wyskakiwał z pracy, żeby zobaczyć, czy nie spotyka się z facetem ze szpitala, ale nic nie zauwa­żył. Na jej pytania - Co robisz? - odpowiadał niezmiennie -Uczę się. - Przynosiła mu ze sklepu jogurt z owocami, lubił pić ten nowy, smaczny napój. Kiedy próbował zobaczyć coś w telewizji czy zbyt długo patrzył z balkonu w dół, naganiała go do książki. - Ucz się, ucz się - mówiła - garb ci sam wyro­śnie. - A kiedy Filip próbował rozpętać awanturę o jej lekce­ważący stosunek - milkła. Po którymś z takich napiętych dni obudziła się w nocy z krzykiem. Filip uspokajał ją, delikatnie głaszcząc po włosach, a Irena opowiedziała mu sen. Przyśnił jej się jastrząb, który morduje kurczaka, widziała bardzo wy­raźnie, jak tłukł dziobem w małą główkę. - To już drugi raz -powiedziała. - Taki sam przyśnił mi się przed porodem. - To tylko sen - powiedział Filip i poszedł do kuchni po kromkę chleba. Irena położyła mu głowę na kolanach. - Po co ci to? -spytała. - Co? - Klub, filmy, festiwal... - Nie wiem - powie­dział szczerze. - Irenkę chciałem nakręcić... - Ale się wcią­gasz - powiedziała Irka, zasypiając. Pomyślał, że rzeczywiście się wciąga, że wszystko w jego życiu szybko się toczy, może nawet za szybko.

Wyjechał na egzaminy i zdawał dobrze. Mieszkał w akade­miku. Stołował się na uczelni i któregoś dnia, czekając na eg­zamin, przeczytał na tablicy ogłoszenie o projekcji „Barw ochronnych" i o spotkaniu z reżyserem. Dowiedział się, że jako student zaoczny nie może uczestniczyć w imprezach, ale może kupić karnet. Poszedł do kina, obejrzał film, który zrobił na nim duże wrażenie i poszedł na spotkanie z Zanussim. Naj­bardziej zainteresowało go, co Zanussi mówił o sobie i dlacze­go robi filmy. Filip słuchał i po raz pierwszy w życiu pomyślał, że istnieją w życiu inne wartości niż te, do których zawsze tęsknił i które już prawie osiągnął. Po spotkaniu dookoła Zanussiego było tłoczno, kilka osób naraz pytało lub obiecywało mu różne rzeczy, ale Filip przeczekał napór i nagle znalazł się przed reżyserem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Czy to prawda, co pan mówił? - spytał. - To zależy, o co pan pyta -powiedział Zanussi i uśmiechnął się zachęcająco. - O to, dlaczego robi pan filmy - odpowiedział Filip. - A, to. Trochę to bardziej skomplikowane, ale z grubsza prawda - powiedział Zanussi i grzecznie czekał, czy to wszystko. - Czy pan by nie przyjechał do nas na spotkanie? - spytał Filip niespodziewa­nie dla samego siebie. - A dokąd? - Do Wielic. - To gdzieś tutaj? - Bliżej Krakowa - powiedział Filip. - Wszystko jedno kiedy. -A myśli pan, że tam jest ktoś, kto by chciał rozmawiać na takie tematy? - Na pewno - powiedział Filip. - Mamy nawet klub amatorski. - Niech pan do mnie zadzwoni - powiedział Zanussi i przeprosił Filipa, bo odwołała go szeroko uśmiech­nięta niemłoda blondynka.

Kiedy wrócił, otworzyła mu Irka. Wyglądała bardzo ładnie, prosto ze snu, przytuliła się do niego i było dobrze, tak, że nie zapalili nawet światła i od razu znaleźli się w łóżku. - Mocno, Filip, mocno - mówiła cały czas. - Poznałem Zanussiego - po­wiedział Filip chwilę potem, układając sobie głowę Irki na piersi. Nie odpowiedziała. - Wspaniały człowiek - powiedział jeszcze Filip i znowu nic nie usłyszał. - Jak mała? - spytał wreszcie. -Zdrowa - powiedziała cicho, odwróciła się do niego i pogła­skała go po twarzy. - Nie było tu faceta ze szpitala? - Filip chciał wprowadzić nastrój żartobliwy i Irka uśmiechnęła się. -Nie było - powiedziała. Pokiwała głową nad jego zazdrością, która roztkliwiała ją, ale jak wszystkie kobiety, pytane wprost, zostawiła sobie w tonie odpowiedzi furtkę na tajemnicę.

Jeszcze przed egzaminami dyrektor, motywując to koniecz­nością amortyzowania nakładów i z lekka szantażując festi­walem, polecił Filipowi realizację technicznego filmu o urzą­dzeniu prototypowo budowanym w zakładzie. Filip całe godzi­ny spędzał przy próbach maszyny, a kiedy udało mu się wreszcie zrobić zdjęcia dobrze obrabianego metalu, na planie pojawił się dyrektor. Jak zwykle spytał o egzaminy, potem wziął Filipa na bok. - Dlaczego nie zwracacie uwagi na ludzi - poka­zał pracujących przy urządzeniu inżynierów i robotników. -Jak oni wyglądają? - powiedział dyrektor i zawołał któregoś z robotników. Pociągnął go za fartuch naddarty i spięty agraf­ką. - Czemu pan się nie goli do filmu? - Ja się golę, panie dyrektorze - powiedział ten w podartym fartuchu - ale szybko zarastam. - Dyrektor odesłał go do maszyny i powiedział, że jutro wyda nowe kombinezony, kaski i zdjęcia trzeba będzie powtórzyć. - Można by na kombinezonach napisać nazwę za­kładu. Byłoby widać na zdjęciach - powiedział Filip, który zmarnował tydzień pracy i ze trzy rolki filmu, ale dyrektor nie zorientował się w dowcipie. - Można - powiedział i popatrzył zachęcająco na Filipa. - Panie dyrektorze - powiedział Filip -zaprosiłem do nas Zanussiego. - Po co? - Na spotkanie. To bardzo mądry człowiek - powiedział Filip. - A w jakiej dziedzi­nie? - spytał dyrektor. - Robi filmy - powiedział Filip. - To niech przyjeżdża - zdecydował dyrektor.

Zbliżał się festiwal. Filip zapakował film w paczkę i zała­twiał delegację. Zawsze było to bardzo proste, delegację pod­pisywał Osuch i Filip mógł jechać. Teraz, kiedy jechał na koszt dyrekcji, sprawa się skomplikowała. W sporej grupie decydo­wano, co wpisać w rubryce: cel podróży, a cała księgowość zastanawiała się, jaki środek lokomocji przysługuje reżysero­wi w podróży na festiwal. Wertowano dokumenty i dzienniki ustaw, a kiedy okazało się, że potrzebny jest jeszcze podpis dyrektora administracyjnego, Filip zezłościł się i powiedział: -Film można by zrobić, jak te papierki załatwiacie. - Urzędnicz­ki popatrzyły na niego zdziwione i podejrzliwe. Że biurokra­cja? - spytała kierowniczka finansów. - Pewnie - powiedział Filip. Kiedy Filip wrócił do pokoju, okazało się, że finanse już dzwoniły do dyrektora i do Osucha. - Mówiły, że sobie szpiega wychowujemy, że zły to ptak... - szeptał mu Osuch w kącie korytarza. - Nie mów takich rzeczy, Filip, po co ci to. - Bo tak jest, do cholery - odszepnął Filip i opowiedział Osuchowi o zdję­ciach do filmu technicznego. Osuch kiwał głową, ale powtó­rzył: - Nie mów tak, Filip.

Irka, co nie było dotąd przyjęte, odprowadziła go na dwo­rzec z córką w wózku. Filip czuł się niezręcznie z rodziną przy boku, czekając na spóźniający się pociąg. Nie rozmawiali ze sobą, czując że trzeba albo prowadzić zasadniczą rozmowę, albo milczeć. Próbował odesłać żonę do domu, ale odpowiada­ła: - Nie, dlaczego, poczekam - nie patrząc na niego i mówiąc w przestrzeń. Przed dworcem zatrzymała się karetka pogoto­wia i dwóch mężczyzn wyjrzało przez okno. - Koledzy? - spytał Filip, a Irka wzruszyła ramionami. Mężczyźni wyciągnęli no­sze i zniknęli w przydworcowym budynku mieszkalnym. Na peron wjechał pociąg, Filip wsiadł, cały czas gapiąc się w drzwi mieszkalnego domu. Irka pocałowała go niecierpliwie, patrząc w tę samą stronę. Gdy pociąg ruszał, Filip zobaczył, że faceci niosą na noszach jakąś staruszkę, i przesłał Irce pocałunek. Stał w korytarzu i widział ją coraz mniejszą. Przypomniał mu się widok z okna zakładu, ale Irka zostawiła nagle wózek, po­biegła za pociągiem i coś krzyknęła. Filip otworzył okno, wy­chylił się, Irka znowu krzyknęła. Była już daleko. Nie mógł zrozumieć, że krzyczała: - Nie wygrywaj!

Na festiwalu Filip bardzo przeżył projekcję swojego filmu. Na sali siedziało ze sto pięćdziesiąt osób z całej Polski i po raz pierwszy w życiu poczuł, że to, co robi, podlega publicznej oce­nie. Siedział wciśnięty w fotel, ręce spociły mu się jak nigdy, nie rozumiał tego, co widzi na ekranie, mając jednocześnie uczucie, że zrobił coś, czego teraz zupełnie nie rozumie. Od­biór był dobry. Ludzie śmiali się z urzędników wędrujących do toalety i z namaszczonej wypłaty dla artystów i czuć było sku­pienie, kiedy gołębie odlatywały z parapetu. Dopiero teraz Fi­lip zauważył, że wygląda to, jakby gołębie nie chciały brać udziału w uroczystości, i poczuł, że wszyscy tak właśnie to zrozumieli. Przed projekcjami przedstawiono jury, w którym oprócz ludzi z Federacji i związków zawodowych zasiadał An­drzej Jurga, opiekujący się filmami amatorskimi w telewizji, aktorka Teresa Szmigielówna i krytyk tygodnika „Film" Tade­usz Sobolewski. Byli to ludzie znani i wiele kuluarowych roz­mów skupiało się wokół nich. Jurorzy siedzieli w pierwszym rzędzie, mieli na stolikach colę i szklanki, i po każdym filmie notowali coś na swoich kartkach. Nikt nie wiedział, co notują, ale w czasie przerw krążyły pogłoski o poszczególnych punk­tach, stopniach, plusach i minusach, które uczestnicy festi­walu zobaczyli w notatkach jurorów. Oczywiście w jury sie­działa też Włodarczyk, która skinęła porozumiewawczo do Fi­lipa, siedzącego w końcu sali. Po filmie Filipa była przerwa i Włodarczyk odnalazła go wśród kręcących się amatorów. Wzięła go pod rękę, nie było w tym nic erotycznego, tylko chęć odprowadzenia na bok, i już na boku powiedziała, że jest le­piej, dużo lepiej z filmem, który pokazał. Rozmawiali chwilę o poziomie festiwalu i Włodarczyk wróciła do jury.

Do Filipa podeszło kilku bywalców, przyglądali mu się i roz­mawiali z nim podejrzliwie. - Ta baba dużo może – powiedział Włodarczyk siwy staruszek - pan wie, kto ją dmuchał? - Nie - odpowiedział Filip. Staruszek wziął go pod pachę, jak przed chwi­lą Włodarczyk, i zaprowadził w kąt sali. Nachylił się do Filipa i wyszeptał nazwisko. Filip nie znał tego nazwiska, ale oczywiście zrobił minę, jakby znał. Pokiwał głową, staruszek też pokiwał, używał gwary młodzieżowej i zapytał Filipa, skąd w jego filmie wzięły się gołębie. Filip odparł, że kiedy czekał na członków kolegium, gołębie siadły na oknie i on je sfotografował. -To cie­kawa koncepcja. To znaczy pan filmuje to, co jest? - Tak - po­wiedział Filip - to, co jest. - Wiesz, że to jest pomysł - zastanowił się staruszek, przyniósł dwa koniaki i przepił z Filipem brudzia.

Po projekcjach jury usiadło naprzeciw widowni i rozpoczę­ły się jawne obrady. Dyskutowano wady i zalety filmów. Wło­darczyk wysunęła do nagrody film Filipa. Jurorzy dobrze przy­jęli jej propozycję, tylko mężczyzna w okularach i skórzanej marynarce oponował, że to debiut i szkoda byłoby rozpuścić dobrze zapowiadającego się młodzieżowca. Włodarczyk powie­działa, że Filip nie jest taki młodzieżowiec i kazała mu wstać. Filip wstał, było mu głupio i może właśnie dzięki minie dostał duże brawa. Skórzana marynarka już nie oponował. - To jest lekarz - powiedział Filipowi sąsiad, kiedy Filip usiadł. - Jaki? - spytał Filip. - Ginekolog - powiedział sąsiad - robi filmy na festiwale zaangażowane.

Jurga z telewizji prawie nie odzywał się, dopiero kiedy musiał, zabrał głos i wygłosił to coś, co wszyscy odczuli jako Wielki Monolog. - Ludzie - powiedział. - Wszystkie filmy, któ­re proponowano do nagród, są straszne. Inne też są straszne. Filmujecie najgorzej jak można, według najgorszych wzorców kroniki filmowej i telewizji... - Przecież pan jest z telewizji -wtrącił skórzana marynarka. - Jestem - powiedział Jurga -ale telewizja to jak oficjalna gazeta. A wy jesteście wolni, mo­żecie robić, co chcecie, co czujecie, o waszych kolegach, żo­nach i matkach, o tym, co wam się w świecie nie podoba, a wy robicie oficjałki w najgorszym wydaniu. Długo mówił o nieudol­ności i niezręczności, na koniec zaproponował, żeby nie przy­znawać na tym festiwalu żadnej nagrody.

Zapadła wielka cisza, ale zaraz przerwał ją przewodniczący jury. Powiedział, że tak nie można, bo koledzy w najlepszej wierze robią filmy o swoich zakładach, że poświęcają temu czas i zaangażowanie, nie wahał się użyć słów: polityczne zaanga­żowanie, i nie wolno traktować ich jak niegrzecznych uczniów. - Ja panu powiem, dlaczego tak robią - przerwał Jurga. - Bo za takie filmy, na takich jak ten festiwalach dostają nagrody! -Nieprawda! - krzyknął przewodniczący. - Robią to dlatego, bo tak czują! Była zgłoszona lista filmów do nagród i proponuję ją przegłosować. Przegłosowano i oczywiście Jurga został sam ze swoim dziecinnym protestem.

Była przerwa na obrady i ogłoszono werdykt. Filip dostał trzecią nagrodę. Był nią dyplom i trzy tysiące złotych. Nagro­dzonym wszyscy gratulowali, nawet Jurga podał im rękę. Przy Filipie zatrzymał się, powiedział: - U pana coś tam było - i zro­bił mu większą przyjemność niż dyplomem.

Po uroczystości Włodarczyk spytała Filipa, czy nie zapro­siłby ją na kawę. Było już późno, mieszkali w jednym hotelu, więc napili się w hotelowym barze. Filip zamówił dwie kawy i zapytał Włodarczyk, czy nie napiłaby się z nim za jego na­grodę. Przy sąsiednich stolikach też siedzieli amatorzy i juro­rzy i głośno dyskutowali. Cały bar wypełniony był słowami: kamera, ujęcie, reflektor, nagroda, festiwal. Włodarczyk chciała się napić za jego nagrodę, Filip chciał być elegancki i zamówił butelkę koniaku. - Taki ktoś jak pan jest nam potrzebny -mówiła Włodarczyk. - Młody, z małego miasteczka, który do­piero zaczyna. Jak ci na imię? - spytała nagle. - Filip - powie­dział Filip. - A do czego? - spytał, mając na myśli potrzeby Włodarczyk. - Ania - powiedziała Włodarczyk, mając na myśli swoje imię. - Chcesz wiedzieć, kto dziś miał rację? - Filip za­stanowił się, bo nie lubił odpowiadać za szybko. - Jurga? -spytał. Ania spojrzała na niego z uwagą. - Jasne, że Jurga -powiedziała. - To czemu głosowałaś przeciw niemu? - Bo jak­bym głosowała na niego, to nikt by nie dostał nagrody, ty też nie. A ja uważam, że powinieneś dostać i robić dalej - i Ania chciała się dowiedzieć, co zamierza Filip.

Filip opowiedział jej o swoim projekcie, z trudem mu szło, ale opowiedział film z twarzami mężczyzn i o chłopcu, który patrzy na te twarze. Ania podniosła kieliszek. - Ty masz ojca? - spytała. - Nie mam - powiedział Filip. Ania przysunęła się bliżej. - To piękny pomysł - powiedziała - ale uważaj. To trud­ny film. Ty masz oko dokumentalisty. Te gołębie i ludzie idący do ubikacji... Masz oko dokumentalisty. Co teraz robisz? -Techniczny film. -To dobrze. Ale rozglądaj się. Byłam instruk­torką w klubie morskim i uczyłam robić filmy marynarzy. Jeź­dzili po całym świecie i wiesz, co przywozili mi? Kolorowe pocz­tówki. Jeździli po całym świecie i przywozili kolorowe widoki portów. Nic więcej!

Wypili cały koniak, Ania była już bardzo blisko Filipa, ale nic się więcej nie stało. Po prostu pochyliła się jeszcze bliżej i powiedziała cicho: - Nie pójdę z tobą do łóżka, Filip. W każ­dym razie nie dziś. Pożegnaj się ze mną i zostań z nimi. Wsta­ła i pożegnała się, a Filip jeszcze długo siedział z kolegami po fachu i udawał, że rozmawia o ich problemach artystycznych.

Przed wyjazdem kupił Irce małego robota do kuchni. Potem jechał pociągiem, jak zwykle zapatrzony w mijane krajobrazy. Niespodziewanie dla samego siebie podniósł ręce, ułożył z pal­ców prostokąt i zobaczył świat w ramce, jak przez wizjer kamery.

W domu udzielił Irce instrukcji. Patrzyła, jak wkładał do robota różne końcówki i demonstrował. - To jest do ciasta - mówił i puszczał dwa biegi robota. - Tym można ubić kogel-mogel albo pianę. Tym się przeciera zupę dla dziecka - wsa­dził końcówkę do garnka i przetarł resztkę zupy z obiadu na gładką maź. - O! - powiedział. - Przyda się - powiedziała Irka, ale wisiało między nimi coś niedobrego.

W klubie wycałowali Filipa. Oglądali dyplom i oddali go dyrektorowi, który zaprosił wszystkich do domu. Powiedział, że nie zawiódł się w swoich nadziejach i że sukces Filipa jest sukcesem zakładu i sukcesem polityki kulturalnej, którą on, dyrektor, prowadzi konsekwentnie i że dyplom postawi w oszklo­nej szafie wśród innych osiągnięć zakładu. Stały tam przyci­ski na biurko, figurynki górników i wisiał sztandar zakładu. Potem dyrektor wziął Filipa pod ramię i oprowadził po ogro­dzie. Pokazał drzewa, które sadził przy narodzinach kolejnych dzieci. Pod dojrzałą jabłonią spytał: - I co dalej? Filip powie­dział wtedy, że zrobili już dwa filmy dla zakładu i oczywiście będą robić je nadal, ale że chciałby też robić filmy, jak powie­dział, dla siebie. - Jak to dla siebie? Jakie filmy? - chciał do­kładnie wiedzieć dyrektor. - O życiu - powiedział Filip. - Ooo -powiedział dyrektor.

- Gdzieś był? - spytała Irena, kiedy później niż normalnie wrócił do domu. - Dyrektor nas zaprosił... - zaczął Filip, ale nie dała mu skończyć, tylko otworzyła drzwi do pokoju dziec­ka. - Popatrz! - krzyknęła. Mała leżała czerwona, w dużej go­rączce. Na podłodze i na stoliku pełno było zabrudzonych pie­luch. - Co jest? - powiedział Filip i położył rękę na głowie dziec­ka. Popatrzył na pieluchy. -Trzeba lekarza, może zjadła coś... - Pochylił się nad łóżkiem, mała stękała i próbowała przewró­cić się na drugi bok. - Wyjdź - Irka stanęła za nim i mocno ścisnęła za ramię. - Wyjdź stąd! - Dziecko obudziło się, Irka z nienawiścią popatrzyła na Filipa. - No, wyjdź - krzyknęła. Wzięła dziecko na ręce i gwałtownie bujała. Filip próbował odebrać jej małą i uspokoić, ale Irka zamachnęła się dziec­kiem, żeby mu nie dać. Filip wyszedł i trzasnął drzwiami. Na­tychmiast otworzyła drzwi i wychyliła się: - Mocniej, mocniej trzaskaj - i sama huknęła tak, że wyleciał klucz. Dziecko pła­kało. - Po co ten klucz? - Filip starał się być spokojny. - Nigdy tu klucza nie było. - Irka wyrwała mu klucz, wsadziła w drzwi od wewnątrz, szamocąc się z dzieckiem cały czas, i próbowała znów trzasnąć. - Żeby się przed tobą zamknąć - powiedziała mu w twarz, bo Filip wsadził nogę w drzwi i nie pozwalał za­mknąć. Dziecko się darło. Kiedy ucichli i stali nieruchomo, przestało. - Trzeba po lekarza, co jej jest? - Filip trzymał drzwi.

- Już był - powiedziała Irka. - Daj mi ją - powiedział Filip pojednawczo. - Zostaw ją - krzyknęła i dziecko zapłakało. -Nie krzycz - powiedział Filip - ona się budzi. - Irena natarła i udało jej się wypchnąć nogę Filipa z drzwi. Znów huknęła drzwiami i przekręciła klucz. Filip w bezsilnej wściekłości oparł głowę o szybę. Chwilę tak stał, potem poszedł do kuchni, na­lał sobie jogurtu do kubka i wypił. Oderwał usta od kubka, jogurt był obrzydliwy. Zamachnął się i z całej siły trzasnął kubkiem w podłogę. Było cicho. Zazgrzytał klucz i blada Irka stanęła w drzwiach. Miała w rękach brudne pieluchy. Spoj­rzała na kubek. - Coś ty zrobił? - powiedziała cicho. Filip stał z głupią i wściekłą twarzą. Rzuciła w niego pieluchami. Uchylił się, rzuciła następnymi, uchylał się, z wściekłości aż uśmiech­nął się, zobaczyła to i z ostatnimi pieluchami podbiegła do niego. Wcisnęła mu je w twarz. - Pierz! - krzyczała histerycz­nie. - Pierz! A jak nie umiesz, to niech te dupy ci upiorą! Filip otarł twarz. - Kto? - powiedział. - Czyś ty zwariowała? - Irce zaczęła drgać broda, straciła siły w tej awanturze, osunęła się na krzesło i płakała. Spod szlafroka wystawała jej cała noga. Filip podszedł do niej, ale bał się jej dotknąć, chlipiącej. -Jezu, Irena, o co ci chodzi? - powiedział kilka razy. - Nie wiem, o co

- mówiła płacząc. - Ktoś ci przychodził prać, jak byłam w szpi­talu. - Przecież to pani Katarzyna, prała, jak się upije, zawsze pierze... - Skąd to wiesz - wypłakała. - Tak mówiła - powie­dział Filip i pochylił się nad Irką. Uspokoiła się trochę. - Nie o to chodzi - powiedziała. - Tylko, że cię nie ma. Masz piękną córeczkę, masz mnie - Irka była coraz spokojniejsza - miałeś być szczęśliwy. - Jestem szczęśliwy - powiedział Filip. - Nie jesteś... Chwilę milczeli. - Chcesz, żebym ci spokojnie powiedział? - Kiwnęła głową. Filip nabrał powietrza, długo starto­wał, żeby powiedzieć co najważniejsze i zaczął jej mówić o tym, że to, co ma i zawsze chciał mieć, to nie wszystko. Że człowie­kowi potrzeba czegoś więcej, i przełożył na swój język to, co usłyszał od Zanussiego. - Człowiek potrzebuje... - poprawił się - ja potrzebuję czegoś więcej niż spokoju. - Ale czego? -spytała. - Nie wiem, ale to może być ważniejsze niż dom. Ro­zumiesz?

Nie spodziewała się, że w kilku prostych zdaniach usłyszy to, czego obawiała się najbardziej. Spojrzała na niego i powie­działa spokojnie: - No właśnie.

Spotkali się w łazience. - Niech każdy napisze mi scena­riusz - powiedział Filip. - Dyrektor zażądał, chce zatwierdzać scenariusze. - Zgodziłeś się? - spytał Witek. - A mogę się nie zgodzić? Każdy napisze scenariusz, wszystko jedno co, byle było w porządku. A potem będziemy robić, co my zechcemy. - Co będziemy robić? - spytał Witek. - Ja zrobię o Wawrzyńcu - po­wiedział Filip. Wawrzyniec był karłem. Miał żonę karlicę i od dwudziestu lat pracował w zakładzie. - Napiszesz, że o Waw­rzyńcu? - Napiszę, że o dniu pracy dobrego, starego pracownika.

Po południu Filip poszedł na pocztę i zamówił rozmowę z Anią. - Włodarczyk - powiedziała Ania do słuchawki, kiedy wszedł do kabiny. Było dobrze słychać. Filip powiedział, że to on, i Ania ucieszyła się. Powiedziała, że myślała o nim i że nie­długo Filip zobaczy tego efekt. - Jaki? - chciał wiedzieć. - Zo­baczysz, przyjemny - powiedziała Ania. Chwilę milczeli i w koń­cu Ania spytała, czy czegoś chciał. - Nie - powiedział - tylko chciałem do ciebie zadzwonić. - Robisz coś? - spytała Ania. Chciał jej opowiedzieć o swoich pomysłach, odwrócił się w ka­binie i zobaczył stojącą tuż przy okienku Irkę. Postała chwilę i wyszła. Chciał za nią biec, ale Ania powiedziała niespokoj­nie: - Halo, Filip...? - i Filip zaczął jej opowiadać o Wawrzyńcu.

Biegli z Witkiem na skróty na cmentarz, z daleka widzieli niedużą żałobną kolumnę. - Nie można, Filip - sapał Witek w biegu - żeby włazili nam we wszystko, żeby nam kazali... Filip też sapał, było już późno. - Oni nam nie każą, tylko chcą mieć święty spokój. Chcą mieć podpis, podkładkę... Witek sta­nął. - Ale ja nie chcę, Filip! - krzyknął. - Nie chcę! Filip też zatrzymał się i patrzył na przyjaciela. - To ja napiszę za ciebie, Wiciu - powiedział spokojnie. - A ty zrobisz, co będziesz chciał. Pobiegli dalej, mimo że chyba nie zrozumieli się dobrze. Ko­lumnę pogrzebu dopadli w pobliżu cmentarza. Włączyli się. Ludzi nie było wiele i od razu zobaczyli Irkę. Szła kilkanaście kroków za trumną, Filip podszedł do niej i próbował ją wziąć pod ramię, ale się odsunęła. Między trumną a nimi nie było nikogo. - Gdzie Piotrek? - szepnął Filip. - Nie wiem, nie przy­szedł. - Jak to? - Czekaliśmy z pół godziny i nie przyszedł -powiedziała Irka. W ciszy grabarze spuścili trumnę do grobu. Filip rzucił pierwszą grudkę i grabarze zakopali dół.

Jeszcze szybciej biegli z Witkiem w stronę domu. Nie roz­mawiali teraz. Przeskakując po kilka stopni, dotarli do drzwi Piotrka. Witek zadzwonił, nikt nie odpowiadał, nacisnął klam­kę drzwi, były otwarte. Weszli po cichu. - Piotruś! - zawołał Witek. W pokoju matki stały na stoliku jakieś lekarstwa i fi­gurka świętego, na ścianie wisiał krzyż. Na kuchence wykipia­ło mleko. Ze strasznym przeczuciem podeszli do drzwi dużego pokoju. Były zamknięte, zabarykadowane od wewnątrz czymś ciężkim, chyba szafą. Popatrzyli na siebie i razem naparli. Przy stole siedział bez ruchu ubrany na czarno Krawczyk. Nie wia­domo było - śpi, modli się czy płacze. Popatrzyli i Filip dał znak, żeby wyjść, ale Piotrek spytał głośno: - Już? - Już -odpowiedział Filip nieswoim głosem. Wymijając wielki okrągły stół, podszedł i objął Piotrka, a Krawczyk całym ciężarem oparł mu się na ramieniu i cicho, gdzieś głęboko w środku zapła­kał. - Nie chciałem patrzeć - powiedział przerywanym głosem - nie chciałem, jak ją zakopują. Nie dałem rady... Wbiegła prze­straszona Irka i spojrzała w głąb pokoju. Krawczyk opanował się i kiedy oderwał się od Filipa, miał już zwykłą, spokojną twarz. - Mam do was prośbę, chłopcy. - Spojrzeli obaj. - Po­każcie mi ten kawałek filmu, co wtedy robiłeś...

Przeszli przez ciemniejące w zmierzchu miasteczko.

Uruchomili projektor, na ekranie zobaczyli Krawczyka, pochylonego nad wózkiem, potem Irkę z dzieckiem, potem Krawczyk mówił coś do kamery, wsiadał do samochodu, ma­chał ręką i patrzał w górę. Niewprawną panoramą kamera po­szła za jego spojrzeniem i w jednym z okien zobaczyła roze­śmianą starą kobietę. Trwało to krótko, potem widać było czar­ną nyskę, wjeżdżającą pod górę i zjeżdżającą po wertepach w dół. Piotrek wysiadł z samochodu, kamera znów poszła w gó­rę, bo tam spojrzał, i matka powoli wycofała się w ciemność pokoju. Potem musiał być chyba koniec rolki, bo ekran nagle rozjaśnił się. Taśma spadła z projektora i terkotała nieprzy­jemnie, ale przez dłuższą chwilę Filip nie zapalał światła. Nie chciał oglądać twarzy Piotrka, wiedząc, że i on pragnął prze­dłużyć tę ciemność z jasną plamą ekranu. Wreszcie zapaliły się jarzeniówki, ale nikt nie patrzył na nikogo. - Dasz mi to? -spytał Krawczyk. - Tę taśmę? Filip zdjął rolkę z projektora. Piotrek machinalnie zwijał i rozwijał końcówkę. -To jest pięk­ne, co robicie, chłopcy - powiedział i odwrócił się do nich. -Piękne to jest. Człowiek już nie żyje, a tu ciągle jest. Nie wie­dzieli, co odpowiedzieć, ale chyba nic nie było potrzebne.

W kilka dni potem zrobił zdjęcia do filmu. Filmował Waw­rzyńca w pracy i w domu, jego żonę w kolejce po zakupy, ich razem jak szli do kina i jak siedzieli w kawiarni. Spojrzenia ludzi za nimi, śmiechy żuli i chichoty panienek. Nagrał ko­mentarz, w którym Wawrzyniec opowiedział o swoim życiu, i starał się, żeby w tekście nie było słowa o upośledzeniu kar­ła. Filmując, starał się zobaczyć różnice między Wawrzyńcem i żyjącymi dookoła ludźmi. Sfilmował jego malutką teczkę i no­gi, które nie dosięgały podłogi z krzesła. Sfilmował przy kasie, do której koledzy musieli go podsadzać. Zdjęcia trwały dwa dni. Kiedy zwijali kamerę, pojawił się dyrektor. Odwołał na bok Filipa. Był zły. - O czym robicie? - spytał. - O starym, dobrym pracowniku - powiedział Filip. - Wiem, o Wawrzyńcu.

- Tak - potwierdził Filip -jest starym, dobrym pracownikiem.

- A niech mi pan powie szczerze. Dlaczego on? - Dlaczego? -zastanowił się Filip. - Może dlatego, że jemu jest trudniej być dobrym... To już był wyższy niż dotąd poziom gry i zmierzyli się wzrokiem. - Żebyście mi tego nigdzie nie wysyłali - powie­dział dyrektor. - Dobrze - powiedział dobrotliwie Filip, a kiedy dyrektor zniknął, zgiął rękę i pocałował się w pięść. - Tyle -powiedział do Witka.

Po pracy puścił monolog Wawrzyńca Osuchowi. Słuchali o tym, że Wawrzyniec od dwudziestu lat nigdy nie spóźnił się do pracy, że lubi tę pracę i jest szczęśliwy. Po południu i w nie­dzielę siedzą z żoną w domu, czasem pójdą do kina na jakiś, jak mówił, amerykański albo radziecki film, czasem do ka­wiarni, gdzie żona lubi zjeść galaretkę, a on nie lubi słody­czy... Ludzie przyzwyczaili się do nich, oni do ludzi, jest im dobrze, nie chcą i nie potrzebują niczego więcej. - Mądry czło­wiek - skomentował monolog Osuch - ty też niedawno tak myślałeś, prawda? - Podobnie - powiedział Filip.

Z Irką właściwie nie rozmawiał. Poza niezbędnymi, życio­wymi sprawami nie mieli kontaktu. Filip zmywał i prał pielu­chy, żeby być w porządku, ale mijali się w stałej wrogości. Ze służbowego telefonu załatwił spotkanie z Zanussim. Ustalili termin. Wieczorami, na przyjazd prawdziwego reżysera, kleił taśmę z Wawrzyńcem. Kierownik kina zdjął z ekranu na proś­bę Filipa zachodni bestseller i wyświetlał Barwy ochronne. W kinie wisiał wielki plakat zapowiadający spotkanie w sto­łówce zakładowej. Z sekretarką załatwili przepustkę dla Zanussiego, a dyrektor przypomniał sobie reżysera z programu „Sam na sam" i był o nim jak najlepszego zdania.

Na dzień przed przyjazdem Filip powiedział Irce tonem, ja­kiego ostatnio używał: - Jutro przyjeżdża Zanussi, przyjdź, chcę mu pokazać film. Powiedziała: - Nie mam z kim zostawić dziecka. - Przyjdziesz czy nie? - spytał Filip. - Zobaczę - i Irka uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy od kilku tygodni. Ale Filip nie podchwycił uśmiechu, bo czuł się obrażony, a nie poczuł się przeproszony. - To zobacz - powiedział.

Czekali z Witkiem w hotelu. Kiedy Zanussi przyjechał, po­zwolili mu się ulokować w paskudnym pokoju i zaprosili do klubu. Zanussi zgodził się chętnie i zawiózł ich swoim mirafiori do Zakładów. Zaprowadzili go do klubu, do łazienki. -Dopiero pół roku - powiedział Filip i wyświetlił film o Wawrzyńcu. Przez całą projekcję Zanussi wypytywał o szczegóły, a kiedy film się skończył, spytał, który to film Filipa. - Właści­wie pierwszy - powiedział Filip.

- I co pan chce z tym zrobić? -Właśnie nie wiem. Zrobiłem i mam. - To jest dobre - powie­dział Zanussi. - Amatorzy mało robią takich filmów. Pokazy­wał pan Jurdze? Powiem mu, co pan ma. - Wypytywał jeszcze o wyposażenie klubu i o to, co będą robić. Filip opowiedział o zależności od dyrektora, a Zanussi powiedział, że to jest zu­pełnie normalne i żeby się nie przejmowali. - Wszyscy są od kogoś zależni. Pan myśli, że ja nie?

Potem poszli do dyrektora, gdzie czekała kawa. Zanussi przy­witał się uprzejmie, wysłuchał dyrektora, który mówił o opiece nad kulturą i klubem. - To się panu może opłacić, panie dyrek­torze - powiedział mu Zanussi -jeśli pan ma takich ludzi. Kie­dy szli na spotkanie, gdzie dyrektor miał przedstawić Zanussiego, został z nim z tyłu i powiedział: -To zdolny chłopak. Niech pan w niego inwestuje. - Myśli pan? - spytał dyrektor i weszli na salę. Stołówka była pełna ludzi, powitali Zanussiego brawa­mi, a Hania z sekretariatu wręczyła mu kwiaty. Spotkanie było dobre. Filip rozglądał się po sali, ale Irki nie było.

Kilka dni potem przyniósł kamerę do domu. Ustawił ją na statywie przy drzwiach balkonu i nacelował na rozkopany chodnik, pod którym robotnicy układali rury kanalizacji. Có­reczka w wózku gapiła się na kamerę. - Może byś dziecku zro­bił - powiedziała Irka. - Po to, zdaje się, kupowałeś? - Potem -powiedział Filip i zakazał ruszania kamery nawet przy najwięk­szym sprzątaniu. Po kilku dniach sfilmował ludzi, kładących asfalt, a już w dzień potem ludzi, którzy ten nowy asfalt pruli. Przez trzy tygodnie udało mu się złapać jeszcze dwa cykle za­kładania i prucia asfaltu.

W domu popsuło się jeszcze bardziej. Kiedy Filip przycho­dził, czekała na niego kolacja albo obiad, wszystko było wy­prane i, chcąc coś zrobić dla spokoju sumienia i zaznaczenia swojej obecności, musiał wymyślać sobie prace. Na każdą pro­pozycję pomocy Irka mówiła: - Dziękuję ci, już zrobiłam. -

Kamerę obchodziła z daleka. Filip był w dziwnym okresie. Nie wiedział właściwie, na czym mu zależy. To, co ważne, przesta­ło być dla niego tak bardzo ważne. To, co kiedyś w ogóle w ży­ciu nie istniało - zaczynało nabierać wartości. Nie był w stanie pogodzić się z żoną, bo chciałaby go takiego, jak był kiedyś, a on nie chciał i nie mógł wrócić do siebie sprzed roku. Miał w sobie miłość do Irki, ale nie mógł pogodzić tej miłości z jej dzisiejszą twarzą. Kochał ją, jaka była kiedyś, choć wiedział przecież, kto z nich dwojga się zmienił i był zupełnie inny. Nie wiedział więc, czy to była miłość do dawnej Ireny, czy też była to dawna miłość w nim, całkiem nowym człowieku.

Po spotkaniu z Zanussim napisał list do Jurgi i dwa ty­godnie później Jurga zadzwonił. Powiedział, że przygotowuje program o amatorach i chciałby zobaczyć filmy Filipa. Filip powiedział Osuchowi, że chce zrobić film o akcji socjalnej: o wycieczce dla pracowników i emerytów. Nagrał oficjalną wy­powiedź Osucha o społecznym sensie socjalnych akcji. Osuch ubrał się do tego wywiadu w krawat, był sztywny i podpierał się cytatami. Następnie Filip pojechał na wycieczkę do Ojców i Oświęcimia. (Pomysł filmu o wycieczce przyszedł Filipowi już dawno, kiedy przeczytał wywiad z jakimś polskim reżyserem, a potem zobaczył film, o którym czytał w wywiadzie. Były to dwie zupełnie różne rzeczy i Filip nie mógł zrozumieć, że in­tencje mogą się rozmijać z realizacją aż tak bardzo.)

Zaczęło się nawet w porządku, ale już w autobusie z teczek i toreb wychyliły się pierwsze flaszeczki. Ludzie podnieceni obec­nością kamery bawili się świetnie. Mężczyźni wołali Filipa, obe­jmowali siedzące obok dziewczyny, kazali się filmować i Filip posłusznie kierował na nich kamerę. Przed Ojcowem kazali kie­rowcy zatrzymać się i wykąpali w ubraniu najmłodszego uczest­nika wycieczki, żeby go ochrzcić. Było coraz weselej. W Ojcowie Filip ustawił się z kamerą w krzakach i filmował bankietowiczów wśród skałek. Sfilmował też przejście przez Oświęcim, szyb­kie, bo wszyscy chcieli się przygotować do wieczornego ogni­ska. Ktoś w trakcie tego nieuważnego galopu postanowił zacząć dzień, jak się należy, i butelka w papierowej torbie wędrowała z rąk do rąk. Jakiejś dziewczynie zrobiło się po łyku niedobrze i za rogiem oświęcimskiego baraku musiała dać temu wyraz. Przy ognisku poszły kombatanckie i młodzieżowe piosenki. Wi­tek wszystko nagrywał na pożyczony kasetowy magnetofon. Po kilku skrzynkach ludzie wsiedli do autobusu. Kiedy usnęli, a na tylnych siedzeniach miętosiły się pary, Filip podniósł palec do góry i powiedział: - Mamy film! - Ale czy mamy pracę - powie­dział Witek, który wyrobił się ostatnio i okazywał się coraz częś­ciej dowcipnym chłopcem. - Stary - powiedział Filip, który na­uczył się mówić „stary" - najważniejsze, że mamy film! - U Kafki - Witek spoważniał nagle - ten autobus leciałby nad polami i lasami i nikt by nie wysiadł. Ale chyba nie, co? - Chyba nie, Wiciu - powiedział Filip.

Dyrektor stał nad nie rozpieczętowanym pudłem. - Pili? -spytał. - Pili - przyświadczył Filip. - Nakręciliście? - Trochę. -I po co? - spytał dyrektor. - Bo pili - powiedział twardo Filip. Dyrektor usiadł. - Rozpakujcie to - powiedział. Filip rozpako­wał, w pudle była nowa kamera, szesnastka. - Piękna - po­wiedział. - No, właśnie, dobrze żyję z waszą Federacją. I otwie­ram wam możliwości. Podobno będziecie występować w tele­wizji? - Chyba nie - powiedział Filip. - Pamiętajcie, że musimy mieć wspólny interes. Chcecie żyć? - Każdy chce. - No, wła­śnie - powiedział dyrektor.

Filip wziął pudełka z filmami i zapakował do bondówki. -Trzymaj się, Filip - powiedział Witek. - Spytaj o kozaki - po­wiedziała Jaśka i pocałowała Filipa w policzek. - Kolekcja Hoff w Juniorze - wyrecytował Filip.

Jechał pociągiem i trzymając bondówkę na kolanach, przy­sypiał, wciśnięty w kąt. Bondówka osunęła mu się, śpiące ręce puściły teczkę. Siedząca obok kobieta delikatnie wyjęła mu bondówkę i położyła na półce. Pociąg przeleciał z hukiem przez most i Filip obudził się. Przez chwilę nie kojarzył, potem roze­jrzał się przytomnym wzrokiem, zobaczył nad sobą teczkę, ostrożnie, żeby nikogo nie obudzić, wstał, zdjął ją z półki i po­łożył sobie na kolanach. Mocno zacisnął ręce i znów zasnął.

W telewizji czekał na niego Jurga z jakimś facetem i prze­pustką. - Poznajcie się, panowie. Pan Mosz, pan Kędzierski z Redakcji Publicystyki. Poszli z Kędzierskim na piętro do małego barku, gdzie kręciły się dzieci z teleturnieju i kilku aktorów ubranych i uczesanych według przedwojennej mody. Kupili kawę. - Zanussi widział pana filmy i mu się podobały -powiedział Kędzierski - a my szukamy korespondentów w ma­łych miasteczkach. Wie pan, różne uroczystości, 1 Maja i tak dalej, nowe osiedla, inwestycje, akcja rolna, bank miast... I za­proponował Filipowi, by został korespondentem. – Oczywiście - powiedział - musi się pan teraz zastanowić...

Jurga znalazł Filipa zdziwionego i zakłopotanego nad reszt­ką kawy. Wąskim korytarzem poszli do montażowni, z otwar­tych drzwi po drodze słychać było dźwięk montowanych pro­gramów, gąska Balbinka przeplatała się z poważnym tonem politycznego komentarza, głos aktora, którego Filip znał, wrzeszczał: „toż to narodowa sprawa!", a obok spokojny ko­mentarz wyjaśniał: „teraz kolej na samca, by zapłodnił jaja". Jurga zamknął drzwi na klucz i na stole montażowym puścił filmy Filipa. Przez ekran przeleciały kolejno pijane twarze uczestników wycieczki, potem budowany i rozwalany w kółko chodnik, potem chodził z godnością malutki Wawrzyniec. Jurga zdjął ostatnią rolkę, odsłonił kotarę, zrobiło się jasno. - Wszyst­ko sam pan wymyślał? - spytał. - Wszystko - powiedział Filip. Jurga uśmiechnął się szeroko. - Co panu będę mówił, dobry pan jest. Filip aż się zaczerwienił. - Z tą wycieczką to pan prze­sadził. Pijacy, Oświęcim... Nie przejdzie. O chodniku wezmę potem. Do najbliższego programu chciałbym karła. - Wie pan

- powiedział Filip - jest taka sprawa, że dyrektor nie bardzo nam pozwolił to wyświetlać... - Przecież to nie jest o waszym zakładzie ani o tym człowieku. To jest szersza sprawa. Filip zgodził się, że sprawa jest szersza. - To co, brać? - Brać -zdecydował Filip. - A z Kędzierskim pan chce? Widać było, że Filip chce. - Zaprowadzę pana - powiedział Jurga.

Na biurku Kędzierskiego leżały pudełka z taśmą. - Tak naprawdę - powiedział Filip, jeszcze stojąc - to na bank miast odnowili u nas tylko z przodu. Z tyłu wszystko zostało po staremu. Kędzierski westchnął i pokiwał głową nad ludzką naiw­nością. - Kochany - powiedział - niech pan siada. Ma pan taśmę i może pan kręcić, co pan chce. Filip wyjął pióro i pod­pisał odbiór taśmy. - Z tego, co pan zrobi - ciągnął Kędzierski - i tak wymontuję to, co ja zechcę...

Ktoś zapukał do drzwi, w szparę nieśmiało włożył głowę brodacz. Filip znał go z festiwalu. Kędzierski kazał mu przyjść za pół godziny. - Niepoważny facet - powiedział, kiedy brodacz znikł za drzwiami. - Pan go zna? - Tak - przytaknął Filip i uśmiechnął się - szajbus go nazywają. Kędzierski przyjrzał mu się uważnie, Filipowi zrobiło się dziwnie głupio, ale Kę­dzierski nie wracał już do tematu. - Może być tak - mówił odchylając się w fotelu -ja od pana zażądam dowodu, że pań­skie miasteczko to zapyziała dziura, w której ludzie z nudów wsadzają sobie nóż pod żebra. Ale może być i tak, że będę potrzebował wiadomości o spokojnym i pięknym miejscu, gdzie chce się żyć. Filip spuścił wzrok. - Panu się to wydaje cynicz­ne? - spytał Kędzierski. -To tylko świadomość, czemu się słu­ży. Taka mądrość, jeżeli się chce tutaj pracować... Więc co, spróbuje pan? - Spróbuję - powiedział Filip.

Brodacz czekał przed gabinetem. - Mówił mu pan coś o mnie? - spytał. - Nie, skąd - powiedział spokojnie Filip.

Z dołu zadzwonił do Ani. Okazało się, że wyjeżdża do Francji. Tydzień temu umawiali się telefonicznie, że będzie inaczej, i Filip wierzył, że będzie inaczej. Teraz stał ze słuchawką przy uchu. -Filip - powiedziała Ania. - Przykro mi... Następnym razem.... -Zadzwonię - powiedział Filip, usłyszał, jak odkłada słuchaw­kę, ale ze swoją przy uchu czekał jeszcze przez chwilę na cud.

W drodze powrotnej trafił na żołnierza-przepustkowicza. Żołnierz jechał na pogrzeb ojca i w trzęsącym się pociągu pił piwo za piwem. Upatrzył sobie do towarzystwa Filipa, przy­siadł się i zaprosił na piwo. Opowiedział, jak poprzednio in­nym podróżnym, o swojej tragedii i zmusił do głośnego zaśpie­wania „Przyjedź mamo na przysięgę". Piosenka przypominała mu ojca, ponieważ ostatnio widział go na ślubowaniu. Przepustkowicz śpiewał na całe gardło. Pozostali konsumenci zgrupowali się, na wszelki wypadek, po drugiej stronie baru, a Fi­lip wciągał się coraz bardziej w pieśń, i za trzecim razem ry­czał „Przyjedź, mamo" równie głośno jak żołnierz.

Przed domem stała sanitarka. Filip wbiegł po schodach. Ire­na razem ze swoją siostrą pakowała ostatnie walizki. Stanął jak wryty. - Gdzie mała? - spytał. - U mamy. Wszedł za nią do pokoju i zamknął drzwi. - O co chodzi? - spytał. - O nic - po­wiedziała Irena. Była spokojna. Prawie siłą posadził ją w fotelu.

- Powiedz, o co chodzi - powtórzył. - O nic - powiedziała - prze­cież ci mówię. - Jak to, o nic. Przecież się pakujesz! - Idę miesz­kać do matki. - Gdzie jest dziecko? - spytał jeszcze raz. - Któ­re? - spytała Irka z lekkim uśmiechem. - Ile do cholery mamy dzieci! - powiedział Filip rozwścieczony. - Kiedy ostatni raz spałeś ze mną? - Pół roku temu - wrzasnął Filip. - Pięć miesięcy -sprostowała Irka. - Jestem w piątym miesiącu. Wstała. Teraz, kiedy już wiedział, wydawało mu się, że widzi zarys brzucha. Wzięła dużą torbę z rzeczami dziecka, ale Filip poderwał się. Kopnął torbę, o ścianę uderzyły jakieś zabawki. Pochyliła się, żeby je pozbierać. Lalka pękła na pół od uderzenia. Irka spokoj­nie odłożyła ją na półkę. - No i co - powiedziała. - Zepsułeś jej zabawkę. Filip zaczerpnął powietrza. - Dlaczego teraz? - powie­dział spokojniej. - Dlaczego teraz? Kiedy mi wreszcie zaczyna iść, kiedy wiem, o co chodzi w tym zasranym życiu? Kiedy wiem, po co w ogóle żyję? Irka odsunęła go od drzwi, ale odwróciła się jeszcze. - Bo mnie o co innego chodzi... w tym zasranym życiu

- powiedziała. - O co? - O odrobinę spokoju. Filip usiadł z roz­machem. - Gówno ci chodzi o spokój. Nie kochasz mnie. Pa­trzyli na siebie, on w górę, ona w dół. - To by było najprościej -powiedziała spokojnie i wyszła. Kiedy znikała w głębi koryta­rza, Filip podniósł w górę ręce złożone w prostokąt kadru i tak jak patrzał ostatnio na świat, spojrzał na swoją odchodzącą żonę. Zniknęła, na szybie dużego pokoju widać było jej cień i do ka­dru w ramce z dłoni doszły odgłosy pakowanych walizek.

Kiedy wszedł do pokoju zaopatrzeniowca, rozległo się głoś­ne „sto lat", śpiewali wszyscy, z Osuchem na czele. Przeczytali mu depeszę: „Film idzie w sobotę 3 września Jurga". - No, Fi­lip - powiedział Osuch i przycisnął go do serca - wiedziałem, że będzie dobrze!

Filip długo już żył i osiągał swoje cele powolutku. Jak sam mówił - kiedy człowiek jednego chce, to dostanie. Od kiedy kupił kamerę, wszystko potoczyło się szybciej i Filip często myślał o swoim życiu: co się w nim zmienia na lepsze i co na gorsze. Na niektóre pytania odpowiadał sam sobie: „nie wiem", miał jednak potrzebę stawiania tych pytań. Od czasu wyjazdu do Warszawy wszystko nabrało takiego tempa, że stracił nad wydarzeniami kontrolę płynącą z głowy i z serca. Nie miał już czasu, by spojrzeć na siebie, ocenić wypadki i zastanowić się nad wyborem. Niewiele zresztą zostało mu wyborów. Okazało się, że postawiony kiedyś krok wymaga teraz coraz szybszego marszu, może nawet wymaga biegu. Nie chciał i nie miał siły wypisać się z zawodów, którymi stało się jego życie. Gdyby kiedyś - kupując w sklepie fotograficznym kamerę - zawahał się i zrezygnował, do śmierci nie zaznałby połowy tych zda­rzeń, napięć i klęsk.

Kilka dni po telegramie przyszła nowa kamera. Filip zgod­nie z instrukcją przykręcał różne części, zakładał transfokator, osłony i uchwyty, aż Witek westchnął: - Kurczę, kapital­ne! Założyli nową telewizyjną taśmę i trzymając wszystko jak nabity i odbezpieczony rewolwer, poszli zrobić pierwszy temat. Fotografowali frontony domów, odnowionych jasną farbą, a po­tem przejeżdżali na podwórka. Wtedy było widać odrapane mury, walące się balkony, zniszczone i murszejące komórki i dobudówki. Ludzie też byli inni, chociaż ci sami. Na ulicy gdzieś szli, stali w jakichś kolejkach, wracali skądś - wszyst­ko było celowe i ruchliwe. W głębi podwórza dziadek od godzi­ny próbował przerąbać siekierą deskę. Kobieta rozwieszała postrzępione ubrania. Dziecko bezmyślnie kopało patykiem w ziemi. Filip był w euforii, kamera chodziła cichutko, taśma sama zmieniała się, a Witek patrzył na niego w jakiś nowy dziwny sposób. Dostrzegł nadjeżdżającą czarną nyskę i długo prowadził ją kamerą. - Jedź, Piotruś, jedź - mówił, aż nyska zatrzymała się obok. Z szoferki wysiadł zupełnie obcy chłopak i Filip ochłonął. - Patrz - powiedział do Witka. - Już trzy mie­siące, jak Piotrek wyjechał. - Trzy - przyświadczył Witek. Mi­nęło gdzieś poprzednie podniecenie. - Żeby tylko ktoś nas nie pogonił - powiedział i weszli w nową bramę. W podwórku bez-nogi inwalida próbował otworzyć zardzewiałą kłódkę swojej komórki. Za domem widać było koniec miasta, rozciągała się niewyraźna, brudna łąka. Nad miastem krążył duży ptak. -Jastrząb - powiedział Witek - zrób go. Filipa nie wiadomo dla­czego przeszedł nagły dreszcz, ale nastawił kamerę i sfilmo­wał ptaka.

Wysłali taśmę do Warszawy. W zakładzie wszyscy wiedzieli, że film Filipa będzie szedł w telewizji, więc kierownicy działów i inżynierowie witali się z nim teraz jak równy z równym i py­tali, co słychać. Dyrektor nie dawał znaku. Filip poszedł do Wawrzyńca. - Panie Janie - powiedział - nasz film będzie w te­lewizji. - Jak to? - spytał Wawrzyniec, patrząc w górę. Niewy­godnie było z nim rozmawiać, Filip za każdym razem, miał ocho­tę przykucnąć. Wawrzyniec się stropił. - Myśli pan, że to do­brze? - Cała Polska pana zobaczy - zapewnił Filip. - No właśnie - powiedział Wawrzyniec, ale zaprosił Filipa do siebie. - Wie pan, że się żona nawet uradowała? A co, powiedziała, my gor­si od tych, co się co wieczór pokazują? Fakt, że nie gorsi.

Zadzwonił Kędzierski i powiedział, że materiał puszczą w niedzielę.

Coraz szybciej wszystko się toczyło, a Filip coraz mniej wie­dział: cieszyć się czy smucić. W sobotę rano umówili się z Wit­kiem w cegielni. Zbudowano ją przed paroma laty, pracowała pół roku i przestała. Niszczały budynki, których niezbyt udolnie pilnował stary stróż z wielkim psem niezwykłej łagodno­ści. Chętnie dał się sfotografować na tle cegielni, pił herbatę z metalowego kubka i śmiał się do kamery.

Przed projekcją mała Wawrzyńcowa rozstawiła zakąski, a Wawrzyniec stanął na krześle i zdjął baniaczek z żółtawa wódką. - Spirytus z sokiem cytrynowym - powiedział i polał. W telewizorze przeciągał się konkurs dżentelmenów jezdni, samochody w kółko jeździły po wyznaczonych liniach, potem kierowcy odpowiadali na trudne pytania, wreszcie pokazywa­no metodę ratowania ofiar wypadków metodą usta-usta, wpi­jając się w bezwargie usta manekinów sklepowych. Wypili po kilka kolejek i byli już dobrzy, kiedy zaczęło się kino amator­skich filmów. Jurga krótko opowiedział o ich klubie. Dobrze mówił o Radzie Zakładowej i dyrekcji, należycie poinformowany przez Filipa. Potem pojawiły się pierwsze ujęcia i zrobiło się zupełnie cicho. Wawrzyńcowej pociekły łzy, kiedy zobaczyła męża idącego z malutką teczką ulicami, usłyszała, jak mówi o swoim szczęściu i szacunku do pracy. Było coś wzruszają­cego w jej reakcji, Wawrzyniec też się wzruszył, więc i Filip się wzruszył. Rozluźnili się, kiedy pan Jan opowiadał, jak to żona lubi w niedzielę zjeść owocową galaretkę, a on nie lubi słody­czy. W tle nagrało się bicie zegara, który stał w mieszkaniu. Teraz słychać było ten zegar, a ledwie umilkł, odezwał się w tym samym rytmie zegar prawdziwy, stojący obok telewizora. Ro­ześmieli się wszyscy, a Wawrzyńcowa otarła łzy. Kiedy film się skończył, trzeba było podsadzać pana Jana po coraz to nowe dolewki i wódka w baniaczku w związku z tymi dolewkami stawała się całkiem przezroczysta. Witek postanowił wygłosić przemówienie. - Muszę powiedzieć - mówił głośno - że to jest dopiero początek. Pan Wawrzyniec wypadł pięknie, ale jak zo­baczycie jutro reportaż Filipa, to się, kurcze, dopiero zdziwi­cie. Całą prawdę wywalił. Pokazał, jak jest z przodu, jak jest z tyłu, wszystko wywalił. A jak zrobi o cegielni, to też się zdzi­wicie, bo też wywalił wszystko... - Zagłuszyli go kolejną kolej­ką, zrobiło się wyjątkowo przyjemnie i nawet Wawrzyńcowa dała się namówić na wypicie czyjegoś zdrowia.

- Cała Polska mnie zna - krzyczał Wawrzyniec - cała Pol­ska zna Jana Wawrzyńca. Filip, jesteś dla nas synem... - i Waw­rzyniec poleciał do sąsiada. - Zna mnie pan? - zawołał, kiedy wyszedł sąsiad, ponury facet w bonżurce. - Znam, panie Waw­rzyniec, co jest? - Wszyscy mnie znają! - wrzeszczał Wawrzy­niec. - Widział pan telewizję? - Zepsuty mam - powiedział są­siad. - To chodź pan - zaciągnął go do siebie. - Filip - wlazł na krzesło i potrząsał Filipem. - Filip. Zadzwoń do nich, niech

jeszcze raz puszczą, ty ich wszystkich znasz, zadzwoń Filip. Patrz - roztkliwił się - sąsiad nie widział. Niech puszczą jesz­cze raz... - Kiedyś puszczą, panie Wawrzyniec - powiedział Fi­lip - pewnie, że ich poproszę, puszczą na pewno. - Puszczą, widzisz sąsiedzie. Puszczą o Janie Wawrzyncu, jeszcze raz pusz­czą na całą Polskę! - Było głośno, z sąsiadem ledwo się już mieścili w tym pokoju-kuchni. Wawrzyńcowa przysunęła się do Filipa. - A czemu to żona cię, synku, opuściła? - spytała. -Teraz jak jesteś sławny? Czemu teraz akurat? - Nie wiem -powiedział Filip. - Pewno miała rację, tak widocznie musiało być. Wyglądało, że rzeczywiście tak myśli, wódka i projekcja na chwilę wywietrzały mu z głowy. - A telewizor wzięła? - Nie -zdziwił się Filip pytaniem. - To wróci, na pewno wróci -uśmiechnęła się Wawrzyńcowa.

Do domu wrócimy, tylko zwyciężymy..." - zaśpiewał już na ulicy Witek, swoją ulubioną piosenkę i próbował włączyć Filipa do chóru. Filip myślał o czymś innym. Myślał mianowi­cie o sobie i ryk Witka przeszkadzał mu coraz bardziej. - Cii -potrząsnął przyjacielem. - Cicho, Wiciu... Witek zamilkł nagle i dokładnie przyjrzał się Filipowi. - Jezu - powiedział, jakby cały czas chodziło mu to po głowie. - Jaki ty jesteś mądry. Popatrz - Witek zatrzymał się na środku ulicy. - Pół roku temu byłeś niczym, teraz masz wszystko. Filmy robisz... Wolny je­steś... - Jak to wolny? Jak wolny? - No, jesteś sam, pozbyłeś się Irki, dziecka... Robisz, co chcesz... Filip gwałtownym ru­chem odsunął Witka na odległość ciosu i cofnął rękę. Zoba­czył zamglone wódką, miłośnie patrzące oczy. Opuścił rękę. Witek niczego nie zauważył. - Mądry jesteś - powtórzył z prze­konaniem.

Filip obudził się późno, bolała go głowa i z trudem otworzył oczy. Spędził cały dzień wśród nie sprzątniętej pościeli, brud­nych naczyń i resztek jedzenia na stole. Przypomniał sobie pijacką rozmowę z Witkiem. Łaził po domu, tęskniąc po raz pierwszy tak dojmująco za Ireną i małą Irenką, z poczuciem niesprawiedliwości i krzywdy, która go dotknęła. Wiedział, że to, co robi, jest ważne, i zastanawiał się nad ceną, którą za to płaci. Tak myśląc o mało nie przegapił audycji. Zrobiło mu się zimno. Owinięty w koc obejrzał fragmenty starego „Banku Miast" i Kędzierskiego, który zapowiedział drugą stronę me­dalu. Na dowód drugiej strony przedstawił kilka zdjęć Filipa. Na dole ekranu wkopiowano napis: „zdjęcia F. Masz" - jak zwykle z błędem w nazwisku.

Następny dzień zaczął się od gratulacji, uścisków rąk, wy­mownego zaglądania w oczy i klepania po ramieniu. Zgłosiło się kilka osób z gotowymi tematami następnych filmów. Wresz­cie wezwano Filipa do sekretariatu. Dyrektor dzwonił z mia­sta, zawiadomił, że przyjedzie samochodem, i prosił, by Filip czekał na dole. Była to nowa formuła, ale Filip już się niczemu nie dziwił. Samochód rzeczywiście przyjechał, dyrektor skinął ręką, Filip wsiadł i dopiero kiedy był w środku, zauważył Osucha wciśniętego w kąt. - Tak jak mówiliśmy, panie Mosz -powiedział dyrektor - mamy kłopoty. - Kto? - spytał Filip. Osuch wysiadł i wolnym krokiem poszedł do biura. - Stasiu! -zawołał dyrektor za nim - zaczekasz na mnie? - Całe życie... -odwrócił się Osuch. Filip dopiero teraz uświadomił sobie, że Osucha nie było od rana. - Będzie musiał odejść - dyrektor zasunął szybę. - Kto? - Osuch. Bo kto odpowiada za pracę kulturalną i za wasz klub? Osuch! Rada Zakładowa. - Jezus Maria - powiedział Filip. - Nie będziemy robili gwałtownych ruchów - wytłumaczył dyrektor. - Nie wybierze się go w na­stępnych wyborach i tyle. Przejdzie wcześniej na emeryturę... Filip zebrał się w sobie. - Panie dyrektorze - powiedział moc­no. - Może byście mnie pozwolili odpowiadać za to, co robię? -Nie - powiedział spokojnie dyrektor. - Pan jest młody, pan się mógł pomylić. - Ale ja się nie pomyliłem - krzyknął Filip. - Ja chciałem tak zrobić! Dyrektor westchnął i zapalił silnik. Ru­szając już, spytał: - Przejedzie się pan?

Jesienne słońce świeciło już nisko. Widać było dalekie domy miasta, pasące się krowy i dym z ognisk pod lasem. Przez rzecz­kę przerzucony był mostek, na horyzoncie chłopak z dziec­kiem na ramie jechał na rowerze. Dyrektor oparł się na porę­czy mostka. - I po co mnie pan tu przywiózł, dyrektorze? -krzyczał Filip. - Widoczki pooglądać? Osucha pan wyrzuca za to, co ja zrobiłem! Ale budynków od tyłu pan nie otynkował! Ludzie w gnoju żyją i to pana nie obchodzi, byleby z przodu pięknie! Wycieczki z chlaniem tak, ale zrobić coś dla Waw­rzyńca, żeby miał większe marzenia niż galaretka w niedzielę, już pan nie chce! - Niech pan nie krzyczy - powiedział dyrek­tor, ale Filip krzyczał, że chce krzyczeć i będzie krzyczeć. Dy­rektor kiwnął przyzwalająco głową i Filip od razu uspokoił się. - Osucha pan wyrzuca - powiedział cicho, bo była to najważ­niejsza dla niego sprawa. - Wracamy z Komitetu - powiedział dyrektor. -To jest poważniejsza sprawa, niż pan myśli. Wytłu­maczył, że będzie musiał odejść architekt i kierownik gospo­darki komunalnej. Pieniądze, które dostali na „Bank Miast", wydali na pilniejsze cele - na budowę przedszkola. Filip bez­radnie kiwał głową. - Widzi pan - kończył dyrektor - jak się zabiera głos, trzeba dużo wiedzieć. Dużo trzeba wiedzieć, żeby nie zepsuć. - No, ale ja chciałbym wiedzieć... Wszyscy ludzie powinni wiedzieć! - powiedział Filip i poczuł, że jego racja jest oczywista. - Nie - zaprzeczył dyrektor. - Nie wszyscy do tej wiedzy dorośli. - W takim razie koło się zamyka - powiedział Filip. Poszli do samochodu. - Co pan teraz robi dla nich? -Cegielnię - wyjaśnił Filip. - O Jezu - dyrektor zdjął odrucho­wo czapkę, wzywając Boga. - Od pół roku nie zrobili jednej cegły - powiedział Filip i znów usłyszał, że tak musi być, bo miejscowy surowiec się wyczerpał, a ludzie z etatów cegielni sprzątają miasto. Tu Filip był już lepiej przygotowany. -To po co tę cegielnię w ogóle zbudowano? Chciał wrócić jak najszyb­ciej do miasta, ale dyrektor zatrzymał go. Znowu pokazał pej­zaż, ludzi spieszących gdzieś - z tej odległości ich ruchy wyda­wały się celowe i harmonijne. - Żyją. Kochają się - rozmarzył się dyrektor. - Tak też można spojrzeć na świat. U pana to wszystko jakieś brudne, szare, smutne. - Tak - powiedział Filip - życie przyrody może być prawdziwe i publiczne.

Wyskoczył z samochodu przed zakładem. Osuch siedział sam przy swoim biurku i jadł odwinięte z papieru śniadanie. Uśmiechnął się do Filipa i wyjął z teczki termos. - Mam dziś kawę, chcesz? - spytał. Filip kiwnął głową i Osuch nalał do zakrętki od termosu. Kawa była gorąca i parzyła palce. - Co ja ci mam powiedzieć, Stasiu?... - powiedział Filip i głos mu się załamał, ale Osuch uśmiechał się cały czas. - Nic nie mów -powiedział spokojnie. - Ja wiem, co czujesz, że ci jest przykro. Mógłbym ci powiedzieć, żebyś się nie przejmował, że to nie twoja wina... Ale nie powiem ci, bo jest ważniejsza sprawa. Filip podniósł wzrok i po raz pierwszy spojrzał w oczy Osuchowi. - Musisz wiedzieć, że takie rzeczy będą ci się teraz zda­rzać częściej - mówił dalej Osuch - a ty musisz naprzód iść. Nigdy nie będziesz wiedział, komu pomagasz, a komu szko­dzisz. Nie będziesz wiedział, kto to wykorzysta i przeciw komu. Jesteś wrażliwy, będzie ci trudno, ale musisz robić to, co uznasz za ważne, za prawdę... Zrobił krótką przerwę i pochylił się do Filipa. - Myśmy w ciebie wszyscy uwierzyli, a ja... ja polubi­łem cię i dumny jestem z ciebie. Zrobiło się cicho, bo Osuch skończył myśl. Filip westchnął głęboko, zobaczył przez okno Witka i wybiegł z pokoju.

Spotkali się na podwórzu. - Gdzie jest taśma? - spytał Fi­lip. - O cegielni, naświetlona? - Zaniosłem na dworzec, jak kazałeś - Witek wyjął kwit. - Biegiem - zdecydował Filip. Po­ciąg na szczęście opóźniał się i udało im się wydostać przesył­kę. - Co ci dyrektor powiedział? - spytał Witek, kiedy odzyska­li oddech po długim biegu. - Nic - powiedział Filip i wyszli przed budynek dworca. Filip rozerwał sznurek paczki i wyjął pudełko z taśmą. Otworzył ją i wyjął wewnętrzne, metalowe. Odwinął zabezpieczającą lasotaśmę i wszystko wyrzucił do kosza. Witek niespokojnie przypatrywał się operacji. Filip wy­jął taśmę zapakowaną w czarny papier i zaczął go rozrywać. -Filip, naświetlisz - ostrzegł Witek. Filip wyjął metalowy krążek i odlepił końcówkę filmowej taśmy. - Zepsujesz! - krzyknął przestraszony Witek, ale Filip, trzymając w ręku końcówkę, z całej siły wypuścił ciężką metalową szpulę. Rozwijała się ci­cho, pobrzękując na gładkim asfalcie. Wszystko stało się tak szybko, że Witek nie zdążył zareagować. Stał teraz bezradny i oniemiały... - Goń ją - powiedział Filip, a potem krzyknął -No, goń ją! I Witek rzeczywiście przebiegł kilkanaście kroków, goniąc szpulę. Stanął i zobaczył, jak rolka zatrzymuje się na krawężniku. Wiatr poruszał zniszczoną taśmą. Podszedł do Filipa i wyjął z jego rąk srebrne pudełko. - Ty skurwysynu -powiedział mu prosto w twarz. - Głupi ty - i odszedł. Filip zo­stał sam. Na dworzec wjechał pociąg.

Było jasno, kiedy obudził go natarczywy dzwonek do drzwi. Zerwał się - sypiał teraz na nie rozłożonej amerykance, pod kocem. Otworzył oczy, oprzytomniały nagłą nadzieją, która przyszła z tym porannym dzwonkiem. Za drzwiami stał mle­czarz. - Butelki zapomniał pan wystawić - powiedział. Filip poszedł do kuchni, wylał mleko ze stojącej tam butelki i wy­mienił z mleczarzem na pełną. Przez chwilę znów poczuł ści­skającą całe ciało tęsknotę i zadrżał z zimna, z nie spełnio­nych nadziei i z tej tęsknoty. Podszedł do okna. Robotnicy układali chodnik, starszy mężczyzna bił smyczą psa, mała dziewczynka wyrwała się młodemu ojcu i przewróciła się na rozciągniętym kablu. Filip usiadł i zobaczył leżącą naprzeciw siebie błyszczącą kamerę. Podniósł ją do oka, nakręcił spręży­nę i spojrzał w dół. Zobaczył z bliska ojca podnoszącego dziew­czynkę, człowieka z psem i robotnika zapalającego papierosa nad kilofem. Odwrócił kamerę w swoją stronę i zobaczył sam siebie w szkle obiektywu. Szkło było kuliste, miał więc szero­ką twarz z dużym nosem i głęboko osadzonymi oczyma. Za­czerpnął oddech, oblizał wargi i nacisnął spust. Kamera za­warczała cicho. - Obudziła się - powiedział Filip prosto do obiektywu - obudziła się o czwartej rano. Jadłem chleb. To było rok... rok temu. Musiało ją bardzo boleć, była mokra. Niosłem ją całą drogę. W szpitalu już ją zostawiłem. Ktoś krzy­czał, bo rodziło się dziecko, bardzo się bała. Potem chodziłem jeszcze pod szpitalem... Rano kupiłem wódkę i poszedłem do pracy... W tym momencie sprężyna skończyła się i kamera przestała pracować.






PRZYPADEK

(1980)



Czy powinniśmy wiedzieć coś o Witku Długoszu, zanim zobaczymy go biegnącego na dworzec w Łodzi z torbą na ra­mieniu? Czy też wszystko, co działo się z nim do tego momen­tu, zobaczymy dopiero trzy lata później - kiedy startującym samolotem zaczną wstrząsać dreszcze i kilka wydarzeń z ży­cia przesunie mu się przed ginącą świadomością?

Przeżył dużo zwykłych dni i banalnych uczuć. Przeżył też chwile wzniosłe i wiele z tego, co zdarzyło mu się w życiu, tak przynajmniej myślał, mogło przydarzyć się tylko jemu jedne­mu, a każda chwila - bardziej czy mniej banalna - zostawiła w nim jakieś ślady. W końcu - wiele zależy od tego, kto i ja­kim tonem mówi nam „nie garb się" przy śniadaniu, i jakiego smaku szukamy przez całe życie, żeby odnaleźć smak bułki z posolonym, wiosennym pomidorem, zjedzonej w ciepłym wie­trze na balkonie szarej kamienicy.

Załóżmy, że urodził się w czerwcu pięćdziesiątego szóstego roku w Poznaniu. Byłoby dość prawdopodobne, gdyby jego ojciec, inżynier u „Cegielskiego", zginął w tym zamęcie, ale oj­ciec tylko na noc nie przyszedł, a zdenerwowana matka z ogromnym wystającym brzuchem poczuła bóle na dwa tygo­dnie przed terminem. Z trudem, wśród strzelaniny, dowlokła się do szpitala, by w ogromnym rozgardiaszu urodzić na kory­tarzu dwóch chłopców, po czym - zanim ktokolwiek zdążył ją zauważyć - na tymże korytarzu umrzeć. Brat Witka, Jan, zmarł dwa tygodnie później, mimo że lekarze i pielęgniarki zrobili -jak to się precyzyjnie określa - wszystko, bo takie chwile, jak poznański czerwiec, dodają ludziom sił i bardzo jednoczą w wy­siłkach.

Ojciec Witka znalazł ich następnego dnia, łącząc dumę straj­kowego działacza z bólem człowieka, któremu umarła żona, a także z radością mężczyzny - miał prawie czterdzieści lat -któremu urodził się syn. To był pierwszy kontakt ojca z leka­rzami i szpitalem i być może dlatego właśnie, pełen poczucia winy za tamtą noc, kiedy nie przyszedł, opętany polityką i wia­rą, zapragnął, by Witek został lekarzem! Wiara się gdzieś roz­wiała, polityka sama wymknęła z rąk, nie chciał jej zresztą zatrzymywać, pozostała pewność, że pomóc człowiekowi moż­na wtedy, kiedy go boli, i to kiedy boli ciało.

Powiedzmy, że tak mogło być. Ojciec był małomówny i nie opowiadał szczegółów tamtej nocy, ale Witek, im starszy, tym bardziej był pewny, że wszystko widział i zapamiętał, mimo że nie mógł ani widzieć, ani tym bardziej pamiętać. Ale skąd w ta­kim razie tak dokładne obrazy kobiecej nogi w podartej poń­czosze, potrącanej przez ciągniętego po podłodze człowieka? Skąd smuga krwi, którą zostawiał ów człowiek na podłodze? Skąd równie dokładny widok owijanego w prześcieradło dziec­ka, wyjętego z sąsiedniego kojca? I to wszystko tkwiące gdzieś głęboko, nigdy nie wypowiedziane?

Próbował kiedyś, zasypiając z poczuciem absolutnej czy­stości, po pierwszej spowiedzi, powiedzieć to ojcu, ale nie po­trafił chyba - ośmioletni dopiero - znaleźć właściwych słów, bo ojciec popatrzył przeciągle i ostrzej niż zwykle powiedział: „Śpij, synku". Potem poczuł pocałunek i papierosowy, nieprzy­jemny oddech ojca. Już nad ranem, wstając jak zwykle, żeby się wysikać, zobaczył ojca śpiącego przy zapalonym świetle z rozchylonymi ustami i kropelką śliny.

O matce nie rozmawiali prawie nigdy. Witek wiedział tyle, że ojciec poznał ją, ucząc francuskiego, przy końcu lat czter­dziestych, że była młodsza od ojca o piętnaście lat, na jakimś zdjęciu zauważył zdziwiony, że nie była ładna, a odrabiając lekcje zobaczył, że ojciec wpatruje się w pisaną przez niego ósemkę w działaniu 19 - 8 = 11. Witek do dziś dnia pisał ósemkę, łącząc ze sobą dwa odrębne kółeczka, może i dlate­go, że wtedy ojciec powiedział: „Dobrze... jedenaście... Matka też tak pisała ósemki". Ale może pisałby i tak, nawet gdyby ojciec nic nie powiedział. Ale powiedział. Jeszcze kiedyś, chy­ba w czternaste urodziny, jak postanowione już było, że Wi­tek będzie lekarzem, ojciec zaprosił go na urodzinowy obiad do restauracji i kiedy siedzieli przy stole, bez żadnego związ­ku powiedział, że matka zawsze mieszała lody z kawą, bo go­rące dobrzeje się z zimnym, a białe z czarnym. Na deser jedli sernik, który Witek lubił. Czy wystarczy, żeby tyle wiedział o matce?

Uczył się dobrze, piątki rozpierały go do momentu, gdy za­uważył, w czwartej chyba klasie, a co przeczuwał od dawna -że ojciec nie lubił tych stopni. To znaczy cieszył się, poklepy­wał za dobre świadectwa, kupował rower albo narty, ale za każdym razem na chwilę chłódł, uśmiechnięty zresztą i nadal żartując. W siódmej klasie Witek pobił się ze starszym kolegą - bił się rzadko i niezbyt dobrze - i tak jak walił tego starsze­go, mocno i z zapamiętaniem, uderzył kilka razy interweniują­cego nauczyciela. Rozciął mu wargę, doczekał się obniżonej oceny ze sprawowania i już do końca roku nie mógł odpowia­dać na jego pytania z matematyki. Na pytania żony nauczy­ciela, która uczyła historii, także nie, choć wiedział dokładnie, co odpowiedzieć. Bąkał wzory i daty bez sensu, więc świadec­two na koniec roku było pełne trójek, po czym upewnił się, czekając na to upewnienie, że ojciec ucieszył się z obniżki szkol­nych lotów. Nie kupił wprawdzie nic, był srogi i kiwał głową nad świadectwem, ale Witek widział, że się cieszy. Potem, na rok przed śmiercią, ojciec powiedział mu, że nie znosi prymu­sów, także w życiu, że sam uczył się świetnie i za każdym ra­zem, przynosząc ze szkoły znakomite opinie i nagrody czuł, jak jego ojciec - „czyli twój dziadek", dodał - oddalał się od niego odrobinę. Powiedział mu to i wiele innych rzeczy w łódz­kim szpitalu, w nocy, już długo po dozwolonych godzinach od­wiedzin, w zadymionym pokoju telewizyjnym. Witek mógł zo­stawać w tym szpitalu, w którym zresztą ojciec potem umarł, dłużej, bo ojciec przyjaźnił się ze spokojną, czterdziestoletnią lekarką imieniem Kasia. Kiedyś, między pobytami ojca w szpi­talu - Witek był już studentem pierwszego roku Akademii Medycznej, odwołano nagle zajęcia, wrócił wcześniej do domu i zastał ich w banalnej sytuacji. Lekarka stała oparta o stół, miała podniesioną spódnicę i opuszczone rajstopy, a ojciec w piżamie klęczał przed nią, z głową wtuloną między uda. Le­karka miała mętne przymknięte oczy, które nagle oprzytom­niały i bez żadnego ruchu ciała pokazały Witkowi, by wyszedł. Oczywiście nie rozmawiali o tym nigdy. Witek nie czuł zresztą żadnego niesmaku ani wrogości, po prostu wrócił do „Obywa­telskiej", do piwa z kolegami, ale obraz został mu pod powie­kami. Mam nadzieję, że taki obraz nie będzie kompromitował ojca.

Kiedy miał dwanaście lat, pierwszy raz - na kolonii - zoba­czył i poznał to, co księża nazywali grzechem. Najpierw zoba­czył, bo w sypialni już pierwszego dnia, jeszcze przed zgasze­niem światła, jeden z chłopaków znających się z Warszawy, zawołał: „No, chłopaki, koń!" - odkrył kołdrę i zaczął się ona­nizować. Był rudy, nazywał się Czerwonka i robił to potem codziennie. Inni próbowali go naśladować, ale jakoś nie szło im przy wszystkich i już do końca Czerwonka został sam ze swoim publicznym rytuałem. Witek poczuł zazdrość, czy to o grzech, czy o dorosłość tamtego, dokładnie nie wiedział, i któ­regoś dnia obserwował Czerwonkę starannie od rana, a kiedy przy śniadaniu Czerwonka ugryzł pierwszy kęs chleba, powie­dział:

- Nawet rąk nie umyłeś.

- No, to co? - zdziwił się Czerwonka.

- Po wieczornym... no, po koniu...

- No, to co? - powiedział jeszcze raz Czerwonka - popatrz. I oblizał palec prawej ręki.

Witka bolał wtedy ząb, w nocy budził się i przewracał, oprzy­tomniał nagle - zdziwiony - z bolesnego półsnu - poszedł do toalety i w letniej ciszy, ze szczekającym gdzieś daleko psem, zrobił to samo, co Czerwonka robił w sypialni przed zgasze­niem światła. Zauważył, że na długą chwilę zapomniał o zębie, poczuł się osłabiony tylko i oparł się o ścianę. Wrócił do łóżka, zasnął i spał lekko aż do rana. Przyzwyczaił się do tego narkotyku i jeszcze na kolonii zdarzało mu się zamykać w to­alecie albo w pustej sypialni w ciągu dnia.

Na tej samej kolonii zaprzyjaźnił się z Danielem. Daniel był z Łodzi, ale z innej dzielnicy. Dogadali się, bo też miał ojca inżyniera. Potem rozmawiali o różnych rzeczach, o dziewczę­tach, o młodej wychowawczyni, ale od razu w czasie pierwszej rozmowy Daniel powiedział: „Nie zaprzyjaźniaj się ze mną. Ja niedługo wyjadę". A kiedy Witek chciał wiedzieć, dokąd, Da­niel mówił: „Daleko". Wszędzie potem chodzili razem, pomysł z Czerwonką też był Daniela, tyle że wstydził się głośno powie­dzieć: „Nawet nie umyłeś rąk", i Witek to zrobił. Na tydzień przed końcem wakacji przyjechał do Daniela ojciec, kazał mu się spakować i obaj wyjechali. Daniel pożegnał się z młodą wychowawczynią, która go ucałowała, i z Witkiem.

- Myślałem, że to będzie daleko - powiedział mu - a teraz tata mówi, że tylko do Danii. Napiszę.

Nie wiedzieli, jak się pożegnać, chwilę stali naprzeciw sie­bie, podali sobie niezgrabnie ręce i Daniel zapisał adres. Moż­na by sobie teraz wyobrazić poczucie krzywdy, żal za utraco­nym przyjacielem i niechęć do tych, którzy mu go zabrali, ale Witek nie czuł ani przesadnego żalu, ani specjalnej niechęci, ponieważ nie przyzwyczajał się do ludzi łatwo.

Potem usłyszał, jak mówiąc o nim i nie wiedząc, jak go okreś­lić, jeden z wychowawców powiedział do młodej wychowaw­czyni: „Niepozorny... kolega tego Żydka". „Tak, wiem" - powie­działa wychowawczyni i odeszła.

Jeszcze parę razy słyszał, co ludzie o nim mówią, nie wie­dząc, że słucha, i za każdym razem trochę go to zmieniało. Raz latem - miał już siedemnaście lat i znał smak kobiety -nad jeziorem podsłuchał, wcale tego nie chcąc, dwie dziewczy­ny w barku.

- Ma zgrabne nogi - powiedziała jedna.

- Ale kręci tyłkiem.

Witek myślał, że było to o innej dziewczynie, ale nagle zo­baczyły go i zrozumiał, że mówiły o nim. Przestał kiwać się w biodrach, ustawił w domu lustro i długo trenował męski chód.

Pod koniec gimnazjum musiałby zainteresować się polity­ką. Nie mógł oczywiście akceptować rzeczywistości i dajmy na to, że w maturalnej klasie założył z kolegami tajny rząd. Po­stanowili dążyć do obalenia istniejących porządków i w du­chu prawdziwego socjalizmu walczyć o objęcie władzy. Witek został ministrem zdrowia i opracował system prawdziwie bez­płatnej opieki zdrowotnej, bez łapówek i prywatnej praktyki lekarskiej. By, jako minister, rozszerzyć wiedzę w swojej dzie­dzinie, poznał bliżej młodą pielęgniarkę z przychodni. Wyko­rzystał tę znajomość w prywatnych celach, uważając, że robi to dla idei - i chyba tak było rzeczywiście. Jeśli pielęgniarka miała popołudniowe dyżury, spotykali się rano - Witek opusz­czał wtedy dwie lekcje i nie pozwalał jej zasnąć, wypytując o układy w przychodni. Rząd wykryto, mało brakowało, aby do sprawy wmieszała się milicja, ale dyrekcji szkoły udało się ograniczyć zasięg afery. Sześciu członków rządu, z premierem na czele, rozparcelowano po innych szkołach. Kiedy odbywało się specjalne posiedzenie Rady Pedagogicznej, rząd wyznaczył Witka do podsłuchu. Miał to robić naturalnie minister spraw wewnętrznych, ale stchórzył i Witek kilka godzin spędził w kotłowni, z uchem przy rurach, które doskonale przewodzi­ły głosy z pokoju nauczycielskiego. Dowiedział się, że ma zdol­ności przywódcze, których jednak - zbyt zamknięty w sobie -nie potrafi wykorzystać. Dowiedział się też, że jest chłopcem bystrym, myślącym szybciej, niż przewiduje program, a cały problem, jaki z nim miała Rada Pedagogiczna, polegał na tym, że nie można było znaleźć żadnego pretekstu do przeniesie­nia. Premiera złapano kiedyś w szatni z młodą woźną i to było dobre. Minister kultury i oświaty czytał na lekcji historii „Timesa", to też nie było najgorsze. Prezes Komitetu Rozwoju Rolnictwa Państwowego (taki tytuł nosił minister rolnictwa) wagarował często do spółdzielni produkcyjnych. Ministrowie przemysłu i obrony mieli niskie oceny z maturalnych przed­miotów i tylko na Witku nie można było znaleźć skazy.

- Żeby choć palił - westchnął dyrektor.

Przeniesiono go w końcu za epizod z pobitym nauczycie­lem, który urósł w obecnej interpretacji do rozmiarów nieprzy­stosowania i agresji. Natychmiast po powrocie do domu kupił paczkę papierosów i już nigdy w życiu nie przestał palić. Oj­ciec zastał go w chmurze dymu, skrytykował klubowe jako zbyt kwaśne i podwyższył miesięczną pensję o sto złotych.

By Poznań mógł zostać mgłą i legendą, powinni się stam­tąd wyprowadzić, przenieśli się więc do Łodzi na początku lat sześćdziesiątych. Starsza siostra ojca miała tutaj ogromne mieszkanie po swoim mężu, jednym z pierwszych powojen­nych wicewojewodów, i bez trudu, zamurowując drzwi, udało sieje przerobić na dwa mniejsze, wystarczająco wygodne. Wi­tek nie mógł zrozumieć, co łączyło siostrę i brata, bo nawet rodzinnej miłości nie czuł w ich stosunkach. Ciotka była przed­wojenną komunistką, zawsze bardziej radykalną od męża, ener­gicznie działającą w komisjach i komitetach społecznych. Po śmierci wicewojewody miała zostać posłem, ale okazało się, że ze względu na płeć musiałaby kandydować w innym okręgu wyborczym niż jej własny, na co nie chciała się zgodzić ze wzglę­dów zasadniczych. Żeby pokazać, iż wszystko jest w porząd­ku, przewodniczyła potem kolejnym komisjom wyborczym i kie­dy Witek wybierał po raz pierwszy - wrzucił swój głos pod okiem własnej ciotki. Od tego czasu mówiła do niego zawsze w licz­bie mnogiej. „Bądźcie tak dobrzy, Witku - dzwoniła przez ich wspólny towarzyski telefon - i przynieście mi gazety, jeśli ma­cie warszawskie".

Ojciec po poznańskim zrywie oderwał się od polityki, wy­cofał deklarację partyjną złożoną w listopadzie pięćdziesiąte­go szóstego i z wiekiem wydawał się coraz gorętszym zwolen­nikiem ustrojów wielopartyjnych. Z ciotką nie rozmawiał ca­łymi dniami, dawał znak, że go nie ma, kiedy odzywał się umówiony sygnał wspólnego telefonu, i ignorował wybory, w których działała.

Myślę, że Witek zwrócił uwagę na Olgę w maju, na drugim roku medycyny. W prosektorium stanęła w taki sposób, że ostre światło otoczyło jej głowę dziwnym blaskiem. Kiedy asy­stent rozciął brzuch leżącej kobiety, zamknęła oczy. Ze światłem z tyłu była ledwie widoczna, mimo to zauważył, że ma piegi na powiekach. Paznokciem zdzierała lakier metalowego oparcia kozetki. Oparcie malowano już wiele razy, lakier pod­dawał się łatwo, a rytm zdzierania zgadzał się z odgłosami ze stołu. Witek widywał ją prawie od dwóch lat, była dość prze­ciętną dziewczyną, z niedobrymi chyba nogami, bo zawsze w spodniach, działała w Zrzeszeniu Studentowi Witek kupował u niej bilety do teatru. Teraz patrzył na nią zupełnie inaczej. Miała jakiś dziwny, przykuwający wyraz twarzy, pod koniec sekcji wysunęła język i oblizała zaschnięte wargi, ale grymas namiętności - uświadomił sobie Witek - został. Po zajęciach zobaczył ją zaglądającą do prosektorium.

- Co ci było? - spytał, kiedy wyszła.

- Było widać? - Było... - Co?

Witek nie wiedział, co odpowiedzieć, słowo namiętność nie wydawało mu się stosowne. Powiedział, że mu się spodobała, bo była to prawda. Ola roześmiała się: - Ta baba na stole uczyła mnie w podstawówce. Nienawidziłam jej i myślałam, że sama ją kroję.

Taka chyba może być Ola.

Stało się oczywiste, że wyjdą razem. Poszli na piwo, ale nie do „Obywatelskiej", tylko do „Grandu". Wieczorem w studenc­kim klubie, w pokoju Komisji Kultury, do którego miała klucz, oddała mu się tak naturalnie, jakby od lat robili to właśnie w tym pokoju i na tym dywanie. Z dołu słychać było konkurs studenckich orkiestr jazzowych.

W ich stosunkach nic się z pozoru nie zmieniło. Nie roz­mawiali ze sobą, nie chodzili do kina, nie byli razem. Tylko co jakiś czas patrzyli na siebie, nie mogąc oderwać wzroku. Wi­tek czuł narastające podniecenie, Ola znikała, pisała na kart­ce godzinę i adres, czując na sobie jego wzrok - i zastawał ją potem w mieszkaniu koleżanki, w spodniach i bluzce, już bez niczego pod spodem i kochali się z nie znaną Witkowi gwał­townością. Potem, przez tydzień czy dwa, znów nie odzywali się do siebie słowem.

Mam wrażenie, że w tym czasie, a może trochę wcześniej, Witek powinien zacząć wątpić w posłannictwo swoich studiów. Uczestniczył w cynicznych rozmowach kolegów, sam był w nich jak i oni cyniczny, była to niby poza, tak wypadało tylko, ale w zachłannie egoistycznych postawach czuł trochę prawdy. Widział, jak męczy się ojciec, już częściej przebywający w szpi­talu niż w domu, wiedział, że gdyby nie czterdziestoletnia le­karka, dawno nie przyjmowano by go do szpitala, by nie psuć wskaźników, bał się przyszłej odpowiedzialności, zupełnie nie rozumiał Oli i wielu innych ludzi wokół siebie... Słowem, co­raz dokładniej uświadamiał sobie, że to, co robi, nie jest tym, co robić powinien. Z drugiej strony - nie wiedział, co robić powinien.

Ojciec cierpiał i był jeszcze bardziej małomówny niż zwy­kle, ale Witek czuł, że nadal obserwuje go i w duchu ocenia. Ze spojrzeń, humoru, natężenia głosu rozumiał, kiedy ojciec akceptuje coś w jego życiu, a kiedy nie, i coraz częściej całko­wicie, choć w milczeniu, zgadzał się z jego sądami. Prześlado­wała go myśl, że ojciec chce mu coś powiedzieć i że odkłada to na ostatnią chwilę. Zaczął pilnować tej chwili. Troska o ojca stopniowo zmieniła się w czyhanie, żeby nie przegapić. Żeby zdążyć. Coraz częściej dzwonił do domu i odkładał słuchaw­kę, słysząc głos ojca - nie mógł pytać co kilka godzin: „Jak się czujesz, tato?" Wiedział, że uczuciem, które każe mu odkładać słuchawkę, jest wstyd. Wakacje spędził w Łodzi.

Na jesieni Ola wróciła później, była z rodzicami u krew­nych w Kijowie, i już pierwszego dnia, był listopad, zetknęli się wzrokiem. W dwie godziny później Witek wbiegł na klatkę schodową mieszkania jej koleżanki, ale w ostatniej chwili wrócił z półpiętra do automatu. Po kilku sygnałach ojciec podniósł słuchawkę. Witek chciał odłożyć swoją, ale ojciec spytał:

- Witek?

- Tak - powiedział Witek.

- Zabierają mnie do szpitala, jest Kasia. Chciałem ci po­wiedzieć, bo możesz nie zdążyć. Nic nie musisz.

- Tato... czego nie muszę?

- Niczego. Nic nie musisz, chciałem, żebyś wiedział.

Ojciec odłożył słuchawkę, Witek pojechał do domu. Ojca nie było. Pojechał do szpitala, ale nie zdążył. Spokojną, czter­dziestoletnią Katarzynę bez kitla zobaczył przed szpitalem na ławce. Usiadł koło niej.

- Kazał ci powiedzieć, że nic nie musisz - powiedziała, bo przecież mogli być już od dawna na ty. - Mówił, że nic nie ma znaczenia, bo to i tak boli.

- Bolało go?

- Nie. Ciało nie... Ale nie chciał...

Jak powinien wyglądać pogrzeb w listopadzie? Powinien lać deszcz, smutne, bezlistne drzewa powinny wyrażać smu­tek ludzi. Ale było ostre, jesienne słońce, a liście trzymały się tego roku dłużej niż zwykle. Witek mechanicznie rzucił grud­kę ziemi i bez żadnej myśli w głowie czekał, żeby wszyscy po­szli. Wiedział, że to, co ma pomyśleć, pomyśli później, i kiedy został sam, miał już ułożone zdanie, które dużo wcześniej, nie uświadomione, musiało w nim tkwić. „Spotkamy się tam i po­wiesz mi wtedy wszystko". „Wszystko mi powiesz, kiedy się spotkamy tam". „Kiedy się spotkamy tam, powiesz mi wszyst­ko". Klęknął pod tym zdaniem w różnych układach stylistycz­nych i zdążył jeszcze pomyśleć ze strachem, że komuś już to zdanie układało się w podobny sposób. Całą uwagę skupił, żeby przypomnieć sobie, komu, zobaczył nawet piękną ama­zonkę, która w cudowny majowy ranek pędziła... kiedy ciotka, która czekała widać, żeby odszedł ksiądz, stanęła nad nim i położyła ręce na jego skulonych ramionach.

- Nie łudź się - powiedziała mu, zapominając o liczbie mnogiej. - Tam nic nie ma.

Rozpłakał się dopiero na ulicy. Poszedł na dworzec, było już ciemno, oparł głowę o ścianę budki na samym końcu peronu i płakał, ciągle z tym zdaniem i z amazonką w majowy pora­nek. Podszedł SOK-ista z zapaloną latarką, oświetlił ścianę.

- Leliście? - spytał.

Witek odchylił się, ściana była sucha.

- Wasze szczęście - powiedział SOK-ista.

Myślę, że kilka dni potem powinien pójść do dziekana. Na korytarzu i w hallu Akademii Medycznej poczuł się obco i unikał spotkania z kolegami. Bał się rozmów, kondolencji, wyra­zów żalu. Schował się za załomem, żeby przepuścić grupkę ze swojego roku. Dziekana nie było i musiał czekać w jego gabi­necie. Wyjął przyniesione podanie o urlop dziekański i poło­żył na biurku, potem przeniósł je na mały stolik, przy którym siedział. Dziekan w białej lekarskiej marynarce wszedł i od razu wydostał z lodówki dwa kefiry. Jeden postawił przed Witkiem, otworzył, usiadł naprzeciw niego i przeczytał podanie bez sło­wa.

- Pan jest na trzecim roku? -Tak.

- Niech pan pije.

Witek otworzył swój kefir, wypił kilka łyków i czekał. Dzie­kan zachichotał.

- Przestał pan odczuwać powołanie? -Tak.

- I?

Patrzył na niego zmrużonymi oczyma zza okularów, z prze­chyloną głową, żeby resztkę kefiru wlać z pojemnika do gar­dła.

- Umarł mój ojciec... Chciał, żebym był lekarzem, a kiedy umierał, powiedział, że już nie chce...

Dziekan odstawił kefir.

- Chciałbym się teraz zastanowić - skończył Witek, tylko tyle miał do powiedzenia. Dziekan podpisał papier i przysta­wił wyjętą z lekarskiego futerału pieczątkę. Spojrzał na Witka.

- Myślę, że pan wróci, jak tak na pana patrzę.

Oczywiście wszystko mogło potoczyć się inaczej. Syn dzie­kana tego ranka wrócił z Francji, przywożąc kilkanaście wy­danych w Paryżu polskich książek. Gdyby na granicy celnik kazał otworzyć mu walizkę, dziekan zapewne nie udzieliłby Witkowi urlopu. Ale celnik liczył skóry węża, które znajdowały się w bagażu wracających z Indii filmowców.

Czy był wolniejszy? Gdyby go spytać, odpowiedziałby, że tak.

Czy czuł się bardziej zagubiony? Tak.

Już z torbą przecisnął się bez kolejki do kasy.

- Mam do Warszawy za minutę - wymruczał i, nie słucha­jąc protestów, niecierpliwie zgarnął resztę. Rozpędził się już od drzwi, w przejściu usłyszał ruszający pociąg, jeszcze przy­spieszył i na ostatnich nogach wskoczył do wagonu szybko już jadącego pociągu.

Dobrze, powiedzmy, że wskoczył.

Ale przecież pociąg mógł równie dobrze ruszyć siedemna­ście sekund wcześniej. Wtedy biegłby równie szybko, w poło­wie peronu byłby o kilka kroków od rączki wagonu, ale przez kilka sekund identyczna odległość od tej rączki zaczęłaby się zwiększać i Witek, zrozumiawszy, że nie dogoni, stopniowo wytraciłby szybkość.

I równie dobrze, znany nam już akuratny SOK-ista mógłby tego dnia szybciej wypić popołudniową herbatę i - kiedy Witek kupował bilet - znalazłby się na peronie, z którego odjeżdża pociąg pospieszny do Warszawy. Gdyby zobaczył pędzącego z niewygodną, oddaloną od ciała torbą - z obowiązku, z po­szanowania porządku i dla dobra goniącego - SOK-ista sta­nąłby tyłem, a kiedy Witek byłby blisko, raptownie odwróciłby się i złapał go w rozwarte ramiona. Witek dyszałby z wściekło­ścią. SOK-ista przyjrzałby mu się uważnie. „Lał pan tutaj kil­ka dni temu - powiedziałby - a teraz chce pan w biegu wska­kiwać". Ale SOK-ista pił herbatę tak długo jak zwykle. Zauważ­my, że ani czas picia herbaty, ani chwila, w której pociąg ruszył, nie zależała od Witka. Witek przyszedł na dworzec o określo­nej godzinie, w określonej sekundzie - a dalej wszystko mogło się potoczyć różnie.

Ale potoczyło się tak, jak się potoczyło, i wskoczył. Dobrze.

Pomachał oddalającej się Łodzi. Pewnie myślał, że już tu nigdy nie wróci, a kiedy odjeżdżał od tego miasta, dysząc w po­ciągu, którego dopadł, zrobił na zroszonej oddechem szybie znak krzyża. Miał prawo tak myśleć, choć przecież to miasto nic złego mu nie zrobiło. Miał nadzieję bowiem, właśnie na­dzieję, a nie przeczucie, że tam, gdzie jedzie, znajdzie to, co nazywamy sensem; co dla niego było teraz nowym, nie znanym jeszcze sposobem na życie. Powiedzmy, że tak myślał. To prawdopodobne, skoro odruchowo narysował krzyż w parze swojego oddechu.

Pociągiem, jak zwykle, jechało do Warszawy wielu ludzi.

Na platformie ostatniego wagonu, patrząc jak Witek rysuje krzyż, uśmiechał się Werner. Miał ponad pięćdziesiąt lat i za­palał sporta. Witek nigdy by go nie spotkał, gdyby nie wsko­czył do tego pociągu, a Wernera musiało coś ująć w jego bie­gu, sapaniu i krzyżu, bo powiedział: „Miał pan szczęście. Mógł pan nie zdążyć". Witek przytaknął bez specjalnego przekona­nia, ale już się znali. Potem siedzieli naprzeciw siebie bez sło­wa, Werner zapisał kilka słów w sfatygowanym notesie i te sło­wa mogły dotyczyć - powiedzmy - wciśniętego między dwóch potężnych mężczyzn chłopaka o dziwnym, niejasnym wyglą­dzie, z zamglonym spojrzeniem, zupełnie nieobecnego. Albo -nie wiedzieć czemu - mogły dotyczyć Witka, choć oczywiście ani chłopca, ani Witka wcale pewnie nie tyczyły. Przed Skier­niewicami chłopiec nagle poderwał się, a jeden z dwóch męż­czyzn szybkim i wyćwiczonym ruchem sprowadził go na miej­sce. Po chwili sytuacja powtórzyła się.

- Daj pan spokój - powiedział Werner - przecież chce do toalety.

Mężczyźni spojrzeli w ich kierunku i chłopak mógł już pójść bez przeszkód. Kiedy pociąg stanął, Witek poszedł za nim i wy­chodzącemu z ubikacji powiedział: Pryskaj. Chłopiec spojrzał na niego i bez słowa wrócił między swoich opiekunów, zosta­wiając go z głupią wolnościową propozycją.

- Nie chciał uciec? - uśmiechnął się Werner.

Obaj zorientowali się, że chłopiec jest po narkotykach, po­gadali chwilę o wolności, przy czym Werner twierdził, że lu­dzie czasem nie chcą wolności, że sami z niej rezygnują, i tłu­maczył Witkowi, uśmiechając się do siebie lub do swoich wspo­mnień, że takie wypadki opisywał Kafka. Dowodził - ciągnął Werner - że są ludzie, o których prawdziwych potrzebach wła­dza wie więcej niż oni sami. Przez cały czas trzymał nie zapa­lonego sporta w ustach i kiedy w środku rozmowy Witek spy­tał, czemu nie pali, odparł, że przedział jest dla niepalących.

Dopiero na dworcu w Warszawie Witek zorientował się, jak pozbawiony sensu był jego gwałtowny, nie przygotowany przy­jazd do Warszawy. Wuja, którego nigdy nie widział, nie było w domu, na kilka lat wyjechał budować jakiś zakład w Iranie, i Witek rozpędzony do nowego życia zatrzymał się w miejscu. Werner stał obok budki, słyszał rozmowę, widział, jak z Witka uchodzi powietrze i zaproponował mu nocleg. Po chwili waha­nia, którą Werner słusznie zrozumiał jako strach przed takimi znajomościami - w pociągach, na dworcach czy w barach -zgodził się łatwo. Spotkali jeszcze człowieka, który będzie miał spore znaczenie w tym opowiadaniu - dobrze, może nawet za dobrze zbudowanego Buźka. Spytał, czy przyjechali z Łodzi, potwierdzili, widać było, że przyszedł po kogoś i nie doczekał się. Idąc do autobusu Witek zobaczył, jak Buzek ze złością kopie wózek transportowy, który potoczył się kilka metrów i omal nie spadł z peronu.

W mieszkaniu, które składało się z dużego pokoju i małej wnęki kuchennej, Werner wypił ćwiartkę wódki i widać było, że nie robi tego po raz pierwszy w życiu. Gdzieś od trzeciego kieliszka zaczął opowiadać swoje życie, wydało mu się chyba, że ten jasny chłopak będzie słuchał z ciekawością i może na­wet coś z tego zrozumie. Tak było rzeczywiście, Werner był człowiekiem fascynującym, a jego życie było jeszcze ciekaw­sze od niego.

Chodził, uginając nogi w kolanach, oszczędzając obite na początku lat pięćdziesiątych stopy.

- Jeśli cię mocno biją w tę kość, to chodzisz tak do końca życia - powiedział, otrząsając się głęboko po kieliszku wódki.

W czasie wojny uwierzył w równość i sprawiedliwość - na zawsze. Potem wielokrotnie rzeczywistość podsuwała mu szan­sę, żeby przestał wierzyć, ale nie skorzystał. Zaprzyjaźnił się z parą młodych jak on komunistów i od razu zakochał się w dziewczynie, żonie przyjaciela. Kochał tak, jak i wierzył - do końca, a kiedy przyjaciela aresztowano za szpiegostwo, tłu­maczył z głębokim przekonaniem jego żonie, że nie powinna pozostawać żoną szpiega. Zamieszkał z nią. Był człowiekiem tak czystym, że mu uwierzyła. Dopiero kiedy zamknięto i jego, pomyślała, że ktoś jednak musi się mylić, oskarżając Wernera. Jeśli zaś mógł się pomylić co do Wernera, to mógł się po­mylić co do jej męża. Siedzieli więc obaj, ona przychodziła do więzienia i obaj mijali się w korytarzu, idąc na widzenia z nią - bledszą teraz niż normalnie i zaciętą. Werner przyznał się wkrótce do wszystkich zarzutów. Wierzył, że partii potrzebne jest to przyznanie. (Od tamtych właśnie czasów bolały go nogi i gryzł sztucznymi zębami, starając się nie naruszyć słabych od dzieciństwa dziąseł.) Kiedy już czas jakiś mijali się tak na korytarzu, idąc na widzenia z bladą, kochaną przez nich ko­bietą, zrozumieli, że ten, który pierwszy wyjdzie - zostanie z nią na zawsze. I czekali - który pierwszy wyjdzie. Pierwszy wy­szedł mąż. W kilka miesięcy później Werner wprowadził się do pokoju, którego już nigdy nie opuścił i który pozwalał mu wie­rzyć, że jest równy, a nie równiejszy.

- Była biała - mówił Witkowi Werner. - Cała biała. Miała jasny mech nad wargą i koło ucha i brzydkie ręce. Białe ręce z grubymi palcami, z których nie mogła zdjąć obrączki, kiedy wzięli Adama... Jak go wzięli, to musiał być szpiegiem, tłuma­czyłem jej...

Co jakiś czas Witek dzwonił pod numer, który dyktował mu Werner, a kiedy odzywał się w słuchawce męski głos, pro­sił Krystynę. Oddawał Wernerowi słuchawkę i wychodził dys­kretnie do łazienki, w której oglądał wyleniały pędzel z reszt­kami piany i używaną od lat brzytwę.

Werner wiedział, że jego wiara nie jest realizowana, ale był pewien i tłumaczył to Witkowi starannie, że ktoś kiedyś zreali­zuje ją. Wyraził nawet nadzieję, że-być może będą to oni, mło­dzi. Rozmawiali do późna w noc. Robiło się zimno. Werner owi­jał się kocem, siedząc na krześle i bębniąc palcami po stole, Witek, zasypiając już w dalekim kącie pokoju, mówił mu o zmar­łym ojcu. Werner przestawał bębnić i Witek miał po raz pierw­szy od wielu lat wrażenie, że ktoś słucha go i rozumie dokładnie.

Jasne, że został tam dłużej. Pracował dorywczo w spółdzielni studenckiej, a Werner siedział w domu całymi dniami. Trochę czytał, trochę pisał, wieczorami wyjmował z portfela podnisz­czone zdjęcie, ale nigdy nie pokazał go Witkowi.

- Nie powinieneś myśleć o tamtym czasie za konkretnie -mówił, bo na zdjęciu sprzed trzydziestu lat była Krystyna. Poza tym pakował się starannie i drobiazgowo, przygotowując się do długiego wyjazdu na zaproszenie przyjaciela-komunisty z czasów wojny do Ameryki Południowej. Przed wyjazdem za­brał Witka na swój wykład. Wchodząc na salę, przedstawił go Adamowi: - Pan Długosz. Po czterech latach medycyny jest na urlopie dziekańskim. - Zwątpił pan w powołanie? - spytał Adam i Witek rozpoznał głos ze słuchawki telefonicznej („Czy mogę prosić Krystynę?"). - Werner wyjeżdża. Jeśli potrzebowałby pan czegoś, proszę się zgłosić - powiedział głos.

Obaj weszli na salę i usiedli przy drzwiach. Werner próbo­wał przeczytać coś ze swoich notatek, ale szybko odłożył je i zaczął mówić. Miał przecież dość czasu, by przemyśleć do­kładnie, co ma do powiedzenia.

Mówił o idei, która była dla jego pokolenia światłem i na­dzieją, że świat można urządzić sprawiedliwiej i mądrzej. -To pragnienie, które jest starsze od Marksa i młodsze od Marksa, przypomina narkotyk - mówił. - Na początku daje radość. Światło jest blisko i człowiek wierzy, że dojdzie do niego. U koń­ca życia przynosi gorycz, bo widać, jak bardzo znowu się od­daliło. O jednym mogę was zapewnić - ciągnął Werner. - Życie bez tej goryczy, bez tej nadziei, byłoby życiem żałosnym...

Witek siedział wsłuchany, jak wszyscy, w jego słowa, a Adam jeszcze raz przyjrzał mu się badawczo.

Kilkanaście dni potem odprowadził Wernera na lotnisko. W przejściu spotkał człowieka, za którym obejrzał się, myśląc, że go skądś zna. Nie miał go nigdy poznać, ale widział rzeczy­wiście - dobrze zbudowany mężczyzna w kombinezonie mon­tera nazywał się Buzek i jakiś czas temu na dworcu pytał o po­ciąg z Łodzi. Już na lotnisku Witek, czując jakiś ciężar otrzy­manej od Adama przed wykładem wizytówki, powiedział o niej Wernerowi. Ten uśmiechnął się trochę nieobecnym uśmiechem, i był to taki sam uśmiech, jaki Witek dwa dni wcześniej zoba­czył u niego w Łazienkach, kiedy Werner z daleka pokazał mu Krystynę. Spacerowała z wnuczką w dalekiej alejce, potem przeszła obok nich, Witek chciał wstać i odejść, ale Werner uspokoił go: Krystyna ma krótki wzrok i nie nosi okularów. Rzeczywiście przesunęła po nich nieuważnym spojrzeniem i odeszła dalej, a Werner dopiero wtedy wstał i poszedł za nią, i już z daleka Witek widział, jak pochyla się, całując jej rękę. Teraz Werner odleciał, a Witek patrzył na potężny samolot odrywający się od płyty z dobiegającym dopiero po chwili hu­kiem motorów.

Znajomość, a może i przyjaźń z Wernerem, okazała się dla Witka tak ważna, że znów odczuł rodzaj pustki, ale pamięta­jąc uśmiech z lotniska, długo nie mógł zdecydować się na te­lefon do Adama. Zadzwonił wreszcie i Adam od razu zapropo­nował mu pracę w organizacji młodzieżowej.

- Jeśli pan się przejął tym, co mówił Werner...

- Przejąłem się... - przyznał Witek i zaczął pracować. Nie były to działania ważne - załatwianie jakichś biletów, pomoc grupom sportowym, konflikt w nie dogrzanym akademiku, w którym studenci odmówili chodzenia na wykłady i siedzieli w ciemnej i zimnej stołówce opatuleni w koce... Może w tym właśnie akademiku spotkał Czuszkę - swoją nie zrealizowaną miłość z klasy maturalnej? Może jej chmurne spojrzenie znad świecy w stołówce sprawiło, że zrobił to, co zrobił? W każdym razie odnalazł ją potem, a rano w szarym świetle świtu Czuszka po cichu wstała z łóżka, ubrała się i chciała wyjść, kiedy poczuła na sobie wzrok Witka.

- Głupio, nie? - powiedziała.

- Dlaczego?

- Bo nic nie czujesz.

Była to prawda, więc Witek spytał.

- Czemu nie poszliśmy do łóżka, mając siedemnaście lat?

- Nie wiedziałeś, jak to zrobić.

- Nie wiedziałem...

Roześmiała się, dotknęła mu lekko twarzy, a potem nagle nacisnęła nos, aż Witkowi łzy poleciały z oczu.

- W dodatku mamy różnych znajomych - dodała i wyszła, a Witek rozcierał nos, słuchając odgłosów z klatki schodowej i wiedząc, że spotkają się jeszcze.

Przez chwilę zajmiemy się Buzkiem.

Na Okęciu, kiedy zagraniczna załoga wchodzi do swojego sprawdzonego już samolotu, Buzek wita się z kapitanem, przy­kłada rękę do namalowanego przy drzwiach numeru i po ci­chu mówi: „Chrząszcz brzmi w trzcinie". Od lat Buzek powta­rza swoje zaklęcie. Kiedyś zawahał się, milczał, sprawdzono silnik i znaleziono usterkę. Od tego czasu załoga nocującego w Warszawie samolotu czeka, aż Buzek wypowie swoje ma­giczne „Chrząszcz brzmi..." Kiedy i tym razem powiedział, co miał powiedzieć, młodziutka stewardesa zapytała go:

- Pan się nigdy nie myli, panie Buzek? A on odpowiedział:

- Fatalnie się tylko ożeniłem. Być może zabrzmiało to jak erotyczna oferta, choć Buzek nie miał takiego zamiaru.

Witka wezwano do Przewodniczącego. W szpitalu dla nar­komanów, nad którym Organizacja objęła patronat, wybuchł przeciw patronatowi bunt. Po historii ze studentami z akade­mika Witek wyrósł na specjalistę od zrewoltowanej młodzieży, w dodatku nikt z kierownictwa nie mógł jechać do szpitala, bo właśnie oni wprowadzili tam młodych lekarzy, którym nar­komani wypowiedzieli posłuszeństwo. Po krótkiej naradzie zdecydowano, że pojedzie Witek.

- Ale co mam robić?

- Uspokoić. Za wszelką cenę. Będziemy czekali przy telefo­nie. Dzwoń - powiedział Przewodniczący i jeszcze przez chwilę wprowadzano Witka w szczegóły tamtej decyzji sprzed lat.

Przed szarym, niewielkim budynkiem szpitala Witek ode­rwał się od grupy stojących ludzi. Milicyjny radiowóz miał za­palone światła. Podszedł do zamkniętych drzwi. - Wsuń legi­tymację - powiedział ktoś z wnętrza. Witek wsunął. Drzwi otwo­rzyły się, Witek wszedł i stojący wewnątrz chłopak z długimi włosami natychmiast zatrzasnął wszystkie zasuwy. Kiwnął na Witka. Minęli portiernię, w której siedziało dwóch podobnych chłopaków i dziewczyna, przeszli przez korytarze, które przy­pominały czasem szpital, czasem szkołę, a czasem internat. W hallu leżeli, siedzieli, łazili długowłosi lub bardzo krótko ostrzyżeni chłopcy i niezbyt dbające o wygląd dziewczęta. Pa­trzyli za idącymi. Chłopak z krótką czupryną o dość mętnym spojrzeniu stanął w poprzek drogi.

- Z Warszawy - powiedział przewodnik. Tamten usunął się. W dużym pokoju - dyżurce? pokoju nauczycielskim? – prócz kanapy, stołu i krzeseł, szafy z jakimiś teczkami, teraz rozwa­lonej i wyraźnie przeszukanej, krata odgradzała jeden z na­rożników. Drzwi tej drucianej klatki były zamknięte, a w środ­ku siedziało trzech młodych mężczyzn i jedna kobieta. Dwaj mężczyźni ubrani byli w lekarskie kitle. Przewodnik wpuścił Witka do pokoju i natychmiast wyszedł. Trzech podobnych do tych z korytarza chłopaków siedziało wokół stołu, na którym stały kanistry z benzyną.

- Jeszcze mamy dziesięć - powiedział chłopak od stołu, wskazując kanistry.

- Sfajczy się w pięć minut.

Witek nie wiedział, jak się zachować. Podszedł do stołu, podał rękę chłopakom, powiedział, kim i skąd jest.

- Zadzwoń, że jesteś - powiedział ten od kanistrów, widocz­ny przywódca. Witek zadzwonił, powiedział co trzeba i dodał, że nic nie wie. Usiadł przy stole.

- Jak w Ameryce - powiedział przywódca i roześmiał się. -Od kiedy objęliście tu patronat, dwóch chłopaków i dziewczy­na przerzucili się.

- Jak to?

- Ona się otruła, a ci dwaj - sznurem. Ostatniego zamknięto w tej klatce na cztery dni.

Pozwolili Witkowi pogadać przez kratę z dyrektorem ośrod­ka. Siedzieli w klatce od rana - dwaj lekarze, terapeutka i wy­chowawca. Dostawali jeść. Prezentowali pogląd, że wszystko robią dla dobra powierzonych im narkomanów. Narkomani żądali, żeby ośrodek miał status szpitala, żeby mogli wycho­dzić popołudniami i w niedziele, żeby cofnąć młodzieżowy pa­tronat i zatrudnić normalnych lekarzy i nauczycieli. Przywód­ca otworzył kanister, oblał sobie rękę benzyną i podpalił. Trzy­mał zapaloną przez kilkanaście sekund, potem spokojnie zgasił.

- Nie boimy się - powiedział i znów zachichotał. - Jak w Ameryce.

Witek chciał porozmawiać ze wszystkimi. Wyszli do hallu. Otoczyli go ze wszystkich stron, zaczęli mówić dość chaotycz­nie i bezładnie. Dziewczyna zaczęła śpiewać. Powtarzał się re­fren: „Jesteśmy inni, dlatego nie chcecie nas znać. Jesteśmy inni, lecz na wiele nas stać...", piosenkę przerwał czyjś krzyk: Uciekają! Spieprzyli! Zobaczyli niedawnych więźniów ucieka­jących przez podwórze, dziewczyna kulała, musiała skręcić nogę przy skoku z niewysokiego piętra. Kilku narkomanów wbiegło do dużego pokoju i wypadli, lejąc benzyną z kanistrów.

- Nie lać! - krzyknął Witek - Macie mnie!

Zamknęli go w drucianej klatce. Poczuł się właściwie do­brze i szlachetnie - jako zakładnik. Podali mu telefon i mógł zadzwonić, przekazując warunki. Był zdania, że należy się zgo­dzić, ponieważ, twierdził do telefonu, chłopcy mają rację. Przy­wódca wyrwał mu słuchawkę i zapowiedział, że czekają na wiadomości do ósmej rano. Potem podpalą. Przynieśli z piw­nic miednice, przelali do nich benzynę, porozstawiali po ca­łym domu. Przywódca wziął jedną z miednic i chlusnął Witko­wi na nogi. Witek aż skoczył do ściany. Tamten wyjął zapałkę, zapalił papierosa i powoli schylił się.

- Nie bój się, to woda - powiedział, gasząc zapałkę w kału­ży. - Tylko na próbę, jak się leje.

W nocy ktoś znowu grał na gitarze i poczęstował Witka skrę­tem z domieszką Marii H., ale Witek nic nie poczuł. Dali mu drugiego, wrażenie było jak po dwóch setkach. Zadzwonił telefon i Witek odrzucił propozycję, by użyć siły. Nie można używać siły przeciw racjom, tłumaczył. Pytali go, czy się boi, powiedział, że nie. Prawda była taka, że czuł się dobrze, ponieważ się bał.

- Jeżeliśmy się pomylili - skończył rozmowę - trzeba się wycofać.

Niedługo potem telefon zapowiedział zgodę na warunki. Wi­tek musiał tylko wynegocjować, że na wyjście z ośrodka wyda­wane będą przepustki i że nie będą one wystawiane automa­tycznie. Nad ranem miało dotrzeć pismo. Ze wszystkich opadło napięcie, otworzyli drzwi klatki, ale Witek został z nimi do rana.

W Warszawie zaprosił go Adam. Do mieszkania wchodziło się prosto z windy, otwierając yale'owskim kluczem zwyczaj­ne, zdawałoby się, drzwi szybu.

- To ci daje dobrą pozycję wyjściową. I dobrze, że okazałeś słabość - powiedział Adam, kiedy usiedli w dużym, wygodnym pokoju. Rozmawiali o szpitalu i narkomanach.

- Przestraszyłem się.

- Wiem, ale taką chwilę też można wykorzystać. Jak jesteś słabszy, stajesz się podobny do nich... Przestają być uważni i od razu możesz zyskać przewagę. Niepotrzebnie tylko powie­działeś, że mają rację. Przy nich.

- Przecież mieli.

- Ale czemu przy nich? Trzeba wiedzieć, kiedy przyznać rację. Z tego coś musi wynikać. Autorytet, prestiż, ustępstwo.

- Chciałem, żeby było sprawiedliwie - upierał się Witek.

- To dobrze, ale ty tam byłeś publicznie. Gdybyś był pry­watnie, sam...

- Byłem sam.

- Niezupełnie - uśmiechnął się Adam. - Miałeś telefon. Wiedziałeś, że za tobą stoi władza, milicja w razie czego... Ina­czej byś się po prostu bał.

Witek zamilkł.

Adam wyszedł na chwilę i wrócił, goląc się małą, elektrycz­ną maszynką. Miał mocny zarost i teraz, goląc go cicho szem­rzącą maszynką, tłumaczył Witkowi, że w takiej jak w szpita­lu sytuacji nie liczą się sentymenty. Liczy się załatwienie spra­wy. A na załatwianie spraw trzeba znać sposoby, wtedy załatwia się skutecznie.

Do pokoju z ciemnego korytarza weszła kobieta z filiżan­kami na tacy. Witek siedział tyłem do niej i dopiero kiedy Adam powiedział: „Pan Długosz, Krysiu", i Witek wstał, zobaczył, że tą kobietą była Krystyna. Postawiła herbatę na niskim stole i wyszła, a Adam dostrzegł zmieszanie, jakie wywołała w Wit­ku. Odłożył golarkę i spytał:

- Czy to nie ty dzwoniłeś do nas roku temu, nim Werner wyjechał?

- Ja.

- Kiedyś bardzo się z Wernerem przyjaźniliśmy.

- Tak, mówił mi.

Adam zamyślił się, patrząc na Witka. Myślał pewnie o tym, co mógł zrozumieć młody chłopak z pijackiego monologu Wernera, skoro on sam już niewiele rozumiał, żyjąc od tylu lat życiem zupełnie innym, o wiele łatwiejszym do zrozumienia.

- Mogliśmy być w zupełnie odwrotnych miejscach. Gdyby on wyszedł wcześniej, byłby na moim miejscu, a ja na jego.

- Myśli pan, że to przypadek?

Ale Adam nie chciał rozmawiać o niczym, co byłoby przy­padkiem, poza tym wystarczyła mu krótka chwila powrotu do dawnego, minionego czasu.

Buzek wrócił po południu i chodził po pokojach małego domku na przedmieściu.

- Werka! Werka! - wołał. Wyszedł i za domem zobaczył ojca kopiącego w ogródku.

- Nie widział tata Werki?

- Wyszła koło południa, nie widziałem.

Buzek podszedł bliżej i zobaczył ożywione oczy ojca.

- Czego tata taki zadowolony?

- Wracam do szpitala.

- Jak to?!

- Zlikwidowali patronat, znowu ma być normalny szpital. Powiesiło się dwóch chłopaków, dziewczyna wyskoczyła oknem i zlikwidowali. Chłopak Agaty powiesił się, tej co układała pio­senki. Opowiadałem ci...

Coraz częściej Witek zasypiał i budził się z obrazem krótko ostrzyżonej blondynki pod powiekami. Ile razy zdarzyło się, że w dzwoniącym telefonie nikt nie odpowiadał na jego „halo?", widział Czuszkę odkładającą po cichu słuchawkę. Poszedł kil­ka razy pod akademik - bezskutecznie - aż któregoś dnia zo­baczył ją nagle, kiedy na skrzyżowaniu cofnęła się spod czer­wonego światła prosto na niego. Okazało się, że te sześć lat od ich ostatniego spotkania w klasie maturalnej i te kilka mie­sięcy, kiedy widzieli się w mieszkaniu Wernera - były dla nich czasem straconym, a zazdrość o ten czas, o spotkanych lu­dzi, o miłości krótkie i przypadkowe była gwałtowna. Witek musiał wysłuchać szczegółów o tych wszystkich mężczyznach i chłopcach, obgryzając paznokcie do skóry, karząc się za każ­dego, kto kiedykolwiek dotknął Czuszki. Wprowadziła się do niego i okazało się, że to rzeczywiście ona telefonowała, odkła­dając słuchawkę, kiedy Witek mówił „halo?".

Wiosną zaprowadziła go do wielkiego hangaru nad Wisłą. Prowadziła drużynę harcerską. Poza remontami łodzi harce­rze zajmowali się rozwożeniem po kraju książek drukowanych w nielegalnych drukarniach, a trzymali te książki w swoich malowanych omegach i ramblerach. Witek wziął do ręki jedną z nich. Otworzył. Przeczytał na głos: „A jaka to będzie Ojczy­zna? Będzie inna, sprawiedliwa, szlachetna, rozumna, będzie przykładem dla całej Europy..." Kosztowała dwieście złotych i miała zupełnie przyzwoity druk.

Którejś niedzieli ojciec Buźka wrócił z ręką na temblaku. Twierdził, że zwichnął rękę pośliznąwszy się na wypastowa­nych schodach, ale Werka, ciemnowłosa, trzydziestoletnia żona Buźka, zobaczyła w łazience, jak jego ojciec rozwinął bandaże i zmienił opatrunek na paskudnej ranie. Zauważyła fioletowe ślady kilku dziur między dużym a wskazującym palcem. Po­wiedziała o tym Buzkowi. Buzek wyskoczył z łóżka, Werka poszła za nim i z agresywnego tonu, jakim Buzek chciał się dowiedzieć, kto to ojcu zrobił, i ze spokoju, z jakim ojciec od­mawiał odpowiedzi, z podejrzeń Buźka, że musiał to zrobić któryś z tych wąchaczy „ixi", i z upartego milczenia ojca zo­rientowała się, że źle zrobiła, mówiąc Buzkowi o ręce, która wyglądała tak, jakby dopiero co ktoś z niej wyjął widelec.

W organizacji młodzieżowej co jakiś czas odbywały się wy­bory, a tym razem zaproszony przez organizację Adam wygło­sił na wyborczym zebraniu świetne, z aplauzem przyjęte prze­mówienie. Kiedy w dużym hallu komentowano jego mądre i od­ważne słowa, Adam podszedł do grupki, w której stał Witek, i odwołał go na bok.

- Chyba cię wybiorą - powiedział, kiedy stanęli przy oknie.

- Nie wiem...

- Bardzo ważne, z kim odchodzisz na chwilę na bok.

Witek podniecony wyborami i tą rozmową przy oknie, my­śląc o swojej przyszłej funkcji, rozgrzany powodzeniem Ada­ma, powiedział mu o spotkanych na przystani harcerzach.

- Mają straszny zapał. Chciałbym mieć tutaj takich chłop­ców.

- Tak, słyszałem - kiwnął głową Adam - podobno jakieś pisemka roznoszą.

- Książki. Mają dobry druk.

Stężał dopiero, kiedy usłyszał, że takie informacje są po­trzebne, bo dzięki nim wytwarza się pogląd, ale Adam natych­miast przeszedł do innego tematu.

- Jedziesz w lipcu na spotkanie z Francuzami?

- To zależy od dzisiejszych wyborów.

Adam odszedł do innej grupki, zostawiając Witka pełnego nagłych wątpliwości i zdziwionego trochę własnym gadulstwem.

Dwa tygodnie później wrócił Werner, Czuszka wyprowadzi­ła się poprzedniego dnia. Przyjechali z lotniska późno w nocy, Werner, jakiś milczący, patrzył z taksówki na wygaszone ulice miasta... Witek chciał zająć się nim następnego dnia, ale już rano obudził go telefon. Dzwoniła Czuszka.

Spotkał się z nią na Agrykoli, nie rozumiejąc rannego tele­fonu, ale wyjaśniła od razu.

- Znaleźli książki w łodziach. Zabrali dwóch moich chłop­ców. Zlikwidowali drukarnię... Wszystko razem.

Szli powoli pod górę i Witek kątem oka zobaczył zatrzymu­jący się przy nich samochód. Wysiadło dwóch mężczyzn, je­den wymienił nazwisko Czuszki, drugi poprosił Witka o do­wód. Przeczytał nazwisko, porównał zdjęcie z twarzą Witka i zu­pełnie nie wiadomo, dlaczego powiedział:

- A, to pan.

Oddał mu dowód, razem z Czuszka wsiedli do samochodu i ruszyli, zawracając w dół Agrykoli.

Witek przypomniał sobie rozmowę z Adamem przy oknie wielkiego hallu i poszedł do baru na Koszykowej. Zamówił dwie wódki i wypił. Potem zamówił jeszcze trzy i wieczorem zapalił nagle światło w mieszkaniu. Werner siedział przy stole, owi­nięty w koc.

- Zgaś światło! - powiedział.

- Nie! - krzyknął Witek. - Pokazałeś mi, że w coś można uwierzyć! Uwierzyłem ci! Ja ci uwierzyłem!

- O co chodzi? - spytał Werner.

Witek powiedział, o co chodzi. Że zabrali chłopców. Że przy nim wzięli dziewczynę. I że kilka dni wcześniej powiedział o książkach Adamowi. Sam mu to powiedział!

- Takie rzeczy trzeba od razu - powiedział Werner i zadzwo­nił do Adama. Adam usłyszał głos Wernera i powiedział, że Krystyny nie ma.

- Mamy sprawę. Możemy przyjść?

Nie rozebrali się, Witek nawet nie usiadł. Na stole był bała­gan, jaki zostaje po pakowaniu, Krystyna wyjechała z wnucz­ką do Rabki.

- Powiedział ci o jakichś harcerzach - mówił Werner - aresz­towali ich, znaleźli literaturę, uważa, że od niego poszła infor­macja.

Adam podszedł do biurka.

- Obaj jesteście naiwni - powiedział i wykręcił numer. Rozmawiał z kimś chwilę o wczorajszym posiedzeniu, a po­tem spytał o harcerzy. Bagatelizował sprawę - tamten chyba się zgodził z nim - kiedy odłożył słuchawkę, spojrzał na Wit­ka.

- Mam nadzieję, że ich wypuszczą. Już w porządku?

Ale Witek, ciągle w kurtce i na stojąco, nie uważał, żeby było w porządku.

- To jest walka - powiedział Adam.

- Z harcerzami? -Też!

Werner pokiwał głową. Adam musiał nie cierpieć tego ki­wania, wiedząc, co się pod nim kryje, bo też podniósł głos.

- Coś ci się nie podoba? To czemu nie jesteś z nimi? Cze­mu nie roznosisz książek?

- Za dużo widziałem walczących - odpowiedział Werner.

- Nie, nie dlatego. Nienawidzisz ich. Stałeś z boku i wyda­wało ci się, że to wystarczy, że jesteś w porządku. A jak się pojawili, zrozumiałeś, że jesteś już znacznie mniej w porząd­ku, że nie możesz o sobie myśleć tak dobrze jak przedtem.

- Tak. Nie lubię ani was, ani ich.

- Ale jak się stało coś konkretnego, przychodzisz tutaj! Witek był z boku tej rozmowy, tamci dwaj kłócili się coraz

mocniej, Werner mechanicznie bawił się leżącym na stole bre­loczkiem na długim, złotym łańcuszku, Adam wyrwał mu go, łańcuszek pękł, breloczek został w ręku Adama. Uspokoili się na chwilę, przypomnieli sobie o Witku.

- Widziałeś kiedyś, co tam jest? - spytał Werner.

- Nie - Adam patrzył na breloczek. - Nigdy go nie otwierałem. Z trudem znalazł zameczek, otworzył.

- Pokaż mu - powiedział Werner.

Adam odwrócił złotą kopertę w stronę Witka. W środku było jarmarczne zdjęcie całej trójki: Adam, Krystyna i Werner. Mło­dziutcy. Uśmiechnięci...*


* W filmie nie ma tej sceny. Witek wbiega do służbowego gabinetu Ada­ma, policzkuje go, ktoś pyta - Wezwać policję? - Nie! - krzyczy Adam. - Wy­rzućcie gnoja z budynku! I żeby mi cicho o tym było!


Buzek odwiedził ojca w szpitalu. Ręka nie goiła się. Buzek był człowiekiem honoru, pochylił się nad łóżkiem i powie­dział:

- Wiem, kto ci to zrobił.

- Skąd? Gdzie jest Werka? - spytał ojciec, bo wiedział, że przy Werce jego syn jest spokojniejszy.

- Znów pojechała do Łodzi. Mam po nią wyjść - powiedział Buzek i jeszcze bardziej zaciął się w sobie.

Czuszkę wypuścili następnego dnia, ale nie chciała czy nie mogła umówić się. Odprowadziła Witka na lotnisko. W auto­busie opowiedziała, jak traktowano ją w areszcie, a kiedy wy­siedli, Witek spytał:

- Jak przesłuchują? Co robią? Bili cię?

- Nie, skąd. Ty nigdy nie siedziałeś?

- Tak się złożyło.

- I już nigdy nie będziesz siedział, prawda? - Czuszka spoj­rzała na niego ostro, przenikliwie. - Czy ty nie miałeś czegoś wspólnego z tym, że wyszłam?

Witek zawahał się. Wśród odjeżdżających do Francji stali jego koledzy z organizacji młodzieżowej. Zawołali go.

- Poczekam tutaj - powiedziała Czuszka.

Witek przywitał się, kilku nie znał, przytrzymał rękę łysie­jącego blondyna.

- Znamy się...

- Tak - powiedział blondyn. - Ze szpitala.

- Tak - potwierdził Witek. Był to dyrektor szpitala dla nar­komanów, więziony w klatce.

- Stary, wdzięczny ci jestem. Tam afery, jedna za drugą.

- Poważne?

- Chłopak, ten od buntu, poranił widelcem lekarza. Wczo­raj syn lekarza przyjechał i stuknął chłopaka...

Podszedł do nich organizator. Trzymał w ręku paszporty. Rozdał je. Witek odebrał swój i chciał odejść do Czuszki, ale organizator go zatrzymał.

- Jest kłopot - powiedział. - Zaczęły się jakieś ruchy. Strajki w Świdniku, coś w Lublinie. Nasi ludzie są w tych strajkach, szef odwołuje wyjazd. Jedziecie w teren.

Policzył wszystkich wzrokiem i pokazał niskiego, brodate­go działacza...

- Prosił, żeby Jurek wytłumaczył we Francji waszą nieobec­ność. Masz materiały?

Jurek kiwnął głową, ale Witek nie czekał dłużej. Podszedł do Czuszki uśmiechnięty, rozradowany.

- Nie jadę - powiedział.

Czuszka patrzyła jak przedtem, zimno i nieprzyjemnie.

- Nie szukaj mnie więcej - powiedziała i odeszła.

Witek został sam ze swoją radością, ze schodzącym z twa­rzy uśmiechem.

Taki mógłby być los Witka Długosza, gdyby udało mu się dopędzić pociąg odjeżdżający z Łodzi do Warszawy. Być może, mogło potoczyć się to trochę innymi drogami, ale kiedy wsko­czył - kierunek był właśnie taki. Bo w ostatnim wagonie stał przecież Werner i uśmiechnął się, kiedy zobaczył kreślony przez Witka krzyż w parze oddechu.

Ale gdyby nie wskoczył?

Gdyby znajomy SOK-ista wypił tamtego dnia szybciej swo­ją popołudniową herbatę i znalazł się na peronie, a widząc pędzącego z niewygodną torbą studenta, z poszanowania obo­wiązku, dla dobra biegnącego, chwyciłby Witka w rozwarte nagle ramiona? Witek dyszałby wściekłością, SOK-ista poznał­by w nim chłopaka, którego oświetlił niedawno na tym samym peronie, i powiedziałby: - Lał pan tu kilka dni temu, a teraz pan chce w biegu wskakiwać

Powiedzmy, że tak się stało. Stali teraz na peronie, Witek jeszcze raz wyrwał się SOK-iście, ale ten z wrzaskiem pogonił za nim i złapał go, zmęczonego poprzednim biegiem - może nawet przy pomocy przechodniów - na końcu peronu. Witek tak długo szarpał się i miotał, biały z wściekłości, aż radiowóz wezwany przez kolegów SOK-isty zlikwidował całą sprawę.

Na kolegium Witek nie okazał skruchy. Jak kiedyś z na­uczycielem, tak i teraz nie bardzo mógł wykrztusić coś logicz­nego. Mówił o śmierci ojca i pilnym wyjeździe do Warszawy, musiało zrobić to wrażenie, bo kara nie była zbyt wysoka - ty­dzień prac publicznych. - Ale Witek czuł się ukarany niesłusz­nie, niesprawiedliwie i nie mógł polubić karzących. Wśród pra­cujących z wyroku kolegium był chłopak, który udostępnił swoje mieszkanie profesorowi z Warszawy. Profesor nie wykładał już na normalnym uniwersytecie, znajdował natomiast chętnych słuchaczy w różnych miastach Polski. Wykłady ciągnęły się dłu­go w nocy, przychodziło wielu słuchaczy i sąsiedzi uważali, że zakłóca się możliwość konstytucyjnie zagwarantowanego od­poczynku. Wśród ludzi skierowanych przez kolegium do prac porządkowych za pijaństwo i nocne awantury ci dwaj chłopcy wyróżniali się wyraźnie i od razu polubili się. Kopiąc doły pod kwiaty, które miały ułożyć się w ogromnego orła na wysokiej skarpie stadionu, znaleźli starą podłużną butelkę, a w niej kart­kę, na której z datą 1957 roku napisane było: „Jesteśmy na czwartym roku studiów. Za dwadzieścia lat będziemy: Włodek - wicepremierem, Staszek - ministrem, Karol - naczelnym re­daktorem, Janek - za granicą z dochodem stu tysięcy dolarów rocznie. Wtedy wyjmiemy butelkę, w kwietniu 1977". Był już maj i widocznie nikt nie wyjął butelki, skoro leżała dalej w zie­mi. Wkładając kartkę z powrotem, zauważyli napis i po drugiej stronie: „Odkopałem w 1975 roku. Co wieczór dziękuję Bogu, że wam się nie udało. Janek". Włożyli kartkę do butelki, butel­kę zakopali, a kiedy skończył się zadany tydzień, Witek znał już w Łodzi wielu ludzi z kręgów Marka.

Oczywiście wysłuchał najbliższego wykładu latającego uni­wersytetu. Poważny młody człowiek w czarnym ubraniu i ko­loratce mówił o ważnych ogólnie normach i zaliczył do nich zasadę „nie zadawaj gwałtu" - poświęcił tej zasadzie cały wie­czór. Kiedy wszyscy wstali, okazało się, że ksiądz siedzi w in­walidzkim wózku. Witek zaofiarował się, że odwiezie go sam. Na dworcu, w nocnym już nastroju, mieli trochę czasu i Witek chciał się dowiedzieć, czy z zasady, by nie zadawać gwałtu, wynika, że wystarczy nie zabijać i nie kraść, by być w porząd­ku. Wywiązała im się z tego rozmowa o wierze i o Bogu.

- Nie wystarczy - powiedział ksiądz. - Wiarę trzeba zdoby­wać, bo jest cenna przez wątpliwości. - Wręczył Witkowi sie­dem tysięcy złotych, zebrane na wolne związki zawodowe. Wi­tek nie wiedział, co z pieniędzmi zrobić, ale dostał karteczkę z adresem.

Nazajutrz poszedł pod ten adres. W podwórku i na scho­dach minął paru rozbawionych osiłków. W mieszkaniu zoba­czył samotną, starą kobietę wśród przewróconych mebli i roz­rzuconych sprzętów.

- Przyszli, przynieśli kwiaty... - opowiadała kobieta. - Mó­wili, że w imieniu robotników. Dziękowali, że się opiekuję nimi, jak tracą pracę, jak wyrzucają ich... Było przyjemnie, zaczę­łam robić kawę, wtedy najwyższy z nich złapał stół... Przewró­cił... Wszystko trwało pięć minut.

- Bała się pani? - spytał Witek.

- Nie - powiedziała kobieta. - Ja mam życie w prezencie. Lekarze mi dali trzy lata po operacji, minęło dwanaście lat, a ja żyję. Jeżeli Pan Bóg darował mi życie, to nie mogę się niczego obawiać. Wiesz, co powiedziała Matka Teresa z Kal­kuty, jak pytali ją, co można dać człowiekowi przed śmiercią? Wiarę, że człowiek nie jest zupełnie sam. Byłam sama przez chwilę... Ty przyszedłeś i już nie jestem sama.

- Pani naprawdę myśli, że Bóg? - spytał Witek. - Że to on darował pani życie?

- A kto? - zdziwiła się kobieta.

Łódź szykowała się na przyjęcie Harrisa - Anglika, który uzdrawiał chorych. Marek zaproponował Witkowi pracę w spo­łecznym komitecie, który organizował przyjazd. Harris przyj­mował pięć tysięcy ludzi dziennie, miał być przez trzy dni i te piętnaście tysięcy ludzi trzeba było najpierw wybrać z kilka­krotnie większej liczby chętnych, a potem sprawnie doprowa­dzić do Wielkiego Lekarza. Na każdego pacjenta Harris miał kilka sekund. Organizacja, społeczna i spontaniczna, rozwi­nęła się niezwykle starannie. Istniały kręgi wtajemniczenia, przepustki, kandydaci na pacjentów przedstawiali zaświad­czenia lekarskie, każdy z chorych miał wyznaczoną precyzyj­nie godzinę przyjęcia, przy czym harmonogram obejmował lu­dzi dowożonych ze szpitala karetkami i przynoszonych na no­szach. Witek zobaczył tyle naraz dramatów ludzkich, tylu potrzebujących pomocy i nadziei, że bez opamiętania rzucił się do roboty. Jako człowiek pracujący w sztabie uzyskał dwa numerki wstępu i nie wiedział, co z nimi zrobić. Ciotka, w myśl zasad, zdecydowanie odmówiła leczenia, które uważała za za­bobon i szarlatanerię, i Witek oba numerki oddał spokojnej, czterdziestoletniej Katarzynie, która - lecząc ludzi na co dzień - mogła z nich zrobić najlepszy użytek.

Kiedy Harris wyjechał, Witek poczuł się nieswojo. Zgłosił się do pośrednictwa, zaproponowano mu pracę sanitariusza, dając do zrozumienia, że po swoich czterech latach medycyny będzie mógł wykonywać i funkcje poważniejsze. Witek nie chciał wracać do tego, od czego niedawno uciekł, a w co od dawna nie wierzył. Zgodził się na pracę w drukarni. Ludzie od Harrisa też musieli poczuć się nieswojo, bo któregoś dnia Marek z kolegą przynieśli mu do domu dużą paczkę. Zawierała książki, które miały przeleżeć kilka dni, potem we trzech mieli je rozwieźć po kraju. Witek wykorzystał wolną sobotę i zawiózł książki do Sanoka. Odebrał je chłopak o wyglądzie hippisa, który od kilku lat mieszkał w Bieszczadach. Witek przesiedział z nim niedzielę, zobaczył jak żyją ludzie, którzy kilka lat temu opuścili miasta, i - zakładając nieduże hodowle owiec, pracu­jąc jako drwale i mieszkając z daleka od najbliższych osiedli -szukali dla siebie sposobu na życie. Pogadali trochę i Witek zrozumiał, że to, co robią, jest tylko dla nich. Mimo niezwykłej urody takiego życia i szacunku dla ich ciężkiej pracy, odje­chał nocnym pociągiem.

Coraz częściej miał wrażenie, że na książki, które rozwozi, ktoś czeka. Sprawiało mu to satysfakcję. Ponieważ pracował w drukarni, powstał projekt, żeby zatrudnić go przy druku tych książek. Zgodził się. Poznał syna swojego dziekana, który już nie był jego dziekanem, bo Witek po roku nie wrócił na Akade­mię. Lubił jednak dziekana nadal i niechętnie słuchał słów buntu, których nie szczędził mu syn. Nie był równie rygory­styczny i zasadniczy, a kiedy drukarnię nagle zlikwidowano, okazało się, że nie może dowiedzieć się adresu innej. Chciał nadal drukować podziemne książki, ale zauważył, że na spo­tkaniach, na których śpiewano piosenki przy gitarze i czytano wiersze, coraz mniej ludzi jest mu przychylnych i chętnych.

W tym mniej więcej czasie postanowił się ochrzcić. Nie wie­dział dokładnie, skąd mu się to wzięło - czy z tego wielkiego cier­pienia, które oglądał w kolejkach do Harrisa, czy z dworcowej rozmowy o Bogu, czy po prostu z tego, że któregoś dnia - odwie­dzając na cmentarzu ojca - zobaczył pochyloną nad niewielkim grobem młodą kobietę, która długo modliła się, a potem wstała ze spokojną i jasną, aż przykuwającą uwagę, twarzą. Pokonał wiele trudności, ochrzcił się i kiedy został już sam w kościele, uklęknął i pomodlił się w gruncie rzeczy po raz pierwszy w ży­ciu.

- Zrobiłem wszystko - mówił do Boga półgłosem. - Ochrzci­łem się. Jestem tutaj. To teraz proszę Cię: bądź! Tylko o to Cię proszę. Żebyś był. Nigdy nie będę Cię o nic prosił, tylko bądź!

Na jednym z wieczornych spotkań, w dużym mieszkaniu psychiatry, gdzie mocnym głosem śpiewał piosenki szczupły blondyn, zobaczył ciemnego chłopaka w swoim wieku. Kiedy tamten w tłoku przeszedł obok niego, Witek po cichu powie­dział: „Daniel..."

Chłopak zatrzymał się. Nie poznawał Witka, ale to był Da­niel. Przypomnieli sobie kolonie letnie, Czerwonkę i młodą wychowawczynię, na twarzy Daniela ożyło to wszystko, wy­szli, jak nakazywał zwyczaj, po kolei, Witek poczekał na rogu i zobaczył koło siebie Daniela z trzydziestoletnią dziewczyną.

- Moja siostra - powiedział Daniel.

- Werka - powiedziała dziewczyna.

- Witek - powiedział Witek.

Daniel przyjechał na pogrzeb matki, rozwiedzionej z ojcem przed wielu laty, która umarła teraz cicho, w małym mieszka­niu w odległej dzielnicy Łodzi. Sąsiedzi znaleźli ją po kilku dniach, kiedy pod drzwiami stały już cztery butelki pełne kwaś­nego mleka. Werkę już znamy. To ona powiedziała Buzkowi, że rana ojca, którą przed chwilą widziała w łazience, wygląda jak po wyjęciu z dłoni widelca.

Poszli do Witka i do rana Daniel opowiadał o swojej Danii. Miał tam wszystko, ojciec budował autostrady, ale obaj, a szczególnie on, Daniel, nie mogli uwolnić się od dojmującej tęsknoty i poczucia, że są za daleko. Mówił jak brzmi po duńsku „kawa" i „mleko", jak się mówi „przyjechałem do Łodzi ty­dzień temu na pogrzeb matki, a jutro muszę wyjechać i nie wiem, kiedy wrócę", a nad ranem zasnęli na wspólnym tap­czanie. O świcie obudził Witka cichy płacz. To Daniel z głową wtuloną w ramię swojej siostry płakał przez sen, a może na jawie. Rano Witek odprowadził ich na dworzec. Kiedy Daniel kupował bilety, spytał Werkę:

- Przyjedziesz do Łodzi?

- Za miesiąc. Równo za miesiąc.

- Chciałbym cię spotkać...

Daniel wrócił z biletami. Z okna pociągu Werka wychyliła się wcześniej od brata i powiedziała: „Poszukaj mnie".

W czasie tego miesiąca do Witka znów przyniesiono książki.

- Myśleliśmy, że miałeś udział we wpadce tamtej drukarni - powiedział Marek - ale teraz wiemy, że nie.

Witka ogromnie zabolało to podejrzenie. Rozniósł książki, ale kiedy spytano go, czy będzie znów pracować w drukarni, powiedział, że nie chce.

Odnalazł Werkę, po miesiącu. Poszli na Dziady, po wyjściu długo nie odzywali się do siebie. Potem Werka powiedziała, że mają wspaniałą historię.

- Kto? - spytał Witek.

- Wy, ty, wszyscy.

Spytała, czy Witek wie coś o swoich pradziadkach. Wie­dział. Walczyli w powstaniach. Dziadek był w Cudzie nad Wi­słą, a ojciec pod Poznaniem, z generałem Kutrzebą.

- Ja nic nie wiem - powiedziała Werka. - Matka mi nie mówiła, nie zdążyłam zapytać. Jestem znikąd. Pewnie nie ro­zumiesz, co znaczy znikąd...

Witek zatrzymał się.

- Jesteśmy niedaleko domu - powiedział. - Za godzinę masz pociąg. Chcesz, żebym cię odprowadził, czy chcesz poczekać u mnie?

- Nie muszę dziś jechać. Pójdę do ciebie - powiedziała Werka spokojnie. Została w Łodzi kilka dni. Znów miał przyjechać Harris i Witek znalazł się wśród organizatorów jego pobytu. Tym ra­zem miał być tylko jeden dzień, a chętnych było więcej niż po­przednio. Witek znów zaszedł do ciotki z wejściową kartką, ciot­ka znów odmówiła, ale kiedy wychodził, przytrzymała go za ramię.

- To Żydówka? - spytała, pokazując drzwi jego mieszka­nia.

- Tak - powiedział Witek.

- Wielu było wielkich komunistów.

- Wiem, ciociu.

Werka wyjechała, kiedy zaczął się prawdziwy ruch.

Na dworcu w Warszawie czekał na nią Buzek. Miał dziwny wyraz twarzy, błyszczały mu oczy i właściwie nie zwracał uwagi na żonę. Powiedział, że czeka na nią trzeci dzień, ale czuło się, że nie jest to dla niego ważne.

- Przecież dzwoniłam - powiedziała Werka.

Buzek nie odpowiedział, dopiero kiedy stanęli w kolejce do taksówek, zbliżył do niej twarz.

- Wiem, kto to zrobił ojcu... -I co?

- Ukarzę go.

Roześmiał się. Werka popatrzyła na ten uśmiech.

- Nie załatwiłam nic z mieszkaniem matki - powiedziała.

- A co robiłaś?

- Zdradzałam cię.

Podjechała taksówka. Buzek wepchnął Werkę.

- Jedź do domu - powiedział - i czekaj. Zatrzasnął drzwi. Nadjechała następna taksówka.

- Do Miodowej Góry - powiedział do kierowcy.

Tak by wyglądał los Witka, gdyby SOK-ista wcześniej wypił herbatę tamtego popołudnia przed kilkoma laty. Może bar­dziej związałby się z ludźmi drukującymi książki i biuletyny, może mniej. Może zbierałby pieniądze od wskazanych, pew­nych ludzi i, skrupulatnie przeliczone, oddawałby organizato­rom zbiórek. Może uczestniczyłby w manifestacyjnych mszach i z podniesionym czołem wychodził z kościołów w przekona­niu, że robi coś ważnego dla ludzi i dla lepszego świata. Ale możliwe, że zrobiłby tylko to, o czym wiemy z tych kilku stron maszynopisu. Tylko tyle.

Gdyby jednak w tamto popołudnie pociąg odjechał o sie­demnaście sekund wcześniej, a SOK-ista zmitrężył chwilę przy popołudniowej herbacie? Wtedy, goniąc pociąg i będąc o kil­ka kroków od poręczy ostatniego wagonu, biegłby długi czas stale w tej samej odległości, potem poręcz oddaliłaby się i Wi­tek powoli wytraciłby szybkość. Tak też mogło być i na potrze­by ostatniego opowiadania o Witku przypuśćmy, że tak się wła­śnie stało.

Wrócił, wysapawszy się, wlokąc niewygodną torbę. Przy wyjściu do miasta czekała Olga. Witek nie spodziewał się jej, postawił torbę, blady teraz po wysiłku.

- Skąd się wzięłaś? - spytał.

- Wzięłam się.

Podniosła jego torbę i ujęła go pod rękę. Następnego dnia, już ubrana, spytała go leżącego jeszcze w łóżku:

- Pojedziesz do Warszawy?

- Dziś nie.

- A w ogóle?

Została. Przynosiła zakupy, gotowała zupę i nie zwracała uwagi na to, że Witek nic właściwie nie robi. Potem zanosiła zupę ciotce, a jeszcze później ciotka przychodziła do nich na obiad. Trzy miesiące później wzięli ślub. Rok później Witek wrócił na akademię i kiedy skończył medycynę, a Olga pra­cowała już w szpitalu Katarzyny, mógł wieczorem położyć rękę na jej brzuchu i poczuć, jak rusza się ich dziecko. Potem pra­cował w pogotowiu, ciotka siedziała przy dziecku, znów ener­giczna i potrzebna. Kilka razy udało mu się uratować życie człowiekowi. Leżało to w zakresie jego obowiązków, ale czuł się szczęśliwy przez kilka następnych tygodni. Został na aka­demii jako asystent, dziekan pokiwał głową, wręczając mu kontrakt. Jeździł ze studentami na białe niedziele, za darmo lecząc ludzi w podłódzkich wsiach. Olga, jeśli mogła, jeździła z nimi. Kiedy przyjechał do Łodzi Harris, wysyłali tam swoich pacjentów, ale wieczorem Witek parodiował Wielkiego Leka­rza, trzymając ręce nad głową Oli. Olę nadal bolała głowa, więc całował ją delikatnie i wtedy ból mijał. Była jak na stu­diach spokojna i oddana w dzień i jak na studiach zaborcza w nocy.

Witkowi udało się uratować dziewczynę z akademika, oto­czonego przez tłum gotowych na wszystko bab, bo w bramie znaleziono o świcie martwe niemowlę. Zaświadczył, że żadna z mieszkanek tego niedużego, leżącego na peryferiach domu studenta, nie urodziła dziecka w ostatnim czasie. Kiedy baby rozeszły się, wrócił do akademika i powiedział dziewczynie, że powinna zgłosić się na milicję. Nie sprawdzał, czy się zgłosiła, był pewien, że zrobi to natychmiast.

Wezwany na wieś, do starej kobiety, którą rodzina chciała odesłać do domu starców, usłyszał dziwny stukot dobiegający z podwórza. Kiedy przekonał już czterdziestoletnią córkę sta­ruszki, że nie ma nic gorszego niż dom starców, wyszedł przed dom i zobaczył, skąd dobiega stukot. Wśród maszyn rolniczych, stał młodziutki chłopiec i podrzucał do góry trzynaście zro­bionych z kości bili. Witek przyglądał się, zafascynowany, aż chłopiec poczuł na sobie wzrok i odwrócił się.

- Jak pan to robi?

- Ćwiczę już dziesięć lat - powiedział chłopiec. -I co?

- Nic. Nikt na świecie tyle nie podrzuca. Amerykanin podrzuca dziewięć, Rosjanin dziesięć, a ja trzynaście.

Kilka dni potem Olga zastała go późnym wieczorem w kuch­ni. Stał nieruchomo i trzymał w ręku jabłko. Zastanawiał się, czy je złapie - podrzucone wysoko do góry.

Kiedy Olga urodziła drugie dziecko, pracował w szpitalu. Dyżury w pogotowiu brał nie dla pieniędzy, ale z nawyku, z po­trzeby wykonywania swojego zawodu. Doktoryzował się i spe­cjalizował w kardiologii. Był wśród lekarzy, którym dane było obejrzeć operacje profesora Barnarda, brata chirurga z Kap­sztadu. Pacjenci wiedzieli, że nie przyjmuje koniaków, i w ich domu pełno było kwiatów nawet w zimie. Dziekan poprosił, by go zastąpił w Libii na konferencji naukowej. Nie chciał starać się o paszport. Wiedział, że odmówiono by: aresztowano nie­dawno jego syna, działacza opozycji. - Niech się pan zastano­wi - mówił dziekan. - To może być pański ostatni wyjazd na długie lata... - Pojadę - powiedział Witek. Przełożył wyjazd o dwa dni, bo chciał być na urodzinach żony. - Ja bardzo kocham żonę - wyznał urzędniczce linii lotniczych. Znalazła wolne miej­sce przez Paryż i przebukowała bilety.

Kilka dni przed wyjazdem poszedł z Olgą do teatru na Dzia­dy. Zauważył tam ciemną dziewczynę. Kogoś mu przypomina­ła. Przyjrzał jej się uważnie, ona spojrzała na niego, może też jej kogoś przypomniał. Olga miała dyżur, więc odprowadziła go ze starszym synem tylko na dworzec. Witek wychylił się przez okno.

- Zdążyłeś? - spytała Ola.

- Zdążyłem.

Wychylił się przez okno i, nim pociąg ruszył, pocałował żonę i syna.

Załoga zagranicznego samolotu nie mogła znaleźć przy sprawnym silniku swojego ulubionego mechanika.

- Gdzie Buzek? - spytał jeden z pilotów młodego specjali­stę w kombinezonie.

- Nie przyszedł - odpowiedział tamten. - Coś się musiało stać. Dzwonili z milicji.

- Ale co?

- Nie wiem - odkrzyknął mechanik. Pilot wsiadł do samo­lotu, spróbował, mechanik podniósł kciuk w górę.

Przed swoim pierwszym międzynarodowym lotem Witek wypił kieliszek koniaku z kolegami z innych uczelni medycz­nych. Poprawną francuszczyzną spytał stewardesę, jak długo trwa lot. Stewardesa odpowiedziała z uśmiechem. Witek za­piął pasy.

Samolot wystartował i, kiedy zniknął w niskich chmurach, rozbłysnął nagle wielkim, nienaturalnym błyskiem. Dopiero po kilku sekundach rozległ się silny huk, a jeszcze kilka se­kund potem kawały żelaza opadły, wirując w powietrzu przed filmującą to wydarzenie kamerą.

Witek na zebraniu organizacji młodzieżowej nalewał sobie z butelki wodę sodową i nagle zamarł w pół ruchu.

Witek, regulując wielką kolejkę do Harrisa przed kościo­łem, przerwał równie nagle pracę i zapatrzył się przed siebie.





































Tadeusz Sobolewski

ŚWIADEK ŻYCIA


- Po co ci to wszystko?

- A bo ja wiem - powiedział Filip (...).Ciągnęło go do kamery, ale to, że go ciągnęło, też było poza nim".



Amator

W życiu Kieślowskiego, jak w życiu Amatora, wszystko to­czyło się szybko, jak zawodach sportowych. „Może nawet za szybko". Hanna Krall, przygotowując do druku jego wczesne teksty, zauważyła, że słowa „bieg" i „zawody", zacytowane w ho­milii ks. Tischnera na pogrzebie Krzysztofa Kieślowskiego („w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem"), pojawiają się w podobnym kontekście dwadzieścia lat wcześniej, w sce­nariuszu Amatora. Kieślowski mówi o swoim bohaterze: „po­stawiony kiedyś krok wymaga (...) coraz szybszego marszu, może nawet biegu. Nie chciał i nie miał siły wypisywać się z za­wodów, którymi stało się jego życie". Scenariusze, które do­stajemy do ręki, można traktować jako sprawozdanie z tych zawodów. Scenariusz ma zwykle charakter użytkowy, jest ro­dzajem rusztowania, na którym zostaje później zbudowany film. Czasem - jak u Bergmana - przybiera formę literacką, jest pisany w natchnieniu i zawiera wizję przyszłego filmu. Wcze­sne scenariusze Kieślowskiego to przypadek szczególny. Ich forma jest bardzo prosta (najpełniejszy kształt ma Amator, najbardziej szkicowy jest Przypadek). Jednak czytane jednym ciągiem, okazują się czymś więcej niż dodatkiem do filmów, które znamy. Cztery historie, cztery hipotetyczne życiorysy (właściwie jest ich więcej, bo życiorys Witka z Przypadku ma trzy warianty), każą zastanowić się po raz kolejny nad osobą reżysera. Tymi tekstami zadał swoim czytelnikom kolejną sza­radę. Przedstawił w nich wariant własnej drogi, zakamuflo­wane świadectwo zmagań z rzeczywistością. Filmy, zrealizo­wane na podstawie tych scenariuszy, ceni się zwykle za re­alizm. Jednak w tekstach uderza coś innego: poszukiwanie sposobu, aby przyjrzeć się rzeczywistości z oddalenia, z takie­go punktu widzenia, który znajduje się poza walką i konflik­tem.

Z tych scenariuszy, jeszcze wyraźniej niż z filmów Kieślowskiego, wyłania się program artystyczny, który twórca Przy­padku realizował konsekwentnie do końca. Polegał ona na tym, aby opowiedzieć tragiczną prawdę o rzeczywistości, a zarazem nie uwikłać się w nią bez reszty, szukać wyjścia takiego, na jakie nas stać. Niewyczerpanym zadaniem było dla Kieślowskiego poszukiwanie takiego punktu widzenia, z którego świat mógłby się wydawać sensowną całością. Z czterech publiko­wanych tu scenariuszy dwa mówią o formowaniu się artysty (Personel i Amator) - i te mają charakter bardziej autobiogra­ficzny. Dwa inne, zakończone śmiercią bohatera (Spokój i Przy­padek), mówią o ludziach, którym nie udało się wywikłać z pu­łapki. Ale i im dany jest moment, kiedy patrzą na świat z innej perspektywy: Gralak, gdy widzi biegnące konie; Witek, kiedy na moment przed katastrofą obserwuje swoje życie, jego moż­liwe warianty.

Każdy człowiek ma w sobie ukrytego świadka, kogoś, kto nie uczestniczy w „zawodach" życia, tylko się im przygląda, kto już osiągnął spokój - ten spokój, którego daremnie wyglą­dają bohaterowie Kieślowskiego. Pisano o metafizycznym wy­miarze jego późnych filmów. Jeśli jest w nich metafizyka, to nie polega ona, jak sądzę, na docieraniu do nadprzyrodzo­nych tajemnic ani na wprowadzaniu do akcji postaci z innego świata, duchów i aniołów - lecz na zaznaczeniu obecności wewnętrznego świadka, który jest w nas. To on czyni z ludzi artystów, jeżeli tylko potrafią dopuścić go do głosu.

W późniejszych filmach Kieślowskiego, tych z lat 80, świa­dek materializuje się. On jest duchem w Bez końca i aniołem w Dekalogu. Wprowadzając go, Kieślowski uzyskuje dystans wobec przypadków życia, podobny do tego, jaki osiąga pisarz, naśladując dzieło Wielkiego Scenarzysty. Do końca, aż do fil­mu Czerwony, Kieślowski poszukuje takiej perspektywy (i ta­kiej władzy nad światem przedstawionym), jaką ma pisarz, który ogląda przypadki ludzkie z pozycji wszechwiedzącego narratora.

U Kieślowskiego to, co metafizyczne, wydaje się najgłębiej artystyczne. Sztuka daje człowiekowi przywilej dystansu w sto­sunku do świata. Dalej jest już tylko religia. Droga jest ta sama.

Do czasu Amatora traktowano Kieślowskiego jako filmowe­go publicystę, rejestratora społecznych wydarzeń. Kto pierw­szy nazwał go artystą? W rozmowie Zrobiłem i mam, opubli­kowanej w „Polityce" w 1979, Hanna Krall mówi do Kieślow­skiego: pan rejestruje świat, żeby opowiedzieć o sobie. Kieślowski zasłania się maską dokumentalisty: „to, co istnieje jest mądrzejsze i bogatsze od moich wizji i ode mnie samego, i rejestrowanie tego istnienia wystarcza mi całkowicie". Ale wkrótce przestało mu wystarczać. Zresztą, chyba nigdy nie wystarczało. Już w swojej pracy magisterskiej o dokumencie Kieślowski przedstawia dalekosiężny plan podpatrzenia w fil­mie rzeczywistości w sensie totalnym, podchwycenia zasad, na których jest zbudowana.

Wydaje się, że spojrzenie z zewnątrz, z pozycji pozaczasowego świadka było w jego filmach obecne od samego począt­ku. Dokumenty, takie jak Refren (o klientach i urzędnikach zarządu cmentarza), Prześwietlenie (o pacjentach sanatorium przeciwgruźliczego), Siedem kobiet w różnym wieku (o baletnicach), były próbką takiego spojrzenia. Tylko my, widzowie z tamtych lat, przejęci ówczesnym „moralnym niepokojem", nie zauważyliśmy tych prób, szukaliśmy w kinie wyłącznie praw­dy o rzeczywistości, chcieliśmy rozpoznawać „świat nie przed­stawiony". Dziś również szukamy w tych filmach przede wszyst­kim śladów tamtego kraju, który stał się tak samo odległy jak kiedyś dla nas Polska przedwojenna.

Jakie ślady?

PERSONEL - długie włosy krojczego Romka. Okulary, któ­re Romek bierze z biurka szefa organizacji młodzieżowej (To­mek Zygadło) i przez które „widzi ostrzej". Flamaster, który obraca w palcach, posadzony nad kartką papieru, na której ma napisać donos. Widz jest pewny, że Romek niczego nie napisze, ale on waha się, jest grzeczny wobec autorytetu wła­dzy. Tak właśnie traktowaliśmy swoje pierwsze prace, swoich zwierzchników. Choć równocześnie patrzyliśmy na nich z ze­wnątrz. Uczyliśmy się widzieć ostrzej dzięki filmom takim jak ten.

SPOKÓJ - telewizor, który „nie łapie drugiego programu", na którym jednak pokazują się metafizyczne konie. Prowincjo­nalna knajpa z grającą orkiestrą i ze schabowymi („przepraszam, że przez porcję..."). Ślub Antoniego Gralaka (dobre zdanie w sce­nariuszu: „za parę lat w pamięci nowożeńców zleją się: twarz urzędnika w komży, twarz księdza z orłem na piersiach"). Na­turalność strajku: „nie robimy" - mówią na budowie.

AMATOR - żałobna nyska z krzyżykiem. Kamera Krasnogorsk, która odmieni życie zaopatrzeniowca. Filip, który mówi w łóżku do żony: wiesz, poznałem Zanussiego, to wspaniały człowiek! Zadowolony z życia robotnik-liliput, który w niedzielę lubi zjeść galaretkę. Pamiętny szczegół życia biurowego lat 70.: wiecznie odpadająca poręcz fotela. Taki sam fotel stał we wszystkich redakcjach, w których pracowałem, i też odpada­ła mu poręcz.

PRZYPADEK - te same czasy, tylko od innej strony: tajna drukarnia; książki odbijane na sitodruku; piosenki Karczmarskiego śpiewane po domach; złoty krzyżyk w ręku kobiety, u której esbecy robili rewizję (pierwowzór: Anna Walentynowicz w reportażu Hanny Krall); partyjni rewizjoniści i reformato­rzy; klomb w kształcie orła; latający uniwersytet; marcowi emigranci; sygnał dziennika TV i Radia Wolna Europa.

Jest w tym cały Peerel. Ale jest jeszcze coś - właściwie ktoś, kto na to wszystko patrzy. Nie związany z miejscem ani cza­sem, wciąż w drodze, jak Filip-zaopatrzeniowiec lub jak Kieślowski. Ktoś, kto lubił jeździć pociągiem, przenosić się z miej­sca na miejsce, (...) wpatrywać w uciekające światełka pojedynczych domów i całych miast, i myśleć o ludziach, którzy tam mieszkają".

W rozmowie z 1979 roku reżyser Amatora przyznaje, że „bez małych realiów, «duperel», którymi obtyka swoje filmy, byłyby one całkiem nieważne". Okazało się jednak, że są ważne. Wśród tych małych realiów toczy się jakiś „wielki dramat", dotyczący zarówno krojczych, zaopatrzeniowców, budowlańców, lekarzy, jak samego Kieślowskiego, a po części nas wszystkich. Kiedy się czyta jego autobiografię, wydaje się podobny do swoich bohaterów. Jak oni, znajdował się w pułapce, którą zastawia­ła na wszystkich ówczesna rzeczywistość. I jak bohaterowie jego filmów, szukał wyjścia, starając się postępować uczciwie w ramach nieuczciwej gry.

Jego gesty artystyczne nie zawsze były dobrze rozumiane. Kieślowski łamał niepisaną umowę, która głosiła, że każdy bunt przeciwko władzy automatycznie niesie z sobą wolność. To sprawia, że jego filmy z lat 70. mogą być w pełni zrozumiane i docenione dopiero dziś. Dochodziła w nich do głosu świado­mość niełatwa do zaakceptowania, wolność pojmowania tra­gicznie, podczas gdy postacie krzykliwych buntowników uka­zywane były z dystansem lub jawną ironią. Po Amatorze i po Bez końca podnosiły się w środowisku głosy, że reżyser „idzie na ugodę". Nie wtajemniczeni dziwili się, gdy w 1975 realizo­wał dramat dokumentalny o komisji kontroli partyjnej - Ży­ciorys. Tymczasem udała się mu rzecz prawie niemożliwa: prze­chytrzył władzę, grając z nią fair. Na zamówienie partii Kie­ślowski zrobił film antypartyjny. Oddzielał ludzi od systemu; siebie nie umieszczał po żadnej stronie barykady.

W Amatorze pokazał głębokie uwikłanie w system, obejmu­jące wszystkich, łącznie z kontestatorami. Państwo stanowi­ło, według dzisiejszych pojęć, wielką totalną firmę, która wy­muszała na swoich pracownikach lojalność. Oczywiście, moż­na było prowadzić podwójną grę. Prowadzili taką grę filmowcy, prowadzili ją w mniejszym lub większym stopniu wszyscy bio­rący udział w ówczesnym życiu publicznym (z wyjątkiem two­rzącej się pod koniec lat 70. jawnej opozycji, przez to właśnie, że była jawna). Tygodnik „Film", w którym pracowałem, lansował kino moralnego niepokoju. Aby jednak mocje popierać, trzeba było mrugać do naczelnego, który zapewniał pismu poparcie KC. Z drugiej strony mrugaliśmy do czytelników. Młodsi redaktorzy byli chronieni przed sytuacjami, w których musieliby grać na dwa fronty, co oznaczało, że ktoś inny brał na siebie „czarną robotę"; zresztą, zawsze byli do niej chętni. W rozkładającym się systemie podwójna gra stała się powszech­nym nawykiem. Nawet cenzor - wspomina Kieślowski w filmie I'm so so - oświadczał reżyserowi: tak naprawdę, to jestem z panem! Redaktorzy naczelni prowadzili grę wobec swoich zwierzchników; niektórzy z nich także byli w nią uwikłani: minister Tejchma wziął na siebie odpowiedzialność za Czło­wieka z marmuru i przypłacił to stanowiskiem, czego, zdaje się, nie żałował - bo wraz z filmem przeszedł do historii. Kie­ślowski musiał mieć głęboką świadomość wspólnego uwikła­nia. W Amatorze zdobył się na ujawnienie podwójnego szanta­żu, któremu podlegał. Filip-Amator zaczyna odczuwać dwu­znaczność sytuacji, w której robi się demaskatorskie filmy za pieniądze dyrektora, będąc chronionym dzięki temu, że są one pokazywane w telewizji. Wejście Filipa do telewizji również było transakcją wiązaną (w scenariuszu widać to wyraźniej niż w fil­mie): „Może pan kręcić, co chce - mówi redaktor. - Z tego ja i tak wymontuje, co zechcę. Może zażądam od pana dowodu, że pańskie miasteczko to zapyziała dziura. Ale może być i tak, że będę potrzebował wiadomości o pięknym i spokojnym miej­scu, w którym chce się żyć. Panu to się wydaje cyniczne? To tylko świadomość, czemu się służy. Taka mądrość, jeżeli chce się tutaj pracować... Więc co, spróbuje pan? - Spróbuję - mówi Filip".

Ile w tej autodemaskacji było pokory, a ile zuchwałości? Kieślowski działał tak, jakby chciał przenikać całą rzeczywi­stość w poprzek przedzielających ją barykad. „Pan filmuje to, co jest? A wie pan, że to jest metoda?" Chyba nigdy nie utracił wiary we wpływ kina na rzeczywistość. Wierzył też w eksterytorialność dokumentalisty: domagał się dostępu tam, gdzie nie dopuszcza się reporterów, gdzie wchodzą najwyżej lekarze. Jednym z jego pomysłów było filmowanie posiedzeń Biura Politycznego w latach 70. Później, w stanie wojennym, próbo­wał filmować procesy polityczne, do momentu, gdy zoriento­wał się, że może paść ofiarą manipulacji. Podczas pielgrzymki papieskiej 1983 chciał zrobić dokument o ludziach czekają­cych na Papieża. Bez Papieża. Żadnego z tych projektów nie udało się zrealizować.

Mówiło się, że kino demaskuje niesprawiedliwość syste­mu, ale do końca lat 80. nikt nie wyobrażał sobie, jak miałaby wyglądać rzeczywistość poza systemem.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że świat peerelowski był ostro podzielony na „nich" i „nas", fasadę i tyły. W pew­nych sensie tak było. Ale zarazem wszyscy, łącznie z buntow­nikami, znajdowali się pod kloszem jednej sytuacji. „Wszyscy tajnie trzymali się za ręce pod stołem". Kieślowski zdawał so­bie z tego sprawę. Mówią o tym jego filmy i scenariusze.

Ich bohaterowie są często ludźmi bez korzeni - nic nie wie­my o rodzicach Romka, Witek jest półsierotą, Filip ma za sobą dom dziecka. Pełni dobrej woli, wyposażeni jedynie w instynkt moralny (i w ojcowskie: „nic nie musisz!"), jak bohaterowie powieści edukacyjnej, wchodzą w rzeczywistość społeczną tam­tych lat, rozpoznają ją jako układ niesprawiedliwy, w którym trudno uczciwie żyć, gdzie trzeba płaszczyć się przed władzą albo przyjmować rolę etatowego buntownika, która również może prowadzić do fałszu. Ani krytyka zastanego układu w Amatorze, ani bezstronność Gralaka w Spokoju nie dają sa­tysfakcji. Bunt jest nieskuteczny; spokój, do którego dąży Gralak - niemożliwy.

Bohaterów Kieślowskiego oglądamy w trakcie działania, zawsze w biegu. Ale przychodzi taki moment, kiedy przystają i pytają siebie: co ten bieg był wart, dokąd mnie zaprowadził? Tak pyta Amator, gdy w sławnym geście obraca kamerę ku sobie. Robotnik Gralak, leżąc, pobity przez swoich, „przeko­nuje się przez jedną, jasną chwilę, jak jest w życiu, jak musi być i jak nie można niczego odwrócić, niczego zmienić". I na­raz widzi w malignie biegnące konie.

Skąd bierze się wrażenie, że Kieślowski wpisał w postać budowlańca Gralaka siebie? Że mógłby powtórzyć jego słowa: „tak jest w życiu, tak musi być"? I jeszcze dodałby od siebie: „My się z tym nie zgadzamy, ale my z tym musimy żyć". W 1976 mówiło się, że nakręcił ostry film o strajkach (pierwszy współ­czesny strajk w filmie za Peerelu!), a właśnie wybuchły praw­dziwe strajki w Radomiu i Ursusie. Spokój poszedł na półki. Mówiło się, że Kieślowski o ten film nie walczy. Obejrzeliśmy go kilka lat później, w 1981, w okresie solidarnościowej eufo­rii. Nie bardzo pasował do tamtego czasu, tak jak nie pasował do czasów poprzednich. Nie był robiony „w imieniu klasy ro­botniczej": to klasa robotnicza zabijała Gralaka. Kieślowski pokazał prostego człowieka, który nie mieści się w ramach społecznego konfliktu; odrzucony przez wszystkich, pada ofiarą społecznej presji. Z wyjątkową ostrością, ale bez tendencyjne­go nacisku ukazał system, skierowany przeciwko jednostce, w którym nawet tak mały margines prywatnej wolności, jakie­go pragnął Gralak, był niemożliwy do osiągnięcia.

Gdyby historię Gralaka umieścić w filmie socrealistycznym, takim jak na przykład Celuloza Kawalerowicza, rzecz działaby się przed wojną, w czasach kryzysu. Robotnik ponosiłby klę­skę, a jego dążenie do „spokoju" zostałoby ukazane jako brak dojrzałości klasowej.

W filmie z czasów odwilży, takim jak Człowiek na torze Munka, śmierć Gralaka byłaby rozważana w kolektywie jako przykład błędów i wypaczeń, w wyniku których zaszczuto przy­zwoitego człowieka. Kieślowski całkowicie przełamał schemat kina społecznego z tezą. Zrealizował tragedię. Bohater Spoko­ju w niczym również nie przypominał robotnika z Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza. Podczas gdy Wajda w du­chu romantycznym opiewał sojusz inteligencko-robotniczy, skierowany przeciwko władzy, Kieślowski zrobił film czarny, pesymistyczny, redukujący społeczeństwo do jednostek. Po­kazał robotnika bez romantycznego nimbu, tak jak mógłby go pokazać Ken Loach.

Gralak tak niewiele żąda od życia: „robota, po robocie ko­bita, dzieciaki do lekcji... telewizor... pierwszy program, drugi program, wszystko będę oglądał". Kiedy czytam w scenariu­szu to zdanie, mam w uszach głos Jerzego Stuhra, współautora dialogów, ale także głos Kieślowskiego, gdy na planie Czer­wonego w Lozannie, zapracowany jak robotnik, opowiadał międzynarodowej ekipie o swoim największym marzeniu: „po­jechać do domu, usiąść w kuchni, zjeść jarzynówkę albo pomidorówkę, którą poda mu żona". Słowo „spokój" obsesyjnie powraca w mówionej autobiografii Kieślowskiego i w jego póź­nych wypowiedziach, obok słowa „pułapka".

Raz „spokój" wydaje się jedną z pułapek, kiedy indziej - szansą, celem życia. W scenariuszu Amatora to słowo pada wiele razy; rozumiemy, że ma sens negatywny. Żona Filipa, zazdrosna o jego aktywność, mówi, że w życiu chodzi jej o odro­binę spokoju. „Człowiekowi potrzeba czegoś więcej niż spoko­ju!" - odpowiada jej Filip; wydaje się, że ma bezwzględną rację. Motyw spokoju pojawia się także w filmie o małym robotniku Wawrzyńcu. O ile jednak w scenariuszu Amatora dokument Filipa o lilipucie zdaje się symbolizować skarlenie człowieka, w filmie mały robotnik niczemu nie „służy", jego postać nie ma być taranem do uderzenia w system, ani w dyrektora. Lili­put jest ważny sam dla siebie, przez chwilę jesteśmy z nim solidarni, patrzymy na świat z jego punktu widzenia. Również ze scenariusza Przypadku trudno się domyśleć, że ostatni wariant życia Witka, ten prawdziwy, w którym bohater jest niezaangażowanym politycznie lekarzem, kochającym żonę, nabiera sensu pozytywnego, i że to tam, w końcówce filmu, kryje się nieefektowna odpowiedź na pytanie, dlaczego warto było żyć. Tak oto w filmach Kieślowskiego, kojarzonego kiedyś z hasłem „niepokoju moralnego", następuje rehabilitacja po­jęcia spokój. W 1995 roku, w dokumencie Wierzbickiego, Kieślowski, zapytany, czego pragnie, odpowiada bez namysłu: spokoju.

Na początku [jest] radość. Światło jest blisko i człowiek wierzy, że dojdzie do niego. [Potem jest] gorycz, bo widać, jak bardzo się znowu oddaliło..." - mówi w Przypadku stary ide­owiec Werner. I choć słów tych nie ułożył Kieślowski, ale je zapożyczył (pierwowzorem Wernera jest autentyczna postać komunisty Szczęsnego, więzionego przez Stalina), w kinie tak już jest, że wzięte z rzeczywistości postacie i słowa przechodzą na konto reżysera; na ich podstawie rekonstruujemy jego świa­domość. Filmy Kieślowskiego są podszyte świadomością tra­giczną. Ich podskórny tragizm, wpisany w banalne, peerelow­skie realia, czasem jest pokryty pospiesznym morałem, cza­sem sami przesłaniamy go doraźnymi interpretacjami. Czy jednak tamto peerelowskie życie nie było dość rzeczywiste, aby nie miało zasłużyć na tragiczny wymiar?

Wartość filmów Kieślowskiego polega na czymś więcej niż na ukazaniu fragmentów „świata nie przedstawionego". Te hi­storie krojczych, zaopatrzeniowców, budowlańców i studen­tów, na pozór utrzymane w duchu małego realizmu, kryją w so­bie myśl, że oto żyjemy w jakimś permanentnym ograniczeniu i że to ograniczenie wynika nie tylko z ustroju społeczno-politycznego.

Ono nie minie wraz z ustrojem.

Przemówienie Wernera w Przypadku kończy się formułą heroiczną: „bez tej goryczy, bez tej nadziei życie byłoby żało­sne". Niezależnie od dydaktycznego wniosku starego marksi­sty w zdaniach o stale oddalającym się świetle słychać beckettowski tragizm. Ta sama nuta powraca potem w modlitwie nawróconego Witka. Bo cóż to za nawrócenie, jeżeli ma się do powiedzenia Bogu: „tylko bądź"? Bóg Witka wydaje się mały i nieuchwytny, jak światełko odległej gwiazdy.

W ciągu niespełna jednej dekady, między Personelem a Przy­padkiem horyzont Kieślowskiego zaciemnia się, ale za to w fil­mach pojawia się postać świadka, upostaciowanie duszy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Scenariusz inne teksty kultury
Scenariusz inne teksty kultury na pograniczu słowa
Nibymagia, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Felietony
Litania Loretańska w quenya, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Nieposegregowane materiały o
wieczornica, teksty, scenariusze
spacer z panią jesienią, Dokumenty do szkoły, przedszkola; inne, konspekty i scenariusze
inne teksty przydatne w zgłębianiu tematu o nieomylności papieża, apologetyka
Tłumaczenia i teksty piosenek z filmu, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości
scenariusz zajeć dla dzieci 3- letnich , Dokumenty do szkoły, przedszkola; inne, konspekty i scenari
Biblijne przesłanie w pracach Tolkiena, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Nieposegregowane m
inscenizacja -wszytkiie gr. Polska, Dokumenty do szkoły, przedszkola; inne, konspekty i scenariusze
Barwna monochromia, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Felietony
Inne tłumaczenia piosenek z filmu, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości
Dieta według Gersona i inne teksty (kuracja antynowotworowa), Zintegrowane Wspomaganie Terapii Choro
Dieta według Gersona i inne teksty (kuracja antynowotworowa), Jak wykonać lewatywę z kawy, Lewatywy
20070124 Dzień babci i dziadka, Dokumenty do szkoły, przedszkola; inne, konspekty i scenariusze
rozpoczecie roku, teksty, scenariusze
dobre zachowanie - zawody czystej wody, Dokumenty do szkoły, przedszkola; inne, konspekty i scenariu
piosenki tolkienowskie, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości

więcej podobnych podstron