Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 4 Zdobyta Forteca

R. A. Salvatore


Zdobyta Forteca

(The Fallen Fortress)


Pięcioksiąg Cadderly’ego

Księga IV


Tłumaczenie: Robert Lipski


Dla Nancy,

za prawdziwą odwagę.


Prolog


Aballister szedł wzdłuż ulicy Lakeview w Carradoonie. Czarny płaszcz, owinięty ciasno wokół chudego jak tyka ciała, ochraniał go przed lodowatymi podmuchami wiatru wiejącego od strony Jeziora Impresk. Był w Carradoonie zaledwie jeden dzień, ale już dowiedział się o szaleńczych wydarzeniach w Dragon’s Codpiece. Cadderly, jego porzucony syn, najwyraźniej zdołał umknąć oddziałowi asasynów, których Aballister wysłał na zgubę syna.

Zachichotał na tę myśl, z jego spierzchniętych ust, zniszczonych wypowiadaniem szaleńczych zaklęć i ogniskowaniem fal energii, służących niszczycielskim celom, dobył się przeciągły świst.

Cadderly uciekł? Aballister uśmiechnął się, rozbawiony tą myślą.

Cadderly zrobił coś więcej. Wraz ze swymi przyjaciółmi zdołał zlikwidować cały kontyngent Nocnych Masek, ponad dwudziestu zawodowych zabójców, a także zabił Bogo Ratha, drugiego co do ważności, po Aballisterze, czarnoksiężnika z Zamczyska Trójcy.

Lud Carradoonu opowiadał o wyczynach młodego kapłana z Biblioteki Naukowej. Szeptano również, że Cadderly może być ich nadzieją w tych mrocznych czasach.

Czarnoksiężnik nie czuł ojcowskiej dumy z powodu wyczynów syna. Miał własne plany związane z tym regionem; misję podbicia go zlecił mu awatar złej bogini Talony. Wiosną ubiegłego roku zadanie to wydawało się łatwe; siły Zamczyska Trójcy liczyły wówczas ponad osiem tysięcy wojowników, czarowników oraz kapłanów Talony. I nagle Cadderly powstrzymał Barjina, potężnego kapłana, który odważył się wymierzyć cios w samo serce sił dobra tej krainy – Bibliotekę Naukową. Później poprowadził elfy z Shilmisty na zachód ku wielkiemu zwycięstwu nad goblinami i olbrzymami, zmuszając rozproszone grupy popleczników Zamczyska Trójcy do powrotu do mrocznych górskich jaskiń.

Nawet Nocne Maski, prawdopodobnie najbardziej przerażająca grupa asasynów z centralnych rejonów Krain, nie zdołały powstrzymać Cadderly’ego. A teraz zima zbliżała się szybkimi krokami, spadł już pierwszy śnieg i inwazja Zamczyska Trójcy na Carradoon musiała zostać odłożona.

Nadchodził zmierzch, kiedy Aballister skręcił na południe z Bulwaru Mostowego, mijając niskie drewniane budynki portowego miasta. Przeszedł przez otwartą bramę miejskiego cmentarza i rzucił proste zaklęcie, aby odnaleźć nieoznaczony grób Bogo Ratha. Odczekał, aż zapadnie noc, wyrysował w śniegu i błocie wokół mogiły kilka ochronnych run, po czym owinął się szczelniej płaszczem. Było straszliwie zimno.

Kiedy zgasły światła miasta, a na ulicach zapanowała cisza, czarnoksiężnik zaczął wypowiadać inkantację, przywołanie skierowane do innego świata. Trwało to kilka minut, podczas których Aballister skierował swój umysł ku mrocznemu obszarowi pomiędzy światami, czekając na spotkanie przywoływanego ducha w połowie drogi. Zakończył zaklęcie prostym wezwaniem – „Bogo Rath”.

Wiatr zdawał się ogniskować wokół wychudzonego czarnoksiężnika, powodując wirowanie mgieł zawieszonych nad grobem.

Nagle blade opary się rozstąpiły i przed Aballisterem pojawiło się widmo. Pomimo iż niematerialne, przypominało Bogo, takiego jakim czarnoksiężnik go pamiętał. Z prostymi, przetłuszczonymi włosami zaczesanymi na jedną stronę i oczami poruszającymi się pytająco, podejrzliwie, z boku na bok. Jednak pewna różnica w jego wyglądzie sprawiła, że nawet twardy Aballister skrzywił się z niesmakiem. Środek klatki piersiowej Bogo przecinała długa, głęboka, krwista rana. Choć było dość ciemno, Aballister zdołał zajrzeć w głąb ciała widma, poprzez jego żebra i płuca, i dostrzec fragment widmowego kręgosłupa.

Topór – wyjaśnił Bogo smutnym, wibrującym głosem. Przyłożył przezroczystą dłoń do rany i błysnął posępnym uśmiechem. – Chciałbyś dotknąć?

Aballister setki razy miał do czynienia z prezentującymi rozmaite rany duchami i wiedział, że nawet gdyby chciał, nie zdołałby jej dotknąć, miał bowiem przed sobą jedynie widmo, ostatni obraz materialnego ciała Bogo. Duch nie mógł zrobić czarnoksiężnikowi krzywdy, nie mógł go nawet dotknąć, a dzięki mocy magicznego wezwania musiał udzielić mu prawdziwych odpowiedzi na co najmniej kilka pytań. Mimo to Aballister ponownie się skrzywił i ostrożnie cofnął o krok, przejęty wstrętem na myśl, że miałby włożyć dłoń w głąb tej odrażającej rany.

Cadderly i jego przyjaciele cię zabili – zaczął.

Tak – odrzekł Bogo, choć słowa Aballistera nie były pytaniem, lecz stwierdzeniem. Czarnoksiężnik w duchu skarcił siebie za nieostrożność i głupotę. Miał prawo zadać jedynie kilka pytań, zanim zaklęcie przestanie działać, a duch zostanie uwolniony. Upomniał się, że musi ostrożniej dobierać słowa, by jego stwierdzenia nie zostały wzięte za pytania.

Wiem o tym i słyszałem, że wyeliminowali oddział asasynów – oznajmił.

Widmo jakby się uśmiechnęło, Aballister zaś nie był pewien, czy sprytna istota nie kusi go do utraty kolejnego pytania. Chciał kontynuować rozmową według obmyślonego uprzednio schematu, ale nie mógł oprzeć się pokusie.

Czy wszyscy... – zaczął wolno, usiłując określić najłatwiejszy sposób na poznanie losu oddziału zabójców, po czym roztropnie przerwał, stwierdziwszy, że musi być bardziej konkretny i zakończyć zwycięsko tę część rozmowy. – Którzy z asasynów jeszcze żyją?

Tylko jeden – odparł posłusznie Bogo. – Zdradziecki firbolg imieniem Vander.

I znów pułapka nie do uniknięcia.

Zdradziecki? – powtórzył Aballister. – Czy Vander dołączył do naszych wrogów?

Tak... i tak.

Niech to szlag! – rzucił w myślach Aballister. Komplikacje. Wyglądało na to, że jego syn potrafił skutecznie wszystko zagmatwać.

Udali się do biblioteki? – spytał. – Tak.

Przyjdą do Zamczyska Trójcy?

Duch zaczął się rozpływać, nie odpowiedział. Aballister zrozumiał, że popełnił błąd, zadając pytanie wymagające supozycji, pytanie, na które obecnie nie mógł uzyskać oczekiwanej odpowiedzi.

Nie pozwoliłem ci odejść! – zawołał, bezskutecznie usiłując zatrzymać bezczelną istotę. Wyciągnął ręce. Obie przeszły na wylot przez przezroczyste widmo, spróbował więc dosięgnąć myślami to, czego nie był w stanie uchwycić fizycznie.

Stał samotnie na cmentarzu. Zrozumiał, że duch Bogo wróci, kiedy będzie znał konkretną odpowiedź na zadane pytanie. Ale kiedy to nastąpi? – zamyślił się. I jakie jeszcze nieszczęścia zdąży spowodować Cadderly ze swymi przyjaciółmi, zanim Aballister otrzyma informację potrzebną, by położyć kres działaniu uciążliwej grupki?

Ej, ty tam? – rozległ się okrzyk od strony bulwaru, a zaraz potem dał się słyszeć tupot stóp na kamiennym bruku. – Kto się szwenda o zmierzchu po cmentarzu? Stój i ani kroku dalej!

Aballister prawie nie zauważył dwóch miejskich strażników, którzy wbiegli na cmentarz, wypatrzyli go i pędem ruszyli w jego stronę. Myślał o Bogo, martwym Barjinie, ongiś najpotężniejszym kleryku z Zamczyska Trójcy, i o Ragnorze, również już nieżyjącym, najpotężniejszym wojowniku Zamczyska. Co więcej, myślał też o Cadderlym, sprawcy wszystkich jego problemów.

Strażnicy byli już przy Aballisterze, kiedy ten rozpoczął kolejne zaklęcie.

Uniósł obie ręce w górę, podczas gdy tamci próbowali go pochwycić. Dźwięk ostatniej runy uaktywniającej zaklęcie sprawił, że obaj mężczyźni zostali wyrzuceni w powietrze i ciśnięci bezwładnie do tyłu, natomiast Aballister w mgnieniu oka przesłał swe materialne ciało do prywatnej komnaty w Zamczysku Trójcy.

Oszołomieni żołnierze podnieśli się z wilgotnej ziemi, spojrzeli z niedowierzaniem jeden na drugiego i wybiegli za bramę cmentarza z głębokim przeświadczeniem, że najlepiej będzie nie wspominać nikomu o wydarzeniach, jakie rozegrały się w tym przerażającym, posępnym miejscu.


* * *


Cadderly siedział na płaskim dachu wysuniętego piętra Biblioteki Naukowej, patrząc, jak słońce rozpościera lśniące palce wzdłuż nizin na wschód od łańcucha gór. Inne palce rozciągały się w dół stromych szczytów, docierając aż do dachu, na którym siedział młody kapłan, i łączyły się z plamami słonecznego światła pokrywającymi połacie bujnych traw. Górskie strumienie ożyły, migocząc srebrzyście, a jesienne liście o odcieniach brązu, żółci, czerwieni i jasnego oranżu zdawały się buchać płomieniami.

Percival, biała wiewiórka, skakał wzdłuż rynny na dachu, kiedy nagle dostrzegł młodego kapłana, a Cadderly o mało nie wybuchnął śmiechem, widząc, z jaką gorliwością zwierzątko zapragnęło do niego dołączyć – wiedział, iż pragnienie to wypływało z wiecznie nienasyconego brzuszka Percivala. Sięgnął ręką do sakwy przy pasie, wyjął kilka orzechów i rzucił je przed wiewiórkę.

Miał wrażenie, że wszystko jest zupełnie normalnie, tak samo jak zawsze. Percival hasał beztrosko wśród ulubionych orzeszków, a słońce pięło się coraz wyżej na nieboskłonie, pokonując chłód późnej jesieni, nawet tu, na tak wysoko położonym płaskowzgórzu Gór Śnieżnych.

Cadderly potrafił jednak zajrzeć pod fasadę owego spokoju. Sytuacja była daleka od normalności. Tak dla niego, jak i dla całej Biblioteki Naukowej. Sporo wędrował. Był w Shilmiście i w Carradoonie, brał udział w bitwach, ucząc się z doświadczenia prawdy o bezwzględności świata, i zrozumiał, że kapłani z biblioteki, mężczyźni i kobiety, których przez całe życie podziwiał, nie byli wcale tak uczeni ani tak potężni, jak mu się wydawało.

Jedno szczególne wrażenie zdominowało myśli Cadderly’ego, kiedy tak siedział na nasłonecznionym dachu – wydawało mu się, że coś bardzo złego działo się z zakonem Deneira i zakonem kapłanów Oghmy, drugiej co do wielkości sekty istniejącej w bibliotece. Czuł, że procedura stała się tu ważniejsza aniżeli konieczność, a kapłanów paraliżowały stosy bezużytecznych pergaminów, wówczas gdy konieczne było zdecydowane działanie.

Cadderly wiedział, że gnijące korzenie sięgały coraz głębiej. Pomyślał o Bezimiennym, żałosnym trędowatym, którego spotkał w drodze powrotnej z Carradoonu. Bezimienny przybył do biblioteki szukając pomocy, ale okazało się, że kapłani tak Deneira, jak i Oghmy byli bardziej przejęci własnymi niepowodzeniami podczas prób leczenia niż skutkami trawiącej go bezlitosnej choroby.

Tak – uznał Cadderly – w tej wspaniałej bibliotece działo się coś bardzo złego. Położył się na wznak na szarym, pokrytym drobnymi wgłębieniami dachu i leniwie rzucił kolejny orzeszek zajadającemu Percivalowi.


1

Bez poczucia winy


Duch usłyszał zew płynący z oddali ponad szarawą pustką posępnego świata. Żałobne dźwięki nie niosły ze sobą konkretnych słów, a jednak upiór miał wrażenie, że wzywały go po imieniu – Duchu. To go przyzywało, ściągało na powrót z błota i cuchnących wyziewów jego wiecznego piekła. Duchu, powtórzyła melodia. Plugawe widmo spojrzało na otaczające go warczące, przykurczone cienie i potępione dusze. On również był mrocznym cieniem, cierpiącą istotą, ponoszącą karę za grzeszny, łajdacki żywot.

A teraz coś go przywoływało, wyrywało z otchłani cierpienia dźwiękami znajomej melodii.

Znajomej?

Cienka nić – resztka świadomości dawnej istoty – napięła się, usiłując skojarzyć, czym jest ów zew, przypomnieć sobie poprzednie życie przed ową okrutną, pustą egzystencją.

Duch pomyślał o promieniach słońca, cieniach i zabijaniu...

Ghearufu! Zły Duch zrozumiał. Ghearufu, magiczny przedmiot, który towarzyszył mu przez tyle dziesięcioleci, przyzywał go i usiłował wydobyć z najgłębszej otchłani piekieł!


* * *


Cadderly! Cadderly? – zawołał Vicero Belago, główny alchemik Biblioteki Naukowej, kiedy ujrzał młodego kapłana i Danicę wchodzących do jego pracowni na drugim piętrze wielkiego budynku. – Mój chłopcze, jak to dobrze, że do nas wróciłeś!

Żylasty mężczyzna dosłownie paroma susami znalazł się przy drzwiach, zwinnie omijając stoły zastawione rozmaitymi zlewkami, fiolkami i wężownicami, z których kapał dziwny płyn, oraz stosami grubych ksiąg. Dopadł celu, gdy Cadderly przestąpił próg pracowni, oplatając młodego kapłana ramionami i klepiąc go mocno po plecach.

Cadderly spojrzał bezradnie ponad ramionami Belago na Danicę, mniszka zaś mrugnęła doń filuternie i uśmiechnęła się, ukazując równe, białe zęby.

Słyszeliśmy, że miałeś na karku jakichś zabójców, mój chłopcze – wyjaśnił Belago, ponownie oddalając się od Cadderly’ego na odległość wyciągniętej ręki i przyglądając mu się, jakby spodziewał się ujrzeć sztylet asasyna wystający z pleców młodzieńca. – Obawiałem się, że już nigdy nie wrócisz. – Ścisnął mocno ramię Cadderly’ego, najwyraźniej zdumiony jego silną muskulaturą, która zmieniła się w tak krótkim czasie, odkąd młody kapłan opuścił bibliotekę. Niczym zatroskana ciotunia, przesunął dłonią po gęstej kasztanowej czuprynie młodzieńca, odgarniając z jego twarzy niesforne kosmyki.

Nic mi nie jest – odrzekł spokojnie Cadderly. – To domostwo Deneira, a ja jestem jego uczniem. Czemu nie miałbym tu wrócić?

Te pokorne słowa uspokoiły podekscytowanego alchemika, podobnie jak poważny wyraz szarych oczu Cadderly’ego. Już chciał coś odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle i jedynie pokiwał głową.

O, i lady Danica – podjął po chwili. Delikatnie pogładził gęstwę jej truskawkowoblond włosów, uśmiechając się przy tym szczerze. Jednak uśmiech prawie natychmiast znikł z jego ust. Belago spuścił wzrok i posmutniał. – Słyszeliśmy o Przełożonym na Księgach Averym – rzekł półgłosem, kiwając głową z wyrazem smutnego zamyślenia.

Na wspomnienie korpulentnego Avery’ego Schella, który zastępował mu ojca, Cadderly poczuł pod sercem bolesne ukłucie. Chciał wyjaśnić nieszczęsnemu Belago, że duch Avery’ego żył teraz z ich bogiem. Od czego miałby jednak zacząć? Belago nie zrozumiałby – nikt, kto nie wkroczył do świata duchów i nie doświadczył boskiego, chwalebnego uniesienia, nie zdołałby tego pojąć. W tej sytuacji każde użyte przez Cadderly’ego słowo byłoby jedynie nędzną namiastką prawdy, typowym pocieszeniem, które zwykle mówi się i słyszy w podobnych przypadkach, kompletnie pozbawionym wewnętrznego przekonania.

Powiedziano mi, że chciałeś ze mną mówić? – rzekł Cadderly głośniejszym tonem, zmieniając temat i nadając temu stwierdzeniu rangę pytania.

Tak – odparł półgłosem Belago. Przestał wreszcie kiwać głową, a jego oczy rozszerzyły się, gdy zajrzał w głąb przepełnionych spokojem szarych oczu młodzieńca. – O, tak! – zawołał, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. – Chciałem, naturalnie, że chciałem!

Wyraźnie zbity z tropu, kilkoma susami dotarł do niewielkiej szufladki. Przez chwilę gmerał przy ogromnym pęku kluczy, mamrocząc coś pod nosem.

Stałeś się bohaterem – stwierdziła Danica, przyglądając się nieporadnym poczynaniom alchemika.

Cadderly nie mógł zaprzeczyć tej opinii. Vicero Belago nigdy dotąd nie przejawiał podobnej radości na jego widok, bo zawsze był wymagającym klientem i często stawiał Belago zadania wykraczające znacznie poza jego i tak już niepoślednie zdolności. Jedno z jego ryzykownych zleceń doprowadziło nawet któregoś razu do całkowitego zniszczenia pracowni alchemika.

Od tego czasu upłynęło jednak dużo wody – było to jeszcze przed wielką bitwą w Shilmiście i wypadkami w Carradoonie, mieście na wschodzie, leżącym nad brzegami Jeziora Impresk.

Zanim Cadderly stał się bohaterem.

Bohater.

Cóż za ironia – pomyślał młody kapłan. W Carradoonie nie zrobił więcej aniżeli Danica czy któryś z braci Bouldershoulderów, Ivan albo Pikel. A na dodatek, w przeciwieństwie do swych zahartowanych w boju przyjaciół, jeszcze w Shilmiście uciekł z pola walki, gdyż nie był w stanie znieść upiornego, bitewnego koszmaru.

Ponownie przeniósł wzrok na Danicę – spojrzenie jej brązowych oczu starało się go pocieszyć jak tylko mogło. Jakże była piękna – sylwetkę miała smukłą i zgrabną jak młodziutka sarna, gęste włosy opadały jej miękko na ramiona. Piękna i nieokiełznana – stwierdził, bo wewnętrzna moc wyraźnie przebijała z jej lekko skośnych ciemnych oczu.

I znów pojawił się przed nimi Belago. Wydawał się zdenerwowany, obie ręce trzymał za plecami.

Zostawiłeś to tutaj, kiedy wróciłeś z puszczy elfów – wyjaśnił, wyciągając lewą rękę. Trzymał w niej skórzany pas z szeroką, płytką kaburą z jednej strony, w której tkwiła krótka ręczna kusza.

Nie miałem pojęcia, że mogę jej potrzebować w spokojnym Carradoonie – odrzekł Cadderly, biorąc pas i bez wahania zapinając go wokół bioder.

Danica ze zdziwieniem przyglądała się młodemu kapłanowi. Kusza stała się dla Cadderly’ego symbolem przemocy i przedmiotem, ze względu na ową przemoc, budzącym w nim odrazę. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy go znali. Widząc, że przypasuje znienawidzony oręż z niesamowitą łatwością, wręcz ostentacyjnie, Danica poczuła pod sercem niepokojące ukłucie.

Cadderly zauważył w jej spojrzeniu zakłopotanie. Zmusił się, by to zaakceptować, bo jak przypuszczał, w najbliższym czasie obróci w perzynę większość poglądów na swój temat. Zdołał bowiem ujrzeć niebezpieczeństwa grożące Bibliotece Naukowej w taki sposób, w jaki nikt inny ich nie postrzegał.

Zauważyłem, że prawie wyczerpałeś swój zapas bełtów – wykrztusił Belago – znaczy... bo ja chciałem powiedzieć, że... tę partię zrobiłem dla ciebie za darmo. – Wyciągnął do przodu drugą rękę, w której trzymał bandolier uzupełniony specjalnie wykonanymi bełtami do niewielkiej kuszy. – Pomyślałem, że jestem ci to winien... Wszyscy jesteśmy ci to winni, Cadderly.

Słysząc to absurdalne stwierdzenie, młodzieniec o mało nie wybuchnął śmiechem, ale zdołał się pohamować i z szacunkiem przyjął od alchemika cenny podarunek, dziękując mu głębokim i pełnym powagi skinieniem głowy. Bełty były rzeczywiście niezwykłe: pośrodku wydrążone, w otworze zaś znajdowała się specjalna fiolka, którą Belago napełnił wybuchowym olejem gromów.

Dziękuję ci za podarunek – rzekł. – Bądź pewien, że dopomogłeś sprawie biblioteki w naszych wciąż trwających zmaganiach ze złym Zamczyskiem Trójcy.

Słowa te mile połechtały Belago. Ponownie pokiwał głową i gorąco uścisnął dłoń Cadderly’ego. Wciąż jeszcze stał w tym samym miejscu, uśmiechając się od ucha do ucha, gdy Cadderly i Danica wyszli już na korytarz.

Cadderly wyczuwał stały niepokój dziewczyny i widział rozczarowanie malujące się na jej twarzy. Mrużąc powieki, zdecydował się zagrać w otwarte karty.

Wyzbyłem się wyrzutów sumienia, nie ma bowiem we mnie miejsca na poczucie winy. – To było wszystko, co mógł w tej sytuacji powiedzieć. – Nie teraz, gdy zostało mi jeszcze tyle do zrobienia. Ale nie zapomniałem Barjina ani tego fatalnego dnia w katakumbach.

Danica odwróciła wzrok, spoglądając w głąb korytarza, i wsunęła mu rękę pod ramię, okazując zaufanie.

Kolejna postać, kształtna i bez wątpienia kobieca, pojawiła się w korytarzu, gdy Cadderly i Danica szli w kierunku jej pokoju w południowej części kompleksu. Czując zapach wonnych egzotycznych perfum, Danica mocniej ścisnęła ramię Cadderly’ego.

Bądź pozdrowiony, przystojny Cadderly – zamruczała piękna kapłanka, odziana w karmazynową szatę. – Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że wróciłeś.

Uścisk Daniki niemal przerwał dopływ krwi do dłoni Cadderly’ego; poczuł mrowienie w plecach. Wiedział, że się czerwieni – jego twarz przybrała barwę purpury, jak głęboko rozcięta, zmysłowa suknia kapłanki Histry. Nagle uświadomił sobie, że była to prawdopodobnie najskromniejsza z sukien, w jakiej kiedykolwiek miał okazję widzieć lubieżną kapłankę bogini miłości, Sune, ale większość innych ludzi raczej nie uznałaby tego stroju za skromny. Z przodu widniał głęboki dekolt w kształcie litery V, tak głęboki, że gdyby Cadderly stanął na palcach, mógłby zobaczyć pępek kapłanki, a choć suknia była długa, miała z przodu głębokie rozcięcie, które, gdy kobieta przyjęła typową dla siebie kuszącą pozę, ukazywało jej smukłą, zgrabną nogę.

Histra nie wydawała się niezadowolona, na widok skrzywionej miny Cadderly’ego i zaciśniętych gniewnie warg Daniki. Ugięła nogę w kolanie i lejące fałdy sukni rozsunęły się miękko na boki, odsłaniając piękne, kształtne udo.

Cadderly głośno przełknął ślinę i zdał sobie sprawę, iż wpatruje się zbyt intensywnie w obnażoną nogę Histry, dopiero gdy małe paznokcie Daniki wyorały głębokie bruzdy w jego ramieniu.

Odwiedź mnie, młody Cadderly – zamruczała Histra. Spojrzała lekceważąco na kobietę przywierającą do boku Cadderly’ego. – Naturalnie, kiedy nie będziesz trzymany na tak krótkiej smyczy. – Wolnym, lubieżnym krokiem weszła do pokoju, a miękki trzask zamykanych drzwi utonął w mlaśnięciu gwałtownie przełykanej przez Cadderly’ego śliny.

Ja... – bąknął, spoglądając wreszcie Danice prosto w oczy. Odpowiedziała uśmiechem. Ruszyli dalej.

Nie obrażaj się – powiedziała protekcjonalnym tonem. – Rozumiem związek łączący ciebie i kapłankę Sune. Szczerze mówiąc, jest raczej żałosna.

Cadderly z zakłopotaniem spojrzał na Danicę. Jeżeli mówiła prawdę, to co miały znaczyć wąskie strużki krwi, które zaczęły spływać po jego muskularnym ramieniu?

Oczywiście, że nie jestem zazdrosna o Histrę – ciągnęła Danica. – Ufam ci z całego serca. – Tuż przed swoim pokojem zatrzymała się i spojrzała z ukosa na Cadderly’ego, jedną ręką gładząc go lekko po twarzy, a drugą obejmując go mocno w pasie. – Ufam ci, a poza tym – dodała zajadle gwałtowniejszym tonem, wchodząc do pokoju – gdyby kiedyś zachciało ci się chwileczki zapomnienia z tą tępą, wymalowaną górą dygoczącego mięcha, przemodelowałabym jej facjatę tak, że musiałaby szukać nosa gdzieś w okolicy ucha.

To rzekłszy, zniknęła w swoim pokoju, aby przynieść księgę z notatkami, które sporządzała wspólnie z Cadderlym na zbliżające się spotkanie z dziekanem Thobicusem.

Młody kapłan pozostał na korytarzu, zastanawiając się nad pogróżką i w głębi duszy śmiejąc się z jej potencjalnej realności. Danica była o dobrą stopę niższa od niego i o sto funtów lżejsza. Poruszała się z gracją tancerki, a walczyła jak pokąsany przez pszczoły niedźwiedź. Nie przejmował się jednak jej groźbami. Histra przez całe życie ćwiczyła się w sztuce uwodzenia i nie kryła się ze swymi praktykami w stosunku do Cadderly’ego.

Tyle tylko, że jej wysiłki były z góry skazane na przegraną: żadna inna kobieta nie była w stanie przerwać więzi łączącej Cadderly’ego z Danica.


* * *


Poczerniała, zwęglona ręka wysunęła się ze świeżo przekopanej ziemi, rozpaczliwie chwytając grunt. Druga ręka, podobnie zwęglona, złamana i zgięta pod groteskowym kątem pomiędzy nadgarstkiem a łokciem, podążyła jej śladem, wbijając się w błoto i rozrywając naturalne okowy pętające plugawe ciało.

Wreszcie istota zdołała wygrzebać się na tyle, by unieść bezwłosą głowę ponad krawędź płytkiego grobu i ponownie omieść spojrzeniem świat żywych.

Poczerniała głowa obróciła się na szyi, która była teraz już tylko suchą pofałdowaną skórą, przylegającą ciasno do kości, rozglądając się naokoło. Przez krótką chwilę istota zastanawiała się, co się właściwie wydarzyło. Jak to się stało, że została pochowana?

Niedaleko od tego miejsca, u podnóża niewielkiego pagórka, dostrzegła poświatę płynącą z lamp zapalonych wewnątrz chaty na małej farmie.

Obok chaty stał drugi budynek, obora.

Obora!

Drobny strzęp świadomości należącej niegdyś do człowieka znanego jako Duch zawierał wspomnienie tej obory. Duch ujrzał, jak to ciało zostało spalone właśnie w tej oborze przez nikczemnego Cadderly’ego!

Zaczerpnął odrobinę powietrza – czynności tej w odniesieniu do nieumarłego nie można było nazwać oddychaniem – i wydostał resztę swego skurczonego, sczerniałego ciała z jamy. W jego świadomości wciąż rozbrzmiewały nuty owej odległej, acz dziwnie znajomej melodii.

Duch niezdarnie i sztywno poczłapał w stronę obory, a z każdym kolejnym krokiem odzywały się w nim coraz to nowsze wspomnienia tamtego feralnego, strasznego dnia.

Wykorzystał Ghearufu, posiadające potężną moc artefaktu, aby zamienić się na ciała z firbolgiem Vanderem, który był bezwolną ofiarą jego wyobraźni. Dysponując ciałem i siłą olbrzyma, pogruchotał następnie własne ciało i cisnął je na drugi koniec obory.

A wtedy Cadderly je spalił.

Upiór spojrzał na swoje obciągnięte pofałdowaną, spękaną skórą kończyny i wystające żebra – pustą skorupę, która jakimś cudem nadal żyła.

Cadderly spalił jego ciało. Jego ciało!

Plugawą istotę trawiła niepohamowana, ślepa nienawiść. Duch chciał zabić Cadderly’ego, zabić każdego, kto był bliski sercu młodego kapłana. Miał ochotę zabić kogokolwiek.

Dotarł do obory. Myśli o Cadderlym rozpłynęły się, zastąpione przez niezogniskowany gniew. Drzwi znajdowały się po drugiej stronie, ale pojął, że obecnie wcale nie musi z nich korzystać i że zmienił się do tego stopnia, iż zwyczajne deski nie mogą go zatrzymać.

Skurczone ciało zafalowało, stało się niematerialne i Duch śmiało przeszedł przez ścianę.

Zanim jeszcze powrócił do świata materialnego, usłyszał rżenie konia i ujrzał nieszczęsne zwierzę, wyraźnie spłoszone, z sierścią zroszoną potem. Widok ten natchnął go radością – fale nowej rozkoszy przepełniły go, gdy poczuł woń strachu bijącą od zwierzęcia. Spokojnym krokiem podszedł do wierzchowca; głodny język wysunął się z jego ust. Po obu stronach skóra na języku była zwęglona, a spiczasty koniec sięgał teraz sporo poniżej poczerniałej brody. Rumak nawet nie zarżał, zbyt przerażony, by się poruszyć czy choćby zaczerpnąć oddechu.

Z głośnym westchnieniem Duch przyłożył lodowate dłonie po obu stronach pyska zwierzęcia. Wierzchowiec padł martwy.

Nieumarły zasyczał z rozkoszy, ale choć zadowolony z dokonanego zabójstwa, nie był nim bynajmniej nasycony. Pragnął czegoś więcej niżeli śmierci zwykłego zwierzęcia. Przemaszerował przez oborę i ponownie przeniknął przez ścianę, wchodząc w krąg światła płynący z wnętrza chaty. W jednym z pokoi widać było poruszającą się sylwetkę.

Duch dotarł do frontowych drzwi niezdecydowany, czy ma przejść przez drewno, wyrwać drzwi z zawiasów, czy po prostu zapukać i pozwolić, by owca sama wpuściła wilka do środka. Kwestia ta została jednak rozwiązana niezależnie od woli monstrum, kiedy odwróciło wzrok od drzwi i w niewielkiej szybie po raz pierwszy ujrzało swoje odbicie.

Z pustych oczodołów biła czerwona poświata. Duch nie miał już nosa – w jego miejscu ziała teraz czarna dziura okolona postrzępionymi fragmentami zwęglonej skóry.

Na widok tego upiornego odbicia drobna cząstka świadomości Ducha, w której zawierały się wspomnienia z jego życia i życia jako takiego, wpadła w panikę. Dźwięk nieludzkiego skowytu spłoszył wszystkie zwierzęta na farmie i zburzył spokój cichej jesiennej nocy skuteczniej niż jakakolwiek burza. Wewnątrz domu tuż za drzwiami rozległo się szuranie, ale rozjuszony potwór już tego nie usłyszał. Z siłą przekraczającą możliwości każdego śmiertelnika wbił kościste dłonie w sam środek drzwi i szarpnął nimi na boki, rozłupując i rozdzierając drewno jak cienki pergamin.

Stał przed nim mężczyzna w mundurze carradoońskiego strażnika miejskiego; na jego twarzy malowało się przerażenie, otwarte usta zastygły w niemym krzyku, a oczy zdawały się wypadać z orbit.

Duch wpadł do wnętrza chaty i rzucił się na swoją ofiarę.

Pod wpływem upiornego dotknięcia skóra mężczyzny zaczęła się starzeć, włosy z kruczoczarnych stały się siwe i poczęły wypadać całym garściami. W końcu mężczyzna odzyskał głos i zawył, a potem zaskowyczał przeciągle, bezradnie wymachując rękami.

Duch zamachnął się, mierząc w gardło strażnika, i w chwilę potem jego wrzask zamienił się w bulgot zalewanych krwią płuc.

Stwór usłyszał szuranie stóp i uniósł wzrok znad swej ofiary, by ujrzeć drugiego mężczyznę stojącego nieco głębiej wewnątrz chaty, w drzwiach niewielkiej kuchni.

O bogowie – wyszeptał mężczyzna i jednym susem ponownie znikł wewnątrz pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi.

Duch jedną ręką uniósł trupa i wyrzucił go przez roztrzaskane drzwi na podwórze. Przepłynął przez hol, rozkoszując się nową zbrodnią. Ale wciąż odczuwał niedosyt. Jego ciało znów zafalowało. Przeszedłszy przez pomieszczenie, pokonał kolejne drzwi.

Drugi mężczyzna, również strażnik, stanął przed morderczym widmem i jak opętany zaczął wymachiwać szablą, usiłując rozsiekać monstrum na kawałki. Broń jednak nie czyniła Duchowi najmniejszej szkody, przechodząc przez bezcielesną, eteryczną mgiełkę, w którą się zmienił.

Mężczyzna usiłował uciec, lecz Duch stale był przy nim, przepływając przez przedmioty, o które potykał się strażnik, i przenikając przez ściany tylko po to, by zastąpić przerażonej ofierze drogę, gdy ta zatrzaskiwała za sobą kolejne drzwi.

Ta koszmarna zabawa ciągnęła się w nieskończoność, aż wreszcie bezradny mężczyzna wydostał się z chaty i potykając się na stopniach werandy, wypuścił trzymaną w ręku szablę. Podniósł się niezdarnie i co sił w nogach pognał w mrok nocy, zawodząc przez cały czas jak oszalały.

Duch mógł w każdej chwili powrócić do materialnej postaci i rozerwać mężczyznę na strzępy, ale nie wiedzieć czemu czuł, że to wrażenie, woń przerażenia jest dlań jeszcze przyjemniejsza niżeli samo zabijanie. Dzięki niemu czuł się silniejszy, jak gdyby w jakiś sposób karmił się emocjami i wrzaskami przerażonego mężczyzny.

Teraz jednak było po wszystkim, mężczyzna zniknął w oddali, a drugi nie żył, w konsekwencji więc nie mógł przysporzyć mu ani odrobiny rozrywki.

Duch ponownie zawył, gdy drobna cząstka świadomości, jaką jeszcze zachował, zaczęła zastanawiać się nad tym, czym się stał, a raczej czym stworzył go ten nikczemny młody kapłan, Cadderly. Duch nie pamiętał zbyt wiele ze swego poprzedniego życia – wiedział tylko, że należał do najwyżej opłacanych zabójców w krainach żywych; był zawodowym mordercą, artystą w dziedzinie zbrodni.

A teraz stał się nieumarłym, duchem, upiorem, widmem, ożywioną skorupą pełną złej energii.

Po ponad stu latach posiadania Ghearufu Duch traktował cielesne powłoki w diametralnie różny sposób niż pozostali ludzie. Wielokrotnie wykorzystywał moce magicznego urządzenia, by dokonać zamiany ciał, zabić swoją poprzednią powłokę i zawładnąć nową. Teraz jakimś sposobem jego dusza, lub przynajmniej jakaś jej cząstka, ponownie wróciła do świata żyjących. Duch dziwnym zrządzeniem losu zmartwychwstał.

Ale jak to się stało? Duch nie w pełni przypominał sobie, dokąd trafił po śmierci – ale miał mgliste przeczucie, że nie było to szczególnie przyjemne miejsce. W jego myślach pojawiła się wizja otaczających go warczących, groźnych cieni i czarnych, zakrzywionych szponów, tnących ze świstem powietrze.

Co nakazało mu wstać z grobu, jaka siła zmusiła jego duszę do powrotu do krainy żyjących?

Przebiegł wzrokiem po palcach rąk i stóp w poszukiwaniu regeneracyjnego pierścienia, który nosił niegdyś Duch. Jednak jak przez mgłę przypominał sobie, że pierścień ów odebrał mu Cadderly.

Upiór poczuł zew wiatru, bezgłośny, lecz ponaglający. I znajomy. Zwrócił pałające czerwonym blaskiem oczy w górę, ku odległym szczytom, i ponownie usłyszał wołanie.

Ghearufu!

Morderczy upiór zrozumiał, przypominając sobie, iż słyszał tę melodię nawet w otchłani mrocznego potępienia. Ghearufu go przyzywało. Dzięki mocy tego magicznego urządzenia Duch ponownie mógł stąpać po ziemi. Póki co, nie potrafił ocenić sytuacji. Był zbyt skonfudowany, poruszony i zakłopotany.

Ponownie spojrzał na swe zwęglone ręce i pokryty spękaną skórą tors, zastanawiając się, czy nie zaszkodzi mu światło dzienne.

Jaka przyszłość czekała Ducha w tym stanie? Jakie nadzieje mógł jeszcze żywić w sobie nieumarły?

Bezgłośne wezwanie rozległo się ponownie.

Ghearufu!

Urządzenie chciało powrócić do Ducha. Poprzez jego moc dusza nieumarłego z całą pewnością zdoła pozyskać dla siebie jakąś nową powłokę – żyjącą powłokę.

W Carradoonie, niedaleko od zabudowań farmy, przerażony strażnik potykając się, dopadł niezdarnie do zamkniętej bramy, wrzeszcząc o duchach i opłakując rzewnymi łzami zamordowanego towarzysza. Jeśli wartownicy przy bramie mieli jakiekolwiek wątpliwości, co do szczerości jego słów, wystarczył jeden rzut oka na jego twarz, oblicze nie trzydziestolatka, lecz sędziwego starca, aby mu uwierzyli.

W niecałe pół godziny później z Carradoonu w kierunku farmy wyruszył spory oddział zbrojnych, którzy mieli rozprawić się z morderczym widmem. Towarzyszyli im kapłani Ilmatera. Zanim jednak dotarli na miejsce, Duch zniknął. To stąpając po ziemi, to pławiąc się w powietrzu, podążył w ślad za wołaniem Ghearufu, jego jedyną nadzieją oswobodzenia.

Przemarszowi upiora towarzyszyły jedynie odgłosy nocnych zwierząt – beczenie przerażonej owcy i trwożliwe pohukiwania sowy.


2

Przekroczyć granicę


Świt minął już dawno, ale w pokoju, do którego wszedł Cadderly, nadal było ciemno – zasłony w oknach pozostawały zaciągnięte.

Młody kapłan podszedł bezszelestnie do łóżka i ukląkł, nie chcąc wyrywać Przełożonej na Księgach Pertelopy ze snu.

Jeżeli Przełożony na Księgach Avery był dla Cadderly’ego przybranym ojcem, to roztropna Pertelopa musiała być jego matką. Teraz, posiadłszy całkiem nową umiejętność zagłębiania się w harmonijną pieśń Deneira, Cadderly poczuł, że potrzebował Pertelopy bardziej niż kiedykolwiek. Ona bowiem również słyszała tajemnicze dźwięki niecichnącej nigdy pieśni, ona również wykroczyła poza tradycyjne granice klerykalnego zakonu. Gdyby Pertelopa znalazła się u boku Cadderly’ego podczas jego rozmowy z Thobicusem, z pewnością by go poparła i dziekan byłby zmuszony przyjąć prawdę o mocy młodzieńca.

Pertelopy z nim jednak nie było. Leżała w łóżku, trawiona śmiertelną chorobą, uwięziona w mocy zaklęcia, nad którym już nie panowała. Jej ciało uległo nieodwracalnej przemianie i przypominało teraz skrzyżowanie miękkiej, gładkiej ludzkiej skóry pokrytej ostrymi ząbkami szorstkiej skóry rekina, a co za tym idzie, obecnie ani woda, ani powietrze nie były w stanie zaspokoić fizycznych potrzeb Przełożonej.

Cadderly pogładził japo włosach, w których widniało więcej pasemek siwizny, niż sobie przypominał – jak gdyby Pertelopa mocno się zestarzała. Zdziwił się nieco, gdy otworzyła oczy, w których wciąż dostrzec można było dawny, przenikliwy błysk, i uśmiechnęła się do niego.

Z największym wysiłkiem odpowiedział jej spojrzeniem.

Musisz odzyskać siły – wyszeptał. – Potrzebuję cię. Pertelopa ponownie się uśmiechnęła i wolno przymknęła powieki.

Cadderly westchnął z rezygnacją. Zaczął odwracać się od łóżka, nie chcąc nadwerężać wątłych sił Pertelopy, gdy Przełożona niespodziewanie odezwała się do niego.

Jak ci poszło spotkanie z dziekanem Thobicusem? Cadderly odwrócił się zaskoczony siłą jej głosu, a jeszcze bardziej zdumiony faktem, iż wiedziała o jego spotkaniu z dziekanem. Od wielu dni nie wychodziła z pokoju, a on podczas żadnej ze swych wizyt nawet słowem nie wspomniał o zbliżającym się spotkaniu.

Powinien był się domyślić, że będzie o tym wiedziała. Zastanawiając się nad tym, skarcił się w duchu, że przecież ona również słyszała pieśń Deneira. Ona i Cadderly zostali połączeni nadprzyrodzoną mocą, której inni kapłani nie byli w stanie zrozumieć, złączeni wspólnotą kąpieli w falach rzeki, którą była pieśń ich boga.

Nie najlepiej – odrzekł.

Dziekan Thobicus nie rozumie – stwierdziła Pertelopa, a Cadderly domyślił się, że musiała przecierpieć wiele podobnych spotkań z Thobicusem i innymi kapłanami niepojmującymi natury jej szczególnej więzi z Deneirem.

Zakwestionował moje pełnomocnictwo w sprawie napiętnowania Kierkana Rufo. Powiedział, że nie wolno mi było tego uczynić – wyjaśnił młodzieniec. – I rozkazał, bym przekazał Ghearufu...

Urwał, zastanawiając się, jak można w kilku słowach opisać niebezpieczne urządzenie. Pertelopa jednak ścisnęła mocno jego dłoń i uśmiechnęła się, a on zdał sobie sprawę, że zrozumiała.

Dziekan Thobicus polecił mi przekazać je bibliotecznemu nadzorcy.

A ty, rzecz jasna, jesteś temu przeciwny?

Boję się tego – przyznał Cadderly. – Ten artefakt posiada własną wolę, nieomal żyjącą moc, która jest w stanie zawładnąć każdym, kto się nim posługuje. Ja również musiałem stawiać opór kuszącej mocy Ghearufu, odkąd zdjąłem ów artefakt ze spalonych zwłok asasyna.

To brzmi dość arogancko, młody kapłanie – przerwała mu Pertelopa, kładąc nacisk na słowo „młody”.

Cadderly zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Być może jego odczucia dało się określić mianem aroganckich, ale mimo to wierzył, że ma rację. Potrafił kontrolować moc Ghearufu, a w każdym razie panował nad nią do tej pory. Wiedział, że obecnie dysponuje nowymi niezwykłymi umiejętnościami, które były darem Deneira, a których za wyjątkiem Pertelopy nie posiadali inni kapłani z jego zakonu.

To dobrze – powiedziała Pertelopa, odpowiadając na własne oskarżenie.

Cadderly spojrzał na nią ze zdziwieniem, niezupełnie pojmując, do czego prowadziło jej rozumowanie.

Deneir cię wezwał – wyjaśniła. – Musisz wierzyć w ten zew. Kiedy po raz pierwszy poczułeś rodzące się w tobie moce, obawiałeś się ich i nie rozumiałeś. Dopiero kiedy zacząłeś w nie wierzyć, poznałeś możliwość ich wykorzystania i wiążące się z nimi ograniczenia. Podobnie musi być z twoim instynktem i emocjami, odczuciami wzmocnionymi przez pieśń rozbrzmiewającą nieprzerwanie w twoim umyśle. Wierzysz, że właściwie postępujesz z Ghearufu?

Wierzę – odrzekł stanowczo Cadderly, nie bacząc na arogancki ton swego głosu. – I wiem.

I w kwestii napiętnowania Rufo?

Cadderly zamyślił się nad tym pytaniem, sprawa Rufo wiązała się bowiem z większą ilością edyktów dotyczących procedury postępowania w tego typu sytuacjach, którą przecież dość jawnie ominął.

Uczyniłem to, co nakazywała etyka Deneira – stwierdził. – Jednak Thobicus wątpi, że miałem prawo piętnowania Rufo.

Patrzy na to ze swojej perspektywy, podczas gdy moc dziekana w podobnych sytuacjach bierze się z innego źródła.

Z utworzonej hierarchii – dodał Cadderly. – Hierarchii, która pozostaje ślepa na prawdę Deneira – zachichotał, a w dźwięku tym mimowolnie zabrzmiała drwina. – Hierarchia ta będzie ograniczać nasze poczynania, dopóki krwawa cena wojny z Zamczyskiem Trójcy nie wzrośnie dziesięcio-, a może nawet stukrotnie.

Rzeczywiście tak będzie?

Było to proste pytanie, zadane bez ogródek przez kapłankę, która nie miała nawet dość siły, by podnieść się na łóżku. W rozumieniu Cadderly’ego jednak sens tego pytania nabrał bardziej złożonego charakteru, dając do zrozumienia, że jedyną możliwą odpowiedzią był on sam i jego poczynania w przyszłości. Czuł w głębi serca, że Pertelopa wezwała go, by zapobiegł własnej przepowiedni, prosiła, by uzurpował dla siebie najwyższą pozycję w hierarchii zakonu Deneira i położył wreszcie kres zagrożeniu ze strony Zamczyska Trójcy.

Jej nieśmiały uśmieszek potwierdził te przypuszczenia.

Czy ty kiedykolwiek odważyłaś się sprzeciwić woli dziekana i zakwestionować jego pozycję w zakonie? – spytał ostro Cadderly.

Nigdy nie byłam w równie rozpaczliwej sytuacji – odparła. Jej głos nagle osłabł, jakby wyczerpała odkładaną na tę chwilę rezerwę sił. – Powiedziałam ci, kiedy po raz pierwszy odkryłeś w sobie dar – ciągnęła, przerywając co chwilę dla zaczerpnięcia oddechu – że będziesz musiał sprostać licznym wymaganiom i twoja odwaga wielokrotnie zostanie wystawiona na próbę.

Cadderly? – dobiegło nagle od strony drzwi, a Cadderly, oglądając się przez ramię, ujrzał Danicę. Miała posępną minę. Za jej plecami stała piękna Shayleigh, wojowniczka elfów z Shilmisty; jej złote włosy lśniły, a fiołkowe oczy błyszczały niczym jutrzenka. Nie przywitała się z Cadderlym, mimo iż nie widziała go od wielu tygodni, wyrażając tym samym szacunek dla powagi jego spotkania.

Dziekan Thobicus cię szuka – wyjaśniła półgłosem wyraźnie zaniepokojona Danica. – Nie oddałeś Ghearufu... – zawiesiła głos, podczas gdy Cadderly spojrzał w stronę łóżka i Pertelopy, na jej twarz bardzo starą i bardzo zmęczoną.

Odwagi – wyszeptała Pertelopa i w chwilę później, gdy Cadderly patrzył na nią przepełniony głębokim zrozumieniem, spokojnie i cicho umarła.


* * *


Cadderly nie zapukał ani nie zaczekał na pozwolenie, by wejść do gabinetu dziekana Thobicusa. Chudy jak szczapa mężczyzna siedział w swoim fotelu, wyglądając przez okno. Młody kapłan wiedział, że dziekan otrzymał właśnie informację o śmierci Przełożonej Pertelopy.

Czy postąpiłeś tak, jak ci kazałem? – zapytał Thobicus, gdy zauważył przybyłego.

Młodzieniec podszedł do jego biurka.

Tak.

To dobrze – odparł Thobicus i jego gniew przygasł, zastąpiony smutkiem z powodu odejścia Pertelopy.

Poprosiłem Danicę i Shayleigh, aby zaczekały przy frontowej bramie, podczas gdy krasnoludy i Vander zajmą się przygotowaniem dla nas prowiantu na drogę – oznajmił Cadderly, a mówiąc te słowa, założył swój niebieski, szerokoskrzydły kapelusz.

Do Shilmisty? – spytał niepewnie Thobicus, obawiając się odpowiedzi.

Jedna z jego propozycji złożonych Cadderly’emu brzmiała, aby wybrał się on jako emisariusz do króla elfów Elberetha, ale dziekan w głębi duszy domyślał się, co w rzeczywistości zamierza młody kapłan.

Nie – padła krótka odpowiedź.

Thobicus siedział sztywno na krześle, a na jego ogorzałym, wychudzonym obliczu malowała się konsternacja. Dopiero teraz zauważył, że Cadderly zaopatrzył się w kuszę, a pierś przecina mu bandolier z wybuchowymi bełtami. Przy szerokim pasie zwieszała się druga z jego niekonwencjonalnych broni – wirujące dyski, tuż obok zaś sterczała tulejka, którą Cadderly zaprojektował tak, by wysyłała skupiony promień światła.

Thobicus zastanawiał się przez chwilę. Nie podobało mu się to, co zobaczył.

Przekazałeś Ghearufu bibliotecznemu nadzorcy? – rzucił ostro.

Nie.

Thobicus zadrżał z narastającej wściekłości. Próbował coś powiedzieć, zamiast tego jednak oblizywał na przemian to górną, to znów dolną wargę.

Powiedziałeś, że zrobiłeś tak, jak ci kazałem! – wybuchnął w końcu i był to pierwszy wybuch wściekłości tego z natury spokojnego mężczyzny, jaki miał okazję oglądać Cadderly.

Postąpiłem tak, jak nakazywał mi Deneir – wyjaśnił Cadderly.

Ty arogancki... bluźnierczy... – wykrztusił dziekan, a gdy wstał od stołu, jego twarz przybrała barwę purpury.

Nie sądzę – poprawił spokojnym tonem młody kapłan. – Uczyniłem tak, jak nakazywał mi Deneir, i ty również postąpisz zgodnie z jego wolą. Zejdziesz za mną do frontowego holu, by życzyć moim przyjaciołom i mnie pomyślności i szczęścia podczas naszej wyprawy do Zamczyska Trójcy.

Dziekan usiłował mu przerwać, lecz coś, czego nie potrafił zrozumieć, coś, co wdzierało się w głąb jego myśli, zmusiło go do milczenia.

A potem zajmiesz się przygotowaniem do wiosennej ofensywy – dodał Cadderly – opracowując plan rezerwowy, w razie gdyby mnie i moim przyjaciołom się nie udało.

Jesteś szalony! – ryknął Thobicus.

Nie sądzę.

Thobicus chciał się odciąć jakimś celnym stwierdzeniem, gdy nagle zdał sobie sprawę, że Cadderly nie wypowiedział na głos ani słowa. Oczy dziekana zwęziły się, by zaraz potem się rozszerzyć, kiedy uświadomił sobie, że coś go dotknęło... docierając w głąb jego myśli.

O co ci chodzi? – rzucił rozpaczliwie.

Nie musisz mówić – zapewnił go telepatycznie Cadderly.

To...

...niedorzeczność, obraza mojej pozycji – dokończył głośno Cadderly, zanim zdążył to uczynić Thobicus. Dziekan ponownie osunął się na fotel.

Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu? – zapytał telepatycznie.

Czy zdajesz sobie sprawę, że mógłbym roznieść twój umysł w drobny mak? – odparł z przekonaniem Cadderly.

I czy zdajesz sobie sprawę, że moja moc pochodzi od Deneira?

Na twarzy Thobicusa pojawił się wyraz zakłopotania i niedowierzania. Co sugerował ten zapalczywy młodzieniec?

Cadderly’emu nie podobała się ta paskudna gierka, ale nie miał czasu, by postąpić, jak nakazywały skomplikowane procedury obowiązujące w Bibliotece Naukowej. Telepatycznie nakazał dziekanowi wstać, a następnie stanąć na biurku. Zanim zorientował się, co się dzieje, Thobicus patrzył na niego z wysokości blatu biurka.

Cadderly przeniósł wzrok na okno, a Thobicus wyczuł, że młody kapłan zastanawia się, z jaką łatwością przyszłoby mu przekonać dziekana, aby przez nie wyskoczył. I nagle uwierzył, że Cadderly byłby zdolny to uczynić! Poczuł się zwolniony z mentalnego uścisku. Osunął się za dębowe biurko i ciężko zasiadł w swoim miękkim fotelu.

Okazywanie mojej dominacji nad tobą wcale mnie nie bawi – wyjaśnił Cadderly, zdając sobie sprawę, że najlepiej będzie, jeżeli pomoże odzyskać zdruzgotanemu mężczyźnie choć odrobinę jego utraconej dumy. – Posiadam moc boga, w którego obaj wierzymy. W ten właśnie sposób Deneir wyjaśnia ci, że jestem właściwą osobą do realizacji tego zadania. To znak dla nas obu, nic więcej. Wszystko o co proszę...

Każę cię napiętnować! – wybuchnął Thobicus. – Dopilnuję, żebyś został wyprowadzony z biblioteki w kajdanach, a opuszczając ten region, będziesz cierpiał niewysłowione katusze. Każdy krok będzie dla ciebie torturą!

Jego słowa boleśnie ubodły młodego kapłana, który stał spokojnie, gdy dziekan kontynuował swoją tyradę, grożąc mu każdą możliwą karą stosowaną w szeregach zakonu Deneira. Cadderly został wychowany według praw tego zakonu i w przekonaniu, że słowo dziekana jest absolutną świętością, toteż przeraziła go perspektywa wydalenia ze wspólnoty, nawet w świetle większej prawdy pobrzmiewającej w dźwiękach odwiecznej pieśni Deneira. W tej przerażającej chwili skoncentrował swe myśli na Pertelopie, wspominając ze smutkiem, jak nakazywała mu, by nie zatracił swych przekonań ani odwagi.

Usłyszał pieśń harmonii rozlegającą się pod jego czaszką, wszedł w jej kuszący nurt i ponownie odnalazł te kanały energii, które pozwalały mu wkroczyć w prywatne zakamarki umysłu dziekana Thobicusa.

Cadderly i dziekan opuścili bibliotekę w kilka minut później, by stwierdzić, że Danica, Shayleigh, olbrzym Vander (który wykorzystując swe magiczne umiejętności, stał się obecnie wysokim, rudobrodym wojownikiem) i dwa krasnoludy, krępy, żółtobrody Ivan oraz barczysty Pikel, o zafarbowanej na zielono brodzie, której końce zgarnięte do tyłu za uszami splecione były w warkocze i połączone z długimi, sięgającymi do połowy włosami, już na nich czekali.

Uśmiechnięty dziekan życzył Cadderly’emu i piątce jego przyjaciół pomyślności przy realizacji ich najtrudniejszej i najważniejszej zarazem misji, po czym radośnie pomachał ręką na pożegnanie, gdy szóstka śmiałków wyruszyła w drogę przez Góry Śnieżne.


3

Usprawiedliwienia


Aballister nachylił się nad ramieniem Dorigen, co bynajmniej nie przypadło kobiecie do gustu. Oderwała wzrok od obrazów wewnątrz kryształowej kuli i energicznie pokręciła głową, tak by jej długie, szpakowate włosy smagnęły wścibskiego Aballistera po twarzy.

Stary mag cofnął się o krok, wyjął spomiędzy warg pojedynczy długi włos i spojrzał gniewnie na Dorigen.

Nie sądziłam, że stoisz tak blisko – rzuciła cichym, przepraszającym głosem.

Oczywiście – odparł Aballister z podobnie udawaną szczerością. Dorigen zdawała sobie sprawę, że był wściekły, ale równie dobrze wiedziała, że przełknie tę urazę bez słowa skargi.

Aballister stłukł własne urządzenie do namierzania, magiczne zwierciadło, i doświadczenie to odebrało mu odwagę do kolejnych eksperymentów. Teraz potrzebował Dorigen, ponieważ w sztuce jasnowidzenia czarodziejka miała dość dużą wprawę.

Powinienem był dać ci znać, że tu jestem, i zaczekać, aż zakończysz poszukiwania – rzekł, a w jego słowach zabrzmiała przepraszająca nuta; Dorigen nigdy dotąd nie słyszała od niego podobnego usprawiedliwienia.

Tak byłoby najlepiej – stwierdziła, a w jej bursztynowych oczach zalśniły iskierki...

Czego? – zastanawiał się. Aballister. Jawnej nienawiści? Ich związek coraz bardziej się rozpadał. Było tak od powrotu Dorigen z Shilmisty, po upokarzającej porażce, do której znacznie przyczynił się opuszczony syn Aballistera.

Czarnoksiężnik odegnał od siebie te rozważania.

Znalazłaś ich? – spytał zdecydowanym tonem. On i Dorigen mogli uregulować rachunki, kiedy już zostanie usunięte bezpośrednie zagrożenie, ale póki co, oboje musieli stawić czoło poważniejszym problemom. Poprzedniej nocy duch Bogo Ratha powrócił do Aballistera z informacją, że Cadderly faktycznie wyruszył w drogę do Zamczyska Trójcy.

Raport wzbudził w starym czarnoksiężniku jednocześnie lęk i rozbawienie. Aballister był opętany myślą o podbiciu całego okolicznego regionu – cel ten został mu zlecony przez awatara samej bogini Talony – zaś jedną z najpoważniejszych przeszkód do osiągnięcia tego celu był bez wątpienia Cadderly.

Nie mógł opanować podniecenia wywołanego świadomością zbliżającego się pojedynku. Musiał stawić czoło swemu niesamowitemu synowi i nie mógł się już tego doczekać. Zgodnie z tym, co mu doniesiono, Cadderly nie wiedział nawet o więzi łączącej go z Aballisterem, toteż myśl o zdruzgotaniu zapalczywego młodzieńca, zarówno w pojedynku na czary jak i emocjonalnie poprzez ujawnienie mu tego sekretu, wywoływała na wąskich, surowych ustach Aballistera szeroki, złowieszczy uśmieszek.

W przeciwieństwie do Aballistera, Dorigen na wieść o wyprawie Cadderly’ego ogarnęło przerażenie. Nie miała ochoty ponownie zmierzyć się z młodym kapłanem i jego brutalnymi przyjaciółmi, zwłaszcza teraz, gdy wciąż jeszcze czuła ból w pogruchotanych przez Cadderly’ego dłoniach. Wiele jej zaklęć wymagało precyzyjnych ruchów dłoni, a z powodu zgiętych nienaturalnie palców i uszkodzonych stawów od dnia powrotu z puszczy niejedno z nich obróciło się przeciwko niej.

Nie widzę Cadderly’ego – odparła po dłuższej chwili wpatrywania się w mgliste obrazy wewnątrz kryształowej kuli. – Podejrzewam, że on i jego towarzysze dopiero opuścili bibliotekę, jeżeli w ogóle wyruszyli w drogę, a nie odważę się wykorzystać mego magicznego wzroku tak blisko warowni naszych wrogów.

Dwie godziny i nic? Niczego nie wypatrzyłaś? – Aballister nie wydawał się zadowolony. Krążył pod ścianą, przesuwając kościstymi, suchymi palcami po zasłonie oddzielającej to pomieszczenie od buduaru Dorigen.

Na twarzy czarnoksiężnika pomimo lęku, jaki gnieździł się w jego sercu, pojawił się uśmiech, kiedy przypomniał sobie uciechy, jakim wspólnie z Dorigen oddawał się za tą kotarą.

Tego nie powiedziałam – odparła ostro Dorigen, domyślając się, co było przyczyną pobłażliwego uśmiechu maga, i ponownie skupiła wzrok na kryształowej kuli.

Aballister natychmiast podszedł do niej i stanąwszy z tyłu, ponownie zaczął podglądać przez ramię. W pierwszej chwili w kryształowej kuli dostrzegł jedynie szarą mgłę, ale stopniowo, wraz z kolejnymi słowami inkantacji wypowiadanej przez Dorigen, obraz zaczął się zmieniać i przybierać konkretną formę. W szkle ukazały się podnóża Gór Śnieżnych, najprawdopodobniej południowo-wschodni kraniec ich potężnego masywu, bowiem widać było wyraźnie drogę wiodącą do Carradoonu. Na drodze coś się poruszało – coś szkaradnego.

Asasyn – wyszeptał Aballister.

Dorigen z zaciekawieniem spojrzała na starego czarnoksiężnika.

W tej sprawie duch Bogo był dziwnie tajemniczy – wyjaśnił Aballister. – Ta istota, którą wypatrzyłaś, była jednym z przywódców oddziału Nocnych Masek, zwanym, jak widać całkiem słusznie, Duchem. Najwidoczniej nasz drogi Cadderly odebrał Duchowi magiczny artefakt, a teraz ta plugawa kreatura powróciła, by go odzyskać. Czy przez swoją kulę potrafisz wyczuć jej moc?

Oczywiście, że nie – odparła z oburzeniem Dorigen.

A zatem udaj się w góry i miej oko na tego stwora – warknął Aballister. – Bardzo możliwe, że zyskaliśmy potężnego sprzymierzeńca, który, jak dobrze pójdzie, upora się z naszymi kłopotami, zanim zdołają dotrzeć do Zamczyska Trójcy.

Nie zrobię tego.

Aballister wyprostował się, jakby został spoliczkowany.

Nie odzyskałam jeszcze sił – wyjaśniła Dorigen. – Nie mogę polegać na swoich zaklęciach. Każesz mi zbliżyć się do jakiegoś paskudnego, złowrogiego Ducha i twego niebezpiecznego syna, mimo iż wiesz, że nie odzyskałam jeszcze całkowitej sprawności manualnej? Nie jestem teraz w stanie wykorzystać w pełni swych umiejętności.

Jej wzmianka o Cadderlym jako synu Aballistera sprawiła, że stary mag się skrzywił; w lot pojął, iż chciała dać mu do zrozumienia, że cały problem wynikał pośrednio z jego winy.

Masz do dyspozycji kogoś, kto dużo lepiej niż ja zdoła oszacować moc tego nieumarłego monstrum – ciągnęła Dorigen, idąc śmiało za ciosem. – Kogoś, kto w razie konieczności byłby w stanie nawiązać kontakt z tą istotą i lepiej ode mnie określi jej zamiary.

Gniew Aballistera zelżał, gdy zdał sobie sprawę, kogo ma na myśli Dorigen.

Druzil – powiedział, wymieniając imię swego sprzymierzeńca, złośliwego impa pochodzącego z niższych światów.

Druzil – zawtórowała drwiąco Dorigen.

Aballister uniósł chudą dłoń do spiczastego podbródka i bąknął coś pod nosem. Mimo to nadal nie wydawał się przekonany.

Poza tym – zamruczała Dorigen – jeżeli zostanę w Zamczysku, może ty i ja... – Nie dokończyła tej myśli, ale Aballister, podążając za jej spojrzeniem, zatrzymał wzrok na dzielącej pokój kotarze. Jego ciemne oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a dłoń opadła ciężko do boku.

Kontynuuj poszukiwania mego sy... Cadderly’ego – polecił. – Powiadom mnie natychmiast, gdy tylko uda ci się go zlokalizować. Bądź co bądź mam swoje sposoby i mogę zaatakować tego nieroztropnego chłopaka, zanim zdoła zbliżyć się do Zamczyska Trójcy.

To rzekłszy, opuścił komnatę. Wydawał się podniecony, ale krok miał dziarski i zuchwały. Dorigen ponownie skupiła wzrok na kryształowej kuli. Nie zaczęła jednak od razu wypatrywać Cadderly’ego, lecz pogrążyła się z zamyśleniu, rozważając sposób, jaki wybrała, by pozostać w Zamczysku Trójcy.

Dała Aballisterowi nadzieję. Złudną nadzieję.

Nie kochała go już, nie darzyła go nawet szacunkiem, choć z całą pewnością należał do najpotężniejszych magów, jakich kiedykolwiek spotkała. Dorigen podjęła decyzję – skłoniło ją do tego przemożne pragnienie bezpiecznego dotrwania do końca całej tej przygody. Znała się dostatecznie dobrze i wiedziała, że w puszczy elfów Cadderly nieźle napsuł jej krwi.

Przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad zamiarami, jakie Aballister żywił wobec swego syna. Czarnoksiężnik miał sprzymierzeńców, zaklęte monstra trzymane w specjalnych klatkach na terenie pozaplanarnej posesji. Wszystko, czego teraz potrzebował, to aby Dorigen wskazała mu właściwy kierunek, miejsce, gdzie obecnie znajduje się Cadderly.

Dorigen spuściła wzrok, spoglądając na swe wciąż jeszcze opuchnięte i pogruchotane dłonie, przypominając sobie porażkę poniesioną w Shilmiście, i po raz kolejny stwierdziła w duchu, że Cadderly mógł ją wówczas zabić, gdyby tylko zechciał.


* * *


Pierwszy obóz rozbili w wysoko położonej przełęczy Gór Śnieżnych, ukryci przed zacinającym lodowatym wiatrem w małej niszy skalnej ściany. Gigantyczne cielsko Vandera stało się kolejną przeszkodą dla mroźnej wichury (zimno zdawało się nie mieć na firbolga żadnego wpływu) i wkrótce Ivan i Pikel zdołali rozniecić ognisko. Mimo to wiatr nieuchronnie odnajdywał drogę do gromadki śmiałków i niebawem nawet krasnoludy zaczęły się trząść i zacierać ręce, trzymając je blisko ognia. Typowe dla Pikela „Oooo” coraz częściej przypominało „O-o-o-o”, gdy zawodząc, głośno szczękał zębami.

Cadderly pogrążony w głębokim zamyśleniu w ogóle nie zwracał uwagi na fakt, iż jego palce zaczęły przybierać sinawą barwę. Z pochyloną głową i na wpół przymkniętymi oczami siedział najdalej od ogniska, jeśli nie liczyć Vandera, który w ogóle wyszedł poza obręb skalnej niszy, a lodowaty wicher bezlitośnie omiatał jego rumiane policzki.

Potrzebujesz snu – wybuchnął Ivan, zwracając się do zamyślonego kapłana.

O-o-o – potaknął z entuzjazmem Pikel.

B-b-będzie trudno zasnąć na t-t-takim mrozie – powiedziała dość głośno Danica, wprost do ucha Cadderly’ego.

Czwórka przyjaciół spojrzała po sobie, po czym przeniosła wzrok na Cadderly’ego. Danica wzruszyła ramionami i przysunęła się bliżej ognia, bez przerwy zacierając ręce, ale Ivan, zawsze nieco bardziej bezpośredni i zdecydowany w działaniu, wziął łuk Shayleigh, sięgnął nim ponad ogniskiem i kilka razy stuknął Cadderly’ego w głowę.

Młodzieniec uniósł wzrok.

Co?

Mówilimy, co tu je trocha za zimno, coby spać – burknął do niego Ivan, a każdemu jego słowu towarzyszył unoszący się w powietrze białawy obłoczek oddechu. Cadderly powiódł spojrzeniem po zmarzniętych i trzęsących się przyjaciołach i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że i jemu jest trochę zimno.

Deneir nas ochroni – zapewnił i przywołał w myślach stronice z Księgi Uniwersalnej Harmonii, najświętszej księgi swego boga. Ponownie usłyszał płynne dźwięki niekończącej się pieśni i wydobył z nich względnie proste zaklęcie, powtarzając je, dopóki czar nie objął swym zasięgiem wszystkich jego przyjaciół.

Oo! – wykrzyknął Pikel i tym razem jego zęby nie szczęknęły.

Zimno zniknęło i nie było lepszego określenia na wrażenie, jakie ogarnęło ich wszystkich, gdy błogosławione zaklęcie Cadderly’ego zaczęło działać.

Trocha długo to trwało – powiedział jeszcze Ivan, rozkładając się na wygodnej (w każdym razie dla krasnoluda) skalnej półce, składając ręce pod głowę i zamykając oczy.

Już w kilka minut później krasnoludy pochrapywały w najlepsze, a niedługo po nich usnęła Shayleigh; wojowniczka podłożyła pod głowę obie ręce, a dłonie zacisnęła mocno na uchwycie swego długiego łuku. Cadderly ponownie przyjął pozycję kontemplacyjną, a Danica podejrzewając, że jej ukochany strasznie się czymś zadręcza, stłumiła w sobie pragnienie snu i czuwała nad nim, siedząc oparta plecami o skalną ścianę.

Wolała, by Cadderly z własnej woli otworzył się przed nią, zagajając rozmowę, której niewątpliwie potrzebował. Znała go jednak na tyle dobrze, że wiedziała, iż był w stanie tak siedzieć i rozmyślać nad jakimś problemem przez wiele godzin, a może nawet dni.

Zrobiłeś coś złego – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – A może chodzi o Avery’ego?

Cadderly spojrzał na nią, a wyraz zdumienia malujący się na jego twarzy sporo Danice wyjaśnił, choć mniszka nie miała jeszcze pewności, które z jej podejrzeń okazało się trafne.

Nie zrobiłem nic złego – rzekł po chwili Cadderly niepewnym tonem, a wnikliwa Danica w mig zorientowała się, co musiał przeskrobać.

To zdumiewające, jak diametralnie dziekan Thobicus zmienił zdanie co do naszej wyprawy – rzuciła półgłosem.

Cadderly nieznacznie zmienił pozycję – kolejny dowód dla czujnego oka Daniki.

Dziekan jest kapłanem Deneira – odparł, jakby to wszystko tłumaczyło. – Poszukuje wiedzy i harmonii, a jeśli zgłębi prawdę, nie powinien pozwolić, by duma przeszkodziła mu w zmianie decyzji.

Danica pokiwała głową, choć na jej twarzy wciąż jeszcze dostrzec można było powątpiewanie.

Postąpiliśmy słusznie – powiedział stanowczo młody kapłan.

Dziekan tak nie uważał.

Poznał prawdę.

Czyżby? – spytała Danica. – A może został do tego zmuszony?

Cadderly odwrócił wzrok i spojrzał na Vandera, który na granicy rzucanego przez ognisko blasku, smagany mroźnym wiatrem, pełną piersią chłonął rześkie powietrze i czujnie pełnił wartę, pomimo iż jego wzrok kierował się częściej ku czystemu, rozgwieżdżonemu niebu niż srogiemu krajobrazowi surowych najeżonych ostrymi turniami gór.

Co mu zrobiłeś? – naciskała Danica. – Młodzieniec natychmiast przeniósł na nią wzrok, ale mniszka wytrzymała jego spojrzenie; wierzyła w swego kochanka, ufała, że nie mógłby jej okłamać.

Przekonałem go – wyrzucił z siebie Cadderly.

Za pomocą czarów.

Jakże doskonale mnie znasz! – pomyślał Cadderly ze szczerym zdumieniem.

Musiało się tak stać – rzekł półgłosem.

Danica uklękła i pokręciła głową, a jej migdałowe brązowe oczy się rozszerzyły.

Miałem pozwolić Thobicusowi, by powiódł nas wszystkich ku nieuchronnej zgubie? – zapytał Cadderly. – A tak by się stało...

Thobicus?

Cadderly się zmieszał. Nie rozumiał, dlaczego Danica mu przerwała i co miało znaczyć jej ni to stwierdzenie, ni to pytanie.

I czyja duma TERAZ wpływa na zmianą podejmowanej decyzji? – rzuciła oskarżycielsko. Cadderly w dalszym ciągu nie rozumiał. – Mówisz o DZIEKANIE Thobicusie? – akcent, jaki położyła na tym tytule, wyjaśnił wszystko.

Nawet przełożeni z biblioteki rzadko zwracali się do najwyższych w hierarchii kapłanów z pominięciem stosownego dla nich tytułu.

Cadderly przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad popełnionym lapsusem... Do tej pory, mówiąc o szacownym dziekanie, nigdy nie zapominał o jego tytule, a gdyby jemu lub komukolwiek innemu zdarzyło się go pominąć, zabrzmiałoby to dość chropowato, żeby nie powiedzieć, niestosownie. Teraz jednak z jakiegoś powodu samo nazwisko Thobicusa zdawało się brzmieć bardziej adekwatnie i do tego dźwięcznie.

Użyłeś czarów w stosunku do przywódcy twojego zakonu – oznajmiła Danica.

Zrobiłem to, co było konieczne – upierał się Cadderly. – Nie obawiaj się, Thobicus – tym razem naprawdę chciał powiedzieć „dziekan Thobicus” – nie będzie pamiętał, co się wydarzyło. Modyfikacja jego pamięci była bardzo prostym zabiegiem, a teraz jest przekonany, iż wysłał naszą grupkę na misję zwiadowczą. Oczekuje, że niebawem wrócimy, by złożyć mu raport o aktywności wojsk wroga, aby mógł przeprowadzić swój kretyński plan wielkiego natarcia.

Wypowiadane z niewiarygodną obojętnością słowa Cadderly’ego wywołały w Danice przerażenie. Mimowolnie cofnęła się w stronę skały, kręcąc głową. Usta miała otwarte.

Ile tysięcy zabitych pochłonęłaby ta wojna?! – zawołał młody kapłan.

Słysząc jego słowa, Vander obejrzał się przez ramię, a zaspana Shayleigh otworzyła jedno oko. Co było do przewidzenia, krasnoludy beztrosko chrapały dalej.

Nie mogłem do tego dopuścić, pozwolić, aby Thobicus zrealizował swoje zamierzenia – ciągnął Cadderly, ignorując pozbawione słów oskarżenie Daniki. – Nie mogłem pozwolić, by tchórzostwo jednego człowieka spowodowało śmierć setek, a może nawet tysięcy niewinnych ludzi. Zwłaszcza że wymyśliłem dużo lepszy sposób, by położyć kres zagrożeniu.

Działasz na bazie przypuszczeń – rzuciła z niedowierzaniem w głosie Danica.

Na bazie prawdy! – odkrzyknął gniewnie, a ton jego głosu nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, iż młody kapłan wierzy z całego serca w to, co mówi.

Dziekan jest twoim zwierzchnikiem – upomniała go nieco łagodniej Danica.

Jest moim zwierzchnikiem z punktu widzenia fałszywej hierarchii – odparł, podobnie jak ona spuszczając z tonu. Spojrzał na Shayleigh i Vandera, którzy z ożywieniem śledzili przebieg ich gorącej, z założenia prywatnej dyskusji. – W rzeczywistości najwyższą osobą w hierarchii kapłanów Deneira była Przełożona na Księgach Pertelopa – dokończył.

To stwierdzenie zbiło Danicę z tropu, głównie dlatego że sama darzyła Pertelopę ogromnym szacunkiem i nie wątpiła, iż Przełożona należała do najroztropniejszych spośród gospodarzy Biblioteki Naukowej.

To Pertelopa powiedziała mi, co powinienem uczynić – ciągnął Cadderly. Nagle zaczął sprawiać wrażenie małego, słabego, bezbronnego i zagubionego, pomimo iż maskował to przesadną pewnością siebie i uporem.

Potrzebuję cię obok siebie – rzucił do Daniki na tyle cicho, by Shayleigh i Vander nie zdołali go usłyszeć. Wojowniczka elfów uśmiechnęła się i ostentacyjnie zamknęła fiołkowe oczy, a Cadderly zrozumiał, że jej czujne uszy wychwyciły każdą wypowiedzianą przezeń sylabę.

Danica przez dłuższą chwilę wpatrywała się w gwiaździste niebo, po czym przysunęła się do Cadderly’ego, łagodnie ujęła go za ramię i przytuliła się do niego. Słowa były zbędne.

Cadderly wiedział, że Danica nie wyzbyła się wszystkich wątpliwości, podobnie zresztą jak i on sam. Sporo ryzykował, dokonując mentalnego ataku na Thobicusa, i z całą pewnością obrócił w perzynę fundamenty bractwa i przyjętej w bibliotece hierarchii zakonnej. Robił to, co w głębi serca uważał za właściwe, ale czy to wystarczyło, by usprawiedliwić jego posunięcie?

Zdając sobie sprawę, ile ludzkich żywotów zależało od jego decyzji, Cadderly musiał wierzyć, że tak.


* * *


W obozie na szlaku, z dala od Cadderly’ego i jego towarzyszy, spało smacznie czterech poszukiwaczy przygód – zapalonych wędrowców. Nie zauważyli błękitnawych odcieni w ognisku ani nie dostrzegli wyzierającego spomiędzy jęzorów ognia psiego pyska impa Druzila.

Zdyszany Druzil mruczał pod nosem soczyste przekleństwa, a trzask płomieni zagłuszał odgłosy jego wściekłości. Imp nie znosił wychodzenia na zwiady, bowiem w jego mniemaniu wiązało się to nieodłącznie z ciągnącymi się w nieskończoność godzinami nudy spędzanymi na wysłuchiwaniu donośnego chrapania niekonsekwentnych ludzi.

Był jednak sprzymierzeńcem Aballistera. Służył mu (aczkolwiek nie zawsze z ochotą), a kiedy Aballister otworzył w Zamczysku Trójcy międzyplanarne przejście i wydał mu stosowny rozkaz, Druzilowi nie pozostawało nic innego, jak tylko mu się podporządkować.

Ogromny tunel prowadził poprzez przejścia w wymiarach do ogniska, które Dorigen wypatrzyła i namierzyła u podnóża wschodniego masywu Gór Śnieżnych. Używając niebieskiego proszku z magicznego woreczka, Druzil zmienił normalne ognisko we wrota podobne do tych z Zamczyska Trójcy. Teraz ściskał w łapce sakiewkę z czerwonym proszkiem, który zamknął za nim przejście.

Druzil wstrzymał się przez dłuższą chwilę z rzuceniem proszku, zastanawiając się, jak bardzo mógłby narozrabiać, pozostawiając międzyplanarne przejście otwarte. Jakiego bigosu mogłaby narobić gromadka mieszkańców któregoś z niższych światów?

Zmitygował się jednak i sypnął czerwony proszek w płomienie. Gdyby nie zamknął przejścia i przedostałyby się przez nie niewłaściwe istoty, siejąc śmierć, chaos i zniszczenie, unicestwiłyby również plany podboju tego regionu przez Zamczysko Trójcy.

Siedział w płomieniach przez ponad godzinę, obserwując pojedynczych ludzi.

Aballister bene tellemara – mruczał wielokrotnie słowa, które w języku niższych światów przyrównywały inteligencję maga – pana Druzila – do inteligencji zwykłego ślimaka.

Jakieś poruszenie z boku, za obozowiskiem, przykuło uwagę Druzila i przez parę chwil sądził – ba, nawet miał taką nadzieję – że wydarzy się coś fascynującego. Okazało się jednak, iż to tylko jeden z ludzi pełniących wartę okrążał obóz – i był najprawdopodobniej tak samo znudzony jak imp. W chwilę później mężczyzna zniknął mu z oczu, rozpływając się w ciemności.

Minęła kolejna długa chwila i ogień zaczął przygasać. Druzil musiał mocno się skulić, aby nie było go widać spomiędzy płomieni. Energicznie pokręcił głową, a jego obwisłe uszy załopotały gwałtownie.

Aballister bene tellemara – syczał gniewnie raz po raz, powtarzając te słowa jak litanię mającą ochronić go przed nudą.

Czarnoksiężnik wysłał go w drogę, obiecując, że misja z pewnością mu się spodoba, ale Druzil przyzwyczajony, że najczęstszym zajęciem dla takich jak on chowańców było stanie na warcie albo zbieranie składników potrzebnych do rozmaitych zaklęć, niejednokrotnie słyszał podobne kłamstwa. Nawet tajemnicze słowa Dorigen dotyczące „kogoś, kto może stać się impowi nad wyraz bliski” nie natchnęły jego serca nową nadzieją. Cadderly wyruszył w drogę do Zamczyska Trójcy i właśnie tam chciał się obecnie znaleźć Druzil, by oglądać na własne oczy magiczne eksplozje, kiedy Aballister rozwali wreszcie swego kłopotliwego syna w drobny mak.

Imp ponownie usłyszał jakieś dźwięki dochodzące z obrzeża obozu; przypominało to zduszony jęk, a zaraz potem osobliwe szuranie.

Uniósł swój psi pysk ponad płomienie, aby się lepiej przyjrzeć, i ujrzał cofającego się carrodoońskiego strażnika z szablą; usta mężczyzny otwarte były niewiarygodnie szeroko w bezgłośnej parodii krzyku.

Ale to widok stworzenia uparcie podążającego za strażnikiem wywołał na gadzim grzbiecie impa dreszcz rozkoszy.

Przypuszczał, iż TO musiało być niegdyś człowiekiem, teraz jednak było jedynie zwęglonym i poczerniałym trupem, odrażającym i pokurczonym, który sprawiał wrażenie, jakby żar wytopił z jego ciała wszystkie płyny ustrojowe. Druzil czuł woń potężnego zła, które uczyniło tego trupa nieumarłym.

Pysznie – wychrypiał.

Strażnik nadał się cofał i w dalszym ciągu usiłował wydać z siebie okrzyk. Stwór odbił w bok szablę przerażonego mężczyznę i schwycił go za nadgarstek, a Druzil aż pisnął z zadowolenia, bowiem niemal w tej samej chwili skóra na twarzy nieszczęsnego strażnika pomarszczyła się i pożółkła jak pergamin, jego włosy straciły młodzieńczy blask, posiwiały, a potem całymi garściami zaczęły wypadać.

Duch znów uderzył strażnika – tym razem w twarz, a oczy mężczyzny natychmiast napęczniały, jakby miały lada moment wypaść z orbit. Z otwartych ust dobył się gardłowy, zduszony bulgot i świst oddechu, gdyż postarzałe gwałtownie płuca nie miały dość sił, by nabrać odpowiedniej ilości powietrza.

Umierający mężczyzna zatoczył się w tył, potknął o leżącą na ziemi kłodę i runął jak długi. Jego usta nadal były szeroko otwarte.

Krzyk dobiegający z drugiego końca obozu świadczył, że hałas obudził pozostałych. Silny mężczyzna, wojownik, sądząc po mocno umięśnionej klatce piersiowej i ramionach, przebiegł przed ogniskiem i śmiało sunął na spotkanie z monstrum. Jego wielki miecz przeciął powietrze, zanurzając się w ramieniu istoty.

Wydawało się, że ostrze przecina tkanki, a jednak przeszło przez nieumarłego na wskroś, jak gdyby monstrum było jedynie bezcielesnym widmem. Duch zaatakował, wyciągając przed siebie jedyne sprawne ramię i szukając kolejnej ofiary dla swego niezaspokojonego głodu.

Druzil radośnie zaklaskał w pulchne, nieproporcjonalne duże łapki. To widowisko zdecydowanie przypadło mu do gustu. Inni mężczyźni poderwali się ze swych posłań. Jeden, wrzeszcząc na całe gardło, pognał w kierunku lasu. Dwaj pozostali bez namysłu ruszyli na pomoc śmiałemu towarzyszowi.

Stwór schwycił jednego z nich za włosy i najwyraźniej nie zwracając uwagi na zadawane przez niego raz po raz ciosy toporem, odchylił głowę mężczyzny w bok i wgryzł mu się w gardło. Potem cisnął okrwawionego trupa z taką siłą, iż zwłoki roztrzaskały się o drzewa, dwadzieścia stóp za obozowiskiem.

Dwaj pozostali napatrzyli się już dość, a ściślej mówiąc, widzieli już zbyt wiele. Zawrócili i rzucili się do ucieczki – jeden z nich ogarnięty bezbrzeżną, dojmującą zgrozą odrzucił od siebie bezużyteczną broń.

Duch rzucił się w ich stronę, ale nie zdołał schwycić żadnego z uciekających. Zatrzymał się i stojąc w bezruchu, przez chwilę patrzył na umykających strażników, po czym minąwszy zniszczone obozowisko, ruszył w dalszą drogę w głąb Gór Śnieżnych, jak gdyby cała ta rzeź była jedynie przypadkowym spotkaniem. Druzil zrozumiał wówczas, że stwór napawał się wrzaskami uciekających ludzi, czerpiąc perwersyjną przyjemność z ich śmiertelnego przerażenia.

Druzil polubił tę istotę.

Imp wyszedł z płomieni, spojrzał w dół na postarzałego umierającego człowieka, który z trudem chwytał powietrze, sprawiając wrażenie, jakby każdy ruch powodował niewysłowiony ból. Usłyszał trzask pękającej ze starości kości ramieniowej mężczyzny, kiedy strażnik uniósł rękę do góry, a w chwilę później rozległ się jęk zmieszany ze świstem ciężkiego oddechu.

Imp zachichotał i odwrócił wzrok. Podsłuchał fragment rozmowy Aballistera z duchem Bogo Ratha i choć była dość tajemnicza, domyślił się, iż owa upiorna kreatura musiała mieć z Cadderlym na pieńku. Nie ulegało wątpliwości, że stwór wiedział, dokąd zmierza – nie zadał sobie nawet trudu, by ruszyć w pościg za uciekającymi strażnikami.

Druzil wykorzystał siłę woli, aby stać się niewidzialnym, i zatrzepotał błoniastymi, nietoperzowymi skrzydłami, wyruszając tropem monstrum. Kto wie, pomyślał, może omylił się, wątpiąc w obietnice Aballistera, że ta misja przypadnie mu do gustu.


4

Przedsmak nadchodzących zdarzeń


Aballister przeszedł przez rozległą komnatę wypełnioną klatkami, podziwiając swoją prywatną menażerię egzotycznych potworów.

Dorigen zlokalizowała młodego kapłana i jego przyjaciół – rzekł półgłosem, zatrzymując się między dwoma największymi klatkami, w których znajdowały się osobliwie wyglądające bestie, krzyżówki dwóch lub więcej normalnych zwierząt.

Jesteś głodna? – spytał lwiopodobną, skrzydlatą kreaturę, której ogon naszpikowany był dziesiątkami mocnych jak stal kolców. Stwór ryknął w odpowiedzi i uderzył potężną paszczą w pręty klatki.

A więc leć – zanucił śpiewnie czarnoksiężnik, otwierając drzwi klatki, a gdy potwór majestatycznie przemaszerował obok niego, przesunął kościstymi palcami po jego gęstej grzywie. – Dorigen doprowadzi cię do mego niegodziwego syna. Daj mu nauczkę.

Stary czarnoksiężnik cmoknął głośno. Spędził wiele godzin swego wolnego czasu w tym pozaplanarnym obszarze.

Stworzył to miejsce, kiedy jeszcze uczył się w Bibliotece Naukowej. Wówczas jego największym zmartwieniem było to, iż wyżsi rangą kapłani zawsze patrzyli mu przez ramię, upewniając się, że jego prace są zgodne ze ścisłymi regułami obowiązującymi w zakonie. Nie wiedzieli, że Aballister zdołał ich okpić, stwarzając pozaplanarny spłachetek realnej przestrzeni, by móc w nim kontynuować swoje najcenniejsze i najniebezpieczniejsze eksperymenty.

Miało to miejsce dwadzieścia lat temu, gdy Cadderly był jeszcze małym dzieckiem, a – jak stwierdził w duchu mag – lwiopodobne monstrum i towarzysząca mu trójgłowa bestia również były młode.

Aballister wybuchnął śmiechem na tę myśl – wysyłał dwójkę swoich dzieci, by uśmierciły trzecie.

Dwie ogromne bestie wyszły w ślad za magiem z komnaty i przeszły przez kolejne drzwi pozaplanarnej posesji prowadzące na skalisty masyw nad Zamczyskiem Trójcy, gdzie czekała już Dorigen z kryształową kulą w dłoni.


* * *


Jesteśmy za wysoko – zaprotestował Vander, gdy gromadka wędrowców podążała wąskim górskim szlakiem na wysokości połowy mierzącego około dwadzieścia tysięcy stóp masywu.

Przy drodze dostrzec można było kilka nagich krzewów, ale ogólnie rzecz biorąc, wiodła ona pośród nagich, naruszonych srogim wiatrem skał, tu wypiętrzonych i ostrych, ówdzie zaś płaskich i równo wygładzonych. Na tej wysokości niepodzielnie panowała zima. Pokrywa śniegu była głęboka, a ukąszenia wiatru, pomimo magicznych zaklęć ochronnych Cadderly’ego, zmuszały wędrowców, by raz po raz zacierali grabiejące nieustannie ręce. Wąski szlak był dokładnie omieciony – wicher szalał tu do tego stopnia, iż na szorstkich kamieniach śnieg nie był w stanie utrzymać się dłużej.

Musimy trzymać się z dala od niższych szlaków – odrzekł Cadderly, krzycząc, by pozostali mogli go usłyszeć poprzez niecichnący ryk wichury. – Podąża nimi wiele goblinów i gigantów, którzy umknęli z Shilmisty, a teraz powracają do swych górskich jaskiń.

Lepiej stawić czoło im niż istotom, które możemy napotkać na tej wysokości – odparł Vander. Donośny głos mierzącego dwanaście stóp olbrzyma o rudej, pokrytej obecnie drobinkami lodu brodzie bez trudu pokonał zawodzący jęk wiatru. – Nie znasz istot zamieszkujących krainy wiecznych śniegów, młody kapłanie.

Ogorzały firbolg miał najprawdopodobniej w tej kwestii spore doświadczenie i krasnoludy, Shayleigh i Danica spojrzeli na Cadderly’ego w nadziei, że ostrzeżenie Vandera wywrze nań jakiś wpływ.

Tak jak tyn wielgi ptak, cóżem go wykikował, tyn co miał skrzydła rozpoztarte jedyn... – wtrącił Ivan.

To był orzeł – rzucił z naciskiem Cadderly, choć tylko Ivan widział tajemnicze latające stworzenie. – Niektóre z orłów w Górach Śnieżnych są dość spore, ale wątpię...

A majom skrzydła milowej rozpintości? – wtrącił Ivan.

Wątpię, aby rzeczywiście taka rozpiętość wchodziła w grę – dokończył Cadderly, na co Ivan tylko pokręcił głową i poprawiwszy hełm zaopatrzony w pokaźną parę jelenich rogów, spojrzał spode łba na młodzieńca.

Tymczasem Cadderly znalazł sobie kolejnego dyskutanta, bowiem nagle za jego plecami stanęła Danica i położyła mu rękę na ramieniu. Spojrzał na nią.

Nie boję się tych potworów – wyjaśniła pospiesznie, bowiem jako jedyna rozumiała, ile trudu kosztowało młodego kapłana, aby jego wyprawa mogła dojść do skutku. – Ale grunt na tym szlaku jest zdradliwy i wiatr dmie z ogromną siłą. Wystarczy poślizgnąć się i można zostać zmiecionym w dół stoku.

Spojrzała w prawo, ku krawędzi skały i dodała złowróżbnie:

A nad nami zwiesza się gruba pokrywa śniegu.

Cadderly nie musiał spoglądać w górę, by wiedzieć, że miała na myśli całkiem realne zagrożenie lawinowe. Po drodze minęli wiele pozostałości po osunięciach się wielkich śniegowych czap, choć większość tych lawin musiała mieć miejsce w ubiegłym roku, najprawdopodobniej podczas wiosennych roztopów.

Cadderly wziął głęboki oddech i raz jeszcze powtórzył sobie w duchu, co było sekretną przyczyną jego wędrówki akurat tym, a nie innym szlakiem, i pozostał nieugięty.

Śnieg jest tu sezonowy – odparł, zwracając się do Vandera. – Za wyjątkiem najwyższych górskich szczytów, ale tam przecież nie idziemy.

Vander chciał coś powiedzieć – Cadderly domyślał się, że firbolg wysunie argument, jakoby wspomniane przezeń przerażające istoty o tej porze roku, kiedy pokrywa śnieżna była dostatecznie gruba, często i chętnie opuszczały wyższe partie gór. Zanim jednak zdążył wypowiedzieć pierwszą sylabę, Cadderly przerwał mu telepatycznie magicznym błaganiem, by zamilkł i natychmiast ruszył w drogę, sugerując przy tym, iż gdyby nie przedłużający się postój i bezcelowa dyskusja, mogliby prędzej dotrzeć do terenów, na których panowały dużo znośniejsze warunki. Vander chrząknął i odwrócił się, zarzucając na jedno ramię płaszcz z futra białego niedźwiedzia, a wszyscy pozostali zauważyli, że jego druga ręka spoczywa niepewnie na rzeźbionej rękojeści wielkiego miecza.

Co się tyczy wiatru i lodu – rzucił Cadderly do Daniki – jeśli będziemy szli ostrożnie i zwartą grupką, nic nie powinno się nam przydarzyć.

Chyba że porwi nas przelatujoncy ptak – rzucił oschle Ivan.

To był zwykły orzeł – rzekł z nieco większym naciskiem Cadderly, odwracając się do krasnoluda. Był wściekły. Ivan wzruszył ramionami i pomaszerował przed siebie. Pikel, najwyraźniej nie zwracając uwagi na kłótnię, chętny pójść wszędzie tam, gdzie go zaprowadzą pozostali, podreptał raźno za naburmuszonym bratem.

Widziałyś kiedy orła ze czteryma łapami? – warknął Ivan przez ramię, kiedy wraz z Pikelem oddalili się dość znacznie od Cadderly’ego.

Pikel zastanawiał się przez dłuższą chwilę nad jego pytaniem i nagle stanął jak wryty, uśmiech znikł z jego twarzy, a z ust dobyło się przeciągłe: O-o-o-o. Potem, przebierając szybko nogami, podbiegł, by zrównać się z maszerującym dziarsko Ivanem. Wspólnie szli za firbolgiem lub też obok niego, kiedy szlak był dostatecznie szeroki, by ich pomieścić. W ciągu ostatnich dni firbolg i krasnoludy mocno się zaprzyjaźnili, nieustannie wymieniając się opowieściami o ukochanych, ojczystych stronach, miejscach zbliżonych pod względem surowości krajobrazu i zamieszkanych przez rozmaite groźne bestie.

Cadderly szedł za nimi, pogrążony w myślach, usiłując usprawiedliwić się przed samym sobą za atak na Thobicusa i zastanawiając się nad tym, co go czekało. Miał przed sobą trudne zadanie – zniszczenie Zamczyska Trójcy, ale po tym czekała go jeszcze solidna przeprawa z kapłanami w bibliotece.

Danica została nieco w tyle. Sposób, w jaki potraktował ją przed chwilą Cadderly, wycisnął z jej oczu łzy bólu, rozgoryczenia i pogardy.

On jest przerażony – powiedziała Shayleigh, podchodząc do mniszki.

I uparty – dodała Danica.

Szczery uśmiech wojowniczki elfów okazał się zaraźliwy i usunął w cień posępne myśli dręczące Danicę. Młoda mniszka ucieszyła się, że ponownie ma u swego boku Shayleigh, czując nieomal siostrzaną więź łączącą ją z uduchowioną wojowniczką. Wiele elfów z Shilmisty w niewybredny sposób drwiło z Shayleigh, nie mogąc pogodzić się z faktem, iż zaprzyjaźniła się ona z krasnoludem, ta jednak nic sobie nie robiła z ich docinków, puszczając je mimo uszu.

W niecałe pół godziny później na odsłoniętym odcinku szlaku, gdzie górskie zbocze ciągnące się po prawej stronie opadało łagodnie, po lewej zaś było przerażająco strome, Vander stanął gwałtownie i rozsunął ręce na boki, aby zatrzymać krasnoludy. Znów zaczął sypać śnieg, a wiatr chłostał lepkimi, białymi płatkami, więc wszyscy wędrowcy, bez wyjątku, musieli naciągnąć mocniej na głowy kaptury swych podróżnych płaszczy. Widoczność była tak słaba, że Vander nie zorientował się w pierwszej chwili, czym konkretnie jest osobliwy kształt, który dostrzegł przed sobą na skraju górskiej drogi.

Olbrzym niepewnie postąpił krok naprzód, do połowy wyjmując z pochwy swój wielki, prosty miecz. Ivan i Pikel cofnęli się i spoza firbolga spojrzeli jeden na drugiego. Jednocześnie pokiwawszy głowami, ścisnęli w obu rękach swą broń, choć nie mieli pojęcia, co mogło tak bardzo zaalarmować Vandera.

Po chwili firbolg wyraźnie się rozluźnił, a krasnoludy ponownie pokiwały głowami i na powrót wcisnęły ręce pod poły grubych płaszczy.

Dwa kroki dalej kształt, który Vander zidentyfikował jako stertę śniegu, wyprężył się w górę niczym wąż i wystrzelił w kierunku olbrzyma, ocierając się o jego wyprostowane palce.

Vander krzyknął i odskoczył w tył, chwytając się za dłoń, która nagle zaczęła ociekać krwią.

Tyn pokrwawiony śnieg go uchapał! – zawołał Ivan i dał susa do przodu, tnąc z całej siły swoim wielkim toporem.

Zakrzywione ostrze przeszło na wylot przez osobliwe monstrum i brzęknęło o znajdujące się pod nim kamienie, odcinając prawie jedną czwartą ciała stwora.

Ale ta część nadal żyła, a co więcej, okazała się równie zajadła, jak jej większy odpowiednik, i teraz były już dwa potwory, z którymi musieli się zmierzyć.

Vander postąpił naprzód, siekąc trzymanym w zdrowym ręku mieczem. I z dwóch potworów zrobiły się trzy.

Ivan poczuł palący ból w ramieniu, ale oślepiony zacinającym wiatrem i bitewnym szałem, nie zdawał sobie sprawy z rezultatów swego działania. Raz po raz dźwigał swój olbrzymi topór w górę, bezmyślnie mnożąc liczebność armii potworów.

Ledwie Cadderly zdążył zorientować się w sytuacji, gdy zza jego pleców dobiegł przeraźliwy krzyk Shayleigh. Młody kapłan odwrócił się błyskawicznie, jego oczy rozwarły się szeroko, gdy ujrzał prawdziwe oblicze „orła” Ivana, przypominającą lwa bestię, większą od człowieka, o rozpiętości skrzydeł rzędu do dwudziestu pięciu stóp. Pikująca w dół kreatura nie zbliżyła się do Shayleigh i Daniki, lecz przełamując impet lotu nurkowego, stanęła w powietrzu dęba i uniósłszy w górę ogon, smagnęła nim z całej siły.

W stronę dwóch wojowniczek pomknął grad żelaznych ostrzy.

Danica odepchnęła Shayleigh w bok, po czym wykonała kilka niewiarygodnie zwinnych ruchów całym ciałem, cudem niemal unikając poważniejszego trafienia. Mimo to na białym tle jej skóry pojawiła się smuga czerwieni, strużka krwi, która spłynęła po ramieniu, rozoranym przez jeden z kolców.

Shayleigh błyskawicznie uniosła swój łuk, ale lwiopodobny stwór oddalił się już szerokim łukiem, i wypuszczona przez elfa strzała zniknęła gdzieś wśród wirującego śniegu i chłoszczących podmuchów wiatru.

Znajdujący się na najbardziej wysuniętej pozycji Vander ponownie został zraniony i krzyknął przeraźliwie – młody kapłan nie wierzył, że dumny, obdarzony stoicką naturą firbolg w ogóle może być do tego zdolny. Cadderly dziarsko ruszył naprzód, by sprawdzić, co było tego powodem, i po chwili stanął, mrużąc powieki i kręcąc z niezadowoleniem głową, gdyż jak się okazało, jego przyjaciele zostali otoczeni ciasnym korowodem czegoś, co wyglądało na ożywiony śnieg! Młody kapłan nie wierzył własnym oczom. Zadawane przez jego przyjaciela rozpaczliwe ciosy okazywały się nieskuteczne – a raczej zdawały się służyć drugiej stronie, bowiem po każdym z nich przybywało coraz więcej napastników.

Cadderly złączył się z pieśnią Deneira, logiką władającą harmonią jego wszechświata. Ujrzał przestrzeń, ale nie sferę niebieską, lecz magiczny wymiar mocy żywiołów mającej swą podstawę w energii. Proste i ewidentne prawdy w mig podpowiedziały mu, że śnieg najlepiej zwalczyć ogniem. Prawie nie zastanawiając się nad tym, co robi, uniósł zaciśniętą pięść w stronę największego fragmentu monstrum oddzielającego go od jego przyjaciół i wypowiedział słowo: Fete! – co w języku elfów oznacza ogień.

Struga płomieni wystrzeliła ze złoto-onyksowego pierścienia na palcu Cadderly’ego, omiatając śnieżne potwory furią skwierczącego żywiołu. Ożywiony śnieg zmienił się w parę i rozproszył na wszystkie strony pod wpływem silnych podmuchów wiatru.

Nagle coś mocno uderzyło Cadderly’ego w plecy, ciskając go na ziemię. Ogarnął go strach, że lwiopodobne monstrum powróciło. Odwrócił się, unosząc przed sobą wyprostowaną rękę z zaciśniętą pięścią.

Ujrzał stojącą za nim Danicę, osłaniającą go swym ciałem, i zrozumiał, że to ona go popchnęła. Miała teraz przed sobą kolejnego potwora, który właśnie włączył się do walki, bestię, która najwyraźniej miała chrapkę na zajętego czym innym młodego kapłana.

Chimera? – tyleż zapytał, co stwierdził Cadderly, kiedy trójgłowy skrzydlaty potwór rzucił się na Danicę. Jego centralny łeb i tors należały do lwa, tak samo jak w przypadku drugiego potwora, ten jednak miał również pomarańczową łuskowatą szyję zakończoną smoczą głową i z tyłu trzecią głowę czarnego kozła.

Stwór stanął dęba w powietrzu; z jego pyska buchnął jęzor płomieni.

Danica rzuciła się w bok, podskoczyła w górę i uchwyciwszy się kamiennego występu nad głową, podciągnęła wysoko nogi, unikając ognistego podmuchu. Kiedy płomień wygasł, zeskoczyła na skalną półkę, ale poślizgnęła się, bowiem ogień wytopił śnieg i osłabił wytrzymałość kamiennego podłoża. Było tak zimno, że na skale prawie natychmiast utworzyła się nowa warstwa pokrywy lodowej i młoda mniszka przewróciła się ciężko na plecy. I w tej samej chwili ześliznęła się z krawędzi półki.

Świat Cadderly’ego stanął w miejscu.


* * *


Nieco dalej, na ścieżce, Shayleigh robiła morderczy użytek ze swego łuku, śląc jedną strzałę za drugą w cielsko lwiopodobnego potwora. Nawet przy potężnym wietrze wiele z jej strzał dosięgło celu, monstrum było jednak nader żywotne i kiedy jego miotający ostre kolce ogon przeciął powietrze, okazało się, że Shayleigh nie ma się gdzie ukryć przed zabójczymi pociskami.

Skrzywiła się, słysząc głuche odgłosy uderzeń, gdy kilka ostrzy unieruchomiło ją w na wpół leżącej, na wpół siedzącej pozycji na górskim zboczu. Poczuła nagle ciepło własnej, życiodajnej krwi wypływającej z kilku ran. Mimo to nałożyła kolejną strzałę na cięciwę i wypuściła ją, posyłając chyży pocisk w silnie umięśnioną, szeroką pierś stwora.


* * *


Cadderly runął płasko na kamienie, rozpaczliwie wyciągając rękę w stronę Daniki, która zdołała uchwycić się skały kilka stóp poniżej kamiennej półki. Najprawdopodobniej nie mogła wspiąć się po oblodzonej powierzchni ze względu na chłoszczące podmuchy wiatru i zacinający śnieg, a Cadderly pomimo iż wyprężał się jak struna, nie mógł jej dosięgnąć.

Śpiewał, a wraz z pieśnią Deneira ponownie odnalazł przestrzeń żywiołów, tym razem szukając odpowiedzi w krainie powietrza. Danica usłyszała jego pieśń i błagalnie uniosła wzrok. Wiedziała, że na jednej ręce nie utrzyma się już długo.

Kilka chwil później Cadderly zakończył pieśń, przeniósł wzrok na Danicę i dodając do swoich słów magiczną moc, nakazał jej, aby do niego podskoczyła. Zrobiła to, ufając swemu kochankowi. Ich dłonie musnęły się przez mgnienie oka, ale jednocześnie mniszka usłyszała, jak Cadderly wypowiada prastarą runiczną formułę, słowo inicjujące zaklęcie, i poczuła lekkie łaskotanie, gdy moc przepłynęła między nimi.

A potem runęła w dół.

Cadderly nie miał czasu, by obserwować jej opadanie, musiał w pełni wierzyć w objawione prawdy swego boga. Rozejrzał się wokoło i z ulgą stwierdził, że silny wiatr działał na ich korzyść, zmuszając dwa skrzydlate potwory do zatoczenia szerszego łuku, aby mogły ponownie zbliżyć się do skalnej półki.

W oddali przed nimi Vander wykorzystał utworzoną przez ogień Cadderly’ego wyrwę, by wydostać się z pierścienia śnieżnych potworów, i zabrał ze sobą Ivana, podrywając go w powietrze ręką obdartą prawie ze skóry.

Pikel wspiął się na kamień, ale ponownie został otoczony i jak oszalały tłukł paskudne stwory swoją grubą pałką.

Cadderly uniósł onyksowy pierścień, lecz pozycja, w jakiej się znajdował, nie sprzyjała uaktywnieniu artefaktu. Miast tego, dał się ponieść pieśni, wkraczając w krąg ognia.

Bracie mój! – zawołał przeciągle Ivan, wyrywając się z uścisku Vandera. Spodziewał się, że firbolg ruszy w ślad za nim, ale kiedy się odwrócił, smutna prawda uderzyła go jak obuchem.

Śnieżne istoty zadały Vanderowi sporo ran, na obu rękach i nogach, a prawdopodobnie w momencie gdy olbrzym pochylił się, by podnieść Ivana – rozorały mu również bok twarzy. W każdym z tych miejsc skóra Vandera po prostu się rozpuściła, pozostawiając ziejące, krwawe rany. Oszołomiony i bliski omdlenia firbolg ledwie trzymał się na nogach.

Oo, au! – rozlegało się z przodu przeciągłe wołanie.

Pikel potrzebował pomocy.

Ivan ruszył pędem w kierunku brata i nagle odskoczył w tył, gdy wokół Pikela pojawił się krąg ognia.

Bracie mój! – zawołał powtórnie, przekrzykując ryk płomieni. Chciał rzucić się naprzód, pragnął skoczyć w strzelające wysoko jęzory żywiołu i umrzeć u boku ukochanego brata. Żar był jednak zbyt wielki, a płomienie sięgające kilkanaście stóp w górę rozchodziły się coraz dalej na zewnątrz. Para mieszała się z płomieniami, w miarę jak śnieg, lód i potwory pochłaniał ogień.

Ogarnięty rozpaczą usłyszał nagle okrzyk nadziei Cadderly’ego wołającego Pikela:

Nie poddawaj się! Wytrzymaj!

Koźli łeb mocno rąbnął Ivana w ramię, a lwia łapa trafiła go w głowę, rzucając do tyłu. Uderzył w kolano Vandera, róg na jego hełmie rozorał skórę firbolga, a impet uderzenia zwalił olbrzyma z nóg. Vander runął całym ciężarem na Ivana.


* * *


Krew zalała jedno z czystych fiołkowych oczu Shayleigh. Dostrzegła jednak Cadderly’ego, leżącego na skalnej półce, i chimerę atakującą krasnoluda, a potem wzbijającą się miękko w górę wraz z kolejnym, gwałtownym podmuchem wiatru.

Cadderly wyjął jakiś mały przedmiot, poszperał przy grubym pasie przecinającym ukośnie jego pierś i zaczął śpiewać. Widząc rozpacz w oczach młodego kapłana, Shayleigh domyśliła się, że lwiopodobna bestia powróciła. Oddalona o kilkanaście stóp od półki była ledwie widoczna. Shayleigh wiedziała, że za cel obrała Cadderly’ego i być może również leżącego niedaleko krasnoluda oraz firbolga.

Potwór ostro wytracił impet lotu i stanął dęba, jego zabójczy ogon wyprysnął do przodu.

Nie! – zawołała wojowniczka elfów, unosząc swój długi łuk. Spoglądając trwożliwie wzdłuż szlaku, zauważyła, że w powietrzu przed kapłanem pojawiła się migocząca, płonąca poświata. Złożyła to na karb złudzenia wywołanego przez śnieg i wiatr – i nagle zobaczyła, jak trafiające w tę niemal niewidoczną barierę kolce zawracają, by ugodzić cielsko kompletnie zaskoczonej bestii!

Strugi krwi bryznęły z lwiej piersi, impet trafień cisnął wielką bestię w tył. Odwracając się, Shayleigh zobaczyła, że Cadderly przyjął pozycję do strzału, a prawą rękę, w której trzymał kuszę, oparł na nadgarstku lewej. Szybko posłała strzałę w bok monstrum, uznawszy, że kusza Cadderly’ego jest za mała, by mogła uczynić mu większą szkodę.

Bełt pomknął w stronę potwora. Lew zaryczał – a potem zawył jeszcze głośniej, gdy ostrze wbiło mu się w nos. Przez chwilę bełt wydawał się mały jak cierń na tle potężnej bestii i nagle pękł, gruchocząc fiolkę oleju gromów. Eksplozja, jaka wówczas nastąpiła, rozerwała na strzępy pysk i kły potwora, a grot bełtu wbiła daleko w głąb jego twardego czerepu.

Cadderly przekonany, że zdołał skutecznie uporać się ze śnieżnymi istotami, przeniósł wzrok na powrót w stronę kręgu ognia. Z szeregu wrogów pozostała już tylko chimera unosząca się gdzieś na wietrze, poza zasłoną śniegu.

Za tobą! – krzyknęła nagle Shayleigh, odwracając się i wypuszczając dwie chyże strzały. Pikująca w dół chimera ryknęła, jej smoczy łeb znalazł się dokładnie na wprost Cadderly’ego, gotowy wypuścić ku niemu strugę ognia.

Cadderly odpowiedział szybkim i prostym kontrzaklęciem, zaczerpniętym z żywiołu wody. Silny strumień buchnął z jego dłoni w tej samej chwili, gdy smocza głowa zionęła ogniem. Ogniste tchnienie rozpłynęło się w chmurze nieszkodliwej pary.

Chimera przebiła się przez szary woal nad głową młodego kapłana, szpony na przednich łapach dosięgły go i przewróciły na ziemię.

Ty bezmyślnie pomieszany worku z czynściami ciał! – krzyknął Ivan, który wreszcie wyczołgał się spod powalonego olbrzyma. Dwoma susami dopadł śmigającego tuż nad skalną półką potwora, po czym podskoczywszy, chwycił oburącz rogi na głowie czarnego kozła i okrakiem zasiadł na grzbiecie bestii.

Shayleigh, mierząca w potwora z łuku, już miała posłać chimerze kolejną strzałę, gdy wtem osłupiała ze zdumienia. Mimowolnie zwolniła cięciwę.

Zza krawędzi skalnej półki wyłoniła się Danica. Stąpała w powietrzu!

Chimera, odwracając wszystkie trzy głowy, by spojrzeć na tych, którzy pozostali na skalnej półce, a może na rozjuszonego krasnoluda gramolącego się niezdarnie coraz wyżej na jej grzbiet, nie zauważyła Daniki. Potężne kopnięcie dziewczyny strzaskało lwią szczękę i o mało nie strąciło w dół potężnego potwora, a w chwilę później, zanim jeszcze chimera zdążyła zareagować, zwinna mniszka znalazła się tuż obok Ivana. Z pochewki w cholewie buta wyjęła sztylet o srebrnej rękojeści w kształcie smoka, po czym zajadle zaczęła dźgać kryształowym ostrzem ogromny lwi łeb. Jeszcze zacieklej poczynał sobie Ivan, który ściskając kurczowo rogi, szarpał brutalnie koźli łeb w przód i w tył.

Chimera zrobiła ostry zwrot przez skrzydło, zbliżając się do skalnej półki, a Shayleigh skrzętnie wykorzystała tę okazję, by posłać jej dwie kolejne strzały. W chwilę potem bestia i dwójka przyjaciół zniknęła wśród wirujących płatków śniegu. Zaraz jednak pojawiła się ponownie, a wojowniczka przygotowała się do jeszcze jednego strzału. Nagle Ivan drgnął gwałtownie i spojrzał na Shayleigh z niedowierzaniem; jedna z jej strzał, rozszczepiona na dwoje, zwisała z jego przystrojonego jelenimi rogami hełmu.

Ej! – ryknął krasnolud, a Shayleigh natychmiast opuściła łuk. Ivan drogo jednak zapłacił za tę chwilę dezorientacji, gdyż koźli łeb wyrwał się z jego uchwytu i trzasnął go mocno w czoło.

Ivan wypluł ząb, chwycił kozła oburącz za rogi i odpowiedział w ten sam sposób, przy czym Shayleigh odniosła wrażenie, że jego cios okazał się dużo bardziej efektywny.

Zaraz potem znowu zniknęli wśród oślepiających tumanów unoszonego wiatrem śniegu. Zapadła cisza, jeżeli nie liczyć przeciągłego zawodzenia wiatru. Vander poruszył się i podparł na łokciach; magiczna ściana ognia wytworzona przez Cadderly’ego przygasła, ukazując Pikela, który siedząc wygodnie na kamieniu, korzystał z okazji, pałaszując z apetytem barani udziec, wyjęty z plecaka i upieczony w magicznym ogniu.

Oo – mruknął zielonobrody krasnolud i na widok zdumionej miny Cadderly’ego schował połeć mięsiwa za plecami.

Widzisz ich? – spytała Shayleigh, kuśtykając w stronę kapłana i kierując jego wzrok na powrót ku otwartemu niebu.

Cadderly rozejrzał się uważnie. Kiedy ponownie spojrzał na Shayleigh, jego myśli o ujeżdżających monstrum przyjaciołach zostały zastąpione potrzebą natychmiastowego udzielenia pomocy rannej wojowniczce. Dosięgło ją kilka ostrzy – jedno przeorało jej bok głowy, żłobiąc w nim paskudną ranę, drugi kolec zagłębił się w udzie, trzeci przebił nadgarstek, tak że nie była w stanie zacisnąć dłoni, czwarty natomiast wystawał spomiędzy żeber. Cadderly nie mógł uwierzyć, że Shayleigh utrzymywała się na nogach, a co dopiero mówić o strzelaniu z łuku.

Natychmiast wsłuchał się w pieśń Deneira, przywołując magię, która pozwoliłaby mu zasklepić rany na ciele Shayleigh. Wojowniczka milczała i ze stoickim spokojem, zaciskając jedynie usta, wytrzymywała operację wyjmowania przez Cadderly’ego długich kolców. Przez cały czas trzymała w dłoniach łuk i spoglądała w niebo, wypatrując zaginionych przyjaciół. Mijały minuty. Cadderly zdołał zamknąć największą z ran, a Shayleigh dała znak, że póki co, to powinno jej wystarczyć.

Młodzieniec nie sprzeciwiał się i ponownie skupił uwagę na poszukiwaniach Daniki i Ivana.

Jeżeli potwór ich zrzuci... – zaczęła złowróżbnym tonem Shayleigh.

Danica nie spadnie – zapewnił ją Cadderly – dopóki działa zaklęcie, które na nią rzuciłem. Ani nie pozwoli spaść Ivanowi.

W jego głosie brzmiało niezachwiane przekonanie, ale i tak westchnął z ulgą, kiedy ujrzał chimerę mknącą jak burza z powrotem w stronę skalnej półki. Shayleigh uniosła łuk, ale rana w nadgarstku nie pozwoliła jej dostatecznie szybko napiąć cięciwy. Cadderly wystrzelił z kuszy. Chimera zwinnym skrętem całego ciała zeszła z toru pocisku i bełt chybił.

Potwór zaryczał przeciągle, mijając Cadderly’ego i Shayleigh, ale ich nie zaatakował, dwoje przyjaciół zaś natychmiast zauważyło, że dwie z jego głów – kozła i smoka – unosiły się bezwładnie na wietrze. Ivan, trzymając się lwiej grzywy trzeciego łba, wydał przeciągły okrzyk radości i szarpnął rdzawe, gęste kudły w nadziei, że uda mu się przejąć kontrolę nad wielką bestią.

Skacz! – zawołała Danica do krasnoluda, gdy na wprost nich pojawiła się góra. Kiedy mijali skalny występ, zeskoczyła z grzbietu potwora, stając w powietrzu jak na twardym gruncie. Pikel pisnął tylko: O-o-o-o, a Vander aż wytrzeszczył oczy ze zdumienia, schodząc w dół, by dołączyć do Cadderly’ego i Shayleigh.

Skacz! – powtórzyła Danica i tym razem przyłączyli się do niej również Cadderly i Shayleigh.

Żółtobrody krasnolud zdawał się ich nie słyszeć, Danica zaś pospiesznie zeszła z kamiennego występu, na wypadek gdyby bestia ponownie zaczęła lecieć w górę. Chimera kierowana bolesnymi szarpnięciami za grzywę, stosowanymi ze zmiennym skutkiem przez upartego Ivana, zrobiła zwrot przez skrzydło i zaczęła się oddalać, ale jednocześnie stała się wyśmienitym celem zarówno dla Shayleigh jak i dla Cadderly’ego. Strzała wojowniczki wbiła się głęboko w jej pierś, a bełt Cadderly’ego trafił monstrum w skrzydło; eksplozja znajdującego się w pocisku ładunku roztrzaskała kość i wprawiła potwora w ostry korkociąg.

Ivan szarpał i ciągnął jak oszalały, szukając dogodnego miejsca do lądowania, gdy kreatura, bijąc rozpaczliwie skrzydłami, zawróciła ku ogromnej górze.

Skacz! – rzucili błaganie przyjaciele krasnoluda zgromadzeni na skalnym występie.

Śniegowa zaspa! – ryknął pełen nowej nadziei Ivan, kierując łeb stwora na biały kopiec wystający ponad gładkim zboczem góry, jakieś dziesięć do dwunastu stóp nad kamienną półką. – Śniegowa zaspa!

Mylił się jednak: pod calowej grubości warstwą śniegu znajdował się zwodniczy, wystający głaz.

Bum! – skomentował, krzywiąc się, Pikel, gdy chimera i Ivan ostro rąbnęli w skałę, krasnolud zaś, odbiwszy się w tył, odrywając się i ześlizgując, zatrzymał się, o dziwo w pozycji stojącej, na kamiennym występie poniżej.

Konająca chimera jeszcze przez chwilę miotała się dziko na skale, dopóki następna strzała Shayleigh nie zagłębiła się w lwim czerepie, skracając agonię monstrum.

Ivan odwrócił się, by spojrzeć na Cadderly’ego i pozostałych; jego oczy przez chwilę obracały się niezależnie w oczodołach. Jakimś cudem wciąż miał na głowie hełm, zaopatrzony w jelenie rogi, w którym, co równie zdumiewające, nadal tkwiła rozłupana na dwoje strzała Shayleigh.

Kto mógł wiedzieć? – spytał niewinnie Ivan, usiłując bezskutecznie wzruszyć ramionami, po czym runął na ziemię, twarzą do dołu, jak podcięte drzewo.

5

Sprawdzian siły woli


Cadderly i Shayleigh podbiegli natychmiast do oszołomionego krasnoluda, ale Danica zawróciła na skalną półkę, schwyciła Cadderly’ego za rękę i odwróciwszy do siebie, zasypała jego usta słodkimi pocałunkami. Cofnęła się szybko, a jej oblicze rozpromieniło się podziwem, szacunkiem i ekstazą. Oddychała szybko, krótkimi, gwałtownymi westchnieniami; jej oczy krążyły to w jedną, to w drugą stronę od otwartej przestrzeni za kamiennym występem, poprzez jej obłożone zaklęciem stopy, do człowieka, który uratował jej życie.

Chcę to zrobić jeszcze raz! – wykrztusiła, jakby po prostu musiała to powiedzieć.

Cadderly wydawał się zaskoczony, dopóki nie uświadomił sobie, że jego ukochana spacerowała w powietrzu. Jakież to musiało być niewiarygodne przeżycie! Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Danicę. Potem, przypomniawszy sobie sytuację Ivana, przeniósł wzrok na Pikela, który ponownie zaczął radośnie pogryzać pieczony udziec (najwidoczniej Ivan nie był poważnie ranny), i na skałę, na której Ivan i chimera w dość gwałtowny sposób zakończyli szaleńczą przejażdżkę. Wszystko to wydawało się czystym szaleństwem zawartym w desperackim planie, od powodzenia którego mógł zależeć los wszystkich mieszkańców tego regionu.

Brązowe, błyszczące oczy Daniki powiedziały Cadderly’emu coś jeszcze. Młody kapłan z wolna zajmował w całej tej historii czołową pozycję, nieuchronnie przejmując dowodzenie nad wyprawą. Wziął na siebie tę odpowiedzialność już w chwili, gdy przy pomocy czarów zmusił dziekana Thobicusa do zmiany zdania, lecz teraz, kiedy poczuł jej prawdziwe brzemię, zaniepokoił się.

Do tej pory zawsze był uzależniony od swych potężnych przyjaciół. On wskazywał drogę, a oni podstępem i mieczem realizowali szczegóły planu. Teraz, sądząc po spojrzeniu Daniki, brzemię Cadderly’ego się powiększyło. Jego przybierająca na sile magiczna moc stała się podstawową bronią grupy.

Nie wzdragał się przed tą nową rolą, zamierzał przecież walczyć całym swoim sercem, do ostatniego tchu. Zastanawiał się wszakże, czy zdoła sprostać oczekiwaniom przyjaciół i czy będzie w stanie nadal wywoływać ów osobliwy błysk w oczach Daniki.

Tego było już dla niego za wiele. To, co zaczęło się jako chichot zakłopotania, przerodziło się w niemal histeryczny atak śmiechu. Cadderly uspokoił się dopiero na widok wstającego i podchodzącego ku niemu Vandera. Choć rozległe rany firbolga jakimś sposobem zaczęły się już goić, twarz olbrzyma wykrzywiał grymas bólu i nie było mu wcale do śmiechu.

Powiedziałem ci, że weszliśmy za wysoko – rzucił cichym, acz stanowczym głosem.

Cadderly zamyślił się przez chwilę, po czym zaczął wyjaśniać olbrzymowi, że podczas gdy osobliwe, śnieżne istoty mogły być naturalnymi mieszkańcami tego regionu, zarówno chimera jak i druga ze skrzydlatych bestii – zmutowana mantikora, były istotami magicznymi, których nie spotyka się powszechnie wśród skutych lodem przełęczy ogromnego górskiego masywu. Nie zdążył nawet dokończyć, gdy zrozumiał sugestie, jakie mimowolnie zawarł w swojej myśli.

Magiczne istoty?

Ależ ze mnie głupiec, pomyślał, a Vander i pozostali ujrzeli jedynie zakłopotanie malujące się na jego twarzy. Młody kapłan zamknął oczy i mentalnie zaczął sondować okolicę w poszukiwaniu magicznego oka namierzającego ich maga – bowiem z całą pewnością ktoś musiał skierować tu owe potwory!

Prawie natychmiast wyczuł połączenie wskazujące kierunek, nić magicznej energii, która mogła pochodzić wyłącznie od magalokalizatora, i szybko rzucił przeciwzaklęcie, które utworzyło drugą nić, aby przerwała pierwszą. Następnie przywołał formacją obronną, gęsty woal, którym otoczył siebie i swoich przyjaciół, barierę nie do przeniknięcia dla wścibskich, wypatrujących z oddali oczu.

O co chodzi? – spytała Danica, gdy Cadderly w końcu otworzył oczy.

Cadderly pokręcił głową, po czym spojrzał na Vandera.

Znajdź jakieś osłonięte miejsce, gdzie moglibyśmy rozbić obóz i uleczyć nasze rany – polecił.

Danica nadal na niego patrzyła, oczekując wyjaśnień, ale młody kapłan w odpowiedzi znowu tylko pokręcił głową; było mu głupio, że wcześniej nie ostrzegł wszystkich przed próbami zlokalizowania ich przez złych czarnoksiężników.

Ponownie zastanowił się, czy nie zawiedzie tych, którzy w niego wierzyli.


* * *


Chimera i mantikora były dziełami Aballistera, to on dzięki swej wielkiej mocy dał im życie i przyspieszył osiągnięcie dojrzałości, a kiedy monstra zginęły w górach, mag poczuł pustkę, jakby odebrano mu część jego własnej energii. Opuścił swoją prywatną komnatę tak szybko, że nawet nie zadał sobie trudu, by zamknąć księgę zaklęć czy obłożyć wejście czarami przeciwko intruzom. Przemaszerował korytarzem do komnaty Dorigen i załomotał do drzwi, odrywając czarodziejkę od jej studiów.

Znajdź ich – warknął, kiedy Dorigen otworzyła drzwi, i zdecydowanym krokiem wszedł do środka.

Czego się dowiedziałeś? – spytała.

Znajdź ich! – rozkazał ponownie. Odwrócił się i schwyciwszy Dorigen za rękę, zmusił ją, by usiadła przed kryształową kulą.

Dorigen wyrwała dłoń z uścisku Aballistera i ostro zmierzyła go wzrokiem.

Znajdź ich! – burknął po raz trzeci, nie cofając się ani o cal przed jej groźnym spojrzeniem.

Dorigen zrozumiała, iż Aballisterowi naprawdę się spieszyło. Dostrzegła to w jego oczach. Gdyby nie był przerażony, z pewnością nie potraktowałby jej tak obcesowo. Odkryła kryształową kulę i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w jej wnętrze, usiłując ponownie nawiązać kontakt z Cadderlym. Minęło kilka chwil, podczas których wewnątrz kuli widać było jedynie kłębiącą się szarą mgłę.

Dorigen naciskała, rozkazując mgle, by utworzyła obraz.

I wtedy kula zupełnie sczerniała.

Dorigen bezradnie spojrzała na Aballistera, a stary mag odsunął ją na bok i sam zajął jej miejsce. Zaatakował kulę całą swą magiczną mocą i siłą woli spróbował usunąć czarną barierę. Ktoś zastosował zaklęcie przeciwdziałające próbom lokalizacji. Aballister warknął i dodał do kolejnej próby nieco więcej magicznej mocy, niemal przebijając się przez czarny woal. Moc zapór ochronnych nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do osoby broniącego.

Nie! – warknął Aballister i raz jeszcze naparł na barierę, zdecydowany za wszelką cenę się przez nią przebić.

Kula pozostała ciemna.

Niech go szlag! – ryknął, uderzeniem ręki strącając kulę ze stojaka. Dorigen zdążyła ją chwycić, zanim stoczyła się z krawędzi stołu. Ujrzała skrzywioną z bólu twarz Aballistera, choć uparty mag nie złapał się za puchnącą już z wolna dłoń.

Twój syn jest jeszcze bardziej zdumiewający... – zaczęła, ale Aballister przerwał jej krótkim, iście zwierzęcym warknięciem.

Poderwał się z siedzenia tak gwałtownie, że przewrócił stołek.

Mój syn to dokuczliwy owad – prychnął, rozmyślając o wielu możliwościach odpłacenia Cadderly’emu i jego przyjaciołom za utratę chimery i mantikory. – Następną niespodzianką, jaką im szykuję, będzie pokaz możliwości mojej potęgi.

Dreszcz przeszedł Dorigen po plecach. Nigdy dotąd nie słyszała w głosie Aballistera podobnej determinacji. Była uczennicą maga i widziała wiele pokazów jego niewiarygodnej potęgi, ale zdawała sobie sprawę, iż był to jedynie drobny ułamek tego, co naprawdę potrafi.

Znajdź ich! – syknął ponownie Aballister przez zaciśnięte zęby. Oddech miał przyspieszony, syczący i był bliski niekontrolowanego wybuchu wściekłości. Dorigen nigdy dotąd nie widziała go w podobnym stanie. Gwałtownie odwrócił się na pięcie i wyszedł z komnaty, zatrzaskując za sobą drzwi.

Dorigen pokiwała głową, dając do zrozumienia, że spróbuje, ale gdy stwierdziła, że Aballister nie wróci zbyt prędko, odstawiła kulę na podstawkę i nakryła ją chustą. Cadderly rzucił przeciwzaklęcie i urządzenie namierzające nie będzie działać co najmniej przez dzień. Ale Dorigen nie spodziewała się odnieść nazajutrz większego sukcesu, gdyż Cadderly najwyraźniej zdołał przejrzeć jej zamiary i nie pozwoli zaskoczyć się po raz drugi. Spojrzała na zamknięte drzwi i ponownie stwierdziła, że Aballister nie docenił mocy swego syna. Ani siły współczucia – pomyślała, patrząc na swe zaciśnięte, wciąż jeszcze gojące się ręce, w pełni przekonana, że gdyby nie miłosierdzie Cadderly’ego, nie byłoby jej teraz wśród żywych. Z drugiej wszakże strony, Cadderly nie pojmował mocy swego ojca. Dorigen cieszyła się, że to nie ona, a Druzil został wysłany w pobliże młodego kapłana, miała bowiem wrażenie, że gdy Aballister powtórnie zaatakuje Cadderly’ego, zrówna z ziemią cały łańcuch Gór Śnieżnych.


* * *


Kiedy Danica się obudziła, ognisko już dogasało, a jego poświata z trudem rozjaśniała drobny fragment rozległej jaskini, w której się znajdowali.

Usłyszała pełne zadowolenia pochrapywanie krasnoludów – tubalne Ivana i świszczące Pikela, i poczuła, że tuż za nią, pod ścianą, leży pogrążona w spokojnym śnie Shayleigh. Vander również spał, oparty o głaz, po drugiej stronie ogniska.

Noc była ciemna i spokojna, śnieg przestał padać, choć przez otwór do wnętrza jaskini wpadało przeciągłe, jękliwe, lecz niezbyt głośne zawodzenie łagodniejszego niż przedtem wiatru. Na pozór w obozowisku wszystko wydawało się w porządku, ale instynkt mniszki wyraźnie podpowiadał, że tak nie było.

Podparła się na łokciach i rozejrzała. W jaskini nieco z boku jaśniało drugie źródło światła, przesłonięte sylwetką siedzącego na ziemi Cadderly’ego. Cadderly? Danica spojrzała w stronę szerokiego wejścia do jaskini, gdzie powinien stać na warcie młody kapłan.

Cadderly siedział ze skrzyżowanymi nogami przed zapaloną świeczką, a na ziemi przed nim leżał rozłożony pergamin, którego końce dociśnięte zostały małymi kamykami. Obok znajdowały się przybory do pisania. Księga Uniwersalnej Harmonii i święta księga Deneira – obydwie były otwarte. Danica podkradła się bliżej, usłyszała cichy śpiew Cadderly’ego i ujrzała, jak młody kapłan rzuca na kamienie przed sobą kilka drobnych kawałków kości słoniowej. Zapisał coś na pergaminie, po czym rzucił w powietrze przed sobą nieużywane pióro, a kiedy opadło na ziemię, zaznaczył jego kierunek. Danica przebywała w towarzystwie kapłanów dostatecznie długo, by wiedzieć, że jej ukochany zajmował się obecnie jakimś wróżbiarskim zaklęciem.

O mało nie podskoczyła i nie krzyknęła, gdy poczuła na plecach czyjąś rękę, zdołała się jednak opanować, a w chwilę potem okazało się, że skradającą się za nią osobą była fiołkowooka Shayleigh. Wojowniczka elfów spojrzała z zaciekawieniem na Cadderly’ego, a potem raz jeszcze na Danicę, która tylko pokręciła głową i rozłożyła bezradnie ręce.

Cadderly przeczytał jakiś fragment z księgi, po czym sięgnął do plecaka i wyjął zeń małe, oprawione w złoto lusterko oraz dwie rękawiczki nie od pary – białą i czarną.

Danica stała zaskoczona – Cadderly zabrał z sobą Ghearufu, zły trójelementowy artefakt noszony przez asasyna, ten sam, który dziekan Thobicus nakazał mu oddać w celu zbadania przez bibliotecznych kapłanów. Znaczenie Ghearufu budziło w myślach Daniki tysiące pytań. Z tego, co widziała i co powiedział jej Cadderly, wnosiła, iż był to artefakt służący do opętywania, przejmowania ciał – czy to możliwe, że dziwne zachowanie Cadderly’ego, jego histeryczny atak śmiechu na skalnej półce i spór przy wyborze szlaku mogły być w jakiś sposób związane z Ghearufu! Czy Cadderly rzeczywiście walczył przeciwko czemuś, co chciało go opętać, przeciwko jakiejś złej istocie, która zaćmiewała jego umysł, prowadząc ich wszystkich ku zgubie?

Shayleigh położyła dłoń na plecach Daniki i spojrzała na mniszkę z zatroskaniem, ale poruszenie z boku w mgnieniu oka przykuło uwagę ich obu. Vander trzema szybkimi krokami podszedł do Cadderly’ego i chwyciwszy go za tył tuniki, podniósł z ziemi.

Co ty wyprawiasz? – rzucił firbolg. – Pełnisz wartę ze środka jas... – Słowa uwięzły mu w gardle, cała krew odpłynęła z rumianej twarzy. Przed nim na ziemi leżało Ghearufu, złe urządzenie, które na tyle tragicznych lat uczyniło zeń swego niewolnika.

Danica i Shayleigh pospiesznie się do nich zbliżyły; Danica obawiała się, że Vander zaskoczony i przerażony mógłby cisnąć Cadderlym na drugi koniec jaskini.

Co ty wyprawiasz? – powtórzyła za firbolgiem, ale wypowiadając te słowa, stanęła przed Vanderem i strategicznie przytknęła kciuk do witalnego punktu na jego przedramieniu, delikatnie zmuszając olbrzyma, aby rozluźnił uchwyt.

Cadderly skrzywił się i obciągnął tunikę, po czym ukląkł, by zebrać z ziemi swoje rzeczy. W pierwszej chwili wydawał się zakłopotany, ale kiedy ujrzał nieugięte spojrzenie Daniki, jego stalowoszare oczy również nabrały ostrego wyrazu.

Nie powinieneś był zabierać tego ze sobą – powiedziała do niego Danica.

Cadderly nie odpowiedział od razu, choć głos w jego myślach krzyczał, że to właśnie Ghearufu było główną przyczyną ich obecności tutaj. Pozostała trójka wymieniła zatroskane spojrzenia.

Wyruszyliśmy w drogę do Zamczyska Trójcy – rzuciła Danica.

To tylko jeden z powodów – odparł tajemniczo Cadderly. Nie był pewien, czy powinien powiedzieć im prawdę, czy też nie, bo nie był pewien, czy chciał, by towarzyszyli mu do straszliwego miejsca, gdzie Ghearufu mogło zostać zniszczone.

Danica poczuła, że mięśnie Vandera napinają się i raz jeszcze naparła całym ciałem na firbolga, aby mieć pewność, że nie rzuci się nagle i nie udusi młodego kapłana.

Czy zawsze ukrywasz równie ważne tajemnice przed swoimi towarzyszami podróży? – spytała Shayleigh. – A może uważasz, że wzajemne zaufanie nie jest najważniejszą sprawą dla wszystkich biorących udział w awanturniczej wyprawie?

Zamierzałem wam powiedzieć! – uciął ostro Cadderly.

Kiedy? – rzuciła stojąca po drugiej stronie Danica. Cadderly spojrzał pomiędzy dwiema wojowniczkami na oblicze rozwścieczonego Vandera i wyraźnie stracił rezon.

Czy Ghearufu przejęło nad tobą władzę? – spytała bezceremonialnie mniszka.

Nie! – odkrzyknął natychmiast Cadderly. – Aczkolwiek próbowało. Nie wyobrażacie sobie, jak wielkie zło drzemie w tym artefakcie.

Vander krzyknął, dając do zrozumienia, iż poczuł na własnej skórze jadowite ukąszenie Ghearufu na długo wcześniej, nim jeszcze Cadderly dowiedział się o istnieniu tego przedmiotu.

Do czego więc może służyć? – burknęła Shayleigh.

Cadderly zagryzł dolną wargę, spoglądając na boki. Podejrzewał, że towarzysze wędrówki nie poprą jego planu i nadal będą uważać za główny cel misji Zamczysko Trójcy. Młody kapłan znów poczuł wątpliwości związane z narzuconą mu rolą przywódcy wyprawy. Zdecydował, że powinien wytłumaczyć wszystko swoim przyjaciołom – był im to winien. Wyjaśnienia, które pragnął złożyć, dyktował rozsądek, ponieważ oczekiwał, że przyjaciele dołączą doń podczas realizacji najbardziej niebezpiecznego z zadań, jakie mu przyszło wypełnić.

Wyszliśmy na poszukiwanie Zamczyska Trójcy – zaczął, a sumienie sprawiło, że słowa ledwie przechodziły mu przez gardło. – Ale to tylko jeden z naszych celów. Dokonałem rozlicznych badań i odkryłem, że jest tylko kilka, dosłownie kilka, sposobów na pełne zniszczenie Ghearufu.

I to było takie pilne? – spytała Danica.

Tak – odparł gniewnie Cadderly.

Słysząc ton jego głosu, trójka przyjaciół ponownie wymieniła zatroskane spojrzenia, a Danica, zatrzymując wzrok na Ghearufu, wyszczerzyła zęby w grymasie wściekłości.

Gdybym pozostawił Ghearufu w bibliotece – wyjaśnił po chwili Cadderly spokojnym i opanowanym głosem – kto wie, jakie nieszczęścia wydarzyłyby się tam do naszego powrotu. A gdybyśmy zabrali je do Zamczyska Trójcy, nasi wrogowie mogliby znaleźć jakiś sposób na wykorzystanie go przeciwko nam. Do tego jednak nie dojdzie – rzekł z naciskiem. – Jest sposób, aby na zawsze zlikwidować zagrożenie, jakie stanowi Ghearufu. Właśnie dlatego wyruszyliśmy akurat tym wysoko położonym górskim szlakiem – dodał, kierując wzrok na Vandera. – Niedaleko stąd znajduje się szczyt owiany w tych stronach legendarną sławą.

Fyrentennimar?! – wykrzyknęła Danica, a Shayleigh na dźwięk budzącego grozę imienia mimowolnie jęknęła.

Szczyt nosi nazwę Nightglow – ciągnął niewzruszenie Cadderly. – Przed wieloma dekadami mówiono, że w jego wnętrzu nocami goreją płomienie, a poświatę tę widać tak z Carradoonu, jak i z rozległych połaci Lśniących Równin.

Wulkan – skonstatował Vander, przypominając sobie niegościnny pejzaż ojczystych stron najeżony ostrymi, ociekającymi lawą szczytami.

Smok – poprawiła Danica. – Stary i jak mówią legendy, czerwony.

Naprawdę stary, skoro mówią o nim opowieści sprzed dwustu, a nawet więcej lat – dodała ponuro Shayleigh. – I to nie jest tylko legenda – zapewniła. – Galladel, poprzedni król Shilmisty, pamiętał tego smoka i spustoszenie, jakie stary Fyren czynił tak w puszczy, jak i w Carradoonie.

Tyn głupi chłopak chce łobudzić smoka?? – ryknął Ivan, podbiegając do zebranych wokół Cadderly’ego przyjaciół. W całym zamieszaniu nikt nie zauważył, że ucichło rytmiczne pochrapywanie krasnoludów.

Uch-uchchch – rzekł Pikel do Cadderly’ego, machając w tę i z powrotem palcem tuż przed jego twarzą.

Chcesz, aby Ghearufu zostało zniszczone? – spytał Cadderly bez ogródek, zwracając się do Vandera, którego uważał za najlepszego kandydata na sprzymierzeńca w obliczu narastającej fali protestów.

Firbolg sprawiał wrażenie niezdecydowanego.

Za jaką cenę? – spytała Danica, zanim Vander zdołał zebrać myśli. – Smok śpi od stuleci, to oznacza całe stulecia spokoju. Ile istnień ludzkich zdoła zaspokoić jego głód, gdy się przebudzi?

Mój tato zawsze mnie mówił: stary smok se smacznie śpi, nie budź go, bo będzie zły – wtrącił Ivan.

Ehe – dodał Pikel, kiwając zdecydowanie głową. Cadderly westchnął z rezygnacją, włożył Ghearufu do plecaka i zarzucił go sobie na ramię.

Nakazano mi zniszczyć Ghearufu – rzekł z rezygnacją w głosie. – Jest tylko jeden sposób.

A więc to będzie musiało poczekać – odparła Danica. – Zagrożenie dla całego regionu...

Jest tymczasowe i dotyczy jedynie żyjących tu obecnie mieszkańców – dokończył filozoficznie Cadderly. – Ghearufu nie jest tymczasowe. Było i jest plagą, odkąd zostało stworzone, wiele tysiącleci temu, w którymś z niższych światów. Nie zmuszam was do tego – ciągnął spokojnie. – Ta misja została mi zlecona przez boga, którego nie czcicie. Idźcie i naradźcie się. Decyzję możecie podjąć wspólnie bądź indywidualnie. To moje zadanie, w wy postąpicie wedle waszego uznania. I masz rację – rzekł do Shayleigh, niemal przepraszającym tonem. – Popełniłem błąd, nie mówiąc wam tego wszystkiego, kiedy tylko opuściliśmy bibliotekę. Sytuacja była... trudna. – To rzekłszy, spojrzał na Danicę; wiedział, iż tylko ona zdawała sobie sprawę, przez co musiał przejść, aby przekonać dziekana Thobicusa.

Pozostali wolno przeszli na drugi koniec jaskini, raz po raz spoglądając przez ramię na Cadderly’ego.

Tyn chłopak ogłupioł – stwierdził z naciskiem Ivan, na tyle głośno, by Cadderly mógł go usłyszeć.

Podąża za głosem serca – odparła cicho Danica.

Ja również nie wątpię w szczerość Cadderly’ego – dodała Shayleigh. – Mam zastrzeżenia jedynie co do jego roztropności.

Pikel znowu kiwnął głową potakując.

Obudzić smoka – zamruczał ponownie Vander i pokręcił głową.

Czerwonego – dodała trafnie Danica, gdyż czerwone jaszczury uważane były za najbardziej podstępne, plugawe i potężne spośród wszystkich złych smoków. – Być może naprawdę starego czerwonego smoka.

Pikel znów zaczął kiwać głową, aż w pewnym momencie Ivan klepnął go solidnie w potylicę.

Oo – rzucił zielonobrody krasnolud, spoglądając na brata.

Nie pódziesz budzić żadnych glizdawców – burknął Ivan tak, by mieć pewność, że Cadderly znów go usłyszy.

Obawiam się czegoś innego – stwierdziła Danica. – Czy Cadderly’ego faktycznie prowadzi słuszną drogą jego bóg, czy może to Ghearufu wiedzie go do miejsca, gdzie znajdzie dla siebie potężnego sprzymierzeńca?

Ta myśl wstrząsnęła pozostałymi; Shayleigh i Vander westchnęli przeciągle, a Pikel i Ivan wydali długie: Oooooo – ten ostatni zresztą po chwili, uświadomiwszy sobie, że naśladował Pikela, przekrzywił nieznacznie głowę i spojrzał podejrzliwie na brata.

I co robimy? – zapytała Shayleigh.

Stali przez chwilę w milczeniu, aż w końcu Danica zadecydowała.

Głównym zagrożeniem jest teraz Zamczysko Trójcy.

Ale nie możemy zabrać ze sobą Ghearufu – rzekł z naciskiem Vander, z trudem zachowując spokojny ton głosu. – Możemy zakopać ten artefakt gdzieś w górach i wrócić po niego później, kiedy już uporamy się z naszą misją.

Cadderly się nie zgodzi – stwierdziła Shayleigh, spoglądając na zdeterminowanego młodego kapłana.

A winc nie będziemy jego prosić – zdecydował Ivan i mrugnął porozumiewawczo.

Spojrzał na Danicę i pokiwał głową, a Danica, rzuciwszy smutne spojrzenie na mężczyznę, którego kochała, odpowiedziała w ten sam sposób. Podeszła do Cadderly’ego. Ivan spodziewał się, że młody mężczyzna lada moment zwali się jak kłoda na ziemię.

Nie pójdziecie na Nightglow – oznajmił Cadderly, kiedy Danica zbliżyła się do niego.

Nie odpowiedziała. Mimowolnie zaciskała i rozluźniała dłoń trzymaną przy boku, a Cadderly nie przeoczył tego gestu.

Ghearufu jest najważniejsze – powtórzył.

Danica nadal milczała. Cadderly czytał w jej myślach – stwierdził, że w jej wnętrzu trwa obecnie zacięta walka pomiędzy podjętą decyzją a jej realizacją, która równie dobrze mogła być przez niego poczytana za zdradę.

Zaczął nucić pod nosem, podczas gdy Danica podeszła do niego jeszcze bliżej. Nagle jej działanie nabrało cech gwałtowności – spróbowała go pochwycić, ale ze zdumieniem stwierdziła, że jego ciało stało się niematerialne.

Pomóżcie mi! – zawołała do przyjaciół, a ci w mgnieniu oka do niej podbiegli; Ivan i Pikel zanurkowali, by schwycić Cadderly’ego za nogi, zderzyli się jednak głowami, spletli w zapaśniczym uścisku i dopiero po dłuższej chwili zorientowali się, że pochwycili nawzajem jeden drugiego.

A cielesna postać Cadderly’ego coraz bardziej nikła i rozmywała się, aż w końcu wiatr uniósł ją hen w dal.


6

Na szlaku


Druzil siedział na złamanym pniaku, stukając nerwowo szponiastymi paluchami o chude nogi. Znał drogę stąd do Biblioteki Naukowej i wiedział, że złowrogie monstrum skręciło w niewłaściwą stronę i obecnie zmierzało ku rozległym górskim ostępom.

Niespecjalnie się tym rozczarował – w gruncie rzeczy wcale nie miał ochoty na ponowną wizytę w okolicy okropnej biblioteki i wątpił, aby nawet tak potężny Duch był w stanie stawiać dłużej czoło potężnej mocy licznych żyjących tam kapłanów dobra. Imp był jednak poważnie zakłopotany. Czy tym stworem kierował jakiś konkretny cel, jak początkowo wydawało się Druzilowi lub raczej jak nakazywał mu wierzyć Aballister? A może ta nikczemna istota po prostu błądziła po górskich szlakach, niszcząc wszystkich, których spotykała na swojej drodze?

Ta myśl nie dawała impowi spokoju. Wychodząc z logicznego założenia, stwierdził, iż musiał istnieć jakiś ważny związek z tym potworem, coś, co najprawdopodobniej łączyło się również z osobą Cadderly’ego. No bo jeśli nie, to dlaczego Aballister miałby nakazywać mu stałą obserwację nieposkromionej, niepohamowanej istoty?

Zbyt wiele pytań kłębiło się pod czaszką impa, zbyt wiele możliwości, by mógł rozważyć każdą z nich. Spotkał monstrum brutalnie torujące sobie drogę wzdłuż północnego szlaku, płoszące zwierzynę i wyrywające rośliny z niesłabnącą, niewyczerpaną dzikością. W chwilę później spojrzał w głąb siebie, ogniskując całą uwagę na tym magicznym obszarze, który był wspólny dla wszystkich pozaplanarnych istot, i przesłał swoje myśli ponad górskimi przełęczami, usiłując nawiązać telepatyczny kontakt ze swym panem-czarnoksiężnikiem. Pomimo iż jego zew był niespodziewany i gwałtowny, żeby nie powiedzieć rozpaczliwy, zdziwił się, gdy Aballister natychmiast odpowiedział na jego mentalne „wejście”.

Gdzie jest Cadderly? – doszły doń myśli czarnoksiężnika. – Czy Duch go dopadł?

W ten sposób Druzil otrzymał odpowiedź na wiele swoich pytań. Mentalne przesłuchanie Aballistera trwało dalej – czarnoksiężnik szpikował myśli Druzila seriami pytań w tak szybkim tempie, że nie miał nawet czasu, by na nie odpowiedzieć. Sprytny imp zrozumiał natychmiast, że ma przewagę podczas tego kontaktu i że Aballister rozpaczliwie oczekuje jego odpowiedzi.

Druzil zatarł gorliwie szponiaste łapki, napawając się swą wyższością, przekonany, że jest w stanie, na zasadzie wymiany coś za coś, uzyskać odpowiedzi na wszystkie dręczące go pytania. Kiedy w kilka minut później otworzył oczy, miał już całkiem inny pogląd na obecną sytuację. Teraz widział ją z odmiennej perspektywy. Aballister był zdenerwowany, Druzil czuł to wyraźnie, świadczyła o tym zarówno gwałtowność telepatycznych odpowiedzi czarnoksiężnika, jak również fakt, iż tym razem niewiele spraw pozostało niedopowiedzianych.

Mag był człowiekiem skrytym, niechętnym do dzielenia się informacjami, o których nie musieli wiedzieć maluczcy.

Ale nie tym razem. Teraz udzielił Druzilowi całej masy informacji, zarówno na temat Ducha, jak i Cadderly’ego.

Wyciągnąwszy z tego stosowne wnioski, imp stwierdzi, że Aballister niebezpiecznie balansował nad granicą, której przekroczenie mogło nie tak dla niego, jak dla jego sprzymierzeńców mieć fatalne skutki. Od czasu gdy czarnoksiężnik przywołał Druzila, by mu służył, imp pragnął poznać pełen zakres mocy Aballistera. Widział, jak czarnoksiężnik powala swego rywala piorunem, dosłownie go spopielając, widział, jak ciska w głąb jaskini, w której ukrywały się zbuntowane gobliny, kulę ognia, powodując ogromny zawał i śmierć wszystkich znajdujących się tam istot. Wraz z nim udał się również do odległej krainy na Północy, gdzie był świadkiem, jak Aballister zlikwidował całe plemię taerów, włochatych białych stworzeń.

Druzil wiedział jednak, iż była to zaledwie namiastka tego, co dopiero miało nastąpić. Choć nigdy nie darzył czarnoksiężnika szacunkiem (jak zresztą żadnej innej istoty z Planu Materialnego), zawsze wyczuwał wewnętrzną moc tego człowieka. Aballister, nerwowy i drażliwy, rozwścieczony faktem, że jego własny syn mógł zagrażać planom dokonania przez niego podboju całego regionu, był niczym kocioł, który lada moment może eksplodować. A Druzil, istota do szpiku kości zła, podstępna i fałszywa, uważał obecną sytuację za idealnie przepyszną.

Imp zatrzepotał skrzydłami i pomknął w górę za niewidocznym już teraz widmem. Nie było to zbyt trudne. Ślad przejścia potwora znaczyły śmierć i zniszczenie – a co za tym idzie łatwo go było odnaleźć, i Druzil w ciągu godziny zdołał wypatrzyć istotę. Postanowił nawiązać z nią kontakt, zacieśnić więź, zanim stwór dopadnie Cadderly’ego i Aballister zechce wykorzystać jego niszczycielskie moce dla swoich celów. Niewidzialny, przeleciał przed maszerującym Duchem i przysiadł na nisko zwieszającej się gałęzi sosny, nieco dalej przy ścieżce, którą podążał upiór.

Kiedy Druzil go minął, Duch zaczął węszyć nerwowo i nawet raz, choć raczej leniwie, zamachnął się ręką, lecz imp był zbyt szybki i zwinny, by nieumarły zdołał go dosięgnąć. Kiedy tylko znalazł się poza jego zasięgiem, Duch jakby o nim zapomniał. Kiedy jednak podszedł bliżej, imp się zmaterializował.

Jestem przyjacielem – oznajmił zarówno telepatycznie, jak i we wspólnym.

Stwór warknął i przyśpieszył kroku, wyciągając przed siebie poczerniałe ramię.

Przyjaciel – powtórzył Druzil, tym razem warczącym językiem mieszkańców niższych światów.

Zbliżająca się bez przerwy istota nie odpowiedziała; skoncentrowała się na Druzilu, traktując impa jak kolejne stworzenie, które należało usunąć.

Druzil zaatakował więc upiora telepatycznym ogniem zaporowym, myślami kojarzącymi się na wszelkie możliwe sposoby z sojuszem czy nawet przyjaźnią, ale potwór w dalszym ciągu nie odpowiadał.

Jestem przyjacielem, ty głupi stworze! – wykrzyknął, stając i opierając zaciśnięte w pięści łapki na biodrach.

Istota znajdowała się o kilka jardów od niego. Obnażając zęby, jednym susem znalazła się tuż obok Druzila, jej niezłamana ręka zatoczyła łuk. Imp pisnął i nagle uświadamiając sobie zagrożenie, rozpaczliwie zatrzepotał skrzydłami, chcąc wzbić się w powietrze.

Duch jednym ciosem złamał gałąź, cisnął ją w bok i smagnął potężnie ręką, a Druzil, uwięziony wśród listowia, zaczął desperacko walczyć o życie, łopocząc skrzydłami i szarpiąc pazurami, aby przebić się przez otaczającą go gęstwinę i znaleźć się na otwartej przestrzeni. Znów stał się niewidzialny, ale monstrum i tak zdawało się go wyczuwać, gdyż niezmiennie i nieubłaganie podążało jego śladem.

Stwór był tuż za nim.

Przypominający bicz ogon Druzila, ociekający zabójczym jadem, trafił go w twarz, żłobiąc głęboką bruzdę w jego zapadłym policzku.

Istota nawet się nie skrzywiła. Potężne ramię znów uniosła w górę, wyrywając potężny konar i tworząc wśród gęstwiny szczelinę, dostatecznie dużą, by kolejny atak mógł zakończyć się sukcesem.

Druzil szarpał łapkami i kopał, walcząc jak szalony z ograniczającymi jego ruchy gałęziami. Nagle uwolnił się, wzbił w powietrze i paroma szybkimi machnięciami skrzydeł poszybował poza zasięg warczącego potwora.

W chwilę później nieumarły wyłonił się spod brutalnie zniszczonego drzewa i ruszył dalej wzdłuż ścieżki, najwyraźniej nie przejmując się dłużej istotą, która wymknęła się jego straszliwej mocy.

Bene tellemara – wymamrotał wstrząśnięty do głębi imp, przysiadając na szczycie wielkiego głazu wznoszącego się nad ścieżką i obserwując oddalającego się równym, niewzruszonym krokiem potwora. – Bene tellemara.


* * *


Brnąc po pas w śniegu, Cadderly uniósł wzrok, wodząc spojrzeniem w górę stromego zbocza ku spowitemu wśród mgieł wierzchołkowi Nightglow. Nawet wykorzystując zaklęcia mające chronić go przed chłodem, czuł ukąszenia zacinającego wiatru i jego nogi z wolna poczęło ogarniać odrętwienie. Zastanawiał się nad użyciem najpotężniejszej magii, tak jak to uczynił umykając swoim zdezorientowanym przyjaciołom, aby wspiąć się po stoku omiatanej wiatrem góry, prosto na szczyt.

Szybko jednak zmienił zamiar, gdyż zdał sobie sprawę, że nie powinien niepotrzebnie marnować czarodziejskiej energii, skoro czekało go spotkanie ze starym, czerwonym smokiem. Pokręcił zdecydowanie głową i krok za krokiem ruszył dalej, wyjmując jedną nogę z głębokiego, lepkiego śniegu i stawiając ją pewnie przed sobą, przesuwając się wyżej i wyżej.

Wzeszło słońce, było jasno i spokojnie – Cadderly mrużył powieki przed ostrymi refleksami promieni słońca odbijających się w dziewiczym śniegu. Co pewien czas fragment śnieżnej pokrywy uginał się i przesuwał ze skrzypieniem pod jego ciężarem. Cadderly nieruchomiał wtedy, spodziewając się ujrzeć sunącą w jego stronę lawinę. Odnosił wrażenie, że słyszy jakiś dźwięk – być może to Danica wołała go po imieniu. Nie było to wszak niemożliwe – przyjaciół pozostawił niedaleko od tego miejsca i powiedział im, dokąd się wybiera. Ta myśl sprawiła, że ponownie uświadomił sobie, jak odsłonięty i bezbronny musiał się teraz wydawać – ot, czarna kropka pośród rozległej połaci bieli, pnąca się w górę, niezdarnie i z ogromnym wysiłkiem.

Czy w pobliżu znajdowały się kolejne chimery lub jakieś inne skrzydlate bestie spragnione jego krwi? – zastanawiał się. Zanim rozpoczął pokonywanie ostatniego etapu stromizny, na której się obecnie znajdował, dokonał w myślach mentalnej lustracji, wypatrując oznak usiłujących go namierzyć czarnoksiężników. Nie wykrył niczego konkretnego, aczkolwiek na wszelki wypadek rzucił kilka uroków i zaklęć ochronnych.

Nadal jednak, stojąc na otwartej przestrzeni na zboczu góry, młody kapłan nie wydawał się zadowolony. Ściągnął mocniej skraj płaszcza wokół szyi, zastanawiając się ponownie nad magicznym sposobem ułatwienia sobie tej żmudnej wspinaczki. Ostatecznie jednak poprzestał wyłącznie na determinacji.

Bolały go nogi i coraz ciężej oddychał, tak z powodu rozrzedzenia powietrza, jak i wyczerpania. Nieco wyżej odnalazł otuloną wianuszkiem mgieł nagą skałę i trochę się zdziwił, dopóki nie uświadomił sobie, że w tej partii góry było zdecydowanie cieplej. Kierując się w stronę źródła ciepła, ominął ostry, sterczący występ skalny i natrafił na sporych rozmiarów jaskinię, choć z całą pewnością nie dość dużą dla dorosłego smoka.

Zrozumiał jednak, że odnalazł Fyrentennimara, bowiem tylko jeden gatunek stworzeń był w stanie emanować tak dużo ciepła, by stopić śnieg na zboczu zimnej, omiatanej bezlitosnymi wichrami Nightglow. Zdjął pelerynę i rozłożywszy na ziemi, usiadł na niej, aby zaczerpnąć oddech i dać odpocząć zdrętwiałym nogom. Ponownie powracał myślami do potężnego wroga, któremu miał niebawem stawić czoło, i rozpatrywał repertuar zaklęć, których mógł potrzebować, aby mieć choćby cień szansy na powodzenie rozpaczliwej misji.

Rozpaczliwej? – wyszeptał, rozważając brzmienie posępnego słowa. Choć gotowy na wszystko, zastanawiał się, czy w tej sytuacji bardziej adekwatnym określeniem nie byłoby „nieroztropnej” lub „ryzykownej”.

7

Strach


Cadderly nie mógł uwierzyć, że temperatura powietrza tak bardzo i tak szybko wzrosła, gdy wszedł do mrocznego otworu pieczary.

Znalazł się raczej w tunelu niż w jaskini – ściany były wąskie i nierówne, korytarz biegł prosto ku sercu góry.

Młody kapłana zdjął swój płaszcz podróżny, zwinął dokładnie i włożył do plecaka, starannie otulając nim Księgę Uniwersalnej Harmonii. Zastanawiał się, czy nie zostawić wielkiej księgi i kilku najcenniejszych dlań przedmiotów przy wejściu w obawie, że jeśli nawet zdoła przeżyć spotkanie z Fyrentennimarem, niektóre z jego rzeczy mogą zostać spalone. Pokręcił jednak zuchwale głową i ponownie zarzucił sobie plecak na ramię. Nie czas na myślenie negatywne – stwierdził w duchu. Wyjął cylindryczną tulejkę i zdjął nasadkę z jednego końca, a z wnętrza (a raczej z obłożonego specjalnym zaklęciem dysku) popłynął świetlny promień. Cadderly pomaszerował przed siebie, przywołując w myślach pieśń Deneira. Wiedział, że jeśli mógł mieć choć cień szansy przeciwko wielkiemu smokowi, najprawdopodobniej będzie musiał zrobić natychmiastowy użytek ze swej magicznej mocy.

Dwadzieścia minut później wciąż jeszcze szedł, stąpając ostrożnie po obluzowanych kawałkach skał. Żar był coraz silniejszy; na jego czole pojawił się pot i wpływał, piekąc, do kącików jego szarych oczu. Przemierzając korytarz, minął kilka większych komór. Czuł się dość niepewnie w oświetlonym wąskim tunelu, w groźnych, nieprzeniknionych ciemnościach. Ruchem nadgarstka przekręcił tulejkę i nieznacznie powiększył szerokość promienia, ale mimo to musiał tłumić w sobie nerwowe pragnienie przywołania odpowiedniego zaklęcia i oświetlenia całego korytarza.

Odetchnął swobodniej, gdy ponownie znalazł się w tunelu zbyt wąskim, aby mógł się przezeń przecisnąć jakikolwiek smok. Podłoże opadało łagodnie i regularnie na przestrzeni dalszych stu stóp i nagle spadek stawał się ostry, niemal pionowy. Szeroki otwór w ziemi ział posępną czernią. Siedząc na krawędzi wejścia do tunelu, Cadderly poprawił pasy plecaka i przypiął świetlną tulejkę do bandoliera, kierując promień w dół. W chwilę potem zsunął się wolno i ostrożnie w głąb.

W tunelu było duszno, ściany napierały na niego, ale Cadderly nieugięcie schodził dalej, przesuwając się w dół, gdy nagle otwór pod nim poszerzył się. Przez krótką chwilę jego stopy kopały powietrze i o mało nie runął w dół. Zdołał się jednak zatrzymać, zahaczając o występ skalny, i uniósłszy wysoko nogi, zaparł się stopami o kamienną ścianę. Drugą ręką sięgnął niepewnie po świetlną tulejkę i wymierzywszy ją pod kątem w dół, stwierdził, że dotarł do sklepienia rozległej pieczary o wysokim suficie, jak się obawiał, bowiem światło nie ukazało jej podłoża.

Po raz pierwszy, odkąd wszedł do tunelu, zastanawiał się, czy obrana przezeń droga prowadzi do smoka. Jak wszystko na to wskazywało, niewielki tunel w zboczu góry nie był otworem wejściowym dla tego gada. Cadderly nie przewidział, że wewnątrz góry może znajdować się cały kompleks licznych i niejednokrotnie niemożliwych do przejścia tuneli.

Młody kapłan zawęził szerokość promienia – smuga światła wdarła się w mroczną czeluść poniżej. I nagle zdołał dostrzec delikatną zmianę cienia – ciemniejszą powierzchnię podłoża, mniej więcej dwadzieścia stóp niżej. Przez chwilę zastanawiał się nad zejściem w dół – gdy nagle przypomniał sobie o bandolierze zawierającym fiolki z groźnym olejem gromowym.

Cadderly przeklął w duchu swego pecha – jeżeli miał kontynuować zejście tą drogą, musiał uciec się do magii – magii, o której wiedział, że będzie mu potrzebna w pełnym zakresie podczas spotkania ze starym Fyrenem. Z westchnieniem rezygnacji skoncentrował się na pieśni Deneira, przypominając sobie tę część, którą zaintonował dla Daniki, gdy mniszka osunęła się z górskiego traktu. W chwilę potem schodził ku podłożu jaskini, maszerując raźno w powietrzu.

Zrozumiał przyczynę uniesienia Daniki, jej zapierające dech w piersiach podniecenie i ekscytację, będące mimowolnymi reakcjami na efekt tego zaklęcia. Logika podpowiadała mu, że powinien runąć w dół, a jednak tak się nie stało. Robiąc użytek z magii, przeciwstawiał się prawom natury, i musiał przyznać, że wrażenie towarzyszące stąpaniu w powietrzu było niewiarygodne, jeszcze wspanialsze niż wkraczanie do świata duchów czy utrata cielesnej postaci, gdy pławił się w powietrzu, niesiony podmuchami wiatru.

W chwilę później mógł już stanąć na kamiennej posadzce, ale nie zrobił tego. Szedł dalej, unosząc się krok za krokiem nad ziemią. Przepełniała go dojmująca radość. Wiedział, iż nie powinien korzystać teraz z magii, lecz dzięki niej stąpał bezszelestnie. Nim zaklęcie przestało działać, uśmiechał się już pomimo osobliwości sytuacji oraz faktu, że umknął swoim przyjaciołom i w pojedynkę wyruszył na spotkanie niebezpieczeństwa.

Żar przybierał jednak na sile, a dziwne warczenie przypomniało Cadderly’emu, że jego droga zbliża się ku końcowi. Przez kilka chwil stał w bezruchu na skraju kolejnej wielkiej pieczary i nasłuchiwał z uwagą, ale nie mógł być pewny, czy regularny oddech, który wydawało mu się, że słyszy, był tylko działaniem jego wyobraźni, czy dźwiękami wydawanymi przez smoka.

Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać – mruknął posępnie, zmuszając się, by ponownie ruszyć naprzód. Szedł teraz mocno skulony, trzymając przed sobą kuszę i świetlną tulejkę.

Zauważył, że pieczarę wypełniają kamienie, a co dziwniejsze, wszystkie one mają podobną wielkość i jednakowy czerwony odcień. Zastanawiał się, czy mogły być dziełem smoka, na przykład pozostałością po jego ognistym oddechu. Widział kota wypluwającego kulki sierści, czy było więc możliwe, by smok wyrzucał z siebie kamienie? Na tę myśl Cadderly zachichotał, ale niemal w tej samej chwili uśmiech znikł z jego ust, a oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

Jeden z kamieni do niego mrugnął!

Cadderly zamarł w bezruchu, usiłując skierować promień światła ze swej tulejki na tajemnicze stworzenie. Gdzieś z boku kolejny „kamień” przesunął się, przykuwając uwagę młodzieńca. Kiedy kapłan powiódł naokoło promieniem ze świetlnej tulejki, stwierdził, że to, co wziął za kamienie, było w rzeczywistości dziesiątkami ropuch, które siedząc na kamiennym podłożu, sięgały Cadderly’emu nieco powyżej pasa.

W tej samej chwili gdy uświadomił sobie, iż nie powinien wykonywać żadnych gwałtownych ruchów i jak najspokojniej ominąć te dziwaczne stworzenia, jedna z ropuch zwinnym susem znalazła się za jego plecami. Pomimo wcześniejszego postanowienia, odwrócił się więc energicznie, a promień światła z jego tulejki, przecinając mrok, spłoszył kilka przysadzistych potworów.


* * *


Nie wlezę tam, coby walczyć ze z jakimś glizdawcem! – zaprotestował Ivan, krzyżując grube, ogorzałe ramiona na piersiach, mniej więcej trzy cale ponad poziomem głębokiego śniegu. Krasnolud z rozmysłem odwrócił wzrok od stromych stoków Nightglow.

Uch, och – mruknął Pikel.

Cadderly jest tam, na górze – upomniała Danica upartego żółtobrodego krasnoluda.

To Cadderly je głupi – odburknął natychmiast Ivan. Nagle wielkie ramię owinęło się wokół niego i został wydźwignięty w górę, a potem przyciśnięty do boku Vandera.

Hi, hi, hi. – Radość Pikela nie zdołała poprawić Ivanowi nastroju.

Dlaczego, ty złodziejski, ukradziony bez krasnoludy synu czerwonowłosego smoka? – ryknął Ivan, kopiąc zaciekle, acz bezskutecznie, uwięziony w potężnym uścisku firbolga.

Powinniśmy natychmiast wyruszyć ku jaskini – skonstatowała Danica.

Śladem Cadderly’ego – przytaknęła Shayleigh.

Moglibyśmy się pospieszyć? – spytał Vander. – Ivan gryzie mnie w rękę.

Danica wyruszyła natychmiast, wspinając się tak szybko, jak to było możliwe, w górę stoku, podążając za widocznym w śniegu śladem Cadderly’ego. Tuż za nią szła Shayleigh; zwinna, lekko stąpająca wojowniczka elfów bez trudu radziła sobie w głębokim śniegu. Trzymała łuk w gotowości do strzału, podczas gdy Danice przypadła rola przewodniczki. Za nią maszerował Vander, tłumiąc w sobie przemożną chęć walnięcia parę razy kułakiem w twardy czerep Ivana, kolumnę zaś zamykał Pikel, sunąc raźno szerokim przejściem w śniegu utorowanym przez potężnego firbolga.

W kilka minut później znaleźli się na pozbawionej śniegu skalnej półce, przed wejściem do jaskini. Shayleigh zajrzała do środka, wykorzystując powszechną dla elfów zdolność postrzegania źródeł ciepła, ale już po chwili cofnęła się i bezradnie wzruszyła ramionami wyjaśniając, że powietrze wewnątrz jest zbyt nagrzane, aby mogła cokolwiek wypatrzyć.

Cadderly wszedł do środka – stwierdziła Danica, zarówno aby poinformować o tym pozostałych, jak i po to, by dodać sobie otuchy. – My również musimy to zrobić.

Ni – padła łatwa do przewidzenia odpowiedź Ivana.

Zaklęcie, którym obłożył cię wczoraj wieczorem Cadderly, niedługo przestanie działać – upomniała go Shayleigh. – Tu, w wysokich górach, nawet jak dla gruboskórego krasnoluda jest zdecydowanie za zimno.

Lepij zmarznąć, niż dać się usmażyć – burknął Ivan.

Danica zignorowała jego słowa i weszła do jaskini. Shayleigh pokręciła głową z podziwem i ruszyła za młodą mniszką. Vander postawił Ivana na ziemi; oba krasnoludy spojrzały na firbolga z zaciekawieniem.

Nie będę cię zmuszał do wejścia do smoczej jaskini – wyjaśnił firbolg i nie czekając na odpowiedź, z pewnym wysiłkiem wcisnął się do wąskiego otworu wejściowego pieczary.

Ooo – jęknął Pikel, który teraz, gdy sytuacja stawała się krytyczna, do reszty stracił humor.

Ivan, pełen wahania, stał w zamyśleniu i splótłszy grube, ogorzałe ramiona na piersiach, nerwowo tupał stopą w wilgotne podłoże. Pikel spojrzał na brata, na jaskinię, znowu na brata i jeszcze raz na jaskinię, niepewny, jak powinien postąpić.

Oj, daj spokój – warknął doń Ivan w kilka sekund później – nie zostawim tego tympogłowego durnia, coby sam walczył ze smokiem!

Pyzate oblicze Pikela wyraźnie się rozpromieniło, gdy Ivan schwycił go za rękę i poprowadził ku grocie. Kiedy jednak zielonobrody krasnolud przypomniał sobie, że maszerują tak radośnie, zmierzając na spotkanie z czerwonym smokiem, uśmiech natychmiast znikł z jego mięsistych warg.


* * *


Druzil, znajdujący się nieco dalej na szlaku wiodącym na Nightglow, w zamyśleniu obserwował czarne sylwetki znikające jedna po drugiej w kłębach wirujących mgieł; nie miał zielonego pojęcia, skąd wziął się wśród nich firbolg.

Dlaczego olbrzym miałby przyłączyć się do drużyny Cadderly’ego? – zastanawiał się, ale był w pełni przekonany, że inne odległe sylwetki, zwłaszcza dwie niższe i bardziej krępe niż pozostałe, musiały należeć do przyjaciół Cadderly’ego.

Nieumarłe monstrum wydawało się pewne swego tryumfu. Druzil nie potrafił stwierdzić, czy stwór faktycznie „widział” znajdującą się w oddali drużynę, ale i tak szedł przed siebie całkiem raźno i wręcz pałał wściekłością. Coś kierowało tym upiorem, prowadząc go bez wahania pośród blasku dnia i mroków nocy. Nie zwalniał ani nie odpoczywał (zmęczony Druzil pragnął obecnie choć odrobiny wytchnienia!) i wraz z Druzilem zdołał przebyć potężny dystans w krótkim czasie.

Teraz, gdy ich cel był wyraźnie widoczny, stwór jeszcze bardziej przyspieszył, brnąc ze zjadliwą zaciekłością ku podstawie pozbawionych drzew stoków Nightglow. Przedzierał się z furią przez śnieg, jakby biały puch łączył z Cadderlym tajemny spisek, mający na celu nie dopuścić nieumarłego zabójcy do kapłana.

Jako istota z ognistych niższych światów, Druzil nie przepadał za zimnym śniegiem. Jednak jako istota ze świata chaosu, żwawo i chętnie podążał śladem nieumarłego monstrum i zacierał pulchne łapki na myśl o piekle, jakie rozpęta się już niebawem.


* * *


Cadderly miękko stawiał kolejne kroki, zmierzając ku odległemu wyjściu z pieczary. Wielkie czerwone ropuchy znowu się uspokoiły, ale młody kapłan czuł na sobie wzrok wielu z nich i wiedział, że obserwowały go z żywym zainteresowaniem.

Pokonawszy kolejnych kilka stóp, znalazł się dokładnie naprzeciwko otworu wyjściowego; dziesięć szybkich kroków i wyszedłby poza pieczarę. Zatrzymał się, usiłując zebrać odwagę do biegu i określić, co byłoby dlań najlepsze w tej kłopotliwej sytuacji. Niepewnie zaczął wychylać się do przodu, obliczając w myślach sekundy dzielące go od rozpoczęcia biegu.

Nagle jedna z ropuch dała susa, blokując sobą wyjście.

Oczy Cadderly’ego rozszerzyły się ze strachu i zaczęły poszukiwać innej drogi. Za jego plecami ropuchy zbiły się w ciasną gromadkę, pozbawiając go możliwości odwrotu.

Czy działają w sposób przemyślany? – zastanawiał się kompletnie zdumiony młody kapłan. Niezależnie od tego, co nimi powodowało, wiedział, że musi działać szybko. Skupił całą uwagę na magii, którą dysponował, zastanawiając się, jakiej pomocy może oczekiwać ze strony pieśni Deneira. Zdecydował się na działanie bardziej bezpośrednie i zaczął omiatać znajdującą się przed nim ropuchę promieniem światła ze swojej tulejki, w nadziei że uda mu się spłoszyć uparte stworzenie.

Ropucha osunęła się jeszcze niżej, szorując wielkim brzuszyskiem po kamieniach. Nagle targnęła się gwałtownie ku górze – Cadderly w pierwszej chwili obawiał się, że na niego skoczy – ale tylko głowa zwierzęcia wyprysnęła do przodu, jego pysk otworzył się szeroko i z wnętrza buchnęła struga ognia.

Cadderly odskoczył w tył, gdy tuż przed nim eksplodowała niewielka kula ognista, osmalając mu twarz. Wydał głośny okrzyk zdumienia i usłyszał, jak ropuchy za jego plecami, głośno szurając, przesuwają się po kamiennym podłożu. Instynktownie uniósł kuszę. Nie obejrzał się – przez cały czas wzrok miał utkwiony w wylocie groty znajdującym się na wprost niego – i nacisnął spust kuszy. Natychmiast zerwał się do biegu, podążając za wypuszczonym bełtem, obawiał się bowiem, że tuzin niewielkich ognistych kul z gardzieli czyhających za nim ropuch spopieli go, zanim zdoła choć o kilka kroków zbliżyć się do wyjścia.

Pysk żaby rozwarł się szeroko, a lepki język zwinnie schwycił bełt i wciągnął między mięsiste wargi. Bełt nie wybuchł! Najwidoczniej język złapał go, nie przełamując fiolki. Cadderly zaś, biegnąc co sił w nogach w stronę ropuchy, pozbawiony innych możliwości ucieczki oraz ewentualnej obrony, nawet nie miał w rękach swojej magicznej laski ani wirujących dysków. Ponownie machnął świetlną tulejką, mając złudną nadzieję, iż uda mu się spłoszyć niesamowitą ropuchę.

Zwierzę siedziało w kompletnym bezruchu, obserwując go i czekając. Nagle wydało dziwne czknięcie, jego gardziel wydęła się gwałtownie i zaraz potem skurczyła, a w chwilę później ropucha eksplodowała. Szczątki jej ciała i wnętrzności rozleciały się na wszystkie strony.

Cadderly uniósł skrzyżowane ręce na wysokość twarzy, przebiegając wśród krwawych rozbryzgów, i pochylił głowę, by nie wyrżnąć czołem w krawędź niskiego sklepienia tunelu. Dopiero gdy przebiegł dobrych kilkanaście jardów w głąb korytarza, odważył się obejrzeć przez ramię dla pewności, że ropuchy nie podążyły za nim w pościg.

Przerażony, biegł nieprzerwanie przed siebie krętym korytarzem, raz po raz zatrzymując się i spoglądając wstecz. Wiedział, a raczej czuł, że tunel wokół niego wyraźnie się poszerzył.

Nagle stanął jak wryty; nie myślał już o ropuchach, gdyż bardziej zaniepokoił go odgłos regularnego oddechu, który w głębi tunelu przypominał ryk rozszalałej burzy. Wolno odwrócił głowę i jeszcze wolniej uniósł trzymaną w dłoni tulejkę.

Och, mój drogi Deneirze – wyszeptał bezgłośnie, wodząc świetlnym promieniem wzdłuż łuskowatego boku niewiarygodnie długiego i niewiarygodnie wielkiego smoka. – Och, mój drogi Deneirze.

Światło omiotło ostre, przypominające groty włóczni rogi smoka, jego przerażającą, najeżoną spiczastymi wypustkami czaszkę, zamknięte ślepia i zatrzymało się na paszczęce, która bez trudu, jednym kłapnięciem, mogłaby przełamać na pół wielkiego Vandera.

Och, mój drogi Deneirze – wymamrotał młody kapłan, a potem ukląkł, choć nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, iż ugięły się pod nim kolana.


8

Stary Fyren


Bestia mierzyła co najmniej sto stóp długości, zwinięty ogon następne sto stóp, całe jej ciało zaś pokrywały wielkie, zachodzące na siebie łuski.

Cadderly nie wątpił ani przez chwilę, że te gładkie, czerwone płytki były równie twarde, jak hartowana stal. Wielkie, błoniaste skrzydła stwora leżały teraz złożone i owinięte wokół bestii jak kocyk wokół niemowlęcia. To złudzenie nie mogło jednak przyćmić prawdy o Fyrentennimarze. Czy więc niepokój wzbudzały sześciocalowej głębokości ślady szponów w kamieniach opodal przednich łap smoka? – zastanawiał się Cadderly. Ilu ludzi musiał spałaszować, żeby zaspokoić głód i móc spokojnie przespać całe stulecia?

Niebawem Cadderly po raz chyba tysięczny podziękował bogom, że dotarł do Fyrentennimara, kiedy ten jeszcze spał. Gdyby wpadł tu jak burza, a stary Fyren akurat by czuwał, Cadderly nawet nie zdążyłby zorientować się, co go zabiło. Mimo to nadal dopisywało mu szczęście – żadna z ropuch nie podążyła jego śladem. Najwidoczniej małe istoty były sprytniejsze, niż się wydawało. Wiedział wszakże, iż drzemka smoka może się skończyć w każdej chwili. Musiał działać szybko, wznieść magiczne bariery obronne i przygotować się do walki z budzącą grozę bestią.

Przywołał w myślach pieśń Deneira, ale przez dłuższy czas (przerażony Cadderly miał wrażenie, iż trwało to całe wieki) nie był w stanie ułożyć dźwięków w jakiejś logicznej sekwencji, nie potrafił w pełni docenić harmonii muzyki i odnaleźć w jej mistycznych tonach właściwej dla religijnego oddania ogniskowej. To właśnie ta harmonia i zrozumienie uniwersalnych prawd użyczały Cadderly’emu magicznej mocy.

Wreszcie zdołał utworzyć magiczną kulę ochronną, żywiołowe przeciwieństwo otaczającego go powietrza, które, jak miał nadzieję, uchroni go przed ognistym tchnieniem smoka. Wyjął Księgę Uniwersalnej Harmonii i otworzył na stronie, którą zaznaczył przed opuszczeniem Biblioteki Naukowej. Pochodzenie smoków nie jest powszechnie znane, jednak uczeni zgadzają się na ogół, iż nie podlegają one naturalnym i powszechnym prawom. Ze względu na ich rozmiary nie istniało logiczne wytłumaczenie, w jaki sposób skrzydła obciągnięte błoniastą skórą utrzymywały smoki w powietrzu, a jednak gady te należały do najszybszych spośród powietrznych stworzeń. Typowa magia druidów, skuteczna wobec najpotężniejszych zwierząt, nie miała zbyt wielkiego wpływu na smoki, toteż kapłani i czarnoksiężnicy, usiłujący przetrwać w o wiele dzikszym świecie, przed wieloma tysiącami lat opracowali specjalne zaklęcia ochronne. Stronica w Księdze Uniwersalnej Harmonii ukazała Cadderly’emu te zaklęcia, wiodąc jego myśli ku pieśni Deneira w nieco inny sposób, zmieniając niektóre dźwięki.

Niebawem wzniósł barierę ochronną, znaną jako smokownyk, ciągnącą się kilka stóp przed nim i sięgającą od ściany do ściany. Jak głosiły stare pisma, potężny jaszczur nie był w stanie przekroczyć jej fizycznie.

Fyrentennimar poruszył się niespokojnie; Cadderly domyślił się, że smok prawdopodobnie wyczuł, iż w pomieszczeniu pojawiła się obca magiczna energia. Młody kapłan wziął głęboki oddech i raz po raz powtórzył sobie w duchu, że musi doprowadzić do końca tę najważniejszą w życiu misję, musi wierzyć w swoją magię i w siebie. Wyjął z plecaka Ghearufu, odłożył na bok swą nędzną broń (nawet jego potężna kusza nie byłaby w stanie uczynić większej szkody bestii takiej jak ta), po czym otarł spocone dłonie o materiał tuniki.

Wypowiedział proste zaklęcie, po którym klaśnięcie w dłonie zabrzmiało jak odgłos gromu. Wielkie skrzydła zafurkotały, bijąc powietrze, i przednia część ciała jaszczura się uniosła. W mgnieniu oka łeb starego Fyrena wystrzelił w górę, zawisając o kilka stóp przed Cadderlym, a młody kapłan z trudem stłumił w sobie chęć padnięcia na klęczki lub na twarz przed wspaniałym stworzeniem. Jak mógł przypuszczać, że jakiekolwiek zaklęcie z jego repertuaru zdoła pokonać przerażającego Fyrentennimara?

I te oczy! Lśniące, przenikające na wskroś ślepia, które zlustrowały młodego kapłana wzdłuż i wszerz, nim jeszcze padło pierwsze słowo. Bijące z nich światło było tak intensywne jak to, które płynęło z magicznej tulejki Cadderly’ego.

Słabość w nogach młodego kapłana wzrosła dziesięciokrotnie, kiedy smok, zmęczony, zaspany i wyraźnie nie w nastroju do rozmowy, zionął ogniem. Struga płomieni buchnęła w stronę Cadderly’ego, ale rozdzieliła się, trafiając w magiczną kulę, i otoczyła go feerią iskier. Pod wpływem ataku przezroczysta kula przybrała zielonkawy odcień; ochronny bąbel w pierwszej chwili wydawał się gruby, ale błyskawicznie zaczął robić się coraz cieńszy, w miarę jak smok kontynuował ognisty atak.

Pot lał się z Cadderly’ego – język wysechł mu w ustach na wiór i zaczęły go swędzieć plecy, jakby wyparowała cała znajdująca się w jego ciele wilgoć. Języczki dymu uniosły się z brzegów jego tuniki; w jednej ręce trzymał adamantowe, wirujące dyski, ale upuścił je, kiedy metal zaczął go parzyć. Rozgrzaną świecącą tulejkę przerzucał nerwowo z ręki do ręki.

Ogień napływał nieprzerwanie, w miarę jak płuca wielkiego smoka wyrzucały swój ładunek. Czy stary Fyren nigdy nie skończy?

Nagle było po wszystkim.

Och, mój drogi Deneirze – wyszeptał młody kapłan, kiedy zielona poświata jego magicznej kuli wyblakła, i rozejrzał się wokoło, wodząc wzrokiem po podłożu jaskini, poza chronionym przez niego obszarem. Nie potrzebował świetlnej tulejki, by podziwiać efekty smoczego dzieła. Stopiony kamień świecił jasnym blaskiem, bulgotał i szybko zastygał, a na twardniejącym podłożu kształtowały się wyraźne fale – jawny wyznacznik mocy płomienia jaszczura.

Cadderly uniósł wzrok, by ujrzeć, jak przecięte wąskimi pionowymi szparkami gadzie oczy smoka rozszerzyły się z niedowierzaniem, że ktoś był w stanie przetrwać burzę jego ognistego oddechu. Owe złowieszcze ślepia za chwilę znów się zwęziły, a smok wydał ciche, groźne warczenie, po którym pod stopami Cadderly’ego zadrżała ziemia.

W co ja się wpakowałem? – biadolił Cadderly, ale natychmiast odepchnął przerażającą myśl, gdyż zdawał sobie sprawę, że jeśli nie zniszczy Ghearufu, jego zła moc rozprzestrzeni się na obszarze całego regionu.

O wielki Fyrentennimarze – zaczął odważnie. – Jestem jedynie ubogim i pokornym kapłanem, przybyłem do ciebie w dobrej wierze.

Fyren gwałtownie wciągnął powietrze, a płaszcz Cadderly’ego owinął się wokół ciała kapłana, nieomal pociągając go do przodu, poza linię magicznego smokownyku.

Cadderly wiedział, co zaraz nastąpi, i rozpaczliwie zanurzył się w pieśni, śpiewając co sił w płucach, by wzmocnić osłabioną barierę ogniową. Smok zionął ogniem jeszcze zajadlej niż poprzednio, choć mogło się to wydać niemożliwe. Cadderly ujrzał, jak cienki zielonkawy bąbel znika, poczuł palący żar i pomyślał, że to już koniec, że lada chwila spali się na popiół.

Zieloną kulę zastąpiła jednak niebieska i raz jeszcze płomienie zostały odparte. Cadderly’ego bolało całe ciało, jakby przespał pół dnia na prażącym słońcu, a na dodatek zaczęły palić się sznurowadła jego butów. Pospiesznie zdusił drobne płomyki.

Przybywam w pokoju! – zawołał głośno, kiedy huragan ognia ustał, a ślepia Fyrena jeszcze bardziej rozszerzyły się z niedowierzania. – Pragnę jedynie, byś wyświadczył mi drobną przysługę, a potem będziesz mógł ponownie zapaść w krzepiący sen!

Zdziwienie przerodziło się w niepohamowany gniew, wybuch, jakiego Cadderly nigdy dotąd nie widział, ani nie przypuszczał, iż jest w ogóle możliwy. Smok otworzył szeroko paszczę, rzędy dziesięciocalowych kłów błysnęły przeraźliwie – po czym jego łeb wyprysnął do przodu, a szyja rozciągnęła się niczym ciało atakującego węża.

Cadderly jęknął i o mało się nie przewrócił, przez mgnienie oka był przekonany, że lada moment straci przytomność, a w chwilę potem życie. Jednak pomimo przerażenia o mało nie wybuchnął śmiechem, gdy unosząc wzrok, ujrzał Fyrentennimara z pyskiem wciśniętym i dziwnie zdeformowanym przez linię magicznego smokownyku. Przypominało to twarze psotnych chłopców z Biblioteki Naukowej przyciśnięte do szyb w oknach komnat zajęciowych i straszące znajdujących się wewnątrz uczniów. Jego niezamierzone rozbawienie wyraźnie pomogło, smok bowiem cofnął się i rozejrzał wokoło; po raz pierwszy wydawał się zbity z tropu.

Złodziej! – ryknął Fyrentennimar, a moc jego głosu odrzuciła Cadderly’ego do tyłu.

Nie złodziej – zapewnił roztropnie jaszczura Cadderly. – Pokorny kapłan...

ZŁODZIEJ I KŁAMCA! – ryknął Fyrentennimar. – Pokorni kapłani nie pozostają przy życiu po tchnieniu Fyrentennimara Wielkiego. Jakie skarby zabrałeś?

Nie przybyłem po skarby – oświadczył stanowczo Cadderly. – Ani by zakłócić sen najwspanialszego spośród jaszczurów.

Fyrentennimar chciał rzucić ostrą ripostę, zmitygował się jednak, jakby komplement Cadderly’ego dał mu do myślenia.

Jak już wspomniałem, chodzi o drobną przysługę – ciągnął Cadderly, idąc śmiało za ciosem. – Błahostkę dla Fyrentennimara Wielkiego, ale wykraczającą poza możliwości kogokolwiek we wszystkich krainach. Jeżeli to dla mnie zrobisz...

ZROBIĘ?! – zaryczał smok, a Cadderly, którego włosy zostały zdmuchnięte do tyłu siłą gorącego oddechu potwora, zastanowił się, czy nie doznał trwałego uszkodzenia słuchu. – Fyrentennimar nie będzie niczego robił! Nie jestem zainteresowany twoją błahostką, nieroztropny kapłanie. – Zlustrował grunt przed Cadderlym, jakby usiłował odkryć, czym jest niewidzialna przeszkoda blokująca jego ruchy.

Cadderly rozważał kilka możliwych w tej sytuacji alternatyw działania. Czuł, że najlepszym wyjściem było dlań dalsze karmienie bestii pochlebstwami. Czytał wiele opowieści o heroicznych poszukiwaczach przygód grających na ego smoków, a zwłaszcza smoków czerwonych, które wśród jaszczurów posiadają opinię najbardziej próżnych.

Gdybym tylko mógł cię lepiej widzieć... – rzekł dramatycznym tonem. Pstryknął palcami, jakby nagle przyszła mu do głowy jakaś myśl, po czym wyjął długą, cienką różdżkę i wypowiedział słowa: – Domin Ulu.

W mgnieniu oka rozległa komnata skąpana została w magicznym blasku i jego oczom ukazała się cała wspaniałość Fyrentennimara. Gratulując sobie w duchu, Cadderly schował różdżkę pod płaszcz i rozejrzał się uważnie wokoło, dostrzegając po raz pierwszy stertę skarbów ukrytą nieznacznie za cielskiem wielkiego smoka.

Czy chciałeś lepiej przyjrzeć się mnie – zaczął podejrzliwie Fyrentennimar – czy też moim skarbom, pokorny ZŁODZIEJU?

Słysząc te słowa, Cadderly zamrugał powiekami i stwierdził, że być może popełnił błąd. Pysk Fyrena wykrzywiony był jawną żądzą mordu. Nagle młodzieniec poczuł, że jego świecąca tulejka nagrzewa się, i gdy nie był w stanie utrzymać jej w dłoni, upuścił ją na ziemię. Przypadkiem dotknął przedramieniem sprzączki pasa i skrzywił się z bólu, gdy jego naga skóra musnęła rozpalony metal. Dopiero po chwili zrozumiał, co się działo, i przypomniał sobie, że wiele smoków miało również dostęp do sfer magicznych mocy. Musiał działać szybko, musiał upokorzyć jaszczura i sprawić, by stary Fyren sam zapragnął z nim mówić. Natychmiast zaczął śpiewać, ignorując celowo smużki dymu unoszące się z jego skórzanego pasa, tuż przy łączeniu sprzączki.

W powietrzu nad łbem Fyrentennimara pojawił się wirujący krąg magicznych ostrzy.

Mogę pociąć cię na kawałki! – przestrzegł Cadderly i siłą woli zmusił ostrza, by opuściły się nieco niżej, niemal tuż nad głowę smoka. Miał bowiem nadzieję, że stary Fyren pochyli się albo wręcz położy na ziemi, co dałoby mu poczucie fizycznej przewagi. Liczył przy tym, że jego prezentacja mocy da jaszczurowi do zrozumienia, iż kontynuowanie tego pojedynku nie byłoby rozsądnym posunięciem.

A więc niech tak się stanie! – ryknął stary Fyren, tłukąc skrzydłami, i uniósłszy łeb jeszcze wyżej, zuchwale rzucił wyzwanie zaklęciu.

Trysnęły snopy iskier, gdy ostrza zgrzytnęły o smoczy pancerz. Drobne odłamki łusek posypały się wokoło, a ku bezgranicznemu przerażeniu Cadderly’ego ryk Fyrentennimara nie był odgłosem przerażenia, lecz radości. Smoczy ogon przeciął powietrze, tłukąc zaciekle w magiczną barierę; fale uderzeniowe zatrzęsły całą pieczarą, zbijając Cadderly’ego z nóg.

Granica smokownyku wytrzymała, choć Cadderly obawiał się, iż sklepienie okaże się zbyt słabe. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak był słaby i odsłonięty, i jak żałośnie musiał wyglądać w oczach smoka, który przeżył wiele stuleci i pożarł setki ludzi dużo potężniejszych od niego.

Wytworzył kulę chroniącą go przed ognistym tchnieniem i barierę, której bestia nie była w stanie przekroczyć (aczkolwiek Cadderly obawiał się, że ta ostatnia nie wytrzyma już zbyt długo), ale jaką obronę mógł wymyślić przeciwko bez wątpienia potężnemu asortymentowi zaklęć Fyrentennimara? Zrozumiał, że klęska może nastąpić szybciej, niż mu się wydawało, kiedy jaszczur wyrwał ze ściany solidny fragment skały i cisnął weń z całej siły!

Smok smagnął łbem w przód i w tył, ponownie rzucając wyzwanie magicznym ostrzom Cadderly’ego i drwiąc z jego zaklęcia. Szpony przednich łap wyżłobiły głębokie bruzdy w kamiennym podłożu pieczary, a wielki ogon chłostał na wszystkie strony, roztrzaskując głazy i rozszczepiając ściany.

Cadderly’emu nie zostało dużo czasu – wiedział, że w swoim arsenale zaklęć nie ma niczego, co mogłoby choć zranić gigantycznego potwora.

Pozostała mu tylko jedna możliwość, choć obawiał się jej prawie tak jak Fyrentennimara. Pieśń Deneira nauczyła go, że magiczne moce wszechświata mogą być dostępne z wielu różnych perspektyw, a sposób, w jaki ktoś je czerpie, determinuje przynależność, magiczną sferę znajdujących się wewnątrz zaklęć. Cadderly na przykład podchodził do energii wszechświata różnorako – aby nakreślić krąg magicznego smokownyku, działał inaczej niż wówczas, gdy wszedł w sferę ognia, by stworzyć barierę chroniącą przed ognistym tchnieniem Fyrentennimara.

Deneir był bóstwem poezji i duchów powietrza, popierającym i akceptującym miliony przemyślanych, rozważnych osiągnięć. Jego pieśń rozbrzmiewała w niebiosach, pulsując mocą wielu takich energii, a co za tym idzie, kapłan zestrojony w jedno z pieśnią tego boga mógł odnaleźć dostęp do magii oraz rozmaite perspektywy pozwalające mu naginać i przesyłać energie wszechświata w niezliczonych kierunkach. Jeden z nich jednak był absolutnie przeciwstawny do harmonii myślenia Deneira, tylko tam żaden dźwięk nie brzmiał czysto i nie sposób było osiągnąć nawet najmniejszej namiastki harmonii. Była to sfera chaosu, dysonansu i totalnego braku logiki.

Tam właśnie musiał udać się Cadderly.

***

To ji pięciokrasnoludowy skok! – zaprotestował Ivan, trzymając mocno nadgarstek Daniki.

Młoda mniszka nie widziała podłoża znajdującego się poniżej pionowej rynny i musiała wierzyć w szacunki posługującego się termowizyjnym wzrokiem Ivana. Pięciokrasnoludowy skok oznaczał w przybliżeniu 20 stóp i nie przedstawiał się obiecująco. Danica usłyszała jednak donośne jak grom klaśnięcie Cadderly’ego i w głębi serca wiedziała, że jej ukochany znajdował się w potrzebie. Uwolniła się z uścisku Ivana, przepełzła do końca wąskiej, pionowej rynny i bez wahania skoczyła w mrok.

Modliła się o szybką reakcję w momencie lądowania, licząc, iż słabe światło pochodni, którą Shayleigh trzymała nad otworem rynny, pokaże podłoże jeszcze przed jej upadkiem.

Ujrzała szarość i przesunęła kostki stóp w bok, uderzyła w ziemię i przeturlała się, wykonując lekki skręt całym ciałem. Zrobiła przewrót w tył i dość niezdarnie stanęła na nogi. Nie zwalniając, aby wytracić impet lądowania, wybiła się w górę, wykonując salto w tył. Wylądowała na ugiętych nogach i znów wyprysnęła w powietrze, tym razem koziołkując w przód. Poturlała się po ziemi, podniosła i pędem ruszyła przed siebie, wytracając resztę impetu w długich, szybkich susach.

A żebym się tak urodził lubioncym wińsko faerisem – mruknął z niedowierzaniem Ivan, obserwując z góry jej krótki popis.

Pomimo ciągłego utyskiwania krasnolud nie mógł pozwolić, by jego przyjaciele narażali się na niebezpieczeństwo sami, i zdawał sobie sprawę, że każda chwila wahania sprawi, iż Danica będzie musiała w pojedynkę stawić czoło nieznanym przeciwnikom.

Nie próbuj mię złapać, dziewczyno! – ostrzegł tuż przed skokiem.

Technika lądowania Ivana nie różniła się od stylu Daniki. Jednakże podczas gdy mniszka turlała się po ziemi i wykonywała zgrabne przewroty, zmieniając kierunek subtelnymi miękkimi zwrotami ciała, Ivan po prostu odbijał się od kamienistego podłoża. Mimo to w mgnieniu oka był znów na nogach. Poprawił swój hełm, zaopatrzony w wielkie, jelenie rogi, i gdy Danica przebiegła obok niego, podążając za niecichnącymi, napływającymi od wschodu odgłosami, schwycił mocno połę ciągnącego się za nią płaszcza.

Jako następny na dole znalazł się Vander – ciasny komin sprawił firbolgowi więcej kłopotów niż nie tak duży (jak na olbrzyma) spadek. Shayleigh skoczyła w jego wyczekujące ramiona i odbiwszy się zwinnie, popędziła w ślad za Ivanem i Danicą.

Pikel skoczył ostatni, a Vander złapał również i jego. Oczy firbolga z zaciekawieniem lustrowały spoczywającego w jego ramionach krasnoluda, błyskawicznie wychwytując brak czegoś nader istotnego.

A twoja pał...? – zaczął, odpowiedź zaś poznał już w chwilę później, gdy „drzewko” Pikela, beztrosko rzucone przez krasnoluda w głąb rynny, odbiło się od czaszki firbolga.

Ups – bąknął przepraszająco zielonobrody krasnolud i widząc kwaśną minę Vandera, ucieszył się, że nie mieli czasu, by podyskutować dłużej na ten bolesny temat.

Danica w jednej chwili zdystansowałaby Ivana – tyle tylko że krasnolud ściskał z całej siły połę ciągnącej się za nią peleryny. Z miejsca, w którym się obecnie znajdowali, usłyszeli gardłowy ryk Fyrentennimara i choć nie byli w stanie wychwycić słów, dźwięki bezbłędnie wskazywały im kierunek.

Ivan ucieszył się, widząc doganiającą ich z wolna Shayleigh z żagwią w ręku.

Minęli parę komór, przebiegli przez kilka wąskich i jeden szeroki korytarz. Narastający żar wystarczył, by zorientowali się, że pieczara smoka znajdowała się coraz bliżej, i z przerażeniem uświadomili sobie, że Fyrentennimar najprawdopodobniej niedawno ział ogniem.

Shayleigh wyprzedziła Ivana – wydawała się równie zrozpaczona, jak Danica, a krasnolud skrzętnie wyciągnął rękę i schwycił również połę jej płaszcza. Rozumiał, dlaczego tak im się spieszyło, i wiedział, że obie wojowniczki miały teraz przed oczami wizję upieczonego na chrupko Cadderly’ego, a mimo to pozostawał nieugiętym pragmatykiem. Gdyby miał tu coś do powiedzenia, ani Danica, ani Shayleigh nie gnałyby jak oszalałe wprost w rozdziawioną i wyczekującą paszczę starego Fyrena.

Płomień pochodni Shayleigh ukazał im, że zbliżali się do kolejnej rozległej pieczary. W oddali przed nimi migotało jakieś światło, które nasunęło wszystkim bez wyjątku ten sam, niezbyt przyjemny wniosek.

W tym momencie, pomimo swych wcześniejszych utyskiwań i tępego uporu, Ivan okazał prawdziwą, płynącą prosto z serca lojalność. Sądząc, że w pieczarze przed nimi czekał przerażający Fyrentennimar, twardy krasnolud szarpnął mocno poły obu płaszczy, pociągając Shayleigh i Danicę do tyłu, a sam, nie zdążywszy nawet wyjąć swego dwuostrzowego bojowego topora, wpadł do wnętrza pieczary.

Gdy znalazł się dwa kroki od progu, elastyczny jęzor przeciął powietrze, dosięgnął go, omotał wilgotnym splotem i pociągnął w bok. Danica i Shayleigh, które tuż za nim wpadły do środka, stwierdziły, że wnętrze komory pełne jest wyjątkowo wystraszonych, czerwonych ropuch. Zauważyły Ivana, a raczej jego buty wystające z pyska wyraźnie zadowolonej ropuchy po prawej stronie. Danica ruszyła w tym kierunku, ale na jej drodze wykwitła nagle miniaturowa kula ognia, a zaraz potem eksplodowała druga, gdy kolejne ropuchy przeszły do ataku.

Shayleigh rzuciła pochodnię na kamienie przed sobą, błyskawicznie zdjęła z ramienia łuk i zaczęła zbierać śmiercionośne żniwo.

Ivan nawet nie wiedział, co go trafiło, ale czuł, iż nie było mu zbyt wygodnie, a poza tym nie mógł sięgnąć rękami za siebie po topór, który miał przytroczony na plecach. Jako że nigdy nie należał do osób, które tracą głowę w krytycznej sytuacji, natychmiast obrał jedyne w jego obecnym położeniu wyjście i zaczął jak oszalały targać całym ciałem w przód i w tył, gryząc i szukając dłońmi czegoś, co mógłby schwycić i ukręcić. Jelenie rogi na jego hełmie zahaczyły o jakiś przedmiot powyżej, a Ivan, nie omieszkawszy wykorzystać nadarzającej się okazji, błyskawicznie z całej siły uniósł głowę do góry.

Ropucha dała potężnego susa w stronę Shayleigh, lecz trzy strzały wypuszczone jedna po drugiej dosięgły zwierzę jeszcze w powietrzu i rzuciły je martwe na ziemię. Dwie następne ropuchy skoczyły jednocześnie na wojowniczkę elfów i choć uśmierciła je bezbłędnie posłanymi strzałami, nie zdołała uniknąć zderzenia. Jedna trafiła ją w ramię, druga zaś w golenie i wojowniczka, straciwszy równowagę, runęła w tył.

Czekałoby ją twarde lądowanie na kamiennym podłożu pieczary, gdyby Vander, który akurat wszedł do środka, nie schwycił jej łagodnie jedną ręką i nie podtrzymał. Firbolg w jednej chwili stanął u jej boku, a jego wielki miecz śmignął w przód i w tył, rozcinając na pół obie atakujące ropuchy.

Z boku wyskoczyła trzecia ropucha, ale Pikel jednym susem znalazł się między nią a Shayleigh, unosząc ponad ramieniem swoją grubą, gładką pałkę wyciosaną z pnia drzewa i ściskając niezawodną broń za jej węższy koniec. Z głośnym okrzykiem radości odbił lecącą ropuchę w bok. Spadła na ziemię oszołomiona, a Pikel stanął nad nią i rozgniótł na miazgę dwoma potężnymi ciosami.

Danica runęła na wznak i przeturlała się gwałtownie, pragnąc uciec przed ognistymi wybuchami. Podciągnęła kolana do siebie, w nadziei że po przewrocie w tył zdoła się gładko podnieść, i przesuwając dłońmi po butach, wyjęła z pochewek dwa sztylety, jeden o złotej rękojeści w kształcie tygrysa, drugi srebrny z wizerunkiem smoka.

Poderwała się i rzuciła, trafiając ropuchę znajdującą się najbliżej. Stworzenie zamknęło ślepia i opadło brzuchem na ziemię. Danica nie potrafiła stwierdzić, czy było martwe. Nie miała również czasu, aby to sprawdzić. Tuż przy niej znalazła się kolejna ropucha i wystrzeliła w jej stronę swój lepki język.

Danica wybiła się pionowo w górę jak mangusta podczas walki z jadowitym wężem; podciągając oba kolana do piersi. Kiedy dotknęła stopami ziemi, podskoczyła powtórnie, tym razem wybijając się w górę i do przodu, zanim ropucha zdążyła ponownie splunąć oślizgłym jęzorem. Tym razem dziewczyna spadła prosto na łeb płaza. Stojąc pewnie na jednej nodze, zakręciła się jak fryga; jej twarz znalazła się przez moment tuż obok kostki, podczas gdy druga jej noga wystrzeliła wysoko w górę. Kiedy zakończyła obrót, a przyspieszenie osiągnęło szczyt, napięła mięśnie tnącej powietrze stopy i wbiła ją z idealną precyzją w wyłupiaste ślepie ropuchy.

Siła uderzenia zmusiła Danicę do zeskoczenia z zabitego zwierzęcia. Mniszka odwróciła się zwinnie, poszukując kolejnego celu. W pierwszej chwili pomyślała, że ropucha, którą ujrzała nieco z boku, należy do najbardziej osobliwych krzyżówek stworzeń, jakie kiedykolwiek oglądała. I wtem uświadomiła sobie, że jelenie rogi nie należały do ropuchy, lecz do niestrawnego krasnoluda, którego stworzenie nieroztropnie połknęło.

Rogi drgnęły gwałtownie w przód i w tył, po czym z powstałego otworu wyłoniła się pokryta śluzem głowa Ivana. Krasnolud chrząknął i wykonawszy niezgrabny skręt, odwrócił się, by spojrzeć na swoje pięty, wystające z pyska ropuchy, oraz na przyglądającą mu się z niedowierzaniem Danicę.

Mogłabyś mię pomoc wydostać się stund? – zapytał krasnolud, a Danica ujrzała, że ślepia martwej już ropuchy wysuwają się mocno z orbit, by po chwili ponownie wrócić na swoje miejsce, gdy Ivan, z typową dla siebie nonszalancją, wzruszył ramionami.


* * *


Znajoma pieśń rozbrzmiewała w umyśle Cadderly’ego, ale nie dał się ponieść jej harmonijnemu nurtowi. Miast tego zaczął śpiewać ją wspak, na wyrywki, wybierając te nuty, które wydawały się najbardziej nieharmonijne. Dreszcz przeszył go do szpiku kości; miał wrażenie, jakby pod wpływem magicznego ataku rozpadał się na kawałki. Był dokładnie tym, czym nie powinien być kapłan Deneira, drwiąc z harmonii wszechświata, przeinaczając dźwięki ponadczasowej pieśni, by pobrzękiwały boleśnie w jego umyśle, i zamykając bramy za ścieżkami przedstawionych mu przez pieśń objawień.

Głos Cadderly’ego brzmiał ochryple, skrzekliwie, a jego gardło zapchane było flegmą. Bolała go głowa, fale dreszczy raz po raz przepływały wzdłuż jego kręgosłupa.

Miał wrażenie, że traci zmysły; stracił je, trafił do miejsca, gdzie każdy logiczny tok rozumowania zdawał się błądzić bez celu w zakamarkach nonsensu, gdzie jeden dodać jeden równało się trzy albo dziesięć. Podobnie było z emocjami Cadderly’ego. Był wściekły, zły... ale na co?

Wiedział jedynie, że przepełnia go rozpacz. I nagle poczuł się wszechmocny, niepodatny na zranienia, miał ochotę przestąpić magiczną barierę i dać Fyrentennimarowi prztyczka w nos.

Nadal charcząc, opierał się harmonicznemu strumieniowi cudownej pieśni, zaprzeczając uniwersalnym prawdom, które mu ukazała. Nagle zdał sobie sprawę, że rozpętał w swym umyśle coś strasznego i że nie był w stanie powstrzymać zmieniających się błyskawicznie obrazów i przyprawiających go o ból dreszczy.

Jego umysł pracował wyrywkowo, jak koło fortuny, przenikając dostępy do magicznych, pozbawionych podstaw energii. Spadał i spadał, zagłębiając się w bezkresną czeluść, z której nie było ucieczki. Pożre smoka albo smok jego, ale tak czy inaczej, Cadderly’emu było to obojętne. Złamał samego siebie – jedyna logiczna myśl, której był się w stanie uchwycić na dłużej niż mgnienie oka, brzmiała, że przekroczył granicę i ogarnięty desperacją rzucił się w otchłań ostatecznego, bezkresnego, odwiecznego chaosu.

W dalszym ciągu wyrzucał z siebie ochrypłe dysonansowe dźwięki, rozbrzmiewające na chybił trafił dzikimi półprawdami i kłamstwami w głębi jego umysłu. Tym razem jeden plus jeden równało się siedemnaście.

Jeden plus jeden.

Mimo niesłabnącego ataku na umysł, młody kapłan w dalszym ciągu przywoływał w duchu proste równanie: jeden dodać jeden. Sto różnych odpowiedzi, które napłynęły doń jedna po drugiej, gromadziło się w przypadkowy sposób właśnie w tym miejscu, w jego umyśle, gdzie żadna z zasad czy reguł nie była prawdziwa.

Tysiąc innych, pozbawionych sensu odpowiedzi przemknęło obok niego. Cadderly nie zatrzymywał ich ani kolejnej nawały myśli, o których wiedział, że są bez wyjątku kłamstwami.

Jeden plus jeden równało się dwa.

Cadderly uchwycił się tej myśli, tej nadziei. Proste równanie, prosta logiczna prawda zabrzmiała wśród chaosu niczym pojedyncza nuta harmonii.

Jeden plus jeden równa się dwa!

Cienka nitka pieśni Deneira rozbrzmiała w umyśle Cadderly’ego jednocześnie, a zarazem obok niecichnącego ani na chwilę chaotycznego crescendo. Dla młodego kapłana była niczym lina ratunkowa, więc uchwycił się jej gorączkowo – nie po to jednak, by wydostać się ze sfery chaosu, lecz by nie stracić w niej równowagi umysłu. Nie było to proste, ale udało mu się.

Teraz przeszukał niebezpieczną sferę, odnalazł w niej obszar emocjonalnego tumultu i przenicowanej etyki, po czym cisnął go całą mocą swego umysłu w Fyrentennimara.

Wściekłość smoka nieprzerwanie trwała, a Cadderly zrozumiał, że nie udało mu się przeniknąć wrodzonej magicznej bariery ochronnej bestii. Nagle uświadomił sobie, że usiadł, że w którymś momencie podczas tej mentalnej podróży wstrząsy podłoża wywołane przez miotającego się wściekle Fyrena zwaliły go z nóg.

Ponownie przeszukał najdogodniejszy dla jego celów obszar chaosu – tym razem było to zupełnie inne miejsce – i znów cisnął nim w jaszczura. Powtórzył tę czynność po raz trzeci i czwarty. Coraz mocniej łupało go pod czaszką, gdy powtarzał uporczywą i trudną do wykonania magiczną czynność, bombardując upartego smoka fałszywymi emocjami i przekonaniami.

W pieczarze panowała grobowa cisza – słychać było jedynie tajemnicze szuranie dochodzące z pieczary ropuch. Młodzieniec otworzył powoli oczy i ujrzał siedzącego przed nim, spokojnie przyglądającego mu się starego Fyrena.

Bądź pozdrowiony, pokorny kapłanie – rzekł spokojnym, kontrolowanym tonem smok. – Wybacz mi mój wybuch. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. – Zamrugał gadzimi ślepiami i rozejrzał się z zaciekawieniem wokoło. – A teraz opowiedz mi o tej małej przysłudze, którą miałbym ci wyświadczyć.

Cadderly również zamrugał z niedowierzaniem.

Jeden plus jeden równa się dwa – mruknął pod nosem. – Mam nadzieję.


9

Moc artefaktu


Danica jako pierwsza dotarła do końca tunelu prowadzącego ku smoczej pieczarze. Na czworakach przekradła się zwinnie do granicy oświetlonego obszaru i rozejrzała wokoło. Gdy jej wzrok padł na majestatycznego jaszczura, poczuła, jak odpływają z niej wszystkie siły – stwór był stokroć bardziej przerażający, niż można było się spodziewać na podstawie opiewających go legend. I nagle delikatne rysy Daniki wykrzywił grymas zdumienia, wywołany niespodziewanym widokiem.

Cadderly stał tuż obok smoka, rozmawiając z nim spokojnie i wskazując na Ghearufu, czarną i białą rękawiczkę oraz oprawne w złoto zwierciadełko, które położył nieopodal na kamieniach.

Danica o mało nie krzyknęła, gdy poczuła dotknięcie na nodze. Uświadomiła sobie jednak, iż była to Shayleigh, która skradała się jej śladem, tak jak to wcześniej zaplanowały. Wojowniczka elfów również wyglądała na wstrząśniętą tym, co działo się w pieczarze.

Powinnyśmy wejść do środka? – wyszeptała do Daniki. Danica zdezorientowana zastanawiała się nad tym przez dłuższą chwilę. Cadderly chyba panował nad sytuacją; czy ich niespodziewane pojawienie się zaskoczy smoka i wprawi go w zdumienie?

Próbowała zaprzeczyć, gdy z głębi tunelu dobiegło zniecierpliwione wołanie.

Co tam widzicie?! – rzucił Ivan, od stóp do głów ubabrany śluzem z wnętrzności ropuchy i wyraźnie niezadowolony.

Spojrzenie świecących ślepi smoka pomknęło błyskawicznie w głąb tunelu. Danica i Shayleigh ponownie poczuły, jak pod jego wpływem miękną im kolana.

Kto ośmiela się wkraczać nieproszony do jaskini – zaczął wielki jaszczur, ale nagle urwał i przekrzywił masywny łeb, aby lepiej móc słyszeć to, co zawzięcie szeptał doń Cadderly.

Wejdźcie – rzucił w chwilę później, kierując zaproszenie w głąb tunelu. – Witajcie, przyjaciele pokornego kapłana!

Dłuższą chwilę zajęło Danice i Shayleigh zebranie w sobie odwagi, by wejść do pieczary smoka. Podeszły do Cadderly’ego; Danica ujęła go pod rękę i spojrzała mu w oczy z wyrazem niedowierzania oraz nieskrywanego podziwu.

Cadderly poczuł na sobie ciężar tego ufnego spojrzenia. Ponownie został postawiony w roli przywódcy, lidera swoich przyjaciół. Tylko on zdawał sobie sprawę, jak krucha mogła być jego władza nad smokiem, a teraz gdy zjawili się Danica i inni, ich los spoczywał wyłącznie w jego rękach. Podziwiali go i wierzyli w niego, ale Cadderly nie był pewny, czy posiada tyle mocy, by nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Czy kiedykolwiek zdołałby uporać się z brzemieniem winy, jakie spadłoby na jego barki, gdyby zawiódł i któryś z jego przyjaciół przypłacił to życiem? Chciał być teraz w domu, w bibliotece, i siedząc na skąpanym w słońcu dachu, karmić orzechami Percivala, jedynego przyjaciela, który niczego od niego nie żądał (poza orzechami, ma się rozumieć).

Smok mnie lubi – wyjaśnił, siląc się na szeroki od ucha do ucha uśmiech. – I Fyrentennimar, wielki Fyrentennimar, zgodził się dopomóc w rozwiązaniu mojego problemu – dodał, wskazując w stronę Ghearufu.

Danica spojrzała na wciąż jeszcze świecące kamienne podłoże w pobliżu wejścia do jaskini i domyśliła się bez trudu, że smok co najmniej raz musiał zionąć ogniem.

Cadderly wydawał się jednak cały i zdrowy – a na dodatek pewny siebie. Danica chciała zapytać go o dziwny bieg wydarzeń, ale zamilkła, widząc jego zatroskane spojrzenie, i domyśliła się, że najlepiej będzie wszelką dyskusję odłożyć na później, kiedy już znajdą się w bezpiecznej odległości od smoka.

Ivan i Pikel wmaszerowali do jaskini i stanęli – Vander, idący z tyłu, o mało się o nich nie potknął.

Uch, och! – skrzeknął Pikel na widok jaszczura, a twarz Ivana wyraźnie zbladła.

KRASNOLUDY! – zaryczał Fyrentennimar, a siła jego ryku zmiotła brody trzech przyjaciół, żółtą, rudą i zieloną, do tyłu, żar oddechu zaś sprawił, że dwa krasnoludy i firbolg gwałtownie zmrużyli powieki.

Znowu przyjaciele! – zawołał do smoka Cadderly i konstatując, że spragnione skarbów smoki nie przepadały za spragnionymi skarbów krasnoludami, gestem dał znać trzem przyjaciołom, by trzymali się blisko wylotu tunelu.

Fyrentennimar wydał z siebie długie, niskie warczenie. Nie wyglądał na przekonanego. Jego gniew okazał się jednak krótkotrwały. Mrugnął z zaciekawieniem, spojrzał niemal błagalnie na Cadderly’ego, po czym przeniósł wzrok na Ghearufu.

Znowu przyjaciele – potaknął.

Cadderly spojrzał na Ghearufu, a w duchu stwierdził, iż najlepiej będzie, jeśli wykonają swoje zadanie i wyniosą się stąd jak najszybciej.

Stańcie za mną – ostrzegł dwie kobiety.

Po chwili dał się słyszeć głośny świst nabieranego do płuc powietrza. Tym razem, kiedy Fyrentennimar zionął ogniem, miejsce stanowiące jego cel było w czarodziejski sposób osłonięte specjalnym zaklęciem. Płomień omiótł Ghearufu i podłoże. Stopione kamienie strzeliły bąblami, a Ghearufu nieomal gniewnie zasyczało – jak gdyby tkwiąca w nim moc stawiała opór niewiarygodnemu atakowi.

Oooo – mruknął z niedowierzaniem Ivan. Pikel oparł ręce na biodrach i wściekle warknął na brata za ukradzioną kwestię.

Od słów nie przeszedł jednak do rękoczynów, gdyż krasnoludy poczuły przejmujący żar smoczego tchnienia. Vander schwycił obu braci i jednym susem cofnął się do ściany, po czym uniósł do góry rękę, aby osłonić oczy przed oślepiającym blaskiem.

Smok nadal zionął ogniem. Z wnętrza płomienia dobiegła seria gwałtownych wybuchów, po czym w górę wystrzelił snop gęstego szarego dymu, okrążając słup ognia i przyćmiewając jego ostre żółte światło.

Cadderly skinął na Danicę i Shayleigh, przekonany, że smoczy płomień spełnił swoje zadanie.

Struga ognia zniknęła, a Fyrentennimar usiadł na kamiennej posadzce. Gadzie ślepia lustrowały podłoże i magiczny artefakt. Ponad Ghearufu nadal unosił się słup dymu. Na obu rękawicach tańczyły małe płomyki; złote obramowania wokół zwierciadełka stopiły się i rozpłynęły w żółtawą kałużę. Samo lusterko pulsowało i dziwnie się wydymało, ale poza tym wydawało się nietknięte.

Czy już po wszystkim, pokorny kapłanie? – spytał Fyrentennimar.

Cadderly nie był pewny. Gęsty dym zdawał się wirować coraz szybciej – powierzchnia lustra pęczniała i spłaszczała się regularnie.

I nagle zwierciadło pękło.

Niebieski kapelusz Cadderly’ego pofrunął w powietrze, płaszcz zakrył mu głowę i ramiona, po czym wyprostował się na całej długości, szarpany raz po raz ostrym wirem. Dym wściekle kłębił się wkoło, a odgłos wiatru zmienił się w grzmiący ryk.

Strzały Shayleigh wypadły z jej kołczanu i uderzywszy Cadderly’ego w plecy, poleciały dalej. Młody kapłan z trudem mógł utrzymać się na nogach, odchylając się, by stawić czoło potężnej, przyciągającej go sile. Wszystkie drobne przedmioty utworzyły bezładną stertę, opadając na pęknięte zwierciadełko. Wciąż jeszcze rozpalone i półpłynne kamieniste podłoże zafalowało wokół źródła tej niesamowitej, wciągającej mocy.

Coś mocno uderzyło Cadderly’ego w łydki, o mały włos nie zbijając go z nóg. Spojrzał w dół, by ujrzeć Shayleigh oślepioną własnymi rozwianymi włosami, drapiącą oburącz kamienne podłoże w beznadziejnej próbie znalezienia w nim jakiegokolwiek oparcia. Cadderly upadł na nią i wojowniczka elfów poszorowała po kamieniach ku żywiołowi.

Pogrążona w medytacji Danica stała nieruchomo o kilka stóp dalej. Miała zamknięte oczy, a stopy rozstawione pewnie i szeroko. Przy wejściu do tunelu Vander i krasnoludy utworzyły łańcuch – firbolg trzymał Pikela, a Pikel Ivana. Nagle Pikel rozluźnił uchwyt, a Ivan krzyknął. Opierał się ssącej sile na tyle długo, by Pikel rzucił się naprzód i schwycił go za kostki.

Pokorny kapłanie! – ryknął zbity z tropu Fyrentennimar, a w porównaniu z zawodzeniem rozszalałej wichury nawet głos smoka brzmiał dziwnie cicho i słabo.

Cadderly zawołał Shayleigh i gdy wichura przybrała na sile, poczuł, że i jego coś ciągnie w kierunku źródła żywiołu. Z tyłu Danica otworzyła oczy i troska o przyjaciół wytrąciła ją z medytacyjnego transu. Rzuciła się naprzód, chwytając zwinnie Cadderly’ego, ale kiedy spróbowała się zatrzymać, okazało się to niemożliwe – impet skoku sprawił, że przeleciała nad młodym kapłanem oraz Shayleigh i nagle to ona znalazła się najbliżej wściekłego wiru.

Ivan i Pikel unosili się teraz w powietrzu – Pikel z całej siły trzymał Ivana za kostki, zaś Vander, stojący z tyłu, jedną ręką chwycił Pikela za nogę, a drugą przytrzymywał się ostrego skalnego występu.

Przeraźliwy krzyk Daniki, kiedy znalazła się ponad szalejącym wirem, sprawił, że cała krew odpłynęła z twarzy Cadderly’ego. Shayleigh spadła na nią całym ciężarem, a w chwilę później dołączył do nich Cadderly.

Co ja zrobiłem, pokorny kapłanie?! – zawołał zakłopotany smok. Widać, że najbardziej przejął się faktem, iż zgromadzone przez niego skarby zaczęły odpowiadać na zew wichury i śmigając w powietrzu, odbijały się z wielką siłą od jego grzbietu i rozpostartych skrzydeł. Cóż wart jest taki skarb? – zastanawiał się, a będąc stale pod wpływem magicznego zaklęcia chaosu, doszedł do wniosku, że wiatr już wkrótce oczyści jaskinię ze sterty bezwartościowego śmiecia.

Oooooo! – zawył Pikel oślepiony własną brodą. Mięśnie jego muskularnych ramion pulsowały ostrym bólem wskutek niesłabnącego naporu, a noga ściskana grubymi palcami Vandera paliła żywym ogniem. Bał się, że zostanie rozdarty na dwoje, ale wiedząc, że od niego zależy życie ukochanego brata, nie rozluźniał uścisku.


* * *


Cadderly poczuł przejmujący żar, miał wrażenie, jakby wszystkie wnętrzności przez skórę wyrwały się z jego ciała. Spadał, zanurzał się w szarej mgle, opadając spiralnie w dół, pozbawiony wszelkiej kontroli. Plusnął w błotnistą breję, stanął w sięgającym do kolan błocku i z niedowierzaniem spojrzał na siebie, po czym rozejrzał się wokoło. Był nagi i brudny, ale poza tym nic mu się nie stało; znajdował się na rozległej równinie posępnej szarości, w jeziorze brejowatego błocka rozciągającego się wokół niego jak okiem sięgnąć.

Danica i Shayleigh stały nieopodal, ale z jakichś powodów, których młody kapłan nie pojmował, w dalszym ciągu były odziane. Cadderly ze wstydem skrzyżował przed sobą ramiona; zauważył, że obie jego towarzyszki uczyniły dokładnie tak samo.

Usta Daniki poruszyły się, jakby chciała zapytać: gdzie jesteśmy? – ale ponieważ nikt nie był w stanie udzielić jej odpowiedzi, postanowiła z tego zrezygnować.

***

Daleko w dole, na pokrytym śniegiem zboczu Nightglow, Druzil podrapał się po szpetnym pyszczku i popatrzył na drgające gwałtownie ciało nieumarłego.

Duch od dłuższego czasu nie zrobił ani jednego kroku, i po raz pierwszy od kilku dni Druzil zobaczył, że niezmordowana kreatura przystaje. Zatrzymała się, ale wyraźnie drżała.

Dlaczego to robisz? – rzucił pod nosem niewidzialny imp, mając nadzieję, że stwór go nie zlokalizował i nie przywołał jakiejś sobie tylko znanej mocy, by go odnaleźć i zniszczyć.

Drżenie przerodziło się w gwałtowne dygotanie. Druzil pisnął i obronnym gestem zasłonił się skrzydłami, ale te, jako że były niewidzialne, nie mogły ukryć przed nim przerażającego widoku.

Nagle ciało nieumarłego wydało serię gwałtownych trzasków, poczerniałą skórę pokryła siateczka drobnych pęknięć i w jasne czyste niebo wystrzeliły smużki ciemnego dymu.

Ej, co jest? – spytał imp w chwilę później, kiedy nieumarła istota zmieniła się w stertę zwęglonych, pogruchotanych w drobny mak szczątków.


* * *


Cadderly nadal to rozglądał się wokoło, to spoglądał na siebie bądź na swoje przyjaciółki. Danica również starała się zasłonić rękami, ale Cadderly uznał, że to nie miało większego sensu, była wszak kompletnie ubrana.

Ale czy na pewno?

Głośne zawodzenie z oddali sprawiło, że w mgnieniu oka odzyskali czujność. Shayleigh przykucnęła, odwróciła się wolno i rozejrzała, trzymając zaciśnięte pięści w obronnej pozycji przed sobą.

Jeżeli obawiała się ataku, dlaczego nie zdjęła z ramienia swego łuku? – zastanawiał się Cadderly. Pokiwał zdecydowanie głową i porzuciwszy bezsensowną skromność, wyprostował się.

W oddali rozbrzmiał kolejny ryk, tym razem bólu, a zaraz potem dało się słyszeć głośne plaśnięcie.

Gdzie my jesteśmy? – spytała Danica. – I dlaczego tylko ja nie mam na sobie ubrania?

Shayleigh popatrzyła na nią z niedowierzaniem, po czym przeciągnęła powłóczystym spojrzeniem po swoim ciele.

Wysoka fala napłynęła w ich kierunku, sprawiając, iż poziom błota podniósł się i sięgnął im aż do pasa.

Cadderly skrzywił się, czując dotyk ohydnej brei, i po raz pierwszy poczuł odrażający fetor.

Co spowodowało tak wielką falę? – wyszeptała Shayleigh, a jej słowa przypomniały Cadderly’emu, że dyskomfort może być najmniejszym z ich problemów.

Nagle z błocka o dwadzieścia stóp od nich wyłonił się upiór.

Było to widmo niewielkiego asasyna zjedna ręką skrzywioną pod osobliwym kątem; groźne oczy postaci zwęziły się, gdy ich dostrzegła.

Asasyn – wyszeptała Danica. – Ale on nie żyje, a my... Spojrzała na Cadderly’ego rozszerzonymi oczami.

Zostaliśmy pochwyceni przez Ghearufu – odrzekł Cadderly, nie chcąc rozważać możliwości, że oni również byli martwi.

Zostaliście pochwyceni! – ryknęła potężnym głosem niewielka, zniewieściała postać. – Zostaliście pochwyceni, by należycie was ukarać!

Użyj łuku! – zawołała do Shayleigh przerażona jak nigdy dotąd Danica.

Wojowniczka elfów ponownie spojrzała na nią z niedowierzaniem, po czym przeniosła wzrok na nagie – tylko dla jej oczu – ramię.

Danica skrzywiła się i zajęła miejsce pomiędzy Shayleigh a Cadderlym, zagradzając drogę zbliżającemu się do nich upiorowi.

Cadderly opuścił wzrok, wpatrując się w błocko, by oczyścić umysł i posegregować wszystko to, co usłyszał i zobaczył. Dlaczego tylko on jeden był nago? A przynajmniej dlaczego tak postrzegał samego siebie? Podobnie jak Danica, która sama to powiedziała. A jeżeli Shayleigh sądziła, że ma na ramieniu swój łuk, i uważała, że zachowała odzienie i broń, dlaczego do tej pory nie zrobiła z nich użytku?

Dłonie Daniki zaczęły kreślić w powietrzu tuż przed nią skomplikowane, miękkie figury. Widmo Ducha wyraźnie się tym nie przejęło i dalej biegło w ich stronę poprzez szlam. Danica zauważyła, że Duch jakby urósł i że coraz bardziej się powiększa.

Cadderly – wyszeptała, bowiem ich przeciwnik mierzył teraz pełne dziesięć stóp, czyli wzrostem dorównywał Vanderowi. Kolejny krok i wzrost upiora powiększył się dwukrotnie.

Cadderly!

Każdy z nich postrzegał siebie nagim, pozostałych zaś tak, jak wyglądali, zanim wpadli w pułapkę Ghearufu – skonstatował Cadderly, wiedząc, że w fakcie tym musiało kryć się coś nad wyraz istotnego. Przesunął dłońmi po swoim ciele, zastanawiając się, czy jego rzeczy były niedostrzegalne tylko dla jego oczu, i łudząc się, iż wyczuje na biodrze znajomy kształt małej, acz potężnej kuszy, czekającej, by wyjął ją ze skórzanej pochwy. Jego palce napotykały jednak tylko skórę i wilgotne, śliskie placki brązowego, odrażającego, cuchnącego szlamu.

Widmo miało obecnie trzydzieści stóp wzrostu; na słabiutką obronną postawę Daniki zareagowało gromkim, ironicznym śmiechem. Z głośnym mlaśnięciem jedna noga upiora uniosła się z błocka i złowrogo zawisła w powietrzu.

Kara! – ryknął Duch, z impetem opuszczając stopę.

Danica rzuciła się w bok, rozbryzgując błoto, a gdy ponownie się pojawiła, jej truskawkowoblond włosy oblepiał gęsty brązowy szlam.

Groźny plusk wyrwał Cadderly’ego z zamyślenia. Jego szare oczy rozszerzyły się, gdy rozglądał się wokoło, przerażony, że Duch mógł zmiażdżyć Danicę. Shayleigh błyskawicznie podskoczyła do mniszki, odciągając ją od gigantycznego monstrum.

Duch jednak stracił zainteresowanie Danica, mając przed sobą Cadderly’ego, przyczynę całego nieszczęścia, niszczyciela jego własnej cielesnej powłoki i drogocennego Ghearufu.

Pojednałeś się ze swoim bogiem? – spytał drwiąco gromkim głosem.

Gdzie my jesteśmy? – To pytanie nie dawało Cadderly’emu spokoju, a teraz gdy usłyszał groźbę upiora, utwierdził się w przekonaniu, że jednak nie byli martwi. Mimo to miejsce, w jakim się znaleźli, w dużej mierze przypominało Cadderly’emu świat duchów, który miał okazję już kilkakrotnie odwiedzić.

Danica i Shayleigh znalazły się nagle przed młodym kapłanem. Danica wskoczyła na jedną z nóg olbrzyma, drapiąc go i gryząc z tyłu, pod kolanem. Upiór wierzgnął z całej siły, próbując się od niej uwolnić, ale jeśli jej gwałtowny i cokolwiek chaotyczny atak zdołał wyrządzić mu jakąś szkodę, uśmiechnięty, bynajmniej tego nie okazywał.

Narzucona słabość – mruknął Cadderly, usiłując przyspieszyć tok myślenia. Jego postrzeganie samego siebie, wizje dwóch przyjaciółek oraz upiornego nemezis musiały być kwestią percepcji, jako że zarówno on, jak i jego towarzyszki sądzili, iż są nadzy, a jednocześnie każde z nich widziało pozostałą dwójkę w pełni ubraną.

Shayleigh puściła drugą nogę potwora, gdy Duch uniósł ją wysoko nad głową Cadderly’ego.

Cadderly! – krzyknęły jednocześnie Danica i wojowniczka elfów.

Wielka stopa opadła. Danica omal nie zemdlała na myśl, że jej ukochany za moment zostanie zgruchotany.

Cadderly jednak schwycił stopę upiora jedną ręką i jakby od niechcenia utrzymywał ją spokojnie nad głową. On również zaczął rosnąć.

Co się dzieje?! – wykrzyknęła sfrustrowana, przerażona mniszka, spadając z kolan olbrzyma i z pluskiem nurzając się w brei. Shayleigh pochwyciła ją i podtrzymała, obdarzając wsparciem, którego sama również potrzebowała.

Cadderly był teraz o połowę mniejszy od upiora, który wyraźnie się tym zaniepokoił. Młody kapłan pchnął stopę w górę, odrzucając Ducha w tył, tak silnie, że upiór z pluskiem wylądował w szlamie. Zanim zdołał się podnieść, Cadderly urósł jeszcze bardziej. Teraz był wyższy od przeciwnika.

Mimo to Duch zaatakował i z głośnym warknięciem zamknął znienawidzonego wroga w silnym uścisku.

Danica i Shayleigh oddaliły się nieco od tytanów – nie rozumiały, co się dzieje, ani nie mogły zaofiarować Cadderly’emu swojej pomocy.

Potężne ramiona Cadderly’ego wyprężały się i skręcały, podobnie jak ramiona Ducha. Przez dłuższą chwilę żaden z walczących nie był w stanie zdobyć choćby niewielkiej przewagi.

Duch targnął głową i wgryzł się mocno w szyję Cadderly’ego. To on jednak, a nie Cadderly, krzyknął z bólu, bowiem nie ugryzł miękkiej, cienkiej skóry, lecz stalową zbroję!

Stwór uniósł jedną rękę, jego palce zmieniły się w ostrza. Z całej siły pchnął nimi w ramię Cadderly’ego.

Młody kapłan jęknął z bólu, ale jego ręka stała się włócznią i pogrążyła w brzuchu upiora.

Skóra Ducha rozstąpiła się wokół ostrza i ręka-włócznia przeszła przez jego ciało bez jednego draśnięcia. W tej samej chwili ciało widma zamknęło się wokół kończyny Cadderly’ego, unieruchamiając ją. Usta monstrum rozchyliły się niewiarygodnie szeroko, stając się paszczą węża, z której wystawały długie, jadowe kły.

Cadderly – wyszeptała Danica, sądząc, że chwile jej ukochanego są już policzone i że lada moment zarówno ona, jak i Shayleigh podzielą jego los. Nie była w stanie opisać tego, co czuła, prawie zapomniała o oddychaniu.

Cadderly nawet nie mrugnął okiem. Jego głowa pogrubiła się, oblicze spłaszczyło jak głownia młota i wyprysnęło do przodu. Tym razem jego atak zupełnie zaskoczył Ducha, bowiem wężowe szczęki asasyna rozszczepiły się, popękane, a strugi krwi zmyły palący jad.

Oczy Ducha rozszerzyły się wskutek bólu i szoku, kiedy unieruchomiona ręka Cadderly’ego ponownie zaczęła zmieniać kształt i wytworzone na niej długie, sterczące pod kątem ostrza rozdarły boki korpusu upiora.

Cadderly zrozumiał, że ta gra polegała na szybkości reakcji myślowych, umiejętności odpowiedzi obroną na atak i wewnętrznym przygotowaniu (tak, to było kluczowe słowo) na najbardziej przerażające widoki i niemożliwe sytuacje.

Udało mu się wprawić Ducha w oszołomienie, zbijając go z tropu, a co za tym idzie, miał szansę pójść za ciosem i rozstrzygnąć tę rozgrywkę na swoją korzyść.

Jego wolna ręka stała się toporem, ostra jak brzytwa krawędź dłoni rozpłatała bok szyi Ducha. Zły tytan zareagował dostatecznie szybko, by na jego ręce pojawiła się tarcza, ale Cadderly równocześnie wypuścił z siebie ogon, taki sam jak u mantikory, którą pokonał wcześniej na górskim szlaku. W momencie gdy jego dłoń-topór opadła z brzękiem na tarczę przeciwnika, długi sprężysty ogon smagnął jak biczem i kilka żelaznych ostrzy zagłębiło się w piersi upiora.

Cadderly z całej siły szarpnął uwięzioną w ciele Ducha ręką; skóra upiora stała się jednak tak elastyczna i rozciągliwa, że powtarzała każdy jego ruch, chroniąc tym samym stwora przed niechybnym rozdarciem na dwoje. Ogon ponownie przeciął powietrze, ale na piersi Ducha pojawił się już gruby pancerz, który osłonił go dość skutecznie przed silnymi ciosami.

Cadderly zmusił Ducha do wykorzystania pełni jego mentalnych umiejętności. Wiedział, że była to swego rodzaju gra w szachy, gra jednoczesnych posunięć i przewidywania strategii i obrony.

Wężowa szczęka widma błyskawicznie zmieniła kształt – Cadderly zdziwił się, że zły asasyn, który dotychczas bronił się zaciekle, był jeszcze w stanie dokonać kolejnej przemiany. I w tym samym czasie głowa młodzieńca zmieniła się w łeb smoka, przybierając kształt łba Fyrentennimara.

Wężowe ślepia Ducha rozszerzyły się z niedowierzaniem. Usiłował zmienić swoją głowę w kształt mogący odeprzeć atak, żeby pokonać smocze tchnienie. Jego procesy myślowe nie okazały się dostatecznie szybkie. Cadderly zionął ogniem, a struga płomieni omiotła oblicze Ducha, wypalając tkanki aż do kości, odsłaniając czaszkę, na wpół ludzką, na wpół wężową, zawieszoną na chudej szyi tytana.

Miotany falami agonii i cierpienia Duch nie panował już nad sobą ani nie kontrolował mentalnej obrony. Ogon mantikory posłał w jego pierś pół tuzina żelaznych ostrzy, a ręka-topór Cadderly’ego pogrążyła się głęboko w jego obojczyku.

Wydając smoczy ryk tryumfu, Cadderly szarpnął swą uwięzioną ręką w przód i w tył, rozcinając Ducha na pół na wysokości pasa. Górna połowa ciała pokonanego tytana plusnęła w muł, obryzgując Danicę i Shayleigh strugami cuchnącego błocka. Prawie natychmiast korpus zabitego powrócił do swych normalnych rozmiarów i zaraz potem znikł w toni brunatnego jeziora. Drżące nogi Ducha, zmniejszając się, przewróciły się i niemal bezgłośnie pogrążyły w odrażającym szlamie.

Głowa Cadderly’ego znów przybrała ludzki kształt, gdy młody kapłan spojrzał na swe wstrząśnięte towarzyszki. Widział je tylko przez moment, bowiem nagle potężna ściana czerni z niesamowitą szybkością wyruszyła mu na spotkanie, a uderzywszy w nią, pogrążył się w otchłani nieświadomości i zapomnienia.


10

W powietrzu


Uuf – jęknęli unisono Ivan i Pikel, kiedy siła potężnej burzy osłabła gwałtownie i obaj padli plackiem na kamienną podłogę. Vander również jęknął i zatoczył się na ścianę; mięśnie jego ramion drżały z wysiłku. Wichura po prostu ustała, a gdy rozwiał się dym, można było dostrzec leżących jedno na drugim Danicę, Cadderly’ego i Shayleigh.

Wszystko w porządku, pokorny kapłanie? – spytał ze szczerym zatroskaniem Fyrentennimar.

Cadderly spojrzał na smoka i pokiwał głową, zadowolony, że zaklęcie, które rzucił na starego Fyrena, nie zostało rozproszone przez jego duchową nieobecność. Danica podniosła się z wysiłkiem, a Cadderly zwlókł się z Shayleigh; stawy bolały go przy każdym kroku. W głębi serca wiedział, że jego pojedynek z Duchem rozgrywał się nie w sferze fizycznej, lecz mentalnej, o czym zdawał się świadczyć fakt, iż ani Danica, ani Shayleigh nie były ubłocone i wyglądały tak samo, jak przed rozpoczęciem tej niezwykłej podróży.

Mimo to, młody kapłan miał wrażenie, jakby został dotkliwie poturbowany.

Co to był za potwór? – spytała Danica. – Wydawało mi się, że mówiłeś, iż asasyn nie żyje i odszedł na zawsze.

To nie był Duch – odrzekł Cadderly – a przynajmniej niezupełnie. To, co widzieliśmy, było formą Ghearufu, prawdopodobne połączeniem mocy magicznego artefaktu i duszy jego właściciela.

Gdzie? – dopytywała się Shayleigh.

Na to pytanie Cadderly nie miał gotowej odpowiedzi.

W jakimś zapomnianym zakątku pomiędzy planami istnienia – odparł, wzruszając ramionami, by dać do zrozumienia, że jest to tylko przypuszczenie. – Ghearufu istniało od wielu tysiącleci, zostało stworzone przez potężnych mieszkańców dziedzin chaosu. Właśnie dlatego przybyłem tutaj jeszcze przed rozpoczęciem naszej właściwej misji, wyprawy do Zamczyska Trójcy.

Nie mógżeś zostawić tego ze z kapłanami? – burknął Ivan, rozgarniając nerwowo stopą odłamki kamieni i żwiru w poszukiwaniu hełmu, który wichura zdarła mu z głowy.

Cadderly miał ochotę ponownie wrócić w swych wyjaśnieniach do sedna tej wyprawy, do jej wagi, i przekonać ich, jak istotne było zniszczenie Ghearufu dla ogólnego schematu uniwersalnej harmonii. Chciał powiedzieć, że było to o wiele ważniejsze niż cokolwiek, co mogło zagrozić ich błahym i niewiele znaczącym na szerszą skalę żywotom. Zrezygnował z tego wszakże wiedząc, że filozoficzne argumenty nie zdołałyby przebić się przez twardą jak skała czaszkę pragmatycznego krasnoluda.

Danica położyła mu rękę na ramieniu, a gdy odwrócił się do niej, pokiwała głową. Znowu mu ufała – widział to w jej oczach. Cieszył się z tego zaufania i jednocześnie się go obawiał.

Skinął na Danicę i Shayleigh, aby podeszły i dołączyły do pozostałej trójki przy wejściu.

O wielki Fyrentennimarze! – zawołał do smoka, kłaniając się nisko i z szacunkiem. – Słowa bogów okazały się prawdziwe. – Podniósł jedną ze zniszczonych, wciąż jeszcze dymiących rękawic. – Nic w całych Krainach, prócz tchnienia wielkiego Fyrena, nie było w stanie zniszczyć Ghearufu. Żadna moc we wszystkich Krainach nie może równać się jadowi twego płomiennego oddechu! – Słowa te nie były do końca prawdziwe, ale jako że smok najwyraźniej wciąż jeszcze znajdował się pod wpływem zaklęcia chaosu, młody kapłan uznał, iż odrobina pochlebstw z pewnością mu nie zaszkodzi.

Fyrenowi te słowa wyraźnie przypadły do gustu. Wypiął i tak już obszerną pierś i dumnie uniósł do góry rogaty łeb.

A teraz moi przyjaciele i ja pójdziemy już, a ty powrócisz do przerwanego snu – wyjaśnił Cadderly. – Nie lękaj się, nie będziemy bowiem już więcej zakłócać twojej drzemki.

Musisz już iść, pokorny kapłanie? – spytał jakby ze smutkiem smok, na co Pikel odpowiedział pełnym zdumienia i współczucia: Ooo!, Ivan zaś stekiem najbardziej niewybrednych i zgoła niezwykłych przekleństw.

Cadderly odpowiedział krótkim:

Tak.

Nakazał smokowi, by się położył i zapadł w sen, po czym odwrócił się w stronę wyjścia i stanął czekając, aż dołączą do niego przyjaciele.

A co z ropuchami? – spytał, przypominając sobie o nich po raz pierwszy, odkąd jego wzrok padł na przerażającego smoka.

Plof – zapewnił go Pikel.

Powinieneś bardziej przejmować się pogodą – mruknął ponuro Vander. – Nie pojmujesz, jak silne bywają burze w tak wysokich partiach gór ani ile może nas kosztować twoja nieprzemyślana wycieczka.

Cadderly przyjął jego połajankę bez słowa i nie zareagował, gdy do firbolga dołączył Ivan, a nawet Shayleigh. Młody kapłan chciał się bronić, przekonać ich wszystkich tak jak Danicę, że zniszczenie Ghearufu było priorytetem i że nawet gdyby miało to opóźnić do wiosny ich wyprawę, nawet gdyby mieli przypłacić życiem spotkanie z Fyrenem, a wojna z Zamczyskiem Trójcy pochłonęłaby jeszcze wiele tysięcy ofiar, to zniszczenie bluźnierczego Ghearufu było tego warte. Młodszy Cadderly po prostu zaatakowałby swoich oskarżycieli. Obecnie jednak tylko stał w milczeniu i nie bronił się przed atakami usprawiedliwionego gniewu przyjaciół.

Dokonał wyboru w dobrej wierze, podjął jedyną decyzję, jaką mogły zaakceptować jego wiara i serce, i był w stanie ponieść jej konsekwencje – dla niego samego, dla jego przyjaciół i dla całego regionu. Lojalna i ufna Danica, ściskająca go mocno za rękę, dawała mu do zrozumienia, że nie będzie musiał ponosić tych konsekwencji samotnie.

Przejdziemy przez przełęcze w wysoko położonych partiach gór – powiedziała, kiedy gniew Vandera nareszcie osłabł.

I zwyciężymy czarnoksiężnika Aballistera oraz jego sługi w fortecy naszych wrogów.

Może ja byłbym w stanie tamtędy przejść – potaknął firbolg. – Wszak pochodzę z mroźnych gór. Moja krew jest gorąca i gęsta, a nogi długie i silne, dobre do przedzierania się przez zwały śnieżnego puchu.

Ja ni mam takich długich nóg – wtrącił sarkastycznie Ivan.

Co mię proponuisz? – zwrócił się do Cadderly’ego. – Jakie zaklyncia i ile? Głupi kapłanie, skoro chciałżeś tutej przyjść, czemu nie zaczekałżeś do lata?

Ta – niespodziewane potaknięcie Pikela uraziło Cadderly’ego bardziej niż jakakolwiek kąśliwa uwaga zrzędliwego Ivana. Nagle odwrócił się do Daniki i ujrzał figlarne iskierki migocące w jej oczach.

Jak przyjazny jest ten smok? – spytała i wzrok wszystkich padł na ogromnego Fyrena.

Cadderly natychmiast się uśmiechnął, choć zrozumienie sensu jej słów zajęło Ivanowi nieco więcej czasu.

O ni, tego już za wiele. Ni ma mowy! – ryknął żółtobrody krasnolud, ale widząc radość i podniecenie na twarzach Cadderly’ego i Daniki oraz szczere uśmiechy Shayleigh i firbolga, zrozumiał, że w tej sytuacji jego protesty nie mają większego znaczenia.


* * *


Rozbity w drobny mak! – przekazał telepatycznie Druzil po raz chyba dziesiąty. – Rozbity w drobny mak! Zniszczony!

Z drugiego końca mentalnego łącza nie napłynęła błyskawiczna odpowiedź, jakby Aballister nie rozumiał, co imp ma konkretnie na myśli. Już dwukrotnie nakazał Druzilowi odnaleźć nieumarłe monstrum i odkryć, co spowodowało zniszczenie cielesnej powłoki złej istoty. W obu przypadkach imp odpowiedział, że tego zadania nie da się wykonać, gdyż nie ma pojęcia, gdzie powinien rozpocząć poszukiwania. Niezależnie od tego, dokąd udał się Duch, Druzil wiedział, iż z pewnością do żadnego z miejsc na Planie Materialnym. Zjadliwie upomniał Aballistera, że dał mu tylko jeden czerwony i jeden niebieski woreczek z magicznym proszkiem, a co za tym idzie, poprzez brak umiejętności przewidywania maga, chochlik znalazł się o dobrych sto mil od Zamczyska Trójcy bez możliwości przejścia przez czarodziejskie międzyplanarne wrota.

Druzil poczuł przesłaną doń przez Aballistera falę wściekłości. Umysł impa przeszył ostry ból; obawiał się, że sam narastający gniew czarnoksiężnika był w stanie go zabić. Nigdy dotąd nie czuł w Aballisterze podobnej wściekłości, nigdy nie doświadczył z jego strony podobnego popisu czystej, niepohamowanej mocy, podobnie zresztą ze strony żadnego z potężnych mieszkańców niższych światów, z którymi miał do czynienia przez wiele ostatnich stuleci.

Druzil próbował zerwać połączenie – w przeszłości czynił to wielokrotnie – ale telepatyczna więź z Aballisterem okazała się silniejsza, niż przypuszczał.

Aballister przerwał wreszcie połączenie i uwolnił wyczerpanego impa. Druzil osunął się na pień strzaskanego drzewa, opierając smutno psi pyszczek na szponiastych, złączonych łapkach. Spojrzał na rozsypane wokoło żałosne szczątki nieumarłego monstrum i powędrował spojrzeniem ku Nightglow, ku mgle i chmurom, gdzie zniknęli Cadderly i jego towarzysze.

Aballister pragnął, by Druzil odnalazł młodego kapłana i podążał za nim krok w krok, a nawet gdyby nadarzyła się okazja, podjął próbę zabicia Cadderly’ego.

Ani prośbą, ani groźbą Aballister nie zdołałby zmusić do tego Druzila. Imp wiedział, że nie był przeciwnikiem godnym Cadderly’ego, i zdawał sobie również sprawę, że jedyną osobą w całym regionie, która mogła mu sprostać, był Aballister...

Druzil nie miał złudzeń, że Aballister nie chciał dopuścić, by do tego doszło. Likwidacja Cadderly’ego, pomimo satysfakcji, jaką mogła przynieść magowi, gdyby dokonał tego osobiście, stanowiła dość kłopotliwą niedogodność, bowiem Aballister miał teraz na głowie moc innych problemów. Nieumarłego uważał za potencjalnego sprzymierzeńca. A teraz upiora już nie było. Druzil zaś czuł, iż do jego zniszczenia mógł całkiem skutecznie przyczynić się nie kto inny, jak właśnie Cadderly.

Imp wierzył również, że jego własny udział w tym dramacie dobiegł końca. Stwór był przewodnikiem, wiodącym go do Cadderly’ego. Bez niego Druzil wątpił, aby potrafił odnaleźć młodego kapłana. Teraz zaś, gdy podmuchy lodowatego wiatru przybierały na sile, uświadomił sobie, iż jego powrót do Zamczyska Trójcy potrwa dobrych parę tygodni, a do tej pory po Cadderlym zostanie jedynie smętna szkarłatna plama na którejś z kamiennych posadzek w posępnej warowni.

Bene tellemara – powtarzał raz po raz imp, przeklinając nierozwagę Aballistera, który nie dał mu więcej woreczków z magicznym, otwierającym tajemne przejścia proszkiem, okropną pogodę, nieumarłe monstrum, porażkę Ducha i ma się rozumieć, Cadderly’ego.

Pomimo iż czuł się fatalnie, nie ruszył dalej w kierunku Nightglow. W ogóle nie ruszył się z miejsca. Przez wiele godzin śnieg osiadał na jego psim pyszczku i złożonych skrzydłach, ale uparty imp siedział w kompletnym bezruchu na pniu złamanego drzewa, mamrocząc raz po raz pod nosem: Bene tellemara.

***

Nie wiem, jak długo to zaklęcie będzie działało na Fyrena – rzekł Cadderly w jakiś czas później, gdy smok gorliwie poprowadził ich do wyjścia ze swojej kryjówki, ogromnej jaskini na północnym zboczu góry z wejściem dostatecznie dużym, by potwór mógł wylatywać i wlatywać doń na rozłożonych szeroko ogromnych skrzydłach.

To będzie nie lada ucicha dla starego Fyrena, kiedy se przypomni, kiem ji, gdy będziemy siedzieć na jego grzbiecie tysionc stóp nad ziemiom! – prychnął głośno Ivan, na co czwórka kompanów zareagowała z wyrzutem, a Pikel bez wahania przydzwonił mu pięścią po głowie.

Ale ty żeś sam powiedział... – zaczął żółtobrody krasnolud, zwracając się do Cadderly’ego.

To, co powiedziałem, nie jest informacją przeznaczoną dla Fyrentennimara – wyszeptał oschle Cadderly. Smok, co prawda, w pewnym oddaleniu od nich wpatrywał się w wyjącą zawieruchę, określając kurs lotu, ale Cadderly czytał wiele legend opowiadających o niezwykłych zmysłach smoczego rodu i o tym, że nieopatrznie szepnięte słowo kosztowało życie śmiałków, którzy, gdyby nie głupota, bez trudu mogliby poradzić sobie z łasym na pochlebstwa jaszczurem.

Lot będzie szybki – skonstatowała Shayleigh. – Nie będziesz musiał utrzymywać smoka długo w mocy zaklęcia.

Cadderly zauważył, że nieustraszona wojowniczka elfów nie mogła już doczekać się lotu, podobnie zresztą jak Danica. Nastrój podskakującego radośnie i klaszczącego raz po raz w dłonie Pikela nietrudno było odgadnąć.

Co ty na to? – spytał Cadderly Vandera, jedynego członka ich grupy, który nie wypowiedział się otwarcie w tej sprawie.

Wygląda na to, że jesteś mocno zdesperowany, skoro podejmujesz tak radykalne środki – mruknął ostro firbolg. – Ale mam wobec ciebie dług wdzięczności, i jeśli zdecydujesz się na tę przejażdżkę, to z chęcią będę ci towarzyszył. – Spojrzał z ukosa na sarkającego Ivana. – Podobnie jak, nie wątpię, krasnolud.

O kiem mówisz? – odwarknął Ivan.

Zostaniesz sam w tej jaskini i będziesz czekał, aż smok powróci? – spytał jakby od niechcenia firbolg.

Ivan zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym sapnął dziarsko:

Racja.

Niedługo potem opuścili jaskinię głównym wejściem, dostając się w sam środek śnieżycy, która do tej pory rozszalała się na dobre. Wichura nie była jednak w stanie spowolnić lotu smoka, a żar z jego wnętrza, żar nadający moc przerażającemu tchnieniu jaszczura, dostatecznie ogrzewał szóstkę przyjaciół.

Odchylony w tył, z zamkniętymi oczami, Cadderly zajął miejsce tuż za łbem starego Fyrena, u podstawy jego wężowej szyi. Ponownie zanurzył się w sferze chaosu i zogniskował całą energię na przedłużenie działania tak ważnego dla wszystkich zaklęcia. Ku jego zdumieniu, smok wydawał się zadowolony z faktu, iż ma na swoim grzbiecie gromadkę jeźdźców, i wyraźnie rozkoszował się możliwością ponownego wyjścia ze swej jaskini. Myśl ta obudziła w Cadderlym tłumione dotąd lęki (co Ivan powiedział o tym, że nie należy budzić śpiącego jaszczura?) związane z ludźmi zamieszkującymi ten region, a zwłaszcza Carradoon, leżący raczej niedaleko, jak na możliwości gigantycznych smoczych skrzydeł. Podjął wszakże decyzję i musiał wierzyć w jej roztropność, a także mieć nadzieję, że wszystko potoczy się po jego myśli.

Danica siedziała tuż za ukochanym, oplatając go rękami, choć starała się w miarę możliwości nie zakłócać skupienia młodego kapłana.

Wzbili się ponad obszar burzy, gdzie świeciło jasne słońce, a powietrze było chłodne i rześkie. Kiedy minęli pułap chmur, Fyren spikował ostro w przesmyk między dwiema górami i wchodząc w wąską przełęcz, wykonał skręt całym tułowiem. Jego błoniaste skrzydła pochwyciły prądy wznoszące i wykorzystały je w pełni, gdy smoczysko wyszło z ostrego zwrotu, osiągając prędkość wykraczającą poza wszelkie wyobrażenia jego do głębi poruszonych jeźdźców.

Rozkoszując się doznaniem po stokroć bardziej ekscytującym aniżeli stąpanie w powietrzu, Danica puściła Cadderly’ego, wyrzuciła obie ręce szeroko w górę i pozwoliła, by wiatr rozwiał jej bujne, acz wiecznie zmierzwione włosy.

Świat pod nimi zmienił się w rozmytą plamę. Ivan skarżył się, że jest mu niedobrze, ale nikt go nie słuchał ani się tym nie przejmował.

W błyskawicznym tempie zbliżali się do olbrzymiego wzgórza i wszyscy, z wyjątkiem pogrążonego w głębokim skupieniu Cadderly’ego, wydali głośny okrzyk, obawiając się, że w nie uderzą.

Fyrentennimar nie był jednak nowicjuszem w lataniu i w mgnieniu oka wzgórze zostało w tyle, za nimi.

To ci goblini syn! – ryknął Ivan, zbyt poruszony, by pamiętać, że miał przecież zwymiotować. – Jeszcze raz! – zawołał w przypływie radości, a smok najwyraźniej go usłyszał, bowiem jak burza zaczął śmigać tuż nad kolejnymi większymi i mniejszymi szczytami, jakie znalazły się na ich drodze, a okrzyki radości niebawem zagłuszone zostały gardłowymi zawodzeniami aplauzu pewnego żółtobrodego krasnoluda.

Nikt z nich nie wiedział, z jaką prędkością podróżowali, ba, nikt nie był nawet w stanie pojąć szybkości smoczego lotu. W ciągu zaledwie kilku minut zostawili za sobą masyw Gór Śnieżnych i teraz już wszyscy, nawet Vander i Ivan, nie mieli wątpliwości, że pomysł z wykorzystaniem w formie środka lokomocji oswojonego jaszczura był jak najbardziej trafiony.

I nagle, zgoła niespodziewanie, wielki Fyrentennimar stanął dęba, zawisł nieruchomo w powietrzu, a jego wielki rogaty łeb i otwarta najeżona trójkątnymi zębami paszcza odwróciła się w stronę Cadderly’ego.

Uch, och – mruknął Pikel, domyślając się, że zabawa dobiegła końca.

Cadderly siedział zupełnie nieruchomo, obawiając się, iż oto utracił władzę nad gigantyczną bestią. Nie potrafił przewidzieć mocy magii chaosu, bowiem brała ona swe podstawy w braku wszelkiej logiki i nie dawała się określić harmonią pieśni Deneira.

Odwrócił się do Daniki i Shayleigh, które nie wyglądały już na rozbawione i wesołe, i do Vandera, który z powagą kiwał głową, jakby z góry przypuszczał, że tak właśnie skończy się ta przygoda. Chciał zawołać do smoka, zapytać Fyrentennimara, co się stało, ale siedząc na grzbiecie latającej bestii, wiszącej tysiąc stóp nad ziemią, nie potrafił zebrać w sobie dość odwagi.


* * *


Dorigen patrzyła ze zdumieniem, jak drewniane drzwi jej komnaty wyginają się i skrzypią donośnie. Wielkie drewniane bąble wybrzuszyły się do wnętrza pomieszczenia, po czym się cofnęły. Czarodziejka przezornie stanęła pod ścianą, aby znaleźć się poza zasięgiem zagrożenia.

Pośrodku drzwi uformował się największy bąbel, który przez dłuższą chwilę nabrzmiewał, rozciągając drewno do granic możliwości. Nagle drzwi rozleciały się w drzazgi – każdy z ostrych odłamków pobłyskiwał srebrno wskutek zawartej w nim energii. Srebrne iskierki niemal natychmiast stały się niebieskawe i żadna z drzazg nie spadła na ziemię ani nie uderzyła w przeciwległą ścianę – wszystkie po prostu rozpłynęły się w powietrzu.

Aballister wpadł przez wyłamane drzwi do wnętrza komnaty.

Duchowi się nie udało – rzekła Dorigen, zanim zasępiony mag zdołał powiedzieć choć jedno słowo.

Aballister stanął za progiem i podejrzliwie zmierzył czarodziejkę wzrokiem.

Widziałaś to w swojej szklanej kuli – syknął, wskazując na przedmiot stojący na stole.

Wystarczyło, że na ciebie spojrzałam – odrzekła pospiesznie Dorigen w obawie, że mag potraktuje ją tak jak przed chwilą drzwi. Odgarnęła z twarzy kosmyki szpakowatych włosów, powiodła po nich pokrzywionymi palcami i wykonała całą serię innych ruchów, które miały ukoić narastający gniew Aballistera.

Czarnoksiężnik faktycznie zdawał się balansować na granicy nieokiełznanego wybuchu wściekłości. Jego głęboko osadzone ciemne oczy zwęziły się niebezpiecznie, kościste palce zaciskały się i rozluźniały przy bokach.

Widać wyraźnie, co cię trapi – mruknęła oschle Dorigen, wiedząc, że ten właśnie fakt szczególnie niepokoi czarnoksiężnika. Znała umiejętności tłumienia uczuć Aballistera, a także zamiłowanie do tajemniczości i dwuznaczności, dzięki czemu jego rywale i wrogowie nie byli w stanie zyskać nad nim przewagi emocjonalnej.

Opanowanie i dystans, oto sekrety siły czarnoksiężnika” – mawiał często, ale to należało już do przeszłości, odkąd sprawie Zamczyska Trójcy zaczął zagrażać pomysłowy i nad wyraz uciążliwy Cadderly.

Widziałaś to w swojej kryształowej kuli – powtórzył oskarżycielsko mag, a jego głos zmienił się w ciche warczenie. Dorigen zdawała sobie sprawę, że nie byłoby roztropnie zaprzeczać po raz drugi jego słowom.

Chimera i mantikora zostały pokonane? – tyleż oznajmiła, co zapytała, podejrzewała bowiem, że tak musiało się stać, po ostatnim wybuchu gniewu Aballistera, kiedy przestało działać jej zaklęcie lokalizacyjne.

Aballister potwierdził ich porażkę skinieniem głowy.

A teraz nieumarły – ciągnęła Dorigen.

Nie wiesz, że to Cadderly przyczynił się do jego upadku – uciął Aballister. – Druzil zajmuje się tym na bieżąco. Sprawdza, co się konkretnie wydarzyło.

Dorigen pokiwała głową, ale miała na ten temat inne zdanie. Jeżeli Duch został zniszczony, to z całą pewnością musiał w tym maczać palce niewiarygodny Cadderly. Niezależnie od tego, czy otwarcie się do tego przyznawał, czy nie, Aballister również to wiedział.

Czy mamy jeszcze coś, co moglibyśmy wykorzystać przeciwko niemu? – spytała Dorigen.

Zlokalizowałaś go przy pomocy swojej kryształowej kuli? – odburknął gniewnie Aballister.

Dorigen odwróciła wzrok, nie chcąc, by jej przełożony ujrzał gniew malujący się w jej bursztynowych oczach. Jeżeli uważa jej próby lokalizacji za żałosne, czemu nie zajmie się tą sprawą osobiście? Bądź co bądź, Aballister nie był w tym względzie nowicjuszem. Obserwował poczynania Barjina, odkąd kapłan dostał się do Zamczyska Trójcy, i nawet zniszczył swe drogocenne, czarodziejskie zwierciadło, przenosząc przez nie potężne zaklęcie. Od tej pory zaprzestał podejmowania prób lokalizacyjnych za wyjątkiem jednego nieudanego przedsięwzięcia w komnacie Dorigen.

No więc, udało ci się? – spytał Aballister. Dorigen spojrzała na niego spode łba.

Nawet proste zaklęcia są w stanie zapobiec próbom lokalizacji – odrzekła – A mogę cię zapewnić, że twój syn nie ma najmniejszych problemów z takimi czarami!

Oczy Aballistera się rozszerzyły. Wydawał się wstrząśnięty faktem, że Dorigen tak obcesowo się do niego odezwała, a na dodatek raz jeszcze podkreśliła, że największym zagrożeniem dla Zamczyska Trójcy był nie kto inny jak właśnie syn Aballistera. Czarnoksiężnik dosłownie trząsł się z wściekłości i przez chwilę zastanawiał się, czy nie wykorzystać swej olbrzymiej mocy, by dać Dorigen nauczkę, której się domagała.

Przygotuj się do obrony – powiedziała mu czarodziejka.

I znów jej oschły ton zdumiał starego maga. Cadderly nigdy nie zbliży się do Zamczyska Trójcy – tak jej obiecał. Złowieszczy uśmieszek rozpromienił jego oblicze. Mag wyraźnie się uspokoił.

Nadszedł czas, abym osobiście zajął się moim kłopotliwym synem.

Opuszczasz fortecę? – spytała z niedowierzaniem Dorigen.

Ja nie, ale moja magia owszem – poprawił Aballister. – Góry zadrżą w posadach i nawet niebo będzie wołać o śmierć tego nieroztropnego gołowąsa Cadderly’ego! Zobaczmy, jak kapłan poradzi sobie z mocą maga!

Cmoknął z zadowoleniem i odwróciwszy się, pospiesznie wyszedł z komnaty.

Dorigen rozparła się w fotelu i wpatrzyła się w zniszczone drzwi, których resztki tkwiące we framudze dymiły jeszcze przez dłuższy czas po wyjściu Aballistera. Będzie nadal próbować szczęścia ze szklaną kulą, ale bardziej z ciekawości wywołanej przez tego młodego kapłana i jego wyjątkowych przyjaciół aniżeli przez wzgląd na Aballistera.

Prawdę mówiąc, Dorigen miała wrażenie, iż na kilka minut przed gwałtownym przybyciem Aballistera zdołała nawiązać nić kontaktu, ale nie miała pewności, toteż nie wspomniała o tym rozwścieczonemu magowi. Było to ulotne wrażenie silnego pędu powietrza, wolności, latania.

Nie widziała smoka, nie była nawet pewna, czy faktycznie nawiązała kontakt z Cadderlym. Jeżeli jednak to był młody kapłan, Dorigen przypuszczała, że w jakiś sposób przemieszczał się szybciej, niż tego oczekiwano, i już niebawem zapuka do bram Zamczyska Trójcy.

Aballister nie musiał o tym wiedzieć.


11

Bicz boży


WROGOWIE?! – Na dźwięk przypominającego ryk gromu pytania Fyrentennimara szóstka bezbronnych przyjaciół z przerażenia wstrzymała oddech.

Jesteśmy przyjaciółmi – odrzekł cicho Cadderly, podczas gdy smok wykonał całą serię gwałtownych wzlotów i opadnięć, które w przypadku tak gigantycznej istoty stanowiły nieodzowny element manewru określanego potocznie mianem nieruchomego „zawiśnięcia w powietrzu”.

Wężowa szyja Fyrentennimara wygięła się, gdy smok przekrzywił łeb nieomal jak zaciekawiony czymś pies. – Czy ONI są wrogami?! – ryknął ponownie smok.

Oni? – spytał przepełniony nową nadzieją Cadderly. – Kto?

Fyrentennimar pokiwał łbem i wybuchnął śmiechem.

Oczywiście, oczywiście! – ryknął, a z jego głosu znikła nuta smoczej histerii. – Wasze oczy nie są tak bystre jak moje. Muszę o tym pamiętać.

O jakich potencjalnych wrogach mówisz? – spytał zniecierpliwiony Cadderly, zdając sobie sprawę, że Fyrentennimar mógł jeszcze nie wiadomo jak długo gadać, natomiast wiążące zaklęcie miało z całą pewnością ograniczone i niezbyt długotrwałe działanie.

Tam, na szlaku – wyjaśnił smok. – Pochód goblinów i gigantów.

Cadderly odwrócił się do Daniki i Shayleigh.

Powinniśmy ruszać dalej – rzucił. – Mogę nakłonić Fyrentennimara, aby sprowadził nas na ziemię daleko od taboru potworów.

Ile ich jest? – spytała posępnie Shayleigh, zaciskając mocno dłoń na łuku, a w jej fiołkowych oczach pojawiły się charakterystyczne iskierki. Widząc jej spojrzenie, zarówno Cadderly, jak i Danica domyślili się, że wojowniczka elfów chce przeszkodzić monstrom w kontynuowaniu przemarszu.

Cadderly spojrzał na Danicę, szukając wsparcia. Nie doczekawszy się aprobaty, powiedział:

Nie wiem, jak długo jeszcze pozostanie spokojny. Ryzyko...

Cały ten lot to jedno wielkie ryzyko – odparła stanowczo Danica, a Shayleigh potaknęła skinieniem głowy.

Gdyby Shilmista była waszym domem, nie pozwolilibyście tak szybko i beztrosko powrócić gigantom i goblinom do ich górskich jaskiń – powiedziała do Cadderly’ego wojowniczka elfów. – My, leśne istoty, wiemy doskonale, co czeka nas wiosną.

Jeżeli zniszczymy Zamczysko Trójcy, być może potwory już nie powrócą – skonstatował Cadderly.

Czy gdybyś pochodził z Shilmisty, zaryzykowałbyś?

Słysząc logiczne wnioski Shayleigh, Danica pokiwała głową, ale kiedy ujrzała ponurą minę Cadderly’ego, uśmiech zniknął z jej ust.

Niech nasi przyjaciele zadecydują – zaproponowała.

Nie zdając sobie sprawy, że zrzędliwemu Ivanowi szaleńczy lot niesłychanie przypadł do gustu, Cadderly natychmiast przystał na tę propozycję.

Do tej pory Ivan, Pikel i Vander, rozkoszując się powietrznymi akrobacjami wielkiego, czerwonego smoka, wiszącego prawie nieruchomo w powietrzu, nie wsłuchiwali się w dyskusję.

Ivanie – zawołała Danica do krasnoluda – co byś powiedział na okazję rozwalenia łbów paru goblinom?!

Żółtobrody krasnolud ryknął, Pikel pisnął radośnie, a Danica uśmiechnęła się filuternie do Cadderly’ego. Młody kapłan łypnął na nią spode łba, stwierdzając, że Danica, jeżeli chodziło o sposób, w jaki zwróciła się do Ivana, zagrała niezbyt uczciwie – który krasnolud odpowiedziałby „nie” na takie pytanie?

Wykorzystajmy odpowiednio przewagę, którą mamy dzięki naszemu nowemu sprzymierzeńcowi – powiedziała Shayleigh do przybitego młodego kapłana.

Cadderly oparł się wygodniej o łuskowatą smoczą szyję, usiłując połapać się w tej pogmatwanej sytuacji. Wiedział, że powinni udać się bezpośrednio do Zamczyska Trójcy, że każda walka teraz zmniejszała ich szansę na sukces w późniejszej walnej bitwie. Zwłaszcza gdyby smok uwolnił się spod wpływu wiążącego go zaklęcia.

Ale czy był już gotowy na Zamczysko Trójcy? Po walce o zniszczenie Ghearufu i tytanicznym pojedynku z Duchem, nie był tego taki pewien. Do tej pory jego myśli zaprzątało głównie Ghearufu, a teraz kiedy uporał się już z tym zadaniem, zaczął popatrywać w przyszłość, gdzie czekali go potężni czarnoksiężnicy i wspaniale wyszkolona wroga armia, stanowiąca doborową obsadę górskiej twierdzy.

Cadderly potrzebował odrobiny wytchnienia, czasu na zastanowienie się nad zagrożeniami, które oczekiwały go na końcu tej długiej drogi. Stwierdził, że atak na oddział goblinów przy znacznym udziale smoka może dać mu tę upragnioną odrobinę zwłoki.

Poza tym on również, tak jak Shayleigh, obawiał się o los Shilmisty, a jedno spojrzenie w głąb jej zasmuconych fiołkowych oczu sprawiło, że poczuł gdzieś pod sercem bolesne ukłucie. Zauważył, że jego również podnieca perspektywa wykorzystania pełnej mocy smoka z powietrza, gdzie byli zasadniczo bezpieczni.

Wydaje się, że to wrogowie, o Wielki Fyrentennimarze! – odkrzyknął do smoka. – Czy moglibyśmy coś z nimi zrobić?

W odpowiedzi smok opuścił jedno skrzydło i zrobił zwrot, opadając z zapierającą dech w piersiach prędkością ku ziemi, po czym wyrównał lot i wykorzystał uzyskane przyspieszenie, by zatoczyć szeroki łuk wokół najbliższej góry. Z tak niskiego pułapu grupka przyjaciół nie miała najmniejszych kłopotów z lokalizacją ogromnego taboru potworów (musiało być ich dobrych kilka setek), głównie plugawych, przygarbionych goblinów, ale tu i ówdzie kroczyli majestatycznie giganci, sunący wolno wzdłuż szlaku przecinającego niezbyt szeroką doliną, otoczoną stromymi, kamienistymi zboczami.

Fyrentennimar trzymał się blisko wzgórz i szerokim łukiem oddalił się od potworów. W ciągu kilku sekund dolina i tabor pozostały daleko w dole, za nimi.

Powiedz mi, pokorny kapłanie – zwrócił się do Cadderly’ego wyraźnie podniecony smok.

Cadderly ponownie spojrzał na przyjaciół, aby potwierdzili swą decyzję, i ujrzał pięć skierowanych w jego stronę, potakujących bezgłośnie głów.

To wrogowie – potwierdził Cadderly. – Jaka jest nasza rola w tej walce?

WASZA ROLA? – zawtórował z niedowierzaniem wielki potwór. – Trzymajcie się mego kolczastego grzbietu tak mocno, jak tylko potraficie!

Zrobił zwrot, jego skrzydła skierowały się niemal prostopadle ku ziemi (na co Ivan i Pikel zgodnie zareagowali przeciągłym okrzykiem radości), po czym śmignął jak strzała i zwinnie przemknął wzdłuż zbocza góry, gdzie znajdował się jego cel.

Gromadka przyjaciół poczuła ciepło wzbierające wewnątrz jaszczura, płomienie gniewu rozpalające się w żołądku starego Fyrentennimara. Gadzie ślepia zwęziły się złowrogo, a Cadderly zaczął się zastanawiać, czy ten scenariusz faktycznie mu się podoba.

Lecąc wzdłuż podnóża góry, dotarli do wejścia wąskiej doliny. Smok nadal trzymał się tuż przy skalnej ścianie; najeżona ostrymi zębami powierzchnia kamienistego zbocza przemykała obok szóstki wstrząśniętych przyjaciół tak szybko, że zmieniła się w rozmytą szarą plamę.

Smok wyrównał lot i opadł jeszcze niżej – jego szerokie skrzydła mijały szorstkie ściany w odległości nie większej niż tuzin stóp. Gobliny i giganci, podążający na końcu taboru, odwrócili się, wydając przeraźliwe wrzaski, ale smok leciał tak szybko, że nie zdążyli się rozproszyć, zanim ich dopadł.

Struga palącego ognia spadła na szeregi potworów niczym bicz boży. Gobliny zwijały się w skulone, poczerniałe kule, potężni giganci padali jak ścięte drzewa, na próżno bijąc rękami zabójcze płomienie pochłaniające ich ciała.

Po przelocie smoka w niebo wzbiła się chmura gryzącego dymu. Jego płomienie wygasły, zanim dotarł do czoła długiej kolumny, ale Fyrentennimar dumnie utrzymywał niski pułap lotu, by wrogowie ujrzeli go, a ich serca przepełniły się trwogą.

W całej dolinie zapanował chaos. Potwory poszły w rozsypkę. Giganci miażdżyli gobliny i wpadali na siebie nawzajem; gobliny, aby wydostać się z pułapki, używały wszelkich możliwych metod – gryzły, kopały i szarpały swoich ziomków, a gdy któryś zbyt śmiało stawał im na drodze, nie wahały się nawet przed użyciem miecza.

Och, mój drogi Deneirze – mruknął Cadderly, ponownie czując lęk na widok niewiarygodnej wprost potęgi smoka i dojmującej zgrozy, jaką Fyrentennimar wzbudził w sercach żałosnych, znajdujących się w kotlinie istot.

Nie – poprawił się Cadderly – nie żałosnych. To byli najeźdźcy z Shilmisty, plaga, która skalała i naruszyła puszczę elfów, a ich ręce plamiła krew leśnego ludu księcia Elberetha.

Plaga, która bez wątpienia powróciłaby ponownie wiosną, by dokończyć dzieła.

Shayleigh z poważną miną zmrużyła fiołkowe oczy i wypuściła z łuku kilka celnych strzał. Ujrzała, jak jeden z goblinów mierzy w smoka ze swego topornego łuku, ale mało inteligentna kreatura nie była w stanie należycie oszacować niesamowitej prędkości jaszczura i strzała niegroźnie przecięła powietrze daleko za celem. Shayleigh lepiej władała łukiem i jej strzała pogrążyła się w ustach plugawego, klnącego na czym świat stoi goblina.

Natychmiast wypuściła drugą strzałę – tym razem trafiając kolejnego goblina w plecy i kładąc trupem paskudną kreaturę.

Cadderly skrzywił się, wiedział bowiem, że akurat ten goblin nie stanowił dla nich zagrożenia – chciał jedynie wydostać się z kotliny. Młody kapłan znów poczuł znajomy niesmak.

I nagle przypomniał sobie puszczę elfów, razy zadane przez najeźdźców Shilmiście. To byli wrogowie – zadecydował w końcu, a w jego gardle począł wzbierać smak zemsty. Zanurzył się w pieśń Deneira i w tej samej chwili na jego obliczu pojawił się posępny grymas, identyczny jak u wojowniczki elfów. Dźwięki głośno i wyraźnie rozbrzmiewały pod jego czaszką, jakby Deneir aprobował jego decyzję, i młody kapłan gorliwie zanurzył się w nurcie pieśni.

Fyrentennimar wzbijał się wyżej, w miarę jak kotlina się zwężała. Kiedy tylko znalazł się poza stromymi ścianami, ponownie zakołował, wykonując ostry zwrot na skrzydło, i raz jeszcze spikował w stronę oddziału potworów.

Te, które znajdowały się na czele taboru, miały tymczasem szansę uciec, wymykając się przez wąski wylot kotliny na rozległą równinę, gdzie mogły się rozproszyć.

Cadderly powstrzymał je. Zakrzyknął do kamiennych ścian na krańcu doliny, koncentrując swą magię na jednym z wysokich, łukowatych sklepień. Znajdujący się najbliżej potwór, tłusty gigant, dotarł do przejścia i w tej samej chwili skały ożyły, kłapiąc raz po raz jak ogromna paszcza i zmieniając zaskoczonego olbrzyma w krwawą miazgę. Drugi gigant stanął jak wryty, wpatrując się w skały w niemym osłupieniu. Aby sprawdzić tę niewiarygodną pułapkę, schwycił znajdującego się tuż przy nim bezradnego goblina i cisnął go przed siebie. Wrzaskom goblina towarzyszyły mlaskające, wilgotne odgłosy przeżuwania, i trwały jeszcze długo po tym, jak przeraźliwe krzyki ucichły, a po drugiej stronie przejścia ziemia usłana została szczątkami ciała plugawej kreatury.

Cadderly stracił z oczu ponurą scenę z chwilą ponownego pojawienia się smoka. Dla jaszczura zwrot był bardzo ostry, ale mimo to olbrzymi Fyrentennimar musiał przebyć spory dystans poza krawędź kotliny, aby go wykonać.

Niech spuści mnie na ziemię! – powiedziała Danica do Cadderly’ego.

I mnie! – dodał siedzący nieco z tyłu Vander. Firbolg i Danica wymienili podniecone spojrzenia, nie mogąc już doczekać się walki ramię przy ramieniu.

Cadderly pokręcił głową na ten niedorzeczny pomysł i zamknął oczy, pogrążając się głębiej w pieśni.

Postaw mnie na ziemi, stary Fyrenie! – zawołała mniszka, a Cadderly’emu oczy o mało nie wyszły z orbit, gdy posłuszny smok zawisł w powietrzu przy pobliskim wzgórzu i najpierw Danica, a zaraz potem Vander zeskoczyli z grzbietu wielkiego monstrum i zanim Cadderly zdążył zareagować, pospiesznie zbiegli po zboczu.

Hej, omija nas cały ubaw! – stwierdził Ivan, kiedy jaszczur ponownie wzbił się w powietrze. Krasnolud zaczął mówić do smoka, ale Pikel schwycił go za brodę i przyciągnąwszy do siebie, wyszeptał mu coś do ucha.

Ivan ryknął radośnie i oba krasnoludy spróbowały spełznąć z grzbietu smoka, przesuwając się w stronę jego skrzydeł.

Co wy wyprawiacie? – rzucił Cadderly.

Powiedz tymu jaszczurowi, coby trzymał mocno! – odkrzyknął Ivan, po czym zniknął z oczu młodzieńca, przesuwając się wolno, acz regularnie w dół po łuskowatym cielsku. W chwilę potem znów wystawił głowę. – Tylko coby nie za mocno! – dorzucił i już go nie było.

Co? – mruknął z niedowierzaniem Cadderly. Zrozumiał dopiero po dłuższej chwili. – Fyrentennimarze! – krzyknął zdesperowany.


* * *


Danica i Vander pobiegli ku szerokiemu krańcowi kotliny w poszukiwaniu monstrów, które mogły odnaleźć drogę pośród kłębów smrodliwego dymu. Minęło zaledwie kilka minut, odkąd zeszli z grzbietu Fyrentennimara. W tym czasie wielki smok ponownie zakołował i przygotował się do powtórnego przelotu, a dwójka wojowników wypatrzyła już kilka goblinów i jednego zwalistego giganta, schodzących po nagim kamienistym zboczu i zmierzających w ich kierunku.

Firbolg i mniszka skinęli do siebie porozumiewawczo i rozdzielili się w kryjówkach za pobliskimi głazami.

Gobliny i gigant patrzyli częściej za niż przed siebie. Do tego stopnia lękali się smoka, że nie dostrzegli niebezpieczeństwa.

Danica wybiegła zza skały, ciskając sztyletami i powalając dwa gobliny, skoczyła naprzód, przeturlała się po ziemi przed zaskoczonymi adwersarzami i poderwała się, zadając serię brutalnych ciosów.

Kości twarzy pękały pod wpływem uderzeń, a dźgające jak noże palce mniszki gruchotały tchawice. Zanim jeszcze Danica wytraciła impet, cztery z dziesięciu goblinów leżały martwe u jej stóp.

Zły gigant oddalony bardziej niż pozostałe potwory odwrócił się, by stawić czoło jej atakowi, ale zauważywszy jakieś poruszenie z drugiej strony, okręcił się na pięcie, unosząc do ciosu ogromną maczugę.

Tuż obok przemknął goblin, łypiąc na Danicę i wrzeszcząc z przerażenia.

Vander rozpłatał go na dwoje.

Krewniak gigantów – rzekło monstrum z maczugą do Vandera bełkotliwym, grzmiącym językiem gigantów wzgórzowych.

Vander warknął, zgrzytnął zębami i rzucił się naprzód, a jego wielki miecz zatoczył szeroki łuk. Wzgórzowy gigant cofnął się, unosząc maczugę szaleńczym, obronnym gestem. Szczęśliwym trafem maczuga znalazła się na linii ciosu opadającego miecza Vandera i szerokie ostrze zagłębiło się na dobrych kilka cali w twardym drewnie.

Vander usiłował wyrwać miecz, uwolnić go, ale ostrze uwięzło na dobre.

Gigant wzgórzowy, dużo większy i kilka razy cięższy od ważącego 800 funtów Vandera, skoczył naprzód, wypuszczając pałkę i rozkładając szeroko ręce, aby zamknąć przeciwnika w morderczym uścisku.

Vander wykonał skręt całym ciałem i trzasnął go pięścią. Cios był silny, ale nie zdołał spowolnić impetu nacierającego olbrzyma. Firbolg upadł ciężko pod dwiema tonami cielska giganta.

Cztery pozostałe gobliny popatrywały to na siebie, to na Danicę – każdy z nich czekał, aby to nie on, lecz jego kompan wykonał pierwszy ruch. Okrążyły pozornie nieuzbrojoną mniszkę, a jeden z nich uniósł do góry włócznię.

Teraz kiedy przestało działać zaskoczenie, Danica przybrała pozycję obronną; w obecnej sytuacji wolała obrać taktykę defensywną.

Gobliny rozstawiły się wokół niej, ale mniszka nie straciła rezonu i odwracała się powoli, by żadna z kreatur nie zaszła jej od tyłu.

Jeden z goblinów wypchnął do przodu dzierżącą długie drzewce rękę, a Danica wykonała ruch, jakby miała rzucić się naprzód. Zatrzymała się jednak natychmiast, stwierdzając, że manewr goblina był typową zmyłką, i zanurkowała w lewo, wyrzucając nogę tuż nad ziemią, by trafić znajdującego się najbliżej stwora w kolano.

Goblin wyprężył sztywno całe ciało, po czym runął na ziemię, ściskając zgruchotane kolano.

Danica już była na nogach i świdrowała wzrokiem przeciwnika, oceniając jego umiejętności i usiłując na podstawie ruchów ciała odgadnąć jego zamiary.


* * *


Cadderly dostrzegł toczącą się z boku walkę i ujrzał Vandera pogrzebanego pod zwałami cielska monstrualnego giganta wzgórzowego. Usiłował coś wymyślić, aby mu pomóc, ale nagle znów zamknęły się wokół niego ściany kotliny, gdy Fyrentennimar wszedł w następny zapierający dech w piersiach lot nurkowy.

Shayleigh zwinnie przesunęła się na grzbiecie smoka, postanawiając odegrać ważką rolę w bitwie, i raz po raz szyła z łuku. Z początku strzelała na oślep, choć prawie każda z jej chyżych strzał dosięgała celu, po czym skoncentrowała swą uwagę na gigancie. Zanim Fyrentennimar oddalił się od bestii, w jej piersi utkwiło pół tuzina strzał.

Zejdź niży, ty pozbawiajoncy mię rozrywki jaszczurze! – rozległ się okrzyk z dołu, informujący Cadderly’ego, że Ivan i Pikel zajęli już swoje pozycje. Młody kapłan padł plackiem na brzuch i wyjrzał ponad przednią krawędzią smoczego skrzydła.

W szponach łap Fyrentennimara tkwili obaj bracia Bouldershoulderowie. Smok zniżył lot, a Pikel zawył z radości, gdy opuściwszy swą pałkę – wykorzystując jedynie przyspieszenie potwora – rozłupał czaszkę gigantowi, który zbyt wolno próbował się uchylić.

Ivan z drugiej strony zamachnął się toporem, ale fatalnie chybił celu i wielkie półkoliste ostrze przecięło jedynie powietrze.

Piaskowiec! – ryknął sfrustrowany krasnolud.

Cadderly nie był w stanie pogodzić się z morderczym obłędem, jaki rozpętał się wokół niego. Bezradnie kręcąc głową, usiadł i sięgnął ręką do sakiewki wypełnionej jagodami. Z rezygnacją w głosie wypowiedział ostatnie słowa zaklęcia, po czym wydobył garść jagód i rozrzucił je wokoło.

Nasiona, trafiając w cel, eksplodowały niewielkimi płomieniami, a wybuchając, oszołomiły i poparzyły gigantów oraz poraziły, a nawet uśmierciły kilka goblinów.

Fyrentennimar ponownie zakołował, zbliżając się do przewężenia kotliny, ale przyjaciele wiedzieli, że nie wyleci ponad krawędź doliny i że nalot jeszcze się nie skończył.

Gromada stworów zebrała się na drugim krańcu kotliny, zamknięta wśród strzelistych, kamiennych ścian i powstrzymywana ożywiającym skały zaklęciem Cadderly’ego. Monstra wpadły w jeszcze większy szał, gdy smok po raz kolejny spikował w ich stronę. Giganci przeciskali gobliny przez wielkie przejście (jeden z nich uniknął nawet zmiażdżenia i wyjąc na całe gardło, co sił w nogach pognał w dół kamienistego zbocza po drugiej stronie), po czym, przerażeni widmem straszliwego smoka, zaczęli walczyć między sobą.

Wężowa szyja Fyrentennimara wystrzeliła do przodu, a zaraz potem pojawiły się płomienie. Smoczy pysk przesuwał się z boku na bok, zmieniając kąt ziania ogniem i omiatając strugą palącego oddechu całą masę olbrzymich stworów.

I trwało to – jak dla zdezorientowanego i oszołomionego Cadderly’ego – zdecydowanie za długo.

Dogorywające kreatury, a właściwie żywe pochodnie, wydawały przeciągłe wrzaski – gromada potworów zdawała się tworzyć obecnie jedną wielką, płynną i bulgoczącą upiorną masę.

Oo – mruknął z podziwem Pikel. Krasnolud wiszący w smoczym uścisku miał doskonały widok na kotlinę, w której rozgrywała się masakra.

Ivan, potrząsając z niedowierzaniem głową, nie potrafił dobrać słów, aby mu odpowiedzieć.


* * *


Danica zauważyła wzbierającą w goblinie panikę, wiedziała, że kreatura miała chęć rzucić włócznię jak najdalej od siebie i uciec. Przeszyła go wzrokiem, zmuszając, by spojrzał jej prosto w oczy, a jej spojrzenie miało niemal hipnotyczną moc. Zatrzymała włócznika jeszcze przez chwilę, dopóki przerażony goblin z pałką, którego miała po prawej, nie wykonał pierwszego ruchu.

Danica wyprostowała się i jakby odprężyła, choć przez cały czas świdrowała wzrokiem zastraszonego oponenta. Nagle pochyliła się i odwróciła, chwytając rękami opadającą w jej stronę pałkę, a następnie kopnięciem pod kolana zbiła zaskoczonego goblina z nóg i przerzuciła go nad sobą.

Goblin drgnął gwałtownie, oczy wyszły mu z orbit, a Danica, choć nie widziała włóczni wbitej w plecy goblina, wiedziała, że idealnie pojęła zamiary swoich przeciwników i jak zawsze wykazała się doskonałym wyczuciem czasu.

Poderwała się jak fryga, wyrywając pałkę z rąk dogorywającej kreatury, i cisnęła nią w pierś następnego atakującego goblina. Stwór przez chwilę miał kłopoty z niespodziewanie rzuconym pociskiem, ale zdołał odbić go swoim topornym mieczem. Kiedy ponownie zwrócił uwagę na Danicę, jej stopa z impetem wbiła mu się w gardło. A Danica już okręcała się na pięcie – przeskoczyła nad martwym właścicielem pałki i wyrwała z jego pleców włócznię. Po trzech długich susach cisnęła niezręcznie bronią. Włócznia chybiła celu, ale podcięła nogi prawowitemu właścicielowi i to tak skutecznie, że goblin nawet nie jęknąwszy, runął ciężko twarzą do ziemi i leżał przez chwilę na brzuchu, usiłując otrząsnąć się z oszołomienia.

W chwilę potem Danica znalazła się przy nim i dobiła go. Odwróciła się, by spojrzeć na ostatniego pozostałego przy życiu goblina, pierwszego z czterech, któremu zaserwowała swoje niskie kopnięcie.

Na wpół odpychając się jedną nogą, na wpół pełznąc, usiłował zacisnąć dłonie na strzaskanym kolanie. Minął niezdarnie swoich dwóch kompanów, gobliny, które umarły trafione celnie sztyletami. Pragnąc się w nie uzbroić, zaczął ich szukać, macając na oślep rękami, i nagle znieruchomiał, przerażony, że Danica była szybsza.


* * *


Vander bezskutecznie okładał pięściami leżącego na nim olbrzyma i miotał się jak oszalały, a nawet w przypływie depresji wgryzł się zębami w grubą, mięsistą szyję stwora. Jednak pomimo zaciętości ataku silny firbolg wydawał się maleńki w porównaniu z potężnym gigantem wzgórzowym.

Vander z trudem oddychał i zastanawiał się, jak długo wytrzyma przygnieciony cielskiem dwutonowego olbrzyma. Niebawem wszakże musiał zrewidować swoje obliczenia, bowiem jego przeciwnik zaczął podskakiwać, odbijając się wielkimi łapskami od ziemi i opadając całym ciężarem na nieszczęsnego Vandera.

W pierwszej chwili firbolg miał ochotę zwinąć się w kłębek. Zdał sobie jednak sprawę, że jego ciało, niezależnie od tego, co zrobi, nie wytrzyma długo tak wielkiego naporu – już pierwsze uderzenie wyssało mu całe powietrze z płuc, a pomiędzy następnymi ledwie mógł zaczerpnąć tchu. Za każdym razem gdy gigant ciężko na niego spadał, Vander spodziewał się, że potrzaska mu żebra.

Bez zastanowienia wykorzystał krótką chwilę swobody, aby podciągnąć nogi wysoko, do brzucha; dopisało mu szczęście, bowiem gdy olbrzym ponownie na niego runął, jego własny ciężar wbił mu kolana Vandera głęboko w żołądek. Gigant odbił się jeszcze wyżej niż poprzednio, maksymalnie prostując ręce, aby opadając, zadać swemu przeciwnikowi ostatni, miażdżący cios.

Podciągnąwszy stopy wysoko, Vander wyrzucił je do przodu w ślad za odsuwającym się od niego kałdunem stwora, by wbić je w olbrzyma, zanim opadając, uzyska największe jak do tej pory przyspieszenie. Zdesperowany, naparł z całej siły – jego mięśnie nóg napięły się jak stalowe liny. Gigant, którego bandzioch zawisał dobrych kilka stóp nad ziemią, uniósł rękę i na odlew trzasnął Vandera w twarz, omal nie pozbawiając go przytomności.

Vander przyjął uderzenie, ale skoncentrował całą uwagę na nogach i stękając z wysiłku, wyprostował je powoli.

Gigant uniósł się o kilka cali; Vander wiedział, że nie utrzyma go długo. Kopnął po raz ostatni, usiłując pozyskać dla siebie kilka cennych sekund i odrobinę przestrzeni, po czym podkulił nogi i przeturlał się w bok, opierając gałkę rękojeści miecza o ziemię i kierując ostrze pionowo ku górze.

Oczy olbrzyma rozszerzyły się z przerażenia, gdy opadając, rozpaczliwie zamachał rękami, ale nie zdołał się odsunąć ani umknąć zabójczego jelca. Miecz wbił się w jego ciało pomiędzy żołądkiem a klatką piersiową, a ostrze przesuwając się ku górze, rozpłatało diafragmę. Gigant opadł na wyciągnięte, drżące teraz ręce, amortyzując upadek, i ostrze Vandera nie pogrążyło się już głębiej w jego kałdunie.

Vander był wolny, ale nie odtoczył się natychmiast w bok, by wypełznąć spod górującego nad nim olbrzyma. Schwycił oburącz rękojeść miecza i pchnął silnie ku górze, wbijając go głębiej w ciało giganta.

Drżące ramiona ugięły się i gigant osunął się w dół ostrza, wydając długi, cichy jęk, gdy trójkątny szpic miecza natrafił na jego kręgosłup, przerywając na moment proces opadania. Jednak już w chwilę potem czubek miecza przebił plecy potwora, który znieruchomiał, nie czując już bólu.

Vander, ponownie przygnieciony ogromnym ciężarem, szarpnął kilkakrotnie rękojeścią miecza, aby upewnić się, że wróg nie żyje, po czym zaczął wolno, z niewiarygodnym wysiłkiem wypełzać spod martwego olbrzyma.

Danica, uporawszy się ze swoimi przeciwnikami, niebawem podeszła i przykucnęła obok niego.


* * *


Kiedy w końcu smocze płomienie wygasły, cała gromada stworów, skupiona przy węższym krańcu kotliny, zmieniła się w jednolitą, bezkształtną, zwęgloną i dymiącą masę.

Potwory znajdujące się za smokiem mogły spróbować zaatakować lecącego nisko jaszczura, ale ich strach przed zabójczym monstrum okazał się silniejszy, i nie ośmieliły się do niego zbliżyć.

Ivan i Pikel wymachiwali w ich stronę bronią i wymyślali niewybredne obelgi, próbując je zmusić, by podeszły bliżej.

Dobra, chcecie, to se uciekajcie, tchórze! – ryknął wreszcie Ivan.

W chwilę potem, kiedy smok wypuścił krasnoludy ze swych szponów, Ivan wydał krótki okrzyk zdumienia. Obaj z Pikelem pokonali dzielący ich od ziemi dystans piętnastu stóp, odbili się od gruntu i aczkolwiek oszołomieni, wylądowali zwinnie na nogach.

Pięćdziesiąt stóp za nimi umykający giganci i gobliny odwrócili się i patrzyli z zaciekawieniem, szukając drogi ucieczki.

Pokorny kapłanie, skacz! – ryknął Fyrentennimar, wyrywając Cadderly’ego z chwilowego osłupienia. Młody kapłan spojrzał na Fyrena, zastanawiając się, czy etyczne zaklęcie przestało działać i czy niebawem przyjdzie mu pożegnać się z życiem. – SKACZ! – ryknął ponownie Fyrentennimar, a siła rozłupującego skały głosu nieomal strąciła Cadderly’ego z pokrytego haską siedziska. Oboje z Shayleigh w mgnieniu oka przepełzli po najeżonym kolcami grzbiecie i ogonie jaszczura, po czym zeskoczywszy na ziemię, dołączyli do czekających na nich Ivana i Pikela.

Zabawy ze smoczyskamy – mruknął sarkastycznie Ivan.

Shayleigh uniosła łuk, ale musiała zamknąć oczy i odwrócić głowę, gdy Fyrentennimar, trzepocząc skrzydłami, zakołował w powietrzu, wzbijając z ziemi ogromną chmurę dymu i kurzu. Smok spikował nisko, stanął dęba w powietrzu, po czym runął jak burza na ostatnią gromadę potworów. Jego ogon chłostał powietrze, szponiaste przednie łapy rozcinały wszystko, co znalazło się na ich drodze, ogromne tylne kopały z niewiarygodną siłą. Błoniaste skrzydła wzbijały huraganową wichurę. Cios smoczego ogona wybił w powietrze cztery gobliny, rzucając je na ścianę kotliny z taką siłą, że większość kości w ich ciałach została doszczętnie pogruchotana, po czym sam ogon uderzył w kamienne zbocze, pozostawiając na nim ogromną szczelinę i szkarłatną rozmazaną plamę w miejscu, gdzie znajdowały się gobliny. Gigant, oszalały ze zgrozy, uniósł maczugę i rzucił się do ataku.

Paszcza Fyrentennimara zamknęła się wokół jego ciała i dźwignęła je w powietrze. Piszcząc przeraźliwie jak zwierzę w rzeźni, olbrzym uwolnił jedną rękę z paszczy potwora i rąbnął swą żałosną maczugą w opancerzony łeb.

W odpowiedzi Fyrentennimar przegryzł giganta na pół – jego nogi opadły z plaśnięciem na kamienie.

Nawet gruboskóry Ivan był wstrząśnięty dokonaną przez smoka masakrą, widokiem masy palonych żywcem ciał i pogruchotanych zwłok wrogów, którzy znaleźli się zbyt blisko rozjuszonego jaszczura.

Cieszem się, co on je po naszej stronie – rzekł Ivan zdyszanym głosem, który brzmiał prawie jak szept.

Słysząc te słowa, Cadderly skrzywił się na wspomnienie tonu głosu Fyrentennimara, kiedy jaszczur nakazał mu zeskoczyć na ziemię. Obserwował uważnie żarłoczne, pożądliwe ruchy smoka, gdy stary Fyren rozkoszował się dokonywaną rzezią i rozlewem krwi.

A jest? – mruknął pod nosem.


12

Chaos


Pogruchotane ciało giganta przeleciało nad krawędzią doliny, lądując ciężko obok Vandera i Daniki i turlając się w dół kamienistego zbocza.

Usłyszeli odgłosy masakry rozgrywającej się w kotlinie, potworne, pierwotne ryki smoka i wrzaski przerażonych, skazanych na śmierć istot. Ani Danica, ani Vander nie żałowali złych goblinów czy giganta, ale popatrywali na siebie nawzajem z nieskrywanym przerażeniem, zdjęci zgrozą na widok burzy, jaka rozszalała się w skalistej kotlinie. Danica skinęła na firbolga, by ruszył w stronę wejścia do doliny, podczas gdy ona wybrała trudniejszą, choć krótszą drogę w górę zbocza.

Zanim jeszcze dostała się na szczyt, ujrzała potwory oraz fragmenty ich ciał wyrzucane w powietrze, spadające na ziemię i rozrzucane gniewnie na wszystkie strony. Ledwie utrzymując nerwy na wodzy, nie zdołała pohamować zduszonego chichotu, bowiem scena ta przypominała jej pracę Pikela w kuchni Biblioteki Naukowej, gdzie opętany manią zostania druidem krasnolud uparcie (i niezdarnie) podrzucał sałatkę warzywną pomimo gromkich protestów Ivana.

Nagle ogon smoka musiał trafić w kamienną ścianę. Danica zaś pomimo iż od miejsca uderzenia dzieliło ją czterdzieści stóp litej skały, straciła grunt pod nogami i ciężko wylądowała na siedzeniu.


* * *


Cadderly wszedł w stan półsnu, zagłębiając się w pieśń Deneira, i mentalnie spróbował dotrzeć do Fyrentennimara. Wejście zagrodziła mu ściana czerwieni.

Czego się dowiedziałeś? – spytała Shayleigh, widząc na twarzy młodego kapłana zatroskanie, a nawet strach.

Cadderly nie odpowiedział. Ponownie zanurzył się w pieśń Deneira i spróbował dotrzeć do smoka. Jednakże dziki szał Fyrentennimara uniemożliwił mu dostęp i nawiązanie z jaszczurem jakiegokolwiek kontaktu.

W głębi serca wiedział, że stary Fyren nie będzie już uważał go za sojusznika, gdyż w trakcie tej masakry powrócił do swej prawdziwej, ogólnie mówiąc dość paskudnej natury. Podążył więc za dźwiękami pieśni ku sferze chaosu, pragnąc w nią wejść i ponownie spróbować obłaskawić smoka.

Na chwilę otworzył oczy, ujrzał, jak smok krwawo rozprawia się z paroma pozostałymi przy życiu potworami, i wyczuł, że w obecnej sytuacji żadne zaklęcie chaosu nie byłoby w stanie przedrzeć się przez instynktowną barierę ochronną rozjuszonego jaszczura.

Wróć szybko na drugi koniec doliny – zwrócił się najspokojniej jak potrafił do Shayleigh. – Przygotuj swój łuk.

Wojowniczka elfów zmierzyła go wzrokiem, rozważając implikacje wynikające z jego posępnego tonu.

Zaklęcie przestało działać?

Przygotuj swój łuk – powtórzył Cadderly.

Z taboru monstrów nie zostało już wiele; Fyrentennimar uporał się z nimi w ciągu kilku minut. Cadderly przywołał zaklęcie ochronne, nakreślił na podłożu kotliny linię smokownyku i otoczył magiczną osłoną przeciwogniową siebie oraz dwa krasnoludy.

Co robisz? – burknął Ivan, jak zawsze podejrzliwy wobec wszelkiej magii, zwłaszcza gdy zaledwie sto stóp dalej szalał opętany żądzą mordu czerwony smok.

To zaklęcie żywiołów – usiłował pospiesznie wyjaśnić Cadderly. – W moim przypadku powstrzyma smoczy ogień.

Uch, och – mruknął Pikel, domyślając się przyczyny takiego, a nie innego zachowania Cadderly’ego.

W waszym przypadku zmniejszy ogień, ale niezupełnie – dokończył młody kapłan. – Podejdźcie do ściany i znajdźcie jakąś skałę, za którą możecie się ukryć.

Krasnoludom nie trzeba było tego powtarzać. Zazwyczaj bracia pozostaliby dzielnie u boku swego przyjaciela, gotowi do walki, tym razem jednak chodziło, bądź co bądź, o smoka.

Tak więc Cadderly pozostał samotnie pośrodku kotliny, otoczony śladami rzezi, rozdartymi na strzępy pozostałościami smoczego gniewu. Pochylił się, nabrał garść ziemi ze śladu łapy Fyrentennimara, po czym wyprostował się i zebrał w sobie, upominając się w duchu, że postąpił zgodnie z życzeniem Deneira. Zniszczył Ghearufu.

Mimo to pomyślał o Danice, swojej ukochanej, i nowym życiu, jakie rozpoczął w Carradoonie, po czym stwierdził, że wcale nie chce umierać.

Fyrentennimar połknął w całości ostatniego, kulącego się trwożliwie goblina i odwrócił się. Zwężone gadzie oczy rzucały, nawet w świetle dnia, ostry blask. Prawie natychmiast owe świetlne strugi skupiły się na Cadderlym.

Dobra robota, o wielki jaszczurze! – zawołał Cadderly w nadziei, że jego przypuszczenia okażą się błędne i że smok nadal znajduje się pod wpływem zmieniającego jego kodeks moralny zaklęcia.

POKORNY KAPŁANIE... – odrzekł Fyrentennimar, a Cadderly pomyślał, że od jego ryku popękają mu bębenki w uszach. Odkąd obłożył smoka zaklęciem, słyszał ten podniesiony głos tylko dwukrotnie, za każdym razem gdy smok podejrzewał, że w pobliżu znajdują się wrogowie.

Przykulony jak pies gończy, idąc na czterech łapach, z błoniastymi skrzydłami złożonymi na plecach, jaszczur szybko pokonał połowę dystansu, jaki dzielił go od Cadderly’ego.

Wyświadczyłeś nam ogromną przysługę – zaczął młodzieniec.

POKORNY KAPŁANIE! – przerwał mu Fyrentennimar. W myślach Cadderly’ego rozbrzmiewała pieśń Deneira.

Potrzebował jakiejś dywersji, czegoś fizycznego i potężnego, co dałoby mu czas potrzebny na przebrnięcie przez tony zaklęć, których jeszcze do końca nie pojmował.

Wyświadczyłeś nam przysługę zarówno w jaskini, jak i później, gdy przewiozłeś nas na swym grzbiecie przez góry – ciągnął Cadderly, mając nadzieję, że zyska na czasie, posługując się pochlebstwami. Wciąż słyszał w myślach pieśń swego boga, dźwięki potrzebnego mu zaklęcia stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze – ale nadeszła już pora, byś...

POKORNY KAPŁANIE!

Cadderly nie potrafił znaleźć odpowiedzi na grzmiący ryk, świadczący niezbicie, że Fyrentennimar nie zaspokoił jeszcze żądzy zabijania. Z cichym warczeniem, od którego pod stopami Cadderly’ego zadrżała ziemia, smok postępował ku niemu.

Te ślepia! Cadderly pochłonięty ich hipnotycznym wpływem utracił swe wewnętrzne skupienie. Poczuł się bezradny, bezwolny w obliczu tej niemal boskiej kreatury, niewyobrażalnej w swej potędze grozy, i zrozumiał, że jego chwile są już policzone. Walczył o oddech, usiłując stłumić w sobie panikę, która nakazywała mu natychmiast wziąć nogi za pas.

Fyrentennimar był już tuż tuż. Jakim cudem zdołał podejść tak blisko?

Łeb smoka odchylił się wolno do tyłu. Wężowa szyja wygięła się w łuk. Przednie łapy przylgnęły do masywnej piersi stwora, podczas gdy tylne zaparły się mocno w miejscu.

Wynoś się stamtund! – ryknął z boku Ivan, domyślając się, iż bestia szykuje się do skoku.

Cadderly usłyszał te słowa i z całego serca się z nim zgadzał, ale miał wrażenie, że jego nogi wrosły głęboko w ziemię. Nad głową śmignęła mu strzała i uderzając w nieprzenikniony, naturalny łuskowy pancerz jaszczura, pękła na dwoje.

Skupiony na Cadderlym-oszuście Fyrentennimar w ogóle nie zwrócił na to uwagi.

Spośród wszystkich rzeczy, jakie miał okazję oglądać w swym życiu Cadderly z Carradoonu, żadna nie budziła w nim tak czystej i niepohamowanej grozy, jak widok szykującego się do skoku Fyrentennimara.

Ogromny smok z prędkością żmii rzucił się naprzód, mknąc ku Cadderly’emu z paszczą otwartą tak szeroko, że mógłby na raz połknąć go całego. W jego szczękach błyszczały rzędy trójkątnych kłów wielkości męskiego przedramienia.

W tym ułamku sekundy Cadderly’ego zawiódł wzrok, jakby jego umysł po prostu nie przyjmował do wiadomości rejestrowanego obrazu.

Nagle wygląd oddalonego o dwanaście stóp Fyrena uległ diametralnej zmianie. Jego łeb przekrzywił się ostro w bok i dziwnie zniekształcił, jakby natrafił na jakąś stawiającą znaczny opór kulistą powłokę.

Smokownyk – mruknął Cadderly, a powodzenie zaklęcia natchnęło jego serce odrobiną nadziei.

Stary Fyren kręcił się i szamotał, wyginając niewidzialną barierę. Ani na chwilę się nie poddawał. Jego wielkie tylne łapy wyorały w kamieniach głębokie bruzdy, a głodne szczęki raz po raz kłapały złowrogo, poszukując czegoś, co mogłyby rozszarpać. Cadderly zaczął śpiewać. Obok jego głowy znowu świsnęła strzała, raniąc Fyrentennimara w oko.

Smok rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. W chwilę potem ryknął przeciągle i zasyczał, nabierając głęboko powietrza.

Cadderly zamknął oczy i śpiewał dalej, koncentrując myśli na dźwiękach pieśni Deneira. Płomienie otoczyły go, osmalając i stapiając kamienie u jego stóp. Jego przyjaciele krzyknęli głośno, przypuszczając, że młody kapłan został spopielony, ale on ich nie słyszał. Ochronna kula energii zaskwierczała, rozbłyskując jasną zielenią, i stała się niebezpiecznie cienka, jakby lada moment miała zniknąć, lecz Cadderly tego nie widział.

Słyszał teraz tylko pieśń Deneira i muzykę, niebiańskich sfer.


* * *


Kiedy Danica dotarła do krawędzi górskiej kotliny i ujrzała, że jej ukochany dosłownie tonie w strugach ognia, ugięły się pod nią nogi, a serce zatrzepotało w piersi – miała wrażenie, że zatrzyma się na zawsze. Instynkt wojowniczki podpowiadał jej, by podążyła na pomoc ukochanemu, ale cóż mogła poradzić przeciwko potworowi pokroju Fyrentennimara? Jej dłonie i stopy stanowiły zabójczą broń dla orków, goblinów, a nawet gigantów, ale nie uczyniłyby najmniejszej szkody osłoniętemu grubą łuską cielsku jaszczura. Danica umiała trafić sztyletami o kryształowych ostrzach w serce ogra z odległości dziesięciu stóp, ale broń ta wobec ogromu Fyrentennimara wydawała się nader niepozorna.

Ogień smoka wygasł i patrząc na Cadderly’ego, tak zuchwale stojącego naprzeciw jaszczura w otwartej kotlinie, Danica wiedziała, że musi mu pomóc.

Fyrentennimar zwany przerażającym?? – krzyknęła z niedowierzaniem. – W moim mniemaniu jest on słabą, drobną istotą! Udaje potężnego, ale w chwili zagrożenia jak tchórz kuli ogon pod siebie!

Smok odwrócił łeb w stronę stojącej na krawędzi kotliny wojowniczki.

Szpetny glizdawiec! – rzuciła drwiąco Danica, używając chyba najbardziej obraźliwego dla smoków określenia. – Szpetny, słaby glizdawiec!

Ogon smoka drgnął niebezpiecznie, gadzie oczy zwęziły się w szparki, a wśród skał rozbrzmiało niskie, donośne warczenie Fyrentennimara.

Stojąc obok rozsierdzonego smoka, Cadderly ponownie zaczął intonować pieśń. W głębi serca cieszył się z tej chwili odprężenia, ale obawiał się, że Danica przekroczyła wobec wybuchowego smoka granicę bezpieczeństwa.

A tymczasem Danica zarechotała głośno do starego Fyrena, złożyła ręce na brzuchu i zatrzęsła się ze śmiechu. W duchu była jednak poważna i skupiona. Przypomniała sobie pradawne pisma Penpanga D’Ahna, wielkiego mistrza jej sekty.

Nauczysz się przewidywać atak swego wroga – obiecał wielki mistrz. – Nie będziesz reagować, lecz działać, zanim jeszcze twój wróg wykona swój ruch. Kiedy łucznik strzeli, jego cel przestanie istnieć. Gdy szermierz uderzy na wprost, jego wróg, ty, znajdziesz się za jego plecami.

A kiedy smok zionie ogniem, trafi jedynie w nagą skałę. Danica potrzebowała tych słów, zwłaszcza teraz gdy wielki łeb Fyrentennimara kołysał się w powietrzu sto stóp niżej. Pisma Penpanga D’Ahna były źródłem jej siły, życiową inspiracją, i musiała w nie teraz wierzyć nawet w obliczu rozwścieczonego czerwonego smoka.

Szpetny, wstrętny Fyrentennimar, któremu wydaje się, że jest taki mocny! – zanuciła. – Jego szpony nie rozerwą bawełny, jego oddech nie zapali polana!

Nie był to może zbyt udany rym, ale słowa te ubodły przesadnie dumnego Fyrentennimara dotkliwiej niż jakakolwiek broń. Smocze skrzydła załopotały energicznie, unosząc jaszczura w powietrze – powiedzmy, prawie unosząc.

W tym momencie Cadderly dokończył zaklęcie i kamienie pod Fyrentennimarem zmieniły kształt, ożyły i pochwyciły tylne łapy smoka. Stary Fyren rozciągnął się na całą długość, niemal jak sprężyna, po czym opadł całym ciężarem na ziemię, ale nawet szarpiąc się i miotając, nie był w stanie uwolnić się z uchwytu kamienistego podłoża.

Natychmiast zorientował się, kto był przyczyną jego uwięzienia; odwrócił wielki łeb, uderzając z impetem w barierę smokownyku.

Cadderly zbladł – czy jego kula ochronna wytrzyma drugi palący podmuch smoczego oddechu?

Skrzydła nie są w stanie unieść jego kałduna – zawołała Danica. – Jego ogon nie zmiażdżyłby nawet muchy.

Przeciągły ryk smoka odbił się gromkim echem od górskich ścian tuzin mil dalej, a zwierzęta i potwory w całych Górach Śnieżnych pospieszyły do swych nor w poszukiwaniu schronienia. Wężowa szyja jaszczura wystrzeliła naprzód i struga ognia omiotła Danicę.

Kamienie stopiły się i świecącą czerwoną rzeką spłynęły z krawędzi kotliny. Pikel skulony poniżej, w niszy, pisnął przerażony i pędem opuścił swoją kryjówkę.

Cadderly, balansując na granicy paniki, był niemal pewny, że jego ukochana zginęła. W głębi serca czuł, że pomimo tego, co podpowiadało mu sumienie, nic – ani zniszczenie Ghearufu, ani upadek Zamczyska Trójcy – nie mogło być warte tak wielkiej straty.

Uspokoił się wszakże, przypomniawszy sobie, o kim myślał, świadom wiedzy i czarodziejskich umiejętności ukochanej Daniki. Musiał w nią wierzyć, tak jak ona nigdy nie zwątpiła w niego. Musiał ufać w słuszność jej decyzji.

Jego rogi grzęzną w sklepionych przejściach – ciągnęła śpiewnie Danica, zaśmiewając się w głos, gdy ponownie pojawiła się na krawędzi kotliny, trzydzieści stóp dalej od poprzedniego miejsca. – I w ogóle nie ma mięśni, tylko sam tłuszcz!

Oczy Fyrentennimara rozszerzyły się z wściekłości i niedowierzania. Tłukł gniewnie ogonem i łapami, raz po raz waląc łbem o barierę smokownyku, a gdy trzepotał skrzydłami, potężny podmuch wiatru porywał i unosił w dal leżące obok niego trupy goblinów.

Podobnie jak Danica, Cadderly uśmiechnął się szeroko, choć wiedział, że do zwycięstwa w tej walce było jeszcze daleko. Fyren uwolnił jedną łapę z kamiennego podłoża i niebawem zrobi to samo z drugą. Młody kapłan zakończył następne zaklęcie, wydobyte ze sfery czasu, i cisnął fale magicznej energii na zdezorientowanego smoka.

Stary Fyren poczuł rozluźniający się uścisk kamieni wokół uwięzionej nogi, który zaraz potem znów się zacieśnił. Smok, pomimo swego znacznego wieku i nabytej przez lata wiedzy, nie zrozumiał znaczenia tego faktu, nie potrafił pojąć, dlaczego dolina nagle wydała mu się większa. Wyczuł w tym złe moce Cadderly’ego i rzucił wściekłe spojrzenie na pozornie „pokornego” kapłana.

Coś ty zrobił?! – ryknął ostro.

Nagle drgnął, uderzony od tyłu przez Vandera. Miecz firbolga z impetem spadł na odsłonięte tylne łapy jaszczura.

Pora ruszać! – rzucił Ivan do brata i dwa krasnoludy z pochylonymi nisko głowami wyprysnęły zza ogromnych głazów.

Wielkiemu Fyrentennimarowi cios firbolga nie wyrządził żadnej szkody. Trafiony ogonem smoka, Vander z hukiem rąbnął w kamienną ścianę kotliny. Był jednak uparty. W mgnieniu oka znów stał na nogach. Zdawał sobie sprawę, iż w obecnej sytuacji żaden z członków ich drużyny nie mógł poddać się bólowi czy najstraszliwszym nawet lękom. W starciu z tak bezlitosnym i straszliwym wrogiem nie było mowy o jakiejkolwiek zwłoce czy odwrocie. Należało działać szybko i zdecydowanie.

Cadderly skrzętnie wykorzystał daną mu przez firbolga szansę.

Fale energii znów pomknęły ku swemu celowi, a stary Fyren odniósł wrażenie, że kotlina jeszcze bardziej się powiększyła.

I nagle smok zrozumiał – „pokorny” kapłan odbierał mu jego wiek! Dla smoka zaś wiek był miarą jego wielkości i siły. „Stary Fyren” był dla żałosnej drużyny śmiałków prawie nie do pokonania. Ale „młody Fyren”, jakim się nieoczekiwanie stał, znalazł się w nie lada kłopotach.

Nietoperzoskrzydła traszka ze spuchniętym łbem... Uciekaj, uciekaj, zanim zginiesz! – zawołała Danica.

Bezpośrednie zagrożenie stanowiły nacierające nań krasnoludy oraz „pokorny” kapłan ze swą paskudną magią. Fyrentennimar opierał się na zdroworozsądkowym myśleniu i wiedział, że powinien natychmiast odwrócić łeb w stronę pędzących jak burza krasnoludów i zmienić obu braci w kupkę popiołu. Tak podpowiadał mu rozsądek, aczkolwiek żaden szanujący się czerwony smok nie mógł puścić płazem obelgi, jaką stanowiło dlań przyrównanie go do „nietoperzoskrzydłej traszki”, toteż łeb Fyrentennimara ponownie zwrócił się ku krawędzi kotliny i struga ognia buchnęła w stronę Daniki. A w każdym razie w kierunku miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowała.

Zanim płomienie wygasły, a z kamiennej półki ponownie spłynęła rzeka stopionej skały, Ivan i Pikel zabrali się ostro do dzieła, tnąc i siekąc zapamiętale, a o ile wcześniej ich broń odbiłaby się nieszkodliwie od pancerza „starego Fyrena”, teraz gdy łuski smoka były mniejsze i cieńsze, rozrąbywali je i rozłupywali z niemal dziecinną łatwością. Po zaledwie trzech zamaszystych ciosach topór Ivana zanurzył się głęboko w cielsku smoka.

Strzały Shayleigh z równą łatwością przebijały smocze łuski. Wojowniczka elfów miała tak celne oko, że następnych sześć strzał, jakie opuściły jej kołczan, przeszyło cielsko smoka na obszarze o średnicy nie większej niż rondo kapelusza Cadderly’ego.

Cadderly był straszliwie wyczerpany. Powieki opadały mu ciężko na oczy, serce waliło w piersi jak młotem. Mimo to ponownie zatopił się w pieśni, uparcie wbijając wzrok w rogatego potwora i kierując ku niemu fale magicznej energii.

Tym razem Fyrentennimar był przygotowany na czarodziejski atak i zaklęcie zostało zniwelowane.

Cadderly zaatakował go ponownie i jeszcze raz. Młody kapłan prawie nic nie widział, z trudem przypomniał sobie, co właściwie robi i dlaczego. Pod czaszką czuł upiorne pulsowanie; miał wrażenie, jakby każda uncja magicznej energii, którą uwalniał, pochodziła z zapasów jego własnej mocy życiowej.

Niemniej jednak śpiewał dalej.

I nagle poczuł, że leży na ziemi, a z głowy, którą przy upadku uderzył o kamienie, cieknie mu krew. Uniósł wzrok i z radością stwierdził, że jego zaklęcie po raz kolejny dosięgło celu, gdyż Fyrentennimar nie był już tak wielki jak niegdyś – rozmiarem dorównywał teraz gigantom wzgórzowym. Cadderly wiedział jednak, że moc zaklęcia niebawem pryśnie i Fyrentennimar odzyska odebrane mu setki lat życia. Musieli uderzyć na smoka już, teraz, natychmiast. Potrzebował jakiegoś ofensywnego zaklęcia, którym mógłby zmiażdżyć potwora podczas działania czaru pomniejszającego.

Nie potrafił jednak odnaleźć w myślach dźwięków pieśni Deneira. Nie był w stanie przypomnieć sobie nazwy świętej księgi, nie pamiętał nawet własnego imienia. Ból pulsował mu w skroniach, nie pozwalając zebrać myśli. Oddychał z ogromnym wysiłkiem, gdyż całą pierś przeszywało mu upiorne kłucie. Przyłożył dłoń do rozkołatanego serca i natrafił palcami na bandolier, po czym, podążając za jedyną sensowną myślą, jaka przyszła mu do głowy, wydobył swą ręczną kuszę.

Ivan i Pikel uwijali się jak w ukropie, usiłując uniknąć chłoszczących ciosów przednich łap potwora. Ivan zarobił w głowę skrzydłem, ale zahaczył toporem o górną część łapy smoka i wbił ostrze głębiej.

Vander zadał kolejny cios w tylne łapy jaszczura i tym razem przeciął łuski i wyżłobił w ciele potwora nielichą bruzdę. Fyrentennimar ryknął z bólu i odwrócił swą wężową szyję, by skierować rozdziawioną, najeżoną ostrymi kłami paszczę w stronę niebezpiecznego olbrzyma.

Firbolg wyszarpnął miecz z rany, działając szybko, żeby nie zostać przegryzionym na dwoje.

Dobrą chwilę Cadderly ładował i napinał cięciwę kuszy, a gdy ponownie skierował wzrok ku polu bitwy, ujrzał Fyrentennimara stojącego na płaskim głazie, naprzeciw niego, i wpatrującego się weń z odległości zaledwie kilku stóp!

Krzyknął i nacisnął spust – bełt wbił się w nozdrza potwora i eksplodując, pozbawił go części pyska. Cadderly resztkami sił odpełzł na czworakach w stronę kamiennej ściany kotliny i nawet nie zobaczył efektów swego strzału. Uspokoił się dopiero, gdy spojrzawszy za siebie, stwierdził, iż łeb Fyrentennimara znalazł się tak blisko niego i przekroczył magiczną linię smokownyku, ponieważ Vander potężnym ciosem odrąbał go od wężowej szyi.

Pikel stał przy leżącym na ziemi korpusie, mamrocząc pod nosem: Oooo. Cadderly, z wolna wracając do siebie, nie zrozumiał w pierwszej chwili przyczyny zatroskania zielonobrodego krasnoluda, dopóki nie ujrzał czubka głowy Ivana wypełzającego z mozołem spod szerokiej piersi martwego jaszczura. Miotając siarczyste przekleństwa, które mogłyby zawstydzić nawet najbardziej wulgarnego robotnika portowego, Ivan wydostał się spod trupa, odbijając gwałtownie w bok wyciągniętą ku niemu pomocną dłoń Pikela. Żwawo poderwał się na nogi, oparł obie ręce na brodzie i przeszył Vandera groźnym spojrzeniem.

Tak się kończy przyjażdżka na glizdawcach! – burknął, spoglądając gniewnie na Cadderly’ego. – No i?! – ryknął do skonfudowanego firbolga.

Vander spojrzał na Pikela, spodziewając się z jego strony wyjaśnień, ale zielonobrody Bouldershoulder tylko wzruszył ramionami i złączył ręce za plecami.

Przesuń tyn ze włok, cobym mógł wyjunć mój topór! – ryknął Ivan i to wyjaśniło jego zdenerwowanie. Zdegustowany pokręcił głową, podreptał do Cadderly’ego i dość bezceremonialnie pomógł mu się podnieść. – Ani mię się waż zabierać jeszcze kiedyś ze z nami jakiegoś głupiego glizdawca! – warknął, dźgając Cadderly’ego w pierś grubym paluchem. Pchnął go mocno i oddalił się w poszukiwaniu dogodnego miejsca, gdzie mógłby pobyć przez chwilę sam i przemyśleć w spokoju to i owo.

Pikel podążył za nimi, ale wcześniej przystanął i pocieszająco poklepał Cadderly’ego po ramieniu.

Kiedy Cadderly spojrzał na Pikela, pomimo bólu i wyczerpania musiał się uśmiechnąć.

Dopóki wszystko szło dobrze, beztroski krasnolud nie przejmował się zbytnio kłopotliwymi szczegółami – czemu dał wyraz, gdy maszerując raźno za naburmuszonym bratem, nie próbował ukryć radosnego chichotu.

Cadderly pokręciłby głową z niedowierzania, ale obawiał się, że ten wysiłek kosztowałby go utratę tak cennej i nader chwiejnej równowagi.

Nic jej nie jest – rzekła Shayleigh, podchodząc bliżej i podążając za jego zatroskanym spojrzeniem ku półce skalnej.

Jakby na potwierdzenie słów wojowniczki elfów, w chwilę później w wejściu do kotliny pojawiła się Danica, biegnąca co sił w nogach ku swemu ukochanemu.

Uścisnęła mocno Cadderly’ego i przytuliła do siebie, a on naprawdę potrzebował jej wsparcia, okazało się bowiem, iż walka ze smokiem wyczerpała go bardziej, niż przypuszczał, i gdyby nie Danica, runąłby na ziemię jak długi.

13

Zaufanie


Dostrzegła smoka, który ponownie powrócił do swych rzeczywistych rozmiarów, leżącego bez życia na kamiennej półce, i skoncentrowała uwagę na jego odciętym łbie spoczywającym o kilka stóp od łuskowego kadłuba. Wokoło roztaczała się upiorna scena.

Dorigen ujrzała dymiące, zwęglone i rozdarte na strzępy ciała goblinów i gigantów – były ich całe dziesiątki. Z kotliny zaś wychodzili niewątpliwie utrudzeni, ale bez poważniejszych obrażeń – Cadderly, Danica w otoczeniu dwóch krasnoludów, wojowniczka elfów i zdradziecki firbolg.

Dorigen ponownie osunęła się na fotel, pozwalając, by obraz w kryształowej kuli się rozpłynął. W pierwszej chwili zdziwiła się, że tak łatwo zdołała pokonać magiczne bariery Cadderly’ego i zlokalizować młodego kapłana, ale gdy ujrzała potworną rzeź i furię Fyrentennimara, zrozumiała, co było tego przyczyną.

Sądziła, że będzie świadkiem śmierci Cadderly’ego i końca zagrożenia dla Zamczyska Trójcy. Omal nie przywołała Aballistera i mało brakowało, a poradziłaby mu, by opanował twierdzę i skaptował Fyrentennimara jako sprzymierzeńca podczas planowanego ataku na Carradoon.

Ku jej zdumieniu Cadderly pomniejszył smoka – jak przypuszczała Dorigen, odbierając mu jego wiek – ale jej reakcja na ten fakt i odczucia, jakie nurtowały ją podczas oglądania tej nierównej walki, były jeszcze bardziej zadziwiające.

Poczuła smutek na myśl o niechybnej śmierci Cadderly’ego. Logicznie rzecz biorąc, powinna uważać jego zgon za pomyślny dla planów i ekspansji Zamczyska Trójcy. Ingerencji młodego kapłana nie można było już dłużej tolerować, i zabijając go, Fyrentennimar oszczędzał jedynie Aballisterowi mnóstwa kłopotów. Logicznie rzecz biorąc, Dorigen nie powinna żywić współczucia dla Cadderly’ego, gdy ów stał z pozoru bezradny przed budzącym trwogę jaszczurem.

Ale tak właśnie było. W milczeniu sekundowała Cadderly’emu i jego dzielnym towarzyszom w ich tytanicznej walce, a gdy firbolg zaszedł smoka od tyłu i zamaszystym cięciem odrąbał mu głowę, aż poderwała się z miejsca i krzyknęła z radości.

Dlaczego tak uczyniła?

Dokonałaś dziś jakichś obserwacji?

Słowa te zaskoczyły Dorigen do tego stopnia, że o mało nie spadła z fotela. Szybko nakryła kulę materiałem, choć w jej wnętrzu znowu nic nie było widać. Wyprostowała się niezdarnie i zebrała w sobie, gdy Aballister, odsłoniwszy kotarę, która pełniła obecnie funkcję drzwi, wszedł do komnaty.

Druzil stracił kontakt z młodym kapłanem – ciągnął niewinnie. – Wygląda na to, że całkiem dobrze mu idzie przeprawa przez góry.

Żebyś tylko wiedział, jak dobrze – pomyślała Dorigen, ale nie powiedziała tego głośno. Aballister nie mógł przypuszczać, że młody kapłan znajdował się zaledwie o dzień drogi od Zamczyska Trójcy. Nie mógł również wiedzieć, że Cadderly i jego przyjaciele okażą się na tyle potężni i pomysłowi, że zdołają pokonać tak strasznego przeciwnika jak stary Fyren.

Czego się dowiedziałaś? – spytał podejrzliwie Aballister, wyrywając Dorigen z chwilowego zamyślenia.

Ja? – odparła niewinnie Dorigen, stukając się palcem w pierś, a jej bursztynowe oczy rozszerzyły się w wyrazie udawanego zdziwienia.

Gdyby Aballister nie był w tej chwili pochłonięty innymi sprawami, bez trudu zdemaskowałby przesadną i niezbyt udaną reakcję defensywną czarodziejki.

Tak, ty – odrzekł. – Czy zdołałaś nawiązać dziś kontakt z Cadderlym?

Dorigen spojrzała na kryształową kulę, zamyśliła się przez chwilę, po czym rzuciła:

Nie. – Kiedy odwróciła wzrok, stwierdziła, że Aballister przygląda się jej podejrzliwie.

Dlaczego się zawahałaś, zanim odpowiedziałaś? – zapytał.

Wydawało mi się, że nawiązałam kontakt – skłamała – ale po namyśle doszłam do wniosku, że połączyłam się tylko z jakimś goblinem.

Skrzywienie ust Aballistera świadczyło, iż mag nie był zbytnio przekonany.

Obawiam się, że twój syn celowo sabotuje podejmowane przeze mnie próby lokalizacji – dodała, pośpiesznie zmuszając maga do obrony.

Druzil po raz ostatni widział Cadderly’ego w pobliżu góry o nazwie Nightglow – rzekł Aballister, a Dorigen pokiwała głową. – W tym rejonie zbiera się właśnie burza śnieżna, a więc jest mało prawdopodobne, aby odszedł daleko.

To wydaje się logiczne – potaknęła Dorigen, choć doskonale znała prawdę.

Zły czarnoksiężnik uśmiechnął się zjadliwie.

Zbiera się śnieżyca – podjął z namysłem – ale takiej śnieżycy jak ta, która już wkrótce się rozpęta, mój roztropny syn z pewnością jeszcze nigdy nie widział.

Tym razem to Dorigen rzuciła nań podejrzliwe spojrzenie. – Coś ty zrobił?

Zrobił? – Aballister wybuchnął śmiechem. – Lepiej zapytaj mnie, CO ZROBIĘ! – Okręcił się na pięcie, a Dorigen stwierdziła, że od roku, odkąd Barjin wkroczył do Biblioteki Naukowej, jeszcze nigdy nie widziała go równie ożywionego. – Znudziła mi się już ta gra! – rzucił groźnie – i teraz ją zakończę.

Pstryknąwszy palcami, wyszedł z komnaty, pozostawiając pogrążoną w zamyśleniu Dorigen. Zasłona pełniąca obecnie rolę drzwi wściekłym falowaniem odzwierciedliła gniew Aballistera, a Dorigen nie była w stanie powstrzymać dreszczy, kiedy pomyślała o magii, jaką czarnoksiężnik miał niebawem skierować przeciwko Cadderly’emu.

Albo ku miejscu gdzie wierzył, że Cadderly powinien się znajdować.

Dlaczego nie powiedziała prawdy swemu mentorowi? – zastanawiała się Dorigen. Aballister planował coś wielkiego, być może nawet zamierzał osobiście rozprawić się z Cadderlym, Dorigen zaś nie powiedziała mu, że zna jego obecne miejsce pobytu, ani że młody kapłan znajduje się w odległości wielu mil od Nightglow. Racjonalne wydawało się, że powinna przekazywać Aballisterowi prawdziwe informacje, by mógł on wreszcie rozliczyć się z niepokornym synem, gdyby bowiem próba ataku Cadderly’ego na Zamczysko Trójcy zakończyła się sukcesem, Dorigen bez wątpienia znalazłaby się w poważnych tarapatach.

Przesunęła palcami po skrzywionym nosie, odgarnęła drugie włosy z twarzy i spojrzała na materiał zakrywający kryształową kulę. Cadderly mógł nazajutrz dotrzeć do Zamczyska Trójcy, a ona nie powiedziała o tym Aballisterowi!

Poczuła się w dziwny sposób oderwana od toczących się wokół niej wypadków, jak stojący na uboczu obserwator.

Cadderly mógł ją zabić podczas wojny w Shilmiście, gdy leżała nieprzytomna u jego stóp. Pogruchotał jej dłonie, odebrał magiczne artefakty, wykluczył ją z walki.

Być może to honor dyktował obecnie Dorigen sposób postępowania, czuła bowiem, iż pomiędzy nią a młodym kapłanem istnieje pewna niewypowiedziana umowa.

Miała wobec niego pewien dług, a co za tym idzie, postanowiła nie wtrącać się do tej rozgrywki, stać z boku, podczas gdy tamci dwaj rozstrzygną między sobą, który z nich jest silniejszy. Ojciec czy syn.


* * *


Powróciwszy do swoich prywatnych komnat, Aballister ujął w drżące dłonie dymiące szklane naczynie z dziobkiem. Skoncentrował myśli na Nightglow, górze będącej jego celem, ogniskując magiczną energię na zawartości naczynia, eliksirze wielkiej mocy.

Wymówił słowa zaklęcia, wypowiadając prastare sylaby w stanie bliskim pełnej medytacji, zatracając się w wirze rozszalałej, nabierającej mocy energii.

Trwało to blisko godzinę, dopóki wibrująca moc wewnątrz naczynia nie wezbrała do tego stopnia, że zagroziła potężną eksplozją, która zrównałaby z ziemią całe Zamczysko Trójcy.

Wtedy mag cisnął naczynie na drugi koniec pokoju, gdzie roztrzaskało się o ścianę. Ponad wszystkim uniosła się szara chmura dymu, wirująca i wydająca groźne warknięcia.

Mykos, mykos, makom deignin – wyszeptał Aballister. – Ruszaj w drogę, ruszaj w drogę, moje złotko.

Szara chmura, jakby usłyszawszy słowa czarnoksiężnika, przedostała się przez szczelinę w kamiennej ścianie, pokonała wszystkie mury na swej drodze i opuściła Zamczysko Trójcy. Wzbiła się wysoko w górę. Przez cały czas rozrastając się i ciemniejąc, poszybowała w dal. Kiedy przesuwała się nad górami, z jej wnętrza dobiegały odgłosy grzmotów i raz po raz wytryskiwały oślepiające błyskawice.

Przepływała nad strzelistymi szczytami Gór Śnieżnych, nieodparcie kierując się ku regionom otaczającym Nightglow.

***

Cadderly i jego przyjaciele zauważyli osobliwą chmurę dużo ciemniejszą niż te, które wisiały na niebie. Cadderly dostrzegł również, że podczas gdy większość chmur zdawała się płynąć z zachodu na wschód, co było typowe dla warunków pogody tamtego regionu, tajemnicza chmura przesuwała się dokładnie na południe.

Niedługo potem usłyszeli pierwszy huk grzmotu, przeraźliwy, acz odległy ryk, który sprawił, że pod ich stopami zadrżała ziemia.

Grzmot? – burknął Ivan. – Kto słyszał, coby we środku zimy szalały burze?

Cadderly nakłonił Vandera, aby poprowadził ich wyżej, skąd mogliby zobaczyć, co dzieje się w opuszczonym przez nich regionie. Kiedy dotarli na wyżej położony płaskowyż, skąd pomiędzy kilkoma innymi szczytami mogli dostrzec kształt odległego Nightglow, Cadderly nie był już wcale taki pewny, czy ma ochotę to zobaczyć.

Oślepiająco białe pioruny, doskonale widoczne nawet z tak dużej odległości wśród zapadającego z wolna zmierzchu, biły jeden po drugim w zbocza góry, rozłupując skały, rozszczepiając drzewa i wypalając śnieg. Potężna wichura prawie poziomo uginała sosny porastające niższe partie stoków, a pokrywa lodu zbierająca się błyskawicznie wśród grubych konarów dociskała je jeszcze głębiej do ziemi.

Postąpiliśmy słusznie, wybierając przejażdżkę na smoku – stwierdziła Shayleigh, poruszona podobnie jak jej towarzysze ogromem burzy.

Vander chrząknął, jakby chciał potwierdzić, że ostrzegał przed tym, lecz prawdę mówiąc, nawet firbolg dorastający w surowym klimacie północnego masywu Grzbietu Świata nie potrafił wytłumaczyć tak ogromnej mocy burzy.

Kolejny potężny piorun uderzył w górskie zbocze, rozjaśniając pogłębiającą się szarówkę, a gdy przebrzmiał huk grzmotu, rozległ się ryk olbrzymich mas śniegu osypujących się wielką lawiną w dół północnego stoku Nightglow.

Kto kiedy słyszał o czymś lakiem? – spytał z niedowierzaniem Ivan.

Najgorsze było jednak dopiero przed nimi. Kolejne błyskawice i grad zaczęły siec zbocze góry i obszar wokół niej. Potem nadeszło tornado, czarniejsze niż zapadająca noc. Okrążyło Nightglow, wyrywając drzewa i żłobiąc głębokie wyrwy w ogromnych zwałach śniegu.

Musimy ruszać – upomniał wszystkich firbolg, bowiem jak słusznie stwierdził, zarówno on, jak i jego przyjaciele zobaczyli do tej pory aż nadto.

Wszyscy skwapliwie zgodzili się z tą opinią. Doskonale zdawali sobie sprawę, że to, co właśnie wydarzyło się na Nightglow, było więcej aniżeli zwykłą „zimową burzą”.

Niebawem Vander znalazł dla nich niezamieszkaną jaskinię, położoną nieopodal kotliny krwawej masakry, i cała grupka ucieszyła się niezmiernie ze schronienia przed żywiołem, który tak nieoczekiwanie okazał swą morderczą i przerażającą naturę. W jaskini znajdowały się trzy komory, a niskie sklepienie i niewielki otwór wejściowy skutecznie zapobiegały wtargnięciu do wnętrza gwałtownych podmuchów lodowatego wiatru.

Vander i krasnoludy rozłożyli swoje śpiwory w komorze wejściowej, która była największa. Cadderly wybrał dla siebie najmniejszą, położoną po lewej, Danica i Shayleigh zaś ulokowały się w komorze położonej po prawej stronie.

Niebawem zapadł zmierzch, a potem gwiaździsta i spokojna noc, jakże odmienna od niedawnej burzy. Wkrótce wnętrza komór rozbrzmiały znajomym grzmiąco-pogwizdującym pochrapywaniem krasnoludów.

Danica przekradła się do komory wejściowej i ujrzała Vandera siedzącego przy wylocie jaskini. Pomimo że ponownie zgłosił się na ochotnika do pełnienia warty, spał smacznie, a Danica wcale nie miała mu tego za złe. Wydawało się, iż teraz są bezpieczni, zupełnie jakby cały świat zrobił sobie przerwę od ogarniającego go chaosu, toteż mniszka cichaczem, nie budząc pozostałych, wślizgnęła się do komory Cadderly’ego.

Młody kapłan siedział na środku pieczary, pochylony nad maleńką świeczką. Pogrążony w głębokiej medytacji, nie słyszał, kiedy Danica się do niego zbliżyła.

Powinieneś się przespać – zaproponowała, kładąc delikatnie dłoń na ramieniu ukochanego.

Cadderly otworzył zaspane oczy i pokiwał głową. Sięgnął przez ramię, by ująć dłoń Daniki i pociągnąwszy delikatnie, nakłonił, aby usiadła tuż obok niego.

Odpocząłem – zapewnił.

Danica znała kilka przywracających siły technik medytacyjnych i nie wątpiła w prawdziwość jego słów.

Droga była dużo trudniejsza, niż się spodziewałeś – powiedziała półgłosem, a w jej zazwyczaj spokojnym głosie zabrzmiała nuta niepokoju. – A najtrudniejsze jest zapewne przed nami.

Młody kapłan domyślił się, o co jej chodziło. On również był przekonany, że śnieżna burza, której atak na zbocze Nightglow mieli okazję oglądać, była niczym innym jak wizytówką Aballistera. I on również był przerażony. W ciągu ostatniego roku przeżyli wiele trudnych chwil, podobnie jak w czasie bieżącej wyprawy, ale jeśli uznać, że burza była jedynie nikłą zapowiedzią nadchodzących trudności, najpoważniejsze przeszkody wciąż mieli jeszcze przed sobą – czekały na nich w Zamczysku Trójcy. Po ataku chimery i mantikory Cadderly domyślił się, że Aballister próbował się do nich dobrać, ale nie docenił jego wielkiej mocy.

Wciąż miał w myślach wspomnienia lawin i straszliwego tornada. Ostatnimi czasy również posługiwał się potężną magią, lecz ten pokaz daleko wykraczał poza jego możliwości, a nawet poza granice jego wyobraźni!

Usiłując zachować rezon, zamknął oczy i westchnął.

Nie spodziewałem się aż tylu kłopotów – stwierdził.

I do tego jeszcze smok – dodała Danica. – Nadal nie mogę uwierzyć. – Urwała, a jej głos przeszedł w pełne niedowierzania westchnienie.

Wiedziałem, że rozprawa ze starym Fyrenem nie będzie łatwym zadaniem – przyznał Cadderly.

Musieliśmy zahaczać o to miejsce? – W miękkim głosie Daniki nie pozostał nawet ślad gniewu.

Cadderly pokiwał głową.

Teraz kiedy Ghearufu zostało zniszczone, świat będzie o niebo lepszym miejscem, a jeżeli dodamy jeszcze do tego śmierć Fyrentennimara... Choć muszę przyznać, że nawet w najśmielszych marzeniach nie brałem tego pod uwagę... w ogóle o tym nie myślałem. Bardzo możliwe, że destrukcja Ghearufu była najważniejszym dokonaniem całego mojego dotychczasowego życia.

Smutny uśmiech pojawił się na ustach Daniki, kiedy dostrzegła wilgotny błysk w ledwie otwartych, ale z całą pewnością pogodnych szarych oczach Cadderly’ego.

Chyba nie najważniejszym spośród osiągnięć, jakich masz jeszcze dokonać – rzuciła znacząco.

Oczy Cadderly’ego rozszerzyły się i kapłan spojrzał na Danicę ze szczerym podziwem.

Jakże doskonale go znała. Rozmyślał właśnie o licznych dokonaniach czekających go w przyszłości, o zadaniach, jakie postawi przed nim Deneir ze względu na szczególną więź, jaka ich łączyła. Danica dostrzegła to, spoglądając w jego oczy, i pomimo iż nie znała szczegółów, potrafiła rozszyfrować jego myśli.

Widzę przed sobą drogę – powiedział niezbyt głośnym, acz stanowczym tonem. – Niewątpliwie pełna jest niebezpieczeństw i licznych przeszkód. – Ironia tych słów sprawiła, że mimowolnie zachichotał, a Danica, która nie zrozumiała aluzji, spojrzała na niego pytająco. – Nawet po tym, czego byliśmy świadkami, zanim rozbiliśmy obóz w tej jaskini, śmiem twierdzić, że w przyszłości największe kłopoty czekają mnie właśnie ze strony przyjaciół – wyjaśnił.

Danica zesztywniała i odwróciła się bardziej ku niemu.

Nie z twojej – zapewnił ją pospiesznie Cadderly. – Przewiduję wielkie zmiany w Bibliotece Naukowej, drastyczne zmiany niewzbudzające aprobaty tych, którzy mają najwięcej do stracenia.

Dziekan Thobicus?

Cadderly z ponurą miną pokiwał głową.

I przełożeni – dodał. – Hierarchia odeszła od ducha Deneira, jej siłą napędową stały się fałszywe tradycje i stosy bezwartościowych pergaminów.

Ponownie zachichotał, ale w jego głosie wyraźnie zabrzmiała smętna nuta.

Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłem Thobicusowi, aby pozwolił nam wyruszyć na tę wyprawę? – zapytał.

Oszukałeś go – odparła Danica.

Zdominowałem – poprawił Cadderly. – Wszedłem do jego umysłu i nagiąłem jego wolę. Podejmując tę próbę, mogłem go zabić lub też moje uporczywe myśli mogły pozostać w nim do końca życia.

Na twarzy Daniki pojawił się wyraz zakłopotania, które szybko zmieniło się w przerażenie.

Hipnoza?

Coś o wiele gorszego – odrzekł posępnie młodzieniec. – Pod wpływem hipnozy mógłbym przekonać Thobicusa do zmiany myślenia. – Wyraźnie zawstydzony, odwrócił wzrok. – Ja nie przekonałem Thobicusa. Wymusiłem zmianę wbrew jego woli, a potem jeszcze raz wszedłem w jego umysł i zmodyfikowałem mu pamięć tak, by obyło się bez żadnych reperkusji, kiedy... jeżeli powrócimy do biblioteki.

Migdałowe oczy Daniki przepełnił wyraz głębokiego szoku. Wiedziała, że Cadderly’ego dręczyła świadomość tego, co zrobił z dziekanem Thobicusem, ale podejrzewała, że jej ukochany po prostu rzucił na przełożonego jakiś urok.

To, o czym mówił Cadderly, pomimo iż efekt przypominał działanie uroku, wydawało się dużo bardziej złowrogie.

Ująłem jego wolę w dłoń i zmiażdżyłem – przyznał Cadderly. – Odebrałem mu całą energię. Jeśli Thobicus przypomni sobie to zdarzenie, jego duma nigdy nie otrząśnie się z przebytego szoku.

Dlaczego to zrobiłeś? – spytała półgłosem Danica.

Bo moją drogę wytyczyły siły o niebo potężniejsze ode mnie – rzucił Cadderly. – I potężniejsze od Thobicusa.

Ilu tyranów mówiło dokładnie to samo? – naciskała Danica, starając się, by w jej słowach nie zabrzmiała nuta sarkazmu.

Cadderly uśmiechnął się bezradnie i pokiwał głową.

Tego się właśnie obawiam. Mimo to wiedziałem dokładnie, co muszę zrobić – ciągnął. – Ghearufu musiało zostać zniszczone. Badanie tak niebezpiecznego i potężnego złego artefaktu spowodowałoby jedynie lawinę nieszczęść, a wojna z Zamczyskiem Trójcy, jeśli faktycznie do niej dojdzie, zmieniłaby się w parodię, której nie sposób tolerować, niezależnie od tego, która strona okaże się zwycięska. Wciąż jeszcze czuję niesmak po tym, co zrobiłem z Thobicusem – przyznał. – Ale zrobiłbym to ponownie i być może będę musiał, jeśli potwierdzą się moje obawy.

Umilkł na chwilę, zastanawiając się nad nieprawidłowościami, które osobiście miał okazję oglądać, nad zaobserwowanymi w Bibliotece Naukowej wieloma przypadkami odejścia od prawdziwej ścieżki Deneira, poszukując jakiegoś trafnego przykładu, który mógł przedstawić Danice.

Jeżeli młody kleryk w bibliotece ma natchnienie – powiedział w końcu – inspirację, która, jak wierzy, pochodzi od samego boga, nie może jej wykorzystać, nie uzyskawszy uprzednio aprobaty dziekana.

Thobicus musi nadzorować... – zaczęła Danica, podchodząc do sytuacji z pragmatycznego punktu widzenia.

Proces ten trwa często około roku – przerwał Cadderly, który nie miał ochoty na wysłuchiwanie logicznych argumentów dla działania, które w głębi serca uważał za niewłaściwe. Słyszał je przez całe życie z usta Przełożonego na Księgach Avery’ego, a skutek był taki, iż obudziły w nim narastającą obojętność, obojętność tak wielką, że był bliski wystąpienia z zakonu Deneira.

Widziałaś, jak działa Thobicus – rzucił stanowczo. – Stracony rok minie i choć myśli o opowieści, jaką młody kleryk zamierzał przelać na papier, lub obrazie, który pragnął namalować, pozostawią owo szczególne natchnienie, aura, coś boskiego, co mogło w danej chwili poprowadzić jego dłoń, nieodwracalnie przeminie.

Mówisz na przykładzie osobistego doświadczenia – skonstatowała Danica.

Wielokrotnie tak było – odrzekł bez wahania Cadderly. – Teraz już wiem, że wiele rzeczy, z którymi przyzwyczaiłem się żyć, należy zmienić, ale nie chcę tego robić. Nie chcę, bo po prostu się boję.

Przyłożył palec do ust Daniki, powstrzymując ją przed zadaniem łatwego do przewidzenia pytania.

Ty do nich nie należysz – zapewnił ją, a potem zamilkł i cały świat, nawet pochrapywanie krasnoludów przycichło, jakby w wyrazie pełnego oczekiwania. – Aczkolwiek wydaje mi się, że stosunki między nami również muszą ulec zmianie – ciągnął. – To, co zaczęło się w Carradoonie, musi rozkwitnąć albo umrzeć.

Danica ujęła go za nadgarstek, odsunęła jego rękę od twarzy i zmierzyła go wzrokiem, nie mając pewności, czego jeszcze może się po nim spodziewać.

Wyjdź za mnie – poprosił nagle. – Formalnie. Danica zamrugała powiekami, po czym zamknęła oczy, a w następnej sekundzie echo wypowiedzianych przed chwilą słów po tysiąckroć rozbrzmiało w jej uszach. Tak długo czekała na tę chwilę, tak bardzo jej pragnęła, a zarazem się jej obawiała. Pomimo bowiem iż z całego serca kochała Cadderly’ego, rola żony wiązała się w Faerunie z pełnieniem roli służącej. Danica zaś, dumna i śmiała, nie służyła nikomu.

Pogódź się ze zmianami – rzekł Cadderly. – Pogódź się z drogą, jaką obiorę na resztę mego życia! W pojedynkę to mi się nie uda, najdroższa. – Przerwał i zawahał się na chwilę. – Nie chcę działać sam! Gdy skończę to, czego żąda ode mnie Deneir, spoglądając na swe dzieło, nie zaznam satysfakcji bez ciebie u mego boku.

Kiedy TY skończysz? – zawtórowała Danica, kładąc w pytaniu nacisk na zaimek osobowy i usiłując określić precyzyjniej rolę, jaką w tym wszystkim wyznaczył dla niej Cadderly.

Młodzieniec zamyślił się nad jej słowami i ekspresją, z jaką je wypowiedziała.

Jestem kapłanem Deneira – wyjaśnił. – Wiele bitew, ku którym mnie kieruje, muszę staczać samotnie. Myślę o tym tak jak ty o swoich studiach. I wiem, że przy osiągnięciu każdego celu moja satysfakcja byłaby pełniejsza, gdyby...

A co z moimi studiami? – przerwała mu Danica. Cadderly był przygotowany na to pytanie, rozumiał przyczynę zatroskania Daniki.

Kiedy rozbiłaś głaz i osiągnęłaś Gigel Nugel – zaczął, nawiązując do prastarego sprawdzianu umiejętności, który Danica niedawno przeprowadziła – o czym wówczas myślałaś?

Danica przypomniała sobie to zdarzenie i na jej twarzy pojawił się szeroki promienny uśmiech.

Czułam, jak obejmujesz mnie ramieniem – odparła. Cadderly pokiwał głową i przytuliwszy ją do siebie, pocałował mocno w policzek.

Mamy sobie nawzajem tyle do pokazania – stwierdził.

Być może z uwagi na swoje studia będę zmuszona cię opuścić – powiedziała Danica, odsuwając się od niego.

Cadderly wybuchnął śmiechem.

Jeśli będziesz musiała odejść, to odejdziesz – stwierdził. – Ale wrócisz do mnie albo ja przybędę do ciebie. Wierzę, Danico, że nasze ścieżki nigdy się nie rozdzielą. Wierzę w ciebie i w siebie.

W tej samej chwili oblicze Daniki rozchmurzyło się, uśmiechnęła się szeroko, a w jej oczach zabłysły łzy radości. Przytuliła do siebie Cadderly’ego, całując go długo i mocno w usta.

Cadderly – rzuciła filuternie, a jej odrobinę tęskny, odrobinę lubieżny uśmieszek dał mu przez chwilę sporo do myślenia. Dreszcze przeszły mu po plecach, gdy Danica dodała po chwili: – Jesteśmy sami.

Dużo później, tej samej nocy, tuląc w ramionach uśpioną Danicę, podczas gdy z komory obok dochodziło jednostajne chrapanie krasnoludów, Cadderly oparł się plecami o ścianę, powracając w myślach do odbytej niedawno rozmowy.

Ilu tyranów mówiło dokładnie to samo? – wyszeptał w pustą ciemność. – Ponownie zaczął zastanawiać się nad swoimi poczynaniami, a zwłaszcza nad ogromnym wysiłkiem całego regionu wokół Jeziora Impresk.

Z całego serca wierzył, że wszyscy odczują te zmiany jako lepsze i że biblioteka ponownie znajdzie się na prawdziwej ścieżce Deneira. Wierzył, że droga wytyczona przez bóstwo, któremu ufał, jest słuszna. Ilu jednak tyranów mówiło dokładnie to samo?

Wszyscy – odparł posępnie Cadderly po dłuższej chwili i mocniej przytulił do siebie śpiącą Danicę.


14

Forteca


Aballister rozparł się wygodnie w swoim fotelu, wyczerpany czarnoksięskim atakiem. Zaatakował Cadderly’ego całą swoją mocą, bezlitośnie siekąc gradem i piorunami rozległy górski obszar. Czarnoksiężnik promieniał radością, zastanawiając się, co Cadderly, zakładając, że w jakiś niewiarygodny sposób udało mu się pozostać przy życiu, mógł teraz myśleć.

Aballister poczuł w umyśle jakby szarpnięcie, delikatne sondowanie. Wiedział, że to Druzil, i w gruncie rzeczy oczekiwał tego połączenia. Uśmiech czarnoksiężnika zmienił się w głośny śmiech. Co imp, który znajdował się tak blisko Nightglow, mógł teraz o nim myśleć? Pragnąc jak najszybciej się tego dowiedzieć, wpuścił go do swego umysłu.

Bądź pozdrowiony, drogi Druzilu – rzekł.

Bene tellemara!

Aballister cmoknął z radości.

Ależ, mój drogi Druzilu – pomyślał po chwili. – W czym problem?

Imp wydał z siebie całą serię wrzasków, przekleństw i bełkotliwych, obraźliwych dźwięków, skierowanych przeciwko Aballisterowi i czarnoksiężnikom w ogóle. Znalazł się w zasięgu działania burzy, grad schłostał go od stóp do głowy, a jeden z piorunów omal nie spalił żywcem. Teraz, zziębnięty i żałosny, pragnął jedynie wrócić do Zamczyska Trójcy.

Mógłbyś po mnie wyjść? – poprosił telepatycznie.

Brak mi energii – padła stanowcza odpowiedź Aballistera. – Odkąd pozwoliłeś Cadderly’emu się wymknąć, byłem zmuszony przejąć sprawy w swoje ręce. Nadal czekają mnie liczne przygotowania, na wypadek gdyby – choć to mało prawdopodobne – Cadderly lub któryś z jego kretyńskich przyjaciół zdołali przeżyć.

Bene tellemara – wyszeptał pod nosem sfrustrowany imp. Teraz gdy był przekonany, że potrzebował Aballistera, starannie otoczył się barierą niewinnych myśli, by mag nie usłyszał obelg.

Lepiej, abym był przy tobie, jeśli Cadderly przybędzie – podjął, usiłując znaleźć jakiś argument przekonujący upartego czarnoksiężnika. Za pomocą swej magii potężny Aballister mógł teleportować się do miejsca, gdzie znajdował się Druzil, przejąć impa i powrócić z nim bezpiecznie do Zamczyska Trójcy w niespełna dwie minuty.

Mówiłem ci, że jestem zbyt zmęczony – odparł Aballister, a Druzil zrozumiał, że mag zwyczajnie chciał go w ten sposób ukarać. – Lepiej, abyś był przy mnie? – rzucił drwiąco czarnoksiężnik. – Wysłałem cię na misję najwyższej wagi i zawiodłeś! Moim zdaniem lepiej, abym sam stawił czoło Cadderly’emu, niż trzymał u swego boku zawodnego i kłopotliwego impa. Nie wiem jeszcze, co spowodowało zniszczenie Ducha, Druzilu, ale jeśli okaże się, że byłeś w to w jakiś sposób zamieszany, wierz mi, kara, jaką dla ciebie wymyślę, będzie naprawdę straszna.

Najprawdopodobniej to sprawa twojego syna – nadeszła odpowiedź z umysłu Druzila.

Imp poczuł fale niezogniskowanej mentalnej energii, gniewu tak wielkiego, że Aballister nie odczekał nawet chwili, by nadać emocjom formę słowną. Domyślił się, że to jego wzmianka o Cadderlym jako synu Aballistera ponownie poruszyła w magu wrażliwą strunę, pomimo iż, jak wszystko wskazywało, czarnoksiężnik uporał się już z uciążliwym problemem.

Odnajdziesz ciała Cadderly’ego i jego przyjaciół – polecił Aballister. – A potem wrócisz na swych wątlutkich skrzydłach! Nie mam zamiaru tolerować dłużej twojej niekompetencji, Druzilu! Strzeż się następnej burzy, jaką wyślę w góry! – To rzekłszy, bezceremonialnie przerwał połączenie, pozostawiając Druzila zziębniętego wśród śniegu.

Imp przetrawiał powoli ostatnie słowa Aballistera. Nie ulegało wątpliwości, że czuł się mocno zdegustowany nieracjonalnymi oskarżeniami i ciągłymi pogróżkami czarnoksiężnika. Aczkolwiek musiał przyznać, że nie były one gołosłowne. Druzil nie mógł uwierzyć w dokonaną przez Aballistera dewastację Nightglow i otaczających góry terenów. Był jednak zziębnięty, czuł się fatalnie, znajdował się prawie w samym sercu dzikich gór i przez cały czas musiał otrzepywać śnieg, który błyskawicznie gromadził się na jego błoniastych skrzydłach.

Fakt, że Druzilowi nie podobało się miejsce, w którym obecnie przebywał, ale poczuł ulgę, gdy Aballister odmówił sprowadzenia go z powrotem do Zamczyska Trójcy. Jeśli młody kapłan faktycznie umknął furii Aballistera, a Druzil wcale nie uważał tego za nieprawdopodobne, imp wolał znaleźć się jak najdalej od miejsca potyczki czarnoksiężnika z synem. Druzil stoczył niegdyś z Cadderlym mentalny pojedynek i został pokonany. Walczył również z kobietą imieniem Danica i ponownie poniósł klęskę. Przeciwko wojowniczce nawet jego straszliwa trucizna okazała się nieskuteczna. Repertuar sztuczek, jakimi dysponował Druzil, jeżeli chodziło o młodego kapłana, wyczerpywał się niepokojąco szybko.

Stawka była zdecydowanie wygórowana.

Ale te góry! Druzil był istotą z niższych światów, mrocznej krainy czarnych płomieni i gęstego dymu. Nie przepadał za chłodem, nie znosił wilgoci paskudnego śniegu, a refleksy słońca od zalegających górskie stoki zwałów śniegu raziły jego wrażliwe oczy. Mimo to musiał iść dalej, póki w końcu nie dotrze do celu i nie stanie twarzą w twarz ze swoim panem, czarnoksiężnikiem.

W końcu.

Druzilowi podobało się brzmienie tej myśli. Otrzepał śnieg ze skrzydeł i leniwie wzbił się w powietrze. Natychmiast stwierdził, że poszukiwanie Cadderly’ego było zbyt ryzykownym i nieroztropnym działaniem. Toteż zaczął z wolna oddalać się od otaczających Nightglow ogromnych zwałów śniegu. Nie skierował się również na północ, ku Zamczysku Trójcy. Druzil udał się na wschód, aby najkrótszą drogą opuścić Góry Śnieżne i dotrzeć do terenów, gdzie znajdowały się otaczające Carradoon fermy.


* * *


Przygotuj swoje środki obronne – powiedziała Dorigen, wchodząc niespodzianie i bez zapowiedzi do komnaty Aballistera.

Czego się dowiedziałaś? – warknął znużony mag.

Cadderly żyje!

Widziałaś go? – uciął Aballister, podrywając się gwałtownie z fotela, a w jego ciemnych oczach pojawiły się gniewne błyski.

Nie – skłamała Dorigen. – Ale wciąż działają zaklęcia uniemożliwiające mi jego lokalizację. A zatem młody kapłan z pewnością żyje.

Reagując w sposób odwrotny od spodziewanego przez Dorigen, Aballister wybuchnął śmiechem i klepnął dłonią w oparcie krzesła. Wydawał się niemal rozbawiony. Następnie przeniósł wzrok na swoją współpracownicę i w wyrazie niedowierzania, malującym się na jej twarzy, wyczytał wiele pytań.

Ten chłopak sprawia, że to naprawdę staje się zabawne! – rzekł do niej stary czarnoksiężnik. – Od dziesięcioleci nie miałem do czynienia z podobnym wyzwaniem!

Dorigen pomyślała, że mag jest bliski obłędu. Chciała krzyknąć, że jeszcze nigdy nie spotkał się z podobnym przeciwnikiem, ale zatrzymała tę niebezpieczną myśl dla siebie.

Musimy się przygotować – powtórzyła spokojnie. – Cadderly żyje i być może umknął twej wściekłości, ponieważ znajduje się bliżej, niż oboje przypuszczamy.

Aballister spoważniał, odwrócił się do Dorigen plecami; złożył ręce i przez chwilę jego palce poruszały się nerwowo.

To twoje zaklęcia lokalizacyjne doprowadziły do tego, że wywołałem burzę wokół Nightglow – stwierdził stanowczym tonem.

Posłużyłeś się bardziej sugestią Druzila niż moją – poprawiła go pospiesznie, obawiając się, z uwagi na nieobliczalny charakter i niewiarygodnie niebezpieczny nastrój Aballistera, przyjąć na siebie choć odrobinę jego ewentualnego niepowodzenia.

Westchnęła i zauważyła, że Aballister niemal niedostrzegalnie pokiwał głową.

Przygotuj... – zaczęła po raz trzeci, ale mag odwrócił się energicznie, a gdy ujrzała jego twarz, głos zamarł jej w gardle.

Och, z pewnością będziemy gotowi! – syknął Aballister przez zaciśnięte zęby. – I byłoby lepiej dla Cadderly’ego, gdyby zginął na Nightglow podczas burzy!

Powiadomię żołnierzy – powiedziała Dorigen i odwróciła się ku drzwiom.

Nie!

To słowo sprawiło, że stanęła jak wryta. Wolno odwróciła głowę, by spojrzeć przez ramię na Aballistera.

To sprawa osobista – wyjaśnił i powiódł wzrokiem ku wirującej mgle, wiszącej przy ścianie na drugim końcu pokoju, wejściu do pozaplanarnej przestrzeni, którą sam stworzył.

Nie będziemy potrzebowali wojska.

***

Stojąc na położonej wysoko skale, spoglądali na widoczne w dali nowe blanki i pojedynczą wieżycę. Z zewnątrz Zamczysko Trójcy nie wyglądało zbyt okazale ani groźnie, nawet pomimo dobudowanych niedawno elementów. Vander, który widział sieć tuneli pod skalistą ostrogą, wyjaśnił, że w rzeczywistości było inaczej. Obecnie prace przy nowych murach, ze względu na trudne zimowe warunki, szły opieszale, aczkolwiek strażników z pewnością było pod dostatkiem – krążyli po wytyczonych trasach; raz po raz zacierali ręce, aby zniwelować efekty działania lodowatego wiatru.

To główne wejście – wyjaśnił Vander, wskazując na centralny obszar znajdującej się najbliżej ściany. Olbrzymie wrota, dębowe i obite metalowymi taśmami, były głęboko osadzone w ścianie i otoczone licznymi krużgankami, po których przechadzali się wartownicy. – Za tymi wrotami znajduje się wejście do tunelu, strzeżone przez opuszczaną kratę i drugie podobne do tych wieżyc. Na naszej drodze co krok napotykamy wspaniale wyszkolonych, dobrze uzbrojonych, znających swój fach wartowników.

Ba, przeca nie przejdziemy tamuj przez frontowy drzwi! – zaprotestował Ivan i tym razem znalazł poparcie w grupie przyjaciół.

Danica gorliwe przyznała mu rację, upominając wszystkich, że jedyną szansą powodzenia misji było działanie z zaskoczenia, Shayleigh zaś sugerowała, że powinni zjawić się tu wraz z całą armią Carradoonu.

Cadderly prawie nie słyszał ich słów, usiłując odnaleźć jakieś zaklęcie, które pozwoliłoby im na dostanie się do wieży, a jednocześnie nie nadwerężyło zbytnio jego wciąż jeszcze ograniczonego zasobu energii.

Jego przyjaciele zachowywali niezmienny optymizm, wierząc, że uda mu się uporać z kłopotami. Cadderly był zadowolony, że tak głęboko mu ufają, a w głębi serca pragnął podzielać ich przekonania. Tego ranka, gdy opuszczali jaskinię, a niebo nad ich głowami było niewiarygodnie wręcz czyste i błękitne, Ivan w paru krótkich słowach powiedział, co myśli o wczorajszej burzy nad Nightglow, nazywając ją prostą czarodziejską sztuczką, i zrugał Aballistera, że nie trafił w zamierzony cel.

Pierwsza zasada przy czarach ze strzylaniem brzmi – ryknął krasnolud – musisz trafić we włobrany cel!

Oo, o! – przytaknął gorliwie Pikel, po czym również beztrosko potraktował niedawną burzę, kwitując ją nieco zduszonym: – Ho, hi, hiii.

Cadderly wiedział, jak było naprawdę. Zrozumiał moc niewiarygodnego pokazu czarnoksiężnika. Nadal wierzył w potęgę Deneira, ale obrazy wściekłości Aballistera uderzającej falami w zbocza góry nie dawały mu spokoju przez cały ranek.

Odegnał od siebie te myśli i spróbował skoncentrować się na obecnej sytuacji.

Jest tam jeszcze jakieś inne wejście? – usłyszał pytanie zadane przez Danicę.

U podnóża wieży – odrzekł Vander. – Aballister wprowadził nas... wprowadził Nocne Maski przez mniejsze, słabiej strzeżone drzwi. Mag nie chciał, aby inni mieszkańcy Zamczyska dowiedzieli się, że wynajął asasynów.

Za dużo otwartej przestrzeni – zauważyła Danica.

Wieża znajdowała się w pewnej odległości za dwiema ukośnymi ścianami i choć ona również nie została jeszcze wykończona, wznosiła się dumnie na wysokość nowych trzynastu stóp, a jej platformy zdobiły prowizoryczne blanki. Nawet gdyby przyjaciele zdołali przedrzeć się przez szeregi straży na położonych najbliżej murach, kilku łuczników na szczycie tej jednej wieży mogłoby skutecznie zatruć im życie.

Jakie znasz sztuczki, coby odwrócić jeich uwagie, kiedy bedziem biec w tamte stronę? – spytał Ivan Cadderly’ego, bezceremonialnie klepiąc młodego kapłana w ramię, aby przerwać jego przedłużające się rozmyślania.

Z prawej strony jest najbliżej do wieży – stwierdził młodzieniec. – Ale to oznaczałoby, że musielibyśmy przebiec pewien dystans pod górę i w razie ataku bylibyśmy praktycznie odsłonięci. Twierdzę, że powinniśmy zaatakować z lewej, zejść po zboczu kamiennego cypla i obejść niższy mur.

Tyn mur je strzeżony – zaprotestował Ivan.

Cadderly skwitował jego wypowiedź znaczącym uśmiechem.

Następnie przez blisko godzinę grupka przyjaciół maszerowała na szczyt skalistego występu znajdującego się wysoko nad Zamczyskiem Trójcy. Z tego miejsca, pozwalającego im dostrzec to, co znajdowało się po bokach najwyższego frontowego muru, ujrzeli żołnierzy, w tym także wielkie, włochate, mierzące dziesięć stóp wzrostu ogry, a nawet jednego giganta.

Cadderly wiedział, że stanął przed nie lada próbą – bowiem jego przyjaciele wierzyli tak w niego, jak i w jego umiejętności. Gdyby ta wielka chmara wojsk dopadła ich, zanim przekroczą wewnętrzną bramę, byłoby po nich.

Wieża stała w odległości trzydziestu jardów od frontowego muru i czterdziestu jardów od najdalej wysuniętego końca muru, który zamierzali obejść. Ivan potrząsnął włochatą głową, a Pikel dodał zduszone: Ooo – dając do zrozumienia, że nawet krasnoludy, najbardziej zahartowani w bojach członkowie grupy, nie uznali tego pomysłu za najlepszy.

Cadderly pozostał jednak nieugięty; jego twarz rozpromieniał radosny uśmiech.

Pierwszy ostrzał postawi ich w stan gotowości, a po drugim powinni zająć takie pozycje, że będziemy mogli śmiało przedrzeć się do muru – wyjaśnił.

Pozostali spojrzeli po sobie zakłopotani. Na ich twarzach malowało się niedowierzanie. Większość spojrzeń koncentrowała się na kołczanie Shayleigh i kuszy wiszącej u boku Cadderly’ego.

Na mój znak, kiedy trzecia seria ognistych pocisków pomknie w kierunku frontowego muru, pobiegniemy jak najszybciej do wieży – ciągnął Cadderly. – Ty poprowadzisz – zwrócił się do Daniki.

Mniszka, choć w dalszym ciągu nie wiedziała, co miał na myśli Cadderly, mówiąc o „seriach „i „ostrzale”, uśmiechnęła się porozumiewawczo, zadowolona, że młodzieniec nie traktuje jej protekcjonalnie i nie próbuje chronić, gdy sytuacja zmusza wszystkich do wypełniania konkretnych zadań. Wiedziała, że niewielu mężczyzn w Faerunie pozwoliłoby ukochanym kobietom narażać się na niebezpieczeństwo, i jej wielka miłość do Cadderly’ego wynikała w pewnym stopniu z pokładanego w niej przez młodego kapłana zaufania, ogromnego szacunku, jakim ją darzył.

Jeśli wypatrzą nas łucznicy z wieży – ciągnął Cadderly, kierując te słowa do Shayleigh – będziesz musiała ich usunąć.

O jakim ostrzale mówisz? – spytała Shayleigh, zmęczona jego tajemniczymi gierkami. – Jakie ogniste pociski?

Ale Cadderly odpłynął myślami, pogrążając się jak zawsze podczas rzucania zaklęć w głębokiej koncentracji, i nie odpowiedział. W chwilę później zaczął śpiewać półgłosem, a jego przyjaciele sprężyli się, oczekując, by magia zaczęła działać.

Wow – mruknął Pikel w tej samej chwili, gdy jeden z wartowników przy frontowej bramie wydał okrzyk zdumienia.

W powietrzu zaroiło się ni stąd ni zowąd od płonących kul i ogromnych włóczni; pociski zadudniły o mury obronne. Żołnierze w popłochu rzucali się na ziemię; jeden z gigantów dźwignął płaski kawałek skały i położył tę prowizoryczną tarczę przed sobą.

Ostrzał ustał po kilku sekundach; płomienie zgasły, jakby ich w ogóle nie było, a na murach nie pozostał nawet najdrobniejszy ślad zaciekłego ataku. Mimo to żołnierze nie opuścili swych kryjówek, głośno wykrzykując rozkazy i wskazując miejsca wśród wzgórz, daleko za murami, gdzie potencjalnie miały znajdować się ukryte stanowiska machin oblężniczych nieznanego wroga.

Cadderly dał znak Danice i ona, a zaraz za nią Shayleigh, wyruszyły w drogę ku wieży, przeskakując zwinnie od jednego głazu do drugiego. Najwyraźniej, jak dotąd, dywersja spełniła swoje zadanie, gdyż wartownicy wydawali się bardziej interesować wzgórzami rozciągającymi się po bokach murów twierdzy.

Druga iluzoryczna „salwa” przedostała się poza frontowy mur i główną bramę, skupiając uwagę na wewnętrznym odcinku, gdzie miała zostać wzniesiona trzecia ściana. Zgodnie z przypuszczeniami Cadderly’ego, żołnierze znajdujący się przy bocznej ścianie błyskawicznie zajęli pozycje obronne za gwarantującym bezpieczne schronienie dużo grubszym murem frontowym.

Wybuchy ponownie trwały zaledwie kilka sekund, tym razem jednak wartownicy byli bliscy porażki i wszyscy bez wyjątku skuleni przywarli całym ciałem do blaszek lub zimnej ściany grubego muru obronnego. Żaden z nich nie skierował wzroku na południowy zachód ku stromiźnie, z której nadciągała grupka zdeterminowanych przyjaciół.

Danica i Shayleigh bez przeszkód doprowadziły pozostałych do opuszczonej obecnie, prostopadłej ściany, przemknęły wzdłuż jej podstawy, oddalając się od frontowego muru, po czym ostrożnie wyjrzały na opustoszały dziedziniec.

Cadderly zajął pozycję na czele grupy i uniósł dłoń do góry, nakazując przyjaciołom, aby się zatrzymali. Skoncentrował się na frontowej ścianie i szepnął do otaczających go cząsteczek powietrza, postrzegając ich naturę objawioną przez dźwięki pieśni Deneira. Powoli, subtelnie, używając aktywizujących słów i energii magii kapłanów, zmienił skład tych cząsteczek, łącząc je i zagęszczając.

Wokół frontowej ściany i części dziedzińca pojawił się opar gęstej mgły.

Ruszajcie – wyszeptał Cadderly do Daniki i skinął na krasnoludy, by podążyły za mniszką, po czym dał znak Shayleigh, aby zajęła pozycję z dogodnym widokiem na szczyt wieży. Dzielna mniszka bez wahania pognała przed siebie, śmigając zygzakiem po twardej, zamarzniętej ziemi.

Nagle, zgoła instynktownie, Cadderly wyjął łuk z dłoni Shayleigh.

Celuj w platformę na wieży – rzekł szorstko, rzucając na broń zaklęcie i oddając łuk wojowniczce elfów.

Danica pokonała dwadzieścia stóp i znalazła się w połowie drogi do wieży, zanim wypatrzyli ją znajdujący się na szczycie budowli wartownicy. Trzej łucznicy wzięli broń i zaczęli coś krzyczeć, gdy wtem strzała Shayleigh trafiła jednego z nich w ramię. Mężczyzna runął w dół, jak ciśnięta szmata. Dwaj pozostali wpadli w panikę, a ich usta rozchyliły się szeroko, gdy usiłowali ostrzec krzykiem swoich kompanów przy frontowej bramie.

Ale ze szczytów wieży nie dobiegł nawet najcichszy dźwięk, gdyż zaczarowana strzała obłożyła to miejsce zaklęciem ciszy.

Dwaj pozostali wartownicy zaczęli szyć z łuków do Daniki, ale mniszka biegła zygzakiem i zbyt szybko, by którykolwiek z nich zdołał ją trafić. Strzały odbijały się od zmarzniętej ziemi albo pękały, ale Danica, gnając co sił w nogach, wykonując zwinne zwody i uniki, a nawet przewroty, których wartownicy nie byli w stanie przewidzieć, nie została nawet draśnięta.

Hi, hi, hi – zachichotał Pikel, biegnąc wraz z Ivanem daleko za mniszką i radując się co niemiara rozgrywającym się na jego oczach widowiskiem.

Riposta Shayleigh okazała się niewiarygodnie celna – jej strzały śmigały pomiędzy kamiennymi blokami blanek, zmuszając strażników, by miast mierzyć do Daniki, pochylali głowy nisko nad kamienną platformą wieży. Mimo to dwaj mężczyźni, nadal bezskutecznie, usiłowali krzyknąć, by ostrzec swych towarzyszy przed niebezpieczeństwem.

Vander podniósł Shayleigh z ziemi; posadził ją sobie na ramiona i pognał w ślad za krasnoludem.

Cadderly ponownie skoncentrował się na frontowej ścianie, wywołując kolejną iluzoryczną salwę, aby mieć pewność, że żołnierze nie ośmielą się wychylić nawet nosów ze swoich kryjówek. Zadowolony z własnego sprytu, pobiegł za oddalającymi się przyjaciółmi.

Kiedy Danica dotarła do wieży, drzwi w murze budowli otworzyły się szeroko i z wnętrza wypadł wymachujący mieczem szermierz. Zawsze czujna, zrobiła gładki przewrót w przód i znalazłszy się wewnątrz zataczanego przez broń łuku, zadała wartownikowi silny cios podstawą dłoni w szczękę, skutecznie wykluczając go z walki.

Jeden z łuczników wychylił się nad krawędzią platformy, zamierzając uśmiercić Danicę celnym strzałem. Zanim zdążył napiąć cięciwę, strzała Shayleigh rozłupała mu obojczyk.

Drugi łucznik, oparty plecami o kamienny występ, wystrzelił, trafiając Vandera w pierś, ale pojedyncza strzała nie zdołała nawet spowolnić marszu olbrzyma. Wyjąc i warcząc groźnie, firbolg wyszarpnął z ciała niewielkie drzewce i cisnął precz.

Shayleigh, znajdująca się dziesięć stóp nad ziemią, miała teraz dużo lepsze pole ostrzału, uśmiechnęła się więc ponuro i wypuściła kolejną strzałę.

Pocisk odbił się od prostokątnego kamienia blanki i rykoszetował, trafiając wrogiego łucznika w oko. Mężczyzna runął w tył, otwierając szeroko usta – najwyraźniej wydając agonalny okrzyk bólu. Ale w objętym zaklęciem ciszy obszarze nie rozległ się żaden dźwięk.

Ivan i Pikel weszli za Danica do wieży; Cadderly zauważył, że wewnątrz rozgorzała zacięta walka. Pobiegł co sił w nogach, niemal zderzając się z Vanderem, ale zanim on, firbolg i wojowniczka elfów dotarli na miejsce, piątka goblinów strzegąca parteru wieży była już martwa.

Danica uklękła pod kolejnymi drzwiami, znajdującymi się na końcu niewielkiego pomieszczenia, uważnie oglądając tkwiący w nich zamek. Odpięła sprzączkę od paska, rozprostowała ją w zębach, po czym delikatnie wsunęła w otwór zamka i zaczęła przesuwać ją na boki.

Szybciej! – rzuciła Shayleigh stojąca w drzwiach prowadzących na zewnątrz.

Dziedziniec rozbrzmiewał gromkimi okrzykami: „Wrogowie w wieży!” Wojowniczka elfów wzruszyła ramionami, po czym wychyliła się na zewnątrz i paroma celnymi strzałami zmusiła wrogów do przyspieszonego odwrotu. Teraz gdy jeden jej kołczan był pusty, a zapas strzał w drugim z każdą chwilą topniał, pożałowała swojej decyzji o przyłączeniu się do walki w kotlinie.

Cadderly przyciągnął ją za łokieć i zamknął drzwi. Dla kapłana błahostką było dotarcie w magiczny sposób do natury drewna i spowodowanie jego wypaczenia, by drzwi na dobre zaklinowały się we framudze. Dla lepszego zabezpieczenia Vander ułożył jeszcze przed drzwiami stertę martwych goblinów, po czym wzrok wszystkich ponownie skierował się na Danicę.

Szybciej! – ponagliła Shayleigh, a słowo to nabrało jeszcze większego znaczenia, gdy nagle coś ciężkiego z hukiem zadudniło w drzwi wieży.

Uśmiechnąwszy się do przyjaciół, Danica wsunęła prowizoryczny wytrych za ucho i pchnięciem otworzyła drzwi, ukazując znajdujące się za nimi prowadzące w dół schody.

Cadderly ze zdziwieniem spojrzał na kamienne stopnie.

Słabo strzeżone i bez pułapek? – zastanowił się głośno.

Miały zamontowaną pułapkę – wyjaśniła Danica. Wskazała na drut biegnący z boku framugi i zabezpieczony drugą częścią jej pasa. Nikt z nich nie miał jednak czasu podziwiać zręcznej mniszki, bowiem znów dało się słyszeć donośne łomotanie do drzwi i w szczelinie drewna pojawił się nagle czubek wielkiego topora.

Ivan i Pikel wysforowali się przed Danicę i pognali schodami w dół.

U podnóża schodów znajdowały się kolejne drzwi, ale zadziorni bracia tylko pochylili głowy, schwycili się za ręce i jeszcze przyspieszyli kroku. Za nimi podążyli Shayleigh i Vander, który za pomocą magii zmniejszył się do rozmiarów człowieka, oraz Cadderly. Pochód zamykała Danica.

Mogą być obłożone zaklęciami! – zawołał Cadderly, domyślając się zamiarów braci.

Bouldershoulderowie bez namysłu staranowali jednak wrota, powodując serię gwałtownych eksplozji, i ciśnięci impetem wybuchu do przodu, poturlali się po ziemi w kłębach czarnego dymu i drzazg z roztrzaskiwanych drzwi. Mieli dużo szczęścia, że tak szybko przebili się przez drewnianą barierę, bowiem z framug po obu stronach wysunęły się również małe, cienkie ostrza ociekające trucizną. W podziemnych tunelach za drzwiami rozległ się przeciągły jęk rogu. Prawdopodobnie magiczny alarm – pomyślał Cadderly.

Cożeś powiedział? – zawołał Ivan, przekrzykując upiorny jazgot, kiedy reszta grupy zeszła do niższego korytarza.

Nieważne – odrzekł krótko Cadderly. Jego głos brzmiał ponuro, pomimo iż Pikel podskakiwał przed nim zabawnie, usiłując zawzięcie zdusić smużki dymu unoszące się z jego osmalonych pięt i pośladków. Przybyli do Zamczyska Trójcy tak nieliczną grupą w ściśle określonym celu, którym było usunięcie przywódców wrogiego spisku, ale zadanie to wydawało się teraz niewykonalne, gdy wokół nich rozbrzmiewały syreny alarmowe, a wrogowie zaciekle szturmowali zamknięte drzwi.

Oj, daj że spokój, łodrobina rozrywki jeszcze nikomu nie zaszkodziła! – zawołał Ivan do wyraźnie zatroskanego młodego kapłana. – Trzym się mego płaszcza, chłopcze! Doprowadzem cię tam, gdzie chcesz dojść!

Oooo – zapiszczał Pikel i bracia pognali naprzód. Napotkali opór, zanim jeszcze pokonali zakręt i przedarli się jak burza przez stojącą na ich drodze grupkę goblinów, bezlitośnie siekąc i piorąc kompletnie zaskoczone stworzenia. Niewiele z nich zdołało uciec.

Któryndy?! – zawołał Ivan ze sieknięciem, wydobywając ostrze swego wielkiego topora z pleców goblina, który podał tyły o ułamek sekundy za późno.

Oświetlony blaskiem pochodni korytarz za martwym goblinem ukazywał rząd drzwi i co najmniej dwa tunele. Przyjaciele spojrzeli na Cadderly’ego, ale młody kapłan bezradnie wzruszył ramionami – był tak zakłopotany, że nie potrafił udzielić natychmiastowej odpowiedzi. Seria eksplozji za nimi oznajmiła, że ich wrogowie pokonali drugie drzwi i nie zdołali rozbroić zamontowanej za nimi pułapki.

Ivan kopnięciem otworzył najbliższe drzwi, prowadzące do komnaty, wewnątrz której znajdowała się kompania łuczników i kilku gigantów sprawnie obsługujących balistę.

Nie tutej – wyjaśnił gderliwie, pospiesznie zatrzaskując drzwi, i popędził dalej.

W szaleńczym boju, jaki się wówczas rozpoczął, Cadderly zupełnie stracił orientację. Minęli wiele rozmaitych wejść, pokonali masę zakrętów i położyli trupem sporą ilość zaskoczonych wrogów. Niebawem dotarli do starannie wykutych korytarzy, gdzie w ścianach widniały różne znaki i relikty przypominające kształtem łzę, powszechnie znany symbol Talony.

Cadderly spojrzał na Vandera, licząc, że firbolg odnajdzie w tym miejscu jakiś znak, który pozwoli określić właściwą drogę w labiryncie tuneli, ale Vander nie miał pewności.

Wyładowanie elektryczne odrzuciło Pikela od następnych drzwi. Ivan warknął gwałtownie i wyrżnął barkiem w drewnianą barierę, wdzierając się do kolejnego długiego i wąskiego korytarza, którego ściany były tym razem wyłożone gobelinami przedstawiającymi Panią Trucizn, uśmiechającą się złowieszczo, jakby witała wdzierających się do twierdzy intruzów. Niezłomny Pikel, któremu kosmyki zielonych włosów odplątały się ze sztywno splecionego warkocza, natychmiast dołączył do brata.

Dwadzieścia kroków dalej całą grupę otoczyły nieprzeniknione ciemności.

Nie zatrzymujcie się! – rzuciła Shayleigh do krasnoludów, bowiem jej czujny elfi słuch wychwycił dochodzące z tyłu odgłosy zbliżających się wrogów.

Cadderly poczuł na twarzy pęd powietrza, gdy wojowniczka wypuściła kolejną strzałę. Nie przejął się jednak zbytnio tym, co robiła Shayleigh, gdyż macał przy paskach swego plecaka w poszukiwaniu świetlnej tulejki albo magicznej różdżki, które mogłyby rozproszyć spowijający ich mrok.

Najwyraźniej wyczuwając, że się zatrzymał, Danica ujęła młodego kapłana za ramię i pociągnęła w głąb korytarza, aczkolwiek uczyniła to nad wyraz delikatnie, by nie przeszkodzić mu w tym, co akurat robił.

Rozległ się głośny trzask i zgrzyt kamienia o kamień, po którym dało się słyszeć coraz bardziej odległe: Ooooo.

Domin Ulu! – zawołał Cadderly, unosząc do góry różdżkę, i ciemność się rozproszyła, ukazując taką oto scenę: Cadderly stał z różdżką w dłoni, Shayleigh z napiętym do strzału łukiem, podczas gdy Danica i Vander w podobnych jak oni pozycjach obronnych przesuwali się wolno wzdłuż ścian.

Ale Ivan i Pikel zniknęli.

Pułapki! – zakrzyknęła Danica, wyczuwając w podłożu przed sobą niewielkie zagłębienie. – Ivan!

Odpowiedzi nie było, a Danica nie potrafiła otworzyć ściśle dopasowanej klapy, nie zauważyła bowiem żadnych wyżłobień dla rąk ani specjalnych uchwytów.

Naprzód! – zawołała nagle Shayleigh, pociągając za sobą Cadderly’ego i napinając cięciwę łuku. Żołnierze wroga znajdowali się w drzwiach zaledwie pięćdziesiąt stóp od nich.

Danica przeskoczyła nad pułapkami. Vander powrócił do swej prawdziwej postaci i przestąpił ukrytą zapadnię, unosząc w jednym ręku Cadderly’ego.

Zamknijcie oczy – wyszeptał do przyjaciół młody kapłan, po czym skierował różdżkę w stronę drzwi i wymamrotał: – Mas Ulu!

Struga oślepiającego światła wyprysnęła z różdżki, mieniąc się feerią zieleni, oranżu i całym spektrum barw w serii krótkich, rażących, jaskrawych błysków.

W chwilę później było po wszystkim, a żołnierze, bezradnie przecierając oczy i zatrzymując się u wylotu korytarza, zaczęli wpadać jeden na drugiego.

Naprzód! – powtórzyła Shayleigh, wypuszczając dwie kolejne strzały w zdezorientowaną tłuszczę. Pozostała trójka ruszyła w kierunku drzwi na drugim końcu korytarza, nawołując, aby do nich dołączyła.

Kiedy wojowniczka elfów odwróciła się, by podążyć za przyjaciółmi, stwierdziła, że ona również padła ofiarą magicznego błysku Cadderly’ego. Jej fiołkowe niegdyś oczy były teraz przekrwione i czerwone. Szła niepewnie korytarzem, usiłując oszacować, z którego miejsca powinna skoczyć.

Wrócimy po ciebie! – zawołała Danica, ale Shayleigh już wybiła się w górę, wylądowała piętami na krawędzi zapadni, klapa otworzyła się, a wojowniczka elfów przez chwilę, która zdawała się trwać całą wieczność, chwiała się na skraju mrocznej czeluści.

Vander rzucił się naprzód i lądując płasko na brzuchu, kurczowym gestem wyrzucił w jej stronę rękę. Pochwycił tylko powietrze, bowiem Shayleigh runęła w tył, w głąb diabelnej otchłani, a uchylna klapa natychmiast się za nią zamknęła.

Danica znalazła się przy firbolgu i pociągnęła go za rękaw, a do mniszki dołączył Cadderly, unosząc do góry swoją różdżkę.

Mas Ulu! – powtórzył półgłosem i jaskrawy rozbłysk ponownie poraził oczy wrogich żołnierzy. Tym razem wielu z nich zdołało zmrużyć powieki i natarcie, choć nieco spowolnione, nie zostało zatrzymane.

Vander jako pierwszy pobiegł ku drzwiom na drugim końcu korytarza i prawie udało mu się tam dotrzeć, gdy nagle część korytarza zmieniła położenie, unosząc się pod ostrym kątem w stosunku do reszty.

Zdumiony firbolg upadł bokiem na podłogę-ścianę, która nagle stała się pochyła, i znikł swym przyjaciołom z oczu, gdy ten niewielki fragment korytarza pułapki błyskawicznie wykonał półobrót wokół osi.

Danica jednym susem pokonała ukośnie nachylony odcinek tunelu i kopnęła w drzwi, roztrzaskując zamek.

Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem, a mniszka schwyciła je i otworzyła na oścież, jakby prowokowała aktywizację znajdujących się w nich pułapek.

Przerażony Cadderly podbiegł do niej, niespokojnie spoglądając przez ramię w stronę miejsca, gdzie zniknęła trójka jego przyjaciół, i ku ścianie, która pochłonęła firbolga.

Danica ujęła go za rękę i wciągnęła do środka – korytarz był tym razem krótki, ściany pozbawione gobelinów, a kilka stóp dalej znajdowały się następne drzwi. Kiedy tylko przestąpili próg, za ich plecami osunęła się ogromna kamienna płyta, blokując im drogę odwrotu, zaś drzwi na wprost zostały zablokowane przez kratę, która ze zgrzytem opadła z otworu w suficie. Natychmiast zorientowali się, że wpadli w pułapkę, ale nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji, dopóki Danica w chwilę później nie zauważyła, że boczne ściany tunelu zaczęły wolno, acz nieubłaganie zbliżać się do siebie.


15

Święto słowo


Danica oparła się plecami o ścianę, napierając z całej siły, a jednocześnie spróbowała zaprzeć się nogami o gładkie podłoże. Mimo to przesuwała się naprzód, a korytarz niebezpiecznie się zwężał.

Cadderly nerwowo rozglądał się wokoło, wodząc wzrokiem od kamiennego głazu, przez żelazną kratę, po znajdujące się po obu stronach ściany. Usiłował przywołać pieśń Deneira, ale w jej lirycznych tonach nie przypominał sobie niczego, co mogłoby im teraz pomóc.

Szerokość między ścianami wynosiła osiem stóp.

Siedem.

Cadderly stłumił w sobie panikę, zamknął oczy i zmusił się do koncentracji, starając się przywołać w sobie wiarę w harmonijną muzykę. Poczuł, że Danica gwałtownie szarpie go za rękę, ale zignorował ten gest. Pociągnęła go mocniej i jeszcze raz, zmuszając, by na nią spojrzał.

Ułóż obie ręce sztywno przed sobą – powiedziała, odwracając dłonie Cadderly’ego wnętrzami do góry. Patrzył z zaciekawieniem, jak układa się pionowo na jego dłoniach, opierając stopy o jedną, a wyciągnięte do przodu ręce o drugą zbliżającą się ścianę.

Nie możesz... – zaczął, ale jeszcze gdy wypowiadał te słowa, ściany znalazły się w zasięgu Daniki, przywarły do jej wyprostowanych kończyn i znieruchomiały, zatrzymane przez zesztywniałą, pogrążoną w medytacji mniszkę, zupełnie jakby umieszczono między nimi stalową belkę.

Cadderly wyjął ręce spod brzucha Daniki – była tak wyprężona, że bez podpierania utrzymała poziomą pozycję, po czym prawie „na siłę” oderwał wzrok od zdumiewającego widoku i skupił się na ważniejszym zadaniu.

Jeżeli wróg wyczuł, że ściany przestały się przesuwać, on i Danica mogli się wkrótce spodziewać wizyty niezbyt mile widzianych gości. Wyjął kuszę i nałożył wybuchowy bełt.

Usłyszał dochodzące zza kraty i drzwi mamrotanie, po czym przesunął się bliżej, nasłuchując.

Bugayarggrrr mukadig – rozległo się gardłowe warczenie, a Cadderly, znający biegle liczne języki używane w Faerunie, zrozumiał, iż stojący za drzwiami ogr upierał się, że do tej pory ściany musiały już zrobić, co do nich należało.

Cadderly cofnął się, prześlizgnął pod Danica i oparł kuszę na jej wyprężonych sztywno plecach. Obok położył również wirujące dyski, aby mieć je pod ręką, a w wolnej dłoni ścisnął swoją wysłużoną, a obecnie również zaczarowaną laskę.

Rozległ się głuchy zgrzyt, gdy krata zaczęła się podnosić, po czym Cadderly usłyszał szczęk klucza w zamku. Zaczerpnął głęboko powietrza i oparł mocniej kuszę na ciele mniszki, zdając sobie sprawę, że musiał powstrzymać wrogów dostatecznie długo, by Danica mogła uwolnić się z niewygodnej pozycji i wraz z nim dotrzeć do korytarza za drzwiami.

Drzwi uchyliły się i oczom Cadderly’ego ukazało się oblicze rozgorączkowanego ogra, który z podnieceniem wodził wzrokiem dokoła w poszukiwaniu zmiażdżonych szczątków intruzów.

Bełt Cadderly’ego trafił go dokładnie w przerwę między przednimi zębami. Młody kapłan odważnie ruszył do ataku, sięgając po swoje wirujące dyski.

Policzki ogra w dziwny sposób napęczniały, oczy nieomal wyszły mu z orbit, po czym jego wargi obwisły, a spomiędzy nich buchnęła struga krwi i pogruchotanych zębów.

Duh, Mogie? – spytał oszołomiony drugi ogr, gdy strzęp ciała, który jeszcze przed chwilą był jego kompanem, osunął się na ziemię. Pochylił się nisko, usiłując ustalić, co się właściwie stało, po czym spojrzał w kierunku komnaty-pułapki, i dokładnie w tej samej chwili adamantowe wirujące dyski Cadderly’ego trafiły go prosto w nos.

Cadderly mocno skręcił nadgarstkiem, ściągając dyski do siebie; krążki uderzyły go w dłoń, ale zaraz cisnął nimi ponownie z jeszcze większym impetem. Dłoń ogra zaczęła się unosić, lecz nie zdołała zablokować ciosu i pocisk trafił stwora w oko.

Mimo to ręka ogra nadal unosiła się ku górze, zaplątała się w szpagat i Cadderly nie zdołał we właściwy sposób ściągnąć krążków do siebie, by móc zaatakować po raz trzeci. Zawsze gotów do improwizacji, szybko uniósł oburącz zaczarowaną laskę i trzasnął nią z całej siły w grube przedramię oszołomionego ogra.

Następne uderzenie skierował niżej, trafiając w odsłonięte żebra, i ogr, zgodnie z oczekiwaniami Cadderly’ego, instynktownie smagnął ręką w dół. Cadderly zaś raz jeszcze uderzył wysoko, trafiając w i tak już zgruchotany i krwawiący nos ogra. Następnie, idąc za ciosem, zmienił uchwyt na swojej lasce i gałką w kształcie baraniego łba bezbłędnie trzasnął potwora w nasadę czaszki. Stwór osunął się na kolana, jego ręce zwisły bezwładnie po bokach. Cadderly uderzał raz po raz, to z jednej, to z drugiej strony. Nagle Danica znalazła się obok niego, wyrzucając kolano do góry i trafiając półprzytomne, klęczące monstrum w podbródek. Łeb ogra wyprysnął gwałtownie do tyłu i wreszcie ogromny stwór osunął się na podłogę obok swego martwego kompana.

Załaduj! – rzuciła Danica do Cadderly’ego, podając mu kuszę. Z tyłu dobiegł chrzęst miażdżonego drewna, gdy zamykające się ściany zgruchotały otwarte drzwi.

Żadne z nich nie odważyło się spojrzeć za siebie.


* * *


Komin był śliski i stromy, a Shayleigh pomimo rozpaczliwych wysiłków nie była w stanie się zatrzymać. W końcu zdołała jakoś zaprzeć się o spadziste podłoże i sięgnęła w górę, usiłując się czegoś uchwycić. Bezskutecznie. Sklepienie rynny podobnie jak podłoże było idealnie gładkie.

W umyśle wojowniczki elfów pojawił się co najmniej tuzin nader paskudnych wizji, w których najczęściej zarówno ona jak Ivan i Pikel lądowali w szerokim dole, gdzie nadziewali się na ostre, pokryte silną trucizną tyczki. W innych wizjach spadała nieco później niż krasnoludy i nadziewając się na szpikulce, ciężarem opadającego ciała nabijała ciała obu braci jeszcze głębiej na wyimaginowane zatrute ostrza.

Trzymając z całej siły swój łuk, Shayleigh przesunęła się nieznacznie w bok i oparła stopy o jedną, a ułożone ukośnie ramię o drugą ścianę wąskiego szybu. Uniosła głowę i spojrzała w czeluść, mając nadzieję, że zanim w coś uderzy, zostanie wcześniej ostrzeżona.

Termicznym wzrokiem dostrzegła ślady spadających tędy krasnoludów; na podłodze i zakrzywionych ścianach wciąż jeszcze widać było plamy ciepła pozostawione przez Ivana i Pikela.

Na końcu rynny znajdowała się ślepa ściana, a Shayleigh na ułamek sekundy przed uderzeniem w nią zrozumiała, że skoro nigdzie nie widać krasnoludów, płyta musiała być po prostu uchylną klapą. Uderzyła w nią i przecisnęła się na drugą stronę, ale szeroko rozłożonymi rękami uchwyciła się ścian po obu stronach klapy. Jej łuk spadł w czeluść i zaraz potem usłyszała stęknięcie krasnoluda oraz niezbyt głośny plusk.

Klapa odchyliła się z powrotem, przyszpilając przedramiona Shayleigh do kamiennej ściany. Wojowniczka trzymała się uparcie, domyślając się, że mogła to być jedyna droga wyjścia z podstępnej pułapki.

Cieszem się, co tobie się udało – powiedział z dołu Ivan. – Ale jakbyś zobaczyła, jak daleko je na dół, to pewno dałabyś se spokój ze z tom klapom.

Shayleigh spojrzała w dół i ujrzała rozmyte, podświetlone termiczne kształty Ivana i Pikela, stojących po pas w mętnawej wodzie. Nie była w stanie oszacować rozmiarów pomieszczenia, ale nie wydawało się duże i nie zauważyła, żeby znajdowało się w nim inne wyjście.

Nic wam nie jest? – spytała.

Tylko my przemokli – odburknął Ivan. – I zarobiłem guza, kiedy brat spad mię na łeb.

Pikel zaczął pogwizdywać i odwrócił się, a w chwilę później zakręcił na pięcie i rzucając się na brata, omal nie wepchnął go pod wodę.

O co ci chodzi? – spytał Ivan.

Pikel pisnął i zawzięcie usiłował wydobyć obie nogi z wody.

Nagle Ivan krzyknął i podźwignął Pikela w górę, a potem zaczął siec toporem na prawo i lewo. Bryzgi wody dosięgały nawet Shayleigh uwięzionej wysoko pod sufitem.

Co się stało? – spytała.

Oba krasnoludy brodziły w wodzie, tłukąc bronią brązowawą breję.

Tam coś je! Coś długiego i łobślizłego! – odkrzyknął Ivan. Podbiegł do ściany bezpośrednio pod wojowniczką elfów i zaczął podskakiwać, na próżno usiłując dosięgnąć jej stóp. Pikel natychmiast wskoczył mu na plecy, gramoląc się po nich ku górze, ale Ivan pochylił się, więc wylądował twarzą w błotnistej wodzie. Żółtobrody krasnolud bez chwili wahania wspiął się na plecy powalonego brata.

Shayleigh przez cały czas błagała ich, aby się uspokoili. Wreszcie zdołali jakoś ochłonąć, kompletnie wyczerpani. Podejmowane przez nich wysiłki pochwycenia stóp wiszącej wojowniczki spełzły jednak na niczym.

Użyjcie mojego łuku – podsunęła Shayleigh.

Eee? – pisnął zakłopotany Pikel, ale Ivan zrozumiał. Brodząc po pas w wodzie, gmerał rękami na wszystkie strony, aż w końcu wydobył upuszczony łuk i zaczepił go o stopę Shayleigh.

Na pewno mocno się trzymasz? – spytał uprzejmie.

Pospieszcie się – odparła Shayleigh, a Ivan podskoczył i wspiął się po łuku, by móc dosięgnąć buta wojowniczki elfów.

Wejdź po mnie – poleciła Shayleigh. – Wróć do korytarza i znajdź coś, czego mogłabym się złapać.

Odważny Ivan miał pewne opory przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale zdawał sobie sprawę, iż było ono najpraktyczniejsze, zwłaszcza że jego brat wciąż tkwił na dole, wydając zatroskane: Och – uch.

Ivan spuścił wzrok i ujrzał, że Pikel stoi, jakby kij połknął – a zaledwie o stopę dalej, niemal na wysokości wzroku zielonobrodego krasnoluda, na wyłaniającej się z wody giętkiej szyi kołysze się trójkątny, złowrogi łeb węża.

Mój brat – wyszeptał Ivan, ledwie mogąc wydobyć z siebie głos. Miał chęć zeskoczyć do wody pomiędzy Pikela a węża.

Wspinaj się – ponagliła Shayleigh.

Pikel zaczął kołysać się w tym samym rytmie co wąż, pogwizdując z cicha. Mogło się wydawać, iż robią to dość zgodnie, w niemal taneczny sposób, a wąż nie sprawiał wrażenia, jakby zamierzał zaatakować krasnoluda.

Wspinaj się – powtórzyła Shayleigh. – Pikel nie będzie mógł dostać się na górę, jeśli ty tego nie zrobisz pierwszy.

Ivan zawsze chronił brata i teraz w głębi serca coś nakazywało mu zawrócić. Miał ochotę z dziką zawziętością ruszyć na pomoc Pikelowi, rzucając się z góry na niebezpiecznego gada. Zdołał stłumić w sobie ten impuls z dwóch powodów – ponieważ zgadzał się z logicznym rozumowaniem Shayleigh, a poza tym, potwornie bał się węży. Powoli piął się w górę, chwytając fałdy ubrania Shayleigh, i w końcu stwierdził, że miała rację, uspokojony nieprzerwanym pogwizdywaniem Pikela, spokojną melodią, która znacznie rozładowała napięcie paskudnej sytuacji.

Przepełzł po plecach Shayleigh i przeczołgał się przez wąski otwór pomiędzy nią a ciężką klapą. Kiedy znalazł się w pochyłym szybie, stanął bokiem, zapierając się dłońmi i stopami o przeciwległe ściany.

Pikel? – spytała z niepokojem Shayleigh, gdy pogwizdywanie ucichło.

Oo, oi! – dobiegła wesoła odpowiedź z dołu i Shayleigh poczuła na stopie znaczny ciężar, gdy drugi z braci zaczął wspinać się po łuku.

Wchodząc wyżej, Pikel przezornie zdjął łuk z nogi wojowniczki, po czym wślizgnął się do tunelu i przeszedłszy nad rozciągniętym w poprzek szybu Ivanem, zapierając się mokrymi sandałami o bok brata, wyciągnął ręce, pomagając Shayleigh. To była najtrudniejsza część tej czynności, bowiem Pikel i Ivan musieli w jakiś sposób odchylić klapę zapadni na dostatecznie długą chwilę, aby Shayleigh zdołała wypełznąć na zewnątrz, a jednocześnie dać wojowniczce coś, czego mogłaby się schwycić.

Pikel oparł koniec swej pałki o klapę pomiędzy rozłożonymi i zbolałymi rękami Shayleigh.

Kiedy mój brat pchnie, puścisz się jednom rynkom i złapiesz się mię – polecił Ivan. – Gotowa?

Otwieraj – poprosiła Shayleigh, a Pikel powoli zaczął dociskać pałkę ku dołowi.

Kiedy tylko nacisk zelżał, Shayleigh sięgnęła ręką w stronę Ivana. Chybiła, a jej uchwyt drugą ręką nie był dość mocny, aby mogła się utrzymać. Z głośnym okrzykiem zaczęła spadać.

Ivan schwycił ją za nadgarstek, jego grube paluchy zacisnęły się mocno i przytrzymały Shayleigh przy krawędzi wilgotnej ściany.

O-o-o-o – jęknął Pikel, kiedy cała grupka zaczęła zsuwać się niebezpiecznie w stronę zapadni.

Ivan zacisnął zęby, warknął i wyprężył potężne plecy, zapierając się z całych sił. Pikel zaś, choć bolały go ramiona od napierania pod niewygodnym kątem, ani na chwilę nie przestał dociskać końca pałki do klapy, dopóki Shayleigh nie znalazła się wewnątrz pochyłego szybu. Przepełzła po Ivanie i zajęła miejsce obok Pikela, a zielonobrody krasnolud pozwolił, by klapa powróciła na miejsce. Następnie wyprężył się prostopadle do swego żółtobrodego brata, a Shayleigh przepełzła po nim wyżej i przyjęła taką samą pozycję jak Ivan.

W chwilę potem Ivan przeszedł po Pikelu, zapierającym się o ściany nieco poniżej wojowniczki elfów, i wspiąwszy się na nią, powtórzył manewr. Zaraz potem wgramolił się na niego Pikel i odwracając się do Ivana bokiem, uformował kolejny szczebel tej żywej trzyosobowej drabiny.

Ech? – pisnął Pikel, ponownie zapierając się rękami i nogami o ściany szybu za łagodnym zakrętem, skąd nie było już widać zapadni.

Cożeś wypatrzył? – spytał Ivan i wspiął się wyżej, by się z nim zrównać. Za moment on również ujrzał w ścianie szybu wąskie, równoległe linie, tworzące kształt drzwi. Zaparł się nogami o plecy Pikela i zaczął gmerać palcami przy ścianie. Poczuł lekkie wgłębienie – jedynie krasnolud mógłby wyczuć tak nieznaczną różnicę w równej z pozoru ścianie – i pchnął mocno.

Sekretne drzwi uchyliły się, ukazując ich oczom długi korytarz biegnący podobnie tak jak ten w górę, ale mniej stromy. Ivan odwrócił się, by spojrzeć na Shayleigh i Pikela.

Wiemy, co jest nad nami – stwierdziła Shayleigh.

Ale czy uda się nam łotworzyć klapę? – odparł Ivan.

Ciii... – rzucił Pikel i ruchem brody wskazał nowo odkryty pasaż. Kiedy pozostali umilkli, usłyszeli dochodzące stamtąd odgłosy zaciętej walki, jakby gdzieś niedaleko toczyła się nielicha potyczka.

To mogom być przyjaciele i mogom nas potrzebować! – ryknął Ivan i wbiegł do nowego tunelu, bezceremonialnie popychając przed sobą Pikela i Shayleigh. Sarkając, że znów będą musieli iść pod górkę, zamknął za nimi drzwi do korytarza.

Ruszyli w dalszą drogę. Szło im się dużo lepiej, gdyż stromizna była znacznie łagodniejsza.

Niedługo potem dotarli do rozwidlenia dróg – jeden tunel prowadził dalej pod górę, drugi zaś, znacznie węższy, opadał pod kątem w dół. Instynkt podpowiedział im, że muszą iść wyżej, gdyż pozostawili przyjaciół na wyższym poziomie, ale odgłosy walki dochodziły z dolnego tunelu.

To może być Cadderly – stwierdziła Shayleigh.

Ty wielki psie! – dobiegł z dołu znajomy głos.

Zdrajco! – ryknął inny, jeszcze donośniejszy.

Zanim jeszcze Ivan zdążył krzyknąć: „Vander!”, Pikel rzucił się na łeb, na szyję do tunelu i błyskawicznie zaczął ześlizgiwać się w dół.


* * *


Które drzwi? – zastanawiał się Cadderly i przestąpiwszy ciała zabitych ogrów, rozejrzał się wokoło, lustrując wiele możliwych do wyboru wyjść z owalnego pomieszczenia.

Zauważył przy tym sporo wyrytych w ścianach symboli – trójzębów z małymi butelkami nad każdym ostrzem, na które naniesiony był trójkątny motyw z kroplami łez, bardziej konwencjonalnym symbolem złej bogini Talony.

Musimy być blisko kaplicy – wyszeptał Cadderly do Daniki. Jakby na potwierdzenie tych słów znajdujące się w oddali drzwi otworzyły się na oścież i do owalnej komnaty wszedł odziany w zielonoszare łachmany – szaty Talony, okropnie wyglądający mężczyzna o ciele pokrytym przerażającymi bliznami.

Danica przybrała niską, obronną pozycję, a Cadderly wymierzył z kuszy w twarz kapłana.

Mężczyzna tylko się uśmiechnął i w chwilę później wszystkie drzwi wewnątrz owalnej komnaty otworzyły się z hukiem. Cadderly i Danica znaleźli się w obliczu całej hordy orków, goblinów i złowrogo uśmiechających się mężczyzn, w tym kilku noszących szaty kapłanów Talony. Dwójka przyjaciół odwróciła się, spoglądając ku korytarzowi pułapce – jedynej możliwej drodze ucieczki, ale boczne ściany były złączone i nic nie wskazywało, aby miały się rozsunąć.

Z jakiegoś powodu wrogowie nie zaatakowali natychmiast. Stali, spoglądając to na Cadderly’ego i Danicę, to na kapłana, który jako pierwszy zjawił się w owalnym pomieszczeniu; był on najwyraźniej ich przywódcą.

Sądziliście, że pójdzie wam tak łatwo? – wrzasnął mężczyzna o ciele pooranym bliznami. – Myśleliście, że uda się wam wejść do fortecy i nikt nie będzie próbował wam w tym przeszkodzić?

Cadderly położył dłoń na ramieniu Daniki, powstrzymując ją przed rzuceniem się na paskudnego mężczyznę. Mogła go dopaść, może nawet zabić, ale nie mieli najmniejszych szans na pokonanie tej tłuszczy. Chyba że...

Cadderly usłyszał pieśń rozbrzmiewającą w jego myślach; miał dziwne wrażenie, że jakiś potężny sługa jego bóstwa przyzywał go, instruował, nakłaniając, by wsłuchał się w harmonię niebiańskich dźwięków.

Zły duchowny cmoknął, klasnął w dłonie i podłoga przed nim uniosła się gwałtownie, wybrzuszyła i przybrała ogromny, humanoidalny kształt.

Żywiołaki – wyszeptała Danica, przykuwając uwagę Cadderly’ego.

Faktycznie, na znak złego kapłana pojawiły się przed nim dwie istoty z żywiołu ziemi, a Cadderly doszedł do wniosku, że mężczyzna ów musiał dysponować olbrzymią mocą, by rozkazywać tak potężnym sprzymierzeńcom. Odegnał jednak od siebie te mroczne myśli i ponownie wszedł w nurt pieśni, która narastając, osiągnęła dudniące crescendo.

On rzuca czary! – zawołał jeden z kapłanów, a słowa ostrzeżenia sprawiły, iż cała wroga grupa natychmiast przeszła do działania. Piechota natarła jak burza, wymachując bronią, z ust ogarniętych żądzą mordu wojowników ciekły kropelki śliny. Łucznik uniósł łuk i wypuścił chyżą strzałę, klerycy zaś zajęli się rzucaniem zaklęć, jedni wytwarzając energię obronną, inni zaś przywołując potężną magię, by zaatakować intruzów.

Danica zawołała do ukochanego i odruchowo kopnęła, odbijając w ostatniej chwili strzałę wymierzoną w pierś Cadderly’ego. Chciała go ochronić, wiedziała, że ich chwile są z całą pewnością policzone, że nie mają chwili do stracenia...

Z ust młodzieńca padło jedno słowo – jeżeli to w ogóle było słowo. Przypominało dźwięk, a było tak czyste i perfekcyjne, że Danicę przebiegł po plecach gwałtowny dreszcz radości, zapraszający ją w otchłań idealnego rezonansu i unieruchamiający jak w transie swym przemożnym pięknem.

Na wrogach Cadderly’ego dźwięk ten wywarł zgoła odmienny wrażenie, bowiem źli ludzie i potwory nie mogły znieść świętej harmonii pieśni Deneira. Gobliny, orkowie i niektórzy ludzie, przykładając ręce do krwawiących ust, martwi lub nieprzytomni, z popękanymi bębenkami, osuwali się na ziemię. Inni zachwiali się na nogach, gdy naga chwała prawdy Deneira pozbawiła ich mocy, żywiołaki zaś zapadły się na powrót w kamienną posadzkę, wycofując się do swego prawdziwego świata.

Przez dłuższą chwilę Danica stała, dygocząc na całym ciele; oczy miała zamknięte, a gdy przebrzmiało ostatnie echo idealnego dźwięku, zdała sobie sprawę, iż długie wahanie mogło okazać się fatalne w skutkach. W głębi duszy oczekiwała, że lada moment opadnie ją żądna walki tłuszcza potworów. Kiedy jednak otworzyła oczy, ujrzała tylko trzech wrogów trzymających się jeszcze na nogach: kapłana, który jako pierwszy wszedł do komnaty, jego współpracownika pod ścianą (obaj przykładali dłonie do uszu) i trzeciego mężczyznę, nie kapłana, lecz żołnierza, który sprawiał wrażenie mocno zakłopotanego.

Danica rzuciła się naprzód i wytrąciła miecz z ręki żołnierza. Mężczyzna uniósł wzrok, aby na nią spojrzeć, w dalszym ciągu zbyt oszołomiony, by móc zareagować, mniszka zaś schwyciła go za przód tuniki i rzuciła się w tył, opierając stopy na jego brzuchu. Gdy znalazł się wysoko nad nią, wyprostowując kolana, cisnęła go brutalnie na ścianę obok Cadderly’ego. Żołnierz rąbnął w nią z impetem, a z jego ust dobył się jęk bólu. Danica w mgnieniu oka znalazła się przy nim, unosząc dłoń do zadania ostatniego ciosu.

Nie zabijaj go – zawołał Cadderly, bowiem młody kapłan zrozumiał, że skoro ten człowiek uniknął cierpień wywołanych przez jego najświętsze zaklęcie, jeśli był w stanie wytrzymać moc dźwięku będącego esencją czystej harmonii, jego dusza nie mogła być skalana złem.

Cadderly spojrzał nań z ukosa, ale natychmiast dostrzegł cienie przycupnięte na ramionach mężczyzny – uosobienie aury żołnierza. Nie były to plugawe złe istoty, które młody kapłan postrzegał, gdy w podobny sposób lustrował potępionych ludzi.

Danica, ufając w trafność osądu Cadderly’ego, unieruchomiła rękę żołnierza bolesnym uchwytem, a Cadderly skupił uwagę na wciąż jeszcze trzymającym się na nogach kapłanie.

Bądź przeklęty! – warknął głośno przywódca o ciele porytym głębokimi bliznami, a jego bełkotliwy i podniesiony głos pozwolił Cadderly’emu domyślić się, że wypowiedziane przezeń święte słowo pozbawiło złego duchownego słuchu.

Gdzie jest Aballister?! – zawołał Cadderly, a mężczyzna spojrzał nań z zaciekawieniem, po czym postukał się w uszy, potwierdzając przypuszczenia młodzieńca.

Obaj kapłani Talony zaczęli śpiewać jak opętani, rozpoczynając rzucanie nowego zaklęcia, a Danica, trzasnąwszy obezwładnionym żołnierzem o ziemię, zwinnie i miękko jak kotka wyprysnęła naprzód.

Wracaj! – ostrzegł Cadderly, powodując w umyśle mniszki istną huśtawkę emocji. Wiedziała, jak ważne było unieszkodliwienie kapłanów, zanim skończą przygotowywać zaklęcia, ale nie mogła przy tym wątpić w moc ostrzeżeń Cadderly’ego.

Przepełniony niezłomną pewnością siebie, czując się niepokonany w starciu ze złymi kapłanami, Cadderly zanurzył się w nurcie boskiej muzyki i zaintonował pieśń. Poczuł fale powodujące odrętwienie energii, gdy kapłan znajdujący się nieco z boku rzucił nań paraliżujące zaklęcie, ale że był otoczony ochronną barierą niebiańskich dźwięków, czar ten nie wywarł nań najmniejszego wpływu.

Kapłan o ciele pokrytym bliznami uniósł rękę i cisnął ogromny klejnot pulsujący uwięzioną w jego wnętrzu energią. Danica rzuciła się do przodu, aby go przechwycić, tak jak zrobiła to ze strzałą, podczas gdy Cadderly wskazał na tnący powietrze przedmiot i głośno krzyknął.

Poświata wewnątrz klejnotu wygasła, a Danica instynktownie, a raczej za telepatycznym przyzwoleniem Cadderly’ego, pochwyciła kamień.

Młodzieniec schwycił Danicę za tył tuniki i cały czas śpiewając, pociągnął ją do tyłu. Z każdym kolejnym dźwiękiem w jego myślach rozbłyskiwały równania i liczby. Ujrzał matrycę, z której składała się otaczająca go przestrzeń, oraz powiązania i gęstość poszczególnych jej elementów. Energia płynęła z pochodni umieszczonych w uchwytach na ścianach. Równie wyraźnie ujrzał inną, bardziej statyczną energię, ogromną moc wiążącą, która utrzymywała wszystkie elementy przestrzeni na swoim miejscu.

Zły kapłan znów zaczął śpiewać, ale tym razem przyszła kolej na Cadderly’ego. Młody kapłan skoncentrował się na owej wiążącej sile, powtarzając równania i zmieniając ich czynniki, zastępując prawdę fałszem.

Nie, nie fałszem – stwierdził. Nie było to zaklęcie chaosu, którego użył przeciwko staremu Fyrenowi. W odkrytych równaniach Cadderly odnalazł alternatywną prawdę, skrzywienie, choć nie spaczenie prawa fizyki. Siłą woli i mocą pieśni Deneira nagiął siłę wiążącą, ogniskując ją na wrogim przywódcy o ciele pooranym bliznami, zmieniając go w środek grawitacji.

W tej samej chwili wszystko, co nie było w jakiś sposób przymocowane, a znajdowało się w pobliżu złego duchownego, uniosło się z podłoża, kierując się ku kapłanowi Talony.

Martwi i nieprzytomni żołnierze „spadli” na swego przywódcę; nie osuwali się po podłodze, ale po prostu się od niej odrywali i opadali na niego ciężko, jakby posadzka była nachylona pod dość sporym kątem. Biurko z komnaty znajdującej się za zdumionym kapłanem rąbnęło go mocno w plecy; cała masa innych większych i mniejszych przedmiotów przywierała doń, jakby mężczyzna zmienił się w olbrzymi żyjący magnes. Dwie pochodnie znajdujące się w obszarze skrzywionej rzeczywistości nachyliły się ku niemu i wolno wysuwając się z obsad, znieruchomiały pod kątem w metalowych obejmach, a ich płomienie skierowane były w przeciwną stronę niż plugawy kapłan. Duchowny, stojący wcześniej nieco z boku, teraz wisiał w powietrzu zwrócony stopami ku swemu przełożonemu i kurczowo trzymał się framugi.

Na ten widok Danica nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Zachichotała pod nosem. Sterty ciał i rozmaitych przedmiotów spadały na pokrytego bliznami przywódcę, uderzając ze wszystkich stron w jego ciało.

Kapłan znajdujący się z boku pomieszczenia spadł ostatni i z głuchym plaśnięciem wylądował na ciele martwego orka. I wtedy wszystko zaczęło się od nowa. Wszystkie nieprzymocowane na stałe lub nieopierające się o nic rzeczy, znajdujące się w odległości pięćdziesięciu stóp od złego duchownego, zaczęły spadać na niego jak grad, aż w końcu posępny kapłan znikł zupełnie pod stertą ciał i pochodzących z sąsiednich komnat przedmiotów. Z wnętrza ogromnego stosu dobiegł jęk – dobywał się głównie z ust mocno poturbowanego duchownego, który legł gdzieś na dnie tej bezładnej plątaniny.

Jego współpracownik, leżący na skraju sterty, rzucił Cadderly’emu spojrzenie pełne nienawiści i z uporem raz jeszcze zaintonował swoją pieśń.

Nie rób tego! – ostrzegł go Cadderly. Kapłan zamilkł, ale nie ze względu na ostrzeżenie Cadderly’ego. Z tej samej komnaty, z której wcześniej wypadło biurko, wyleciał teraz niewiarygodnie tłusty gigant i rąbnął w stos z tak wielką siłą, że ciała znajdujące się po przeciwnej stronie, bliżej Cadderly’ego i Daniki, osunęły się w dół, po czym ponownie powróciły na swoje miejsce. Wtedy dopiero zły duchowny o ciele pokrytym bliznami zamilkł po raz pierwszy, a Cadderly skrzywił się z niesmakiem, wyobrażając sobie jego ciało zmiażdżone przez olbrzyma.

Gigant jednak wcale nie był martwy. Wręcz przeciwnie. Ryczał i miotał się, ciskając na wszystkie strony trupami, po czym zaczął rozrywać je na strzępy i rzucać na stertę.

Jak długo to potrwa? – zapytała Danica. W jej rozbieganych oczach malowało się przerażenie, bowiem nie widziała dla siebie ani dla Cadderly’ego możliwości wydostania się z tego pomieszczenia. Wielu ludzi, którzy stracili przytomność w chwili wypowiedzenia świętego słowa, powracało powoli do siebie, a rozjuszony gigant był lekko ranny.

W Cadderlym zaczął narastać niepokój, mroczne obawy w związku z tym, co musiał uczynić, by doprowadzić tę walkę do końca. Przetrząsnął swój repertuar zaklęć, wsłuchując się skwapliwie w dźwięki pieśni i poszukując czegoś, co pozwoliłoby jemu i Danice wydostać się z tej komnaty bez konieczności dokonywania kolejnej masakry. Ale co z jego przyjaciółmi? – zastanawiał się. Gdyby dotarli tu za nimi, w momencie gdy zaklęcie przestanie działać, staną w obliczu ogromnej i trudnej do pokonania armii.

Nieugięty kapłan leżący na brzegu stosu ponownie zaintonował zaklęcie; żołnierz spoczywający opodal niego cisnął sztyletem w Cadderly’ego, ale efekt był taki, jakby chciał dorzucić nożem do szczytu strzelistej góry – smukłe ostrze gładko opadło w dół, pogrążając się w plecach martwego goblina. Gigant zaczął wygrzebywać się spod stosu ciał, a jego oblicze wykrzywił grymas niepohamowanej nienawiści.

Cadderly spojrzał na Danice i klejnot – bryłę bursztynu, którą trzymała w dłoni. Spośród wielu przeciwności, jakim musiał stawić czoło, najtrudniejszą walką był dlań pojedynek z własnym sumieniem. Nie mógł jednak teraz zawieść, nie mógł pozwolić, by jego słabość zagroziła powodzeniu misji i życiu setek prawych mieszkańców tego regionu.

Machnął ręką w stronę klejnotu, wypowiedział kilka słów i bursztyn znów zaczął świecić, emanując magiczną energią.

Rzuć go – polecił mniszce.

W nich?

Cadderly zamyślił się przez chwilę i wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia.

W bok – powiedział, wskazując na framugę, której przytrzymywał się drugi kapłan.

Danica chyba w dalszym ciągu nie rozumiała, o co mu chodzi, ale rzuciła trzymany w ręku bursztyn. Kamień przez kilka stóp leciał spodziewanym torem, lecz po wejściu w przestrzeń zakrzywioną zaklęciem Cadderly’ego zaczął spadać ostrym łukiem w kierunku zgromadzonej pośrodku komnaty sterty i uderzył w nią z głuchym łupnięciem.

W tej samej chwili pojawił się oślepiający błysk i ogromny stos stanął w ogniu. Ludzie wydali przeciągły, przeraźliwy wrzask, ale już po chwili zamilkli. Gigant miotał się jak oszalały, lecz nie miał dokąd uciec, a wszystko, czego się dotknął, pożerały pomarańczowo-czerwone płomienie. Mogło się wydawać, że trwało to w nieskończoność, ale minęło zaledwie kilka minut, gdy jedynym rozlegającym się w komnacie odgłosem był trzask wygłodniałych płomieni.


* * *


Pikel przedarł się przez kolejną nachyloną pod kątem zapadnię i wylądował piętnaście stóp niżej, na podłodze korytarza, wydając donośne: Ouf!

Oszołomiony i niezdolny do odzyskania równowagi, odwrócił głowę i ujrzał Vandera – a w każdym razie jego mechate buty potykające się o ciała kilku martwych ogrów. Aby dotrzymać mu kroku, podążyły w ich stronę jeszcze jedne buty, należące prawdopodobnie do giganta wzgórzowego, a także brudne, gołe stopy kolejnego ogra.

Pikel wiedział, że Vander go potrzebuje, toteż wydał zdecydowane chrząknięcie i zaczął podnosić się z podłogi.

Spadający Ivan trafił go w plecy, odbił się od miękkiego lądowiska i pognał przed siebie, zdając sobie sprawę, że Vander jest w rozpaczliwej sytuacji. Gigant wzgórzowy oplótł go wielkimi łapskami, a ogr z wielką, nabitą kolcami maczugą okrążał ich, wyczekując na dogodny moment do ataku.

Zdrajco! – ryknął ponownie gigant.

Vander uderzył czołem, rozłupując nos olbrzyma. Z głośnym rykiem gigant okręcił się na pięcie i pchnął Vandera na ścianę z taką siłą, że cały korytarz zadrżał w posadach. Firbolg cofnął się o krok, usiłując unieść swój miecz, ale ogr zaszedł go z boku i zamaszystym ciosem trafił maczugą w głowę. Jeden z kolców zagłębił się w czaszce Vandera.

Osuwając się na kolana, umierający firbolg zauważył, jak Ivan rusza do ataku, heroicznym wysiłkiem pchnął mieczem do przodu niczym włócznią. Ostrze rozpłatało ramię giganta, odrzucając go na ścianę. Olbrzym osunął się po niej na ziemię, a jego wielkie dłonie usiłowały uchwycić ogromną broń, aby wyszarpnąć jaz rany.

Maczuga ogra opadła ponownie i Vander stracił przytomność.

W ciemnych oczach Ivana zakręciły się łzy, gdy co sił w nogach gnał wzdłuż korytarza. Rzucił się na rannego olbrzyma i opuścił swój wielki topór na jego grubą czaszkę. Ogr ryknął na widok krasnoluda i zaczął sadzić w jego stronę, wymachując dziko maczugą.

Ivan odskoczył, a najeżona kolcami broń ogra wyżłobiła głębokie bruzdy na twarzy olbrzyma. Jej oszołomiony właściciel wyłożył się jak długi na ziemi.

Duh – jęknął głupkowato, po czym uskoczył w bok, gdy topór Ivana rozpłatał mu nogę. Zaciekły krasnolud zaczął rąbać na lewo i prawo jak oszalały drwal i cztery ciosy później ogr osunął się na kamienne podłoże.

Gigant znajdujący się za Ivanem jęknął i usiłował się podnieść. Po głośnym: Oooo! rozległ się głuchy łomot „drzewka” trafiającego w ciało, a na ustach żółtobrodego krasnoluda wykwitł radosny uśmiech.

Pikel ponownie dał oszołomionemu olbrzymowi po łbie i uniósł broń do trzeciego ciosu. Uparty behemot pochwycił jednak jego pałkę i odciągnął na bok.

Pikel zwolnił uchwyt jednej ręki na węższym końcu pałki i wymierzył nią w twarz olbrzyma, który najwyraźniej kompletnie nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, dopóki z luźnego rękawa kaftana Pikela nie wyprysnęła długa, giętka szyja zakończona trójkątnym, rozwartym pyskiem, w którym błyskały ociekające jadem zęby.

Wąż ukąsił giganta w twarz.

Olbrzym puścił pałkę i gwałtownie się odsunął, z przerażeniem przytykając obie dłonie do rany palącej żywym ogniem.

Usłyszał donośne: Ooooo! Pikela, kiedy krasnolud z pałką w dłoni zamierzał się do ciosu, ale nie zobaczył już morderczego uderzenia.

Pozbawiony broni, znajdujący, się na drugim końcu pomieszczenia ogr uniósł obie ręce do góry i zawołał o litość.

Jego ręce, pomimo że dość grube, nie mogły mierzyć się z siłą furii Ivana. Vander leżał za nim martwy, a krasnolud nie był w nastroju do wysłuchiwania gardłowego bełkotu zdesperowanej żałosnej kreatury. Topór krasnoluda opadał raz po raz, rozcinając ciało i kości, a zanim Shayleigh zjawiła się obok Ivana i położyła mu dłoń na ramieniu, aby go uspokoić, wrzaski ogra umilkły na zawsze.


16

Zew wiatru


Mężczyzna przy murze jęknął, a Danica w mgnieniu oka zjawiła się przy nim i gwałtownie wykręciwszy mu ręce o tyłu, pchnęła twarzą na twarde kamienie.

Jak długo twoje zaklęcie będzie blokować nam drogę? – rzuciła do Cadderly’ego.

Niedługo – odrzekł młody kapłan, zdziwiony szorstkim tonem dziewczyny.

A co zrobimy z tym tutaj? – Danica szarpnęła brutalnie ręce jeńca, a z ust mężczyzny dobył się przeciągły jęk bólu.

Potraktuj go łagodnie – rzekł Cadderly.

Tak jak ty tamtych? – spytała sarkastycznie, wskazując ręką dymiącą stertę.

Dopiero teraz Cadderly zrozumiał przyczynę jej gniewu. Bitwa zmieniła się w prawdziwą jatkę, o czym przypomniał im duszący smród spalonych ciał.

Dlaczego nie powiedziałeś mi, co się stanie, kiedy rzucę ten klejnot? – pytanie Daniki brzmiało jak rozpaczliwe błaganie.

Cadderly z trudem przystosowywał się do nowej sytuacji, w której ich role uległy diametralnemu odwróceniu. Zazwyczaj to on miał zbyt miękkie serce i pakował swych przyjaciół w tarapaty, nie chcąc zabijać wrogów bez wyraźnej konieczności. W Shilmiście oszczędził Dorigen, darował jej życie, gdy nieprzytomna leżała u jego stóp, choć Danica wyraźnie nakazała mu, by ją dobił. Teraz zaś okazał się bezlitosny, postępując wbrew swym pokojowym instynktom, tak bowiem nakazywała mu ich obecna sytuacja. Nie czuł wyrzutów sumienia – wiedział, że wszyscy, którzy zginęli w ognistym piekle, byli ludźmi złymi i plugawymi – ale chłodna reakcja Daniki zdziwiła go niezmiernie.

Ponownie szarpnęła jeńca za ramiona, jakby wykorzystywała jego ból, aby sprawić przykrość Cadderly’emu, dając do zrozumienia, że postępował wbrew własnym utartym zasadom.

On nie jest złym człowiekiem – rzekł spokojnie Cadderly.

Mniszka zawahała się, jej migdałowe skośne oczy poszukiwały w szarych oczach Cadderly’ego oznak szczerości. Zawsze potrafiła czytać w myślach młodego kapłana i obecnie także wierzyła, że mówi prawdę (choć nie potrafiła powiedzieć, z jakiego źródła pochodziła posiadana przez niego wiedza).

A oni byli źli? – rzuciła równie ostrym tonem, wskazując na stertę.

Tak – odparł Cadderly. – Kiedy wypowiedziałem święte słowo, jak się poczułaś?

Wspomnienie owej ulotnej chwili sprawiło, że na twarzy Daniki pojawił się wyraz odprężenia i rozluźnienia. Jak się czuła? Czuła miłość i spokój przenikający na wskroś całe jej ciało, jakby nic, co złe i plugawe, nie mogło się wówczas do niej zbliżyć.

Widziałaś, jak zadziałało na tamtych – ciągnął Cadderly, odnajdując odpowiedź na swoje pytanie w zadumanym i poważnym wyrazie twarzy mniszki.

Rozumując logicznie, Danica nieznacznie spuściła z tonu.

Ale na tego tu nie zadziałało w ten sam sposób – powiedziała.

Bo on nie jest zły – stwierdził Cadderly.

Danica rozluźniła uścisk. Ponownie spojrzała na Cadderly’ego, a jej spojrzenie znów stało się chłodne, lecz było w nim więcej rozczarowania aniżeli gniewu.

Cadderly zrozumiał, ale nie miał dla swej ukochanej innych odpowiedzi. W tej grupie oprócz złych potworów były istoty ludzkie, ludzie obok goblinów. Danica czuła się rozczarowana, bowiem Cadderly uczynił to, co było konieczne, w pełni oddał się walce. Była na niego zła, kiedy oszczędził Dorigen, ale tamten gniew brał się w głównej mierze z lęku przed czarodziejką. Prawdę mówiąc, mniszka kochała Cadderly’ego przede wszystkim za jego miłosierdzie, sumienie, które nakazywało mu za wszelką cenę unikać koszmarów śmierci i bitewnej zgrozy.

Cadderly odwrócił się i spojrzał na stertę trupów. Poddał się i całym sercem włączył się do walki.

Musiało tak być – Cadderly nie miał co do tego żadnych wątpliwości. To, co uczynił, przeraziło go w takiej samej mierze jak Danicę, ale nawet gdyby mógł, nie zmieniłby swojej decyzji. Jego przyjaciele znaleźli się w sytuacji bez wyjścia, podobnie zresztą jak cały ten region, głównym dla nich zagrożeniem byli mieszkańcy tej fortecy – słudzy zła. To Zamczysko Trójcy, a nie Cadderly, było odpowiedzialne za śmierć tych ludzi.

Pomimo iż jego rozumowanie było jak najbardziej logiczne, Cadderly nadal czuł w piersi ucisk, spoglądając na stos trupów, a wyraz rozczarowania na twarzy Daniki sprawił, że coś boleśnie zakłuło go pod sercem.


* * *


Musimy ruszać! – powiedziała Shayleigh do Ivana, ciągnąc krasnoluda za rękę i oglądając się przez ramię w głąb korytarza, skąd dochodził odgłos kroków wielu obutych stóp.

Ivan westchnął, spoglądając na Vandera, a zwłaszcza na jego zmiażdżoną, zniekształconą głowę. Usłyszawszy za plecami podobne westchnienie, odwrócił się i ujrzał Pikela. Zmierzył brata wzrokiem, bowiem w postawie Pikela dostrzegł coś, co już na pierwszy rzut oka wydało mu się podejrzane.

Jakżeś się uwolnił łod wenża? – spytał, przypominając sobie nagle ich niedawne przejścia.

Pikel zagwizdał i w tej samej chwili gruby splot wężowego cielska odwinął się z jego szyi, a trójkątny gadzi łeb zawisł w powietrzu tuż obok policzka zielonobrodego krasnoluda.

Shayleigh i Ivan cofnęli się gwałtownie; Ivan obronnym gestem uniósł wielki topór, zatrzymując go w pół drogi między sobą a swym kompletnie zdezorientowanym bratem.

Du-id! – oznajmił radośnie Pikel, głaszcząc węża, który sprawiał wrażenie, jakby pieszczota krasnoluda przypadła mu do gustu. Pikel machnął ręką, dając do zrozumienia, że powinni już ruszać w drogę.

Du-id? – spytała Shayleigh Ivana, gdy Pikel w podskokach pogalopował przed siebie.

Chce być druidem – wyjaśnił Ivan i ruszył za bratem. – Nie wi, co krasnoludy nie mogom być druidami.

Shayleigh przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad jego słowami.

Wąż też nie wie – stwierdziła, po czym rzuciwszy jeszcze jedno, ostatnie, smutne spojrzenie na martwego Vandera, pomaszerowała śladem krasnoludów.


* * *


Stokrotne dzięki – wyszeptał żołnierz do Cadderly’ego, przez cały czas spoglądając na zwęgloną stertę ciał swoich kompanów. W pewnej chwili sterta rozpadła się, a spalone zwłoki rozsypały się po podłodze, gdy osobliwe zaklęcie Cadderly’ego utraciło swą moc.

Gdzie jest Aballister? – spytał młody kapłan. Usta mężczyzny zacięły się w cieniutką kreskę. Cadderly jednym susem ominął Danicę, schwycił mężczyznę za kołnierz i pchnął go z całej siły na ścianę.

Nadal jesteś jeńcem! – warknął. – Możesz okazać się pomocny, a wówczas wynagrodzimy cię sowicie. Albo stwierdzimy, że jesteś nieprzydatny...

Mówiąc te słowa, przeniósł wzrok na zwęglone ciała, a niewypowiedziana groźba odsączyła całą krew z twarzy jeńca.

Prowadź nas do czarnoksiężnika – polecił Cadderly. – Najkrótszą drogą.

Mężczyzna spojrzał na Danicę, szukając u w niej wsparcia, ale mniszka obojętnie odwróciła wzrok. Gest ten nie oddawał rozterki, jaka panowała w jej sercu. Zachowanie Cadderly’ego i groźby pod adresem jeńca, o którym jeszcze przed chwilą pochlebnie się wypowiadał, wprawiły ją w osłupienie. Nigdy nie widziała, by Cadderly’ego działał z równym wyrachowaniem, „na zimno”, i choć rozumiała przyczynę takiego postępowania, nie była w stanie stłumić narastającego w jej wnętrzu lęku.

Jeniec przeprowadził ich przez boczne drzwi na drugi koniec owalnej komnaty. Przeszli zaledwie trzy kroki, gdy Cadderly ponownie schwycił mężczyznę, pchnął go na ścianę i zaczął brutalnie zdzierać zeń kolejne elementy czyniącej nielichy hałas zbroi. Nie oszczędził również zaopatrzonych w grubą, twardą podeszwę butów żołnierza.

Cicho – wyszeptał. – Została mi do stoczenia już tylko jedna walka. Pojedynek z samym Aballisterem.

Mężczyzna warknął i odepchnął Cadderly’ego, ale w ułamek sekundy później poczuł na swym gardle czubek ostrza sztyletu Daniki.

Mag jest potężny – ostrzegł, roztropnie starając się zachować miękki ton głosu.

Cadderly pokiwał głową.

I obawiasz się konsekwencji, jeżeli zdoła nas pokonać – stwierdził.

Usta mężczyzny ponownie stały się wąską kreską. Nie odpowiedział. Cadderly nakazał Danicę, aby zostawiła ich na chwilę samych, po czym ponownie jego twarz znalazła się przy obliczu żołnierza. Zęby miał zaciśnięte, mięśnie napięte jak postronki.

A zatem wybieraj – rzekł niskim, groźnym tonem. – Jesteś w stanie zaryzykować klęskę Aballistera?

Mężczyzna rozejrzał się nerwowo, ale tym razem milczał.

Aballistera tu nie ma – upomniał go Cadderly. – Nie ma tu żadnego z twoich sprzymierzeńców. Jesteśmy tylko ty i ja, a wiesz dobrze, na co MNIE stać.

Mężczyzna natychmiast ruszył dalej. Szedł ostrożnie, jego nagie stopy niemal bezszelestnie przesuwały się po posadzce korytarza. Minęli kilka bocznych tuneli, niejednokrotnie słysząc dochodzące stamtąd odgłosy poszukujących ich żołnierzy. Za każdym razem, gdy w pobliżu znajdowała się grupa pościgowa, Danica nerwowo spoglądała na Cadderly’ego, dając mu do zrozumienia, że to na nim spoczywała odpowiedzialność za tego człowieka, który mógł przecież zdradzić ich jednym krótkim okrzykiem.

Żołnierz zachowywał się jednak jak na wzorowego jeńca przystało i skradając się cicho, mijał jedno po drugim kolejne stanowiska wart i grup patrolowych.

Jednakże kiedy weszli do następnego długiego korytarza, na drugim jego końcu pojawiła się drużyna goblinów, odcinając im drogę ucieczki. Sześć tych stworzeń ruszyło ostrożnie w ich kierunku, dobywając mieczy.

Jeniec zwrócił się do nich w ich ochrypłym, gardłowym języku, który Cadderly znał na tyle, by zrozumieć, że mężczyzna poczęstował potwory zgrabnym kłamstewkiem, jakoby on i mniszka wracali właśnie z pewnej ważnej misji i udawali się do Aballistera, by przekazać mu świeżo zdobyte nader istotne informacje.

Mimo to gobliny łypnęły podejrzliwie na Cadderly’ego i Danicę, po czym wymieniły między sobą kilka uwag – wątpliwości, jak domyślał się młody kapłan.

Kiedy wzorowy jeniec się odwrócił, na jego twarzy malowało się szczere zatroskanie.

Danica nie czekała na nieuchronny w tej sytuacji tok wypadków. Dała potężnego susa, trafiając najbliższego goblina w gardło, okręciła się jak fryga, kopiąc drugiego w pierś, a trzeciemu cisnęła w twarz sztyletem. Przykucnęła, by uniknąć zamaszystego cięcia mieczem, i wybiwszy się w górę, poczęstowała goblina z mieczem podwójnym kopnięciem w twarz i klatkę piersiową.

Dwa gobliny przebiegły obok niej, woląc uciec, niż zmierzyć się z Cadderlym i żołnierzem, ale Cadderly ciosem zaczarowanej laski zgruchotał jednemu z nich kolano, drugim zaś skutecznie zajął się zaradny jeniec.

Danica okręciła się na pięcie i celnym kopnięciem rzuciła jednego z goblinów na ścianę. Stwór odbił się mocno od kamiennej powierzchni, a Danica, obdarzona doskonałym wyczuciem czasu, ponownie wyrzuciła nogę w górę. Goblin znów odbił się od muru i raz jeszcze został ciśnięty w tył idealnym kopnięciem z obrotu. Za czwartym razem mniszka pozwoliła mu wreszcie upaść na ziemię i przeskakując nad leżącym, rzuciła się na goblina, który do tej pory jakimś cudem zdołał się jej wymknąć. Jedną rękę zacisnęła na jego podbródku, podczas gdy drugą schwyciła go za włosy z tyłu czaszki.

Goblin pisnął. Usiłował jeszcze stanąć i odwrócić się, ale Danica była szybsza; jednym gwałtownym, zdecydowanym ruchem ramion skręciła mu kark.

Padnij! – wrzasnęła, znalazłszy się nagle za plecami Cadderly’ego. Młody kapłan rzucił się na ziemię, a stojący przed nim goblin został zupełnie zaskoczony przez Danicę, która sunąc jak burza, wymierzyła mu straszliwy cios w wyjątkowo paskudną gębę. Przeleciał kilka stóp w tył, rąbnął z głośnym stęknięciem o kamienie, a Danica przebiegła obok niego.

Goblin, którego trafiła w gardło, podniósł się już na kolana i właśnie usiłował wstać. Danica wybiła się mocno w górę i opadła całym ciężarem na chudy grzbiet stwora, wbijając mu oba kolana w kręgosłup. Wyjęła zza cholewy buta długi sztylet, wolną ręką chwyciła przeciwnika za włosy i odciągnąwszy mu głowę do tyłu, zgrabnym ruchem przeciągnęła kryształowym ostrzem po jego gardle.

Podobnie postąpiła z goblinem, którego wcześniej trafiła sztyletem w twarz – kończąc tym samym jego cierpienia. A kiedy się odwróciła, ujrzała, że Cadderly i jeniec przyglądają się jej z niedowierzaniem.

Nie pertraktuję z goblinami – stwierdziła, ocierając ostrze sztyletu w brudną tunikę jednego z martwych goblinów.

Nie zdołałbyś jej uciec – rzekł do jeńca Cadderly, kiedy żołnierz z niedowierzaniem spojrzał na młodego kapłana. – Pomyślałem sobie, że powinieneś to wiedzieć – dodał.

Niezwłocznie ruszyli w dalszą drogę; kapłan i Danica chcieli jak najszybciej znaleźć się daleko od miejsca okrutnej rzezi. Jeniec milczał, ale prowadził ich w dość szybkim tempie, i niebawem w tunelach zrobiło się ciszej – mniej było również krążących w pobliżu żołnierzy.

Cadderly czuł, że ściany na tym odcinku nie były tworami natury, pomimo iż otaczała ich lita skała. Bez trudu odbierał emanację magii, która została wykorzystana do stworzenia tego miejsca, zupełnie jakby potężny dweomer usunął naturalną skałę spomiędzy tych solidnych ścian.

Wrażenia te wzbudziły w młodym kapłanie istną huśtawkę emocji. Cieszył się, że jeniec najwyraźniej nie próbował ich zwodzić i że poszukiwania być może już niebawem dobiegną końca. Prócz tego jednak bardzo się martwił; skoro bowiem Aballister stworzył owe tunele, w magiczny sposób wydzierając litą skałę korytarzy, to śnieżyca na Nightglow była jedynie nikłym ułamkiem jego prawdziwej mocy.

Coś jeszcze pojawiło się w myślach Cadderly’ego, ulotne, odległe wołanie, jakby ktoś go przyzywał. Zatrzymał się i zamknął oczy.

Cadderly.

Usłyszał to wyraźnie, choć niezbyt głośno. Dotknął przechowywanego w kieszeni amuletu, który zdobył jakiś czas temu i który pozwalał mu na nawiązywanie kontaktu z impem Druzilem. Przedmiot był chłodny, co oznaczało, że chochlika nie było w pobliżu.

Cadderly.

Nie był to Druzil i jak sądził Cadderly, również nie Dorigen. A zatem kto? – zastanawiał się młody kapłan. Kto potrafił dostroić się do niego na tyle dobrze, że zdołał bez jego wiedzy czy zezwolenia nawiązać z nim kontakt telepatyczny?

Otworzył oczy, zdecydowany stawić opór wszystkiemu, co mogło okazać się zwodnicze.

Ruszamy – rzucił do swoich towarzyszy, dołączając do nich raźnym krokiem.

Wołanie jednak nie ucichło, wciąż je słyszał – ulotne i odległe. Najbardziej niepokoił go fakt, iż wydawało mu się ono dziwnie znajome.

17

Krasnoludzkie podchody


Musimy poruszać się cicho – poinformowała krasnoludy Shayleigh, podejmując, jej zdaniem, oczywiste środki ostrożności. Mimo to już niebawem zrozumiała, że pojęcie „cicho” w rozumieniu Ivana i Pikela miało zgoła odmienne niż dla niej znaczenie. Tupot butów Ivana rozbrzmiewał gromkim echem wśród kamiennych ścian, a przy każdym kroku sandały Pikela wydawały podwójne klaśnięcie, odbijając się od podłogi i stopy krasnoluda.

Przeszli przez kilka drugich, mrocznych korytarzy – jedyne światło rzucały pochodnie umieszczone w metalowych obręczach na ścianach. Pokonawszy zakręt i nisko sklepione przejście, napotkali korytarz, w którym w ścianach widniały misy wypełnione jakimś przezroczystym wodnistym płynem. Ivan, którego okropnie suszyło, przystanął, by się napić, ale Pikel szybko podbił mu dłoń i groźnie pokiwał bratu palcem przed samym nosem.

Uch-uch – mruknął zielonobrody krasnolud i podskoczywszy wysoko, wyjął z uchwytu pochodnię. W dalszym ciągu kiwając palcem wciśniętej pod pachę ręki, przytknął płonącą głownię do powierzchni płynu. Substancja zasyczała i wzburzyła się, a w chwilę potem w górę wzbiła się chmurka gryzącego, siwego dymu. Ivan zmarszczył nos. Pikel wystawił język i burknął: Błe.

Skąd on wiedział? – spytała Shayleigh, zwracając się do Ivana, kiedy już opuścili strefę cuchnącego gazu.

Ivan wzruszył ramionami.

W tem jego druidzkiem zamiłowaniu musi co być.

Du-id! – potaknął Pikel.

Tak, Du-id – mruknął Ivan. – A może po prostu żeś wiedział, że to miejsce jest domeną Talony, bogini trucizn.

Pikel nie odpowiedział. Szedł za bratem i wojowniczką elfów, chichocząc pod nosem: Hi, hi, hiiii...

Za ostrym załomem korytarza trójka przyjaciół napotkała oczekujących ich wrogów.

Shayleigh wypuściła chyżą strzałę pomiędzy kołyszącymi się głowami krasnoludów, trafiając dowódcę oddziału, orka, w pierś i kładąc go trupem na miejscu.

Ropucha? – ryknął Ivan, nawiązując do gry, którą wspólnie z bratem uwielbiali. Pikel stanął przed nim, na wprost kolejnego orka, a Ivan żwawym susem wspiął się na barki brata. Pikel upadł do przodu, chwytając Ivana za stopy, a jego ruch był tak gwałtowny, że nadał żółtobrodemu krasnoludowi, spadającemu wahadłowo w dół, znaczne przyspieszenie. Zdumiony ork zastygł w bezruchu, pozbawiony wszelkiej możliwości obrony, a topór Ivana rozpłatał mu czaszkę, rozcinając ją nieomal na dwoje.

Taktyka ta sprawiła, że krasnoludy upadły plackiem na kamienną posadzkę, podczas gdy kilkunastu żołnierzy wroga, ciągle całych i zdrowych, trzymało się na nogach (choć po tym, jak ujrzeli swego kamrata nieomal rozpłatanego na dwoje, bynajmniej nie spieszno im było do ataku). Jako że pomiędzy nimi a Shayleigh znajdowało się idealnie czyste pole do strzału, wahanie bynajmniej nie wyszło im na dobre. Wojowniczka elfów w błyskawicznym tempie poczęła szyć z łuku; prawie nie celowała, śląc jedną strzałę za drugą w skłębioną masę wrogich ciał.

Kilka sekund później niedobitki wrogiego oddziału zarządziły pospieszny odwrót.

A teraz pójdziemy dalej, ale tym razem naprawdę CICHO – rzuciła Shayleigh przez zaciśnięte zęby.

Cicho?! – ryknął z niedowierzaniem Ivan. – A jak, może dajta mię tu całom bandę tych łajdaków!

Oo, oj! – zawołał Pikel. Zgodni bracia spojrzeli jednocześnie na Shayleigh, by ujrzeć, że wojowniczka elfów, oparta plecami o ścianę przy załomie korytarza, spogląda wstecz, trzymając łuk w gotowości do strzału.

Chyba wasze życzenie się spełniło – wyjaśniła. – Gobliny prowadzone przez ogra.

Ivan i Pikel pospiesznie dołączyli do niej przy zakręcie i skinęli głowami jeden do drugiego, jakby bezgłośnie omawiali taktykę kolejnej potyczki. Ivan się pochylił, a Pikel wlazł mu na ramiona i opierając się o ścianę, zacisnął palce uniesionej dłoni na załomie muru, tak by nadchodzący mogli ją wyraźnie zobaczyć. Ivan dał Shayleigh znak, żeby cofnęła się o kilka kroków. Zza zakrętu wyłonił się ogr; sądząc po wysokości, na jakiej widział rękę Pikela, spodziewał się sporych rozmiarów przeciwnika. Gdy potwór się zamachnął, Pikel odskoczył w tył i wielka maczuga odbiła się ze stukotem od powierzchni kamiennej ściany.

Topór Ivana pogrążył się w udzie dowódcy wrogiego oddziału, rozdzierając mięśnie i ścięgna.

Nie mogąc powstrzymać impetu, ranny ogr kontynuował obrót, odwracając się plecami do Shayleigh. Drgnął dwukrotnie, gdy groty strzał rozłupały mu obojczyk, a potem potknął się, stracił równowagę i runął do tyłu. Jedna ze strzał pękła na dwoje pod jego ogromnym ciężarem, ale druga wbiła się tak idealnie, że kiedy monstrum upadło na wznak, drzewce pogrążyło się po lotki w jego ciele, przeszywając serce, a trójkątny grot wyłonił się z przodu klatki piersiowej.

Do tej pory gobliny, podążające dwa kroki za ogrem, pokonały zakręt i stwierdziły, że dowódca zginął. Te, które szły na czele grupy, nie zdążyły nawet dobrze zorientować się w sytuacji. Pikel, przykucnięty w kącie, zamachnął się swoją pałką, trafiając w golenie i przewracając dwa ze znajdujących się najbliżej niego stworów wprost pod nogi Ivana. Żółtobrody krasnolud, siekąc zajadle swym wielkim toporem, uporał się z nimi błyskawicznie. Reszta oddziału z typową dla goblinów lojalnością sprawnie się wycofała.

Wrócą od frontu – rzuciła posępnie Shayleigh.

Tak, i te głupie gobliny usłyszom bitewny zgiełk i wrócom drugom stronom ze setkom albo i wiency swoich! – potaknął Ivan.

Bardzo możliwe, że twoje życzenie faktycznie się spełni, Ivanie – odparła ponuro wojowniczka elfów. – Kto wie, może już niebawem całe wojsko Zamczyska Trójcy weźmie nas w kleszcze.

Podeszła do zakrętu korytarza, wyjrzała, po czym pobiegła w głąb tunelu, licząc na to, że zdoła wypatrzyć jakąś boczną odnogę, która pozwoliłaby im wydostać się z tego „wąskiego gardła”.

Pikel, który pojął już, w jak trudnym znaleźli się położeniu, wyłączył się z rozmowy. Opadłszy na klęczki, pełzł wzdłuż ściany, tłukąc czołem w podejrzanie jego zdaniem wyglądające kamienie.

Co on wyprawia? – spytała Shayleigh, przerażona z pozoru irracjonalnym zachowaniem krasnoluda.

Zanim jeszcze zdążyła wypowiedzieć te słowa, Pikel wyrżnął czołem w kolejny kamień. Odwrócił się do Ivana, uśmiechając się od ucha do ucha, i pisnął coś ochryple.

Tam je korytarz! – ryknął Ivan, opadając na kolana obok brata, i obaj zaczęli grzebać paluchami przy krawędziach obluzowanego kamienia.

Przy korytarzach zawsze som ukryte tunele – wyjaśnił Ivan wyraźnie zdezorientowanej Shayleigh. – Odpływa niemi woda we w razie powodzi.

Czujne uszy Shayleigh wychwyciły odgłos kroków zbliżających się z obu stron.

Szybciej! – rzuciła do krasnoludów, po czym wyjęła z uchwytu w ścianie płonącą żagiew. Pobiegła najdalej, jak mogła, w głąb korytarza i zawróciła co sił w nogach, zanurzając po drodze pochodnię w każdej z mijanych mis i gasząc tkwiące w ścianach żagwie. Wkrótce korytarz za nią wypełnił się chmurą cuchnącego, kwaśnego dymu i zrobiło się w nim kompletnie ciemno. Shayleigh bez trudu dostrzegła jednak w oddali czerwone punkciki ślepi goblinów.

Uparciuchy – burknęła i wybiegłszy zza załomu muru, pognała w przeciwnym kierunku, powtarzając te same czynności. Zanim powróciła do krasnoludów, oddziały wrogów zbliżające się z obu stron były tuż tuż. Jakiś goblin wyjrzał zza załomu muru i w tej samej chwili padł ze strzałą tkwiącą w oczodole.

Pospieszcie się! – wyszeptała ochryple Shayleigh, kaszląc, gdy dotarły do niej cuchnące opary.

Sama się pospiesz – odburknął Ivan. Szarpnięciem przewrócił wojowniczkę na ziemię i praktycznie wcisnął ją w głąb otworu, spychając w dół błotnistego, spadzistego tunelu. Następnym śmiałkiem był Pikel. Chichocząc, położył na stromiźnie za sobą własną pałkę i topór Ivana.

Co on robi? – spytała Shayleigh, ale Pikel przyłożył tylko do ust pulchny paluch i wyszeptał: Ciii!

Ivan zajął miejsce przy załomie muru i zmrużył powieki, by nie zdradził go błysk oczu. Gobliny minęły go, powłócząc nogami.

Z drugiej strony korytarza wyłoniła się kolejna grupa wrogów.

Jest ich wiency, niż my myśleli! – ryknął Ivan w ochrypłym, gardłowym języku goblinów. Gobliny znajdujące się po tej samej stronie co krasnolud, usiłując przebić wzrokiem mrok i cuchnące opary, dobyły broni.

Na nich! W nich bij! – wrzasnął Ivan, a kilka goblinów powtórzyło jego zawołanie i z impetem natarło na nadciągający oddział.

W mgnieniu oka dwie grupy zwarły się w morderczej walce, przy czym każda z drużyn uważała stronę, przeciwną za intruzów, którzy wdarli się do Zamczyska Trójcy.

Ivan spokojnie podszedł do otworu wejściowego prowadzącego w głąb sekretnego tunelu. Pikel wyciągnął rękę, aby mu pomóc, lecz Ivan zawahał się, bowiem miał ogromną ochotę włączyć się do walki. Wreszcie cierpliwość Pikela się wyczerpała. Sięgnąwszy obiema rękami, schwycił brata za kostki i zbiwszy go mocnym szarpnięciem z nóg, wciągnął do wnętrza tunelu, a potem przepełzł po nim, rozciągniętym jak kłoda na ziemi, i sięgnął po leżący opodal kamień, aby umieścić go z powrotem na swoim miejscu. Tym razem to on się zawahał, urzeczony potyczką w głównym korytarzu. Widząc przebiegające obok niego, siekące się nawzajem gobliny, mimowolnie zachichotał.

Ivan, który nigdy nie przepuścił okazji, by odpłacić bratu pięknym za nadobne, złapał Pikela za kostki i hojnie przeciągnął go twarzą po błocku.

W jakiś czas potem trójka przyjaciół odnalazła wyjście z błotnistego tunelu i znalazła się w kamiennym korytarzu, w przyzwoitej odległości od miejsca, gdzie toczyła się walka. Ivan i Pikel szli na przedzie, a ich ubłocone twarze wyrażały zaciętą determinację.

W ciągu następnych kilku minut Shayleigh niejednokrotnie kręciła głową ze zdumieniem, widząc, jak krasnoludy krążą po labiryncie tuneli, pokonując jeden korytarz za drugim i tych kilka goblinów, które nieopatrznie stanęły im na drodze. Shayleigh nie przypominała im już o zachowaniu ciszy. Wiedziała, że ich ucieczka była jedynie tymczasowa i że niezależnie jak cicho by się poruszali, prędzej czy później natrafiana zorganizowaną obronę.

Wojowniczka elfów uśmiechnęła się, zadowolona z obecności u jej boku braci Bouldershoulderów. Widziała krasnoludy w akcji, gdy walczyły w obronie Shilmisty. Niech wrogowie wyjdą nam na spotkanie – stwierdziła. Niech staną twarzą w twarz z odważnymi, skorymi do bitki krasnoludami.

Ivan i Pikel zwolnili i jakby nieco ucichli, dotarłszy do schodów, które pięły się w górę, odchodząc od skrzyżowania czterech rozległych korytarzy. Końca schodów nie było z dołu widać. Idealne miejsce na zasadzkę. Usłyszeli śpiew dochodzący od strony stopni, głos był potężny, donośny. Korytarz za nimi i dwa boczne wydawały się puste, przemknęli więc chyżo w kierunku podestu.

Schody prowadziły w górę, dokładnie tak jak przypuszczali, ale na jednym z wyższych stopni dostrzegli buty giganta. Wielkie monstrum, kompletnie pozbawione słuchu, podśpiewywało radośnie, fałszując co niemiara i najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z obecności w Zamczysku Trójcy nieproszonych gości.

Na górę, szybko – rzucił Ivan do Shayleigh i mrugnąwszy do brata, pociągnął go za sobą. Grzmiący głos giganta zagłuszał hałas, jaki robili, wchodząc po drewnianych stopniach.

Shayleigh rozejrzała się nerwowo, uznawszy, że ich obecna sytuacja nie przedstawia się zbyt różowo. Jednak już w chwilę później usłyszała pełen radości wrzask krasnoludów, a zaraz potem głuchy łomot i trzask, gdy topór Ivana i pałka Pikela dosięgły nóg giganta. Grunt zadrżał pod jej stopami, gdy olbrzym stoczył się po schodach.

Shayleigh zastanawiała się, czy nie warto byłoby posłać w spadające monstrum kilku strzał, ale usłyszała, że w trzech korytarzach za jej plecami zaroiło się nagle od wrogich żołnierzy. Odwróciła się na pięcie i wypuściła strzałę w gęstniejącą chmarę ciał za swoimi plecami, nie czekając na efekty.

Olbrzym, wciąż żywy i ogarnięty wściekłością, leżał na plecach, zwrócony głową do Shayleigh, ze stopami opartymi na jednym z wyższych stopni. Usiłował się podnieść, ale całym cielskiem tarasował niezbyt szerokie schody i w tej niezręcznej pozycji, ze zranionymi obiema nogami, jedynie miotał się żałośnie.

Shayleigh wyjęła krótki miecz i skoczyła naprzód, a odbijając się od twarzy potwora, nieomal potknęła się o jego wielki, sterczący nos. Olbrzym sięgnął w jej stronę, ale wojowniczka zwinnie się uchyliła i cięciem miecza rozpłatała dłoń, która znalazła się zbyt blisko. Potwór uniósł olbrzymią nogę i ugiął jaw kolanie, tworząc w ten sposób żywą zaporę, lecz Shayleigh bez wahania wbiła ostrze miecza głęboko w jego udo i zapora natychmiast zniknęła jej z drogi.

Kiedy przebiegła po gigantycznym korpusie, ujrzała Pikela nadchodzącego z przeciwnej strony i przeciskającego się pod uniesioną nogą olbrzyma. Krzyknęła, obawiając się, że Pikel niechybnie zostanie zmiażdżony, ale krasnolud wcisnął się już zwinnie pomiędzy schody a ogromny pośladek monstrum.

U podnóża schodów zaroiło się od żołnierzy wroga; jedni wspinali się na cielsko powalonego giganta, inni napinali łuki, mierząc w Shayleigh i Ivana, gdy żółtobrody krasnolud pospieszył z pomocą wojowniczce elfów.

Obłaskawiony wąż Pikela ugryzł olbrzyma poniżej pleców i jak było do przewidzenia, gwałtowny skurcz, jaki targnął całym ciałem giganta, nadał Pikelowi potrzebne przyspieszenie. Zapierając się ramieniem, pchnął potężnie i z głośnym stęknięciem wziął na swoje wielkie barki cielsko behemota, oddzielając przyjaciół od ciżby wrogów dość osobliwą żywą tarczą. Gigant stęknął parę razy, gdy strzały pogrążyły się w jego piersi, a potem, pchnięty z całej siły przez niezmordowanego Pikela, runął w dół, tarasując wejście na schody.

Pikel poklepał węża po łbie i włożył go z powrotem do rękawa kaftana, po czym kilkoma susami dołączył do przyjaciół i mijając w podskokach Ivana, odebrał od niego ukochaną pałkę.

Shayleigh ponownie pokręciła głową.

Silniejszy cóżeś myślała, ni? – spytał Ivan, pociągając ją za sobą.

U szczytu schodów nie napotkali żadnych wrogów. Ivan i Pikel natychmiast stanęli ramię przy ramieniu i ruszyli dalej, kontynuując żwawy bieg w bojowej formacji. Jedynymi odgłosami, jakie obecnie słyszała Shayleigh, było echo tupotu sandałów i butów krasnoludów, i pomimo iż fakt ten dodawał jej nieco otuchy, w głębi serca nie przypuszczała, aby ten szaleńczy pęd na oślep korytarzami Zamczyska mógł ich dokądkolwiek zaprowadzić.

W końcu zdołała zatrzymać rozpędzonych, ogarniętych bitewnym szałem braci, przypominając im o zadaniu odnalezienia wyjścia z labiryntu korytarzy i odszukania Cadderly’ego i Daniki.

Kiedy krasnoludy zamilkły, zdołali usłyszeć nieokreślony dźwięk, dochodzący z korytarza po lewej. Shayleigh zamierzała już szepnąć, że powinni pójść – naturalnie jak najciszej – w tę właśnie stronę, ale jej słowa utonęły w radosnym ryku: Oo, oo! Pikela, a w chwilę potem dwa krasnoludy, tupiąc i hałasując tak samo albo głośniej niż dotychczas, ponownie ruszyły do ataku.


18

Piąty narożnik


Tam – rzekł jeniec do Cadderly’ego i Daniki, wskazując na drugą stronę ostatniego rozgałęzienia dróg, gdzie znajdowały się zwyczajne z pozoru drzwi. – To wejście do komnat magów.

Cadderly.

W umyśle młodego kapłana ponownie rozległo się wołanie dochodzące z jakiegoś niezbyt odległego miejsca. Cadderly zamknął oczy i skoncentrował się, by stwierdzić, że zew dochodził ni mniej ni więcej, tylko zza tych zwyczajnych dębowych drzwi. Gdy ponownie otworzył oczy, ujrzał, że Danica przygląda mu się z zaciekawieniem.

Mężczyzna nie kłamie – rzucił do niej Cadderly. Więzień wyraźnie się rozluźnił.

A więc dlaczego nie ma tu strażników? – spytała Danica, zwracając się bardziej do jeńca aniżeli do Cadderly’ego.

Mężczyzna nie potrafił odpowiedzieć.

To czarnoksiężnik – przypomniał im obojgu Cadderly. – Z tego co słyszeliśmy, potężny czarnoksiężnik. Bardzo możliwe, że jest tu jakiś strażnik albo specjalne ochronne zaklęcie.

Danica brutalnie popchnęła mężczyznę naprzód.

Ty prowadzisz – rzuciła lodowatym tonem. Cadderly natychmiast stanął obok jeńca i chwytając go za ramię, podtrzymał przed upadkiem, po czym upomniał wzrokiem Danicę.

Idziemy razem? – Było to tyleż pytanie co stwierdzenie. Danica przeniosła wzrok na drzwi, na Cadderly’ego, a wreszcie na żołnierza. Rozumiała powód współczucia, sympatii i chęci ochrony tego bezradnego jeńca ze strony Cadderly’ego. Wiedziała, że jej ukochany wyczuwał dobroć natury tego człowieka i nie chciał wykorzystywać go w charakterze mięsa armatniego.

On i ja pójdziemy przodem – zadecydowała, uwalniając ramię mężczyzny z łagodnego uścisku Cadderly’ego. – Ty idziesz za nami.

Mniszka miękko pokonała rozwidlenie korytarzy, skuliła się nisko i rozejrzała wokoło. Odwróciła się do Cadderly’ego, wzruszyła ramionami, po czym dała jeńcowi znak, by do niej dołączył, i dotarła do drzwi – a raczej prawie jej się to udało.

Stwór pojawił się, można by rzec, znikąd, stając się najpierw czarną kreską, która rozszerzając się na prawo i lewo, stała się najpierw dwu-, a następnie trójwymiarowa. Przed zdumioną trójką w powietrzu zakołysało się pięć wężowych łbów.

Hydra.

Danica zatrzymała się gwałtownie i skoczyła w lewo, by znaleźć się poza zasięgiem trzech olbrzymich głów. Jeniec, nie tak szybki jak mniszka, zrobił zaledwie jeden krok, zanim potworna paszcza schwyciła go w pasie.

Mężczyzna wrzasnął i zaczął bezładnie uderzać pięściami w pokryty łuskami łeb, podczas gdy ostre jak igły zęby rozszarpywały jego ciało. Drugi łeb opadł na niechronioną głowę mężczyzny i jego krzyki urwały się nagle. Oba łby pracowały unisono i po chwili hydra rozerwała ciało mężczyzny na dwoje.

Na ten widok Cadderly o mało nie zemdlał. Uniósł przed sobą naładowaną kuszę, przesuwając nią z boku na bok, usiłując podążać za nieomal hipnotycznym ruchem falujących łbów.

Gdzie strzelać?

Wypalił w sam środek olbrzymiego cielska, a hydra zawyła z wściekłości, kiedy bełt wbił się w jej ciało i eksplodował. Dwa łby opadły nisko, usiłując pochwycić kluczącą zwinnie Danicę, dwa nadal pożerały ciało zabitego mężczyzny, piąty zaś wystrzelił w stronę Cadderly’ego. Potwór miał za krótką szyję, ale impet ataku piątej głowy zmusił całą resztę wielkiego cielska do postąpienia o kilka kroków do przodu.

Danica ruszyła w stronę Cadderly’ego, ale gwałtownie zmieniła kierunek, gdy tuż obok niej przemaszerowała hydra, i postanowiła zajść monstrum od tyłu. Zawołała do młodzieńca, aby uciekał, pomimo iż nie widziała go już spoza cielska potwora.

Pierwszy łeb hydry wyprysnął naprzód jak strzała, mierząc w młodego kapłana i wypróbowując jego nerwy, gdy ten usilnie próbował powtórnie załadować broń. Wężowa paszcza znajdowała się w odległości zaledwie dwóch stóp od niego, gdy Cadderly uniósł w końcu ramię i wypalił; bełt odbił się od sześciocalowych kłów, śmigając w głąb paszczy monstrum, gdzie eksplodował ze zduszonym hukiem.

Łeb i szyja opadły płasko na podłogę. Atak potwora został spowolniony, ale nie powstrzymany.

Dwa łby, które atakowały Danicę, i jeden, który skończył już z martwym jeńcem, płynnym ruchem przecięły powietrze, a młody kapłan roztropnie odskoczył w tył, unosząc obronnym gestem swoją wędrowną laskę, by odeprzeć bezpośredni atak.

Wiedział, że powinien znaleźć się w miarę daleko od monstrum, aby załadować swoją kuszę i zatopić się w pieśni Deneira, a następnie wydobyć z jej dźwięków najbardziej odpowiednie zaklęcie. Jednak pośród chaosu śmigających głów, gdy stwór podążał za nim krok w krok, Cadderly nie był w stanie usłyszeć pieśni i musiał skoncentrować się wyłącznie na wymachiwaniu przed sobą magiczną laską. Raz szczęśliwie udało mu się trafić i gałką w kształcie baraniego łba utrącił ząb jednej z wężowych szczęk.

Z paszczy monstrum dobył się ryk, a Cadderly instynktownie śmignął pod nią, używając wężowej szyi w charakterze osłony przed dwoma innymi atakującymi go łbami.

Czwarta głowa, znajdująca się nieco dalej na prawo, wypluła precz tors martwego mężczyzny i zapewne pochwyciłaby młodego kapłana, gdyby Danica nie pojawiła się nagle, wymierzając straszliwe kopnięcie w jej dolną żuchwę.

Paszcza potwora zamknęła się z kłapnięciem, kawałek rozdwojonego, dygoczącego języka spadł z plaśnięciem na podłogę.

Cadderly nadal zmierzał w kierunku drzwi, koncentrując się na załadowaniu kuszy. Danica była tuż przy nim i patrzyła wstecz, na hydrę, która sunąc ociężałym krokiem, odwracała się w ich stronę.

Wchodź! – krzyknęła, ale Cadderly pomimo swej desperacji miał dość rozsądku, by nie zbliżyć się do drzwi. Wiedział, że były obłożone zaklęciem, czuł emanującą z nich moc. Stojąc ramię w ramię z Danica, ponownie uniósł kuszę, jakby zamierzał poczęstować hydrę kolejnym bełtem. I nagle odwrócił się, posyłając pocisk w zamek drzwi i wyrywając w drewnie ogromną dziurę.

Danica uderzyła Cadderly’ego w ramię, odpychając go w bok. Zatoczył się na ścianę oszołomiony, a kiedy spojrzał w drugą stronę, ujrzał ukochaną otoczoną czterema klapiącymi zajadle gadzimi łbami. Skoczyła w stronę bestii, jednym susem znajdując się w zasięgu jej olbrzymich szczęk, obracając się jak fryga i tłukąc oraz kopiąc we wszystko, co znalazło się w pobliżu.

Jeden łeb odwrócił się dostatecznie daleko, aby móc jej dosięgnąć, ale Danica schwyciła go za róg, po czym gwałtownym skrętem ręki skierowała wielki pysk w bok, by nie zdołał pochwycić jej w pasie, lecz szerokie chrapy boleśnie uderzyły ją w żebra.

Druga ręka Daniki wystrzeliła w przeciwną stronę, jej wyprężone sztywno palce przebiły ślepie drugiego kłapiącego łba.

Teraz wszystkie głowy hydry były zwrócone w kierunku jej grubego korpusu.

Danica schwyciła na wpół oślepiony łeb, oparła się plecami o grubą wężową szyję, po czym uchyliła się, gdy następna głowa runęła w jej kierunku, a jej szeroko rozwarte szczęki wgryzły się głęboko w sąsiednią szyję. Zanim hydra uświadomiła sobie swój błąd, poszkodowana głowa była już martwa.

Danica nadal znajdowała się między młotem a kowadłem, ale bełt, odbiwszy się od łusek pokrywających jedną z szyj hydry, trafił bezbłędnie w drugą. Pierwszy łeb, który został trafiony, odwrócił się gwałtownie w stronę nowego przeciwnika, podczas gdy moc eksplozji, jaka nastąpiła w chwilę później, odrzuciła drugi łeb stwora w bok, otwierając sporych rozmiarów lukę, która była dla Daniki jedyną szansą ucieczki.

Drzwi są strzeżone zaklęciem – zawołał Cadderly do dziewczyny, kiedy skierowała się ku nisko sklepionemu przejściu. Nie musiał tego robić, bowiem Danica wcale nie zamierzała przebiegać na drugą stronę. Stanęła i czując paszczękę tnącą powietrze tuż za jej plecami, wybiła się w górę, uchwyciła się górnej części framugi i podciągnęła.

Kilkakrotnie błysnął piorun; z obu stron obłożonej magicznym zaklęciem framugi buchnęły płomienie.

Pozostały tylko dwa łby, porażona hydra się cofnęła. Wężowe szyje były splątane; gadzie ślepia, spoglądając na dwójkę śmiałków, przepełniły się nagle szacunkiem.

Cadderly usiłował wymierzyć w jeden z łbów hydry, ale zawahał się w obawie, że mógłby spudłować.

A niech cię! – syknął wściekle po dłuższej chwili, którą po prostu zmarnował. Posłał bełt w cielsko hydry, najwyraźniej nie czyniąc jej wielkiej szkody, ale potwór mimo wszystko cofnął się o krok. Żyjące łby hydry syknęły unisono. Stwór odskoczył w bok, trzy martwe szyje odbiły się z głuchym plaśnięciem od podłoża.

Strzelaj w moje plecy – poleciła Danica i zanim Cadderly zdążył zapytać, o co jej chodzi, rzuciła się naprzód, pomiędzy kołyszące się łby, zwabiając je ku sobie. – Teraz! – rozkazała.

Cadderly musiał jej zaufać. Jego kusza szczęknęła, a Danica runęła nagle na plecy – bełt przeciął powietrze ponad nią, trafiając i rozorując wyjątkowo zdumiony wężowy pysk.

Ta ranna głowa pozostała jednak przy życiu i leżąca na plecach Danica ujrzała nagle nad sobą dwie kłapiące paszczęki.

Nie! – krzyknął Cadderly i odważnie rzucił się naprzód, zaciskając obie dłonie na lasce z gałką w kształcie baraniego łba. Danica kopnęła w górę najpierw jedną, a potem drugą nogą, nie dopuszczając bliżej atakujących ją łbów. Cadderly zauważył, że głowa, którą zranił, wydawała się ślepa, i przeskoczywszy ponad Danica, uderzył w gadzi łeb trzymaną oburącz laską. Głowa odskoczyła w tył, a Cadderly podążył za nią, zasypując ją gradem ciosów.

Drugi łeb zaatakował Cadderly’ego od tyłu, ale Danica uniosła nogi w górę, po czym raptownie je opuściła, jej plecy wygięły się w hak i mniszka zgrabnym susem poderwała się z ziemi. Jednym skokiem dopadła łba ścigającego jej kochanka, pochyliła się, wyjęła zza cholewy buta sztylet, po czym wyprostowała się i wbiła nóż, aż po srebrną, rzeźbioną w kształcie smoka rękojeść, w żuchwę potwora.

Ręce Cadderly’ego pracowały niezmordowanie, zmieniając i tak już zniekształcony pysk w krwawą miazgę.

Ostatnia głowa wyprysnęła w górę, ale Danica jedną ręką objęła jej grubą szyję i wraz z wielkim łbem uniosła się w powietrze, trzymając z całych sił rękojeść zakrwawionego sztyletu. Oplotła mocno szyję monstrum, uniosła do góry jedną nogę, po czym sięgnęła wolną ręką, by wyjąć z pochewki przy cholewce buta drugi sztylet.

Kiedy potwór zaczął się miotać i szaleć, z całych sił objęła go za szyję i ani na chwilę nie rozluźniła uścisku. Dopiero gdy monstrum się uspokoiło, wbiła ostrze drugiego noża w jego ślepie, wyrwała sztylet z rany i wbiła go jeszcze raz.

Potwór ponownie wpadł w furię. Cadderly, usiłując zbliżyć się do Daniki, smagnięty uderzeniem grubej szyi hydry, został odrzucony o dziesięć stóp w głąb korytarza.

Danica nie poddawała się jednak – trzymając oba sztylety wbite w ciało potwora, raz po raz manipulowała nimi w przód i w tył lub kręcąc rękojeściami, obracała kryształowe ostrza w ranach. Wreszcie runęła ciężko na plecy, odbijając się od kamiennego podłoża, a monstrualna szyja opadła na jej ciało.

Oszołomiona mniszka nie była w stanie zaczerpnąć tchu, prawie nic nie widziała i prawie nie czuła dłoni zaciśniętych na rękojeściach noży. Instynkt nakazywał jej działać, za wszelką cenę wydostać się spod ciężkiego brzemienia monstrum, podpowiadając, że łeb hydry łatwo mógł się odwrócić i przegryźć ją w pasie na dwoje.

Ale hydra już się nie poruszyła, a w chwilę później Cadderly stanął nad Danica i uwolnił ramiona mniszki, zdejmując z nich ciężką, bezwładną wężową szyję.


* * *


Shayleigh usłyszała dochodzący z przodu pomruk, dźwięk wielu zduszonych głosów. Już miała ostrzec braci Bouldershoulderów, ale krasnoludy najwyraźniej również go usłyszały, bowiem pochyliły głowy i przyspieszyły kroku. Sandały Pikela kłapały, a buty Ivana dudniły o podłoże.

Shayleigh bezszelestnie ruszyła za nimi, z łukiem gotowym do strzału.

Za załomem korytarza natrafiła na prosty odcinek, przecinający dwa rozwidlenia tuneli i kończący się podwójnymi wrotami.

Zbyt wielu! – wyszeptała ochryple, zwalniając. – Zbyt wielu!

Podwójne drzwi stanęły im na drodze, a w chwile, później wisiały już przekrzywione na wyłamanych zawiasach. Ivan i Pikel wpadli do środka, unosząc wysoko broń.

Uch, och – wymamrotał zadowolony krasnolud, oddając idealnie myśli brata, znaleźli się bowiem w ogromnej sali jadalnej, która obecnie musiała pełnić również rolę sztabu dowodzenia; w pomieszczeniu znajdowały się długie rzędy stołów i więcej niż tylko paru wrogów.

Shayleigh westchnęła bezradnie i podbiegła, by zrównać się z rozjuszonymi krasnoludami, które w swym zapamiętaniu minęły już kilka pustych stołów.

Grupka orków siedzących opodal drzwi ledwie zdążyła unieść wzrok znad mis, gdy spadły na nie krasnoludy: Ivan siekąc, kopiąc i dźgając swym rogatym hełmem, a Pikel waląc gdzie popadło kolanami, łokciami i czołem i wymachując jak oszalały swoją grubą pałką.

Tylko jeden z sześciu orków zdołał w ogóle podnieść się z krzesła, ale zanim kompletnie zaskoczony zrobił chociaż dwa kroki, strzała trafiła go w bok głowy i runął martwy na podłogę.

Krasnoludy i Shayleigh tuż za nimi ruszyli do natarcia. Wojowniczka elfów wiedziała, że ich jedyną nadzieją było pozostawać stale w ruchu i przebić się szybko przez zdezorientowaną chmarę wrogów, aby potwory nie zdążyły się zorganizować. W biegu wypuściła kolejną strzałę, trafiając w ramię jakiegoś mężczyznę z łukiem.

Stoły przewracały się, a krzesła przesuwały po podłodze, gdy ludzie i potwory pospiesznie umykali z drogi rozjuszonemu żywiołowi w postaci trójki ogarniętych bitewnym szałem napastników. Jeden goblin miał pecha, potykając się o krzesło swego kompana. Kiedy krasnoludy minęły to miejsce, zarówno goblin, jak i owo nieszczęsne krzesło leżeli rozpłaszczeni na podłodze. Jeden ogr nie uciekł, ale splótł ramiona na piersiach i zaparł się w miejscu, sądząc, że stanowi przeszkodę nie do pokonania.

Doznał uszczerbku czegoś więcej niż tylko dumy, kiedy Ivan przebiegł między jego szeroko rozstawionymi nogami i ciął w górę swym wielkim toporem. Ogr zatoczył się, przyciskając dłonie do zniszczonych klejnotów rodowych, a przebiegający akurat tuż obok Pikel zaprawił go pałką w kolano. Ogr nie zdążył nawet osunąć się na ziemię, kiedy Shayleigh wyskoczyła w górę i opierając jedną stopę na jego policzku, a drugą na żebrach, żwawo przebiegła po boku padającego stwora.

Wyglądało na to, że w ataku krasnoludów nie było żadnej metody, żadnego konkretnego celu poza, ma się rozumieć, ogólnym chaosem.

Naraz Pikel dostrzegł miejsce, gdzie wydawano posiłki, długi kontuar biegnący wzdłuż przeciwległej ściany.

Oooo – skrzeknął, pokazując w jego stronę grubym paluchem.

Jeden z trzech służących uniósł kuszę, ale padł przeszyty strzałą Shayleigh. Drugi zasłonił się jak tarczą drewnianą tacą, lecz topór rozpłatał ją gładko na dwoje, podobnie jak znajdującą się za nią twarz mężczyzny. Tarcza trzeciego, blaszany garnek, wydawała się bardziej odpowiednia, ale Pikel wyrżnął w nią swoją pałką tak mocno, że naczynie odbiło się w tył, trafiając służącego w twarz i wykluczając go z dalszej gry.

Trójka przyjaciół błyskawicznie znalazła się na korytarzu. Shayleigh obracała się na pięcie, raz po raz szyjąc z łuku, bowiem w ich stronę zmierzała pokaźna czereda nieprzyjaciół. Zaliczała jedno trafienie po drugim, ale nic nie wskazywało, by miała szansę powstrzymać nadciągającą hordę.

Ivan i Pikel, przeskoczywszy ladę, znaleźli się po dwóch stronach wojowniczki elfów, uzbrojeni w stosy metalowych talerzy, i zaczęli energicznie ciskać nimi w zbliżającą się watahę ludzi i potworów. Talerze zawirowały w powietrzu i z głośnym brzękiem poczęły trafiać w znajdujących się coraz bliżej wrogów.

Manewr ten dał Shayleigh czas, by ponownie mogła zrobić użytek ze swego morderczego łuku.

Hi, hi, hiii – zachichotał Pikel, po czym zeskoczył z kontuaru i schwycił garniec pełen gęstej zielonkawej zupy. Cisnął go, rozlewając breję wokoło, i podłoga przy kontuarze stała się nagle niebezpiecznie śliska, o czym już niebawem miały przekonać się monstra podążające na czele atakującej tłuszczy.

Krasnolud, wspinając się ponownie na kontuar, zaopatrzył się również w chochlę pełną wrzątku.

Strzała świsnęła Ivanowi tuż nad uchem, wbijając się w ścianę za krasnoludem. Shayleigh skupiona na największym z nadciągających potworów, jeszcze jednym ogrze, zauważyła kucającego nieco z boku, za przewróconym stołem, łucznika.

Weź się za jeich łuczników! – zawołał Ivan. – Ja i mój brat zajmiem się temi głupkami, co podejdom bliżej!

Ta propozycja wydawała się rozsądna i wojowniczka elfów zmusiła się, by pohamować nerwy, i ignorując bezpośrednie zagrożenie, zawierzyć swoim towarzyszom. Przesunęła łuk w bok, dostrzegając wystające nieroztropnie zza blatu stołu biodro wrogiego łucznika, który właśnie napinał cięciwę, i błyskawicznie posłała mu strzałę.

Zbliżający się ogr zarobił cztery strzały w pierś, ale uparcie brnął naprzód w stronę Pikela i bezradnej Shayleigh.

Oczy krasnoluda rozszerzyły się w udawanym przestrachu i Pikel nagle się skulił, jakby rozpaczliwie chciał się ukryć za kontuarem, a Shayleigh, widząc jego reakcję, krzyknęła na całe gardło. Pikel wyprostował się w ostatniej chwili i zamaszystym gestem chlusnął wrzątkiem w oczy wielkiego ogra.

Jak było do przewidzenia, ogr zatoczył się, unosząc ręce do poparzonych oczu. Ten krok drogo go kosztował. Stracił równowagę, ślizgając się w kałuży zielonkawej zupy, i wyrżnął kolanami o niski kamienny kontuar. Osuwając się na ziemię i usiłując odzyskać równowagę i zdolność normalnego widzenia, poczuł palący ból i jasne światło rozbłysło mu przed oczami – za sprawą grubej, twardej pałki Pikela, która zmiotła mu czubek głowy.

Pikel odłożył na bok ubabraną mózgiem pałkę i zgarnął kolejną partię talerzy, ciskając nimi energicznie we wrogów, ci jednak, zgoła niespodzianie, wydawali się bardziej skorzy do ucieczki niż do ataku na intruzów.

W kuchenny walce ni ma lepszego nad Bouldershouldera – mruknął Ivan, a jeden rzut oka na otaczający ich chaos i rzeź wystarczył, by Shayleigh w zupełności się z nim zgodziła.

Wojowniczka elfów wiedziała jednak, że będą potrzebować więcej aniżeli wstępnej furii, by zwyciężyć w tej walce. Przy życiu pozostały tuziny wrogów, a w jadalni pojawili się już nowi, którzy przewracali stoły i pokładali się na podłodze za nimi. Ujrzała, że kolejny łucznik wygląda ponad krawędzią stołu opodal i unosi łuk.

Shayleigh błyskawicznie napięła cięciwę, a jeżeli chodziło o celność, nie miała sobie równych. Podczas gdy strzała mężczyzny poszybowała niegroźnie, zbyt wysoko i daleko od zamierzonego celu, Shayleigh praktycznie bez wysiłku trafiła wrogiego łucznika między oczy. Satysfakcja wojowniczki okazała się wszakże krótkotrwała, bowiem Shayleigh uświadomiła sobie nagle, że zostało jej już tylko pięć strzał, a zapas metalowych talerzy Ivana i Pikela malał w zastraszającym tempie.


* * *


Cadderly ukląkł przy tym, co pozostało z jeńca, oderwanej głowie i ramionach mężczyzny. Poczuł pod sercem dotkliwe ukłucie wyrzutów sumienia, w jego myślach przewijały się mroczne obrazy osądzające go i jawnie stwierdzające, że to on ponosi winę za śmierć tego nieszczęśnika.

Danica stanęła przy młodym kapłanie, nakłaniając go, by wstał.

Cadderly odsunął jej rękę i wpatrywał się przez dłuższą chwilę w upiorne szczątki. Miał ochotę wejść do krainy duchów, odnaleźć zmarłego i...

I co? – zastanawiał się Cadderly. Czy był w stanie ściągnąć jego duszę z powrotem? Obejrzał się na nadgryzioną dolną część ciała żołnierza. Dokąd miałby sprowadzić jego duszę? Czy posiadał moc łączenia rozdartych ciał?

To nie twoja wina – wyszeptała Danica, doskonale zdając sobie sprawę, co go nurtowało. – Dałeś temu człowiekowi szansę. To dużo więcej niż zaproponowaliby mu inni, znalazłszy się na naszym miejscu.

Cadderly przełknął ślinę i wstał. Hydra zaatakowała ich troje, mogłaby rozedrzeć na pół Danicę, gdyby mniszka nie była dostatecznie szybka i zwinna. Nawet gdyby Cadderly pozwolił jeńcowi, aby zatrzymał swoją broń, wątpliwe, by okazała się ona skuteczna w przypadku tak gwałtownego i szybkiego ataku, z jakim mieli do czynienia.

Musimy już iść – powiedziała Danica, a Cadderly ponownie pokiwał głową, odwracając się w stronę wiszących luźno, nadpalonych i naruszonych wybuchem drzwi. Przestąpił próg ramię w ramię z Danica, by znaleźć się w niewielkim przedpokoju. Nie napotkali żadnych żyjących wrogów, ale to bynajmniej ich nie uspokoiło, bowiem z parapetu biegnącego wysoko wzdłuż ścian pomieszczenia spoglądały na nich szczerzące zęby gargulce, ściskając w łapach ostre jak igły sztylety – ulubioną broń Talony. Demoniczne reliefy pokrywały kamienną powierzchnię kolumn; hordy upiornych istot tańczyły wokół zwodniczo pięknej Pani Trucizn. Na ścianach wisiały gobeliny przedstawiające krwawe sceny bitew, w których tabuny złych goblinów i orków, zaopatrzonych w broń ociekającą krwią i trującym jadem, bezlitośnie ścigały umykające gromady ludzi i elfów.

W pomieszczeniu dominującym przedmiotem był fotel. Stał na podwyższeniu otoczonym z dwóch stron wysokimi żelaznymi posągami dzikich wojowników dzierżących w jednym ręku wielkie miecze, a w drugim niegroźnie wyglądające wąskie sztylety. Nie było widać drugich drzwi, aczkolwiek fragment ściany bezpośrednio za fotelem był przesłonięty kotarą.

Mając obok siebie wiecznie czujną Danicę, Cadderly przywołał pieśń Deneira, poszukując w jej dźwiękach czegoś, co ujawniłoby naturę wielu spośród otaczających go przedmiotów. Odprężył się nieznacznie, gdy nie wykrył na kamiennych gargulcach żadnych magicznych zaklęć, ale gdy skoncentrował uwagę na żelaznych posągach, o mało nie cofnął się o kilka kroków.

Ich fragmenty – głowy, usta i ręce – przesycone były magiczną energią.

Golemy? – wyszeptała Danica, widząc, że oczy młodego kapłana się rozszerzają.

Cadderly nie był co do tego przekonany. Golemy były magicznymi istotami od stóp do głów, ożywionymi bryłami żelaza, kamienia czy innego wystarczająco mocnego do tego celu budulca. Ich obecność byłaby tu całkiem uzasadniona, gdyż tego typu potwory tworzyli często potężni magowie bądź kapłani, by pełniły później rolę ich strażników. Po tym, co Cadderly usłyszał na temat Aballistera, możliwość posiadania przez maga żelaznych golemów, najpotężniejszych spośród tego typu stworzeń, nie była wcale wykluczona. Cadderly spodziewał się jednak, iż taki stwór będzie emanował dużo potężniejszą magiczną mocą.

Dokąd teraz? – spytała Danica, a ton jej głosu dał Cadderly’emu do zrozumienia, że mniszka coraz bardziej się niepokoi, stojąc bezradnie w przedsionku komnaty czarnoksiężnika.

Cadderly zamyślił się przez dłuższą chwilę. Czuł, że powinni podejść do kotary, ale jeśli to faktycznie były żelazne golemy, kiedy przejdzie tamtędy wraz z Danica...

Odegnał od siebie straszliwą myśl.

Kotara – powiedział z wahaniem. Danica ruszyła naprzód, ale Cadderly schwycił ją za rękę. Nie wierzył w siebie, lecz Danica wierzyła w niego, i w tej sytuacji powinien iść obok niej, a nie z tyłu.

Końcem laski odsunął kotarę, ukazując znajdujące się za nią drzwi. Zaczął się odwracać, by uśmiechnąć się do Daniki, ale zanim którekolwiek z nich zdołało zareagować, żelazne posągi odwróciły się, a miecze zatrzymały zaledwie o cal, jeden przed, a drugi za nimi.

Wypowiedz hasło – zażądały jednocześnie posągi.

Cadderly zauważył, że Danica sprężyła się do skoku na metalowego przeciwnika. Kilka przelotnych dźwięków przemknęło w jego myślach i ujrzał, jak w ramionach żelaznych posągów gromadzi się coraz potężniejsza moc – narastała ona zwłaszcza w rękach dzierżących sztylety. Nie potrzebował magii, by domyśleć się, że czubki tych wąskich ostrzy były z całą pewnością powleczone trucizną.

Wypowiedz hasło – zażądały ponownie posągi. Cadderly skoncentrował się na magicznej energii i stwierdził, że osiągnęła ona niebezpieczne crescendo.

Nie ruszaj się – wyszeptał do Daniki, wyczuwając, że gdyby zadała pierwszy cios, dwa sztylety dosięgłyby jej z morderczą i bezlitosną precyzją.

Danica opuściła ręce, choć bynajmniej nie wyglądała na rozluźnioną. Zaufała jego osądowi, ale Cadderly miał poważne wątpliwości, czy postąpiła słusznie. Magiczna energia sprawiała wrażenie, jakby niebawem miała nastąpić eksplozja, a Cadderly w dalszym ciągu nie wiedział, w jaki sposób mógłby ją rozproszyć albo zniwelować.

Odniósł wrażenie, że golemy zaczynają się niecierpliwić.

Wypowiedz hasło. – Ich równoczesny zaśpiew brzmiał niczym ostatnie ostrzeżenie.

Cadderly chciał powiedzieć Danice, aby uskoczyła w bok, mając nadzieję, że zwinna mniszka zdoła uniknąć dźgnięcia sztyletem czy ciosu któregoś z ogromnych mieczy.

Hasło brzmi: Bonaduce – dobiegło zza drzwi. Głos należał do kobiety i dwójka przyjaciół natychmiast go rozpoznała.

Dorigen! – wyszeptała Danica, a na jej twarzy natychmiast pojawił się grymas gniewu.

Cadderly podzielał jej odczucia i wiedział, że zaufanie Dorigen byłoby z całą pewnością odruchem zrodzonym z czystej depresji.

Jednakże coś w słowie „Bonaduce” trąciło w młodym kapłanie wrażliwą strunę – to słowo zdawało się być prawdziwe i znajome.

Bonaduce! – zawołał Cadderly. – Hasło brzmi: Bonaduce!

Wyraz niedowierzania na twarzy Daniki zmienił się w absolutne osłupienie, kiedy golemy na powrót przybrały swe obojętne, nieruchome pozycje.

Cadderly również nic z tego nie rozumiał. Dlaczego Dorigen chciała im pomóc, zwłaszcza gdy znaleźli się w tak poważnych opałach? Podszedł do drzwi i odsunął kotarę do samego końca.

Na drzwiach na pewno są pułapki – rzuciła półgłosem Danica, chwytając Cadderly’ego za ramię, aby powstrzymać go przed ujęciem znajdującego się na drzwiach metalowego pierścienia.

Cadderly pokręcił głową i schwycił za pierścień. Zanim Danica zdążyła zaprotestować, mocnym szarpnięciem otworzył drzwi.

Znaleźli się w komfortowo urządzonej komnacie. Stało w niej sporo wyłożonych miękkimi poduszkami foteli, na ścianach wisiały gobeliny w stonowanych barwach, a na podłodze leżał gruby włochaty dywan z niedźwiedziej skóry. Jedynym kanciastym przedmiotem w komnacie było drewniane biurko stojące w kącie naprzeciw drzwi. Siedziała przy nim Dorigen, stukając cienką różdżką w skrzydełko swego skrzywionego, źle zrośniętego nosa.

Danica błyskawicznie przybrała postawę obronną i sięgnęła jedną ręką do cholewy buta po znajdujący się tam sztylet.

Czy wspominałam już, jak bardzo mnie zdumiewacie? – zapytała ze spokojem czarodziejka.

Cadderly telepatycznie nakazał Danice, aby się pohamowała i dała mu szansę na rozeznanie się w sytuacji.

Czyż my nie mamy równie wielkiego powodu do zdumienia? – odrzekł młody kapłan. – Podałaś nam hasło.

Aby osobiście mogła nas zabić – dodała ponuro Danica i podrzuciła sztylet na dłoni, chwytając za ostrze, by w razie potrzeby błyskawicznie cisnąć nim w Dorigen.

Rzeczywiście jest taka możliwość – przyznała czarodziejka. – Posiadam rozliczne moce – postukała się końcem różdżki w policzek – których mogłabym użyć przeciwko wam i być może tym razem nasz pojedynek zakończyłby się inaczej.

ZAKOŃCZYŁBY? – zauważył Cadderly.

Mogłoby się tak zdarzyć, gdybym zamierzała ponownie z wami walczyć – wyjaśniła Dorigen.

Danica pokręciła głową, wyraźnie nieprzekonana. Cadderly również nie mógł uwierzyć w nagłą przemianę wewnętrzną Dorigen. Zagłębił się w dźwiękach swojej pieśni, wypatrując aurory – obrazu aury.

Na delikatnych ramionach czarodziejki pojawiły się cienie – odzwierciedlenie uczuć w jej sercu i myślach. Nie były to jednak złe istoty, których spodziewał się Cadderly, ale spokojne, ciche i wyczekujące cienie.

Cadderly powrócił z domeny magii i spojrzał na Dorigen z narastającym zaciekawieniem. Zauważył, że Danica przesunęła się o krok, i zrozumiał, że usiłowała w ten sposób powiększyć dystans między nimi, tak by w razie niebezpieczeństwa czarodziejka mogła skoncentrować się naraz tylko na jednym celu.

Ona mówi prawdę – oznajmił młody kapłan.

Dlaczego? – zapytała oschle Danica. Cadderly nie potrafił odpowiedzieć.

Ponieważ jestem już zmęczona tą wojną – odrzekła Dorigen. – A poza tym znudziło mi się odgrywanie roli służącej Aballistera.

Wydaje ci się, że koszmar Shilmisty tak łatwo zostanie przez wszystkich zapomniany? – spytała Danica.

Nie pragnę, by ten koszmar się powtórzył – odparła pospiesznie Dorigen. – Jestem zmęczona. – Uniosła ręce do góry, palce wciąż miała powyginane wskutek terapii, jaką zastosował wobec niej Cadderly. – I pogruchotana. – Te słowa ubodły Cadderly’ego, ale ton głosu Dorigen był miękki i łagodny. – Mogłeś mnie zabić, młody kapłanie – ciągnęła. – Prawdopodobnie mógłbyś to zrobić nawet teraz, posługując się moim własnym pierścieniem, który, jak widzę, nosisz, albo w jakiś inny, równie skuteczny sposób.

Cadderly bezwiednie zacisnął pięść i wyczuł kciukiem kształt pierścienia z osadzonym w nim onyksem.

Ja zaś mogłam pozwolić golemom, aby was zabiły – dodała Dorigen. – Albo gdy tylko przestąpiliście próg tego pokoju, zaatakować was całą serią morderczych zaklęć z mojego bogatego repertuaru.

Czy to ma być zapłata z twojej strony? – spytał Cadderly. Dorigen wzruszyła ramionami.

Raczej efekt znużenia – odparła i w jej głosie rzeczywiście dało się wyczuć zmęczenie. – Przez wiele lat trwałam u boku Aballistera, obserwując, jak urasta w potęgę i tworzy armię, posługując się obietnicami chwały i zdobycia władzy nad całym regionem.

Na tę myśl Dorigen wybuchnęła śmiechem.

Spójrz na nas teraz – mruknęła posępnie. – Garstka elfów, dwa głupawe krasnoludy i dwójka dzieci – tu z niedowierzaniem wskazała ręką na Cadderly’ego i Danicę – powaliły nas na kolana.

Danica przesunęła się jeszcze bardziej w bok, a Dorigen skrzywiła się nagle i smagnęła różdżką w dół przed sobą.

Mam kontynuować? – spytała, dźgając różdżką powietrze. – Czy pozwolimy rozegrać tę partię tak, jak od początku planowali to bogowie?

Kolejny bezgłośny przekaz wdarł się w głąb myśli Daniki, zmuszając ją do spokoju.

Co masz na myśli? – spytał Cadderly.

Czyż to nie oczywiste? – odparła Dorigen i zachichotała, przypominając sobie, że Cadderly nie wie, iż Aballister jest jego ojcem. – Ty kontra Aballister, bo przecież o to właśnie chodzi w tej wojnie.

Cadderly i Danica spojrzeli na siebie nawzajem, zastanawiając się, czy Dorigen nie straciła przypadkiem zmysłów.

To nie było zamiarem Aballistera – ciągnęła Dorigen, chichocząc przy każdym słowie. – Nie wiedział nawet, że żyjesz, kiedy Barjin rozpoczął atak na Bibliotekę Naukową.

Na dźwięk imienia nieżyjącego kapłana Cadderly mimowolnie się skrzywił.

I z całą pewnością nie było to również twoim zamiarem – ciągnęła Dorigen. – Nie rozumiałeś i nadal nie rozumiesz podstawowego znaczenia tego pojedynku, ba, nie miałeś nawet pojęcia o istnieniu Aballistera.

Bredzisz – rzekł Cadderly. Śmiech Dorigen przybrał na sile.

Być może – potaknęła. – A mimo to muszę wierzyć, że coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności doprowadził do tego spotkania. Po części stało się to za sprawą Aballistera i niewątpliwie srogo tego pożałuje. On też odegrał w tym wszystkim swoją rolę.

Wszczynając wojnę – stwierdził Cadderly.

Ocalając ci życie – poprawiła Dorigen. Oblicze Cadderly’ego jeszcze bardziej sposępniało. – Pośrednio – dodała pospiesznie czarodziejka. – Nienawiść Aballistera wobec Barjina, jego głównego rywala, sprawiła, iż nie mógł pojąć, że staniesz się trującym cierniem, który doprowadzi do unicestwienia jego najskrytszych marzeń.

Ona kłamie – stwierdziła Danica, przesuwając się o kolejny cal w stronę biurka i najwyraźniej szykując się do skoku, z zamiarem ukręcenia karku sprytnej, uwielbiającej zagadki czarodziejce.

Pamiętasz swoje ostatnie spotkanie z Barjinem? – zapytała Dorigen.

Cadderly posępnie skinął głową – nigdy nie zapomni tamtego fatalnego dnia, kiedy po raz pierwszy zabił człowieka.

Krasnolud, ten z żółtą brodą, znajdował się pod wpływem potężnego zaklęcia Barjina – ciągnęła Dorigen i młody kapłan natychmiast ujrzał tę scenę w myślach, przeżywając ją raz jeszcze.

Ivan, który maszerował w kierunku złego kapłana, zatrzymał się nagle i zesztywniał jak posąg, a Cadderly został praktycznie bezbronny. Nie był wówczas potężnym kapłanem, z trudem potrafił pokonać zwyczajnego goblina, i zły duchowny z całą pewnością by go zabił.

Ivan jednak w ostatniej chwili uwolnił się spod wpływu porażającego zaklęcia i uratował Cadderly’ego od niechybnej śmierci.

Aballister zniwelował czar kapłana – oznajmiła Dorigen. – Ale nie uważaj go za swego przyjaciela. Nie darzy cię bynajmniej miłością, czemu dał jawny wyraz, wynajmując oddział zabójców, którzy mieli zlikwidować cię w Carradoonie.

Dlaczego więc mi pomógł? – zapytał Cadderly.

Ponieważ Aballister bardziej niż ciebie lękał się Barjina – odparła Dorigen. – Nie przypuszczał, jak niemiłą niespodziankę związaną z młodym kapłanem Cadderlym szykują mu bogowie.

Jak zatem powinienem rozegrać końcówkę tej partii, o roztropna Dorigen? – zapytał sarkastycznie Cadderly, zmęczony mętnymi wywodami czarodziejki i jej ciągłymi tajemniczymi odniesieniami do bogów.

Dorigen skinęła ręką w stronę przeciwległej ściany i wypowiedziała słowa zaklęcia, które ukazało ich oczom niewielkie przejście utkane z kłębów szarej, wirującej mgły.

Polecono mi, abym cię zaatakowała, wykorzystując w tym celu wszystkie swoje moce, a następnie się wycofała. Próbowałam oddzielić cię od twoich przyjaciół i przeprowadzić przez te drzwi – wyjaśniła. – Za nimi znajduje się prywatna posesja Aballistera, miejsce, w którym postanowił zgładzić młodego kapłana, przysparzającego mu tylu kłopotów.

Cadderly bacznie przyglądał się Dorigen, analizując jej aurę i usiłując stwierdzić, jakie atuty przeciwko nim mogła jeszcze skrywać w zanadrzu sfrustrowana czarodziejka. Danica, oczekując odpowiedzi, spojrzała na młodego kapłana, ale ten tylko wzruszył ramionami. Nie wiedzieć czemu, był w głębi duszy pewien, że Dorigen ponownie mówi prawdę.

W ten oto sposób poddaję się i oddaję w wasze ręce – powiedziała Dorigen ku absolutnemu zdziwieniu Cadderly’ego i Daniki.

Kobieta położyła różdżkę na blacie biurka i rozsiadła się wygodnie na fotelu.

Idź i dokończ tę rozgrywkę, młody kapłanie – zwróciła się do Cadderly’ego, raz jeszcze wskazując na drzwi z kłębów wirującej mgły. – Niechaj o losie tego regionu, jak chce tego przeznaczenie, zadecyduje osobisty pojedynek między tobą a Aballisterem.

Nie wierzę w przeznaczenie – odrzekł stanowczo Cadderly.

A wierzysz w wojnę? – zapytała Dorigen.

Nie rób tego – wyszeptała przez ramię Danica. Dorigen ponownie uśmiechnęła się promiennie.

Hasło „Bonaduce” przeniesie również i ciebie przez tę magiczną bramę.

Nie rób tego – powtórzyła Danica, tym razem głośniej. Cadderly wolno skierował się w stronę ściany.

Cadderly! – zawołała za nim Danica.

Młody kapłan nie słyszał. Przybył tu, by pokonać Aballistera, aby zapobiec wojnie i śmierci tysięcy niewinnych ludzi. To mogła być pułapka, te wrota mogły przenieść go do któregoś z nieznanych światów i pozostawić tam na całą wieczność. Cadderly nie mógł jednak zignorować informacji uzyskanych od Dorigen ani prawdy, którą postrzegał dzięki swojej magii.

Usłyszał, że Danica podąża za nim szybkim krokiem.

Bonaduce! – zawołał, rzucił się w wir szarych mgieł i zniknął.


19

Przyjaciele zgubieni, przyjaciele odnalezieni


Czterostopowej wysokości kontuar otaczał z dwóch stron trójkę przyjaciół, a grube, sięgające sufitu kolumny wspierały go przy obu końcach mierzącej osiem stóp frontowej lady. Za plecami mieli ścianę z niewielką przerwą, aby można było z jednej strony wejść za kontuar, dostatecznie szeroką, by pomieścić dwa gobliny albo jednego postawniejszego mężczyznę. Jak dotąd tylko jeden wrogi żołnierz próbował się tamtędy przecisnąć, ale został skutecznie zdmuchnięty strzałą z morderczego łuku Shayleigh.

Kiedy czereda nieprzyjaciół podeszła bliżej, Ivan i Pikel weszli na kontuar, miotając stamtąd najprzeróżniejsze obelgi i wygrażając pięściami, choć ani jeden żołnierz wroga nie zbliżył się jak dotąd na odległość ciosu. Kiedy Ivan oznajmił, że orkowie „rodzą się tylko po to, by obcierać ogrom zasmarkane nosy”, trzy humanoidy o świńskich pyskach zaciekle ruszyły do ataku. Pierwszy, usiłując rzucić się na Pikela, poślizgnął się w kałuży rozlanej zupy, jedna noga wyjechała spod niego, podczas gdy druga wystrzeliła wysoko w górę. Rąbnął mocno w kontuar, opierając jedną stopę na wysokości kostki o krawędź blatu, a Pikel skrzętnie przygwoździł mu pałką palce i napierając całym ciałem, zmiażdżył je o ladę.

Orkowie znajdujący się z tyłu również o mało nie potracili równowagi, ale do zachowania jej, kiedy zatoczyli się na kontuar, znacznie przyczynił się ich pechowy kompan leżący obecnie na ziemi. Topór Ivana z chrzęstem wgryzł się w bok czaszki jednego, jednak drugi zdołał uniknąć zamaszystego ciosu pałki Pikela. Wkrótce został zmiażdżony o ścianę kontuaru, gdy cała gromada jego kompanów, widząc, że intruzi znaleźli się w potrzasku, ruszyła na nich hurmem.

Nie damy im rady! – zawołała Shayleigh.

Zajmij się łucznikami – odrzekł Ivan, posapując i wzdychając przy każdym słowie, zaciekle wymachując toporem, by powstrzymać napierającą tłuszczę. – Ja i mój brat zajmiem się temi tutaj!

Shayleigh bezradnie spojrzała na swój prawie opróżniony kołczan. Sięgnęła dłonią po krótki miecz, gdy jakiś żołnierz obiegł kontuar, odnajdując lukę przy ścianie, ale błyskawicznie doszła do wniosku, że nie ma czasu na wdawanie się w walkę wręcz. Żal jej było tej strzały, mimo to posłała ją między oczy żołnierza, w nadziei że jego gwałtowna śmierć wzbudzi w pozostałych choć odrobinę wahania, zanim zdecydują się uczynić to samo co on.

Kontuar zachwiał się nagle, kiedy ogr runął z tyłu na szeregi atakujących, i Shayleigh przez chwilę miała wrażenie, że niska zapora pęknie, a ona sama zostanie zmiażdżona o ścianę bezlitosnym naporem ciał atakujących nieprzyjaciół. Jej poczynania dyktowało przerażenie – odwróciła się w stronę kontuaru i posłała strzałę w twarz ogra. Stwór runął do tyłu, a napór na ladę zdecydowanie zmalał. Mimo to bariera nadal wydawała się mocno rozchybotana, toteż wojowniczka elfów wspięła się na półkę przy ścianie, aby mieć stamtąd lepszy widok na całe pomieszczenie.

Jakiś mężczyzna oparł się dłońmi i jedną stopą o kontuar i wybił się w górę, licząc, że krasnoludy są zbyt pochłonięte walką, aby mogły go powstrzymać.

Topór Ivana w mgnieniu oka rozpłatał mu kręgosłup, choć za tę chwilę oderwania od zasadniczej potyczki krasnolud zapłacił poharatanym biodrem. Ivan skrzywił się z bólu, warknął, by zapomnieć o ranie, i ciął zaciekle w stojącego naprzeciw goblina. Jego wielki topór rozłupał na dwoje uniesioną włócznię stwora i jego plugawą, skierowaną ku górze twarz.

Ivan nie potrafił w tej chwili napawać się swoimi wyczynami, bowiem napór mieczy, włóczni, paskudnie zaostrzonych tyczek i tnących powietrze sztyletów nie słabł ani na chwilę. Krasnolud uskakiwał i odsuwał się, uchylał i parował, raz po raz zadając cios ofensywny. Nagle w powietrzu świsnęła strzała, pogrążając się do połowy w gęstej żółtej brodzie, a fale bólu, jakie przeszyły krasnoluda, uświadomiły mu, że został również draśnięty w policzek.

Mówiłżem ci, cobyś się zajmneła łucznikami! – zawołał gniewnie do Shayleigh, ale jego wściekłość prysła, gdy spoglądając w stronę, skąd nadleciała strzała, ujrzał wrogiego łucznika leżącego plackiem na ziemi, ze strzałą Shayleigh wystającą z czoła.

Nieważne – burknął pokornie i uskoczył przed nisko wymierzonym cięciem miecza, opuszczeniem stopy przygważdżając ostrze broni do blatu. Następnie kopnięciem roztrzaskał mężczyźnie szczękę, posyłając go nieprzytomnego do tyłu, w rozszalałą ciżbę. Natychmiast jego miejsce zajęło dwóch innych, a Ivan znów znalazł się pod solidnym naporem.

Pikelowi nie wiodło się lepiej. Uśmiercił trzech przeciwników, jednego po drugim, ale krwawił z kilku ran, a jedna była dość poważna. Wymachiwał pałką w przód i w tył, usiłując zapomnieć o zmęczeniu w muskularnych ramionach i ewidentnej bezsensowności swoich wysiłków.

Odskoczył w lewo, zbijając w bok pchnięcie włóczni, ale ostrze miecza prześlizgnęło się tuż za jego wysuniętą do przodu pałką, uderzyło w coś, co znajdowało się pod jego rękawem, po czym cofnęło się, pozostawiając na przedramieniu Pikela krwawą bruzdę.

Jął! – pisnął zielonobrody krasnolud, obronnym gestem przyciągając rękę do boku. Jednak już w chwilę później zupełnie zapomniał o bólu, przeżywszy straszliwy szok, gdy z rękawa jego kaftana spadła na kontuar górna połowa oswojonego przezeń węża.

O-o-o-o-o-o-o! – zawył Pikel, a jego małe nóżki zatupały gwałtownie w miejscu. – O-o-o-o-o-o-o!

Szermierz zadał szaleńcze pchnięcie, ale Pikel schwycił ostrze wolną ręką i odepchnął je w bok, nie zwracając uwagi na krwawe bruzdy pojawiające się na wewnętrznej stronie jego nagiej dłoni. Druga ręka krasnoluda wystrzeliła naprzód, a górny koniec pałki wyrżnął napastnika w twarz. Pikel ujął broń oburącz i trzema szybkimi ciosami rozpłaszczył mężczyznę na podłodze. Następnie jednym uderzeniem odrzucił wstecz goblina, który wykorzystując okazję, próbował wspiąć się na kontuar kilka stóp dalej. Ciężka pałka śmigała w przód i w tył, zbijając na boki rozmaitą broń i gruchocząc kości. Tłukła na prawo i lewo z niesłabnącą siłą. Nic nie mogło powstrzymać natarcia rozjuszonego krasnoluda.

O-o-o-o-o-o-o!

Ogr rozepchnął na boki ludzi i orków, aby dostać się do kontuaru, i odważnie, acz nieroztropnie, wybił się w górę.

Pikel zmiażdżył mu kolano, wykonał pełny obrót i trafił stwora ponownie w klatkę piersiową, gdy ten zaczął upadać. Cios odrzucił ogra w tłoczącą się pod kontuarem ciżbę. Widząc, że spadający potwór powali na ziemię znajdujących się najbliżej wrogów, rozszalały krasnolud zeskoczył z szerokiego blatu.

O-o-o-o-o-o!

Jakiś szermierz pchnął mieczem, mierząc w Ivana, lecz Pikel zmiażdżył mu łokieć o krawędź kontuaru, zanim jeszcze jego miecz zdołał dosięgnąć celu.

Ej, on je mój! – zaczął protestować Ivan, ale Pikel go nie słyszał i zawodząc przeciągle, raz po raz uderzał swoją pałką.

Jego następny cios zgruchotał kark mężczyzny, ale krasnolud wykonał zbyt zamaszyste uderzenie, muskając Ivana i zrzucając go do tyłu, poza kontuar. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że został sam. Widział jedynie martwego węża, z którym zdążył się już zaprzyjaźnić. Biegał w tę i z powrotem po kontuarze, nie okazując zmęczenia gnieżdżącego się w jego pracujących zawzięcie kończynach, nie czując bólu promieniującego z coraz większej ilości ran, a w ustach miał jedynie słodycz zemsty, gdy bezlitośnie chłostał, a nawet zaczął zmuszać do odwrotu zebrany przed kamiennym kontuarem, ogarnięty nagłym wahaniem tłum nieprzyjaciół.

Potrzebujemy wiency wsparcia od frontu! – ryknął gniewnie Ivan do Shayleigh, kiedy pomogła mu się podnieść.

A strzały? – wyjaśniła Shayleigh, wskazując na swój pusty kołczan i jedną strzałę, którą nałożyła na cięciwę.

Ivan uniósł rękę i wyszarpnął strzałę z policzka.

Masz tu jeszcze jednom – mruknął ponuro. Nagle drgnął gwałtownie, w nader osobliwy sposób, po czym sięgnął za siebie i wyjął z pleców kolejne drugie drzewce.

Oczy Shayleigh rozszerzyły się, kiedy patrząc ponad krasnoludem, dojrzała odwrócony stół, przesunięty przez kilku wrogich żołnierzy tak, by ukryci za nim łucznicy mogli posyłać strzały w głąb luki za kontuarem. Błyskawicznie uniosła łuk i wypuściła strzałę, a mimo że trafiła tylko w drewniany blat, ukryci za nim łucznicy mimowolnie pochylili głowy.

Przyniosem ci parę strzał! – ryknął Ivan, odwracając się i rozglądając wokoło, po czym pognał przed siebie co sił w nogach.

Jakiś łucznik wychylił głowę, usiłując wymierzyć w mały, szybko przemieszczający się cel. Kiedy jednak ryczący wściekle krasnolud podbiegł bliżej, łucznikowi puściły nerwy i jego strzała poszybowała ku sufitowi.

Ivan widział teraz tylko to, co miał bezpośrednio przed sobą; zignorował wrogów krzyczących i wskazujących na niego z boku. Pochylił głowę i jak taran wyrżnął w ciężki stół, stawiając go na nogi i wskakując na blat.

Trzej znajdujący się pod nim oszołomieni łucznicy unieśli wzrok, zaskoczeni. Nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo byli odsłonięci, teraz gdy bariera znalazła się nad ich głowami. Uświadomili to sobie dopiero, gdy strzała ze świstem przeszyła powietrze i czaszkę jednego z nich.

Dwie pary oczu zwróciły się w stronę Shayleigh; obaj mężczyźni z ulgą przyjęli widok goblina pędzącego w stronę wojowniczki elfów i za cenę własnego życia przechwytującego kolejną wypuszczoną przez nią strzałę.

Ivan zeskoczył z blatu stołu i płazem topora rąbnął jednego z pozostałych przy życiu łuczników. Drugi, zanim krasnolud zdążył ponownie unieść swój wielki topór, morderczym gestem dobył sztyletu i wysunął uzbrojoną rękę do przodu.

Ivan puścił stylisko swojej ulubionej broni, dał susa i zacisnął silne dłonie po bokach głowy ostatniego łucznika.

Sztylet rozorał mu ramię, ale Ivan z głuchym warknięciem pchnął z całej siły ku górze, rozpłaszczając czubek głowy mężczyzny o spód blatu. Napierał jednak dalej i zaparłszy się mocno nogami o ziemię, a barkami o stół, podźwignął wysoko i energicznie niemały ciężar. Pochylił głowę, kiedy stół wyprysnął na stopę w powietrze, a następnie zaczął opadać, ale nadal trzymał w górze unieruchomioną oburącz głowę łucznika.

Założeni się, co musiało boleć – mruknął krasnolud, kiedy stół z hukiem opadł w dół, miażdżąc czaszkę mężczyzny.

Łucznik siedział niezdarnie, nogi miał dziwnie podkurczone, oczy zamknięte. Ivan mimo to trzasnął go w twarz, by usunąć go z drogi, po czym podniósł swój topór oraz leżące opodal kołczany i pędem pognał z powrotem w stronę kontuaru.

Bełt z kuszy przebił mu łydkę i krasnolud runął twarzą na ziemię, ale w oka mgnieniu znów był na nogach i gnał jak burza, zagryzając z bólu mięsiste wargi.

Shayleigh odwróciła się i, chcąc nie chcąc, musiała posłać trzecią i ostatnią strzałę w twarz orka, który przepełzł nad kontuarem, usiłując zajść od tyłu rozszalałego i uwijającego się jak fryga Pikela. Kiedy odwróciła się ponownie w stronę Ivana, tuż przed nią pojawił się kolejny goblin. W przypływie desperacji, nie mając czasu, by dobyć miecza, smagnęła na odlew wielkim łukiem, usiłując zmusić plugawą kreaturę do odwrotu.

Twoja być martwa – obiecał goblin, ale Shayleigh pokręciła głową, a nawet się uśmiechnęła, widząc wielkie pokrwawione ostrze topora unoszącego się z tyłu za głową paskudnego stwora.

Ivan przebiegł po plecach padającego goblina.

Masz tu swoje strzały! – zawołał, przekazując Shayleigh prawie trzy pełne kołczany. Nie zdążył usłyszeć jej odpowiedzi, bowiem obrócił się na pięcie i zamaszystym ciosem topora odbił w bok podstępne pchnięcie włóczni.

Shayleigh również się odwróciła, nakładając strzałę na cięciwę i strzelając nad kontuarem, naprzeciwko Ivana; posłała tam jedną, a zaraz potem drugą strzałę, bowiem nagle na ich niewielki posterunek ruszyło równocześnie zaciekłe natarcie z trzech stron.

Martwy wąż! – wołał Ivan, pobudzając rozjuszonego brata do walki. – Martwy wąż!

O-o-o-o-o-o-o! – zawył Pikel i kolejny wróg został zmieciony w bok.

Shayleigh wiedziała jednak, że aby przetrwać, będą potrzebować czegoś więcej niż bojowego szału Pikela i ponad czterdziestu strzał, które przyniósł Ivan. Jej ręce pracowały nieprzerwanie, naciągając i zwalniając cięciwę, strzelając w bok i ponad Pikelem. Każda ze strzał była celna i zabójcza, ale na miejsce jednego uśmierconego wroga błyskawicznie przybywało dwóch następnych.

***

Bonaduce! – zawołała Danica i ruszyła w stronę ściany, dając wielkiego susa w drzwi z wirującej mgły. Rąbnęła mocno o kamienie i oszołomiona upadła na plecy, by ponownie znaleźć się w komnacie Dorigen.

Zwinnie wykonała przewrót w tył. Czuła się zdradzona i bezbronna.

Dorigen pozbyła się Cadderly’ego, a wciąż miała swoją różdżkę. Danica ponownie przeturlała się w tył, podnosząc się z ziemi w bezpiecznej, jak się jej zdawało, odległości od siedzącej nadal na fotelu czarodziejki.

Hasło brzmiało: Bonaduce – rzuciła oskarżycielskim tonem.

Tylko ci, których Aballister pragnie ujrzeć, mają prawo wejść do jego prywatnych komnat, niezależnie od tego, czy znają hasło – wyjaśniła spokojnie Dorigen. – Chciał spotkać się z Cadderlym. Najwidoczniej ciebie nie wziął pod uwagę.

Danica gwałtownym ruchem wyrzuciła przed siebie jedną rękę i sztylet o kryształowym ostrzu pomknął w stronę Dorigen. Trysnęły skry, gdy trafił w magiczną tarczę i spadł z brzękiem na podłogę obok czarodziejki. Dorigen leniwym ruchem skierowała swoją różdżkę w stronę Daniki, unosząc rękę do góry, jakby ostrzegała mniszkę, aby nie podchodziła bliżej.

Zdrajczyni – wyszeptała Danica, a Dorigen każdą sylabę tego słowa skwitowała przeciągłym ruchem głowy. – Wydaje ci się, że zabijesz mnie tą różdżką? – Zaczęła krążyć wokół czarodziejki, przesuwając się miękko, zwinnie i pewnie, z idealną równowagą, gotowa w każdej chwili rzucić się na uzbrojoną w magiczny artefakt Dorigen.

Nie chciałabym próbować – odparła szczerze Dorigen.

Jedno zaklęcie, Dorigen – warknęła Danica – albo jedna próba użycia różdżki. To wszystko, na co będziesz miała czas.

Nie chciałabym próbować – powtórzyła kobieta, tym razem dobitniej i na podkreślenie swoich słów upuściła różdżkę na blat biurka.

Danica wyprostowała się nieznacznie – wydawała się szczerze zakłopotana.

Nie okłamałam cię – wyjaśniła Dorigen, – Ani nie posłużyłam się oszustwem, by skierować Cadderly’ego do miejsca, w którym nie miałby się znaleźć.

I znów słowa Dorigen potwierdziły jej wiarę w to, że spotkanie zainicjował los. Danica nie była o tym przekonana tak głęboko jak czarodziejka. Wierzyła w wewnętrzną moc i wolny wybór, a nie w przeznaczenie, które niejako z góry wytycza ścieżki naszego życia.

Aballister niewątpliwie ukarze mnie za to, że umożliwiłam młodemu kapłanowi wejście do jego domeny – ciągnęła Dorigen, pomimo iż na twarzy Daniki wciąż malowało się powątpiewanie. – Miał nadzieję, że zabiję Cadderly’ego, a przynajmniej nadwerężę zapasy jego magicznej mocy. – Zachichotała i odwróciła wzrok.

Danica zdała sobie sprawę, że mogłaby wskoczyć na biurko i udusić czarodziejkę, zanim ta zdążyłaby zareagować. Nic ruszyła się jednak z miejsca, poruszona brzmiącą w jej głosie wyraźną nutą szczerości.

Aballister sądził, że zagrożeniu dla Zamczyska Trójcy położy kres zły Duch, plugawa personifikacja Ghearufu – podjęła Dorigen.

Duch, którego wysłaliście naszym śladem – rzuciła oskarżycielskim tonem Danica.

Niezupełnie – odparła ze spokojem Dorigen. – Prawdą jest, że Aballister wysłał Nocne Maski do Carradoonu w celu uśmiercenia Cadderly’ego, ale powrót Ducha był zwyczajnym przypadkiem, fortunnym zbiegiem okoliczności, o ile zdołał to stwierdzić Aballister. Nie wiedział, że Cadderly pokona widmo. – Raz jeszcze zachichotała osobliwie. – Sądził, że wywołana przez niego burza zniszczy was wszystkich i zapewne tak by się stało, ale Aballister nie wiedział, że do tej pory byliście już daleko od Nightglow. Na pewno by się przeraził, gdyby wiedział, że Cadderly’emu udało się pokonać nawet starego Fyrena, po tym jak przestał panować nad jego umysłem.

Pod Danicą nagle ugięły się kolana, jej migdałowe oczy otworzyły się szeroko.

Tak, obserwowałam tę bitwę – wyjaśniła Dorigen – ale nie powiedziałam o tym Aballisterowi. Chciałam zobaczyć jego zdziwienie, kiedy Cadderly, szybciej niż przypuszczał, zjawi się u bram Zamczyska Trójcy.

Czy to ma być skrucha? – spytała Danica.

Dorigen wbiła wzrok w blat biurka i powoli pokręciła głową, wodząc pokrzywionymi, zdeformowanymi palcami po długich, szpakowatych włosach.

Przypuszczam, że raczej pragmatyzm – powiedziała, spoglądając na Danicę. – Aballister popełnił masę błędów. Nie wiem, czy pokona Cadderly’ego albo ciebie i twoich przyjaciół. A jeśli nawet zwycięży, czyż moglibyśmy łudzić się, że zdołamy podbić ten region, skoro straciliśmy przez was połowę całej naszej armii?

Danica stwierdziła, że jej wierzy, i stała się jeszcze bardziej podejrzliwa, obawiając się, że czarodziejka rzuciła na nią jakiś urok.

To, że przeszłaś na naszą stronę, nie zdoła wymazać zbrodni, jakich dokonałaś w ostatnich miesiącach – stwierdziła ponuro.

Nie – potaknęła bez wahania Dorigen. – I nie nazwałabym tego „zmianą stron”. Zobaczymy, kto zwycięży po tamtej stronie – wskazała wirującą bramę mgieł na ścianie. – Zobaczymy, dokąd zaprowadzi nas przeznaczenie.

Danicą pokręciła głową z powątpiewaniem.

Nadal nie rozumiesz, prawda? – zapytała ostro Dorigen, a słysząc zmianę tonu jej głosu, zwinna mniszka natychmiast przybrała niską pozycję defensywną.

O czym ty mówisz? – rzuciła Danica.

Głośna odpowiedź Dorigen sprawiła, że Danice zmiękły kolana. Był to dla niej tak wielki i niespodziewany cios, iż przez moment nie mogła wydobyć z siebie głosu.

Aballister jest ojcem Cadderly’ego!

***

W miarę jak trwała zacięta walka w jadalni, z trójki znajdujących się w potrzasku przyjaciół najlepiej radził sobie Ivan. W ciasnym przejściu z boku kontuaru niski, krępy krasnolud i jego wielki topór tworzyli nieprzeniknioną barierę. Ludzie i potwory atakowali go dwójkami, ale nie mieli najmniejszych szans na przedarcie się przez jego zaciekłą obronę. Ivan był poważnie ranny, ale rycząc na całe gardło, zaintonował pieśń bitewną krasnoludów, która zaabsorbowała go tak dalece, że przestał odczuwać ból i uparcie nie pozwalał osłabnąć swoim poranionym kończynom.

Mimo to nieustający napór wrogów nie pozwalał mu dotrzeć do brata lub Shayleigh, wyraźnie potrzebujących pomocy. Jedyne, co mógł zrobić, to pokrzykiwać raz po raz: „Martwy wąż!”, aby wzmóc zajadłość furii Pikela.

Shayleigh powaliła pierwszego mężczyznę, który próbował przesadzić kontuar, a następnego adwersarza – niedźwieżuka – trafiła czterema wypuszczonymi jedna po drugiej strzałami tak precyzyjnie, że stwór był martwy, zanim jeszcze osunął się na kamienny blat. Następną strzałę posłała w bok, między nogami Pikela, trafiając orka w twarz, po czym obróciła się na pięcie, gdy kolejny wróg, goblin, wskoczył na kontuar. Strzeliła mu w pierś, sadzając go brutalnie na blacie, po czym kolejną strzałą zgasiła iskierki płonące w jego oczach.

Gobliny, znajdujące się za tą ofiarą, okazały się jednak sprytniejsze niż zazwyczaj, bowiem martwa kreatura nie osunęła się na ziemię. Używając jej krwawiącego ciała w charakterze tarczy, następny z goblinów zdołał wspiąć się na kontuar. Shayleigh i tak go uśmierciła, trafiając w oko, kiedy wyjrzał ponad ramieniem martwego kompana, ale chaos, jaki nastał, gdy dwa stwory runęły za kamienną barierę, dał kolejnemu goblinowi wolny i łatwy dostęp do wojowniczki elfów.

Shayleigh, nie mając czasu na założenie kolejnej strzały, instynktownie sięgnęła po łuk. Smagnęła trzymanym jedną ręką łukiem, odbijając w bok pchnięcie włóczni, i w ostatniej chwili zdołała wypchnąć rękę z mieczem do przodu, by sunący za nią goblin siłą rozpadu nadział się na krótkie, lecz zabójcze ostrze.

Energicznym szarpnięciem odrzuciła trupa w bok i wyrwała miecz z bezwładnego ciała. Wyborne ostrze, obłożone silnymi zaklęciami elfów, rzucało silny blask. Shayleigh nie zdążyła jednak unieść łuku i wiedziała, że było raczej mało prawdopodobne, aby w tej walce zrobiła jeszcze z niego użytek. Upuściła go na podłogę i rzuciła się naprzód, atakując kolejnego wroga, zanim zdążył zeskoczyć z blatu.

Goblin był wytrącony z równowagi, dopiero co rozpoczął zeskok na podłogę, kiedy Shayleigh znalazła się przy nim, a jej miecz śmignął najpierw w jedną stronę – zbijając wątłą obronę stwora – i zaraz potem w drugą. Zanim goblin zdążył dojść do siebie, Shayleigh pchnęła mieczem do przodu, przebijając gładko i czysto jego gardło. Odbiła się w górę, używając w tym celu jego ramion, i znalazła się na blacie w tej samej chwili co następny wrogi żołnierz. Mężczyzna nie spodziewał się ataku i został zepchnięty w tył, w głąb napierającej ciżby, dając Shayleigh możliwość powalenia krótkim cięciem kolejnego orka, który stanął jej na drodze.

Zabiła go czysto i zręcznie, ale kiedy pochyliła się do uderzenia, nad ramieniem stwora wystrzeliła włócznia.

Shayleigh wyprostowała się, usiłując zachować przytomność umysłu pośród ogarniającego ją nagle palącego żaru i przyćmiewającego wzrok bólu. Ujrzała włócznię zwisającą z jej biodra i mężczyznę, który schwycił drugi koniec długiego drzewca. Gdyby zdołał je przekręcić...

Shayleigh cięła włócznię mieczem, nieco poniżej zwieńczenia metalowego grotu. Ostrze elfów bez trudu przerąbało drewno, ale wstrząs, jaki temu towarzyszył, omal nie pozbawił Shayleigh przytomności. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Walczyła dalej jedynie dzięki uporowi, zmuszając dzierżącą miecz rękę do wykonywania najbardziej pospolitych ofensywnych cięć, aby powstrzymywać przeciwników na dystans, dopóki nie miną ogarniające ją raz po raz fale słabości.

Ooooooooo! – Pałka Pikela zatoczyła szeroki łuk przed twarzą zdumionego ogra. Olbrzym machnął ręką, usiłując pochwycić osobliwą broń, ale pałki już tam nie było, gdyż krasnolud uniósł ją wysoko nad głową.

Duh? – spytał głupkowato ogr. Pałka spadła z impetem na jego czaszkę.

Ogr pokręcił głową, jego mięsiste wargi plasnęły donośnie. Uniósł wzrok, by sprawdzić, co go trafiło. Podnosił głowę coraz wyżej i wyżej, jego spojrzenie przeniosło się aż na sufit, i nagle runął w tył, przywalając swoim cielskiem trzech mniejszych kompanów.

Pikel, który tymczasem zeskoczył na ziemię przy drugim końcu kontuaru, nie widział upadku ogra. Jakiś mężczyzna poderwał się, a krasnolud padł plackiem na ziemię, uderzając pałką, by zbić przeciwnika z nóg.

Miecz rozorał Pikelowi biodro, ale krasnolud, z twarzą przy ziemi, jeszcze wyraźniej ujrzał swego martwego węża. Jego pałka ze świstem przeszyła powietrze, odrzucając głowę szermierza w bok i gruchocząc mu kręgosłup.

Oooooooooo! – Pikel poderwał się błyskawicznie w nowym przypływie furii. Pobiegł w przeciwną stronę, tłukąc zażarcie swoim „drzewkiem”, aby wrogowie nie przedostali się za kontuar, i czym prędzej zawrócił, powalając po drodze wspinającego się na podwyższenie goblina.

Stwór zatoczył się do tyłu i uderzył, a także, jak się okazało, zahaczył szczęką o krawędź kontuaru. Nie była to dobra pozycja, gdyż pałka Pikela miała tendencję do nader szybkiego opadania.

Jak długo zdoła jeszcze wytrzymać? Pikel pomimo swojej wściekłości nie mógł zaprzeczyć, że jego ruchy stały się wolniejsze, napór wrogów ani trochę nie osłabł, zaś na miejsce jednego zabitego pojawiało się zaraz dwóch następnych. Na dodatek jego przyjaciele byli mocno poranieni, obficie krwawili i prawie zupełnie opadli z sił.

Po drugiej stronie sali jakiś mężczyzna wyprysnął nagle w powietrze i wymachując bezradnie rękami i nogami, przeleciał nad stojącym przed nim ogrem. Pikel, zaciekawiony, obejrzał się za siebie, aby zobaczyć, jak z piersi ogra wyłania się ostrze wielkiego miecza. Z mocą, jakiej krasnolud nigdy dotąd nie widział, tajemniczy napastnik szarpnął ku górze uwięzionym w ciele martwego ogra mieczem, rozcinając klatkę piersiową i obojczyk stwora aż do boku jego szyi.

Olbrzymia ręka zamaszystym ruchem uderzyła w ramię ogra z taką siłą, że bezwładne truchło, koziołkując w powietrzu, uleciało w dal, a Vander – VANDER! – ruszył raźno przed siebie, zamaszystymi cięciami miecza uśmiercając po dwóch wrogów naraz.

Oo, oi! – zawołał Pikel, wskazując grubym paluchem w stronę drzwi. Shayleigh również zauważyła firbolga i widok ten dodał jej otuchy i nowych sił. Walcząc z orkiem na blacie kontuaru, zadała cios wolną, lewą ręką, roztrzaskując stworowi szczękę. Zrobiła zwód mieczem, jakby chciała wykonać pchnięcie, po czym trzasnęła orka pięścią drugi i trzeci raz.

Ork zachwiał się, balansując niebezpiecznie na krawędzi kontuaru. Jakimś cudem zdołał uchylić się przed mieczem Shayleigh, ale wojowniczka elfów wyrzutem stopy trafiła go w pierś, odrzucając do tyłu.

Vander nadchodzi! – zawołała, aby powiadomić o tym fakcie Ivana, i podbiegła do najdalszego krańca kontuaru, przykucając nisko i tnąc mieczem, by zmusić do odwrotu następnego potencjalnego napastnika.

Tyn ichni pierścień! – ryknął Ivan prosto w twarz stojącego przed nim mężczyzny, mając na myśli czarodziejski pierścień regeneracyjny Vandera – pierścień, który już wcześniej (a jak się okazało, również i tym razem) wskrzesił martwego firbolga.

Dziki śmiech Ivana sprawił, że jego przeciwnik stanął jak wryty. Krasnolud uniósł topór nad ramieniem, zaś zbity z tropu mężczyzna odpowiedział wyrzuceniem wysoko w górę swego miecza.

Ivan opuścił jedną rękę, a drugą wypchnął energicznie do przodu, trafiając styliskiem topora w twarz zdumionego mężczyzny. Tamten runął w tył, oszołomiony, Ivan zaś, podrzuciwszy topór w górę, jednym płynnym ruchem schwycił go rękami i ciął ukośnie, rozrąbując przeciwnikowi obojczyk.

Pośrodku sali włócznik dźgnął firbolga swoją bronią w biodro, zadając mu niegroźną ranę. Vander odwrócił się i kopnął; jego ciężki but trafił mężczyznę w brzuch i wbijając się wysoko, dosięgnął aż do żeber. Siła kopnięcia była tak potężna, że mężczyzna został wyrzucony na piętnaście stóp w górę.

Vander odwrócił się w drugą stronę i wkładając w cięcie cały ciężar swego ciała, rozpłatał na dwoje goblina.

Tego było już za wiele dla jego znajdujących się najbliżej kompanów. Wyjąc z przerażenia, w pośpiechu wybiegli z sali.

Vander miał przed sobą zbyt wielu przeciwników, aby przejmować się uciekającymi goblinami. Jakiś ogr stanął mu na drodze i rąbnął go maczugą w pierś. Vander nawet nie mrugnął powieką, tylko uśmiechnął się złowrogo, by dać przeciwnikowi do zrozumienia, że nie został zraniony.

Duh?

Dlaczego oni muszą to stale powtarzać? – mruknął ze zdumieniem firbolg, a jego miecz zmiótł zdziwionemu ogrowi głowę z ramion.

Grupka przyjaciół, broniąca się przy kontuarze, skojarzyła sobie przemarsz Vandera ze statkiem przedzierającym się przez szkwał; firbolg, brnąc naprzód, rozrzucał na wszystkie strony ciała bezradnych goblinów, orków i ogrów, a jego drogę znaczyły stosy pogruchotanych ciał i kałuże krwi. W minutę znalazł się przy kontuarze, rozcinając na dwoje wszystkich wrogów, którzy stanęli mu na drodze. Pikel zeskoczył na ziemię obok niego i wspólnie utworzyli z boku lady lukę, aby mógł do nich dołączyć Ivan.

Zanim we trzech dotarli do Shayleigh, wojowniczka elfów usiadła na blacie kontuaru, opierając się ciężko o filar, bowiem pozostali jej przeciwnicy, przeraźliwie wrzeszcząc, w popłochu wybiegli z sali.

Vander podniósł ranną wojowniczkę elfów, układając ją sobie w zagłębieniu ramienia.

Musimy stąd uciekać – powiedział.

Łoni wrócom – przytaknął Ivan. Spojrzeli na Pikela, który wolno, niemal z nabożną czcią, cal po calu wysuwał z podartego rękawa dolną połowę ciała zabitego węża, zaś z jego ust raz po raz dobywało się zduszone: Oooooo.

20

Cios za cios


Cadderly nie pojmował, gdzie się właściwie znalazł. Ta komnata, wyłożona pluszem i wyściełana kobiercami, nie przypominała w niczym surowych kamiennych pomieszczeń w podziemiach Zamczyska Trójcy. Złote ornamenty w kształcie liści i wspaniale tkane kobierce zdobiły ściany, a każdy z nich przedstawiał wizerunek Talony albo jej symbol. Sufit pokrywały płaskorzeźby oraz dekoracje z jakiegoś nieznanego Cadderly’emu egzotycznego drzewa. Każde z dziewięciu krzeseł w ogromnym pomieszczeniu – ich oparcia i siedzenia zrobione były w kształcie łez – wydawało się godne sterty smoczych skarbów; w nogach i podłokietnikach migotały wielkie, błyszczące klejnoty, tapicerka zaś wykonana była z najprzedniejszego jedwabiu. Cały ten wystrój kojarzył się Cadderly’emu z pałacem pewnego paszy w odległym Calimporcie albo z prywatnymi komnatami jednego z lordów z Waterdeep.

Dopóki nie wejrzał głębiej. Pieśń Deneira rozbrzmiała samorzutnie w jego uszach, jakby bóg przypominał mu, iż to pomieszczenie nie było pospolite, podobnie jak niezwykły był jego gospodarz. Była to komnata pozaplanarna, stwierdził Cadderly. Stworzona dzięki magii, utkana w najdrobniejszych szczegółach z czarnoksięskiej energii.

Przyglądając się uważniej najbliższemu z krzeseł, teraz gdy pieśń rozbrzmiewała donośnie w jego myślach, Cadderly stwierdził, że klejnoty były rozmaitymi wariacjami magicznej energii, gładki jedwab zaś stanowił jedynie warstwę energetycznej powłoki i nic poza tym.

Przypomniał sobie to, czego doświadczył w wieży czarodzieja Belisariusa, kiedy pokonał iluzorycznego minotaura w iluzorycznym labiryncie. Wtedy właśnie przenicował dzieło maga, sięgając w głąb gardzieli minotaura, i wydobył zeń stworzoną przez siebie iluzję serca potwora. Teraz zaś, w tym nieznanym i wyraźnie niebezpiecznym otoczeniu, potrzebował czegoś, co dodałoby mu otuchy. Ponownie skoncentrował się na krześle, pochwycił skraj jego magicznego pola i przetworzywszy, rozciągnął je i spłaszczył.

Stół lepiej tu będzie pasować – oznajmił, domyślając się, że jego gospodarz, Aballister, słyszy każde słowo. I tak oto krzesło zmieniło się w stół z polerowanego drewna, o grubych, łukowatych nogach ozdobionych wizerunkami oczu, świec i zwojów – symboli bóstwa Cadderly’ego i brata owego boga, Oghmy.

Młodzieniec spojrzał na jedyne widoczne wyjście z ogromnego pomieszczenia, wielkie drzwi o rzeźbionym, łukowatym sklepieniu znajdujące się dokładnie naprzeciw ściany, przez którą się tu dostał. Zmienił nieznacznie pieśń Deneira, poszukując niewidzialnych przedmiotów lub innych pozaplanarnych przestrzeni w tym obszarze, ale nie dostrzegł śladu Aballistera.

Podszedł do stworzonego przez siebie stołu, dotykając dłońmi gładkiej, lśniącej powierzchni. Uśmiechnął się, gdy poczuł łagodną inspirację – jak się domyślił, boską – po czym przywołał swoją magię i zogniskował całą uwagę na najbliższym gobelinie, zmieniając na nim wzór. Przywołał obraz wspaniałego gobelinu, który znajdował się w wielkiej sali Biblioteki Naukowej, wyobrażając sobie jego najdrobniejsze szczegóły i odtwarzając jeż idealną precyzją i dokładnością.

Krzesło za jego plecami stało się biurkiem, na którym znalazł się kałamarz ozdobiony runami Deneira. Drugi kobierzec zamienił się w zwój Oghmy, słowa najświętszej modlitwy tego bóstwa zastąpiły poprzedni wizerunek złej Talony i jej zatrutego sztyletu.

Cadderly poczuł, że stworzone przez niego obrazy dodają mu sił; miał wrażenie, jakby to dzieło przybliżało go do boga, źródła jego mocy. Im bardziej zmieniał pokój, tym bardziej przypominał on świątynię w Bibliotece Naukowej, a co za tym idzie, rosła pewność siebie młodego kapłana. Z każdym stworzonym obrazem kultu Deneira, w myślach i sercu Cadderly’ego coraz głośniej rozbrzmiewała święta pieśń.

Nagle Aballister – to musiał być on – stanął w ornamentowanym wejściu do rozległej komnaty.

Wprowadziłem pewne... poprawki – rzekł Cadderly do zagniewanego maga, rozkładając szeroko ręce. Zuchwała postawa miała ukryć przed jego wrogiem zdenerwowanie, ale Cadderly nie mógł poradzić sobie z potem, który pokrywał wnętrza jego dłoni.

Gwałtownym ruchem Aballister klasnął w dłonie i wykrzyknął słowo mocy, którego Cadderly nie rozpoznał. W mgnieniu oka nowy klerykalny wystrój zniknął, a komnata powróciła do poprzedniego stanu.

Coś w geście czarnoksiężnika, krótkim wybuchu gniewu z natury opanowanego człowieka, trąciło w Cadderlym znajomą nutę, zabijając mu niezłego ćwieka.

Nie przepadam za dekorowaniem moich prywatnych komnat wizerunkami fałszywych bożków – oznajmił spokojnym tonem mag.

Cadderly pokiwał głową, a na jego ustach zaigrał wesoły uśmiech; wdawanie się w potyczki słowne kompletnie mijało się z celem. Mag stanął pod ścianą przy wejściu, jego czarne szaty w osobliwy sposób unosiły się za nim w powietrzu; spojrzenie pustych oczu zatrzymało się na młodym kapłanie.

Cadderly odwrócił się bokiem do mężczyzny, obserwując uważnie każdy ruch niebezpiecznego czarnoksiężnika i pozwalając, by pieśń Deneira swobodnie przepływała w jego myślach. Wybrał już kilka zaklęć ochronnych i miał je w pełnej gotowości do zaktywizowania.

Okazałeś się trudnym przeciwnikiem – podjął Aballister świszczącym głosem; gardło miał uszkodzone wskutek wieloletniego wymawiania zżerających energię inkantacji. – Ale nie powiem, ma to swoje dobre strony.

Cadderly skoncentrował się nie na konkretnych słowach, ale na tonie jego głosu. Było w nim coś, co nie dawało mu spokoju, coś co kojarzyło mu się z jakimś odległym miejscem i co przywodziło na myśl wspomnienia Carradoonu sprzed wielu lat.

Bo widzisz, ominęłaby mnie cała zabawa – ciągnął Aballister. – Mogłem siedzieć tu sobie wygodnie i pozwolić, by moje wspaniałe wojska ujarzmiły tutejsze ludy, opanowały cały region i przekazały go w me ręce. Uwielbiam rządzić, kocham intrygi, ale podbój również może być przepyszny. Zgodzisz się ze mną?

Nie smakuje mi jadło zdobyte kosztem innych – odrzekł Cadderly.

Ależ tak! – oświadczył natychmiast czarnoksiężnik.

Nie! – odparł jeszcze szybciej młody kapłan. Czarnoksiężnik skwitował jego ripostę śmiechem.

Jesteś tak dumny ze swych dotychczasowych osiągnięć, z podbojów, które doprowadziły cię do tej twierdzy. Zabijałeś, drogi Cadderly. Zabijałeś ludzi. Czy potrafisz zaprzeczyć i powiedzieć, że czyniąc to, nie czułeś owego dziwnego świerzbienia, wrażenia władzy i potęgi?

Było to absurdalne stwierdzenie. Myśl o zabijaniu, samym akcie zabijania, budziła w Cadderlym wyłącznie odrazę. Jednakże gdyby mag powiedział mu to przed kilkoma tygodniami, kiedy czuł świeżo na swych barkach brzemię winy spowodowane zabiciem Barjina, moc tych słów okazałaby się dlań zgubna. To należało już jednak do przeszłości. Cadderly pogodził się z tym, co przygotowało dlań przeznaczenie, przyjął narzuconą mu rolę. Jego dusza nie opłakiwała już Barjina ani innych, których zmuszony był zabić.

Zrobiłem to, co musiałem – odrzekł ze szczerym przekonaniem w głosie. – Ta wojna nigdy nie powinna była wybuchnąć, ale jeśli ma się zakończyć, będę rozgrywał tę partię tak, aby wygrać.

Dobrze – zamruczał czarnoksiężnik. – Mając sprawiedliwość po swojej stronie?

Tak – odrzekł Cadderly z niezłomną pewnością siebie.

Jesteś z siebie dumny? – spytał Aballister.

Ucieszę się, kiedy cały region będzie wreszcie bezpieczny – odparł Cadderly. – To nie kwestia dumy. To kwestia moralności i, jak sam powiedziałeś, sprawiedliwości.

Cóż za zarozumiałość – rzekł czarnoksiężnik, bardziej do siebie niż do Cadderly’ego, i zachichotał. Przyłożył chudy palec do wydętych warg i z uwagą przypatrywał się młodemu kapłanowi, lustrując go od stóp do głów.

Cadderly’emu wydało się to nad wyraz osobliwe, jakby ten człowiek spodziewał się, że z jakiegoś powodu młodzieniec będzie pragnął jego aprobaty, albo jakby dokonana przez maga ocena potencjału Cadderly’ego mogła mieć dla niego wielkie znaczenie.

Jesteś dumnym kogucikiem w lisiej norze – zdecydował po chwili. – Pewność siebie i błyskotliwość szybko rozpływają się w kałuży krwi.

Sprawa jest ważniejsza od mojej dumy – odparł pewnie Cadderly.

Ale właśnie o twoją dumę tu chodzi! – odciął się Aballister. – I o moją. TO JEST NASZA SPRAWA. Cóż mamy w tym nędznym paśmie nieszczęść, które nazywamy życiem, jeśli nie własne osiągnięcia i spuściznę, którą zostawiamy po sobie?

Cadderly skrzywił się, słysząc te słowa. Nie mógł się nadziwić, że ktoś tak inteligentny, kto praktykował czarodziejskie sztuki tajemne, mógł być tak wielkim egoistą i egocentrykiem.

A co z cierpieniami, które spowodowałeś? – spytał z niedowierzaniem młody kapłan. – Potrafisz je zignorować? Nie słyszysz krzyków umierających i umarłych, których wysłałeś na tamten świat?

Oni są nieważni! – warknął Aballister, ale gwałtowność jego reakcji dała Cadderly’emu do zrozumienia, że trafił w czuły punkt i że być może w tym człowieku pod twardą skorupą egoizmu i nieczułości zachowały się jeszcze resztki sumienia. – Tylko JA się liczę – burknął gniewnie Aballister. – MOJE życie, MOJE cele.

Cadderly o mało nie zemdlał. Słyszał już wcześniej te same słowa, wypowiedziane w identyczny sposób. Ponownie w jego myślach pojawił się obraz Carradoonu, ale był bardzo zamglony, rozmyty w oparach... czego? – zastanawiał się Cadderly. Odległości?

Ponownie uniósł wzrok, by ujrzeć, jak czarnoksiężnik nuci coś i porusza przed sobą palcami jednej ręki, podczas gdy w drugiej, wyciągniętej, trzyma małą, metalową różdżkę.

Cadderly zganił w duchu własną głupotę, która sprawiła, że na chwilę stracił czujność. Zaczął śpiewać na całe gardło, pragnąc za wszelką cenę zainicjować zaklęcia obronne, zanim mag usmaży go żywcem.

Słowa uwięzły mu w gardle, gdy nagle strzelił piorun; potworny huk ogłuszył go, a błysk oślepił.

Wspaniale! – pochwalił mag, widząc, jak eksplozję wchłania błękitna poświata otaczająca Cadderly’ego.

Cadderly, odzyskawszy zdolność normalnego widzenia, zlustrował swą tarczę ochronną i stwierdził, że ten jeden atak znacznie ją naruszył – była bardzo cienka.

Strzelił drugi piorun, roztrzaskując się u stóp Cadderly’ego i osmalając dywan, na którym stał.

Ile jesteś w stanie wytrzymać? – zawołał nagle rozwścieczony mag. Zaczął śpiewać po raz trzeci, a Cadderly stwierdził, że jego zaklęcie ochronne nie wytrzyma mocy kolejnego ataku.

Sięgnął do swojej sakwy i wyjął garść zaczarowanych nasion. Musiał uderzyć szybko, by przerwać zaklęcie maga. Wyśpiewał różne zaklęcia i rozrzucił nasiona po komnacie, wywołując serię głośnych ognistych wybuchów.

Wszystko rozmyło się w feerii wirujących płomieni, ale Cadderly był dość roztropny, by wiedzieć, że tym prostym zaklęciem nie zdoła pokonać przeciwnika. Kiedy tylko nasiona wyleciały z jego dłoni, zainicjował kolejną pieśń.

Aballister stał, dygocząc z wściekłości. W komnacie wokół niego widniały ślady sadzy – tu i ówdzie w górę unosiły się smużki dymu; po magicznym gobelinie za jego plecami przesuwały się, skwiercząc i strzelając iskrami, maleńkie języki ognia. Mag jednak wydawał się nietknięty i nagle wszystko wokół niego powróciło do poprzedniego nienaruszonego stanu.

Jak ŚMIAŁEŚ? – zapytał czarnoksiężnik. – Nie wiesz, kim jestem?

Dziki wzrok maga i malujące się w nim niedowierzanie, poruszyły Cadderly’ego, ponownie przywodząc doń odległe obrazy i wspomnienia, sprawiając, że ni stąd ni zowąd poczuł się dziwnie mały. Nic z tego nie pojmował – jaką niezłomną władzę mógł mieć nad nim ten stary mag?

Twoja magia uporała się z moimi piorunami – rzekł cmokając Aballister. – Jak sobie poradzisz z ogniem?

Powietrze przecięła mała, świecąca kula, a Cadderly, zdezorientowany, nie zdążył wypowiedzieć przeciwzaklęcia. Kula ognia przetoczyła się po pokoju, ogarniając wszystko, za wyjątkiem obszaru, gdzie stał otoczony zaklęciem ochronnym Aballister. Wokół Cadderly’ego powietrze rozjarzyło się nagle jasną zielenią, gdy młody kapłan użył tego samego zaklęcia, które ochroniło go przed ognistym oddechem Fyrentennimara. Skutki rzuconego przez maga czaru okazały się jednak zdradzieckie. Z kobierców buchnął dym, ze wszystkich stron trysnęły snopy iskier, zapoczątkowując reakcję łańcuchową, uwalniającą magiczną energię. Każda z iskier sprawiała, że na powierzchni kulistej energii otaczającej Cadderly’ego wykwitała zielona lub niebieska plamka i jego osłona stawała się coraz cieńsza. Na dodatek nic nie chroniło młodego kapłana przed gęstym dymem, który wdzierał mu się do oczu i zatykał gardło.

Cadderly słyszał, że Aballister przygotowuje się do kolejnego zaklęcia. Instynktownie wyrzucił przed siebie zaciśniętą pięść i zawołał: Fete! Struga ognia wystrzeliła z jego pierścienia i w tej samej chwili rozległ się huk kolejnego pioruna.

Tym razem grom zdołał przebić się przez błękitną osłonę, a fala uderzeniowa trafiła Cadderly’ego w pierś i cisnęła w tył, na palącą się ścianę. Jego włosy zaczęły się skręcać, a niebieska peleryna i tylna część ronda szerokoskrzydłego kapelusza sczerniały, liźnięte ognistymi jęzorami.

Kiedy powietrze wokół Cadderly’ego ponownie stało się czyste, znów ujrzał przed sobą Aballistera; stary mag stał sztywno, nietknięty, a jego wychudłe oblicze wykrzywiał grymas wściekłości. Jaką posiadł magię, że był w stanie przebić się przez podobno niemożliwą do przeniknięcia osłonę magicznej energii? – zastanawiał się młody kapłan. Cadderly wiedział, że moc czarnoksiężnika była pod wieloma względami potężniejsza od magii kleryków, ale nie spodziewał się, że Aballister dysponuje tak niewiarygodnymi systemami obronnymi.

Poczuł, jak narasta w nim panika, ale skoncentrował się na kojącej boskiej pieśni i odegnał od siebie wszelkie niepokoje i obawy. Działał szybko, tworząc to samo odbijające pole ochronne, którego użył przeciwko mantikorze – jego jedyną szansą było sprawić, by magia czarnoksiężnika skierowała się przeciwko niemu samemu.

Aballister był szybszy – ponownie wykonał kilka zręcznych ruchów kościstymi palcami i wypowiedział śpiewne runiczne zaklęcia. Strugi zielonkawej energii wytrysnęły z koniuszków jego palców i przemknęły przez komnatę. Pierwsza, paląca boleśnie, trafiła Cadderly’ego w ramię. Mimo to młody kapłan uparcie trwał w koncentracji; wytworzył przed sobą migoczące pole siłowe i drugi pocisk, a także sunący tuż za nim trzeci wniknęły w nie na ułamek sekundy, by zaraz potem wyłonić się z niego i pomknąć z powrotem w kierunku starego maga.

Oczy Aballistera rozszerzyły się ze zdumienia i czarnoksiężnik instynktownie zaczął uchylać się na boki. Podobnie jednak, jak w przypadku Cadderly’ego, ochronna kula maga wchłonęła mierzącą doń energię.

Bądź przeklęty! – ryknął wściekle Aballister. Wyciągnął przed siebie metalową różdżkę i z jej końca wystrzelił kolejny piorun, a Cadderly, wciąż jeszcze oszołomiony i obolały po wcześniejszym trafieniu, krztusząc się gryzącym, ściskającym w gardle dymem, uchylił się pospiesznie.

Piorun trafił w odbijające pole siłowe i zawrócił, by z hukiem i wśród snopów różnobarwnych iskier eksplodować na powierzchni ochronnej kuli energetycznej Aballistera.

Bądź przeklęty! – warknął ponownie Aballister.

Cadderly wychwycił w jego głosie nutę wściekłości i zaczął się zastanawiać, czy mag wykorzystał już cały asortyment zaklęć ofensywnych lub czy, być może, zbliżała się pora rozproszenia jego ochronnej, energetycznej kuli. Mocno poturbowany, usiłował trzymać się kurczowo tej nadziei, wykorzystując jawne zdenerwowanie i gniew Aballistera jako litanię mającą chronić go przed bólem, zwątpieniem i bezradnością. Próbował powtarzać sobie w duchu, że jest z nim Deneir i że jak na razie nie został pokonany.

Kolejny piorun wystrzelił w jego stronę – tym razem nisko, wypalając czarną bruzdę w dywanie i wślizgując się pod tarczę ochronną Cadderly’ego.

Młody kapłan poczuł, jak piorun wybucha mu pod stopami, i nagle znalazł się w powietrzu, koziołkując, wyrzucony w górę siłą eksplozji.

Nie takie duże to twoje pole ochronne! – zawołał Aballister, a w jego głosie ponownie zabrzmiała nuta pewności siebie. – A powiedz no mi, jak ono sobie radzi, jeśli chodzi o boki?

Leżąc na podłodze i usiłując otrząsnąć się z oszołomienia, Cadderly zdał sobie sprawę, że niebawem umrze. Skoncentrował swe myśli na ostatnim pytaniu czarnoksiężnika i stwierdził, że mag zaintonował kolejne zaklęcie, ale tym razem spoglądał i kierował swoją metalową różdżkę w bok, na ścianę.

Młodego kapłana ogarnęła depresja i instynktowna żądza przetrwania, która na chwilę przyćmiła wszelki ból. Usłyszał pieśń Deneira, przypomniał sobie most, który zwalił w Carradoonie, i żarłoczne, kamienne ściany w górskiej dolinie. Zdesperowany, wyszukał żywiołowy odpowiednik nagiej ściany znajdującej się za jego plecami.

Piorun Aballistera trafił w ścianę z boku i odbił się od niej pod właściwym kątem. Cadderly skoncentrował się na ścianie, którą miał za sobą, magiczną energią objął jej kamienną powierzchnię i wydobył fragment muru, zmieniając jego kształt.

Piorun uderzył w tylną ścianę i odbiłby się od niej pod idealnym kątem, by uśmiercić Cadderly’ego, ale powierzchnia muru zmieniła się i nie była już płaska jak dotychczas. Grom rykoszetował więc od nachylonej pod kątem powierzchni, po czym przeciął pokój, by ponownie trafić w pole siłowe otaczające maga i rozbić się o nie w fontannie jasnych, różnokolorowych iskier.

Cadderly, wciąż leżąc na posadzce, zamknął oczy i zanurzył się w głębokich falach pieśni. W powietrzu zaroiło się od kolejnych magicznych pocisków, które, omijając jego odbijającą tarczę, pikowały w dół, mierząc w młodego kapłana.

Boska pieśń nakłaniała Cadderly’ego, by zatopił się w jej najsłodszych dźwiękach, dźwiękach uzdrawiającej magii, ale Cadderly zrozumiał, że najmniejsza chwila zwłoki wykorzystana na uleczenie jego ran zaowocowałaby jedynie kolejnymi atakami ze strony czarnoksiężnika.

Skierował pieśń w inną stronę, usłyszał własny ochrypły, przepełniony bólem głos i pomyślał, że prawie na pewno udusi się kwaśnym, gryzącym dymem. Kolejny pocisk trafił go w twarz, osmalając mu policzek. Miał wrażenie, jakby magiczny powiew przepalił mu skórę i tkanki aż do kości.

Śpiewał na całe gardło, kierując pieśń ku żywiołowej płaszczyźnie ognia i wydobył z niej unoszącą się w powietrzu kulę ognia, z wnętrza której w stronę czarnoksiężnika wystrzeliła smuga płomieni.

Cadderly tego nie widział, ale usłyszał agonalny krzyk Aballistera, a zaraz po tym dał się słyszeć tupot oddalających się kroków, dochodzący z kamiennego holu na drugim końcu komnaty.

Dym zgęstniał jeszcze bardziej. Cadderly zaczął się dusić.

Musiał się stąd wydostać!

Próbował wstrzymać oddech, ale nie miał już powietrza. Musiał wspomóc się pieśnią, ale jego umysł był nazbyt otępiały, przepełniony chaotycznymi wizjami jego własnej, niechybnej śmierci.

Kopał nogami i pełzł na oślep, chwytając się brzegów wypalonego, poszarpanego dywanu. Podciągał się, brnąc nieugięcie w nadziei, że dobrze zapamiętał, gdzie znajduje się wyjście z komnaty.


21

Zawieszenie broni?


Danica przez dłuższą chwilę wpatrywała się tępo w Dorigen. Niepewna swoich odczuć i oszołomiona otrzymanymi od czarodziejki informacjami, nie miała pojęcia, co począć w tej kłopotliwej sytuacji. I co miała zrobić z niebezpieczną przeciwniczką, kobietą, z którą już wcześniej walczyła, czarodziejką, którą kazała Cadderly’emu zabić, kiedy Dorigen leżała nieprzytomna i bezradna u jego stóp w mrocznej Shilmiście?

Nie mam zamiaru się w to mieszać – stwierdziła Dorigen, usiłując odpowiedzieć na kilka pytań malujących się wyraźnie na delikatnej twarzy Daniki. – I występować przeciwko Cadderly’emu, tobie czy któremuś z waszych przyjaciół.

Przyjaciele! W całym szaleństwie kilku ostatnich minut – walce z hydrą, rozpaczliwej próbie dopadnięcia czarnoksiężnika Aballistera – Danica prawie o nich zapomniała.

Gdzie oni są? – spytała.

Dorigen rozłożyła ręce w geście zdumienia.

Zostaliśmy rozdzieleni w korytarzu z całą masą pułapek – wyjaśniła Danica, domyślając się, że Dorigen najprawdopodobniej nie wie, w jaki sposób dotarli do tego pomieszczenia. – Ogarnęła nas ciemność, a w pewnej chwili koniec korytarza przechylił się pod kątem, gdy jeden z naszych próbował przezeń przejść.

Obszar komnat kleryków – przerwała Dorigen. – Są dość sprawni, jeśli chodzi o obronę swego terytorium.

Drżący ton głosu kobiety, gdy mówiła o klerykach, natchnął Danicę nadzieją, że jawna rywalizacja wewnątrz Zamczyska Trójcy mogła okazać się jedną z największych słabości wroga.

Krasnoludy i elf wpadli w pułapki umieszczone w podłodze – ciągnęła Danica, choć zastanawiała się, czy powinna przekazywać wrogiej czarodziejce informacje, które ta mogłaby później wykorzystać przeciwko zaginionym przyjaciołom mniszki. Czuła, że może ufać Dorigen, że musi jej zaufać, i ta świadomość wzbudziła w niej podwójny niepokój, ożywiając uśpione obawy przed złymi urokami czarodziejki. Danica zagłębiła się w sobie, sięgając do ukrytych pokładów dyscypliny i silnej woli. Zaledwie kilka uroków było w stanie pokonać barierę jej odporności mentalnej nabytej drogą żmudnego treningu, zwłaszcza w sytuacji gdy była świadoma potencjalnego niebezpieczeństwa.

Kiedy ponownie skupiła wzrok na Dorigen, czarodziejka wolno pokręciła głową. Miała dość ponurą minę.

Olbrzym wpadł w pułapkę w ścianie – podjęła Danica, pragnąc dokończyć myśl, zanim kobieta rzuci na nią któreś ze swoich zaklęć.

A zatem, jak wszystko na to wskazuje, miał więcej szczęścia niż pozostali – stwierdziła Dorigen. – Rynną w ścianie powinien był dotrzeć do położonego niżej korytarza, ale zapadnie... – Złowróżbnie zawiesiła głos i wolno pokręciła głową.

Jeżeli oni nie żyją... – ostrzegła Danica, podobnie jak czarodziejka pozostawiając kwestię niedokończoną, a gdy Dorigen wstała z fotela, natychmiast przybrała niską pozycję defensywną.

Zobaczmy, jaki spotkał ich los – odparła czarodziejka, najwyraźniej nie przejmując się pogróżką. – Potem zadecydujemy, co dalej.

Danica zaczęła się prostować, gdy drzwi komnaty otworzyły się na oścież i do środka wpadła mieszana drużyna uzbrojonych strażników – zarówno orków jak i ludzi. Danica rzuciła się w stronę Dorigen, ale czarodziejka wypowiedziała pospiesznie krótkie zaklęcie i zniknęła, a dłonie mniszki pochwyciły tylko powietrze.

Danica odwróciła się w stronę sześciu żołnierzy, którzy dobywszy broni, ustawili się przed nią półkolem i wolno, acz nieubłaganie zbliżali się ku niej.

Stać! – rozległ się głośny okrzyk i Dorigen znów stała się widzialna, stojąc przy ścianie za żołnierzami.

Strażnicy stanęli raptownie i z niedowierzaniem obejrzeli się do tyłu, spoglądając na Dorigen.

Ogłosiłam zawieszenie broni – wyjaśniła Dorigen. Mówiąc, patrzyła bezpośrednio na Danicę. – Walka ma być przerwana, przynajmniej dopóki nie zostaną rozwiązane pewne hm... dużo ważniejsze sprawy.

Żaden z wojowników nie schował miecza do pochwy. Popatrywali to na mniszkę, to na czarodziejkę, to na siebie nawzajem w poszukiwaniu jakiegoś wyjaśnienia, jakby obawiali się, że padli ofiarą sprytnego oszustwa.

Co się dzieje? – rzucił ostro ogorzały ork do czarodziejki. – Mam w sali jadalnej pięćdziesięciu zabitych.

Na tę wieść w oczach Daniki zapłonęły radosne iskierki. Być może jej przyjaciele nadal żyją.

Pięćdziesięciu zabitych, a gdzie są wrogowie? – spytała wiedziona niepohamowaną ciekawością.

Zamknij się! – ryknął do niej ork, a widząc jego gwałtowny wybuch wściekłości, Danica mimowolnie się uśmiechnęła. Ork rzadko przejmował się śmiercią swoich kompanów, jeśli tylko zagrożenie dla jego własnej bezcennej skóry zostało skutecznie wyeliminowane.

Rozejm obowiązuje – przypomniała Dorigen.

Ogorzały ork spojrzał na stojącego przy nim żołnierza, również orka – jego brudne łapska nerwowo zaciskały się na rękojeści miecza. Danica wiedziała, że stwory tymi gestami porozumiewały się między sobą, zastanawiając się nad ewentualnym atakiem i jego potencjalnymi skutkami, i wszystko wskazywało, że Dorigen przejrzała ich zamiary – bowiem ni stąd ni zowąd zaintonowała cichą, melodyjną pieśń. Ponownie stała się niewidzialna, a orkowie zwrócili się w stronę Daniki, ryknęli i ruszyli do ataku.

Czarodziejka pojawiła się nagle przed ogorzałym orkiem, wyciągając obie ręce przed siebie; palce miała rozłożone szeroko, kciuki stykały się pod kątem. Ork obronnym gestem uniósł ręce do góry, gdy wtem z palców Dorigen buchnęły strugi ognia. Żarłoczne jęzory pokonały lichą barierę ciała, muskając twarz i pierś stwora.

Drugi ork ruszył dziarsko na Danicę. Mniszka pobiegła w kierunku biurka, wybijając się w górę, jakby chciała nad nim przeskoczyć. Ork zamachnął się, mierząc w dziewczynę, a Danica wylądowała miękko na ugiętych nogach i kopnięciem odbiła skierowane ku niej ostrze. Stwór ponownie usiłował ją dosięgnąć, lecz schwyciła go za nadgarstek, a następnie wolną rękę zacisnęła na jego podbródku. Gwałtownie szarpnęła głowę przeciwnika w tył i w przód, a po silnym ciosie w gardło ork, z trudem chwytając powietrze, osunął się ciężko na ziemię. W mgnieniu oka Danica postawiła stopę na jego twarzy, gotowa zgruchotać mu kark, gdyby któryś z jego kompanów spróbował się do niej zbliżyć.

Żaden nie podjął jednak tego ryzyka i wszyscy za wyjątkiem jednego włożyli miecze do pochew. Ostatni żołnierz, dzierżący jeszcze w ręku miecz, spojrzał na Dorigen i leżącego tuż przed nią na ziemi dymiącego trupa, przeniósł wzrok na zajadłą, bezwzględną Danicę i niemal natychmiast uznał, że jego kompani postąpili słusznie, rezygnując z tej walki.

Ogłaszam zawieszenie broni – zwróciła się Dorigen do żołnierzy i żaden z nich nie uczynił nic, by dać do zrozumienia, że nie zgadza się z jej decyzją. Odwróciła się więc do Daniki i pokiwała głową. – Idziemy do sali jadalnej.


* * *


Cadderly leżał na kamiennej posadzce, wciągając powietrze do podrażnionego, suchego gardła. Ogień w komnacie za jego plecami wygasł zupełnie, pożerając magiczną manifestację zasłon, gobelinów, dywanów i drewna.

Młodzieniec zrozumiał, że ten rozległy korytarz był wyłącznie obrazem kamieni, a jego magiczne pola zbyt zagęszczone, aby mogły je rozproszyć byle płomienie. Czuł się bezpiecznie – nie obawiał się już nadciągającego ognia i stwierdził, że to nader ciekawe, iż przedmioty znajdujące się w obszarach pozaplanarnej przestrzeni podlegały takim samym prawom jak prawdziwe rzeczy materialne.

Jak mógłby się przedstawiać potencjał, gdyby posługując się magią, zdołał wytworzyć coś w obszarze pozaplanarnym i sprowadził to na powrót do swojego świata? – zastanawiał się.

Odłożył jednak rozmyślania nad tą kwestią na dalszy plan, upominając się w duchu, że obecne zadanie było dużo pilniejsze i ważniejsze niż hipotetyczne możliwości pojawiające się w jego wiecznie pytających myślach. Ukląkł i dostrzegł na czarnej od sadzy podłodze ślady pozostawione przez Aballistera. Były niewyraźne, rozmazane i szeroko rozstawione, z czego wywnioskował, że czarnoksiężnik opuszczał komnatę biegiem.

Kilkanaście jardów dalej, gdzie w ścianach po obu stronach widniało kilkoro drzwi, mag najwyraźniej musiał zorientować się, że zostawia za sobą ślady, bowiem trop zwyczajnie zniknął, a Cadderly musiał sam dociec, dokąd udał się Aballister.

W dalszym ciągu klęcząc, wyjął kuszę i załadował wybuchowy bełt. Położył broń na podłodze przed sobą i delikatnym skinieniem głowy stwierdził, że miał nad Aballisterem jedną zasadniczą przewagę – największą przewagę, jaką mógł mieć kapłan nad magiem. Uznał, że Aballister postąpił nierozsądnie, przerywając pojedynek niezależnie od tego, jak boleśnie zranił go wytworzony przez młodego kapłana słup ognia, bowiem Cadderly miał teraz możliwość ponownego zagłębienia się w pieśń Deneira. Pozwolił więc, by jej nurt zaniósł go w głąb sfery uzdrowień.

Przesunął dłonią po oparzonym policzku, zamykając ranę i idealnie łącząc skórę, by nie pozostał najmniejszy ślad. Następnie położył rękę na piersi, gdzie widniał znak po uderzeniu pioruna.

Kiedy w kilka minut później wstał i wyprostował się, jego obrażenia nie wydawały się już poważne.

Ale dokąd mam iść? – zastanawiał się młody kapłan. I jakie pułapki i zaklęcia zastawił sprytny Aballister?

Podszedł do najbliższych drzwi, zwyczajnych i bez żadnych oznaczeń, znajdujących się najbliżej niego, po lewej. Przez chwilę lustrował je w poszukiwaniu ewentualnych pułapek, po czym przy pomocy swej magii przyjrzał się im znacznie uważniej. Wydawały się zwyczajne i – o ile Cadderly zdołał stwierdzić – były otwarte.

Wziął głęboki oddech, aby trochę ochłonąć, wysunął kuszę przed siebie, ujął jedną ręką klamkę i przekręcił. Usłyszał cichy szczęk i syk, kiedy krawędź drzwi przesuwała się po framudze.

Nagle drzwi rozwarły się na oścież i klamka wyrwała mu się z ręki. Rozszalały podmuch zasysającego wiatru pochwycił Cadderly’ego, wciągając go w stronę otwartych drzwi. Jego oczy rozszerzyły się ze strachu, gdy uświadomił sobie, że było to wejście prowadzące do innego świata – jednego z niższych planów, jak można się było domyślać po warczących cieniach i kwaśnym dymie wypełzających w bezkresną, mroczną rozciągającą się pod nim przestrzeń.

Cadderly złapał się framugi i trzymał z całej siły, ściskając równie mocno swą drogocenną kuszę. Wisiał poziomo w powietrzu, wyprężony jak struna ponad progiem, z nogami skierowanymi w głąb niższego świata. Poczuł na ciele przerażające łaskotanie, znak, że złe istoty zbliżyły się do niego i dotykały go! Napór był zbyt silny; Cadderly zdawał sobie sprawę, że nie wytrzyma długo. Zacisnął mocniej palce i zmusił się do osiągnięcia stanu pełnego spokoju. Tak jak uczynił to wcześniej w komnacie Aballistera, wykorzystał swoje niezwykłe umiejętności, by zbadać magię tego obszaru, a także drzwi oraz progu.

Naturalnie całe to przejście było czarodziejskie, ale Cadderly wypatrzył pewne jedyne w swoim rodzaju miejsce, w którym magiczna energia była inna i bardziej intensywna niż gdzie indziej. Trzymając się teraz już tylko jedną ręką, uniósł w drugiej kuszę i wymierzył.

Nie miał pewności, czy ten punkt był faktyczną bramą, prawdziwym kluczem do przejścia międzyplanarnego, ale jego poczynania zrodziły się z desperacji. Skierował kuszę ku obszernemu celowi i zwolnił spust. Bełt nie trafił dokładnie w wyznaczone miejsce, ale na tyle blisko, że eksplozja, jaka nastąpiła w momencie przełamania ampułki, dosięgła celu.

Wiatr ustał. Instynkt i narastająca wiedza Cadderly’ego na temat magii nakazywały mu niezwłocznie przeturlać się przez próg i podkurczyć nogi, aby znalazł się możliwie jak najdalej od drzwi. Miał dość oleju w głowie, by nie kwestionować tego zewu, i rozpaczliwie dał susa za próg, na ułamek sekundy przed tym, jak drzwi gwałtownie zaczęły się zamykać. Dosięgły go w pół skoku i uderzyły w bok, a w chwilę później zatrzasnęły się z hukiem. Uderzył w przeciwległą ścianę i zatrzymał się – nogi i dolną część pleców miał posiniaczone i mocno poobijane. Obejrzał się za siebie i ze zdumieniem stwierdził, że drzwi napęczniały i zmieniając kształt, zakleszczyły się, nieomal stapiając się z okalającą je framugą.

Najwyraźniej pozaplanarna posesja samorzutnie chroniła się przed powstawaniem szczelin przestrzennych. Cadderly uśmiechnął się zadowolony, że dzieło Aballistera było tak przemyślane i perfekcyjne i że nie pławił się teraz w jakiejś niby-przestrzeni, mrocznym, plugawym obszarze pomiędzy znanymi światami.

Dziesięć kroków dalej w ścianie korytarza widniało kolejnych dwoje drzwi.

Jedne były zwyczajne – jak te, które spotkał przed chwilą – drugie zaś obite metalowymi taśmami i z dziurką od klucza poniżej masywnej klamki.

Cadderly przypatrzył im się uważnie, poszukując pułapek, a lustrując framugi, szukał punktów świadczących, iż mogło to być kolejne przejście prowadzące do innego świata. Nie zauważywszy żadnych niebezpieczeństw, dotknął ręką klamki i nacisnął.

Drzwi były zamknięte na klucz.

Przez następne kilka sekund Cadderly’emu przyszło niejednokrotnie na myśl, że za tymi drzwiami Aballister mógł przetrzymywać któreś ze swych ulubionych zwierzątek, a młody kapłan absolutnie nie miał ochoty na zawieranie bliższej znajomości z kolejną hydrą czy innym, jeszcze gorszym paskudztwem.

Przeciwko takiemu rozumowaniu przemawiał argument, że równie dobrze za tymi drzwiami mógł ukrywać się Aballister, lecząc odniesione w pojedynku rany i przygotowując jakieś diabelskie zaklęcie ze swego bogatego repertuaru.

Cadderly wymierzył kuszę w zamek i wypalił, zakrywając oczy przed spodziewanym błyskiem. Wykorzystał ten moment, by załadować kolejny bełt, a gdy ponownie spojrzał w tę stronę, w miejscu gdzie znajdował się zamek i klamka, ziała osmolona, strzępiasta dziura, a same drzwi zwisały luźno i jakby nieco krzywo w zawiasach.

Cadderly przesunął się w bok i pchnął drzwi, trzymając kuszę gotową do strzału. Opuścił broń i uśmiechnął się ponownie, gdy stwierdził, iż pomieszczenie, do którego dotarł, było warsztatem alchemika.

Co mogłoby wykurzyć cię z kryjówki, czarnoksiężniku? – wymamrotał pod nosem. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do stołu, którego blat zastawiony był rozmaitymi naczyniami i zlewkami.

Cadderly czytał wiele tekstów na temat wywarów i magicznych ingrediencji i choć nie był alchemikiem, wiedział, które substancje można śmiało i bezpiecznie mieszać. Ważniejsze było jednak, iż wiedział również, czym groziło połączenie niektórych pozornie nieszkodliwych substancji.


* * *


Ivan i Pikel, gnając jako pierwsi wzdłuż szerokiego korytarza, skręcili do jednej z bocznych komnat i wybiegłszy tylnymi drzwiami, znaleźli się w innym tunelu. Vander był tuż za nimi i wciąż trzymał w ramionach Shayleigh, choć wojowniczka elfów doszła już do siebie i domagała się, by postawił ją na ziemi. Podczas tego szaleńczego biegu żaden nieprzyjaciel nie próbował ich zatrzymać. Żołnierze, których napotykali – w tym nawet dwa ogry – na ich widok błyskawicznie podawali tyły. Ivan, którego rany były poważniejsze, niż się wydawało, nie próbował ich ścigać.

Krasnolud chciał jedynie odnaleźć Cadderly’ego i Danicę albo znaleźć jakieś miejsce, gdzie on i trójka jego przyjaciół mogliby się schować, opatrzyć rany i nabrać sił.

Otwierając tylne drzwi w kolejnej komnacie, dwa krasnoludy ze zdumieniem napotkały na swej drodze mężczyznę zmierzającego dokładnie w przeciwną stronę. Żołnierz sięgnął dłonią do klamki, gdy zarobił cios pałką Pikela, i pokonawszy całą szerokość korytarza, z impetem plasnął o ścianę. Krasnoludy wypadły na korytarz i dopadając mężczyzny jednocześnie – Ivan z lewej, a Pikel z prawej – poczęstowały twarz nieszczęśnika nader solidnymi sierpowymi.

Ivan zastanawiał się nad dobiciem nieprzytomnego żołnierza, ale gdy przyjaciele go minęli, zdecydowanym gestem zarzucił sobie na ramię topór i pobiegł za nimi.

Cholerny młodzik – mruknął, mając na myśli Cadderly’ego. Stwierdził przy tym w duchu, że najprawdopodobniej zaczynał mu się udzielać nawyk Cadderly’ego, który często darowywał życie swoim wrogom.

W bok! – zawołała Shayleigh, kiedy Vander i Pikel mijali wejście do bocznego tunelu.

Oo! – pisnął Pikel i on oraz firbolg przyspieszyli kroku, podczas gdy zza załomu korytarza za nimi wyłoniła się grupa żołnierzy wroga.

Ivan wdarł się dziko w ich szeregi, tnąc zapamiętale swoim wielkim toporem.

Dwadzieścia stóp dalej Vander postawił Shayleigh na ziemi, a wojowniczka elfów natychmiast puściła w ruch swój długi, śmiercionośny łuk. Firbolg stanął obok Pikela, gotowy przebić się przez szeregi wrogów, aby tylko pomóc Ivanowi. Ledwie zdążyli zrobić dwa kroki, gdy Shayleigh zawołała:

Z drugiej strony!

I rzeczywiście – z położonej nieco dalej bocznej odnogi do korytarza, w którym się znajdowali, wdzierała się fala nieprzyjaciół z potężnym kontyngentem ogrów na czele. Shayleigh w mgnieniu oka wypuściła trzy strzały, powalając biegnącego na czele ogra, ale inny zajął zaraz jego miejsce, przebiegając po plecach zabitego, kiedy ten zwalił się na ziemię.

Shayleigh wystrzeliła ponownie, celnie, i nałożyła kolejną strzałę na cięciwę. Nie zdołała jednak powstrzymać napierającej ciżby. Nawet gdyby każdy jej strzał był idealny i zabójczy, wrogowie po prostu by ją stratowali, wdeptali w ziemię dokładnie tam, gdzie stała.

Znów wystrzeliła i nagle tuż przy niej pojawił się ogr, unosząc do góry maczugę – a z jego otwartych szeroko ust dobył się zwycięski okrzyk.

Vander trzasnął go przedramieniem w szczękę i odrzucił w tył między jego kompanów. Wielki miecz firbolga przeciął powietrze oraz brzuch kolejnego ogra i zmusił resztę wrogów do wycofania się na stosowną odległość.

Ivan rąbał i ciął, każde jego uderzenie dosięgało celu. Ujrzał ulatujące w górę ramię, odłączone od korpusu ogra, i uśmiechnął się ponuro, ale uśmiech znikł z jego ust, gdy obracając się, zarobił od któregoś z goblinów maczugą w twarz i stracił jeden z przednich zębów.

Oszołomiony, ale nadal zażarcie wymachujący toporem, cofnął się o kilka kroków, wiedząc, że gdyby upadł, wataha wrogów w mgnieniu oka rzuciłaby się na niego. Usłyszał rozlegające się nieopodal wołanie brata oraz chrząknięcie i jęk któregoś z nieprzyjaciół, gdy pałka Pikela plasnęła z impetem w nagą skórę. Coś rozpłatało mu czoło. Oślepiony własną krwią ciął zamaszyście na odlew i napotkał solidny opór. Z boku znów doszedł go głos Pikela. Chwiejąc się na nogach, ruszył w tę stronę.

Pałka ogra trafiła żółtobrodego krasnoluda poniżej pleców, wyrzucając go w powietrze. Ivan zbił z nóg kilka ciał, które znalazły się na jego drodze – w tym na końcu Pikela, i wylądował bezwładnie na swoim bracie.

Pikel zwlókł z siebie Ivana i podnosząc się, energicznie zaczął tłuc pałką znajdującą się przed nim tłuszczę. Pisnął rozpaczliwie, błagając brata, by do niego dołączył, a Ivan chciał to zrobić, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Usiłował wstać, próbował się podnieść, by stanąć u boku brata. Nagle uświadomił sobie, że zgubił gdzieś swój topór, a jakby tego było mało, że nie panował nad nogami, zaczął mu szwankować wzrok. Ciemność ogarnęła jego myśli, podobnie jak wcześniej oczy, i ostatnie, co poczuł, to dotyk małych, acz silnych dłoni na swoich ramionach, kiedy ktoś zaczął odciągać go w głąb korytarza.


* * *


Przy wejściu do jadalni powitały ich jęki i krzyki rannych. Danica ruszyła naprzód; instynkt podpowiedział jej, że w pierwszej kolejności powinna rozejrzeć się po sali i poszukać przyjaciół. Nagle zatrzymała się i odwróciła energicznie, krzyżując przed sobą dłonie.

Widok zabitych kompanów wprawił żołnierzy, którzy towarzyszyli Danice i Dorigen, we wściekłość, i obaj stanęli przed mniszką, wymierzając w jej stronę włócznie; na ich twarzach malowała się mordercza zaciętość.

Zawieszenie broni obowiązuje – powiedziała ze spokojem Dorigen, bynajmniej niezaskoczona widokiem zwałów zabitych i rannych żołnierzy z Zamczyska Trójcy.

Jeden z włóczników cofnął się, ale drugi stał sztywno, jakby kij połknął, zastanawiając się, czy konsekwencja jego nieposłuszeństwa byłaby w stanie przyćmić satysfakcję, jaką dałoby mu uśmiercenie wrogiej wojowniczki.

Danica idealnie odczytywała jego myśli; widziała kłębiącą się w jego oczach nienawiść.

Zrób to – powiedziała zuchwale, pragnąc tej walki równie mocno jak on.

Dorigen położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. Iskierki elektrycznych wyładowań prześlizgnęły się po ciele czarodziejki, spływając w dół jej ramienia, do koniuszków palców, powalając mężczyznę na ziemię i odrzucając o dobrych kilkanaście stóp do tyłu. Żołnierz przetoczył się na bok i usiadł; rękaw jego skórzanej tuniki dymił, metalowy grot włóczni był rozszczepiony na dwoje, włosy sterczały dziko na wszystkie strony.

Następnym razem umrzesz – obiecała posępnie Dorigen, zwracając się do niego i innych żołnierzy, tłoczących się nerwowo nieopodal. – Zawieszenie broni obowiązuje.

Skinęła na Danicę, która pospiesznie rozejrzała się po sali. W chwilę później stwierdziła, że jej przyjaciele zmienili kamienny kontuar na drugim końcu sali w dogodny do obrony szaniec. Odnalezienie ich śladów i stwierdzenie, dokąd się udali, opuszczając jadalnię, nie było trudne, bowiem hojnie znaczyli swój szlak krwią.

Milady Dorigen! – zawołał jakiś mężczyzna, zatrzymując się zdyszany przed czarodziejką i jej żołnierzami. – Mamy ich!

Migdałowe oczy Daniki rozbłysły na ten okrzyk i mniszka pospiesznie przebiegła przez salę.

Gdzie? – spytała Dorigen.

Dwa tunele dalej – odrzekł mężczyzna z radością w głosie, ale jego uśmiech wyraźnie przygasł, kiedy dostrzegł biegnącą ku niemu, wyraźnie wolną, Danicę.

Zacisnął dłoń na rękojeści miecza, lecz pomimo iż mocno zakłopotany, nie próbował wykonywać wobec niebezpiecznej mniszki żadnych gwałtowniej szych ruchów.

Nie żyją? – spytała ostro Danica.

Mężczyzna spojrzał błagalnie na Dorigen, a czarodziejka skinieniem głowy nakazała mu odpowiedzieć.

O ile mi wiadomo, żyją – odrzekł. – Ale zostali wzięci w kleszcze i znajdują się pod silnym naporem naszych wojsk.

Danica ponownie się zdziwiła, widząc wyraz szczerego zaniepokojenia na twarzy Dorigen.

Szybko – rzuciła czarodziejka, ujmując dziewczynę za rękę i zrywając się do biegu. Pobiegły co sił w nogach, a żołnierze w pierwszej chwili zdezorientowani, otrząsnąwszy się z oszołomienia, natychmiast podążyli ich śladem.


* * *


Pikel uchylał się to w jedną, to w drugą stronę, powstrzymując zamaszystymi ciosami swojej pałki napierających wrogów, podczas gdy Shayleigh posyłała zza niego zabójcze pierzaste strzały. Pałka Pikela rzadko trafiała w coś innego niż broń któregoś z nieprzyjaciół, ale korytarz szybko zapełniał się zabitymi i rannymi.

Shayleigh opróżniła jeden kołczan i błyskawicznie zaczęła uszczuplać zawartość drugiego.

Ogr? – usłyszała ryk Vandera i obróciła się na pięcie.

Ogr minął rozszalałego firbolga i rzucił się na wojowniczkę elfów. Ta błyskawicznie napięła łuk i niemal z przyłożenia poczęstowała potwora zabójczym pociskiem – długie drzewce aż po lotki pogrążyło się w tłustym cielsku. Ogr nie zatrzymał się jednak, a cios jego wielkiej maczugi rzucił Shayleigh na ścianę i na Ivana. Półprzytomna, usiłowała nałożyć na cięciwę kolejną strzałę, podczas gdy potwór sunął wolno, acz nieubłaganie w jej stronę.

Pikel obejrzał się przez ramię – i ostrze miecza prześlizgnęło się po jego opuszczonej pałce, kalecząc mu bark.

Au! – jęknął i odwrócił się, by dostrzec kolejny miecz, przecinający powietrze z drugiej strony i zagłębiający się w jego drugim ramieniu. – Au!

Rzucił się naprzód, markując śmiały wypad, a gdy jego przeciwnicy wycofali się na stosowną odległość, zamachnął się z całej siły pałką, przenosząc przyspieszenie, jakie mu dał obrót ciała, na trzymane w rękach grube „drzewko”.

Ogr ryknął, kiedy jego kość biodrowa pękła z głuchym trzaskiem, a zaraz potem przechylił się mocno w bok.

Następna strzała Shayleigh pogrążyła się w jego piersi, zaś ciężki miecz Vandera rozpłatał mu bok. Runął ciężko na Pikela, który mamrocząc: Uch – ach, rzucił się do przodu, desperacko usiłując zejść z linii upadku powalonego giganta.

Mężczyzna za Pikelem – skoncentrowany w pełni na krasnoludzie, nie zareagował dostatecznie szybko i został zmiażdżony pod ważącym sześćset funtów cielskiem ogra.

Pikel, leżąc plackiem na ziemi, zaczął wyczołgiwać się pospiesznie spod bezwładnego torsu ogra i minąwszy biodra stwora, wypełzł żwawo między jego nogami.

Inni wrogowie przebiegli po plecach giganta i czekali cierpliwie, aż krasnolud znów się pojawi, a gdy tak się stało, zaatakowali go z niebywałą wręcz zaciętością.

Au! Au! – popiskiwał raz po raz Pikel, zaliczając jedno trafienie po drugim. Rozpaczliwie usiłował odzyskać równowagę i odwrócić się, by uderzeniami pałki odpowiedzieć na wymierzane mu pchnięcia.

W powietrzu nad jego głową świsnęła strzała i wykorzystał tę szansę oraz osłonę, jaką dało mu spadające ciało, by wyturlać się zupełnie spod ciała zabitego ogra. Trzema niezdarnymi krokami znalazł się przy Shayleigh; wojowniczka elfów, chwiejąc się na nogach, trzymała miecz nisko przed sobą.

Razem – wymamrotała do Pikela, ale w tej samej chwili ktoś rzucił w nią maczugą i trafiona w głowę, runęła ciężko na ziemię.

W powietrzu wokół krasnoluda zaroiło się nagle od maczug i sztyletów. Pikel zręcznymi smagnięciami pałki zdołał zbić niektóre z nich. Nagle spojrzał w bok i zdziwiony ujrzał rękojeść sztyletu wystającą z jego ramienia, a spuszczając wzrok, z jeszcze większym zdumieniem stwierdził, iż nie wiedzieć czemu, ręka odmówiła mu nagle posłuszeństwa i zwisła bezwładnie przy boku.

Usiłował się cofnąć, ale potknął się o Shayleigh i gdy upadł, nie miał już siły wstać.

Opierając się policzkiem o kamienie, mając otwarte tylko jedno oko, Shayleigh zauważyła, że wrogowie wolno, acz nieubłaganie zbliżają się w jej stronę, ale bliska utraty przytomności, gdy w jej myślach panował nieopisany chaos, nie była w stanie pojąć ponurych konsekwencji wynikających z tego faktu.

Ujrzała tylko czerń, gdy ciężki but rąbnął w kamienną posadzkę tuż przy jej twarzy, a toporny obcas znalazł się zaledwie o cal od jej krwawiącego nosa.


22

Atut


Cadderly wybiegł z warsztatu alchemicznego, zamykając za sobą uszkodzone drzwi. W chwilę później leżał już plackiem na ziemi, zaś obite metalem odrzwia spoczywały pod przeciwległą ścianą korytarza, zmienione w stertę dopalających się drzazg. Cadderly nie spodziewał się, że jego mikstura zareaguje tak szybko! Podniósł się energicznie; pognał w głąb korytarza i zdołał utrzymać się na nogach, gdy drugi wybuch zatrząsł wszystkimi ścianami w okolicy, roztrzaskując w drobny mak drzwi naprzeciwko warsztatu alchemicznego i pokrywając mury korytarza gęstą siateczką pęknięć.

Pokonał załom korytarza i spoglądając wstecz, ujrzał, jak wielka ognista kula wypełnia przestrzeń pomiędzy zniszczonymi wejściami. Miał tylko nadzieję, że drugie drzwi, które wysadził, nie stanowiły jeszcze jednego przejścia do niższych światów i że w korytarzu nie zaroi się od złych, przerażających stworów z dolnych planów.

Minął kolejne drzwi i przebiegając obok następnych, zahamował raptownie – te bowiem wykonane były nie z drzewa, ale z żelaza i co dziwniejsze, były otwarte.

Coś ty zrobił? – dobiegł go gniewny okrzyk z wnętrza pomieszczenia.

Zmusiłem cię, abyś stawił mi czoło – odrzekł bezgłośnie Cadderly, a grymas zadowolenia zmył z jego twarzy wszelkie oznaki niepokoju.

Podszedł wolno do żelaznych drzwi i otworzył je na oścież.

Wzdłuż obu potężnych ścian komnaty rozmieszczone były różnych rozmiarów klatki i przeszklone pojemniki, a młodego kapłana powitał wściekły hałas mieszającego się ze sobą warczenia, pisków i ochrypłego skrzeczenia. Mag stał naprzeciw niego przy następnych drzwiach, pomiędzy czterema największymi klatkami. Trzy z nich były puste – czyżby tam właśnie zamknięte były mantikora, chimera i hydra? – zastanawiał się Cadderly – w czwartej wszakże znajdowała się istota, która miała wyrosnąć na zaiste przerażającą bestię. Młody smok o czarnych, lśniących łuskach zwęził gadzie ślepia, wpatrując się w Cadderly’ego.

Młody kapłan zauważył lekkie drżenie ramion zmęczonego maga, dobitnie świadczące, że jego magiczne moce zostały znacznie uszczuplone. Słup ognia wytworzony przez Cadderly’ego musiał również dosięgnąć Aballistera, bowiem szyja maga była zaczerwieniona i pokryta bąblami, a jego kosztowna niebieska szata zwisała w strzępach.

Kolejny wybuch zatrząsł pozaplanarną posesją.

Aballister zgrzytnął zębami i pokręcił głową. Usiłował coś powiedzieć, ale z jego ust dobywał się jedynie zduszony pomruk.

Cadderly nie wiedział, jak ma postąpić. Czy powinien zażądać, aby czarnoksiężnik się poddał? On również był zmęczony, być może równie mocno, jak stary czarnoksiężnik. A do końca tego pojedynku było jeszcze daleko.

Wszczynanie wojny przeciwko elfom z Shilmisty było złem – rzekł młody kapłan, usiłując nadać swemu głosowi spokojny, zrównoważony ton. – Podobnie jak atak Barjina na Bibliotekę Naukową.

Czarnoksiężnik zachichotał.

A co z atakiem w Carradoonie – spytał zuchwale – kiedy wystałem asasynów, aby cię zabili?

Cadderly wiedział, że tamten prowokuje go do działania, nakłania do wykonania pierwszego ruchu. Ponownie spojrzał na młodego czarnego smoka, który wpatrywał się weń wygłodniałym wzrokiem.

Zawsze jest możliwość, by się poddać – rzucił, usiłując oszacować pewność siebie czarnoksiężnika.

No cóż, gdybyś się poddał, mógłbym to przyjąć... lub nie! – odparł sarkastycznie Aballister. W jego ciemnych oczach rozbłysły nagle żywe iskierki, a dłonie zaczęły wykonywać koliste, płynne ruchy.

Cadderly błyskawicznie uniósł kuszę i bez wahania posłał w stronę Aballistera wybuchowy bełt. Mierzył celnie, ale bełt odbił się od nowo powstałej magicznej osłony czarnoksiężnika i trafiając w ścianę za jego plecami, wyrwał w niej sporą dziurę. Na osmalonych krawędziach otworu pojawiły się iskry, siła eksplozji groziła rozproszeniem magicznej energii wiążącej – energii, która i tak została już naruszona przez trwającą aż do tej pory serię wybuchów, jakie miały miejsce w warsztacie alchemicznym.

Gdy tylko jego bełt chybił celu, Cadderly uświadomił sobie, że jest praktycznie bezbronny. Wybierając konwencjonalną metodę ataku, nie otoczył się osłoną pola siłowego. Na szczęście czarnoksiężnik postanowił zaatakować go ogniem, ciskając w drugi koniec pokoju niewielką płonącą kulę. Pocisk uderzył w Cadderly’ego i wypaliłby mu włosy oraz twarz, gdyby nie cienka, acz nadal obecna osłona przed ogniem, która przyjmując na siebie impet trafienia, rozjarzyła się jasną zielenią.

Młody kapłan szybko otrząsnął się z szoku, sięgając do swojej sakiewki po znajdujące się w niej nasiona. Wrzucił je jednak na powrót do mieszka i o mało nie zemdlał, okazało się bowiem, że to nie on ani mag mieli teraz zaatakować.

Czarny smok splunął strużką kwasu między prętami klatki.

Cadderly krzyknął i okręciwszy się na pięcie, runął w bok. Instynkt podpowiedział mu, aby nie wyrzucał rąk do przodu (gdyby to bowiem zrobił, prawie na pewno zostałyby spopielone). Wykorzystał to, czego nauczyła go Danica, starając się, by możliwie jak najmniejszy fragment jego ciała znalazł się na linii ataku.

Kwas przeciął ukośnie jego pierś, paląc i parząc skórę. Turlając się po podłodze, Cadderly zauważył, że jego tunika i bandolier płonęły.

Palił się jego bandolier!

Wyjąc z bólu i przerażenia, młody kapłan poderwał się na klęczki i ściągnął przez głowę szeroki skórzany pas. Sądząc najwyraźniej, że szala zwycięstwa przechyla się na jego korzyść, Aballister nie zwracał uwagi na jego szaleńcze zachowanie i pogrążył się w skupieniu, przygotowując kolejne zaklęcie.

Cadderly energicznie zakręcił nad głową płonącym bandolierem i cisnął go w drugi koniec komnaty, po czym rzucił się na ziemię, przyjmując pozycję embrionalną z rękami splecionymi za głową.

Aballister krzyknął ze zgrozy i szoku, a smok zaryczał, gdy eksplodował pierwszy wybuchowy bełt.

Niewielkie bomby wybuchały jedna po drugiej, a odgłos kolejnych eksplozji wydawał się coraz głośniejszy. Metalowe groty i brzechwy bełtów ze świstem przecinały powietrze, odbijając się od prętów klatek, rykoszetując od kamiennych ścian i rozbijając szkło.

Cadderly nie liczył eksplozji, ale wiedział, że w bandolierze miał ponad trzydzieści bełtów. Mocniej zacisnął dłonie z tyłu głowy i krzyknął, choćby tylko po to, by zagłuszyć panujący w pomieszczeniu hałas.

Nagle było po wszystkim, a Cadderly odważył się unieść wzrok. Tu i ówdzie w wielkim pomieszczeniu pełgały jeszcze drobne płomyki. Smok był martwy – jego tors został rozdarty przez śmigające w powietrzu bełty, ale czarnoksiężnik zniknął.

Cadderly zaczął się podnosić, gdy nagle kątem oka ujrzał wielkiego węża wypełzającego przez otwór w stłuczonym szklanym pojemniku. Docisnął końcem swojej laski łeb dusiciela i przytrzymując, ominął go szybkim krokiem.

Błysnęło i metalowy słup na drugim końcu komnaty przestał istnieć. Zaraz potem to samo stało się z drugim, a Cadderly domyślił się, że mimowolnie zniszczył równowagę mocy, z których utkana była ta pozaplanarna przestrzeń.

Młody kapłan przebiegł przez komnatę, minął znajdujące się na końcu drzwi i znalazł się w drugim, szerszym korytarzu. Czarnoksiężnik stał czterdzieści stóp dalej, zjedna ręką zwisającą bezwładnie przy boku, okrwawionym ramieniem i twarzą czarną od sadzy.

Głupcze! – ryknął Aballister. – Niszcząc moją domenę, wydałeś na siebie wyrok śmierci!

Cadderly zdał sobie sprawę, że mag mówi prawdę. Magiczne wiązania puszczały jedno po drugim. Chciał coś powiedzieć, ale Aballister go nie słuchał – przemknął przez znajdujące się nieopodal drzwi i zniknął.

Cadderly podbiegł za nim i szarpnął za klamkę, ale ciężkie, twarde drewno nie ustąpiło. Nastąpił kolejny wybuch i podłoga pod jego stopami zafalowała, powalając go na jedno kolano. Rozejrzał się pospiesznie, szukając w głębi korytarza jakiejś możliwości ucieczki. Uniósł swoją kuszę i w tej samej chwili przypomniał sobie, że nie ma już wybuchowych bełtów.

Przez otwarte drzwi, które zostawił za sobą, zaczęło przebijać ostre, migoczące światło – blask rozpraszanej materii – jak słusznie domyślał się Cadderly. Usiłował zatopić się w swojej magii, odnaleźć pieśń, która pozwoliłaby mu wydostać się z pułapki.

Błysk ostrego wyładowania przemknął po suficie nad jego głową, pozostawiając po sobie szeroką szczelinę. Zdał sobie sprawę, że nie ma już czasu.

Uniósł adamantowe wirujące dyski i włożył palec w pętelkę. Wykonał kilka szybkich ruchów, opuszczając je i ściągając ostro do siebie, aby właściwie napiąć szpagat.

Mam nadzieję, że zrobiłeś je solidnie – mruknął pod nosem, jakby Ivan Bouldershoulder stał tuż obok niego.

Z pełnym determinacji chrząknięciem cisnął krążkami w drzwi, żłobiąc w ich powierzchni głęboką bruzdę. Szybki ruch nadgarstka i powróciły do jego dłoni, by natychmiast znów wyprysnąć do przodu i trafić dokładnie w to samo miejsce na drzwiach.

Po trzecim rzucie w drzwiach pojawiła się dziura, a Cadderly’ego omiótł gwałtowny podmuch wiatru niosącego ze sobą drobiny czerwonego pyłu. Nie stracił równowagi i raz jeszcze uderzył w drzwi, a jego wirujące dyski powiększyły otwór. Migoczące światło z boku stało się jednostajne, a Cadderly, oglądając się przez ramię, stwierdził, że część korytarza zniknęła, zaś silne wyładowania elektryczne przemieszcza się wolno, acz nieubłaganie w jego stronę, rozszczepiając magiczną mocą kamienie, by mogły zostać pochłonięte.

Zaledwie dwadzieścia stóp dzieliło go od nicości.

Cadderly smagnął krążkami w drzwi, wkładając w to uderzenie całą swoją siłę. Nie widział już nic z powodu drażniącego oczy kurzu, ale mimo to nie poddawał się.

Dziesięć stóp od niego nie było już korytarza.

Cadderly wyczuł to, po raz ostatni uderzył swoimi dyskami i całym ciężarem naparł na uszkodzone drzwi.


* * *


Danica i Dorigen mijały po drodze dziesiątki żołnierzy Zamczyska Trójcy – tak ludzi jak i potworów. Niejeden z zaciekawieniem spojrzał na przebiegającą obok niego mniszkę, ale widząc przy niej Dorigen, tylko wzruszał ramionami i podążał dalej w swoją stronę.

Danica wiedziała, że Dorigen mogła w każdej chwili obezwładnić ją jednym słowem, i częściej patrzyła na czarodziejkę niż na mijanych żołnierzy, usiłując stwierdzić, co było jej główną motywacją.

Minąwszy kolejny zakręt, usłyszały ryk Vandera, świst jego wielkiego miecza i wrzaski uchylających się przed ciosami żołnierzy. Zza załomu korytarza wypadł goblin i zatrzymał się tuż przed Dorigen.

Troje z nich padło! – wrzasnął, wznosząc do góry cztery sękate palce.

Troje z nich padło!” Danica poczuła na plecach ciarki. „Troje z nich padło!”

Uśmiech goblina prysnął podobnie jak jego zęby, gdy pięść Daniki dosięgła jego twarzy.

Ogłosiliśmy zawieszenie broni – upomniała spokojnie porywczą mniszkę Dorigen, ale Danica miała wrażenie, że nie tylko się nie przejęła, lecz była wręcz rozbawiona widokiem starego goblina wijącego się na podłodze.

Danica w mgnieniu oka dopadła załomu korytarza i wyjrzała nieśmiało, lękając się tego, co mogła zobaczyć. Ivan, Pikel i Shayleigh leżeli bezradnie na ziemi, a Vander, brocząc krwią z tuzina pokaźnych ran, stał nad nimi okrakiem i zamaszystymi ruchami wielkiego miecza powstrzymywał na dystans tłum napierających bez przerwy wrogów.

Jakiś ork krzyknął coś, czego Danica nie zrozumiała, i żołnierze natychmiast przerwali natarcie, by pośpiesznie i ogólnie rzecz biorąc bezładnie wycofać się w głąb korytarza za plecami Daniki. Mniszka zrozumiała przyczynę ich odwrotu, gdy po wycofaniu się z przejścia ostatniego żołnierza ujrzała ustawioną za firbolgiem formację kuszników z bronią wymierzoną i gotową do strzału.

Vander wydał groźny okrzyk protestu, najwyraźniej wiedząc, że jego chwile są policzone. Nagle w powietrzu za nim pojawiła się widmowa, świecąca dłoń i dotknęła go, a kiedy się odwrócił, jego miecz przeciął jedynie powietrze.

W pierwszej chwili Danica chciała okręcić się na pięcie i zręcznym ciosem lub kopnięciem powalić czarodziejkę, gdyż, jak się domyślała, to właśnie ona była autorką widmowej dłoni i nic sposób było stwierdzić, co mogła zrobić z Vanderem. Zanim jednak zdążyła zrobić pierwszy krok, bateria kuszników oddała salwę, posyłając w kierunku firbolga dwadzieścia ciężkich bełtów.

Pociski odbiły się od ciała olbrzyma, nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Niektóre drżąc lekko, zawisły w powietrzu przed Vanderem, by wytraciwszy cały impet, opaść ciężko na ziemię.

Ja dotrzymuję słowa – rzuciła oschle Dorigen, mijając Danicę i ruszając w głąb korytarza. Krzyknęła do Vandera, by zachował spokój, a żołnierzom nakazała wstrzymać ostrzał. Kilku z nich – głównie orków, stojących blisko Daniki, groźnie zmierzyło mniszkę wzrokiem i mocniej ścisnęło broń w rękach, jakby nie pojmowali i nie wierzyli w rozgrywające się wokół nich osobliwe wypadki.

Żołnierze towarzyszący mniszce i Dorigen od komnaty czarodziejki, ci, którzy widzieli, jak bezwzględnie Dorigen potraktowała orka, który ośmielił sprzeciwić się jej rozkazom, po cichu przekazali te wieści pozostałym i niebawem Danica rozluźniła się, stwierdzając, że to konkretne zagrożenie zostało skutecznie zażegnane.

Wybiegła zza załomu muru, by ujrzeć, że Vander, śmiertelnie wyczerpany i poważnie ranny, ciężko oparł się plecami o ścianę.

Już po wszystkim? – spytał zdyszany.

Walka skończona – odparła Danica.

Vander zamknął oczy i osunął się bezwładnie na ziemię. Danica miała wrażenie, że firbolg umiera. Po chwili stwierdziła, że obaj bracia Bouldershoulderowie i Shayleigh żyją, a wojowniczka elfów zdołała nawet usiąść i pomachać jej ręką na powitanie. Z całej trójki Ivan był w najgorszym stanie. Stracił wiele krwi, a Danica, choć bardzo się starała, nie była w stanie zatamować jej upływu. Co gorsze, jego nogi były kompletnie bezwładne i pozbawione czucia.

Macie tu jakichś uzdrowicieli? – zwróciła się Danica do stojącej nad nią Dorigen.

Wszyscy klerycy nie żyją – odparł zamiast czarodziejki jeden z żołnierzy. Mówił podniesionym, ochrypłym głosem, opatrując rany innego żołnierza, który milowymi krokami zbliżał się nieuchronnie ku krainie śmierci.

Danica skrzywiła się, przypominając sobie, jak brutalnie Cadderly potraktował kapłanów sekty, i uznała za okrutną ironię losu fakt, iż bezwzględna, acz konieczna rozprawa z klerykami Zamczyska Trójcy mogła w rezultacie kosztować jego przyjaciół życie.

Cadderly – to słowo ubodło Danicę równie boleśnie jak ostrze wrogiej włóczni. Gdzie on się podział? – powtarzała w myślach. Potencjalnie fatalne skutki pojedynku Cadderly’ego z jego ojcem Aballisterem wydawały się jej jeszcze bardziej przerażające, gdy tuliła w ramionach bezwładne ciało rannego Ivana. Shayleigh z każdą chwilą zdawała się odzyskiwać siły; rany Vandera zasklepiły się już i jakimś tajemnym sposobem zaczęły się goić. Pikel jęknął, burknął, aż wreszcie przewrócił się na bok i głosem pełnym zdziwienia zapytał: Hę?

Ale Ivan... Danica wiedziała, że tylko wrodzona twardość krasnoludów utrzymywała go przy życiu, lecz w głębi duszy czuła, iż tym razem nawet jego niepospolita siła okaże się niewystarczająca. Ivan potrzebował kapłana mającego dostęp do potężnych sił uzdrawiających – potrzebny był mu Cadderly.

Dorigen nakazała kilku żołnierzom, aby pomogli Danice, a paru innych wysłała do komnat kapłanów po bandaże, maści i uzdrawiające mikstury. Żaden z ludzi brodzących po kostki we krwi swoich towarzyszy nie miał specjalnie ochoty udzielać pomocy brutalnym i bezwzględnym intruzom, ale nikt nie ośmielił się sprzeciwić woli czarodziejki.

Danica, dociskając mocno dłoń do krwawiącej rany na piersi Ivana, z rękami umazanymi posoką, mogła jedynie czekać i się modlić.


* * *


Niewielkie słońce rzucało czerwony blask. Powietrze było przesycone wirującym pyłem, a niegościnny, skalisty krajobraz mienił się rozmaitymi odcieniami oranżu, przechodzącymi gdzieniegdzie w ciemny szkarłat. Było cicho, jeśli nie liczyć żałobnego zawodzenia porywistego, zacinającego wiatru.

Cadderly nie dostrzegł wokoło żadnych oznak życia, zwierząt ani nawet wody; nie wyobrażał sobie, by cokolwiek mogło przetrwać w tym odludnym miejscu. Zastanawiał się, gdzie trafił, i wiedział tylko, że ów posępny obszar nie mógł znajdować się na powierzchni Torilu.

To miejsce nie ma konkretnej nazwy – rzucił Aballister w odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie młodego kapłana. Wyszedł zza pobliskiej sterty głazów i stanął przed Cadderlym. – A w każdym razie nic mi o tym nie wiadomo.

Cadderly uspokoił się nieco, stwierdzając, że w dalszym ciągu słyszy rozbrzmiewającą w jego myślach pieśń Deneira. Zaczął śpiewać, zaciskając przy boku dłoń, na palcu której nosił magiczny pierścień.

Byłbym ostrożny z rzucaniem tu jakichkolwiek zaklęć – ostrzegł Aballister, domyślając się jego zamiarów. – Właściwości magii są tu nieco inne niż w naszym świecie. Zwykła struga ognia – mówiąc te słowa, mag spojrzał na pierścień – mogłaby sprawić, że cała ta planeta błyskawicznie stanęłaby w płomieniach. Widzisz, to kurz – ciągnął, unosząc dłoń na wiatr, po czym złączył długie kościste palce, rozsypując czerwony proszek. – Jaki on lotny.

Szczery spokój Aballistera zaniepokoił młodego kapłana.

Twoja pozaplanarna posesja przestała istnieć – rzekł Cadderly, usiłując wytrącić maga z równowagi.

Aballister zmarszczył brwi.

Tak, mój drogi Cadderly, stałeś się dla mnie prawdziwym utrapieniem. Wiele miesięcy zajmie mi odtworzenie tego wspaniałego dzieła. Było wspaniałe, nieprawdaż?

Mamy kłopoty? – Te słowa zabrzmiały jak stwierdzenie, ale Cadderly w obawie, iż okażą się prawdziwe, wypowiedział je w formie pytania.

Na twarzy Aballistera pojawił się wyraz niedowierzania, jakby uznał te słowa za absurdalne. Cadderly odetchnął z ulgą, skoro bowiem czarnoksiężnik znał magiczne zaklęcia, które mogły sprowadzić ich do poprzedniego świata, uwierzył, że i jemu Deneir wskaże drogę powrotną.

Nie jesteś wędrowcem – powiedział Aballister i niemal rozczarowany pokręcił głową. – Nigdy bym nie przypuszczał, że aż do tego stopnia sparaliżują cię warunki tej pożałowania godnej biblioteki.

Tym razem to Cadderly zrobił zdumioną minę. O czym mówi ten człowiek? Nigdy by nie przypuszczał? Jakie sekrety kryły się w doborze słów maga i w czasie, jaki został przezeń użyty?

Kim jesteś? – zapytał bez chwili zastanowienia, niemal nie zdając sobie sprawy, że wypowiedział na głos swoją myśl.

Aballister odpowiedział drwiącym rechotem.

Jestem tym, który przeżył dużo więcej lat niż ty, który wie o tobie więcej, niż ci się wydaje, i który pokonywał potężniejszych od ciebie ludzi i potwory – rzucił chełpliwie, a w jego głosie ponownie zabrzmiała nuta absolutnej szczerości. – Nie przeczę, że przez swoją determinację, upór i pomysłowość wyrządziłeś mi niemałą przysługę – ciągnął. – To dzięki tobie zginęli moi najpoważniejsi rywale, Barjin i Ragnor, a także, jak przypuszczam, Dorigen, skoro zjawiłeś się samotnie w mojej posesji.

Dorigen pokazała mi wejście – poprawił Cadderly, któremu bardziej zależało na upokorzeniu Aballistera niż na uchronieniu przed nim czarodziejki. – Ona żyje i ma się nieźle.

Po raz pierwszy Aballister sprawiał wrażenie naprawdę zakłopotanego lub co najmniej zdenerwowanego.

Nie spodoba jej się, że opowiedziałeś mi o jej zdradzie – stwierdził. Chciał coś dodać, ale nagle umilkł, czując, że ktoś wtargnął w głąb jego myśli, jakaś obca i zgoła niepożądana obecność.

Cadderly wykorzystał przeciw niemu zaklęcie dominacji, to samo, którego użył, aby „przekonać” dziekana Thobicusa, by pozwolił mu wyruszyć na wyprawę przeciwko Zamczysku Trójcy. Skoncentrował się na plamie ciemności, która, jak wiedział, była jaźnią Aballistera, i wysłał świecącą kulę energii, by zaatakować umysł maga.

Abalłister zatrzymał świecącą kulę i odepchnął ją z powrotem do młodego kapłana.

Z jaką łatwością działasz w miejscach, gdzie nie obowiązują nas żadne fizyczne ograniczenia – pogratulował mu telepatycznie czarnoksiężnik – Aczkolwiek wyzwanie, jakie mi rzuciłeś, jest jawnym dowodem twojej głupoty!

Cadderly zignorował ten przekaz i naparł, używając całej swej mentalnej siły. Świecąca kula energii nie poruszyła się, ale pod wpływem Aballistera zaczęła się spłaszczać i deformować.

Jesteś silny – zauważył czarnoksiężnik.

Cadderly myślał to samo o swoim przeciwniku. Wiedział, że był maksymalnie skoncentrowany na kuli, a mimo to Abalłister nie dopuszczał go do siebie. Młody kapłan odebrał synoptyczny tok myśli Aballistera, czysty nurt jego rozumowania, rozpaczliwą ciekawość i nagle odniósł wrażenie, jakby miał przed sobą coś w rodzaju mentalnego zwierciadła. Byli do siebie tak podobni – dwaj przeciwnicy – a zarazem tak się różnili.

Cadderly zaczął błądzić myślami, zastanawiając się, ilu ludzi w Faerunie mogło posiadać podobne mentalne moce i zbliżony sposób myślenia.

Świecąca kula, umysłowa manifestacja czystego bólu, wystrzeliła w jego stronę, a Cadderly odegnał od siebie strzępki myśli, błyskawicznie odzyskując stan pełnego skupienia. Walka trwała jeszcze długo, ale żaden z mężczyzn nie zdołał uzyskać w niej przewagi, żaden nawet na cal nic chciał ustąpić drugiemu.

To bezcelowe – przekazał mu w myślach Abalłister.

Tylko jeden z nas opuści to miejsce – odparł Cadderly. Napierał dalej, ale nadal bez powodzenia. I nagle usłyszał melodię pieśni Deneira przepływającą opodal niego, wpadającą do jakiegoś miejsca tuż przy nim, a w końcu docierającą w głąb niego. Były to dźwięki czystej harmonii, pozwalające Cadderly’emu osiągnąć poziom skupienia, jakiego nigdy nie zdołałby uzyskać czarnoksiężnik. Abalłister mógł dorównywać Cadderly’emu pod względem umysłowym, lecz brakowało mu harmonii ducha, boskiego towarzystwa. Aballister nie znał odpowiedzi na pytania dotyczące ludzkiej egzystencji i to właśnie było jego największą słabością, jego słabym punktem.

Świecąca kula wolno, nieubłaganie zaczęła przesuwać się w stronę czarnoksiężnika.

Cadderly wyczuł narastającą panikę Aballistera i to, że jeszcze bardziej się rozproszył.

Nie wiesz, kim jestem? – spytał telepatycznie mag. Desperacja w jego myślach pozwoliła Cadderly’emu przypuszczać, że miał do czynienia z jeszcze jedną czczą przechwałką człowieka, który nie chciał pogodzić się ze świadomością, iż ktoś jest w stanie pokonać go w mentalnym pojedynku. Nie dał się zwieść, zachowywał pełną koncentrację – i napierał – dopóki Aballister nie wyciągnął z rękawa ostatniego atutu.

Jestem twoim ojcem! – zawołał.

Te słowa uderzyły Cadderly’ego silniej niż najpotężniejszy piorun. Świecąca kula zniknęła, a mentalny kontakt prysnął pod wpływem wszechogarniającego zdumienia. Teraz wszystko zaczęło być dla młodego kapłana jasne i oczywiste. Przerażająco jasne i oczywiste, a po wejrzeniu w głąb umysłu czarnoksiężnika, którego sposób rozumowania był podobny – niemal identyczny jak jego własny – Cadderly nie potrafił odnaleźć w sobie dość sił, by powątpiewać w prawdziwość tych słów.

Jestem twoim ojcem! – te słowa rozbrzmiewały w umyśle Cadderly’ego jak okrzyk potępieńca, pełen dojmującej samotności i żalu, że życie potoczyło się właśnie takim torem.

Nie pamiętasz? – spytał czarnoksiężnik, a jego głos wydał się oszołomionemu młodemu kapłanowi nadzwyczaj słodki.

Cadderly zamrugał powiekami i spojrzał na czarnoksiężnika stojącego w niegroźnej, pełnej rezygnacji pozycji.

Aballister złożył ręce, jakby kołysał w nich dziecko.

Pamiętasz, jak cię tuliłem – rzucił miękko – śpiewałem i jak wiele dla mnie znaczyłeś, odkąd twoja matka umarła w połogu!

Cadderly poczuł, że cała moc odpływa z jego nóg.

Pamiętasz to? – zapytał łagodnie czarnoksiężnik. – Oczywiście, że tak. Pewne wspomnienia są wryte głęboko w twoich myślach i sercu. Nie możesz zapomnieć chwil, które spędziliśmy razem, ty i ja – ojciec i syn.

Słowa Aballistera utkały w myślach Cadderly’ego tysiące obrazów, wspomnień z wczesnego dzieciństwa, wrażeń spokoju i bezpieczeństwa, jakie przepełniały go w ramionach ojca. Jakże piękny wydawał mu się wówczas świat! Jakże był on przepełniony miłością i perfekcyjną harmonią!

Pamiętam dzień, kiedy musiałem cię oddać – zamruczał Aballister. Głos mu się łamał; po jego strudzonym starym obliczu spłynęła łza. – Pamiętam to jak dziś. Czas nie stępił ostrza tego bólu.

Dlaczego? – wykrztusił Cadderly. Aballister pokręcił głową.

Bałem się – odrzekł. – Bałem się, że sam jeden nie będę mógł zapewnić ci takiego życia, na jakie zasłużyłeś.

Cadderly współczuł mu i wybaczył Aballisterowi, zanim mag w ogóle poprosił go o wybaczenie.

Wszyscy sprzysięgli się przeciwko mnie – ciągnął Aballister, a jego głos nabrał charakterystycznego brzmienia. Cadderly zaś, wyczuwając w tonie maga nutę narastającego gniewu, przyjął ją jako dowód prawdziwości jego słów. – Kapłani, oficjele z Carradoonu mówili: „Tak będzie dla chłopca lepiej” i teraz już wiem dlaczego. Zostałbym burmistrzem Carradoonu – wyjaśnił. – To było nieuniknione. A ty, krew z mojej krwi, przejąłbyś po mnie tę spuściznę. Moi rywale nie chcieli do tego dopuścić, nie mogliby znieść widoku rodziny Bonaduce osiągającej tak wielką supremację. Kierowała nimi zazdrość. Wszyscy mi zazdrościli.

Jego słowa przemówiły do oszołomionego młodego kapłana. Wydawały mu się jak najbardziej sensowne. Stwierdził, że w głębi duszy nienawidził Biblioteki Naukowej, nienawidził dziekana Thobicusa, starego kłamcy, a nawet Przełożonego na Księgach Avery’ego Schella, który przez tyle lat był dla niego kimś w rodzaju ojca. I Pertelopy również! Ależ ona była fałszywa! Hipokrytka!

I dlatego wystąpiłem przeciwko nim – oznajmił Aballister. – A potem odnalazłem ciebie. Znów jesteśmy razem, mój synu.

Cadderly zamknął oczy, pochylił głowę i wchłonął te bezcenne słowa, słowa, które pragnął usłyszeć, odkąd tylko sięgał pamięcią. Aballister mówił dalej, ale myśli Cadderly’ego skupione były na tych pięciu słodkich słowach: znów jesteśmy razem, mój synu.

Jego matka nie umarła w połogu.

Cadderly niezupełnie ją pamiętał, ot po prostu wyrywkowe obrazy, wspomnienia jej uśmiechniętej twarzy. Ale z całą pewnością wizje te nie pochodziły z okresu narodzin Cadderly’ego.

A potem odnalazłem ciebie.

Ale co z Nocnymi Maskami? – wołał jakiś głos w myślach Cadderly’ego. Aballister faktycznie go odnalazł i wysłał zabójców, aby go zlikwidowali, aby zamordowali jego i Danicę.

Dopiero wtedy domyślił się, że mag rzucił nań jakiś urok, nasycając swoje słowa łagodną czarodziejską mocą. Serce młodego kapłana nie chciało pogodzić się z tą ewentualnością, walczyło z argumentami logiki, Cadderly nie chciał bowiem uwierzyć, że padł ofiarą oszustwa. Rozpaczliwie pragnął uwierzyć w szczerość swego ojca.

Ale przecież jego matka nie umarła w połogu!

Gobelin wokół Aballistera zaczął się pruć. Cadderly ponownie skoncentrował się na wartkim potoku słów maga i stwierdził, że mężczyzna nie tworzy już słodkich, czarujących obrazów, lecz śpiewa.

Cadderly był zupełnie nieprzygotowany i nie miał szans obronić się przed rzuconym zaklęciem. Uniósł wzrok, by ujrzeć, jak Aballister ciska weń oślepiającą, błękitną, skwierczącą błyskawicę, która klucząc i lawirując, pomknęła przez tumany wirującego czerwonego pyłu.

Mag musiał najwyraźniej znać panujące w tym świecie prawa, bowiem piorun, pomimo iż okrężną drogą, pomknął bezbłędnie w stronę Cadderly’ego. Młody kapłan uniósł obie ręce do góry i poczuł, jak paląca, brutalna eksplozja targa jego myślami na wszystkie strony, by dosięgnąć w końcu jego serca i chwytając jak w kleszcze, ścisnąć je z przerażającą siłą.

Wydawało mu się, że leci, ale nic nie poczuł. Wiedział, że uderzył twardo o jakieś kamienie, ale znajdował się już poza granicą bólu.

Teraz jesteś martwy – usłyszał dochodzący z oddali głos Aballistera, jak gdyby on i czarnoksiężnik nie stali już naprzeciw siebie ani nawet nie przebywali na tym samym planie istnienia.

Cadderly zdał sobie sprawę, iż była to prawda – poczuł, jak jego życiowa moc opuszcza śmiertelną powłokę, wślizgując się do świata duchów, krainy umarłych. Spoglądając w dół, ujrzał samego siebie, leżącego na czerwonej ziemi, jego ciało spoczywało w nieprawdopodobnej pozycji, a z ubrania unosiły się smugi dymu i nagle jego duszę skąpały potoki boskiego świata, a wraz z nim i to samo niezwykłe doznanie, którego doświadczył kilka tygodni temu w oberży Dragon’s Codpiece, kiedy udał się na poszukiwanie ducha Przełożonego na Księgach Avery’ego.

Jeden, dwa – rozbrzmiewały dźwięki pieśni Deneira.

Znał jedynie spokój i błogość, nigdy jeszcze nie było mu tak dobrze, i zrozumiał, że odnalazł miejsce, w którym nareszcie mógł zaznać upragnionego odpoczynku.

Jeden, dwa...

Myśli o świecie materialnym zaczęły zanikać. Nawet wspomnienie Daniki, jego największej miłości, nie było naznaczone smutkiem i żalem, bowiem Cadderly szczerze wierzył, że pewnego dnia oboje się połączą. Jego serce pragnęło się radować. Doznał niewiarygodnego duchowego uniesienia.

Jeden, dwa – rozległy się dźwięki pieśni. Jak rytm serca.

Cadderly znów spostrzegł swoje ciało leżące daleko w dole i ujrzał, że jeden jego palec nieznacznie zadrżał.

Nie! – zaprotestował.

Jeden, dwa – powtarzała uparcie pieśń. To nie była prośba, to było żądanie. Spojrzał na Aballistera, rzucającego kolejny czar, tworzącego w czerwonawym powietrzu migoczące świetlne wrota. Aballister wróci do Zamczyska Trójcy – stwierdził młody kapłan – i cały region utonie w ciemnościach.

Cadderly zrozumiał sens żądania Deneira i jego dusza nie opierała się dłużej.

Jeden, dwa – jego serce zaczęło bić.

Kiedy otworzył oczy i spojrzał na Aballistera, ponownie zalało go ciepłe wrażenie obrazów z dzieciństwa, stworzonych przez czarnoksiężnika. Skarcił się, że znajduje się pod wpływem silnego zaklęcia, i zrozumiał, że prosta logika była w stanie zdemaskować kłamstwa Aballistera. Tyle tylko że niełatwo było oprzeć się czarowi tego, co mag mu pokazał.

I nagle młody kapłan zobaczył coś zupełnie innego – było to z dawna zapomniane wspomnienie, wciśnięte wiele lat temu w najdalszy zakamarek jego pamięci. Czekał przed wrotami Biblioteki Naukowej, a młody i nie tak jeszcze gruby Przełożony na Księgach Avery stał naprzeciw jego ojca. Oblicze Avery’ego było czerwone z wściekłości. Krzyczał na Aballistera, nie wzbraniając się przed użyciem obelg i przekleństw, na koniec zaś stwierdził, że Aballister nigdy więcej nie będzie mógł przestąpić progu Biblioteki Naukowej.

Aballister nie okazał ani cienia skruchy, wręcz przeciwnie, słowa kapłana skwitował rechotliwym śmiechem.

No to bierz tego gnoja – burknął i brutalnie pchnął Cadderly’ego naprzód, wyrywając mu przy tym garść włosów z tyłu głowy.

Ból był dojmujący, zarówno ten fizyczny, jak i psychiczny, ale Cadderly nie uronił wtedy ani teraz nawet jednej łzy. Wracając pamięcią do tamtego odległego okresu, zdał sobie sprawę, że nie zapłakał, gdyż przywykł do takiego traktowania ze strony ojca. A rękę miał on ciężką, oj ciężką.

Ojciec wyżywał się na nim, tak jak na jego matce.

Jego matka!

Jakimś cudem Cadderly zdołał się wreszcie podnieść, a Aballister odwrócił się gwałtownie i o mało oczy nie wyszły mu z orbit, kiedy ujrzał, że w jego synu nadal tli się życie. Za plecami czarnoksiężnika migotało i skrzyło się międzyplanarne przejście i co pewien czas można było dostrzec w nim fragmenty holu rezydencji maga. Aballister opuści go teraz, tak jak opuścił go przed laty, zajmie się swoimi sprawami, pozostawiając swego syna, „gnojka”, jego własnemu losowi.

Kolejne wspomnienia zaatakowały młodego kapłana, jakby Cadderly otworzył puszkę, której nie mógł już zamknąć. Ujrzał oblicze Aballistera wykrzywione grymasem diabelskiej wściekłości, usłyszał żałosne krzyki matki i własne zduszone pochlipywanie.

W czerwonym powietrzu tuż przed nim pojawił się widmowy obraz wielkiego miecza.

Połóż się i zdechnij! – usłyszał głos czarnoksiężnika.

Ten miecz! Aballister użył go przeciwko matce Cadderly’ego, użył tego samego zaklęcia, aby zabić matkę Cadderly’ego!

Och, mój drogi Deneirze! – z ust młodego kapłana, który był przekonany, że mimo wszystko przyjdzie mu rozstać się z życiem, dobył się cichy jęk. Pieśń samorzutnie rozbrzmiewała pod jego czaszką.

Cadderly nie zmuszał jej, by grała w jego myślach, i prawie nie słyszał harmonii zawartej w jej cudownych dźwiękach. Wydawało mu się, że właśnie w tym momencie usłyszał głos Przełożonego na Księgach Avery’ego, ale zapomniał o tym, z chwilą gdy czarodziejski miecz opadł w dół, mierząc w jego szyję. Był zbyt blisko, by Cadderly miał szansę się uchylić.

Miecz dosięgnął go i zniknął przy wtórze głośnego skwierczenia.

Bądź przeklęty! – zakrzyknął jego ojciec, czarnoksiężnik. Cadderly nie widział nic oprócz twarzy swojej matki i nie czuł nic oprócz pierwotnej niepohamowanej wściekłości, której obiektem był ten plugawy morderca, ten podstępny oszust.

Z jego ust dobył się dźwięk, odzwierciedlenie palącej go wściekłości i magicznej energii, której nie był już w stanie w sobie utrzymać. Dźwięk ten był najbardziej zniekształconą nutą pieśni Deneira, jaką Cadderly kiedykolwiek słyszał, czysto niszczycielską mutacją bezcennych tonów.

Ziemia tuż przed nim zadrżała, a Cadderly wciąż krzyczał. Niczym fala oceanu, czerwona ziemia ruszyła w stronę Aballistera, a jej ślad znaczyła ogromna i z każdą chwilą poszerzająca się rozpadlina.

Co ty robisz? – zaprotestował czarnoksiężnik, a jego głos w porównaniu z pierwotnym okrzykiem Cadderly’ego przypominał zduszony szept.

Uderzony przez falę czarnoksiężnik wyleciał na kilka stóp w górę. Spadając, rozpaczliwie wymachiwał rękami, usiłując się czegoś schwycić, i runął w głąb ziejącej w ziemi szczeliny. Fala, przetoczywszy się dalej, malała coraz bardziej, aż w końcu zniknęła, a ziemia znów stała się spokojna i nieruchoma.

Jestem twoim ojcem! – rozległ się błagalny, przepełniony bólem krzyk dobiegający z miejsca znajdującego się nie więcej niż kilkanaście stóp poniżej brzegu rozpadliny.

Kolejny rozpaczliwy krzyk wyrwał się ze zbolałych płuc Cadderly’ego i młody kapłan, uniósłszy obie ręce przed sobą, klasnął z całej siły.

W tej samej chwili, jak na komendę, krawędzie szczeliny w ziemi się połączyły. Krzyki Aballistera umilkły na zawsze.

23

Koniec wojny


Wyczerpany Cadderly przeszedł przez drzwi tak wygodnie stworzone przez Aballistera, przez ścianę, której nie skrywały już tumany mgły, i wszedł do komnaty, gdzie zostawił Danicę. Znajdował się tam tuzin rozjuszonych i mamroczących do siebie wrogich żołnierzy, ale jakie zapanowało wśród nich zamieszanie, kiedy nagle w komnacie pojawił się Cadderly! Zaczęli krzyczeć i walczyć między sobą, usiłując znaleźć się jak najdalej od niebezpiecznego mężczyzny. W kilka chwil w komnacie zostało ich tylko sześciu i ci zachowali dość przytomności umysłu, by dobyć broni i stanąć w pozycjach bojowych naprzeciw Cadderly’ego.

Pędź po Dorigen! – warknął jeden, a żołnierz, któremu wydał polecenie, w te pędy wybiegł z komnaty.

Nie podchodź, ostrzegam cię! – burknął do Cadderly’ego inny z wrogich wojowników, dźgając groźnie powietrze trzymaną oburącz włócznią.

Cadderly’ego łupało pod czaszką – nie chciał walczyć z tymi ludźmi ani w ogóle z nikim, ale w obecnej sytuacji po prostu nie miał wyboru. Wszedł w nurt pieśni Deneira, pomimo iż wysiłek ten przysporzył mu nowego bólu, a gdy mężczyzna ponownie pchnął włócznią przed sobą, stwierdził, że miast smukłego drzewca trzyma teraz wijącego się i wyraźnie niezadowolonego węża. Wrzasnął i upuścił stworzenie na podłogę, odsuwając się jak oparzony, mimo że wąż nie próbował go ukąsić.

Mamy twoich przyjaciół! – zawołał ten sam żołnierz, który posłał swego kompana po Dorigen. – Jeśli nas zabijesz, oni również zginą!

Cadderly nawet nie słyszał jego ostatniej kwestii – stwierdzenie, że jego przyjaciele żyją, choć są jeńcami, przepełniło jego serce nową, orzeźwiającą nadzieją. Oparł się plecami o ścianę i usilnie starał się nie myśleć o tym, że zaledwie przed chwilą zniszczył własnego ojca.

W chwilę później do komnaty wbiegła Danica i przywarła mocno do Cadderly’ego, obejmując go z całej siły ramionami.

Aballister nie żyje – rzekł młody kapłan do Dorigen ponad ramieniem Daniki.

Dorigen spojrzała nań przenikliwie, a po chwili również Danica cofnęła się od niego na odległość wyciągniętej ręki i zmierzyła ukochanego wzrokiem.

Wiem – rzucił półgłosem Cadderly.

Był twoim ojcem? – spytała Danica z twarzą wykrzywioną bólem.

Cadderly pokiwał głową, a jego usta, gdy zacisnął zęby, zmieniły się w wąską kreskę.

Ivan cię potrzebuje – przemówiła doń Danica. Ostrożnie zlustrowała go od stóp do głów i stwierdziła, że jest straszliwie wyczerpany.

Dorigen zaprowadziła Cadderly’ego i Danicę do komnaty, którą przygotowano na przyjęcie rannych. Byli tam czterej przyjaciele Cadderly’ego – aczkolwiek Vander nie wyglądał już na rannego – oraz grupka żołnierzy Zamczyska Trójcy. Orkowie i gobliny zgodnie ze swym zwyczajem dobijali ciężej rannych kompanów.

Pikel i Shayleigh znajdowali się w pozycji siedzącej, choć oboje wyglądali niewyraźnie. Rozpromienili się na widok Cadderly’ego i dali znak, aby podszedł do Ivana, który leżał blady jak śmierć na sąsiednim łóżku.

Cadderly ukląkł przy żółtobrodym krasnoludzie, zdumiony, że Ivan wciąż oddycha, zważywszy na dużą ilość ziejących ran, jakie widniały na jego ciele. Uświadomił sobie, że Ivanowi, pomimo iż był twardym krasnoludem, nie zostało już wiele czasu, i zrozumiał, że musi znaleźć w sobie siły, aby podążyć śladem pieśni ku domenie uzdrowień, by sprowadzić stamtąd potężną magiczną moc.

Zaczął nucić półgłosem i usłyszał muzykę, lecz była ona odległa, bardzo odległa. Sięgnął po nią mentalnie, poczuł ucisk w skroniach i zamknął oczy, wchodząc w nurt pieśni, dając się jej ponieść. Płynął, mijając dźwięki pomniejszych zaklęć uzdrawiających, świadom, że były one bezużyteczne wobec najpoważniejszych ran krasnoluda. Pieśń w jego myślach urosła do pulsującego crescendo, przechodząc zgodnie z żądaniem Cadderly’ego do krainy największych zaklęć uzdrawiających.

Następną rzeczą, jaką uświadomił sobie kapłan, było to, że leży na podłodze, spoglądając w górę na zatroskane oblicze Daniki, która pomogła mu usiąść. Zerknął bezradnie na Ivana.

Cadderly? – spytała Danica, a młody kapłan pomyślał, że w tym słowie zawartych było kilka pytań.

Jest zbyt zmęczony – odrzekła Dorigen, klękając przy obojgu. Spojrzała w zapadnięte szare oczy Cadderly’ego, pokiwała głową i zrozumiała.

Muszę odnaleźć dostęp do tych zaklęć – rzekł z determinacją w głosie młody kapłan i ponownie rzucił się w wir pieśni, walcząc zażarcie, gdyż tym razem dźwięki wydawały się jeszcze odleglejsze.

Minęło dwadzieścia minut, zanim ocknął się tym razem, i zrozumiał, że będzie potrzebował dobrych kilku godzin odpoczynku, zanim zdoła podjąć kolejną próbę dostania się na wyższe poziomy uzdrowicielskiej magii. Wiedział przy tym, a wystarczyło mu jedynie spojrzeć na Ivana, że krasnolud nie wytrzyma długo.

Dlaczego mi to robisz? – spytał na głos, zwracając się bezpośrednio do swego bóstwa, i wszyscy, którzy znajdowali się obok niego, spojrzeli nań z zaciekawieniem. – Deneir – wyjaśnił Cadderly Danice. – Opuścił mnie w chwili potrzeby. Nie mogę uwierzyć, że pozwoli Ivanowi umrzeć.

Twój bóg nie kontroluje pomniejszych losów zwyczajnych pionków – powiedziała Dorigen, podchodząc do nich.

Cadderly rzucił jej drwiące spojrzenie, otwarcie pytając w ten sposób, co czarodziejka może wiedzieć na ten temat.

Znam i rozumiem własności magii – odparła Dorigen, nie zwracając uwagi na jego kwaśną minę. – Dostęp do magii pozostaje otwarty, ale ty nie masz już sił. To nie Deneir zawiódł.

Danica wykonała ruch, jakby chciała uderzyć czarodziejkę, ale Cadderly natychmiast pochwycił mniszkę i powstrzymawszy ją, pokiwał głową do Dorigen.

W ten właśnie sposób twoja magia została zablokowana – rzuciła Dorigen. – Czy to wszystko, co możesz zaproponować umierającemu krasnoludowi?

W pierwszej chwili Cadderly pomyślał, iż tymi słowy przypomniała mu, że powinien pożegnać się z Ivanem, jak na przyjaciela przystało, ale po namyśle zaczął interpretować jej stwierdzenie w zgoła odmienny sposób. Gestem dłoni odprawił Danice, pogrążając się na minutę w głębokiej kontemplacji i poszukując możliwych odpowiedzi.

Twój pierścień – rzekł nagle do Vandera.

Firbolg pośpiesznie spojrzał na swą dłoń, ale poruszenie, jakie przez moment ogarnęło całą ich grupę, w mgnieniu oka wygasło.

To nie zadziała – stwierdził Vander – trzeba mieć pierścień na palcu w momencie, gdy odniesie się ranę.

Daj mi go, błagam – poprosił Cadderly. Wziął od firbolga pierścień i nałożył go sobie na palec. – Są dwa rodzaje uzdrowicielskiej magii – wyjaśnił Vanderowi i pozostałym. – Dwa, choć ja korzystałem do tej pory tylko z jednego, polegającego na błaganiu bogów o zaklęcie zamykające rany na ciele i łączące złamane kości.

Danica chciała zadać pytanie, ale Cadderly już zamknął oczy i ponownie zaczął śpiewać swą pieśń. Zagłębienie się po raz kolejny w jej nurt zajęło mu trochę czasu. Ponownie poczuł ucisk w skroniach, gdy podążył z jej nużącym nurtem, ale nie poddawał się, bowiem wiedział, że tym razem nie będzie musiał udawać się zbyt daleko.

Czwórka przyjaciół i Dorigen zebrali się wokół łóżka i jęknęli, gdy rana cięta na szyi Ivana zwyczajnie zniknęła, po czym jęknęli raz jeszcze, bowiem ta sama rana pojawiła się na gardle Cadderly’ego!

Krew tryskała z rozpłatanej szyi młodego kapłana, gdy zmuszał się do wypowiedzenia kolejnych zaklęć. Następne rany zostały usunięte z ciała krasnoluda, by mogły pojawić się w tych samych miejscach na ciele Cadderly’ego.

Danica z przerażeniem spojrzała na swego ukochanego i rzuciła się naprzód, ale Dorigen i Shayleigh powstrzymały ją, nakazując, by z całego serca wierzyła w młodego kapłana.

Niebawem Ivan leżał spokojnie cały i zdrowy na łóżku, a Cadderly, z ciałem pokrytym ziejącymi ranami odniesionymi w walce przez krasnoluda, osunął się na podłogę.

Oooo – jęknął wyraźnie nieszczęśliwy Pikel.

Cadderly! – zawołała ponownie Danica i wyrwała się Shayleigh i Dorigen, aby do niego podbiec. Przyłożyła głowę do piersi ukochanego, nasłuchując bicia serca, odgarnęła z jego twarzy kosmyki kręconych, brązowych włosów, po czym zbliżyła usta do jego ust, szepcząc doń nieustannie i nakazując mu żyć.

Słysząc śmiech Vandera, rozgniewana odwróciła się w jego stronę.

On ma na palcu pierścień! – ryknął firbolg. – Och, ten sprytny młody kapłan!

Oo, oi! – pisnął radośnie Pikel.

Kiedy Danica ponownie się odwróciła, Cadderly uniósł lekko głowę i pocałował jaz głośnym cmoknięciem.

To naprawdę boli – jęknął, ale wypowiadając te słowa, zdołał się uśmiechnąć, po czym wolno opuścił głowę na posadzkę i zamknął oczy.

Co mu się stało? – burknął Ivan, siadając na łóżku i z wyraźnym zdumieniem rozglądając się po pokoju.

W chwilę później przyjaciele bezceremonialnie zepchnęli Ivana na podłogę i położyli na łóżku Cadderly’ego; młody kapłan oddychał dużo swobodniej i nie ulegało wątpliwości, że wiele z jego ran zaczęło się już zasklepiać.

Później tej samej nocy Cadderly, wciąż jeszcze okropnie znużony i wyczerpany, podniósł się z łóżka i zaczął wędrować po komnacie pełniącej rolę izby chorych, uzdrawiając swoich przyjaciół, jak również rannych żołnierzy z Zamczyska Trójcy.


* * *


Był moim ojcem – rzekł oschle Cadderly. Przetarł dłonią wilgotne oczy, usiłując powstrzymać gwałtowną lawinę wspomnień, która się na niego zwaliła, wspomnień, które pogrzebał przed wielu laty.

Danica przysunęła się do niego i objęła ramieniem.

Dorigen mi powiedziała – wyjaśniła.

Przez wiele minut siedzieli obok siebie pogrążeni w ciemności i milczeniu.

Zabił moją matkę – rzucił nagle Cadderly.

Danica uniosła wzrok, spoglądając na niego, a na jej obliczu pojawił się grymas przerażenia.

To był wypadek – ciągnął Cadderly, wpatrzony przed siebie. – Ale była też w tym jego wina. Mój oj... Aballister stale eksperymentował z nowymi czarami, stale wykorzystywał energię do granic jej możliwości i do tego stopnia, że ledwie mógł nad nią panować. Któregoś dnia wytworzył miecz, wspaniały, lśniący miecz, który unosił się w powietrzu i sam zadawał rany.

Cadderly nie mógł powstrzymać delikatnego chichotu.

Był taki dumny – podjął, kręcąc głową, a jego niesforne piaskowobrązowe loki przesunęły się na bok. – Tak bardzo dumny. Ale nie potrafił kontrolować dweomeru. Przekroczył magiczną granicę, złamał zasadę i zanim zdołał zniszczyć miecz, moja matka umarła.

Danica wyszeptała pod nosem imię ukochanego, przytuliła go mocniej do siebie i położyła głowę na jego ramieniu. Młody kapłan odsunął się jednak, by móc spojrzeć jej w oczy.

Nawet nie pamiętam jej imienia – powiedział drżącym głosem. – Znów widzę wyraźnie jej twarz, twarz, którą ujrzałem, przychodząc na ten świat, ale nawet nie pamiętam jej imienia!

Przez chwilę siedzieli w milczeniu; Danica myślała o swoich nieżyjących rodzicach, a Cadderly borykał się z mrowiem otaczających go bezlitośnie obrazów, usiłując odnaleźć wśród nich wspomnienia z najwcześniejszych lat swego życia. Przypomniał sobie również, jak Przełożony na Księgach Avery, łajać go któregoś dnia, nazwał go Gondyjczykiem, nawiązując do pewnej sekty kapłanów słynących z tego, iż tworzyli pomysłowe, acz częstokroć służące zniszczeniu narzędzia oraz broń i nie przejmowali się konsekwencjami wynikającymi z powstania tych dzieł. Teraz, wiedząc o Aballisterze, przypominając sobie, co się stało z jego własną matką, Cadderly potrafił lepiej pojąć lęki trawiące drogiego Avery’ego.

Tyle tylko że on nie był taki jak ojciec – skarcił sam siebie w duchu. Odnalazł Deneira, odnalazł prawdę i zew własnego sumienia, i doprowadził wojnę – wojnę wywołaną przez Aballistera – do jedynego możliwego końca.

Cadderly siedział pogrążony w zadumie, atakowany nawałą z dawna pogrzebanych kłopotliwych wspomnień, próżnych życzeń o to, jak mogłoby być, i wspomnień znacznie świeższych, na które patrzył teraz z zupełnie innej perspektywy. Ogarnęła go fala ogromnego, dojmującego smutku, żalu, którego nigdy dotąd nie odczuwał – za Averym, matką i Aballisterem.

Jeżeli chodziło o ojca, nie opłakiwał jego śmierci, lecz jego życie. Raz po raz widział w myślach czerwoną ziemię tamtego odległego świata, zamykającą się nad powalonym czarnoksiężnikiem, by skończyć ostatni rozdział smutnego, zmarnowanego, niewłaściwie wykorzystanego życia.

Musiałeś to zrobić – powiedziała niespodziewanie Danica. Cadderly mrugnął do niej z niedowierzaniem, które niebawem zmieniło się w rozbawienie. Jak dobrze go znała!

Odpowiedział skinieniem głowy i szczerym, choć nieco zrezygnowanym uśmiechem. Nie miał wyrzutów sumienia z powodu tego, co zrobił; odnalazł prawdę, co nie było dane jego ojcu. To Aballister, a nie Cadderly, wymusił takie zakończenie.

W niewielkim pomieszczeniu pojaśniało, gdy do środka weszła niosąca kandelabr Dorigen.

Wojska Zamczyska Trójcy rozpierzchły się na cztery wiatry – powiedziała. – Wszyscy dowódcy nie żyją, za wyjątkiem mnie, a jeżeli o mnie chodzi, nie zamierzam kontynuować tego, co rozpoczął Aballister.

Danica pokiwała głową, ale Cadderly się skrzywił.

Co się stało? – spytała zdziwiona mniszka.

Mamy pozwolić im uciec, puścić wolno, aby mogli dalej szerzyć zło i zniszczenie? – zapytał.

Zostało ich trzy tysiące – upomniała go Dorigen. – W tej kwestii naprawdę nie masz większego wyboru. Nie lękaj się jednak, młody kapłanie, bowiem zagrożenie dla Carradoonu, biblioteki i tutejszego regionu z całą pewnością przestało istnieć. Co do mnie, wrócę z tobą do biblioteki, aby twoi zwierzchnicy mogli mnie osądzić.

Moi zwierzchnicy? – pomyślał z niedowierzaniem Cadderly. Dziekan Thobicus? Te słowa przypomniały mu, że pozostało mu jeszcze sporo spraw do załatwienia, nim będzie mógł podążyć dalej drogą wytyczoną dlań przez Deneira. Jedna bitwa dobiegła końca, a już miał przed sobą następną.

Kara będzie surowa – odparła Danica, a z tonu jej głosu wynikało, że nie pragnie, by skruszona czarodziejka otrzymała surowy wyrok. – Mogą skazać cię na śm... – urwała, gdy Dorigen, godząc się z tą możliwością, wolno pokiwała głową.

Nie, tego nie zrobią – zapewnił półgłosem Cadderly. – Wrócisz, Dorigen, i odprawisz swoją pokutę. Masz wielką moc i szczere chęci, a zatem możesz okazać się dla nas nad wyraz przydatna. Pomożesz zaleczyć rany, jakie poczyniła ta wojna, i doprowadzić ten region do rozkwitu. To najwłaściwsza decyzja i taką właśnie podejmą władze biblioteki.

Danica spojrzała z powątpiewaniem na Cadderly’ego, ale odwróciła wzrok, ujrzawszy wyraz determinacji na jego obliczu. Wiedziała, co Cadderly zrobił z dziekanem Thobicusem, aby móc wyruszyć na tę wyprawę, i podejrzewała, że po powrocie do biblioteki młody kapłan zamierza powtórzyć swój wyczyn.

Dorigen ponownie pokiwała głową i uśmiechnęła się ciepło do Cadderly’ego, mężczyzny, który darował jej życie w Shilmiście i najwyraźniej zamierzał ponownie ją oszczędzić.

Opowiedz mi o miłosierdziu, roztropny Cadderly – poprosiła. – Czy jest ono siłą, czy słabością?

Siłą – odrzekł bez wahania młody kapłan.


* * *


Cadderly stał na kamienistym zboczu nad Zamczyskiem Trójcy w otoczeniu piątki swoich przyjaciół.

Rozkazałaś im, by opuścili twierdzę? – zwrócił się do Dorigen idącej w ich stronę po stoku.

Ludziom powiedziałam, że zostaną przyjęci w Carradoonie – odrzekła. – Choć wątpię, aby wielu z nich zdecydowało się tam udać. A ogrom, orkom i goblinom poleciłam, aby znalazły sobie pieczary w górach, uciekły jak najdalej stąd i nie czyniły więcej szkód.

Ale wiele z nich pozostanie w fortecy? – bardziej oświadczył, niż zapytał Cadderly.

Dorigen spojrzała na niedokończone mury zamczyska i wzruszyła ramionami.

Ogry, orkowie i gobliny to uparte stworzenia.

Cadderly z pogardą popatrywał na twierdzę. Przypomniał sobie inny plan, trzęsienie ziemi, które wywołał, by pogrzebać Aballistera, i przyszło mu na myśl, aby to powtórzyć, zniszczyć Zamczysko Trójcy i oczyścić zeń górskie zbocze. Uśmiechając się złowrogo, młody kapłan zanurzył się w pieśni Deneira w poszukiwaniu potężnej magii.

Nie znalazł niczego, co wywoływałoby trzęsienie ziemi. Zakłopotany, przeszukiwał dźwięki, mentalnie domagając się wskazówek. I nagle zrozumiał. Uwolnienie przez niego mocy w pozaplanarnej przestrzeni było reakcją na pierwotne emocje, nie wywołane w sposób świadomy, lecz wymuszone przez rozgrywające się wokół niego wypadki.

Cadderly roześmiał się w głos i otworzywszy oczy, ujrzał, że otaczająca go szóstka towarzyszy przygląda mu się z zaciekawieniem.

Co się stało? – zapytała Danica.

Myślałeś o zniszczeniu fortecy – stwierdziła Dorigen.

Au, zrób to! – ryknął Ivan. – Roztwórz ziemie i wrzuć do środka te wielgom twierdze!

Cadderly powiódł wzrokiem po twarzach swych towarzyszy, przyjaciół, którzy wierzyli, że był niezwyciężony, nieomal równy bogom. Kiedy jednak jego wzrok padł na Shayleigh, stwierdził, że wojowniczka wolno kręci głową. Zrozumiała.

Podobnie jak Danica.

Otwórz ziemię i wrzuć tę wielką twierdzę do środka? – spytała z niedowierzaniem, zwracając się do Ivana. – Gdyby Cadderly był do tego zdolny, to w ogóle nie musielibyśmy zapuszczać się do wnętrza tej przeklętej budowli.

Doszło do tego, że zbyt wiele oczekujemy – dodała Shayleigh.

Oo – powiedział Pikel i zarazem idealnie oddał obecne odczucia Ivana.

Dobrze, no to ruszajmy w drogie – rzekł Ivan po dłuższej chwili milczenia. Położył rękę na plecach Cadderly’ego i popchnął go delikatnie, zmuszając do uczynienia pierwszego kroku. – Czeka nas miesiunc marszu, ale nie martw się, ja i mój brat doprowadzim was wszystkich całych i zdrowych na mniejsce!

To świetny początek – pomyślał Cadderly. Ivan przejmował dowodzenie, a tym samym brał na siebie część odpowiedzialności.

Był to doskonały początek długiej wędrówki.

Epilog


Fala dojmującego bólu przeszyła Druzila, w chwili gdy Aballister wyzionął ducha; był to ból znany jedynie chowańcowi, który traci swego pana czarnoksiężnika. W przeciwieństwie do wielu chowańców Druzil zdołał jednak przeżyć atak, a gdy ból minął, utykając, podreptał dalej w dół szlaku biegnącego przez wschodnie pasmo Gór Śnieżnych.

Bene tellemara, Aballisterze – mamrotał pod nosem niczym litanię mającą uchronić go przed narastającymi lękami. Inteligentny imp bez trudu domyślił się, kto zabił Aballistera, i z łatwością skonstatował, że bez czarnoksiężnika, nawet gdyby Zamczysko Trójcy przetrwało, jego rola w planie podboju okolicznych ziem dobiegła końca. Przez chwilę rozważał możliwość powrotu do fortecy, aby sprawdzić, czy Dorigen ocalała. Szybko jednak zmienił zdanie, uznawszy, że czarodziejka bynajmniej za nim nie przepadała.

Ale dokąd mam iść? – zastanawiał się imp. Czarnoksiężników nadających się na panów i do tego renegatów nie spotyka się na każdym kroku, podobnie jak wrót międzyplanarnych, przez które imp mógł powrócić do mrocznych, cienistych krain, skąd się wywodził.

Poza tym Druzil stwierdził, że jego zadanie na tym planie jeszcze nie dobiegło końca, gdyż w katakumbach Biblioteki Naukowej nadal spoczywa drogocenna butelka zawierająca klątwę, chaosu. Druzil chciał ją odzyskać; musiał znaleźć jakiś sposób, by dostać ją w swoje ręce, zanim ten przeklęty Cadderly wróci do biblioteki. Zakładając, że Cadderly jeszcze żyje.

Póki co, potrzeby impa były bardziej przyziemne. Chciał opuścić labirynt Gór Śnieżnych, znaleźć się w jakimś przytulnym i ciepłym miejscu, gdzie nie byłoby zacinającego wiatru i siarczystego mrozu, toteż kontynuował żmudną wędrówkę poprzez przełęcze ku leżącemu nad jeziorem Impresk Carradoonowi.

Po kilku dniach i uniknięciu paru bliższych spotkań z czujnymi wieśniakami, zamieszkującymi na obrzeżach dzikich gór, Druzil, przycupnąwszy na jednej z podsufitowych belek w oborze, podsłuchał rozmowę, której treść natchnęła go nową nadzieją.

Niedaleko stąd, poza terenem okolicznych term, w starym szałasie zamieszkiwał pustelnik – odludek pozbawiony przyjaciół i rodziny.

Żadnych świadków – wychrypiał imp, a jego ogon zakończony ociekającym trucizną kolcem żwawo przeciął powietrze. Po zmierzchu odleciał w kierunku szałasu, zamierzając zabić pustelnika i zająć jego lokum, a przez resztę zimy żywić się ciałem trupa.

Jego plany uległy jednak zmianie, gdy z bliska przyjrzał się pustelnikowi i ujrzał piętno wypalone na czole mężczyzny! Nagle zaczął zastanawiać się nad wszelkimi możliwymi sposobami utrzymania go przy życiu. Ponownie powrócił myślami do Biblioteki Naukowej i potężnej butelki z klątwą chaosu, zamkniętej w katakumbach. Uznał, że musi ją mieć, a wszystko wskazywało na to, że jakimś zrządzeniem losu jego pragnienie może się ziścić.

Nisko pochylony, dźwigając pokaźne naręcze chrustu, Kierkan Rufo – wolno, jakby przygnębiony – wracał, powłócząc nogami, do swego szałasu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 2 Mroki Puszczy
Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 5 Klatwa Chaosu
Salvatore R A Piecioksiag Cadderlyego 01 Kantyczka(1)
Piecioksiag?dderly'ego T4 Zdobyta Forteca
Piecioksiag skrypt id 356244
Piecioksiag, teologia WT US
pięciolatek cz1 Moje przedszkole
Arkusz Skala gotowości edukacyjnej pięciolatków
Wesołe zabawy na łące, Scenariusze zajęć przedszkole pięciolatki
Kryteria gotowości edukacyjnej pięciolatka (GE 5) opis
pięciolatek cz2 XI XII Moje przedszkole
Pięcioksiąg cz. IV - Rdz (Kobieta w Księdze Rodzaju, Teologia(3)
pieciolinia
praca magisterska ARCHITEKTURA FORTECZNA JAKO NIEWYKORZYSTANE WALORY TURYSTYCZNE WARSZAWY
pieciolinia 3 bemole
[dcpp][Bidemare][Romanzi][P] Bach Salvataggio In Mare
Piecioksiag, Teologia(3)
SCENARIUSZ ZAJĘĆ W GRUPIE CZTERO I PIĘCIOLATKÓW co plywa co tonie
rozdzielacz pieciodrogowy z ruchem w lewo

więcej podobnych podstron