ROBIN COOK
Stan Terminalny
(Przełożyła Marta Lewandowska)
Dla Jean z miłością i podziwem
Podziękowania Pragnę podziękować doktorowi Matthewowi Bankowskiemu za cierpliwość i wielkoduszność, z jaką znosił moje pytania dotyczące jego dziedziny, oraz za to, że zechciał przeczytać i skomentować rękopis "Stanu terminalnego".
Chciałbym także podziękować za jej nieoceniony wkład mojej przyjaciółce i wydawcy, Phyllis Grann. Przepraszam za moje spóźnialstwo, które być może skróci jej życie.
Wreszcie chciałbym podziękować pracownikom wydziałów nauk podstawowych College of Physicians and Surgeons w Columbia University, którzy wyposażyli mnie w wiedzę pozwalającą zrozumieć i docenić błyskawiczny rozwój biologii molekularnej.
Wiedza bez sumienia to upadek duszy Francois Rabelais
Prolog 4 stycznia, poniedziałek godzina 7.05
Helen Cabot powoli budziła się ze snu, gdy świt wynurzał się z zimowego mroku otulającego Boston w stanie Massachusetts.
Palce bladego, anemicznego światła rozgarniały ciemność sypialni na drugim piętrze domu jej rodziców przy Louisburg Square. Nie od razu otworzyła oczy, rozkoszując się puchowym okryciem łoża pod baldachimem. W swej błogości szczęśliwie nie była świadoma straszliwych zjawisk zachodzących głęboko we wnętrzu jej mózgu.
Te ferie nie należały do najbardziej udanych. Aby nie stracić żadnych zajęć w Princeton, gdzie niedawno rozpoczęła studia, Helen zaplanowała zabieg abrazji na okres między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Lekarze twierdzili, że usunięcie patologicznie rozrośniętego endometrium wyściełającego jamę macicy położy kres gwałtownym atakom kurczowych bólów, które obezwładniały ją podczas każdej miesiączki. Zapewniali także, że jest to zabieg rutynowy. Ale ten nie był.
Odwróciwszy głowę, Helen spojrzała w łagodne światło poranka sączące się przez koronkowe firanki. Nie przeczuwała, że zawisła nad nią zguba. Prawdę powiedziawszy, po raz pierwszy od wielu dni czuła się dziś lepiej. Mimo że sam zabieg przebiegł gładko, z niewielkim tylko pooperacyjnym dyskomfortem, trzeciego dnia wystąpiły nieznośny ból i zawroty głowy, gorączka, i, co najbardziej niepokojące - bełkotliwa mowa. Dzięki Bogu objawy te ustąpiły równie szybko, jak się pojawiły, ale rodzice nalegali, by poszła na umówioną wizytę u neurologa w Massachusetts General Hospital.
Pogrążającą się znowu w sen dziewczynę dobiegło ledwo słyszalne klikanie klawiatury komputera ojca. Jego gabinet sąsiadował z sypialnią Helen. Otworzyła oczy, tylko by spojrzeć na zegarek, i stwierdziła, że właśnie minęła siódma. Zdumiewające, jak ciężko ojciec pracuje. Jako założyciel i dyrektor generalny jednej z najpotężniejszych firm software'owych na świecie, mógł sobie pozwolić, by spocząć na laurach. Ale nie zrobił tego. Miał powołanie, które przyniosło rodzinie niewiarygodne bogactwo i wpływy.
W radosnym poczuciu bezpieczeństwa, jakie dawały jej te warunki, Helen nie brała pod uwagę, że przyroda nie ma względów dla chwilowego bogactwa czy władzy. Przyroda działa według własnego kalendarza. W mózgu Helen bez jej wiedzy zaszło zjawisko zaprogramowane przez cząsteczki DNA, z których składały się jej geny. Tego właśnie dnia, na początku stycznia, cztery geny w kilku neuronach jej mózgu przerzuciły się na produkcję pewnych zakodowanych białek. Neurony te nie dzieliły się od czasów niemowlęctwa Helen i tak powinno być nadal. Tymczasem teraz te cztery geny i ich białkowe produkty zmusiły neurony, by się podzieliły i by dzieliły się dalej i dalej. Wyjątkowo złośliwy nowotwór zagroził jej życiu. W wieku dwudziestu jeden lat Helen Cabot była nieuleczalnie chora i nie miała o tym pojęcia.
4 stycznia, godzina 10.45
Przy akompaniamencie cichego warkotu Howard Price wysunął się z brzuszyska nowiutkiego tomografu rezonansu magnetycznego University Hospital w Saint Louis. Nigdy w życiu nie był tak przerażony. Szpitale i lekarze zawsze budzili w nim lekki niepokój, ale teraz, gdy był chory, ten lęk rozwinął się w pełni i dosłownie go obezwładniał.
Przez czterdzieści siedem lat swego życia Howard cieszył się doskonałym zdrowiem aż do tego feralnego dnia w połowie października, kiedy to w półfinale dorocznego turnieju tenisowego Belvedere Country Club rzucił się na siatkę. Dał się słyszeć cichy trzask i Howard runął sromotnie, a nie odebrana piłka przeszybowała nad jego głową. Pękło mu więzadło krzyżowe przednie w prawym kolanie.
Tak się zaczęło. Leczenie kolana okazało się łatwe. Mimo drobnych problemów, które lekarze określili jako następstwa ogólnego znieczulenia, Howard po zaledwie kilku dniach wrócił do pracy.
Było to dla niego bardzo ważne. Prowadził jedną z największych w kraju firm produkujących samoloty, co nie jest łatwe w czasach ostrych cięć w budżecie obronnym.
Z głową wciąż unieruchomioną w przypominającym imadło urządzeniu tomografu, Howard nie był świadom obecności technika, dopóki ten nie przemówił.
- Wszystko w porządku? - spytał zabierając się do uwolnienia głowy Howarda.
- W porządku - zdołał odpowiedzieć Howard. Kłamał. Serce waliło mu ze strachu. Bał się wyniku badania. Za szklaną przegrodą dostrzegał grupkę osobników w białych fartuchach, którzy wpatrywali się w monitor. Jednym z nich był jego lekarz, Tom Folger. Wszyscy coś sobie pokazywali, gestykulowali i, co było najbardziej niepokojące, kręcili głowami.
Kłopoty zaczęły się poprzedniego dnia. Howard obudził się z bólem głowy, co mu się rzadko zdarzało, jeśli nie "zatankował", a nic podobnego się nie zdarzyło. Właściwie nie pił w ogóle od sylwestra. Wziął aspirynę i zjadł lekkie śniadanie, po czym ból ucichł. Ale później tego samego rana, w samym środku zebrania zarządu, bez żadnych sygnałów ostrzegawczych nagle zwymiotował. Atak był tak gwałtowny i tak nieoczekiwany, nie poprzedzony nudnościami, że nawet nie zdążył odchylić się w bok. Ku jego najwyższemu wstydowi nie strawione śniadanie rozprysło się po stole konferencyjnym.
Oswobodzony, Howard spróbował usiąść, ale ruch sprawił, że ból głowy powrócił z pełną siłą. Opadł z powrotem na stół i leżał z zamkniętymi oczami, aż lekarz łagodnie dotknął jego ramienia.
Tom był jego lekarzem rodzinnym od ponad dwudziestu lat. Przez te lata stali się dobrymi przyjaciółmi i doskonale się poznali.
Howardowi nie spodobało się to, co wyczytał z twarzy Toma.
- Niedobrze, prawda? - spytał.
- Zawsze byłem z tobą szczery, Howardzie...
- Więc nie zmieniaj się teraz - wyszeptał Howard. Nie chciał usłyszeć reszty, ale musiał.
- To nie wygląda dobrze - przyznał Tom. Nadal trzymał dłoń na ramieniu Howarda. - Są mnogie guzy. Ściśle mówiąc trzy. Przynajmniej tyle udało nam się zobaczyć.
- O Boże! - jęknął Howard. - To nieuleczalne, prawda?
- Na tym etapie nie powinniśmy wypowiadać się w taki sposób - odpowiedział Tom.
- Diabła tam, nie powinniśmy - warknął Howard. - Przed chwilą powiedziałeś, że zawsze byłeś ze mną szczery. Zadałem ci proste pytanie. Mam prawo wiedzieć.
- Skoro nalegasz, muszę odpowiedzieć: Tak, to może być nieuleczalne. Ale nie wiemy na pewno. Na razie mamy przed sobą mnóstwo pracy. Po pierwsze musimy się dowiedzieć, skąd to wyszło. Wieloogniskowość zmian sugeruje, że pochodzą z jakiegoś innego narządu.
- A więc bierzmy się za to - rzekł Howard. - Jeśli jest jakakolwiek szansa, chcę pokonać to paskudztwo.
4 stycznia, godzina 13.25
Gdy Louis Martin obudził się w sali pooperacyjnej, czuł się tak, jakby gardło miał przypalone palnikiem acetylenowym. Nieraz miewał bóle gardła, ale żaden nawet nie przypominał tego, co odczuwał teraz, po zabiegu, ilekroć próbował przełknąć ślinę. Co gorsza, usta miał suche jak serce Sahary.
Pielęgniarka, która zmaterializowała się przy jego łóżku najwyraźniej znikąd, wyjaśniła mu, że to przykre uczucie spowodowała rurka dotchawicza, którą anestezjolog założył mu przed operacją. Dała mu do possania wilgotny gazik i ból się zmniejszył.
Zanim Louis został przewieziony z powrotem do swojego pokoju, pojawił się inny ból, umiejscowiony gdzieś między nogami i promieniujący do krzyża. Znał jego źródło. To było miejsce jego zabiegu, częściowego usunięcia przerośniętego gruczołu krokowego. To draństwo zmuszało go do wstawania, żeby oddać mocz, cztery albo i pięć razy w ciągu nocy. Umówił się na operację na dzień po Nowym Roku. Był to tradycyjnie okres zastoju w interesach komputerowego olbrzyma na północ od Bostonu, którym zarządzał.
Właśnie w chwili gdy ból zaczął go obezwładniać, inna pielęgniarka podała mu Demerol przez wenflon wciąż tkwiący w jego lewej ręce. Na sterczącym w głowie jego łóżka stojaku w kształcie litery T wisiała butelka z płynem dożylnym.
Demerol pogrążył go z powrotem w narkotycznym śnie. Nie bardzo wiedział, ile czasu minęło, gdy znów wyczuł czyjąś obecność u wezgłowia. Żeby otworzyć oczy, musiał użyć całej siły, jaką dysponował; powieki ciążyły mu jak ołów. Pielęgniarka majstrowała przy plastikowym drenie biegnącym od butelki z płynem infuzyjnym. W prawej ręce miała strzykawkę.
- Co to jest? - wymamrotał Louis. Głos miał jak pijany.
Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego.
- Wygląda na to, że wypił pan o jednego za dużo- powiedziała.
Louis zamrugał powiekami, próbując skupić wzrok na śniadej twarzy kobiety. Pod wpływem narkotyków postać pielęgniarki rozmazywała mu się przed oczami. Ale co do jego głosu, miała rację.
- Nie potrzebuję więcej leków przeciwbólowych - zdołał powiedzieć. Wspierając się na łokciu wydźwignął się do pozycji półsiedzącej.
- To nie jest lek przeciwbólowy - odpowiedziała pielęgniarka.
- Och - rzekł Louis. Gdy pielęgniarka szykowała zastrzyk, z wolna uprzytomnił sobie, że nadal nie wie, co ma dostać. Co to za lekarstwo? - spytał.
- O, to cudowne lekarstwo - odparła, szybko zakrywając strzykawkę. - Obniża poziom ciekawości we krwi.
Louis zaśmiał się mimo woli. Już miał zadać następne pytanie, ale pielęgniarka, uspokajającym gestem ściskając go za ramię, powiedziała:
- To antybiotyk. Teraz niech pan zamknie oczy i odpoczywa.
Louis opadł z powrotem na łóżko. Zachichotał. Lubił ludzi z poczuciem humoru. Powtarzał sobie w myśli słowa pielęgniarki: Obniża poziom ciekawości... cudowne lekarstwo. No cóż, antybiotyki są bez wątpienia cudownymi lekarstwami. Przypomniał sobie, jak doktor Handlin mówił mu, że po operacji może profilaktycznie dostać antybiotyk. Louis leniwie pomyślał, jak też mogło wyglądać leczenie szpitalne, zanim wynaleziono antybiotyki. Był wdzięczny losowi, że żyje właśnie teraz.
Louis poszedł za radą pielęgniarki i zamknąwszy oczy rozluźnił ciało. Ból jeszcze trwał, ale narkotyk sprawił, że nie był dokuczliwy. Narkotyki też były cudownymi lekami, podobnie jak środki znieczulające. Louis bez oporu przyznawał, że jeśli chodzi o ból, jest tchórzem. Nie mógłby znieść zabiegu chirurgicznego w czasach, gdy nie było "cudownych lekarstw".
Zapadając w sen rozmyślał, jakie jeszcze leki przyniesie przyszłość. Postanowił spytać doktora Handlina, co o tym myśli.
4 stycznia, godzina 14.53
Norma Taylor obserwowała krople spadające do maleńkiej komory aparatu kroplówkowego zwisającego z butelki z płynem dożylnym. Przez cewnik o szerokiej średnicy płyn spływał do jej lewej ręki. Lekarstwo, które w ten sposób otrzymywała, budziło w niej mieszane uczucia. Miała nadzieję, że potężne chemioterapeutyki wyleczą ją z raka piersi, który, jak jej powiedziano, rozprzestrzenił się do wątroby i płuc. Zarazem wiedziała, że te lekarstwa są truciznami dla komórek, zdolnymi siać spustoszenie w całym jej organizmie tak samo jak w guzie. Doktor Clarence uprzedzał ją o tylu okropnych działaniach ubocznych, że musiała się siłą powstrzymywać, by nie zasłonić sobie uszu przed jego głosem. Usłyszała już dość. Z uczuciem obojętnego odrętwienia podpisała zgodę na leczenie.
Odwróciwszy się, Norma spojrzała przez okno na intensywnie błękitne niebo nad Miami, pełne ogromnych kłębów białych cumulusów. Od czasu gdy rozpoznano u niej raka, ze wszystkich sił starała się nie zadawać sobie pytania, dlaczego ja? Gdy po raz pierwszy wyczuła guzek, miała nadzieję, że to po prostu samo zniknie, jak wiele podobnych guzków przedtem. Dopiero kiedy minęło kilka miesięcy i skóra nad guzkiem nagle się pomarszczyła, zmusiła się, żeby pójść do lekarza i dowiedzieć się, że jej lęk był całkiem uzasadniony: guz był złośliwy. Tak więc tuż przed swymi trzydziestymi trzecimi urodzinami została poddana radykalnej mastektomii. Jeszcze nie całkiem doszła do siebie po operacji, kiedy rozpoczęto chemioterapię.
Postanowiła skończyć z użalaniem się nad sobą i sięgnęła po książkę, gdy otworzyły się drzwi jej prywatnego pokoju. Nie podniosła nawet wzroku. Pracownicy Forbes Cancer Center stale wchodzili i wychodzili, podłączali jej kroplówki, podawali lekarstwa. Tak już przywykła do tego ciągłego wchodzenia i wychodzenia, że właściwie zupełnie jej to nie przeszkadzało w czytaniu.
Dopiero kiedy drzwi znów się zamknęły, uświadomiła sobie, że dostała jakiś nowy lek. Efekt był niezwykły, jakby cała siła nagle wyciekła z jej ciała. Książka, którą trzymała, wypadła jej z ręki.
Ale jeszcze bardziej przerażające było to, co się stało z jej oddechem; jakby ktoś ją dusił. W męce usiłowała zaczerpnąć powietrza, ale było to coraz trudniejsze i wkrótce paraliż ogarnął ją całą prócz oczu. Obraz drzwi jej pokoju był ostatnim wrażeniem świata zewnętrznego, jakie dotarło do jej świadomości.
ROZDZIAŁ 1 - 26 lutego, piątek, godzina 9.15
- O Boże, idzie! - powiedział Sean Murphy. Gwałtownym ruchem porwał leżące przed nim historie choroby i dał nura do pokoju na zapleczu dyżurki pielęgniarek na szóstym piętrze gmachu Webera bostońskiego Memorial Hospital.
Zaskoczony tym nagłym przerywnikiem Peter Colbert, kolega Seana z trzeciego roku medycyny na Uniwersytecie Harvarda, rozejrzał się po otoczeniu. Nic nie odbiegało od normy. Oddział wyglądał jak każda ruchliwa szpitalna interna. Centrum tej aktywności była dyżurka pielęgniarek, gdzie niczym w ulu sekretarka i cztery pielęgniarki zwijały się przy pracy. W pobliżu kilku sanitariuszy popychało wózki z pacjentami. Ze świetlicy sączyły się dźwięki organów: podkładu muzycznego dziennego serialu telewizyjnego. Jedynym elementem, który wyróżniał się z tła, była zbliżająca się do dyżurki młoda, atrakcyjna pielęgniarka, w odczuciu Petera zasługująca na osiem czy dziewięć punktów z dziesięciu możliwych. Nazywała się Janet Reardon. Peter wiedział o niej coś niecoś. Pochodziła z jednej z najstarszych rodzin bostońskich braminów, wyniosłej i nietykalnej.
Peter odepchnął krzesło od biurka obok półki z historiami chorób i otworzył na oścież drzwi pokoju. Było to uniwersalne pomieszczenie, z ladą wysokości stołu, terminalem komputera i małą lodówką. Pielęgniarki zbierały się w nim na odprawy pod koniec zmiany, a ci, którzy przynosili sobie drugie śniadania, używali go jako stołówki. Z tyłu znajdowała się toaleta.
- Co tu się dzieje, do cholery? - zapytał Peter. Był co najmniej zaintrygowany. Sean stał pod ścianą z plikiem historii chorób przyciśniętym do piersi.
- Zamknij drzwi! - polecił.
Peter wszedł do pokoju.
- Robiłeś to z Reardon? - Było to częściowo pytanie, częściowo pełne zdumienia stwierdzenie. Minęły prawie dwa miesiące, odkąd, na początku tego bloku ich zajęć, Sean zauważył Janet i zagadnął o nią Petera.
- Któż to jest, u diabła? - spytał. Szczęka mu opadła. Miał przed sobą jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widział.
Schodziła właśnie ze stołu zdjąwszy coś z trudno dostępnej, najwyższej półki szafki ściennej. Rzucało się w oczy, że jej figura mogłaby być ozdobą każdego magazynu ilustrowanego.
- Nie twoja sfera - odpowiedział Peter - więc zamknij dziób.
W porównaniu z tobą to królewna. Znam paru facetów, którzy próbowali się z nią umówić. To niemożliwe.
- Nie ma rzeczy niemożliwych - odparł Sean przyglądając się Janet w osłupieniu i z podziwem.
- Takiemu ulicznikowi jak ty nie uda się nawet wejść na boisko - rzekł Peter - a co dopiero strzelić gola.
- Założysz się? - rzucił mu wyzwanie Sean. - Stawiam pięć dolców, że się mylisz. Oszaleje na punkcie mojego ciała, zanim skończymy medycynę.
Wtedy Peter po prostu się roześmiał. Teraz spojrzał na swego kolegę z nieznanym dotąd szacunkiem. Był przekonany, że przez dwa miesiące wyczerpującej pracy dobrze poznał Seana, a oto on ostatniego dnia zajęć tak go zadziwia.
- Uchyl troszkę drzwi i zobacz, czy sobie poszła - poprosił Sean.
- To niepoważne - powiedział Peter, ale jednak otworzył drzwi na kilka centymetrów. Janet stała przy biurku rozmawiając z oddziałową, Carlą Valentine. Peter zamknął drzwi.
- Jest tuż obok - rzekł.
- Cholera! -jęknął Sean. - Nie chcę z nią teraz rozmawiać.
Mam mnóstwo roboty i nie jestem w nastroju do scen. Ona jeszcze nie wie, że jadę do Miami na praktykę w Forbes Cancer Center.
Nie chcę, żeby się dowiedziała przed sobotą. Wiem, że szlag ją trafi.
- Więc ty naprawdę z nią chodziłeś?
- Pewnie, i ostro sobie poczynaliśmy - odparł Sean. - To mi przypomina, że jesteś mi winien pięć dolców. I muszę ci powiedzieć, że to nie było łatwe. Na początku w ogóle nie chciała ze mną gadać. Ale z czasem mój zniewalający wdzięk i mój upór zrobiły swoje. Mam wrażenie, że jednak przede wszystkim upór.
- Dymałeś ją? - spytał Peter.
- Nie bądź wulgarny - odrzekł Sean.
Peter zaśmiał się.
- Ja wulgarny? W życiu nie słyszałem, żeby kocioł tak przyganiał garnkowi.
- Sęk w tym, że ona zaczyna to traktować poważnie - powiedział Sean. - Wydaje jej się, że skoro przespaliśmy się ze sobą parę razy, to zaraz musi to być coś na stałe.
- Czyżby zanosiło się na małżeństwo? - zauważył Peter.
- Nie z mojej strony - odparł Sean. - Ale podejrzewam, że ona tak sobie to wyobraża. Idiotyczne, zwłaszcza że jej rodzice utopiliby mnie w łyżce wody. I, do cholery, ja mam dopiero dwadzieścia sześć lat.
Peter jeszcze raz uchylił drzwi.
- Ona ciągle tam jest, rozmawia z inną pielęgniarką. Chyba ma przerwę albo coś w tym rodzaju.
- Bomba! - rzucił sarkastycznie Sean. - Rozumiem, że mogę się brać do roboty tutaj. Muszę napisać te epikryzy, zanim będę miał nowe przyjęcie.
- Dotrzymam ci towarzystwa - powiedział Peter. Wyszedł z pokoju i wrócił z plikiem swoich historii chorób.
Pracowali w milczeniu pomagając sobie podręcznymi kartami o wymiarach osiem na trzynaście centymetrów, które nosili w kieszeni, zawierającymi najnowsze wyniki badań laboratoryjnych przydzielonych im pacjentów. Chodziło o to, by streścić historię każdego przypadku na użytek studentów, którzy mieli zacząć blok pierwszego marca.
- To jest mój najciekawszy przypadek - powiedział Sean po około półgodzinie. Podniósł grubą historię choroby. - Gdyby nie ona, nawet bym nie usłyszał o Forbes Cancer Center.
- Mówisz o Helen Cabot? - spytał Peter.
- O kim by innym.
- Dostajesz wszystkie najlepsze przypadki, ty świnio. Ta Helen to też niezła laska. Boże, wszyscy konsultanci błagali, żeby ich do niej wezwać.
- Tak, tylko okazało się, że ta laska ma mnogie guzy mózgu - powiedział Sean. Otworzył historię choroby i rzucił okiem na kilka spośród około dwustu jej stron. - Smutna sprawa.
Dopiero dwadzieścia jeden lat i nieuleczalnie chora. Jedyna nadzieja, że przyjmie ją Forbes. Oni mają niebywałe sukcesy w leczeniu tego typu guzów.
- Czy są już ostateczne wyniki badań histopatologicznych?
- Przyszły wczoraj. Medulloblastoma. To dosyć rzadkie; tylko około dwóch procent wszystkich guzów mózgu. Czytałem trochę na ten temat, żeby zabłysnąć dziś na obchodzie. Zwykle spotyka się go u małych dzieci.
- Więc ona jest fatalnym wyjątkiem - zauważył Peter.
- Nie takim znów wyjątkiem. Dwadzieścia procent przypadków medulloblastoma występuje u pacjentów powyżej dwudziestego roku życia. Dla wszystkich było to niespodzianką i nikt nie wpadł na trop budowy histologicznej, bo zmiany są wieloogniskowe. Jej prowadzący z początku myślał, że to przerzuty, najprawdopodobniej z jajnika. Ale się pomylił. Teraz chce o tym napisać do New England Journal of Medicine.
- Słyszałem, że jest nie tylko piękna, ale i bogata - powiedział Peter znowu żałując, że to nie on dostał ją za pacjentkę.
- Jej ojciec jest dyrektorem generalnym Software Incorporated - odparł Sean. - Jasne, że na biednego nie trafiło. Z ich forsą na pewno mogą sobie pozwolić na takie miejsce jak Forbes.
Mam nadzieję, że ci w Miami będą w stanie coś dla niej zrobić.
Ta mała jest nie tylko ładna, ale i miła. Spędziłem z nią sporo czasu.
- Pamiętaj, że lekarze nie powinni zakochiwać się w swoich pacjentkach.
- Helen Cabot skusiłaby nawet świętego.
Janet Reardon ruszyła po schodach prowadzących z powrotem na oddział pediatryczny na czwartym piętrze. Całą swoją piętnastominutową przerwę spędziła szukając Seana. Pielęgniarki na szóstce powiedziały, że przed chwilą widziały go, jak pisał epikryzy, ale nie miały pojęcia, gdzie się podział.
Janet była zaniepokojona. Od kilku tygodni źle sypiała, budziła się o czwartej, piątej nad ranem, na długo przed budzikiem. Martwiła się Seanem i ich związkiem. Kiedy się poznali, jego nieokrzesane, chełpliwe zachowanie wydało jej się odpychające, mimo że podobały jej się jego pociągające śródziemnomorskie rysy, czarne włosy i uderzająco niebieskie oczy. Zanim poznała Seana, nie wiedziała, co oznacza określenie "czarny Irlandczyk".
Gdy Sean zaczął ją podrywać, początkowo się opierała. Zdawało jej się, że nie mają ze sobą nic wspólnego, ale on nie przyjmował jej odmowy do wiadomości. A jego błyskotliwa inteligencja pobudzała jej ciekawość.
W końcu umówiła się z nim myśląc, że jedna randka rozwieje urok. Ale tak się nie stało. Wkrótce odkryła, że jego buntowniczy sposób bycia jest potężnym afrodyzjakiem. Ku swemu zdumieniu Janet poczuła, że wszyscy jej poprzedni partnerzy byli zbyt szablonowi, zbyt w stylu towarzystwa z Myopia Hunt Club. Nagle zdała sobie sprawę, że jej dotychczasowa świadomość samej siebie związana była z oczekiwaniem na małżeństwo podobne do małżeństwa rodziców, z kimś odpowiadającym przyjętym w jej środowisku konwencjom. Wtedy właśnie szorstkie maniery Seana rodem z Charlestown chwyciły ją za serce żelaznym uściskiem.
Janet była zakochana.
Dotarłszy do dyżurki pielęgniarek na pediatrii Janet spostrzegła, że zostało jej jeszcze kilka minut przerwy. Pchnęła drzwi do pokoju na zapleczu i skierowała się w stronę automatu z kawą. Potrzebowała zastrzyku energii na resztę dnia.
- Wyglądasz, jakby ci ktoś umarł - usłyszała głos.
Janet odwróciła się i ujrzała Dorothy MacPherson, pielęgniarkę odcinkową, z którą się przyjaźniła, wyciągniętą na metalowym krześle, z nogami w samych pończochach opartymi na ladzie.
- Kto wie, czy to nie coś równie okropnego - odparła Janet biorąc swoją kawę. Pozwoliła sobie tylko na pół kubka. Podeszła do Dorothy i ciężko osunęła się na sąsiednie krzesło.
- Mężczyźni! - dorzuciła z westchnieniem zawodu.
- Skąd my to znamy - rzekła Dorothy.
- Moja znajomość z Seanem Murphym zmierza donikąd zwierzyła się jej po chwili Janet. - To mi naprawdę nie daje spokoju i muszę coś z tym zrobić. Poza tym - dodała śmiejąc się - ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to być zmuszona przyznać mojej matce, że od początku miała co do niego rację.
Dorothy uśmiechnęła się.
- W to nie wątpię.
- Doszło do tego, że on mnie chyba po prostu unika powiedziała Janet.
- A rozmawiałaś z nim o tym? - spytała Dorothy.
- Próbowałam - odparła Janet. - Ale mówienie o uczuciach nie jest jego mocną stroną.
- Nie szkodzi. Myślę, że jednak powinnaś spotkać się z nim dziś i powiedzieć mu to, co właśnie powiedziałaś mnie.
- Ha! - zaśmiała się pogardliwie Janet. - Dziś piątek. Nic z tego.
- Ma dyżur? - spytała Dorothy.
- Nie - powiedziała Janet. - W każdy piątek on i jego kumple z Charlestown spotykają się w okolicznej knajpie. Dziewczyny i żony nie są zaproszone. To jest przysłowiowy kawalerski wieczór. I, dla niego, to coś w rodzaju irlandzkiej tradycji, z bijatykami do kompletu.
- To brzmi obrzydliwie - stwierdziła Dorothy.
- Myślałby kto, że po czterech latach na Harvardzie, roku biologii molekularnej w MIT i trzech latach medycyny powinien z tego wyrosnąć. Tymczasem wygląda na to, że te piątkowe wieczory są dla niego ważniejsze niż kiedykolwiek.
- Już ja bym się na coś takiego nie zgodziła - oświadczyła Dorothy. - Nieraz myślałam sobie, że kult golfa u mojego męża jest okropny, ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co ty tu opowiadasz. Czy w te piątkowe eskapady są też zamieszane jakieś kobiety?
- Czasami idą do Revere. To taka knajpa ze striptizem. Ale na ogół to po prostu Sean z chłopakami piją piwo, opowiadają sobie kawały i oglądają mecze w telewizji. Przynajmniej on tak o tym mówi. Ja oczywiście nigdy tam nie byłam.
- Może powinnaś zadać sobie pytanie, dlaczego związałaś się z tym facetem - powiedziała Dorothy.
- Myślałam o tym - odparła Janet. - Szczególnie ostatnio, odkąd tak mało mamy ze sobą kontaktu. Trudno nawet znaleźć czas na rozmowę. On nie tylko ma na głowie wszystkie sprawy związane ze studiami, ale także swoje własne badania. Robi doktorat na Harvardzie.
- Musi być inteligentny - zauważyła Dorothy.
- To jego jedyny plus - stwierdziła Janet. - To i jego ciało.
Dorothy roześmiała się.
- Przynajmniej masz coś na wytłumaczenie swoich męczarni.
Ale ja nie pozwoliłabym swojemu mężowi na żadną dziecinadę w stylu tych piątkowych wieczorów. Jak Boga kocham, wparowałabym w sam środek towarzystwa i narobiłabym mu takiego wstydu, że by się nie pozbierał. Faceci są dużymi dziećmi, ale wszystko ma swoje granice.
- Nie wiem, czy ja bym mogła zrobić coś takiego - powiedziała Janet. Ale pociągnąwszy łyk kawy zastanowiła się nad tym przez chwilę. Bieda w tym, że zawsze była taka bierna, pozwalała, żeby wszystko działo się poza nią i potem dopiero reagowała na fakty. Może to właśnie było przyczyną jej obecnych kłopotów.
Może powinna wykrzesać z siebie więcej stanowczości.
- Do jasnej cholery, Marcie! - wrzasnął Louis Martin. Gdzie u diabła są te notatki? Mówiłem ci, że mają być na moim biurku - dla podkreślenia swego niezadowolenia Louis trzasnął dłonią w oprawną w skórę księgę wzbijając w powietrze luźne kartki papieru. Czuł rozdrażnienie od chwili, kiedy obudził się o wpół do piątej nad ranem z tępym bólem głowy. Gdy w łazience szukał aspiryny, nagle zwymiotował do umywalki. Ten wypadek go zaszokował. Wymioty chwyciły go bez żadnych sygnałów ostrzegawczych, bez poprzedzających nudności.
Marcie Delgado wbiegła do gabinetu szefa. Cały dzień wrzeszczał na nią i czepiał się. Potulnie sięgnęła na biurko i popchnęła w jego stronę leżącą przed samym jego nosem stertę papierów spiętych metalowym zaciskiem. Drukowane litery na okładce głosiły: NOTATKI NA ZEBRANIE ZARZĄDU 26 LUTEGO.
Bez słowa podziękowania, a tym bardziej przeprosin Louis porwał dokumenty i jak burza wypadł z gabinetu. Ale nie dotarł daleko. Zrobił sześć kroków i naraz wyleciało mu z głowy, dokąd właściwie idzie. Gdy wreszcie przypomniał sobie, że wybierał się do sali konferencyjnej, nie mógł sobie uprzytomnić, które to drzwi.
- Dzień dobry, Louis - powiedział jeden z dyrektorów przechodząc obok niego i otwierając drzwi z prawej strony.
Louis wszedł do pomieszczenia kompletnie zdezorientowany.
Spróbował ukradkiem przyjrzeć się ludziom siedzącym przy długim stole konferencyjnym. Ku swej konsternacji nie mógł rozpoznać ani jednej twarzy. Opuścił wzrok i utkwił go w papierach, które trzymał przed sobą, ale wypadły mu z trzęsących się rąk.
Louis Martin stał tak jeszcze chwilę, gdy gwar głosów w sali ucichł. Wszystkie oczy zwróciły się ku jego trupio bladej twarzy.
Nagle gałki oczne Louisa przekręciły się w górę i znikły w oczodołach, a plecy wygięły się w łuk. Upadł do tyłu, a jego głowa stuknęła głucho o pokrytą dywanem podłogę. W tej samej chwili ciało Louisa zaczęło drżeć, po czym owładnęły nim gwałtowne tonicznokloniczne kurcze mięśni.
Żaden z członków zarządu nie widział nigdy napadu grand mal i na chwilę wszyscy osłupieli. Wreszcie ktoś przezwyciężył szok i podbiegł do powalonego prezesa. Dopiero wtedy inni rzucili się do telefonów, by wezwać pomoc.
Zanim zespół pogotowia dotarł na miejsce, napad ustąpił. Pomijając utrzymujący się ból głowy i senność, Louis czuł się względnie normalnie. Oszołomienie minęło. Gdy powiedziano mu, że miał napad padaczkowy, był w najwyższym stopniu zdumiony.
Sądził, że tylko zemdlał.
Pierwszą osobą, która powitała Louisa w izbie przyjęć bostońskiego Memorial Hospital, był asystent, który przedstawił się jako George Carver. George sprawiał wrażenie zagonionego, ale dokładnego. Po wstępnym badaniu powiedział Louisowi, że musi go zostawić w szpitalu, nawet bez konsultacji z jego osobistym lekarzem, Clarence'em Handlinem.
- Czy to poważna sprawa? - spytał Louis. Po operacji prostaty, zaledwie dwa miesiące temu, nie był zachwycony perspektywą ponownej hospitalizacji.
- Skonsultujemy się z neurologiem - odparł George.
- Ale co pan o tym myśli? - nalegał Louis.
- Napady padaczkowe o nagłym początku u dorosłego sugerują zmiany organiczne w mózgu - odpowiedział George.
- A może by tak po angielsku? - zaproponował Louis. Nie cierpiał medycznego żargonu.
Asystent objawił pewną nerwowość.
- "Organiczny" dokładnie oddaje sens - rzekł wymijająco. - Oznacza jakąś patologię dotyczącą organu jako takiego, w tym przypadku mózgu, nie po prostu jego funkcji.
- Ma pan na myśli guza mózgu? - spytał Louis.
- To może być guz - przyznał ociągając się George.
- Boże święty! - powiedział Louis. Poczuł, że zalewa go zimny pot.
Uspokoiwszy pacjenta najlepiej jak umiał, George poszedł do "pakamery", jak nazywali główne pomieszczenie izby przyjęć pracownicy. Najpierw sprawdził, czy prywatny lekarz Louisa został już zawiadomiony. Nie został. Potem wezwał neurologa. Polecił też rejestratorce izby przyjęć, żeby wezwała studenta, który miał pomagać przy przyjęciach.
- A propos - powiedział George do rejestratorki, kierując się już do gabinetu, w którym czekał Louis Martin. - Jak się ten student nazywa?
- Sean Murphy - odpowiedziała rejestratorka.
- Szlag by to trafił! - zaklął Sean, gdy beeper zamilkł.
Był pewien, że Janet już dawno znikła, ale na wszelki wypadek ostrożnie otworzył drzwi i zlustrował okolicę. Nigdzie nie było jej widać, więc wyszedł. Musiał skorzystać z telefonu w dyżurce pielęgniarek, ponieważ na aparacie w pokoiku wisiał Peter, próbując się dowiedzieć o najnowsze wyniki badań laboratoryjnych.
Zanim gdziekolwiek zadzwonił, podszedł do oddziałowej, Carli Valentine.
- Szukałyście mnie, dziewczyny? - spytał z nadzieją w głosie.
Gdyby tak, oznaczałoby to jakąś łatwą i szybką robotę. Najbardziej obawiał się, że był to nagły przypadek albo przyjęcie.
- Jak na razie, jesteś wolny - powiedziała Carla.
Wówczas Sean wykręcił numer operatora i usłyszał złą wiadomość. To był nagły przypadek do przyjęcia.
Wiedząc, że im szybciej upora się z zebraniem wywiadu i badaniem przedmiotowym, tym lepiej dla niego, Sean pożegnał Petera, wciąż uwieszonego na telefonie, i zszedł na dół.
Na ogół lubił izbę przyjęć z jej atmosferą ciągłego podniecenia i pośpiechu. Ale ostatniego dnia bloku po południu nie miał ochoty na nowego pacjenta. Opracowanie przeciętnego przypadku zajmowało studentowi medycyny całe godziny i od czterech do dziesięciu szczelnie zapisanych stron.
- Ciekawy pacjent - powiedział George, gdy Sean dotarł na miejsce. Czekał właśnie na połączenie z radiologią.
- Zawsze to mówisz - odparł Sean.
- Naprawdę ciekawy - rzekł George. - Widziałeś kiedyś obrzęk tarczy nerwu wzrokowego?
Sean pokręcił głową.
- Łap oftalmoskop i przyjrzyj się tarczom w obu oczach tego faceta. Wyglądają jak miniaturowe góry. To oznacza wzrost ciśnienia wewnątrzczaszkowego. - George posunął instrument po blacie w kierunku Seana.
- Co mu jest? - spytał Sean.
- Stawiam na guza mózgu - odpowiedział George. - Miał napad padaczkowy w pracy.
W tym momencie w telefonie zgłosił się ktoś z radiologii i George skupił całą uwagę na umówieniu citowej tomografii komputerowej mózgu.
Sean wziął oftalmoskop i poszedł zbadać pana Martina. Daleko mu było do biegłości w posługiwaniu się tym instrumentem, ale dzięki własnej wytrwałości i cierpliwości ze strony Louisa zdołał uchwycić przelotny obraz wygórowanych tarcz nerwów wzrokowych.
Opracowywanie studenckiej historii choroby i badanie przedmiotowe były żmudną pracą nawet w najdogodniejszych okolicznościach, a w izbie przyjęć i potem na radiologii, w czasie oczekiwania na tomografię, stawały się dziesięć razy trudniejsze. Sean drążył zadając wszystkie pytania, jakie tylko mógł wymyślić, szczególnie na temat obecnej choroby. Usłyszał coś, czego nie dowiedział się nikt przed nim: że w tydzień po operacji prostaty na początku stycznia Louis Martin miał przemijające bóle głowy, gorączkę, nudności i wymioty. Na tej informacji utknął, bo właśnie miała zacząć się CT. Na chwilę przed rozpoczęciem badania technik musiał wyprosić Seana z pomieszczenia, w którym znajdował się tomograf, do konsoli.
Oprócz technika obsługującego tomograf było tam kilka innych osób, wśród nich lekarz domowy Louisa, doktor Clarence Handlin, George Carver, dyżurny internista, i Harry O'Brian, dyżurny neurolog. Wszyscy skupili się wokół monitora czekając na pierwsze "warstwy".
Sean odciągnął George'a na bok i powiedział mu o wcześniejszych bólach głowy, gorączce i mdłościach.
- Dobry strzał - powiedział George w zamyśleniu skubiąc skórę na brodzie. Najwyraźniej próbował powiązać te poprzednie objawy z obecną sytuacją. - Ciekawa sprawa z tą gorączką. Czy była wysoka?
- Niezbyt - odpowiedział Sean. - Od trzydziestu ośmiu i pięć do trzydziestu dziewięciu i pięć. Mówił, że to wyglądało jak przeziębienie albo lekka grypa. Cokolwiek to było, ustąpiło całkowicie.
- To może mieć jakiś związek. W każdym razie facet jest "ciężki". Wstępne badanie ujawniło dwa guzy. Pamiętasz Helen Cabot?
- Jak mogę nie pamiętać? Jest nadal moją pacjentką.
- To, co ma ten gość, bardzo przypomina jej guzy.
Grupa lekarzy wokół ekranu zaczęła rozmawiać z ożywieniem.
Pojawiły się pierwsze warstwy. Sean i George stanęli za innymi i zaglądali im przez plecy.
- To znowu one - rzekł Harry wskazując miejsce końcem młotka neurologicznego. - Z całą pewnością guzy. Nie ma cienia wątpliwości. A tu jest jeszcze jeden, mały.
Sean wspiął się na palce, żeby zobaczyć.
- Najprawdopodobniej przerzuty - powiedział Harry. Mnogie guzy, takie jak te, muszą pochodzić z jakiegoś innego miejsca. Czy ten gruczolak prostaty był łagodny?
- Absolutnie - odpowiedział doktor Handlin. - I w ogóle dotąd był w świetnej formie.
- Pali? - spytał Harry.
- Nie - powiedział Sean. Stojący przed nim rozsunęli się, żeby mógł lepiej zobaczyć ekran.
- Będziemy musieli zrobić pełną diagnostykę w poszukiwaniu punktu wyjścia - stwierdził Harry.
Sean pochylił się tuż nad monitorem tomografu. Ogniska obniżonego wysycenia były wyraźnie widoczne nawet dla jego niedoświadczonych oczu. Ale naprawdę jego uwagę zajmowało to, o czym mówił George: w jakim stopniu przypominały one guzy Helen Cabot. Tak samo jak u niej wszystkie znajdowały się w kresomózgowiu. W jej przypadku było to szczególnie interesujące zjawisko, jako że medulloblastoma występuje zazwyczaj nie w kresomózgowiu, ale w móżdżku.
- Wiem, że statystycznie rzecz biorąc trzeba myśleć o przerzutach z płuc, jelita grubego, albo prostaty - powiedział George. - Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że mamy do czynienia z guzem identycznym jak u Helen Cabot? Inaczej mówiąc, wieloogniskowym pierwotnym guzem mózgu, jak medulloblastoma?
Harry pokręcił głową.
- Pamiętaj, że jeśli słyszysz tętent, powinieneś myśleć o koniach, nie o zebrach. Przypadek Helen Cabot jest wyjątkowy, nawet jeśli w skali kraju opisano ostatnio kilka podobnych. Mimo wszystko gotów byłbym założyć się, że to, co tutaj widzimy, to przerzuty.
- Jak myślisz, na jakim oddziale powinien leżeć? - spytał George.
- Pięćdziesiąt procent za jednym, połowa za drugim - odpowiedział Harry. - Jeśli pójdzie na neurologię, będziemy potrzebować konsultacji internisty, żeby szukać punktu wyjścia. Jeśli pójdzie na internę, będzie mu potrzebny neurolog.
- Wiecie co, chłopaki, skoro my już wzięliśmy Cabot, to wy weźcie jego - zaproponował George. - Poza tym wam się łatwiej dogadać z neurochirurgami.
- Jak dla mnie, w porządku - odparł Harry.
Sean jęknął w duchu. Cała jego praca nad historią choroby i badaniem przedmiotowym poszła na marne. Ponieważ pacjent idzie na neurologię, zasługa przypadnie studentowi z neurologii.
Ale przynajmniej znaczyło to, że jest wolny.
Dał znak George'owi, że spotkają się później na obchodzie, i wyśliznął się z pracowni CT. Chociaż był w tyle z epikryzami, postanowił poświecić trochę czasu na wizytę. Tak dużo myślał i mówił o Helen Cabot, że zapragnął ją odwiedzić. Wysiadł z windy na szóstym piętrze, skierował się prosto do pokoju siedemset osiem i zapukał do wpółotwartych drzwi.
Mimo ogolonej głowy i niebieskich znaków na czaszce Helen Cabot ciągle jakimś cudem wyglądała ładnie. Jej delikatne rysy podkreślały ogromne jasnozielone oczy. Skórę miała idealnie przejrzystą, jak modelka. Była jednak blada i trudno byłoby nie zauważyć, że jest chora. Lecz jej twarz rozjaśniła się na widok Seana.
- Mój ulubiony doktor - powiedziała.
- Przyszły doktor - poprawił ją Sean. W przeciwieństwie do wielu innych studentów nie bawiło go udawanie lekarza. Odkąd skończył szkołę, ciągle czuł się jak oszust, odgrywając rolę najpierw studenta Harvardu, potem stypendysty Massachusetts Institute of Technology, a teraz studenta Harvardzkiej Szkoły Medycznej.
- Słyszałeś już dobrą nowinę? - spytała Helen. Usiadła na łóżku pomimo wyczerpania wielokrotnymi napadami drgawek.
- Mów.
- Przyjęli mnie do Forbes Cancer Center - oznajmiła Helen.
- Fantastycznie! - powiedział Sean. - Teraz mogę ci zdradzić, że ja też się tam wybieram. Nie chciałem ci o tym mówić, dopóki nie byłem pewien, że i ty jedziesz.
- Co za nadzwyczajny zbieg okoliczności! Będę więc miała tam przyjazną duszę. Pewnie wiesz, że w moim typie guza udało im się osiągnąć sto procent remisji.
- Wiem - odparł Sean. - Mają niesamowite wyniki. Ale to nie jest zbieg okoliczności, że będziemy tam razem. Właśnie dzięki tobie dowiedziałem się o Forbes. A, jak już ci mówiłem, moje badania dotyczą molekularnych podstaw rozwoju nowotworów.
Więc odkrycie, że istnieje klinika, która w leczeniu określonego rodzaju nowotworu ma sto procent sukcesów, strasznie mnie podekscytowało. Jestem zdumiony, że niczego na ten temat nie widziałem w żadnym piśmie medycznym. Tak czy owak, chcę tam pojechać i przekonać się, co oni naprawdę robią.
- To jest jeszcze ciągle leczenie eksperymentalne - powiedziała Helen. - Ojciec specjalnie to podkreślał. Wydaje nam się, że unikają rozgłosu, ponieważ najpierw chcą być absolutnie pewni swoich rezultatów. Ale czy coś publikują, czy nie, nie mogę się doczekać, żeby już tam być i zacząć kurację. To pierwszy promyk nadziei od początku tego całego koszmaru.
- Kiedy jedziesz?
- Jakoś w przyszłym tygodniu. A ty?
- Ruszam w drogę w niedzielę o świcie. Powinienem dotrzeć na miejsce we wtorek wcześnie rano. Będę na ciebie czekał. Sean wyciągnął rękę i uścisnął ramię Helen.
Uśmiechając się, Helen przykryła jego dłoń swoją.
Po raporcie Janet wróciła na szóste piętro, żeby poszukać Seana.
I znowu pielęgniarki powiedziały jej, że był tu zaledwie kilka chwil temu, ale najwyraźniej zniknął. Zaproponowały, że wywołają go pagerem, ale Janet chciała go przyłapać bez ostrzeżenia. Ponieważ minęła już czwarta, pomyślała, że najłatwiej będzie go znaleźć w laboratorium doktora Clifforda Walsha. Doktor Walsh był jego promotorem.
Aby tam dotrzeć, Janet musiała wyjść ze szpitala, wystawić się na zimowy wiatr, przejść kawałek Longfellow Avenue, przeciąć dziedziniec Szkoły Medycznej i wspiąć się na drugie piętro. Zanim jeszcze otworzyła drzwi laboratorium, wiedziała, że dobrze trafiła.
Przez matową szybę rozpoznała sylwetkę Seana. Zwłaszcza w jego sposobie poruszania się było coś tak bardzo jej bliskiego. Krzepkie, muskularne ciało miało zdumiewająco dużo wdzięku. Nie robił żadnych zbędnych ruchów. Wykonywał swoje zadania szybko i efektywnie.
Janet weszła do pokoju zamykając za sobą drzwi i zawahała się. Przez chwilę z przyjemnością obserwowała Seana. Poza nim w pomieszczeniu były trzy inne pilnie pracujące osoby. Z radia płynęła muzyka klasyczna. Nikt nie rozmawiał.
Laboratorium było przestarzałe i zagracone, stoły miały blaty wyłożone steatytem. Najnowocześniejszymi w nim urządzeniami były komputery i kilka analizatorów. Sean przy różnych okazjach objaśniał jej przedmiot swojej pracy doktorskiej, ale Janet ciągle nie była w stu procentach pewna, że naprawdę go rozumie. Poszukiwał wyspecjalizowanych genów zwanych onkogenami, mających zdolność wywoływania w komórkach przemiany nowotworowej. Tłumaczył, że onkogeny pochodzą prawdopodobnie od normalnych kontrolujących podziały komórkowe genów, które mogą być przenoszone z jednej komórki do drugiej za pośrednictwem specjalnego typu wirusów, tak zwanych retrowirusów. W nowej komórce gospodarza ulegają one anormalnej ekspresji.
Janet w odpowiednich momentach potakująco kiwała głową, ale zawsze bardziej ją pociągał entuzjazm Seana niż sam temat.
Poza tym zdawała sobie sprawę, że jeśli ma zrozumieć przedmiot jego badań, musi zapoznać się z podstawami genetyki molekularnej. Sean miał skłonności do przypisywania jej większej wiedzy, niż w istocie miała w tej dziedzinie, w której postęp dokonywał się w tak zawrotnym tempie.
Gdy tak stała tuż przy drzwiach podziwiając trójkąt, który tworzyły jego szerokie ramiona i wąska talia, naraz zaciekawiło ją to, co robił. W wyraźnym przeciwieństwie do tego, co widziała podczas wielu poprzednich wizyt w ostatnich dwu miesiącach, nie przygotowywał do pracy żadnego z analizatorów. Wyglądało na to, że chowa rozmaite rzeczy i sprząta.
Janet przyglądała mu się przez kilka minut, z nadzieją że ją zauważy, po czym ruszyła naprzód i stanęła tuż obok niego. Że swoimi stu sześćdziesięcioma ośmioma centymetrami wzrostu była stosunkowo wysoka, a że Sean miał tylko sto siedemdziesiąt pięć, mogli nieomal spoglądać na siebie oko w oko, zwłaszcza gdy Janet była na obcasach.
- Mogę spytać, co robisz? - zagadnęła znienacka.
Sean podskoczył. Był tak skupiony na swojej pracy, że nie wyczuł jej obecności.
- Po prostu sprzątam - odpowiedział tonem winowajcy.
Janet pochyliła się ku niemu i zajrzała w jego niebywale błękitne oczy. Przez chwilę wytrzymywał jej wzrok, ale potem umknął spojrzeniem w bok.
- Sprzątasz? - spytała Janet. Jej oczy omiotły stół laboratoryjny, przywrócony do swego pierwotnego wyglądu. - Co za niespodzianka! - Znów skierowała wzrok na jego twarz. - Co tu się dzieje? Twoje stanowisko pracy jeszcze nigdy nie było tak nieskazitelne. Czy jest coś, o czym nie wiem?
- Nie - odparł Sean. Zamilkł na chwilę, po czym dodał: No dobrze, tak. Wyjeżdżam na dwumiesięczną praktykę.
- Dokąd?
- Do Miami, na Florydę.
- Nie miałeś zamiaru mi o tym powiedzieć?
- Oczywiście że miałem. Postanowiłem powiedzieć ci jutro wieczorem.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- W niedzielę.
Oczy Janet gniewnie błądziły po pokoju. Bezmyślnie zabębniła palcami po blacie. Sama siebie zapytywała, czym sobie zasłużyła na takie traktowanie. Spoglądając ponownie na Seana, spytała:
- Miałeś zamiar czekać do ostatniego wieczoru, żeby mi o tym powiedzieć?
- To wynikło nagle, dopiero w tym tygodniu. Do przedwczoraj nie byłem niczego pewny. Chciałem zaczekać na odpowiedni moment.
- Biorąc pod uwagę charakter naszej znajomości, odpowiedni moment byłby właśnie wtedy, kiedy to wynikło. Miami? Dlaczego teraz?
- Pamiętasz tę pacjentkę, o której ci mówiłem? Tę dziewczynę z medulloblastoma?
- Helen Cabot? Ta ładna studentka?
- Tak, właśnie ta - powiedział Sean. - Kiedy czytałem o jej rodzaju nowotworu, odkryłem... - przerwał.
- Co odkryłeś? - nie ustępowała Janet.
- Właściwie o tym nie czytałem - poprawił się Sean. Jeden z asystentów powiedział mi, że jej ojciec słyszał o jakimś leczeniu, które najwyraźniej daje sto procent remisji. Stosuje je wyłącznie Forbes Cancer Center w Miami.
- Więc postanowiłeś tam pojechać. Tak po prostu.
- Niezupełnie - odparł Sean. - Rozmawiałem z doktorem Walshem, który, tak się składa, zna dyrektora, faceta nazwiskiem Randolph Mason. Kilka lat temu pracowali razem w Narodowym Instytucie Zdrowia. Doktor Walsh powiedział mu o mnie i poprosił, żeby mnie przyjęli.
- To nie jest odpowiedni moment - powiedziała Janet. Wiesz, że niepokoję się o nas.
Sean wzruszył ramionami.
- Przykro mi. Ale właśnie teraz mam czas, a to może mieć ważne następstwa. Moja praca dotyczy molekularnych podstaw rozwoju nowotworów. Jeśli oni osiągają sto procent remisji w określonym typie nowotworu, to musi to mieć znaczenie dla wszystkich innych.
Impet Janet osłabł. Targały nią burzliwe emocje. Biorąc pod uwagę jej stan psychiczny, wyjazd Seana na dwa miesiące wydawał się najgorszą z możliwych sytuacji. Lecz jego intencje były szlachetne. Nie wybierał się wszak do Klubu Medyka. Jak więc mogła złościć się czy próbować mu tego zabronić? W głowie miała ogromny zamęt.
- Są przecież telefony - powiedział Sean. - Nie jadę na Księżyc. To tylko dwa miesiące. I chyba rozumiesz, że to może być bardzo ważne.
- Ważniejsze niż nasz związek? - wybuchnęła Janet. - Ważniejsze niż całe nasze życie? - Niemal natychmiast zrobiło jej się głupio. To zabrzmiało tak infantylnie.
- Tylko nie zaczynajmy dyskusji o wyższości jabłek nad pomarańczami - odpowiedział Sean.
Janet westchnęła głęboko usiłując powstrzymać łzy.
- Może porozmawiamy o tym później - zdołała wykrztusić. - To nie jest odpowiednie miejsce na rozstrzyganie problemów emocjonalnych.
- Dziś nie mogę. Jest piątek, więc...
- Więc idziesz do tego idiotycznego baru - warknęła Janet.
Zauważyła, że niektórzy spośród obecnych odwrócili się, żeby się im przyjrzeć.
- Trochę ciszej, Janet! - syknął Sean. - Spotkamy się w sobotę wieczorem, tak jak się umawialiśmy. Wtedy porozmawiamy.
- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego skoro wiesz, jak bardzo martwi mnie twój wyjazd, nie możesz jeden jedyny raz zrezygnować z picia z tą hołotą.
- Uważaj, co mówisz, Janet - ostrzegł ją Sean. - Moi przyjaciele są dla mnie bardzo ważni. To moje korzenie.
Przez chwilę ich spojrzenia krzyżowały się z wyczuwalną wrogością. Potem Janet odwróciła się i gwałtownie wybiegła z laboratorium.
Zażenowany, Sean zerknął na kolegów. Większość unikała jego wzroku. Ale nie doktor Clifford Walsh. Był to potężny mężczyzna z gęstą brodą, ubrany w biały fartuch z rękawami podwiniętymi do łokci.
- Zamęt nie sprzyja twórczej pracy - zauważył. - Mam nadzieję, że ten przykry akcent pożegnalny nie wpłynie na twoje zachowanie tam, w Miami.
- Nie ma mowy - odparł Sean.
- Pamiętaj, że ja za ciebie zaręczyłem - powiedział doktor Walsh. - Zapewniłem doktora Masona, że będziesz dla jego instytucji cennym nabytkiem. Był bardzo zadowolony, że masz tak duże doświadczenie z przeciwciałami monoklonalnymi.
- To pan mu to powiedział? - spytał przerażony Sean.
- Z naszej rozmowy domyśliłem się, że to go zainteresuje wyjaśnił doktor Walsh. - Nie denerwuj się tak.
- Ależ ja się tym zajmowałem trzy lata temu, w MIT rzekł Sean. - Biochemia białek i ja dawno się rozstaliśmy.
- Wiem, że teraz zajmujesz się onkogenami - odpowiedział doktor Walsh. - Ale chciałeś się tam dostać, a ja zrobiłem to, co uważałem za najlepsze, żeby uzyskać dla ciebie zaproszenie. Jak już tam będziesz, możesz im wyjaśnić, że wolałbyś genetykę. Znając cię, nie wątpię, że nie będziesz miał trudności z ujawnieniem swoich uczuć. Postaraj się tylko zachowywać taktownie.
- Czytałem kilka prac ich kierownika naukowego. Według mnie znakomite. Ona właśnie pracowała nad retrowirusami i onkogenami.
- A, doktor Deborah Levy. Może uda ci się z nią popracować.
Ale czy się uda, czy nie, powinieneś być im wdzięczny, że w ogóle cię zaprosili, i to w ostatniej chwili.
- Po prostu nie mam ochoty tłuc się taki kawał drogi, żeby potem ugrzęznąć w czarnej robocie.
- Przyrzeknij mi, że nie narobisz kłopotów - poprosił doktor Walsh.
- Ja? - spytał Sean unosząc brwi. - Przecież pan mnie zna.
- Aż za dobrze - odparł doktor Walsh. - W tym cały kłopot.
Twoja, oględnie mówiąc, śmiałość może być irytująca, ale przynajmniej dzięki Bogu za twoją inteligencję.
ROZDZIAŁ 2 26 lutego, piątek, godzina 16.45
- Zaczekaj sekundę, Corissa - poprosiła Kathleen Sharenburg zatrzymując się i opierając o ladę stoiska z kosmetykami domu towarowego Neimana Marcusa. Przyjechały na deptak w zachodniej części Houston, żeby kupić sobie sukienki na zabawę szkolną. Teraz, kiedy zrobiły już zakupy, Corissa chciała jak najszybciej wrócić do domu.
Kathleen doznała nagłego zawrotu głowy i okropnego wrażenia, że całe pomieszczenie wokół niej wiruje. Na szczęście gdy tylko dotknęła lady, wirowanie ustało. Potem wstrząsnęła nią fala mdłości. Ale i to przeszło.
- Coś ci jest? - spytała Corissa. Były koleżankami ze szkoły średniej.
- Nie wiem - odpowiedziała Kathleen. Powrócił ból głowy, który w ciągu kilku ostatnich dni to przychodził, to mijał. Wybijał ją nawet ze snu, ale nie mówiła o tym rodzicom, bo obawiała się, że mogło to mieć coś wspólnego z trawką, którą paliła w poprzedni weekend.
- Jesteś blada jak upiór - powiedziała Corissa. - Chyba niepotrzebnie jadłyśmy te karmelki.
- O Boże! - wyszeptała Kathleen. - Tamten facet nas podsłuchuje. Chce nas porwać, kiedy wyjdziemy na parking.
Corissa obróciła się, spodziewając się ujrzeć jakiegoś strasznego, górującego nad nimi osobnika, ale zobaczyła jedynie tłum klientek skupionych głównie wokół stoisk z kosmetykami. Żadnego mężczyzny nie widziała.
- O jakiego faceta ci chodzi? - spytała.
Oczy Kathleen wpatrzone były w przestrzeń, powieki nie mrugały.
- O tamtego, obok płaszczy - wskazała lewą ręką.
Corissa powiodła spojrzeniem w ślad za palcem Kathleen i w końcu zobaczyła mężczyznę oddalonego od nich o prawie pięćdziesiąt metrów. Stał za kobietą, która grzebała w stosie towarów. Nawet nie patrzył w ich stronę.
Skonsternowana, Corissa odwróciła się do przyjaciółki.
- Powiedział, że nie możemy wyjść z domu towarowego przemówiła Kathleen.
- Co ty pleciesz? - pytała Corissa. - Słowo daję, zaczynam się denerwować.
- Musimy się stąd wydostać - ostrzegła ją Kathleen. Odwróciła się raptownie i ruszyła w przeciwnym kierunku. Żeby ją dogonić, Corissa musiała biec. Chwyciła Kathleen za rękę i szarpnęła ją w swoją stronę.
- Co się z tobą dzieje?
Twarz Kathleen wyglądała jak maska przerażenia.
- Teraz jest ich więcej - rzuciła pospiesznie. - Zjeżdżają po ruchomych schodach. Oni też się naradzają, jak nas złapać.
Corissa odwróciła się. Rzeczywiście, kilku mężczyzn zjeżdżało po schodach. Ale z tej odległości nie można było nawet dostrzec ich twarzy, a tym bardziej dosłyszeć, o czym mówią.
Krzyk Kathleen przeszył Corissę jak prąd elektryczny. Obróciwszy się do niej zobaczyła, że Kathleen zaczyna się osuwać. Wyciągnęła ręce, żeby ją podtrzymać, ale straciła równowagę i obie runęły na podłogę w plątaninie rąk i nóg.
Zanim Corissie udało się oswobodzić, Kathleen dostała drgawek. Ciało jej gwałtownie uderzało o marmurową posadzkę.
Czyjeś pomocne dłonie podźwignęły Corissę. Dwie kobiety z sąsiedniego stoiska z kosmetykami zajęły się Kathleen. Przytrzymały jej głowę, żeby nie tłukła nią w podłogę i zdołały włożyć jej coś między zęby. Z ust Kathleen wysączyła się strużka krwi. Przygryzła sobie język.
- O mój Boże, o mój Boże! - powtarzała w kółko Corissa.
- Jak ona się nazywa? - spytała jedna z kobiet trzymających Kathleen.
- Kathleen Sharenburg - odpowiedziała Corissa. - Jej ojcem jest Ted Sharenburg, przewodniczący Shell Oil - dodała, jakby ta okoliczność mogła w jakiś sposób pomóc przyjaciółce.
- Może by ktoś zadzwonił po pogotowie - powiedziała kobieta. - Ten napad trzeba przerwać.
Zapadał już zmrok, gdy Janet usiłowała coś dojrzeć przez okno Ritz Cafe. Ludzie przemykali wzdłuż Newbury Street przytrzymując kołnierze płaszczy lub kapelusze.
- Nie wiem, co ty w nim w ogóle widzisz - mówiła Evelyn Reardon. - Pierwszego dnia, kiedy przyprowadziłaś go do domu, powiedziałam ci, że się dla ciebie nie nadaje.
- Będzie miał doktorat i dyplom lekarza z Harvardu - przypomniała matce Janet.
- To nie usprawiedliwia jego manier, czy raczej ich braku odparła Evelyn.
Janet przyjrzała się matce. Była wysoka, szczupła, o klasycznych regularnych rysach. Na ogół nikt nie miewał trudności z rozpoznaniem, że Evelyn i Janet to matka i córka.
- Sean jest dumny ze swojego dziedzictwa. Dla niego jest to źródłem satysfakcji, że pochodzi z robotniczego środowiska.
- W tym nie ma nic złego. Chodzi tylko o to, żeby nie ugrzęznąć w nim raz na zawsze. Ten chłopak ma okropne maniery. I te jego długie włosy...
- On uważa, że konwencje dławią człowieka - przerwała Janet. Jak zwykle znalazła się w niewdzięcznej pozycji obrońcy Seana. Było to szczególnie irytujące właśnie teraz, gdy czuła do niego urazę. Od matki oczekiwała rady, nie takiej samej jak zawsze krytyki.
- Co za banał - powiedziała Evelyn. - Gdyby jeszcze zamierzał praktykować jako prawdziwy lekarz, mogłaby być jakaś nadzieja. Ale tej jego biologii molekularnej czy cokolwiek to jest, zupełnie nie rozumiem. Czym to on się zajmuje?
- Onkogenami - odparła Janet. Powinna była wiedzieć, że nie ma po co zwracać się do matki.
- Wytłumacz mi jeszcze raz, co to takiego.
Janet dolała sobie herbaty. Matka potrafiła być mecząca, a gdy Janet usiłowała objaśniać jej przedmiot badań Seana, to było, jakby ślepy wiódł kulawego. Ale mimo wszystko spróbowała znowu.
- Onkogeny są to geny zdolne przekształcić prawidłowe komórki w nowotworowe. Wywodzą się z normalnych genów, obecnych w każdej żywej komórce, zwanych protoonkogenami. Sean uważa, że naprawdę będzie można zrozumieć naturę raka dopiero wtedy, gdy wszystkie protoonkogeny i onkogeny zostaną odkryte i opisane. I tym się właśnie zajmuje: poszukuje onkogenów w specyficznych wirusach.
- To może być bardzo wartościowe zajęcie, ale też bardzo mgliste i nie wygląda na coś, z czego dałoby się utrzymać rodzinę.
- Nie bądź taka pewna - odparła Janet. - Kiedy Sean robił magisterium, on i kilku jego kolegów z MIT założyli firmę produkującą przeciwciała monoklonalne. Nazwali ją Immunoterapia.
Ponad rok temu wykupił ją Genentech.
- To nawet obiecujące. Czy Sean dobrze zarobił?
- Wszyscy dobrze zarobili. Ale postanowili zainwestować te pieniądze w nową firmę. Więcej nie mogę ci na razie powiedzieć.
Kazał mi przysiąc, że nie powiem nikomu.
- Tajemnice przed matką? - wyraziła powątpiewanie Evelyn. - Trochę to melodramatyczne. Poza tym wiesz, że ojcu by się to nie spodobało. Zawsze mówi, że nie należy angażować własnego kapitału w nowe przedsięwzięcia.
Janet westchnęła, zniechęcona.
- Wszystko to nie należy do tematu - powiedziała. - Chciałam się tylko dowiedzieć, co myślisz o moim wyjeździe na Florydę. Sean będzie tam przez dwa miesiące. Będzie się zajmował wyłącznie pracą naukową. Tutaj, w Bostonie, ma na głowie pracę naukową plus studia. Myślałam, że może tam będziemy mieć lepsze możliwości, żeby porozmawiać i rozwiązać nasze problemy.
- A co z twoją pracą w Memorial? - spytała Evelyn.
- Mogę wziąć urlop. A tam, na miejscu, na pewno będę mogła pracować. Jedną z zalet zawodu pielęgniarki jest to, że można się zatrudnić praktycznie wszędzie.
- No cóż, mnie się ten pomysł nie podoba.
- Dlaczego?
- Nie powinnaś się tak uganiać za tym chłopakiem. Szczególnie, że wiesz dobrze, co ojciec i ja o nim myślimy. Nigdy nie będzie pasował do naszej rodziny. A po tym, co powiedział wujowi Albertowi, nie wiedziałabym nawet, gdzie go posadzić przy rodzinnym obiedzie.
- Wuj Albert dokuczał mu z powodu włosów - przypomniała Janet. - Nie chciał się odczepić.
- To nie jest powód, żeby powiedzieć starszemu człowiekowi to, co on powiedział.
- Wszyscy wiedzą, że wuj Albert nosi perukę.
- Można wiedzieć, ale nie trzeba o tym mówić. A już nazwanie jej przy wszystkich kapką było niewybaczalne.
Janet pociągnęła łyk herbaty i spojrzała w okno. To prawda, że cała rodzina wiedziała o peruce wuja Alberta. Prawdą też było, że nikt nigdy o tym nie wspominał. Janet wyrosła w rodzinie, w której istniało wiele milcząco przyjętych zasad. Indywidualność, szczególnie u dzieci, nie była mile widziana. Maniery uważano za rzecz najwyższej wagi.
- Dlaczego nie spotykasz się z tym czarującym młodym człowiekiem, z którym byłaś w zeszłym roku na meczu polo w Myopia Hunt Club? - podsunęła Evelyn.
- Bo to gnojek - odpowiedziała Janet.
- Janet! - rzuciła ostrzegawczo Evelyn.
W milczeniu piły herbatę.
- Jeśli tak bardzo chcesz z nim porozmawiać - odezwała się po chwili Evelyn - to dlaczego nie zrobisz tego przed jego wyjazdem? Dlaczego nie miałabyś spotkać się z nim dzisiaj?
- Nie mogę - powiedziała Janet. - Piątkowe wieczory zawsze spędza z kumplami. Spotykają się wszyscy w pewnym barze, niedaleko jego dawnej szkoły.
- Jak powiedziałby ojciec, nie mam nic do dodania - zakończyła Evelyn z nie ukrywaną satysfakcją.
Bluza z kapturem pod wełnianą kurtką chroniła Seana przed przenikliwym zimnem mgły. Sznurek od kaptura miał ciasno ściągnięty i zawiązany pod brodą. Biegł wzdłuż High Street w kierunku Monument Square w Charlestown przerzucając z ręki do ręki piłkę do koszykówki. Właśnie skończył towarzyski mecz w Charleston Boys Club z drużyną o nazwie Absolwenci. Była to różnorodna zbieranina przyjaciół i znajomych w wieku od osiemnastu do sześćdziesięciu lat. To było dobre spotkanie i Sean ciągle jeszcze spływał potem.
Minąwszy Monument Square z ogromnym, fallicznego kształtu pomnikiem upamiętniającym bitwę pod Bunker Hill, Sean dotarł do domu swojego dzieciństwa. Jako hydraulik, jego ojciec, Brian Murphy senior, osiągał przyzwoite dochody i na długo zanim zaczęła się moda na mieszkanie w mieście, kupił duży miejski dom w stylu wiktoriańskim. Z początku rodzina Murphych zajmowała dwupoziomowe mieszkanie na parterze, ale po śmierci ojca na raka wątroby w wieku czterdziestu sześciu lat, zaczęli boleśnie potrzebować pieniędzy, które mogliby mieć z wynajmu. Kiedy starszy brat Seana, Brian junior, wyjechał do szkoły, Sean, jego młodszy brat Charles i ich matka Anne przeprowadzili się do jednego z mieszkań na piętrze. Teraz matka mieszkała tam sama.
Zbliżając się do drzwi Sean zauważył znajomego mercedesa zaparkowanego tuż za jego terenowym isuzu, co oznaczało, że Brian przybył z jedną ze swoich niezapowiedzianych wizyt. Wyczuł intuicyjnie, że przywiodło go tu zmartwienie z powodu jego planowanego wyjazdu do Miami.
Przeskakując po dwa stopnie naraz, Sean dobiegł do drzwi mieszkania matki, otworzył je i wszedł do środka. Czarna skórzana teczka Briana spoczywała na krześle z oparciem w kształcie drabinki. Powietrze przepełniał soczysty zapach pieczeni.
- Czy to ty, Sean? - zawołała z kuchni Anne. Pojawiła się w drzwiach, w chwili gdy wieszał kurtkę. W prostej domowej sukience przykrytej znoszonym fartuchem wyglądała starzej niż na swoje pięćdziesiąt cztery lata. Długie, przytłaczające małżeństwo z pijącym jak smok Brianem Murphym nadało jej twarzy wyraz ustawicznego niezadowolenia, a oczom zmęczenia i beznadziei.
Włosy, naturalnie kręcone, niegdyś o ładnej ciemnobrązowej barwie, teraz poprzetykane siwizną, upinała w staroświecki kok.
- Brian przyjechał - powiedziała Anne.
- To już zauważyłem.
Sean wszedł do kuchni przywitać się z bratem. Brian siedział przy kuchennym stole piastując w dłoniach drinka. Zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła; wzorzyste szelki opinały jego ramiona. Tak jak Sean był śniady, przystojny, o czarnych włosach i błyszczących niebieskich oczach. Ale na tym kończyły się podobieństwa. Sean był zuchwały i swobodny, Brian - ostrożny i pedantyczny. W przeciwieństwie do niedbałych loków Seana włosy Briana były schludnie ostrzyżone, z równiutkim przedziałkiem.
Jego twarz zdobiły starannie przycięte wąsy. Ubierał się tak, jak powinien ubierać się prawnik, z wyraźną preferencją dla granatowych prążków.
- Czy to mojej osobie należy zawdzięczać ten zaszczyt? - spytał Sean. Brian nieczęsto tu zaglądał, mimo że mieszkał niedaleko, w Back Bay.
- Mama dzwoniła do mnie - przyznał Brian.
Sean szybko wziął prysznic, ogolił się, przebrał w dżinsy i koszulkę do rugby. Zanim Brian skończył krajać pieczeń, był z powrotem w kuchni i pomógł nakryć stół. Robiąc to, przyglądał się starszemu bratu. Był czas, że go nie cierpiał. Przez całe lata matka przedstawiając swoich synów mówiła: "Mój wspaniały Brian, mój kochany Charles i Sean". Charles kształcił się teraz w seminarium w New Jersey, by zostać księdzem.
Podobnie jak Sean, Brian zawsze był sportowcem, choć nie osiągał aż tak dobrych wyników. Był pilnym dzieckiem i zwykle siedział w domu. Skończył Uniwersytet Massachusetts, a potem wydział prawa na Uniwersytecie Bostońskim. Zawsze cieszył się powszechną sympatią. Wszyscy wiedzieli, że mu się powiedzie i że z pewnością nie dopadnie go przekleństwo Irlandczyków: alkohol, poczucie winy, depresja i dramat. Z kolei Sean był zawsze tym nieposkromionym, który upodobał sobie towarzystwo okolicznych nygusów i często podpadał władzom z powodu bijatyk, drobnych włamań i przejażdżek kradzionymi samochodami. Gdyby nie jego nieprzeciętna inteligencja i biegłość w posługiwaniu się kijem hokejowym, mógłby zamiast na Harvardzie skończyć w więzieniu Bridgewater. W miejskim getcie granicę między sukcesem a klęską wyznaczała cienka linka szczęścia, na której dzieciaki balansowały przez wszystkie burzliwe lata swojego dorastania.
Podczas tych końcowych przygotowań do obiadu niewiele rozmawiali. Ale gdy usiedli, Brian, przełknąwszy łyk mleka, odchrząknął. Całe swoje życie pili mleko do obiadu.
- Mama martwi się tym pomysłem z Miami - zagaił.
Anne spoglądała w dół, na swój talerz. Zawsze trzymała się w cieniu, zwłaszcza za życia Briana seniora. Miał straszliwie wybuchowy temperament, który jeszcze podsycał alkohol, a alkohol był jego codzienną rozrywką. Każdego popołudnia gdy skończył przetykać rury, naprawiać stare bojlery i instalować toalety, Brian senior zatrzymywał się w barze Blue Tower, pod Tobin Bridge.
Prawie co noc przychodził do domu pijany, pełen goryczy i jadu.
Zazwyczaj jego celem była Anne, choć i Sean odebrał swoją porcję cięgów, gdy próbował jej bronić. Rano Brian senior, trzeźwy i przygnieciony poczuciem winy, przysięgał, że się zmieni. Ale nigdy się nie zmienił. Nawet gdy schudł ponad trzydzieści kilogramów i umierał na raka wątroby, zachowywał się tak samo.
- Jadę tam pracować naukowo - oznajmił Sean. - Nic wielkiego.
- W Miami jest pełno narkotyków - powiedziała Anne. Nie podniosła wzroku.
Sean wzniósł oczy w górę. Sięgnął przez stół i ujął matkę za rękę.
- Mamo, miałem kłopoty z narkotykami, kiedy chodziłem do szkoły. Teraz jestem na medycynie.
- A co z tym incydentem na pierwszym roku college'u? przypomniał Brian.
- To była odrobina koki na imprezie. Mieliśmy pecha, że policja zrobiła nalot na lokal.
- Ty miałeś szczęście, że udało mi się wymazać z rejestrów twoje młodzieńcze wyczyny. Inaczej wpadłbyś jak śliwka w kompot.
- Miami to przestępcze miasto - odezwała się Anne. Ciągle piszą o tym w gazetach.
- Chryste Panie! - krzyknął Sean.
- Nie wzywaj imienia Pana Boga twego nadaremno - upomniała go.
- Oglądasz za dużo telewizji, mamo. Miami to miasto jak każde inne, są w nim rzeczy dobre i złe. Ale to nie ma znaczenia.
Ja będę pracował naukowo. Nawet gdybym chciał, nie będę miał czasu, żeby się w coś wmieszać.
- Wpadniesz w niewłaściwe towarzystwo.
- Mamo, ja jestem dorosły - jęknął Sean w rozpaczy.
- Tutaj, w Charlestown, ciągle obracasz się w niewłaściwym towarzystwie - przemówił Brian. - Obawy mamy nie są bezpodstawne. Wszyscy w sąsiedztwie wiedzą, że Jimmy O'Connor i Brady Flanagan kradną.
- I wysyłają pieniądze IRA - dodał Sean.
- To nie są działacze polityczni - odparł Brian. - Po prostu chuligani. A ty nadal podtrzymujesz przyjaźń z nimi.
- Piję z nimi piwo w piątki wieczorem - wyjaśnił Sean.
- Właśnie - powiedział Brian. - Tak jak dla ojca, pub jest dla ciebie drugim domem. Ale niezależnie od niepokojów mamy, to nie jest dobry moment na wyjazdy. Franklin Bank lada moment wystąpi z ostatecznymi propozycjami w sprawie Onkogenu. Mam już papiery prawie gotowe. Sprawy mogą się teraz potoczyć bardzo szybko.
- Na wypadek gdybyś zapomniał, informuję cię, że istnieją faksy i poczta kurierska - rzekł Sean odsuwając swoje krzesło.
Wstał i odniósł talerz do zlewu. - Jadę do Miami bez względu na czyjekolwiek zdanie. Wierzę, że w Forbes Cancer Center trafili na coś niezwykle ważnego, A teraz, za pozwoleniem obojga współspiskowców, wychodzę napić się piwa ze swoimi szemranymi przyjaciółmi.
Poirytowany, Sean wdział starą kufajkę po ojcu. Naciągnąwszy na uszy wełnianą czapkę wartowniczą zbiegł po schodach na ulicę i ruszył naprzód w marznącym deszczu. Wiatr zmienił kierunek na wschodni i Sean poczuł słony zapach morza. Gdy dotarł do baru Old Scully's na Bunker Hill, wydało mu się, że ciepłe światło żarzące się w jego przymglonych oknach wydziela swojską aurę komfortu i bezpieczeństwa.
Pchnął drzwi i zanurzył się w słabo oświetlonym, hałaśliwym wnętrzu. Nie był to elegancki lokal. Sosnowa boazeria prawie czarna od dymu z papierosów, meble odrapane. Jedyny jasny punkt stanowiło mosiężne oparcie dla stóp, polerowane stale przez niezliczoną ilość szurających po niej podeszew. W odległym kącie przymocowany do sufitu telewizor nadawał mecz hokejowy Bruinsów.
Jedyną kobietą w zatłoczonym pomieszczeniu była Molly, która dzieliła z Peterem obowiązki barmana. Zanim Sean zdążył coś powiedzieć, pełny kufel jasnego piwa pojechał w jego stronę po barze. Czyjaś dłoń ścisnęła go za ramię i w tłumie rozległ się ryk radości. Bruinsi strzelili gola.
Sean westchnął z zadowoleniem. Czuł się, jakby wrócił do domu.
Miał takie samo wrażenie komfortu jak wtedy, gdy szczególnie wyczerpany układał się w miękkim łóżku.
Jak zwykle nadciągnęli Jimmy i Brady i zaczęli chełpić się robótką w Marblehead, którą trafili w poprzedni weekend. To przywołało żartobliwe wspomnienia z czasów, gdy Sean był Jednym z ferajny".
- Zawsze widzieliśmy, że jesteś zdolny; po tym, jak rozpracowywałeś alarmy - powiedział Brady. - Ale nigdy by nam do głowy nie przyszło, że pójdziesz na Harvard. Jak ty możesz wytrzymać z tymi wszystkimi palantami.
Było to stwierdzenie, nie pytanie i Sean pozostawił je bez komentarza, ale sprawiło, że uprzytomnił sobie, jak bardzo się zmienił.
Ciągle jeszcze dobrze się bawił w Old Scully's, ale raczej jako obserwator. Świadomość ta była mu nieprzyjemna, ponieważ nie czuł się także cząstką medycznego świata Harvardu. Czuł się raczej sierotą społeczną.
Po paru godzinach, gdy zaliczył już kilka kolejek, w miarę jak był coraz bardziej podchmielony, czuł się coraz mniej wyrzutkiem i przyłączył się do schrypniętych głosów towarzyszy rozważających, czy nie skoczyć do Revere, knajpy ze striptizem w pobliżu wybrzeża. Właśnie gdy debata osiągała najgorętszy punkt, w całym barze zaległa martwa cisza. Jedna za drugą głowy zwracały się w stronę drzwi wejściowych. Zdarzyło się coś niezwykłego, co wstrząsnęło wszystkimi. Na ich męski bastion wdarła się kobieta.
I nie była to zwyczajna kobieta, jakaś grubawa, żująca gumę dziewczyna z pralni. To była smukła, cudowna kobieta, najwyraźniej nie z Charlestown.
Jej długie blond włosy błyszczące diamentami wilgoci tworzyły uderzający kontrast z soczystym, głębokim mahoniem kurtki z norek. Zuchwałe oczy w kształcie migdałów śmiało lustrowały pomieszczenie przeskakując z jednej osłupiałej twarzy na drugą. Usta miały wyraz zdecydowania. Wysokie policzki jarzyły się rumieńcem. Pojawiła się jak zbiorowa wizja jakiejś baśniowej postaci kobiecej.
Kilku chłopaków odsunęło się nerwowo, domyślając się, że musi być czyjąś dziewczyną. Była zbyt piękna na czyjąkolwiek żonę.
Sean odwrócił się jako jeden z ostatnich. A gdy to zrobił, rozdziawił usta. To była Janet! Janet spostrzegła go w tej samej chwili. Pomaszerowała prosto w jego stronę i wepchnąwszy się obok stanęła przy barze. Brady odsunął się z przesadnym gestem przerażenia, jakby była jakimś potworem.
- Poproszę o piwo - powiedziała.
Molly bez słowa napełniła schłodzony kufel i postawiła go przed Janet.
W barze panowała cisza, którą zakłócał tylko telewizor.
Janet pociągnęła łyk i odwróciwszy się, spojrzała na Seana.
Jako że miała na nogach wieczorowe pantofle, jej oczy były na wysokości jego.
- Chcę z tobą porozmawiać - oznajmiła.
Sean nie czuł się tak upokorzony od czasu, gdy w wieku szesnastu lat został przyłapany ze spuszczonymi spodniami z Kelly Paraell na tylnym siedzeniu samochodu jej rodziców.
Odstawił swoje piwo i chwyciwszy Janet za ramię tuż nad łokciem wyprowadził ją za drzwi. Gdy znaleźli się na chodniku, ochłonął na tyle, że poczuł złość. Był też trochę wstawiony.
- Co ty tu robisz? - zażądał wyjaśnienia.
Jego wzrok omiótł otoczenie.
- Nie wierzę własnym oczom. Wiesz, że nie wolno ci tutaj przychodzić.
- Niczego takiego nie wiem - odparła Janet. - Wiem, że nie byłam zaproszona, jeśli to masz na myśli. Ale nie sądziłam, że przychodząc tu dopuszczę się obrazy majestatu. To bardzo ważne, żebyśmy mogli porozmawiać, a zważywszy, że wyjeżdżasz już w niedzielę, sądzę, że ważniejsze niż picie z tymi twoimi tak zwanymi przyjaciółmi.
- A któż to dokonuje takich ocen? - spytał Sean. - Ja i tylko ja decyduję, co jest dla mnie ważne, a nie ty. Nie cierpię wtrącania się w moje sprawy.
- Muszę z tobą porozmawiać na temat Miami. To twoja wina, że czekałeś z tym do ostatniej chwili.
- Nie ma o czym rozmawiać. Jadę i koniec. Ani ty, ani moja matka, ani mój brat nie powstrzymacie mnie. A teraz przepraszam, ale muszę wrócić i zobaczyć, czy uda mi się ocalić jakieś resztki własnej godności.
- Ale to może wpłynąć na całe nasze życie - zawołała Janet.
Łzy zmieszały się z kroplami deszczu spływającymi po jej policzkach. Przyjeżdżając do Charlestown podjęła uczuciowe ryzyko i świadomość odrzucenia była dla niej nie do zniesienia.
- Porozmawiamy jutro - odpowiedział Sean. - Dobranoc, Janet.
Zdenerwowany, Ted Sharenburg czekał, aż lekarze wytłumaczą mu, co się dzieje z jego córką. Żona zadzwoniła do Nowego Orleanu, gdzie przebywał w interesach, a on natychmiast wsiadł do należącego do kompanii odrzutowca Gulfstream i przyleciał prosto do Houston. Jako dyrektor generalny kompanii naftowej, która w znacznym stopniu przyczyniała się do utrzymania houstońskich szpitali, Ted Sharenburg spotkał się z odpowiednim traktowaniem. Właśnie w tej chwili jego córka znajdowała się we wnętrzu magnesu ogromnego, wartego miliony dolarów tomografu rezonansu magnetycznego, poddawana citowemu badaniu mózgu.
- Na razie nie wiemy wiele - powiedziała doktor Judy Buckley. - Pierwsze zdjęcia obejmują tylko powierzchowne warstwy. Judy Buckley była ordynatorem neuroradiologii i ochoczo przyjechała do szpitala na wezwanie dyrektora. Asystowali jej doktor Vance Martinez, lekarz domowy Sharenburgów, i doktor Stanton Rainey, ordynator neurologii. Tak wybitną grupę specjalistów niełatwo było zgromadzić na zawołanie, szczególnie o pierwszej w nocy.
Ted przemierzał tam i z powrotem maleńki pokoik. Nie mógł usiedzieć. To, co usłyszał na temat córki, było przerażające.
- Zademonstrowała objawy ostrej paranoi - tłumaczył doktor Martinez. - Takie zjawisko może wystąpić, gdy są jakieś zmiany w płacie skroniowym.
Ted po raz pięćdziesiąty dotarł do końca pokoju i zawrócił.
Patrzył przez szybę na potężną maszynę. Zaledwie widział córkę.
Wyglądało to tak, jakby połknął ją technologiczny wieloryb. Nie mógł znieść tej bezsilności. Mógł tylko patrzeć i mieć nadzieję.
Podobnie słaby i bezradny czuł się, gdy miała wycinane migdałki kilka miesięcy temu.
- Coś mamy - powiedziała doktor Buckley.
Ted rzucił się do monitora.
- Jest ograniczony obszar patologicznego sygnału w prawym płacie skroniowym - oświadczyła.
- Co to znaczy? - spytał Ted.
- Prawdopodobnie zmiana organiczna.
- Czy nie mogłaby pani sformułować tego w sposób zrozumiały dla laika? - zaproponował Ted usiłując nie podnosić głosu.
- Koleżanka ma na myśli guza mózgu - powiedział doktor Martinez. - Ale na razie wiemy jeszcze bardzo mało i nie powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków. Ta zmiana mogła istnieć od lat.
Ted zachwiał się. Jego najgorsze obawy przybierały realne kształty. Dlaczego on nie mógł być w tej maszynie zamiast córki?
- Ojej, ojej! - zawołała doktor Buckley, zapominając, jakie wrażenie ten wykrzyknik może zrobić na Tedzie. - Jest następne ognisko.
Lekarze skupili się wokół monitora i znieruchomieli obserwując ukazujące się kolejno pionowe obrazy. Na chwilę zapomnieli o Tedzie.
- Wiecie co, to mi przypomina pewien przypadek w Bostonie, o którym wam już mówiłem - powiedział doktor Rainey. Młoda kobieta, zaledwie przekroczyła dwudziestkę, z mnogimi guzami mózgu i negatywnymi wynikami badań w kierunku ogniska pierwotnego. Okazało się, że to medulloblastoma.
- Myślałem, że medulloblastoma rozwija się w tylnym dole czaszkowym - zauważył doktor Martinez.
- Zazwyczaj tak jest - odparł doktor Rainey. - I zwykle też występuje u młodszych dzieci. Ale mniej więcej w dwudziestu procentach rozwija się u pacjentów po dwudziestym roku życia i czasami w innych częściach mózgu, poza móżdżkiem. Właściwie byłoby wspaniale, gdyby się okazało, że to też jest medulloblastoma.
- Dlaczego? - spytała doktor Buckley. Zdawała sobie sprawę z wysokiej śmiertelności w tym typie nowotworu.
- Ponieważ pewien ośrodek w Miami odniósł niesłychane sukcesy w uzyskiwaniu remisji u tych właśnie pacjentów.
- Jak on się nazywa? - spytał Ted czepiając się pierwszej informacji, która niosła jakąś nadzieję.
- Forbes Cancer Center - odpowiedział doktor Rainey. Niczego dotąd nie opublikowali, ale wiadomości o takich wynikach rozchodzą się same.
ROZDZIAŁ 3 - 2 marca, wtorek, godzina 6.15
O szóstej piętnaście, gdy Tom Widdicomb obudził się, by rozpocząć swój dzień pracy, Sean Murphy od kilku godzin był już w drodze, chcąc dotrzeć do Forbes Cancer Center niezbyt późnym rankiem. Tom nie znał Seana i nie miał pojęcia o jego przyjeździe.
Gdyby wiedział, że drogi ich życia wkrótce się przetną, jego niepokój byłby jeszcze większy. Zawsze był niespokojny, gdy zdecydował się pomóc pacjentce, a poprzedniego wieczoru postanowił pomóc nie jednej, lecz dwóm. Pierwsza miała być Sandra Blankenship na drugim piętrze. Miała straszne bóle i była leczona dożylnymi chemioterapeutykami. Druga, Gloria d'Amataglio, leżała na trzecim piętrze. Trochę go to martwiło, ponieważ ostatnia pacjentka, której pomógł, Norma Taylor, była także z trzeciego piętra. Tom nie chciał, żeby powstała jakakolwiek prawidłowość.
Najbardziej dręczyła go ciągła obawa, że ktoś zacznie coś podejrzewać, i w dniu każdej akcji niepokój niemal go obezwładniał.
Jednak jak dotąd, choć zwracał uwagę na wszystkie oddziałowe plotki, nie usłyszał niczego, co wskazywałoby na jakiekolwiek podejrzenia. W końcu miał do czynienia z kobietami w stanie terminalnym. Wiadomo było, że umrą. Tom po prostu oszczędzał wszystkim dodatkowego cierpienia, szczególnie pacjentkom.
Wziął prysznic, ogolił się i włożył zielony uniform, potem wszedł do kuchni swojej matki. Zawsze wstawała wcześniej niż on i odkąd sięgał pamięcią, każdego ranka namawiała go, żeby zjadł porządne śniadanie, bo nie jest tak silny jak inni chłopcy. Gdy Tom miał cztery lata, zmarł jego ojciec. Od tej pory jego matka Alice i on żyli w swoim zamkniętym dla innych, sekretnym świecie. Wtedy właśnie zaczął spać z matką, a ona zaczęła nazywać go "swoim małym mężczyzną".
- Chcę dziś pomóc następnej kobiecie, mamo - powiedział Tom zasiadając do jajek na bekonie. Wiedział, jak bardzo matka jest z niego dumna. Zawsze go chwaliła, nawet gdy był samotnym dzieckiem z wadą wzroku. Dzieciaki ze szkoły nabijały się z niego bezlitośnie z powodu jego zeza i ścigały go po lekcjach do samego domu.
- Nie martw się, mój mały mężczyzno - mówiła Alice, gdy wpadał do domu we łzach. - Mamy siebie nawzajem. Nie potrzebujemy nikogo więcej.
I tak ułożyło się ich życie. Tom nigdy nie czuł potrzeby opuszczenia domu. Przez pewien czas pracował u miejscowego weterynarza. Potem za namową matki, jako że zawsze interesował się medycyną, poszedł na kurs dla sanitariuszy doraźnej pomocy medycznej. Po przeszkoleniu dostał pracę w pogotowiu, ale nie układały mu się stosunki ze współpracownikami. Doszedł do wniosku, że lepsza będzie dla niego praca sprzątacza. Wówczas nie będzie miał bezpośredniego kontaktu z tyloma osobami. Najpierw pracował w Miami General Hospital, ale pokłócił się z przełożoną. Potem przeszedł do domu pogrzebowego, aż wreszcie dołączył do niższego personelu Forbes Cancer Center.
- Ma na imię Sandra - powiedział Tom matce zmywając swój talerz pod kranem. - Jest starsza od ciebie. Bardzo cierpi.
Ta "sprawa" zaatakowała kręgosłup.
Kiedy Tom rozmawiał z matką, nigdy nie używał słowa "rak".
Zaraz na początku jej choroby postanowili nigdy nie wymawiać tego słowa. Woleli określenia o mniejszym ładunku emocjonalnym, jak "sprawa" czy "problem".
Tom przeczytał o siikcynylocholinie w gazetowym reportażu o pewnym lekarzu z New Jersey. Jego elementarne wykształcenie medyczne pozwoliło mu zrozumieć podstawy fizjologii.
Swoboda, jaką dawała praca sprzątacza, zapewniała mu dostęp do kart znieczulenia. Nie miał też nigdy żadnych trudności ze zdobyciem leku. Problem polegał tylko na tym, gdzie go przechowywać, dopóki nie będzie potrzebny. Wreszcie pewnego dnia odkrył dogodne miejsce nad szafkami ściennymi w schowku sprzątaczek na trzecim piętrze. Kiedy wspiął się na górę i zobaczył, ile kurzu się tam nagromadziło, wiedział, że nikt go tu nie odkryje.
- O nic się nie martw, mamo - powiedział Tom szykując się do wyjścia. - Wrócę najszybciej, jak będę mógł. Będę za tobą tęsknił. Kocham cię.
Tom mówił tak codziennie od czasów szkolnych i nie widział potrzeby, żeby cokolwiek zmieniać tylko dlatego, że trzy lata temu uśpił swoją matkę.
Było prawie wpół do jedenastej, kiedy Sean wjechał swoim łazikiem na parking Forbes Cancer Center. Dzień był słoneczny, niebo przejrzyste, jak w lecie. Temperatura wynosiła dwadzieścia jeden stopni i po przenikliwym zimnie bostońskiego deszczu Sean czuł się jak w raju. Dwudniowa podróż także sprawiła mu przyjemność. Mógł jechać szybciej, ale w klinice oczekiwano go nieco później, więc nie było potrzeby. Pierwszą noc spędził w motelu przy autostradzie 195 w Rocky Mount, w Karolinie Północnej.
Następny dzień zawiódł go w głąb Florydy, gdzie wiosna zdawała się potężnieć z każdym kilometrem. Drugą noc spędził wśród rozkosznych zapachów nie opodal Vero Beach. Gdy spytał recepcjonistę o ten cudowny aromat w powietrzu, dowiedział się, że płynie on z pobliskich gajów cytrusowych.
Ostatni odcinek podróży okazał się najtrudniejszy. Od West Palm Beach, zwłaszcza w pobliżu Fort Lauderdale, aż do Miami zmagał się z ruchem godziny szczytu. Ku jego zdziwieniu nawet ośmiopasmowa 195 zlała się w bezładną to zatrzymującą się, to ruszającą masę.
Sean zamknął samochód, przeciągnął się i spojrzał na imponujące bliźniacze brązowe wieże Forbes Cancer Center na wysokości pierwszego piętra połączone jak mostem przejściem zbudowanym z tego samego materiału. Z tablic wyczytał, że centrum naukowe i administracyjne znajduje się z lewej strony, natomiast szpital z prawej.
Ruszając w stronę wejścia Sean pomyślał o swoich pierwszych wrażeniach z Miami. Były mieszane. Gdy jechał 195 na południe zbliżając się do swojego zjazdu, widział lśniące nowe wieżowce śródmieścia. Ale okolice autostrady stanowiły ciągi pawilonów handlowych i ubogich domów. Otoczenie Forbes Center wzdłuż Miami River było także raczej nędzne, chociaż wśród burych bloków o płaskich dachach znalazło się kilka nowoczesnych budynków.
Popychając dwuskrzydłowe drzwi Sean kwaśno wspomniał, jakie trudności wszyscy mu robili z powodu tej dwumiesięcznej praktyki. Zastanawiał się, czy matka kiedykolwiek pozbędzie się urazów z okresu jego dojrzewania. "Jesteś taki sam jak twój ojciec" - mawiała i to miał być wyrzut. Poza tym że lubił pub, Sean nie dostrzegał u siebie większego podobieństwa do ojca. Ale prawda, że miał przed sobą o wiele więcej wyborów i możliwości.
W przedsionku stała na sztalugach czarna tablica z płyty spilśnionej. Białe plastikowe litery tworzyły jego nazwisko i napis: "Witamy". Sean pomyślał, że to sympatyczny gest.
Tuż za drzwiami znajdował się niewielki hol. Właściwego wejścia do budynku strzegła metalowa bramka obrotowa. Przed nią stało biurko, za którym siedział smagły, przystojny mężczyzna o wyglądzie Latynosa w brązowym mundurze z epoletami i czapce z daszkiem w wojskowym stylu. W tym ekwipunku wyglądał jak krzyżówka postaci z plakatów agitacyjnych piechoty morskiej i gestapowca z hollywoodzkich filmów. Skomplikowany emblemat na lewym ramieniu strażnika informował: OCHRONA, a identyfikator nad lewą kieszenią oznajmiał, że nazywa się Martinez.
- Czym mogę służyć? - spytał Martinez z wyraźnym akcentem.
- Jestem Sean Murphy - powiedział Sean wskazując tablicę powitalną.
Twarz strażnika nie zmieniła wyrazu. Chwilę przyglądał się Seanowi uważnie, a potem podniósł jedną z licznych słuchawek.
Przemówił szybko, staccato po hiszpańsku. Odłożywszy słuchawkę wskazał skórzaną kanapę.
- Proszę chwileczkę zaczekać.
Sean usiadł. Z niskiego stolika wziął numer Science i leniwie przerzucił kilka kartek. Ale jego uwagę przykuł wyszukany system zabezpieczeń w Forbes. Od reszty budynku oddzielały poczekalnię przepierzenia z grubego szkła. Najwyraźniej jedynym wejściem była bramka, której pilnował Martinez.
Ponieważ w instytucjach służby zdrowia kwestie bezpieczeństwa na ogół niestety lekceważono, Sean był przyjemnie zaskoczony i powiedział to strażnikowi.
- Te okolice bywają niebezpieczne - odpowiedział strażnik, ale nie rozwijał tematu.
Pojawił się drugi pracownik ochrony, ubrany identycznie jak pierwszy. Bramka obróciła się, przepuszczając go do poczekalni.
- Moje nazwisko Ramirez - powiedział drugi strażnik. Zechce pan pójść ze mną.
Sean podniósł się. Przechodząc przez bramkę zwrócił uwagę, że Martinez nie nacisnął żadnego guzika. Domyślił się, że do jej uruchamiania i blokowania służy pedał nożny.
Ramirez poprowadził Seana kawałek i skręcił do pierwszego biura po lewej. Na otwartych drzwiach widniał duży napis:
OCHRONA. Za nimi znajdowało się pomieszczenie, którego jedną ścianę wypełniały rzędy monitorów. Przed monitorami, nad klawiaturą, siedział trzeci strażnik. Nawet pobieżny rzut oka pozwolił Seanowi stwierdzić, że widoczne w nich były najróżniejsze tereny dookoła kompleksu Forbes.
Sean wszedł za Ramirezem do małego, pozbawionego okien pokoju. Za biurkiem siedział czwarty strażnik, z dwiema złotymi gwiazdami przypiętymi do munduru i złotym przybraniem na daszku czapki. Na jego identyfikatorze widniało nazwisko Harris.
- To wszystko, Ramirez - rzekł Harris. Sean poczuł się, jakby go przyjmowano do wojska.
Harris uważnie przyglądał się Seanowi, a on odpowiadał mu takim samym spojrzeniem. Obaj poczuli do siebie niemal natychmiastową antypatię.
Ogorzała, mięsista twarz Harrisa przypominała Seanowi ludzi, których kiedyś znał w Charlestown. Zajmowali zwykle podrzędne stanowiska, które piastowali z wielkim namaszczeniem. Na ogół wstrętne pijaczyny. Dwa piwa i jeśli ktoś wyraził odmienny od ich pogląd na decyzję sędziego w jakimś meczu nadawanym w telewizji, zaraz chcieli się bić. To było idiotyczne. Sean dawno nauczył się unikać takich osobników. Teraz tylko biurko dzieliło go od jednego z nich.
- Nie chcemy tu żadnych kłopotów - oświadczył Harris.
Mówił z lekkim akcentem południowym.
Sean pomyślał, że to dziwny sposób zagajania rozmowy. Co ten facet sobie wyobraża: że z Harvardu przyjechał do nich jakiś zwolniony warunkowo kryminalista? Harris był najwyraźniej silnym mężczyzną; jego wypukłe bicepsy napinały rękawy koszuli, a mimo to wcale nie wyglądał tak znowu zdrowo. Seana przez chwilę kusiło, żeby zrobić facetowi krótki wykład na temat prawidłowego odżywiania, ale po namyśle zrezygnował. Jeszcze dźwięczały mu w uszach napomnienia doktora Walsha.
- Podobno masz pan być lekarzem - rzekł Harris. - To dlaczego, u diabła, nosisz takie długie włosy? I śmiem twierdzić, żeś się pan dzisiaj nie golił.
- Ale za to włożyłem koszulę i krawat - odparł Sean. Sądziłem, że wyglądam jak z pudełeczka.
- Nie drażnij się ze mną, chłopcze - powiedział Harris. W jego głosie nie było ani cienia uśmiechu.
Sean znudzony przestąpił z nogi na nogę. Zmęczyła go ta rozmowa i Harris.
- Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego mnie tu przyprowadzono?
- Musisz mieć identyfikator ze zdjęciem - odparł Harris.
Wstał i wyszedł zza biurka, żeby otworzyć drzwi do sąsiedniego pokoju. Był o dobrych kilka centymetrów wyższy od Seana i co najmniej dziesięć kilo cięższy. W hokeju Sean lubił załatwiać takie typki z dołu, wyrastając im znienacka pod brodą.
- Proponuję, żebyś się ostrzygł - rzekł Harris wskazując Seanowi gestem, żeby przeszedł do następnego pokoju - i wyprasował spodnie. Może wtedy będziesz do nas bardziej pasował.
To nie college.
Za drzwiami Sean zobaczył Ramireza, który ustawiał aparat fotograficzny Polaroid na trójnogim statywie. Podniósł na niego wzrok i wskazał mu stołek na tle błękitnej zasłony. Sean usiadł.
Harris zamknął drzwi studia fotograficznego i wrócił do swojego biurka. Sean był jeszcze gorszy, niż się obawiał. Pomysł, żeby sprowadzić tu jakiegoś przemądrzalca z Harvardu, od początku nie przypadł mu do gustu, ale nie spodziewał się kogoś, kto wyglądał jak hipis z lat sześćdziesiątych.
Zapalając papierosa Harris przeklął Seana i jemu podobnych.
Nienawidził takich liberalnych typków z Ivy League, którym zdawało się, że pojedli wszystkie rozumy. Harris miał za sobą Cytadelę, potem wojsko, gdzie przeszedł twarde szkolenie w jednostce komandosów. Dobrze mu szło, po operacji Pustynna Burza został kapitanem. Ale po rozpadzie Związku Radzieckiego armia czasu pokoju zaczęła redukować swoje szeregi. Harris stał się jedną z ofiar tego procesu.
Strząsnął popiół z papierosa. Intuicja mówiła mu, że z Seanem będą kłopoty. Postanowił mieć na niego oko.
Z nowiutkim identyfikatorem przypiętym do kieszeni koszuli Sean opuścił biuro ochrony. Jego doznania nie harmonizowały z tablicą powitalną, ale jedno zrobiło na nim duże wrażenie. Gdy spytał małomównego Ramireza, skąd te szczególne środki ostrożności, Ramirez powiedział, że w zeszłym roku znikło kilku pracowników naukowych.
- Znikło? - spytał Sean zdumiony. Wiedział, że czasami znikał sprzęt, ale ludzie!
- Czy ich odnaleziono? - dopytywał się.
- Nie wiem - odparł Ramirez. - Przyszedłem tu dopiero w tym roku.
- Skąd jesteś?
- Medellin, Kolumbia - odrzekł Ramirez.
Sean nie zadawał więcej pytań, ale odpowiedzi Ramireza zwiększyły jego niepokój. Wydawało mu się pewną przesadą stawianie na czele ochrony faceta, który zachowywał się jak niewyżyty Zielony Beret i zatrudnianie w niej typków, którzy mogli pochodzić z prywatnej armii jakiegoś kolumbijskiego króla narkotyków. Gdy jechał z Ramirezem windą na szóste piętro, nie myślał już tak dobrze o systemie ochrony w Forbes.
- Proszę wejść, proszę wejść! - powtarzał doktor Randolph Mason przytrzymując drzwi swego gabinetu. Niemal natychmiast skrępowanie Seana ustąpiło miejsca uczuciu, że jest naprawdę mile widziany. - Cieszymy się, że jest pan z nami - mówił. - Byłem zachwycony, kiedy Clifford zadzwonił z tą propozycją. Napije się pan kawy? Wkrótce uspokojony Sean ważąc w dłoni filiżankę kawy siedział na kanapie naprzeciwko dyrektora instytutu. Doktor Mason wyglądał jak uosobienie powszechnych romantycznych wyobrażeń o lekarzu. Był wysoki, miał arystokratyczną twarz, nobliwie siwiejące włosy i wyraziste usta. Oczy miały wyraz współczucia i zrozumienia, nos był lekko orli. Robił wrażenie człowieka, któremu można zwierzyć się z problemu wiedząc, że on nie tylko go nie zlekceważy, ale wręcz rozwiąże.
- Przede wszystkim - mówił doktor Mason - musimy poznać pana z naszym kierownikiem naukowym, doktor Levy. Podniósł słuchawkę i polecił sekretarce, żeby poprosiła do niego Deborah. - Jestem pewien, że wywrze na panu ogromne wrażenie.
Nie zdziwiłbym się, gdyby wkrótce stanęła do walki o wielką skandynawską nagrodę.
- Już jestem pod wrażeniem jej dawniejszych prac na temat ,retrowirusów - odparł Sean.
- Jak wszyscy. Może jeszcze kawy?
Sean potrząsnął głową.
- Muszę uważać z kawą. Zanadto mnie nakręca. Jeśli przesadzę, całymi dniami nie mogę zwolnić obrotów.
- Ze mną jest to samo - zauważył doktor Mason. - Teraz może o zakwaterowaniu. Czy ktoś już z panem na ten temat rozmawiał?
- Doktor Walsh powiedział tylko, że państwo będą w stanie zapewnić mi mieszkanie.
- Istotnie. Muszę się pochwalić, że mieliśmy na tyle przezorności, że już kilka lat temu nabyliśmy pokaźny kompleks mieszkalny. Nie jest to na Coconut Grove, ale i niedaleko stąd. Służy naszym gościom i rodzinom pacjentów. Będzie nam bardzo miło zaoferować panu jedno z tych mieszkań na czas pańskiego pobytu.
Jestem pewien, że będzie w nim panu wygodnie i powinno się panu także podobać otoczenie - jest bardzo blisko Grove.
- Cieszę się, że nie muszę sam tego załatwiać. Co do spędzania wolnego czasu, to bardziej interesuje mnie praca niż zabawa w turystę.
- W życiu należy zachowywać równowagę - powiedział doktor Mason. - Ale może pan być pewien, że mamy dla pana mnóstwo pracy. Chcemy, żeby pan zebrał jak najwięcej doświadczeń. Gdy nabierze pan wprawy, będzie pan mógł sam referować nam przypadki.
- Moim zamiarem jest pozostać przy pracy naukowej - odrzekł Sean.
- Ach tak - entuzjazm w głosie doktora Masona nieco przygasł.
- Właściwym powodem, dla którego chciałem tu przyjechać... - zaczął Sean, ale zanim zdążył dokończyć swoje oświadczenie, do pokoju wkroczyła doktor Deborah Levy.
Deborah Levy była uderzająco atrakcyjną kobietą o ciemnooliwkowej skórze, dużych oczach migdałowego kształtu i włosach jeszcze ciemniejszych niż Seana. Jej figura była wytwornie szczupła.
Pod białym fartuchem laboratoryjnym miała jedwabną ciemnoniebieską sukienkę. Szła pewnym, pełnym wdzięku krokiem osoby, której się powiodło.
Sean usiłował podźwignąć się z kanapy.
- Proszę nie wstawać - powiedziała doktor Levy niskim, choć kobiecym głosem. Wyciągnęła do niego rękę.
Sean uścisnął jej dłoń trzymając filiżankę z kawą w drugiej ręce.
Jej uścisk miał nieoczekiwaną siłę; potrząsnęła jego ramieniem, tak że filiżanka aż zagrzechotała na podstawce. Jej wzrok świdrował go intensywnie.
- Zostałam pouczona, aby pana serdecznie powitać - powiedziała siadając naprzeciwko. - Ale sądzę, że powinniśmy coś sobie uczciwie wyjaśnić. Nie jestem do końca przekonana o celowości pańskiej wizyty. Trzymam laboratorium twardą ręką.
Albo zabierze się pan ostro do pracy, albo wyleci pan stąd najbliższym samolotem do Bostonu. Nie chcę, żeby się panu zdawało...
- Przyjechałem samochodem - przerwał Sean. Wiedział, że znowu zachowuje się prowokacyjnie, ale nie mógł się powstrzymać.
Nie spodziewał się takiego szorstkiego przywitania od kierownika naukowego.
Doktor Levy przyglądała mu się chwilę, zanim podjęła temat.
- Forbes Cancer Center nie jest odpowiednim miejscem na słoneczne wakacje - dokończyła. - Czy wyrażam się jasno?
Sean rzucił szybkie spojrzenie na doktora Masona, który w dalszym ciągu uśmiechał się dobrotliwie.
- Nie przyjechałem tu na wakacje. Gdyby Forbes znajdował się w Bismarck, w Dakocie Północnej, też chciałbym przyjechać.
Dlatego że dowiedziałem się, jakie wyniki uzyskują państwo w leczeniu medulloblastoma.
Doktor Mason zakasłał i pochylił się naprzód w fotelu, odstawiając swoją kawę na stolik.
- Mam nadzieję, że nie liczył pan na udział w pracach nad medulloblastoma.
Wzrok Seana wędrował od jednego, do drugiego.
- W samej rzeczy właśnie na to liczyłem - rzekł z pewnym niepokojem.
- W swojej rozmowie ze mną - odparł Mason - doktor Walsh podkreślał, że ma pan rozległe i owocne doświadczenia w otrzymywaniu mysich przeciwciał monoklonalnych.
- Zajmowałem się tym przez rok w MIT - wyjaśnił Sean. Ale teraz już mnie to nie interesuje. Prawdę mówiąc, uważam, że ta technika należy do przeszłości.
- My nie jesteśmy tego zdania - powiedział doktor Mason. Sądzimy, że z komercjalnego punktu widzenia jest nadal żywotna i że będzie tak jeszcze przez dłuższy czas. Faktem jest, że udało nam się ostatnio wyizolować pewną glikoproteinę występującą u pacjentów z rakiem jelita grubego. Teraz chcielibyśmy uzyskać przeciwciało monoklonalne, w nadziei że stworzy to możliwości wczesnej diagnostyki. Ale jak pan wie, glikoproteiny bywają podstępne. Jak dotąd nie udało nam się wywołać u myszy odpowiedzi antygenowej i nie udało nam się także wykrystalizować samej substancji. Doktor Walsh zapewnił mnie, że w dziedzinie chemii białek pan jest mistrzem.
- Może byłem - odparł Sean. - Nie robiłem tego od dawna.
Moje zainteresowania przeniosły się na biologię molekularną, szczególnie na onkogeny i onkoproteiny.
- Tego się właśnie obawiałam - powiedziała doktor Levy zwracając się do doktora Masona. - Mówiłam ci, że to nie jest dobry pomysł. Nie jesteśmy placówką dla studentów. Mam za dużo pracy, żeby niańczyć praktykantów. A teraz przepraszam, ale muszę wracać do swoich zajęć.
Doktor Levy wstała i spojrzała z góry na Seana.
- Proszę nie brać mojej obcesowości do siebie. Jestem po prostu bardzo zapracowana i mam mnóstwo stresów.
- Przykro mi - odrzekł Sean. - Niemniej trudno mi nie brać tego do siebie, skoro właśnie dla wyników leczenia medulloblastoma starałem się o praktykę i przejechałem cholerny kawał drogi aż tutaj.
- Szczerze mówiąc, to nie mój problem - powiedziała kierując się ku drzwiom.
- Doktor Levy - zawołał za nią Sean. - Dlaczego nie opublikowała pani ani jednego artykułu na temat medulloblastoma? Gdyby pracowała pani na uczelni, bez publikacji już dawno byłaby pani na zielonej trawce.
Doktor Levy zatrzymała się i rzuciła Seanowi spojrzenie pełne dezaprobaty.
- Impertynencja nie jest najmądrzejszą polityką dla studenta - odparła zamykając za sobą drzwi.
Sean popatrzył na doktora Masona i wzruszył ramionami.
- To ona powiedziała, że mamy rozmawiać uczciwie. Nie publikowała od lat.
- Clifford ostrzegał mnie, że nie jest pan największym dyplomatą wśród studentów - rzekł doktor Mason.
- Czyżby? - spytał Sean butnie. Zaczynał już powątpiewać w słuszność swojej decyzji o przyjeździe na Florydę. Może jednak oni mieli rację?
- Ale mówił też, że jest pan niezwykle zdolny. A poza tym zdaje mi się, że doktor Levy zachowała się nieco ostrzej, niż zamierzała. Faktem jest, że żyje ostatnio w wielkim napięciu.
Podobnie zresztą jak my wszyscy.
- Ależ wasze wyniki leczenia medulloblastoma są fantastyczne - powiedział Sean w nadziei, że uda mu się obronić swoją sprawę. - Z tego muszą wypływać jakieś informacje ważne dla nowotworów w ogóle. Tak strasznie bym chciał móc pracować przy tym programie. Może patrząc świeżym, obiektywnym okiem dostrzegłbym coś, co umknęło waszej uwagi.
- Z pewnością nie brak panu wiary w siebie. Być może, istotnie będziemy kiedyś potrzebowali świeżego spojrzenia. Ale nie teraz.
Pozwoli pan, że szczerze i otwarcie wyjaśnię panu pewne poufne sprawy. Jest kilka przyczyn, dla których nie będzie pan mógł uczestniczyć w naszych pracach nad medulloblastoma. Po pierwsze, weszliśmy już w fazę prób klinicznych, a pan przyjechał tu zajmować się naukami podstawowymi. Pański opiekun był o tym jasno poinformowany. A po drugie, nie możemy dopuszczać outsiderów do naszych aktualnych badań, ponieważ musimy dopiero zdobyć odpowiednie patenty na niektóre nasze unikalne techniki biologiczne. Taka polityka podyktowana jest pochodzeniem naszych funduszy. Ponieważ rząd zaczął obcinać dotacje do wszystkich badań naukowych oprócz AIDS, jak wiele innych instytutów naukowych byliśmy zmuszeni szukać nowych źródeł kapitału.
I zwróciliśmy się do Japończyków.
- Jak Mass General w Bostonie? - spytał Sean.
- Mniej więcej - odpowiedział doktor Mason. - Udało nam się zawrzeć kontrakt na czterdzieści milionów dolarów z Sushita Industries, który ostatnio rozszerzył swoją działalność na biotechnologię. Umowa przewiduje, że Sushita przez kilka lat będzie stopniowo wypłacać nam te pieniądze, w zamian za co otrzyma prawo do wszystkich patentów, które uda nam się dzięki temu uzyskać. Między innymi dlatego potrzebujemy przeciwciała monoklonalnego przeciwko temu antygenowi raka okrężnicy. Jeśli mamy nadal otrzymywać coroczne wypłaty od Sushity, musimy się wykazać jakimś produktem, który miałby wartość handlową. Jak dotąd nie mamy na tym polu wielkich sukcesów. A jeśli nie zdołamy utrzymać tych funduszy, będziemy musieli się zamknąć, oczywiście ze szkodą dla pacjentów, którzy zwracają się do nas po pomoc.
- Pożałowania godna sytuacja - stwierdził Sean.
- Istotnie - zgodził się doktor Mason. - Niestety, taka jest rzeczywistość współczesnej nauki.
- Ale wasze tymczasowe rozwiązanie doprowadzi w przyszłości do japońskiej dominacji.
- To samo można powiedzieć o niemal wszystkich gałęziach przemysłu. Problem nie ogranicza się do gałęzi produkcji związanych z medycyną.
- Dlaczego nie możecie użyć wpływów z patentów do finansowania następnych badań?
- Nie ma skąd wziąć kapitału zakładowego. Choć właściwie w naszym przypadku to niezupełnie prawda. W ciągu ostatnich dwóch lat odnieśliśmy spore sukcesy na polu zwykłej staromodnej filantropii. Kilku biznesmenów ofiarowało nam hojne darowizny.
Nawet dzisiaj wydajemy uroczysty obiad na cele dobroczynne.
Będzie mi bardzo miło, jeśli pan do nas dołączy. Obiad odbędzie się w moim domu na Star Island.
- Nie mam odpowiedniego stroju - odparł Sean, zdumiony, że został zaproszony mimo incydentu z doktor Levy.
- Pomyśleliśmy o tym. Złożyliśmy zamówienie w wypożyczalni smokingów. Pan musi tylko zadzwonić i podać swoje rozmiary, a oni dostarczą smoking do pańskiego mieszkania.
- To bardzo uprzejmie z państwa strony - powiedział Sean.
Był zdezorientowany zmiennością zachowań gospodarzy.
Nagle drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju doktora Masona wpadła imponujących rozmiarów kobieta w białym stroju pielęgniarki. Była poruszona.
- Jeszcze jedna, Randolph - wyrzuciła. - To już piąta pacjentka z rakiem sutka, która umiera z powodu niewydolności oddechowej. Mówiłam ci...
Doktor Mason zerwał się na równe nogi.
- Margaret, mamy gościa.
Cofnąwszy się jak przed ciosem, pielęgniarka odwróciła się w stronę Seana, którego dopiero teraz spostrzegła. Była to mniej więcej czterdziestoletnia kobieta o okrągłej twarzy, siwiejących włosach, zwiniętych w ciasny kok, i tęgich łydkach.
- Przepraszam - powiedziała, a rumieniec zniknął z jej policzków. - Ogromnie mi przykro. - Zwracając się ponownie do doktora Masona, dodała: - Wiem, że doktor Levy była u ciebie przed chwilą, ale kiedy zobaczyłam ją, jak wraca do swojego gabinetu, pomyślałam, że jesteś sam.
- Nic nie szkodzi - rzekł doktor Mason. Przedstawił Seana Margaret Richmond, naczelnej pielęgniarce, i dorzucił: - Pan Murphy spędzi z nami dwa miesiące.
Pani Richmond niedbale podała Seanowi rękę mrucząc, że miło jej go poznać. Potem ujęła doktora Masona za łokieć i wyprowadziła go na zewnątrz. Drzwi zamknęły się, ale klamka nie zaskoczyła, toteż zaraz uchyliły się znowu.
Sean mimo woli słyszał ich rozmowę, zwłaszcza ostry, przenikliwy głos pani Richmond. Jakaś pacjentka zmarła nieoczekiwanie w trakcie standardowej chemioterapii raka sutka. Znaleziono ją w łóżku zupełnie siną, tak jak poprzednie.
- Tak dalej być nie może! - gniewnie oświadczyła Margaret. - Ktoś musi to robić celowo. Nie ma innego wytłumaczenia. Zawsze na tej samej zmianie! To nam rujnuje statystyki.
Musimy coś zrobić, zanim sądówka zacznie węszyć. A jeśli to się dostanie do środków masowego przekazu, to będzie zupełna katastrofa.
- Spotkamy się z Harrisem - powiedział doktor Mason uspokajającym tonem. - Powiemy mu, że ma rzucić wszystko inne. Że po prostu musi położyć temu kres.
- Tak dalej być nie może - powtórzyła pani Richmond. Harris musi robić coś więcej. Zbieranie wywiadów środowiskowych o personelu fachowym nie wystarczy.
- Zgadzam się z tobą. Zaraz pójdziemy z nim porozmawiać.
Daj mi tylko chwilkę, żebym mógł zorganizować zwiedzanie dla pana Murphy'ego. , , Głosy oddaliły się. Sean przesunął się na kanapie, by usłyszeć coś jeszcze, ale w gabinecie zaległa cisza. Po chwili drzwi znów się otworzyły. Czując się jak winowajca usiadł na poprzednim miejscu i zobaczył, że do pokoju pospiesznie wchodzi ktoś nowy. Tym razem była to atrakcyjna kobieta w wieku dwudziestu kilku lat ubrana w spódniczkę w kratkę i białą bluzkę. Była opalona, pełna werwy i uśmiechała się szeroko. Ożywcza gościnność powróciła.
- Hej, jestem Claire Barington.
Sean wkrótce dowiedział się, że Claire pracuje w dziale public relations. Pomachała mu przed nosem kluczami mówiąc:
- Oto klucze do twojego królewskiego apartamentu w Krowim Pałacu.
Wyjaśniła mu, że ta nazwa rezydencji mieszkalnej instytutu upamiętnia rozmiary jednej z jej poprzednich mieszkanek.
- Pojadę tam z tobą - powiedziała Claire - żeby się upewnić, czy wszystko jest w porządku i czy jest ci wygodnie. Ale najpierw doktor Mason polecił mi oprowadzić cię po instytucie. Co ty na to?
- To chyba dobry pomysł - stwierdził Sean dźwigając się z kanapy. Był w Forbes Cancer Center gdzieś od godziny i jeśliby ta godzina miała stanowić jakąś wskazówkę co do tego, jak będą wyglądać następne dwa miesiące, to pobyt zapowiadał się niezwykle interesująco. Zakładając naturalnie, że zostanie. Wychodząc z gabinetu doktora Masona w ślad za zgrabną Claire Barington zastanawiał się poważnie, czy nie zadzwonić do doktora Walsha i nie wracać do Bostonu. Tam z pewnością byłby w stanie osiągnąć więcej niż tutaj, skoro ma zostać zesłany do czarnej roboty przy przeciwciałach monoklonalnych.
- To jest oczywiście część administracyjna - powiedziała Claire rozpoczynając rutynowe oprowadzanie. - Obok gabinetu doktora Masona jest gabinet Henry'ego Falwortha. Pan Falworth jest kierownikiem działu kadr personelu niemedycznego. Następny jest gabinet doktor Levy. Rzecz jasna, ona ma jeszcze jeden gabinet, naukowy, na dole, w laboratorium typu P III.
Oczy Seana zabłysły.
- Macie P III? - spytał zaskoczony.
- Jak najbardziej - odparła Claire. - Doktor Levy zażądała tego, kiedy przyszła tu do pracy. Poza tym jeśli idzie o wyposażenie, Forbes Cancer Center ma wszystko, co najnowocześniejsze.
Sean wzruszył ramionami. Laboratorium typu P III, o zaostrzonych rygorach, przeznaczone do bezpiecznej pracy z mikroorganizmami zakaźnymi, tutaj wydawało mu się pewną przesadą.
Wyciągnąwszy rękę w przeciwnym kierunku Claire pokazała mu biuro szpitalne, które dzielili doktor Stan Wilson, szef personelu medycznego, Margaret Richmond, naczelna pielęgniarka, i Dań Selenburg, dyrektor administracyjny szpitala.
- Wszystkie te osoby mają oczywiście jeszcze swoje własne gabinety na najwyższym piętrze budynku szpitalnego.
- To mnie nie interesuje - powiedział Sean. - Chodźmy zobaczyć część naukową.
- Hej, możesz mieć wycieczkę za dwadzieścia pięć dolarów albo żadną - oświadczyła stanowczo. Potem zaśmiała się. - Bądź wyrozumiały! Muszę nabrać wprawy.
Sean uśmiechnął się. Claire była najbardziej autentyczną osobą ze wszystkich, które dotychczas poznał w instytucie.
- Przynajmniej szczerze. Prowadź! Claire zabrała go do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie stało osiem biurek, a przy każdym ktoś pilnie pracował. Pod ścianą znajdowała się ogromna kserokopiarka, cały czas w ruchu. Potężny komputer z licznymi modemami stał w oszklonej kabinie niczym jakieś trofeum. Kolejną ścianę zajmował niewielki, przypominający szafkę dźwig za szklanymi drzwiami. Wypełniały go papiery, które okazały się szpitalnymi historiami chorób.
- To bardzo ważne miejsce! - powiedziała Claire z uśmiechem. - Stąd rozsyłane są rachunki za usługi szpitalne i ambulatoryjne. Ci ludzie zajmują się kontaktami z firmami ubezpieczeniowymi. I ja także dostaję stąd swoje czeki.
Zaprezentowawszy Seanowi większą liczbę pomieszczeń administracji, niżby sobie życzył, Claire w końcu zabrała go niżej, aby pokazać mu część laboratoryjną, która zajmowała środkowe pięć pięter gmachu.
- Na parterze są sale konferencyjne, biblioteka i dział ochrony - recytowała jednostajnym głosem Claire po drodze na piąte piętro. Sean szedł obok niej długim centralnym korytarzem, po którego obu stronach ciągnęły się pracownie. - To jest główna część naukowa. Tutaj znajduje się większość najważniejszych urządzeń.
Sean wtykał głowę do różnych pracowni. Wkrótce poczuł rozczarowanie. Oczekiwał futurystycznych laboratoriów znakomicie zaprojektowanych i wyposażonych w najnowsze osiągnięcia techniki.
Zamiast tego zobaczył zwykłe pokoje z takim jak wszędzie sprzętem. Claire przedstawiła mu cztery osoby, które zastali w laboratorium: Davida Lowensteina, Arnolda Harpera, Nancy Sprague i Hiroshiego Gyuhamę. Z nich wszystkich jedynie Hiroshi okazał Seanowi coś więcej niż tylko przelotne zainteresowanie. Podczas prezentacji złożył głęboki ukłon. Wyglądało na to, że wzmianka Claire, iż Sean przyjechał z Harvardu, zrobiła na nim autentyczne wrażenie.
- Harvard to bardzo dobra uczelnia - rzekł wyraźnie akcentowaną angielszczyzną.
Gdy kontynuowali swoją wędrówkę wzdłuż korytarza, Sean zwrócił uwagę, że większość pomieszczeń jest pusta.
- Gdzie są wszyscy? - spytał.
- Poznałeś już większość pracowników naukowych - odparła Claire. - Jest jeszcze technik nazwiskiem Mark Hałpern, ale teraz go nie widziałam. Nasz personel nie jest zbyt liczny, choć chodzą słuchy, że ma zacząć się rozrastać. Jak wszystkie przedsiębiorstwa mieliśmy ostatnio chude lata.
Sean kiwnął głową, ale to wyjaśnienie nie zdołało rozwiać jego rozczarowania. Na podstawie imponujących wyników prac nad medulloblastoma wyobrażał sobie wielką gromadę dynamicznie pracujących naukowców. Tymczasem instytut wyglądał na wyludniony, co przypomniało Seanowi o niepokojącej informacji Ramireza.
- Na dole w biurze ochrony powiedziano mi, że zniknęli stąd jacyś pracownicy naukowi. Wiesz coś o tym?
- Niewiele - przyznała Claire. - To się zdarzyło w zeszłym roku i wywołało spore zamieszanie.
- Co się właściwie stało?
- Rzeczywiście zniknęli.-- powiedziała Claire. - Zostawili wszystko: mieszkania, samochody, nawet dziewczyny.
- I nigdy ich nie znaleziono?
-^ Objawili się. Szefowie nie lubią o tym mówić, ale okazało się, że pracują dla jakiejś kompanii w Japonii.
- Sushita Industries? - dopytywał się Sean.
- Tego nie wiem - odparła Claire.
Sean słyszał o kompaniach podkupujących cudzy personel, ale nie w taki tajemniczy sposób. I nie do Japonii. Uprzytomnił sobie, że jest to prawdopodobnie jeszcze jeden dowód, jak czasy się zmieniają, także w dziedzinie biotechnologii.
Claire doprowadziła go do drzwi z grubego matowego szkła, broniących dostępu do dalszych części korytarza. Duże litery głosiły: WSTĘP WZBRONIONY. Sean spojrzał na Claire oczekując wyjaśnienia.
- Tu jest właśnie P III - powiedziała.
- Możemy je obejrzeć? - spytał Sean. Osłonił oczy dłońmi i usiłował coś dojrzeć przez szybę. Zobaczył jednak tylko szereg następnych drzwi wzdłuż głównego korytarza.
Claire potrząsnęła głową.
- Strefa zakazana - oznajmiła. - Doktor Levy pracuje przeważnie tutaj. Przynajmniej kiedy jest w Miami. Ona dzieli swój czas miedzy nas i Centralne Laboratorium Diagnostyczne w Key West.
- A to co takiego? - spytał Sean.
Claire mrugnęła do niego i przysłoniła usta, jakby zdradzała sekret.
- To jest takie pomniejsze dochodowe przedsięwzięcie Forbes - powiedziała. - Robi się tam podstawowe badania diagnostyczne dla naszego szpitala i kilku okolicznych. W ten sposób zdobywamy trochę dodatkowych funduszy. Niestety władze Florydy czepiają się, że sami sobie zlecamy usługi.
- Dlaczego nie możemy tam wejść? - Sean wskazał szklane drzwi.
- Doktor Levy mówi, że jest jakieś niebezpieczeństwo, ale nie wiem jakie. Szczerze mówiąc, mnie tam nie ciągnie. Ale zapytaj ją. Ona cię tam prawdopodobnie zabierze.
Sean nie był pewien, czy po ich pierwszym spotkaniu doktor Levy okaże mu jakiekolwiek względy. Wyciągnął rękę i pociągnął za drzwi uchylając je trochę. Uszczelka puściła z lekkim sykiem.
Przerażona Claire chwyciła go za ramię.
- Co robisz?
- Byłem po prostu ciekaw, czy są zamknięte na klucz. - Sean cofnął rękę i drzwi wróciły do poprzedniej pozycji.
- Ciekawski z ciebie - powiedziała.
Zeszli niżej. Na czwartym piętrze dominowało obszerne laboratorium po jednej stronie korytarza i małe pokoje biurowe po drugiej. Claire zaprowadziła Seana do dużego laboratorium.
- Powiedziano mi, że to laboratorium dostaniesz ty. - Włączyła górne światła. W porównaniu z warunkami, do jakich Sean przywykł zarówno w Harvardzie jak w MIT, gdzie walki o kawałek wolnego miejsca słynęły z zajadłości, ten pokój był gigantyczny.
Pośrodku znajdowało się oszklone pomieszczenie, w którym stało biurko, telefon i terminal komputera.
Sean obchodził laboratorium dotykając sprzętu. Był raczej podstawowy, ale użyteczny. Największe wrażenie robiły spektrofotometr luminescencyjny i mikroskop do wykrywania fluorescencji.
Sean pomyślał, że w sprzyjających okolicznościach mógłby się tu dobrze bawić, ale nie był pewien, czy Forbes jest odpowiednim miejscem. Uprzytomnił sobie, że najprawdopodobniej będzie pracował w tym wielkim pokoju sam.
- Gdzie są odczynniki i inne rzeczy? - spytał.
Claire skinęła na niego i zaprowadziła go do magazynu. Było to najbardziej imponujące pomieszczenie, jakie dotąd widział.
Wypełniało je wszystko, czego mogłoby potrzebować laboratorium biologii molekularnej. Była nawet bogata kolekcja rozmaitych linii komórkowych z NIH - Narodowego Instytutu Zdrowia.
Po powierzchownych oględzinach pozostałych pomieszczeń laboratoryjnych Claire powiodła Seana na dół, do podziemi. Marszcząc nos wprowadziła go do zwierzętarni. Szczekały tam psy, małpy wytrzeszczały oczy, a myszy i szczury obijały się o klatki.
Powietrze było wilgotne, o ostrym zapachu. Claire przedstawiła Seana Rogerowi Calvetowi, opiekunowi zwierząt. Był to niski mężczyzna z wielkim garbem.
Spędzili tam tylko chwilę i gdy drzwi zamknęły się za nimi, Claire wykonała gest ulgi.
- Z całej wycieczki to lubię najmniej - zwierzyła się. - Sama nie wiem, jakie są moje poglądy na kwestię praw zwierząt.
- To trudna sprawa - przyznał Sean. - Ale faktem jest, że ich potrzebujemy. Nie wiem dlaczego myszami czy szczurami nie przejmuję się tak jak psami i małpami.
- Mam ci także pokazać szpital - powiedziała Claire. Jesteś gotów?
- Czemu nie? - odparł Sean. Dobrze się czuł w towarzystwie Claire.
Pojechali windą z powrotem na pierwsze piętro i przeszli na teren szpitala przez łącznik. Wieże dzieliła odległość jakichś piętnastu metrów.
Na pierwszym piętrze budynku szpitalnego znajdowała się zarówno część diagnostyczna, jak i kliniczna, z OIOM-em i blokiem operacyjnym. Była tu również pracownia biochemiczna, zakład radiologii oraz statystyka medyczna. Claire zaprowadziła Seana do działu statystyki, ponieważ pracowała tam jej matka i chciała ich ze sobą zapoznać.
- Jeśli będę mogła w czymś panu pomóc - powiedziała pani Barington - proszę tylko zadzwonić.
Sean podziękował i chciał wyjść, ale pani Barington nalegała, żeby pokazać mu cały dział. Sean starał się wykazywać zainteresowanie możliwościami instytutowego komputera, drukarkami laserowymi, specjalnym dźwigiem używanym do sprowadzania historii chorób z podziemnego archiwum i widokiem z okna na senną Miami River.
Gdy znów znaleźli się na korytarzu, Claire przeprosiła go.
- Nigdy tego nie robiła - dodała. - Chyba jej się spodobałeś.
- Takie już moje szczęście - powiedział Sean. - Starsza gwardia i pokwitające dziewczynki są pod moim urokiem. Problemy mam z kobietami w pośredniej grupie wiekowej.
- I pewnie spodziewasz się, że ja w to uwierzę - rzekła Claire sarkastycznym tonem.
Teraz Sean został potraktowany szybkim spacerem po osiemdziesięciołóżkowym szpitalu. Był czysty, dobrze zaprojektowany i najwyraźniej miał też dobry personel. Tropikalne kolory i świeże kwiaty stwarzały wręcz pogodną atmosferę, mimo że wielu pacjentów było naprawdę ciężko chorych. Na tym etapie wycieczki Sean dowiedział się, że Forbes Cancer Center współpracuje z NIH w programie leczenia zaawansowanego czerniaka.
Na silnie nasłonecznionej Florydzie czerniak jest częstym schorzeniem.
Po zakończeniu zwiedzania Claire powiedziała Seanowi, że teraz zawiezie go do Krowiego Pałacu i dopilnuje, żeby się rozgościł.
Próbował ją przekonać, że da sobie radę, ale nie chciała o tym słyszeć. Otrzymawszy stanowcze polecenie, by trzymał się blisko, wyjechał za jej samochodem z Forbes Cancer Center i ruszył Dwunastą Aleją na południe. Jechał ostrożnie, ponieważ słyszał, że większość mieszkańców Miami w przegródce na rękawiczki trzyma pistolet, co sprawiało, że miasto słynęło z wysokiej śmiertelności w wyniku drobnych stłuczek.
Na Calle Ocho skręcili w lewo i Sean miał okazję rzucić okiem na zabytki bogatej kubańskiej kultury, która wycisnęła niezatarte piętno na współczesnym Miami. Przy Brickell pojechali w prawo i miasto znowu się odmieniło. Teraz mijał lśniące budynki banków, pomniki finansowej potęgi wyrosłej z przestępczego handlu narkotykami.
Krowi Pałac, mówiąc oględnie, nie był zbyt imponujący. Jak wiele budynków w tej okolicy był to po prostu piętrowy betonowy blok z przesuwalnymi aluminiowymi drzwiami i oknami. Wraz z asfaltowym parkingiem z przodu i z tyłu zajmował sporą przestrzeń. To nieciekawe miejsce zdobiły jedynie tropikalne rośliny, z których wiele kwitło.
Sean zaparkował obok hondy Claire.
Sprawdziwszy numer na kluczach, Claire pierwsza ruszyła na górę. Kwatera Seana była gdzieś w połowie korytarza w głębi budynku. Gdy Claire zmagała się z kluczem usiłując wetknąć go do zamka, otworzyły się drzwi po przeciwnej stronie.
- Wprowadzamy się? - zagadnął blondyn około trzydziestki.
Był nagi do pasa.
- Na to wygląda - odparł Sean.
- Gary - powiedział mężczyzna. - Gary Engels z Filadelfii.
Jestem technikiem rentgenowskim. W nocy pracuję, w dzień szukam mieszkania. A ty?
- Student medycyny - rzekł Sean i w tej samej chwili Claire w końcu otworzyła drzwi.
Mieszkanie było umeblowane, miało jedną sypialnię i w pełni wyposażoną kuchnię. Z living roomu i z sypialni rozsuwane szklane drzwi prowadziły na balkon, który ciągnął się wzdłuż całego budynku.
- Jak ci się podoba? - spytała Claire odsuwając drzwi do living roomu.
- Znacznie lepsze, niż się spodziewałem.
- Szpital ma trudności z rekrutacją personelu, szczególnie wysoko wykwalifikowanych pielęgniarek. Jeśli mamy być konkurencyjni w stosunku do innych miejscowych szpitali, musimy oferować dobre warunki zakwaterowania.
- Dzięki za wszystko - powiedział Sean.
- Ostatnia sprawa - Claire wręczyła mu świstek papieru. Tu masz numer wypożyczalni smokingów, o której mówił doktor Mason. Mam nadzieję, że będziesz u niego wieczorem.
- Zapomniałem o tym.
- Koniecznie powinieneś przyjść. Takie imprezy to dodatkowa korzyść z pracy w Forbes.
- Często je macie?
- Dosyć. To naprawdę fajna rozrywka.
- Ty też tam będziesz? - dopytywał się Sean.
- Z całą pewnością.
- No to w takim razie może i ja przyjdę - powiedział. - Nie miałem dotąd zbyt wielu okazji do noszenia smokinga. To powinno być zabawne.
- Cudownie. A żebyś nie miał kłopotów ze znalezieniem domu doktora Masona, mogę cię podrzucić. Mieszkam po drodze, na Coconut Grove. Może być siódma trzydzieści?
- Będę gotowy - powiedział Sean.
Hiroshi Gyuhama urodził się w Yokosuka, na południe od Tokio. Jego matka pracowała w bazie marynarki Stanów Zjednoczonych i Hiroshi od najmłodszych lat interesował się Ameryką i wszystkim co zachodnie. Matka żywiła uczucia przeciwne i nawet zabroniła mu uczyć się angielskiego w szkole. Gyuhama, posłuszne dziecko, zastosował się do jej życzeń bez protestu. Naukę angielskiego podjął dopiero po jej śmierci, już jako student biologii, ale gdy raz zaczął, szybko osiągnął niezwykłą biegłość.
Po dyplomie Hiroshi został zatrudniony przez Sushita Industries, wielką korporację elektroniczną, która właśnie zaczęła rozszerzać swoją działalność na biotechnologię. Gdy przełożeni Hiroshiego odkryli jego płynną angielszczyznę, wysłali go na Florydę, żeby nadzorował ich interesy w Forbes.
Pomijając początkowe trudności w osobach dwóch pracowników naukowych Forbes nie wykazujących chęci współpracy, którą to kwestię błyskawicznie rozwiązano zabierając ich do Tokio i oferując olbrzymie pensje, Hiroshi nie spotkał się tu z poważniejszymi problemami.
Niespodziewany przyjazd Seana Murphy'ego to już była inna historia. Hiroshi i Japończycy w ogóle nie lubili niespodzianek.
Poza tym Harvard był dla nich bardziej symbolem niż instytucją.
Reprezentował amerykańską jakość i amerykańską wynalazczość.
Toteż Hiroshi martwił się, że Sean mógłby przenieść do Harvardu jakieś osiągnięcia Forbes, a wówczas amerykański uniwersytet pobije ich w wyścigu o patenty.
Ponieważ przyszła kariera Hiroshiego w Sushita Industries zależała od tego, jakimi umiejętnościami wykaże się chroniąc japońskie inwestycje w Forbes, dopatrzył się w Seanie potencjalnego zagrożenia.
Jego pierwszą reakcją było wysłanie faksu do japońskiego przełożonego przez swoją prywatną linię telefoniczną. Od samego początku Japończycy zastrzegli sobie możliwość porozumiewania się z Hiroshim bez pośrednictwa centrali Forbes. Był to tylko jeden z ich warunków.
Następnie Hiroshi zadzwonił do sekretarki doktora Masona z zapytaniem, czy mógłby zobaczyć się z dyrektorem. Wyznaczono mu spotkanie na czternastą. Gdy wchodził po schodach na szóste piętro, do czternastej były jeszcze trzy minuty. Hiroshi był człowiekiem skrupulatnym, który niczego nie pozostawiał przypadkowi.
Gdy wszedł do gabinetu Masona, doktor zerwał się na równe nogi. Hiroshi ukłonił się głęboko z widocznym szacunkiem, chociaż w rzeczywistości nie miał zbyt wysokiego mniemania o tym amerykańskim lekarzu. Uważał, że doktorowi Masonowi brakuje żelaznej woli niezbędnej dobremu menedżerowi. Według oceny Hiroshiego doktor Mason pod presją mógłby stać się nieobliczalny.
- Jak to miło, że pan wpadł, doktorze - rzekł Mason wskazując miejsce na kanapie. - Czy mogę pana czymś poczęstować? Kawa, herbata, sok?
- Proszę o sok - odrzekł Hiroshi z grzecznym uśmiechem.
Nie chciało mu się pić, ale nie chciał też odmawiać, żeby nie wyglądać na niewdzięcznika.
Doktor Mason zajął miejsce naprzeciwko. Ale nie siedział normalnie. Hiroshi zauważył, że usiadł na samym brzeżku krzesła i rozcierał ręce. Widać było, że jest zdenerwowany, co w oczach Hiroshiego jeszcze gorzej świadczyło o menedżerskich zdolnościach tego człowieka. Nie powinno się objawiać swoich uczuć tak otwarcie.
- W czym mogę panu pomóc? - spytał doktor Mason.
Hiroshi znowu się uśmiechnął, odnotowując w myślach, że żaden Japończyk nie byłby tak obcesowy.
- Przedstawiono mi dzisiaj pewnego studenta - powiedział.
- Seana Murphy'ego - rzekł doktor Mason. - Jest studentem medycyny z Harvardu.
- Harvard to bardzo dobra uczelnia - zauważył Hiroshi.
- Jedna z najlepszych - zgodził się doktor Mason. - Szczególnie w dziedzinie nauk medycznych. - Uważnie przyglądał się Hiroshiemu. Wiedział, że Hiroshi unika zadawania bezpośrednich pytań. Zawsze musiał próbować zgadnąć, do czego ten Japończyk zmierza. To było denerwujące, ale Mason wiedział, że Hiroshi jest strażą przednią Sushity i trzeba koniecznie traktować go z szacunkiem. W tej chwili było jasne, że zaniepokoiła go obecność Seana.
Akurat przyniesiono sok i Hiroshi ukłonił się i podziękował kilkakrotnie. Upił łyk, po czym odstawił szklankę na stolik do kawy.
- Może mógłbym wyjaśnić powód przybycia pana Murphy'ego - zaczął doktor Mason.
- To byłoby bardzo interesujące - rzekł Hiroshi.
- Pan Murphy jest studentem trzeciego roku - powiedział doktor Mason. - Na trzecim roku studenci medycyny mają pewien określony czas, który mogą wykorzystać na praktykę w dowolnej dziedzinie, aby studiować coś, co ich szczególnie interesuje. Pan Murphy jest zainteresowany pracą naukową. Będzie u nas przez dwa miesiące.
- To bardzo dobre rozwiązanie dla pana Murphy'ego - zauważył Hiroshi. - Spędzi zimę na Florydzie.
- To dobry system - przytaknął doktor Mason. - On nabierze doświadczenia w pracy laboratoryjnej, a my będziemy mieli pracownika.
- Może go zainteresować nasz program medulloblastoma.
- Interesuje go - odparł doktor Mason - ale nie będzie mógł w nim uczestniczyć. Ma pracować nad naszą glikoproteiną raka okrężnicy; będzie próbował wykrystalizować białko. Nie muszę panu mówić, jak by to było dobrze i dla Forbes, i dla Sushity, gdyby udało mu się osiągnąć to, co jak dotąd nie udało się nam.
- Nie zostałem poinformowany przez moich przełożonych o przybyciu pana Murphy'ego - powiedział Hiroshi. - To dziwne, że o tym zapomnieli.
W tej samej chwili doktor Mason zrozumiał, o co chodzi w całej tej pokrętnej konwersacji. Jeden z warunków Sushity mówił, że Japończycy będą sprawdzać każdego potencjalnego pracownika, zanim zostanie zatrudniony. Zazwyczaj była to formalność, a ponieważ chodziło o studenta, doktor Mason po prostu o tym nie pomyślał, szczególnie że pobyt Seana miał być tak krótki.
- Decyzja o zaproszeniu pana Murphy'ego na praktykę wypłynęła nagle. Możliwe, że powinienem był poinformować o tym Sushitę, ale pan Murphy nie jest naszym pracownikiem. Nie otrzymuje wynagrodzenia. Poza tym jest tylko studentem o niewielkim doświadczeniu.
- A jednak zostaną mu powierzone próbki naszej glikoproteiny. Będzie miał dostęp do rekombinowanych drożdży, które ją produkują.
- Oczywiście, że dostanie proteinę, ale nie ma powodu, żeby mu demonstrować naszą technikę rekombinacji.
- Co pan wie o tym człowieku? - spytał Hiroshi.
- Jest tu z polecenia mojego zaufanego kolegi.
- Może moją kompanię zainteresowałoby jego resume?
- Nie mamy resume. To jest tylko student. Gdyby było cokolwiek ważnego, co powinniśmy o nim wiedzieć, jestem przekonany, że mój przyjaciel, doktor Walsh, poinformowałby mnie. On zaś powiedział mi tylko, że pan Murphy jest mistrzem w dziedzinie krystalizacji białek i wytwarzaniu mysich przeciwciał monoklonalnych. Jeśli mamy wejść na rynek z produktem nadającym się do opatentowania, potrzebujemy mistrza. Poza tym stempel Harvardu ma wartość dla kliniki. Wiadomość, że student Harvardu odbywa u nas praktykę, z pewnością nam nie zaszkodzi.
Hiroshi wstał i z niezmiennym uśmiechem na twarzy złożył ukłon, choć nie tak głęboki i nie tak długi jak przy wejściu.
- Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas - powiedział.
I opuścił pokój.
Gdy za Hiroshim zatrzasnęły się drzwi, doktor Mason zamknął oczy i potarł palcami powieki. Ręce mu drżały. Zanadto się denerwuje; jeśli nie będzie uważał, wrzód trawienny zacznie mu znowu bardziej dokuczać. Nie dość, że być może jakiś psychopata morduje pacjentki z rozsianym rakiem sutka, to jeszcze zaczynają się najmniej mu teraz potrzebne - kłopoty z Sushitą. Pożałował, że wyświadczył Cliffordowi Walshowi tę przysługę i zaprosił jego studenta. To była zupełnie zbędna komplikacja.
Z drugiej strony wiedział, że tak czy owak potrzebuje czegoś, co mógłby zaoferować Japończykom, inaczej grozi mu, że wycofają swoje dotacje. Gdyby Sean był w stanie pomóc w rozwiązaniu problemu przeciwciała dla ich antygenu, jego przyjazd okazałby się darem niebios.
Doktor Mason nerwowo przeczesał ręką włosy. Sęk w tym, że, co uświadomił mu Hiroshi, bardzo mało wiedział o Seanie Murphym. Tymczasem on będzie miał dostęp do laboratoriów. Będzie mógł rozmawiać z innymi pracownikami; będzie używał komputerów. A od razu wydał mu się zdecydowanie ciekawski.
Chwyciwszy za telefon doktor Mason poprosił sekretarkę, żeby połączyła go z Cliffordem Walshem w Bostonie. Czekając, spokojnie spacerował wokół biurka. Zastanawiał się, czemu wcześniej nie przyszło mu do głowy, żeby zadzwonić do Clifforda.
Po kilku minutach doktor Walsh był na linii. Doktor Mason usiadł. Ponieważ rozmawiali ze sobą zaledwie tydzień temu, towarzyskie pogaduszki ograniczyły się do minimum.
- Czy Sean dojechał bez problemów? - spytał doktor Walsh.
- Przyjechał dziś rano.
- Mam nadzieję, że nie zdążył jeszcze narobić sobie kłopotów - powiedział doktor Walsh.
Doktor Mason poczuł, że wrzód zaczyna go palić.
- To dziwna uwaga - stwierdził. - Zwłaszcza w świetle twoich nadzwyczajnych rekomendacji.
- Wszystko, co o nim mówiłem, jest prawdą. Co się tyczy biologii molekularnej, ten mały jest nieomal geniuszem. Ale to chłopak z ulicy i jego umiejętności towarzyskie nijak się nie mają do możliwości intelektualnych. Potrafi być uparty. A fizycznie jest silniejszy niż tur.
Mógł grać zawodowo w hokeja. To jest taki typ, którego człowiek chciałby mieć po swojej stronie, gdy zanosi się na bijatykę.
- Nie mamy tu zbyt wielu bijatyk - powiedział śmiejąc się doktor Mason - więc nie będziemy raczej czerpać korzyści z jego umiejętności w tym zakresie. Ale powiedz mi jeszcze coś. Czy Sean kiedykolwiek był w jakikolwiek sposób związany z przemysłem biologicznym, na przykład czy pracował w czasie wakacji dla jakiegoś przedsiębiorstwa? Coś w tym rodzaju?
- O, tak - odparł doktor Walsh. - Nie tylko pracował, ale miał własne przedsiębiorstwo. On i grupa jego przyjaciół założyli spółkę o nazwie Immunoterapia i wytwarzali mysie przeciwciała monoklonalne. O ile mi wiadomo, szło im dobrze. Aleja nie jestem na bieżąco z przemysłową stroną naszej dziedziny.
Mason poczuł, że ból brzucha jeszcze się wzmógł. To nie było to, co chciał usłyszeć.
Podziękował doktorowi Walshowi, odłożył słuchawkę i natychmiast połknął dwie tabletki zobojętniające sok żołądkowy. Teraz musiał się martwić, żeby ci z Sushity nie dowiedzieli się o powiązaniach Seana z Immunoterapią. Gdyby się dowiedzieli, mogłoby im to wystarczyć do zerwania umowy.
Doktor Mason przemierzał swój gabinet. Intuicja mówiła mu, że musi działać. Może powinien odesłać Seana do Bostonu, jak proponowała doktor Levy. Ale to oznaczałoby rezygnację z jego potencjalnego wkładu w pracę nad glikoproteiną.
Nagle wpadł na pomysł. Mógłby przynajmniej dowiedzieć się wszystkiego, co się da, o tym przedsiębiorstwie Seana. Znowu podniósł słuchawkę. Tym razem nie polecił sekretarce wykręcać numeru. Wykręcił go sam. Zadzwonił do Sterlinga Rombauera.
Zgodnie z obietnicą Claire pojawiła się w mieszkaniu Seana punkt siódma trzydzieści. Miała na sobie czarną suknię na ramiączkach grubości spaghetti i długie wiszące klipsy. Ciemne włosy przytrzymywały po bokach spinki ozdobione kryształami górskimi. Sean uważał, że wygląda szałowo.
Nie był za to wcale pewien własnego wyglądu. Pożyczony smoking bezwzględnie wymagał szelek; spodnie okazały się o dwa numery za szerokie i nie było już czasu ich wymienić. Buty też były o pół numeru za duże. Ale koszula i marynarka leżały znośnie. Włosy przygładził sobie po bokach żelem pożyczonym od przyjacielskiego sąsiada, Gary'ego Engelsa. Nawet się ogolił.
Wzięli łazik Seana, bo było w nim więcej miejsca niż w maleńkiej hondzie Claire. Według jej wskazówek ominęli wzniesienia śródmieścia i pojechali Biscayne Boulevard. Na ulicach tłoczyli się ludzie wszelkich ras i narodowości. Gdy mijali przedstawicielstwo Rolls-Royce'a, Claire powiedziała mu, że podobno większość transakcji zawiera się tu za gotówkę; ludzie po prostu przychodzą z walizkami pełnymi dwudziestodolarówek.
- Gdyby od jutra ustał handel narkotykami, miasto by to pewnie odczuło - zasugerował Sean.
- To by je zrujnowało - odparła Claire.
Na MacArthur Causeway skręcili w prawo i ruszyli w kierunku południowego końca Miami Beach. Z prawej strony minęli kilka dużych statków wycieczkowych cumujących w porcie Dodge Island. Tuż przed wjazdem do Miami Beach skręcili w lewo i przejechali przez niewielki most, za którym zatrzymał ich uzbrojony strażnik przy bramie.
- To musi być wytworne miejsce - skomentował Sean, gdy zostali przepuszczeni.
- Bardzo - odpowiedziała Claire.
- Masonowi dobrze się powodzi - stwierdził Sean. Pałacowe budynki, które mijali, wydawały mu się niestosowną dla dyrektora placówki naukowej siedzibą.
- Myślę, że to ona ma pieniądze. Jej panieńskie nazwisko brzmi Forbes, Sarah Forbes.
- Nie wygłupiaj się - Sean rzucił na nią szybkie spojrzenie, aby przekonać się, czy nie robi sobie z niego żartów.
- Forbes Cancer Center założył jej ojciec.
- Co za szczęśliwy zbieg okoliczności - rzekł Sean. - Ładnie ze strony starszego pana, że dał zięciowi posadę.
- To nie było tak, jak myślisz - odparła Claire. - To była prawdziwa opera mydlana. Stary założył klinikę, ale kiedy umarł, zarządcą majątku został starszy brat Sarah, Harold. Ten Harold utopił większość pieniędzy fundacji w jakimś projekcie budowlanym na środkowej Florydzie. Doktor Mason pojawił się później, kiedy fundacja chyliła się ku upadkowi. On i doktor Levy uratowali sytuację.
Zatrzymali się na szerokim podjeździe przed ogromnym białym budynkiem z portykiem wspartym na żłobionych korynckich kolumnach. Dozorca parkingu natychmiast przejął opiekę nad samochodem.
Wnętrze domu było równie imponujące. Wszystko było białe: posadzki z białego marmuru, białe meble, biały dywan i białe ściany.
- Mam nadzieję, że dekorator nie policzył sobie zbyt dużo za dobór kolorów - zauważył Sean.
Poprowadzono ich przez cały dom na taras z widokiem na Zatokę Biskajską. Zatoka była usiana światłami z innych wysp i setek jachtów. Na jej przeciwległym brzegu w świetle księżyca migotało Miami.
Pośrodku tarasu znajdował się duży nerkowatego kształtu basen oświetlony podwodnymi reflektorami. Po jego lewej stronie rozstawiono biało-różowy namiot, w którym stały długie stoły pełne jedzenia i picia. Orkiestra instrumentów blaszanych improwizowała tuż pod domem i napełniała aksamitne nocne powietrze melodyjnymi dźwiękami perkusji. Za tarasem, przy brzegu przycumowany do mola, stał gigantyczny biały jacht. Za dawisami steru kołysała się jeszcze jedna łódź.
- Oto nadchodzą gospodarz i gospodyni - ostrzegła Claire Seana, chwilowo zahipnotyzowanego widokiem.
Sean odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć doktora Masona, jak prowadził w ich stronę bujną farbowaną blondynkę. W smokingu, który zapewne nie pochodził z wypożyczalni, i skórzanych lakierkach wykończonych czarnymi kokardkami wyglądał bardzo elegancko. Ona była wciśnięta w suknię bez ramiączek koloru brzoskwiniowego, tak ciasną, że wzbudziła w Seanie obawę, iż najmniejszy ruch obnaży jej imponujący biust. Włosy miała lekko rozwichrzone, a jej makijaż byłby bardziej odpowiedni dla dziewczyny o połowę od niej młodszej. Najwyraźniej była pijana.
- Miło mi pana widzieć, Sean - powiedział doktor Mason. Mam nadzieję, że Claire dobrze się panem zajmuje.
- Najlepiej jak można - odparł Sean.
Doktor Mason przedstawił Seana swojej żonie. Zatrzepotała grubo wytuszowanymi rzęsami, a Sean solennie uścisnął jej dłoń kładąc tamę pocałunkowi w policzek, który wisiał w powietrzu.
Doktor Mason odwrócił się i gestem zaprosił inną parę, aby się do nich przyłączyła. Przedstawił Seana jako studenta medycyny z Harvardu, który w Forbes Cancer Center będzie odbywał praktykę. Sean odniósł nieprzyjemne wrażenie, że jest eksponatem wystawowym.
Mężczyzna nazywał się Howard Pace, był, jak dowiedział się Sean z prezentacji doktora Masona, dyrektorem generalnym kompanii produkującej samoloty z Saint Louis, i to właśnie on miał złożyć darowiznę dla Forbes.
- Słuchaj, synu - powiedział pan Pace kładąc Seanowi rękę na ramieniu. - Mój dar ma na celu pomoc w szkoleniu młodych ludzi takich jak ty. W Forbes robią istne cuda. Wiele się tam nauczysz. Pracuj wytrwale! - Na zakończenie walnął Seana w plecy jak mężczyzna mężczyznę.
Mason zaczął przedstawiać Pace'a innym gościom i Sean nagle został sam. Już miał wziąć sobie drinka, kiedy zatrzymał go niewyraźny głos.
- Cześć, przystojniaku.
Sean odwrócił się i napotkał mętny wzrok Sarah Mason.
- Chcę ci coś pokazać - powiedziała chwytając go za rękaw.
Sean potoczył wkoło rozpaczliwym spojrzeniem w poszukiwaniu Claire, ale nigdzie nie było jej widać. Z rzadką u niego rezygnacją pozwolił się sprowadzić w dół po schodach patio, a potem do portu. Co kilka kroków musiał podtrzymywać Sarah, której obcasy więzły w szparach między deskami. U początku pomostu prowadzącego na jacht Sean stanął oko w oko z okazałym dobermanem w nabijanej ćwiekami obroży, który obnażył białe zęby.
- To mój jacht - rzekła Sarah. - Nazywa się Lady Luck.
Chcesz popływać?
- Nie wydaje mi się, żeby ta bestia na pokładzie była spragniona towarzystwa - powiedział Sean.
- Batman? - spytała Sarah. - Nie przejmuj się nim. Dopóki jesteś ze mną, będzie łagodny jak baranek.
- Może byśmy wrócili tu później? - zaproponował Sean. Prawdę mówiąc umieram z głodu.
- W lodówce jest jedzenie - nalegała Sarah.
- Tak, ale serce mi się rwie do tych ostryg, które widziałem w namiocie.
- Ostrygi? - zastanowiła się Sarah. - To brzmi interesująco.
Później obejrzymy jacht.
Gdy tylko udało mu się dostarczyć Sarah z powrotem na ląd, Sean ulotnił się zostawiając ją z niczego nie podejrzewającą parą wędrującą w kierunku jachtu. Próbował znaleźć w tłumie Claire, gdy naraz silna ręka chwyciła go za ramię. Sean odwrócił się i spojrzał prosto w nalaną twarz szefa służby bezpieczeństwa, Roberta Harrisa. Ze swoją czaszką ostrzyżoną do gołej skóry w stylu marines, nawet w smokingu nie zmienił się zbytnio. Chyba miał za ciasny kołnierzyk, gdyż oczy wyłaziły mu z orbit.
- Chcę ci dać pewną radę, Murphy - rzekł Harris z jawnym lekceważeniem.
- Naprawdę? - spytał Sean. - To interesujące, zważywszy, jak wiele mamy ze sobą wspólnego.
- Mądrala - syknął Harris.
- To ma być ta rada? - zapytał Sean.
- Trzymaj się z daleka od Sarah Forbes - powiedział Harris. - Nie będę ci dwa razy powtarzał.
- Cholera - rzekł Sean. - Będę musiał odwołać nasz jutrzejszy piknik.
- Nie drażnij się ze mną! - ostrzegł Harris. Po raz ostatni piorunując go wzrokiem odszedł dumnie.
Wreszcie Sean odnalazł Claire przy stole udekorowanym ostrygami, krewetkami i krabami. Napełniając swój talerz złajał ją, że pozwoliła mu wpaść w szpony Sarah Mason.
- Może powinnam była cię ostrzec - przyznała Claire. Znana jest z tego, że kiedy się napije, rzuca się na każde spodnie.
- A ja myślałem, że to mój nieodparty urok.
Ciągle jeszcze byli zajęci owocami morza, kiedy doktor Mason wstąpił na podium i zapukał w mikrofon. Gdy tłum ucichł, przedstawił Howarda Pace'a, dziękując mu wylewnie za jego hojny dar.
A gdy przebrzmiały głośne oklaski, doktor Mason obrócił mikrofon w stronę honorowego gościa.
- To trochę zbyt cukierkowe jak na mój gust - szepnął Sean.
- Bądź grzeczny - skarciła go Claire.
Howard Pace rozpoczął swoją przemowę od zwykłych w takich sytuacjach komunałów, ale po chwili głos zaczął mu się łamać z emocji.
- Nawet ten czek na dziesięć milionów dolarów nie jest w stanie oddać tego, co czuję. Forbes Cancer Center podarował mi szansę na drugie życie. Zanim tu trafiłem, lekarze uważali, że mój guz mózgu jest nieuleczalny. Prawie się poddałem. Dzięki Bogu, nie do końca. I dzięki Bogu za pełnych poświęcenia lekarzy z Forbes Cancer Center.
Niezdolny mówić dalej, Pace zamachał w powietrzu swoim czekiem, a po jego twarzy popłynęły łzy. Doktor Mason błyskawicznie stanął u jego boku i ocalił czek, by nie odpłynął w winną ciemność Zatoki Biskajskiej.
Kolejny zryw oklasków zakończył oficjalną część wieczoru.
Tłum gości zafalował, do głębi przejęty uczuciami, które wyjawił Howard Pace. Nie spodziewali się tak osobistych wyznań od takiej persony.
Sean zwrócił się do Claire.
- Nie chcę ci psuć zabawy, ale jestem na nogach od piątej rano. Zaczynam wymiękać.
Claire odstawiła swojego drinka.
- Ja też mam już dosyć. Poza tym muszę być jutro wcześnie w pracy.
Odszukali doktora Masona i podziękowali mu, ale on, roztargniony, zaledwie zdawał sobie sprawę, że goście wychodzą.
Sean był wdzięczny losowi, że pani Mason szczęśliwie gdzieś przepadła.
W czasie powrotnej jazdy wzdłuż grobli Sean odezwał się pierwszy.
- Przemówienie było rzeczywiście wzruszające.
- Dla takiej chwili warto się trudzić - zgodziła się Claire.
Wjechali na parking i zatrzymali się obok hondy Claire. Zapadło niezręczne milczenie.
- Kupiłem dziś trochę piwa - powiedział wreszcie Sean. Chciałabyś może wstąpić na chwilę?
- Świetnie - przystała entuzjastycznie Claire.
Idąc za nią po schodach Sean zastanawiał się, czy nie przecenił swoich możliwości. Niemal zasypiał na stojąco.
U drzwi swojego mieszkania niezdarnie gmerał w zamku usiłując wetknąć weń właściwy klucz. W końcu otworzył je i po omacku sięgnął do światła. Zaledwie dotknął przełącznika, dał się słyszeć gwałtowny okrzyk. Gdy zobaczył, kto na niego czeka, krew ścięła mu się w żyłach.
- Ostrożnie! - napominał doktor Mason dwóch sanitariuszy.
Na specjalnych noszach wynosili Helen Cabot z odrzutowego leara, którym przyleciała do Miami. - Uwaga na stopnie! Doktor Mason ciągle jeszcze miał na sobie smoking. Margaret Richmond zadzwoniła do niego pod koniec przyjęcia z wiadomością, że Helen Cabot zaraz wyląduje. Bez chwili wahania doktor Mason wskoczył do swego jaguara.
Najdelikatniej jak mogli sanitariusze ulokowali Helen w karetce.
Doktor Mason wspiął się za ciężko chorą dziewczyną.
- Wygodnie pani? - spytał.
Helen skinęła głową. Podróż ją wyczerpała. Silne lekarstwa nie do końca zabezpieczały ją przed napadami drgawek. Na domiar złego nad Waszyngtonem trafili na paskudną turbulencję.
- Cieszę się, że tu jestem - powiedziała uśmiechając się blado. Doktor Mason pocieszającym gestem uścisnął ją za ramię, po czym wysiadł z karetki i spotkał się z jej rodzicami, którzy w ślad za noszami wysiedli z odrzutowca. Wspólnie zdecydowali, że pani Cabot pojedzie karetką, a John Cabot z doktorem Masonem. Doktor Mason wyjechał z lotniska za karetką.
- Jestem wzruszony, że przyjechał pan po nas - powiedział Cabot. - Po pańskim ubraniu widzę, że zepsuliśmy panu wieczór.
- W gruncie rzeczy to był bardzo odpowiedni moment odparł Mason. - Czy zna pan Howarda Pace'a?
- To ten magnat lotniczy?
- Właśnie, właśnie - rzekł doktor Mason. - Pan Pace ofiarował Forbes Cancer Center hojny dar i mieliśmy z tej okazji małą uroczystość. Ale kiedy dostałem wiadomość o państwa przyjeździe, impreza już dogasała.
- A jednak pańska troska jest bardzo krzepiąca. Lekarze tak często są niewolnikami swoich harmonogramów. Bardziej interesują się samymi sobą niż pacjentami. Choroba mojej córki otworzyła mi oczy na wiele spraw.
- Niestety, takie skargi są powszechne. Ale w Forbes liczy się przede wszystkim pacjent. Zrobilibyśmy jeszcze więcej, gdybyśmy nie byli tak ograniczeni funduszami. Odkąd rząd zaczął obcinać dotacje, musimy ciągle walczyć.
- Jeśli zdoła pan pomóc mojej córce, będę szczęśliwy, mogąc przyczynić się do zaspokojenia waszych potrzeb.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby jej pomóc.
- Proszę mi powiedzieć - poprosił Cabot - jak pan ocenia jej szansę? Chciałbym znać prawdę.
- Są ogromne szansę na pełne wyzdrowienie - oświadczył doktor Mason. - Leczenie tego typu guzów ostatnio udawało nam się doskonale, musimy jednak rozpocząć je natychmiast.
Próbowałem przyspieszyć jej przeniesienie, ale lekarze w Bostonie sprawiali wrażenie niechętnych.
- Zna pan bostońskich lekarzy. Jeśli jest możliwość zrobienia jeszcze jakiegoś badania, chcą je zrobić. Potem oczywiście chcą je powtórzyć.
- Próbowaliśmy ich namówić, żeby zrezygnowali z biopsji tego guza. Jesteśmy w stanie rozpoznać medulloblastoma za pomocą rezonansu magnetycznego. Ale nie posłuchali nas. Widzi pan, musimy i tak zrobić biopsję, niezależnie od tego, czy oni ją robili, czy nie. Musimy założyć hodowlę tkankową z komórek guza. To integralna część leczenia.
- Kiedy będzie można to zrobić?
- Im szybciej, tym lepiej.
- W każdym razie nie musiałaś wrzeszczeć - powiedział Sean.
Ciągle jeszcze nie doszedł do siebie po przestrachu, jakiego doznał włączywszy światło.
- Nie wrzeszczałam - zaprotestowała Janet. -Zawołałam "Niespodzianka!" Nie muszę chyba dodawać, że nie wiem, kto miał największą niespodziankę; ja, ty, czy ta osoba.
- Ta osoba pracuje w Forbes Cancer Center. Mówiłem ci dziesięć razy. Jest z działu public relations. Dostała zadanie, żeby się mną zająć.
- I to zajmowanie się miało polegać na składaniu wizyt w twoim mieszkaniu po dziesiątej wieczorem? - spytała pogardliwie Janet. - Nie traktuj mnie jak dziecko. Nie wierzę ci. Jesteś tu niespełna dwadzieścia cztery godziny i już odwiedza cię kobieta.
- Ja jej nie chciałem zapraszać - tłumaczył się Sean - ale sytuacja była niezręczna. Ona mnie tu dziś przywiozła, potem zabrała mnie na przyjęcie u dyrektora. Kiedy przyjechaliśmy po jej samochód, chciałem okazać gościnność. Zaproponowałem jej piwo. Uprzedzałem ją, że jestem wykończony. Do diabła, przecież zwykle narzekasz, że brak mi ogłady.
- Wydaje mi się to dziwnie wygodnym zbiegiem okoliczności, że nabrałeś pewnej ogłady w samą porę, by zaprezentować ją wobec młodej, atrakcyjnej istoty płci żeńskiej - wybuchnęła Janet. - Nie wydaje mi się, żeby mój sceptycyzm był nieuzasadniony.
- O rany, robisz więcej szumu, niż cała sprawa warta.
A w ogóle jak się tu dostałaś?
- Mieszkam tu, trzecie drzwi za twoimi - odparła Janet. A ty zostawiłeś balkon otwarty.
- Jak to się stało, że pozwolili ci tu mieszkać?
- Zostałam zatrudniona przez Forbes Cancer Center. To jest część niespodzianki. Będę tutaj pracować.
Po raz drugi tego wieczoru Janet wprawiła Seana w osłupienie.
- Pracować tutaj? - powtórzył, jakby nie usłyszał dobrze za pierwszym razem. - Jak to?
- Zadzwoniłam do szpitala - wyjaśniła Janet. - Oni usilnie poszukują pielęgniarek. Przyjęli mnie z miejsca. Zadzwonili sami do Izby Pielęgniarskiej stanu Floryda i załatwili mi tymczasową studwudziestodniową rejestrację, żebym mogła pracować, dopóki nie zgromadzą wszystkich dokumentów potrzebnych do wyrobienia mi prawa wykonywania zawodu na Florydzie.
- A co z twoją pracą w Boston Memorial?
- Nie ma problemu. Dali mi bezpłatny urlop od zaraz. Jednym z plusów zawodu pielęgniarki w dzisiejszych czasach jest to, że jest nas mało. Raczej my, nie nasi pracodawcy, dyktujemy warunki zatrudnienia.
- To ciekawe - powiedział Sean. Chwilowo nie potrafił wymyślić nic więcej.
- Więc w dalszym ciągu będziemy pracować w tej samej instytucji.
- Czy nie przyszło ci do głowy, że powinnaś porozmawiać o swoich planach ze mną? - zagadnął Sean.
- Nie mogłam - odrzekła Janet - ponieważ wyjechałeś.
- A zanim wyjechałem? Mogłaś też poczekać, aż przyjadę na miejsce. W każdym razie uważam, że powinniśmy byli o tym porozmawiać.
- No właśnie, w tym cała rzecz.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Przyjechałam tu, żebyśmy mogli porozmawiać o nas - wyjaśniła. - Myślę, że to doskonała okazja. W Bostonie byłeś bardzo zajęty studiami i swoimi badaniami. Tutaj na pewno będziesz mniej obciążony. Będziemy mieli czas, którego w Bostonie nigdy nie było.
Sean podniósł się z kanapy i podszedł do rozsuniętych drzwi.
Nie mógł znaleźć słów. Cała ta historia z przyjazdem na Florydę zaczynała wychodzić mu bokiem.
- Jak tu dojechałaś? - spytał.
- Przyleciałam samolotem, a potem wypożyczyłam samochód.
- A więc to nic nieodwołalnego?
- Jeśli sobie wyobrażasz, że mnie tak po prostu odeślesz do domu, radzę ci się jeszcze zastanowić. - W głosie Janet znowu pojawiły się ostre nuty. - Chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że wystawiłam się na ryzyko w imię czegoś, co wydaje mi się ważne. - Ciągle mówiła gniewnym tonem, ale Sean wyczuł, że jest o krok od płaczu. - Może w twoim rozkładzie zajęć ta pozycja nie jest aż tak ważna, ale...
Sean przerwał jej.
- Wcale nie o to chodzi. Problem polega na tym, że ja sam jeszcze nie wiem, czy tu zostanę.
Janet otworzyła usta w zdumieniu.
- Co to znaczy? - spytała.
Sean wrócił na kanapę. Patrząc w orzechowe oczy Janet opowiadał jej o dziwnym przyjęciu, jakiego doznał w Forbes, gdzie połowa napotkanych ludzi zachowywała się gościnnie, połowa niegrzecznie. A co najważniejsze, powiedział, doktor Mason i doktor Levy zniweczyli jego plany pracy nad programem medulloblastoma.
- Co oni ci proponują? - spytała.
- Na mój gust czarną robotę - odparł Sean. - Chcą, żebym spróbował wyprodukować przeciwciało monoklonalne dla pewnej określonej proteiny. A przynajmniej żebym postarał się ją skrystalizować, tak żeby można było określić jej trójwymiarową budowę cząsteczkową. Dla mnie to strata czasu. Niczego się nie nauczę.
Chyba lepiej zrobię, jeśli wrócę do Bostonu, swoich onkogenów i doktoratu.
- Może mógłbyś robić jedno i drugie - podsunęła Janet. Pomóc im z tą proteiną, a w zamian za to dostać się, do programu medulloblastoma.
Sean potrząsnął głową.
- Nie ma szans. Powiedzieli, że medulloblastoma jest już w próbach klinicznych, a ja mam się zajmować naukami podstawowymi. Mówiąc między nami, jestem zdania, że ich niechętna postawa ma coś wspólnego z Japończykami.
- Z Japończykami? - zdziwiła się Janet.
Sean powiedział jej o ogromnych dotacjach, które Forbes otrzymał w zamian za przyszłe patenty z dziedziny biotechnologii.
- Ciągle mi się wydaje, że program medulloblastoma też jakoś mieści się w tym układzie. Tylko tak potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego Japończycy mieliby dawać im tyle pieniędzy. Najwidoczniej spodziewają się kiedyś zarobić na tej inwestycji - i to raczej wcześniej niż później.
- To okropne - powiedziała Janet, ale był to komentarz czysto osobisty. Nie miał nic wspólnego z karierą naukową Seana.
W wyjazd na Florydę włożyła tyle wysiłku, że zupełnie nie była przygotowana na taki obrót sprawy.
- Jeszcze jedno - dodał Sean. - Tak się złożyło, że najzimniejsze przyjęcie spotkało mnie ze strony kierownika naukowego.
Jej właśnie bezpośrednio podlegam.
Janet westchnęła. Zaczęła już w myślach rozważać, jak by tu odkręcić wszystko, co zrobiła, żeby dostać się do Forbes Cancer Center. Prawdopodobnie będzie musiała wrócić do pracy w Boston Memorial na noce - przynajmniej na razie. Podniosła się z głębokiego fotela, na którym siedziała, i podeszła do drzwi. W Bostonie przyjazd na Florydę wydawał jej się takim dobrym pomysłem. Teraz wyglądało na to, że była to najgłupsza rzecz, jaka kiedykolwiek przyszła jej do głowy.
Nagle Janet okręciła się na pięcie.
- Zaczekaj! - zawołała. - Chyba mam pomysł.
- No? - ponaglił ją Sean, gdy przez chwilę milczała.
- Myślę - odparła uciszając go gestem.
Sean przyglądał się jej twarzy. Kilka minut temu wyglądała na przygnębioną. Teraz oczy jej błyszczały.
- Dobrze. Więc posłuchaj, co wymyśliłam. Zostańmy i razem spróbujmy rozgryźć tę całą historię z medulloblastomą. Będziemy pracować wspólnie.
- Jak to?
- To proste. Powiedziałeś, że program jest już na etapie prób klinicznych. W takim razie nie ma problemu. Ja będę na oddziale.
Będę mogła ustalić, jak wygląda leczenie: godziny, dawkowanie, zabiegi. Ty w laboratorium będziesz robił swoje. To monoklonalne paskudztwo nie powinno pochłonąć całego twojego czasu.
Sean przygryzł dolną wargę zastanawiając się nad propozycją Janet. Właściwie sam miał zamiar spróbować podpatrywać program medulloblastoma. Największą przeszkodą był brak tego, czego mogła mu dostarczyć Janet - informacji klinicznych.
- Będziesz musiała zdobyć dla mnie historie choroby. - Nie mógł się opędzić od wątpliwości. Janet zawsze była ogromną rygorystką w sprawach regulaminów i zasad szpitalnych, a szczerze mówiąc wszelkich innych też.
- Jeśli tylko zdołam znaleźć kopiarkę, nie ma problemu odparła.
- Będę potrzebował próbek leków.
- Prawdopodobnie ja sama będę je podawała.
- Nie wiem-westchnął Sean. - Wygląda to jakoś niewyraźnie.
- Och, przestań - powiedziała Janet. - Cóż to, odwrócenie ról? To przecież ty zawsze mówiłeś mi, że chowam się pod korcem i nigdy nie podejmuję ryzyka. Nagle to ja chcę podjąć ryzyko, a ty okazujesz się tym ostrożnym. Gdzie ten buntowniczy duch, z którego zawsze byłeś taki dumny?
Sean uśmiechnął się mimo woli.
- Kim jest ta kobieta, która do mnie przemawia? - rzucił retoryczne pytanie. Zaśmiał się. - W porządku, masz rację. Chciałem się poddać walkowerem. Próbujemy.
Janet zarzuciła Seanowi ramiona na szyję. W odpowiedzi uściskał ją. Po dłuższej chwili spojrzeli sobie w oczy i pocałowali się.
- A teraz, kiedy nasza konspiracja została już przypieczętowana, chodźmy do łóżka - powiedział Sean.
- Zaraz, zaraz - ostudziła go Janet. - Nie będę z tobą spać, jeśli to miałeś na myśli. Nic takiego nie będzie miało miejsca, dopóki nie porozmawiamy o naszym związku poważnie.
- Och, daj spokój, Janet - jęknął Sean.
- Ty masz swoje mieszkanie, a ja mam swoje - odparła uszczypnąwszy go w nos. - Nie żartuję z tą rozmową.
- Jestem zbyt zmęczony, żeby się kłócić - stwierdził Sean.
- To dobrze - odpowiedziała Janet. - Nie o kłótnię mi chodzi.
Tej nocy o jedenastej trzydzieści Hiroshi Gyuhama był jedyną żywą duszą w części naukowej Forbes Cancer Center, jeśli nie liczyć wartownika, który, jak podejrzewał Hiroshi, spał na swoim posterunku przy głównym wejściu. Był sam od dziewiątej, kiedy to wyszedł David Lowenstein. Nie z powodu pracy naukowej siedział tu tak długo; czekał na wiadomość. Wiedział, że w tej chwili w Tokio jest wpół do drugiej po południu. Zwykle po lunchu jego szef otrzymywał od dyrektorów relacje o wszystkim, co Hiroshi przekazywał.
Jakby na dany znak zamrugało światełko kontrolne faksu i wyświetlił się napis: ODBIÓR. Palce Hiroshiego skwapliwie chwyciły kartkę, gdy tylko się wyśliznęła. Drżąc lekko, usiadł i przeczytał instrukcję.
Pierwsza część zawierała to, czego się spodziewał. Kierownictwo Sushity było poruszone nieoczekiwanym przyjazdem studenta z Harvardu. Uznali to za pogwałcenie ducha umowy. Podkreślali, że w przekonaniu kompanii diagnostyka i leczenie raka będą największą biotechnologiczną i farmaceutyczną zdobyczą dwudziestego pierwszego wieku. Uważali, że pod względem ekonomicznym osiągnięcie to zdystansuje bonanzę antybiotykową dwudziestego wieku.
To druga część przeraziła Hiroshiego. Była w niej mowa o tym, że kierownictwo nie chce ponosić żadnego ryzyka i że Hiroshi ma zadzwonić do Tanaki Yamaguchiego. Ma przekazać Tanace, żeby zebrał informacje o Seanie i zadziałał zależnie od nich. Jeśli uzna, że Murphy stanowi zagrożenie, ma go niezwłocznie zabrać do Tokio. Hiroshi miał nadzieję, że wiadomość z Tokio przywróci mu spokój ducha. Tymczasem wprawiła go w jeszcze większy niepokój. Zwierzchnicy uznali, że nie będzie umiał zapanować nad sytuacją - nie był to dobry znak. Wprawdzie nie powiedziano mu tego wyraźnie, ale polecenie, by zadzwonił do Tanaki, mówiło samo za siebie. Oznaczało to, że w sprawach najwyższej wagi nie ufano mu, a skoro tak, to jego szansa na awans w hierarchii Sushity automatycznie stawała pod znakiem zapytania. Ze swojego punktu widzenia Hiroshi stracił twarz.
Bezwzględnie posłuszny mimo rosnącego zdenerwowania, Hiroshi wyjął spis ważnych telefonów, który otrzymał przed wyjazdem do Forbes Cancer Center rok temu. Odszukał numer Tanaki i wykręcił go. Słuchając sygnału telefonu czuł, jak rośnie jego gniew i uraza do studenta medycyny z Harvardu. Gdyby ten młody przyszły lekarz nie przyjechał do Forbes, pozycja Hiroshiego wobec zwierzchników nigdy nie zostałaby poddana takiej próbie.
Usłyszał mechaniczne buczenie, a potem wypowiedziane w szybkiej japońszczyźnie polecenie, by podał swoje nazwisko i numer. Hiroshi zrobił, jak mu kazano, i dodał, że będzie czekał na odpowiedź.
Odkładając słuchawkę pomyślał o Tanace. Niewiele wiedział o tym człowieku, ale to, co wiedział, było niepokojące. Rozmaite japońskie kompanie często zatrudniały Tanakę do wszelkiego rodzaju szpiegostwa przemysłowego. Przyczyną obaw Hiroshiego były pogłoski, że Tanaka ma powiązania z yakuza, bezlitosną mafią japońską.
Po kilku minutach zadzwonił telefon, a jego ochrypły dzwonek rozległ się nienaturalnie głośno w ciszy pustego laboratorium.
Wzdrygnąwszy się, Hiroshi podniósł słuchawkę z widełek, zanim przebrzmiał pierwszy sygnał.
- Moshimoshi - powiedział o wiele za szybko, zdradzając swoje zdenerwowanie.
Odpowiedział mu głos ostry i przeszywający jak sztylet. To był Tanaka.
ROZDZIAŁ 4 - 3 marca, środa, godzina 8.30
O ósmej trzydzieści Sean zamrugał oczami i rozbudził się od razu. Złapał zegarek, żeby sprawdzić, która godzina, i natychmiast poczuł irytację na siebie samego. Planował zjawić się w laboratorium wcześnie. Jeśli ma próbować zrealizować ten plan Janet, będzie musiał włożyć w to więcej wysiłku.
Wciągnął spodenki gimnastyczne i w tym przyzwoitym stroju powędrował przez balkon, i delikatnie zastukał do drzwi Janet.
Zasłony były jeszcze zaciągnięte. Gdy zastukał powtórnie, mocniej, za szybą pojawiła się jej zaspana twarz.
- Tęskniłaś za mną? - zażartował, gdy Janet odsunęła drzwi.
- Która godzina? - spytała. Mrużyła oczy przed jaskrawym światłem.
- Dochodzi dziewiąta. Wyjeżdżam za piętnaście-dwadzieścia minut. Chcesz może, żebyśmy pojechali razem?
- Lepiej pojadę sama. Muszę poszukać mieszkania. Tutaj zostanę tylko kilka dni.
- To do zobaczenia po południu. - Sean zaczął się oddalać.
- Sean! - zawołała Janet.
Odwrócił się.
- Powodzenia! - powiedziała Janet.
- Tobie też - odpowiedział.
Ubrawszy się, Sean pojechał do Forbes i zaparkował przed budynkiem, w którym mieściła się część naukowa. Minęło właśnie wpół do dziesiątej, gdy stanął w drzwiach. W tej samej chwili zza biurka podniósł się Robert Harris. Tłumaczył coś strażnikowi, który miał dyżur przy wejściu. Jego twarz miała wyraz po trosze gniewny, po trosze posępny. Facet najwyraźniej nigdy nie bywał w dobrym humorze.
- Nienormowany czas pracy? - prowokacyjnie spytał Seana.
- O, mój ulubiony komandos - ucieszył się Sean. - Czy udało ci się powstrzymać panią Mason, by nie wpakowała się w tarapaty, czy była na tyle zdesperowana, że na przejażdżkę Lady Luck zabrała ciebie? Robert Harris obrzucił Seana wściekłym spojrzeniem, gdy ten przechylił się przez bramkę, by pokazać strażnikowi swój iden-> tyfikator. Nie zdołał jednak dostatecznie szybko wymyślić odpowiedniej repliki, a tymczasem strażnik przy biurku odblokował przejście i Sean ruszył naprzód.
Niepewny, jak ma rozpocząć, ten dzień, pojechał windą na szóste piętro i poszedł do pokoju Claire. Nie miał specjalnej ochoty na spotkanie z nią po wczorajszym rozstaniu w nad wyraz niezręcznej sytuacji. Ale chciał oczyścić atmosferę.
Claire i jej szefowa zajmowały wspólny pokój, gdzie miały biurka naprzeciwko siebie. Ale gdy Sean wszedł, Claire akurat była sama.
- Dzieńdoberek! - powiedział radośnie.
Claire podniosła wzrok znad swojej pracy.
- Spodziewam się, że dobrze ci się spało.
- Przepraszam cię za wczoraj. Wiem, że to było nieprzyjemne i krępujące dla nas wszystkich. Przykro mi, że ten wieczór tak się zakończył, ale zapewniam cię, że przyjazd Janet był dla mnie całkowitym zaskoczeniem.
- Muszę ci wierzyć na słowo - odparła chłodno Claire.
- Proszę - zaapelował Sean. - Nie rób się kolczasta. Jesteś jedną z niewielu osób, które były tu dla mnie miłe. Przeprosiłem cię. Co jeszcze mogę* zrobić?
- Masz rację - zmiękła w końcu Claire. - Nie myśl o tym więcej. W czym ci mogę pomóc?
- Chyba powinienem porozmawiać z doktor Levy - powiedział Sean. - Jak sądzisz, jak mam ją znaleźć?
- Wywołaj ją - poradziła Claire. - Wszyscy pracownicy merytoryczni noszą beepery. Ty też powinieneś mieć. - Podniosła słuchawkę, upewniła się u operatora, czy doktor Levy jest w instytucie, i poprosiła, żeby ją wywołano.
Ledwie zdążyła wytłumaczyć Seanowi, skąd ma wziąć beeper, kiedy odezwał się telefon. Dzwoniła jedna z sekretarek z części biurowej z wiadomością, że doktor Levy jest w swoim gabinecie.
Dwie minuty później Sean pukał do jej drzwi zastanawiając się, jakiego dozna przyjęcia. Gdy usłyszał "Proszę wejść", obiecał sobie, że będzie uprzejmy, nawet jeśli ona nie będzie.
Gabinet doktor Levy był pierwszym miejscem w Forbes, które przypominało inne znane mu pomieszczenia naukowe. Były tu stosy książek i pism, binokular, dziwaczna mieszanina szkiełek mikroskopowych, mikrofotografii, porozrzucanych kolorowych slajdów, erlenmajerek, pożywek, probówek do hodowli tkankowych i notatek laboratoryjnych.
- Piękny dzień - rzekł Sean mając nadzieję, że wystartuje lepiej niż przedtem.
- Kiedy dowiedziałam się, że pan przyszedł, poprosiłam tu Marka Halperna - powiedziała doktor Levy ignorując galanterię Seana. - On jest naszym głównym i w tej chwili jedynym technikiem laboratoryjnym. Pomoże panu zacząć. On też może zamawiać wszystkie materiały i odczynniki, jakich mógłby pan potrzebować, w razie gdybyśmy ich nie mieli, chociaż mamy bogate zapasy. Ale na każde zamówienie konieczna jest moja zgoda. Pchnęła po blacie biurka w kierunku Seana małą fiolkę. - Oto pańska glikoproteina. Z pewnością mnie pan zrozumie, gdy powiem, że nie ma ona prawa opuścić tego budynku. Podtrzymuję to, co powiedziałam wczoraj: proszę ograniczyć swoją działalność do wyznaczonego panu zadania. Powinno dostarczyć panu aż nadto zajęcia. Powodzenia i mam nadzieję, że jest pan rzeczywiście tak dobry, jak zdaje się sądzić doktor Mason.
- Czy nie byłoby przyjemniej, gdybyśmy przy tym odnosili się do siebie w nieco bardziej przyjazny sposób? - spytał Sean.
Sięgnął przez stół i wziął fiolkę.
Doktor Levy odgarnęła z czoła kilka niesfornych kosmyków lśniących czarnych włosów.
- Doceniam pańską bezpośredniość - powiedziała po krótkiej przerwie. - Nasze stosunki będą zależały od tego, jak pan będzie pracował. Jeśli dobrze, na pewno się dogadamy.
W tej chwili do gabinetu doktor Levy wszedł Mark Halpern.
W trakcie wzajemnej prezentacji Sean uważnie przyglądał się gościowi. Domyślił się, że ma około trzydziestki. Był ładnych kilka centymetrów wyższy od Seana i starannie ubrany. W nieskazitelnym białym kitlu włożonym na garnitur wyglądał bardziej na jednego z tych osobników, jakich Sean widywał w domach towarowych za ladą z kosmetykami niż na technika w laboratorium naukowym.
Przez następne pół godziny Mark pomagał Seanowi przygotować się do pracy w wielkim pustym laboratorium,, które Claire pokazała mu poprzedniego dnia. Gdy odszedł, Sean był zadowolony z technicznych aspektów swojej pracy; wolałby tylko pracować nad czymś, co by go naprawdę zajmowało.
Wziął fiolkę, którą dostał od doktor Levy, otworzył ją i przyjrzał się drobniutkiemu białemu proszkowi. Powąchał go; był bezwonny. Przysunąwszy stołek do blatu zabrał się do pracy. Najpierw wsypywał proszek do różnych rozpuszczalników, żeby zdobyć jakieś pojecie o jego rozpuszczalności. Elektroforetycznie określił przybliżoną masę cząsteczkową.
Po prawie godzinnej skupionej pracy uwagę Seana nagle rozproszył jakiś ruch, który jak mu się wydawało, zauważył kątem oka. Gdy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył pustą przestrzeń laboratorium aż do drzwi wyjściowych. Przerwał pracę. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami były szum silnika lodówki i warkot wytrząsarki orbitalnej, którą Sean uruchomił próbując otrzymać roztwór przesycony. Przyszło mu do głowy, że nienawykły do samotności, zaczyna ulegać halucynacjom.
Sean siedział prawie na środku pokoju. Odłożywszy przyrządy, które trzymał w ręku, przespacerował się przez całą długość laboratorium zaglądając w każdy kąt. Im bardziej się rozglądał, tym mniej miał pewności, że naprawdę coś widział. Doszedł do drzwi od klatki schodowej, otworzył je i zrobił krok z zamiarem zajrzenia na schody prowadzące w górę i w dół. Właściwie nie spodziewał się niczego zobaczyć i mimo woli wstrzymał oddech, gdy ten nagły ruch postawił go twarzą w twarz z kimś przyczajonym tuż za drzwiami.
Przebłysk przypomnienia uświadomił Seanowi, że równie jak on zaskoczony, stoi przed nim Hiroshi Gyuhama. Pamiętał, że Claire przedstawiła ich sobie poprzedniego dnia.
- Bardzo przepraszam - przemówił Hiroshi z nerwowym uśmiechem. Skłonił się głęboko.
- Nie ma za co - powiedział Sean czując nieodpartą pokusę zrewanżowania się ukłonem. - To moja wina. Powinienem był spojrzeć przez okienko, zanim otworzyłem drzwi.
- Nie, nie, moja wina - utrzymywał Hiroshi.
- To naprawdę była moja wina - rzekł Sean. - Ale wydaje mi się, że ta dyskusja nie ma sensu.
- Moja wina - upierał się Hiroshi.
- Chciał pan wejść? - spytał Sean wskazując laboratorium.
- Nie, nie - odparł Hiroshi. Uśmiechnął się szerzej. - Wracam do pracy. - Ale nie ruszył się z miejsca.
- Nad czym pan pracuje? - spytał Sean, żeby podtrzymać rozmowę.
- Rak płuc - odpowiedział Hiroshi. - Bardzo dziękuję.
- I ja dziękuję - odparł odruchowo Sean. Potem zastanowił się, za co właściwie temu facetowi dziękuje.
Hiroshi ukłonił się jeszcze kilka razy, po czym odwrócił się i ruszył po schodach na górę.
Sean wzruszył ramionami i wrócił do swojego stołu laboratoryjnego. Ciekaw był, czy ten ruch, który przedtem zaobserwował, to był Hiroshi, widoczny być może w małym okienku w drzwiach na klatkę schodową. Ale znaczyłoby to, że Hiroshi stał tam cały czas, a to wydało się Seanowi nonsensem.
Skoro już koncentracja prysła, Sean wykorzystał ten czas, by zejść do podziemia i odszukać Rogera Calveta. Odczuwał pewne skrępowanie rozmawiając z człowiekiem, którego kalectwo nie pozwalało mu patrzeć na Seana, gdy do niego mówił. Niemniej pan Calvet zdołał wydzielić mu odpowiednią grupę myszy i Sean mógł zacząć wstrzykiwać im swoją glikoproteinę, w nadziei że wywoła reakcję powstawania przeciwciał. Nie spodziewał się po tym kroku wielkiego sukcesu, ponieważ było pewne, że inni w Forbes Center też już tego próbowali, ale wiedział, że musi zacząć od początku, zanim ucieknie się do którejś ze swoich "sztuczek".
Z powrotem w windzie Sean już miał nacisnąć guzik czwartego piętra, kiedy nagle zmienił zdanie i nacisnął piąte. Sam sobie tego nie uświadamiał, ale czuł się opuszczony, wręcz samotny. Praca w Forbes była dla niego wyraźnie niemiłym doświadczeniem, i to nie tylko z powodu otoczenia nieprzyjaznych ludzi. Tych ludzi było za mało. To miejsce było za puste, za czyste, zanadto uporządkowane. Sean zawsze uważał akademicką wspólnotę swoich poprzednich środowisk za coś oczywistego. Teraz poczuł potrzebę nawiązania jakiegoś kontaktu. Ruszył zatem na piąte piętro.
Pierwszą osobą, jaką napotkał, był David Lowenstein. Ogromny, chudy osobnik zgięty nad swoim stołem laboratoryjnym, oglądał probówki z hodowlami tkankowymi. Sean podszedł do niego od lewej strony i przywitał się.
- Proszę? - spytał David podnosząc wzrok znad swojej pracy.
- Jak leci? - zagadnął Sean. Przedstawił się jeszcze raz, na wypadek gdyby David nie pamiętał go z poprzedniego dnia.
- Zgodnie z oczekiwaniami - odpowiedział David.
- Nad czym pan pracuje?
- Czerniak.
- Aha! Na tym rozmowa utknęła, więc Sean powędrował dalej. Pochwycił spojrzenie Hiroshiego, ale po incydencie na klatce schodowej wolał go unikać. Podszedł do Arnolda Harpera, który pracował pilnie pod wyciągiem. Widać było, że robi coś z rekombinowanymi drożdżami.
Próba nawiązania konwersacji z Arnoldem powiodła się Seanowi mniej więcej tak samo. Dowiedział się tylko, że zajmuje się rakiem jelita grubego. Mimo że to od niego pochodziła glikoproteina, nad którą miał pracować Sean, nie wykazywał najmniejszego zainteresowania rozmową na ten temat.
Sean wędrował dalej i dotarł do szklanych drzwi z napisem WSTĘP WZBRONIONY. Złożywszy dłonie w trąbkę jak poprzedniego dnia, jeszcze raz spróbował zajrzeć do środka. Tak jak wtedy, zobaczył jedynie korytarz, a wzdłuż niego liczne drzwi.
Obejrzawszy"się przez ramię, aby upewnić się, czy nikogo nie ma w polu widzenia, szarpnięciem otworzył drzwi i wszedł do środka.
Drzwi zatrzasnęły się za nim. W tej części laboratorium panowało podciśnienie, tak że gdy były otwarte, powietrze nie wydostawało się na zewnątrz.
Przez chwilę po prostu stał i czuł, jak puls przyspiesza mu z podniecenia. To było to samo uczucie, jakiego doznawał, gdy jako nastolatek wraz z Jimmym i Bradym wyruszali na północ, do jednego z bogatych osiedli-sypialni, jak Swampscott albo Marblehead, żeby zrobić parę domów. Nigdy nie ukradli niczego naprawdę cennego - najwyżej telewizor i tym podobne. Nigdy też nie mieli kłopotu ze spyleniem łupów. Pieniądze oddawali facetowi, który jakoby przekazywał je IRA, ale Sean nie był pewien, co z tego naprawdę dotarło do Irlandii.
Gdy nikt nie pojawił się, żeby położyć kres jego obecności w obszarze, do którego wejście było wzbronione, Sean ruszył dalej.
To miejsce nie miało wyglądu ani atmosfery P III. Pierwszy pokój, do którego zajrzał, był pusty, jeśli nie liczyć kilku gołych stołów laboratoryjnych. Nie było w nim żadnego sprzętu. Wszedłszy do środka, Sean przyjrzał się powierzchni blatów. Były kiedyś używane, ale niezbyt intensywnie. Zauważył kilka znaków po gumowych podstawkach, ale to były jedyne ślady użytkowania.
Sean schylił się, otworzył szafkę i zajrzał do wewnątrz. Było w niej kilka pustych kolb i innych szklanych naczyń, niektóre stłuczone.
- Zostaw to! - rozległ się krzyk, który sprawił, że Sean obrócił się i wyprostował.
Był to Robert Harris, rozparty w drzwiach, z rękami na biodrach i nogami w rozkroku. Jego mięsista twarz była czerwona.
Kropelki potu pokrywały mu czoło.
- Nie umiesz czytać, chłoptasiu z Harvardu? - warknął.
- Nie ma się co tak złościć o puste laboratorium - powiedział Sean.
- To jest strefa zakazana.
- Nie jesteśmy w wojsku.
Harris groźnie ruszył naprzód. Mając tak wyraźną przewagę wzrostu i wagi, spodziewał się zastraszyć Seana. Ale Sean ani drgnął. Naprężył się tylko. Dzięki bogatemu doświadczeniu ulicznika, instynktownie wiedział, gdzie ma uderzyć, i to mocno, gdyby Harris go tknął. Ale był prawie pewien, że tamten nie będzie próbował.
- No, no, ale z ciebie mądrala - odezwał się Harris. Wiedziałem, że będą z tobą kłopoty, jak tylko cię zobaczyłem.
- Zabawne! Ja pomyślałem to samo o tobie.
- Powiedziałem ci, chłopaczku, żebyś się ze mną nie drażnił Harris przysunął się do Seana, tak że ich twarze dzieliło tylko kilka centymetrów.
- Jak chcesz wiedzieć, masz parę wągrów na nosie - zauważył Sean.
Harris milcząco spiorunował go wzrokiem. Jego twarz jeszcze poczerwieniała.
- Nie powinieneś doprowadzać się do takiego stanu - dodał Sean.
- Co tu robisz, do cholery? - zażądał wyjaśnienia Harris.
- Czysta ciekawość - odparł Sean. - Słyszałem, że to jest P III. Chciałem je zobaczyć.
- Masz dwie sekundy, żeby stąd wyjść. - Harris zrobił krok do tyłu i wyciągnął rękę w kierunku drzwi.
Sean wyszedł na korytarz.
- Jest tu jeszcze kilka pomieszczeń, które chciałbym obejrzeć - powiedział. - Co ty na to, żebyśmy przeszli się razem?
- Won! - ryknął Harris wskazując szklane drzwi.
Późnym rankiem Janet była umówiona z naczelną pielęgniarką, Margaret Richmond. Od wizyty Seana na dzień dobry do chwili, kiedy musiała wyjść, czas wypełnił jej długi prysznic, golenie nóg, suszenie włosów i prasowanie sukienki. Chociaż wiedziała, że pracę w Forbes ma zapewnioną, przed takimi spotkaniami zawsze się denerwowała. W dodatku ciągle niepokoiła się, że Sean może zechcieć wrócić do Bostonu. Słowem, miała mnóstwo powodów, żeby być w kiepskim nastroju: nie miała pojęcia, co przyniosą najbliższe dni.
Margaret Richmond była inna, niż Janet się spodziewała. Jej głos przez telefon przywodził na myśl obraz kobiety subtelnej i smukłej. Tymczasem była to osoba potężna i dość surowa.
Zachowywała się jednak serdecznie i rzeczowo i okazała szczere zadowolenie, że pozyskała Janet dla szpitala. Pozostawiła jej nawet wybór zmiany. Janet cieszyła się mogąc poprosić o pracę dzienną.
Przypuszczała, że będzie musiała zacząć od zmiany nocnej, której nie lubiła.
- Zaznaczyła pani, że interesuje panią praca na oddziale zauważyła pani Richmond zaglądając do papierów.
- Owszem - odpowiedziała Janet. - Taka praca zapewnia mi kontakt z pacjentem, co satysfakcjonuje mnie najbardziej.
- Mamy wakat na dziennej zmianie na trzecim piętrze.
- Świetnie - ucieszyła się Janet.
- Kiedy chciałaby pani zacząć?
- Jutro. - Janet wolałaby mieć jeszcze kilka dni na znalezienie mieszkania i zagospodarowanie się, ale chciała też jak najszybciej dobrać się do programu medulloblastoma. - Dzisiejszy dzień chciałabym przeznaczyć na szukanie mieszkania - dodała.
- Sądzę, że nie powinna pani trzymać się tej okolicy - poradziła jej pani Richmond. - Na pani miejscu spróbowałabym nad morzem. Tamta dzielnica została ostatnio bardzo ładnie odnowiona. Albo tam, albo na Coconut Grove.
- Dziękuję za radę - powiedziała Janet. Uważając, że spotkanie dobiegło końca, wstała.
- Co by pani powiedziała na krótką wycieczkę po szpitalu? - spytała pani Richmond.
- Bardzo chętnie - zgodziła się Janet.
Pani Richmond najpierw zabrała Janet na drugą stronę korytarza, żeby poznała Dana Selenburga, dyrektora administracyjnego szpitala. Nie było go jednak. Poszły więc na parter obejrzeć przychodnie przyszpitalne, salę konferencyjną i kafeterię.
Na pierwszym piętrze Janet zajrzała na OIOM, na blok operacyjny, do laboratorium chemii klinicznej, zakładu radiologii i archiwum. Potem udały się na trzecie piętro.
Szpital zrobił na Janet duże wrażenie. Panowała w nim pogodna atmosfera, był nowoczesny i najwyraźniej miał liczny personel, co było szczególnie ważne z punktu widzenia pielęgniarki. Janet żywiła pewne obawy przed onkologią; niepokoiło ją, że wszyscy jej pacjenci będą chorzy na raka, jednak pod każdym innym względem otoczenie było przyjemne i zobaczyła najróżniejsze osoby - niektórzy byli starzy, niektórzy w ciężkim stanie, ale inni wyglądali zupełnie normalnie - tak że uznała, iż w Forbes z całą pewnością da się pracować. Pod wieloma względami nie różnił się zbytnio od Boston Memorial, był po prostu nowszy i ładniej urządzony.
Oddział na trzecim piętrze miał taki sam rozkład jak inne oddziały. Po obu stronach prostokątnego korytarza znajdowały się prywatne pokoje pacjentów. Dyżurka pielęgniarek, otoczona dużym stołem w kształcie litery U, mieściła się pośrodku w pobliżu wind. Za nią znajdowało się pomieszczenie gospodarcze i mała szafa apteczna, której drzwi podzielone były w poziomie. Naprzeciwko dyżurki była świetlica dla pacjentów, a schowek sprzątających naprzeciwko wind. Oba końce centralnego korytarza zamykała klatka schodowa.
Po zakończeniu zwiedzania pani Richmond przekazała Janet Marjorie Singleton, pielęgniarce oddziałowej. Janet od razu ją polubiła. Marjorie była malutka, ruda, grzbiet nosa miała obsypany piegami. Była w ciągłym ruchu, ciągle zajęta, zawsze uśmiechnięta. Janet poznała także innych członków personelu, ale obfitość nazwisk oszołomiła ją. Oprócz pani Richmond i Marjorie nie zdołała zapamiętać ani jednej z osób, którym została przedstawiona, z wyjątkiem Tima Katzenburga, sekretarza oddziałowego. Blond Adonis, wyglądał bardziej na plażowego playboya niż na sekretarza oddziału szpitalnego. Powiedział Janet, że odkrył ograniczoną przydatność dyplomu z filozofii i zaczął chodzić na wieczorowy kurs przygotowawczy na medycynę.
- Bardzo się cieszymy, że będziesz z nami - powiedziała Marjorie przyłączywszy się do Janet po załatwieniu jakiejś drobnej pilnej sprawy. - Strata Bostonu jest naszym zyskiem.
- Ja też się cieszę - odparła Janet.
- Od czasu tej tragedii z Sheilą Arnold brakowało nam rąk do pracy - dodała Marjorie.
- Co się stało?
- Biedaczka została zgwałcona i zastrzelona w swoim mieszkaniu. I to niedaleko od szpitala. Witaj w wielkim mieście.
- To straszne - powiedziała Janet. Zastanowiła się, czy to dlatego pani Richmond ostrzegała ją przed mieszkaniem w sąsiedztwie.
- Akurat tak się złożyło, że mamy mały kontyngent pacjentów z Bostonu. Czy chciałabyś ich zobaczyć?
- Oczywiście.
Marjorie ruszyła. Janet musiała prawie biec, żeby dotrzymać jej kroku. Weszły do jednego z pokojów po zachodniej stronie szpitala.
- Helen - odezwała się miękko Marjorie, gdy stanęły nad łóżkiem. - Masz gościa z Bostonu.
Jasnozielone oczy otworzyły się. Ich intensywna barwa dramatycznie kontrastowała z bladą cerą pacjentki.
- Będzie u nas pracować nowa pielęgniarka - powiedziała Marjorie. Przedstawiła sobie obie dziewczyny.
Pamięć Janet natychmiast zarejestrowała nazwisko Helen Cabot.
Mimo lekkiej zazdrości, jaką odczuwała wobec niej w Bostonie, ucieszyła się widząc ją w Forbes. Jej obecność niewątpliwie zatrzyma Seana na Florydzie.
Chwilę rozmawiała z Helen, po czym obie pielęgniarki opuściły pokój.
- Smutna sprawa - powiedziała Marjorie. - Taka urocza dziewczyna. Na dzisiaj ma wyznaczoną biopsję. Mam nadzieję, że zareaguje na leczenie.
- Słyszałam, że przy tym typie guza osiągacie sto procent remisji - zauważyła Janet. - Dlaczego ona miałaby nie zareagować?
Marjorie zatrzymała się i uważnie spojrzała na Janet.
- Zaimponowałaś mi - stwierdziła. - Nie tylko wiesz o naszych wynikach leczenia medulloblastoma, ale w dodatku postawiłaś błyskawiczną i prawidłową diagnozę. Czy dysponujesz jakimiś mocami, o których powinniśmy wiedzieć?
- Niezupełnie - odparła śmiejąc się Janet. - Helen Cabot była pacjentką mojego szpitala w Bostonie. Słyszałam o jej przypadku.
- To już lepiej - powiedziała Marjorie. - Przez chwilę myślałam, że jestem świadkiem zjawisk nadnaturalnych - ruszyła znowu. - Martwię się o Helen Cabot, ponieważ jej choroba jest bardzo zaawansowana. Dlaczego trzymaliście ją u siebie tak długo? Powinna była zacząć leczenie wiele tygodni temu.
- Na ten temat nie wiem nic - przyznała Janet.
Następnym pacjentem był Louis Martin. W przeciwieństwie do Helen nie sprawiał wrażenia chorego. Siedział na krześle całkowicie ubrany. Właśnie przyjechał i trwały jeszcze formalności związane z przyjęciem. Chociaż nie wyglądał na chorego, był bardzo zdenerwowany.
Marjorie znowu dokonała prezentacji dodając, że Louis ma ten sam problem co Helen, ale na szczęście dotarł do nich o wiele szybciej.
Janet uścisnęła mu rękę, która była wilgotna. Spojrzała w przerażone oczy mężczyzny szukając w myślach czegoś, co mogłaby mu powiedzieć na pocieszenie. Czuła się też trochę winna, ponieważ wiadomość o ciężkim położeniu Louisa była jej w pewnym sensie na rękę. Aż dwoje pacjentów objętych programem medulloblastoma dostarczy jej wielu sposobności do śledzenia kuracji.
Sean na pewno będzie zadowolony.
Gdy Marjorie i Janet powróciły do dyżurki pielęgniarek, Janet zapytała, czy wszystkie przypadki medulloblastoma są na tym piętrze.
- Boże wielki, nie - odparła Marjorie. - Nie grupujemy pacjentów według rodzaju nowotworu. Ich rozmieszczenie jest zupełnie przypadkowe. Po prostu tak się złożyło, że akurat mamy troje. Właśnie teraz, kiedy tu sobie rozmawiamy, przyjmowana jest następna osoba: młodziutka dziewczyna z Houston, Kathleen Sharenburg.
Janet nie dała po sobie poznać podniecenia.
- I wreszcie ostatnia pacjentka z Bostonu - rzekła Marjorie zatrzymując się przed pokojem czterysta dziewięć. - Babeczka z niesamowitym podejściem do choroby, źródło siły i wsparcia dla wszystkich innych pacjentów. Mówiła, zdaje się, że pochodzi z dzielnicy North End.
Marjorie zapukała do zamkniętych drzwi. Dało się słyszeć stłumione "Proszę". Otworzyła drzwi i weszła. Janet za nią.
- Jak twoja chemia, Glorio? - zwróciła się do chorej Marjorie.
- Cudownie - odpowiedziała żartobliwie Gloria. - Dziś właśnie zaczęłam serię dożylną.
- Przyprowadziłam ci kogoś, kogo powinnaś poznać - powiedziała Marjorie. - To nowa pielęgniarka. Jest z Bostonu.
Janet spojrzała na siedzącą w łóżku kobietę. Wyglądała na jej rówieśnicę. Jeszcze kilka lat temu Janet byłaby zaszokowana.
Zanim zaczęła pracować w szpitalu, żyła w złudzeniu, że rak jest schorzeniem ludzi starych. Przekonała się jednak, że każdy może paść ofiarą tej choroby.
Gloria miała oliwkową cerę, ciemne oczy i niegdyś ciemne włosy.
Teraz jej czaszkę pokrywał ciemny puch. Choć figurę miała raczej bujną, jedna strona jej klatki piersiowej była zupełnie płaska pod koszulką.
- A, szanowny pan Widdicomb! - w głosie Marjorie brzmiało zdziwienie, ale i irytacja. - Co tu robisz?
- Nie gniewaj się na Toma - poprosiła Gloria. - On tylko stara się pomóc.
-- Mówiłam ci, że pokój czterysta siedemnaście ma być zaraz sprzątnięty - powiedziała Marjorie ignorując apel Glorii. Dlaczego tu siedzisz?
- Miałem właśnie sprzątać łazienkę - odpowiedział pokornie Tom. Unikał jej wzroku i bawił się szczotką wystającą z wiadra.
Janet przyglądała się zafascynowana. Z czarującej wróżki maleńka Marjorie przeistoczyła się w władczą istotę o mocy elektrowni.
- A co mamy zrobić z nową pacjentką, skoro pokój nie jest jeszcze gotowy? - spytała. - Proszę tam natychmiast iść i wykonać polecenie. - Wskazała mu drzwi.
Gdy mężczyzna wyszedł, Marjorie potrząsnęła głową.
- Tom Widdicomb jest zmorą mojej egzystencji w Forbes.
- On chce dobrze - powiedziała Gloria. - Jest dla mnie jak anioł. Wpada codziennie.
- Nie jest tu zatrudniony jako członek personelu medycznego - odparła Marjorie. - Przede wszystkim musi robić to, co do niego należy.
Janet uśmiechnęła się. Lubiła pracować na oddziałach dobrze prowadzonych przez kogoś, kto potrafi zapanować nad sytuacją.
Sądząc z tego, co właśnie zaobserwowała, była przekonana, że jej stosunki z Marjorie Singleton ułożą się doskonale.
Trochę mydlin wychlapało się z wiadra, gdy Tom pędził korytarzem do pokoju czterysta siedemnaście. Puścił drzwi i pozwolił, by się za nim zamknęły. Oparł się o nie. Głośno chwytał powietrze odreagowując panikę, która przeniknęła go, gdy zabrzmiało pukanie do drzwi Glorii. Tylko sekundy dzieliły go od podania jej sukcynylocholiny. Gdyby Marjorie i ta nowa pielęgniarka przyszły parę minut później, złapałyby go na gorącym uczynku.
- Wszystko w porządku, Alice - zapewnił matkę. - Nie ma problemu. Nie martw się.
Ochłonąwszy ze strachu, Tom poczuł z kolei gniew. Nigdy nie lubił Marjorie. Od pierwszego dnia, kiedy ją poznał, wiedział, że jej promienne, miłe usposobienie to tylko kamuflaż. Naprawdę jest wścibską jędzą. Alice ostrzegała go przed nią, ale jej nie słuchał.
Powinien coś z nią zrobić, tak jak z tamtą plotkarą, Sheilą Arnold, która zaczęła go wypytywać, dlaczego kręci się wokół wózka anestezjologicznego. Któregoś dnia, kiedy będzie sprzątał w administracji, musi zdobyć adres Marjorie. Wtedy pokaże jej, kto tu naprawdę rządzi.
Uspokojony myślą o tym, jak poradzi sobie z Marjorie, Tom oderwał się od drzwi i zlustrował pokój. W jego pracy nie interesowało go sprzątanie, tylko swoboda, jaką mu zapewniała.
Wolałby nadal pracować w karetce, ale musiałby stykać się z ludźmi z pogotowia. Sprzątając, nie musiał utrzymywać kontaktów z nikim, wyłączając rzadkie najazdy jak ten Marjorie. Poza tym jako sprzątacz mógł chodzić po całym szpitalu praktycznie kiedy mu się podobało. Jedyny minus to to, że od czasu do czasu musiał sprzątać. Ale na ogół radził sobie po prostu przestawiając rzeczy z miejsca na miejsce, ponieważ nikt mu się nie przyglądał.
Gdyby miał być uczciwy wobec siebie, musiałby przyznać, że najbardziej lubił pracę, którą miał dawno temu, kiedy tylko skończył szkołę. Dostał wtedy posadę u weterynarza. Tom lubił zwierzęta. Gdy trochę popracował, weterynarz wyznaczył go do usypiania.
Były to zwykle stare, chore zwierzaki, które bardzo cierpiały, i ta praca dawała Tomowi mnóstwo satysfakcji. Pamiętał swoje rozczarowanie, gdy okazało się, że Alice nie podziela jego entuzjazmu.
Otworzywszy drzwi, Tom zerknął na korytarz. Musiał wrócić do swojego schowka po wózek, ale nie chciał wpaść na Marjorie, żeby znowu nie zaczęła się nad nim wytrząsać. Obawiał się, że mógłby nie zapanować nad sobą. Nieraz miał ochotę ją uderzyć; aż się o to prosiła. Ale wiedział, że w żadnym razie nie może sobie na to pozwolić.
Zdawał sobie sprawę, że będzie mu trudno pomóc Glorii teraz, kiedy widziano go w jej pokoju. Będzie musiał zachować jeszcze większą ostrożność niż zwykle. No i odczekać dzień lub dwa.
Cała nadzieja, że do tego czasu nie odstawią jej jeszcze leków dożylnych. Nie chciał wstrzykiwać sukcynylocholiny domięśniowo, ponieważ gdyby anatomopatolog dokładnie się przyjrzał, mógłby to wykryć.
Wyśliznąwszy się z pokoju Tom pospieszył przez hol. Mijając pokój czterysta dziewięć zerknął do środka. Marjorie nie było, co go ucieszyło, ale zobaczył tę drugą pielęgniarkę, nową.
Tom zwolnił kroku, porwał go nowy strach. A jeśli ta pielęgniarka, którą przyjęli na miejsce Sheili, została przysłana po to, żeby go nakryć? Może była szpiegiem? To tłumaczyłoby, dlaczego tak nagle pojawiła się w pokoju Glorii razem z Marjorie! Im więcej Tom nad tym myślał, tym większą zyskiwał pewność, szczególnie że nowa pielęgniarka ciągle jeszcze siedziała w pokoju Glorii. Przybyła tu, żeby go wytropić i położyć kres jego krucjacie przeciwko rakowi piersi.
- Nie martw się, Alice - zapewnił matkę. - Tym razem cię usłucham.
Anne Murphy od wielu tygodni nie czuła się tak dobrze. Przez kilka dni potem, jak się dowiedziała o planach Seana, była bardzo przygnębiona. Dla niej Miami było synonimem narkotyków i grzechu. Tak naprawdę ta nowina nie zdziwiła jej jednak: Sean od najwcześniejszych lat był niedobrym dzieckiem i, jak to mężczyzna, nic się nie zmienił mimo jego zaskakujących sukcesów w nauce w starszych klasach szkoły średniej i w college'u. Z początku kiedy zaczął mówić o studiach medycznych, zaświtał jej promyk nadziei.
Ale ten promyk zgasł, kiedy powiedział, że nie ma zamiaru praktykować jako lekarz. Jak już nieraz w życiu Anne zrozumiała, że po prostu musi cierpieć dalej i przestać modlić się o cud.
Ciągle jednak dręczyło ją pytanie, dlaczego Sean nie może być bardziej podobny do Briana czy Charlesa. Jaki popełniła błąd? Może to dlatego że gdy Sean był niemowlęciem, nie mogła go karmić piersią? A może dlatego że nie była w stanie powstrzymać męża, żeby nie bił dzieciaka w napadach pijackiej furii? Szczęściem najmłodszy syn, Charles, rozjaśnił jej dni po wyjeździe Seana. Zadzwonił z seminarium w New Jersey ze wspaniałą nowiną, że następnego wieczoru przyjedzie z wizytą. Kochany Charles! Jego modlitwy zbawią ich wszystkich.
Szykując się na przyjazd Charlesa, Anne tego ranka wyszła po zakupy. Zamierzała spędzić dzień na pieczeniu i przygotowywaniu obiadu. Brian powiedział, że będzie się starał przyjść, chociaż ma ważne spotkanie, które może przeciągnąć się do późna.
Otworzywszy lodówkę Anne zaczęła wyjmować zimne produkty, podczas gdy jej myśli błądziły wokół oczekiwanych przyjemności wieczoru. Przyłapała się na tym. Wiedziała, że takie myśli są niebezpieczne. Życie to cienka nitka. Szczęście, przyjemności przyciągają tragedie. Przez chwilę torturowała się wyobrażeniem, jak by się czuła, gdyby Charles został zabity w drodze do Bostonu.
Smutne rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi. Nacisnęła guzik domofonu i spytała, kto tam.
- Tanaka Yamaguchi - odpowiedział głos.
- W jakiej sprawie? -- spytała Anne. Dzwonek nie odzywał się często.
- Chciałbym z panią porozmawiać o pani synu, Seanie.
Krew odpłynęła z twarzy Anne. Natychmiast skarciła się za zabawianie się przyjemnymi myślami. Sean znowu popadł w tarapaty. Czy mogła się spodziewać czegoś innego? Nacisnąwszy guzik domofonu, Anne podeszła do drzwi mieszkania i otworzyła je na przyjęcie nieoczekiwanego gościa. Była zaskoczona już samym faktem, że ktoś składał jej wizytę w domu; gdy zobaczyła, że to Azjata, doznała szoku. Azjatyckie brzmienie nazwiska, które podał, umknęło jej uwagi.
Nieznajomy był mniej więcej jej wzrostu, ale krępy i muskularny, o krótkich, czarnych jak węgiel włosach i śniadej skórze. Ubrany był w ciemny, lekko połyskliwy, urzędowy garnitur, białą koszulę i ciemny krawat. Przez ramię przewieszony miał płaszcz burberry z paskiem.
- Przepraszam .za kłopot - powiedział. Miał tylko lekki obcy akcent. Ukłonił się i wyciągnął do Anne swoją wizytówkę. Napis brzmiał: TANAKA YAMAGUCHI. KONSULTANT PRZEMYSŁOWY.
Anne przyłożyła jedną rękę do gardła, w drugiej ściskała wizytówkę. Nie mogła wydobyć z siebie słowa.
- Muszę z panią porozmawiać o pani synu, Seanie.
Jakby przychodząc do siebie po mocnym ciosie Anne odzyskała głos.
- Co się stało? Znowu ma jakieś kłopoty?
- Nie - odpowiedział Tanaka. - A miał już kiedyś?
- Jako nastolatek - odparła Anne. - Był bardzo upartym chłopcem. Bardzo żywym.
- Amerykańskie dzieci potrafią być kłopotliwe - zauważył Tanaka. - W Japonii dzieci uczy się szacunku dla starszych.
- Ale i ojciec Seana bywał trudny - Anne sama zdziwiła się temu wyznaniu. Straciła głowę i nie wiedziała już, czy powinna była zapraszać tego człowieka czy nie.
- Interesują mnie poczynania pani syna w dziedzinie biznesu - ciągnął Tanaka. - Wiem, że jest świetnym studentem na Harvardzie, ale czy ma jakieś powiązania z przedsiębiorstwami biotechnologicznymi?
- On i kilku jego przyjaciół założyli przedsiębiorstwo o nazwie Immunoterapia - wyjaśniła Anne rada, że rozmowa zmierza w kierunku jaśniejszych pól na szachownicy życiorysu jej syna.
- Czy nadal jest zaangażowany w tę Immunoterapię? - spytał Tanaka.
- Niewiele mi o tym mówi - odparła Anne.
- Dziękuję pani bardzo - Tanaka ukłonił się raz jeszcze. Życzę przyjemnego dnia.
Anne patrzyła, jak odwrócił się i zniknął na schodach. Ten nagły koniec rozmowy zdziwił ją nie mniej niż sama wizyta. Wyszła na korytarz, lecz usłyszała tylko, jak na parterze zamknęły się drzwi wejściowe. Wróciła więc do mieszkania, zamknęła je i zasunęła zasuwę.
Minęła dłuższa chwila, zanim zdołała odzyskać równowagę. To było dziwne zdarzenie. Przyjrzawszy się wizytówce Tanaki, wsunęła ją do kieszeni fartucha. Potem wróciła do swoich zajęć w kuchni. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Briana, ale w końcu postanowiła powiedzieć mu o wizycie Japończyka wieczorem. Oczywiście jeśli przyjdzie. No cóż, jeśli nie przyjdzie, to ona zadzwoni.
Godzinę później, gdy Anne była pochłonięta robieniem ciasta, znowu zaskoczył ją dzwonek. W pierwszej chwili zaniepokoiła się, że to Japończyk chce jej zadać jeszcze jakieś pytania. Może jednak powinna była zadzwonić do Briana. Drżąc lekko, nacisnęła guzik domofonu i spytała, kto tam.
- Sterling Rombauer - odpowiedział głęboki męski głos. Czy to pani Anne Murphy?
- Tak...
- Chciałbym z panią porozmawiać na temat pani syna, Seana Murphy^go, Anne wstrzymała oddech. Nie do wiary, ale już drugi nieznajomy przychodził, żeby wypytywać ją o jej średnią latorośl.
- O co konkretnie chodzi? - spytała.
- Wolałbym porozmawiać z panią osobiście - odparł Sterling.
- Zejdę na dół - powiedziała Anne.
Opłukawszy ręce z mąki zeszła po schodach. W przedsionku stał mężczyzna z przewieszonym przez ramię płaszczem z wielbłądziej wełny. Tak jak Japończyk, miał na sobie urzędowy garnitur i białą koszulę, tylko zamiast krawata - jasnoczerwony fular.
- Przepraszam, że panią niepokoję - zwrócił się do niej przez szybę.
- Dlaczego interesuje pana mój syn? - spytała Anne.
- Przysłano mnie z Forbes Cancer Center w Miami - wyjaśnił Sterling.
Anne rozpoznała nazwę instytucji, w której Sean pracował, otworzyła więc drzwi i przyjrzała się nieznajomemu. Był to przystojny mężczyzna o szerokiej twarzy i prostym nosie. Włosy miał jasnobrązowe i lekko kręcone. Anne pomyślała, że gdyby nie nazwisko, mógłby być Irlandczykiem. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i oczy błękitne jak oczy jej synów.
- Czy Sean zrobił coś, o czym powinnam wiedzieć? - spytała.
- O ile wiem, nie - odparł Sterling. - Kierownictwo kliniki rutynowo bada środowisko swoich pracowników. Kwestie bezpieczeństwa są dla nich bardzo ważne. Chciałbym tylko zadać pani kilka pytań.
- Na przykład?
- Czy wiadomo pani, żeby syn miał powiązania z jakimiś przedsiębiorstwami biotechnologicznymi?
- Jest pan już drugą osobą w ciągu godziny, która zadaje mi to pytanie.
- O! - powiedział Sterling. - Kto jeszcze, jeśli wolno spytać, interesował się tą sprawą?
Anne sięgnęła do kieszeni fartucha i wyciągnęła wizytówkę Tanaki. Podała ją Sterlingowi. Zauważyła, że oczy mu się zwęziły.
Oddał jej wizytówkę.
- I co pani powiedziała panu Tanace? - spytał.
- Powiedziałam, że mój syn i kilku jego przyjaciół założyli własną firmę - odparła Anne. - Nazywała się Immunoterapia.
- Dziękuję, pani Murphy - powiedział Sterling. - Jestem zobowiązany, że zechciała pani ze mną porozmawiać.
Anne przyglądała się, jak elegancki nieznajomy zszedł ze schodów przed frontowymi drzwiami i zasiadł na tylnym siedzeniu ciemnego sedana. Jego kierowca był w uniformie.
Zakłopotana jeszcze bardziej niż przedtem, Anne wróciła na górę. Po chwili wahania podniosła słuchawkę i zadzwoniła do Briana. Przeprosiwszy, że zawraca mu głowę w tak ciężkim dniu, opowiedziała o obu dociekliwych gościach.
- To dziwne - rzekł Brian, kiedy skończyła.
- Czy mamy się martwić o Seana? - spytała. - Znasz swojego brata.
- Zadzwonię do niego - powiedział Brian. - Tymczasem jeśli ktoś przyjdzie cię wypytywać, nie mów nic. Po prostu odeślij go do mnie.
- Mam nadzieję, że nie powiedziałam nic niewłaściwego.
- Na pewno nie - uspokoił ją Brian.
- Czy zobaczymy się dzisiaj?
- Staram się to jakoś urządzić - odparł Brian. - Ale gdyby mnie nie było do ósmej, nie czekajcie z kolacją.
Za pomocą planu Miami, który rozłożyła na sąsiednim siedzeniu, Jańet udało się odnaleźć drogę powrotną do rezydencji Forbes. Ucieszyła się widząc na parkingu isuzu Seana. Miała nadzieję, że zastanie go w domu, bo uważała, że przynosi mu dobre nowiny.
Na południowym krańcu Miami Beach znalazła przestronne, ładnie umeblowane mieszkanie, w dodatku z widokiem na kawałek oceanu z okna łazienki. Z początku rezultaty poszukiwań były raczej zniechęcające, jak to w sezonie. Mieszkanie, które w końcu znalazła, zostało zarezerwowane już przed rokiem, ale ktoś, kto je zamówił, nieoczekiwanie zrezygnował. Wiadomość nadeszła pięć minut przedtem, nim Janet przekroczyła próg agencji.
Ściskając w ręku portmonetkę i kopię umowy najmu, Janet weszła do swojego mieszkania. Kilka minut zajęło jej mycie twarzy i przebranie się w szorty i kusą bluzeczkę. Potem, ciągle z umową w ręku, przeszła balkonem do drzwi Seana. W ponurym nastroju siedział zgarbiony na kanapie.
- Dobre wieści! - powiedziała radośnie. Opadła na fotel naprzeciwko niego.
- Przydałyby się - odparł Sean.
- Znalazłam mieszkanie. - Pomachała umową. - Może nie królewskie, ale o rzut kamieniem od plaży i co najważniejsze, wyjeżdża się stamtąd prościutko na trasę szybkiego ruchu do Forbes.
- Ja nie wiem, Janet, czy będę mógł tu zostać. - W głosie Seana brzmiało przygnębienie.
- Co się stało? - spytała Janet czując dreszcz niepokoju.
- Forbes to dom wariatów. Cała atmosfera jest jak bagno.
Z jednej strony japoński cudak, który mnie śledzi. Słowo honoru, ile razy się obrócę, jest za mną.
- I co jeszcze? - Janet chciała poznać wszystkie obiekcje Seana, żeby móc zastanowić się nad rozwiązaniami. Ponieważ właśnie podpisała umowę o wynajem mieszkania na dwa miesiące, poczuła się jeszcze bardziej przywiązana do myśli o pozostaniu w Miami.
- Od samego początku coś tu jest nie tak - powiedział Sean. - Ludzie zachowują się albo przyjaźnie, albo wrogo. Wszystko jest takie czarno-białe. Po prostu nienaturalne. Poza tym pracuję sam jeden w pustym pokoju. Można oszaleć.
- Zawsze narzekałeś na brak miejsca.
- Przypomnij mi, żebym tego więcej nie robił. Nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale potrzebuję ludzi wokół siebie.
I jeszcze jedno: mają tam utajnione P III, gdzie podobno nie wolno wchodzić. Ja zlekceważyłem zakaz i poszedłem tam. I wiesz, co znalazłem? Nic. To miejsce jest puste. Co prawda nie byłem we wszystkich pomieszczeniach. Właściwie nie zaszedłem daleko, bo zaraz wpadł jak burza ten niewyżyty komandos, który rządzi ochroną i zaczął mi grozić.
- Czym? - spytała wystraszona Janet.
- Brzuchalem - odparł Sean. - Natarł na mnie z bliska i wlepiał we mnie wściekły wzrok. O, tyle brakowało, żebym mu dał kopa w jaja. - Kciukiem i palcem wskazującym pokazał odległość centymetra.
- I co?
- Nic. Cofnął się i kazał mi się wynosić. Ale był potwornie wściekły i wypędzał mnie z tego pustego pokoju, jakbym popełnił nie wiem jakie przestępstwo. To było nienormalne.
- Ale przecież nie widziałeś innych pomieszczeń. Może to, w którym byłeś, było w remoncie.
- Możliwe - przyznał Sean. - Jest wiele możliwych wyjaśnień. Ale mimo wszystko to dziwne, a jeśli się zsumuje wszystkie te dziwactwa, to całość wygląda na czyste wariactwo.
- A co z tą pracą, którą masz dla nich robić?
- W porządku. Właściwie to nie wiem, dlaczego mieli z tym tyle kłopotów. Doktor Mason, to znaczy dyrektor, był u mnie po południu i pokazałem mu, co robię. Mam już kilka małych kryształów. Powiedziałem mu, że prawdopodobnie będę miał jakieś przyzwoite kryształy mniej więcej w ciągu tygodnia. Chyba był zadowolony, ale kiedy wyszedł, zacząłem się nad tym zastanawiać i muszę powiedzieć, że nie zależy mi specjalnie, żeby pomagać zbijać forsę jakiejś japońskiej kompanii, a to właśnie zrobię, jeśli uzyskam te kryształy.
- Ale to przecież nie wszystko, co będziesz robił - powiedziała Janet.
- Jak to?
- Będziesz badał program medulloblastoma. Jutro zaczynam pracę na trzecim piętrze i zgadnij, kto tam jest.
- Helen Cabot? - zaryzykował Sean. Podciągnął nogi i wyprostował się.
- Trafiłeś. I jeszcze jeden pacjent z Bostonu. Niejaki Louis Martin.
- Z tym samym rozpoznaniem?
- Zgadza się. Medulloblastoma.
- Niesłychane! Tego rzeczywiście szybko ściągnęli! Janet przytaknęła.
- Są zdumieni, że Helen tak długo trzymano w Bostonie.
Oddziałowa martwi się o nią.
- Było mnóstwo dyskusji na temat biopsji, robić czy nie, i którego guza - wyjaśnił Sean.
- A jeszcze jedną młodą dziewczynę przyjęto w czasie, kiedy tam dziś byłam - dodała Janet.
- Też medulloblastoma?
- Zgadza się. Na moim piętrze jest więc troje pacjentów, którzy właśnie zaczynają leczenie. Powiedziałabym, że to się nieźle składa.
- Będą mi potrzebne kopie historii choroby - powiedział Sean. - Próbki leków, jak tylko zaczną kurację, oczywiście nie tych, które mają nazwę na opakowaniu. Ale nie będą miały. U tych pacjentów nie będą stosować chemioterapii; przynajmniej nie wyłącznie. Leki prawdopodobnie będą opatrzone jakimś kodem.
I będę też musiał znać dawkowanie u każdego z nich.
- Zrobię, co będę mogła - obiecała Janet. - Nie powinnam mieć trudności z pacjentami z mojego piętra. Może nawet uda mi się załatwić, żeby osobiście zajmować się przynajmniej jednym z nich. Udało mi się też namierzyć kopiarkę, której będę mogła użyć. Jest w statystyce medycznej.
- Uważaj, jak tam będziesz - ostrzegł ją Sean. - Jedna z urzędniczek jest matką tej kobiety z public relations.
- Będę uważać. - Janet przyjrzała się Seanowi z namysłem, niepewna, czy mówić dalej. Zrozumiała już, że błędem jest popychać go do jakichś decyzji, dopóki sam nie jest gotów ich podjąć.
Ale musiała wiedzieć.
- Czy to znaczy, że chcesz to robić? - spytała. - Zostajesz? Nawet jeśli to znaczy, że będziesz musiał pracować nad tą proteiną, nawet jeśli to dla Japończyków?
Sean pochylił się do przodu, spuścił głowę, oparł łokcie na kolanach i potarł dłonią kark.
- Nie wiem - odparł. - Cała ta sytuacja jest absurdalna.
I to ma być uprawianie nauki! - podniósł wzrok na Janet. Ciekaw jestem, czy ktokolwiek w Waszyngtonie ma jakieś pojęcie, co oznacza dla środowiska naukowego obcinanie funduszy na badania. I to wszystko dzieje się akurat, kiedy te badania są ważne jak nigdy.
- Tym bardziej powinniśmy spróbować coś zrobić - stwierdziła Janet.
- Mówisz serio? - spytał Sean.
- Absolutnie - odparła Janet.
- Wiesz, że to będzie wymagało dużej zaradności.
- Wiem.
- Trzeba będzie złamać kilka przepisów. Jesteś pewna, że dasz sobie z tym radę?
- Myślę, że tak - powiedziała Janet.
- I jeśli już zaczniemy, nie będzie odwrotu - ciągnął Sean.
Janet chciała odpowiedzieć/, ale nagle oboje zaskoczył dzwonek telefonu stojącego na biurku.
- Kto to może być, u diabła? - zdziwił się Sean. Telefon dzwonił dalej.
- Nie zamierzasz odebrać? - spytała Janet.
- Zastanawiam się. - Nie powiedział jej o swoich obawach, że to może być Sarah Mason. Dzwoniła już do niego po południu, a mimo pokusy, żeby podrażnić się z Harrisem, Sean w żadnym razie nie chciał mieć do czynienia z tą kobietą.
- Myślę, że powinieneś odebrać.
- Ty odbierz - zaproponował Sean.
Janet zerwała się na równe nogi i złapała słuchawkę. Sean obserwował jej twarz, gdy pytała, kto mówi. Wyciągając słuchawkę w jego stronę nie wyglądała na specjalnie poruszoną.
- Twój brat.
- Co u diabła? - wymamrotał Sean dźwigając się z kanapy.
Ten telefon nie był w stylu jego brata. Nie byli ze sobą aż tak blisko, a poza tym widzieli się niedawno, w ubiegły piątek.
Wziął słuchawkę.
- Co się stało? - spytał.
- Właśnie miałem cię zapytać o to samo - odparł Brian.
- Mam powiedzieć prawdę, czy cię zbyć?
- Lepiej mów, jak jest.
- To dziwaczne miejsce - powiedział Sean. - Nie jestem pewien, czy tu zostanę. To może się okazać kompletną stratą czasu. - Zerknął na Janet, która w rozpaczy uniosła oczy w górę.
- Tutaj też dzieją się dziwne rzeczy. - Brian powiedział Seanowi o dwóch mężczyznach, którzy odwiedzili matkę i wypytywali ją o Immunoterapię.
- Immunoterapia to stare dzieje. I co mama im powiedziała?
- Niewiele. Przynajmniej tak twierdzi. Ale trochę straciła głowę.
Powiedziała podobno tylko, że założyłeś ją razem z przyjaciółmi.
- Nie powiedziała, że ją sprzedaliśmy?
- Najwyraźniej nie.
- A co z Onkogenem?
- Powiedziała, że nie wspominała o tym, bo prosiłeś ją, żeby z nikim na ten temat nie rozmawiała.
- To dobrze.
- Dlaczego ci ludzie w ogóle przychodzą i nagabują mamę? spytał Brian. - Ten facet, Rombauer, powiedział jej, że reprezentuje Forbes Cancer Center. Że rutynowo sprawdzają swoich pracowników ze względu na wymogi bezpieczeństwa. Czy zrobiłeś coś, co mogłoby sugerować, że stanowisz zagrożenie dla ich bezpieczeństwa?
- Do cholery, jestem tu dopiero niewiele ponad dwadzieścia cztery godziny.
- Obaj znamy twój talent do siania zamętu. Twoje zuchwalstwo Hioba wyprowadziłoby z równowagi.
- Moje zuchwalstwo jest niczym w porównaniu z twoim gadulstwem, braciszku - zakpił Sean. - Zrobiłeś sobie nawet z tego niezły sposób na życie zostając prawnikiem.
- Jestem w dobrym humorze, więc puszczę tę zaczepkę mimo uszu - odpowiedział mu Brian. - Ale poważnie, jak myślisz, co się dzieje?
- Nie mam zielonego pojęcia. Może tak jak powiedział ten facet, to rutyna.
- Ale żaden z nich nie wiedział o drugim - zauważył Brian. To mi nie wygląda na rutynę. Ten pierwszy zostawił swoją wizytówkę. Mam ją przed sobą: Tanaka Yamaguchi, konsultant przemysłowy.
- To może znaczyć wszystko. Zastanawiam się, czy jego udział w tej sprawie ma coś wspólnego z faktem, że w Forbes zainwestował grube pieniądze japoński gigant elektroniczny o nazwie Sushita Industries. Wyraźnie poszukują jakichś lukratywnych patentów.
- Czemu oni nie mogą poprzestać na aparatach fotograficznych, elektronice i samochodach? - westchnął Brian. - Rozkładają gospodarkę światową.
- Na to są za sprytni. Patrzą perspektywicznie. Ale dlaczego mieliby się interesować takim gówienkiem jak Immunoterapia, pojęcia nie mam.
- No cóż, uważałem, że powinieneś o tym wiedzieć. Znając ciebie, jakoś ciągle nie mogę uwierzyć, że tam, gdzie jesteś, nie narobiłeś jeszcze zamieszania.
- Ranisz moje uczucia mówiąc takie rzeczy.
- Skontaktuję się z tobą, jak tylko Franklin Bank dojdzie do ładu z Onkogenem - obiecał Brian. - Staraj się nie narozrabiać.
- Kto, ja? - spytał Sean niewinnie.
Jak tylko Brian się pożegnał, Sean odłożył słuchawkę.
- Czyżbyś znowu zmienił zdanie? - spytała Janet nie kryjąc zmartwienia.
- W jakiej sprawie? - odpowiedział pytaniem Sean.
- Powiedziałeś bratu, że nie wiesz, czy zostaniesz. Myślałam, że już zdecydowaliśmy, żeby zaryzykować.
- Owszem, ale nie chciałem mówić Brianowi o naszym planie.
Zagryzłby się na śmierć. Poza tym prawdopodobnie powiedziałby matce i kto wie, co by z tego wynikło.
- To było bardzo przyjemne - powiedział Sterling masażystce. Była to przystojna, zdrowo wyglądająca Finka, ubrana w strój, który mógłby uchodzić za kostium do tenisa. Dał jej dodatkowe pięć dolarów napiwku; gdy zamawiał masaż przez portiera Ritza, włączył już odpowiedni napiwek do sumy dopisanej do jego rachunku, ale zauważył, że masażystka przekroczyła wyznaczony czas.
Gdy składała swój stolik i zbierała olejki, Sterling wciągnął szlafrok z grubego białego aksamitu i zsunął ręcznik okręcony wokół bioder. Zagłębiwszy się w klubowy fotel przy oknie, oparł nogi na otomanie i nalał sobie szampana, który był podarunkiem dyrekcji dla stałego bywalca bostońskiego Ritza Carltona.
Masażystka od drzwi powiedziała mu "Do widzenia", a Sterling podziękował jej raz jeszcze. Postanowił następnym razem poprosić właśnie o nią. Regularny masaż należał do wydatków, które klienci Sterlinga nauczyli się wliczać w koszty. Czasami narzekali, ale wówczas Sterling mówił po prostu, że jeśli nie mogą zaakceptować jego warunków, muszą zatrudnić kogoś innego. Nieodmiennie zgadzali się na wszystko, gdyż Sterling był niezwykle efektywny w swojej profesji: szpiegostwie przemysłowym.
Istniały inne, mniej drastyczne określenia dla działalności Sterlinga, jak "doradztwo handlowe" czy "konsulting", ale Sterling wolał uczciwość "szpiegostwa przemysłowego", aczkolwiek dla przyzwoitości nie umieścił tego określenia na swojej wizytówce.
Był na niej tylko tytuł "konsultant". Nie "konsultant przemysłowy", jak na wizytówce, którą właśnie niedawno oglądał. Słowo "przemysłowy" sugerowało, że ogranicza się do produkcji. Tymczasem Sterling działał we wszystkich rodzajach biznesu.
Sącząc drinka, Sterling wyglądał przez okno i podziwiał wspaniały widok. Jak zwykle miał pokój na jednym z wyższych pięter, z widokiem na czarodziejski Boston Garden. W miarę jak gasło światło słoneczne, zapalały się parkowe latarnie wzdłuż wijących się jak serpentyny alejek, oświetlając łabędzi staw z maleńkim wiszącym mostkiem. Choć był już początek marca, ostatni atak mrozu ściął staw lodem. Łyżwiarze rysowali jego lustrzaną powierzchnię, swobodnie kreśląc przecinające się łuki.
Podniósłszy wzrok Sterling dostrzegł blednące błyski złotej kopuły Massachusetts State House. Smutno zadumał się nad faktem, że władze ustawodawcze systematycznie niszczyły własną bazę podatkową wydając krótkowzroczne, wymierzone przeciwko biznesowi prawa. Sterling miał nieszczęście stracić wielu dobrych klientów, którzy albo byli zmuszeni przenieść się do innego, bardziej przychylnego biznesowi stanu, albo w ogóle zrezygnować z działalności. Mimo to lubił przyjeżdżać do Bostonu. To takie cywilizowane miasto.
Przyciągnął telefon na swój brzeg stołu. Chciał zakończyć program tego dnia, zanim zacznie się rozkoszować obiadem. Nie znaczyło to, że praca była dla niego ciężarem. Wprost przeciwnie.
Sterling kochał swoje obecne zajęcie, najlepszy dowód, że pracował, chociaż wcale nie musiał. Studiował informatykę w Stanford, przez kilka lat pracował dla wielkich kompanii, później założył własną dobrze prosperującą firmę hardware'ową, wszystko przed trzydziestką. Mając trzydzieści kilka lat był zmęczony życiem, które nie dawało mu satysfakcji, nieudanym małżeństwem i ogłupiającą rutyną prowadzenia biznesu. Najpierw się rozwiódł, potem wypuścił na giełdę akcje swojej firmy i zrobił majątek. Następnie wyprzedał wszystko i znowu zrobił majątek. Gdy skończył czterdzieści lat, mógł, gdyby takie było jego życzenie, kupić pokaźną część stanu Kalifornia.
Prawie rok oddawał się przyjemnościom wieku młodzieńczego, na które wcześniej jakoś nie znajdował czasu. W końcu miejsca w rodzaju Aspen zaczęły go śmiertelnie nudzić. Wtedy właśnie przyjaciel z kręgów biznesu zapytał go, czy nie zechciałby rozejrzeć się dla niego w pewnej prywatnej sprawie. I tak rozpoczęła się nowa kariera Sterlinga; podniecająca, pozbawiona rutyny, rzadko nużąca, w której mógł wykorzystać swoje wykształcenie techniczne, orientację w świecie biznesu, wyobraźnię i zdolność intuicyjnego rozumienia ludzkich zachowań.
Sterling zadzwonił do Randolpha Masona do domu. Doktor Mason odebrał telefon w swoim gabinecie.
- Nie jestem pewien, czy będzie pan zadowolony z tego, czego się dowiedziałem - powiedział Sterling.
- Im wcześniej o tym usłyszę, tym lepiej - odparł doktor Mason.
- Ten chłopak, Sean Murphy, to niezwykły młody człowiek.
Na roku dyplomowym w MIT założył własne przedsiębiorstwo biotechnologiczne pod nazwą Immunoterapia. Wprowadził na rynek zestawy diagnostyczne osiągając zyski niemal od pierwszego dnia.
- I jak ono teraz prosperuje?
- Znakomicie. Idzie jak burza. Do tego stopnia, że ponad rok temu wykupił je Genentech.
- Ach, tak! - Promyczek słońca rozjaśnił horyzont doktora Masona. - Czyli jaka jest obecna sytuacja Seana Murphy'ego?
- On i jego młodzi przyjaciele nieźle na tym zarobili. Biorąc pod uwagę, jaki był kapitał zakładowy, całe przedsięwzięcie okazało się niezwykle opłacalne.
- Więc Sean nie jest już w to zaangażowany? - spytał doktor Mason.
- Absolutnie - odpowiedział Sterling. - Czy to pożyteczna informacja?
- I to bardzo. Umiejętności tego chłopaka w pracy nad przeciwciałami monoklonalnymi mogłyby nam się przydać, ale gdyby za tym stało jakieś przedsiębiorstwo produkcyjne, to byłoby zbyt ryzykowne.
- On może przecież sprzedać informacje komu innemu zauważył Sterling. - Albo pracować dla kogoś.
- Czy może pan się tego dowiedzieć?
- Chyba tak. Czy chce pan, żebym kontynuował?
- Jak najbardziej. Chłopak mógłby być pożyteczny, ale pod warunkiem, że nie jest jakimś agentem.
- Dowiedziałem się jeszcze czegoś - powiedział Sterling dolewając sobie szampana. - Ktoś oprócz mnie zbiera informacje o Seanie Murphym. Nazywa się Tanaka Yamaguchi.
Doktor Mason poczuł, że tortellini w jego żołądku fiknęło koziołka.
- Słyszał pan kiedyś o nim? - spytał Sterling.
- Nie. - Doktor Mason nie słyszał wprawdzie o tym człowieku, ale jego nazwisko mówiło samo za siebie.
- Przypuszczam, że pracuje dla Sushity - powiedział Sterling. - I wiem już, że znane mu są powiązania Seana Murphy'ego z Immunoterapią. Matka Seana mu powiedziała.
- Widział się z matką Seana? - spytał doktor Mason w panice.
- Podobnie jak ja - odparł Sterling.
- Ależ w takim razie Sean dowie się, że jest obserwowany wybełkotał doktor Mason.
- Nie ma w tym nic złego - uspokoił go Sterling. - Jeśli jest szpiegiem, to go pohamuje. Jeśli nie jest, to po prostu wzbudzi jego ciekawość, a w najgorszym razie lekką irytację. Reakcją Seana nie musi się pan przejmować. Raczej Tanaka Yamaguchi powinien pana martwić.
- Dlaczego pan tak uważa?
- Nie znam osobiście Tanaki, ale wiele o nim słyszałem, jako że w pewnym sensie konkurujemy ze sobą. Przybył do Stanów wiele lat temu, do college'u. Jest najstarszym synem bogatej rodziny przemysłowców, przemysł ciężki, jeśli dobrze pamiętam.
Problem powstał, kiedy Tanaka zaadaptował się do "zdegenerowanego" amerykańskiego stylu życia bardziej, niż pozwalał honor rodziny. Błyskawicznie się zamerykanizował i, jak na japoński gust, stał się zanadto indywidualistą. Rodzina zdecydowała, że nie chce go u siebie, więc zafundowała mu dostatnie życie tutaj.
Jest to coś w rodzaju wygnania, ale Tanaka okazał się na tyle mądry, że pomnożył swoją pensję robiąc to co ja dla japońskich firm działających w Stanach Zjednoczonych. Tylko że on jest kimś w rodzaju podwójnego agenta, często reprezentuje jednocześnie i legalną firmę, i yakuza. Jest sprytny, jest bezlitosny, jest efektywny. Skoro jego w to zaangażowano, to znaczy, że pańscy przyjaciele z Sushity nie żartują.
- Myśli pan, że on miał coś wspólnego ze zniknięciem naszych dwóch pracowników, których pan potem odnalazł szczęśliwie pracujących dla Sushity w Japonii?
- Wcale by mnie to nie zdziwiło.
- Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby zniknął jeszcze student Harvardu. Taka afera w środkach masowego przekazu mogłaby zrujnować Forbes.
- Myślę, że na razie nie ma zmartwienia. Wiem z pewnych źródeł, że Tanaka jest ciągle w Bostonie. Ponieważ on w dużej mierze korzysta z tych samych informacji co ja, wnioskuję stąd, że Sean Murphy musi być zamieszany w coś jeszcze.
- Na przykład?
- Nie jestem pewien. Nie udało mi się ustalić, co się stało z wszystkimi pieniędzmi, które ci chłopcy zarobili na sprzedaży Immunoterapii. Ani Sean, ani jego przyjaciele nie mają żadnego osobistego majątku, który wart byłby wzmianki, i żaden z nich nie szalał kupując drogie samochody ani nie płacił innych wysokich rachunków. Myślę, że oni coś szykują i wydaje mi się, że Tanaka też tak myśli.
- Boże święty! - zmartwił się doktor Mason. - Nie wiem, co robić. Może powinienem odesłać tego chłopaka do domu.
- Jeśli pan uważa, że Sean może wam pomóc w pracy nad tą proteiną, o której mi pan mówił, to niech pan go trzyma. Sądzę, że panuję nad sytuacją. Uruchomiłem swoje kontakty, a mam ich tu wiele i dobre, dzięki tutejszemu przemysłowi komputerowemu.
Pana zadaniem jest tylko powiedzieć mi, czy mam ciągnąć sprawę, i płacić rachunki.
- Proszę działać - rzekł doktor Mason. - I proszę mnie na bieżąco informować.
ROZDZIAŁ 5 - 4 marca, czwartek, godzina 6.30
Janet wstała, ubrała się w biały mundurek i opuściła mieszkanie wcześnie, jako że praca na jej zmianie trwała od siódmej do trzeciej. O tej porze ruch na 195 był niewielki, zwłaszcza w kierunku północnym. Zastanawiali się z Seanem, czy nie jeździć razem, ale w końcu uznali, że lepiej będzie, jeśli każde będzie miało własne cztery kółka.
Wkraczając tego ranka w progi Forbes Cancer Center Janet odczuwała lekkie mdłości. To było coś więcej niż zwykły niepokój związany z rozpoczęciem nowej pracy. Perspektywa łamania przepisów spowodowała, że była przygnębiona i spięta. W pewnym stopniu już czuła się winna; winna złych zamiarów.
Dotarła na trzecie piętro przed czasem. Zrobiła sobie kawę i zaczęła zaznajamiać się z rozmieszczeniem dokumentów, szafek z lekami i magazynu: wszystkim tym, co musi wiedzieć pielęgniarka odcinkowa. Gdy usiadła do odprawy z koleżankami schodzącymi z nocnej zmiany i tymi, które przyszły na dzienną, była już znacznie spokojniejsza. Krzepiąca obecność Marjorie bez wątpienia pomogła jej się rozluźnić.
Na odprawie nie było mowy o niczym szczególnym z wyjątkiem pogarszającego się stanu Helen Cabot. Biedna dziewczyna miała w nocy kilka napadów drgawek i lekarze stwierdzili, że rośnie jej ciśnienie śródczaszkowe.
- Myślicie, że to ma jakiś związek z wczorajszą biopsją pod kontrolą CT? - spytała Marjorie.
- Nie - odparła Juanita Montgomery, szefowa nocnej zmiany. - Doktor Mason był tu o trzeciej, kiedy miała następny napad, i powiedział, że to jest najprawdopodobniej spowodowane leczeniem.
- Ona już zaczęła leczenie? - spytała Janet.
- Oczywiście - powiedziała Juanita. - Zaczęło się we wtorek, tej samej nocy, kiedy przyjechała.
- Ale biopsję miała dopiero wczoraj - zauważyła Janet.
- To jest potrzebne do części komórkowej terapii - wyjaśniła Marjorie. - Dzisiaj będzie też miała plazmaferezę, żeby można było uzyskać do hodowli limfocyty T, które następnie zostaną uczulone na jej nowotwór. Ale część humoralna rozpoczęła się od razu.
- Do obniżenia ciśnienia śródczaszkowego użyto mannitolu kontynuowała Juanita. - Wydaje się, że podziałał. Nie miała więcej napadów. Jeśli się tylko da, chcą uniknąć podawania sterydów i nie robić zespolenia omijającego. W każdym razie ona musi być starannie monitorowana, szczególnie że ma mieć plazmaferezę.
Po odprawie, gdy nocna zmiana wyszła przecierając zamglone oczy, dzień pracy rozpoczął się na dobre. Janet miała mnóstwo zajęć. Na oddziale było wielu poważnie chorych pacjentów, reprezentujących szeroki wachlarz nowotworów, każdy na innym schemacie leczenia. Najbardziej chwycił ją za serce dziewięcioletni chłopczyk o anielskim wyglądzie, oczekujący w sterylnych warunkach na przeszczep szpiku kostnego, który miał mu dostarczyć komórek macierzystych do produkcji krwinek. Jego własny białaczkowy szpik został doszczętnie zniszczony potężnymi dawkami chemioterapeutyków i napromienianiem. Był więc obecnie całkowicie bezbronny wobec wszystkich mikroorganizmów, nawet tych, które w normalnych warunkach nie wywoływały chorób u ludzi.
Późniejszym rankiem Janet znalazła w końcu chwilę czasu, żeby złapać oddech. Większość pielęgniarek poszła na kawę do pokoju socjalnego za dyżurką, gdzie mogły wyciągnąć zmęczone nogi.
Janet postanowiła wykorzystać ten czas i poprosiła Tima Katzenburga, żeby pokazał jej, jak wejść do instytutowego komputera.
Każdy pacjent miał tradycyjną historię choroby oraz zapis komputerowy. Komputery nie onieśmielały Janet; informatyka była jednym z jej dodatkowych przedmiotów w college'u. Ale mimo wszystko łatwiej było zaczynać z pomocą kogoś obeznanego z systemem Forbes.
Gdy uwagę Tima odciągnął na chwilę telefon z laboratorium, Janet wywołała zapis Helen Cabot. Nie był zbyt obszerny, jako że Helen spędziła w Forbes niespełna czterdzieści osiem godzin.
Przedstawiono w nim graficznie, z którego z jej trzech guzów pobierano wycinki i miejsce trepanacji czaszki tuż nad prawym uchem. Materiał biopsyjny opisano jako twardą białą substancję uzyskaną w dostatecznej ilości. Odnotowano także, że próbka została natychmiast opakowana w lód i przesłana do Centralnego Laboratorium Diagnostycznego. W części dotyczącej leczenia napisano, że zaczęto od MB300C i MB303C w dawce 100 mg/kg wagi ciała/dobę podawanych z prędkością 0,05 ml/kg/min.
Janet rzuciła okiem na Tima, ciągle zajętego rozmową telefoniczną. Zapisała informacje o leczeniu na skrawku papieru. Zapisała także kod alfanumeryczny, T-9872, umieszczony w nagłówku jako diagnoza obok objaśnienia werbalnego: medulloblastoma, guzy mnogie.
Posługując się kodem diagnostycznym, Janet odszukała nazwiska aktualnie znajdujących się w szpitalu pacjentów z rozpoznaniem medulloblastoma. Było ich pięcioro, w tym troje na trzecim piętrze.
Pozostała dwójka to Margaret Demars na drugim i Lukę Kinsman, ośmiolatek z oddziału pediatrycznego, na czwartym piętrze.
Janet zapisała te nazwiska.
- Jakieś problemy? - zapytał Tim zza jej ramienia.
- Nie - odparła Janet. Szybko wyczyściła ekran, żeby Tim nie zobaczył, czym się zajmowała. Nie mogła sobie pozwolić na wzbudzanie podejrzeń już pierwszego dnia.
- Muszę wprowadzić te dane laboratoryjne - powiedział Tim. - To będzie sekunda.
Gdy Tim usiadł przed monitorem komputera, Janet zaczęła przeglądać półkę z historiami chorób w poszukiwaniu historii Cabot, Martina i Sharenburg. Ku jej zmartwieniu żadnej z nich tam nie było.
Do dyżurki wpadła Marjorie, żeby wziąć z sejfu narkotyki.
- Miałaś mieć teraz przerwę na kawę - zawołała do Janet.
- I mam - odparła Janet podnosząc plastikowy kubek. Odnotowała w pamięci, żeby przynieść sobie własny. Wszyscy oprócz niej mieli własne kubki.
- Już i tak jestem pełna podziwu dla ciebie - zażartowała Marjorie z głębi szafy aptecznej. - Nie musisz pracować w czasie przerwy. Leć do pokoju, dziewczyno, i zrzuć kajdany z nóg.
Janet uśmiechnęła się i odpowiedziała, że takie przerwy będzie mogła sobie robić, kiedy zupełnie zaaklimatyzuje się w oddziale.
Gdy Tim skończył swoją pracę z komputerem, spytała go o brakujące historie choroby.
- Wszystkie trzy są na pierwszym piętrze - wyjaśnił Tim. Cabot ma plazmaferezę, a Martin i Sharenburg biopsję. Oczywiście historie zjechały z nimi.
- Oczywiście - powtórzyła Janet. Pechowo się złożyło, że żadnej z interesujących ją historii nie było na miejscu akurat wtedy, kiedy miała okazję do nich zajrzeć. Zaczęła podejrzewać, że szpiegostwo kliniczne, którego się podjęła, może okazać się trudniejsze, niż jej się zdawało, gdy przedstawiała swój plan Seanowi.
Zmuszona do rezygnacji z myszkowania w dokumentacji, Janet czekała, aż jedna z pielęgniarek odcinkowych, Dolores Hodges, odejdzie od szafy z lekami. Gdy tylko Dolores ruszyła w kierunku korytarza, Janet, upewniwszy się, że nikt na nią nie patrzy, wśliznęła się do maleńkiego pomieszczenia. Każdy pacjent miał tu swoją przegródkę z zaordynowanymi mu lekami. Leki przychodziły z centralnej apteki na parterze^ Janet odnalazła przegródkę Helen i szybko omiotła spojrzeniem liczne fiolki, buteleczki i łubki z lekami przeciwpadaczkowymi, uspokajającymi, przeciwwymiotnymi i nienarkotycznymi środkami przeciwbólowymi. Nie było tam żadnych pojemników oznaczonych jako MB300C lub MB303C. Sprawdziła także sejf, na wypadek gdyby te leki były przechowywane razem z narkotykami, ale nie znalazła nic oprócz narkotyków.
Potem odszukała przegródkę Louisa Martina. Była na dole, tuż nad podłogą. Żeby ją przeszukać, musiała przykucnąć. Tak jak w przegródce Helen nie było w niej żadnych pojemników z lekami oznaczonych kodem MB.
- Boże, ale mnie przestraszyłaś! - wykrzyknęła Dolores. Spiesząc się z powrotem omal nie przewróciła się o Janet skuloną nad przegródką Louisa Martina. - Bardzo przepraszam - dodała. Nie wiedziałam, że ktoś tu jest.
- To moja wina - powiedziała Janet czując, że się rumieni.
Przestraszyła się, że się odsłania i że Dolores zacznie się zastanawiać, co tam robiła. Lecz Dolores nie przejawiała żadnych oznak podejrzliwości. Gdy tylko Janet cofnęła się i ustąpiła jej miejsca, weszła i wzięła sobie to, czego potrzebowała. Po chwili już jej nie było.
Janet wyszła z pomieszczenia aptecznego cała drżąca. To był zaledwie pierwszy dzień, i choć nic strasznego się nie stało, nie była pewna, czy starczy jej zimnej krwi na dalsze potajemne działania, których wymagało rzemiosło szpiegowskie.
Dotarła do pokoju Helen Cabot i zatrzymała się. Drzwi były otwarte na oścież i zablokowane gumowym ogranicznikiem. Janet weszła i rozejrzała się wokół. Nie spodziewała się znaleźć tam żadnych leków, ale mimo wszystko wolała sprawdzić. Tak jak przypuszczała, nie było ich.
Janet odzyskała już panowanie nad sobą i ruszyła z powrotem w stronę dyżurki pielęgniarek mijając po drodze pokój Glorii D'Amataglio. Przystanęła na chwilę i wetknęła głowę przez otwarte drzwi. Gloria siedziała w fotelu ściskając w ręku nerkę z nierdzewnej stali. Kroplówka jeszcze schodziła.
Z rozmowy poprzedniego dnia Janet dowiedziała się, że Gloria, tak jak i ona, chodziła do Wellesley College. Janet była o rok wyżej. Chciała zapytać Glorię, czy znała pewną dziewczynę ze swojego rocznika, z którą Janet była zaprzyjaźniona. Udało jej się zwrócić na siebie uwagę Glorii i zadała jej to pytanie.
- Znałaś Laurę Lowell! - zawołała Gloria z wymuszonym entuzjazmem. - To nadzwyczajne! Bardzo się przyjaźniłyśmy.
Uwielbiałam jej rodziców. - Janet miała bolesną świadomość, że Gloria sili się na towarzyską pogawędkę. Chemioterapeutyki z pewnością wywoływały u niej nudności.
- No właśnie - powiedziała Janet. - Laurę wszyscy znali.
Miała przeprosić Glorię i pozwolić jej odpocząć, kiedy usłyszała za plecami jakiś rumor. Odwróciwszy się zdążyła jeszcze zobaczyć w drzwiach sprzątacza, który natychmiast zniknął. Obawiając się, że jej obecność zakłóciła jego rozkład zajęć, Janet powiedziała Glorii, że wpadnie później, i wyszła na korytarz chcąc mu dać znać, że może przystąpić do pracy. Ale mężczyzna przepadł. Spojrzała w jeden, potem w drugi koniec korytarza, zajrzała nawet do kilku sąsiednich pokoi. Zupełnie jakby się rozpłynął w powietrzu.
Janet ruszyła znowu w stronę dyżurki pielęgniarek. Zauważywszy, że zostało jej jeszcze kilka minut przerwy, zjechała windą na pierwsze piętro, w nadziei że uda jej się rzucić okiem przynajmniej na jedną z brakujących historii chorób. Plazmafereza Helen Cabot jeszcze trwała i miała potrwać dłuższy czas. Jej historia była nieosiągalna. Kathleen Sharenburg miała właśnie biopsję i jej historia znajdowała się w zakładzie radiologii. Janet poszczęściło się natomiast z Louisem Martinem. On też miał mieć biopsję, ale dopiero po Kathleen Sharenburg. Janet znalazła go w poczekalni na wózku. Po środkach uspokajających spał głęboko. Historia choroby była wetknięta pod podgłówek wózka.
Janet zasięgnęła informacji u technika i dowiedziała się, że Louis będzie jeszcze czekał na badanie przynajmniej przez godzinę, skorzystała więc z okazji i wyciągnęła historię choroby. Maszerując szybko, jakby opuszczała miejsce przestępstwa z dowodem w ręku, zaniosła ją do statystyki medycznej. Z najwyższym trudem hamowała się, żeby nie puścić się biegiem. Sama przed sobą musiała przyznać, że jest chyba ostatnią osobą na świecie, która powinna się brać do takich rzeczy. Lęk, który przeżywała w pomieszczeniu aptecznym, powrócił w okamgnieniu.
- Naturalnie, że może pani skorzystać z kopiarki - odpowiedziała na jej pytanie jedna z urzędniczek. - Po to jest. Proszę tylko wpisać w książkę, że pani jest pielęgniarką.
Janet była ciekawa, czy ta urzędniczka nie jest przypadkiem matką dziewczyny z public relations, która przyszła do mieszkania Seana w noc jej przyjazdu. Musi uważać. Podchodząc do kopiarki, zerknęła przez ramię. Kobieta wróciła do pracy, którą przerwała jej Janet, a na nią nie zwracała najmniejszej uwagi.
Janet szybko skopiowała całą historię choroby Louisa. Miała więcej stron, niżby się mogła spodziewać, szczególnie że był w tutejszym szpitalu dopiero jeden dzień. Pobieżny rzut oka pozwolił jej zorientować się, że zawierała głównie opisy badań wykonanych w Boston Memorial.
Skończywszy wreszcie, Janet pospiesznie odniosła historię choroby. Odetchnęła z ulgą widząc, że Louis jest ciągle w tym samym miejscu. Wsunęła papiery pod podgłówek wózka, tak samo jak leżały poprzednio. Louis nawet nie drgnął.
Gdy Janet znalazła się z powrotem na trzecim piętrze, ogarnęła ją panika. Nie zastanowiła się wcześniej, co zrobi z kopią historii choroby. Była za duża, żeby zmieścić się w torebce, a nie mogła przecież zostawić jej na wierzchu. Musiała znaleźć jakąś tymczasową kryjówkę, miejsce, gdzie nie wchodzą inne pielęgniarki ani pomoce pielęgniarskie.
Przerwa już się kończyła, więc trzeba było szybko coś wymyślić.
Samowolne przedłużanie sobie czasu przeznaczonego na odpoczynek w pierwszym dniu pracy nie było najlepszym pomysłem.
Gorączkowo usiłowała znaleźć rozwiązanie. Zastanawiała się nad świetlicą dla pacjentów, ale tam zawsze ktoś był. Potem pomyślała o dolnych szafkach w pomieszczeniu aptecznym, ale odrzuciła tę koncepcję jako zbyt ryzykowną. W końcu przyszedł jej do głowy schowek sprzątających.
Janet rozejrzała się po korytarzu. Wokół było mnóstwo ludzi, ale wszyscy wydawali się pochłonięci własnymi sprawami. Dostrzegła wózek sprzątacza u drzwi jednego z pobliskich pokoi, co mogło oznaczać, że mężczyzna jest wewnątrz, zajęty sprzątaniem.
Wstrzymując dech, wśliznęła się do schowka. Drzwi zatrzasnęły się za nią natychmiast pogrążając ją w ciemnościach. Po omacku odszukała włącznik i zapaliła światło.
W maleńkim pokoiku najwięcej miejsca zajmował pokaźny obudowany zlew. Na przeciwległej ścianie znajdowała się lada, pod jej blatem szafki, wyżej rząd płytkich szafek ściennych, obok szafka na szczotki. Otworzyła ją. Nad komorą ze szczotkami i zmywakami było kilka półek, ale zanadto na widoku. Przyjrzała się szafkom ściennym, a potem powiodła spojrzeniem wyżej.
Postawiwszy stopę na brzegu zlewu, wspięła się na górę. Wyciągnęła rękę i obmacała górny brzeg szafek ściennych. Tak jak przypuszczała, między wierzchem szafek a sufitem zostało szczelinowate zagłębienie. Przekonana, że znalazła to, czego szukała, wsunęła tam kopię historii choroby i popchnęła ją głębiej. Z szafki wzniósł się obłoczek kurzu.
Zadowolona, zeszła, opłukała ręce w zlewie i wymknęła się na korytarz. Jeśli nawet kogokolwiek zainteresowało to, co robiła, nikt tego nie okazał. Jedna z pielęgniarek mijając ją uśmiechnęła się wesoło. \ Janet wróciła do dyżurki i rzuciła się w wir pracy. Po pięciu minutach zaczęła się uspokajać. Po dziesięciu nawet jej tętno powróciło do normy. Gdy kilka minut później pojawiła się Marjorie, Janet była już na tyle opanowana, że mogła ją^zapytać o zakodowane lekarstwo Helen Cabot.
- Sprawdzałam, jakie leki przyjmują nasi pacjenci - powiedziała. - Chciałam się z nimi zapoznać, żeby być przygotowana do pracy z każdym, do kogo mogłabym trafić. Napotkałam wzmiankę o MB300C i MB303C. Co to za leki i skąd się je bierze?
Marjorie wyprostowała się znad biurka. Sięgnęła do klucza, który miała zawieszony na szyi na srebrzystym łańcuszku i wyciągnęła go przed siebie.
- MB dostajesz ode mnie - wyjaśniła. - Trzymamy je tutaj, w dyżurce, w zamykanej lodówce. - Otworzyła szafkę i zaprezentowała małą lodówkę. - Wydawanie ich należy do szefowej każdej zmiany. Rozliczamy je tak jak narkotyki, tylko trochę ściślej.
- No tak, teraz to jasne, dlaczego nie mogłam ich znaleźć w szafie - rzekła Janet z wymuszonym uśmiechem. W jednej chwili zrozumiała, że zdobycie próbek leków będzie sto razy trudniejsze, niż sobie wyobrażała. Na dobrą sprawę nie wiadomo, czy w ogóle możliwe.
Tom Widdicomb próbował się opanować. Nigdy w życiu nie był tak zdenerwowany. Zazwyczaj matka była w stanie go uspokoić, ale teraz nawet nie chciała z nim rozmawiać.
Specjalnie postarał się tego ranka przyjechać wcześniej. Obserwował nową pielęgniarkę, Janet Reardon, od pierwszej chwili, gdy się pojawiła. Tropił ją ostrożnie, śledząc każde jej poruszenie.
Po godzinie doszedł do wniosku, że jego obawy były nieuzasadnione. Zachowywała się jak każda inna pielęgniarka, toteż Tom poczuł ulgę.
Ale nagle ona znowu wylądowała w pokoju Glorii! Tom nie wierzył własnym oczom. Pojawiła się właśnie wtedy, kiedy poczuł się bezpieczny. To, że ta sama kobieta nie raz, lecz dwa razy udaremniła jego zamiar, by uwolnić Glorię od cierpienia, nie mogło być zbiegiem okoliczności.
- Dwa dni pod rząd! - syknął Tom w samotności swojego schowka. - Ona musi być szpiegiem! Pocieszał się tylko, że tym razem to raczej on wpadł na nią, a nie odwrotnie. Właściwie było nawet jeszcze lepiej. Prawie na nią wpadł. Nie był pewien, czy go widziała czy nie, ale raczej widziała.
Od tego momentu znowu ją śledził. Z każdym jej krokiem był bardziej przekonany, że jest tu po to, by go przyłapać. Najgorsza chwila przyszła, kiedy zakradła się do jego schowka i zaczęła otwierać szafki. Słychać ją było na korytarzu. Wiedział, czego szuka, i był chory ze zmartwienia, że znajdzie jego przybory. Gdy tylko wyszła, wpadł do pomieszczenia. Wspiąwszy się na blat sięgnął na wierzch szafki ściennej w najodleglejszym kącie w poszukiwaniu swojej sukcynylocholiny i strzykawek. Dzięki Bogu były tam nie naruszone.
Tom zszedł na podłogę i usiłował pokonać zdenerwowanie.
Powtarzał sobie, że dopóki sukcynylocholina leży na swoim miejscu, jest bezpieczny. Ale nie ulegało wątpliwości, że musi coś zrobić z Janet Reardon, tak jak musiał coś zrobić z Sheilą Arnold. Nie może pozwolić, by wstrzymała jego krucjatę. W przeciwnym razie ryzykuje utratę Alice.
- Nie martw się, mamo - powiedział Tom na głos. - Wszystko będzie dobrze.
Ale Alice nie słuchała. Bała się.
Po piętnastu minutach Tom uspokoił się na tyle, że mógł stawić czoło światu. Wziął głęboki, krzepiący oddech, otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Jego wózek stał pod ścianą z prawej strony.
Ujął go i zaczął popychać przed sobą.
Posuwał się w stronę windy ze wzrokiem utkwionym w podłogę.
Mijając dyżurkę pielęgniarek usłyszał, jak Marjorie krzyczy do niego, że ma posprzątać w pokoju.
- Wezwano mnie do administracji - powiedział Tom nie podnosząc wzroku. Nieraz gdy zdarzył się jakiś drobny wypadek, jak rozlana kawa, wzywano go, żeby sprzątnął. Regularne sprzątanie pomieszczeń administracji należało do nocnej zmiany.
- No to leć i wracaj jak najszybciej - krzyknęła Marjorie.
Tom zaklął pod nosem.
Gdy znalazł się w sektorze administracji, skierował swój wózek prosto do sekretariatu. Tam zawsze było pełno ludzi i nikt nie poświęcał mu więcej niż jedno spojrzenie. Zatrzymał wózek dokładnie naprzeciwko rozwieszonego na ścianie planu rezydencji mieszkalnej Forbes w południowo-wschodniej części Miami.
Na planie było dwadzieścia mieszkań, przy każdym miejsce na nazwisko. Tom szybko odszukał nazwisko Janet Reardon pod numerem dwieście siedem. Jeszcze większym ułatwieniem była szafka zawieszona na ścianie tuż pod planem. Wewnątrz znajdowały się klucze, wszystkie opatrzone numerami. Szafka teoretycznie była zamykana, ale klucz zawsze tkwił w zamku. Pod osłoną wózka Tom obsłużył się spokojnie biorąc sobie klucze do mieszkania numer dwieście siedem.
Aby usprawiedliwić swoją obecność, opróżnił kilka koszy na śmieci, po czym popchnął wózek w kierunku wind.
Czekając na windę, odczuł przypływ ulgi. Teraz Alice chciała z nim rozmawiać. Powiedziała mu, jak bardzo jest dumna z niego i z tego, że potrafi tak się wszystkim zająć. Powiedziała też, że martwi ją ta nowa pielęgniarka, Janet Reardon.
- Mówiłem ci, że nie masz się czym martwić - odpowiedział Tom. - Nikt nam nigdy nie przeszkodzi. \ \ \ Sterling Rombauer zawsze lubił powiedzenie, które chętnie powtarzała jego matka nauczycielka: Szczęście sprzyja przygotowanym umysłom. Świadom, że w Bostonie jest tylko kilka hoteli, które mogłyby odpowiadać wymaganiom Tanaki Yamaguchiego, Sterling postanowił uruchomić niektóre swoje pielęgnowane latami kontakty z pracownikami służb hotelowych. Jego starania zostały uwieńczone błyskawicznym sukcesem. Uśmiechnął się na myśl, że z Tanaką łączy go nie tylko zawód, ale i gust hotelowy.
To był szczęśliwy zbieg okoliczności. Dzięki temu, że Sterling był częstym gościem w bostońskim Ritzu Carltonie, jego układy w tym hotelu były po prostu niezawodne. Dyskretny wywiad przyniósł kilka pożytecznych informacji. Po pierwsze Tanaka korzystał z usług tej samej co on, z pewnością najlepszej agencji wynajmu służby. Po drugie, miał zostać w hotelu przynajmniej na jeszcze jedną noc. Wreszcie - zarezerwował w Ritz Cafe stolik na lunch na dwie osoby.
Sterling od razu zabrał się do pracy. Telefon do szefa Ritz Cafe, lokalu tłumnie odwiedzanego, ale o intymnej atmosferze, zaowocował obietnicą, że pan Tanaka Yamaguchi i jego gość zostaną posadzeni w odległym kącie sali bankietowej. Sąsiedni, narożny stolik, dosłownie krok od tamtego, został zarezerwowany dla pana Sterlinga Rombauera. Telefon do właściciela agencji upewnił go, że pozna nazwisko kierowcy pana Tanaki i miejsca jego postojów.
- Ten Japoniec musi mieć niezłe powiązania - powiedział Sterlingowi przez telefon właściciel agencji. - Odebraliśmy go z lotniska. Przyleciał prywatnym odrzutowcem, i to nie byle jakim.
Telefon na lotnisko potwierdził, że stoi tam gulfstream III Sushity. Podawszy jego numer telefonicznie swojemu człowiekowi w FAA - Federalnej Administracji Lotnictwa Cywilnego w Waszyngtonie, uzyskał obietnicę, że będzie informowany o jego poruszeniach.
Osiągnąwszy aż tyle bez opuszczania pokoju hotelowego i mając jeszcze trochę wolnego czasu do lunchu, Sterling poszedł na drugą stronę Newbury Street do Burberry'ego, żeby zafundować sobie kilka nowych koszul.
Sean wysunął przed siebie skrzyżowane nogi i wyciągnął się na plastikowym krześle w szpitalnej kafeterii. Brodę opierał na lewej ręce; prawą przerzucił przez oparcie krzesła. Był mniej więcej w takim stanie ducha jak wieczorem, kiedy Janet przyszła do niego przez drzwi balkonowe. Ranek okazał się jeszcze bardziej denerwującą repliką poprzedniego dnia i utwierdził go w przekonaniu, że Forbes jest dziwacznym i niesympatycznym miejscem.
Hiroshi jak kiepski detektyw stale deptał mu po piętach. Ilekroć Sean znalazł się na piątym piętrze, chcąc użyć jakiegoś sprzętu, którego nie było na czwartym, wszędzie gdzie się obrócił, widział Japończyka. Gdy Sean patrzył na niego, Hiroshi szybko odwracał wzrok, jakby miał do czynienia z debilem, który nie widzi, że jest obserwowany.
Sean spojrzał na zegarek. Był umówiony z Janet na dwunastą trzydzieści. Była już dwunasta trzydzieści pięć i chociaż personel szpitalny jednostajnym strumieniem wciąż napływał do kafeterii, Janet nie było. Seanowi zamarzyło się, żeby zejść na parking, wskoczyć do swojego isuzu i ruszyć w drogę. Lecz właśnie wtedy w drzwiach pojawiła się Janet i już sam jej widok poprawił mu nastrój.
Chociaż jak na Florydę była jeszcze blada, tych kilka dni w Miami nadało jej cerze charakterystyczny różany odcień.
Sean pomyślał, że nigdy nie wyglądała tak dobrze. Z podziwem śledził jej powabne ruchy, gdy lawirowała między stolikami, i miał nadzieję, że uda mu się wyperswadować jej to coś, cokolwiek to było, co zatrzymywało ją w jej mieszkaniu, a z dala od jego.
Bąknęła "Cześć" i zajęła miejsce naprzeciw niego. Pod pachą ściskała zwiniętą gazetę codzienną Miami. Widać było, że jest zdenerwowana; co chwila obrzucała salę wzrokiem płochliwego, wystawionego na niebezpieczeństwo ptaka.
- Uspokój się, Janet! - powiedział Sean. - To nie film szpiegowski.
- Ale ja się czuję, jakby był - odparła Janet. - Ciągle węszę, kręcę się ludziom za plecami i próbuję nie wzbudzać podejrzeń, ale mam wrażenie, że wszyscy wiedzą, czym się zajmuję.
Sean wzniósł oczy w górę.
- Ależ mam amatorkę za wspólniczkę przestępstwa - zażartował. Potem dodał poważniejszym tonem: - Nie wiem, Janet, czy coś z tego wyjdzie, jeśli ty już teraz jesteś tak zestresowana.
To dopiero początek. Nic takiego jeszcze nie zdziałałaś w porównaniu z tym, co cię czeka. Ale prawdę mówiąc, zazdroszczę ci.
Przynajmniej coś robisz. Ja z kolei spędziłem większą część poranka we wnętrznościach ziemi wstrzykując myszom proteinę Forbes plus adjuwant Freunda. Nie było w tym nic intrygującego ani nic podniecającego. To wszystko doprowadza mnie do szału.
- Co z twoimi kryształami?
- Trochę zwolniłem. Za dobrze mi szło. Nie zamierzam im mówić, jak daleko się posunąłem. W ten sposób kiedy będę potrzebował czasu na własne badania, po prostu zajmę się nimi, a zawsze będę miał im co pokazać jako przykrywkę. A co u ciebie?
- Nic nadzwyczajnego - przyznała Janet. - Ale zrobiłam początek. Skopiowałam jedną historię choroby.
- Tylko jedną? - spytał Sean z jawnym rozczarowaniem w głosie. - Tyle nerwów z powodu jednej historii choroby?
- Nie dokuczaj mi - ostrzegła Janet. - Nie jest mi łatwo.
- A ja ci nigdy nie powiem: "A nie mówiłem!" - zakpił Sean. - Nigdy. Nie ja. To nie w moim stylu.
- Och, zamknij się - Janet podała mu pod stolikiem gazetę. - Robię, co mogę.
Sean wziął gazetę i położył ją na stoliku. Rozpostarł ją i otworzył odsłaniając skopiowane kartki, wyjął je i odsunął gazetę na bok.
- Sean! - zasyczała Janet obrzucając zatłoczone pomieszczenie ukradkowym spojrzeniem. - Nie mógłbyś być trochę ostrożniejszy?
- Jestem zmęczony ostrożnością - odparł. Zaczął przeglądać historię.
- Nie możesz się pohamować nawet dla mojego dobra? A jeśli tu jest ktoś z mojego oddziału? Jeśli zobaczył, jak daję ci tę kopię?
- Przeceniasz ludzi - powiedział Sean z roztargnieniem. Nie są tacy spostrzegawczy, jak ci się wydaje. - Nawiązując do kopii, którą przyniosła mu Janet, dodał: - W historii Louisa Martina nie ma nic poza materiałem z Memorial. Wywiad i badanie przedmiotowe są moim dziełem. Ten leniwy dupek z neurologii po prostu przepisał moją pracę.
- Skąd wiesz? - spytała Janet.
- Poznaję po wyrażeniach. Posłuchaj tego: "Pacjent cierpiał na przerost prostaty". Używam określeń w rodzaju "cierpiał na coś", żeby zobaczyć, czy ktoś czyta moje prace. To taka moja mała gra. W dokumentacji medycznej nie używa się takich sformułowań. Masz podawać same fakty, a nie oceny.
- Plagiat jest najwyższą formą uznania, więc sądzę, że powinno ci to pochlebiać - powiedziała Janet.
- Jedyna ciekawa rzecz to zlecenia - zauważył Sean. - Dostaje dwa zakodowane leki: MB300M i MB305M.
- Podobny kod występuje w zapisie komputerowym Helen Cabot - Janet podała mu skrawek papieru, na którym zapisała uzyskane z komputera informacje na temat leczenia.
Sean przyjrzał się dawkom i częstości podawania leków.
- Jak myślisz, co to jest? - spytała Janet.
- Nie mam pojęcia - odparł Sean. - Udało ci się je zdobyć?
- Jeszcze nie. Ale dowiedziałam się, gdzie je przechowują. Są w specjalnym sejfie, a jedyny klucz ma szefowa zmiany.
- To ciekawe - Sean ciągle studiował historię. - Z tych zleceń wynika, że zaczęli leczenie natychmiast, jak tylko facet się zjawił.
- To samo z Helen Cabot. - Janet powtórzyła mu to, co wyjaśniła jej Marjorie, czyli że część humoralną leczenia rozpoczyna się natychmiast, a część komórkową dopiero po biopsji i uzyskaniu limfocytów T.
- Tak błyskawiczny początek leczenia jest trochę dziwny mówił Sean zamyślony. - Chyba że te leki to po prostu limfokiny i inne ogólnie działające immunostymulatory. To nie może być żaden nowy lek, taki jak chemioterapeutyki.
- Dlaczego? - spytała Janet.
- Bo musiałby go zatwierdzić Departament Żywności i Leków - wyjaśnił Sean. - To musi być coś już dopuszczonego.
Dlaczego zdobyłaś tylko historię Louisa Martina? Co z Helen Cabot?
- Miałam szczęście, że udało mi się z Martinem. Cabot ma akurat plazmaferezę, a ta druga młoda dziewczyna, Kathleen Sharenburg, biopsję. Martin był drugi w kolejności na biopsję, więc jego historia była dostępna.
- To znaczy, że oni są teraz na pierwszym piętrze? - spytał Sean. - Tuż nad nami?
- Tak sądzę - odparła Janet.
- Chyba daruję sobie lunch i przejdę się tam - powiedział. We właściwym większości ośrodków diagnostycznych i terapeutycznych zamęcie historie choroby na ogół po prostu walają się na wierzchu. Myślę, że uda mi się na nie zerknąć.
- Prędzej tobie niż mnie - przyznała Janet. - Na pewno jesteś w tym lepszy.
- Nie mam zamiaru przejmować twoich zadań - zastrzegł się Sean. - Chcę mieć kopie dwóch pozostałych historii, a także codzienne obserwacje. Plus listę wszystkich pacjentów leczonych tu dotychczas z powodu medulloblastoma. Szczególnie interesują mnie efekty leczenia. No i próbki zakodowanych leków. To powinno być dla ciebie najważniejsze. Muszę mieć te lekarstwa; im wcześniej, tym lepiej.
- Zrobię, co będę mogła. - Pamiętając, ile kłopotu sprawiło jej samo tylko skopiowanie historii choroby Martina, Janet miała obawy, czy uda jej się zdobyć wszystko, czego domagał się Sean, w tempie, jakiego oczekiwał. Nie miała jednak zamiaru wypowiadać przy nim swoich wątpliwości. Bała się, że da za wygraną i wróci do Bostonu.
Sean wstał. Uścisnął Janet za ramię.
- Wiem, że nie jest to dla ciebie łatwe - powiedział. - Ale pamiętaj, że to był twój pomysł.
Janet przykryła jego dłoń swoją.
- Poradzimy sobie.
- Zobaczymy się w Krowim Pałacu - dodał Sean. - Przypuszczam, że będziesz tam koło czwartej. Ja też postaram się przyjechać mniej więcej o tej porze.
- No to do zobaczenia - odpowiedziała Janet.
Sean wyszedł z kafeterii i ruszył schodami na piętro. Znalazł się na południowym krańcu budynku. Tak jak się spodziewał, na pierwszym piętrze wrzała gorączkowa aktywność i krzątanina. Tu prowadzono zarówno całą radioterapię, jak i diagnostykę radiologiczną; także zabiegi chirurgiczne i inne, które nie mogły odbyć się przy łóżku chorego.
W całym tym zgiełku Sean musiał przeciskać się między wózkami, którymi wożono chorych na zabiegi i badania i z powrotem.
Wiele wózków wraz ze swoimi pasażerami stało pod ścianami.
Inni pacjenci w szpitalnych strojach siedzieli na ławkach.
Sean przepraszał i przepychał się przez ciżbę, wpadając co chwila to na pracowników, to na pacjentów. Z pewnymi trudnościami posuwał się głównym korytarzem naprzód, sprawdzając wszystkie mijane drzwi. Radiologia i biochemia były po lewej, pokoje zabiegowe, OIOM i blok operacyjny po prawej. Wiedząc, że plazmafereza jest zabiegiem długim, ale niezbyt absorbującym, postanowił odszukać Helen Cabot. Chciał nie tylko zobaczyć jej historię choroby, ale także się przywitać.
Spostrzegłszy laborantkę hematologiczną paradującą z pękiem staz przy pasku, Sean zapytał, gdzie wykonuje się plazmaferezę.
Kobieta poprowadziła go bocznym korytarzem i wskazała dwa pokoje. Sean podziękował jej i zajrzał do pierwszego. Na wózku leżał mężczyzna. Sean zamknął drzwi i otworzył następne. Już w progu rozpoznał pacjentkę: była to Helen Cabot.
Oprócz niej w pokoju nie było nikogo. Do jej lewej ręki przymocowane były dreny odprowadzające i doprowadzające, którymi krew płynęła do maszyny rozdzielającej jej elementy i izolującej limfocyty, a potem wracała.
Helen zwróciła w jego stronę obandażowaną głowę. Poznała go natychmiast i usiłowała się uśmiechnąć. Jednak zamiast uśmiechu w jej wielkich zielonych oczach pojawiły się łzy.
Po barwie skóry i ogólnym wyglądzie widać było, że jej stan dramatycznie się pogorszył. Ciągłe napady drgawek zrobiły swoje.
- Jak miło cię widzieć - powiedział Sean pochylając się i przysuwając twarz do jej twarzy. Zwalczył pokusę, żeby wziąć ją w ramiona i pocieszyć. - Jak sobie radzisz?
- Z trudem - zdołała wyrzec Helen. - Wczoraj miałam jeszcze jedną biopsję. W dodatku ostrzegano mnie, że może mi się pogorszyć na początku leczenia i tak też się stało. Oni mówią, żebym nie traciła wiary. Ale jest mi ciężko. Mam bóle głowy nie do zniesienia. Boli mnie nawet mówienie.
- Musisz wytrzymać. Pamiętaj, że wszyscy ich pacjenci z medulloblastoma osiągnęli remisję.
- To samo sobie stale powtarzam.
- Postaram się odwiedzać cię codziennie - obiecał Sean. A przy okazji, gdzie jest twoja dokumentacja?
- Chyba w poczekalni - powiedziała Helen wskazując wolną ręką drugie drzwi.
Sean posłał jej ciepły uśmiech. Uścisnął ją za ramię i przeszedł do małej poczekalni połączonej z korytarzem. Na stole pod ścianą leżało to, czego szukał: historia choroby Helen.
Sean podniósł ją i przekartkował w poszukiwaniu karty zleceń, w której znalazł leki podobne do tych, które widział w karcie Martina: MB300C i MB303C. Potem wrócił do początku historii choroby i zobaczył kopię swojego własnego opracowania, która została tu przesłana wraz z całą poprzednią dokumentacją.
Pospiesznie przerzucając strony, Sean dotarł do obserwacji i przeczytał notatki dotyczące biopsji, która odbyła się poprzedniego dnia, dowiadując się, że zabiegu dokonano z dostępu nad prawym uchem. Dalej stwierdzono, że pacjentka dobrze zniosła badanie.
Właśnie zaczął poszukiwać opisu badań, żeby zobaczyć, czy robiono mrożone skrawki, kiedy coś mu przerwało. Drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się z hukiem i trzasnęły o ścianę z taką siłą, że klamka ukruszyła tynk.
Nagły hałas zaskoczył Seana. Upuścił papiery na laminowany blat. W drzwiach stała Margaret Richmond, wypełniając swoją okazałą postacią całą framugę. Sean rozpoznał w niej natychmiast naczelną pielęgniarkę, która wpadła do gabinetu doktora Masona.
Najwyraźniej takie dramatyczne wejścia leżały w jej zwyczaju.
- Co pan tu robi? - zapytała gniewnie. - I co pan robi z tą historią choroby? - Jej szeroką, zaokrągloną twarz wykrzywiała wściekłość.
Sean igrał z myślą, żeby rzucić jej jakąś nonszalancką odpowiedź, ale po chwili zrezygnował.
- Odwiedziłem znajomą - wyjaśnił. - Panna Cabot była w Bostonie moją pacjentką.
- Nie ma pan prawa zaglądać do jej dokumentacji - wybuchnęła pani Richmond. - Historie choroby są dokumentami poufnymi, udostępnianymi tylko pacjentom i ich lekarzom. Traktujemy nasze obowiązki w tym zakresie bardzo serio.
- Jestem pewien, że pacjentka chętnie zgodzi się udostępnić ją mnie - rzekł Sean. - Może przejdziemy do pokoju i spytamy ją o to.
- Nie jest pan tutaj pracownikiem klinicznym - krzyknęła pani Richmond ignorując sugestię Seana. - Ma pan uprawnienia jedynie do pracy naukowej. Arogancja, z jaką pozwala pan sobie nachodzić szpital, jest niewybaczalna.
Za plecami pani Richmond Sean zobaczył znajomą twarz. Było to nadęte, zadowolone z siebie oblicze niewyżytego komandosa, Roberta Harrisa. Sean nagle domyślił się, co się stało. Musiała go uchwycić jedna z kamer, prawdopodobnie na głównym korytarzu.
Harris zadzwonił do Richmond i przyszedł za nią zobaczyć rzeź niewiniątek.
Na widok Roberta Harrisa Sean przestał walczyć z pokusą odszczeknięcia się, zwłaszcza że pani Richmond nie zareagowała na jego wysiłki, by sprowadzić spór do rozsądnych rozmiarów.
- Skoro nie jesteście w nastroju, żeby rozmawiać jak dorośli powiedział - chyba wrócę do budynku naukowego.
- Pańska impertynencja tylko pogarsza sytuację - wysyczała wściekle pani Richmond. - Narusza pan nasze terytorium, zakłóca spokój i nie okazuje cienia skruchy. Jestem zdumiona, że władze Uniwersytetu Harvarda zaakceptowały na swojej uczelni kogoś takiego jak pan.
- Zdradzę pani sekret - odparł Sean. - To nie moje maniery tak ich zachwyciły. Spodobała im się moja zręczność w posługiwaniu się kijem hokejowym. A teraz naprawdę chętnie bym jeszcze został i pogawędził sobie z wami, ale muszę wracać do swoich mysich przyjaciółek, które nawiasem mówiąc mają znacznie przyjemniejszą osobowość niż większość pracowników Forbes.
Sean przyglądał się, jak twarz pani Richmond purpurowieje.
Było to jeszcze jedno z serii idiotycznych wydarzeń, których miał po dziurki w nosie. Czerpał perwersyjną przyjemność z prowokowania i doprowadzania do pasji tej kobiety, która mogłaby śmiało grać jako boczny obrońca w Miami Dolphins.
- Precz stąd, bo wezwę policję! - wrzasnęła pani Richmond.
Sean pomyślał, że wezwanie policji mogłoby być interesujące.
Wyobraził sobie jakiegoś biednego umundurowanego nowicjusza, jak usiłuje zakwalifikować jego przestępstwo. Niemal widział słowa raportu: Student Harvardu zuchwale zaglądał do historii choroby swojej pacjentki! Sean postąpił naprzód, stykając się oko w oko z panią Richmond. Uśmiechnął się wkładając w to cały swój wdzięk.
- Wiem, że będzie wam mnie brakowało - rzekł - ale muszę lecieć.
Oboje, pani Richmond i Harris, szli za nim aż do łącznika między budynkiem szpitalnym a naukowym. Przez całą drogę prowadzili dialog na temat zepsucia dzisiejszej młodzieży. Sean miał uczucie, że został wypędzony z miasta.
Przechodząc przez łącznik uprzytomnił sobie, jak bardzo będzie uzależniony od Janet w kwestii zdobywania materiału klinicznego do badań nad programem medulloblastoma; oczywiście jeśli w ogóle tu zostanie.
Wróciwszy do swojego laboratorium na czwartym piętrze, Sean spróbował zatopić się w pracy, żeby stłumić gniew i rozczarowanie z powodu idiotycznej sytuacji, w jakiej się znalazł. Podobnie jak pusty pokój piętro wyżej, historia choroby Helen nie zawierała niczego, o co warto byłoby się tak denerwować. Ale kiedy złość Seana nieco ostygła, zdał sobie sprawę, że pani Richmond miała swoje racje. Chociaż bardzo niechętnie, musiał przyznać, że Forbes był prywatną kliniką. Nie był to szpital akademicki, jak Boston Memorial, gdzie leczenie i nauka szły w parze. Tutaj historia choroby Helen była istotnie dokumentem poufnym. Ale i tak furia pani Richmond była nieadekwatna do ciężaru przewinienia.
Wbrew sobie przez następną godzinę Sean pogrążył się w próbach uzyskania kryształów. Wtem, gdy podnosił probówkę, by przyjrzeć się jej zawartości pod światło, kątem oka uchwycił jakiś ruch. Było to dokładnie to samo co pierwszego dnia. Jak wtedy, ruch dał się zauważyć od strony klatki schodowej.
Nie patrząc w tamtym kierunku, Sean spokojnie podniósł się ze stołka i poszedł do magazynu, tak jakby czegoś stamtąd potrzebował. Ponieważ magazyn miał połączenie z korytarzem, Sean mógł przebiec przez całą długość budynku do klatki schodowej na przeciwnym jego końcu.
Pędem zbiegł na dół, przebiegł przez całą długość korytarza na trzecim piętrze i dotarł do pierwszej klatki. Najciszej jak potrafił wspiął się po schodach, aż jego oczom ukazał się podest czwartego piętra. Tak jak podejrzewał, Hiroshi stał pod drzwiami, chyłkiem zaglądając przez szybę, najwyraźniej stropiony, że Sean ciągle jeszcze nie wrócił z magazynu.
Sean na palcach przebył kilka ostatnich schodów, dopóki nie znalazł się tuż za nim. Wtedy wrzasnął najgłośniej, jak tylko potrafił. Natężenie dźwięku, jaki udało mu się wzbudzić w murach klatki schodowej, na nim samym zrobiło wrażenie.
Mając w pamięci kilka filmów Chucka Norrisa o sztukach walki, Sean trochę się niepokoił, że Hiroshi odruchowo przedzierzgnie się w demona karate. Ale Hiroshi omal nie zemdlał. Na szczęście trzymał się jedną ręką klamki. To pomogło mu zachować pozycję stojącą.
Gdy oprzytomniał na tyle, że zrozumiał, co zaszło, cofnął się od drzwi i zaczął mamrotać jakieś wyjaśnienia. Zarazem jednak stale się wycofywał i kiedy jego stopa namacała pierwszy stopień, odwrócił się i zbiegł znikając z pola widzenia.
Sean pełen niesmaku ruszył za nim, nie żeby go ścigać, ale żeby poszukać Deborah Levy. Miał dość szpiegowania go przez Hiroshiego. Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie porozmawiać o tym z doktor Levy, skoro to ona kierowała laboratorium.
Poszedł prosto na szóste piętro i skierował się do gabinetu doktor Levy. Drzwi były otwarte na oścież. Zajrzał do środka.
Gabinet był pusty.
Sekretarki na piętrze nie miały pojęcia, gdzie jej szukać, ale podsunęły Seanowi, żeby spróbował pagera. Sean jednak poszedł na piąte piętro i odszukał Marka Halperna, jak zawsze w nieskazitelnym białym fartuchu. Sean domyślał się, że sam go codziennie pierze i prasuje.
- Szukam doktor Levy - odezwał się poirytowanym tonem.
- Doktor Levy nie ma - odpowiedział Mark. - Czy mogę w czymś pomóc?
- A później będzie? - spytał Sean.
- Dziś nie. Pojechała do Atlanty. Bardzo dużo podróżuje służbowo.
- Kiedy wróci?
- Nie wiem dokładnie. Może jutro, ale późno. Wspominała, że w drodze powrotnej chyba wstąpi do naszej placówki w Key West.
- Dużo czasu tam spędza?
- Sporo. Kilku doktorantów, którzy początkowo pracowali tu, w Forbes, a mieli przejść do Key West, nieoczekiwanie odeszło.
Ich odejście postawiło doktor Levy w ciężkiej sytuacji. Musiała wziąć sprawy w swoje ręce, bo zaczynały się walić. Zdaje się, że Forbes ma kłopoty ze znalezieniem kogoś na ich miejsce.
- Gdy wróci, proszę jej przekazać, że chciałbym z nią porozmawiać - przerwał mu Sean. Nie obchodziły go trudności kadrowe Forbes.
- Czy jest pan pewien, że ja nie mogę w niczym pomóc? - spytał Mark.
Sean chwilę rozważał, czy nie powiedzieć Markowi o zachowaniu Hiroshiego, ale w końcu postanowił nie mówić. Należało porozmawiać z kimś, kto ma jakąś władzę. Mark nie byłby w stanie nic zrobić.
Z uczuciem zawodu, że nie może znaleźć ujścia dla swojej złości, Sean ruszył z powrotem w stronę laboratorium. Był już prawie u drzwi od klatki schodowej, gdy nagle przyszło mu do głowy, o co jeszcze mógłby Marka zapytać.
Wrócił do maleńkiego pokoju technika i spytał, czy szpitalni patolodzy współpracują z personelem naukowym.
- Od czasu do czasu - odpowiedział Mark. - Na przykład doktor Barton Friedburg jest współautorem wielu prac, które wymagały opracowania od strony patologii.
- Co to za facet? - spytał Sean. - Życzliwy czy wrogo nastawiony? Mam wrażenie, że wszyscy tutaj należą do którejś z tych dwóch kategorii.
- Z pewnością życzliwy - rzekł Mark. - Poza tym wydaje mi się, że może pan mylić wrogie nastawienie z poważnym podejściem do pracy.
- Czy to znaczy, że mogę do niego zadzwonić i zadać mu kilka pytań? - spytał Sean. - Czy jest aż tak przyjacielski?
- Bez wątpienia - odparł Mark.
Sean zszedł do swojego laboratorium i usiadłszy wygodnie za biurkiem w oszklonej kabinie biurowej zadzwonił do doktora Friedburga. Połączył się z nim błyskawicznie, co uznał za dobrą wróżbę.
Wyjaśnił, kim jest i że interesują go wyniki biopsji wykonanej poprzedniego dnia u Helen Cabot.
- Proszę się nie rozłączać - powiedział doktor Friedburg.
Sean słyszał, jak rozmawia z kimś innym w pracowni. - Nie mamy materiału biopsyjnego od osoby o tym nazwisku - poinformował go po chwili.
- Ale ja wiem, że pacjentka miała wczoraj biopsję - utrzymywał Sean.
- Materiał poszedł na południe, do Centralnego Laboratorium Diagnostycznego - odparł doktor Friedburg. - Jeśli pan chce uzyskać jakieś informacje, to proszę zadzwonić do nich. Te rzeczy w ogóle nie przechodzą przez naszą pracownię.
- Z kim mam rozmawiać? - spytał Sean.
- Z doktor Levy - odpowiedział doktor Friedburg. - Odkąd odeszli Paul i Roger, ona tam wszystkim kręci. Nie wiem, kto jej ogląda preparaty, ale nie my.
Sean odłożył słuchawkę. W Forbes najwyraźniej nic nie było łatwe. Z pewnością nie miał zamiaru wypytywać doktor Levy o Helen Cabot. Natychmiast domyśliłaby się, o co mu chodzi, zwłaszcza gdyby usłyszała od pani Richmond, że zaglądał do jej historii choroby.
Sean westchnął i spojrzał na swoje stanowisko pracy, gdzie próbował skrystalizować proteinę. Miał ochotę wylać to wszystko do zlewu.
Druga część zmiany minęła Janet szybko. Pacjenci wychodzili na zabiegi i badania i wracali, ciągle wynikały jakieś problemy z zorganizowaniem tego wszystkiego. Na dodatek trzeba było się jeszcze uporać ze skomplikowanymi kursami leczenia, wymagającymi precyzyjnego dawkowania leków o ściśle określonych porach.
Ale w trakcie tej gorączkowej pracy Janet zdołała zaobserwować, na jakiej zasadzie przydzielano pacjentów poszczególnym członkom personelu. Bez specjalnych manipulacji udało jej się tak pokierować sprawami, że na następny dzień została przydzielona do Helen Cabot, Louisa Martina i Kathleen Sharenburg.
Wprawdzie nie dotknęła ich jeszcze, ale zobaczyła też w końcu pojemniki z zakodowanymi lekami, gdy pielęgniarki, które opiekowały się pacjentami z medulloblastoma, odbierały fiolki od Marjorie. Otrzymawszy je, szły do pomieszczenia aptecznego i napełniały odpowiednie strzykawki. Lek oznaczony jako MB300 był w dziesięciomililitrowej fiolce, a MB303 w mniejszej, pięciomililitrowej. Same pojemniki nie miały w sobie nic szczególnego.
Ot, pojemniki, w jakich znajduje się wiele innych leków do wstrzyknięć.
Panował tu zwyczaj robienia sobie popołudniowej przerwy na kawę, podobnie jak rano. Janet wykorzystała ten czas, by znów zajrzeć do statystyki medycznej. Będąc już na miejscu, posłużyła się tym samym fortelem co wobec Tima. Powiedziała jednej z urzędniczek, młodej kobiecie nazwiskiem Melanie Brock, że jest tu nowa i chce się zorientować w systemie komputerowym Forbes.
Dodała, że ma pewne pojęcie o pracy z komputerem, ale potrzebuje pomocy, żeby zacząć. Urzędniczka, której zainteresowanie Janet wyraźnie zaimponowało, chętnie zademonstrowała jej format danych i kod dostępu do statystyk medycznych.
Wprowadzona przez Melanie, a dalej pozostawiona sama sobie, Janet wywołała wszystkich pacjentów oznaczonych kodem T-9872, który poprzednio posłużył jej do odszukania aktualnie leczonych przypadków medulloblastoma. Tym razem otrzymała inną listę: trzydziestu ośmiu przypadków będących w ewidencji na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Nie znalazła tam natomiast nazwisk osób obecnie przebywających w szpitalu.
Przewidując, że ostatnio mogło być więcej przypadków, Janet poleciła komputerowi przedstawić na wykresie ich liczbę w poszczególnych latach. Wynik był uderzający.
Przyglądając się wykresowi, Janet stwierdziła, że w ciągu pierwszych ośmiu lat zanotowano pięć przypadków medulloblastoma, zaś w ciągu dwóch ostatnich - trzydzieści trzy. Ten skok wydawał jej się dziwny, dopóki nie przypomniała sobie, że Forbes odniósł tak wielkie sukcesy w leczeniu medulloblastoma właśnie w tych dwóch latach. Sukcesy spowodowały napływ pacjentów. Z pewnością taki był mechanizm.
Wiedziona ciekawością, jak to wygląda od strony demograficznej, Janet poleciła komputerowi dokonać analizy płci i wieku. Wśród ostatnich trzydziestu trzech przypadków wyraźna była przewaga płci męskiej: dwadzieścia sześć na siedem. Poprzednie pięć przypadków to były trzy osoby płci żeńskiej i dwie męskiej.
Przyglądając się rozkładowi wieku, Janet dowiedziała się, że z pierwszych pięciu chorych jedna osoba miała dwadzieścia jeden lat. Pozostałe cztery poniżej dziesięciu. Wśród ostatnich trzydziestu trzech siedmiu pacjentów miało mniej niż dziesięć lat, dwoje pomiędzy dziesięć a dwadzieścia, a pozostałych dwadzieścia czworo powyżej dwudziestu.
Co do wyników leczenia - pierwsza piątka zmarła w ciągu dwóch lat od rozpoznania. Troje w ciągu kilku miesięcy. W ostatnich trzydziestu trzech przypadkach skutki nowego rodzaju leczenia były uderzające. Wszystkie trzydzieści trzy osoby żyły dotychczas, choć dopiero troje przeżyło blisko dwa lata od postawienia diagnozy.
Janet pospiesznie zapisała te informacje dla Seana.
Następnie wybrała na chybił trafił jedno nazwisko z listy. Był to Donald Maxwell. Wywołała jego zapis. Okazało się, że był mocno skrócony. Znalazła uwagę: bliższe informacje w historii choroby.
Janet była tak pochłonięta swoimi poszukiwaniami, że gdy spojrzała na zegarek, przeraziła się. Tak samo jak rano zużyła cały czas przeznaczony na kawę i jeszcze trochę.
Szybko wydrukowała listę trzydziestu ośmiu chorych z uwzględnieniem wieku, płci i numeru księgi szpitalnej. Zdenerwowana, stała nad drukarką laserową i gdy pojawiła się gotowa kartka, odwróciła się oczekując po trosze, że zobaczy za swoimi plecami kogoś, kto zażąda wyjaśnień. Ale najwyraźniej nikogo nie interesowało, co robiła.
Zanim udała się z powrotem na trzecie piętro, odszukała Melanie, żeby zadać jej jedno krótkie, ostatnie pytanie. Znalazła ją przy kopiarce.
- Jak mam się zabrać za szukanie historii choroby wypisanego pacjenta? - spytała.
- Musisz poprosić kogoś z nas - powiedziała Melanie. Potrzebujemy tylko kopii upoważnienia, w twoim wypadku z działu kadr dla personelu średniego. Wtedy zajmuje to około dziesięciu minut. Historie choroby są przechowywane w podziemnym archiwum, które ciągnie się pod oboma budynkami. To sprawnie działający system. Musimy mieć dostęp do tych dokumentów dla celów leczniczych, na przykład kiedy pacjenci przechodzą pod opiekę ambulatoryjną. Z kolei administracja też ich potrzebuje dla celów statystycznych i ubezpieczeniowych. Przyjeżdżają tym dźwigiem. - Melanie wskazała mały wbudowany w ścianę dźwig za szklanymi drzwiami.
Janet podziękowała i pognała do windy. Była zawiedziona, że musi mieć upoważnienie. Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby to załatwić nie demaskując się. Jedyna nadzieja, że Sean coś wymyśli.
Niecierpliwie przyciskając guzik, Janet zastanawiała się, czy ma przeprosić za ponowne przedłużenie sobie przerwy. Wiedziała, że nie może postępować tak dalej. To nie było w porządku i Marjorie na pewno będzie niezadowolona.
Sterling był niezmiernie rad z rozwoju wydarzeń dnia. Wznosząc się w górę w wyłożonej boazerią windzie w biurze Franklin Bank na Federal Street w Bostonie uśmiechał się sam do siebie.
To był wspaniały dzień, który przyniósł maksymalne korzyści przy mmimalnym wysiłku. A świadomość, że za to, iż dobrze się bawił, jest w dodatku sowicie wynagradzany, czyniła go jeszcze przyjemniejszym.
Lunch w Ritzu był boski, zwłaszcza że maitre okazał się na tyle uprzejmy, że przyniósł z piwnicy restauracji butelkę białego meursaulta. Siedząc tuż obok Tanaki i jego gościa, ukryty za Wall Street Journal, Sterling Słyszał prawie całą ich rozmowę.
Gościem Tanaki był dyrektor kadr Immunoterapii. Genentech po wykupieniu firmy pozostawił ją w niemal nie zmienionym kształcie. Sterling nie wiedział, ile pieniędzy znajdowało się w zwykłej białej kopercie, którą Tanaka położył na stole, ale zauważył, jak błyskawicznie urzędnik wsunął ją do kieszeni.
Informacje, które usłyszał, były interesujące. Sean i inni współzałożyciele sprzedali Immunoterapię, by zebrać kapitał na zupełnie nowe przedsięwzięcie. Informator Tanaki nie był w stu procentach pewny, ale sądził, że nowa firma także miała się zajmować biotechnologią. Nie umiał podać nazwy ani przypuszczalnego profilu produkcji.
Dżentelmen ten wiedział natomiast, że organizacja nowej firmy utknęła, gdy Sean i jego partnerzy zorientowali się, że mają za mało pieniędzy. Wiedział o tym, ponieważ zaproponowano mu przejście do nowej firmy, a on zgodził się, by wkrótce dowiedzieć się, że sprawa musi ulec zwłoce, dopóki nie uda się zgromadzić wystarczających funduszy. Z brzmienia głosu owego dżentelmena Sterling domyślił się, że to opóźnienie zrodziło w nim wyraźną niechęć do nowego kierownictwa.
Ostatnią informacją, jaką miał do przekazania, było nazwisko wysokiego urzędnika Franklin Bank, z którym negocjowano pożyczkę dla uzupełnienia kapitału zakładowego. Sterling znał kilka osób z tego banku, ale Herbert Devonshire do nich nie należał.
To się jednak miało lada chwila zmienić, gdyż właśnie na spotkanie z nim udawał się teraz.
Lunch dostarczył mu również okazji do bliższego przyjrzenia się Tanace. Sterling, który wiedział dużo o japońskim charakterze i kulturze, szczególnie w dziedzinach związanych z biznesem, był zafascynowany sposobem bycia Tanaki. Nie wtajemniczony Amerykanin w żaden sposób nie mógłby wyczuć, że pod pozorami nienagannej grzeczności i szacunku Tanaka kryje pogardę dla towarzysza posiłku. Ale Sterling natychmiast wychwycił te subtelne sygnały.
Nie miał możliwości podsłuchiwania spotkania Tanaki z Herbertem Devonshire'em. Nawet o tym nie myślał. Ale chciał znać jego miejsce, by w rozmowie z panem Devonshire'em móc dać mu do zrozumienia, że wie wszystko. Toteż postarał się, by szef agencji wynajmu służby zdobył od kierowcy Tanaki tę informację i przekazał ją jego kierowcy.
Otrzymawszy poufną wiadomość Sterling udał się do City Side, popularnego baru w Faneuil Hali Market. Istniało pewne niebezpieczeństwo, że Tanaka zapamiętał go z lunchu, ale Sterling postanowił zaryzykować. Nie starał się usiąść w pobliżu. Obserwował Tanakę i Devonshire'a z daleka, odnotowując w pamięci, gdzie siedzieli i co zamówili. Zauważył także, o której godzinie Tanaka przeprosił na chwilę i poszedł zatelefonować.
Uzbrojony w tę wiedzę, Sterling czuł się najzupełniej na siłach stawić czoło Devonshire'owi. Udało mu się umówić na spotkanie na popołudnie tego samego dnia.
Po chwili oczekiwania, które, jak ocenił, miało zademonstrować mu, jak napięty jest rozkład zajęć pana Devonshire'a, został wprowadzony do jego imponującego gabinetu. Rozciągał się stamtąd widok na północ i na wschód, ze wspaniałą perspektywą na port i międzynarodowe lotnisko we wschodnim Bostonie oraz Mystic River Bridge, sięgający łukiem do Chelsea.
Pan Devonshire był niskim człowieczkiem o lśniącej łysej czaszce, w okularach w drucianej oprawie i tradycyjnym garniturze.
Podniósł się zza antycznego biurka, by uścisnąć dłoń Sterlinga.
Sterling ocenił jego wzrost na nie więcej niż metr pięćdziesiąt.
Podał mu swoją wizytówkę. Obaj usiedli. Pan Devonshire umieścił wizytówkę w samym środku swojej księgi handlowej w pozycji idealnie równoległej w stosunku do jej brzegów. Potem splótł dłonie.
- Miło mi pana poznać, panie Rombauer - przemówił mierząc Sterlinga oczkami jak paciorki. - Co Franklin mógłby dziś dla pana zrobić?
- Nie interesuje mnie Franklin - odparł Sterling. - To pan mnie interesuje, panie Devonshire. Chciałbym nawiązać z panem współpracę zawodową.
- Indywidualne podejście zawsze było naszą dewizą.
- Przejdę od razu do rzeczy. Chcę panu zaproponować poufną partnerską współpracę ku obopólnej korzyści. Są pewne rzeczy, które chciałbym wiedzieć, i takie, o których z kolei pańscy zwierzchnicy nie powinni wiedzieć.
Herbert Devonshire przełknął ślinę. To był jedyny ruch, jaki wykonał.
Sterling pochylił się do przodu i utkwił wzrok w rozmówcy.
- Fakty są proste. Dziś po południu spotkał się pan z niejakim Tanaką Yamaguchim w barze City Side; miejscu, śmiem zauważyć, dość nietypowym jak na spotkanie służbowe. Zamówił pan gimlet na wódce i przekazał panu Tanace pewne informacje; nie jest to wprawdzie przestępstwo, ale z punktu widzenia etyki rzecz niejednoznaczna. Wkrótce potem pokaźna część forsy zdeponowanej dotychczas przez Sushita Industries w Bank of Boston została przekazana do Franklin Bank ze wskazaniem na pana, jako ich osobistego bankiera.
Po tych słowach twarz Herberta zbielała.
- Mam szeroką sieć kontaktów w całym świecie biznesu ciągnął Sterling. Znów oparł się na krześle. - Chętnie włączyłbym pana do tej poufnej, bardzo dbałej o anonimowość, gwiaździstej siatki. Jestem przekonany, że w miarę upływu czasu obaj będziemy mogli służyć sobie nawzajem pożytecznymi informacjami. Moje pytanie brzmi: Czy chciałby pan do nas dołączyć? Jedyny warunek to ten, że nigdy, przenigdy nie ujawni pan pochodzenia żadnej informacji, którą panu przekażę.
- A jeśli nie zechcę się przyłączyć? - spytał Herbert chrapliwym głosem.
- Poinformuję o panu i panu Tanace pewne osoby z Franklin Bank, które mają coś do powiedzenia w sprawie pańskiej przyszłości.
- To jest szantaż - stwierdził Herbert.
- Ja nazywam to wolnym rynkiem - odparł Sterling. A jeśli idzie o pańskie wpisowe, to chciałbym usłyszeć, co powiedział pan panu Tanace o naszym wspólnym znajomym, Seanie Murphym.
- To ohydne - oświadczył Herbert.
- Nie chciałbym - ostrzegł go Sterling - żeby nasza rozmowa ugrzęzła we frazesach. Ohydny był pański postępek, panie Devonshire. To, o co pana proszę, to niewielka cena za korzyści, jakie przypadną panu ze zdobycia takiego klienta jak Sushita Industries. A ja mogę zagwarantować, że przydam się panu w przyszłości.
- Podałem mu bardzo niewiele informacji, zupełnie bez znaczenia.
- Jeśli panu z tym lepiej, niech pan w to wierzy.
Zapadła cisza. Dwaj mężczyźni wpatrywali się w siebie przez płaszczyznę antycznego mahoniowego biurka. Sterling czekał z uczuciem zadowolenia.
- Powiedziałem mu tylko tyle, że pan Murphy i kilku jego współpracowników zaciągają pożyczkę, żeby założyć nową firmę - oznajmił Herbert. - Nie podawałem żadnych liczb.
- Nazwa tej nowej firmy? - spytał Sterling.
- Onkogen - odparł Herbert.
- Proponowany profil produkcji?
- Preparaty stosowane w onkologii - powiedział Herbert. Diagnostyczne i lecznicze.
- Termin?
- Bardzo bliski. Najbliższe miesiące.
- Coś jeszcze? Muszę dodać, że mam możliwość sprawdzenia tych informacji.
- Nic - w głosie Herberta zabrzmiało rozdrażnienie.
- Jeśli się dowiem, że celowo rozminął pan się z prawdą ostrzegł go znów Sterling - efekt będzie taki sam, jakby pan odmówił współpracy.
- Jestem dziś jeszcze umówiony - uciął krótko Herbert.
Sterling wstał.
- Wiem, że to denerwujące uczucie, gdy się ma związane ręce - powiedział. - Ale niech pan pamięta, że czuję się pańskim dłużnikiem, a wypłacam się zawsze. Proszę do mnie dzwonić.
Sterling zjechał windą na parter i pospieszył do swego sedana.
Kierowca zablokował drzwi i zasnął. Sterling musiał walić w szybę, żeby mu otworzył. Gdy tylko znalazł się w środku, zadzwonił do swojego człowieka w F AA.
- Mówię z telefonu komórkowego - uprzedził.
- Ptaszek odlatuje rano - powiedział mężczyzna.
- Kierunek?
- Miami - odpowiedział. - Sam bym chętnie poleciał dodał.
- No i jak ci się podoba? - spytała Janet, gdy Sean wsadził głowę do sypialni. Przywiozła go do Miami Beach, żeby pokazać mu swoje wynajęte mieszkanie.
- Znakomite - oświadczył zaglądając jeszcze raz do living roomu. - Nie jestem pewien, czy mógłbym długo wytrzymać z tymi kolorkami, ale na pewno są w stylu Florydy. - Ściany były jaskrawożółte, dywan zielony. Plecione meble pomalowane na biało i przykryte poduszkami w tropikalne kwiaty.
- To tylko na kilka miesięcy - powiedziała Janet. - Chodź do łazienki i spójrz na ocean.
- Otóż i on! - Sean wyjrzał przez szpary w żaluzji. - Przynajmniej będę mógł powiedzieć, że go widziałem. - Wąski pasek oceanu widoczny był między dwoma budynkami. Było już po siódmej i słońce zaszło; w gęstniejącym mroku woda wydawała się raczej szara niż błękitna.
- Kuchnia też jest niezła - powiedziała Janet.
Sean poszedł za nią i przyglądał się, jak otwiera szafki pokazując mu talerze i szkło. Zmieniła strój pielęgniarski na swoją kusą bluzeczkę i szorty. W tym skąpym odzieniu wydała mu się niewiarygodnie ponętna. Dla Seana jej strój miał pewne minusy, zwłaszcza gdy Janet pochyliła się, by zademonstrować mu garnki i patelnie. Po prostu trudno mu było myśleć.
- Będę mogła gotować - powiedziała prostując się.
- Cudownie - odparł Sean, ale jego umysł zaprzątał całkiem inny pierwotny głód.
Przeszli z powrotem do living roomu.
- Hej, jestem gotów wprowadzić się choćby dzisiaj - zawołał Sean. - Bardzo mi się tu podoba.
- Zaraz, zaraz - osadziła go Janet. - Mam nadzieję, że nie odniosłeś wrażenia, że możemy ot tak zamieszkać tu razem. Musimy naprawdę poważnie porozmawiać. Po to tu przyjechałam.
- No, ale przede wszystkim musimy ruszyć z miejsca tę sprawę z medulloblastoma - zauważył Sean.
- Wydawało mi się, że te dwie kwestie nie wykluczają się nawzajem.
- Nie chciałem powiedzieć, że się wykluczają - tłumaczył Sean. - Chodziło mi o to, że trudno mi w tej chwili myśleć o czymś innym niż moja sytuacja tutaj, w Forbes, i czy powinienem zostać. Ta sprawa, że tak powiem, zdominowała mój umysł. To chyba zupełnie zrozumiałe.
Janet wzniosła oczy w górę.
- Poza tym konam z głodu - dodał Sean. - Wiesz, że nigdy nie potrafię rozmawiać, kiedy jestem głodny - uśmiechnął się.
- Będę cierpliwa do pewnego momentu - poddała się Janet. - Ale chcę, żebyś pamiętał, że należy mi się poważna rozmowa. A co do obiadu, człowiek z agencji nieruchomości powiedział mi, że niedaleko stąd, na Collins Avenue, jest znana kubańska restauracja.
- Kubańska? - wyraził powątpiewanie Sean.
- Wiem, że rzadko ryzykujesz coś innego niż twoja odwieczna pieczeń z kartoflami. Ale skoro jesteśmy w Miami, moglibyśmy być trochę odważniejsi.
- O rany - mruknął Sean.
Restauracja była na tyle blisko, że mogli pójść spacerem, zostawili więc łazik Seana tam, gdzie udało im się zaparkować, naprzeciwko domu Janet. Trzymając się za ręce szli Collins Avenue w kierunku północnym, pod ogromnymi obramowanymi złotem i srebrem chmurami, w których odbijała się czerwonawa poświata znad dalekich Everglades. Nie widzieli oceanu, ale słyszeli, jak fale uderzają w plażę po drugiej stronie rzędu odnowionych i wypucowanych budynków w stylu art deco.
Wokół plaży wszędzie pełno było ludzi; przechadzali się po ulicach, siedzieli na schodkach lub na ławkach, jeździli na łyżworolkach lub krążyli samochodami. Sprzęt grający w niektórych samochodach miał tak podkręcone basy, że Sean i Janet odczuwali wibracje w klatce piersiowej.
- Zanim ci chłopcy przekroczą trzydziestkę, będą mieli uszy środkowe praktycznie nie do użytku - skomentował Sean.
W restauracji zdawał się panować szaleńczy chaos. Było ciasno i tłoczno. Kelnerzy i kelnerki w czarnych spodniach i spódnicach i białych koszulach mieli na sobie poplamione fartuchy. Byli w wieku od dwudziestu do sześćdziesięciu lat. Biegając i przeciskając się między stolikami wykrzykiwali do siebie i w stronę pieca ekspresyjne komunikaty po hiszpańsku. Nad całym tym zgiełkiem zawisł soczysty aromat pieczonej wieprzowiny, czosnku i palonej kawy.
Porwani przez ludzki prąd, Sean i Janet znaleźli się przy obszernym stole, ściśnięci wśród innych biesiadników. Jakby za sprawą czarów pojawiły się oszronione butelki corony z trójkącikami limonek zatkniętymi u wylotu.
- Nic tu dla mnie nie ma - poskarżył się Sean po kilkuminutowym wpatrywaniu się w menu. Janet miała rację; jego posiłki były mało urozmaicone.
- Bzdura - odparła Janet. Sama złożyła zamówienie.
Gdy jedzenie dotarło na stół, Sean doznał miłego zaskoczenia.
Marynowana i obficie natarta czosnkiem pieczeń wieprzowa była pyszna, podobnie jak żółty ryż i czarna fasola posypana siekaną cebulą. Nie przypadła mu do gustu tylko juka.
- To paskudztwo.smakuje jak kartofel polany śluzem - zawołał.
- Jesteś obrzydliwy! - oświadczyła Janet. - Nie zachowuj się jak typowy student medycyny.
W rozbrzmiewającej ochrypłymi głosami restauracji konwersacja była prawie niemożliwa, toteż po obiedzie powędrowali na Ocean Drive i weszli do Lummus Park, żeby spokojnie porozmawiać.
Usiedli pod rozłożystym bananowcem i wpatrzyli się w ciemny ocean, usiany światłami statków handlowych i łodzi spacerowych.
- Trudno uwierzyć, że w Bostonie jest teraz zima - powiedział Sean.
- Człowiek zastanawia się, dlaczego w ogóle wytrzymuje to błocko i deszcz ze śniegiem - dodała Janet. - Ale dosyć rozmowy o głupstwach. Jeśli, jak mówisz, nie możesz na razie rozmawiać o nas, porozmawiajmy o sytuacji w Forbes. Czy po południu było choć trochę lepiej niż rano?
Sean zaśmiał się krótkim, niewesołym śmiechem.
- Gorzej - odparł. - Kiedy poszedłem na pierwsze piętro, nie minęło nawet pięć minut, jak do pokoju wpadła niczym rozwścieczony byk pielęgniarka naczelna, rycząc i wrzeszcząc, bo zajrzałem do historii choroby Helen.
- Margaret Richmond wściekła? - zdziwiła się Janet.
Sean przytaknął.
- W całej swojej studziesięciokilogramowej warczącej okazałości. Kompletnie nie panowała nad sobą.
- Dla mnie zawsze była uprzejma.
- Ja widziałem ją tylko dwa razy i nie nazwałbym jej zachowania uprzejmym ani za pierwszym, ani za drugim razem.
- Skąd wiedziała, że tam jesteś?
- Był z nią miejscowy komandos. Musieli mnie wypatrzyć w kamerze.
- Ach, cudownie! Następna rzecz, o którą mogę się pomartwić. Nie pomyślałam o kamerach.
- Nie musisz się martwić. To tylko mnie szef ochrony nie może ścierpieć. Poza tym kamery są najprawdopodobniej raczej w miejscach ogólnie dostępnych, nie na oddziałach.
- Czy udało ci się porozmawiać z Helen Cabot? - spytała Janet.
- Przez chwilę. Wcale nie wygląda dobrze.
- Jej stan stale się pogarsza. Była już nawet mowa o zespoleniu. Dowiedziałeś się czegoś z jej historii?
- Nie. Nie miałem czasu. Oni dosłownie wyścigali mnie aż do łącznika z budynkiem naukowym. Potem, jakby dla uwieńczenia tego popołudnia, pojawił się znowu ten Japoniec, węsząc i podglądając mnie w laboratorium z klatki schodowej. Nie wiem, o co mu chodzi, ale tym razem go dopadłem. Przeraziłem go śmiertelnie; zakradłem się za niego i wrzasnąłem głosem, od którego krew ścina się w żyłach. Mało nie zgubił portek ze strachu.
- Biedaczysko.
- Ładne mi biedaczysko! Facet śledzi mnie, odkąd tylko przyjechałem.
- A mnie się poszczęściło - oznajmiła Janet.
Sean rozpromienił się.
- Naprawdę? Wspaniale! Czy zdobyłaś odrobinę cudownego leku?
- Nie, to nie lek - Janet sięgnęła do kieszeni i wyjęła wydruk komputerowy i kartkę z pospiesznie nabazgranymi notatkami. Ale masz tu listę wszystkich pacjentów leczonych z powodu medulloblastoma w ostatnich dziesięciu latach: razem trzydzieści osiem osób, z tego trzydzieści trzy w ciągu ostatnich dwóch lat. Na tej kartce jest podsumowanie.
Sean skwapliwie chwycił papiery. Ale by odczytać ich treść, musiał trzymać je nad głową, żeby złowić światło lamp ulicznych z Ocean Drive. Gdy je przeglądał, Janet tłumaczyła mu, czego się dowiedziała na temat rozkładu wieku i płci. Powiedziała mu też, że w zapisach komputerowych była adnotacja, że bliższych informacji należy szukać w historiach choroby. Na koniec powtórzyła to, czego dowiedziała się od Melanie, że wyciągnięcie starych historii choroby to kwestia dziesięciu minut, pod warunkiem oczywiście, że się ma stosowne upoważnienie.
- Te historie będą mi potrzebne - stwierdził Sean. - Czy one są w statystyce medycznej?
- Nie. - Janet wyjaśniła mu, co mówiła Melanie o podziemnym archiwum pod oboma budynkami instytutu.
- Żartujesz! - ucieszył się Sean. - To nawet dość wygodne.
- Jak to? - spytała Janet.
- A tak, że będę mógł dostać się do nich z budynku naukowego. Dzisiejszy incydent pokazał wyraźnie, że w szpitalu jestem persona non grata. Ale teraz mogę spróbować zajrzeć do tych historii nie nadziewając się na Richmond i jej wspólników.
- Zamierzasz włamać się do archiwum? - spytała Janet ze zgrozą.
- No cóż, wątpię, żeby sami otworzyli przede mną drzwi odparł Sean.
- To już przesada. Jeśli to zrobisz, złamiesz prawo, nie tylko regulamin szpitalny.
- Ostrzegałem cię - przypomniał Sean.
- Mówiłeś, że będziemy musieli łamać regulamin, a nie prawo.
- Nie zapuszczajmy się w semantykę - w głosie Seana pojawił się ton irytacji.
- Ale to jest ogromna różnica - zaprotestowała Janet.
- Prawo jest tylko zbiorem skodyfikowanych regulaminów.
Wiedziałem, że w ten czy inny sposób zbliżymy się do łamania prawa, i myślałem, że ty też to wiesz. Ale poza tym, nie sądzisz, że jesteśmy usprawiedliwieni? Ci ludzie z Forbes najwyraźniej opracowali niezwykle skuteczny sposób leczenia medulloblastoma.
Na nieszczęście postanowili trzymać go w sekrecie, widocznie po to, żeby opatentować swoje odkrycie, zanim ktoś inny pójdzie w ich ślady. To mnie właśnie tak drażni w prywatnych placówkach naukowych. Że celem staje się pomnożenie kapitału, a nie interes społeczny. Dobro ogółu jest na dalszym planie, jeśli w ogóle bierze się je pod uwagę. Z ich metody leczenia medulloblastoma wypływają bez wątpienia ważne wnioski dla wszystkich nowotworów, ale społeczeństwu odmawia się dostępu do tej wiedzy. Nikogo to nie obchodzi, że fundamenty naukowe, na których te prywatne instytuty opierają swoją pracę, powstały w ośrodkach akademickich, za państwowe pieniądze. Prywatne placówki po prostu biorą. Ale nie dają. W ten sposób społeczeństwo zostaje oszukane.
- Cel nigdy nie uświęca środków - powiedziała Janet.
- Bądź konsekwentna i spójrz uczciwie na siebie samą. Chyba zapominasz, że to wszystko był twój pomysł. No cóż, może rzeczywiście powinniśmy dać spokój, może powinienem wrócić do Bostonu i wziąć się za swój doktorat.
- Niech będzie! - zawołała zdenerwowana Janet. - Niech będzie, zrobimy to, co musimy zrobić.
- Potrzebujemy dokumentacji i cudownego leku - Sean wstał i przeciągnął się. - Więc chodźmy.
- Teraz? - spytała Janet w panice. - Jest prawie dziewiąta.
- Pierwsza zasada włamywacza: Rób, co masz robić, kiedy nikogo nie ma w domu. To idealna pora. Poza tym mam oficjalny pretekst: powinienem wstrzyknąć następnym myszom pierwszą dawkę glikoproteiny.
- Panie Boże dopomóż - jęknęła Janet, gdy Sean ściągał ją z ławki.
Tom Widdicomb skierował samochód w wolne miejsce na najdalszym krańcu parkingu należącego do rezydencji Forbes. Centymetr po centymetrze posuwał się naprzód, dopóki koła nie dotknęły ogrodzenia. Zaparkował pod osłoną gałęzi potężnego gumbolimbo.
Alice powiedziała mu, by się tam zatrzymał, żeby nikt nie zauważył samochodu. To był samochód Alice, cytrynowozielony cadillac kabriolet z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku.
Tom otworzył drzwi i wysiadł upewniwszy się najpierw, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo. Naciągnął lateksowe rękawiczki chirurgiczne. Potem sięgnął pod przednie siedzenie i wyciągnął nóż kuchenny, który zabrał z domu. Na jego wypolerowanej powierzchni zamigotało odbite światło. Początkowo planował wziąć pistolet. Ale kiedy pomyślał, jaki to będzie hałas i jak cienkie są ściany w rezydencji, zdecydował się na nóż. Miał on tylko ten minus, że robota mogła okazać się brudna.
Ostrożnie, by się nie skaleczyć, Tom wsunął nóż ostrzem w prawy rękaw koszuli, a rękojeść ujął w dłoń. W drugiej ręce miał klucze do mieszkania numer dwieście siedem.
Przemierzył wzdłuż tył budynku, licząc drzwi balkonowe, dopóki nie znalazł się pod właściwymi. W mieszkaniu nie paliło się światło. Albo już spała, albo jej nie było. Każda ewentualność miała plusy i minusy.
Tom przeszedł na stronę frontową. Musiał chwilę zaczekać, ponieważ z domu ktoś wyszedł i zmierzał do samochodu. Gdy odjechał, Tom otworzył kluczem drzwi wejściowe. Znalazłszy się w środku, poruszał się szybko, żeby nikt go tu nie widział. Dotarł do numeru dwieście siedem, włożył klucz w zamek, otworzył, wszedł i zamknął za sobą jedną szybką, płynną sekwencją ruchów.
Kilka minut stał bez ruchu, nasłuchując bodaj najlżejszego dźwięku. Dosłyszał odległe odgłosy telewizorów dobiegające z innych mieszkań. Schował klucze do kieszeni i wypuścił z rękawa kuchenny nóż o długim ostrzu. Zacisnął dłoń na trzonku jak na rękojeści sztyletu.
Powoli, centymetr po centymetrze, posuwał się naprzód. W świetle dochodzącym z parkingu dostrzegał zarysy mebli i otwarte drzwi do sypialni.
Tom zajrzał w mrok. Przy zaciągniętych zasłonach było tu ciemniej niż w living roomie i nie widział, czy w łóżku ktoś jest.
Znów się zatrzymał i nasłuchiwał. Poza stłumionymi dźwiękami dalekich telewizorów i szumem lodówki, która właśnie się włączyła, nie usłyszał niczego. Nie było słychać równego oddechu śpiącego człowieka.
Posuwając się głębiej po pół kroku, Tom natrafił na brzeg łóżka.
Wyciągnął przed siebie wolną rękę i macał w poszukiwaniu ciała.
Dopiero teraz nabrał pewności: łóżko było puste..
Dotychczas nieświadomie wstrzymywał oddech. Teraz wyprostował się i odetchnął. Jego napięcie zelżało, ale z drugiej strony w głębi duszy odczuwał rozczarowanie. Perspektywa przemocy podnieciła go, a tymczasem spełnienie miało się odwlec.
Kierując się raczej wyczuciem niż wzrokiem, odszukał wejście do łazienki. Wolną ręką przejechał po ścianie w górę i w dół, aż namacał przełącznik światła. Włączył je i na chwilę musiał przymrużyć oczy od blasku, ale widok przypadł mu do gustu. Na brzegu wanny wisiały koronkowe pastelowe majteczki i stanik.
Tom odłożył nóż na umywalkę i podniósł majteczki. Były całkiem niepodobne do tych, które nosiła Alice. Takie rzeczy fascynowały go, nie miał pojęcia dlaczego. Usiadł na brzegu wanny i przebierał palcami po jedwabistym materiale. Był rad, że ma się czym zabawić, czekając przy zapalonym świetle, z nożem pod ręką.
- A co będzie, jeśli nas złapią? - spytała nerwowo Janet, gdy zbliżali się do Forbes Cancer Center. Przed chwilą wyszli ze sklepu z artykułami metalowymi, gdzie Sean kupił narzędzia, które, jak się wyraził, powinny posłużyć im równie dobrze jak prawdziwe wytrychy.
- Nie złapią - odparł Sean. - Właśnie dlatego idziemy tam teraz, kiedy nikogo nie ma. To znaczy, nie wiemy na pewno, ale przekonamy się.
- W części szpitalnej będzie mnóstwo ludzi - ostrzegła go Janet.
- I dlatego będziemy się trzymać z daleka od części szpitalnej.
- A co z ochroną? Pomyślałeś o tym?
- To pestka. Poza tym niewyżytym komandosem nikt nie zrobił na mnie większego wrażenia. Przy drzwiach wejściowych na pewno nie ma przesadnej dyscypliny.
- Nie jestem w tym najlepsza - przyznała Janet.
- Powiedziałabyś coś bardziej odkrywczego!
- A skąd ty jesteś taki obeznany z zamkami, wytrychami i alarmami? - zainteresowała się Janet.
- Kiedy byłem chłopcem, w Charlestown mieszkała czystej krwi klasa robotnicza. Wielki świat jeszcze tam nie dotarł. Każdy z naszych ojców miał inne rzemiosło. Mój ojciec był hydraulikiem.
Ojciec Timothy'ego O'Briena ślusarzem. Stary O'Brien nauczył syna kilku zawodowych sztuczek, a Timmy pokazał je nam. Najpierw to była zabawa, coś w rodzaju zawodów. Chcieliśmy się popisać, że nie oprze nam się żaden zamek w okolicy. A znowu ojciec Charliego O'Sullivana był elektrykiem, prawdziwym mistrzem. Zakładał wymyślne alarmy, głównie na Beacon Hill. Często zabierał ze sobą Charliego. Więc Charlie zaczął opowiadać nam o alarmach.
- To niebezpieczna wiedza dla dzieciaków - zauważyła Janet.
Jej własne dzieciństwo - prywatne szkoły, lekcje muzyki i wakacje na Przylądku - różniło się od dzieciństwa Seana jak niebo od ziemi.
- Pewnie że tak - zgodził się Sean. - Ale nigdy nie kradliśmy niczego w sąsiedztwie. Po prostu otwieraliśmy zamki i zostawialiśmy je tak, dla żartu. Potem to się zmieniło. Z jednym ze starszych chłopaków, który umiał prowadzić samochód, zaczęliśmy wypuszczać się do Swampscott czy Marblehead. Przez pewien czas obserwowaliśmy dom, a potem włamywaliśmy się i braliśmy alkohol i jakiś sprzęt. No wiesz, magnetofon, telewizor.
- Kradliście? - spytała Janet zaszokowana.
Sean przyglądał jej się przez chwilę, zanim znów skierował spojrzenie na drogę.
- Jasne - odpowiedział. - To było bardzo podniecające, a nam się wydawało, że wszyscy, którzy mieszkają na North Shore, to milionerzy. - Opowiadał jej dalej o tym, jak on i jego kumple sprzedawali łupy, płacili kierowcy, kupowali piwo, a resztę dawali facetowi, który zbierał fundusze na Irlandzką Armię Republikańską. - Wmawialiśmy sobie nawet, że jesteśmy młodzieżowymi działaczami politycznymi, chociaż nie mieliśmy zielonego pojęcia, o co chodzi w Irlandii Północnej.
- Mój Boże! Nic o tym nie wiedziałam - powiedziała Janet.
Słyszała o młodzieńczych bójkach Seana, nawet o rozrywkowych eskapadach, ale kradzieże z włamaniami to było coś zupełnie innego.
- Nie wdawajmy się w osądy moralne. Moja i twoja młodość to dwa zupełnie różne światy.
- Jestem po prostu trochę zaniepokojona, że nauczyłeś się usprawiedliwiać wszelkie postępki - odparła Janet. - Przypuszczam, że to może wejść w krew.
- Ostatni raz zrobiłem coś takiego, kiedy miałem piętnaście lat - przypomniał Sean. - Od tego czasu wiele wody w rzece upłynęło.
Zajechali na parking przed Forbes i podjechali pod budynek naukowy. Sean zgasił silnik i wyłączył światła. Przez chwilę oboje siedzieli nieruchomo.
- Chcesz to dalej robić czy nie? - przerwał w końcu milczenie Sean. - Nie chcę cię przymuszać, ale nie mogę tracić tu dwóch miesięcy chrzaniąc się z jakąś czarną robotą. Albo uda mi się dotrzeć do programu medulloblastoma, albo wracam do Bostonu.
Niestety, nie mogę zrobić tego sam; po napaści tego babska, Margaret Richmond, to jasne. Albo mi pomagasz, albo dajemy sobie spokój. Ale pozwól, że ci coś powiem: idziemy tam, żeby zdobyć wiedzę, nie żeby kraść telewizory. W cholernie słusznej sprawie.
Janet nieruchomo patrzyła przed siebie. Nie mogła sobie pozwolić na luksus niezdecydowania, a tymczasem w głowie miała jeden wielki galimatias. Spojrzała na Seana. Pomyślała, że go kocha.
- Dobrze! - powiedziała w końcu. - Ruszajmy.
Wysiedli z samochodu i poszli do wejścia. Sean niósł w papierowej torbie narzędzia kupione w sklepie metalowym.
- Dobry wieczór - powiedział do strażnika, który zamrugał przypatrując się jego identyfikatorowi. Był to smagły Hiszpan z cienkim, jakby narysowanym ołówkiem wąsikiem. Wyglądało na to, że szorty Janet zyskały uznanie w jego oczach.
- Muszę zaszczepić moje szczury - wyjaśnił Sean.
Strażnik odblokował bramkę. Nie odezwał się ani słowem, nie odrywał też oczu od dolnej połowy ciała Janet. Przechodząc zauważyli, że nad rzędem monitorów stoi mały przenośny telewizorek.
Nastawiony był na mecz futbolowy.
- Widzisz teraz, co miałem na myśli mówiąc o strażnikach? - spytał Sean, gdy weszli na schody prowadzące do podziemi. Bardziej go interesowały twoje nogi niż mój identyfikator. Mógłbym tam mieć fotografię Charlesa Mansona i też by nie zauważył.
- Dlaczego powiedziałeś "szczury", a nie "myszy"? - zagadnęła Janet.
- Ludzie nienawidzą szczurów - odparł Sean. - Wolałem się zabezpieczyć, żeby mu nie przyszło do głowy zejść z nami i popatrzeć.
- Muszę przyznać, że myślisz o wszystkim - stwierdziła Janet.
Podziemia były istnym labiryntem korytarzy, wzdłuż których ciągnęły się zaryglowane drzwi, ale przynajmniej były nie najgorzej oświetlone. Sean był już kilka razy w zwierzętarni i dość dobrze znał jej okolice, ale nigdy nie zapuszczał się dalej. Gdy szli, dźwięk ich obcasów odbijał się echem od nagiego betonu.
- Masz jakieś pojęcie, gdzie idziemy? - spytała Janet.
- Blade - odparł Sean.
Szli głównym korytarzem skręcając kilkakrotnie, aż doszli do rozwidlenia w kształcie litery T.
- To musi być droga do szpitala - rzekł Sean.
- Skąd wiesz?
Sean wskazał plątaninę przewodów okalającą sufit.
- Rozdzielnia jest w szpitalu - powiedział. - Te przewody biegną do budynku naukowego. Teraz musimy sprawdzić, z której strony jest archiwum.
Posuwali się korytarzem w kierunku szpitala. Sto pięćdziesiąt metrów dalej napotkali wąski hol, a po obu jego stronach - drzwi.
Sean spróbował je otworzyć. Były zamknięte na klucz.
- Wypróbujmy te zabawki - powiedział. Postawił torbę na podłodze i wyjął parę narzędzi, między innymi cieniutki klucz do sześciokątnych wkrętów i kilka krótkich kawałków grubego drutu.
Trzymając klucz w jednej ręce, a drut w drugiej, wetknął oba przedmioty w zamek.
- Cały trik polega właśnie na tym. To się nazywa "na grzebień".
Zamknął oczy i majstrował w zamku.
- I co? - spytała Janet rozglądając się po korytarzu w obawie, że lada chwila ktoś się zjawi.
- Pestka - odparł Sean. Rozległo się szczęknięcie i drzwi otworzyły się. Sean odszukał przełącznik i zapalił światło. Włamali się do pomieszczenia rozdzielni, którego obie przeciwległe ściany zajmowały ogromne tablice elektryczne.
Sean zgasił światło i zamknął drzwi. Z kolei zabrał się do pracy nad tymi po przeciwnej stronie korytarza. Otworzył je jeszcze szybciej.
- Zupełnie przyzwoite wytrychy - stwierdził. - Nie to co oryginalne, ale zawsze.
Włączył światło i oboje z Janet ujrzeli długie, wąskie pomieszczenie wypełnione metalowymi półkami. Były na nich ułożone szpitalne historie choroby. Zostało jeszcze dużo wolnego miejsca.
- To jest to - powiedział Sean.
- Mają się gdzie rozprężać - zauważyła Janet.
- Nie ruszaj się przez chwilę. Sprawdzę tylko, czy nie ma alarmów.
- Wielkie nieba! - zawołała Janet. - Dlaczego mnie nie uprzedzasz?
Sean szybko rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu wbudowanych czujników lub fotokomórek. Niczego nie znalazł.
Dołączył do Janet i wziął wydruki komputerowe.
- Podzielimy się - powiedział. - Chcę mieć tylko historie z ostatnich dwóch lat. One dokumentują skuteczne leczenie.
Janet wzięła pierwszą połowę listy, a Sean drugą. W ciągu dziesięciu minut zgromadzili stos trzydziestu trzech historii chorób.
- Od razu widać, że to nie jest szpital akademicki - zauważył Sean. - Tam człowiek może mówić o szczęściu, jeśli znajdzie jedną historię, a co dopiero wszystkie trzydzieści trzy.
- Co chcesz z nimi zrobić? - spytała Janet.
- Skopiować. Kopiarka jest w statystyce medycznej. Pytanie tylko, czy statystyka nie będzie zamknięta. Nie chciałbym, żeby strażnik zobaczył, jak otwieram drzwi wytrychem. A tam prawdopodobnie jest kamera.
- Sprawdźmy. - Janet chciała już mieć to za sobą.
- Zaczekaj - powstrzymał ją Sean. - Chyba mam lepszy pomysł. - Ruszył do tej części pomieszczenia, która znajdowała się pod budynkiem naukowym. Janet z trudem dotrzymywała mu kroku. Obeszli ostatni rząd metalowych półek i dotarli do ściany.
Jej środek zajmowały szklane drzwi. Po ich prawej stronie znajdowała się tabliczka z dwoma guzikami. Gdy Sean nacisnął dolny guzik, ciszę przerwał głęboki warkot.
- Może nam się poszczęści - powiedział Sean.
Po kilku minutach ukazał się mały dźwig. Sean otworzył drzwi i zaczął wyjmować półki.
- Co ty robisz? - spytała Janet.
- Mały eksperyment - rzekł Sean. Gdy wyjął już dość, wszedł do środka. Musiał zgiąć się wpół i podkurczyć kolana pod brodę.
- Zamknij drzwi i naciśnij guzik - poprosił.
- Jesteś zdecydowany? - spytała Janet.
- No, dalej! - ponaglił ją Sean. - A kiedy silnik się wyłączy, poczekaj chwilę, potem przyciśnij dolny guzik i ściągnij mnie z powrotem.
Janet wykonała polecenie. Sean wzniósł się w górę machając jej ręką i zniknął z pola widzenia.
Pod jego nieobecność niepokój Janet wzrósł. Gdy on był przy niej, ciężar ich postępków nie docierał do niej tak ostro. Ale w tej niesamowitej ciszy świadomość tego, gdzie jest i co robi, uderzyła w nią z całą siłą: włamuje się do Forbes Cancer Center.
Warkot umilkł. Janet policzyła do dziesięciu i przycisnęła dolny guzik. Na szczęście Sean wkrótce się ukazał. Otworzyła drzwi.
- Działa jak w zegarku -- oznajmił. - Dochodzi do sekcji finansów, w administracji. Nie mogliśmy lepiej trafić, tam jest jedna z najlepszych kopiarek świata.
Zapakowanie historii chorób zajęło im zaledwie kilka minut.
- Ty pierwsza - powiedział Sean.
- Nie jestem pewna, czy ja chcę.
- W porządku. W takim razie zaczekaj tutaj, dopóki ich nie skopiuję. To mi powinno zająć około pół godziny. - Zaczął z powrotem ładować się do dźwigu.
Janet chwyciła go za ramię.
- Zmieniłam zdanie. Nie chcę zostać tu sama.
Sean wzniósł oczy w górę i wyszedł z dźwigu. Janet wcisnęła się na jego miejsce. Sean podał jej sporą część dokumentów, zamknął drzwi i nacisnął guzik. Kiedy silnik stanął, nacisnął jeszcze raz i dźwig pojawił się ponownie. Z resztą papierów w ręku po raz drugi wpakował się do środka i przez kilka uciążliwych minut czekał, aż Janet naciśnie guzik na górze.
Gdy otworzyła mu drzwi, zauważył, że jest skrajnie zdenerwowana.
- O co znowu chodzi? - spytał gramoląc się z dźwigu.
- Wszystkie światła się palą. Czy to ty je włączyłeś?
- Nie - odparł Sean zgarniając dokumenty. - Paliły się już, kiedy przyjechałem. Pewnie zostawiła je ekipa sprzątająca.
- To mi nie przyszło do głowy. Jak ty możesz być w tym wszystkim taki spokojny? - Wydawała się niemal zła.
Sean wzruszył ramionami.
- Pewno dzięki doświadczeniu z dzieciństwa.
Szybko opracowali metodę pracy z kopiarką. Każdą historię trzeba było podzielić na luźne kartki, potem załadować je do automatycznego podajnika. Za pomocą zszywacza znalezionego na sąsiednim biurku porządkowali kopie i ponownie łączyli oryginały w całość.
- Widziałeś ten komputer w szklanej kabinie? - spytała Janet.
- Widziałem go pierwszego dnia, podczas zwiedzania - odparł Sean.
- On wykonuje jakiś program - powiedziała Janet. - Kiedy czekałam, aż przyjedziesz, zajrzałam do niego. Jest podłączony do kilku modemów. Pewnie zbiera dane z sieci rozproszonej.
Sean przyjrzał się Janet, zaskoczony.
- Nie wiedziałem, że znasz się na komputerach. To dosyć dziwne u osoby, której głównym przedmiotem była literatura angielska.
- W Wellesley rzeczywiście moim kierunkiem była literatura angielska - wyjaśniła - ale komputery fascynowały mnie. Skończyłam kilka kursów. W pewnej chwili byłam bliska zmiany kierunku.
Załadowawszy następną porcję dokumentów do kopiarki, Sean i Janet podeszli do oszklonego pomieszczenia i zajrzeli do wewnątrz. Ekran monitora pokrywały świecące cyfry. Sean nacisnął drzwi. Były otwarte. Weszli.
- Ciekawe, po co ta kabina - rzekł.
- Dla ochrony - wyjaśniła Janet. - Takim wielkim maszynom może przeszkadzać dym papierosowy. A w biurze jest na pewno pełno palaczy.
Przyglądali się zapisowi na monitorze. Były to dziewięciocyfrowe numery.
- Jak myślisz, co on robi? - spytał Sean.
- Nie mam pojęcia - odparła Janet. - To nie są numery telefonów, bo liczby musiałyby być siedmio- albo dziesięcio-, a nie dziewięciocyfrowe. Poza tym niemożliwe, żeby wywoływał numery telefoniczne w takim tempie.
Nagle zapis znikł z ekranu. Potem pojawił się numer dziesięciocyfrowy. Natychmiast modem zaczął dzwonić; jego dźwięk nakładał się na szum urządzeń klimatyzacyjnych.
- No, ale to już jest numer telefonu - powiedziała Janet. Nawet poznaję kierunkowy. To Connecticut.
Ekran zgasł znowu, potem wyświetlił dalsze dziewięciocyfrowe numery. Po minucie przy pewnym numerze zapis znieruchomiał i włączyła się drukarka. Sean i Janet spojrzeli na nią i zobaczyli wydruk, na którym po owym dziewięciocyfrowym numerze następowała notatka: Peter Ziegler, lat 55, Valley Hospital, Chórlotte, Karolina Północna, zeszycie ścięgna Achillesa 11 marca.
Naraz zabrzmiał sygnał alarmowy. Komputer powrócił do wyświetlania dziewięciocyfrowych numerów; Janet i Sean spojrzeli na siebie, Sean zaskoczony, Janet w panice.
- Co się tu dzieje? - spytała. Alarm dzwonił nadal.
- Nie wiem - przyznał Sean. - Ale to nie jest alarm przeciwwłamaniowy. - Odwrócił się, chcąc wyjrzeć do biura, w samą porę by spostrzec otwierające się drzwi na korytarz.
- Na podłogę! - rzucił zmuszając Janet, żeby uklękła na czworakach. Zrozumiał, że ten ktoś, kto tu zmierzał, przyszedł sprawdzić komputer. Gorączkowo popychał Janet za konsolę.
Skrajnie przerażona Janet spełniła polecenie grzęznąc w plątaninie kabli. Sean był tuż za nią. Zaledwie udało im się umknąć z pola widzenia, gdy otworzyły się drzwi szklanej kabiny.
Ze swojej ciasnej kryjówki zobaczyli parę nóg. Była to w każdym razie kobieta. Alarm, który zapoczątkował całe zdarzenie, został wyłączony. Kobieta podniosła słuchawkę telefonu i wybrała numer.
- Mamy następnego potencjalnego dawcę - powiedziała. Karolina Północna.
W tej samej chwili drukarka laserowa jeszcze raz zaczęła drukować i znowu na krótką chwilę odezwał się alarm.
- Słyszysz? - spytała kobieta. - Co za zbieg okoliczności.
Właśnie teraz, kiedy rozmawiamy, mamy następną osobę. - Przerwała, czekając na wydruk. - Patricia Southerland, lat czterdzieści siedem, San Jose General, San Jose, Kalifornia, biopsja sutka czternastego marca. Też nieźle. Co o tym myślisz?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym kobieta przemówiła znowu.
- Wiem, że to niewiele. Ale mamy czas. Zaufaj mi. To moja działka.
Kobieta odłożyła słuchawkę. Sean i Janet usłyszeli, jak oddziera kartkę z wydrukiem. Potem odwróciła się i odeszła.
Przez kilka minut ani Sean, ani Janet nie odzywali się.
- O co jej u diabła chodziło z tym potencjalnym dawcą? - wyszeptał w końcu Sean.
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi - odszepnęła Janet. Chcę stąd wyjść.
- Dawca? - wymamrotał Sean. - To brzmi dosyć makabrycznie. Co to wszystko jest? Jakaś izba rozrachunkowa dla ludzkich części zamiennych? To mi przypomina pewien film, który kiedyś widziałem. Mówię ci, to dom wariatów.
- Poszła? - spytała Janet.
- Sprawdzę - powiedział Sean. Powolutku wycofał się z kryjówki i wyjrzał nad blatem. Pokój był pusty. - Chyba poszła.
Ciekawe, dlaczego nie zwróciła uwagi na kopiarkę.
Janet wypełzła i ostrożnie uniosła głowę. Ona także zlustrowała pokój.
- Alarm komputera musiał zagłuszyć hałas, kiedy tu wchodziła - rozważał Sean. - Ale powinna była słyszeć ją wychodząc.
- Może była zbyt przejęta - podsunęła Janet.
Sean skinął głową.
- Pewnie masz rację.
Ekran monitora, który do tej pory wyświetlał niezliczone ilości dziewięciocyfrowych numerów, nagle opustoszał.
- Program się skończył - powiedział Sean.
- Chodźmy stąd - poprosiła Janet drżącym głosem.
Zaryzykowali wyjście z kabiny. Kopiarka skopiowała stertę dokumentów i milczała.
Sean podszedł do maszyny i sprawdził ją.
- Teraz wiadomo, dlaczego jej nie usłyszała.
Załadował resztę historii chorób.
- Chcę stąd wyjść! - oświadczyła Janet.
- Nie wyjdziemy bez moich historii - odparł Sean. Nacisnął guzik uruchamiający kopiowanie i kopiarka ożyła warcząc. Potem zaczął wyjmować już skopiowane oryginały, ponownie łączyć je w całość i spinać kopie.
Początkowo Janet przyglądała się tylko, zdjęta przerażeniem na myśl, że w każdej chwili może wejść ta kobieta. Ale kiedy zrozumiała, że im szybciej skończą, tym szybciej wyjdą, włączyła się do pracy. Bez dalszych przeszkód błyskawicznie skopiowali i posegregowali wszystkie historie choroby.
Wróciwszy do maleńkiej windy, Sean spostrzegł, że można także naciskać guzik przy otwartych drzwiach. Wtedy dźwig ruszał po ich zamknięciu.
- Teraz nie muszę się martwić, że zapomnisz ściągnąć mnie na dół - rzekł chcąc podroczyć się z Janet.
- Nie jestem w nastroju do żartów - oświadczyła wciskając się do wnętrza. Wyciągnęła ręce chcąc wziąć ile się tylko da dokumentów.
Powtórzywszy manewr, który zawiódł ich na szóste piętro, powrócili z historiami do archiwum. Ku zmartwieniu Janet, Sean uparł się, żeby poświęcić jeszcze trochę czasu na umieszczenie ich z powrotem dokładnie tam, skąd je wzięli. Zakończywszy tę czynność zanieśli kopie do zwierzętarni, gdzie Sean ukrył je za klatkami swoich myszy.
- Powinienem zaszczepić te facetki, ale szczerze mówiąc, nie mam jakoś chęci.
Janet cieszyła się, że wychodzą, ale zaczęła się odprężać, dopiero kiedy wyjeżdżali z parkingu.
- To chyba pozostanie jednym z najgorszych doświadczeń mojego życia - powiedziała, kiedy przecinali Małą Hawanę. Nie pojmuję, jak ty mogłeś zachować taki spokój.
- Czynność serca mi się przyspieszyła - przyznał Sean. Ale wszystko poszło gładko nie licząc tego incydentu w kabinie komputerowej. A teraz, kiedy mamy to za sobą, ,czy nie wydaje ci się, że to było podniecające? Chociaż trochę?
- Nie! - odparła Janet z naciskiem.
Jechali w milczeniu, aż Sean przemówił znowu.
- Ciągle nie mogę sobie wyobrazić, co robił ten komputer.
I nie rozumiem, co to wszystko ma wspólnego z oddawaniem narządów. Na pewno nie używają jako dawców zmarłych na raka pacjentów. Za wielkie ryzyko przeszczepienia raka razem z narządem. Masz jakiś pomysł?
- W tej chwili nie jestem w stanie myśleć o niczym - odpowiedziała Janet.
Zajechali przed rezydencję Forbes.
- Jeju, zobacz, jaki stary cadillac kabriolet - zauważył Sean. - Ale bryka. Kiedy byłem mały, Barry Dunhegan miał taką samą, tylko różową. On był bukmacherem. Wszystkie dzieciaki uważały, że jest super.
Janet rzuciła pobieżne spojrzenie na użebrowanego potwora zaparkowanego w cieniu egzotycznego drzewa. Podziwiała Seana, że po takim wstrząsającym przeżyciu potrafi jeszcze myśleć o samochodach.
Sean zatrzymał się i zaciągnął ręczny hamulec. Wysiedli z samochodu i w milczeniu weszli do budynku. Sean rozmyślał, jak miło byłoby spędzić tę noc z Janet. Trudno było mieć pretensję do strażnika, że się na nią gapił. Idąc za nią po schodach, Sean miał możność przypomnieć sobie, jak bajeczne są jej nogi.
Gdy dotarli do jego drzwi, przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach. Przez chwilę trwali tak w uścisku.
- Może byśmy zostali dziś razem? - wydusił z siebie pytanie.
W jego głosie brzmiało wahanie; obawiał się odrzucenia. Janet nie odpowiedziała od razu i im dłużej trwała zwłoka, tym większy był jego optymizm. W końcu lewą ręką sięgnął po klucz.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - odparła.
- Daj spokój - nalegał Sean. Obejmując ją ciasno, wdychał jej zapach.
- Nie! - oświadczyła po kolejnej chwili Janet tonem definitywnym. Choć przez chwilę chwiała się w postanowieniu, teraz podjęła decyzję. - Wiem, że byłoby przyjemnie i po takim wieczorze przydałoby mi się trochę poczucia bezpieczeństwa, ale najpierw musimy porozmawiać.
Zawiedziony, Sean wzniósł oczy w górę. Potrafiła być tak niemożliwie uparta.
- Dobra - rzekł rozdrażniony, próbując innej taktyki. Niech będzie, jak chcesz.
Puścił ją, otworzył swoje mieszkanie i wszedł do środka. Zanim zamknął drzwi, rzucił okiem na jej twarz. Liczył, że zobaczy nagłą troskę z powodu jego złego humoru. Ale zamiast niej zobaczył irytację. Janet odwróciła się i odeszła.
Sean zamknął drzwi. Poczuł się winny. Podszedł do drzwi balkonowych, otworzył je i wyszedł na zewnątrz. Zobaczył, że kilka drzwi dalej, w living roomie Janet zapaliło się światło. Sean wahał się, nie wiedząc, co zrobić.
- Mężczyźni - rzekła Janet głośno i gniewnie. Niepewna, stała za swoimi drzwiami, rozpamiętując rozmowę z Seanem na korytarzu. Nie miał żadnego powodu, żeby się na nią złościć. Czyż nie towarzyszyła mu w realizacji jego ryzykownego planu? Czy ogólnie biorąc nie podporządkowywała się jego życzeniom? Dlaczego on nie mógł przynajmniej postarać się zrozumieć jej pragnienia? Było oczywiste, że tego wieczoru nic nie zostanie rozstrzygnięte.
Janet weszła do sypialni i zapaliła światło. Chociaż później miała to sobie przypomnieć, w tamtej chwili nie zwróciła uwagi, że drzwi łazienki były zamknięte. Gdy Janet była sama, nigdy ich nie zamykała. Miała taki zwyczaj jeszcze z czasów dzieciństwa.
Ściągnęła bluzeczkę, odpięła stanik i rzuciła je na fotel obok łóżka. Rozpięła zapinkę na czubku głowy i potrząsnęła uwolnionymi włosami. Czuła się wyczerpana, rozdrażniona i, jak to określała jedna z jej koleżanek z college'u, wypompowana. Wzięła suszarkę do włosów, którą rano w pośpiechu porzuciła na łóżku, otworzyła łazienkę i weszła. W chwili gdy zapalała światło, uświadomiła sobie obecność ciężkiej sylwetki po swojej lewej stronie.
Instynktownie wyrzuciła rękę przed siebie, jakby chcąc odgrodzić się od napastnika.
W gardle jej zrodził się krzyk, ale uwiązł, zdławiony ohydą widoku, jaki miała przed oczami. W jej łazience był mężczyzna w ciemnym, workowatym stroju. Na głowę miał naciągnięty zawiązany u góry kawałek pończochy, który groteskowo spłaszczył jego rysy. W ręku ściskał wzniesiony groźnie na wysokość ramienia rzeźnicki nóż.
Przez moment żadne się nie poruszyło. Janet drżąc wycelowała w upiorną twarz bezużyteczną suszarkę, jakby to był magnum.
Zaskoczony napastnik gapił się na jej wylot, dopóki nie uprzytomnił sobie, że ma przed sobą spirale grzejne, a nie lufę rewolweru.
On zadziałał pierwszy; wyciągnął rękę i wyrwał Janet suszarkę.
W wybuchu furii cisnął nią w bok, roztrzaskując lusterko w drzwiczkach apteczki. Brzęk szkła wyrwał Janet z odrętwienia; wypadła z łazienki.
Tom zareagował natychmiast i zdołał chwycić Janet za ramię, ale jej siła rozpędu pociągnęła ich oboje, potykających się, do sypialni. Jego pierwotnym zamiarem było zadźgać ją w łazience.
Suszarka zbiła go z tropu. Nie przewidział, że ona wydostanie się z łazienki. Nie chciał też, żeby krzyczała, tymczasem tak właśnie się stało.
Pierwszy krzyk Janet był nieco przytłumiony przez szok, ale za drugim razem nadrobiła to z nawiązką. Wrzask odbił się od powierzchni jej małego mieszkanka i przebił jego cienkie ściany.
Było go prawdopodobnie słychać w każdym pomieszczeniu budynku. Po grzbiecie Toma przebiegł dreszcz strachu. Mimo całej wściekłości zrozumiał, że jest w tarapatach.
Ciągle trzymając Janet za ramię obrócił ją i pchnął z całej siły, tak że odbiła się od ściany i padła w poprzek na łóżko. Mógł ją teraz zabić, ale nie odważył się tracić więcej czasu. Rzucił się w stronę balkonu. Plącząc się w zasłonach, szarpiąc się z zamkiem, rozsunął wreszcie drzwi i zniknął w ciemnościach nocy.
Sean kręcił się po balkonie w pobliżu niedomkniętych drzwi living roomu Janet usiłując zebrać się na odwagę, żeby wejść i przeprosić ją za to, że próbował wzbudzić w niej poczucie winy.
Wstydził się własnego zachowania, ale ponieważ przepraszanie nie było jego mocną stroną, trudno mu się było zmobilizować.
Jego wahanie pierzchło w jednej sekundzie, gdy usłyszał brzęk roztrzaskiwanego lustra. Przez chwilę szarpał się z drucianą moskitierą usiłując ją rozsunąć. Gdy rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk Janet, a potem głośny łomot, zaniechał tych zabiegów i rzucił się na nią z całej siły. Z nogami zaplątanymi w siatkę runął na włochaty dywan. Dźwignąwszy się pognał do sypialni. Janet leżała na łóżku, a oczy miała rozszerzone z przerażenia.
- Co się stało?
Janet usiadła. Połykając łzy, odpowiedziała.
- W łazience był człowiek z nożem. - Wskazała otwarte drzwi balkonowe. - Uciekł tędy.
Sean podbiegł do drzwi i odsunął zasłony. Zamiast jednego, ujrzał dwóch mężczyzn. Zanim ktokolwiek kogokolwiek rozpoznał, weszli we dwóch brutalnie wpychając Seana do pokoju. Byli to Gary Engels* i inny mieszkaniec, który podobnie jak Sean zareagował na krzyk Janet.
Gorączkowo tłumacząc, że napastnik przed chwilą uciekł, Sean wyprowadził obu mężczyzn z powrotem na balkon. Gdy znaleźli się przy balustradzie, usłyszeli pisk opon dochodzący z frontowego parkingu. Gary i jego towarzysz rzucili się na schody; Sean wrócił do Janet.
Janet przyszła już trochę do siebie. Włożyła bluzę. Gdy wszedł Sean, siedziała na brzegu łóżka kończąc rozmowę z posterunkiem policji. Odłożywszy słuchawkę, podniosła wzrok na stojącego nad nią Seana.
- Nic ci nie jest? - spytał łagodnie.
- Chyba nie. - Zadrżała. - Boże, co za dzień!
- A nie mówiłem, żebyś została ze mną? - Sean usiadł obok niej i objął ją ramieniem.
Wbrew sobie Janet roześmiała się. Cały Sean, każdą sytuację potrafi załagodzić żartem. Rzeczywiście cudownie było znaleźć się znów w jego ramionach.
- Słyszałam, że Miami to rozrywkowe miasto - powiedziała wpadając w jego ton - ale to chyba przesada.
- Masz jakąś koncepcję, jak ten facet się tu dostał? - spytał Sean.
- Zostawiłam otwarte drzwi balkonowe w living roomie przyznała Janet.
- To się nazywa bolesna nauczka.
- W Bostonie najgorsze, co mi się przytrafiło, to sprośny telefon - powiedziała Janet.
- Zresztą przeprosiłem - dodał Sean.
Janet roześmiała się i rzuciła w niego poduszką.
Policja dotarła po dwudziestu minutach. Zajechali wozem patrolowym z migaczem, ale bez syreny. Do mieszkania weszło dwóch umundurowanych oficerów policji miejskiej Miami. Jeden z nich był potężnym brodatym Murzynem, drugi smukłym Latynosem z wąsikiem. Nazywali się Peter Jefferson i Juan Torres.
Przez niespieszne pół godziny z troską, szacunkiem i profesjonalizmem analizowali opowieść Janet. Gdy wspomniała, że mężczyzna był w gumowych rękawiczkach, odwołali przyjazd technika kryminalistycznego, który miał przybyć zaraz, jak tylko skończy pracę na miejscu zabójstwa.
- Jeśli nikt nie jest ranny, sprawa podpada pod inną kategorię - rzekł Juan. - Rzecz jasna, zabójstwom poświęca się więcej uwagi.
- Ale to mogło być zabójstwo - zaprotestował Sean.
- Hej, robimy, co możemy siłami, jakie mamy do dyspozycji powiedział Peter.
Policjanci ciągle jeszcze zbierali zeznania, gdy pojawił się ktoś jeszcze: Robert Harris.
Robert Harris starannie pielęgnował i podsycał zażyłość z policją miejską w Miami. Choć obgadywał ich za brak dyscypliny i nędzną formę fizyczną, cechy, których młody policjant nabywał średnio w ciągu roku od skończenia szkoły policyjnej, był dostatecznie praktyczny, by rozumieć, że musi żyć z nimi dobrze. Ta napaść na pielęgniarkę w rezydencji Forbes to najlepszy przykład. Gdyby nie wypracował sobie takich układów, jakie miał, prawdopodobnie dowiedziałby się o całej sprawie dopiero następnego dnia rano.
A z jego punktu widzenia taka sytuacja dla szefa ochrony była nie do pomyślenia.
Wiadomość otrzymał od komendanta posterunku, gdy ćwiczył przed telewizorem na swoim przyrządzie gimnastycznym. Na nieszczęście minęło już prawie pół godziny od wyjazdu wozu patrolowego, ale Harris i tak nie mógł narzekać. Lepiej późno niż wcale. Nie chciał tylko, żeby cała sprawa ostygła, zanim on się włączy.
Po drodze do rezydencji myślał o gwałcie i morderstwie na Sheili Arnold. Nie mógł się pozbyć podejrzeń, że - jakkolwiek mogło się to wydawać nieprawdopodobne - śmierć tej dziewczyny miała coś wspólnego ze zgonami pacjentek z rakiem sutka. Harris nie był lekarzem, więc musiał opierać się na tym, co powiedział mu doktor Mason, to jest, że według niego pacjentki z rakiem sutka ktoś morduje. Główną poszlaką była sinica na twarzach zmarłych, oznaka, że zostały w jakiś sposób uduszone.
Doktor Mason dał mu jasno do zrozumienia, że wyświetlenie tej sprawy powinien uznać za swój najważniejszy cel. Jeśli choć jedno słowo przedostanie się do prasy, Forbes może ponieść nieodwracalne straty. Właściwie z jego wypowiedzi wynikało, że dalsze zatrudnianie Harrisa zależy od tego, czy uda mu się szybko i bezboleśnie rozwiązać ten kłopotliwy problem. Im szybciej, tym lepiej dla wszystkich.
Ale Harris przez ostatnich kilka miesięcy nie zrobił żadnych postępów. Sugestia doktora Masona, że sprawcą jest prawdopodobnie lekarz lub pielęgniarka, nie potwierdziła się. Szeroko zakrojone śledztwo w środowisku personelu medycznego nie ujawniło żadnych podejrzanych tropów, żadnych nieprawidłowości.
Próby dyskretnej obserwacji pacjentek z rakiem sutka także niczego nie wniosły. Poza tym nie był w stanie czuwać nad nimi wszystkimi.
Podejrzenie, że śmierć panny Arnold miała coś wspólnego z tymi zgonami, przyszło mu nagle na myśl w dzień po morderstwie, gdy jechał do pracy. Właśnie wtedy przypomniał sobie, że w dniu poprzedzającym morderstwo na jej oddziale zmarła jedna z pacjentek z rakiem sutka i także była całkiem sina.
A jeśli Sheila Arnold coś widziała? - zastanawiał się Harris.
A jeśli zobaczyła lub usłyszała coś, z czego znaczenia nie zdawała sobie sprawy, co jednak wystarczyło, by sprawca poczuł się zagrożony? Ta myśl wydała się Harrisowi sensowna, choć z drugiej strony, czy nie była podyktowana desperacją? Tak czy owak podejrzenie Harrisa nie doprowadziło go zbyt daleko. Od policji dowiedział się, że pewien świadek w noc morderstwa widział mężczyznę wychodzącego z pokoju panny Arnold, ale podany przez niego rysopis był beznadziejnie niecharakterystyczny: wzrost średni, budowa średnia, włosy ciemne. Twarzy tego mężczyzny świadek nie widział. W odniesieniu do tak dużej instytucji jak Forbes Cancer Center opis ten miał nader ograniczoną wartość.
Toteż gdy Harris usłyszał o jeszcze jednym napadzie na pielęgniarkę Forbes, znów powróciła mu myśl o jego możliwym związku ze sprawą pacjentek z rakiem sutka. We wtorek nastąpił kolejny tajemniczy zgon, któremu towarzyszyła sinica.
Harris wkroczył do mieszkania Janet paląc się, żeby z nią porozmawiać. Ku swemu najwyższemu zmartwieniu zobaczył ją w towarzystwie tego przemądrzałego dupka, Seana Murphy'ego.
Ponieważ pielęgniarkę ciągle jeszcze przesłuchiwała policja, Harris szybko rozejrzał się wkoło. W łazience zobaczył strzaskane lusterko i połamaną suszarkę do włosów. Wśród rozsypanych na podłodze odłamków zauważył także majteczki. Zawędrował do living roomu i zwrócił uwagę na wielką dziurę w szklanych drzwiach balkonowych. Uznał za oczywiste, że to była droga włamania, nie ucieczki.
- O, jego dociekliwość - zażartował Peter Jefferson wchodząc do living roomu. Juan Torres trzymał się z tyłu. Harris przedtem kilka razy zetknął się z Peterem.
- Co możesz mi powiedzieć? - spytał Harris.
- Niewiele - odparł Peter. - Sprawca miał na twarzy nylonową pończochę. Średniej budowy, średniego wzrostu. Wygląda na to, że nie przemówił ani słowa. Dziewczynie się udało. Facet miał nóż.
- I co zrobicie?
Peter wzruszył ramionami.
- To co zwykle. Napiszemy raport. Zobaczymy, co powie sierżant. Tak czy owak sprawa pójdzie do wydziału śledczego.
A co oni zrobią, kto to wie - Peter zniżył głos. - Nie było rozlewu krwi, nie było rabunku. Mało prawdopodobne, żeby potraktowali sprawę jako numer jeden na liście ich priorytetów.
Gdyby ją chociaż grzmotnął, to co innego.
Harris skinął głową. Podziękował policjantom, którzy zaraz wyszli. Wszedł do sypialni. Janet pakowała torbę. Sean był w łazience; zbierał jej przybory toaletowe.
- W imieniu Forbes chciałbym wyrazić najgłębsze ubolewanie z powodu tego wydarzenia - powiedział.
- Dziękuję - odparła Janet.
- Zawsze uważaliśmy, że w tym miejscu ochrona nie jest potrzebna - dodał.
- Doskonale rozumiem. To mogło się zdarzyć wszędzie. A ja rzeczywiście zostawiłam drzwi balkonowe otwarte.
- Policjanci powiedzieli mi, że było pani trudno opisać tego faceta.
- Miał na głowie pończochę. A poza tym wszystko stało się tak szybko.
- Czy mogła go pani już gdzieś widzieć?
- Nie sądzę. Ale nie mam stuprocentowej pewności.
- Chciałbym panią jeszcze o coś spytać. Ale proszę się chwilę zastanowić, zanim pani odpowie. Czy w Forbes nie zdarzyło się pani coś niecodziennego? Janet natychmiast zaschło w ustach.
Słysząc tę wymianę zdań, Sean odgadł, co się dzieje w głowie Janet: pomyślała o ich włamaniu do archiwum.
- Janet ma za sobą ciężkie przeżycie - powiedział wchodząc do pokoju.
Harris odwrócił się.
- Nie mówiłem do ciebie, chłopcze - oświadczył tonem pogróżki.
- Słuchaj, zakuta pało - rzekł Sean. - Nie wzywaliśmy piechoty morskiej. Janet rozmawiała z policją. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, możesz ich spytać. Ona nie ma obowiązku z tobą rozmawiać i wydaje mi się, że na dzisiaj ma dość. Ty nie musisz jej już nagabywać.
Stali twarzą w twarz wpatrując się w siebie.
- Błagam! - zawołała Janet. W jej oczach wezbrały świeże łzy. - Nie zniosę więcej napięć.
Sean usiadł na łóżku, objął ją ramieniem i przytulił jej czoło do swego.
- Przepraszam, panno Reardon - zwrócił się do niej Harris. - Rozumiem panią. Ale dla mnie jest bardzo ważne, czy nie zauważyła pani w czasie pracy niczego niezwykłego. Wiem, że to był pani pierwszy dzień.
Janet pokręciła głową. Sean spojrzał na Harrisa i oczami dał mu znak, żeby się wynosił.
Harris z najwyższym trudem powstrzymał się, żeby nie obić gówniarza. Przez chwilę nawet napawał się wyobrażeniem, że siedzi na nim okrakiem i goli mu głowę. Odwrócił się jednak i wyszedł.
W miarę jak noc zmierzała ku świtowi, niepokój Toma Widdicomba stopniowo narastał. Siedział w spiżarni obok garażu skulony w kącie za zamrażarką. Kolana podciągnął pod brodę, a nogi obejmował rękami, jakby mu było zimno. Nawet wzdrygał się co jakiś czas, torturowany ciągle powracającym wspomnieniem katastrofalnych wydarzeń w rezydencji Forbes.
Poniósł klęskę na całej linii. Nie tylko nie udało mu się uśpić Glorii d'Amataglio, ale i nie zdołał usunąć z drogi pielęgniarki, która mu w tym przeszkodziła. W dodatku widziała go z bliska.
Możliwe, że pomimo nylonowej pończochy uda jej się go rozpoznać. Najbardziej ze wszystkiego dręczyła Toma myśl, że wziął tę jej głupią suszarkę za rewolwer.
Przez jego głupotę Alice z nim nie rozmawia. Próbował do niej mówić, ale nie chciała nawet słuchać. Zawiódł ją. Nie jest już Jej małym mężczyzną". Zasługiwał na to, by inne dzieci śmiały się z niego. Tom starał się ją ułagodzić obietnicą, że pomoże Glorii dziś rano i że uwolni ich od tej wścibskiej pielęgniarki najszybciej jak się da. Obiecywał i płakał, ale nic nie osiągnął. Alice potrafiła być uparta.
Dźwignąwszy się na sztywnych nogach, Tom rozciągnął zdrętwiałe mięśnie. Od wielu godzin tkwił w tym kącie bez ruchu, w nadziei że matce z czasem zrobi się go żal. Ale nic z tego.
Ignorowała go. Pomyślał więc, że spróbuje przemówić do niej wprost.
Podszedł do zamrażarki od przodu, otworzył zatrzask i podniósł pokrywę. Mroźny obłok z jej wnętrza zawirował, mieszając się z prądem wilgotnego, ciepłego powietrza Miami. Stopniowo mgła rozwiała się i wychynęła z niej wyschnięta twarz Alice Widdicomb.
Jej farbowane rude włosy tworzyły zlodowaciałą plątaninę. Policzki miała zapadnięte, całe w plamach i sine. Na brzegach rozwartych powiek osiadły kryształki lodu. Gałki oczne obkurczyły się trochę, marszcząc powierzchnię zmętniałej od mrozu rogówki.
Ściągnięte w ohydnym grymasie wargi obnażyły żółte zęby.
Tom i jego matka żyli w takiej izolacji, że gdy ją uśpił, nie miał specjalnych trudności. Popełnił tylko jeden błąd: za późno pomyślał o zamrażarce, a Alice po kilku dniach zaczęła cuchnąć. Jeden z nielicznych sąsiadów, z którymi Tom sporadycznie rozmawiał, zwrócił mu uwagę, czym wprawił go w panikę. Wtedy właśnie przyszła mu do głowy zamrażarka.
Od tego czasu nic się nie zmieniało. Nawet czeki Alice z opieki społecznej przychodziły regularnie. Jedyna wpadka zdarzyła się, gdy pewnej gorącej piątkowej nocy w zamrażarce wysiadł kompresor. Aż do poniedziałku Tom nie mógł wezwać nikogo, kto by ją naprawił. Miał stracha, że facet z serwisu będzie chciał ją otworzyć, ale to okazało się zbędne. Powiedział jednak Tomowi, że chyba ma tam jakieś zepsute mięso.
Podtrzymując pokrywę, Tom spojrzał na matkę. Nadal nie chciała nic do niego powiedzieć. Była, co zrozumiałe, wystraszona.
- Zrobię to dzisiaj - rzekł błagalnie Tom. - Gloria będzie jeszcze na kroplówkach. Jeśli nie, wymyślę coś innego. I ta pielęgniarka. Pozbędę się jej. Nie ma problemu. Nikt cię stąd nie zabierze. Ze mną jesteś bezpieczna. Proszę! Alice Widdicomb nie odpowiadała.
Tom powoli opuścił pokrywę. Czekał jeszcze chwilę, w nadziei że się rozmyśli, ale to nie nastąpiło. Niechętnie zostawił ją i poszedł przez kuchnię do sypialni, którą tyle lat dzielili. Otworzył szufladę nocnego stolika i wyjął rewolwer. Kiedyś należał do ojca, ale po jego śmierci wzięła go sobie Alice. Często, pokazując rewolwer Tomowi, mówiła, że gdyby kiedykolwiek ktoś próbował wejść między nich, zrobi z niego użytek. Tom nauczył się kochać widok wykładanej masą perłową rękojeści.
- Nikt nigdy nie wejdzie między nas, Alice - powiedział. Jak dotąd, użył tego rewolweru raz, wtedy kiedy ta Arnold usiłowała mu przeszkodzić; odciągnęła go na stronę i powiedziała, że widziała, jak brał jakieś lekarstwo z wózka anestezjologicznego.
Teraz będzie musiał użyć go znowu, zanim Janet Reardon narobi jeszcze więcej zamieszania.
- Udowodnię ci, że jestem twoim małym mężczyzną - powiedział Tom. Wsunął zimny rewolwer do kieszeni i poszedł się ogolić.
ROZDZIAŁ 6 - 5 marca, piątek, godzina 6.30
Jadąc do pracy MacArthur Causeway, Janet próbowała wprowadzić się w lepszy nastrój podziwiając imponujący widok na Zatokę Biskajską. Usiłowała nawet wyobrazić sobie rejs z Seanem na jednym z oszałamiających białych statków zacumowanych w porcie Dodge Island. Ale bezskutecznie. Jej myśli uparcie powracały do wydarzeń ostatniej nocy.
Po spotkaniu w łazience Janet nie miała ochoty spędzać nocy w rezydencji. Nawet mieszkanie Seana wydawało się jej nie dość bezpieczną przystanią. Uparła się, żeby przenieść się do mieszkania wynajętego w Miami Beach. Nie chcąc być sama, zaprosiła Seana i doznała wielkiej ulgi, gdy się zgodził i zaproponował, że będzie spał na kanapie. Ale kiedy się tam znaleźli, najmocniejsze postanowienia Janet poszły w kąt. Spali razem, jak to określił Sean "platonicznie". Nie kochali się, ale Janet musiała przyznać sama przed sobą, że dobrze było czuć jego bliskość.
Niemal równie mocno jak wizytę napastnika przeżywała swoją eskapadę z Seanem. Zdarzenie w biurze administracji wstrząsnęło nią do głębi. Nie mogła pozbyć się myśli o tym, co by się stało, gdyby ich złapano. A do tego wszystkiego zaczęła się zastanawiać, jakim właściwie człowiekiem jest Sean. Zdolny i błyskotliwy, co do tego nie ma wątpliwości. Ale gdy dowiedziała się o jego dawnych złodziejskich przygodach, zaczęła się zastanawiać, czy ma jakiekolwiek zasady moralne.
Wszystko to sprawiało, że Janet czuła się zupełnie rozbita, a na domiar złego tego dnia miała podstępem zdobyć próbkę ściśle kontrolowanego leku. Jeśli jej się nie uda, Sean może spakować walizkę i wyjechać z Miami. Zbliżając się do szpitala, Janet pomyślała ciepło o niedzieli, swoim pierwszym wolnym dniu. Fakt, że u progu swojego drugiego dnia w pracy już myślała o odpoczynku, dawał pewne wyobrażenie o rozmiarach jej stresu.
Ruchliwa atmosfera oddziału okazała się błogosławieństwem dla jej skołatanej głowy. Nie minęło kilka minut od przyjazdu, jak porwała ją szpitalna krzątanina. Już na odprawie dzienna zmiana poczuła przedsmak czekającej ją pracy. Wszystkie pielęgniarki wiedziały, że tego dnia badania diagnostyczne, zabiegi i skomplikowane kursy leczenia nie pozostawią im zbyt wiele wolnego czasu. Najbardziej niepokojące wieści dotyczyły Helen Cabot, której stan wbrew nadziejom lekarzy nie poprawił się przez noc.
Prawdę powiedziawszy od niewielkiego napadu drgawek około czwartej rano było jeszcze gorzej. Janet uważnie słuchała tej części raportu, ponieważ tego dnia Helen Cabot miała być pod jej opieką.
Co do strzeżonych leków, uknuła pewien plan. Wiedząc, w jakich fiolkach je dostanie, postarała się zdobyć identyczne puste.
Teraz potrzebowała tylko trochę czasu sam na sam z lekarstwami.
Po zakończeniu raportu Janet ruszyła do pracy. Pierwszym jej zadaniem służbowym było podłączenie kroplówki Glorii d'Amataglio. Był to jej ostatni dzień na chemioterapii dożylnej. Ponieważ Janet dała już poznać swoją biegłość we wkłuwaniu się do żył, często proszono ją, żeby to za kogoś zrobiła. W czasie odprawy sama zaofiarowała się, że założy wkłucie, wiedząc, że dotychczas bywały z tym problemy. Pielęgniarka przydzielona do Glorii na ten dzień zgodziła się skwapliwie.
Gdy uzbrojona w niezbędne rekwizyty Janet weszła do pokoju, Gloria siedziała na łóżku oparta o stos poduszek. Najwyraźniej czuła się lepiej niż poprzedniego dnia. Podczas nostalgicznej rozmowy o urodzie jeziorka na kampusie w Wellesley i o romantycznych weekendowych imprezach Janet podłączyła jej kroplówkę.
- Prawie nic nie czułam - powiedziała Gloria z podziwem.
- Cieszę się - odparła Janet.
Wychodząc z pokoju poczuła, jak żołądek ściska jej się ze strachu na myśl o następnym zadaniu: zdobyciu strzeżonych leków. Po drodze musiała wyminąć kilka wózków i odtańczyła coś w rodzaju menueta, żeby obejść sprzątacza z jego wiadrem.
Wróciwszy do dyżurki Janet wyjęła historię choroby Helen Cabot i otworzyła na karcie zleceń. Było tam napisane, że Helen ma otrzymywać MB300C i MB303C poczynając od ósmej rano.
Janet wzięła najpierw butelkę z płynem infuzyjnym i strzykawki; potem puste fiolki, które schowała na boku. Na koniec udała się do Marjorie i poprosiła o leki dla Helen.
- Sekundę - powiedziała Marjorie. Pobiegła korytarzem w stronę wind, żeby dać wypełnione skierowanie na prześwietlenie salowemu, który właśnie miał zwieźć pacjenta do rentgena.
- Ten facet nigdy nie pamięta o skierowaniu - kręcąc głową zauważył Tim.
Marjorie truchtem powróciła do dyżurki. Obchodząc biurko już zdejmowała z szyi klucz do sejfu.
- Co za dzień! - powiedziała do Janet. - I pomyśleć, że dopiero się zaczyna! Nie mogła dać się porwać zamętowi panującemu na każdym szpitalnym oddziale na początku każdego dnia pracy. Otworzyła małą, ale pękatą lodówkę, sięgnęła do środka i wyjęła dwie fiolki przeznaczone dla Helen Cabot. Sprawdziwszy książkę kontroli, którą także przechowywano w sejfie, powiedziała Janet, że ma wziąć dwa mililitry z większej fiolki i pół mililitra z mniejszej.
Pokazała Janet, gdzie ma się podpisać po otrzymaniu leków i gdzie Marjorie złoży swój podpis, gdy Janet skończy.
- Marjorie, doktor Larsen przy telefonie - przerwał im Tim.
Z dwiema fiolkami przezroczystego płynu w dłoni Janet wycofała się do pomieszczenia aptecznego. Najpierw odkręciła kran z ciepłą wodą w małej umywalce. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, włożyła obie fiolki z napisem MB pod gorący strumień. Gdy klej puścił, zdjęła etykietki i umieściła je na pustych fiolkach. Schowała pozbawione etykietek fiolki w podręcznej szufladzie za pęczkami plastikowych dozowników, ołówków, podkładek do pobierania krwi i staz.
Dla bezpieczeństwa obrzuciwszy jeszcze jednym spojrzeniem ruchliwą dyżurkę, Janet uniosła dwie puste fiolki nad głową i upuściła je na posadzkę. Obie rozprysnęły się w drobny mak. Janet polała szklane odłamki odrobiną wody, po czym odwróciła się i wyszła z pomieszczenia aptecznego.
Marjorie ciągle rozmawiała przez telefon i Janet musiała zaczekać, aż się rozłączy. Gdy tylko skończyła, Janet położyła jej dłoń na ramieniu.
- Wypadek - powiedziała. Starała się mówić zmartwionym głosem, co nie było trudne zważywszy stan jej nerwów.
- Co się stało? - spytała Marjorie. Oczy jej się rozszerzyły.
- Upuściłam te dwie fiolki. Wyśliznęły mi się z ręki i rozbiły się o posadzkę.
- Okay, okay! - Marjorie starała się pocieszyć zarówno Janet jak i siebie samą. - Nie trzeba się zbytnio przejmować. To się zdarza, zwłaszcza kiedy jest dużo pracy i pośpiech. Pokaż.
Janet zaprowadziła ją do pomieszczenia aptecznego i pokazała rozbite szkło. Marjorie przykucnęła i kciukiem i palcem wskazującym wyciągnęła odłamki z etykietami.
- Strasznie mi przykro - powiedziała Janet.
- W porządku - odparła Marjorie. - Jak już mówiłam, to się zdarza. Chodźmy zadzwonić do pani Richmond.
Janet ruszyła w jej ślady z powrotem do dyżurki pielęgniarek, skąd Marjorie zadzwoniła do pielęgniarki naczelnej. Wyjaśniwszy, co się stało, z lodówki z lekami wyjęła książkę kontroli. Przy okazji Janet zobaczyła fiolki przeznaczone dla pozostałej dwójki pacjentów.
- W większej było sześć mililitrów, a w mniejszej cztery powiedziała Marjorie do telefonu. Jeszcze przez chwilę słuchała, kilka razy przytaknęła i odłożyła słuchawkę.
- Nie ma problemu - rzekła. Wpisała coś do książki kontroli, po czym podała długopis Janet. - Podpisz tylko tutaj, gdzie zaznaczyłam, co uległo zniszczeniu.
Janet napisała swoje inicjały.
- A teraz leć do gabinetu pani Richmond, budynek naukowy, szóste piętro - dodała Marjorie. - Weź ze sobą te etykietki włożyła resztki szkła z etykietami do koperty i podała ją Janet. Ona da ci nowe fiolki, dobrze?
Janet skinęła głową i jeszcze raz przeprosiła.
- Nic takiego się nie stało - uspokoiła ją Marjorie. - To się mogło zdarzyć każdemu.
Potem poprosiła Tima, żeby wezwał Toma Widdicomba i kazał mu zmyć posadzkę w pomieszczeniu aptecznym.
Z bijącym sercem, świadoma, że twarz ma czerwoną, Janet powędrowała do wind, starając się iść jak najspokojniej. Jej podstęp się powiódł, ale nie była z siebie zadowolona. Czuła, że wykorzystała zaufanie i dobre serce Marjorie. Martwiła się też, że ktoś może natknąć się na nie oznakowane fiolki w szufladzie.
Wolałaby je wyjąć, ale nie chciała ryzykować, dopóki nie będzie mogła przekazać ich bezpośrednio Seanowi.
Mimo całego zaabsorbowania lekami Helen Janet przechodząc zauważyła, że drzwi do pokoju Glorii są zamknięte. To ją zaniepokoiło; dopiero podłączała jej kroplówkę. Wyjąwszy moment, kiedy Marjorie przedstawiała je sobie, drzwi Glorii były zawsze otwarte. Gloria nawet mówiła, że woli, gdy są otwarte, bo w ten sposób może uczestniczyć w życiu oddziału.
Janet stanęła zakłopotana i wpatrywała się w drzwi naradzając się sama z sobą, co ma zrobić. Była już mocno spóźniona z pracą, powinna więc właściwie biec do gabinetu pani Richmond. Lecz drzwi Glorii nie dawały jej spokoju. Obawiając się, że Gloria nie czuje się dobrze, Janet podeszła bliżej i zapukała. Nie było odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz, głośniej. Ponieważ nadal nikt nie odpowiadał, Janet pchnęła drzwi i zajrzała do środka. Gloria leżała płasko na łóżku. Jedna noga zwisała jej z materaca. Jak na drzemkę, ta pozycja wydawała się nienaturalna.
- Gloria? - zagadnęła Janet.
Gloria nie zareagowała.
Janet zablokowała drzwi gumowym ogranicznikiem i zbliżyła się do łóżka. Z drugiej strony stało przy nim wiadro ze zmywakiem, ale Janet nie zauważyła go, gdyż podchodząc spostrzegła ze zgrozą, że twarz Glorii jest sina, niemal granatowa!
- Alarm, pokój czterysta dziewięć! - krzyknęła do operatora porwawszy słuchawkę telefonu z widełek. Kopertę z resztkami szkła rzuciła na stolik przy łóżku.
Odchyliła głowę Glorii do tyłu i upewniwszy się, że nic nie ma w ustach, rozpoczęła sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Prawą dłonią zacisnęła nozdrza Glorii i kilkakrotnie na siłę napełniła jej płuca powietrzem. Zrobiła to z łatwością, co upewniło ją, że drogi oddechowe są drożne. Lewą ręką szukała tętna. Było, choć słabo wyczuwalne. • Janet dmuchnęła jeszcze kilka razy, po czym zaczęli się zbiegać inni. Pierwsza wpadła Marjorie, wkrótce po niej następni. Gdy inne pielęgniarki wyręczyły Janet w czynnościach resuscytacyjnych, w pokoju zgromadziło się co najmniej dziesięć osób chętnych do pomocy. Tak szybka reakcja zrobiła na niej wrażenie; znalazł się tu nawet sprzątacz.
Ku powszechnej uldze kolor skóry Glorii szybko się poprawił.
W ciągu trzech minut z pierwszego piętra przybyło trzech lekarzy, w tym anestezjolog. Podłączono monitor uzyskując zapis wolnej, ale poza tym prawidłowej czynności serca. Anestezjolog zręcznie założył rurkę intubacyjną i zaczął wentylować płuca Glorii za pomocą worka Ambu. Jest to metoda bardziej wydajna niż usta -usta, toteż skóra Glorii jeszcze się zaróżowiła.
Ale były i złe oznaki. Gdy anestezjolog zaświecił jej w oczy kieszonkową latarką, szeroko rozwarte źrenice nie zareagowały.
Inny lekarz próbował wywołać odruchy. Nie było ich.
Po około dwudziestu minutach Gloria zaczęła podejmować próby własnego oddechu. Kilka minut później oddychała samodzielnie.
Powróciły także odruchy, ale takie, które nie wróżyły nic dobrego.
Kończyny górne i dolne były wyprostowane, dłonie i stopy przygięte.
- Oho! - powiedział anestezjolog. - Wygląda to na objawy sztywności odmóżdżeniowej. Niedobrze.
Janet nie chciała tego słuchać.
Anestezjolog potrząsnął głową.
- Mózg był za długo pozbawiony tlenu.
- Dziwne - powiedziała jedna z lekarek. Przechyliła butelkę z płynem infuzyjnym, żeby zobaczyć, co to jest. - Nie wiedziałam, że powikłaniem tego kursu może być niewydolność oddechowa.
- Chemia może wywołać nieoczekiwane reakcje - odparł anestezjolog. - To mógł być na przykład incydent mózgowy.
Myślę, że trzeba o tym poinformować Randolpha.
Janet zabrała swoją kopertę i potykając się wyszła z pokoju.
Wiedziała, że takie sceny są nieodłączną częścią szpitalnego krajobrazu, ale ta świadomość nie czyniła ich łatwiejszymi do zniesienia.
Z pokoju Glorii wyszła także Marjorie, zobaczyła Janet i podeszła do niej. Potrząsnęła głową.
- Nie wiedzie nam się z tymi pacjentkami z zaawansowanym rakiem sutka - powiedziała. - Myślę, że kierownictwo powinno zainteresować się leczeniem.
Janet kiwnęła głową, ale nie odezwała się.
- Ten pierwszy ma zawsze najtrudniejszą rolę. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś.
Janet znowu skinęła głową.
- Dzięki - powiedziała.
- A teraz leć po lekarstwo dla Helen Cabot, zanim wpadniemy w nowe tarapaty - przypomniała Marjorie. Siostrzanym gestem poklepała Janet po ramieniu.
Janet jeszcze raz skinęła głową. Zeszła po schodach na pierwsze piętro, potem łącznikiem do budynku naukowego. Pojechała windą na szóste piętro, spytała o panią Richmond i została skierowana do jej gabinetu.
Pielęgniarka naczelna czekała na nią. Sięgnęła po kopertę. Otworzyła ją i wysypała zawartość na swoje biurko. Palcem wskazującym odwróciła odłamki szkła tak, by odczytać nalepki.
Janet czekała stojąc. Milczenie pani Richmond budziło w niej obawę, że ta kobieta wie doskonale, co Janet zrobiła. Spociła się z wrażenia.
- Czy miała pani jakieś problemy? - spytała wreszcie pani Richmond zdumiewająco miękkim głosem.
- Nie rozumiem - powiedziała Janet.
- Kiedy stłukła pani te fiolki - wyjaśniła pani Richmond czy nie skaleczyła się pani szkłem?
- Nie - odparła Janet z ulgą. - Upuściłam je na podłogę.
Nie zraniłam się.
- No cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz - powiedziała pani Richmond. - Cieszę się, że nic się pani nie stało.
Ze zdumiewającą jak na jej wiek zwinnością pani Richmond zerwała się zza biurka i podeszła do sięgającej od podłogi do sufitu szafy, w której ukryta była duża, zamykana na klucz lodówka. Otworzyła ją i wyjęła dwie takie same jak rozbite przez Janet fiolki. Lodówka była nimi wypełniona prawie w całości.
Pani Richmond powróciła do biurka. Pogrzebawszy w pudełku w jednej z bocznych szuflad, wyjęła zadrukowane etykietki. Polizała tylną powierzchnię i przykleiła je do odpowiednich fiolek.
Jeszcze nie skończyła, gdy zadzwonił telefon.
Pani Richmond odebrała nie przerywając swojego zajęcia; przyciskała słuchawkę do ucha uniesionym ramieniem. Ale niemal natychmiast to, co usłyszała, pochłonęło całą jej uwagę.
- Co? - wykrzyknęła. W miękkim dotąd głosie zabrzmiało niezadowolenie. Twarz jej poczerwieniała.
- Gdzie? - spytała. - Trzecie piętro! - wykrzyknęła. Tym gorzej! Jakieś przekleństwo czy co?
Pani Richmond rzuciła słuchawkę i chwilę patrzyła przed siebie nieruchomo. Potem przypomniawszy sobie o obecności Janet, wstała i podała jej fiolki.
- Muszę wyjść - rzekła pospiesznie. - Niech pani uważa na te leki.
Janet skinęła głową i chciała odpowiedzieć, ale pani Richmond była już w drzwiach.
Janet zatrzymała się na progu gabinetu i patrzyła, jak pani Richmond oddala się szybkim krokiem. Obejrzała się przez ramię i jeszcze raz obrzuciła wzrokiem szafę z ukrytą w niej lodówką.
Coś tu było nie w porządku, nie wiedziała tylko co. Za dużo się działo.
Sterling Rombauer zadziwiał Randolpha Masona. Mason miał pewne pojęcie o jego bogactwie, podobnie jak o jego legendarnej znajomości biznesu, ale nie miał pojęcia, co popychało tego człowieka do działania. Gdyby on dysponował takim majątkiem, na pewno nie uganiałby się po całym kraju na cudzy rozkaz. Tak czy owak, Mason był wdzięczny losowi, że Sterling obrał sobie takie zajęcie. Ile razy go zatrudniał, miał doskonałe rezultaty.
- Nie sądzę, żeby było się czym martwić, dopóki samolot Sushity nie pokaże się w Miami - mówił Sterling. - Czekał na Tanakę w Bostonie i miał lecieć do Miami, ale nagle poleciał bez niego do Nowego Jorku i Waszyngtonu. Tanaka musiał przylecieć tu rejsem pasażerskim.
- I będzie pan wiedział, kiedy ten samolot się pojawi? - spytał doktor Mason.
Sterling skinął głową.
W tej chwili zabrzęczał interkom doktora Masona.
- Przepraszam, że przeszkadzam, panie doktorze - odezwała się sekretarka Patty. - Ale prosił pan, żebym uprzedzała pana o wizytach pani Richmond. Idzie tutaj i wygląda na wzburzoną.
Doktor Mason przełknął ślinę. Tylko jedno mogło tak bardzo wyprowadzić Margaret z równowagi. Przeprosił Sterlinga i wyszedł z gabinetu. Przechwycił swoją pielęgniarkę naczelną na wysokości biurka Patty i odciągnął ją na bok.
- Znowu - rzuciła pani Richmond. - Jeszcze jedno zatrzymanie oddechu u pacjentki z rakiem sutka. Randolph, musisz coś z tym zrobić!
- Następny zgon? - spytał doktor Mason.
- Jeszcze nie zgon - odparła pani Richmond. - Może nawet gorzej, zwłaszcza jeśli to się przedostanie do środków masowego przekazu. Pacjentka żyje, ale jest niewątpliwie odkorowana.
- Boże święty - wykrzyknął doktor Mason. - Masz rację.
Jeśli rodzina zacznie zadawać pytania, to może być jeszcze gorsze.
- Oczywiście, że będą zadawać pytania. Jeszcze raz muszę ci przypomnieć, że to może zrujnować całą naszą pracę.
- Nie musisz.
- No i co zamierzasz?
- Nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić - przyznał doktor Mason. - Poprośmy tu Harrisa.
Doktor Mason polecił Patty, żeby wezwała Harrisa i uprzedziła go, gdy przyjdzie.
- Jest u mnie Sterling Rombauer - zwrócił się do pani Richmond. - Może i ty powinnaś usłyszeć, co ma do powiedzenia o naszym studencie na praktyce.
- Ten szczeniak! Przyłapałam go w szpitalu, jak węszył w historii choroby Helen Cabot. Miałam ochotę go udusić.
- Uspokój się i chodź posłuchać - powiedział doktor Mason.
Pani Richmond niechętnie pozwoliła wprowadzić się do gabinetu. Doktor Mason poprosił, żeby Sterling naświetlił jej zagadnienie.
- Sean Murphy to ciekawa i skomplikowana postać - zaczął Sterling niedbale zakładając nogę na nogę. - Można by rzec, że prowadzi podwójne życie, ponieważ zmienił się radykalnie, kiedy dostał się do Harvardu, lecz stale ciąży ku swoim robotniczym irlandzkim korzeniom. I odnosi sukcesy. On i grupa jego przyjaciół zakładają właśnie przedsiębiorstwo, które będzie się nazywać Onkogen. Ich celem jest wprowadzenie na rynek preparatów diagnostycznych i leczniczych opartych na onkogenach.
- W takim razie to jasne, co powinniśmy zrobić - stwierdziła pani Richmond. - Szczególnie że chłopak jest nieznośnie zuchwały.
- Pozwól Sterlingowi skończyć - rzekł doktor Mason.
- W dziedzinie biotechnologii jest niezwykle zdolny - kontynuował Sterling - właściwie trzeba powiedzieć, że to talent.
Natomiast istotną jego słabością, jak już zdążyli państwo zauważyć, jest sfera stosunków międzyludzkich. Nie ma zbytniego szacunku dla autorytetów i drażni wielu ludzi. Przy tym jednak odniósł już sukces zakładając przedsiębiorstwo, które zostało wykupione przez Genentech. I najwyraźniej nie ma większych trudności ze zgromadzeniem funduszy na następne przedsięwzięcie.
- Wygląda to coraz gorzej - powiedziała pani Richmond.
- Tylko że nie tu jest problem, gdzie go pani upatruje odparł Sterling. - Chodzi o to, że Sushita wie mniej więcej tyle co my. Doświadczenie zawodowe mówi mi, że oni uznają Seana Murphy'ego za potencjalne zagrożenie swoich interesów w Forbes. Jeśli tak, będą się czuli zmuszeni do działania. Nie wydaje mi się, aby przejażdżka do Tokio i, tak to trzeba nazwać, oferta kupna zadziałała w przypadku pana Murphy'ego. Gdyby jednak miał zostać tutaj, myślę, że zechcą renegocjować waszą umowę o dotacjach.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego nie możemy po prostu odesłać go do Bostonu - podsumowała pani Richmond. - To załatwi sprawę. Po co narażać na niebezpieczeństwo nasze stosunki z Sushita?
Sterling spojrzał na doktora Masona.
Doktor Mason odchrząknął.
- Z mojego punktu widzenia - zaczął - ważne jest, żeby nie działać pochopnie. Chłopak jest dobry w tym, co robi. Dziś rano zaszedłem do jego pracowni. Ma już całe pokolenie myszy, które zareagowały na glikoproteinę. Pokazał mi też bardzo obiecujące kryształy, które już mu się udało otrzymać. Twierdzi, że w prze- ciągu tygodnia będzie miał lepsze. Nikt przed nim tego nie osiągnął. Znalazłem się między młotem a kowadłem, ponieważ innym bezpośrednim zagrożeniem dla naszej umowy z Sushita jest fakt, że ciągle nie jesteśmy w stanie przedstawić im jednego jedynego produktu nadającego się do opatentowania. Do tego czasu już się czegoś spodziewali.
- Innymi słowy, uważasz, że ten szczeniak jest nam potrzebny bez względu na ryzyko - powiedziała pani Richmond.
- Może tylko trochę inaczej bym to ujął - odparł doktor Mason.
- To dlaczego nie zadzwonisz do Sushity i nie wyjaśnisz im, jaka jest sytuacja? - spytała pani Richmond.
- Tego bym nie radził - włączył się Sterling. - Japończycy wolą mniej bezpośredni sposób komunikowania się, unikają wszelkiej konfrontacji. Nie zrozumieliby takiego obcesowego postawienia sprawy. Ta próba przyniosłaby więcej szkody niż pożytku.
- Poza tym dałem już to do zrozumienia Hiroshiemu - powiedział doktor Mason. - Lecz oni i tak zaczęli śledzić Murphy'ego na własną rękę.
- Japoński biznesmen potrzebuje absolutnej pewności - dodał Sterling.
- Więc w końcu jakie jest pańskie zdanie o tym chłopaku? - spytała pani Richmond. - Czy to szpieg? Dlatego tu przyjechał?
- Nie - odparł Sterling. - Nie w tradycyjnym sensie. Na pewno interesują go wasze sukcesy w leczeniu medulloblastoma, ale z punktu widzenia naukowego, nie handlowego.
- Bardzo otwarcie okazywał, że go to interesuje - przypomniał doktor Mason. - Kiedy powiedziałem mu przy naszym pierwszym spotkaniu, że nie będzie mógł pracować nad tym programem, był jawnie rozczarowany. Gdyby był kimś w rodzaju szpiega, sądzę, że by się tak nie odsłaniał. Stwarzając konfliktowe sytuacje zwraca przecież na siebie baczniejszą uwagę.
- Zgadzam się z tym - powiedział Sterling. - Jest młody i kieruje się idealizmem i altruizmem. Jego duszy nie zatruło jeszcze współczesne komercjalne podejście do nauki w ogóle, a do nauk medycznych w szczególności.
- A jednak założył własne przedsiębiorstwo - zauważyła pani Richmond. - Czyż to nie jest podejście komercjalne?
- Tylko że on i jego wspólnicy sprzedawali swoje produkty niemal po kosztach - wyjaśnił Sterling. - Zysk nie odgrywał dużej roli, dopóki przedsiębiorstwo nie zostało wykupione.
- W takim razie jakie jest wyjście? - spytała pani Richmond.
- Sterling będzie trzymał rękę na pulsie - rzekł doktor Mason. - Ma nas codziennie informować. Ma chronić pana Murphy'ego przed Japończykami, jak długo będzie nam potrzebny.
Jeśli uzna, że jest szpiegiem, da nam znać. Wtedy odeślemy pana Murphy'ego do Bostonu.
- Kosztowna niańka - stwierdziła pani Richmond.
Sterling uśmiechnął się i skinął głową na znak zgody.
- Miami w marcu jest bardzo sympatyczne - wyznał. Zwłaszcza Grand Bay Hotel.
Krótkie nagłe brzęczenie interkomu poprzedziło głos Patty:
- Jest pan Harris.
Doktor Mason podziękował Sterlingowi dając mu do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca. Odprowadzając go do wyjścia zmuszony był zgodzić się z oceną pani Richmond: była to kosztowna niańka. Ale doktor Mason wierzył, że ten wydatek się opłaci, a dzięki HowardowiPace'owi pieniądze były.
Harris stał obok biurka Patty. By uczynić zadość wymogom dobrego wychowania, doktor Mason przedstawił go Sterlingowi.
W czasie prezentacji odniósł nieodparte wrażenie, że ci dwaj stanowią pod każdym względem swoje przeciwieństwo.
Posłał Harrisa do swojego gabinetu, podziękował Sterlingowi za wszystko, co dotąd zrobił, i prosił, by go systematycznie informował. Sterling zapewnił go, że tak będzie, po czym wyszedł.
Doktor Mason wrócił do swojego gabinetu stawić czoło najnowszemu kryzysowi.
Zamknął za sobą drzwi. Zauważył, że Harris stoi sztywno na środku pokoju; kapelusz z lakierowanej skóry z opuszczonym rondem i złotym otokiem trzymał zwinięty pod lewą pachą.
- Proszę spocząć - powiedział doktor Mason obchodząc biurko i siadając.
- Tak jest - odparł inteligentnie Harris, ale nie ruszył się z miejsca.
- Na miłość boską, niechże pan usiądzie! -powtórzył doktor Mason, gdy spostrzegł, że Harris ciągle stoi.
Harris zajął miejsce nie wypuszczając kapelusza spod pachy.
- Spodziewam się, że wie pan o śmierci następnej pacjentki z rakiem sutka - zaczął doktor Mason - a przynajmniej o tym, co z tego dla pana wynika.
- Tak jest - odparł zwięźle Harris.
Doktor Mason przypatrywał się swojemu szefowi ochrony z uczuciem lekkiej irytacji. Z jednej strony doceniał profesjonalizm Roberta Harrisa; z drugiej drażnił go jego militarystyczny kabotynizm. Nie pasowało to do medycznej instytucji. Ale nie narzekał, ponieważ do czasu tych zgonów kobiet z rakiem sutka nie miał żadnych problemów z bezpieczeństwem.
- Jak już panu mówiłem - ciągnął doktor Mason - uważamy, że robi to jakiś niedorozwinięty osobnik o zaburzonej psychice. Nie można tego dłużej tolerować. To się musi skończyć.
Prosiłem, żeby pan potraktował to jako sprawę pierwszorzędnej wagi. Czy udało się panu coś wyjaśnić?
- Zapewniam pana, że ten problem skupia całą moją uwagę - odpowiedział Harris. - Zgodnie z pańskimi wskazówkami przeprowadziłem szeroko zakrojone śledztwo wśród większości personelu merytorycznego. Sprawdzałem referencje; dzwoniłem do setek instytucji. Jak dotąd nie stwierdziłem niczego podejrzanego.
Zamierzam rozszerzyć akcję na pozostały personel, który ma, dostęp do pacjentów. Próbowaliśmy monitorować niektóre pacjentki z rakiem sutka, ale jest ich za dużo, żeby móc je upilnować.
Może powinniśmy się zastanowić nad umieszczeniem kamer we wszystkich pokojach. - Harris nie wspomniał o swoim podejrzeniu, że jest jakiś związek między tymi przypadkami a śmiercią jednej pielęgniarki i zamachem na drugą. W końcu było to tylko przeczucie.
- Tak, może kamery byłyby właściwym rozwiązaniem - powiedziała pani Richmond.
- To będzie kosztowało - ostrzegł Harris. - Nie tylko same kamery i instalacje, ale także dodatkowy personel do obserwacji monitorów.
- Koszty mogą się okazać problemem akademickim - odparła pani Richmond. - Jeśli nie uporamy się z tą sprawą i prasa się o tym dowie, nasza placówka może przestać istnieć.
- Przyjrzę się tej sprawie bliżej - obiecał Harris.
- Jeśli będzie pan potrzebował więcej łudzi, proszę dać nam znać - powiedział doktor Mason. - To się musi skończyć.
- Tak jest. Rozumiem - odparł Harris. Ale nie chciał pomocy. Chciał to załatwić sam. Teraz była to już dla niego sprawa honoru. Żaden pieprzony psychotyk nie będzie mu grał na nosie.
- A co z tym wczorajszym napadem w rezydencji? - spytała pani Richmond. - Mam i tak dość kłopotów z rekrutacją pielęg- niarek. Nie możemy dopuścić, żeby były napadane w miejscu zamieszkania, które im oferujemy.
- Nigdy przedtem w rezydencji nie było problemów z bezpieczeństwem - odparł Harris.
- Może w godzinach nocnych powinni tam dyżurować pracownicy ochrony - zaproponowała pani Richmond.
- Z chęcią przygotuję całościową analizę kosztów - powiedział Harris.
- Sądzę, że w tej chwili ważniejsza jest sprawa pacjentek oświadczył doktor Mason. - Niech się pan nie rozprasza.
- Tak jest - odparł Harris.
Doktor Mason spojrzał na panią Richmond.
- Mamy jeszcze jakąś sprawę?
Pani Richmond potrząsnęła głową.
Doktor Mason ponownie przeniósł wzrok na Harrisa.
- Liczymy na pana - zakończył.
- Tak jest - rzekł Harris wstając. Odruchowo już miał zasalutować, ale w porę się powstrzymał.
- Imponujące! - powiedział Sean na głos. Siedział sam w oszklonej kabinie w centrum swojego kosztownego laboratorium.
Na pustym metalowym biurku rozłożył sobie kopie trzydziestu trzech historii chorób. Wybrał to miejsce, na wypadek gdyby się nagle ktoś pojawił. Miałby wtedy dość czasu, żeby zmieść papiery do jednej z pustych szuflad i wyciągnąć księgę z protokołem immunizacji myszy glikoproteiną Forbes.
Imponujące wydały się Seanowi statystyki dotyczące leczenia medulloblastoma. Rzeczywiście Forbes Cancer Center uzyskał w ostatnich dwóch latach sto procent remisji, co stanowiło drastyczny kontrast ze stuprocentową śmiertelnością w poprzednich ośmiu. W kontrolnych badaniach rezonansu magnetycznego nie stwierdzano ani śladu nawet dużych guzów. Zgodnie z dotychczasową wiedzą Seana tak jednoznaczne wyniki były czymś niesłychanym w leczeniu nowotworów złośliwych, z wyjątkiem raka in situ, to jest bardzo małych, ograniczonych zmian nowotworowych, które można w całości wyciąć lub usunąć w inny sposób.
Był to pierwszy ranek w Forbes, który Sean spędził sensownie.
Nikt nie zakłócał mu spokoju; nie widział ani Hiroshiego, ani innych naukowców. Zaczął od zaszczepienia myszy, co dało mu możliwość zabrania kopii historii chorób na górę, do pracowni. Potem pobawił się z kryształami uzyskując kilka, które powinny utrzymać doktora Masona w dobrym humorze przez jakiś tydzień. Zaprosił go nawet do siebie, żeby mu je pokazać, Sean widział, że dyrektor był zachwycony. Teraz mógł przypuszczać, że nikt mu nie przeszkodzi, spokojnie wycofać się do swojej szklanej kabiny i zająć się historiami.
Najpierw przeczytał wszystko, by wyrobić sobie ogólny pogląd.
Potem zaczął od początku koncentrując się na przekroju epidemiologicznym. Zauważył, że pacjenci stanowili zbiór zróżnicowany pod względem wieku i rasy. Reprezentowali obydwie płcie. Przewagę mieli jednak biali mężczyźni w wieku średnim; grupa nietypowa jak na medulloblastoma. Sean doszedł do wniosku, że na ten obraz statystyczny wpływ mają względy ekonomiczne. Forbes nie jest szpitalem tanim. Żeby się tu leczyć, człowiek potrzebował odpowiedniego ubezpieczenia lub pokaźnego konta. Zwrócił także uwagę, że przypadki napływały z rozmaitych wielkich miast, niemal z całego kraju.
Ale potem, jakby na dowód, jak niebezpieczne bywają uogólnienia, natrafił na jeden przypadek z małego miasta w południowo -zachodniej części Florydy: Naples. Sean widział je na mapie. Było to najbardziej wysunięte na południe miasto na zachodnim wybrzeżu Florydy, na północ od Everglades. Pacjent nazywał się Malcolm Betencourt. Wkrótce mijały dwa lata od rozpoczęcia jego leczenia. Sean zanotował jego adres i numer telefonu. Pomyślał, że mógłby z nim porozmawiać.
Co do samych guzów Sean zauważył, że w większości przypadków były wieloogniskowe, nie zaś z reguły częściej spotykane pojedyncze. Z tego powodu lekarze zwykle uważali z początku, że mają do czynienia z przerzutami z innych narządów, jak płuca, nerki czy jelito grube. We wszystkich przypadkach lekarz referujący nie ukrywał zdziwienia, gdy zmiany okazywały się pierwotnym guzem mózgu, pochodzącym z nisko zróżnicowanych komórek nerwowych. Sean zauważył także, że guzy były wyjątkowo agresywne i rosły błyskawicznie. Gdyby nie wdrożono leczenia, z pewnością doprowadziłyby do szybkiej śmierci chorych.
Co do leczenia Sean stwierdził, że nie było zróżnicowane. Dawkowanie i sposób podawania zakodowanych leków był w każdym przypadku taki sam, poza tym że ilość preparatu obliczano według wagi ciała. Wszyscy pacjenci przynajmniej przez tydzień przebywali w szpitalu, a po wypisaniu byli przyjmowani w poradni przyszpitalnej początkowo co dwa, potem co cztery tygodnie, co dwa miesiące, co sześć miesięcy, wreszcie raz do roku. Trzynaścioro z trzydziestu trojga pacjentów osiągnęło już etap dorocznych wizyt.
Pozostałości choroby były minimalne i ograniczały się do niewielkich ubytków neurologicznych, spowodowanych rozrastającymi się przed leczeniem masami guzów, nie zaś leczeniem jako takim.
Na Seanie zrobiły także wrażenie same historie choroby. Wiedział, że ma w ręku materiał tak bogaty, iż jego przetrawienie zajęłoby mu co najmniej tydzień.
Pogrążony w głębokim namyśle, Sean drgnął, kiedy na jego biurku zadzwonił telefon. Nigdy dotąd nie dzwonił. Podniósł słuchawkę, spodziewając się, że to pomyłka. Ku jego zdumieniu była to Janet.
- Mam leki - rzekła krótko.
- Wspaniale!
- Czy możemy się spotkać w kafeterii?
- Jasne - powiedział Sean. Wyczuł, że coś jest nie w porządku. W jej głosie brzmiało napięcie.
- Co się stało?
- Dużo - odparła Janet. - Powiem ci, jak się zobaczymy.
Możesz przyjść teraz?
- Będę za pięć minut - obiecał Sean.
Ukrył wszystkie historie, zjechał windą na dół i poszedł łącznikiem do budynku szpitala. Domyślał się, że jest obserwowany przez kamerę i miał ochotę pomachać jej, żeby to zamanifestować, ale odparł pokusę.
Gdy zjawił się w kafeterii, Janet już tam była. Siedziała przy stole nad filiżanką kawy. Minę miała nieszczęśliwą.
Sean wsunął się na sąsiednie krzesło.
- Co się stało? - spytał.
- Jedna z moich pacjentek jest w śpiączce - powiedziała Janet. - Dopiero podłączałam jej kroplówkę, wszystko było w porządku, a za chwilę przestała oddychać.
- To przykre. - Sean stykał się już z dramatycznymi sytuacjami związanymi z życiem szpitalnym, toteż do pewnego stopnia potrafił się wczuć.
- Ale przynajmniej mam te lekarstwa.
- Czy to było trudne?
- W sensie emocjonalnym bardziej, niż cokolwiek do tej pory.
- No więc, gdzie je masz?
- W torebce. - Janet rozejrzała się wokół, żeby upewnić się, czy nikt nie patrzy. - To są dwie fiolki. Dam ci je pod stolikiem.
- Nie musisz z tego robić melodramatu. Takie czajenie się bardziej zwraca uwagę niż normalne zachowanie.
- Zrób to dla mnie - powiedziała Janet grzebiąc w torebce.
Sean poczuł jej rękę na kolanie. Sięgnął pod stół i dwie fiolki upadły mu na dłoń. Oszczędzając nerwy Janet wsunął po jednej do obu kieszeni. Potem odsunął krzesło i wstał.
- Sean! - jęknęła Janet.
- O co chodzi?
- Czy musisz być taki obcesowy? Nie możemy posiedzieć pięć minut, jakbyśmy przyszli porozmawiać?
Usiadł.
- Nikt się nami nie zajmuje - powiedział. - Kiedy ty się wreszcie przekonasz?
- Skąd taka pewność?
Sean chciał coś powiedzieć, ale się pohamował.
- Nie możemy dla odmiany porozmawiać o czymś przyjemnym? - poprosiła Janet. - Jestem zupełnie wykończona.
- O czym chcesz porozmawiać?
- O tym, co będziemy robić w najbliższą niedzielę. Muszę uciec od szpitala i całego tego napięcia. Chcę odpocząć i rozerwać się.
- W porządku, jesteśmy umówieni - obiecał Sean. - Ale na razie bardzo bym chciał skoczyć z tymi lekami do laboratorium.
Czy będę bardzo obcesowy, jeśli pójdę teraz?
- Idź! - rzuciła Janet. - Jesteś niemożliwy.
- Do zobaczenia u ciebie - dodał Sean. Oddalił się szybko, żeby Janet nie zdążyła mu czasem powiedzieć, że wcale go nie zapraszała. Wychodząc z kafeterii obejrzał się i pomachał jej.
Idąc spiesznie przez łącznik, wsadził ręce do kieszeni i ścisnął w nich fiolki. Nie mógł się doczekać, aż zacznie. Dzięki Janet poczuł zapał badawczy, którego się spodziewał, gdy podjął decyzję o przyjeździe do Forbes Cancer Center.
Robert Harris przytaszczył do swojego pozbawionego okien gabinetu tekturowe pudło z kartoteką pracowników i postawił je na podłodze przy biurku. Usiadł, odkrył pudło i wyciągnął pierwsze akta.
Po rozmowie z doktorem Masonem i panią Richmond poszedł prosto do kadr. Z pomocą kierownika, Henry'ego Falwortha, sporządził listę członków personelu niemedycznego, którzy mieli dostęp do pacjentów. Na liście znaleźli się pracownicy aprowizacji, którzy układali diety i przyjmowali zamówienia, oraz ci, którzy rozwozili posiłki i sprzątali tace. Byli tam także portierzy i pracownicy służb technicznych, wzywani niekiedy do pokojów pacjentów w celu wykonania różnych drobnych prac. Wreszcie sprzątający, którzy utrzymywali w czystości pokoje, korytarze i świetlice szpitala.
Liczba osób na liście była przygnębiająca. Harris nie miał niestety żadnych innych pomysłów, co mógłby jeszcze zrobić, wyjąwszy zainstalowanie kamer. Wiedział jednak, że taka operacja będzie zbyt kosztowna. Zamierzał obliczyć koszty i przedstawić propozycję, ale był pewien, że doktor Mason jej nie zaakceptuje.
Planował przejrzeć szybko około pięćdziesięciu akt, tylko po to żeby przekonać się, czy coś nie zwróci jego uwagi; coś nieprawdopodobnego czy niecodziennego. Gdyby coś takiego zauważył, miał odłożyć te akta do późniejszej szczegółowej analizy. Z Harrisa był taki sam psycholog jak lekarz, ale uważał, że ktoś, kto był na tyle zwariowany, żeby zabijać pacjentki, musi mieć na swoim koncie coś dziwnego.
Pierwsze były akta Ramona Concepcion, pracownika aprowizacji. Concepcion był trzydziestopięcioletnim mężczyzną, uchodźcą z Kuby, który od szesnastego roku życia pracował w hotelach i restauracjach. Harris przeczytał jego podanie o pracę i referencje.
Spojrzał nawet na zwolnienia lekarskie. Nie znalazł niczego szczególnego. Rzucił jego akta na podłogę.
Strona po stronie Harris przedzierał się przez kartotekę. Nic nie wzbudziło jego podejrzeń, dopóki nie dotarł do akt Gary'ego Wanamakera, kolejnego pracownika aprowizacji. Wśród poprzednich doświadczeń zawodowych Gary wymienił pięć lat pracy w kuchni w więzieniu Rikers Island w Nowym Jorku. Na fotografii Harris zobaczył, że ma ciemne włosy. Położył jego akta w rogu biurka.
Przejrzawszy kolejnych pięć teczek, Harris znowu natrafił na akta, które przyciągnęły jego uwagę. Tom Widdicomb pracował jako sprzątający. Zastanawiające było to, że facet był po kursie dla sanitariuszy doraźnej pomocy medycznej. Mimo że po skończeniu kursu pracował już jako sprzątacz w kilku różnych miejscach, w tym w Miami General Hospital, wydawało się dziwne, że gość z kwalifikacjami w zakresie doraźnej pomocy poprzestawał na sprzątaniu. Harris przyjrzał się fotografii. I ten miał ciemne włosy. Harris dołożył akta Widdicomba do akt Wanamakera.
Po kilku następnych Harris znowu znalazł coś, co go zaintrygowało. Ralph Seaver pracował w dziale służb technicznych.
Ten facet odsiedział w Indianie wyrok za gwałt. Stało to jak byk w aktach! Był nawet numer telefonu do jego byłego kuratora sądowego. Harris pokręcił głową. Nie spodziewał się znaleźć tak bogatego materiału. Akta personelu medycznego w porównaniu z tymi były nudne. Oprócz kilku problemów z uzależnieniem i jednego oskarżenia o napastowanie nieletniego niczego tam nie znalazł. A w tej grupie, proszę; ledwo przejrzał jedną czwartą akt, już wyłowił trzy, które zasługiwały na uważną analizę.
W czasie popołudniowej przerwy, zamiast usiąść i wypić kawę, Janet zjechała windą na pierwsze piętro, na OIOM. Miała wiele szacunku dla pielęgniarek, które tam pracowały. Nie pojmowała, jak one mogą znieść ten ciągły stres. Po dyplomie sama próbowała pracy na OIOM-ie. W sensie intelektualnym była ciekawa, ale po kilku tygodniach Janet stwierdziła, że się do niej nie nadaje. Za duże napięcie, za mało kontaktu z pacjentami. Większość z nich nie była w stanie w żaden sposób porozumiewać się z otoczeniem; wielu było nieprzytomnych.
Janet podeszła do łóżka Glorii i spojrzała na nią. Była nadal w śpiączce. Jej stan się nie poprawiał, choć ciągle oddychała bez respiratora. Szerokie źrenice nie zmniejszyły się, nie reagowały też na światło. Najbardziej niepokojący był zapis EEG, wykazujący tylko śladową czynność mózgu.
Jakaś odwiedzająca łagodnie pogłaskała czoło Glorii. Miała około trzydziestki; rysami i cerą przypominała Glorię. Gdy Janet obejrzała się, ich oczy się spotkały.
- Czy pani jest pielęgniarką Glorii? - spytała odwiedzająca.
Janet przytaknęła. Zauważyła, że kobieta płakała.
- Jestem Marie - powiedziała. - Starsza siostra Glorii.
- Tak mi przykro - rzekła Janet.
- Cóż - odparła Marie z ciężkim westchnieniem. - Może to i lepiej. Przynajmniej nie będzie cierpieć.
Janet zgodziła się dla spokoju Marie, ale w głębi duszy sądziła inaczej. Gloria miała jeszcze szansę w walce z rakiem sutka, szczególnie przy jej pozytywnym, przebojowym nastawieniu. Janet widywała już osoby z bardziej zaawansowanym nowotworem, którym udawało się osiągnąć remisję.
Powstrzymując własne łzy, Janet wróciła na trzecie piętro.
I znowu zagłębiła się w pracy. To był najlepszy sposób, by uniknąć rozmyślań, które każą tylko przeklinać niesprawiedliwość losu. Niestety wybieg działał tylko częściowo; ciągle miała przed oczami twarz Glorii, gdy ta dziękowała jej za podłączenie kroplówki. Lecz nagle tamtą tragedię przysłoniła nowa.
Parę minut po drugiej Janet zrobiła zastrzyk domięśniowy pacjentowi, którego pokój znajdował się na odległym końcu korytarza. Wracając do dyżurki postanowiła zajrzeć do Helen Cabot.
Wczesnym rankiem i później, mniej więcej w godzinę potem, jak Janet dostrzyknęła jej do kroplówki zakodowane leki, Helen skarżyła się na ból głowy. W obawie o jej stan Janet zawiadomiła o tym doktora Masona. Polecił podać słaby lek przeciwbólowy i zawiadomić go jeszcze raz, gdyby ból się nasilał.
Po zastosowaniu doustnego analgetyku ból nie przeszedł całkiem, ale i nie narastał. Mimo to Janet zaglądała do Helen, z początku bardzo często, potem mniej więcej co godzina. Nic się nie zmieniało; zachowanie i stan świadomości Helen były normalne, toteż niepokój Janet przygasł.
Teraz, prawie kwadrans po drugiej, gdy Janet stanęła w drzwiach, przeraziła się, widząc że głowa Helen opadła na bok i stoczyła się z poduszki. Podchodząc do łóżka zauważyła coś jeszcze bardziej niepokojącego: oddech dziewczyny był nieregularny. Pogłębiał się i spłycał w rytmie świadczącym o poważnych zaburzeniach neurologicznych. Zadzwoniła do dyżurki pielęgniarek i powiedziała Timowi, że musi natychmiast rozmawiać z Marjorie.
- Helen Cabot ma oddech Cheyne Stokesa - rzuciła, gdy Marjorie podeszła do telefonu.
- Och, nie! - zawołała Marjorie. - Wezwę neurologa i doktora Masona.
Janet wyciągnęła poduszkę i wyprostowała głowę Helen. Wyjęła kieszonkową latarkę, którą zawsze nosiła przy sobie, i oświetliła jej źrenice. Były nierówne. Jedna szeroka, nie reagowała na światło.
Janet wzdrygnęła się. Czytała o tym. Domyśliła się, że ciśnienie wewnątrzczaszkowe Helen wzrosło do takiego stopnia, że część mózgu wklinowała się w otwór wielki czaszki, co stwarzało bezpośrednie zagrożenie dla życia.
Janet zwolniła prędkość przepływu kroplówki do minimum. Na razie to było wszystko, co mogła zrobić.
Wkrótce zjawiła się Marjorie i inne pielęgniarki. Potem wpadł neurolog, doktor Burt Atherton, i anestezjolog, doktor Carl Seibert. Lekarze rzucali polecenia jak krótkie szczeknięcia. Usiłowali doprowadzić do zmniejszenia ciśnienia śródczaszkowego. Wreszcie pojawił się doktor Mason, zziajany od biegu z budynku naukowego.
Janet nigdy przedtem go nie widziała, tylko rozmawiała z nim przez telefon. Formalnie to on był lekarzem prowadzącym Helen, ale w chwili kryzysu neurologicznego podporządkował się doktorowi Athertonowi.
Niestety żaden z doraźnych środków nie podziałał i stan Helen nadal się pogarszał. Lekarze zdecydowali, że konieczny jest zabieg neurochirurgiczny. Ku przerażeniu Janet zaczęto przygotowywać przeniesienie Helen do Miami General Hospital.
- Dlaczego ją przenoszą? - zwróciła się do Marjorie, gdy znalazła sposobność.
- Jesteśmy szpitalem specjalistycznym - wyjaśniła Marjorie. - Nie mamy neurochirurgii.
Janet była zdumiona. W zabiegu, którego wymagała Helen, najważniejsza była szybkość. Niepotrzebne było wyszukane zaplecze neurochirurgiczne, po prostu sala operacyjna i ktoś, kto by umiał nawiercić dziurę w czaszce. Przy tylu biopsjach, ile się ich tu wykonywało, lekarzom z Forbes z pewnością starczyłoby biegłości.
Wśród gorączkowej krzątaniny szykowano Helen do transportu.
Przełożono ją z łóżka na wózek. Janet pomagała, trzymając ją za nogi, potem, gdy wózek powieziono do windy, biegnąc obok z kroplówką nad głową.
W windzie stan Helen jeszcze się pogorszył. Oddech, dotychczas nieregularny, jak wtedy kiedy Janet weszła do pokoju, nagle ustał.
Jej blada twarz zaczęła szybko sinieć.
Po raz drugi tego dnia Janet rozpoczęła sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Anestezjolog krzyknął, żeby ktoś przyniósł rurkę intubacyjną i worek Ambu, jak tylko dojadą na parter.
Gdy winda zatrzymała się i otworzyły się drzwi, jedna z pielęgniarek z trzeciego piętra wybiegła. Inna przytrzymywała drzwi, żeby się nie zamknęły. Janet kontynuowała sztuczne oddychanie, dopóki doktor Seibert nie odsunął jej na bok. Zręcznie wprowadził rurkę do tchawicy. Podłączywszy worek Ambu zaczął energicznie wentylować płuca Helen. Błękitny odcień jej twarzy ustąpił miejsca przezroczyście alabastrowemu.
- Okay, jedziemy - krzyknął doktor Seibert.
Ciasno stłoczona grupa biegiem powiozła Helen na podjazd dla karetek, obniżyła wózek i wepchnęła go do wnętrza czekającego pojazdu. Doktor Seibert zabrał się z Helen, utrzymując mechaniczną wentylację. Drzwi zostały zatrzaśnięte i zabezpieczone.
Z włączonym migaczem i przenikliwym wyciem syreny karetka gwałtownie ruszyła z zatoki parkingowej i znikła za budynkiem.
Janet odwróciła się, żeby spojrzeć na Marjorie, która stała obok doktora Masona, pocieszającym gestem dotykając jego ramienia.
- Nie mogę wprost uwierzyć - mówił doktor Mason rwącym się głosem. - Pewnie powinienem być na to przygotowany. Było jasne, że to się tak skończy. Ale leczenie medulloblastoma tak nam świetnie szło. Z każdym nowym sukcesem coraz mocniej wierzyłem, że można uniknąć tego rodzaju tragedii.
- To wina Bostonu - powiedziała pani Richmond. Zjawiła się zaraz po odjeździe karetki. - Nie słuchali nas. Trzymali ją zbyt długo.
- Powinniśmy byli umieścić ją na OIOM-ie - wyrzucał sobie doktor Mason. - Ale wydawała się taka stabilna.
- Może uratują ją w Miami General - siliła się na optymizm Marjorie.
- To byłby cud - odezwał się doktor Atherton. - Widać było wyraźnie, że uncus wklinował się poniżej calyxu i uciskał medulla oblongata.
Janet zwalczyła pokusę powiedzenia temu osobnikowi, żeby zachował swoje refleksje dla siebie. Nie cierpiała, jak niektórzy lekarze odgradzali się od otoczenia kurtyną swojego żargonu.
Naraz, jakby na jakiś niewidzialny sygnał, cała grupa odwróciła się i znikła w wahadłowych drzwiach wychodzących na podjazd dla karetek. Janet została na zewnątrz. Cieszyła się, że może być sama. W jednej chwili na trawniku przed szpitalem zrobiło się tak spokojnie. Dziedziniec ocieniał wielki bananowiec. Za nim rosło kwitnące drzewo, jakiego Janet jeszcze nigdy nie widziała. Ciepła, wilgotna tropikalna bryza pieściła jej twarz. Ale urodę scenerii mącił oddalający się dźwięk syreny.
W uszach Janet brzmiał on jak dzwon pogrzebowy dla Helen Cabot.
Tom Widdicomb błąkał się z pokoju do pokoju płacząc i klnąc na przemian. Niepokój nie pozwalał mu usiedzieć. Było mu to gorąco, to znów trząsł się z zimna. Miał mdłości.
Czuł się tak źle, że poszedł zgłosić to szefowi. Ten zaś odesłał go do domu, dodając, że blado wygląda i że cały drży.
- Masz przed sobą weekend - powiedział. - Idź do łóżka, wyśpij się. To pewnie wiosenna grypka.
I tak Tom poszedł do domu, ale nie był w stanie odpoczywać.
Sprawa Janet Reardon nie dawała mu spokoju. O mało nie dostał zawału, gdy zapukała do drzwi Glorii zaledwie kilka minut potem, jak ją uśpił. W skrajnej panice uciekł do łazienki, pewny, że znalazł się w ślepej uliczce. Był tak zdesperowany, że nawet wyciągnął rewolwer.
Ale potem zbiegowisko w pokoju dało mu okazję wydostać się.
Kiedy wychynął z łazienki, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Mógł wyśliznąć się na korytarz wraz ze swoim wiadrem.
Sęk w tym, że Gloria nadal żyła. Janet Reardon uratowała ją i Gloria wciąż cierpiała, tyle że była poza jego zasięgiem. Przeniesiono ją na OIOM, gdzie Tom nie miał wstępu.
W rezultacie Alice dalej nie chciała z nim rozmawiać. Tom błagał i błagał, ale bez powodzenia. Alice wiedziała, że Tom nie zdoła dosięgnąć Glorii, dopóki nie zostanie przeniesiona z OIOM-u z powrotem do prywatnego pokoju.
Pozostawała Janet Reardon. Tom widział w niej diabła zesłanego, by zniszczyć świat, który stworzyli we dwoje z matką. Było dla niego jasne, że musi się jej pozbyć. Tyle że teraz nie wiedział, gdzie ona mieszka. Jej nazwisko zniknęło z planu rezydencji w administracji. Wyprowadziła się.
Tom spojrzał na zegarek. Wiedział, że ona kończy zmianę o tej samej porze, o której on powinien był skończyć: o piętnastej.
Wiedział też, że pielęgniarki zostają trochę dłużej, bo mają odprawę. Musi być na parkingu, zanim ona wyjdzie. Wtedy będzie mógł pojechać za nią do domu i zastrzelić ją. Jeśli mu się to uda, Alice z pewnością przerwie swoje pełne urazy milczenie.
- Helen Cabot umarła! - powtarzała Janet przez napływające gwałtownie łzy. Było to niepodobne do niej, profesjonalistki, żeby płakać nad śmiercią pacjentki, ale dziś, gdy zdarzyły się dwie tragedie, nie starczyło jej opanowania. Poza tym przygnębiła ją reakcja Seana. Bardziej go interesowało, gdzie znajduje się ciało Helen, niż sam fakt jej śmierci.
- Zrozumiałem, że umarła - rzekł Sean łagodnie. - Nie chciałem być szorstki. Reaguję w taki sposób między innymi dlatego, by ukryć ból. Była wspaniałą dziewczyną. To straszne.
I pomyśleć, że jej ojciec ma jedną z największych firm komputerowych na świecie.
- Co z tego? - warknęła Janet. Grzbietem dłoni wytarła łzy.
- Niewiele - przyznał Sean. - Po prostu śmierć wszystkich zrównuje. Żadne pieniądze świata nie mają wobec niej znaczenia.
- Teraz dla odmiany zaczynasz filozofować - zauważyła zgryźliwie Janet.
- My, Irlandczycy, wszyscy jesteśmy filozofami. W ten sposób stawiamy czoło tragedii istnienia.
Siedzieli w kafeterii, gdzie Sean znalazł się na prośbę Janet.
Zadzwoniła do niego po odprawie, nim wyruszyła do swojego nowego mieszkania. Powiedziała, że musi z nim porozmawiać.
- Nie chciałem cię zdenerwować - ciągnął Sean - ale naprawdę interesuje mnie, gdzie jest ciało Helen. Tutaj?
Janet wzniosła oczy do góry.
- Nie, nie tutaj - odparła. - Nie wiem gdzie. Ale przypuszczam, że w Miami General.
- Dlaczego tam? - spytał Sean. Przechylił się przez stolik.
Janet opisała mu całe zdarzenie dając wyraz swojemu oburzeniu, że w Forbes nie wykonano kraniotomii na ostro.
- Była w skrajnie ciężkim stanie - powiedziała. - Nie powinni byli jej transportować. W Miami General nie dotarła nawet na blok. Powiedziano nam, że zmarła w izbie przyjęć.
- Co ty na to, żebyśmy tam pojechali, oboje? - zaproponował Sean. - Chciałbym ją znaleźć.
Przez chwilę Janet myślała, że Sean żartuje. Znowu wzniosła oczy w górę na znak, że to kiepski dowcip.
- Mówię poważnie. Jest szansa, że będą robić sekcję. Bardzo chciałbym mieć wycinek z guza. A przy okazji chciałbym także trochę krwi i płynu mózgowo-rdzeniowego.
Janet wzdrygnęła się ze wstrętem.
- Daj spokój - powiedział Sean. - Pamiętaj, że zaangażowaliśmy się w to oboje. Jest mi naprawdę przykro, że ona umarła.
Wiesz, że tak jest. Ale skoro już nie żyje, musimy skoncentrować się na nauce, Z twoim strojem pielęgniarskim i moim białym fartuchem wejdziemy tam bez trudu. Weźmy tylko kilka własnych strzykawek, tak na wszelki wypadek.
- Na wypadek czego? - spytała Janet.
- Na wypadek, gdyby były nam potrzebne - Sean mrugnął konspiracyjnie. - Lepiej być przygotowanym.
Albo Sean był najlepszym akwizytorem na świecie, albo ona była tak wyczerpana, w każdym razie nie potrafiła mu odmówić.
Piętnaście minut później wskakiwała na miejsce pasażera w łaziku Seana, by udać się do szpitala, w którym jeszcze nigdy nie była, w nadziei że uda im się pobrać tkankę mózgową jednej z jej pacjentek, która właśnie wyzionęła ducha.
- To on - Sterling wskazał Wayne'owi Edwardsowi Seana Murphy'ego przez szybę ochronną. Wayne był niezwykłym Afro -amerykaninem, z usług którego Sterling korzystał, gdy załatwiał interesy na południu Florydy. Eks-sierżant, eks-policjant, eks -biznesmen, który zajął się ostatnio działalnością ochroniarską.
Miał tych eks tyle co i Sterling i w podobny jak Sterling sposób wykorzystywał swoje różnorodne umiejętności. Wayne był prywatnym detektywem i choć specjalizował się w konfliktach rodzinnych, wykazywał się talentem i kompetencją także w innych dziedzinach. Sterling poznał go kilka lat wcześniej, gdy obaj pracowali dla pewnego potężnego biznesmena z Miami.
- Wygląda na twardego chłopaka - Wayne szczycił się umiejętnością szybkiej oceny ludzi.
- I chyba jest. Był w reprezentacji hokejowej Harvardu i gdyby tylko chciał, mógłby grać zawodowo.
- A ta babeczka? - spytał Wayne.
- Najwyraźniej jakaś pielęgniarka. Nie wiem nic o jego związkach z kobietami.
- Niezła laska - stwierdził Wayne. - Co z Tanaką Yamaguchim? Widziałeś go ostatnio?
- Nie - odparł Sterling. - Ale sądzę, że go zobaczę. Mój człowiek w FAA powiedział mi, że odrzutowiec Sushity znowu zgłosił lot do Miami.
- Wygląda na to, że akcja się zaczyna - zauważył Wayne.
- W pewnym sensie liczę na to. To by nam dało okazję rozwiązania całego problemu.
Wayne włączył silnik swojego ciemnozielonego mercedesa 420 SEL. Okna były mocno przyciemnione. Z zewnątrz trudno było zobaczyć coś w środku, zwłaszcza w jaskrawym świetle słonecznym. Wycofał samochód sprzed ogrodzenia i ruszył w stronę wyjścia. Na wyjeździe z parkingu panował wciąż spory ruch, jako że pół godziny temu skończyła pracę ranna zmiana. Wayne pozwolił, by kilka samochodów oddzieliło go od Seana. Gdy znaleźli się na Dwunastej, skierowali się przez Miami River na północ.
- Na tylnym siedzeniu mam kanapki i coś do picia - rzekł Wayne wskazując ręką za siebie.
- Prawidłowe rozumowanie - odparł Sterling. To właśnie podobało mu się u Wayne'a. Myślał naprzód.
- No proszę - odezwał się znów Wayne. - To nie była długa przejażdżka. Już skręcają.
- Czyżby to był następny szpital? - Sterling pochylił się do przodu, by przyjrzeć się budynkowi, do którego zmierzał Sean.
- Człowieku, to jest miasto szpitali. Nie ujedziesz kilometra, żeby na któryś nie wpaść. Ale ci jadą do szpitala matki. Miami General.
- To dziwne - powiedział Sterling. - Może ta pielęgniarka tam pracuje.
- Oho! - zawołał Wayne. - Zdaje mi się, że mamy towarzystwo.
- To znaczy?
- Widzisz tego cytrynowego cadillaca za nami?
- Trudno byłoby go nie zauważyć.
- Obserwuję go, odkąd przejechaliśmy przez Miami River.
Mam niejasne przeczucie, że śledzi naszego pana Murphy'ego.
Może bym na niego nie zwrócił uwagi, ale w młodości miałem taki sam wózek. Tylko mój był koloru czerwonego wina. Dobry samochód, ale cholernie nieporęczny do parkowania.
Sterling i Wayne przyglądali się, jak Sean i jego towarzyszka wchodzą do szpitala wejściem od izby przyjęć. Wkrótce ruszył za nimi mężczyzna, który przyjechał cytrynowym cadillakiem.
- Widzę, że się nie myliłem - zauważył Wayne. - Wygląda na to, że ten chłoptaś siedzi im na ogonie bardziej niż my.
- To mi się nie podoba. - Sterling otworzył drzwi, wysiadł i zlustrował spojrzeniem przysadzistego cadillaca. Potem nachylił się do Wayne'a. - Nie wygląda na styl Tanaki, ale nie mogę ryzykować. Idę do środka. Jeśli Murphy wyjdzie, jedź za nim.
Jeśli facet z cadillaca wyjdzie pierwszy, też za nim jedź. Będziemy się kontaktować przez telefon komórkowy.
Złapawszy swój aparat, Sterling spiesznie ruszył za Tomem Widdicombem, który wchodził po schodkach wzdłuż podjazdu dla karetek do izby przyjęć Miami General.
Dzięki wskazówkom udręczonego lekarza izby przyjęć Sean i Janet szybko odnaleźli zakład anatomopatologii. Na miejscu Sean zaczął się rozglądać za jakimś innym doktorem.
- Ja nie robię w tym miesiącu sekcji - powiedział zaczepiony asystent próbując umknąć.
Sean zagrodził mu drogę.
- W jaki sposób mogę się dowiedzieć, czy pacjent będzie sekcjonowany? - spytał.
- Ma pan numer historii choroby?
- Tylko nazwisko. Chora zmarła w izbie przyjęć.
- W takim razie my raczej nie będziemy robić tej sekcji odparł asystent. - Zgony w izbie przyjęć należą do Zakładu Medycyny Sądowej.
- Jak mogę się upewnić? - nalegał Sean.
- Jakie nazwisko?
- Helen Cabot - odparł Sean.
Asystent łaskawie podszedł do pobliskiego telefonu i zadzwonił.
W ciągu niespełna dwóch minut dowiedział się, że Helen Cabot nie była przewidziana do sekcji.
- Gdzie są zwłoki? - spytał Sean.
- W kostnicy - odparł asystent. - Kostnica jest w podziemiach. Musi pan zjechać główną windą do P1 i iść za czerwonymi znakami z dużą literą K.
Gdy asystent pobiegł dalej, Sean spojrzał na Janet.
- Idziesz? - spytał. - Jeśli ją znajdziemy, dowiemy się na pewno, co mają zamiar z nią zrobić. Może nam się nawet udać zdobyć odrobinę płynów ustrojowych.
- Skoro dotarłam już tutaj... - odparła Janet z rezygnacją.
Tom Widdicomb czuł się spokojniejszy niż przez cały dzień.
W pierwszej chwili zbił go z tropu widok Janet w towarzystwie młodego mężczyzny w białym fartuchu, ale sprawy przybrały lepszy obrót, gdy tych dwoje pojechało prosto do Miami General.
Jako jego były pracownik, Tom znał to miejsce od piwnicy aż po dach. Wiedział także, że o tej porze będzie tam pełno ludzi, ponieważ właśnie zaczęły się oficjalne godziny odwiedzin. A tłum znaczy chaos. Może uda mu się załatwić Janet i wcale nie będzie musiał jechać za nią do domu. Jeśli będzie musiał zastrzelić także faceta w białym fartuchu, tym gorzej dla niego! Niełatwo było śledzić tę dwójkę w szpitalu, zwłaszcza gdy poszli na patologię. Tom już myślał, że ich zgubił, i miał zamiar wrócić na parking, by pilnować samochodu Seana, gdy nagle znowu się pojawili. Janet przeszła tuż koło niego. Przeraził się, że go rozpozna. Zastygł bez ruchu. W obawie że Janet zacznie krzyczeć, tak jak w rezydencji Forbes, zacisnął rękę na rewolwerze w kieszeni. Gdyby krzyknęła, byłby zmuszony zastrzelić ją z miejsca.
Ale Janet rozglądała się obojętnie. Nie poznała go. Nieco pewniejszy siebie, Tom śledził ich teraz z bliższej odległości. Nawet wsiadł z nimi do windy, gdy zjeżdżali na dół, czego by za nic nie zrobił przedtem, gdy jechali na patologię.
Towarzysz Janet nacisnął guzik oznaczony P1. Tom wpadł w ekstazę. Ze wszystkich zakamarków Miami General najlepiej czuł się w podziemiach. Gdy jeszcze pracował w tym szpitalu, nieraz się tam wymykał, żeby odwiedzić kostnicę albo w spokoju poczytać gazetę. Znał labirynt podziemnych tuneli jak własną kieszeń.
Niepokój Toma, że zostanie rozpoznany, powrócił, gdy na parterze wysiedli wszyscy pasażerowie prócz jednego lekarza i pracownika służb technicznych w szpitalnym uniformie. Ale nawet teraz, gdy nie mógł już roztopić się w tłumie, Janet nie przypomniała go sobie.
Gdy winda dojechała do podziemia, lekarz i człowiek ze służby technicznej skręcili w prawo i szybko poszli przed siebie.
Janet i Sean odczekali chwilę, rozglądając się. Potem ruszyli w lewo.
Tom został w windzie, aż drzwi zaczęły się zamykać. Wtedy szybko rozepchnął je, wyskoczył i poszedł za Janet i Seanem w odległości około piętnastu metrów. Znów wsunął rękę do kieszeni i namacał rewolwer. Położył nawet palec na spuście.
Im dalej odchodzili od windy, tym bardziej Tom się cieszył.
Miejsce było wprost idealne dla jego celu. Nie wierzył własnemu szczęściu. Weszli w obszar, który rzadko ktokolwiek nawiedzał.
Nie słychać było żadnych dźwięków prócz ich kroków i cichego syczenia rur centralnego ogrzewania.
- To istny Hades - powiedział Sean. - Ciekaw jestem, czy się nie zgubiliśmy.
- Od ostatniego znaku "K" nie było żadnych odgałęzień odparła Janet. - Myślę, że dobrze idziemy.
- Dlaczego kostnicę umieszcza się zawsze w najodleglejszym zakątku? - zastanawiał się Sean. - Nawet światło jest tu do niczego.
- Pewno dlatego, że stąd jest najbliżej do rampy załadowczej.
Patrz, następny znak. - Janet wskazała ręką przed siebie. Jesteśmy na dobrej drodze.
- A ja myślę, że chcą odsunąć owoce swoich błe*dów jak najdalej od siebie - zażartował Sean. - Kostnica przy wejściu głównym to nie byłby najlepszy chwyt reklamowy.
- Zapomniałam zapytać, jak ci idzie z lekami, które ci przyniosłam.
- Daleko nie zaszedłem - przyznał Sean. - Właściwie dopiero puściłem żel.
- Dużo mi to mówi - odparła sarkastycznie Janet.
- To całkiem proste. Podejrzewam, że ten lek jest substancją białkową, bo to musi być jakaś forma immunoterapii. Ponieważ wszystkie białka mają ładunki elektryczne, w polu elektrycznym poruszają się. Jeśli umieścić je w specjalnym żelu, który pokryje je jednolitą otoczką, to prędkość tego ruchu będzie zależna jedynie od ich wielkości. Chcę się przekonać, z iloma białkami mam do czynienia i jaka jest ich przybliżona masa cząsteczkowa. To pierwszy krok.
Obyś tylko dowiedział się dostatecznie dużo, żeby mój wysiłek nie poszedł na marne - powiedziała Janet.
- Mam nadzieję, że po tej jednej próbce nie uważasz się za zwolnioną od dalszych wysiłków - zauważył Sean. - Chciałbym, żebyś następnym razem przyniosła mi leki Louisa Martina.
- Nie sądzę, żebym mogła to zrobić jeszcze raz. Nie mogę stale tłuc fiolek, bo wtedy na pewno wzbudzę podejrzenia.
- Spróbuj innej metody - zaproponował Sean. - Poza tym nie potrzebuję tego dużo.
- Wydawało mi się, że jeśli przyniosę ci te dwie fiolki, to będzie aż nadto.
- Chcę porównać ze sobą leki różnych pacjentów - tłumaczył Sean. - Chcę zobaczyć, czym się różnią.
- Nie jestem pewna, czy w ogóle się czymś różnią. Kiedy byłam w gabinecie pani Richmond po nowe fiolki, widziałam, że ma ich ogromny zapas. Odniosłam wrażenie, że wszyscy pacjenci dostają te same dwa leki.
- Nie mogę się z tym zgodzić. Każdy guz różni się antygenowo od innych, nawet w obrębie tego samego rodzaju nowotworu.
Rak owsianokomórkowy u jednej osoby będzie antygenowo odrębny od takiego samego raka u kogoś innego. A odrębne antygeny wymagają zastosowania odrębnych przeciwciał.
- Może oni stosują te same leki, dopóki nie uzyskają materiału biopsyjnego z guza - podsunęła Janet.
Sean spojrzał na nią z nieznanym dotąd szacunkiem.
- To jest pomysł.
W końcu doszli do zakrętu, za którym znaleźli się przed masywnymi obitymi drzwiami. Metalowa tabliczka na wysokości klatki piersiowej głosiła: KOSTNICA. NIE UPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Obok na ścianie znajdowało się kilka przełączników światła.
- Och - odezwał się Sean. - Zdaje się, że nas oczekiwano.
To dość potężna zasuwa. A ja nie wziąłem ze sobą narzędzi.
Janet wyciągnęła rękę i pchnęła drzwi. Otworzyły się bez trudu.
- Cofam to - powiedział Sean. - Zdaje się, że nas nie oczekiwano. W każdym razie nie dzisiaj.
Zimny powiew wypłynął z pomieszczenia i zawirował im wokół nóg. Sean nacisnął przełączniki. Przez chwilę nie było reakcji.
Potem zamrugało ostre światło jarzeniowe.
- Bardzo proszę - Sean odsunął się szarmancko.
- To był twój pomysł - odparła Janet. - Ty masz pierwszeństwo.
Sean wszedł, Janet tuż za nim. Kilka szerokich betonowych filarów zasłaniało widok na całość, ale pomieszczenie było z pewnością ogromne. Zagracały je stare wózki porzucone to tu, to tam, każdy obciążony zasłoniętym ciałem. Termometr na drzwiach wskazywał dziewięć stopni.
Janet wzdrygnęła się.
- Nie podoba mi się tutaj.
- Ogromna przestrzeń - stwierdził Sean. - Albo architekci mieli kiepską opinię o kompetencjach tutejszego personelu medycznego, albo uwzględnili w planach możliwość katastrofy na skalę kraju.
- Skończmy z tym jak najszybciej - poprosiła Janet obejmując się rękami. Powietrze było wilgotne i przenikliwe, przesycone zapachem stęchłej wilgotnej piwnicy, zamkniętej od lat.
Sean odchylił jedno z prześcieradeł.
- O, cześć! - powiedział. Spoglądała na niego zakrwawiona, częściowo zmiażdżona twarz robotnika budowlanego. Był jeszcze w ubraniu roboczym. Sean nakrył go i podszedł do następnych zwłok.
Walcząc z obrzydzeniem Janet ruszyła w przeciwnym kierunku, by zrobić to samo.
- Fatalnie, że nie leżą w porządku alfabetycznym - uskarżał się Sean. •- Musi tu być z pięćdziesiąt ciał. To chyba jedyny towar, którego Izba Handlowa Miami nie chciałaby wyekspediować na północ.
- Sean! - krzyknęła Janet z pewnej odległości. - Twoje dowcipy są niesmaczne.
- Hej, Helen, wyjdź, Helen - zanucił Sean jakby dziecinną śpiewankę. - Pokaż się, pokaż, gdziekolwiek jesteś.
- A to już jest szczególnie wstrętne - oświadczyła Janet.
Tom Widdicomb czekał w podnieceniu. Nawet matka postanowiła przerwać swoje długie milczenie, by mu powiedzieć, jak mądrze zrobił jadąc za Janet i jej znajomym do Miami General. Tom dobrze znał kostnicę. Nie mógłby znaleźć lepszego miejsca do realizacji swojego planu.
Podchodząc do wejścia, wyciągnął z kieszeni rewolwer. Ujął go w prawą rękę, pchnął grube drzwi i zajrzał do środka. Nie zobaczył Janet ani jej towarzysza, wszedł więc i cicho zamknął drzwi. Nie widział ich, ale ich słyszał. Wyraźnie usłyszał, jak Janet powiedziała mężczyźnie w białym fartuchu, żeby się zamknął.
Tom ujął mosiężną gałkę ciężkiej zasuwy i powolutku ją przekręcił. Zasuwa bezszelestnie zaskoczyła. Gdy Tom pracował w Miami General, ten zamek nigdy nie był zamykany. Wątpliwe, czy w ogóle był do niego klucz. Zamykając go teraz, Tom zapewnił sobie spokój.
- Spryciarz z ciebie - szepnęła Alice.
- Dziękuję ci, mamo - odszepnął Tom.
Ściskając rewolwer w obu rękach, tak jak to widział w telewizji, Tom posuwał się naprzód, w stronę najbliższego betonowego filara. Po głosach Janet i jej towarzysza orientował się, że są tuż tuż, po jego przeciwnej stronie.
- Niektórzy leżą tu już kawał czasu - zauważył Sean. Zdaje się, że wszyscy o nich zapomnieli.
- To samo sobie pomyślałam - rzekła Janet. - Nie sądzę, żeby było tu ciało Helen Cabot. Musiałoby być przy drzwiach.
Zmarła przecież zaledwie parę godzin temu.
Sean już miał jej przytaknąć, kiedy nagle zgasło światło. W pozbawionym okien pomieszczeniu o drzwiach solidnie obitych warstwą materiału izolacyjnego zrobiło się nie tyle ciemno co całkowicie czarno, jak w epicentrum czarnej dziury.
W tej samej sekundzie rozległ się przeszywający wrzask, który przeszedł w histeryczny szloch. Z początku Sean myślał, że to Janet, ale uświadomiwszy sobie, gdzie była, zanim otoczył ich mrok, zrozumiał, że wrzask dochodzi z innego miejsca, bliżej drzwi wejściowych.
Skoro to nie Janet, pomyślał Sean, to kto? Strach jest zaraźliwy. W normalnych okolicznościach nawet nagła ciemność nie byłaby w stanie wytrącić Seana z równowagi, ale ten rozpaczliwy skowyt nieomal wprawił go w panikę. Opanował się na myśl o Janet.
- Nienawidzę ciemności! - krzyknął nagle głos pośród łkań. - Pomocy! Sean nie wiedział, co robić. Od strony, z której dobiegał głos, dochodziły go także dźwięki, jakby ktoś się tam gorączkowo miotał. Wózki wpadały jeden na drugi, zwłoki toczyły się po betonowej podłodze.
- Ratunku! - wył głos.
Sean zastanawiał się, czy nie powinien się odezwać i spróbować uspokoić szalejącego osobnika, ale sam nie wiedział, czy to dobry pomysł. Niezdolny do podjęcia decyzji, milczał.
Po dalszych kilku minutach szczękania wózków rozległ się głuchy łomot, jakby ktoś uderzył w obite drzwi. Potem dał się słyszeć metaliczny trzask. Na chwilę wąska smuga światła przedarła się za betonowy filar. Sean zdołał dostrzec Janet z dłońmi przyciśniętymi do ust. Była zaledwie o jakieś sześć metrów od niego. Potem znowu spadła na nich kurtyna ciemności. Tym razem towarzyszyła jej cisza.
- Janet? - odezwał się łagodnie Sean. - Nic ci nie jest?
- Nie - odpowiedziała. - Na miłość boską, co to było?
- Posuwaj się w moją stronę. Idę do ciebie.
- Dobrze.
- Dom wariatów - stwierdził Sean chcąc podtrzymać rozmowę, gdy po omacku usiłowali się odnaleźć. - Uważałem, że Forbes jest dziwnym miejscem, ale to wygrywa w przedbiegach.
Przypomnij mi, żebym się tu czasem nie zgłosił na staż.
Wreszcie ich wyciągnięte ręce się spotkały. Podtrzymując się nawzajem i klucząc między wózkami posuwali się w stronę wyjścia.
Sean nadepnął jakieś zwłoki na podłodze. Ostrzegł Janet, żeby je przekroczyła.
- Będzie mi się to śnić do końca życia - powiedziała Janet.
- To gorsze niż Stephen King - dodał Sean.
Zderzył się ze ścianą. Przesuwając się w bok wymacał drzwi.
Pchnął je i oboje, potykając się i mrużąc oczy od światła, wyszli na opustoszały korytarz.
Sean ujął twarz Janet" w dłonie.
- Przepraszam - powiedział.
- Życie z tobą nie jest nudne. Ale to nie była twoja wina.
Poza tym, udało nam się. Zwiewajmy stąd.
Sean pocałował ją w czubek nosa.
- Czuję dokładnie to samo.
Niepokój, że będą mieć kłopoty z odszukaniem drogi do windy okazał się nieuzasadniony. Za kilka minut siedzieli już w samochodzie Seana i wyjeżdżali z parkingu.
- Co za ulga - odezwała się Janet. - Masz jakąś koncepcję, co tam się mogło dziać?
- Nie mam - odparł Sean. - To było bardzo dziwne. Jakby ktoś zaaranżował całą scenę, żeby nas przestraszyć na śmierć.
Może w podziemiach mieszka jakiś troll, który robi takie kawały wszystkim? Gdy byli już przy wyjeździe z parkingu, Sean przycisnął hamulec tak raptownie, że Janet musiała oprzeć się ręką o tablicę rozdzielczą.
- Co znowu? - spytała.
- Zobacz, co my tu mamy - pokazał jej Sean. - Co za szczęśliwy zbieg okoliczności. Ten budynek z cegły to Zakład Medycyny Sądowej. Nie miałem pojęcia, że jest tak blisko. To musi być palec boży, który nam wskazuje, gdzie jest ciało Helen.
Co ty na to?
- Nie palę się - przyznała Janet. - Ale skoro już tu jesteśmy...
Sean zatrzymał się na parkingu dla odwiedzających i weszli do wnętrza nowoczesnego budynku. Podeszli do stanowiska informacji. Czarna kobieta o ciepłym sposobie bycia spytała, w czym może im pomóc.
Sean powiedział jej, że jest studentem medycyny, a Janet pielęgniarką, i że chcieliby rozmawiać z kimś z lekarzy anatomopatologów.
- Z którym? - spytała recepcjonistka.
- Może z kierownikiem? - zaproponował Sean.
- Szef wyjechał - odparła recepcjonistka. - Może być zastępca?
- Znakomicie - ucieszył się Sean.
Po chwili oczekiwania otworzono przed nimi szklane drzwi i skierowano ich do narożnego gabinetu. Zastępcą kierownika był doktor John Stasin, mężczyzna mniej więcej wzrostu Seana, lecz drobniejszej budowy. Sprawiał wrażenie szczerze uradowanego ich wizytą.
- Nauczanie to jedno z naszych głównych zadań - oświadczył z dumą. - Staramy się zachęcać tutejsze środowisko medyczne do aktywnego uczestnictwa w naszej pracy.
- Interesuje nas konkretna pacjentka - powiedział Sean nazwiskiem Helen Cabot. Zmarła dziś po południu w izbie przyjęć Miami General.
- Nazwisko nic mi nie mówi - stwierdził doktor Stasin. Chwileczkę. Zadzwonię na dół. - Zatelefonował, podał nazwisko Helen, potem kiwając głową kilkakrotnie powtórzył "tak", wreszcie odłożył słuchawkę. Wszystko stało się niezwykle szybko. Widać było, że nie ma zwyczaju tracić czasu.
- Przyjechała kilka godzin temu - rzekł doktor Stasin. - Ale sekcji nie będzie.
- Dlaczego? - spytał Sean.
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, miała udokumentowany guz mózgu, który jej lekarz prowadzący uznał za przyczynę zgonu.
Po drugie, jej rodzina wyraziła stanowczy sprzeciw. W tej sytuacji uznaliśmy, że lepiej tego nie robić. Wbrew obiegowym opiniom przychylamy się do życzeń rodziny, oczywiście jeśli nie ma poszlak, że sprawa jest nieczysta, albo jeśli za sekcją nie przemawia dobro publiczne.
- Czy jest jakakolwiek możliwość pobrania tkanek do badania? - spytał Sean.
- Jeśli nie robimy sekcji, to nie - odparł doktor Stasin. Gdybyśmy robili, to usunięte tkanki pozostałyby do naszej dyspozycji. Ale jeśli sekcji nie ma, prawa własności są w gestii rodziny.
Zresztą ciało zostało już zabrane przez Dom Pogrzebowy Emersona. Jutro jedzie do Bostonu.
Sean podziękował doktorowi Stasinowi za poświęcony im czas.
- Nie ma za co. Jesteśmy tu codziennie. Proszę nam dać znać, jeśli możemy być w czymś pomocni.
Sean i Janet wrócili do samochodu. Słońce zachodziło; była pełnia godziny szczytu.
- Niebywale uczynny facet - zauważyła Janet.
Sean wzruszył ramionami. Oparł czoło na kierownicy.
- To naprawdę przygnębiające - powiedział. - Wszystko idzie na opak.
- Jeśli ktoś z nas ma powody do smutku, to raczej ja - przypomniała mu Janet widząc, jak sposępniał.
- Melancholia jest cechą Irlandczyków, więc nie odmawiaj mi prawa do niej. Może te wszystkie przeszkody są po to, żebym coś zrozumiał, na przykład że powinienem wrócić do Bostonu i zająć się prawdziwą pracą. Nie trzeba było w ogóle tu przyjeżdżać.
- Chodźmy coś zjeść - zaproponowała Janet. Chciała zmienić temat. - Moglibyśmy pójść do tej kubańskiej restauracji nad morzem.
- Chyba nie jestem głodny.
- Odrobina aroz con poilo i inaczej spojrzysz na świat.
Zaufaj mi.
Tom Widdicomb pozapalał wszystkie światła w domu, choć na dworze jeszcze nie było ciemno. Ale wiedział, że zmrok wkrótce nadejdzie, i sama myśl o tym go przerażała. Nie znosił ciemności.
Choć od strasznego wydarzenia w kostnicy minęło już kilka godzin, wciąż drżał na całym ciele. Gdy miał sześć lat, matka zrobiła mu coś podobnego. Rozzłościł się na nią, bo nie chciała dać mu więcej lodów, i zagroził, że powie w szkole, że śpią razem. W odpowiedzi zamknęła go na noc w szafie. To było jego najstraszliwsze przeżycie. Od tego czasu bał się i ciemności, i szaf.
Tom nie miał pojęcia, jak to się stało, że w kostnicy zgasły światła, tyle tylko, że gdy wreszcie odnalazł drzwi i otworzył je, zderzył się z mężczyzną w garniturze i krawacie. Ponieważ Tom nadal trzymał w dłoni rewolwer, mężczyzna cofnął się odsłaniając mu drogę ucieczki. Co prawda potem rzucił się za nim w pogoń, ale Tom zgubił go bez trudu w plątaninie tuneli, korytarzy i przechodnich pokoi, które znał na pamięć. Gdy wydostał się przez awaryjne wyjście, którego schodki prowadziły na parking, mężczyzny w garniturze nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Ciągle jeszcze w panice, Tom pobiegł do swojego samochodu i ruszył w kierunku wyjazdu. W obawie że ten ktoś, kto ścigał go w podziemiach, mógłby go w jakiś sposób wyprzedzić, jadąc, uważnie obserwował otoczenie, a ponieważ parking o tej porze nie był zatłoczony, niemal natychmiast zauważył zielonego mercedesa.
Minąwszy wyjazd, którym zamierzał się wydostać z parkingu, Tom podjechał do innego, rzadko używanego. Kiedy to samo zrobił zielony mercedes, był już pewien, że jest śledzony. Skupił cały wysiłek na tym, by zgubić mercedesa w popołudniowej godzinie szczytu. Dzięki światłom ulicznym i kilku samochodom, które dostały się między nich, udało mu się uciec. Jeździł potem bez celu przez jakieś pół godziny, żeby się upewnić, że już nikt go nie śledzi. Dopiero wtedy wrócił do domu.
- Nie powinieneś był wchodzić do Miami General - złajał sam siebie w imieniu matki. - Trzeba było zostać na zewnątrz, poczekać i pojechać za nią do domu.
Dalej nie miał pojęcia, gdzie Janet teraz mieszka.
- Alice, powiedz coś! - krzyknął. Ale Alice nie wyrzekła ani słowa.
Udało mu się wymyślić tylko tyle, że poczeka, aż Janet skończy pracę w sobotę. Wtedy za nią pojedzie. Będzie bardziej ostrożny.
Nareszcie ją zastrzeli.
- Zobaczysz, mamo - powiedział Tom do zamrażarki. Zobaczysz.
Janet miała rację, choć Sean nigdy by jej tego nie przyznał.
Najbardziej dodały mu animuszu maleńkie filiżaneczki kubańskiej kawy. Naśladując gości przy sąsiednim stole, pił ją jak alkohol, wlewając pełne hausty mocnego, gęstego, słodkiego płynu prosto do żołądka. Smak był niezwykle intensywny, a lekka euforia prawie natychmiastowa.
Z nastroju zniechęcenia pomogła mu się także otrząsnąć Janet.
Mimo że miała za sobą trudny dzień w szpitalu, a na dodatek to wydarzenie w Miami General, zachowała werwę i optymizm.
Przypomniała mu, że jak na dwa dni pracy zdziałali dość dużo.
Zdobyli trzydzieści trzy historie choroby pacjentów wyleczonych z medulloblastoma i dwie fiolki tajemniczego leku.
- Uważam, że to całkiem nieźle - powiedziała. - Przy tym tempie na pewno uda nam się dotrzeć do sedna sukcesu Forbes w leczeniu tych ludzi. No, rozchmurz się! Damy sobie radę! Entuzjazm Janet wespół z kofeiną w końcu przezwyciężyły opory Seana.
- Sprawdźmy, gdzie jest Dom Pogrzebowy Emersona - powiedział.
- Po co? - spytała Janet nieufna wobec tej propozycji.
- Moglibyśmy tamtędy przejechać. Może pracują do późna.
Może pozwalają pobierać wycinki.
Dom pogrzebowy znajdował się na North Miami Avenue w pobliżu cmentarza miejskiego i Parku Biskajskiego. Była to zadbana jednopiętrowa budowla w stylu wiktoriańskim z mansardowymi oknami, pomalowana na biało, kryta szarą dachówką, otoczona z trzech stron szeroką werandą. Sprawiała wrażenie prywatnego domu.
Otoczenie nie prezentowało się zbyt zachęcająco. W najbliższym sąsiedztwie stały betonowe bloki. Po jednej stronie znajdował się sklep z alkoholem, po drugiej sklep z artykułami hydraulicznymi.
Sean zaparkował na podjeździe do domu pogrzebowego.
- Nie sądzę, żeby było otwarte - rzekła Janet przypatrując się budynkowi.
- Ale światła się palą - odparł Sean. Cały parter z wyjątkiem werandy był rzęsiście oświetlony. Góra była pogrążona w kompletnej ciemności. - Jednak spróbuję.
Wysiadł z samochodu, wszedł po stopniach i zadzwonił do drzwi. Gdy nikt nie otwierał, zajrzał przez okno. Zajrzał także do kilku bocznych okien, aż wreszcie wrócił do samochodu i wsiadł.
Zapalił silnik.
- Dokąd jedziemy? - spytała Janet.
- Jeszcze raz do sklepu - odparł Sean. - Potrzebuję kilku narzędzi.
- To mi się nie podoba - oświadczyła Janet.
- Mogę cię po drodze podrzucić do domu - zaproponował Sean.
Janet milczała. Sean podjechał najpierw do mieszkania na Miami Beach. Zatrzymał się przy samym krawężniku. Przez całą drogę nie rozmawiali.
- Co właściwie zamierzasz zrobić? - spytała w końcu.
- Sfinalizować pościg za Helen Cabot - odparł Sean. - To nie potrwa długo.
- Zamierzasz włamać się do domu pogrzebowego?
- Zamierzam znaleźć sposób, żeby się tam dostać. To brzmi lepiej. Chcę tylko wziąć kilka próbek. I co w tym złego? Ona przecież nie żyje.
Janet wahała się. Miała już drzwi otwarte i jedną stopę na zewnątrz. Plan Seana był szalony, ale ona w pewnym stopniu czuła się za to odpowiedzialna. Jak już jej Sean kilkakrotnie przypomniał, całe przedsięwzięcie było jej pomysłem. Poza tym czuła, że zwariuje siedząc sama w mieszkaniu i czekając na niego.
Wciągnęła nogę z powrotem do samochodu i powiedziała Seanowi, że zmieniła zdanie i jedzie z nim.
- Jadę jako głos rozsądku - rzekła.
- Dobrze - odparł Sean niewzruszony.
W sklepie z narzędziami kupił nóż do cięcia szkła, specjalne urządzenie zasysające do przenoszenia dużych szklanych płaszczyzn, jeszcze jeden twardy nóż, ręczną piłkę o napędzie elektrycznym i duży termos.
Po drodze zatrzymał się, żeby kupić lód do termosu oraz zimne napoje. Potem pojechali z powrotem do Domu Pogrzebowego Emersona i zaparkowali na podjeździe.
- Ja tu chyba zaczekam - powiedziała Janet. - A tak nawiasem mówiąc, uważam, że jesteś nienormalny.
- Masz prawo do własnego zdania - odparł Sean. - Ja powiedziałbym raczej, że jestem zdecydowany.
- Termos i zimne napoje. Jakbyś wybierał się na piknik.
- Po prostu lubię być przygotowany na każdą ewentualność.
Sean wziął paczkę z narzędziami i termos i wszedł na werandę.
Janet patrzyła, jak bada okna. Ulicą od czasu do czasu przejeżdżały samochody. Podziwiała jego zimną krew. Zachowywał się, jakby uważał, że jest niewidzialny. Podszedł do jednego z bocznych okien bliżej tyłu budynku i położył swój pakunek. Pochylony zaczął wyjmować narzędzia.
- Do cholery z tym wszystkim! - powiedziała Janet. Ze złością otworzyła drzwi, wbiegła na schodki i dotarła do miejsca, gdzie Sean pilnie pracował. Przyczepił do okna urządzenie zasysające.
- Zmiana planów? - spytał nie patrząc na nią. Zręcznie ciął szybę po obwodzie okna.
- Twoje szaleństwo zapiera mi dech w piersiach - powiedziała Janet. - Nie mogę uwierzyć, że naprawdę to robisz.
- Przywołuję drogie wspomnienia - odparł Sean. Zdecydowanym szarpnięciem wyjął z okna dużą taflę szkła i położył ją na deskach werandy. Zajrzawszy do wewnątrz powiedział Janet, że tak jak przypuszczał, system alarmowy jest prosty i włącza się po podniesieniu okna.
Włożył do środka swoje narzędzia i termos i postawił je na podłodze. Potem sam wskoczył przez okno i wychylił się na zewnątrz.
- Jeśli nie wchodzisz, to lepiej zaczekaj w samochodzie powiedział. - Piękna kobieta szwendająca się o tej porze po werandzie domu pogrzebowego mogłaby zwrócić czyjąś uwagę.
Jeśli znajdę ciało Helen, to zajmie mi to ładnych parę minut.
- Pomóż mi! - rzuciła Janet impulsywnie próbując powtórzyć lekki skok Seana przez okno.
- Uważaj na brzegi! - ostrzegł ją Sean. - Są ostre jak brzytwa.
Gdy Janet dostała się do wnętrza, Sean podniósł narzędzia i podał jej termos.
- To ładnie z ich strony, że zostawili nam światło - rzekł.
Dwa duże pokoje od frontu były pomieszczeniami reprezentacyjnymi. W pokoju, do którego weszli, wystawionych było osiem trumien z otwartymi wiekami. Po drugiej stronie wąskiego korytarza znajdowało się biuro. Całą tylną część budynku od ściany do ściany zajmowało pomieszczenie, w którym balsamowano zwłoki. Okna jego zasłaniały ciężkie draperie.
Znajdowały się tam cztery stoły do balsamowania z nierdzewnej stali. Dwa z nich zajmowały okryte ciała. Na pierwszym leżała potężnie zbudowana kobieta. Wyglądała, jakby spała - jeśli pominąć długie, byle jak zeszyte cięcie w kształcie litery Y wzdłuż całego tułowia, ślad po sekcji.
Sean podszedł do drugiego ciała i podniósł prześcieradło.
- Nareszcie - powiedział. - To ona.
Janet podeszła także, wewnętrznie przygotowując się, by spojrzeć. Widok nie był taki straszny, jak się obawiała. Tak jak poprzednia zmarła Helen Cabot wyglądała, jakby odpoczywała we śnie. Jej skóra miała wręcz lepszą barwę niż za życia. W ciągu ostatnich kilku dni przed śmiercią była strasznie blada.
- Fatalnie - zauważył Sean. - Już ją zabalsamowali. Będę musiał obejść się bez krwi.
- Wygląda tak naturalnie - rzekła Janet.
- Muszą mieć dobrych fachowców. - Sean wskazał Janet dużą metalową szafę z oszklonymi drzwiami. - Zobacz, czy nie znalazłby się tam dla mnie skalpel i parę igieł.
- Jaki numer?
- Nie jestem wybredny - rzekł Sean. - Po prostu najdłuższe, jakie znajdziesz.
Sean włożył wtyczkę piłki do kontaktu. Gdy spróbował ją włączyć, rozległ się przeraźliwy hałas.
Janet wyszukała cały zbiór strzykawek, igieł, nawet nici i gumowe rękawiczki. Nie było jednak skalpela. To, co znalazła, położyła na stole.
- Zabierzmy się najpierw za płyn mózgowo-rdzeniowy - powiedział Sean. Naciągnął rękawiczki.
Poprosił Janet, żeby pomogła mu obrócić Helen na bok, tak by mógł wbić igłę w przestrzeń międzykręgową w okolicy lędźwiowej.
- To będzie tylko maleńkie ukłucie - Sean poklepał Helen po odsłoniętym biodrze.
- Proszę cię - powiedziała Janet - nie wygłupiaj się. Przez to robi mi się jeszcze smutniej.
Ku zdziwieniu Seana udało mu się uzyskać płyn mózgowo -rdzeniowy przy pierwszej próbie. Dotychczas zaledwie kilka razy wykonywał ten zabieg na żywych pacjentach. Napełnił strzykawkę, zabezpieczył ją i włożył do wypełnionego lodem termosu. Janet odwróciła Helen z powrotem na wznak.
- Teraz to najgorsze - powiedział Sean wracając do stołu. Przypuszczam, że widziałaś już sekcję?
Janet kiwnęła głową. Widziała raz i nie było to przyjemne przeżycie. Gdy Sean przygotowywał się do działania, starała się zebrać siły.
- Nie ma skalpela? - spytał.
Potrząsnęła głową.
- Dobrze, że mam ten nóż. - Sean wziął go do ręki i obnażył ostrze. Przejechał nim dookoła tylnej części głowy Helen, od jednego ucha do drugiego. Chwycił skórę na górnym brzegu linii ciecia i szarpnął. Skalp oderwał się od czaszki z dźwiękiem przypominającym wyrywanie z korzeniami jakiegoś zielska. Sean ściągnął go w dół przykrywając twarz Helen.
Z lewej strony czaszki namacał otwór po kraniotomii wykonanej w Boston Memorial, po czym zaczął szukać z prawej, chcąc znaleźć ślad po takim samym zabiegu przeprowadzonym dwa dni temu w Forbes.
- Dziwne - powiedział. - Gdzie, u diabła, jest drugi otwór po kraniotomii?
- Nie traćmy czasu - poprosiła Janet. Była już zdenerwowana, gdy wchodzili, i z każdą minutą jej niepokój narastał.
Sean jeszcze przez chwilę szukał drugiego otworu, ale w końcu zrezygnował.
Biorąc do ręki piłkę, spojrzał na Janet.
- Stań tyłem. Pewnie nie chcesz na to patrzeć. To nie będzie przyjemne.
- Zaczynaj już - odparła Janet.
Sean wetknął ostrze piłki w otwór po kraniotomii i włączył urządzenie. Piła natychmiast wgryzła się w kość i niemal wyrwała mu się z rąk. Zadanie okazało się trudniejsze, niż sobie wyobrażał.
- Musisz przytrzymać głowę - zwrócił się do Janet.
Ściskając twarz Helen w dłoniach Janet daremnie usiłowała utrzymać głowę nieruchomo, gdy Sean walczył z wyrywającą się piłą. Z najwyższym trudem zdołał odpiłować wierzchołek czaszki.
Zamierzał przepiłować tylko warstwę kości, ale okazało się to niemożliwe. Ostrze piły w kilku miejscach zagłębiło się w mózg i poszarpało jego powierzchnię.
- To obrzydliwe. - Janet wyprostowała się i odsunęła od stołu.
- Nie jest to piłka do cięcia kości - przyznał Sean. - Musimy improwizować.
Następny etap okazał się prawie tak samo trudny. Nóż Seana był znacznie szerszy od skalpela i niełatwo było sięgnąć nim do podstawy mózgu, by przeciąć rdzeń przedłużony i nerwy czaszkowe. Zrobiwszy to jak mógł najlepiej, Sean włożył dłonie do wnętrza czaszki, ujął okaleczony mózg i wyciągnął go.
Wyjął z termosa napoje i wrzucił mózg do lodu. Odkręcił zakrętkę jednej z butelek i podał ją Janet. Czoło miał zroszone potem.
Janet odmówiła picia. Pokręciła z niedowierzaniem głową, widząc, że on pociąga długi haust.
- Czasem, patrząc na ciebie, nie wierzę własnym oczom rzekła.
Nagle oboje usłyszeli dźwięk syreny. Janet w panice rzuciła się do pokoju frontowego, ale Sean ją powstrzymał.
- Musimy się stąd wydostać - wyszeptała nagląco.
- Nie - odparł Sean. - Nie przyjechaliby tu na sygnale. To musi być coś innego.
Dźwięk syreny potężniał. Janet czuła, jak serce wali jej coraz szybciej i szybciej. Gdy zdawało się, że sygnał słychać już z wnętrza budynku, jego natężenie gwałtownie zmalało.
- Zjawisko Dopplera - skwitował Sean. - Znakomity przykład.
- Proszę! - błagała Janet. - Chodźmy stąd. Mamy już to, czego chcieliśmy.
- Musimy posprzątać - odparł Sean odstawiając swojego drinka. - To ma być tajna akcja. Poszukaj jakiejś szczotki albo zmywaka. Ja poskładam Helen, tak żeby nikt się nie zorientował.
Mimo niepokoju Janet usłuchała Seana. Pracowała gorączkowo.
Gdy skończyła, Sean ciągle jeszcze przyszywał skalp na miejsce podskórnymi, prawie niewidocznymi szwami. Janet była pełna podziwu dla jego precyzji. Na pierwszy rzut oka ciało Helen mogło się wydawać nienaruszone.
Zabrali narzędzia i termos i przeszli z powrotem do pokoju z trumnami.
- Ja wyjdę pierwszy, a ty podasz mi to wszystko - powiedział Sean. Pochylił głowę i wyszedł przez okno. Janet podała mu rzeczy.
- Pomóc ci? - spytał. Miał pełne ręce.
- Chyba nie trzeba - odparła Janet. Wchodzenie nie było trudne.
Sean z pakunkami ruszył w stronę samochodu.
Janet odruchowo chwyciła za brzeg wyciętej szyby. W pośpiechu zapomniała o przestrodze Seana. Gdy ostre jak żyletka szkło przecięło jej cztery palce, poczuła ból i cofnęła się. Spojrzała na swoją rękę i zobaczyła cienką linię sączącej się krwi. Zacisnęła dłoń i cicho zaklęła.
Doszła do wniosku, że wydostanie się dużo łatwiej i bezpieczniej, jeśli otworzy okno. Nie ma powodu, by jeszcze raz narażać się na pokaleczenie. Nie zastanawiając się, odblokowała zamknięcie i popchnęła okno do góry. Natychmiast odezwał się alarm.
Janet wygramoliła się przez okno i pobiegła za Seanem. Dotarła do samochodu właśnie w chwili, gdy on ulokował termos na tylnym siedzeniu. Jednocześnie wskoczyli na przednie miejsca i Sean ruszył.
- Co się stało? - spytał, wyjeżdżając na ulicę.
- Zapomniałam o alarmie - przyznała się Janet. - Otworzyłam okno. Mówiłam ci, że ja się do tego nie nadaję.
- To nic - odparł Sean skręcając na pierwszym skrzyżowaniu w prawo i kierując się na wschód. - Zanim ktokolwiek zareaguje, będziemy już daleko.
Ale Sean nie widział mężczyzny, który wyszedł ze sklepu z alkoholem. On zareagował na alarm błyskawicznie. Widział, jak Sean i Janet wsiadają do łazika. Dobrze też przyjrzał się tablicy rejestracyjnej. Wróciwszy do sklepu zapisał numery, żeby ich nie zapomnieć. Potem zadzwonił na policję.
Sean podjechał pod Forbes, żeby Janet mogła wziąć swój samochód. Do tego czasu zdołała się już nieco uspokoić. Sean zatrzymał się obok jej wynajętego pojazdu. Otworzyła drzwi i zaczęła wysiadać.
- Wracasz teraz do domu? - spytała.
- Skoczę jeszcze do laboratorium - odparł Sean. - Chcesz iść ze mną?
- Jutro pracuję - przypomniała mu Janet. - A dziś miałam ciężki dzień. Jestem wykończona. Tylko boję się spuścić cię z oczu.
- To nie potrwa długo - powiedział Sean. - Chodź! Zrobię tylko to, co najpilniejsze. Poza tym jutro sobota i pojedziemy sobie na małą wycieczkę, którą ci obiecałem. Wyjedziemy zaraz, jak skończysz pracę.
- Wygląda na to, że już zdecydowałeś, dokąd pojedziemy.
- Owszem. Pojedziemy przez Everglades do Naples. Słyszałem, że to kapitalne miejsce.
- Dobrze, niech będzie - powiedziała Janet zamykając drzwi. Ale dzisiaj musisz mnie odwieźć do domu najpóźniej o północy.
- Nie ma sprawy - oświadczył Sean podjeżdżając pod budynek naukowy.
- W każdym razie odrzutowiec Sushity nie wyleciał z Waszyngtonu - powiedział Sterling. W gabinecie doktora Masona prócz niego i gospodarza byli też Wayne Edwards oraz Margaret Richmond.
- Nie wierzę, żeby Tanaka zrobił jakiś ruch, dopóki nie będzie miał pod ręką samolotu - dodał.
- Ale mówi pan, że Sean był śledzony - odezwał się doktor Mason. - W takim razie kto go śledził?
- Miałem nadzieję, że to pan nas oświeci - odparł Sterling. - Ma pan jakąś koncepcję, dlaczego ktoś mógłby śledzić pana Murphy'ego?
Wayne zauważył go, gdy przejeżdżaliśmy przez Miami River.
Doktor Mason zerknął na panią Richmond, która wzruszyła ramionami. Znów skierował spojrzenie na Sterlinga.
- Czy ten tajemniczy jegomość mógłby być na usługach Tanaki?
- Wątpię. To nie w stylu Tanaki. Jeśli Tanaka zrobi ruch, Sean po prostu zniknie. Nie będzie żadnych sygnałów ostrzegawczych. To będzie czysta, profesjonalna robota. Osobnik, który śledził Seana, był rozczochrany, miał przybrudzoną, rozchełstaną brązową koszulę i takież spodnie. I z całą pewnością nie zachowywał się jak zawodowiec, którego mógłby zatrudnić Tanaka.
- Proszę mi opowiedzieć dokładnie, jak to było - zażądał doktor Mason.
- Około czwartej wyjechaliśmy z parkingu za Seanem i młodą pielęgniarką - zaczął Sterling.
- To musiała być Janet Reardon - przerwała pani Richmond. - Oni znają się z Bostonu.
Sterling kiwnął głową. Dał znak Wayne'owi, żeby zapisał nazwisko.
- Nią też trzeba będzie się zająć. Musimy sprawdzić, czy oni nie są w zmowie.
Dalej Sterling opowiedział, jak pojechali za Seanem do Miami General i jak polecił Wayne'owi śledzić nieznajomego w brązowym ubraniu, gdyby wyszedł pierwszy.
Doktor Mason zdziwił się, słysząc, że Sean i jego przyjaciółka pielęgniarka udali się do kostnicy.
- Co u diabła mogli tam robić?
- To jeszcze jedna rzecz, którą miałem nadzieję wyjaśnić z pańską pomocą - powiedział Sterling.
- Nic mi nie przychodzi na myśl - doktor Mason potrząsnął głową i znów spojrzał na Margaret Richmond. Ona także potrząsnęła głową.
- Kiedy ten tajemniczy osobnik poszedł do kostnicy za Seanem Murphym i panną Reardon - kontynuował Sterling - widziałem go dokładniej tylko przez chwilę. Ale odniosłem wrażenie, że ma broń. Potem okazało się, że miałem rację. W każdym razie obawiałem się o bezpieczeństwo pana Murphy'ego, więc pospieszyłem za nimi do kostnicy i zastałem zaryglowane drzwi.
- Okropność - rzekła pani Richmond.
- Mogłem zrobić tylko jedno. Zgasiłem światło.
- To było dobre posunięcie - zauważył doktor Mason. Logiczne.
- Miałem nadzieję^ że dopóki nie znajdę jakiegoś sposobu, żeby otworzyć drzwi, ci w środku nic sobie nie zrobią - mówił Sterling. - Ale nie musiałem nic wymyślać. Facet w brązowym ubraniu najwyraźniej miał silną fobię na tle ciemności. W krótkim czasie wypadł z pomieszczenia bardzo wzburzony. Wtedy wyraźnie zobaczyłem rewolwer. Ścigałem go, ale niestety ja byłem w skórzanych butach, a on w sportowych, miał więc przewagę. Poza tym świetnie znał teren. Kiedy stało się jasne, że go zgubiłem, wróciłem do kostnicy. Tymczasem Sean i panna Reardon też już wyszli.
--- A Wayne śledził mężczyznę w brązowym ubraniu? - spytał doktor Mason.
- Starał się - odparł Sterling.
- Zgubiłem go - przyznał Wayne. - Była godzina szczytu i prześladował mnie pech.
- Więc teraz nie mamy pojęcia, gdzie jest Murphy - jęknął doktor Mason. - I mamy następne zmartwienie w osobie nieznanego zamachowca.
- Znajomy pana Edwardsa obserwuje rezydencję Forbes, żeby zobaczyć, czy Sean nie wrócił - poinformował ich Sterling. To bardzo ważne, żebyśmy go znaleźli.
Na biurku doktora Masona zadzwonił telefon. Doktor Mason podniósł słuchawkę.
- Mówi Juan Suarez z ochrony - odezwał się głos na drugim końcu kabla. - Prosił pan, panie doktorze, żebym zadzwonił, jeśli pokaże się pan Sean Murphy. Właśnie wszedł razem z pielęgniarką i pojechali na czwarte piętro.
- Dziękuję, Juan - powiedział z ulgą doktor Mason. Odłożył słuchawkę. - Sean Murphy jest cały i zdrów - ogłosił. - Właśnie wszedł do budynku, prawdopodobnie żeby zaszczepić myszy. Co za poświęcenie! Mówię wam, że ten chłopak to naprawdę ktoś i wart jest całego tego zachodu.
Minęła dwudziesta druga, kiedy Robert Harris opuścił mieszkanie Ralpha Seavera. Gość nie okazał się zbyt chętny do współpracy. Był wściekły, że Harris wyciągnął jego odsiedziany w Indianie wyrok za gwałt, który określił jako "starą historię". Harris niezupełnie zgadzał się z tą samorozgrzeszającą oceną, ale w myślach skreślił faceta z listy podejrzanych, gdy tylko go zobaczył.
Według opisu napastnik był średniego wzrostu i średniej budowy.
Seaver miał przynajmniej dwa metry wzrostu i ważył pewnie ze sto dziesięć kilo.
Kiedy znów znalazł się w swoim niebieskim sedanie, Harris wziął do ręki akta ostatniego człowieka z listy pierwszoplanowych podejrzanych. Tom Widdicomb mieszkał w Hialeah, niedaleko niego. Mimo późnej pory Harris zdecydował się przejechać obok jego domu. Jeśli zobaczy światło, zadzwoni. Jeśli nie, zostawi to sobie na rano.
Zebrał już trochę wiadomości o Tomie Widdicombie. Dowiedział się, że facet zaliczył kurs doraźnej pomocy i zdał egzamin końcowy. Telefon do prywatnego pogotowia, gdzie kiedyś pracował, nie wniósł wiele. Właściciel odmówił informacji, tłumacząc, że ostatnim razem kiedy powiedział coś o swoim dawnym pracowniku, dwóm jego karetkom poprzecinano opony.
Nieco bardziej owocny okazał się telefon do Miami General.
Urzędnik z kadr powiedział, że szpital i pan Widdicomb rozstali się za obopólną zgodą. Przyznał jednak, że nigdy nie widział pana Widdicomba na oczy; wyczytał to po prostu w jego aktach.
Harris zagadnął również Glena, kierownika służb porządkowych w szpitalu Forbes. Glen powiedział, że według niego Tom jest odpowiedzialnym pracownikiem, ale często ma nieporozumienia z kolegami. Lepiej pracuje mu się w pojedynkę.
Ostatni telefon był do weterynarza nazwiskiem Maurice Springborn. Niestety ten numer był już wykreślony ze spisu, a informacja nie miała nowego. Tak więc Harris nie dowiedział się o Tomie Widdicombie niczego obciążającego. Jechał do Hialeah i szukał domu numer osiemnaście przy Palmetto Lane bez specjalnego optymizmu.
- No, przynajmniej światło się pali - powiedział do siebie Harris zatrzymując się przy krawężniku naprzeciwko zaniedbanego budynku w stylu farmerskim. Ostro kontrastując z oszczędnie oświetlonymi domami w sąsiedztwie, jarzył się jak Times Square w wieczór sylwestrowy. Wszystkie lampy wewnątrz i na zewnątrz świeciły jaskrawo.
Harris wysiadł z samochodu i przyjrzał się budynkowi. Promieniowała z niego wprost niezwykła jasność. Zarośla o trzy domy dalej rzucały ostre cienie. Wchodząc na podjazd zauważył, że na skrzynce pocztowej widnieje nazwisko Alice Widdicomb. Zastanawiał się, jakie mogły być między nimi powiązania.
Harris wspiął się po schodkach do drzwi wejściowych i zadzwonił. Czekając oglądał dom. Był pospolity, w wyblakłych pastelowych barwach. Malowanie bardzo by mu się przydało.
Gdy nikt nie zareagował, Harris zadzwonił jeszcze raz i przyłożył ucho do drzwi, by się upewnić, czy dzwonek działa. Słyszał go bardzo wyraźnie. Trudno było uwierzyć, że w domu, w którym palą się wszystkie światła, nie ma nikogo.
Po trzecim dzwonku Harris dał za wygraną i wrócił do samochodu. Zamiast odjechać od razu, siedział jeszcze przez chwilę, gapił się na dom i zastanawiał się, po co ludziom taka iluminacja.
Właśnie miał zapalić silnik, kiedy wydało mu się, że zauważył jakiś ruch przy oknie living roomu. Po chwili zauważył go znowu.
Ktoś w domu z całą pewnością poruszył zasłoną. Ktokolwiek to był, najwyraźniej usiłował podejrzeć Harrisa.
Bez chwili wahania Harris wyskoczył z samochodu i wrócił przed dom. Oparł się o dzwonek wydobywając z niego długi przeciągły dźwięk. Ale nadal nikt nie nadchodził.
Pełen niesmaku, Harris powrócił do samochodu. Z zainstalowanego w nim telefonu zadzwonił do Glena, żeby się dowiedzieć, czy Tom następnego dnia pracuje.
- Nie, proszę pana - odparł Glen swoim południowym akcentem. - Ma być dopiero w poniedziałek rano. I dobrze się składa, bo dzisiaj był nie w formie. Wyglądał okropnie, aż go wcześniej posłałem do domu.
Harris podziękował Glenowi i rozłączył się. Jeśli Widdicomb źle się czuje i leży w łóżku, po co te wszystkie światła? Czyżby był aż tak chory, że nie może podejść do drzwi? I gdzie ta Alice, ktokolwiek to jest?
Wyjeżdżając z Hialeah Harris rozmyślał, co ma robić. U Widdicombów dzieje się coś dziwnego. Może zawrócić i sterczeć pod domem, ale to już byłaby ostateczność. Może poczekać do poniedziałku, aż Tom pokaże się w pracy, ale kto wie, co się stanie do tego czasu? Ostatecznie zdecydował, że wróci następnego dnia rano i spróbuje rzucić okiem na Toma Widdicomba. Glen mówił, że jest średniego wzrostu i średniej budowy, i ma ciemne włosy.
Harris westchnął. Wysiadywanie przed domem Toma Widdicomba nie wydawało mu się najbardziej atrakcyjnym sposobem spędzania soboty, ale był przyparty do muru. Jeśli ma utrzymać posadę, musi osiągnąć jakiś postęp na drodze do wyjaśnienia śmierci pacjentek z rakiem sutka.
Sean pracował pogwizdując cichutko. Emanowały z niego zadowolenie i koncentracja. Janet obserwowała go z wysokiego stołka, który przyciągnęła sobie do stołu laboratoryjnego. Przed Seanem stała bateria szklanych naczyń.
Właśnie w takich spokojnych momentach wydawał jej się nieodparcie pociągający. Ciemne włosy okalające jego pochyloną twarz miękkimi, niemal kobiecymi lokami stanowiły mocny kontrast z ostrymi męskimi rysami. Nos miał wąski u nasady, gdzie zbiegały się łuki gęstych brwi, i prosty aż do samego koniuszka, który zakrzywiał się lekko ku połączeniu z linią ust. Ciemnoniebieskie oczy wpatrywały się z uwagą w plastikową płytkę, którą trzymał w silnych, lecz zręcznych palcach.
Podniósł głowę i spojrzał wprost na Janet jasnym, promiennym wzrokiem. Widać było, że jest podekscytowany. Poczuła, że kocha go bezgranicznie, i nawet ostatnie zdarzenia w domu pogrzebowym na chwilę zatarły się w jej świadomości. Pragnęła, by wziął ją w ramiona i powiedział, że i on ją kocha i chce z nią być całe życie.
- Ten elektroforetogram to coś fascynującego - odezwał się Sean obracając jej marzenia w ruinę. - Chodź, popatrz! Janet odepchnęła stołek. Nie była w tym momencie najbardziej zainteresowana elektroforetogramem, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Nie mogła sobie pozwolić na ryzyko osłabienia jego entuzjazmu. Była jednak rozczarowana, że nie domyślił się jej tkliwych uczuć.
- To jest próbka z większej fiolki - wyjaśnił Sean. - Jest to niedenaturujący żel, więc porównując z kontrolą można powiedzieć, że badana substancja ma tylko jeden składnik o ciężarze cząsteczkowym około stu pięćdziesięciu tysięcy daltonów.
Janet skinęła głową.
Sean wziął inną płytkę i pokazał jej.
- Z kolei ten lek, z małej fiolki, jest inny. Masz tu trzy oddzielne prążki, które oznaczają, że składa się on z trzech odrębnych elementów. Wszystkie trzy mają o wiele mniejszą masę cząsteczkową. Moja hipoteza jest taka, że duża fiolka zawiera immunoglobulinę, a mała najprawdopodobniej cytokiny.
- Co to są cytokiny? - spytała Janet.
- To takie ogólne określenie - odparł Sean. Podniósł się ze swojego stołka. - Chodź ze mną - poprosił. - Potrzebuję paru odczynników.
Przeszli do magazynu. Sean po drodze objaśniał.
- Cytokiny to cząsteczki białka produkowane przez komórki układu odpornościowego. Służą do komunikacji między komórkami: przekazują sygnały, na przykład o tym, kiedy komórka ma rosnąć, kiedy ma zacząć wykonywać swoje specyficzne funkcje, kiedy ma się przygotować na inwazję wirusa, bakterii, czy nawet komórek nowotworowych. W NIH hodowano in vitro limfocyty chorych na nowotwór razem z cytokiną zwaną interleukiną-2, a potem wstrzykiwano im je z powrotem. W niektórych przypadkach mieli dobre rezultaty.
- Ale nie tak dobre jak Forbes w leczeniu medulloblastoma stwierdziła Janet.
- Zdecydowanie nie - odparł Sean.
Obładował siebie i Janet odczynnikami i ruszyli z powrotem do pracowni.
- To niezwykłe czasy dla nauk biologicznych - powiedział znowu Sean. - Wiek dziewiętnasty był wiekiem chemii; dwudziesty - wiekiem fizyki. Ale dwudziesty pierwszy wiek będzie należał do biologii molekularnej. Tu właśnie spotkają się wszystkie trzy - chemia, fizyka i biologia. Skutki będą niewiarygodne, jakby spełniły się wizje fantastyki naukowej. Właściwie to już się dokonuje, na naszych oczach.
Gdy wrócili do laboratorium, Janet mimo dramatycznych wydarzeń dnia i całego wyczerpania poczuła autentyczne zainteresowanie. Entuzjazm Seana udzielił się i jej.
- Co zrobisz dalej z tymi lekami? - spytała.
- Nie jestem zdecydowany - przyznał Sean. - Myślę, że powinniśmy sprawdzić, jaka będzie reakcja nieznanego przeciwciała w dużej fiolce z guzem Helen Cabot.
Poprosił Janet, by wyjęła z szuflady, obok której stała, nożyczki i skalpel. On sam zaniósł termos do zlewu, nałożył gumowe rękawiczki, wyjął mózg i opłukał go. Wyciągnął przesuwalny blat i położył na nim mózg.
- Mam nadzieję, że znajdę ten guz bez trudności - rzekł. Nigdy czegoś takiego nie robiłem. Sądząc z rezonansu magnetycznego, który wykonaliśmy w Bostonie, największe ognisko jest w lewym płacie skroniowym. To z niego pobierano wycinki. Myślę, że właśnie jego powinienem szukać - Sean ułożył mózg tak, by lewy płat skroniowy leżał po jego lewej stronie. Potem pokroił go na kilka warstw.
- Mam nieodpartą chętkę pożartować z tego, co robię powiedział.
- Proszę cię, nie wygłupiaj się. - Janet trudno było pogodzić się z myślą, że jest to mózg osoby, z którą tak niedawno obcowała.
- O, to wygląda obiecująco. - Sean rozszerzył brzegi swojego ostatniego cięcia. W dnie pokazał się obszar gęstszej od otoczenia i o innej, bardziej żółtej barwie tkanki poprzetykanej małymi, lecz dobrze widocznymi jamkami. - Myślę, że te dziurki, to miejsca, w których nowotwór przeżarł własne naczynia krwionośne.
Poprosił Janet, żeby mu pomogła, naciągnęła więc także gumowe rękawiczki i przytrzymywała brzegi cięcia w rozchyleniu, gdy Sean nożyczkami pobierał wycinek z guza.
- Teraz musimy rozdzielić komórki - rzekł umieszczając wycinek w podłożu do hodowli tkankowej i dodając enzymy.
Następnie włożył kolbę do termostatu, by enzymy mogły zadziałać.
- Dalej musimy określić, jaka to immunoglobulina. - Podniósł większą z dwóch fiolek o nieznanej zawartości. - Żeby to zrobić, trzeba wykonać test zwany ELISA, w którym do identyfikacji immunoglobulin używa się określonych, wyprodukowanych specjalnie w tym celu przeciwciał. - Postawił większą fiolkę na blacie i wziął plastikową płytkę z dziewięćdziesięcioma sześcioma niewielkimi kolistymi zagłębieniami. Do każdego wpuścił po odrobinie ze służących do identyfikacji przeciwciał i pozwolił im się związać. Następnie wyblokował nie związany nadmiar przeciwciała albuminą z surowicy wołu. Wreszcie do każdego zagłębienia wpuścił nieco nieznanej substancji.
- Teraz muszę się przekonać, które przeciwciało zareagowało z badaną immunoglobuliną - rzekł opłukując każde zagłębienie, by usunąć pozostałości immunoglobuliny, która nie weszła w reakcję. - Robi się to wpuszczając do każdego zagłębienia enzymatycznie znakowane przeciwciało przeciwko temu samemu antygenowi, mające zdolność wywoływania reakcji barwnej. - W rezultacie zabarwienie próbki zmieniało się na jasnolawendowy.
W czasie wykonywania testu Sean na bieżąco objaśniał Janet każdy swój krok. Janet słyszała o tej technice, ale nigdy nie widziała, jak to się robi.
- Bingo! - rzekł Sean, kiedy jeden z otworków przybrał pożądany kolor, zgodny z kontrolnym, który nastawił w szesnastu ostatnich otworkach. - Nieznana substancja nie jest już dłużej nie znana. To immunoglobulina ludzka zwana IgG1.
- W jaki sposób oni ją uzyskali? - spytała Janet.
- To dobre pytanie - odparł Sean. - Sądzę, że za pomocą pewnej techniki z wykorzystaniem przeciwciał monoklonalnych.
Chociaż nie jest wykluczone, że na drodze rekombinacji DNA.
Problem polega na tym, że to jest duża cząsteczka.
Janet miała pewne mgliste pojęcie, o czym Sean mówi, i naprawdę zainteresował ją proces identyfikacji nieznanego leku, ale nagle poczuła, że nie jest zdolna opierać się fizycznemu wyczerpaniu. Spojrzawszy na zegarek, zrozumiała dlaczego. Była prawie północ.
Nie miała ochoty gasić zapału Seana potem, jak włożyła mnóstwo wysiłku w to, by go rozbudzić, ale w końcu dotknęła jego ramienia. Trzymał w ręku pipetę pasteurowską i przygotowywał test ELISA dla drugiej nieznanej substancji.
- Czy masz pojęcie, która godzina? - spytała.
Sean rzucił okiem na zegarek.
- Słowo daję, ależ czas szybko leci, kiedy człowiek się dobrze bawi.
- Ja jutro pracuję - powiedziała. - Muszę się trochę przespać. Chyba mogę wrócić do domu sama.
- Nie o tej porze - odparł Sean. - Pozwól mi tylko skończyć to, co mam tutaj, a potem chcę szybko przeprowadzić test immunofluorescencji między tą IgG1 a komórkami guza Helen.
Użyję automatycznej pipety. To mi zajmie kilka minut.
Janet zgodziła się niechętnie. Ale nie mogła już usiedzieć na stołku. Z pomieszczenia biurowego wyciągnęła sobie fotel. Po upływie około pół godziny entuzjazm Seana osiągnął kolejny stopień. Test ELISA przeprowadzony z drugim lekiem ujawnił, że zawiera on trzy cytokiny: interleukinę-2, która, jak wyjaśnił Janet, jest czynnikiem wzrostu limfocytów T; czynnik nekrotyczny tkanek alfa, stymulujący pewnego typu komórki do zabijania komórek obcych, na przykład nowotworowych, i interferon gamma, związek aktywujący cały układ odpornościowy.
- Czy to nie limfocyty T zanikają w AIDS? - spytała Janet.
Coraz trudniej jej było walczyć z sennością.
- Zgadza się - odparł Sean. Miał teraz przed sobą liczne szkiełka, na których przeprowadzał test wiązania immunofluorescencyjnie wyznakowanych przeciwciał z różnymi rozcieńczeniami badanej immunoglobuliny. Wsunął jedno ze szkiełek z bardzo wysokim rozcieńczeniem pod obiektyw mikroskopu fluorescencyjnego i przyłożył oko do okularu.
- Do diabła! - wykrzyknął. - Intensywność tej reakcji jest niesamowita. Nawet w rozcieńczeniu jeden do dziesięciu tysięcy IgG1 reaguje z komórkami guza na cztery plusy. Janet, chodź tu i zobacz! Ponieważ Janet nie reagowała, Sean oderwał się od binokularu i spojrzał na nią. Skulona w fotelu spała twardo.
Widok uśpionej Janet obudził w Seanie poczucie winy. Nie wziął pod uwagę, jak była wyczerpana. Wstał, rozprostował zmęczone ramiona, podszedł do dziewczyny i przyglądał jej się przez chwilę.
We śnie wyglądała doprawdy jak anioł. Jedwabiste jasne włosy okalały jej twarz. Sean zapragnął ją pocałować. Jednak tylko lekko potrząsnął jej ramieniem.
- Chodź - szepnął. - Trzeba cię położyć do łóżka.
Janet siedziała już zapięta w samochodzie Seana, kiedy senny umysł przypomniał jej, że tego ranka przyjechała własnym. Powiedziała o tym Seanowi.
- Jesteś w stanie prowadzić? - spytał Sean.
Kiwnęła głową.
- Chcę pojechać swoim - rzekła tonem nie dopuszczającym dyskusji.
Sean podwiózł ją pod szpital. Gdy uruchomiła swój samochód, ruszył za nią. Wyjeżdżając na ulicę Sean był zbyt pochłonięty myśleniem o Janet, by zauważyć ciemnozielonego mercedesa, który powolutku potoczył się w ich ślady nie korzystając z ułatwień w postaci zapalonych świateł.
ROZDZIAŁ 7 - 6 marca, sobota, godzina 4.45
Sean zamrugał powiekami i obudził się natychmiast. Nie mógł się doczekać, żeby znowu znaleźć się w laboratorium i odkrywać dalsze sekrety tajemniczego lekarstwa na medulloblastoma. Ta odrobina pracy, którą udało mu się wykonać ostatniej nocy, tylko zaostrzyła mu apetyt. Mimo wczesnej godziny wyskoczył z łóżka, wziął prysznic i ubrał się.
Gdy był już gotów, wszedł jeszcze na palcach do ciemnej sypialni i delikatnie potrząsnął Janet. Wiedział, że ona chce spać do ostatniej sekundy, ale musiał jej coś powiedzieć.
- Czy już trzeba wstawać? - zamruczała Janet przewracając się na drugi bok.
- Nie - szepnął Sean. - Ja jadę do laboratorium. Ty jeszcze możesz trochę pospać. Ale chciałem ci przypomnieć, żebyś spakowała rzeczy na naszą wycieczkę do Naples. Chcę wyjechać po południu, zaraz jak skończysz pracę.
- Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że masz w tym jakiś ukryty cel. - Janet przetarła oczy. - Co takiego jest w Naples?
- Powiem ci po drodze. Jeśli wyjedziemy prosto z Forbes, unikniemy największego natężenia ruchu w Miami. Nie bierz dużo rzeczy. Tylko coś na dzisiejszą kolację, kostium kąpielowy, dżinsy.
I jeszcze jedno - dodał Sean pochylając się nad nią.
Janet spojrzała mu w oczy.
- Chcę, żebyś mi dzisiaj przyniosła trochę leków Louisa Martina - powiedział.
Janet usiadła.
- Cudownie! - oświadczyła sarkastycznym tonem. - A jak według ciebie mam tego dokonać? Mówiłam ci, jak trudno było zdobyć leki Helen.
- Spokojnie - łagodził Sean. - Po prostu spróbuj. To może okazać się ważne. Powiedziałaś, że wszystkie te leki to jedno i to samo. Chcę się przekonać, czy to możliwe. Nie potrzebuję dużo, i tylko tego z większej fiolki. Wystarczy mi parę mililitrów.
- Oni pilnują tych leków bardziej niż narkotyków - poskarżyła się Janet.
- A gdybyś tak rozcieńczyła go solą fizjologiczną? - podsunął Sean. - No wiesz, stara sztuczka z dolewaniem rodzicom wody do butelki z alkoholem. Nikt nie zauważy, że stężenie się zmieniło.
Janet zastanowiła się nad tą propozycją.
- Myślisz, że to nie zaszkodzi pacjentowi?
- Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby mu zaszkodzić. Jest więcej niż pewne, że robią ten lek z szerokim marginesem bezpieczeństwa.
- No dobrze, spróbuję - powiedziała Janet bez entuzjazmu.
Myśl o oszukiwaniu Marjorie była jej wstrętna.
- O nic więcej nie proszę - pocałował ją w czoło.
- Teraz nie będę już mogła zasnąć - poskarżyła się, gdy zmierzał ku drzwiom.
-- Wyśpimy się na pewno w weekend - obiecał.
Gdy Sean wychodził do swojego łazika, na wschodniej stronie nieba pojawiła się dopiero mglista zapowiedź świtu. Na zachodzie mrugały gwiazdy, jakby to jeszcze była głęboka noc.
Wyjeżdżając na jezdnię, już był pogrążony w myślach o czekającej go w laboratorium pracy i nie zwracał uwagi na otoczenie.
Znów nie zauważył ciemnozielonego mercedesa, który przepuściwszy kilka pojazdów także włączył się w ruch uliczny.
Tymczasem w mercedesie Wayne Edwards nakręcił numer Sterlinga Rombauera w Grand Bay Hotel na Coconut Grove.
Śpiący Sterling podniósł słuchawkę za trzecim dzwonkiem.
- Opuścił legowisko i jedzie na północ - powiedział Wayne prawdopodobnie do Forbes.
- Okay - odparł Sterling. - Jedź za nim. Ja do ciebie dołączę. Pół godziny temu dostałem wiadomość, że samolot Sushity właśnie leci na południe.
- Wygląda na to, że się zaczęło - zauważył Wayne.
- I ja tak myślę - zgodził się Sterling.
Anne Murphy znowu pogrążyła się w depresji. Charles przyjechał, ale został tylko na jedną noc. Po jego wyjeździe mieszkanie wydawało się takie puste. Jakąż przyjemnością było obcowanie z nim, takim spokojnym, tak bliskim Boga. Leżała jeszcze w łóżku i dumała, czy nie powinna już wstać, gdy wtem zabrzęczał dzwonek od drzwi wejściowych.
Anne sięgnęła po kraciasty szlafrok i poszła do kuchni. Nikogo się nie spodziewała, ale przecież nie spodziewała się też dwóch nieznajomych, którzy wypytywali ją o Seana. Przypomniała sobie o swojej obietnicy, że nikogo nie będzie informować o Seanie ani o Onkogenie.
- Kto tam? - spytała przyciskając guzik domofonu.
- Policja - odpowiedział głos.
Dreszcz przebiegł jej po grzbiecie. Nacisnęła guzik, by im otworzyć. Ta wizyta oznaczała z pewnością, że Sean wrócił do starych nawyków. Szybko przyczesawszy włosy podeszła do drzwi.
Za nimi stali mężczyzna i kobieta w mundurach policji bostońskiej.
Anne nigdy przedtem nie widziała żadnego z nich.
- Przepraszamy panią za kłopot - powiedziała kobieta. Pokazała swoją legitymację. - Moje nazwisko Hallihan, a to jest komisarz Mercer.
Anne zacieśniła wyłogi szlafroka. Gdy Sean był nastolatkiem, policja wiele razy przychodziła do ich domu. Ta wizyta przywiodła jej na myśl najgorsze wspomnienia.
- O co chodzi? - spytała.
- Czy pani Anne Murphy, matka Seana Murphy'ego? - odpowiedziała pytaniem pani komisarz Hallihan.
Anne skinęła głową.
- Przyszliśmy do pani na prośbę policji Miami - wyjaśnił komisarz Mercer. - Czy pani wie, gdzie obecnie przebywa pani syn, Sean Murphy?
- W Forbes Cancer Center w Miami - odparła Anne. - A co się stało?
- Tego nie wiemy - odparła komisarz Hallihan.
- Ma jakieś kłopoty? - pytała Anne z lękiem oczekując odpowiedzi.
- Naprawdę nie mamy żadnych informacji. Czy zna pani jego tamtejszy adres?
Anne podeszła do stolika z telefonem w holu, przepisała adres rezydencji Forbes i podała im.
- Dziękujemy pani za pomoc - powiedziała komisarz Hallihan.
Anne zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. W głębi serca wiedziała, że stało się to, czego najbardziej się obawiała: pod zgubnym wpływem Miami Sean znowu wpadł w tarapaty.
Gdy uznała, że już dostatecznie panuje nad sobą, zadzwoniła do Briana.
- Sean znowu narozrabiał - wyrzuciła z siebie, gdy tylko Brian odebrał telefon. Wraz ze słowami napłynęły łzy.
- Postaraj się opanować, mamo - poprosił Brian.
- Musisz coś zrobić - łkała Anne.
Brianowi udało się uspokoić matkę na tyle, że mogła mu opowiedzieć, co się stało i co powiedziała policja.
- Pewnie złamał jakieś przepisy drogowe - stwierdził Brian. Przejechał komuś po trawniku albo coś w tym rodzaju.
- Myślę, że to coś gorszego - pociągała nosem Anne. Wiem, że mam rację. Ten chłopak wpędzi mnie do grobu.
- Może bym do ciebie przyjechał? - zaproponował Brian. Zadzwonię w kilka miejsc i sprawdzę, co się dzieje. Założę się, że to jakiś drobiazg.
- Miejmy nadzieję - powiedziała Anne wycierając nos.
Czekając, aż Brian przyjedzie z Marlborough Street, ubrała się i zaczęła upinać włosy. Brian mieszkał po drugiej stronie Charles River, w Back Bay, a ponieważ była sobota i prawie żadnego ruchu, zjawił się w pół godziny. Gdy domofon zadzwonił, Anne wpinała właśnie ostatnią szpilkę.
- Zanim wyszedłem z domu, zadzwoniłem do mojego kolegi prawnika z Miami, Kevina Portera - oznajmił Brian matce. Pracuje w firmie, z którą często robimy interesy w tamtych stronach. Powiedziałem mu, co się stało, a on powiedział, że ma dojścia na policji i spróbuje się dowiedzieć, o co chodzi.
- Wiem, że to coś strasznego - oświadczyła Anne.
- Nie, wcale nie wiesz! - odparł Brian. - Nie podniecaj się tak. Pamiętasz, jak ostatnim razem wylądowałaś w szpitalu?
Po kilku minutach zadzwonił Kevin Porter.
- Obawiam się, że mam dla ciebie nie najlepsze wiadomości - zaczął. - Właściciel sklepu z alkoholem zanotował numer rejestracyjny samochodu twojego brata, jak opuszczał miejsce włamania.
Brian westchnął i spojrzał na matkę. Siedziała z rękami splecionymi na kolanach na samiutkim brzegu krzesła. Porwała go wściekłość na Seana. Czy nie mógłby wziąć pod uwagę, jaki wpływ mają jego wybryki na tę biedną kobietę?
- To dziwna historia - ciągnął Kevin. - Wygląda na to, że zbezczeszczono zwłoki i... chcesz znać całą prawdę?
- Mów wszystko, co wiesz.
- Ktoś ukradł z martwego ciała mózg. A to nie było ciało jakiegoś lumpa, który nikogo nie obchodzi. Zmarła była młodą kobietą, której ojciec jest grubą rybą tam u was.
- Tu, w Bostonie?
- Ano właśnie. I z powodu jego powiązań zrobiła się granda.
Są naciski na policję, żeby coś zrobili. Prokurator stanowy przygotował kilometrową listę zarzutów. Patolog, który oglądał ciało, orzekł, że czaszka została przepiłowana zwykłą piłą.
- I widziano samochód Seana, jak odjeżdżał z tego miejsca? - spytał Brian. Już zastanawiał się nad linią obrony.
- Niestety. W dodatku jeden z patologów sądowych zeznał, że twój brat i jakaś pielęgniarka parę godzin wcześniej byli u niego i wypytywali go o te właśnie zwłoki. Wygląda na to, że chcieli pobrać wycinki. No i najwyraźniej je pobrali. Tak więc policja szuka twojego brata i tej pielęgniarki, żeby ich przesłuchać i zapewne aresztować.
- Dzięki, Kevin - powiedział Brian. - Powiedz mi jeszcze tylko, gdzie cię mam dzisiaj szukać. Możesz mi być potrzebny, zwłaszcza gdyby Sean został aresztowany.
- Będę w domu przez cały weekend - odparł Kevin. Zostawię na posterunku wiadomość, żeby mi dali znać, jeśli zgarną twojego brata.
Brian powoli odłożył słuchawkę i spojrzał na matkę. Wiedział, że tego nie może jej powiedzieć, szczególnie zaś tego, że w tej Sodomie i Gomorze Sean nie jest sam.
- Czy masz pod ręką numery telefonów do Seana? - spytał.
Starał się, aby jego głos brzmiał beztrosko.
Anne podała mu je bez słowa.
Brian najpierw zadzwonił do rezydencji. Odczekał przynajmniej dwanaście dzwonków, zanim dał za wygraną. Potem spróbował się połączyć z budynkiem naukowym Forbes Cancer Center. Niestety, nie usłyszał nic poza nagraną informacją, że centrala jest czynna od poniedziałku do piątku w godzinach od ósmej do siedemnastej.
Jeszcze raz zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę i zadzwonił do Delta Airlines. Zarezerwował sobie bilet na lot do Miami o dwudziestej czwartej. Działo się coś dziwnego i najlepiej, żeby był na miejscu.
- Miałam rację, prawda? - spytała Anne. - To coś strasznego.
- Jestem przekonany, że to jakieś nieporozumienie - odparł Brian. - Dlatego uważam, że powinienem tam pojechać i wyjaśnić sprawę.
- Nie wiem, jaki popełniłam błąd - lamentowała Anne.
- Mamo - powiedział Brian. - To nie twoja wina.
Hiroshi Gyuhama miał kłopoty żołądkowe. Jego nerwy były napięte jak struny. Od czasu, kiedy Sean tak go nastraszył na klatce schodowej, nie miał ochoty go szpiegować. Ale tego ranka nie było innego wyjścia. Jak tylko zobaczył na parkingu jego łazik, poszedł rzucić na niego okiem. Zobaczył, że Sean gorączkowo pracuje w laboratorium, i wrócił do swojego pokoju.
Jego niepokój wzrósł w dwójnasób, odkąd w mieście był Tanaka Yamaguchi. Dwa dni temu Hiroshi spotkał się z nim na lotnisku i zawiózł go do Doral Country Club, gdzie miał zamiar mieszkać i grać w golfa do momentu uzyskania instrukcji od Sushity.
Instrukcja nadeszła w piątek późnym wieczorem. Po zapoznaniu się z raportem Tanaki zarząd Sushity uznał, że Sean Murphy stwarza ryzyko dla inwestycji w Forbes. Chcieli go mieć jak najszybciej w Tokio, by tam "przemówić mu do rozumu".
Hiroshi nie czuł się swobodnie w towarzystwie Tanaki. Wiedział o jego powiązaniach z yakuza, co skłaniało go do szczególnej ostrożności. A w dodatku Tanaka dał mu subtelnie do zrozumienia, że go nie poważa. Przy powitaniu złożył mu ukłon, ale niezbyt głęboki i niezbyt długi. Po drodze do hotelu rozmawiali o głupstwach. Tanaka ani razu nie wspomniał o Seanie Murphym. A gdy zajechali na miejsce, kompletnie go zignorował. Co najgorsze, nie zaprosił go na golfa.
Wszystkie te afronty były w oczach Hiroshiego boleśnie jednoznaczne, a wnioski oczywiste.
Hiroshi nakręcił numer hotelu Doral Country Club i poprosił o połączenie z panem Tanaka Yamaguchim. Przełączono go do klubu, gdzie Tanaka miał zamówioną herbatę.
Tanaka odebrał telefon, a usłyszawszy Hiroshiego, stał się jeszcze bardziej powściągliwy niż zwykle. Hiroshi też od razu przeszedł do sedna mówiąc szybko po japońsku:
- Pan Sean Murphy jest tutaj, w budynku naukowym.
- Dziękuję - odparł Tanaka. - Samolot jest w drodze. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Będziemy w Forbes dziś po południu.
Sean zaczął dzień w wyśmienitym nastroju. Potem, jak z łatwością zidentyfikował immunoglobulinę i trzy cytokiny, oczekiwał, że równie szybko uda mu się ustalić, z jakim antygenem ta immunoglobulina reaguje. Ponieważ zareagowała silnie z zawiesiną komórek guza, doszedł do wniosku, że antygen jest najprawdopodobniej związany z błoną komórkową. Innymi słowy, że znajduje się na powierzchni komórki nowotworowej.
Aby upewnić się o słuszności tej hipotezy i stwierdzić, czy antygen jest przynajmniej w części peptydem, Sean potraktował nie uszkodzone komórki guza Helen trypsyną. Gdy sprawdził, czy strawione komórki weszły w reakcję z immunoglobuliną, przekonał się, że nie.
No i od tej chwili zaczęły się kłopoty. Nie potrafił zidentyfikować tego antygenu powierzchniowego. Miał koncepcję, żeby wypróbować jak największą ilość znanych antygenów i przekonać się, czy któryś z nich reaguje z domeną wiążącą antygen w nieznanej immunoglobulinie. Żaden nie reagował. Wypróbował dosłownie setki linii komórkowych z hodowli tkankowych, godzinami napełniał maleńkie zagłębienia, ale nic z tego nie wynikło.
Szczególną wagę przykładał do tych linii komórkowych, które wywodziły się z tkanki nerwowej. Sprawdzał komórki prawidłowe, transformowane, nawet nowotworowe. Próbował trawić je detergentami we wzrastających stężeniach, najpierw żeby rozbić błonę komórkową i odsłonić antygeny cytoplazmatyczne, potem żeby rozbić błonę jądrową i uzyskać dostęp do antygenów jądrowych.
Nie było reakcji. W żadnym z maleńkich zagłębień nie zanotował nawet śladu fluorescencji.
Sean nie mógł wprost uwierzyć, że ma aż takie trudności w znalezieniu antygenu, który by reagował z tajemniczą immunoglobuliną. Tracił już cierpliwość, gdy zadzwonił telefon. To była Janet.
- Jak leci, panie Einstein? - zagadnęła pogodnie.
- Fatalnie - odparł Sean. - Drepczę w miejscu.
- Przykro mi to słyszeć. Ale mam coś, co może poprawi ci humor.
- Co? - spytał Sean. W tej chwili nie mógł sobie wyobrazić niczego takiego, poza antygenem, którego poszukiwał. Ale tego Janet z całą pewnością nie była w stanie mu dostarczyć.
- Mam próbkę lekarstwa Louisa Martina, tego z większej fiolki - zakomunikowała mu Janet. - Wykorzystałam twoją radę.
- Wspaniale - odparł Sean bez większego entuzjazmu.
- Co się stało? Myślałam, że będziesz zadowolony.
- Jestem zadowolony - odparł. - Ale denerwuje mnie to, co mam tutaj: nie wiem, co robić dalej.
- Spotkajmy się, to dam ci strzykawkę - zaproponowała Janet. - Może przerwa dobrze ci zrobi.
Spotkali się jak zwykle w kafeterii. Sean skorzystał z okazji, żeby coś zjeść. Tak jak poprzednio Janet podała mu strzykawkę pod stołem. Wsunął ją do kieszeni.
- Wzięłam ze sobą torbę podróżną, zgodnie z przykazaniem - powiedziała w nadziei, że poprawi mu nastrój.
Sean żując kanapkę tylko kiwnął głową.
- Zdaje się, że ta wyprawa mniej cię teraz cieszy niż rano zauważyła.
- Jestem po prostu zaaferowany. Nigdy bym nie przypuszczał, że nie będę mógł znaleźć antygenu, który by reagował z tą tajemniczą immunoglobuliną.
- Mnie też dziś nie idzie najlepiej - poskarżyła się Janet. Stan Glorii nic a nic się nie poprawia. Jeśli w ogóle coś się zmieniło, to na gorsze. Nie wiem jak ty, ale ja naprawdę czekam z utęsknieniem na ten wyjazd. Myślę, że obojgu nam to dobrze zrobi. Może jak pobędziesz trochę z dala od laboratorium, przyjdą ci do głowy jakieś nowe pomysły.
- To by było miłe - odparł Sean bezbarwnym głosem.
- Będę wolna gdzieś około wpół do czwartej. Gdzie się spotkamy?
- Przyjdź do budynku naukowego. Spotkamy się na parterze w holu. Jeśli wyruszymy stamtąd, unikniemy całego tego tłumu na koniec zmiany.
- Będę punktualnie - obiecała pogodnie Janet.
Sterling sięgnął ręką przez oparcie i szturchnął Wayne'a. Wayne, który spał na tylnym siedzeniu, natychmiast usiadł.
To wygląda obiecująco - Sterling wskazał czarnego, smukłego lincolna, który zatrzymał się w połowie drogi między budynkiem szpitalnym a naukowym. Gdy samochód stanął, przez jego tylne drzwi wysiadł Japończyk i zaczął się przyglądać obu budynkom.
- A oto Tanaka Yamaguchi - powiedział Sterling. - Czy przez twoje szkiełka widać, ilu jest ludzi w tej limuzynie?
- Trudno mi zobaczyć przez przyciemnione szyby - odparł Wayne spoglądając przez małą lornetkę. - Na tylnym siedzeniu jest jeszcze jeden facet. Chwileczkę. Otwierają przednie drzwi.
Widzę jeszcze dwóch. Razem czterech.
Tego się można było spodziewać. I jak sądzę, wszyscy są Japończykami?
- Zgadłeś, chłopie - odparł Wayne.
- Dziwię się, że przyjechali do Forbes - zauważył Sterling. Tanaka woli raczej działać w ustronnych miejscach, gdzie nie ma świadków.
- Pewnie będą go śledzić - podsunął Wayne. - Po prostu poczekają na okazję.
- Chyba masz rację - Sterling zobaczył, że z limuzyny wysiada jeszcze jeden mężczyzna. W porównaniu z Tanaka był wysoki. - Pozwól mi na chwilę tę twoją lornetkę.
Wayne podał mu ją nad oparciem. Sterling ustawił ostrość i przyglądał się dwóm Azjatom. Tego drugiego nie znał.
- A może byśmy podeszli do nich i przedstawili się? - zaproponował Wayne. - Dalibyśmy im do zrozumienia, że to ryzykowna operacja. Może by zrezygnowali.
- To by tylko wzmogło ich czujność. Lepiej niech zostanie tak, jak jest. Jeśli ujawnimy się zbyt wcześnie, to oni będą się po prostu lepiej konspirować. Musimy ich złapać na gorącym uczynku, żebyśmy mieli w ręku argumenty przetargowe.
- Zupełnie jak zabawa w kotka i myszkę - zauważył Wayne.
- Masz absolutną rację - potwierdził Sterling.
Robert Harris od rana siedział w swoim samochodzie nie opodal domu Toma Widdicomba na Palmetto Lane w Hialeah. Chociaż spędził tam już ponad cztery godziny, nie zauważył żadnych oznak życia, poza tym że wszystkie światła zostały wygaszone. Raz wydawało mu się, że tak jak w nocy, widzi ruch zasłony, ale nie był tego pewien. Obawiał się, że z nudów wzrok zaczyna płatać mu figle.
Kilkakrotnie był już bliski rezygnacji. Tracił tyle cennego czasu na osobnika, który wydawał mu się podejrzany tylko dlatego, że jego praca zawodowa miała niecodzienny przebieg, że miał zapalone wszystkie światła w domu i nie zareagował na dzwonek do drzwi. A jednak myśl, że napady na pielęgniarki mogły mieć jakiś związek ze zgonami pacjentek z rakiem sutka, nie dawała Harrisowi spokoju. Ponieważ nie miał na razie innych pomysłów ani tropów, tkwił tutaj.
Było już po drugiej i Harris właśnie miał zamiar odjechać, by zaspokoić głód i inne potrzeby cielesne, gdy nagle ujrzał Toma Widdicomba. Otworzyły się drzwi garażu i oto stanął, mrużąc oczy od słońca.
Pod względem fizycznym pasował do rysopisu. Średniego wzrostu, średniej budowy, miał ciemne włosy. Ubrany był dość niechlujnie. Koszula i spodnie wygniecione. Jeden rękaw koszuli podwinięty do połowy przedramienia, drugi opuszczony, ale z nie zapiętym mankietem. Na nogach miał stare lekkie, sportowe buty.
W garażu stały dwa samochody: wielki cytrynowozielony cadillac kabriolet i szary ford escort. Tom nie bez pewnych trudności uruchomił forda. Gdy silnik zapalił, z rury wydechowej wydostał się kłąb czarnego dymu, jakby samochód od dość dawna nie był używany. Tom wyjechał, zamknął drzwi garażu i wrócił do samochodu. Gdy znalazł się na ulicy, Harris dał mu trochę przewagi, po czym ruszył za nim.
Nie miał żadnego planu. W pierwszej chwili gdy zobaczył Toma w drzwiach garażu, miał zamiar wysiąść z samochodu i iść porozmawiać z facetem. Ale nie zrobił tego, a teraz bez wyraźnego powodu podążał jego śladem. Ale wkrótce stało się jasne, dokąd Tom się wybiera, i Harris poczuł, że sprawa robi się coraz bardziej interesująca. Tom zmierzał do Forbes Cancer Center.
Na parkingu celowo skręcił w inną stronę, żeby Tom go nie zauważył. Szybko zaparkował, otworzył drzwi i stojąc na stopniu obserwował, jak Tom krąży wokół i w końcu zatrzymuje się w pobliżu wejścia do szpitala.
Harris wsiadł, poszukał wolnego miejsca bliżej i zatrzymał się jakieś sto pięćdziesiąt metrów od escorta. Przyszło mu na myśl, że Tom Widdicomb może tropić tę drugą napadniętą pielęgniarkę, Janet Reardon. Jeśli to prawda, to być może właśnie on na nią napadł, a skoro tak, to mógł być także zabójcą pacjentek z rakiem sutka.
Harris pokręcił głową. Wszystko to było oparte na domysłach, założeniach, tak mało przypominało sposób, w jaki przywykł myśleć i działać. Lubił opierać się na faktach, nie mglistych przypuszczeniach. Ale chwilowo nie miał w ręku nic innego, a Tom Widdicomb stanowczo zachowywał się dziwnie: siedział w domu paląc w nim wszystkie światła; ukrywał się przez większość dnia; błąkał się po parkingu szpitalnym w dniu wolnym od pracy, w dodatku kiedy miał być w domu, rzekomo chory. Choć z racjonalnego punktu widzenia mogło się to wydawać śmieszne, Harrisowi wystarczyło, by dalej siedzieć w samochodzie żałując, że okazał się tak mało przezorny i nie wziął ze sobą kanapek oraz czegoś do picia.
Po powrocie ze spotkania z Janet Sean zmienił kierunek poszukiwań. Zamiast próbować określić właściwości antygenów lekarstwa Helen Cabot, postanowił sprawdzić, jaka jest różnica między nim a lekiem Louisa Martina. Szybka elektroforeza wykazała, że tak jak się spodziewał, masa cząsteczkowa obu substancji jest mniej więcej ta sama. Równie szybko przeprowadzony test ELISA z przeciwciałem przeciwko ludzkiej IgG1 potwierdził, że należą do tej samej klasy immunoglobulin. I tego także się spodziewał.
Ale potem odkrył coś, czego się nie spodziewał. Przeprowadził test immunofluorescencji między lekiem Louisa Martina a guzem Helen i otrzymał taki sam silnie dodatni wynik jak z lekiem Helen! Wbrew przeświadczeniu Janet, że wszystkie te leki są jedną i tą samą substancją, Sean w to nie wierzył. W świetle jego wiedzy o właściwościach antygenowych nowotworów i o przeciwciałach było to zupełnie nieprawdopodobne. A jednak zobaczył na własne oczy, że lekarstwo Louisa reagowało na komórki guza Helen.
Żałował, że nie może dostać w swoje ręce wycinka z guza Louisa i sprawdzić reakcji z lekiem Helen, by potwierdzić to zaskakujące odkrycie.
Siedząc przy stole laboratoryjnym Sean zastanawiał się, co dalej.
Mógł potraktować lek Louisa Martina tą samą baterią antygenów co lek Helen, ale to by się przypuszczalnie na nic nie zdało.
Zamiast tego postanowił zbadać domeny wiążące antygen obu immunoglobulin. Wtedy będzie mógł porównać ich sekwencje aminokwasów.
Pierwszym krokiem tej skomplikowanej procedury było strawienie obu immunoglobulin za pomocą enzymu zwanego papainą, aby odszczepić fragmenty, które brały udział w wiązaniu antygenów. Po ich rozbiciu Sean oddzielił te fragmenty i "rozwinął" cząsteczkę. W końcu umieścił składniki w automatycznym analizatorze białek, urządzeniu służącym do wykonywania skompliko- wanej pracy, jaką jest określanie sekwencji aminokwasów. Urządzenie to znajdowało się na piątym piętrze. Tego sobotniego ranka pracowało tam kilku innych badaczy, ale Sean był zbyt pochłonięty swoją pracą, by wdawać się w rozmowy.
Po przygotowaniu i uruchomieniu analizatora Sean wrócił do swojego laboratorium. Ponieważ miał więcej lekarstwa Helen niż Louisa, użył tego pierwszego do dalszych prób znalezienia jakiegoś antygenu, który by z nim reagował. Zastanawiał się, jaki antygen powierzchniowy mógłby się znajdować na błonie komórkowej jej guza, i doszedł do wniosku, że jest to prawdopodobnie jakaś glikoproteina.
Wtedy pomyślał o glikoproteinie Forbes, którą miał skrystalizować.
Zabrał się do badania reakcji tej glikoproteiny z lekiem Helen, tak jak to zrobił wcześniej z niezliczonymi innymi antygenami za pomocą testu immunofluorescencji. Właśnie gdy oglądał płytkę w poszukiwaniu jakichś oznak reakcji, których jednak nie znalazł, zelektryzował go ostry kobiecy głos.
- Czym właściwie pan się zajmuje?
Sean odwrócił się i tuż za sobą zobaczył doktor Deborah Levy.
Jej oczy płonęły intensywnym blaskiem.
Sean był zupełnie zaskoczony. Nie pomyślał wcześniej o jakimś wiarygodnym wytłumaczeniu dla swoich badań immunologicznych. Po prostu nie spodziewał się, że w sobotę rano ktokolwiek mógłby mu przeszkodzić, zwłaszcza doktor Levy. Nie przypuszczał nawet, że będzie w mieście.
- Zadałam proste pytanie - powiedziała z naciskiem doktor Levy. - Czekam na odpowiedź.
Sean oderwał wzrok od doktor Levy i powiódł spojrzeniem po stole laboratoryjnym zagraconym odczynnikami, licznymi probówkami do hodowli komórkowych i mnóstwem sprzętu w nieładzie.
Milczał, usiłując wymyślić jakieś sensowne wytłumaczenie. Nic mu nie przychodziło do głowy, poza tym co w istocie powinien był robić, to jest pracą nad kryształami. Jak na złość to nie miało nic wspólnego z immunologią.
- Staram się otrzymać kryształy - rzekł w końcu.
- Gdzie one są? - spytała doktor Levy. Jej ton wskazywał, że wolałaby usłyszeć coś konkretnego.
Sean nie odpowiedział od razu.
- Czekam na odpowiedź - powtórzyła doktor Levy.
- Nie wiem dokładnie - odparł Sean. Czuł się jak skończony głupiec.
- Powiedziałam panu, że prowadzę laboratorium twardą ręką - oświadczyła doktor Levy. - Mam wrażenie, że nie potraktował pan moich słów poważnie.
- Jak najpoważniej - zapewnił ją spiesznie Sean. - Daję słowo.
- Roger Calvet powiedział mi, że nie wstrzykiwał pan myszom więcej glikoproteiny - ciągnęła doktor Levy.
- No więc... - zaczął Sean.
- A pan Harris powiedział, że przyłapał pana w P III przerwała mu. - Claire Barington twierdzi, że wyraźnie panu mówiła, iż jest to obszar zamknięty.
- Myślałem... - zaczął znowu Sean.
- Powiedziałam panu pierwszego dnia, że nie pochwalam pomysłu pańskiego przyjazdu tutaj. Pana zachowanie jak dotąd potwierdza moje zastrzeżenia. Chcę wiedzieć, co pan robi z tym sprzętem i tymi kosztownymi odczynnikami. Do krystalizacji pro* tein nie używa się materiałów immunologicznych.
- Tak sobie tylko ćwiczę - wyznał Sean pokornie. Za nic w świecie nie chciał się przyznać, że pracuje nad medulloblastoma, zwłaszcza że wyraźnie mu odmówiono dostępu do programu.
- Ćwiczy pan! - powtórzyła pogardliwie doktor Levy. - Co pan sobie wyobraża, że to pańskie prywatne boisko? - Przez ciemną skórę jej policzków przebił się rumieniec gniewu. - Nikt tu nie ma prawa wykonywać żadnej pracy bez mojej oficjalnej zgody. Ja kieruję badaniami. Pan ma pracować nad glikoproteiną raka okrężnicy i tylko nad tym. Czy wyrażam się jasno? W przyszłym tygodniu chcę zobaczyć kryształy.
- Dobrze - odpowiedział Sean. Unikał jej wzroku.
Doktor Levy postała jeszcze przez chwilę, jakby chcąc się upewnić, że jej słowa zapadły mu w świadomość. Sean czuł się jak dziecko przyłapane z rękami pod kołdrą. Nie miał nic na swoją obronę. Talent do błyskotliwych replik chwilowo go opuścił.
Po dłuższej przerwie doktor Levy majestatycznym krokiem wyszła z pracowni. Zapadła cisza.
Przez kilka minut Sean gapił się nieruchomo na cały bałagan na stole. Ciągle nie miał pojęcia, gdzie w tym wszystkim są jego kryształy. Gdzieś muszą być, ale nie zrobił żadnego ruchu, żeby je odszukać. Potrząsnął głową. Co za idiotyczna sytuacja. Błyskawicznie powróciła cała jego frustracja. Naprawdę miał tego miejsca powyżej uszu. Nie powinien był tu przyjeżdżać - i nie przyjechałby, gdyby znał warunki. Jak tylko je poznał, powinien był na znak protestu wyjechać. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie zmieść ze stołu całego szkła, pipet i odczynników, niechby się roztrzaskały na posadzce.
Spojrzał na zegarek. Właśnie minęła druga.
- Do diabła z tym wszystkim - pomyślał. Zabrał ze stołu obie tajemnicze immunoglobuliny i schował je na samym dnie lodówki, obok mózgu Helen Cabot i próbki jej płynu mózgowo -rdzeniowego.
Złapał swoją dżinsową kurtkę i ruszył do windy, zostawiając cały bałagan nietknięty.
Jaskrawe, ciepłe słońce Miami przyniosło mu pewną ulgę. Rzucił kurtkę na tylne siedzenie łazika i usiadł za kierownicą. Silnik ożył z rykiem. Opuszczając parking specjalnie postarał się spalić odrobinę gumy. Pognał na południe w kierunku rezydencji Forbes.
Był tak zatopiony w myślach, że nie zauważył smukłej limuzyny, która wyjechała za nim podskakując na podwoziu, byle nie stracić go z oczu, ani też ciemnozielonego mercedesa siedzącego jej na ogonie.
Sean pędem zajechał pod rezydencję, z przesadną siłą trzasnął drzwiami samochodu i kopnął drzwi frontowe budynku. Był w nastroju do faulowania.
Gdy zmierzał do swojego mieszkania, usłyszał, jak otworzyły się drzwi po przeciwnej stronie korytarza. To był Gary Engels jak zwykle tylko w dżinsach, bez koszuli.
- Cześć, koleś - rzekł niedbale opierając się o framugę. Miałeś przed chwilą gości.
- Jakich gości? - spytał Sean.
- Policję - odparł Gary. - Dwóch wielkich, krzepkich gliniarzy wlazło tu, węszyło i wypytywało o ciebie i twój samochód.
- Kiedy?
- Przed kilkoma minutami - odparł Gary. - Mogłeś się z nimi minąć na parkingu.
- Dzięki - rzekł Sean. Wszedł do mieszkania i zamknął drzwi poirytowany następnym problemem. Wizytę policji można było wytłumaczyć tylko jednym: ktoś musiał zanotować jego numer rejestracyjny potem, jak włączył się alarm w domu pogrzebowym.
Tylko draki z policją mu jeszcze brakowało! Chwycił torbę i wrzucił do niej przybory toaletowe, bieliznę, spodenki gimnastyczne i buty. Do walizki zapakował koszulę, krawat, spodnie i marynarkę. Nie minęły trzy minuty, jak schodził po schodach.
Zanim wyszedł z budynku, rozejrzał się w poszukiwaniu samochodu policyjnego, oznakowanego czy nie. Jedyny pojazd, który wydał mu się obcy, to była limuzyna. Pewny, że gliny nie przyjeżdżałyby po niego limuzyną, Sean wskoczył do swojego łazika i ruszył z powrotem do Forbes Cancer Center. Po drodze zatrzymał się tylko raz, żeby zadzwonić z automatu.
Wiadomość, że szuka go policja, bardzo go zaniepokoiła. Przywiodła mu na myśl wspomnienia burzliwej młodości. Niektóre wydarzenia z jego krótkiej kariery przestępczej były zabawne, ale kontakty z przedstawicielami prawa raczej uciążliwe i zniechęcające. Za nic w świecie nie chciałby znowu ugrzęznąć w tym biurokratycznym bagnie.
Pierwszą osobą, o której pomyślał, gdy usłyszał o policji, był Brian. Przed rozmową z jakimkolwiek policjantem chciał porozmawiać z najlepszym prawnikiem, jakiego znał. Miał nadzieję, że brat będzie w domu, jak zwykle w sobotnie popołudnie.
Ale zamiast Briana odezwała się automatyczna sekretarka. Bezosobowej informacji towarzyszyła muzyczka, od której Seanowi cierpły zęby. Czasami zastanawiał się, jak to możliwe, że wychowali się w jednym domu.
Zostawił wiadomość, że chce z nim pilnie porozmawiać, ale nie może podać numeru telefonu, i że zadzwoni później. Postanowił spróbować, jak tylko znajdzie się w Naples.
Wróciwszy do samochodu, Sean pomknął do Forbes. Chciał być na umówionym miejscu, gdy Janet skończy pracę.
ROZDZIAŁ 8 - 6 marca, sobota, godzina 15.20
O piętnastej dwadzieścia, gdy ranna zmiana przekazywała popołudniowej ostatnie szczegóły raportu, Janet zasnęła. Gdy Sean obudził ją tego ranka, nie była wypoczęta, ale po prysznicu i kawie poczuła się nieźle. Wypiła tylko więcej kawy podczas rannej przerwy w pracy i potem wczesnym popołudniem. Radziła sobie dobrze, dopóki nie usiadła na odprawie. W bezruchu zmęczenie wzięło górę i ku jej wielkiemu zakłopotaniu głowa opadła jej do tyłu. Marjorie musiała dać jej kuksańca w bok.
- Zdaje się, że nie oszczędzasz zdrowia - zauważyła.
W odpowiedzi Janet tylko się uśmiechnęła. Nawet gdyby mogła opowiedzieć Marjorie o wszystkim, co robiła poprzedniego dnia i w nocy, ona i tak by nie uwierzyła. Samej trudno jej było w to uwierzyć.
Zaraz po odprawie Janet zebrała swoje rzeczy i przeszła do części naukowej. Sean siedział w holu i czytał magazyn. Uśmiechnął się na jej widok. Ucieszyła się, że od ich spotkania w kafeterii poprawił mu się humor.
- Gotowa na naszą małą wycieczkę? - spytał wstając.
- Bardziej niż gotowa - odparła Janet. - Choć chciałabym zdjąć mundurek i wziąć prysznic.
- Z mundurkiem damy sobie radę - powiedział Sean. - Tu w holu jest damska toaleta, w której możesz się przebrać. Prysznic będzie musiał zaczekać, ale warto się poświęcić, żeby uniknąć największego ruchu. Będziemy przejeżdżać koło lotniska, a tam na pewno zawsze po południu jest tłok.
- Żartowałam z tym prysznicem. Ale muszę się przebrać.
- Służę pani - Sean wskazał jej drzwi damskiej toalety.
Tom Widdicomb trzymał rękę w kieszeni spodni, ściskając wykładaną masą perłową rękojeść rewolweru, który był jego "nadzieją sobotniej nocy". Stał obok wejścia do szpitala, czekając, aż pojawi się Janet Reardon. Liczył, że może będzie miał okazję zastrzelić ją, gdy wsiądzie do samochodu. Oczami duszy widział, jak podchodzi do niej już siedzącej za kierownicą, strzela jej w tył głowy i idzie dalej. W całym tym zamieszaniu, w kłębowisku ludzi i samochodów, w ryku zapalanych silników zginie huk rewolweru.
Był tylko jeden problem. Janet się nie pokazywała. Tom widział inne znajome twarze, w tym pielęgniarki z trzeciego piętra; a więc to nie odprawa ją zatrzymywała.
Spojrzał na zegarek. Była piętnasta trzydzieści siedem i rzeka personelu z rannej zmiany skurczyła się do rozmiarów strumyka. Większość już wyszła. Tom był zaniepokojony i zły; musi ją znaleźć. Upewnił się przecież, że w sobotę pracuje, więc gdzie ona jest? Oderwał się od muru, o który się opierał, obszedł szpital i skierował się w stronę budynku naukowego. Widział z dołu łącznik między obiema częściami Forbes. Przyszło mu na myśl, że mogła przejść tędy i wyjść przez część naukową.
W połowie drogi między budynkami Tom zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się długiej czarnej limuzynie. Pomyślał, że do ambulatorium musiała przyjechać jakaś ważna osobistość. To się tutaj zdarzało.
Omiatając wzrokiem cały parking Tom gorączkowo zastanawiał się, co ma robić. Żałował, że nie dowiedział się, jakim samochodem jeździ Janet. Wówczas mógłby sprawdzić, czy się wymknęła. Jeśli tak, to fatalnie. Wiedział, że następny dzień Janet ma wolny. Nie znał jej adresu, co oznaczało, że przez cały weekend będzie nieosiągalna. I to był problem. Tom po prostu nie mógł znieść myśli, że miałby wrócić do pogrążonego w milczeniu domu bez definitywnego rozstrzygnięcia. Alice nie rozmawiała z nim całą noc.
Gdy tak się nad tym wszystkim głowił, zauważył czarny łazik, który śledził poprzedniego dnia. Ruszył w jego stronę, żeby mu się dokładniej przyjrzeć, i wtedy zobaczył ją! Wyszła z budynku naukowego.
Na jej widok poczuł ulgę, ale i rozczarowanie, bo nie była sama.
Towarzyszył jej ten sam mężczyzna, z którym spędziła poprzednie popołudnie. Tom obserwował ich, jak szli do łazika. Ona niosła w ręku torbę podróżną. Tom już miał popędzić do swojego samochodu, gdy zobaczył, że nie wsiadają do isuzu. Wyjęli tylko z niego jeszcze jedną torbę i walizkę.
Tom zdawał sobie sprawę, że teraz, gdy ranna zmiana już wyszła, strzelanie do Janet na parkingu nie wchodzi w grę. W dodatku nie była sama, więc jeśli ma nie zostawić świadka, musiałby zabić oboje, co jeszcze skomplikowałoby akcję.
Nie spuszczając ich z oka, ruszył z powrotem do swojego samochodu. Gdy dotarł do escorta, Janet i Sean podeszli do czerwonego pontiaca. Tom wsiadł, zapalił silnik i przyglądał się, jak pakują swoje rzeczy do bagażnika.
Robert Harris śledził każdy ruch Toma Widdicomba. Zauważył Seana i Janet wcześniej niż on i gdy Tom nie od razu zareagował, poczuł rozczarowanie, sądząc, że jego domek z kart runął. Ale potem Tom też ich dojrzał i pobiegł do swojego escorta. Wówczas Harris uruchomił silnik i wyjechał z parkingu w przekonaniu i w nadziei, że Tom ma zamiar śledzić Janet. Na rogu Dwunastej Ulicy zawrócił i zatrzymał się po drugiej stronie. Jeśli tak jest istotnie, Tom powinien się wkrótce pojawić, a wtedy podejrzenia Harrisa zyskałyby mocne podstawy.
Najpierw minęli go Sean i Janet, skręcili na północ i przejechali przez Miami River. Potem, zgodnie z jego przewidywaniami, nadjechał Tom i skręcił w tę samą stronę. Od obiektu polowania oddzielała go tylko czarna limuzyna.
- Sytuacja staje się coraz ciekawsza - mruknął do siebie Harris wyjeżdżając na jezdnię. Tuż za nim ktoś zatrąbił; gwałtownie wcisnął hamulec. Duży zielony mercedes minął go w odległości zaledwie paru centymetrów.
- Cholera! - warknął Harris. Nie chciał zgubić Toma Widdicomba. Teraz musiał przycisnąć gaz do dechy. Postanowił jechać za nim i obserwować, czy podejmie jakieś jawnie agresywne kroki przeciwko Janet Reardon. Jeśli tak, to go natychmiast przygwoździ.
Harris był zadowolony ze swojego planu, dopóki na 836 Autostradzie Wschód-Zachód Tom nie skręcił na zachód zamiast na wschód. Minąwszy Międzynarodowy Port Lotniczy w Miami i włączywszy się w ruch Autostrady Florydzkiej w kierunku południowym, Harris uprzytomnił sobie, że zanosi się na przejażdżkę o wiele dłuższą, niż się spodziewał.
- To mi się nie podoba - powiedział Sterling, gdy zjeżdżali z Autostrady Florydzkiej na drogę numer 41 - Gdzie ci ludzie jadą? Wolałbym, żeby pojechali do domu albo w jakieś zatłoczone miejsce.
- Jeśli przy następnym zjeździe skręcą na zachód, to znajdą się na drodze do Everglades - rzekł Wayne, który siedział za kierownicą. - Albo też chcą przeciąć Florydę. 41 prowadzi z Miami przez Everglades do Gulf Coast.
- Co tam jest? - spytał Sterling.
- Według mnie nic nadzwyczajnego :- odparł Wayne. Ładna plaża i ładna pogoda, to wszystko. Pierwsze prawdziwe miasto w tej okolicy to Naples. Jest też kilka wysp, jak Marco czy Sanibel. To przede wszystkim arkadia emerytów. Bez ostentacji, ale nie dla byle kogo. Na takie kondominium w Naples trzeba mieć miliony.
- Zdaje się, że skręcają na zachód - zauważył Sterling przyglądając się limuzynie przed nimi. Jechali za Tanaką, nie za Seanem, uważając, że Tanaka nie spuści Seana z oczu.
- A co jest po drodze do Naples? - spytał.
- Też nic specjalnego - odparł Wayne. - Aligatory, trawa bagienna, Bagnisko Wielkich Cyprysów.
- To mnie zaczyna naprawdę denerwować - oświadczył Sterling. - Oni pchają się prosto w ręce Tanaki. Miejmy nadzieję, że nie zrobią sobie postoju na jakimś odludziu.
Sterling rzucił okiem w prawo i zdębiał. W niebieskim sedanie na sąsiednim pasie zobaczył znajomą twarz. Był to Robert Harris, szef ochrony Forbes. Sterling poznał go poprzedniego dnia.
Pokazał go Wayne'owi i wyjaśnił mu, kto to jest.
- Fatalna sprawa - powiedział. - Po co Harris śledzi Seana Murphy'ego? Sytuacja i tak jest trudna, a on jeszcze wszystko skomplikuje.
- Czy on wie o Tanace?
- Nie wyobrażam sobie - odparł Sterling. - Doktor Mason nie byłby chyba aż tak głupi.
- Może czuje miętę do dziewczyny - podsunął Wayne. Może on śledzi Reardon, nie Murphy'ego.
Sterling westchnął.
- To naprawdę irytujące, jak ni stąd, ni zowąd operacja zaczyna się sypać. Jeszcze przed minutą byłem przekonany, że jako najlepiej poinformowani, panujemy nad sytuacją. Niestety, teraz już nie jestem tego pewien. Mam niemiłe przeświadczenie, że główną rolę odegra przypadek. Nagromadziło się zbyt wiele zmiennych.
Brian nie miał bagażu do odebrania. Wziął ze sobą tylko torbę na ramię i teczkę. Prosto z samolotu udał się do wypożyczalni Hertza. Po krótkiej przejażdżce po parkingu wybrał sobie samochód: kremowego lincolna.
Uzbrojony w szczegółowy plan Miami, Brian pojechał najpierw na południe, do rezydencji. Z bostońskiego lotniska kilkakrotnie dzwonił do Seana, ale nikt nie odpowiadał. Zaniepokojony, zadzwonił z samolotu do Kevina, który zapewnił go, że policja jeszcze nie zgarnęła Seana.
W rezydencji Brian zapukał do drzwi Seana, ale nikt nie otwierał. W nadziei że Sean wkrótce wróci, zostawił mu kartkę z wiadomością, że przyjechał i zatrzyma się w Colonnade Hotel.
Zapisał mu też numer do hotelu. Gdy wsuwał kartkę w szparę na dole, otworzyły się drzwi naprzeciwko.
- Szuka pan Seana Murphy'ego? - spytał młody mężczyzna bez koszuli i w dżinsach.
- Tak - odparł Brian. Przedstawił się jako jego brat.
Gary Engels też się przedstawił.
- Sean był tu dziś po południu, około wpół do trzeciej - poinformował Briana. - Powiedziałem mu, że szuka go policja, więc nie zabawił długo.
- Czy mówił, dokąd się wybiera? - spytał Brian.
- Nie. Ale kiedy wychodził, miał torbę i walizkę.
Brian podziękował i wrócił do samochodu. Sean z bagażem to nie wyglądało obiecująco. Miał tylko nadzieję, że nie będzie takim durniem, żeby próbować ucieczki. Niestety, z nim wszystko jest możliwe.
Brian udał się do Forbes Cancer Center. Chociaż centrala nie działała, przypuszczał, że budynek będzie otwarty, i nie pomylił się. Wszedł do holu.
- Szukam Seana Murphy'ego - powiedział do strażnika. Nazywam się Brian Murphy. Jestem jego bratem, przyjechałem z Bostonu.
- Nie ma go - odparł strażnik z wyraźnym akcentem hiszpańskim. Zajrzał do książki raportów, którą miał przed sobą. Wyszedł dwadzieścia po drugiej. Potem wrócił pięć po trzeciej i wyszedł znowu za dziesięć czwarta.
- Czy może pan się z nim w jakiś sposób skontaktować? - spytał Brian.
Strażnik zajrzał do innej książki.
- Mieszka w rezydencji Forbes. Podać panu adres? Brian powiedział, że już ma, i podziękował. Wyszedł i powędrował do swojego samochodu, zastanawiając się, co ma robić. Przyjazd do Miami bez porozumienia z Seanem wydał mu się teraz niemądry.
Zachodził w głowę, gdzie brat może być.
Na razie postanowił zameldować się w hotelu. Uruchomił silnik i zawrócił w kierunku wyjazdu z parkingu. Po drodze zauważył czarne isuzu, które podejrzanie przypominało mu samochód Seana. Podjeżdżając bliżej, zobaczył rejestrację Massachusetts. Zatrzymał lincolna i wyskoczył, żeby zajrzeć do łazika. Tak, to był samochód Seana. Wnętrze było pełne opakowań po hamburgerach i pustych plastikowych kubków.
Wydało mu się dziwne, że Sean zostawił samochód na szpitalnym parkingu. Wrócił do budynku, powiedział o swoim odkryciu strażnikowi i spytał, czy potrafi to jakoś wytłumaczyć. Strażnik wzruszył ramionami.
- Czy jest jakiś sposób, żeby skontaktować się przed poniedziałkiem z dyrektorem instytutu? - spytał Brian.
Strażnik potrząsnął głową.
- Jeśli zostawię panu moje nazwisko i numer telefonu do hotelu - ciągnął Brian - czy byłby pan uprzejmy zadzwonić do swojego szefa i poprosić, by przekazał je dyrektorowi?
Strażnik kiwnął głową na znak zgody i nawet wydobył skądś długopis i kartkę. Brian szybko zapisał informację i podał mu kartkę wraz z pięciodolarowym banknotem. Twarz strażnika rozjaśnił szeroki uśmiech.
Brian wrócił do samochodu, pojechał do hotelu i zameldował się. Znalazłszy się w pokoju, przede wszystkim zadzwonił do Kevina, by podać mu swój numer. Kevin jeszcze raz zapewnił go, że Sean nie został aresztowany.
Potem Brian zadzwonił do Anne, by uspokoić ją, że bezpiecznie dotarł do Miami. Przyznał, że jeszcze nie rozmawiał z Seanem, ale przypuszcza, że wkrótce się z nim zobaczy. Zanim się rozłączył, podał jej numer do hotelu.
Po rozmowie z matką Brian zrzucił buty i otworzył teczkę.
Skoro już był uwięziony w pokoju hotelowym, to przynajmniej trochę popracuje.
- To już bardziej przypomina krajobraz, jakiego się spodziewałem po południowej Florydzie - odezwał się Sean. Wreszcie zostawili cywilizację za sobą. Czteropasmowa szosa obrzeżona ciągami pawilonów handlowych i kondominiami przeszła w dwupasmową drogę przecinającą Everglades.
- Jest tak pięknie, że dech zapiera - powiedziała Janet. Pejzaż jak z czasów prehistorycznych. Człowiek niemal się spodziewa, że lada moment z któregoś z tych jeziorek wynurzy się brontozaur - dodała ze śmiechem.
Mknęli przez ocean trawy bagiennej usiany wzgórkami sosen, parni i cyprysów. Wszędzie było pełno egzotycznych ptaków. Jedne białe jak duchy, inne mieniące się niebiesko. W oddali kłębiły się ogromne cumulusy, zdawało się, jeszcze bielsze niż zazwyczaj na tle intensywnie błękitnego nieba.
Jazda wpłynęła na Janet uspokajająco. Cieszyła się, że zostawiła za sobą Miami i pacjentów. Sean prowadził, a ona zdjęła pantofle i oparła bose stopy na desce rozdzielczej. Była w swoich najwygodniejszych dżinsach i prostej białej bawełnianej koszuli.
W pracy nosiła włosy związane, ale rozpuściła je, jak tylko wyjechali z parkingu Forbes. Rozwiewał je wiatr wpadający przez otwarte okna.
Kłopot był tylko ze słońcem. Ponieważ jechali prościutko na zachód, jaskrawe światło lało się bez litości przez przednią szybę.
Oboje mieli ciemne okulary, opuścili też daszki przeciwsłoneczne, by choć trochę osłonić twarze przed ostrymi promieniami.
- Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego Floryda tak przyciąga ludzi - oświadczyła Janet.
- Po czymś takim zima w Bostonie wydaje się jeszcze bardziej okrutna - dodał Sean.
- Dlaczego nie chciałeś wziąć isuzu? - spytała Janet.
- Z moim samochodem jest pewien mały kłopot - odparł Sean.
- Jaki kłopot?
- Taki, że policja chciałaby rozmawiać z jego właścicielem.
Janet zdjęła nogi z deski rozdzielczej.
- Czy ja na pewno dobrze słyszę? Jak to policja?
- Byli w rezydencji - wyjaśnił Sean. - Gary Engels z nimi rozmawiał. Myślę, że ktoś zobaczył mój numer rejestracyjny, kiedy włączył się alarm w domu pogrzebowym.
- Och, nie! - wykrzyknęła Janet. - To znaczy, że policja nas szuka.
- Mała poprawka - odparł Sean. - Policja szuka mnie.
- O, Boże, Sean! -jęknęła Janet. - Jeśli ktoś widział tablicę rejestracyjną, to widział też nas oboje - zamknęła oczy. To był właśnie ten koszmar, którego się obawiała.
- Nie mają nic poza numerem rejestracyjnym - tłumaczył jej Sean. - Trudno to uznać za dowód.
- Ale mogą wziąć odciski palców.
Sean rzucił jej spojrzenie pełne lekceważenia.
- Bądź poważna. Nie będą przecież wysyłać oddziału wywiadowców, żeby zbierali odciski palców w miejscu, gdzie stłuczono jedną szybę i zginął mózg jednego kadawera.
- Skąd wiesz? - wybuchnęła Janet. - Nie jesteś specjalistą od prawa karnego. Uważam, że powinniśmy zawrócić na policję i wyjaśnić całą sytuację.
Sean zaśmiał się pogardliwie.
- Daj spokój! Nie zamierzam się poddawać. Nie bądź śmieszna. Pamiętaj, że oni szukają tylko mnie. Jak przyjdzie co do czego, wezmę wszystko na siebie. Ale nie przyjdzie. Dzwoniłem do Briana. On zna trochę ludzi w Miami. Załatwi to.
- Rozmawiałeś z nim?
- Jeszcze nie - przyznał Sean. - Ale nagrałem mu wiadomość. Zadzwonię znowu, jak dojedziemy do hotelu, i jeśli jeszcze go nie będzie, zostawię mu numer. A propos, wzięłaś kartę kredytową?
- Oczywiście, że wzięłam - odparła Janet.
- Dzięki Bogu za twoje zaplecze - rzekł Sean. Wesoło poklepał Janet po kolanie. - Zrobiłem rezerwację w Ritzu Carltonie.
W Quality Inn nie było miejsc.
Janet wyjrzała przez okno zastanawiając się, co właściwie robi ze swoim życiem. Nie chodziło o kartę kredytową. Nie miała nic przeciwko temu, by od czasu do czasu zapłacić rachunek. Sean nie skąpił pieniędzy, gdy je miał, a ona miała ich więcej niż dość.
Naprawdę martwiło ją to, że szuka ich policja. Wprawdzie Sean po rycersku oświadczył, że weźmie cały smród na siebie, ale Janet wiedziała, że nie mogłaby na to przystać, nawet gdyby kłamstwo chwyciło, w co wątpiła. Ten, kto widział tablicę rejestracyjną, na pewno widział także ją. Miłość do Seana przynosiła jej same problemy, najpierw emocjonalne, a teraz prawdopodobnie i zawodowe. Mogła sobie wyobrazić, jak kierownictwo Forbes Center zareaguje na wiadomość, że zatrudnia u siebie pielęgniarkę oskarżoną o Bóg wie co w związku z włamaniem do domu pogrzebowego. Trudno byłoby się spodziewać, że jakikolwiek pracodawca uzna taki epizod w życiorysie za atut.
Janet była bliska paniki, a tymczasem Sean siedział obok, tak spokojny i pewny siebie jak zawsze. Wyglądało- na to, że dobrze się bawi. Jak można być tak opanowanym, gdy się wie, że człowieka szuka policja, przechodziło jej wyobrażenie. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek naprawdę go zrozumie.
- Co to za historia z tym Naples? - spytała, chcąc zmienić temat. - Obiecałeś, że powiesz mi po drodze.
- Nic takiego - odparł Sean. - W Naples mieszka jeden z tych trzydziestu trzech pacjentów. Nazywa się Malcolm Betencourt.
- Jeden z pacjentów z medulloblastoma w remisji? - spytała Janet.
- Zgadza się - przytaknął Sean. - Jeden z pierwszych leczonych tą metodą. Jest w remisji od prawie dwóch lat.
- I co masz zamiar zrobić?
- Zadzwonić do niego.
- I co mu powiesz?
- Nie wiem dokładnie. Będę musiał coś zaimprowizować. Interesuje mnie, jak wyglądało to leczenie z punktu widzenia pacjenta. Szczególnie jestem ciekaw, co mu powiedzieli. Musieli mu coś powiedzieć, choćby po to, żeby podpisał formularz świadomej zgody.
- Skąd ta pewność, że w ogóle będzie chciał z tobą rozmawiać? - spytała Janet.
- A jak mógłby się oprzeć mojemu irlandzkiemu wdziękowi? - odparł Sean.
- Ale poważnie. Ludzie nie lubią mówić o swoich ułomnościach.
- O ułomnościach może i nie - przyznał Sean. - Ale wyzdrowienie ze śmiertelnej choroby to coś zupełnie innego. Zdziwiłabyś się, gdybyś zobaczyła, jak ludzie uwielbiają opowiadać o takich rzeczach i o światowej sławy lekarzach, którzy sprawili ten cud. Czy zauważyłaś kiedyś, jak chętnie wierzą, że ich doktor jest znany w całym świecie, nawet jeśli praktykuje tylko w Malden albo Revere?
- Trzeba przyznać, że masz nie lada tupet - stwierdziła Janet.
Nie była przekonana, czy Malcolm Betencourt zareaguje życzliwie na taki telefon, ale wiedziała, że Sean nie da się powstrzymać. Poza tym, mimo nowego zmartwienia z policją, weekend poza Miami nadal wydawał jej się czymś cudownym, nawet jeśli Sean miał w tym ukryty cel. Pomyślała, że może wreszcie znajdą chwilę czasu, żeby porozmawiać o swojej przyszłości. W końcu, pomijając Malcolma Betencourta, będzie miała Seana dla siebie.
- Jak ci poszło z próbką leku Louisa Martina? -spytała.
Chciała utrzymać konwersację w lekkim tonie aż do kolacji. Wyobraziła sobie wieczór przy świecach na tarasie z widokiem na morze.
Wtedy porozmawia z nim o miłości i oddaniu.
W oczach Seana błysnął gniew.
- Przeszkodziła mi czarująca szefowa do spraw naukowych.
Pod karą przewidzianą w ustawie nakazała mi wracać do tej kretyńskiej glikoproteiny. Zaskoczyła mnie kompletnie; pierwszy raz w życiu zapomniałem języka w gębie. Nie mogłem nic mądrego wymyślić.
- To przykre.
- Wcześniej czy później to się musiało zdarzyć. Ale przed pojawieniem się tej harpii też nie szło mi nadzwyczajnie. Nie udało mi się wywołać reakcji między lekiem Helen a żadnym antygenem, ani komórkowym, ani wirusowym, ani bakteryjnym. Ale miałaś rację, że wszystkie te leki to jedno i to samo. Sprawdziłem reakcję komórek guza Helen z lekiem Louisa i była równie silna jak z lekiem Helen w tym samym rozcieńczeniu.
- No więc używają tych samych leków - powiedziała Janet. - I co z tego? Kiedy ludzi leczy się antybiotykami, też wszyscy dostają to samo. Oznakowanie leków dla każdego pacjenta osobno to pewnie po prostu kwestia kontroli.
- Ale immunoterapii nowotworów nie można porównywać z antybiotykoterapią - zaprotestował Sean. - Już ci mówiłem, że wszystkie guzy różnią się antygenowo, nawet w obrębie tego samego rodzaju.
- O ile wiem, jedna z zasad rozumowania naukowego dotyczy kwestii wyjątków - zauważyła Janet. - Jeśli znajdujesz wyjątek od tezy, musisz zweryfikować tezę.
- Tak, ale;.. -zaczął Sean i zawahał się. Janet mówiła rozsądnie. Faktem jest, że Forbes osiągnął sto procent remisji przy zastosowaniu najwyraźniej nie zindywidualizowanych środków leczniczych. Dokumentację tego sukcesu Sean widział w trzydziestu trzech historiach choroby. W takim razie może mylą się ci, którzy upierają się przy immunologicznej odmienności komórek nowotworowych.
- Musisz przyznać, że coś w tym jest - nalegała Janet.
- Owszem - przyznał Sean. - Ale to mi się ciągle wydaje dziwne. Czegoś mi tu brak.
- Oczywiście - odparła Janet. - Nie wiesz, z jakim antygenem reaguje ta immunoglobulina. Tego ci brak. Jeśli go znajdziesz, może wszystko stanie się zrozumiałe. Zobaczymy, jaki wpływ na twój potencjał twórczy będzie miał relaksujący weekend. Może do poniedziałku przyjdzie ci do głowy jakaś myśl, która pomoże ci pokonać przeszkodę.
Minąwszy serce Everglades, Sean i Janet znaleźli się znów w strefie cywilizacji. Najpierw pojawiło się parę małych miejscowości, potem szosa przeszła w czteropasmową. Trawa bagienna ustąpiła miejsca pawilonom handlowym, stacjom benzynowym, sklepom spożywczym i miniaturowym polom golfowym, równie brzydkim jak w okolicach Miami.
- Słyszałam, że Naples to wyższe sfery - zauważyła Janet. Ale wcale na to nie wygląda.
- Wstrzymajmy się z werdyktem, dopóki nie dojedziemy do zatoki - rzekł Sean.
Droga raptownie skręciła na północ, ale nadal towarzyszyły jej niezliczone reklamy i przejawy miejskiego komercjalizmu.
- Po co tyle tych pawilonów? - zastanawiała się Janet.
- To jedna z tajemnic amerykańskiej kultury - odparł Sean.
Z mapą w ręku Janet spełniała rolę pilota. Udzieliła Seanowi mnóstwa ostrzeżeń, zanim skręcili w lewo, w kierunku oceanu.
- To już wygląda nieco bardziej obiecująco - stwierdził Sean.
Przejechali jeszcze parę kilometrów w bardziej malowniczym krajobrazie, po czym po lewej stronie drogi spośród namorzyn wyłonił się Ritz Carlton, utrzymany w stylu śródziemnomorskim.
Obfitość bujnej tropikalnej roślinności i egzotycznych kwiatów wprost oszałamiała.
- Jesteśmy w domu! - ogłosił Sean, gdy podjechali do bramy wjazdowej.
Mężczyzna w niebieskim żakiecie i czarnym cylindrze otworzył drzwi ich samochodu.
- Witamy w Ritzu Carltonie - przyjął ich ów dżentelmen w liberii.
Przez ogromne szklane drzwi weszli w mgłę błyszczących różowych marmurów, drogich orientalnych dywanów i kryształowych żyrandoli. Na podwyższeniu w pobliżu ogromnych łukowatych okien serwowano podwieczorek. Z boku stało duże pianino z pianistą w smokingu do kompletu.
Zmierzając do recepcji, Sean objął Janet ramieniem.
- Czuję, że będzie mi się tu podobało - powiedział.
W czasie tego dwugodzinnego pościgu Tom doświadczał zmiennych uczuć. Z początku, kiedy Janet i Sean wyjechali z miasta w kierunku Everglades, był zaniepokojony. Potem uznał, że to nawet dobrze. Jeśli to jakieś miniwakacje, będą rozluźnieni i mniej ostrożni. W mieście ludzie są z natury bardziej podejrzliwi i czujni.
Ale z jednej godziny zrobiły się dwie i Tom z coraz większą złością zaczął spoglądać na wskaźnik paliwa. Ta kobieta narobiła mu już tyle kłopotów, że marzył, by zjechali na chwilę na bok. Wtedy mógłby stanąć, zastrzelić oboje i zrobić z tym wreszcie porządek.
Dojeżdżając do Ritza Carltona zastanawiał się, czy ma jeszcze choć odrobinę benzyny. Od pięciu kilometrów wskaźnik sygnalizował koniec zapasu.
Omijając główne wejście Tom pojechał na duży parking koło kortów tenisowych. Wysiadł i pobiegł alejką. Zwolnił, zauważywszy czerwony samochód z wypożyczalni zaparkowany dokładnie naprzeciwko wejścia. Rękę w kieszeni zacisnął na rewolwerze.
Obszedł samochód i wmieszawszy się w grupę gości, wszedł do hotelu. Bał się, że ktoś go zatrzyma, ale nic takiego się nie zdarzyło.
Rozejrzał się nerwowo po wystawnym foyer. Zobaczył Janet i Seana przy kontuarze recepcji.
Gniew dodał mu odwagi. Śmiało podszedł do recepcji i stanął tuż obok Seana. Janet stała z drugiej strony. Jej bliskość sprawiła, że dreszcz przebiegł mu po grzbiecie.
- Nie mamy wolnych pokoi dla niepalących z widokiem na ocean - poinformowała Seana recepcjonistka. Była to drobna kobieta o dużych oczach, złocistych włosach i opaleniźnie, która przyprawiłaby dermatologa o wstrząs.
Sean spojrzał na Janet i uniósł brwi.
- Co ty na to? - spytał.
- Zobaczmy może, czy pokój dla palących jest bardzo kiepski - zaproponowała.
- Na którym piętrze jest ten pokój z widokiem na ocean? - zwrócił się Sean do recepcjonistki.
- Na czwartym. Pokój pięćset jeden. Naprawdę piękny.
- Dobrze - powiedział Sean. - Przymierzymy się do niego.
Tom oddalił się od recepcji i ruszył w stronę wind, powtarzając bezgłośnie "Pokój pięćset jeden". Zauważył mocno zbudowanego mężczyznę w garniturze z maleńką słuchawką w uchu i ominął go.
Rękę przez cały czas trzymał w kieszeni, zaciśniętą na rewolwerze.
Robert Harris stał obok pianina cierpiąc katusze niezdecydowania. Podobnie jak Tom, na początku pościgu był rozradowany.
Ewidentna pogoń Toma za Janet zdawała się potwierdzać jego kiełkującą teorię. Ale gdy cały pochód opuścił Miami, zaczął się denerwować, zwłaszcza kiedy i on uprzytomnił sobie, że może mu zabraknąć benzyny. Na domiar złego konał z głodu; ostatni posiłek zjadł wczesnym rankiem. A teraz, kiedy przejechali taki kawał drogi przez Everglades do Ritza Carltona w Naples, ogarnęły go wątpliwości, czego właściwie ta podróż dowodzi. Przejażdżka do Naples nie jest wszakże przestępstwem i Tom śmiało mógł twierdzić, że nikogo nie śledził. Harris ze smutkiem musiał przyznać, że jak na razie nie doszedł do żadnych istotnych wniosków. Podstawy, by wiązać osobę Toma z napadem na Janet czy ze zgonami pacjentek z rakiem sutka, były w najlepszym razie wątłe, oparte w dalszym ciągu na hipotezach i domysłach.
Harris wiedział, że musi zaczekać, aż Tom podejmie jawnie agresywny krok przeciwko Janet, i miał nadzieję, że się doczeka.
W końcu oczywiste zainteresowanie Toma pielęgniarką można było przypisać jakiejś wariackiej obsesji. Dziewczyna była niezła.
Właściwie nawet bardzo atrakcyjna i seksowna.
Mimo że w swoich szortach i bawełnianej koszulce Harris czuł się odrobinę nie na miejscu, wyszedł zza pianina, gdy Tom, dotychczas widoczny w holu koło recepcji, zniknął z pola widzenia.
Szybkim marszem przeszedł obok Janet i Seana, wciąż zajętych formalnościami meldunkowymi.
Zobaczył Toma daleko przed sobą, jak skręcał za róg i zaraz znikł mu z oczu. Już miał przyspieszyć kroku, gdy poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Odwróciwszy się spojrzał w twarz mocno zbudowanego mężczyzny z maleńką słuchawką w prawym uchu.
Miał na sobie ciemny garnitur, zapewne by nie odbijać od gości.
Bo nie był gościem. Był to hotelowy detektyw.
- Przepraszam pana - rzekł. - Czy mogę w czymś pomóc?
Harris rzucił szybkie spojrzenie w kierunku, w którym oddalił się Tom, potem zwrócił wzrok na mężczyznę, który ciągle przytrzymywał go za ramię. Wiedział, że musi coś wymyślić, i to szybko...
- Co robimy? - spytał Wayne. Siedział zgarbiony nad kierownicą. Zielony mercedes stał przy krawężniku w pobliżu wjazdu do Ritza Carltona. Limuzyna była przed nimi, zaparkowana obok bramy wjazdowej. Nikt z niej nie wysiadł, choć odźwierny w liberii rozmawiał z kierowcą i kierowca wręczył mu banknot, chyba o dość wysokim nominale.
- Słowo daję, że nie wiem - odparł Sterling. - Intuicja mówi mi, żeby trzymać się Tanaki, ale denerwuje mnie, że ten Harris wszedł do hotelu. Nie mam pojęcia, co on zamierza.
- Oho! - zawołał Wayne. - Nowe komplikacje. - Przednie drzwi limuzyny otworzyły się i wyszedł przez nie młody, nienagannie ubrany Japończyk. Na dachu samochodu położył telefon komórkowy, poprawił ciemny krawat i zapiął marynarkę. Potem wziął telefon i poszedł do hotelu.
- Myślisz, że oni mogliby zabić Seana Murphy'ego? - spytał Wayne. - Ten ptaszek wygląda mi na zawodowca.
- Byłbym niezmiernie zdziwiony. To nie w japońskim stylu.
Z drugiej strony Tanaka nie jest typowym Japończykiem, no i ma powiązania z yakuza. A w biotechnologii gra idzie teraz o wysoką stawkę. Obawiam się, że nie mogę już ufać swoim zdolnościom przewidywania jego intencji. Może lepiej będzie, jak pójdziesz za tym Japończykiem do środka. Rób co chcesz, byleby Murphy'emu nie stała się krzywda.
Zadowolony, że może wydostać się z samochodu, Wayne nie tracąc czasu pomaszerował do hotelu.
Gdy wszedł, wzrok Sterlinga powędrował z powrotem do limuzyny. Usiłował sobie wyobrazić, o czym myśli Tanaka, co planuje.
Pochłonięty tymi myślami nagle przypomniał sobie o samolocie Sushity.
Sięgnął po telefon i zadzwonił do swojego człowieka w FAA.
Ten powiedział mu, żeby chwileczkę zaczekał, i wystukał pytanie na komputerze. Po chwili podjął słuchawkę.
- Twój ptaszek wyleciał z gniazdka - rzekł.
- Kiedy? - spytał Sterling. Ta wiadomość go nie ucieszyła.
Skoro samolot odleciał, mogło to znaczyć, że Wayne miał rację.
Tanaka z pewnością nie planowałby zabierać Seana do Japonii nie mając do dyspozycji samolotu.
- Niedawno.
- Wraca na Wschodnie Wybrzeże?
- Pudło - odpowiedział tamten. - Leci do Naples na Florydzie. Mówi ci to coś?
- I to dużo - odparł Sterling z ulgą.
- Stamtąd ma lecieć do Meksyku. Tam już będzie poza naszą jurysdykcją.
- Ogromnie mi pomogłeś.
Sterling rozłączył się. Był rad, że zadzwonił. Teraz miał pewność, że Sean Murphy nie zostanie zabity. Otrzyma propozycję bezpłatnego przelotu przez Pacyfik.
- Nie czuję tu ani śladu dymu - powiedziała Janet węsząc po kątach przestronnego pokoju. Otworzyła oszklone drzwi i wyszła na taras. - Sean, chodź tu! - zawołała. - To coś wspaniałego!
Sean, który siedząc na brzegu łóżka studiował instrukcję zamawiania zamiejscowych rozmów telefonicznych, wstał i przyłączył się do niej.
Widok był doprawdy efektowny. Plaża jak gigantyczna szabla turecka ciągnęła się łukiem ku północy, gdzie zwieńczała ją wyspa Sanibel. Tuż pod tarasem zieleniła się gęstwina namorzynowych mokradeł. Od strony południowej plaża biegła prostą linią, znikając w końcu za wysokim pasem kondominiów. Od zachodu słońce rzucało ukośne promienie przez zasłonę czerwonych chmur. Powierzchnię spokojnej zatoki w kolorze głębokiej zieleni przecinało kilku windsurferów. Żagle zdobiły wodę kolorowymi plamami.
- Chodźmy na plażę - zaproponowała Janet. Jej oczy błyszczały entuzjazmem.
- Masz to jak w banku - rzekł Sean - ale najpierw muszę zadzwonić do Briana i do pana Betencourta.
- Powodzenia - rzuciła Janet przez ramię idąc się przebrać.
Gdy w łazience wkładała kostium, Sean nakręcił numer Briana.
Było już po szóstej i spodziewał się, że brat z całą pewnością będzie w domu. Rozczarował się jednak, bo znowu odezwała się ta przeklęta automatyczna sekretarka i jeszcze raz musiał wysłuchać jej informacji. Po sygnale podał numer telefonu hotelu i numer swojego pokoju prosząc, by brat koniecznie zadzwonił.
Po namyśle dodał, że to bardzo ważne.
Później zadzwonił do Malcolma Betencourta. Pan Betencourt odebrał telefon osobiście po drugim dzwonku.
Sean poczuł się, jakby mu ktoś przypiął skrzydła. Wyjaśnił, że jest studentem Harvardu i odbywa praktykę w Forbes Cancer Center. Że przeglądał historie choroby pacjentów wyleczonych z medulloblastoma. Ponieważ miał okazję zapoznać się z historią pana Betencourta, byłby bardzo zobowiązany za zgodę na osobistą rozmowę na temat jego kuracji, gdyby to było możliwe.
- Mów mi Malcolm - ucieszył się pan Betencourt. - Skąd dzwonisz, z Miami?
- Jestem w Naples - odparł Sean. - Przyjechałem tu z moją dziewczyną.
- Wspaniale. Jesteś zatem w pobliżu. I jesteś harwardczykiem.
Zaczynałeś od college'u, czy przyszedłeś tylko do Szkoły Medycznej? Sean wyjaśnił mu, że jest także absolwentem college'u, a teraz robi doktorat.
- Ja też skończyłem Harvard - powiedział Malcolm. - Rocznik pięćdziesiąty. Założę się, że dla ciebie to jakby sto lat temu. Uprawiałeś tam jakiś sport?
Sean był nieco zdziwiony, że ich rozmowa przybrała taki kierunek, ale postanowił się podporządkować. Powiedział Malcolmowi, że grał w drużynie hokejowej.
- Ja też byłem w reprezentacji. Ale ciebie interesuje mój pobyt w Forbes, nie przebrzmiała sława młodości. Jak długo zostaniesz w Naples?
- Tylko przez weekend.
- Zaczekaj chwilę, młodzieńcze - rzekł Malcolm. Po minucie wrócił do telefonu. - Może byś wpadł wieczorem na kolację? - spytał.
- To strasznie miłe z pana strony - powiedział Sean. - Czy na pewno nie sprawię kłopotu?
- Ależ skąd! Już rozmawiałem z szefową - zawołał radośnie Malcolm. - Harriet też dobrze zrobi wieczór w młodym towarzystwie. Może być wpół do dziewiątej? Strój swobodny.
- Doskonale - odparł Sean. - Prosiłbym o jakieś wskazówki.
Malcolm powiedział mu, że mieszka na ulicy zwanej Galleon Drive, tuż za starą częścią Naples, trochę na południe. Potem dał mu bardziej szczegółowe wskazówki, które Sean zanotował.
Gdy odkładał słuchawkę, dało się słyszeć pukanie. Sean poszedł do drzwi, po drodze studiując swoje notatki. W progu stał mężczyzna w hotelowym uniformie. Uśmiechając się powiedział, że dyrekcja hotelu przysyła im owoce i szampana, by zrekompensować niefortunny brak pokoju dla niepalących z widokiem na ocean.
Sean podziękował i wręczył mu napiwek, po czym zawołał Janet.
Nalał szampana do kieliszków.
Janet ukazała się w drzwiach łazienki w czarnym jednoczęściowym kostiumie wyciętym wysoko na udach i głęboko na plecach. Sean musiał przełknąć ślinę.
- Wyglądasz rewelacyjnie.
- Podoba ci się? - spytała Janet okrążając pokój w piruetach. - Kupiłam go tuż przed wyjazdem z Bostonu.
- Szaleńczo - odparł Sean. Kolejny raz zachwycił się jej figurą wspominając, że właśnie na to zwrócił uwagę, gdy po raz pierwszy zobaczył Janet, jak schodziła ze stołu.
Podał jej kieliszek szampana i wyjaśnił, skąd się wziął.
- Za naszą weekendową eskapadę - powiedziała wyciągając kieliszek w jego stronę.
- Tak jest! - rzekł Sean trącając jej kieliszek swoim.
- I za naszą dyskusję w ten weekend - dodała Janet powtarzając gest.
Sean dotknął jej kieliszka po raz drugi, ale jego twarz przybrała kpiący wyraz.
- Za jaką dyskusję? - spytał.
- W ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin chcę wreszcie porozmawiać o naszym związku - odparła Janet.
- Naprawdę? - skrzywił się Sean.
- Nie rób takiej żałosnej miny - rzekła Janet. - Wypij i włóż kąpielówki. Słońce zajdzie, zanim tam dotrzemy.
Za kąpielówki musiały mu posłużyć nylonowe spodenki gimnastyczne. Prawdziwych kąpielówek nie mógł znaleźć, gdy się pakował w Bostonie. Ale to go nie martwiło. Nie miał zamiaru często chodzić na plażę, a jeśli, to tylko po to, żeby pospacerować i popatrzyć na dziewczyny. Na pewno nie po to, by wchodzić do wody.
Dopili swojego szampana i włożyli hotelowe płaszcze kąpielowe.
W windzie Sean powiedział Janet o zaproszeniu Malcolma Betencourta. Janet była zdziwiona i trochę rozczarowana takim obrotem sprawy. Wyobrażają sobie raczej romantyczną kolację we dwoje.
Po drodze na plażę minęli basen hotelowy, którego kształt stanowił dość swobodną wariację na temat liścia koniczyny. W wodzie było kilka osób, głównie dzieci. Chodnikiem z desek przeszli nad wąskim językiem bagna namorzynowego i znaleźli się nad Zatoką Meksykańską.
Nawet o tej porze plaża wprost oślepiała. Biały piasek zmieszał się z wyblakłymi na słońcu odłamkami miliardów rozbitych muszelek. Plaża naprzeciw hotelu usiana była lekkim sprzętem plażowym z drzewa sekwoi i błękitnymi płóciennymi parasolami; na północnym jej końcu skupiały się grupki próżnujących plażowiczów, a od południa było pusto.
Woleli być sami, poszli więc na południe skręcając nieco, by dosięgły ich omywające plażę drobne fale. Sean, który spodziewał się, że woda będzie taka jak latem na Cape Cod, był mile zaskoczony. Była chłodna, ale z pewnością nie zimna.
Trzymając się za ręce szli skrajem wody po wilgotnym, twardym piasku. Słońce zanurzało się za horyzontem malując na powierzchni oceanu migotliwą ścieżkę złocistego światła. Stado pelikanów cicho przemknęło im nad głowami. Z głębi bagna doleciał krzyk tropikalnego ptaka.
Minęli nadbrzeżne kondominia na południe od hotelu, po czym osiedla ustąpiły miejsca rzędom kazuaryn i nielicznych palm.
W miarę jak słońce znikało pod linią horyzontu, zieleń zatoki przybierała coraz bardziej srebrny odcień.
- Czy tobie naprawdę na mnie zależy? - spytała nagle Janet.
Ponieważ nie było szans na poważną rozmowę z Seanem przy kolacji, uznała, że nie znajdzie lepszej chwili niż obecna, przynajmniej żeby zacząć. W końcu czy może być coś bardziej romantycznego niż spacer po plaży o zachodzie słońca?
- Oczywiście, że mi zależy - odparł Sean.
- Dlaczego nigdy mi tego nie mówisz?
- Nie mówię? - spytał Sean zdziwiony.
- Nie, nie mówisz.
- No dobrze, ale ciągle to czuję.
- Czy powiedziałbyś, że zależy ci na mnie bardzo?
- No, tak - potwierdził Sean.
- Czy ty mnie kochasz, Sean? - spytała Janet.
Szli przez jakiś czas w milczeniu, patrząc, jak ich stopy zagłębiają się w piasek.
- No, tak - odparł znowu Sean.
- Co tak? - spytała Janet.
- To, co powiedziałaś. - Sean wpatrywał się przed siebie w plamę na horyzoncie, którą pozostawiło po sobie słońce. Miejsce to świeciło jeszcze ognistym blaskiem.
- Spójrz na mnie, Sean - odezwała się znów Janet.
Niechętnie, Sean spojrzał jej w oczy.
- Dlaczego nie możesz mi powiedzieć, że mnie kochasz? - spytała.
- Przecież ci mówię - odparł Sean.
- Nie możesz wymówić tych słów. Dlaczego?
- Jestem Irlandczykiem - Sean próbował nadać rozmowie lżejszy ton. - Irlandczycy nie są najlepsi w mówieniu o uczuciach.
- No, przynajmniej się do tego przyznajesz. Ale dla mnie to bardzo ważne, czy naprawdę ci na mnie zależy czy nie. Rozmowa, jakiej bym chciała, mija się z celem, jeśli nie ma tego najważniejszego uczucia.
- To uczucie jest - utrzymywał Sean.
- No dobrze, na razie spuszczę cię z uwięzi. - Janet pociągnęła go za rękę, żeby się zatrzymał. - Muszę jednak powiedzieć, że ciągle jest dla mnie zagadką, jak możesz być tak otwarty we wszystkich innych sferach życia i tak niekomunikatywny, gdy chodzi o nas. Ale wrócimy do tego innym razem. Popływamy?
- Naprawdę chcesz wejść do wody? - spytał z ociąganiem.
Woda była taka ciemna.
- A jak myślisz, co oznacza słowo "pływać"?
- Zrozumiałem, co miałaś na myśli. Ale to nie są prawdziwe kąpielówki. - Obawiał się, że gdy je zamoczy, będzie wyglądał, jakby nic na sobie nie miał.
Janet nie wierzyła własnym uszom; po wszystkim, co było między nimi, on robił problemy z wejściem do wody z powodu szortów.
- Jeżeli to ci przeszkadza - powiedziała - to czemu ich po prostu nie zdejmiesz?
- Proszę, proszę! - zadrwił Sean. - Wzór cnót proponuje, żebym kąpał się na golasa. Ależ bardzo chętnie, pod warunkiem że ty zrobisz to samo.
Przypatrywał się Janet w półmroku, po trosze ciesząc się na myśl o jej zakłopotaniu. W końcu czyż ona przed chwilą też go nie torturowała, wałkując temat wyrażania uczuć? Nie był pewien, czy Janet sprosta wyzwaniu, ale sprawiła mu ostatnio tyle niespodzianek, poczynając od przyjazdu na Florydę...
- Kto pierwszy? - spytała.
- Zróbmy to jednocześnie - zaproponował.
Po chwili wahania oboje ściągnęli płaszcze kąpielowe, potem kostiumy i nago wbiegli w świetliste fale. W gęstniejącym w noc zmierzchu buszowali w płytkiej wodzie wystawiając nagie ciała na kaskady drobnych fal. Po żelaznym uścisku bostońskiej zimy wydawało im się to szczytem rajskiej naturalności, zwłaszcza Janet, która ku swemu zdziwieniu znalazła w tym niezwykłą wprost przyjemność.
Po piętnastu minutach wyszli z wody i wrócili po swoje ubrania, chichocząc jak łaskotliwe nastolatki. Janet natychmiast zaczęła się ubierać, ale Sean miał inny pomysł. Ujął ją za rękę i pociągnął w cień kazuaryn. Tam, na brzegu plaży, na łożu z piasku i igieł rozłożył płaszcze kąpielowe i oboje położyli się na nich w ciasnym radosnym uścisku.
Ale nie potrwało to długo.
Janet pierwsza poczuła, że coś jest nie w porządku. Podniosła głowę i przyjrzała się świetlistej linii białego piasku.
- Słyszałeś? - spytała.
- Nie - odparł Sean, nawet nie starając się słuchać.
- Poważnie - Janet usiadła. - Ja coś słyszałam.
Zanim którekolwiek zdążyło zrobić ruch, z cienia zagajnika wysunęła się jakaś postać. Twarz obcego nikła w ciemności. Jedyne, co było widać wyraźnie, to wymierzony w Janet rewolwer z rękojeścią wykładaną masą perłową.
- Jeśli to pański teren, to po prostu sobie pójdziemy - powiedział Sean. Usiadł także.
- Zamknij się! - syknął Tom. Nie mógł oderwać oczu od nagości Janet. Miał zamiar wyskoczyć z ciemności i od razu zastrzelić oboje, ale teraz zaczął się wahać. Wprawdzie w półmroku niewiele widział, ale to, co widział, wystarczyło, by go zahipnotyzować. Nie mógł zebrać myśli.
Pod przeszywającym wzrokiem Toma Janet chwyciła kostium i przycisnęła go do piersi. Ale Tom natychmiast zareagował na ten gest sprzeciwu. Wolną ręką wyrwał jej kostium i rzucił go na piasek.
- Nie trzeba się było wtrącać - warknął.
- O czym pan mówi? - rzuciła Janet, niezdolna oderwać oczu od rewolweru.
- Alice mnie ostrzegała, że takie jak ty będą próbowały mnie skusić.
- Kto to jest Alice? - Sean wstał. Miał nadzieję, że wciągnie Toma w rozmowę.
- Zamknij się! - wrzasnął Tom, przenosząc wylot lufy na Seana. Stwierdził, że czas już się pozbyć tego faceta. Wyciągnął rękę i pociągnął za spust. Rewolwer wypalił.
Ale kula przeszła z dala od celu. Bo w tym samym momencie z ciemności wyskoczył drugi cień, rzucił się na Toma, pochwycił go i cisnął nim o ziemię.
Rewolwer wypadł mu z dłoni i wylądował na piasku tuż pod stopami Seana. Mając ciągle w uszach huk wystrzału, Sean spojrzał wstrząśnięty. Nie mógł uwierzyć, że ktoś naprawdę do niego strzelił!
- Łap rewolwer! - zdołał wysapać Harris zmagając się z Tomem. Potoczyli się do drzewa. Tomowi udało się na chwilę uwolnić, ale odbiegł zaledwie kilkanaście metrów, kiedy Harris znowu go dopadł.
Sean i Janet oprzytomnieli już z pierwszego szoku i oboje zaczęli działać. Janet porwała płaszcze i kostiumy. Sean podniósł pistolet. Widzieli, jak Harris i Tom spleceni turlają się po piasku tuż nad wodą.
- Zwiewajmy stąd! - ponaglił Sean.
- Ale kto nas uratował? - spytała Janet. - Czy nie powinniśmy mu pomóc?
- Nie. Poznałem go. On nie potrzebuje pomocy. Zmywamy się.
Chwycił lekko opierającą się Janet za rękę i razem wybiegli spod baldachimu drzew i popędzili plażą na północ do hotelu.
Gdy byli już blisko, zatrzymali się, żeby wskoczyć w ubrania.
- Kim jest ten człowiek, który nas uratował? - jeszcze raz spytała Janet z trudem łapiąc oddech.
- Szef ochrony w Forbes - odparł nie mniej zziajany Sean. Robert Harris. Nic mu nie będzie. Raczej należałoby się martwić o tego drugiego czuba.
- Kto to był?
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Co powiemy policji?
- Nic. Nie pójdziemy na policję. Nie możemy. Policja mnie szuka. Nie mogę się zgłosić, dopóki nie porozmawiam z Brianem.
Biegiem minęli basen i wpadli do hotelu.
- Ten facet z rewolwerem też musi mieć coś wspólnego z Forbes - stwierdziła Janet. - Inaczej skąd by się tu wziął szef ochrony?
- Pewnie masz rację - zgodził się Sean. - Chyba że Robert Harris ściga mnie, tak jak policja. To do niego podobne, żeby się bawić w nadgorliwego myśliwego. Jestem pewien, że nic by go bardziej nie ucieszyło, niż gdyby mógł się mnie pozbyć.
- Wszystko to bardzo mi się nie podoba - przyznała Janet, gdy wjeżdżali windą na swoje piętro.
- Mnie też - odparł Sean. - Dzieje się coś dziwnego, a my nie możemy się dowiedzieć, co to takiego.
- Co zrobimy? - spytała Janet. - Nadal uważam, że powinniśmy iść na policję.
- Po pierwsze musimy zmienić hotel. Nie życzę sobie, żeby Harris wiedział, gdzie mieszkamy. Jest już dostatecznie źle, że wie, iż jesteśmy w Naples.
W pokoju szybko pozbierali swoje rzeczy. Janet jeszcze raz próbowała namówić Seana, żeby poszli na policję, ale twardo odmawiał.
- Oto dalszy plan - powiedział. - Ja wezmę bagaże, zejdę od strony basenu i wymknę się przez korty tenisowe. Ty wyjdziesz frontowymi drzwiami, weźmiesz samochód, a potem podjedziesz i zabierzesz mnie.
- Po co te wszystkie wybiegi?
- Jesteśmy śledzeni, co najmniej przez Harrisa. Chcę, żeby wszystkim się zdawało, że nadal tu mieszkamy.
Janet uznała, że najlepiej będzie posłuchać Seana. Widać było, że nie jest w nastroju do dyskusji. Poza tym w swojej paranoi może ma rację.
Sean wyszedł pierwszy, zabierając bagaże.
Wayne Edwards bardzo szybko wrócił do mercedesa i wśliznął się na siedzenie pasażera. Sterling przesiadł się za kierownicę.
Przed nimi młody Japończyk także wsiadł do limuzyny.
- Co się dzieje? - spytał Sterling.
- Nie bardzo wiem - odparł Wayne. - Japoniec po prostu usiadł w foyer i czytał magazyn. Pojawiła się dziewczyna, ale sama.
Jest przy bramie wjazdowej i czeka na samochód. Nie ma nawet śladu Seana Murphy'ego. Założę się, że ci goście w limuzynie są tak samo zdezorientowani jak my.
Nadjechał czerwony pontiac prowadzony przez parkingowego.
Zatrzymał się przy bramie wjazdowej.
Limuzyna zapaliła, wypuszczając z rury wydechowej kłąb czarnych spalin.
Sterling zapalił mercedesa. Powiedział Wayne'owi, że samolot Sushity leci właśnie do Naples.
- Nie ma wątpliwości, że coś się wydarzy - rzekł Wayne.
- I to na pewno dziś wieczór - dodał Sterling. - Musimy być przygotowani.
Czerwony pontiac przejechał koło nich tym razem z Janet Reardon za kierownicą. Za nią podążała limuzyna. Sterling zawrócił.
Na początku podjazdu pontiac skręcił w prawo. Limuzyna za nim.
- Coś mi tu nie pasuje - rzekł Wayne. - Żeby wyjechać na szosę, trzeba skręcić w lewo. Ta droga w prawo ma ślepe zakończenie.
Sterling skręcił w prawo, by dołączyć do tamtych. Wayne miał rację; droga była ślepo zakończona. Ale przedtem zobaczyli obszerny parking częściowo zasypany liśćmi. Sterling wjechał.
- Oto i limuzyna - Wayne wskazał na prawo.
- A oto i pontiac - dodał Sterling wyciągając rękę w kierunku kortu tenisowego. - A oto pan Murphy pakuje rzeczy do bagażnika. Dość nietuzinkowy sposób wymeldowania się z hotelu.
- Pewnie myślą, że są bardzo sprytni - rzekł Wayne potrząsając głową.
- Niewykluczone, że to posunięcie ma coś wspólnego z panem Robertem Harrisem - zasugerował Sterling.
Przyglądali się, jak czerwony pontiac przejeżdża obok i opuszcza parking. Limuzyna za nim. Odczekawszy chwilę, Sterling ruszył za nimi.
- Rozglądaj się za niebieskim sedanem Harrisa - doradził Wayne'owi.
Wayne kiwnął głową.
- Rozglądam się - zapewnił.
Przejechali sześć czy siedem kilometrów w kierunku południowym, potem skręcili na zachód, w stronę zatoki. Wreszcie znaleźli się na Gulf Shore Boulevard.
- Ta okolica jest o wiele bardziej zabudowana - zauważył Wayne. Po obu stronach drogi ciągnęły się kondominia, wystrzyżone trawniki i wychuchane grządki kwiatowe.
Wkrótce zobaczyli czerwonego pontiaca, jak wjeżdża po pochylni przed Edgewater Beach Hotel. Limuzyna zjechała z drogi i skręciła pod budynkiem. Sterling także zjechał i zaparkował po przekątnej na prawo. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Na górze zobaczyli Seana, jak dyrygował wypakowywaniem bagażu.
- Przyjemny hotelik - stwierdził Wayne. - Nie taki wystawny.
- Obawiam się, że fasada cię zmyliła - powiedział Sterling. - Wiem przez swoje kontakty bankowe, że ten hotelik kupił pewien czarujący Szwajcar, który dodał mu sporo europejskiego szyku.
- Myślisz, że Tanaka będzie próbował przeprowadzić swoją akcję tutaj? - spytał Wayne.
- Myślę, że on czeka, aż Sean i jego towarzyszka gdzieś wyjdą i będzie mógł ich osaczyć w jakimś odludnym miejscu.
- Gdybym to ja był z tą panienką, tobym zaryglował drzwi i zamówił posiłki do pokoju.
Sterling sięgnął po telefon.
- Skoro już mowa o towarzyszce pana Murphy'ego, sprawdźmy, czego się o niej dowiedzieli moi ludzie w Bostonie.
ROZDZIAŁ 9 - 6 marca, sobota, godzina 19.50
- Pokój jak z bajki - powiedziała Janet podnosząc szerokie drewniane tropikalne żaluzje.
Sean podszedł do niej.
- To wygląda prawie, jakbyśmy mieszkali na palach nad plażą - zauważył. Znajdowali się na drugim piętrze. Plaża była oświetlona na całej szerokości aż do linii brzegu.
Oboje starali się zatrzeć wrażenie niemiłej przygody. Z początku Janet chciała wracać do Miami, ale Sean namówił ją do pozostania. Powiedział, że jakkolwiek można by sobie tłumaczyć to zdarzenie, jedno jest pewne - mają je za sobą. Oraz że skoro przyjechali tu taki kawał drogi, powinni się przynajmniej trochę rozerwać.
- No, czas się ruszyć - oznajmił wreszcie. - Malcolm Betencourt oczekuje nas za czterdzieści minut.
Gdy Janet brała prysznic, usiadł i jeszcze raz spróbował zadzwonić do Briana. Zmartwił się słysząc znowu sekretarkę. Zostawił bratu trzecią wiadomość; powiedział, że poprzedni numer telefonu jest już nieaktualny, podał numer Edgewater Beach i numer pokoju, dodając, że wybiera się na kolację, ale żeby Brian zadzwonił później, bez względu na porę. Podkreślił, że to sprawa życiowej wagi.
Potem zadzwonił do rezydencji Betencourtów, by uprzedzić, że mogą się kilka minut spóźnić. Pan Betencourt zapewnił go, że nie ma problemu, i podziękował za telefon.
Janet była jeszcze w łazience. Siedząc bezczynnie na brzegu łóżka, Sean wyjął rewolwer, który zabrał z plaży. Wychylił bębenek i wytrzepał piasek. Był to staroświecki smith and wesson typu detective special. W środku miał jeszcze cztery naboje. Sean pokręcił głową przypominając sobie, jak niewiele brakowało, by został zabity. Pomyślał także, jaka to ironia losu zawdzięczać ocalenie komuś, kogo się nie cierpiało od pierwszego momentu znajomości.
Sean zamknął bębenek i włożył rewolwer pod koszulę. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdarzyło się zbyt wiele niewytłumaczalnych incydentów, które mogły się bardzo źle skończyć, by nie skorzystać z okazji uzbrojenia się. Sean czuł, że dzieje się coś dziwnego, i jak każdy dobry diagnosta próbował odnieść zespół objawów do jakiejś jednej choroby. Intuicja mówiła mu, że na wszelki wypadek powinien zatrzymać rewolwer. W środku jeszcze cały się trząsł na wspomnienie uczucia bezsilności, jakiego doznał, zanim rewolwer upadł na ziemię.
Janet wyszła spod prysznica. Ciągle ubolewała, że nie złożyli policji doniesienia o uzbrojonym napastniku, i mówiła o tym jeszcze robiąc makijaż. Ale Sean był niezachwiany w swoim postanowieniu i podkreślił, że Robert Harris jest absolutnie zdolny poradzić sobie z tą sytuacją.
- A co będzie, gdy później będziemy zmuszeni wyjaśnić, dlaczego nie poszliśmy na policję? - upierała się Janet. - To będzie wyglądać bardzo podejrzanie.
- Zapewne - zgodził się Sean. - Ale to po prostu jeszcze jedna rzecz, z którą będzie się musiał uporać Brian. Na razie przestańmy o tym mówić i postarajmy się trochę rozerwać.
- To już ostatnie pytanie. Ten człowiek powiedział coś takiego, że nie powinnam była się wtrącać. Jak myślisz, o co mu chodziło?
Sean w rozpaczy wzniósł ręce ku niebu.
- Facet był stuknięty, to chyba jasne. Miał prawdopodobnie ostry kryzys paranoidalny. Skąd mógłbym wiedzieć, co miał na myśli?
- Dobrze, dobrze - zgodziła się Janet. - Tylko spokojnie.
Czy próbowałeś jeszcze dzwonić do Briana?
Sean skinął głową.
- Tego miglanca ciągle nie ma w domu. Ale zostawiłem mu nowy numer. Pewnie zadzwoni akurat, jak będziemy na kolacji.
Gdy już byli gotowi, Sean zadzwonił do parkingowego, by podprowadził samochód. Wychodząc z pokoju, w tajemnicy przed Janet wsadził do kieszeni rewolwer.
Gdy znaleźli się na Gulf Shore Boulevard w drodze na południe, Janet zaczęła się wreszcie uspokajać. Była nawet zdolna znów przyglądać się otoczeniu i zachwycać się kwitnącymi drzewami.
Zwróciło jej uwagę, że nie ma tu ruder ani napisów na murach, ani żadnych śladów istnienia bezdomnych. Problemy miast Ameryki wydawały się bardzo odległe od Naples na Florydzie.
Usiłując nakłonić Seana, by spojrzał na wyjątkowo piękne kwitnące drzewo, Janet zauważyła, że przesadnie często spogląda w tylne lusterko.
- Czego tam szukasz? - zagadnęła.
- Roberta Harrisa - odparł.
Janet zerknęła do tyłu, potem na Seana.
- Widziałeś go? - spytała w popłochu.
Sean potrząsnął głową.
- Nie. Nie widziałem Harrisa, ale wydaje mi się, że ktoś za nami jedzie.
- No to wspaniale! - rzuciła Janet. Ten weekend obfitował w coraz to nowe niespodzianki.
Ni stąd, ni zowąd Sean gwałtownie zawrócił na środku jezdni.
Żeby złapać równowagę, Janet musiała się chwycić deski rozdzielczej. W mgnieniu oka zmienili kierunek jazdy, wracając tam, skąd przyjechali.
- To ten drugi - powiedział Sean. - Spróbuj się zorientować, co to za wóz, i przyjrzeć się kierowcy.
Z przeciwnej strony, kosząc ciemność przednimi światłami, nadjeżdżały dwa samochody. Pierwszy przejechał. Sean zwolnił i zaraz minął ich drugi.
- To limuzyna - powiedziała Janet ze zdziwieniem.
- No cóż, to znaczy, że dostaję paranoi - odparł Sean z nutą smutku w głosie. - Nie jest to z pewnością ten rodzaj samochodu, którym mógłby jeździć Robert Harris.
Zawrócił po raz drugi i znowu jechali na południe.
- Czy mógłbyś mnie na przyszłość uprzedzić, kiedy będziesz miał zamiar wykonać podobny manewr? - Janet poprawiła się na swoim siedzeniu.
- Przepraszam.
Jadąc na południe przez starą część miasta zauważyli, że domy stają się coraz większe i coraz okazalsze. W Port Royal były już wręcz olśniewające, a gdy wjechali na obrzeżoną jaskrawymi lampionami aleję prowadzącą do domu Malcolma Betencourta, na chwilę zaniemówili z wrażenia. Zaparkowali na miejscu oznaczonym jako "parking dla gości" jakieś trzydzieści metrów od wejścia.
- Wygląda jak zamek przeniesiony wprost z Francji - powiedziała Janet. - Ależ ogromny. Czym ten człowiek się zajmuje?
- Stoi na czele jakiejś gigantycznej korporacji dochodowych placówek szpitalnych - odparł Sean. Wysiadł i obszedł samochód, by otworzyć drzwi Janet.
- Nie wiedziałam, że na medycynie można zrobić takie pieniądze.
Państwo Betencourt okazali się miłymi gospodarzami. Powitali Seana i Janet jak starych przyjaciół. Nawet pokpiwali sobie z nich, że zaparkowali w miejscu "przeznaczonym dla interesantów".
Wyposażeni w kieliszki najświetniejszego szampana doprawionego kropelką cassisu, Sean i Janet zwiedzili całe dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych rezydencji. Potem przespacerowali się wokół domu podziwiając dwa baseny, jeden wpadający kaskadą do drugiego, i jacht z drzewa tekowego o powierzchni stu dwudziestu metrów kwadratowych.
- Mógłby ktoś powiedzieć, że ten dom jest odrobinę za obszerny - rzekł Malcolm, gdy zasiedli w jadalni. - Ale Harriet i ja jesteśmy przyzwyczajeni do dużych przestrzeni. Nasz dom w Connecticut jest nawet jeszcze trochę większy.
- Poza tym bardzo często przyjmujemy - dodała Harriet.
Zadzwoniła małym dzwoneczkiem i pojawił się służący z pierwszym daniem. Inny nalał do kieliszków orzeźwiającego białego wina.
- A więc jesteś na praktyce w Forbes - zwrócił się Malcolm do Seana. - Masz szczęście, Sean. To wspaniała placówka. Przypuszczam, że poznałeś doktora Masona.
- I doktora Masona, i doktor Levy - odpowiedział Sean.
- Dokonują wielkich rzeczy - oświadczył Malcolm. - Zresztą nie muszę ci mówić. Jak wiesz, jestem tego żywym dowodem.
- Wiem, że jest pan im bardzo wdzięczny - odparł Sean. -Ale...
- To za słabe określenie - przerwał mu Malcolm. - Oni po raz drugi podarowali mi życie; jesteśmy więcej niż wdzięczni.
- Nasza fundacja ofiarowała Forbesowi pięć milionów dolarów - rzekła Harriet. - My, Amerykanie, musimy inwestować nasze kapitały w instytucje, które odnoszą sukcesy, zamiast topić je w dobroczynnych pomysłach Kongresu.
- Harriet bardzo się przejmuje kwestią badań naukowych wyjaśnił Malcolm.
- Ma w tym wiele racji - przyznał Sean. - Ale ja, jako student medycyny, jestem ciekaw punktu widzenia pacjenta i o tym chciałbym od pana usłyszeć. Co pan myśli o leczeniu, któremu pana poddano? Jestem przekonany, że pan się tym interesował, zwłaszcza zważywszy charakter pańskiej pracy.
- Chodzi ci o jakość leczenia, czy o leczenie jako takie?
- O leczenie jako takie.
- Jestem biznesmenem, nie lekarzem. Ale sądzę, że jak na laika nieźle się orientuję. Gdy znalazłem się w Forbes, natychmiast podano mi przeciwciała. Poza tym pierwszego dnia miałem biopsję guza i pobrano mi białe krwinki. Inkubowano je z fragmentem guza, by je uczulić i by nabrały właściwości zabijania nieprawidłowych komórek. Na koniec wstrzyknięto mi te uczulone krwinki z powrotem do krwiobiegu. Tak jak ja to rozumiem, przeciwciała pokryły komórki nowotworowe, a potem pojawiły się białe krwinki i po prostu je pożarły.
Malcolm wzruszył ramionami i spojrzał na Harriet, czy nie chciałaby czegoś dodać.
- Tak właśnie było - przytaknęła. - Te małe komórki sprawiły twoim guzom istną rzeź.
- Początkowo objawy choroby trochę się nasiliły - opowiadał Malcolm. - Ale stopniowo było coraz lepiej. Śledziliśmy postępy za pomocą rezonansu magnetycznego. Guzy po prostu się rozpłynęły. Do dziś czuję się wspaniale. - Dla podkreślenia tych słów grzmotnął się pięścią w klatkę piersiową.
- Czy obecnie jest pan leczony ambulatoryjnie? - spytał Sean.
- Tak jest. Teraz mam się zgłaszać na wizyty co sześć miesięcy.
Ale doktor Mason jest przekonany, że zostałem wyleczony, więc sądzę, że wkrótce będę przyjeżdżał raz do roku. Za każdym razem dostaję dawkę przeciwciała, tak na wszelki wypadek.
- I nie ma pan już żadnych objawów? - spytał znowu Sean.
- Żadnych - odparł Malcolm. - Jestem zdrów jak ryba.
Służba sprzątnęła talerze po pierwszym daniu. Na stół wjechało danie główne w towarzystwie łagodnego czerwonego wina. Mimo incydentu na plaży Sean czuł się odprężony. Rzucił okiem na Janet, która rozmawiała z Harriet; okazało się, że ich rodziny mają wspólnych przyjaciół. Janet pochwyciła jego wzrok i uśmiechnęła się. Widać było, że dobrze się bawi.
Malcolm pociągnął próbny łyk wina.
- Nie najgorsze jak na Napa rocznik osiemdziesiąty szósty. Postawił kieliszek na stole i spojrzał na Seana. - Nie tylko nie mam objawów guza mózgu, ale w ogóle czuję się świetnie. Od lat nie czułem się tak dobrze. Faktem jest, że najprawdopodobniej porównuję swój obecny stan z tym, co się działo przed moją immunoterapią, a to było istne piekło. Nie wiem, co jeszcze mogłoby mi się przytrafić. Najpierw miałem operację kolana, co nie było przecież zbyt przyjemne, potem zapalenie mózgu, a na koniec guza mózgu. W tym roku czuję się rewelacyjnie. Nie miałem nawet kataru.
- Przebył pan zapalenie mózgu? - ręka, w której Sean trzymał widelec, zastygła w połowie drogi do ust.
- Tak - potwierdził Malcolm. - To była osobliwość medyczna. Ktoś powinien zrobić dyplom z mojego przypadku. Miałem ból głowy, gorączkę, w ogóle czułem się parszywie i... - Malcolm pochylił się ku Seanowi i osłonił usta dłonią - ptaszek mnie piekł przy siusianiu. - Spojrzał za siebie, by się upewnić, czy kobiety nie słyszały.
- Skąd pan wie, że to było zapalenie mózgu? - Sean odłożył widelec na talerz.
- No cóż, najgorszy był ten ból głowy. Poszedłem więc do swojego internisty, który skierował mnie do Columbia Presbyterian. Oni tam są przyzwyczajeni do różnych dziwnych rzeczy, wszelkiego rodzaju egzotycznych, tropikalnych chorób. Oglądali mnie wybitni specjaliści od chorób zakaźnych. To oni zaczęli podejrzewać zapalenie mózgu i potwierdzili to przy użyciu jakiejś nowej metody, polimerazo... coś tam.
- Polimerazowej reakcji łańcuchowej - dokończył Sean jak w transie. - I jaki to był rodzaj zapalenia mózgu?
- Oni to nazywali SLE. To jest skrót od łacińskiej nazwy zapalenia mózgu Saint Louis. Wszyscy się bardzo dziwili, bo podobno to nie był sezon. Ale ja przecież trochę wyjeżdżałem. Tak czy inaczej przebieg był lekki, poleżałem w łóżku i przeszło. Ale nie minęły dwa tygodnie i bach! Guz mózgu. Myślałem, że już po mnie. Zresztą tak samo moi lekarze tam, na północy. Najpierw uważali, że to przerzuty z jakiegoś innego miejsca, z jelita grubego czy prostaty. Ale kiedy nic nie znaleźli, zdecydowali się na biopsję. Resztę oczywiście już znasz.
Malcolm wziął do ust kolejny kęs, przeżuł i połknął. Posmakował wina i spojrzał na swego rozmówcę. Sean siedział bez ruchu.
Wyglądał jak osłupiały. Malcolm przechylił się przez stół i zajrzał mu w oczy.
- Co z tobą, chłopcze?
Sean zamrugał jak obudzony z hipnozy.
- Nic, nic, w porządku - wymamrotał. Przeprosił za chwilowe roztargnienie i wyjaśnił, że to opowieść Malcolma zrobiła na nim takie wrażenie. Podziękował mu wylewnie, że zechciał się z nim tą historią podzielić.
- Cała przyjemność po mojej stronie - podsumował Malcolm. - Jeśli mogę się jakoś przyczynić do szkolenia studentów medycyny, to tak jakbym spłacał niewielką cząstkę mojego długu wobec profesji medycznej. Gdyby nie twój obecny nauczyciel, doktor Mason, i jego współpracowniczka, doktor Levy, nie byłpby mnie dziś tutaj.
Teraz Malcolm skupił uwagę na paniach i gdy wszyscy oprócz Seana jedli kolację, rozmowa zeszła na Naples i przyczyny, dla których Betencourtowie postanowili zbudować tu swój dom.
- Może deser zjedlibyśmy na tarasie nad basenem - zaproponowała Harriet, gdy naczynia zostały sprzątnięte.
- Bardzo mi przykro, ale będziemy musieli podziękować za deser - odezwał się Sean, przerywając swoje długie milczenie. Oboje z Janet straszliwie się w tym tygodniu napracowaliśmy. Obawiam się, że musimy wrócić do hotelu, zanim zaśniemy na siedząco. Prawda, Janet?
Janet skinęła głową i uśmiechnęła się przytomnie, ale nie był to uśmiech radosnej zgody. Była to próba ukrycia zażenowania.
Pięć minut później w ogromnym foyer Betencourtów żegnali się z Malcolmem, który przypominał, że Sean może zawsze do niego zadzwonić, gdyby miał jeszcze jakieś pytania. Dał mu swój zastrzeżony bezpośredni numer.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły i ruszyli przed siebie szeroką aleją, Janet nie kryła wściekłości.
- To było bardzo niegrzeczne zakończenie wieczoru - oświadczyła. - Oni byli dla nas tacy mili, a ty wychodzisz właściwie w środku kolacji.
- To był już koniec kolacji - przypomniał jej Sean. - Harriet mówiła o deserze. Poza tym nie mogłem tam już usiedzieć ani minuty. Malcolm uprzytomnił mi kilka niesamowicie ważnych rzeczy. Nie wiem, czy słuchałaś, jak opowiadał o swojej chorobie.
- Rozmawiałam z Harriet - odparła Janet poirytowana.
- Powiedział mi, że miał operację, zapalenie mózgu, a potem guza mózgu, wszystko w ciągu kilku miesięcy.
- I co ci to dało? - spytała Janet.
- Zdałem sobie sprawę, że z Helen Cabot i Louisem Martinem było tak samo. Wiem, bo to ja zbierałem wywiad i ja ich badałem.
- Myślisz, że te schorzenia mają ze sobą jakiś związek? - Jej głos nie brzmiał już tak ostro.
- Wydaje mi się, że w wielu historiach choroby, które skopiowaliśmy, sekwencja wydarzeń była podobna. Nie mam całkowitej pewności, bo nie śledziłem akurat tego, ale nawet w trzech przypadkach zbieg okoliczności jest mało prawdopodobny.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nie wiem jeszcze wszystkiego. Ale to mnie przekonało, że muszę pojechać do Key West. Forbes ma tam laboratorium, gdzie przesyła preparaty biopsyjne. To ulubiona sztuczka takich szpitali; niby niezależne laboratorium, które pozwala zwiększyć zyski o koszt badań diagnostycznych i gwizdać na przepisy.
- Następny weekend też mam wolny - powiedziała Janet. i sobotę, i niedzielę. Nie mam nic przeciwko wycieczce do Key West.
- Nie chcę czekać - odparł Sean. - Chcę tam pojechać zaraz.
Wydaje mi się, że wpadliśmy na pewien trop. - Wydawało mu się też, że w sytuacji, kiedy szuka go policja, a jemu nie udaje się skontaktować z Brianem, nie może sobie pozwolić na luksus czekania cały tydzień.
Janet stanęła jak wryta i spojrzała na zegarek. Było po dziesiątej.
- Chcesz powiedzieć, że wybierasz się tam dzisiaj? - spytała z niedowierzaniem.
- Zobaczmy, jak to daleko stąd - zaproponował Sean. Potem zdecydujemy.
Janet ruszyła zostawiając go za sobą.
- Sean, twoje zachowanie staje się z każdą chwilą bardziej niepojęte i szalone - oznajmiła. - Dzwonisz do ludzi w ostatniej sekundzie, oni są tak uprzejmi, że zapraszają cię na kolację, z której ty wychodzisz w połowie, bo nagle masz pomysł, żeby pojechać do Key West. Poddaję się. Ale coś ci powiem: ta pani nie jedzie dziś do Key West. Ta pani...
Janet nie skończyła swego gniewnego monologu. Obchodząc pontiaca częściowo zasłoniętego przez potężny bananowiec, dosłownie zderzyła się z postacią w ciemnym garniturze, białej koszuli i ciemnym krawacie. Jego twarz i włosy nikły w cieniu.
Janet z trudem złowiła oddech. Jeszcze nie doszła do siebie po incydencie na plaży i spotkanie z następnym mężczyzną wyłaniającym się z ciemności przeraziło ją straszliwie. Sean ruszył w jej kierunku, ale został zatrzymany przez podobną ciemną postać po drugiej stronie samochodu.
Mimo mroku Sean poznał, że stojący przed nim mężczyzna jest Azjatą. Zanim się zorientował, za jego plecami pojawił się trzeci.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Sean obejrzał się na dom, próbując oszacować, ile czasu potrzebowałby, żeby dobiec do drzwi. Zastanowił się także, co by zrobił, gdyby już tam był.
Niestety wiele zależałoby od szybkości reakcji Malcolma Betencourta.
- Pozwoli pan - przemówił nieskazitelną angielszczyzną mężczyzna, który zagrodził Seanowi drogę. - Pan Tanaka byłby niezmiernie zobowiązany, gdyby pan i pańska towarzyszka zechcieli zamienić z nim parę słów.
Sean przyglądał się każdemu po kolei. Wszyscy roztaczali wokół siebie atmosferę absolutnej pewności siebie i spokoju, która odebrała mu odwagę. Czuł w kieszeni kurtki ciężar rewolweru Toma, ale nie ośmielił się go wyciągnąć. Nie miał doświadczenia w posługiwaniu się bronią i w żaden sposób nie byłby w stanie powystrzelać tych ludzi. A nie chciał nawet myśleć, jak mogliby mu się odpłacić.
- Byłoby mi niezmiernie przykro, gdyby to stanowiło jakiś problem - rzekł ten sam mężczyzna. - Bardzo proszę, pan Tanaka czeka w samochodzie na ulicy.
- Sean - załamującym się głosem zawołała Janet nad dachem samochodu. - Kim są ci ludzie?
- Nie wiem - odpowiedział jej Sean. Potem zwrócił się do mężczyzny naprzeciwko. - Czy mógłby mi pan pokrótce objaśnić, kim jest pan Tanaka i dlaczego chce rozmawiać akurat z nami?
- Bardzo proszę - powtórzył mężczyzna. - Pan Tanaka wyjaśni to panu osobiście. Proszę, to tylko kilka kroków stąd.
- No cóż, skoro pan tak miły - powiedział Sean. - Przywitajmy się zatem z panem Tanaka.
Odwrócił się i przeszedł na drugą stronę samochodu. Mężczyzna stojący za nim usunął się. Sean otoczył Janet ramieniem i ruszyli w kierunku ulicy. Wyższy z Japończyków, ten, który stał przed Seanem, prowadził pochód. Pozostali dwaj w milczeniu szli za nimi.
Pod rzędem drzew, w ciemności, w której trudno było dojrzeć cokolwiek, nawet z odległości kilku metrów, stała zaparkowana limuzyna. Wyższy mężczyzna otworzył tylne drzwi i gestem zaprosił Seana i Janet do środka.
- Czy pan Tanaka nie może wyjść? - spytał Sean. Zastanawiał się, czy to ta sama limuzyna, która, jak przypuszczał, śledziła ich po drodze do Betencourtów, i doszedł do wniosku, że tak.
- Proszę. W środku będzie znacznie wygodniej - powiedział Japończyk.
Sean dał Janet znak, żeby wsiadła, i sam wsiadł za nią. Prawie jednocześnie otworzyły się drzwi z drugiej strony i jeden z milczących Japończyków wepchnął się na miejsce obok Janet. Drugi błyskawicznie usiadł koło Seana. Wysoki zajął miejsce za kierownicą i zapalił silnik.
- Co się tu dzieje, Sean? - Zaskoczenie Janet przerodziło się w panikę.
- Pan Tanaka? - spytał Sean. Z przodu, na jednym z siedzeń prostopadłych do konsoli z wbudowanym telewizorem z trudem dostrzegał postać mężczyzny.
- Bardzo dziękuję, że państwo zechcieli mi towarzyszyć. Tanaka schylił się w ukłonie. Obcy akcent był ledwo wyczuwalny. - Przepraszam za niewygodę, ale przejażdżka będzie bardzo krótka.
Samochód pomknął naprzód. Janet chwyciła Seana za rękę.
- Jesteście wszyscy nadzwyczaj uprzejmi - powiedział Sean. Bardzo nas to cieszy. Ale jeszcze bardziej by nas cieszyło, gdybyśmy mieli jakieś pojęcie, o co tu chodzi i dokąd jedziemy.
- Został pan zaproszony na wakacje - odparł Tanaka. Białe zęby błysnęły w ciemności. W świetle latarni ulicznej Sean przez chwilę widział jego twarz. Była spokojna, lecz stanowcza. Nie malował się na niej nawet cień emocji.
- Pańska podróż jest wyrazem uznania ze strony Sushita Industries - ciągnął Tanaka. - Mogę pana zapewnić, że będzie pan doskonale traktowany. Kierownictwo Sushita nie zadawałoby sobie tyle trudu, gdyby nie żywiło dla pana najwyższego szacunku. Ubolewam, że musieliśmy się uciec do tego podstępnego, barbarzyńskiego sposobu, ale wypełniam tylko rozkazy. Przykro mi także, że w sprawę została wciągnięta pańska towarzyszka, ale pańscy gospodarze potraktują ją z równym szacunkiem. Jej obecność jest nam zresztą na rękę, bo jestem pewien, że nie zechce pan narazić jej na przykrości. Proszę zatem nie porywać się na żadne heroiczne wyczyny. Moi współpracownicy są profesjonalistami.
Janet zaczęła lamentować, ale Sean ścisnął ją za rękę, by umilkła.
- A dokąd jedziemy? - spytał Sean.
- Do Tokio - odparł Tanaka, jakby to się rozumiało samo przez się.
W pełnym napięcia milczeniu jechali w kierunku północno -wschodnim. Sean rozważał, jakie ma możliwości. Nie było ich zbyt wiele. Groźba pod adresem Janet działała trzeźwiąco i nawet rewolwer w kieszeni nie dodawał mu pewności siebie.
Tanaka mówił prawdę: przejażdżka była krótka. W ciągu niespełna dwudziestu minut dojechali do portu dla małych samolotów lotniska w Naples. Jak należało oczekiwać, w sobotnią noc prawie nie było tu oznak życia, zaledwie kilka światełek w budynku portowym. Sean gorączkowo rozmyślał, jak by tu kogoś zaalarmować, ale powstrzymywał go wzgląd na bezpieczeństwo Janet.
Choć z całą pewnością nie chciał zostać siłą uprowadzony do Japonii, nie miał pojęcia, do czego się uciec, aby temu zapobiec.
Limuzyna przejechała przez bramę w ogrodzeniu z łańcuchów i wjechała na pole startowe. Okrążyli budynek i skierowali się w stronę dużego prywatnego odrzutowca, najwyraźniej przygotowanego do odlotu. Silniki były na chodzie, światła antykolizyjne i nawigacyjne zapalone, drzwi otwarte, a schodki wypuszczone.
Limuzyna zatrzymała się kilkanaście metrów przed samolotem.
Seana i Janet uprzejmie poproszono, by wysiedli i przeszli ten niewielki kawałek do schodów. Stulonymi dłońmi osłaniając uszy przed rykiem silników, Sean i Janet zgodnie z rozkazem, acz niechętnie ruszyli. Sean jeszcze raz rozważył swoje możliwości.
Nie rysowały się obiecująco. Pochwycił zrozpaczony wzrok Janet.
Zatrzymali się u stóp schodów.
- Proszę naprzód! - Głos Tanaki przedarł się przez hałas silników. Towarzyszył mu rozkazujący gest.
Sean i Janet jeszcze raz wymienili spojrzenia. Sean skinął głową na znak, by wsiadała, i sam poszedł za nią. Przechodząc przez drzwi musieli się pochylić, lecz w środku mogli się od razu wyprostować. Po lewej stronie znajdowała się kabina pilotów. Drzwi do niej były zamknięte.
Wnętrze samolotu urządzone było z prostotą, ale elegancko, w ciemnym mahoniu i brązowej skórze. Dywan miał kolor ciemnej zieleni. Z mebli do siedzenia była wyściełana ława i rząd rozkładanych obrotowych foteli klubowych. W ogonie samolotu widoczne były drzwi do toalety i bufet. Na blacie stała otwarta butelka wódki i pokrojona limona.
Sean i Janet zatrzymali się tuż za drzwiami, niepewni, gdzie mają się udać. Jeden z pobliskich foteli zajmował biały mężczyzna w garniturze. Emanowały z niego spokój i pewność siebie, tak jak z Japończyków. Przystojny, o rysach nieco kanciastych, włosy miał lekko kręcone. W prawej dłoni trzymał drinka. Sean i Janet słyszeli, jak grzechoczą kostki lodu w szklance, kiedy uniósł ją do ust.
Tanaka, który wszedł zaraz za Janet i Seanem, zobaczył białego mężczyznę w sekundę później. Sprawiał wrażenie zdumionego.
Zatrzymał się znienacka, a wtedy wpadł na niego wyższy Japończyk. Zderzenie wyzwoliło gwałtowny potok słów Tanaki i próbę odpowiedzi jego towarzysza, którą przerwał biały.
- Powinienem pana ostrzec - odezwał się po angielsku - że władam biegle japońskim. Nazywam się Sterling Rombauer. Postawił drinka na specjalnie do tego celu przeznaczonym przedłużeniu poręczy fotela, wstał, wyciągnął wizytówkę i podał ją Tanace z pełnym szacunku ukłonem.
Tanaka przyjął wizytówkę i oddał ukłon. Mimo zdziwienia, jakie z pewnością odczuwał na widok Sterlinga, obejrzał ją z uwagą i ukłonił się raz jeszcze. Potem przemówił szybko po japońsku do stojącego za nim kompana.
- Na to pytanie chyba ja będę mógł odpowiedzieć najlepiej rzekł swobodnie Sterling rozkładając swój fotel i ujmując drinka. - Pilota, drugiego pilota i reszty załogi nie ma w kabinie pilotów. Odpoczywają w toalecie. - Wskazał kierunek gestem ponad ramieniem.
Tanaka znowu gniewnie przemówił do swojej świty po japońsku.
- Proszę wybaczyć, że ciągle panu przerywam - włączył się Sterling - ale to, co pan polecił zrobić swojemu towarzyszowi, jest nierozsądne. Jestem przekonany, że jeśli pan gruntownie rozważy sytuację, zgodzi się pan, że moje działanie źle służyłoby moim celom, gdybym je przedsięwziął samotnie. I rzeczywiście, gdy wyjrzy pan przez okienko, zobaczy pan pojazd, w którym znajduje się mój wspólnik. Trzyma on w ręku telefon komórkowy zaprogramowany na błyskawiczne połączenie z policją. W tym kraju porwanie jest przestępstwem, a mówiąc ściślej, zbrodnią.
Tanaka jeszcze raz przyjrzał się wizytówce Sterlinga, jakby za pierwszym razem coś przeoczył.
- Czego pan chce? - spytał po angielsku.
- Chyba musimy porozmawiać, panie Tanaka Yamaguchi oświadczył Sterling. Zagrzechotał kostkami lodu w szklance i pociągnął ostatni łyk. - Reprezentuję w tej chwili Forbes Cancer Center - ciągnął. - Dyrektor instytutu nie chce narażać na szwank swoich stosunków z Sushita Industries, ale wszystko ma swoje granice. Nie życzy sobie też, by pan Murphy jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej przeniósł się do Japonii.
Tanaka milczał.
- Panie Murphy - zwrócił się Sterling do Seana. - Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, by zostawić mnie na kilka chwil samego z panem Tanaka? Proponuję, by pan i pańska towarzyszka wysiedli z samolotu i przyłączyli się do mojego współpracownika w samochodzie. Proszę tam na mnie zaczekać; to nie potrwa długo.
Tanaka nie zareagował. Nie czekając na ponowną zachętę, Sean złapał Janet za rękę. Przebiegli obok Tanaki i jego świty, pędem po schodkach w dół i dalej, w stronę ciemnego samochodu zaparkowanego w linii prostopadłej do samolotu.
Dobiegłszy do mercedesa Sean otworzył najpierw tylne drzwi i wpuścił Janet. Potem wsiadł sam. Wayne Edwards powitał ich ciepłym "Cześć, chłopaki!" Rzucił tylko na nich okiem, gdy wsiadali, i szybko znowu skupił uwagę na samolocie, widocznym wyraźnie przez przednią szybę.
- Nie chciałbym się okazać niegościnny - powiedział - ale może byłoby lepiej, gdybyście zaczekali w budynku.
- To pan Rombauer polecił nam iść do samochodu - rzekł Sean.
- Wiem, wiem - odparł Wayne. - Bo taki był plan. Ale ja myślę naprzód. Jeśli coś nie wypali i samolot ruszy się z miejsca, jadę prosto w jego dziób. A na tylnym siedzeniu nie ma poduszek powietrznych.
- Kapuję - odparł Sean. Wysiadł i podał rękę Janet. Razem skierowali się do budynku lotniska.
- Coraz bardziej się wszystko gmatwa - jęknęła Janet. Spędzanie czasu z tobą, Seanie Murphy, to jak chodzenie po linie.
Co to było?
- Sam chciałbym wiedzieć - odparł Sean. - Może im się wydaje, że wiem więcej, niż wiem?
- Co to ma znaczyć?
Sean wzruszył ramionami.
- Jedno jest jasne: że właśnie uniknęliśmy nie planowanej wycieczki do Japonii.
- Ale dlaczego mieliby nas zabierać do Japonii? - spytała Janet.
- Bo ja wiem? Ten cały Hiroshi szpiegował mnie w Forbes od pierwszej chwili, a ostatnio jakiś Japończyk złożył wizytę mojej matce i wypytywał o mnie. Jedyne wytłumaczenie, jakie mi przychodzi do głowy, to to, że uznali mnie za zagrożenie dla swoich interesów w Forbes.
- Czysty obłęd. Kim jest ten facet, który nas stamtąd wydostał?
- Pierwszy raz go widziałem. To jeszcze jeden element zagadki.
Ale powiedział, że pracuje dla Forbes.
Dotarli do budynku i stwierdzili, że drzwi są zamknięte.
- I co teraz? - spytała Janet.
- Idziemy! - Sean chwycił ją za rękę. - Nie zostaniemy tutaj. - Okrążyli piętrową betonową budowlę i wyszli z pola startowego przez tę samą bramę, którą wjechali limuzyną. Przed budynkiem znajdował się spory parking. Sean zaczął krążyć od samochodu do samochodu, próbując wszystkich drzwi.
- Nic mi nie mów, niech zgadnę - powiedziała Janet. - Dla ukoronowania wieczoru masz zamiar ukraść samochód.
- Pożyczyć; to lepsze określenie - odparł Sean. Znalazł chevroleta celebrity z nie zablokowanymi drzwiami. Pochyliwszy się tak, by mógł wymacać przestrzeń pod deską rozdzielczą, zasiadł za kierownicą. - Wsiadaj. To będzie łatwe! Janet zawahała się. Miała coraz silniejsze uczucie, że daje się wciągać w coś, czego w najmniejszym stopniu nie akceptuje. Nie uśmiechała jej się jazda skradzionym samochodem, szczególnie że i bez tego byli w tarapatach.
- Wsiadaj! - ponaglił ją Sean.
Janet otworzyła drzwi i spełniła polecenie.
Ku jej przerażeniu Sean natychmiast uruchomił silnik.
- Prawdziwy spec - skomentowała pogardliwie.
- Praktyka czyni mistrza - odparł Sean.
Gdy dojechali do szosy, Sean skręcił w prawo. Przez pewien czas panowało milczenie.
- Wolno spytać, dokąd jedziemy? - odezwała się wreszcie Janet.
- Sam nie wiem. Chciałbym znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym się dowiedzieć, jak dostać się do Key West. Bieda w tym, że to miasteczko jest takie senne, choć to sobotni wieczór i dopiero jedenasta.
- Może więc zawieziesz mnie z powrotem do Betencourtów.
Wezmę swój samochód i wrócę do hotelu. A ty będziesz mógł pojechać do Key West, skoro masz na to taką ochotę.
- To nie jest dobry pomysł. Ci Japończycy nie pojawili się u Betencourtów przez przypadek. Byli w tej limuzynie, o której wcześniej myślałem, że nas śledzi. Widocznie jechali za nami z Edgewater Beach Hotel, a to znaczy, że musieli być także w Ritzu Carltonie. A najpewniej śledzili nas już od Forbes.
- Chyba nie tylko oni nas śledzili - zauważyła Janet.
- Zdaje się, że jechaliśmy przez Everglades prawdziwą kawalkadą - zgodził się Sean? - Sęk w tym, że jeśli nie chcemy wystawić się na dalszy pościg, nie możemy teraz wrócić ani do samochodu, ani do hotelu.
- I oczywiście nie możemy iść na policję - dodała Janet.
- Oczywiście - warknął Sean.
- A co z naszymi rzeczami?
- Zadzwonimy z Miami i poprosimy, żeby nam przysłali odparł Sean. - W sprawie samochodu zadzwonimy do Betencourtów. Hertz będzie musiał go sobie odebrać. To nie jest najważniejsze. Ważniejsze, żebyśmy nie byli śledzeni.
Janet westchnęła. Była niezdecydowana. Chciała iść spać, ale w tym, co mówił Sean, był jakiś sens, mimo że cała sytuacja wydawała się bezsensowna. Przygoda z Japończykami wystraszyła ją tak samo jak incydent na plaży.
- Są jacyś ludzie - powiedział Sean. - Spróbuję ich zapytać.
Zobaczyli rząd samochodów zaparkowanych w pobliżu wielkiej tablicy reklamującej Oazę, coś w rodzaju nocnej dyskoteki. Sean zjechał na drugą stronę drogi. Parking strzeżony zajmował część wielkiego parkingu w połowie wypełnionego przyczepami z żaglówkami. Oaza użytkowała to miejsce wespół ze śródlądowym basenem jachtowym.
Sean wysiadł z celebrity i lawirując między samochodami poszedł do wejścia. Przez otwarte drzwi dyskoteki rozbrzmiewał bas, od którego ciarki chodziły po plecach. Sean przystanął na stanowisku parkingowego; po chwili udało mu się przyprzeć do muru jakiegoś gościa i zapytać o drogę do miejskiego portu. Dopadnięty szybko udzielił mu wskazówek, pomagając sobie zamaszystymi gestami. Po kilku minutach Sean był z powrotem w samochodzie.
Powtórzył Janet, czego się dowiedział, żeby mogła mu pomagać.
- Po co jedziemy do portu? - spytała. - Czy może to głupie pytanie?
- Hej, nie wściekaj się na mnie - poprosił Sean.
- A na kogo mam się wściekać? Jak dotąd ten weekend niezbyt przypomina to, czego oczekiwałam.
- Już raczej na tego świra z plaży albo na tych zwariowanych Japończyków.
- Co z tym portem? - spytała znowu Janet.
- Key West leży na południe od Naples - wyjaśnił Sean. Tyle pamiętam z mapy. Florida Keys skręcają łukiem na zachód.
Łódką dostalibyśmy się tam łatwiej i prawdopodobnie szybciej.
Nawet moglibyśmy się trochę przespać. Poza tym nie musielibyśmy jeździć pożyczonym" samochodem. ^ Janet nawet się nie odezwała. Całonocny rejs stanowił w sam raz odpowiednie uwieńczenie tego wariackiego dnia.
Bez trudu znaleźli port na końcu ślepej uliczki. U jego wejścia stał wysoki maszt flagowy. Ale port rozczarował Seana. Tyle słyszał o popularności sportów wodnych na zachodnim wybrzeżu Florydy, że spodziewał się czegoś więcej. Tymczasem jedyny basen jachtowy był zamknięty na głucho. Na tablicy ogłoszeń było kilka anonsów o łodziach rybackich do wypożyczenia, ale nic więcej.
Zaparkowali samochód i wyszli na molo. Większe jachty były nie oświetlone.
Gdy wrócili do samochodu, Janet oparła się o maskę.
- Ma pan jeszcze jakieś genialne pomysły, panie Einstein?
Sean rozmyślał. Ciągle kusiło go, żeby popłynąć do Key West łodzią. Było już za późno, żeby wypożyczyć inny samochód. Poza tym przyjechaliby na miejsce kompletnie wyczerpani. W pobliżu portu znajdował się bar restauracyjny pod bardzo stosowną nazwą Dok. Sean wskazał go Janet.
- Chodźmy tam. Napiłbym się piwa, a poza tym zobaczymy, czy barman nie zna jakichś ludzi, którzy wynajmują łódki.
Dok okazał się niewyszukaną konstrukcją w wiejskim stylu zbudowaną z drewnianych bali i umeblowaną epoksydowymi stolikami o prążkowanych blatach. Nie było szyb, tylko otwory okienne zamykane żaluzjami. Zamiast zasłon wisiały sieci rybackie, boje i inne żeglarskie rekwizyty. Nad głowami z wolna obracał się wentylator. Wzdłuż jednej ściany ciągnął się bar w kształcie litery J z błyszczącego ciemnego drzewa.
W rogu przy wejściu wysoko na ścianie wisiał telewizor. Mała grupka gości skupiła się przy barze oglądając mecz koszykówki.
Nie było to to samo co Old Scully's w rodzinnym Charlestown, ale Sean uznał, że atmosfera jest przyjemna. Obudziła w nim nawet uczucie nostalgii.
Usiedli przy barze, tyłem do telewizora. Barmanów było dwóch; jeden wysoki, poważny, wąsaty, drugi krępy, z głupawym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Obaj mieli na sobie nie krępujące wzorzyste koszule z krótkim rękawem i ciemne szorty. Przepasani byli małymi fartuszkami.
Wyższy podszedł do nich natychmiast i wprawnym ruchem nadgarstka rzucił na kontuar okrągłe tekturowe podstawki.
- Co ma być? - spytał.
- Widzę, że macie naleśniki - rzekł Sean przelatując wzrokiem duży jadłospis wywieszony na ścianie.
- I owszem - odparł barman.
- Poprosimy. I dla mnie jedno jasne - spojrzał na Janet.
- Dla mnie to samo - powiedziała.
Zaraz stanęły przed nimi oszronione kufle. Sean i Janet zdążyli zaledwie wymienić uwagi na temat sympatycznej atmosfery tego miejsca, gdy pojawiły się naleśniki.
- No, no! - skomentował Sean. - Co za tempo!
- Dobra kuchnia wymaga czasu - odparł barman.
Na przekór wszystkiemu, co im się zdarzyło tego wieczoru, roześmiali się oboje. Barman, jak każdy dobry komik, nawet się nie uśmiechnął.
Sean skorzystał z okazji, żeby zagadnąć go o łódki.
- Jaka łódka was interesuje? - spytał barman.
Sean wzruszył ramionami.
- Sam nie wiem; nie znam się na tym - przyznał. - Chcemy dziś w nocy popłynąć do Key West. Ile czasu by to zajęło?
- Zależy. W prostej linii to jest dobrze ponad sto kilometrów.
Większą łodzią moglibyście tam dopłynąć w jakieś trzy, cztery godziny.
- A jak znaleźć kogoś, kto by nas tam zabrał?
- To będzie kosztować.
- Ile?
- Pięć, sześć stów.
- Może być karta kredytowa?
Janet zaczęła protestować, ale Sean pod kontuarem ścisnął ją za kolano.
- Zwrócę ci - szepnął.
Barman przeszedł za róg baru i podniósł słuchawkę telefonu.
Sterling wykręcił numer Randolpha Masona ze złośliwą przyjemnością. Choć był dobrze opłacany, nie lubił pracować o drugiej w nocy. Uznał, że doktor Mason także powinien odczuć tę niewygodę.
Mason miał głos niewyraźny i zaspany, ale ucieszył się, że Sterling zadzwonił.
- Rozwiązałem sojusz Tanaka-Sushita - oświadczył Sterling. - Otrzymaliśmy nawet faksem potwierdzenie z Tokio, że nie będą próbowali porwać Murphy'ego. Może zostać w Forbes Cancer Center, jeśli pan osobiście poręczy, że nie będzie miał dostępu do informacji znaczących dla ewentualnych przyszłych patentów.
- Tego nie mogę zagwarantować - powiedział doktor Mason. - Za późno.
Sterlingowi zdumienie odebrało mowę.
- Pojawiły się nowe okoliczności - wyjaśnił doktor Mason. - Do Miami przyjechał bardzo zaniepokojony o Seana jego brat, Brian Murphy. Ponieważ nie mógł go znaleźć, skontaktował się ze mną. Poinformował mnie, że Seana poszukuje policja w związku z włamaniem do domu pogrzebowego i kradzieżą mózgu ze zwłok.
- Czy kradzież mózgu w jakiś sposób dotyczy Forbes Cancer Center? - spytał Sterling.
- Jak najbardziej - odparł doktor Mason. -- Zmarła była naszą pacjentką. Był to jeden z przypadków medulloblastoma i, muszę dodać, jedyny od lat, który zakończył się zgonem. Problem polega na tym, że nasze leczenie nie jest jeszcze objęte ochroną patentową.
- Chce pan przez to powiedzieć, że Sean Murphy mając do dyspozycji ten mózg, już mógł wejść w posiadanie informacji znaczących dla ewentualnych przyszłych patentów?
- Właśnie. Jak zwykle trafił pan w dziesiątkę. Wydałem już ochronie zakaz wpuszczania pana Murphy'ego na teren naszych pracowni. Chcę, żeby pan dopilnował, by dostał się w ręce policji.
- To może być trudne - powiedział Sterling. - Pan Murphy i panna Reardon zniknęli. Dzwonię z ich hotelu. Zostawili swoje rzeczy, ale nie sądzę, żeby zamierzali tu wrócić. Jest teraz druga nad ranem. Obawiam się, że nie doceniłem ich wytrzymałości. Myślałem, że ich ulga po ocaleniu z rąk porywaczy będzie tak wielka, że pozbawi ich chęci do wszelkiego działania. Tymczasem wprost przeciwnie. Sądzę, że zarekwirowali jakiś samochód i odjechali.
- Chcę, żeby pan ich odnalazł - oświadczył doktor Mason.
- Cenię sobie pańskie zaufanie. Ale charakter tego zlecenia się zmienił. Myślę, że lepiej by pan zrobił wynajmując zwykłego prywatnego detektywa, którego usługi są znacznie tańsze niż moje.
- Chcę, żeby to pan się tym nadal zajmował. - W głosie doktora Masona pobrzmiewała nuta desperacji. - Sean Murphy musi jak najszybciej trafić na policję. Właściwie teraz, kiedy już wiem to, co wiem, żałuję, że nie dopuścił pan, by Japończycy go sobie wzięli. Zapłacę panu półtorej zwykłej stawki. Tylko niech pan to załatwi.
- To bardzo wspaniałomyślna propozycja - powiedział Sterling. - Ale, Randolphie...
- Podwójną stawkę - przerwał mu doktor Mason. - Gdybym teraz zechciał zaangażować kogoś innego, zmitrężyłbym masę czasu.
Chcę widzieć Seana Murphy'ego w rękach policji, i to natychmiast!
- Dobrze - zgodził się niechętnie Sterling. - Będę się tym dalej zajmował. Ale muszę pana ostrzec, że nie mam obecnie żadnej możliwości wytropienia go, dopóki nie pojawi się w Miami, chyba że panna Reardon posłuży się swoją kartą kredytową.
- Co ma do tego jej karta kredytowa? - spytał doktor Mason.
- W ten sposób zapłacili za hotel - wyjaśnił Sterling.
- Pan mnie jeszcze nigdy nie zawiódł - rzekł doktor Mason.
- Zrobię, co będę mógł - obiecał Sterling.
Rozłączył się i dał znak Wayne'owi, że musi jeszcze raz zadzwonić. Znajdowali się w holu Edgewater Beach Hotel. Wayne z magazynem na kolanach wyciągnął się wygodnie na kanapce.
Sterling zadzwonił do jednego ze swoich licznych bankowych kontaktów w Bostonie. Gdy upewnił się, że facet oprzytomniał na tyle, by móc logicznie myśleć, podał mu wszystkie znane sobie informacje o Janet Reardon, w tym również fakt, że poprzedniego wieczoru zapłaciła kartą kredytową Visa w dwóch hotelach. Sterling poprosił go, by oddzwonił przez telefon komórkowy, jeśli Janet znowu użyje karty.
Potem opowiedział Wayne'owi, czego się dowiedział od doktora Masona, i poinformował go, że zlecenie jest nadal aktualne, ale tym razem mają spowodować, by Sean Murphy trafił w ręce policji. Zapytał, czy Wayne ma jakiś pomysł.
- Tylko jeden - odparł Wayne. - Weźmy dwa pokoje i przekimajmy się.
Janet czuła, że żołądek wywraca jej się na lewą stronę. Stek w sosie z zielonego pieprzu, który zjadła u Betencourtów, zdawał się odbywać wędrówkę przez jej przewód pokarmowy w odwrotnym kierunku. Leżała na koi na dziobie trzynastometrowej łodzi, która wiozła ich do Key West. Sean spał twardo w koi po przeciwnej stronie wąskiej kajuty. W bladym świetle wyglądał tak spokojnie. Jego zdolność relaksowania się w każdej sytuacji doprowadzała Janet do rozpaczy. To jeszcze zaostrzało jej własny niepokój.
Choć podczas spaceru o zachodzie słońca zatoka wydawała się zupełnie cicha, teraz rzucała nimi gwałtownie, jak burzliwy ocean.
Posuwali się na południe i uderzali w nadpływające fale pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Łódź na przemian to chwiejnie przechylała się na prawo, to trzeszcząc i dygocząc kładła się na lewo.
Towarzyszył temu ciągły głęboki ryk dieslowskich silników.
Udało im się wyruszyć w drogę dopiero za piętnaście trzecia.
Początkowo płynęli po spokojnych wodach wśród setek ciemnych, porośniętych namorzynami wysepek widocznych w świetle księżyca. Kompletnie wyczerpana Janet zasnęła, lecz wkrótce zbudziły ją gwałtownie łomoczące o łódkę fale i wycie wiatru. Nie słyszała, jak Sean schodził na dół, ale gdy się przebudziła, był w kajucie i smacznie spał.
Przerzuciwszy nogi przez krawędź koi Janet zebrała siły i podźwignęła się, gdy łódź wpadła w zagłębienie między dwiema falami. Pomagając sobie rękami, powędrowała w stronę rufy i na górę. Czuła, że zwymiotuje, jeśli nie wydostanie się na powietrze.
Pod pokładem zapaszek silnika jeszcze nasilał rodzące się mdłości.
Czepiając się kurczowo czego popadło, Janet zdołała dotrzeć na rufę rozhuśtanej łodzi, gdzie znajdowały się osadzone w pokładzie dwa krzesła obrotowe do połowu ryb na pełnym morzu.
Janet opadła na poduszki pokrywające siedzenie od strony lewej burty. To po prawej było przesiąknięte pyłem wodnym.
Wiatr i świeże powietrze podziałały na żołądek Janet wprost cudownie, ale o odpoczynku nie było mowy. Na rufie ryk silnika i łomot fal jeszcze spotężniały. Janet nie mogła pojąć, co ludzie widzą w pływaniu łodziami motorowymi. Przed nią siedział pod daszkiem Doug Gardner, człowiek, który za odpowiednią cenę zgodził się tej nocy zrezygnować ze spania i zawieźć ich do Key West. Jego sylwetka malowała się na tle rozświetlonych tarcz i przyrządów pomiarowych. Nie miał zbyt wiele do roboty, jako że włączył automatycznego pilota.
Janet podniosła oczy na baldachim gwiazd i wspomniała letnie wieczory na łodzi, gdy miała kilkanaście lat i leżała na pokładzie snując marzenia o przyszłości. Teraz ta przyszłość stała się teraźniejszością i jedno było pewne: nie przypominała dawnych wyobrażeń.
Może matka miała jednak rację, pomyślała niechętnie. Może głupio zrobiła przyjeżdżając na Florydę i starając się porozmawiać z Seanem. Uśmiechnęła się gorzko. Jedyna rozmowa, do jakiej udało jej się dotychczas doprowadzić, to było tych parę zdań na plaży, gdy Sean zaledwie powtórzył za nią jej własne słowa miłości.
Wątpliwa satysfakcja.
Janet przyjechała na Florydę w nadziei, że weźmie w ręce ster swojego życia, ale im dłużej była z Seanem, tym bardziej ster jej się wymykał.
Sterling z jeszcze większą niż przedtem satysfakcją obudził doktora Masona o wpół do czwartej nad ranem. Mason podniósł słuchawkę po czwartym dzwonku. Sterling sam został przed chwilą obudzony przez telefon od swojego człowieka z bostońskich sfer bankowych.
- Znam już cel podróży niecnej parki - oznajmił Sterling. Szczęśliwie młoda dama znowu posłużyła się kartą kredytową, i to na sporą sumę. Zapłaciła pięćset pięćdziesiąt dolarów za rejs z Naples do Key West.
- To bardzo niedobra wiadomość - rzekł doktor Mason.
- Sądziłem, że będzie pan raczej zadowolony dowiedziawszy się, gdzie oni są - zauważył Sterling. - Mnie osobiście wydaje się to szczęśliwym trafem.
- Forbes ma w Key West swoją placówkę - powiedział doktor Mason. - Centralne Laboratorium Diagnostyczne. Przypuszczam, że pan Murphy zmierza właśnie tam.
- Dlaczego pan tak myśli?
- Robimy tam dużą cześć naszych badań laboratoryjnych.
Przy obecnych przepisach finansowych to nam się bardzo opłaca.
- Ale dlaczego pana martwi, że Murphy mógłby je odwiedzić?
- Posyłamy tam również biopsje medulloblastoma - odparł doktor Mason. - Nie chcę, żeby pan Murphy zyskał dostęp do naszej techniki uczulania limfocytów T pacjenta.
- Czyżby pan Murphy był zdolny zapoznać się z tą techniką w czasie jednej zwykłej wizyty? - spytał Sterling.
- W dziedzinie biotechnologii on jest niezwykle sprytny. Nie mogę ryzykować. Niech pan tam natychmiast jedzie i nie dopuści go do laboratorium. Musi pan spowodować, żeby trafił na policję.
- Doktorze Mason, jest wpół do czwartej nad ranem - przypomniał mu Sterling.
- Niech pan wyczarteruje samolot - polecił doktor Mason. - My płacimy. Kierownik laboratorium nazywa się Kurt Wanamaker. Zadzwonię do niego natychmiast, jak się rozłączymy, i uprzedzę go, żeby się pana spodziewał.
Zapisawszy numer telefonu pana Wanamakera, Sterling odłożył słuchawkę. Nawet biorąc pod uwagę, ile mu płacono, nie był zachwycony, że w środku nocy ma gnać do Key West. Uważał, że doktor Mason przesadza. W końcu to przecież niedziela i laboratorium najpewniej jest po prostu zamknięte.
Niemniej wstał z łóżka i udał się do łazienki.
ROZDZIAŁ 10 - 7 marca, niedziela, godzina 5.30
Pierwsze, co Sean zobaczył na Key West w bladym świetle przedświtu, to był rząd niskich drewnianych budynków zanurzonych w tropikalnej zieleni. Znad linii horyzontu tu i ówdzie wystawały wyższe budowle z cegieł, ale nawet te nie miały więcej niż pięć kondygnacji. Od pomocnego zachodu wybrzeże było gęsto usiane basenami jachtowymi i hotelami.
- Gdzie nas będzie najlepiej wysadzić? - zagadnął Sean Douga.
- Myślę, że w przystani Pier House - odparł Doug wygasiwszy silniki. - To jest tuż przy początku Duval Street, głównego deptaka Key West.
- Zna pan tę okolicę? - spytał Sean.
- Byłem tu może z dziesięć razy.
- Słyszał pan kiedyś o placówce zwanej Centralnym Laboratorium Diagnostycznym?
- Nie wydaje mi się.
- A co pan wie o szpitalach? - spytał Sean.
- Są dwa - odpowiedział Doug. - Jeden tutaj, na Key West, ale mały. Większy jest na następnej wysepce, Stock Island. To jest ten główny.
Sean zszedł pod pokład i obudził Janet. Nie była zachwycona, że musi wstać. Powiedziała, że przyszła do kajuty dopiero jakieś piętnaście, dwadzieścia minut temu.
- Kiedy się kładłem przed paroma godzinami, spałaś jak niemowlę - odparł Sean.
- Owszem, ale jak tylko wypłynęliśmy na wzburzone morze, musiałam wrócić na pokład. Nie przespałam całej podróży tak jak ty, Nie ma co, relaksujący weekend.
Przybili do brzegu bez przeszkód; tak wczesnym niedzielnym rankiem w porcie nie było żadnego ruchu. Doug pomachał im na pożegnanie i odpłynął, jak tylko Sean i Janet zeskoczyli na molo.
Gdy zeszli na ląd i zaczęli się rozglądać, doznali dziwnego wrażenia, że są jedynymi żywymi istotami na wyspie. Wokół było mnóstwo dowodów hucznej zabawy minionej nocy; puste butelki po piwie i inne śmieci walały się w rynsztokach. Ale nigdzie nie było ludzi. Nie było nawet żadnego zwierzęcia.^ Przypominało to ciszę po burzy.
Ruszyli wzdłuż Duval Street mijając sklepy z bawełnianymi koszulkami, biżuterią i pamiątkami, wszystkie zamknięte żaluzjami jakby w obawie przed zamieszkami ulicznymi. Słynna kolejka turystyczna i jaskrawożółty kiosk z biletami stały opuszczone.
Była to właśnie taka dziura, jak przewidywał Sean, ale całość miała nadspodziewanie dużo uroku.
Gdy mijali bar Sloppy Joe's, znad Atlantyku ostrożnie wychynęło słońce i napełniło opustoszałą ulicę zamglonym porannym światłem. Pół bloku dalej owionął ich rozkoszny aromat.
- To mi podejrzanie przypomina... - zaczął Sean.
- Francuskie rogaliki - dokończyła Janet.
Kierując się węchem skręcili do francuskiej piekarni z kawiarenką. Zapach dochodził z otwartych okien wychodzących na taras zastawiony stolikami pod parasolami. Drzwi wejściowe były zamknięte, więc Sean zawołał przez otwarte okno. Wycierając ręce w fartuch, wyszła kobieta z kędzierzawymi rudymi włosami.
- Jeszcze nieczynne - powiedziała z ledwo wyczuwalnym francuskim akcentem.
- A nie dałoby się kupić paru rogalików? - zaproponował Sean.
Kobieta przekrzywiła głowę i zastanawiała się przez chwilę.
- Może by się dało - odparła. - Mogę was też poczęstować kawą z mlekiem, którą zrobiłam dla siebie. Ekspres jeszcze nie włączony.
Siedząc pod jednym z parasoli na pustym tarasie, Sean i Janet delektowali się świeżutkim pieczywem. Kawa przywróciła ich do życia.
- A teraz, skoro już tu jesteśmy - powiedziała Janet - jaki mamy plan?
Sean potarł gęsto zarośniętą szczękę.
- Zobaczę, czy mają tu książkę telefoniczną. Tam znajdę adres laboratorium.
- A ja w tym czasie pójdę do toalety. Czuję się jak szczur włóczony przez kota.
- Żaden kot nie odważyłby się do ciebie zbliżyć.
Sean uchylił się przed zmiętą serwetką, którą w niego rzuciła.
Gdy wróciła odświeżona, zdążył już nie tylko dowiedzieć się o adres, ale także uzyskał od rudej kobiety dokładne wskazówki.
- To dość daleko - powiedział. - Musimy podjechać.
- A to będzie banalnie proste - stwierdziła Janet. - Możemy jechać autostopem albo po prostu złapać jedną z tego tłumu taksówek na ulicy.
Odkąd się tu znaleźli, nie minął ich nawet jeden samochód.
- Myślałem o czymś innym - odparł Sean kładąc na stoliku hojny napiwek dla gościnnej kobiety. Wstał.
Janet przez chwilę patrzyła na niego pytająco, zanim zrozumiała, co miał na myśli.
- Och, nie! - jęknęła. - Chyba nie ukradniemy następnego samochodu!
- Pożyczymy - poprawił ją Sean. - Zapomniałem, jakie to łatwe.
Janet oświadczyła, że z "pożyczaniem" nie chce mieć nic wspólnego, ale Sean niezrażony zabrał się do dzieła.
- Nie chciałbym niczego zniszczyć - mówił do siebie przechodząc od samochodu do samochodu i próbując każdych drzwi.
Wszystkie były zablokowane. - Widzę, że mieszka tu mnóstwo podejrzliwych ludzi. - Nagle zatrzymał się ze wzrokiem utkwionym w drugą stronę ulicy. - Zmieniłem zdanie. Nie chcę samochodu.
Przeszedł przez ulicę i rozbujał rozrusznik nożny dużego motocykla. Silnik zaskoczył prawie natychmiast, jakby Sean miał kluczyk od stacyjki. Usiadł w rozkroku, kopnięciem odsunął rozrusznik i dał znak Janet, by się dosiadła.
Gdy rozgrzewał motor, Janet bacznie przyglądała się jego nie ogolonej twarzy i zmiętoszonemu ubraniu. Zadawała sobie pytanie, jak mogła zakochać się w kimś takim. Z ociąganiem przełożyła nogę przez siodełko i zaplotła ręce wokół talii Seana. Sean dał gazu i popędzili rozdzierając ciszę poranka.
Pojechali Duval Street z powrotem w kierunku, z którego przyszli, potem skręcili na północ przy postoju kolejki i mknęli dalej wzdłuż brzegu. Wreszcie dotarli do starego nabrzeża. Laboratorium mieściło się w dwukondygnacyjnym budynku z cegły, dawnym magazynie, obecnie elegancko odnowionym. Sean zajechał od tyłu i zaparkował za szopą. Gdy silnik umilkł, jedynym słyszalnym dźwiękiem były dalekie krzyki mew. Wokół nie było żywej duszy.
- Zdaje się, że szczęście nas opuściło - zauważyła Janet. Nie wygląda na otwarte.
- Sprawdźmy - odparł Sean.
Wspięli się po tylnych schodkach i zajrzeli przez drzwi. W środku nie paliło się światło. Na północnej ścianie budynku znajdował się taras. Tam też były drzwi, ale wszystkie pozamykane. Od frontu przy dużych podwójnych drzwiach wejściowych wisiała tabliczka z informacją, że w niedziele i święta laboratorium czynne jest od dwunastej do siedemnastej.
W drzwiach była mała metalowa skrzynka, w której zostawiano preparaty dostarczane po godzinach.
- Zdaje się, że możemy wracać - stwierdziła Janet.
Sean nie odpowiedział. Osłonił twarz dłońmi i zajrzał przez okno. Obszedł róg i zrobił to samo przy drugim oknie. Janet towarzyszyła mu w wędrówce od okna do okna tą samą drogą, którą przyszli.
- Mam nadzieję, że nie świtają ci nowe świetne pomysły powiedziała. - Poszukajmy jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy przespać się parę godzin. Wrócimy tu po południu.
Sean nadal nie odpowiadał. Odsunął się nieco od ostatniego okna, przez które zaglądał. Bez ostrzeżenia wymierzył szybie nagły cios bokiem dłoni niczym karateka. Szyba zapadła się i roztrzaskała na podłodze wewnątrz budynku. Janet odskoczyła i szybko obejrzała się przez ramię, czy nie ma świadków. Potem spojrzała znowu na Seana.
- Nie róbmy tego. I tak już szuka nas policja przez ten incydent w Miami.
Sean sprzątał co większe odłamki.
- Nie ma alarmu, który by reagował na szybę - stwierdził.
Szybko wskoczył przez okno, odwrócił się i starannie je zbadał.
- W ogóle nie ma alarmu.
Odblokował okno i podniósł je do góry. Wyciągnął rękę do Janet, ale ona cofnęła się.
- Nie chcę w tym uczestniczyć - powiedziała.
- Chodź - nalegał. - Nie włamywałbym się tutaj, gdybym nie był przekonany, że to bardzo ważne. Dzieje się coś dziwnego, a tutaj może być klucz do zagadki. Zaufaj mi.
- A co będzie, jeśli ktoś przyjdzie? - spytała Janet. Rzuciła jeszcze jedno nerwowe spojrzenie za siebie.
- Nikt nie przyjdzie - zapewnił ją Sean. - Jest niedziela, wpół do ósmej rano. Poza tym ja się tylko rozejrzę. Piętnaście minut i wychodzimy. I, jeśli to ci poprawi samopoczucie, zostawimy im dziesięć dolarów za szybę.
Janet doszła do wniosku, że po wszystkim, co już mieli za sobą, nie byłoby sensu opierać się akurat teraz. Przyjęła pomoc Seana i weszła przez okno.
Znajdowali się w męskiej ubikacji. Z owalnego różowego pojemniczka na dnie pisuaru rozchodził się zapach perfumowanego środka dezynfekcyjnego.
- Piętnaście minut! - przypomniała Janet, gdy Sean ostrożnie otwierał drzwi.
Znaleźli się na korytarzu, który ciągnął się wzdłuż całego budynku. Pobieżne oględziny ujawniły, że po przeciwnej stronie znajduje się wejście do ogromnego laboratorium, także długości budynku.
Po tej samej stronie co męska była także damska toaleta, magazyn, biuro i klatka schodowa.
Sean otwierał każde drzwi i zaglądał do środka. Janet spoglądała mu przez ramię. Wszedł do laboratorium i przeszedł środkiem rozglądając się na boki. Podłogę pokrywała szara winylowa wykładzina, szafki były z nieco jaśniejszego szarego laminatu, a stoły bielutkie.
- Wygląda to jak zwykłe, pospolite laboratorium kliniczne zauważył. - Sprzęt jak wszędzie.
Zatrzymał się przy części mikrobiologicznej i zajrzał do inkubatora wypełnionego szalkami Petriego.
- Jesteś zaskoczony? - spytała Janet.
- Powiedzmy, że spodziewałem się czegoś więcej - odparł Sean. - Nie widzę patologii, to znaczy tej części, gdzie się opracowuje biopsje. A słyszałem, że materiały biopsyjne przesyłane są tutaj.
Wrócili na korytarz i podeszli do klatki schodowej. Sean wspiął się na schody. U ich szczytu znajdowały się potężne metalowe drzwi. Zamknięte na klucz.
- Oho - mruknął Sean. - To może potrwać więcej niż piętnaście minut.
- Obiecałeś - przypomniała Janet.
- To znaczy, że kłamałem - odparł Sean oglądając zamek. - Jeśli znajdę odpowiednie narzędzia, to może być szesnaście.
- Już jest czternaście - zaznaczyła Janet.
- Chodź - powiedział Sean. - Zobaczymy, czy nie znajdzie się tu coś, czego moglibyśmy użyć jako wytrychów.
Zawrócił po schodach w dół. Janet za nim.
Wyczarterowany przez Sterlinga sea king z piskiem kół dotknął płyty Jotniska w Key West o siódmej czterdzieści pięć, po czym podjechał w stronę portu dla małych samolotów. Tuż obok na lotnisku pasażerskim samolot lokalnej linii American Eagle właśnie kończył załadunek.
Zanim Sterling otrzymał odpowiedź na swój telefon z firmy czarterowej, była już prawie piąta. Odrobina perswazji, w tym obietnica dodatkowej zapłaty, spowodowała, że odlot samolotu ustalono mniej więcej na szóstą, ale ponieważ były jakieś problemy z paliwem, ostatecznie wystartowali o szóstej czterdzieści pięć.
Sterling i Wayne skorzystali z opóźnienia, by się trochę przespać, najpierw w Edgewater Beach Hotel, potem w poczekalni lotniska.
Wreszcie przespali prawie cały lot.
W budynku lotniska w Key West Sterling zobaczył niskiego, łysiejącego mężczyznę w letniej koszuli w kwiaty, który wyglądał przez okno. W ręku trzymał dymiący plastikowy kubek.
Gdy Sterling i Wayne wysiedli z samolotu, łysiejący mężczyzna wyszedł z budynku i przedstawił się. Był to Kurt Wanamaker.
Krępej budowy, twarz miał szeroką, opaloną. Resztka włosów wypłowiała mu na słońcu.
- Byłem w laboratorium piętnaście po siódmej - powiedział Kurt prowadząc ich do swojego chryslera cherokee. - Absolutny spokój. Sądzę, że jeśli w ogóle mają zamiar się zjawić, to ich wyprzedziliście.
- Jedźmy tam od razu - zdecydował Sterling. - Chciałbym być na miejscu, kiedy pan Murphy będzie się włamywał, żeby nie zdążył zaspokoić swojej ciekawości.
- To powinno wystarczyć -: Sean z zamkniętymi oczami manipulował dwoma wkładami do długopisu. Jeden z nich przedtem zagiął na końcu.
- Co ty właściwie robisz? - spytała Janet.
- Mówiłem ci jeszcze w Forbes - odparł Sean - kiedy próbowaliśmy się dostać do archiwum. To się nazywa "na grzebień".
Tu w środku jest pięć takich małych pipków, które nie pozwalają się obracać cylindrowi... Oho, poszło! Zamek ustąpił ze szczęknięciem. Drzwi się otworzyły.
Sean wszedł pierwszy. Wnętrze było pozbawione okien i ciemne jak bezksiężycowa noc, jeśli nie liczyć światła, które wpadało z klatki schodowej. Macając ścianę na lewo od drzwi Sean natrafił ręką na tablicę z przełącznikami. Trzepnął je wszystkie naraz i w mgnieniu oka cały sufit się rozjarzył.
- Patrzcie państwo! - przemówił Sean w najwyższym zdumieniu. Oto było laboratorium, jakiego spodziewał się w Forbes Cancer Center. Ogromne, zajmowało całe piętro. Było olśniewająco białe: białe kafelki, białe szafki i białe ściany.
Sean powoli ruszył środkiem oglądając wyposażenie.
- Wszystko jest nowiusieńkie - rzekł z podziwem. Położył rękę na obudowie stojącej na podwyższeniu aparatury. - I najwyższej klasy. To jest urządzenie do automatycznego transferu DNA. Kosztuje co najmniej dwanaście tysięcy dolarów. A to jest najnowszy spektrofotometr do pomiaru chemiluminescencji. Lekko licząc dwadzieścia trzy. A tam stoi aparat do wysokociśnieniowej chromatografii cieczowej. To będzie około dwudziestu patoli.
A tu znowu automatyczny sorter komórek. Przynajmniej sto pięćdziesiąt tysięcy. I, Boże święty! Sean zatrzymał się w osłupieniu przed osobliwym jajowatego kształtu aparatem.
- Nie podchodź do tego gościa ze swoją kartą kredytową ostrzegł. - To jest aparat do pomiaru jądrowego rezonansu magnetycznego. Masz jakieś pojęcie, ile to maleństwo może kosztować?
Janet potrząsnęła głową.
- Możesz zacząć od pół miliona dolarów. A jeśli mają to, mają też na pewno detektor promieniowania rentgenowskiego.
Idąc dalej Sean dotarł do wydzielonego oszklonego pomieszczenia. Wewnątrz zobaczył wyciąg P III oraz rzędy za rzędami inkubatorów do hodowli tkankowych. Sean spróbował poruszyć szklane drzwi. Otwierały się na zewnątrz, musiał więc walczyć z podciśnieniem, które utrzymywało je w zamknięciu. Ciśnienie w laboratorium wirusologicznym było niższe niż na zewnątrz, by nie wydostawały się z niego mikroorganizmy.
Wchodząc w obręb P III Sean dał Janet znak, by się zatrzymała.
Najpierw podszedł do zamrażarki podłogowej i otworzył klapę.
Wewnętrzny wskaźnik pokazywał temperaturę minus dwadzieścia jeden stopni. Wewnątrz zamrażarki tłoczyły się niezliczone stojaki z małymi probówkami. Każda probówka zawierała zamrożoną kulturę wirusa.
Sean zamknął zamrażarkę i spojrzał na inkubatory. Utrzymywano w nich temperaturę trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza, a więc normalną temperaturę ciała ludzkiego.
Przeszedł do stołu i przejrzał kilka mikrofotografii elektronowych wirusów izometrycznych oraz towarzyszących im rysunków o charakterze technicznym przedstawiających kapsydy wirusów.
Rysunki służyły do analizy kapsydów o dwudziestościennej symetrii i zawierały dane o wymiarach kapsomerów. Sean zauważył, że cząsteczka wirusa miała łączną średnicę czterdziestu trzech nanometrów.
Opuściwszy P III Sean przeszedł do strefy, w której czuł się jak w domu. Cała duża część laboratorium służyła badaniom nad onkogenami, takimi samymi, jakimi Sean zajmował się w Bostonie.
Z tą tylko różnicą, że tu wszystko było nowiutkie. Sean tęsknie spojrzał na półki za półkami wypełnione wszelkimi możliwymi odczynnikami do izolacji onkogenów i ich produktów, onkoprotein.
-: Awangarda. Pod każdym względem - rzekł.
W części poświęconej onkogenom znajdowały się kolejne inkubatory do hodowli tkankowych porównywalne z półkami do leżakowania tysiąca butelek wina. Otworzył drzwiczki jednego z nich i spojrzał na linie komórkowe.
- W takim miejscu mógłbym pracować - powiedział zamykając inkubator.
- Czy to jest to, czego oczekiwałeś? - spytała Janet. Chodziła za nim jak piesek; nie weszła tylko do P III.
- Więcej, niż oczekiwałem - odparł Sean. - To na pewno tutaj pracuje Levy. Założę się, że większość tego wyposażenia pochodzi ze strefy zakazanej na piątym piętrze budynku naukowego Forbes.
- No i co ci to wszystko mówi? - spytała Janet.
- To wszystko mówi mi, że potrzebuję kilku godzin w laboratorium w Forbes - oświadczył Sean. - Jestem zdania...
Sean nie dokończył. Na klatce schodowej dały się słyszeć głosy i kroki. Janet w panice zakryła usta dłonią. Sean chwycił ją za rękę, rozpaczliwie omiatając wzrokiem laboratorium w poszukiwaniu kryjówki. Nie było ucieczki.
ROZDZIAŁ 11 - 7 marca, niedziela, godzina 8.05
- Są tutaj! - ogłosił Wayne Edwards. Właśnie otworzył grube metalowe drzwi niewielkiej szafy magazynowej w pobliżu szklanej obudowy P III.
Sean i Janet zamrugali oślepieni nagłym światłem.
Sterling postąpił w kierunku znaleziska Wayne'a. Kurt obok niego.
- Być może nie wyglądają na zbiegów ani agentów prowokatorów - rzekł. - Ale my oczywiście znamy prawdę.
- Z szafy! - rozkazał Wayne.
Uległa i skruszona Janet i zbuntowany Sean stanęli w pełnym świetle.
- Nie powinniście byli wczoraj ulatniać się z lotniska - skarcił ich Sterling. - Pomyśleć, ile pracy nas kosztowało, żeby popsuć szyki porywaczom. A tu ani odrobiny wdzięczności. Ciekaw jestem, czy jesteście świadomi, ile narobiliście kłopotów.
- Ile narobię kłopotów - poprawił go Sean.
- Ach tak, doktor Mason wspominał, że masz tupet - powiedział Sterling. - Świetnie, będziesz mógł pofolgować swoim skłonnościom do impertynencji na policji Key West. Niech już oni się biją z kolegami z Miami o to, w czyjej jurysdykcji ma pozostać twój przypadek teraz, kiedy i tutaj popełniłeś przestępstwo.
Sterling podniósł słuchawkę telefonu zamierzając wykręcić numer.
Sean wyciągnął z kieszeni kurtki drzemiący dotąd bezużytecznie rewolwer i wycelował w Sterlinga.
- Odłóż słuchawkę - rozkazał.
Na widok rewolweru w dłoni Seana Janet gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Sean! - krzyknęła. - Nie!
- Zamknij się! - syknął Sean. I tak się denerwował, że tych trzech otacza go szerokim łukiem. Jeszcze tego brakowało, żeby Janet stworzyła im okazję zdobycia nad nim przewagi.
Sterling odłożył słuchawkę. Sean dał im znak, żeby stanęli obok siebie.
- To wyjątkowo niemądre posunięcie - zauważył Sterling. Włamanie przy użyciu broni palnej jest o wiele poważniejszym przestępstwem niż samo włamanie.
- Do szafy! - rozkazał Sean wskazując miejsce, które on i Janet przed chwilą opuścili.
- Sean, posuwasz się za daleko! - ostrzegła Janet. Zrobiła krok w jego kierunku.
- Zejdź mi z drogi! - warknął Sean. Odepchnął ją brutalnie na bok.
I tak już przerażoną widokiem rewolweru Janet zaszokowała nagła zmiana osobowości Seana. Okrutna, bezwzględna nuta w jego głosie i wyraz jego twarzy odebrały jej mowę.
Sean zagonił trzech mężczyzn do wąskiej szafy. Szybko zamknął ją i zaryglował drzwi. Schował rewolwer do kieszeni i dodatkowo zabarykadował drzwi szafy kilkoma dużymi meblami, w tym ciężką pięcioszufladową szafką kartoteczną.
Zadowolony ze swego dzieła, porwał Janet za rękę i ruszył w kierunku wyjścia. Janet usiłowała się opierać. W połowie drogi na klatkę schodową udało jej się wyrwać.
- Ja z tobą nie idę - powiedziała.
- O co ci chodzi? - szepnął Sean naglącym tonem.
- O to, jak się do mnie odnosiłeś - odparła Janet. - Ja ciebie wcale nie znam.
- Janet, proszę! - przemawiał do niej przez zaciśnięte zęby. - To był teatralny efekt, na użytek tamtych. Jeśli sprawy nie ułożą się tak, jak sobie wyobrażam, będziesz mogła utrzymywać, że do uczestnictwa w całej aferze zostałaś zmuszona. Zważywszy, co muszę jeszcze zrobić w laboratorium w Miami, nasze położenie prawdopodobnie jeszcze się pogorszy, zanim obróci się ku lepszemu.
- Powiedz po prostu - poprosiła Janet. - Przestań mówić zagadkami. Co ci chodzi po głowie?
- Wyjaśnienia zabrałyby zbyt dużo czasu. Teraz musimy się stąd wydostać. Nie potrafię powiedzieć, jak długo szafa utrzyma tych trzech. Kiedy się uwolnią, wszystko wyjdzie na jaw.
Bardziej zbita z tropu niż kiedykolwiek, Janet podążyła za Seanem po schodach, obok laboratorium na parterze i przez drzwi frontowe na dwór. Na rogu od ulicy stał cherokee Kurta Wanamakera. Sean wskazał Janet, by wsiadała.
- Jak to miło z ich strony, że zostawili nam kluczyki.
- Myślałby kto, że ci to robi jakąś różnicę - odparła Janet.
Sean zapalił, ale nagle zgasił silnik.
- Co znowu? - spytała Janet.
- W całym tym ferworze zapomniałem, że potrzebuję paru rzeczy z góry - powiedział. Wysiadł i wetknął głowę przez okno. - Za minutkę jestem z powrotem.
Janet próbowała protestować, ale Sean już poszedł. Nie można powiedzieć, żeby w tym całym zamieszaniu specjalnie liczył się z jej uczuciami. Wysiadła z samochodu i zaczęła nerwowo chodzić wzdłuż niego tam i z powrotem.
Dzięki Bogu Sean wrócił po kilku minutach z dużym tekturowym pudłem, które postawił na tylnym siedzeniu. Usiadł za kierownicą i zapalił. Janet usiadła obok. Wyjechali na drogę i skierowali się na północ.
- Zobacz, czy w schowku na rękawiczki jest mapa - poprosił Sean.
Janet poszukała i znalazła. Otworzyła ją na Florida Keys. Sean wziął od niej mapę i przyglądał się prowadząc.
- Nie możemy liczyć na to, że dostaniemy się do Miami tym samochodem - powiedział. - Jak tylko ta trójka wydostanie się z szafy, zorientuje się, że go nie ma. Policja zacznie go szukać, a że jest tylko jedna droga na północ, znajdzie go bez trudu.
- Jestem zbiegiem - stwierdziła ze zdumieniem Janet. - Właśnie tak, jak powiedział ten facet, kiedy znaleźli nas w szafie. Nie mogę w to uwierzyć. Nie wiem, czy się śmiać czy płakać.
- W Marathon jest lotnisko - ciągnął Sean ignorując uwagi Janet. - Zostawimy tam samochód i albo wypożyczymy następny, albo polecimy, w zależności od rozkładu lotów.
- Rozumiem, że wracamy do Miami.
- Jak najbardziej. Prosto do Forbes.
- Co jest w tym kartonowym pudle?
- Różne rzeczy, których nie mają w Miami.
- Na przykład co?
- Głównie primery DNA-owe i sondy molekularne do wykrywania onkogenów - wyjaśnił Sean. - Znalazłem też kilka primerów i sond wykrywających kwas nukleinowy wirusa, szczególnie wirusa zapalenia mózgu Saint Louis.
- i nie masz zamiaru powiedzieć mi, co to wszystko znaczy?
- To wygląda zbyt absurdalnie - przyznał Sean. - Chciałbym najpierw zdobyć jakieś dowody. Muszę się sam przekonać, zanim powiem komukolwiek, nawet tobie.
- Przynajmniej powiedz mi ogólnie, do czego ci są potrzebne te primery i sondy.
- Primerów używa się do wyszukiwania określonych nici DNA - powiedział Sean. - Z miliona innych wynajdują tę jedną nić i reagują z nią. Potem dzięki procesowi zwanemu polimerazową reakcją łańcuchową ta oryginalna nić może zostać powielona biliony razy. Wtedy z łatwością wykrywa ją oznakowana sonda molekularna.
- Więc zastosowanie tych primerów i sond to jak szukanie przysłowiowej igły w stogu siana za pomocą potężnego magnesu - stwierdziła Janet.
- Właśnie - rzekł Sean pełen podziwu dla chłonności jej umysłu. - Bardzo, bardzo potężnego magnesu. Podkreślam, że potrafi znaleźć jedną określoną nić DNA w roztworze zawierającym milion innych. W tym sensie ma niemal magiczną moc. Myślę, że facet, który opracował tę metodę, powinien dostać Nobla.
- Biologia molekularna robi wielkie postępy - zauważyła sennym głosem Janet.
- Niewiarygodne - przytaknął Sean. - Nawet ludzie, którzy w tym siedzą, z trudem nadążają.
Przytłumiony, jednostajny warkot silnika i łagodne kołysanie utrudniały Janet walkę z ciężkimi, opadającymi powiekami. Chciała przycisnąć Seana, by powiedział jej coś więcej o swoich podejrzeniach, i zdawało jej się, że łatwiej jej to pójdzie, jeśli wyciągnie go na rozmowę o biologii molekularnej i o tym, co zamierza robić, gdy znajdzie się z powrotem w laboratorium w Forbes. Ale była zbyt wyczerpana, żeby kontynuować.
Jazda samochodem zawsze działała na nią uspokajająco. Po tej niewielkiej dawce snu na łodzi i całej późniejszej bieganinie nie trzeba było wiele, by Janet odpłynęła. Zapadła w głęboki, tak bardzo jej potrzebny sen i spała spokojnie, dopóki Sean nie zjechał z szosy numer 1 na teren lotniska Marathon.
- Jak dotąd wszystko w porządku - powiedział Sean, gdy zauważył, że się poruszyła. - Ani blokady dróg, ani policji.
Janet usiadła. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, ale nagle rzeczywistość pojawiła się przed nią w paraliżującym błysku. Teraz czuła się jeszcze gorzej niż przed snem. Przebiegła palcami po włosach, co nasunęło jej myśl o wronim gnieździe. Trudno jej było wyobrazić sobie, jak wygląda. Uznała, że lepiej się nad tym nie zastanawiać.
Sean zaparkował samochód w najbardziej zatłoczonej części parkingu. Wydawało mu się, że dzięki temu przemkną nie zauważeni i zyskają trochę czasu. Dźwignął pudło z tylnego siedzenia i zaniósł je do budynku. Wysłał Janet, żeby sprawdziła loty do Miami, a sam poszedł dowiedzieć się o możliwości wypożyczenia samochodu. Ciągle jeszcze szukał agenta, kiedy wróciła Janet z wiadomością, że lot mają za dwadzieścia minut.
Pracownik linii lotniczych uczynnię owinął pudło Seana taśmą klejącą i opatrzył ze wszystkich stron naklejkami: OSTROŻNIE! SZKŁO! Zaręczył mu, że paczka będzie traktowana z największą troskliwością. Później, gdy Sean wsiadał na pokład małego lokalnego samolotu o silniku turbośmigłowym, zauważył, jak ktoś niedbale wrzuca jego pudło na wózek bagażowy. Ale nie przejął się. W Centralnym Laboratorium Diagnostycznym znalazł specjalny ochronny plastik do pakowania. Był więc w miarę spokojny, że jego skarby przetrwają podróż.
Na lotnisku w Miami on i Janet wypożyczyli samochód, tym razem w Avis. Omijali Hertza w obawie, że jego komputer wyjawi, iż panna Reardon ma już na swoim koncie czerwonego pontiaca.
Z primerami i sondami na tylnym siedzeniu pojechali prosto do Forbes. Sean zaparkował obok swojego łazika, niedaleko wejścia do budynku naukowego. Wyjął identyfikator.
- Idziesz ze mną? - spytał. Teraz już i nim owładnęło zmęczenie. -Jeśli chcesz, możesz wziąć ten samochód i pojechać do domu.
- Skoro już zabrnęłam tak daleko - odparła Janet - chcę, żebyś mi wyjaśnił, co robisz, i chcę widzieć, jak to robisz.
- W porządku - powiedział Sean.
Wysiedli z samochodu i poszli do budynku. Sean nie spodziewał się żadnych trudności, toteż zaskoczyło go, kiedy strażnik wstał.
Żaden strażnik dotychczas tego nie robił. Ten nazywał się Alvarez.
Sean widywał go już wcześniej.
- Pan Murphy? - spytał Alvarez z wyraźnym hiszpańskim akcentem.
- To ja -- odparł Sean. Wpadł na stalowe ramię bramki obrotowej, której Alvarez nie odblokował. W ręku, w sposób widoczny dla Alvareza, trzymał swój identyfikator. Pod drugą ręką miał tekturowe pudło. Janet stała tuż za nim.
- Nie wolno panu wchodzić do budynku - oświadczył Alvarez.
Sean postawił pudło na podłodze.
- Ja tu pracuję - rzekł. Nachylił się i podsunął identyfikator Alvarezowi pod sam nos, na wypadek gdyby ten go nie zauważył.
- Polecenie doktora Masona - odparł Alvarez. Cofnął się przed identyfikatorem Seana, jakby to było coś odrażającego.
Podniósł słuchawkę jednego z aparatów, a drugą ręką pstryknął obrotowy bęben z numerami telefonów.
- Odłóż pan słuchawkę. - Sean starał się zapanować nad głosem, ale wszystkie dotychczasowe przejścia i ogólne zmęczenie sprawiły, że jego cierpliwość była na wyczerpaniu.
Strażnik zignorował jego żądanie. Odszukał numer telefonu doktora Masona i zaczął wybierać cyfry.
- Prosiłem grzecznie - powtórzył Sean - żeby pan odłożył słuchawkę. - Mówił teraz znacznie ostrzejszym tonem.
Strażnik skończył wybierać numer i spokojnie przyglądał się Seanowi czekając na połączenie.
Z szybkością błyskawicy Sean sięgnął przez biurko i chwycił kabel w miejscu, gdzie znikał pod boazerią. Gwałtownym szarpnięciem uwolnił go i podniósł plątaninę cienkich czerwonych, zielonych i żółtych drucików ku zdumionej twarzy strażnika.
- Ten telefon jest zepsuty - rzekł.
Twarz Alvareza poczerwieniała. Puścił słuchawkę, porwał pałkę i wyszedł zza biurka.
Zamiast wycofać się, jak się tego spodziewał strażnik, Sean rzucił się do przodu jak na meczu hokejowym tworząc zaporę z własnego ciała. Wystartował z dołu. Jego przedramię zderzyło się ze szczęką strażnika. Alvarez oderwał się od ziemi i runął w tył, na ścianę, nie zdążywszy niczego zdziałać,swoją pałką. W momencie uderzenia Sean usłyszał wyraźny trzask, jakby ktoś łamał drewno na podpałkę. Gdy mężczyzna uderzył o ścianę, dało się też słyszeć sieknięcie, jakby ktoś siłą wypchnął mu powietrze z płuc. Sean odsunął się; Alvarez bezwładnie upadł na ziemię.
- O, Boże! - krzyknęła Janet. - Coś ty mu zrobił?
- Chryste, co za szczęka - powiedział Sean rozcierając przedramię.
Janet wyminęła Seana i podeszła do Alvareza, który krwawił z ust. Przez moment bała się, że nie żyje, ale szybko stwierdziła, że jest po prostu nieprzytomny.
- Kiedy to się skończy? - jęknęła. - Sean, zdaje się, że złamałeś mu szczękę i chyba przygryzł sobie język. Znokautowałeś go.
- Podrzućmy go do części szpitalnej - zaproponował Sean.
- Tam nie ma urazówki - odparła Janet. - Musimy go zawieźć do Miami General.
Sean uniósł oczy w górę i westchnął. Potem zwrócił wzrok na swoje pudło. Potrzebował paru, może nawet ze czterech godzin w laboratorium. Spojrzał na zegarek. Było tuż po pierwszej.
- Bierzmy go, Sean! - rozkazała Janet. - Już! To trzy minuty stąd. Jak tylko go tam podrzucimy, wrócimy tutaj. Po prostu nie możemy go tak zostawić.
Sean z ociąganiem wsunął swoje tekturowe pudło za biurko strażnika, po czym pomógł Janet wynieść Alvareza. Wspólnymi siłami wtaszczyli go na tylne siedzenie samochodu.
Sean rozumiał, że zawiezienie Alvareza do izby przyjęć Miami General było dobrym posunięciem. Nie byłoby mądrze zostawić krwawiącego, nieprzytomnego człowieka bez pomocy. Gdyby mu się coś stało, Sean znalazłby się w ciężkich opałach. Ale nie miał ochoty dać się schwytać przez swój miłosierny uczynek.
Choć była niedziela, liczył na tłok w izbie przyjęć. Nie rozczarował się.
- To będzie błyskawiczna akcja - ostrzegł Janet. - Wejście i wyjście. Jak tylko go dowleczemy, zmywamy się. Personel już będzie wiedział, co z nim zrobić.
Janet nie była całkiem przekonana, ale uznała, że lepiej się nie sprzeciwiać.
Sean zostawił samochód z silnikiem na wolnych obrotach i na włączonym biegu. Wspólnie z Janet z trudem uporał się z nadal bezwładnym ciałem Alvareza.
- Przynajmniej oddycha - stwierdził.
Tuż za drzwiami izby przyjęć Sean wypatrzył pusty wózek.
- Kładziemy go tutaj.
Gdy Alvarez bezpiecznie spoczął na wózku, Sean pchnął go lekko.
- Zatrzymanie krążenia! - krzyknął w ślad za toczącym się wózkiem. Potem chwycił Janet za ramię. - Chodź, lecimy.
- To przecież nie było zatrzymanie krążenia - powiedziała Janet w biegu do samochodu.
- Wiem - zgodził się Sean. - Ale chciałem ich zmusić do działania i to było jedyne, co mi przyszło do głowy. Wiesz, jak jest w izbie. Mógł tam leżeć godzinami, zanim ktoś by się nim zajął.
Janet wzruszyła ramionami. Sean miał trochę racji. Zanim odjechali, zobaczyli z ulgą, że pielęgniarz już przejął wózek.
W drodze powrotnej do Forbes żadne nie odezwało się ani słowem. Oboje byli wyczerpani. Na domiar złego Janet przeraził wybuch agresji Seana; był to kolejny przykład zachowania, jakiego się po nim nie spodziewała.
Tymczasem Sean głowił się, jak mógłby zapewnić sobie cztery godziny niezakłóconej pracy w laboratorium. Zważywszy niefortunny wypadek z Alvarezem oraz fakt, że policja i tak go już poszukuje, czuł, że jeśli chce powstrzymać wrogie zastępy, musi wymyślić coś naprawdę odkrywczego. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Drastyczny, ale uznał, że będzie skuteczny.
Mimo całego zmęczenia uśmiechnął się do swoich myśli. Spodobało mu się to, że jego plan miał w sobie coś z poetyckiej wizji sprawiedliwości.
Czuł się w prawie do sięgania po najradykalniejsze środki. Im więcej myślał o swojej teorii na temat wydarzeń w Forbes, tym silniejszego nabierał przekonania, że ma rację. Ale potrzebował dowodów, a żeby zdobyć dowody, potrzebował czasu w laboratorium. A żeby zapewnić sobie czas, musiał się posunąć do szokujących metod. Prawdę mówiąc, im bardziej będą szokujące, tym lepiej spełnią swoje zadanie.
Kiedy wzięli ostatni zakręt na parking przed Forbes, Sean przerwał milczenie.
- Tego wieczoru, kiedy przyleciałaś na Florydę, byłem na przyjęciu u doktora Masona - powiedział. - Jeden z pacjentów wyleczonych z medulloblastoma ofiarował Forbes donację, ogromne pieniądze. Ma zakłady produkujące samoloty w Saint Louis.
Janet milczała.
- Louis Martin jest dyrektorem generalnym firmy komputerowej na północ od Bostonu - dodał Sean. Parkując, rzucił okiem na Janet. Jej twarz wyrażała konsternację.
- Malcolm Betencourt ma ogromną sieć prywatnych szpitali - ciągnął. /
- A Helen Cabot była studentką - odezwała się w końcu Janet.
Sean otworzył drzwi od swojej strony, ale nie wysiadał.
- To prawda, Helen była studentką. Ale prawdą też jest, że jej ojciec jest założycielem i dyrektorem generalnym jednej z największych firm software'owych na świecie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Janet.
- Chcę tylko, żebyś się nad tym zastanowiła - powiedział Sean, wysiadając wreszcie z samochodu. - A kiedy pójdziemy na górę, chcę, żebyś przejrzała te trzydzieści trzy historie choroby, które skopiowaliśmy, i pomyślała nad danymi demograficzno -ekonomicznymi. Potem po prostu powiesz mi, czy według ciebie coś z nich wynika.
Sean ucieszył się, że żaden nowy strażnik nie przyszedł na służbę.
Wyciągnął zza biurka swoje kartonowe pudło. Potem oboje z Janet przeczołgali się pod bramką i pojechali windą na czwarte piętro.
Sean najpierw zajrzał do lodówki, by się upewnić, że mózg Helen oraz próbka płynu mózgowo-rdzeniowego są nienaruszone. Potem wyciągnął z ukrycia historie choroby i podał je Janet. Omiótł wzrokiem bałagan na stole laboratoryjnym, ale go nie ruszył.
- Kiedy ty będziesz przeglądać historie - rzucił lekkim tonem - ja na trochę wyjdę. Ale szybko wrócę, może za godzinę.
- Dokąd się wybierasz? - spytała Janet. Sean jak zwykle miał w zanadrzu pełno niespodzianek. - Zdawało mi się, że potrzebujesz czasu na pracę w laboratorium. Dlatego tak się tu spieszyliśmy.
- I tak jest - zapewnił ją. - Ale obawiam się, że nie będę miał spokoju z powodu Alvareza i z powodu tej trójki, którą zamknąłem w szafie w Key West. Do tej pory na pewno się wydostali i są gotowi do akcji. Muszę poczynić pewne zabezpieczenia, żeby zatrzymać barbarzyńców u bram.
- Jakie zabezpieczenia masz na myśli? - spytała Janet ostrożnie.
- Może lepiej, żebyś nie wiedziała. Wymyśliłem coś, co będzie na pewno skuteczne, ale ciut drastyczne. Chyba nie powinnaś być w to zamieszana.
- Wszystko to razem bardzo mi się nie podoba - zaznaczyła Janet.
- Gdyby ktokolwiek przyszedł i pytał o mnie, kiedy mnie nie będzie - ciągnął Sean nie zwracając uwagi na obawy Janet powiedz prawdę: że nie masz pojęcia, gdzie jestem.
- A kto mógłby przyjść? - zaniepokoiła się Janet.
- Mam nadzieję, że nikt - odparł Sean. - Ale gdyby, to prawdopodobnie będzie to Robert Harris, ten facet, który uratował nas na plaży. Jeśli Alvarez kogoś zawiadomi, to jego.
- A jeśli spyta, co ja tu robię?
- Powiedz mu prawdę. Powiedz, że przeglądasz te historie próbując zrozumieć moje postępowanie.
- Och, daj spokój! - powiedziała Janet lekceważącym tonem. - Nie mam zamiaru szukać przyczyn twojego postępowania w historiach choroby. To śmieszne.
- Po prostu przerzuć je i pamiętaj, co ci powiedziałem.
- O danych demograficzno-ekonomicznych? - spytała Janet.
- Właśnie. A teraz muszę lecieć. Czy możesz mi pożyczyć ten pojemnik z gazem, który zawsze nosisz w torebce?
- To mi się wcale nie podoba - powtórzyła Janet, ale wyjęła spray i podała Seanowi. - Bardzo się denerwuję.
- Nie martw się - odparł Sean. - Potrzebuję tego gazu na wypadek, gdybym wpadł na Batmana.
- Och, przestań - powiedziała Janet z irytacją w głosie.
Sean wiedział, że ma niewiele czasu. Alvarez wkrótce odzyska przytomność, jeśli już nie odzyskał. Prawie na pewno niebawem zawiadomi kogoś, że nie pilnuje już budynku i że Sean Murphy wrócił.
Samochodem z wypożyczalni pojechał do Miejskiej Przystani Jachtowej w pobliżu sali zebrań władz miasta. Zaparkował i poszedł do jednego z basenów, gdzie wynajął pięciometrowej długości jacht Boston Whaler. Opuściwszy basen skierował się przez Zatokę Biskajską i opłynął port Dodge Island. Jak to w niedzielę po południu w doku stało wiele statków wycieczkowych, na które wsiadali ludzie spragnieni przygód na Morzu Karaibskim. Było także mnóstwo innych atrakcji, od nart wodnych po wielkie jachty oceaniczne.
Przecinanie szlaku żeglownego było ryzykowne z powodu fal, które wzbudzał wiatr, a także inne jednostki pływające, ale Sean dopłynął bezpiecznie do mostu łączącego MacArthur Causeway z Miami Beach. Wpływając pod most, zobaczył po lewej swój cel: Star Island.
Dom Masonów łatwo było znaleźć, ponieważ przy molu przycumowany był ich wielki biały jacht, Lady Luck. Sean zakotwiczył swój jacht kawałek dalej, gdzie pływający dok łączył się z molem.
Gdy cumował łódź, Batman^ doberman Masonów, zgodnie z jego przewidywaniami zjawił się u szczytu drabiny warcząc i obnażając imponujące kły.
Sean wspiął się na drabinę powtarzając "dobry piesek". W odpowiedzi na jego pochlebstwa Batman wychylił się z mola jak mógł najdalej i zmarszczył górną wargę w groźnym warczeniu.
Warczał coraz głośniej i pokazywał coraz więcej zębów.
Znalazłszy się w odległości około trzydziestu centymetrów od psich kłów, Sean puścił Batmanowi w nos strumień gazu z pojemnika Janet. Pies skowycząc pomknął na swoje legowisko za garażem.
Ufny, że więcej psów nie ma, Sean wdrapał się na molo i rozejrzał po terenie. To, co miał zrobić, musiał zrobić szybko, zanim rozdzwonią się telefony. Rozsuwane drzwi living roomu od strony basenu były otwarte na oścież. Wydobywały się z nich potężne dźwięki muzyki operowej.
Ze swojego miejsca Sean nikogo nie widział. W tak piękny dzień spodziewał się zobaczyć Sarah Mason opalającą się na jednym z leżaków nad basenem. Zauważył ręcznik, emulsję do opalania i kawałek niedzielnej gazety, ale Sarah nie było.
Szybkimi ruchami okrążył basen i zbliżył się do otwartych drzwi.
Druciana moskitiera przysłaniała mu widok na wnętrze domu.
W miarę jak się zbliżał, muzyka potężniała.
Sean sięgnął do drzwi i dotknął moskitiery. Nie była zamknięta.
Odsunął ją cichutko. Wszedł do pokoju i nasłuchiwał, czy jakieś inne głosy nie przebijają się przez nagłe crescendo opery.
Zbliżył się do aparatury stereo i przyjrzał się oszałamiającej galerii wskaźników i pokręteł.
Znalazł to, które służyło do regulacji natężenia dźwięku i przykręcił je. Miał nadzieję, że zamilknięcie Aidy w połowie arii podziała jak magnes. Nie pomylił się.
Prawie natychmiast w drzwiach swojego gabinetu pojawił się doktor Mason i pytającym spojrzeniem obrzucił aparaturę. Zrobił kilka kroków w jej stronę i dopiero wtedy zauważył Seana. Stanął jak wryty.
- Dzień dobry, panie doktorze - przemówił Sean rześkim głosem, który przeczył jego samopoczuciu. - Czy jest pani Mason?
- Co, na miłość boską, ma znaczyć to...? - zagrzmiał doktor Mason. Najwyraźniej nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa.
- Najście? - podsunął Sean.
W tej chwili zjawiła się Sarah Mason, widocznie także zaintrygowana nagłą ciszą. Była ubrana, jeśli można to tak określić, w błyszczące czarne bikini. Skąpy kostium ledwo zakrywał jej obfite ciało. Powiewna narzutka z guzikami z kryształu górskiego była tak przezroczysta, że bynajmniej nie wyglądała w niej bardziej przyzwoicie. Stroju dopełniały czarne pantofelki bez pięt, na wysokich obcasach, przyozdobione na wysokości podbicia pękiem piór.
- Przychodzę zaprosić oboje państwa do laboratorium oznajmił rzeczowo Sean. - Proponuję zabrać coś do czytania. To może potrwać.
Państwo Mason wymienili spojrzenia.
- Problem polega na tym, że nie mam zbyt dużo czasu dodał Sean. - Ruszajmy więc. Pojedziemy państwa samochodem, jako że ja przypłynąłem łódką.
- Dzwonię na policję - oświadczył doktor Mason. Zrobił krok w stronę swojego gabinetu.
- Obawiam się, że to się nie zmieści w planie - odparł Sean.
Wyciągnął rewolwer Toma i podniósł go tak, by oboje Masonowie dokładnie go widzieli.
Pani Mason z trudem złapała powietrze. Doktor Mason zesztywniał.
- Miałem nadzieję, że wystarczy zwykłe zaproszenie - powiedział Sean. - Ale na wszelki wypadek mam też broń.
- Popełnia pan wielki błąd, młody człowieku - stwierdził doktor Mason.
- Z całym szacunkiem - rzekł Sean - jeśli moje podejrzenia są słuszne, to raczej pan popełnił wielkie błędy.
- Nie ujdzie to panu płazem - ostrzegł doktor Mason.
- Wcale na to nie liczę - odparł Sean.
- Zrób coś! - rozkazała mężowi pani Mason. Łzy wzbierające w kącikach jej oczu zagroziły makijażowi.
- Proszę zachować spokój - powiedział Sean. - Nikomu nie stanie się krzywda. A teraz proponuję, żebyśmy poszli do samochodu.
Zrobił ponaglający gest rewolwerem.
- Trzeba panu wiedzieć, że oczekujemy gościa - zaczął doktor Mason. - Ściśle biorąc oczekujemy pańskiego...
- To znaczy, że musimy wydostać się stąd szybciej - przerwał mu Sean. Potem krzyknął: -^Naprzód! - Z rewolwerem w dłoni popędził ich do holu.
Doktor Mason z ociąganiem otoczył małżonkę opiekuńczym ramieniem i poprowadził do drzwi wyjściowych. Sean otworzył.
Pani Mason szlochając powtarzała, że nie może iść w takim stroju.
- Wychodzić! - ryknął Sean z jawnym zniecierpliwieniem.
Byli w połowie drogi do samochodu doktora Masona, gdy na podjeździe pojawił się następny samochód.
Spłoszony tym wtargnięciem Sean wsunął rewolwer do kieszeni kurtki. Pomyślał, że będzie musiał zwiększyć liczbę zakładników o tego gościa. Gdy zobaczył, kto to taki, kilkakrotnie zamrugał oczami; był to jego brat, Brian.
- Sean! - zawołał Brian poznawszy brata. Przebiegł przez trawnik z wyrazem zdziwienia i radości na twarzy. - Szukam cię od dwudziestu czterech godzin! Gdzieś ty był?
- Dzwoniłem do ciebie - odparł Sean. - Co, na miłość boską, robisz w Miami?
- To dobrze, że pan przyjechał - włączył się doktor Mason. - Pański brat właśnie nas porywa.
- Ma broń! - ostrzegła pani Mason pociągając nosem.
Brian spojrzał na brata z niedowierzaniem.
- Broń? - powtórzył jak echo. - Jaką broń?
- W kieszeni ma rewolwer - syknęła pani Mason.
Brian wbił wzrok w Seana.
- Czy to prawda?
Sean wzruszył ramionami.
- To był zwariowany weekend.
- Oddaj mi ten rewolwer - rzekł Brian wyciągając rękę.
- Nie - odparł Sean.
- Oddaj mi ten rewolwer - powtórzył Brian, tym razem twardszym tonem.
- Brian, tu się dzieją rzeczy, o których nie śniło się filozofom - powiedział Sean. - Proszę cię, nie wtrącaj się teraz. Na pewno będę potrzebował twoich prawniczych talentów później, więc nie wyjeżdżaj. Po prostu wstrzymaj się na parę godzin.
Brian zrobił kolejny krok w kierunku Seana, tak że dzieliła ich tylko odległość ramienia.
- Daj mi rewolwer - nalegał. - Nie pozwolę ci popełnić takiego głupstwa. Porwanie z bronią w ręku to poważne przestępstwo. Za to idzie się do więzienia.
- Doceniam twoje dobre intencje - odparł Sean. - Wiem, że jesteś starszy, i że jesteś prawnikiem. Ale w tej chwili nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. Zaufaj mi! Brian wyciągnął rękę i złapał Seana za kieszeń usiłując wymacać wypukłość. Jego palce zacisnęły się na rewolwerze. Lecz Sean unieruchomił nadgarstek Briana w żelaznym uchwycie.
- Jesteś starszy - rzekł - ale ja jestem silniejszy. Już to przecież przerabialiśmy.
- Nie pozwolę ci tego zrobić - oświadczył Brian.
- Puść rewolwer - rozkazał Sean.
- Nie pozwolę ci zmarnować sobie życia - powtórzył Brian.
- Nie stawiaj mnie w przymusowej sytuacji - ostrzegł Sean.
Brian, nie puszczając rewolweru, spróbował uwolnić rękę z uścisku Seana.
Sean zareagował wymierzając mu lewą ręką hak w sam środek brzucha. Z szybkością błyskawicy poprawił ten cios mocnym uderzeniem w nos. Brian runął jak worek kartofli i zwinął się w kłębek usiłując złapać oddech. Trochę krwi pociekło mu z nosa.
- Przykro mi - rzekł Sean.
Pan i pani Mason, którzy obserwowali tę wymianę zdań, pomknęli do garażu. Sean rzucił się za nimi. Najpierw pochwycił panią Mason.
Doktor Mason, który trzymał ją za rękę, także został zatrzymany.
Potem jak pobił własnego brata, Sean nie był w nastroju do dalszej dyskusji.
- Do samochodu - warknął. - Pan prowadzi, doktorze.
Państwo Mason, wystraszeni, usłuchali. Sean zajął miejsce na tylnym siedzeniu.
- Proszę do laboratorium - zarządził.
Gdy wyjeżdżali, Sean w przelocie ujrzał Briana, który zdołał wydźwignąć się do pozycji siedzącej. Na jego twarzy malowały się konsternacja, ból i złość.
- Najwyższy czas - warknął Kurt Wanamaker, wygramoliwszy się wraz ze Sterlingiem i Wayne'em z szafy magazynowej.
Ociekali potem. Mimo klimatyzacji w laboratorium temperatura w szafie, do której nie docierało świeże powietrze, bardzo podskoczyła.
- Dopiero teraz was usłyszałem - wyjaśnił technik.
- Wrzeszczymy od południa - narzekał Kurt.
- Na dole trudno usłyszeć, co się tu dzieje, zwłaszcza gdy wszystkie urządzenia są włączone. Poza tym my tu nigdy nie przychodzimy.
- Nie rozumiem, jak można było nie usłyszeć - upierał się Kurt. ^ Sterling od razu poszedł do telefonu i nakręcił prywatny numer doktora Masona. Nikt nie odpowiadał. Sterling zaklął wyobraziwszy sobie niedzielny relaks doktora Masona w country club.
Odłożył słuchawkę i zaczął się zastanawiać, co robić. Powziąwszy szybką decyzję, dołączył do Kurta i Wayne'a i oznajmił, że chce wracać na lotnisko.
Na schodach pełną napięcia ciszę przerwał Wayne.
- Nigdy bym nie przypuścił, że Sean Murphy może mieć gnata.
- Tak, to była niespodzianka - zgodził się Sterling. - Uważam to za kolejny dowód, że ten Sean Murphy to dużo bardziej złożona osobowość, niż przypuszczaliśmy.
Gdy wyszli przed budynek, Kurt Wanamaker wpadł w panikę.
- Nie ma mojego samochodu! - jęknął.
- Pozdrowienia od pana Murphy'ego - rzekł Sterling. Zdaje się, że on nam gra na nosie.
- Ciekaw jestem, jak Murphy i ta dziewczyna dostali się tutaj z centrum miasta - powiedział Wayne.
- Tam z tyłu jest motocykl, który nie należy do nikogo z pracowników - odpowiedział technik.
- To chyba wyjaśnia sprawę - stwierdził Sterling. - Niech pan zadzwoni na policję i opisze im swój samochód. Skoro go wzięli, należy zakładać, że opuścili wyspę. Może policja ich przychwyci.
- Nowy samochód - lamentował Kurt. - Miałem go dopiero od trzech tygodni. To potworne.
Sterling ugryzł się w język. Odczuwał tylko pogardę dla tego nerwowego, męczliwego, łysiejącego człowieczka, z którym spędził ponad pięć nieprzyjemnych godzin, ściśnięty w maleńkiej szafie.
- Czy mógłby pan poprosić któregoś z techników, żeby nas podrzucił na lotnisko?
Pocieszał się myślą, że była to jego ostatnia rozmowa z tym facetem.
ROZDZIAŁ 12 7 marca, niedziela, godzina 14.30
Gdy doktor Mason zajechał na parking Forbes, Sean wytężył wzrok próbując się zorientować, czy w budynku naukowym nic się nie zmieniło. Lecz przez szyby, w których odbijały się promienie słońca, nie było nic widać. Sean nie mógł dojrzeć, czy nowy strażnik objął służbę.
Dopiero po zaparkowaniu, gdy wszedł do budynku trzymając oboje Masonów tuż przed sobą, zobaczył, że istotnie jest już nowy strażnik. Na jego plakietce widniało nazwisko Sanchez.
- Niech pan mu powie, kim pan jest i żeby dał panu klucze szepnął Sean, gdy całe trio zbliżało się do bramki.
- On wie, kim jestem - warknął doktor Mason.
- Niech pan mu powie, że nikomu nie wolno wchodzić do budynku, dopóki my nie zejdziemy. - Sean wiedział, że to polecenie za jakiś czas na pewno zostanie zignorowane, ale dlaczego nie miałby spróbować.
Doktor Mason zrobił, co mu kazano. Przekazał Seanowi pęk kluczy, który podał mu Sanchez. Gdy przechodzili przez bramkę, strażnik przyglądał im się dziwnie. Piersiaste blondyny w czarnym bikini i w przybranych piórami pantoflach na wysokich obcasach nie były stałymi gośćmi instytutu naukowego Forbes.
- Pański brat miał rację - powiedział doktor Mason, gdy Sean zamknął na klucz drzwi za bramką. - To jest poważne przestępstwo. Pójdzie pan do więzienia. To panu nie ujdzie na sucho.
- Już panu mówiłem, że wcale na to nie liczę - odparł Sean.
Pozamykał na klucz klatki schodowe. Na pierwszym piętrze zaryglował drzwi ewakuacyjne i te, które prowadziły do łącznika ze szpitalem. Gdy wjechali na czwarte piętro, zablokował windę, którą przyjechali, potem ściągnął drugą i zrobił to samo.
Wprowadzając Masonów do pracowni, pomachał Janet. Siedziała w kabinie biurowej i czytała historie choroby. Wyszła, obrzucając ich pytającym spojrzeniem. Sean pospiesznie dokonał prezentacji, po czym wysłał państwa Masonów do kabiny i polecił im, by tam pozostali. Zamknął za nimi drzwi.
- Co oni tu robią? - spytała zaniepokojona Janet. - I dlaczego pani Mason jest w kostiumie kąpielowym? Wygląda, jakby płakała.
- Jest trochę histeryczna - wyjaśnił Sean. - Nie było czasu na przebieranki. Przywiozłem ich tutaj, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Poza tym kiedy zrobię to, co zamierzam zrobić, chcę o tym powiedzieć przede wszystkim doktorowi Masonowi.
- Zmusiłeś ich, żeby tu przyszli? - spytała Janet. Nawet w świetle dotychczasowych wybryków Seana, to przekraczało wszelkie granice.
- Oni woleliby dalej słuchać Aidy - przyznał Sean. Zaczął szykować sobie stanowisko pracy, sprzątając szczególnie starannie pod jednym z wyciągów.
- Posłużyłeś się tym rewolwerem, który ze sobą nosisz? - spytała znowu Janet. Właściwie wolała nie słyszeć odpowiedzi.
- Musiałem go im pokazać - odparł Sean.
- Niech nas Bóg ma w swojej opiece - wyrzekła Janet wznosząc oczy ku niebu i potrząsając głową.
Sean wyjął świeże szkło laboratoryjne, w tym dużą kolbę Erlenmajera. By zrobić sobie miejsce, zepchnął część dawnego bałaganu na bok, obok zlewu.
Janet chwyciła go za rękę.
- Posunąłeś się za daleko - powiedziała. - Porwałeś Masonów! Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Oczywiście - odparł Sean. - A co ty myślisz, że zwariowałem?
- Nie każ mi odpowiadać na to pytanie.
- Czy ktoś tu przychodził, kiedy mnie nie było?
- Robert Harris, tak jak przypuszczałeś.
- I co? - spytał Sean podnosząc wzrok znad swojej pracy.
- Powiedziałam mu to, co mi kazałeś. Chciał wiedzieć, czy pojechałeś do rezydencji. Powiedziałam, że nie wiem. Myślę, że pojechał cię tam szukać.
- Znakomicie. Jego najbardziej się bałem. Bo jest zanadto w gorącej wodzie kąpany. Zanim wróci, wszystko musi być przyszykowane. - Zabrał się na nowo do pracy.
Janet nie wiedziała, co robić. Przez kilka minut przyglądała się, jak Sean miesza w erlenmajerce jakieś substancje, z których otrzymał bezbarwną oleistą ciecz.
- Co ty właściwie robisz? - spytała.
- Szykuję dużą porcję nitrogliceryny - odparł - plus łaźnię lodową, żeby się miała w czym chłodzić.
- Ty chyba żartujesz. - Znów owładnął nią niepokój. Trudno było nadążyć za Seanem.
- Masz rację - przyznał zniżając głos. - To po prostu przedstawienie na użytek doktora Masona i jego pięknej oblubienicy.
Jako lekarz, wie akurat tyle o chemii nieorganicznej, żeby w to uwierzyć.
- Postępujesz bardzo osobliwie, Sean - oświadczyła Janet.
- Jestem troszkę szalony - zgodził się Sean. - No a co myślisz o tych historiach?
- Myślę, że masz rację - powiedziała Janet. - Nie we wszystkich jest zaznaczony status majątkowy, ale tam, gdzie jest, pacjenci są albo dyrektorami generalnymi wielkich firm, albo członkami ich rodzin.
- Założę się, że wszyscy figurują na liście pięciuset najbogatszych - rzekł Sean. - I co o tym myślisz?
- Jestem zbyt wyczerpana, żeby wyciągać jakieś logiczne wnioski - odparła Janet. - Ale sądzę, że to dziwny zbieg okoliczności.
Sean zaśmiał się.
- Jak uważasz, jakie jest statystyczne prawdopodobieństwo, żeby coś takiego zdarzyło się przypadkowo?
- Za mało wiem o statystyce, żeby odpowiedzieć na takie pytanie.
Sean podniósł kolbę i zamieszał zawarty w niej roztwór.
- Wygląda na tyle dobrze, że powinno przejść - powiedział. - Miejmy nadzieję, że stary Mason pamięta jeszcze chemię nieorganiczną na tyle, że zrobi to na nim wrażenie.
Janet patrzyła, jak Sean niesie kolbę do pomieszczenia biurowego. Zastanawiała się, czy nie stracił kontaktu z rzeczywistością.
Prawda, że okoliczności stopniowo wymuszały na nim coraz to bardziej desperackie czyny, ale porwanie Masonów pod groźbą użycia broni stanowiło już przeskok do innej kategorii. Skutki prawne takiego postępku musiały być surowe. Janet nie wiedziała zbyt wiele o prawie, ale rozumiała, że i ona jest w to wciągnięta.
Powątpiewała, czy teoria Seana o wymuszonym uczestnictwie naprawdę pomoże jej ocalić skórę. Jakże pragnęłaby wiedzieć, co począć! Obserwowała, jak Sean prezentował Masonom fałszywą nitroglicerynę jako autentyk. Sądząc po wrażeniu, jakie zrobił na doktorze Masonie, dyrektor Forbes przypomniał sobie tyle chemii nieorganicznej, żeby pokaz miał dla niego cechy prawdopodobieństwa. Szeroko otworzył oczy. Pani Mason podniosła rękę do ust.
Gdy Sean gwałtownie potrząsnął kolbą, oboje odskoczyli przerażeni. Teraz Sean umieścił kolbę w łaźni z lodem na biurku, zabrał zostawione przez Janet historie choroby i wyszedł z powrotem do pracowni. Rzucił historie na pobliski stół laboratoryjny.
- Co powiedzieli Masonowie? - spytała Janet.
- Zrobiłem na nich odpowiednie wrażenie - odparł Sean. Szczególnie, gdy im powiedziałem, że temperatura zamarzania wynosi tylko dwanaście i sześć dziesiątych stopnia, i że w postaci stałej to świństwo jest wyjątkowo niestabilne. Ostrzegłem ich, żeby byli ostrożni, bo już potrącenie stołu może je zdetonować.
- Uważam, że powinniśmy się z tego wycofać - stwierdziła Janet. - Posunąłeś się za daleko.
- Pozwolę sobie być odmiennego zdania - odparł Sean. Poza tym ja to robię, a nie ty.
- Ja też jestem w to wplątana. Sama obecność pewnie czyni ze mnie wspólniczkę.
- Kiedy wszystko zostanie zrobione i ujawnione, Brian sobie z tym poradzi - obiecał Sean. - Wierz mi.
Uwagę Janet przyciągnęła para w oszklonym pomieszczeniu.
- Nie powinieneś był zostawiać Masonów samych - powiedziała. - Doktor Mason telefonuje.
- To dobrze. Właśnie spodziewałem się, że gdzieś zadzwoni.
Mam nadzieję, że zadzwonił na policję. Widzisz, chcę, żeby tu się zrobił cyrk.
Janet wlepiła w niego oczy. Po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że to może być ostra psychoza.
- Sean - przemówiła łagodnie - mam wrażenie, że dzieje się z tobą coś niedobrego. Chyba miałeś za dużo napięć.
- Poważnie. Chcę mieć zbiegowisko jak w karnawale. Tak będzie bezpieczniej. Ostatnia rzecz, jakiej nam trzeba, to niewyżyty komandos w stylu Roberta Harrisa, który by się tu zakradł z nożem w zębach przez przewody wentylacyjne i chciał odgrywać bohatera. Właśnie w takich okolicznościach przytrafiają się wypadki. Chcę, żeby tu była policja i straż pożarna, i żeby stali na zewnątrz drapiąc się w głowę, ale żeby trzymali z daleka rozmaitych kamikadze. Zależy mi, żeby przez jakieś cztery godziny wszyscy myśleli, że zwariowałem.
- Nie rozumiem - powiedziała Janet.
- Zrozumiesz - zapewnił ją Sean. - Tymczasem mam dla ciebie zajęcie. Mówiłaś mi, że znasz się trochę na komputerach.
Idź do administracji na szóstym piętrze - podał jej kółko z kluczami - do tej oszklonej kabiny, którą widzieliśmy, kiedy kopiowaliśmy historie, tam, gdzie ten wielki komputer wyświetlał dziewięciocyfrowe numery. Sądzę, że to były numery polis ubezpieczeniowych. I numery telefonów! To chyba były numery towarzystw ubezpieczeniowych, które zajmują się ubezpieczeniami zdrowotnymi. Zobacz, czy potrafisz to rozpracować. Potem spróbuj się włamać do jednostki centralnej. Chciałbym, żebyś sprawdziła trasy podróży służbowych personelu medycznego, przede wszystkim Deborah Levy i Margaret Richmond.
- Nie możesz mi powiedzieć, po co mam to robić? - spytała Janet.
- Nie - odparł Sean. - To będzie jak podwójnie ślepa próba.
Chcę, żebyś była obiektywna.
Szaleństwo Seana było dziwnie sugestywne - i przekonujące.
Janet wzięła klucze i wyszła na klatkę schodową. Sean pokazał jej kciuk na pożegnanie. Jakikolwiek będzie finał tej zwariowanej, zuchwałej eskapady, za cztery czy pięć godzin będzie po wszystkim.
Zanim Sean zabrał się do pracy, wybrał bostoński numer Briana.
Nagrał długą wiadomość. Najpierw przeprosił, że go uderzył.
Potem powiedział, że na wypadek gdyby stało się coś fatalnego, chciałby mu wyjaśnić, co według niego dzieje się w Forbes Cancer Center. Zajęło mu to około pięciu minut.
Dla porucznika Hectora Salazara z policji miejskiej w Miami niedzielne popołudnia były na ogół okazją do odwalenia stert papierkowej roboty, której przyczyniały mu typowe dla Miami sobotnie wieczory. Niedziele były zazwyczaj spokojne. Główną część pracy stanowiły wypadki samochodowe, z którymi mógł sobie poradzić umundurowany patrol lub sierżant. Później, gdy mecze piłkarskie dobiegały końca, wybuchały bójki rodzinne. To czasem wymagało interwencji dowódcy straży, toteż Hector chciał zrobić, ile się da, zanim telefon zacznie dzwonić.
Gdy zadzwonił piętnaście po trzeciej, odebrał go bez większego niepokoju,^ jako że mecz Miami Dolphins jeszcze trwał. Telefon był podłączony do linii miejskiej.
- Mówi sierżant Andersen - odezwał się głos. - Jestem w szpitalu Forbes Cancer Center. Mamy problem.
- Co się dzieje? - spytał Hector. Krzesło zapiszczało, gdy odchylił się do tyłu.
- Tu obok w części naukowej pewien facet zamknął się z dwojgiem, może trojgiem zakładników - powiedział Andersen. - Jest uzbrojony. Ma też coś w rodzaju bomby.
- Chryste Panie! - rzekł Hector. Krzesło z głuchym łoskotem wróciło do poprzedniej pozycji. Z doświadczenia wiedział, ile z tym będzie papierkowej roboty. - Jest jeszcze ktoś w budynku?
- Chyba nie. Przynajmniej tak twierdzi strażnik. Na domiar złego zakładnicy to grube ryby. Dyrektor instytutu, doktor Randolph Mason, i jego żona, Sarah Mason.
- Zabezpieczyłeś teren? - spytał Hector. Myślami już wybiegał naprzód. Ta operacja to będzie śmierdzące jajo. Doktor Randolph Mason był postacią dobrze znaną w Miami i okolicach.
- Właśnie to robimy - rzekł Anderson. - Otaczamy cały budynek żółtą taśmą.
- Są już jacyś dziennikarze? - spytał Hector. Dziennikarze docierali czasem na miejsce szybciej niż posiłki policyjne. Często bowiem podsłuchiwali policyjne pasma radiowe.
- Jeszcze nie - powiedział Anderson. - Dlatego dzwonię przez miejską sieć. Ale lada moment spodziewamy się zadymy.
Porywacz nazywa się Sean Murphy. Jest studentem medycyny na praktyce w instytucie. Towarzyszy mu pielęgniarka, Janet Reardon. Nie wiemy, czy jest jego wspólniczką, czy zakładniczką.
- Co rozumiesz przez "coś w rodzaju bomby"?
- Dużą kolbę nitrogliceryny. Stoi w lodzie na biurku w pomieszczeniu, gdzie są zakładnicy. Gdy skrzepnie, nawet trzaśniecie drzwiami może ją odpalić. Przynajmniej tak twierdzi doktor Mason.
- Rozmawiałeś z zakładnikami?
- O, tak. Doktor Mason powiedział mi, że on i jego żona przebywają w szklanej kabinie, gdzie jest też nitro. Są przerażeni, ale jak dotąd nic im się nie stało i mają dostęp do telefonu. Mówił, że widzi stamtąd sprawcę, ale dziewczyny nie ma. Nie wie, gdzie poszła.
- A co robi Murphy? Stawiał jakieś żądania?
- Nie, jak dotąd żadnych. Najwyraźniej jest bardzo zajęty jakimś eksperymentem.
- Jakim znowu eksperymentem?
- Nie mam pojęcia. Powtarzam tylko to, co powiedział doktor Mason. Zdaje się, że Murphy był niezadowolony, że nie dopuszczono go do prac nad jakimś programem. Możliwe, że zajmuje się właśnie tym. W każdym razie jest uzbrojony. Doktor Mason powiedział, że włamał się do ich domu i machał im rewolwerem przed nosem.
- Jakim rewolwerem?
- Sądząc z opisu doktora Masona, coltem 0,38 detective special.
- Zabezpiecz budynek. Nikt nie może wejść ani wyjść. Jasne?
- Jasne - odparł Anderson.
Salazar zapowiedział, że będzie na miejscu za kilka minut.
Potem odbył jeszcze trzy rozmowy telefoniczne. Najpierw zadzwonił do Ronalda Hunta, szefa zespołu negocjacyjnego. Potem do dowódcy brygady antyterrorystycznej, George'a Loringa. W końcu zadzwonił do Phila Darella, dowódcy oddziału saperów. Wszystkim trzem powiedział, by zebrali swoich ludzi i spotkali się z nim przed Forbes Cancer Center.
Hector dźwignął z krzesła swoje sto kilogramów. Zawsze był mocnej budowy. Gdy miał lat dwadzieścia, były to same mięśnie.
Po trzydziestce większość z nich przekształciła się w tłuszcz. Grubymi jak łopaty rękami przypiął sobie do pasa policyjne rekwizyty, które zdjął siadając przy biurku. Właśnie zakładał kamizelkę kuloodporną, gdy telefon znowu zadzwonił. To był jego przełożony, Mark Witman.
- Słyszałem, że jest problem z zakładnikami - powiedział Witman.
- Tak jest - zająknął się Hector. - Właśnie miałem telefon.
Zbieramy ludzi.
- Dasz sobie z tym radę? - spytał Witman.
- Tak jest - odparł Hector.
- Na pewno nie chcesz, żebym ci podesłał kapitana?
- Sądzę, że nie będzie problemów.
- Okay - powiedział Witman. - Ale musisz wiedzieć, że już miałem telefon od burmistrza. Sytuacja jest delikatna w aspekcie politycznym.
- Będę to miał na uwadze.
- Wszystko ma być robione zgodnie z regulaminem - podkreślił Witman.
- Tak jest - odparł Hector.
Sean z determinacją rzucił się w wir pracy. Wiedząc, że nie ma wiele czasu, starał się pracować wydajnie, planując każdy krok z wyprzedzeniem. Najpierw wjechał na piąte piętro, żeby sprawdzić automatyczny analizator białek, który nastawił w sobotę w celu zbadania sekwencji aminokwasów. Obawiał się, że ktoś mógł zakłócić jego pracę, ponieważ zaraz potem, jak go nastawił, zjawiła się Deborah Levy z misją stłumienia buntu. Ale najwyraźniej nikt nie ruszał maszyny i jego próbka nadal w niej tkwiła. Oderwał odczyt z drukarki.
W następnej kolejności Sean zniósł na czwarte piętro dwa urządzenia do PCR. To miały być jego konie pociągowe na popołudnie. Właśnie w nich przebiegała polimerazowa reakcja łańcuchowa.
Rzucił okiem na Masonów, którzy większość czasu zdawali się spędzać na kłótniach o to, czyja to była wina, że zostali porwani, po czym usiadł do prawdziwej pracy.
Najpierw przestudiował odczyt z analizatora białek. Rezultaty były niewiarygodne. Sekwencja aminokwasów domen wiążących antygen w lekarstwie Helen Cabot była identyczna jak w leku Louisa Martina. Była to ta sama immunoglobulina, co oznaczało, że wszyscy pacjenci z medulloblastoma otrzymywali, przynajmniej na początku, identyczne przeciwciała. Ta informacja potwierdzała teorię Seana, toteż jeszcze wzmogła jego podniecenie.
Dalej Sean wyjął z lodówki mózg Helen i strzykawkę z płynem mózgowo-rdzeniowym. Wziął jeszcze jeden wycinek z guza, resztę mózgu z powrotem włożył do lodówki. Pociął fragment guza na maleńkie skraweczki i umieścił je w naczyniu z odpowiednimi enzymami, aby otrzymać zawiesinę komórek nowotworowych.
Wstawił naczynie do inkubatora.
W czasie gdy enzymy pracowały nad fragmentem guza, Sean zaczął napełniać część z dziewięćdziesięciu sześciu zagłębień płynem mózgowo-rdzeniowym Helen. Do każdego z nich dodał enzym zwany odwrotną transkryptazą, który przekształca wirusowy RNA w DNA. Potem primery do wykrywania wirusa zapalenia mózgu Saint Louis. Na koniec czynniki polimerazowej reakcji łańcuchowej. Wśród nich termostabilny enzym zwany Taq.
Następnie wrócił do zawiesiny komórek guza Helen. By otworzyć komórki i błony jądrowe, użył detergentu oznaczonego jako NP-40. Potem za pomocą żmudnej techniki rozdziału wyizolował spośród pozostałych części komórek nukleoproteiny komórkowe. Na koniec oddzielił DNA od RNA.
Umieścił próbki DNA w pozostałych zagłębieniach pierwszego urządzenia do PCR. W tych samych zagłębieniach ostrożnie umieścił primery do wykrywania onkogenów, oddzielną parę do każdego. W końcu potraktował każde zagłębienie odpowiednią dawką czynników polimerazowej reakcji łańcuchowej.
Pierwsze urządzenie było napełnione. Sean włączył je.
Zabrał się za drugie. Umieścił w nim odrobinę RNA z komórek guza Helen. W dalszej kolejności miał zamiar uzyskać mRNA z onkogenów. W tym celu musiał do każdego zagłębienia dodać odrobinę odwrotnej transkryptazy, tego samego enzymu, który dodawał do płynu mózgowo-rdzeniowego. W trakcie żmudnego lokowania po jednej parze primerów do wykrywania onkogenów w każdym zagłębieniu zadzwonił telefon.
Z początku Sean nie zareagował, sądząc, że odbierze doktor Mason. Tak się jednak nie stało i natrętny sygnał zaczął działać Seanowi na nerwy. Odłożył pipetę i podszedł do oszklonej kabiny.
Pani Mason siedziała ponura na krześle w kącie. Wypłakała już oczy i teraz tylko siąkała nosem w chusteczkę. Doktor Mason nerwowo wpatrywał się w kolbę w łaźni lodowej, bojąc się, że dzwonek telefonu może okazać się wystarczającym wstrząsem.
Sean otworzył drzwi.
- Zechce pan odebrać telefon - powiedział poirytowany. Ktokolwiek to jest, proszę go poinformować, że nitrogliceryna jest o krok od punktu zamarzania.
Pchnął drzwi. Zanim się zamknęły, zobaczył, że doktor Mason skrzywił się, lecz posłusznie podniósł słuchawkę. Sean wrócił do swojego stołu i swojej pipety. Napełnił zaledwie jedno zagłębienie, kiedy jego koncentracja znów została zakłócona.
- To porucznik Hector Salazar z policji miejskiej w Miami zawołał doktor Mason. - Chce rozmawiać z panem.
Sean spojrzał w stronę kabiny. Doktor Mason przytrzymywał drzwi nogą. W jednej ręce trzymał telefon, w drugiej słuchawkę.
Sznur niknął za drzwiami.
- Niech pan mu powie, że jeśli zaczekają parę godzin, nie będzie żadnego problemu - odparł Sean.
Doktor Mason przez chwilę rozmawiał przez telefon, po czym zawołał znowu.
- On koniecznie chce rozmawiać z panem.
Sean wzniósł oczy. Odłożył pipetę z powrotem na stół, podszedł do ściany i nacisnął guzik na odbiór.
- Jestem teraz bardzo zajęty - oznajmił bez żadnych wstępów.
- Tylko spokojnie - powiedział Hector pojednawczym tonem. - Wiem, że jest pan zdenerwowany, ale wszystko będzie dobrze. Jest tu ktoś, kto chciałby z panem zamienić parę słów.
Nazywa się Hunt, sierżant Hunt. Chcemy to załatwić rozsądnie i jestem przekonany, że pan też.
Sean wzbraniał się mówiąc, że nie ma czasu na rozmowy, ale w tym momencie włączył się gruby głos sierżanta Hunta.
- Proszę się tylko nie denerwować - zaczął sierżant.
- Trudno się nie denerwować - odparł Sean. - Mam mnóstwo do zrobienia, a czasu mało.
- Nikomu nie stanie się krzywda - oświadczył sierżant. Chcielibyśmy, żeby pan zszedł na dół, żebyśmy mogli porozmawiać.
- Przykro mi, ale to niemożliwe - odparł Sean.
- Wiem, że jest pan zły, ponieważ nie dopuszczono pana do pracy nad pewnym programem - ciągnął sierżant. - Porozmawiajmy o tym. Rozumiem, jakie to denerwujące. Może pan mieć ochotę odegrać się na ludziach, którzy pana zdaniem są za to odpowiedzialni. Ale musimy też powiedzieć sobie, że przetrzymywanie ludzi wbrew ich woli jest poważnym wykroczeniem.
Sean uśmiechnął się. A więc policja sądzi, że porwał Masonów, ponieważ nie został dopuszczony do programu medulloblastoma.
Właściwie nie byli dalecy od prawdy.
- Doceniam pańską troskę i to, że pan tu przyszedł - powiedział. - Ale nie mam czasu na rozmowę. Muszę wracać do pracy.
- Proszę nam powiedzieć, czego pan chce - nie rezygnował sierżant.
- Czasu - odparł Sean. - Tylko trochę czasu. Dwie, trzy, najwyżej cztery godziny.
Powiesił słuchawkę. Wrócił do stołu, wziął pipetę i zabrał się do pracy. Ronald Hunt był rudy i miał sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Lat trzydzieści siedem, od piętnastu, czyli od skończenia college'u, w policji. Na studiach jego głównym przedmiotem było wdrażanie prawa, a dodatkowym psychologia. Starając się połączyć psychologię z pracą w policji, gdy tylko pojawiła się szansa, wprost rzucił się na etat w zespole do spraw negocjacji z porywaczami. Nie miał okazji posługiwać się swymi umiejętnościami tak często, jak by sobie życzył, lecz jeśli już takowa się trafiła, prawdziwie cieszył się zadaniem. Praca ta zainspirowała go nawet do podjęcia wieczorowych kursów z psychologii na Uniwersytecie Miami.
Ponieważ wszystkie jego dotychczasowe akcje zakończyły się sukcesem, nabrał wiary w swoje możliwości. Szczęśliwe zakończenie ostatniego takiego incydentu, kiedy to sfrustrowany pracownik rozlewni napojów bezalkoholowych przetrzymywał trzy koleżanki z pracy jako zakładniczki, przyniosło Ronaldowi pochwałę w rozkazie. Toteż gdy Sean odłożył słuchawkę, był to ciężki cios dla jego poczucia własnej wartości.
- Ten gnojek się rozłączył! - oznajmił oburzony.
- Powiedział, czego chce? - spytał Hector.
- Czasu - odparł Ron.
- Jak to czasu? Antenowego? Chce wystąpić w telewizji?
- Nie - odpowiedział Ron. - Czasu to znaczy godzin. Powiedział, że musi wracać do pracy. Chyba pracuje nad tym programem, do którego go nie dopuszczono.
- Co to za program? - spytał Hector.
- Nie wiem - rzekł Ron. Przycisnął guzik telefonu komórkowego chcąc połączyć się powtórnie. - Nie mogę negocjować nie rozmawiając z nim.
Porucznik Hector Salazar i sierżant Ronald Hunt stali za trzema biało-niebieskimi samochodami na parkingu dokładnie naprzeciwko wejścia do budynku naukowego Forbes. Wozy policyjne tworzyły wokół frontu budynku kształt litery U. W środku zorganizowano minicentrum dowodzenia: na składanym stoliku stało kilka telefonów i radio.
Siły policyjne na miejscu zdarzenia znacznie wzrosły. Z początku było tu tylko czterech funkcjonariuszy: dwóch mundurowych, którzy odebrali pierwszy telefon, oraz sierżant i jego współpracownik.
Teraz zgromadził się cały tłum. Oprócz regularnych oddziałów policyjnych z Hectorem na czele było dwóch negocjatorów, pięciu saperów i dziesięciu członków brygady antyterrorystycznej w czarnych strojach szturmowych. Ludzie z brygady stali na stronie rozgrzewając się przed akcją ćwiczeniami gimnastycznymi.
Forbes reprezentowali doktor Deborah Levy, Margaret Richmond i Robert Harris. Pozwolono im podejść w pobliże posterunków, ale z zastrzeżeniem, by trzymali się z boku. Tuż za żółtą taśmą okalającą teren akcji zgromadził się niewielki tłumek; byli tam też dziennikarze lokalnych środków masowego przekazu.
Kilka wozów telewizyjnych z wyciągniętymi antenami stało możliwie jak najbliżej miejsca operacji. Reporterzy z mikrofonami w ręku i wyczekujący operatorzy biegali w tłumie w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby coś powiedzieć na temat rozgrywającego się wewnątrz dramatu.
Policja usiłowała kontynuować swoje działania, podczas gdy tłum widzów gęstniał.
- Doktor Mason mówi, że Murphy kategorycznie odmawia odebrania telefonu - oznajmił Ron. Był wyraźnie obrażony.
- Mimo to próbuj - poradził mu Hector. - Mam nadzieję, że wszystkie wejścia i wyjścia są pod nadzorem - zwrócił się do sierżanta Andersona.
- Wszystkie - zapewnił go Anderson. - Nikt nie wejdzie ani nie wyjdzie stąd bez naszej wiedzy. Poza tym mamy snajperów na dachu szpitala.
- A co z łącznikiem? - spytał Hector.
- W łączniku też mamy naszego człowieka od strony szpitala.
Nie będzie żadnych niespodzianek.
Hector przywołał Phila Darella.
- Co to za historia z tą bombą? - spytał.
- Trochę nietypowa - przyznał Phil. - Rozmawiałem z doktorem. To kolba z nitrogliceryną. Według jego oceny jest tego jakieś dwieście, trzysta mililitrów. Tkwi w lodzie. Murphy wchodzi tam od czasu do czasu i dorzuca lodu do łaźni, za każdym razem śmiertelnie przerażając doktora.
- Czy to może być poważne zagrożenie? - spytał Hector.
- No, raczej tak - odparł Phil. - Zwłaszcza kiedy nitrogliceryna się zestali.
- Czy trzaśniecie drzwiami może ją zdetonować?
- Chyba nie - odpowiedział Phil. - Ale wstrząs mógłby.
Upadek na podłogę z całą pewnością.
- Ale jesteś w stanie sobie z tym poradzić?
- Jak najbardziej - potwierdził Phil.
Teraz Hector przywołał Deborah Levy.
- Rozumiem, że to pani kieruje tu działalnością naukową.
Doktor Levy skinęła głową.
- Jak pani myśli, co ten chłopak robi? - spytał Hector. Powiedział naszemu negocjatorowi, że potrzebuje czasu na pracę.
- Pracę! - prychnęła lekceważąco doktor Levy. - Prawdopodobnie sabotuje nasze badania. Był wściekły, że nie dopuściliśmy go do jednego z naszych programów. Nie ma cienia szacunku dla nikogo i dla niczego. Szczerze mówiąc od pierwszej chwili wydawał mi się niezrównoważony.
- Czy to możliwe, żeby pracował nad tym programem teraz? - spytał Hector.
- Absolutnie niemożliwe - stwierdziła doktor Levy. - Program przeszedł już do etapu prób klinicznych.
- Więc uważa pani, że on siedzi tam po to, żeby wam narobić kłopotów.
- Wiem, że chce narobić kłopotów! Moim zdaniem powinniście wejść tam i wyciągnąć go.
- Musimy mieć na uwadze bezpieczeństwo zakładników przypomniał Hector.
Miał właśnie zamiar naradzić się z George'em Loringiem i jego brygadą, kiedy zwrócił się do niego jeden z policjantów z patrolu.
- Panie poruczniku, ten człowiek koniecznie chce z panem rozmawiać. Twierdzi, że jest bratem tego faceta w środku.
Brian przedstawił się. Wyjaśnił, że jest prawnikiem i przyjechał z Bostonu.
- Ma pan jakąś koncepcję, o co tu może chodzić? - spytał Hector.
- Niestety nie - odparł Brian. - Ale znam brata. Prawda, że zawsze był uparty, lecz nigdy nie zrobiłby czegoś takiego nie mając cholernie ważnego powodu. Chciałbym mieć pewność, że nie będziecie działać pochopnie.
- Porywanie zakładników z bronią w ręku i terroryzowanie ich bombą to coś więcej niż upór - oświadczył Hector. - Ten postępek stawia go w rzędzie osobników niezrównoważonych, nieobliczalnych i niebezpiecznych. Z takiego założenia musimy wychodzić.
- Przyznaję, że to, co zrobił, wygląda na szaleństwo - powiedział Brian. - Ale Sean ma niezwykle racjonalny umysł. Może ja powinienem z nim porozmawiać?
- Myśli pan, że on pana wysłucha? - spytał Hector.
- Sądzę, że tak - wyraził nadzieję Brian, choć ciągle jeszcze odczuwał konsekwencje spotkania u Masonów.
Hector wziął telefon z rąk Ronalda Hunta i dał go Brianowi, by spróbował. Jak na złość nikt nie odpowiadał, nawet doktor Mason.
- Jeszcze kilka minut temu doktor odbierał telefony - rzekł Ron.
- Pozwólcie mi wejść i porozmawiać z nim - zaproponował Brian.
Hector potrząsnął głową.
- Już i tak ma wystarczająco dużo zakładników - oświadczył.
- Poruczniku Salazar - zawołał jakiś głos.
Hector odwrócił się i zobaczył, że w jego stronę zmierzają wysoki, smukły biały oraz potężny brodaty Afro-amerykanin.
Sterling przedstawił siebie i Wayne'a Edwardsa.
- Znam dobrze pańskiego szefa, Marka Witmana - dodał po prezentacji. - Usłyszeliśmy o sprawie Seana Murphy'ego, więc przybywamy zaofiarować nasze usługi.
- To sprawa dla policji - powiedział Hector. Podejrzliwie mierzył nowo przybyłych wzrokiem. Nie lubił ludzi, którzy próbowali go ustawiać mówiąc, że są kumplami jego szefa. Zastanawiał się, jak im się udało tu przedostać.
- Ja i mój kolega od kilku dni śledzimy pana Murphy'ego wyjaśnił Sterling. - Jesteśmy tymczasowo zatrudnieni przez Forbes Cancer Center.
- Potraficie jakoś wyjaśnić to, co się tu dzieje? - spytał Hector.
- Wiemy tylko, że ten chłoptaś stopniowo coraz bardziej wariował - powiedział Wayne.
- On nie jest wariatem! - przerwał Brian. - Jest zuchwały i nierozważny, ale nie jest wariatem.
- Jeśli ktoś popełnia kupę wariactw - odparł Wayne - to jest rzeczą słuszną nazwać go wariatem.
W tej chwili wszyscy odruchowo schylili się na dźwięk helikoptera, który przemknął nad budynkiem i zawisł nad parkingiem.
Ryk śmigła zdawał się rozsadzać klatkę piersiową. Każda cząsteczka kurzu, każdy śmieć mniejszy od kamyka uleciały w powietrze. Wiatr zdmuchnął kilka kartek z rozkładanego stolika.
- To nasz helikopter - krzyknął Hectorowi do ucha George Loring, dowódca brygady antyterrorystycznej. - Wezwałem go, żebyśmy mogli dostać się na dach, jak tylko da pan zielone światło.
Hector z trudem przytrzymywał czapkę.
- Na litość boską, George - odkrzyknął. - Odeślij gdzieś na bok ten cholerny helikopter, dopóki nie będzie nam potrzebny.
- Tak jest! - wrzasnął George. Zdjął mały mikrofon przypięty do jednego ze swoich epoletów. Osłaniając go dłońmi wydał pilotowi krótkie polecenie. Ku ogólnej uldze helikopter odleciał, po czym wylądował w pobliżu szpitala.
- Jak widzisz tę sytuację? - spytał George'a Hector, gdy już mogli rozmawiać.
- Oglądałem plany pięter dostarczone przez szefa ochrony, który okazał się bardzo uczynny - rzekł George wskazując Hectorowi Roberta Harrisa. - Sądzę, że wystarczy sześciu ludzi na dachu: trzech na każdą klatkę schodową. Podejrzany jest w laboratorium na czwartym piętrze. Użyjemy prawdopodobnie dwóch granatów uderzeniowych, chociaż myślę, że wystarczyłby jeden.
W ciągu paru sekund będzie po wszystkim. To pestka.
- A co z nitrogliceryną? - spytał Hector.
- Nie wiem nic o żadnej nitroglicerynie - odparł George.
- Jest w oszklonej kabinie w laboratorium - rzekł Hector.
- To byłoby ryzykowne - włączył się Phil, który słyszał, co mówili. - Fala uderzeniowa może zdetonować nitroglicerynę, jeśli jest w postaci stałej.
- O, cholera - powiedział George. - W takim razie do diabła z granatami. Możemy po prostu wyskoczyć z obu klatek schodowych jednocześnie. Terrorysta nawet nie zdąży się zorientować, co się stało.
- Sean nie jest terrorystą! - zaprotestował Brian przerażony tym, co słyszy.
- Zgłaszam się na ochotnika do grupy szturmowej - po raz pierwszy zabrał głos Harris. - Znam teren.
- To nie jest zabawa dla amatorów - osadził go Hector.
- Nie jestem amatorem - oburzył się Harris. - Służyłem w komandosach i brałem udział w wielu akcjach w operacji Pustynna Burza.
- Uważam, że trzeba coś zrobić; im wcześniej, tym lepiej powiedziała doktor Levy. - Im dłużej ten pomylony dzieciak tam siedzi, tym więcej szkód może wyrządzić.
Wszyscy znów się pochylili, ponieważ nisko nad parkingiem przeleciał następny helikopter. Na boku kadłuba widniał napis "Kanał 4 TV".
Hector krzyknął do Andersena, żeby połączył się z posterunkiem i żeby ktoś stamtąd zadzwonił do Kanału 4; ten cholerny helikopter ma natychmiast zniknąć, bo inaczej brygada antyterrorystyczna załatwi się z nim za pomocą broni automatycznej.
Nie zwracając uwagi na hałas i ogólny rozgardiasz Brian wziął jeden z telefonów i nacisnął guzik do powtórnego wybierania numeru. Modlił się, żeby ktoś się zgłosił i tak też się stało. Ale to nie był Sean. To był doktor Mason.
Sean nie miał żadnego pojęcia, na ile cykli powinien nastawić urządzenie do PCR. Potrzebował jedynie pozytywnej reakcji w chociaż jednym z blisko stu pięćdziesięciu zagłębień, które napełnił. Niecierpliwy, zatrzymał pierwsze urządzenie po dwudziestu pięciu cyklach i zdjął płytkę z zagłębieniami.
Najpierw dodał biotynylowaną sondę i składniki enzymatyczne pozwalające wykryć, czy sonda weszła w reakcję z którąś z próbek płynu mózgowo-rdzeniowego Helen Cabot. Potem umieścił próbki w aparacie do wykrywania chemiluminescencji i czekał, aż wydruk wskaże, czy chemiluminescencja wystąpiła.
Ku jego zdziwieniu już pierwszy wynik był dodatni. Choć spodziewał się, że w końcu uzyska taki wynik, nie przypuszczał, że tak szybko. To dowodziło, że Helen Cabot - podobnie jak Malcolm Betencourt - w środku zimy złapała wirusa zapalenia mózgu Saint Louis, co było o tyle dziwne, że chorobę tę przenoszą komary.
Następnie Sean skupił uwagę na innych zagłębieniach, gdzie szukał onkogenów. Ale zanim zdążył dodać odpowiednie sondy, przerwał mu doktor Mason.
Mimo że po rozmowie z sierżantem Huntem telefon z przerwami dzwonił nadal, Sean nie zwracał na niego uwagi. Zapewne doktor Mason też, bo od czasu do czasu sygnał utrzymywał się bardzo długo. Sean w końcu wyłączył swój dzwonek. Ale widocznie telefon zadzwonił znowu i doktor Mason podniósł słuchawkę, bo ostrożnie otworzył drzwi i powiedział Seanowi, że na linii jest jego brat.
Choć nie miał najmniejszej ochoty przerywać tego, co robił, poczucie winy wobec Briana sprawiło, że odebrał telefon. Przede wszystkim przeprosił, że go uderzył.
- Wybaczam i puszczam w niepamięć - powiedział Brian. Ale musisz natychmiast skończyć te wygłupy, zejść na dół i poddać się.
- Nie mogę - odparł Sean. - Potrzebuję jeszcze godziny, no, najwyżej dwóch.
- Na litość boską, co ty tam robisz? - spytał Brian.
- Wyjaśnianie zabrałoby za dużo czasu - odpowiedział Sean. - Ale to wielka rzecz.
- Obawiam się, że nie zdajesz sobie sprawy, jakiej wrzawy narobiłeś. Ściągnęli tu wszystkich prócz Gwardii Narodowej.
Tym razem posunąłeś się za daleko. Jeśli w tej sekundzie nie wyjdziesz i nie skończysz z tym wszystkim, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
- Potrzebuję tylko jeszcze trochę czasu - powiedział Sean. Nie proszę o gwiazdkę z nieba.
- Jest tu kupa rozgorączkowanych pomyleńców - ostrzegł Brian. - Planują szturm na budynek.
- Postaraj się, żeby nie zapomnieli o rzekomej nitroglicerynie.
To ich powinno zniechęcić do bohaterstwa.
- Jak to "rzekomej"? - spytał Brian.
- To głównie etanol z małą domieszką acetonu - wyjaśnił Sean. - Wygląda jak nitrogliceryna. Przynajmniej przypomina ją na tyle, żeby Mason dał się nabrać. Chyba nie sądziłeś, że zrobiłem prawdziwą?
- Szczerze mówiąc uważam, że jesteś zdolny do wszystkiego.
- Wyperswaduj im komandoskie akcje. Daj mi jeszcze chociaż godzinę.
Sean słyszał, ale już nie słuchał dalszych protestów Briana.
Powiesił słuchawkę i wrócił do pierwszego urządzenia.
Nie zaszedł daleko, gdy z klatki schodowej weszła Janet z wydrukiem komputerowym w ręku.
- Znalezienie wykazu podróży służbowych nie było żadnym problemem - oznajmiła. Pchnęła wydruk w stronę Seana. Cokolwiek by to miało znaczyć, doktor Deborah Levy podróżuje bardzo dużo, ale głównie do Key West i z powrotem.
Sean spojrzał na wydruk.
- Rzeczywiście jest ruchliwa - przyznał. - Ale zwróć uwagę na te inne miasta. Tego się właśnie spodziewałem. A Margaret Richmond?
- Nie jeździ do Key West - odparła Janet. - Trochę podróżuje po kraju. Mniej więcej co miesiąc odwiedza jakieś inne miasto.
- Co z tym programem, który wtedy widzieliśmy? - spytał Sean.
- Miałeś rację. Akurat szedł, kiedy tam dotarłam, więc przepisałam dwa z tych numerów, które wzięliśmy za numery telefonów. Kiedy spróbowałam zadzwonić bezpośrednio, okazało się, że to połączenie komputerowe, więc połączyłam się przez modem.
Oba numery należą do towarzystw ubezpieczeniowych: pierwszy do Medi-First, drugi do Healthnet.
- Bingo - ucieszył się Sean. - Wszystkie kawałki pasują.
- A może byś mnie tak nareszcie oświecił? - zaproponowała Janet.
- Założę się, że komputer szuka wniosków o akceptację towarzystw ubezpieczeniowych dla określonych numerów polis.
Prawdopodobnie robi to w nocy w zwykłe dni i w niedziele po południu.
- Masz na myśli akceptację zabiegów chirurgicznych? - spytała Janet.
- Tak, właśnie to - odparł Sean. - Chcąc ustrzec się wydatków na ewentualne zbędne operacje, towarzystwa ubezpieczeniowe wymagają od lekarza lub szpitala, by o planowanym zabiegu zawiadamiali je z wyprzedzeniem. Zazwyczaj jest to po prostu formalność, ruch stemplem i tyle. Wątpię, żeby ktokolwiek przy tym troszczył się o poufność. Ten komputer na górze informuje o planowanych zabiegach chirurgicznych dla określonej listy numerów polis ubezpieczeniowych.
- To te numery, które wyświetlał monitor? - spytała Janet.
- Tak, to chyba muszą być właśnie one - odparł Sean.
- No, ale po co?
- Chcę, żebyś sama do tego doszła. Gdy ja będę dalej obrabiał swoje próbki, ty przyjrzyj się wywiadowi w tych trzydziestu trzech historiach choroby. Sądzę, że w większości z nich znajdziesz wzmiankę o planowym zabiegu chirurgicznym w stosunkowo krótkim czasie przed wykryciem medulloblastoma. Porównaj daty tych zabiegów z trasami podróży doktor Levy.
Janet wlepiła w Seana nieruchome spojrzenie. Mimo całego wyczerpania zaczynała kojarzyć fakty, tak jak widział je Sean, i pojmować, w jakim kierunku szły jego myśli. Bez słowa usiadła nad historiami chorób i wydrukiem komputerowym, który przyniosła z szóstego piętra.
Powróciwszy do własnej pracy Sean umieścił odpowiednie sondy w kilku następnych zagłębieniach. Niewiele zdążył zdziałać, kiedy przerwał mu doktor Mason.
- Moja żona jest głodna - oznajmił.
Zmęczenie wyostrzyło nerwy Seana. Po wszystkim, co się wydarzyło, nie mógł już znieść Masonów, a zwłaszcza pani Mason.
To, że uznali za stosowne zawracać mu głowę swoim głodem, wzbudziło w nim gwałtowną wściekłość. Odłożył pipetę i popędził do oszklonej kabiny.
Doktor Mason zobaczył, jak nadciąga, i szybko domyślił się stanu jego ducha. Puścił drzwi i cofnął się do środka.
Sean otworzył je z rozmachem, aż huknęły o ogranicznik. Wpadł do pomieszczenia, porwał z lodu kolbę Erlenmajera i potrząsnął nią. Część jej zawartości już się zestaliła i kawałki lodu zadźwięczały, obijając się o ścianki naczynia.
Oblicze doktora Masona zbielało; skulił się w oczekiwaniu eksplozji. Pani Mason ukryła twarz w dłoniach.
- Jeśli usłyszę stąd jeszcze jedno słowo, rozwalę tę kolbę o podłogę! - wrzasnął Sean.
Gdy eksplozja nie nastąpiła, doktor Mason otworzył oczy. Pani Mason zerknęła przez palce.
- Zrozumiano? - warknął Sean.
Doktor Mason z wysiłkiem przełknął ślinę i skinął głową.
Zbrzydzony Masonami i własnym wybuchem, Sean powrócił do swojego stołu. Rzucił skruszone spojrzenie na Janet, ale ona nie zwracała na niego uwagi. Była pochłonięta historiami chorób.
Sean wziął pipetę i na nowo zabrał się do pracy. Zadanie nie było łatwe; musiał się naprawdę skoncentrować. Trzeba było ulokować odpowiednią sondę w odpowiednim zagłębieniu, a miał primery i sondy dla ponad czterdziestu onkogenów; dość okazała lista.
Pierwsze próby wypadły negatywnie. Sean nie wiedział, czy po prostu za wcześnie je sprawdził, czy rzeczywiście były negatywne.
Przy piątej zaczęło go ogarniać zniechęcenie. Po raz pierwszy odkąd uruchomił tę karuzelę dramatycznych wydarzeń, w jego umyśle zrodziły się poważne wątpliwości co do koncepcji, która dotąd wydawała mu się niewzruszona jak skała. Ale szósta próba wypadła pozytywnie. Wykrył obecność onkogenu zwanego ERB-2, co oznaczało wirusa erytroblastozy ptasiej, którego naturalnymi gospodarzami były kurczęta.
Zanim Janet skończyła przeglądać historie, Sean znalazł jeszcze jeden onkogen, v-myc, co oznaczało wirusa szpiczaka, także bytującego u kurcząt.
- Tylko w około trzech czwartych historii podane są daty zabiegów chirurgicznych - odezwała się Janet. - Ale tam, gdzie są, na ogół pokrywają się z datami i celem podróży doktor Levy.
- Alleluja! - wykrzyknął Sean. - Wszystko pasuje jak w układance.
- Jednego nie rozumiem - ciągnęła Janet. - Co ona robiła w tych miastach?
- Po zabiegu chirurgicznym prawie każdy ma założony wenflon - powiedział Sean. - Dostaje kroplówki, a poza tym gdyby wynikły jakieś problemy, personel musi mieć dostęp do żyły.
Twierdzę, że Deborah Levy podawała im zastrzyki dożylne.
- Jakie? - spytała Janet.
- Wirusa zapalenia mózgu Saint Louis - odparł Sean. Powiedział Janet o dodatniej próbie na obecność wirusa SLE w płynie mózgowo-rdzeniowym Helen Cabot. Powiedział jej też, że Louis Martin miał w kilka dni po swojej operacji podobne przemijające zaburzenia neurologiczne.
- A jeśli przyjrzeć się tym historiom - ciągnął Sean - myślę, że okaże się, iż miała je większość pacjentów.
- Dlaczego nie rozwinęło się pełnoobjawowe zapalenie mózgu? - spytała Janet. - Zwłaszcza jeśli wstrzyknięto im wirusa dożylnie?
- To naprawdę sprytna sztuczka. Jestem zdania, że wirus zapalenia mózgu był przekształcony - osłabiony, ponieważ zawierał onkogeny wirusowe. Wykryłem już dwa takie onkogeny w guzie Helen. Stawiam na to, że znajdę jeszcze jeden. Jedna ze współczesnych teorii mówi, że aby komórka uległa przemianie nowotworowej, muszą w niej zajść co najmniej trzy niezależne wydarzenia.
- Jak do tego doszedłeś? - spytała Janet. Wydawało się to zbyt skomplikowane, zbyt pracochłonne, zbyt wyrafinowane, a przede wszystkim zbyt ohydne, by mogło być prawdziwe.
- Stopniowo. Niestety zajęło mi to dużo czasu. Przypuszczam, że z początku mój poziom podejrzliwości był zbyt niski; jakże mógłbym się spodziewać czegoś takiego. Ale kiedy powiedziałaś mi, że oni zaczynają stosować specyficzną immunoterapię już od pierwszego dnia, pomyślałem, że coś tu nie gra. To przeczyło wszystkiemu, co wiem o immunologii. Żeby otrzymać przeciwciała, trzeba czasu, a każdy guz jest antygenowo odrębny.
- Ale dlaczego właśnie u Betencourtów zacząłeś się dziwnie zachowywać?
- Bo Malcolm Betencourt uzmysłowił mi, jaka była sekwencja wydarzeń. Planowy zabieg chirurgiczny, potem przemijające zaburzenia neurologiczne i wreszcie guz mózgu. U Helen Cabot i Louisa Martina przebieg był taki sam. Dopóki nie usłyszałem historii Malcolma, nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia tych faktów. Jak mawia jeden z moich profesorów, jeśli naprawdę się potrudzisz zbierając wywiad, zawsze postawisz trafną diagnozę.
- A więc uważasz, że wysłannicy Forbes Cancer Center jeździli po kraju wszczepiając ludziom nowotwór - powiedziała Janet zmusiwszy się, by ubrać swoje straszliwe obawy w słowa.
- Bardzo szczególny rodzaj nowotworu - dodał Sean. Jeden z onkogenów, które wykryłem, odpowiada za syntezę białka, które jest eksponowane przez błonę komórkową. Ponieważ jest homologiczne z białkowym receptorem dla hormonu wzrostu, działa jak włącznik, który zapoczątkowuje wzrost i podział komórki. Ale poza tym ten fragment, który wystaje na zewnątrz, jest prawdopodobnie silnym antygenem. Moja hipoteza jest taka, że immunoglobulina, którą oni podają pacjentom, to przeciwciało przeciwko pozakomórkowej części białka ERB-2.
- Zgubiłam się - przyznała Janet.
- Spróbujmy to sprawdzić - powiedział Sean. - Może uda mi się pokazać ci, o co chodzi. To będzie moment, bo mam trochę ERB-2 z laboratorium Key West. Zobaczymy, czy lekarstwo Helen Cabot z nim reaguje. Pamiętasz, że nie byłem w stanie wywołać jego reakcji z żadnym naturalnym antygenem komórkowym? Reagowało wyłącznie z guzem.
Gdy Sean szybko przygotowywał reakcję immunologiczną, Janet usiłowała przyswoić sobie to, co jej powiedział.
- Innymi słowy - stwierdziła po chwili - ten nowotwór różni się od innych nie tylko tym, że jest dziełem człowieka; jest także uleczalny.
Sean podniósł głowę znad swojej pracy i spojrzał na nią z wyraźnym podziwem.
- Tak jest! Trafiłaś w sedno. Oni stworzyli nowotwór ze specyficznym antygenem, dla którego już wcześniej mieli przeciwciało monoklonalne. Przeciwciała reagowały z antygenami i pokrywały wszystkie komórki nowotworowe. Potem musieli tylko pobudzić układ odpornościowy zarówno in vivo, jak in vitro, żeby zdobyć jak najwięcej limfocytów typu "killer". Był tylko jeden drobny problem: Że z początku leczenie nasilało objawy choroby wskutek reakcji zapalnej, jaką musiało wywoływać.
- I dlatego umarła Helen Cabot.
- Tak sądzę. Diagnostyka w Bostonie trwała zbyt długo. Powinni byli natychmiast wysłać ją do Miami. Sęk w tym, że Boston nie jest w stanie uwierzyć, że ktokolwiek mógłby lepiej rozwiązać jakiś problem medyczny.
- Jak mogłeś być tego taki pewny? - spytała Janet. - Nie miałeś żadnych dowodów. A jednak byłeś na tyle pewny swego, że przywlokłeś tu Masonów pod bronią. Ogromnie dużo ryzykowałeś.
- Rozstrzygające znaczenie miały pewne niemal techniczne rysunki, które zobaczyłem w Key West, a które przedstawiały kapsydy wirusów - wyjaśnił Sean. - Jak tylko je zobaczyłem, wiedziałem, że mam rację. Widzisz, doktor Levy jest wybitną specjalistką w dziedzinie wirusologii. Te rysunki przedstawiały wirusa o dwudziestościennej symetrii. Tak wygląda wirus SLE.
Z naukowego punktu widzenia szczególnie wyrafinowanym elementem tego niegodziwego planu było to, że Deborah Levy potrafiła upchać onkogeny wewnątrz wirusa SLE. W jednym wirusie nie może być miejsca dla więcej niż jednego onkogenu, bo jeśli wirus ma nadal zarażać, odpowiednio duża część genomu musi zostać nienaruszona. Nie wiem, jak ona to zrobiła. Musiała użyć także pewnych genów retrowirusa, żeby całość mogła ulec integracji do chromosomów zainfekowanej komórki. Przypuszczam, że transformacji dokonywała za pomocą wielu wirusów przenoszących różne onkogeny, a do przemiany nowotworowej dochodziło tylko w tych komórkach mózgu, które na swoje nieszczęście zostały zainfekowane wszystkimi onkogenami jednocześnie.
- Dlaczego posłużyła się akurat wirusem zapalenia mózgu? - spytała Janet.
- Ma naturalne powinowactwo do neuronów - odparł Sean. - A jeśli chcieli mieć nowotwór, który mogliby wyleczyć, potrzebowali guza dającego wczesne objawy. Jak właśnie guz mózgu. Z naukowego punktu widzenia to całkiem logiczne.
- Raczej diabologiczne - rzekła Janet.
Spojrzała na oszklone pomieszczenie. Doktor Mason przemierzał je tam i z powrotem starannie omijając biurko i kolbę w łaźni lodowej.
- Jak myślisz, czy on jest tego świadomy? - spytała.
- Tego nie wiem - odparł Sean. - Ale gdybym miał na coś postawić, powiedziałbym, że tak. Trudno byłoby prowadzić tak skomplikowaną operację bez wiedzy dyrektora. W końcu to był sposób na zdobywanie funduszy.
- Dlatego celowali w dyrektorów generalnych wielkich firm i członków ich rodzin - powiedziała Janet.
- Tak przypuszczam. Łatwo stwierdzić, jakie towarzystwo ubezpiecza dużą firmę. Nietrudno też poznać numer czyjejś polisy ubezpieczeniowej, szczególnie jeśli chodzi o postać niemal publiczną. A gdy już się to wszystko ma, dobranie się do osoby jest sprawą niezwykle prostą.
- Więc tego wieczoru, kiedy kopiowaliśmy historie choroby i usłyszeliśmy słowo "dawca", mowa była o pieniądzach, nie o narządach.
Sean skinął głową.
- Wtedy poniosła nas wyobraźnia - powiedział. - Zapomnieliśmy, że szpitale specjalistyczne i współdziałające z nimi ośrodki naukowe znajdują się w coraz to bardziej rozpaczliwej sytuacji, jako że coraz trudniej im o dotacje Narodowego Instytutu Zdrowia. Skupienie wokół siebie grupy bogatych a wdzięcznych pacjentów, to niezły sposób, by wejść w dwudziesty pierwszy wiek.
Tymczasem reakcja immunofluorescencji między ERB-2 a lekarstwem Helen Cabot wypadła silnie dodatnio, nawet silniej niż z komórkami guza.
- No i proszę! - oznajmił Sean z satysfakcją. - Oto reakcja antygen-przeciwciało, której tak poszukiwałem.
Potem zwrócił się ku swoim setkom próbek.
- Czy mogę w czymś pomóc? - spytała Janet.
- Oczywiście - odparł Sean. Pokazał jej, jak się posługiwać dwunastokanałową pipetą, potem wręczył serię sond molekularnych do wykrywania onkogenów, które należało umieścić w zagłębieniach.
Pracowali wspólnie przez jakieś trzy kwadranse, skupieni na swoim żmudnym zajęciu. Oboje byli wyczerpani fizycznie i psychicznie, przytłoczeni skalą spisku, który podejrzewali. Do chwili sprawdzenia ostatniego zagłębienia wykryli jeszcze dwa onkogeny: Ha-ras, co pochodziło od nazwy "wirus sarcoma Harveya", wirusa, który w naturalnych warunkach zarażał szczury, oraz SV40T, pochodzącego od wirusa zazwyczaj spotykanego w nerkach małp.
Na podstawie badań ilościowych RNA z wykorzystaniem polimerazowej rekcji łańcuchowej Sean ustalił, że wszystkie onkogeny ulegały bardzo wysokiej ekspresji.
- Co za koktajl! - rzekł ze zgrozą prostując się i rozciągając znużone mięśnie. - Każda komórka nerwowa obdarzona tym kompletem musi bez dwóch zdań stać się nowotworową. Doktor Levy nie zdawała się na przypadek.
Janet odłożyła pipetę i objęła głowę dłońmi. Nie podnosząc wzroku spytała zmęczonym głosem:
- I co teraz?
- Chyba musimy się poddać. - Próbując rozważyć, jaki powinien być następny krok, Sean rzucił okiem na kabinę biurową i na Masonów, którzy znowu się kłócili. Na szczęście szklana obudowa w znacznym stopniu tłumiła dźwięk ich głosów.
- Jak to zrobimy? - spytała sennie Janet.
Sean westchnął.
- Prawdę mówiąc, jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. To może być trudne.
Janet podniosła głowę.
- Przecież musiałeś mieć jakieś wyobrażenie, kiedy to wszystko planowałeś.
- Gdzie tam - przyznał się Sean. - Nie wybiegałem myślą tak daleko.
Janet odepchnęła stołek i podeszła do okna. Widać było stamtąd parking.
- Masz cyrk, którego chciałeś. Są tam setki ludzi, a wśród nich grupa w czarnych mundurach.
- Oni mnie właśnie niepokoją. Domyślam się, że to brygada antyterrorystyczna.
- Może powinniśmy posłać na dół Masonów z wiadomością, że jesteśmy gotowi wyjść.
- To jest jakiś pomysł. Ale ty idziesz z nimi.
- A wtedy ty zostaniesz tu sam. - Janet odeszła od okna i usiadła. - Nie, to mi się nie podoba. Jak popatrzę na tych facetów w czarnych strojach, których aż świerzbi, żeby rzucić się do szarży...
- Największy problem to mózg Helen Cabot - powiedział Sean.
- Dlaczego?
- To nasz jedyny dowód. Nie możemy dopuścić, by ci z Forbes go zniszczyli, a jestem pewien, że zrobiliby to natychmiast, gdyby tylko mieli możliwość. Przypuszczam, że kiedy to się skończy, nie będę się tu cieszył zbytnią sympatią. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że w tym zamieszaniu mózg może wpaść w niepowołane ręce. Wątpię, czy ktokolwiek zechce poświęcić chwilę, by mnie wysłuchać.
- Obawiam się, że masz rację - powiedziała Janet.
- Zaczekaj! - zawołał Sean z nagłym ożywieniem. - Mam pomysł!
ROZDZIAŁ 13 - 7 marca, niedziela, godzina 16.38
Dwadzieścia minut zajęło Seanowi przekonanie Janet, że najlepiej zrobi przyłączając się do Masonów. Miał nadzieję, że uznają ją za zakładniczkę, co uprawdopodobni teorię, że została zmuszona do współdziałania. Janet powątpiewała, ale w końcu skapitulowała.
Gdy rozstrzygnęli tę kwestię, Sean obłożył mózg Helen Cabot lodem i umieścił w termosie, w którym przyniósł go do pracowni.
Potem sznurkiem znalezionym w szafie magazynowej obwiązał trzydzieści trzy historie choroby oraz wydruk komputerowy wykazu podróży pracowników Forbes Cancer Center w dużą paczkę.
Gdy skończył, wziął klucze i z termosem w jednej ręce, a z paczką w drugiej poszedł na górę do administracji.
Dzięki kluczom dostał się do działu finansów. Wyjął półki z dźwigu i sam się do niego wcisnął wraz ze swoimi pakunkami.
Przyciskając łokcie do tułowia, żeby nie ocierać się o szyb, zjechał aż do piwnicy.
Archiwum stwarzało pewne trudności. Włącznik światła znajdował się na zewnątrz i Sean musiał przemierzyć całe pomieszczenie w kompletnych ciemnościach. Pamiętał jednak w ogólnym zarysie rozmieszczenie regałów i dzięki temu był w stanie posuwać się naprzód z jaką taką pewnością, choć kilka razy się pogubił.
W końcu odnalazł bliźniaczy dźwig. Po kilku minutach jechał w górę, do statystyki medycznej w części szpitalnej.
Gdy otworzył drzwi, ucieszyło go zapalone światło, ale niemile zaskoczył przytłumiony głos dyktujący jakiś tekst. Sean nie opuszczał swojego ciasnego pojazdu, dopóki nie zorientował się, że głos dochodzi z niewielkiej, niewidocznej z jego miejsca niszy. Dopiero wtedy najciszej jak potrafił wygramolił się z windy i ściskając pod pachami oba swoje pakunki przekradł się na korytarz.
Tam doznał wrażenia, że powietrze naładowane jest elektrycznością. Było oczywiste, że pracownia chemii klinicznej i zakład radiologii zostały poinformowane o sytuacji w sąsiednim budynku: podniecenie wprawiło szczątkowy personel dyżurowy w niemalże świąteczny nastrój. Większość pracowników zgromadziła się w holu naprzeciwko wind, przy zajmujących całą ścianę oknach z widokiem na budynek naukowy. Nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na Seana.
Ominąwszy windy, Sean zszedł schodami na parter. Gdy znalazł się w holu głównym, natychmiast opuściło go napięcie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności była właśnie pora odwiedzin i przy wejściu panował spory tłok. Mimo swoich pokaźnych pakunków, dwudniowej szczeciny i wymiętego ubrania Sean zdołał się wtopić w otoczenie.
Wyszedł ze szpitala bez przeszkód. Przecinając parking po drodze do części naukowej miał możność docenić, jaką publiczność zgromadził jego spektakl. Ludzie dreptali między licznie zaparkowanymi samochodami, wśród których był jego własny łazik.
Przechodząc obok isuzu Sean rozważał, czy nie wrzucić do niego mózgu i dokumentów. Ale uznał, że lepiej będzie, jeśli odda je osobiście Brianowi. Był pewien, że brat jest na miejscu, choć odgrażał się, że go opuści.
Policja ogrodziła cały teren wokół budynku żółtą taśmą winylową od frontu rozciągniętą od samochodu do samochodu, a z tyłu między drzewami. Wzdłuż tej linii w regularnych odstępach stali umundurowani policjanci.
Sean zauważył, że za grupą samochodów policyjnych przy rozkładanym stoliku urządzono coś w rodzaju centrum dowodzenia.
W pobliżu tego miejsca zgromadziło się kilkudziesięciu policjantów. Po lewej stronie, nieco z boku, stała brygada antyterrorystyczna w czarnych strojach. Niektórzy się gimnastykowali, inni sprawdzali swoje imponujące arsenały.
Sean zatrzymał się przy taśmie i omiótł tłum oczami. Od razu zauważył Briana. Był tu jedynym mężczyzną w białej koszuli i wzorzystych szelkach. Stał na stronie, zatopiony w ożywionej rozmowie z jednym z członków brygady w czarnym uniformie, o twarzy wysmarowanej czarną farbą.
Sean podszedł do jednego z policjantów obstawiających taśmę i pomachał mu ręką przed nosem, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Policjant był niezwykle zajęty obcinaniem sobie paznokci.
- Przepraszam, że zawracam panu głowę - powiedział Sean - ale jestem krewnym osobnika, który porwał zakładników, a tam stoi mój brat, o, ten, który rozmawia z członkiem brygady antyterrorystycznej. - Sean wskazał Briana. - Wydaje mi się, że mógłbym pomóc rozwiązać ten dylemat.
Policjant bez słowa podniósł taśmę. Gestem dał Seanowi do zrozumienia, żeby przechodził, i wrócił do swoich paznokci.
Sean trzymał się z daleka od Deborah Levy i Roberta Harrisa, których spostrzegł koło jednego z samochodów policyjnych. Na szczęście nie patrzyli w jego kierunku. Ominął też jednego z mężczyzn, których zamknął w szafie w Key West, tego, który czekał w samolocie Sushity w Naples, a teraz stał przy rozkładanym stoliku.
Ruszył prosto w stronę brata i zaszedł go od tyłu. Uchwycił strzępy rozmowy na temat szturmowania budynku. Najwyraźniej obaj rozmówcy różnili się stanowiskami.
Sean klepnął Briana po ramieniu, ale Brian obojętnym ruchem strząsnął rękę intruza. Pogrążony w dyskusji, podkreślał swoje zdanie uderzając pięścią w otwartą dłoń. Ciągnął swój namiętny monolog, dopóki Sean zaszedłszy go z boku, nie zahaczył o jego pole widzenia. Brian zamilkł z otwartymi ustami w połowie zdania.
George Loring powiódł oczami za wzrokiem Briana, ocenił Seana jako bezdomnego włóczęgę, potem znów spojrzał na Briana.
- Zna pan tego człowieka? - spytał.
- Jesteśmy braćmi - odparł Sean trącając osłupiałego Briana w bok.
- Co u diabła...? - krzyknął Brian.
- Nie rób sceny! - ostrzegł Sean odciągając go na stronę. Jeśli jeszcze jesteś na mnie wściekły, że cię walnąłem, to przepraszam. Nie chciałem cię uderzyć, ale nie dałeś mi wyboru.
Wyskoczyłeś w niedobrym momencie.
Brian rzucił szybkie, dyskretne spojrzenie na oddalony zaledwie o kilkanaście metrów ośrodek dowodzenia. Potem znów zwrócił wzrok na Seana.
- Co ty tu robisz?
- Weź ten termos - rzekł Sean podając go bratu. - I te historie choroby. Ale najważniejszy jest termos.
Brian zmienił pozycję, by móc udźwignąć papiery.
- Jak u licha się stamtąd wydostałeś? Zapewniono mnie, że cały budynek jest zablokowany; nikt nie zdoła wejść ani wyjść.
- Powiem ci za chwilę. Ale najpierw o termosie: w środku jest mózg. Niezbyt piękny, ale ważny.
- To ten mózg, który ukradłeś? W takim razie jest to mienie zagarnięte.
- Oszczędź mi tego prawniczego bełkotu.
- Czyj to mózg?
- Pacjentki. Będzie nam potrzebny, żeby oskarżyć kilka osób z Forbes Cancer Center.
- Chcesz powiedzieć, że to jest dowód? - spytał Brian.
- Wywoła prawdziwą burzę w wielu głowach - obiecał Sean.
- Jak chcesz udowodnić, czyj to mózg, skoro nie został protokolarnie przekazany? - zgłosił zastrzeżenie Brian.
- To rozstrzygnie DNA - rzekł Sean. - Tylko nikomu go nie oddawaj. Kopie historii chorób też są ważne.
- Ale one nie mogą służyć za dowód - odparł Brian. - Nie są uwierzytelnione.
- Na miłość boską, Brian! - warknął Sean. - Wiem, że to było niedopatrzenie z mojej strony, że kiedy je kopiowałem, nie pomyślałem o zabraniu ze sobą notariusza, ale przydadzą się ławie przysięgłych. Te kopie wskażą kierunek zbierania dokumentacji i mogą posłużyć dla sprawdzenia, czy niczego nie zmieniono w oryginałach. - Sean ściszył głos. - A teraz, co robimy, żeby zakończyć to przedstawienie bez rozlewu krwi, zwłaszcza mojej? Niepokoją mnie ci dręczeni bezczynnością chłopcy z brygady antyterrorystycznej.
Brian rozejrzał się jeszcze raz.
- Nie wiem - rzekł. - Muszę pomyśleć. Zawsze wyprowadzasz mnie z równowagi. Być twoim bratem to pełnoetatowe zajęcie dla kilku prawników. Szkoda, że nie mogę cię wymienić na milutką siostrzyczkę.
- Inaczej śpiewałeś, kiedy sprzedawaliśmy Immunoterapię przypomniał mu Sean.
- Chyba moglibyśmy po prostu sobie pójść - zaproponował Brian.
- Jeśli myślisz, że tak będzie najlepiej - zgodził się Sean.
- Ale po fakcie mogę zostać uznany za wspólnika - zreflektował się Brian.
- Jak uważasz. Aha, i muszę cię uprzedzić, że na górze jest Janet.
- To ta bogata dziewczyna, z którą się spotykałeś w Bostonie?
- Ta sama. Zrobiła mi niespodziankę i zjawiła się tutaj tego samego dnia co ja.
- A może najlepiej będzie, jeśli poddasz się teraz i tutaj rozważał głośno Brian. - To powinno zrobić dobre wrażenie na sądzie. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej mi się podoba takie rozwiązanie. Chodź, przedstawię cię porucznikowi Hectorowi Salazarowi. On kieruje tym cyrkiem i wygląda na przyzwoitego chłopa.
- Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Sean. - Zróbmy to, zanim któryś z tych gimnastykujących się chłopaków w czarnych strojach nadweręży sobie pachwinę i zażąda ode mnie odszkodowania.
- Potrzebne ci będzie cholernie dobre wytłumaczenie dla tego wszystkiego, co narobiłeś - ostrzegł Brian.
- Kapcie wam z nóg pospadają - rzekł Sean. - Gwarantuję.
- Pozwól, że teraz ja będę mówił - powiedział Brian. Ruszyli w stronę rozkładanego stolika.
- Nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby się wtrącać - odparł Sean. - To jedno, co robisz dobrze.
Po drodze do stolika Sean rzucił okiem na Sterlinga Rombauera i Roberta Harrisa, którzy sprzeczali się na boku. Starał się ominąć ich, odwrócony plecami, w obawie że któryś go rozpozna i wywoła poruszenie. Ale niepotrzebnie się martwił. Byli zbyt pochłonięci rozmową, by go zauważyć.
Stanęli za potężnym cielskiem Hectora Salazara. Brian chrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę policjanta, ale na próżno. Hector podjął dyskusję z George'em Loringiem tam, gdzie przerwał ją Brian. George palił się do akcji. Hector opowiadał się za rozwagą i cierpliwością.
- Poruczniku! - zawołał Brian.
- Szlag by to trafił! - ryknął Hector. - Anderson, dzwoniłeś w sprawie tego telewizyjnego helikoptera? Znowu tu jest.
Konwersacja urwała się, bo helikopter Kanału 4 przeleciał im tuż nad głowami i zakręcił nad parkingiem. Hector pogroził operatorowi palcem, czego później żałował, gdy przyszło mu oglądać to raz za razem w telewizji.
Gdy helikopter się oddalił, Brianowi udało się przyciągnąć uwagę Hectora.
- Panie poruczniku - przemówił pogodnym tonem. - Chciałbym, żeby pan poznał mojego brata, Seana Murphy'ego.
- Jeszcze jeden brat! - zdziwił się Hector nie skojarzywszy. Co to, jakiś zjazd rodzinny? - Potem zwrócił się do Seana. Czy ma pan jakiś wpływ na tego swojego kopniętego braciszka w laboratorium? Musimy coś zrobić, żeby zaczął rozmawiać z naszym negocjatorem.
- Ależ to jest Sean! - powiedział Brian. - To on był na górze. A teraz wyszedł i chciałby przeprosić za całe to zamieszanie.
Hector wodził wzrokiem od jednego do drugiego, podczas gdy jego umysł usiłował zrozumieć cokolwiek z tego nagłego, bulwersującego obrotu wydarzeń.
Sean wyciągnął rękę. Hector ujął ją odruchowo, nadal zbyt zdumiony, by przemówić. Uścisnęli sobie dłonie, jakby właśnie zostali sobie przedstawieni na cocktail party.
- Hej! - rzekł Sean obdarzywszy Hectora jednym ze swoich najmilszych uśmiechów. - Pragnę panu osobiście podziękować za pański trud. Uratował pan sytuację.
ROZDZIAŁ 14 - 8 marca, poniedziałek, godzina 11.15
Sean wyszedł przez wahadłowe drzwi gmachu Sądu Okręgowego Dade i czekając, aż pokaże się Brian, wystawił twarz na słońce i chłodne, świeże powietrze. Poprzedniego wieczoru został aresztowany i tę noc spędził w celi.
- To było gorsze niż szkoła medyczna - powiedział, mając na myśli swoją noc w więzieniu, gdy razem z Brianem schodzili po szerokich, zalanych słońcem schodach.
- Jeśli sprawa nie potoczy się idealnie gładko, stoisz oko w oko z wyrokiem wieloletniego więzienia - zauważył Brian.
Sean stanął.
- Chyba nie mówisz poważnie? - spytał przerażony. - Po tym, co ci powiedziałem na temat Forbes?
- Teraz wszystko jest w rękach wymiaru sprawiedliwości wzruszył ramionami Brian. - Kiedy sprawa trafia przed sąd przysięgłych, dalej to już gra w kości. A słyszałeś tego sędziego, który postawił ci zarzuty. Wcale nie był tobą zachwycony, mimo że sam się poddałeś i mimo że nitrogliceryna nie była nitrogliceryną. Jeśli twoi zakładnicy myśleli, że to nitrogliceryna, to nie ma znaczenia, co to było naprawdę. Powinieneś mi podziękować, że zadałem sobie trud i poświęciłem trochę czasu, żeby wymazać z rejestrów twoje młodzieńcze sprawki. Gdyby nie to, prawdopodobnie wcale nie wyszedłbyś za kaucją.
- Mogłeś dopilnować, żeby Kevin Porter zwrócił uwagę na okoliczności łagodzące - powiedział z pretensją Sean.
- Postawienie zarzutów to jeszcze nie proces - wyjaśnił Brian. - Już ci to mówiłem. To jest tylko etap, kiedy dowiadujesz się oficjalnie, o co jesteś oskarżony, i zaczynasz przygotowywać obronę. Poza tym Kevin nawiązał do okoliczności łagodzących w części dotyczącej zwolnienia za poręczeniem.
- A, to osobna sprawa. Pięćset tysięcy dolarów kaucji! Boże! Nie mogliśmy lepiej wylądować? Zamroziliśmy część kapitału założycielskiego Onkogenu.
- Masz szczęście, że w ogóle wyszedłeś za kaucją, i koniec, kropka. Może przypomnimy sobie jeszcze raz zarzuty, które przeciwko tobie wytoczono: potajemna działalność, kradzież, włamanie, włamanie przy użyciu broni palnej, napaść, napaść przy użyciu broni palnej, uprowadzenie, porwanie, bezprawne pozbawienie wolności, uszkodzenie ciała i zbezczeszczenie zwłok. Mój Boże, Sean, jak mogłeś pominąć gwałt i zabójstwo!
- A co powiedział prokurator okręgowy na sprawę Forbes? - spytał Sean.
- Tutaj to jest prokurator stanowy - odparł Brian. - Wczoraj wieczorem spotkałem się z nim i z federalnym prokuratorem okręgowym. Kiedy ty wysypiałeś się w celi, ja wypruwałem sobie żyły.
- I co?
- Byli zainteresowani, wyraźnie - odparł Brian. - Ale, jako że nie mogłem im przedstawić żadnych dowodów poza wykazem podróży, z którego jeszcze nic nie musi wynikać, i kopiami szpitalnych historii choroby, bardzo mądrze powstrzymali się od komentarza.
- A mózg Helen Cabot? - spytał Sean. - To jest dowód.
- To jeszcze nie jest dowód - odpowiedział Brian. - Testy, które jak twierdzisz przeprowadziłeś, nie zostały jeszcze powtórzone.
- A gdzie jest sam mózg?
- Skonfiskowany przez policję - rzekł Brian. - A właściwie przekazany w depozyt patologowi sądowemu. Pamiętaj, że to jest mienie zagarnięte. Więc mamy jeszcze dodatkowy problem: stan prawny twojego dowodu.
- Nienawidzę prawników - oświadczył Sean.
- I obawiam się, że kiedy to wszystko się skończy, będziesz ich jeszcze mniej lubił - powiedział Brian. - Dziś rano słyszałem, że w odpowiedzi na twoje nieodpowiedzialne, oszczercze oskarżenia Forbes zaangażował jednego z najsławniejszych i najbardziej wymownych prawników w kraju oraz pozyskał poparcie największej firmy Miami. Twoje zarzuty rozwścieczyły wielu wpływowych ludzi, którzy teraz zalewają Forbes pieniędzmi na obronę. Oprócz sprawy kryminalnej czeka cię grad powództw cywilnych.
- Nie dziwi mnie, że ważne figury świata biznesu popierają Forbes - stwierdził Sean. - Ale zmienią nastawienie, gdy się dowiedzą, że nie tylko ten rewelacyjny lek, ale i sama choroba jest wynalazkiem Forbes.
- Lepiej by było, żebyś miał rację.
- Mam rację. W guzie, który badałem, znalazłem cztery onkogeny. W naturalnych warunkach nawet znalezienie jednego byłoby czymś zdumiewającym.
- Ale to tylko jeden z trzydziestu ośmiu przypadków.
- Nie martw się. Ja mam rację.
- Inne dowody już zakwestionowano - dodał Brian. - Przez swojego prawnika Forbes oświadczył, że obecność doktor Deborah Levy w tych miastach i w tych dniach, w których przyszli pacjenci poddawani byli planowym zabiegom chirurgicznym, była czysto przypadkowa.
- O, tak, oczywiście - powiedział sarkastycznie Sean.
- Mają pewne podstawy - stwierdził Brian. - Po pierwsze trasa jej podróży nie pokrywa się w stu procentach z miejscami zabiegów.
- To znaczy, że jeździł też ktoś inny. Na przykład Margaret Richmond. Przed sądem trzeba przedstawić wykaz wszystkich podróży służbowych.
- To nie wszystko - dodał Brian. - Forbes twierdzi, że doktor Levy jest inspektorem terenowym Amerykańskiego Kongresu Patologów. Już to sprawdziłem. To prawda. Często więc jeździ po kraju wizytując laboratoria kliniczne w szpitalach, które chcą przedłużyć akredytację. Wygląda na to, że w krytycznych dniach doktor Levy istotnie przeprowadzała wizytacje.
- A ten program sprawdzający numery polis ubezpieczeniowych, który widzieliśmy w nocy? - przypomniał Sean. - To raczej poważne obciążenie.
- Forbes temu kategorycznie zaprzeczył - odparł Brian. Twierdzą, że są w stałym kontakcie z firmami ubezpieczeniowymi, ale jedynie w kwestii roszczeń. Natomiast nigdy nie sprawdzają wniosków o akceptację zabiegów chirurgicznych. I, co więcej, towarzystwa ubezpieczeniowe utrzymują, że nikt z zewnątrz nie ma dostępu do ich dokumentacji.
- A co mają mówić - powiedział Sean. - Jestem pewien, że trzęsą portkami ze strachu na myśl, że mogliby zostać wciągnięci w cywilną stronę tej afery. A co do programu Forbes, to Janet i ja widzieliśmy go na własne oczy.
- Trudno to będzie udowodnić. Musielibyśmy przedstawić ten program, a oni na pewno nie mają zamiaru nam go udostępnić.
- A, cholera z nimi! - rzucił Sean.
- Wszystko zapewne sprowadzi się do strony naukowej i do tego, czy uda nam się przekonać przysięgłych, a przynajmniej wyjaśnić im, o co tu chodzi - stwierdził Brian. - Nie jestem pewien, czy ja to potrafię. To taka nieuchwytna materia.
- Gdzie jest Janet? - spytał Sean.
- W moim samochodzie - odparł Brian. - Jej przedstawiono zarzuty wcześniej i trochę łagodniej to przebiegało, ale chciała już wyjść z sądu. I trudno się dziwić. Wszystkie te przeżycia dały się jej we znaki. Nie nawykła do kłopotów tak jak ty.
-Bardzo zabawne - powiedział Sean. - Czy ona też jest oskarżona?
- Oczywiście.- A co ty myślisz, że masz do czynienia z idiotami? - Jest oskarżona o współudział we wszystkim oprócz napaści przy użyciu broni palnej i uprowadzenia. Na szczęście sędzia, jak się zdaje, uważa, że największą jej zbrodnią było zadawanie się z tobą.
Nawet nie wyznaczył kaucji. Wystarczyło jej własne pisemne zobowiązanie wobec sądu.
Zbliżając się do samochodu Briana Sean zobaczył Janet na przednim siedzeniu. Głowę miała opartą na podgłówku i zdawało się, że śpi. Ale gdy Sean podszedł do samochodu, otworzyła oczy.
Wyskoczyła i uściskała go.
Sean odwzajemnił jej uścisk trochę skrępowany obecnością brata.
- Jak się czujesz? - spytała Janet odchylając głowę, ale rękami nadal obejmując go za szyję.
- Dobrze, a ty?
- Pobyt w więzieniu to pouczające doświadczenie - przyznała. - Zdaje się, że na początku wpadłam w niezłą histerię. Ale moi rodzice przylecieli z naszym adwokatem, który przyspieszył formalności.
- Gdzie są teraz twoi rodzice?
- Wrócili do hotelu - odparła Janet. - Są wściekli, że postanowiłam zaczekać tu na ciebie.
- Wyobrażam sobie - mruknął Sean.
Brian spojrzał na zegarek.
- Słuchajcie, wy dwoje - powiedział. - Doktor Mason zwołał na dzisiaj w południe konferencję prasową w Forbes. Obawiałem się, że będziemy jeszcze tkwić w sądzie, ale skoro jesteśmy wolni, uważam, że powinniśmy pójść. Co wy na to?
- Dlaczego powinniśmy iść? - spytał Sean.
- Martwię się tą sprawą, to oczywiste. Obawiam się, że tu, w Miami, trudno będzie o uczciwy proces. Wolałbym, żeby ta konferencja nie przekształciła się w zbiorowy amok, jak zapewne oczekuje Forbes. Twoja obecność na miejscu stonuje nieco ich retorykę. Poza tym w ten sposób zaprezentujesz się jako człowiek odpowiedzialny, który poważnie traktuje własne twierdzenia.
Sean wzruszył ramionami.
- Niech będzie - rzekł. - Zresztą ciekaw jestem, co powie doktor Mason.
- Niech będzie - powtórzyła Janet.
Tłok na ulicach spowodował, że jazda z sądu zabrała im więcej czasu, niż przypuszczał Brian, ale mimo wszystko zdążyli na spotkanie. Miało się odbyć w szpitalnej sali konferencyjnej. Wszystkie miejsca na okolicznych parkingach były zajęte. Kilka wozów telewizyjnych stało na drodze pożarowej w pobliżu głównego wejścia do szpitala. Żeby móc zaparkować, Brian musiał objechać budynek naukowy.
Po drodze do szpitala Brian skomentował ten publiczny rozgłos.
- Muszę was ostrzec, że nie będzie łatwo. Sprawy tego rodzaju rozstrzygają się w środkach masowego przekazu w takim samym stopniu jak w sądzie. Co więcej, gra toczy się na boisku Forbes.
Nie bądźcie zdziwieni, jeśli spotka was co najmniej chłodne przyjęcie.
Tłumy ludzi przewalały się przed szpitalem. Było wśród nich wielu reporterów i na nieszczęście niektórzy rozpoznali Seana.
Rzucili się na niego, podtykając mu mikrofony pod nos i wszyscy naraz zadając pytania, z których przebijała wrogość. Błyskały flesze; reflektory telewizyjne zalały scenę ostrym światłem. Zanim wszyscy troje dotarli do drzwi, Sean wpadł we wściekłość. Brian musiał go powstrzymywać, żeby nie poturbował kilku fotografów.
W środku było niewiele lepiej. Wiadomość o przybyciu Seana rozeszła się w zdumiewająco wielkim tłumie jak kręgi na wodzie.
Gdy cała trójka weszła do sali, wśród obecnych członków personelu medycznego Forbes zerwał się chór gwizdów.
- Teraz rozumiem, co miałeś na myśli mówiąc o chłodnym przyjęciu - powiedział Sean, gdy znaleźli sobie miejsca. - Trudno to nazwać neutralnym terytorium.
- Mentalność linczującego tłumu - odparł Brian. - Ale to ci daje wyobrażenie, na co się porwałeś.
Gwizdy i syki umilkły raptownie, a w ich miejsce rozległy się pełne szacunku oklaski, gdy na niewielkiej scenie ukazał się doktor
Randolph Mason. Zdecydowanym krokiem wszedł na mównicę i położył na niej przed sobą pękatą dużą kopertę z mocnego papieru pakowego. Oparł ręce po obu stronach mównicy, lekko odchylił w tył głowę i powiódł wzrokiem po publiczności. Jego sposób bycia i wygląd były wzorem profesjonalizmu. Klasycznie siwiejące włosy miał starannie ostrzyżone i uczesane, ubrany był w granatowy garnitur, białą koszulę i dobrany odcieniem krawat.
Jedyną barwną plamę tworzyła jedwabna lawendowa chusteczka w kieszeni marynarki.
- Wygląda jak uosobienie romantycznych wyobrażeń o lekarzu - szepnęła Janet. - Takich właśnie pokazują w telewizji.
Brian skinął głową.
- I takim na ogół wierzą przysięgli. To będzie trudna walka.
Doktor Mason odchrząknął i zaczął mówić. Jego dźwięczny głos bez wysiłku wypełnił niedużą salę. Podziękował wszystkim za przybycie i za poparcie dla Forbes Cancer Center w obliczu ostatnich oskarżeń.
- Czy pozwie pan Seana Murphy'ego do sądu za zniesławienie? - krzyknął jakiś reporter z drugiego rzędu. Ale doktor Mason nie musiał odpowiadać. Całe audytorium zareagowało na jego grubiaństwo stłumionym sykiem. Reporter zrozumiał i pokornie przeprosił.
Doktor Mason poprawił kopertę i zebrał myśli.
- Dzisiejsze czasy nie są łatwe ani dla szpitali, ani dla placówek naukowych, szczególnie zaś trudne dla szpitali specjalistycznych, na których spoczywa podwójny obowiązek: opieki nad chorymi i prowadzenia badań naukowych. Tradycyjny system zwrotu kosztów, stosowany przy standardowej diagnostyce i terapii, nie sprawdza się w takich placówkach jak Forbes, gdzie terapia często opiera się na programach eksperymentalnych. Leczenie tego rodzaju jest intensywne, i tym samym kosztowne.
Powstaje pytanie, skąd mają się brać pieniądze na tego typu działalność leczniczą? Niektórzy sugerują, że z dotacji na cele naukowe, jako że to także jest praca naukowa. Lecz fundusze publiczne przeznaczone na badania naukowe znacznie zmalały.
To zmusiło nas do szukania innych źródeł finansowania naszej pracy, jak przemysł, a nawet w wyjątkowych przypadkach także przemysł zagraniczny. Ale i to źródło jest ograniczone, szczególnie gdy cała światowa gospodarka kuleje. Do czego jeszcze możemy się odwołać, jeśli nie do najstarszej metody: filantropii.
- Nie wierzę własnym uszom - szepnął Sean. - To jest typowa propagandowa gadka jak na festynie dobroczynnym.
Kilka osób odwróciło się, piorunując go wzrokiem.
- Poświęciłem życie jednej sprawie: niesieniu ulgi cierpiącym - kontynuował doktor Mason. - Odkąd przestąpiłem próg szkoły medycznej, medycyna i walka z nowotworami wypełniały je bez reszty. Dobro ludzkości było zawsze moim celem; z niego czerpałem siłę i motywację.
- Teraz przemawia jak polityk - wyszeptał Sean. - Kiedy wreszcie przejdzie do tematu?
- Cisza! - warknął ktoś za nim.
- Kiedy objąłem stanowisko dyrektora Forbes Center - mówił dalej doktor Mason - wiedziałem, że instytut ma trudności finansowe. Przywrócenie mu solidnych fundamentów finansowych stało się dla mnie celem, spójnym z moim pragnieniem, by pracować dla dobra ludzkości. Włożyłem w to zadanie serce i duszę. Jeśli popełniłem jakieś błędy, to nie z braku altruistycznych motywów.
Doktor Mason przerwał i zaczął manipulować przy sznurku, którym obwiązana była jego koperta. Tu i ówdzie zerwały się oklaski.
- Szkoda czasu - szepnął Sean.
- To był tylko wstęp - odszepnął Brian. - Ucisz się. Na pewno teraz przejdzie do sedna sprawy.
- Tym chciałbym państwa pożegnać - oznajmił doktor Mason. - Wszystkim, którzy pomagali mi w trudnych chwilach, z całego serca dziękuję.
- Czy całe to bajdurzenie ma oznaczać, że składa rezygnację? - spytał głośno Sean. Był zdegustowany.
Ale nikt mu nie odpowiedział. Po całym audytorium rozszedł się szmer grozy na widok niklowanego rewolweru Magnum 0,357, który doktor Mason wyjął z koperty.
Hałas się wzmógł. Siedzący najbliżej podium zaczęli wstawać, niepewni, czy mają uciekać, czy rzucić się do doktora Masona.
- Nie chciałem nikogo zdenerwować - podjął doktor Mason. - Ale uważam...
Było oczywiste, że ma jeszcze coś do powiedzenia, ale dwaj reporterzy z przedniego rzędu ruszyli w jego stronę. Dał im znak, by się zatrzymali, lecz oni podeszli bliżej. Doktor Mason cofnął się i zszedł z mównicy. W oczach miał trwogę, jak jeleń w potrzasku. Cała krew odpłynęła mu z twarzy.
Nagle, ku przerażeniu obecnych, włożył sobie lufę rewolweru do ust i pociągnął za spust. Kula przeszła przez podniebienie twarde, pień mózgu i móżdżek, unosząc ze sobą pięciocentymetrowy krążek czaszki, i zagłębiła się w drewnianym gzymsie. Doktor Mason upadł w tył. Rewolwer poleciał do przodu, uderzył o podłogę i wjechał pod pierwszy rząd krzeseł. Ludzie, którzy jeszcze tam siedzieli, rozbiegli się.
Jedni krzyczeli, inni płakali, kilka osób się pochorowało. Sean, Janet i Brian, gdy rewolwer wypalił, odwrócili wzrok. Gdy znów odważyli się spojrzeć, w sali panowało istne piekło. Nikt nie wiedział, co robić. Nawet lekarze i pielęgniarki byli bezradni; doktorowi Masonowi nic już nie było w stanie pomóc.
Sean, Janet i Brian widzieli tylko wycelowane w górę jego buty i ciało w skróconej perspektywie. Ściana za mównicą była obryzgana, jakby ktoś rzucił w nią garścią jagód.
Seanowi zaschło w ustach. Gardło miał ściśnięte.
W oczach Janet wezbrały łzy.
- Święta Mario, Matko Boża - wymamrotał Brian.
Wszyscy byli oszołomieni i przytłoczeni. Mało kto się odzywał.
Kilku odważnych, wśród nich Sterling Rombauer, zdecydowało się obejrzeć ciało doktora Masona. Większość pozostała na swoich miejscach, oprócz jednej kobiety, która podniosła się z krzesła i zaczęła przeciskać się do wyjścia. Sean zobaczył, jak pospiesznie roztrąca oniemiałych ludzi. Rozpoznał ją natychmiast.
- To doktor Levy - powiedział zrywając się na równe nogi. - Trzeba ją zatrzymać. Założę się, że chce uciec z kraju.
Brian pochwycił Seana za ramię, powstrzymując go od rzucenia się w pogoń.
- To nie pora i nie miejsce, żebyś się zabawiał w rycerza.
Zostaw ją w spokoju.
Sean patrzył, jak doktor Levy dotarła do wyjścia i znikła z pola widzenia. Spojrzał na Briana.
- Szarada powoli się rozwiązuje.
- Być może - rzekł Brian wymijająco. Jego umysł prawnika zaprzątała w tej chwili myśl o współczuciu, jakie to szokujące wydarzenie wywoła w społeczeństwie.
Stopniowo tłum zaczął się rozpraszać.
- No cóż - powiedział Brian. - Chodźmy.
Poszli w milczeniu, powłócząc nogami, i przepchnęli się przez spokorniały tłum zgromadzony wokół wejścia. Skierowali się do samochodu Briana. Każde starało się pojąć straszliwą tragedię, jakiej mieli nieszczęście być świadkami. Sean odezwał się pierwszy.
- Powiedziałbym, że było to nader dramatyczne mea culpa powiedział. - Musimy jednak oddać mu sprawiedliwość, że przynajmniej był dobrym strzelcem.
- Nie bądź trywialny, Sean - odparł Brian. - Czarny humor nie jest w moim guście.
- Dziękuję - rzekła Janet. Potem zwróciła się do Seana. Ten człowiek nie żyje. Jak możesz z tego żartować?
- Helen Cabot też nie żyje - odpowiedział Sean. - Jej śmierć dużo bardziej mnie obchodzi.
- Obie powinny cię obchodzić - stwierdził Brian. - W końcu samobójstwo doktora Masona można wytłumaczyć niesławą, jaka spadła na Forbes za twoją sprawą. Miał powody do depresji.
To samobójstwo niekoniecznie musi oznaczać przyznanie się do winy.
- Zaczekaj - rzekł Sean zatrzymując całe towarzystwo. Czy po tym, co widzieliśmy, ciągle jeszcze masz jakieś wątpliwości co do mojej teorii na temat medulloblastoma?
- Jestem prawnikiem - odparł Brian. - Nauczono mnie myśleć w specyficzny sposób. Staram się przewidzieć linię obrony.
- Na dwie sekundy zapomnij, że jesteś prawnikiem. Co czujesz jako człowiek?
- Okay - ustąpił Brian. - Muszę przyznać, że to był niezwykle obciążający akt.
EPILOG 21 maja, piątek, godzina 13.50 Wielki samolot Delty zakręcił i podszedł do lądowania na lotnisku Logan. Lądował w kierunku północno-zachodnim, toteż Sean ze swojego siedzenia przy oknie po lewej stronie miał dobry widok na cały Boston. Brian siedział obok niego z nosem utkwionym w prawniczym piśmie. Przelecieli nad Biblioteką Kennedy'ego na Columbus Point, a potem nad południowym krańcem Bostonu z jego nadbrzeżnymi, dwupiętrowymi drewnianymi domami.
Następnie dane mu było podziwiać wspaniały widok na wieżowce śródmieścia i bostoński basen portowy na pierwszym planie.
Zanim dotknęli ziemi, uchwycił jeszcze przelotny obraz Charlestown z pomnikiem bitwy pod Bunker Hill wycelowanym w popołudniowe niebo.
Sean wydał westchnienie ulgi. Był w domu.
Obaj mieli tylko bagaż podręczny, toteż prosto z samolotu poszli na postój taksówek. Najpierw pojechali do kancelarii Briana w Old City Hall na School Street. Sean powiedział taksówkarzowi, żeby zaczekał i wyszedł z Brianem. Odkąd tego ranka opuścili Miami, prawie nie rozmawiali, przede wszystkim z powodu zmęczenia minionymi napięciami i nieustannymi rozmowami w ciągu ostatnich trzech dni. W Miami Sean składał zeznania w sprawie Stan Floryda contra Forbes Cancer Center.
Sean przyjrzał się bratu. Mimo dzielących ich różnic i częstych kłótni poczuł nagły przypływ miłości do Briana. Wyciągnął rękę.
Brian ujął ją silnie i potrząsnął. Ale Sean potrzebował czegoś więcej.
Puścił dłoń Briana i objoł go długim, mocnym uściskiem. Ten odruch serdeczności wzbudził w nich uczucie pewnego skrępowania. Rzadko kiedy dawali fizyczny wyraz wzajemnemu przywiązaniu. Zwykle nie dotykali się, nie licząc szturchańca w bok albo klepnięcia w plecy.
- Dzięki za wszystko, co zrobiłeś - powiedział Sean.
- To wszystko blednie w porównaniu z tym, co ty zrobiłeś dla wielu potencjalnych ofiar Forbes.
- Ale bez twojej opieki prawnej Forbes działałby do dzisiaj.
- To jeszcze nie koniec - przypomniał mu Brian. - To dopiero pierwszy krok.
- No dobrze, tak czy inaczej skupmy teraz nasze wysiłki na Onkogenie. Sprawa Forbes jest teraz w rękach prokuratora stanowego i federalnego prokuratora okręgowego. Jak myślisz, który będzie oskarżał?
- Może będą współdziałać - powiedział Brian. - Obaj na pewno są świadomi, że sprawa o takim rozgłosie ma wydźwięk polityczny.
Sean skinął głową.
- Będziemy w kontakcie - rzekł wsiadając z powrotem do taksówki.
Zanim Sean zdążył zatrzasnąć drzwi samochodu, Brian przytrzymał je chwilę.
- Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało po mentorsku - powiedział - ale jako twój starszy brat czuję, że powinienem ci udzielić pewnej rady. Byłoby ci o wiele łatwiej, gdybyś trochę okiełznał tę właściwą twojej osobowości hucpę. Nie mówię o jakiejś wielkiej przemianie. Gdybyś tylko pozbył się swojej zadziorności ulicznika.
Zanadto trzymasz się przeszłości.
- Och, daj spokój, Brian - rzekł Sean z ironicznym uśmieszkiem. - Wyluzuj się.
- Mówię poważnie. Robisz sobie wrogów z ludzi mniej od ciebie inteligentnych, a to niestety większość z nas.
- To najbardziej dwuznaczny komplement, jaki w życiu słyszałem.
- To wcale nie miał być komplement - stwierdził Brian. Zachowujesz się jak jakiś uczony idiota. Błyskotliwy w jednych dziedzinach, a niedorozwinięty w innych, na przykład w tym, co dotyczy stosunków międzyludzkich. Albo nie zdajesz sobie sprawy z cudzych uczuć, albo cię one nie obchodzą. Tak czy inaczej, rezultat jest ten sam.
- Zapominasz się! - rzucił Sean ze śmiechem.
- Pomyśl nad tym, braciszku - zakończył Brian. Przyjacielskim gestem klepnął Seana po ramieniu.
Sean polecił kierowcy, by zawiózł go do szpitala Boston Memorial. Zbliżała się trzecia i chciał koniecznie złapać Janet przed końcem zmiany. Opadł na siedzenie i wrócił myślą do tego, co powiedział mu Brian. Uśmiechnął się. Brat dawał się lubić, ale też potrafił być koszmarnym nudziarzem.
W szpitalu Sean poszedł prosto na oddział Janet. W dyżurce pielęgniarek dowiedział się, że znajdzie ją w pokoju pięćset trzy, u pani Mervin. Ruszył korytarzem do pokoju pacjentki. Nie mógł się doczekać, żeby ogłosić Janet dobre nowiny. Zastał ją w trakcie podawania pani Mervin dożylnego antybiotyku.
- Kogóż to ja widzę?! - Janet ucieszyła się jego widokiem, choć była najwyraźniej bardzo zajęta. Przedstawiła go pani Mervin, dodając, że jest studentem medycyny z Harvardu.
- Uwielbiam was wszystkich, chłopcy - oświadczyła chichocząc pani Mervin. Była to starsza pani o białych włosach, różowych policzkach i iskrzących się oczach. - Możesz mnie odwiedzać, kiedy tylko zechcesz.
Janet mrugnęła do Seana.
- Pani Mervin wraca do zdrowia.
- Widzę - przytaknął Sean.
Janet odnotowała coś na podręcznej karcie i włożyła ją do kieszeni. Wzięła tacę z lekami, pożegnała się z panią Mervin i przypomniała jej, żeby dzwoniła, gdy będzie czegoś potrzebować.
Na korytarzu Sean musiał pędzić, żeby dotrzymać jej kroku.
- Może się nie domyślasz - powiedział dołączając - ale bardzo chcę z tobą porozmawiać.
- Marzę o pogawędce - odparła Janet - ale jestem naprawdę zajęta. Odprawa tuż, a ja jeszcze nie skończyłam rozdawać leków.
- Oskarżenie przeciwko Forbes zostało wniesione przed sąd przysięgłych - oznajmił Sean.
Janet zatrzymała się i obdarzyła go szerokim ciepłym uśmiechem.
- To wspaniale! Bardzo się cieszę. I jestem z ciebie dumna.
Teraz naprawdę wiesz, że dowiodłeś swoich racji.
- Jak twierdzi Brian, to ważny pierwszy krok - powiedział Sean. - Oskarżenie obejmuje doktor Levy, choć od tej konferencji Masona nikt jej nie widział. Nikt nie ma pojęcia, gdzie jest. Oskarżeni są też dwaj członkowie personelu klinicznego i naczelna pielęgniarka, Margaret Richmond.
- Ciągle jeszcze trudno mi w to wszystko uwierzyć.
- Uwierzysz, kiedy uzmysłowisz sobie skutki wdzięczności pacjentów z medulloblastoma dla Forbes. Do chwili gdy położyliśmy temu kres, wydali ponad sześćdziesiąt milionów dolarów na praktycznie nie kontrolowane dotacje.
- A co się stało ze szpitalem? - spytała Janet spoglądając na zegarek.
- Szpital został postawiony w stan likwidacji. Ale instytut zamknięto. A jeśli cię to interesuje, Japończycy byli tak samo oszukiwani jak wszyscy. Nie brali w tym udziału. Gdy zasłona opadła, policzyli swoje straty i prysnęli.
- Żal mi szpitala - powiedziała Janet. - Osobiście uważam, że to był dobry szpital. Mam nadzieję, że jakoś z tego wybrną.
- I jeszcze jedna nowina - dodał Sean. - Pamiętasz tego wariata, który nas napadł na plaży i przeraził prawie na śmierć? Nazywa się Tom Widdicomb i jest bardziej zwariowany niż Kapelusznik z "Alicji w Krainie Czarów". Trzymał swoją zmarłą matkę w domowej zamrażarce. Uroił sobie, że ona każe mu usypiać pacjentki z zaawansowanym rakiem sutka sukcynylocholiną.
Sama też na to chorowała.
- Mój Boże, więc to się stało z Glorią D'Amataglio.
- Najwidoczniej. I z wieloma innymi.
- Przypominam sobie Toma Widdicomba - rzekła Janet. To był ten sprzątacz, który doprowadzał Marjorie do szału.
- Wygląda na to, że ty doprowadzałaś do szału jego. W jego chorym umyśle zrodziło się przeświadczenie, że zostałaś zesłana, aby położyć kres jego misji. Dlatego cię ścigał. To prawdopodobnie on zaczaił się w łazience w rezydencji Forbes i to z całą pewnością on poszedł za nami do kostnicy Miami General.
- Wielki Boże! - wykrzyknęła Janet. Wiadomość, że tropił ją jakiś psychotyk, zupełnie wytrąciła ją z równowagi. To przypomniało jej, jak bardzo ta podróż na Florydę odbiegała od jej wyobrażeń.
- Widdicomb stanie przed sądem - ciągnął Sean. - Oczywiście obrona wystąpiła o orzeczenie niepoczytalności i jeśli ściągną na świadka matkę w zamrażarce, nie będą z tym mieli większych problemów - zaśmiał się Sean. - Ale nie muszę ci mówić, że to przez niego szpital jest w likwidacji. Wszystkie rodziny, które w podejrzanych okolicznościach straciły chorą na raka sutka, występują na drogę sądową.
- Nikt z chorych na medulloblastoma ich nie pozwał?
- Nie szpital - odparł Sean. - To są dwie odrębne jednostki: szpital i instytut naukowy. Pacjenci z medulloblastoma będą musieli pozwać instytut. W końcu w szpitalu zostali wyleczeni.
- Wszyscy oprócz Helen Cabot - rzekła Janet.
- To prawda - zgodził się Sean.
Janet jeszcze raz spojrzała na zegarek i potrząsnęła głową.
- Teraz jestem już naprawdę spóźniona. Muszę iść, Sean. Nie moglibyśmy o tym pogadać wieczorem, może przy obiedzie czy coś w tym rodzaju?
- Nie dzisiaj - odparł Sean. - Dzisiaj piątek.
- Ach, rzeczywiście! - powiedziała chłodno. Uderzyła się dłonią w czoło. - Jakże mogłam zapomnieć. No cóż, zadzwoń do mnie, jak znajdziesz chwilę czasu. - I Janet ruszyła korytarzem.
Sean podbiegł kilka kroków i zatrzymał ją chwytając za ramię.
- Zaczekaj! - rzekł zdumiony tym nagłym zakończeniem rozmowy. - Nawet mnie nie spytasz, co z oskarżeniami przeciwko nam?
- Nie dlatego, żeby mnie to nie interesowało - odparła Janet - ale złapałeś mnie w niedobrym momencie, a wieczorem oczywiście jesteś zajęty.
- To tylko chwilka - powiedział rozdrażniony. - Brian i ja spędziliśmy większość wczorajszego wieczoru na targach z prokuratorem stanowym. Mamy jego słowo, że wszystkie oskarżenia przeciwko tobie zostaną oddalone. Co do mnie, to w zamian za złożenie zeznań mam tylko przyznać się do zakłócania porządku publicznego. Jak ci się to podoba?
- To świetnie - oświadczyła. - A teraz muszę cię przeprosić. - Spróbowała uwolnić ramię, ale Sean nie puszczał.
- Jeszcze jedno. Teraz, kiedy ta cała afera z Forbes nie stoi już na przeszkodzie, myślałem nad tym bardzo długo. - Sean unikał jej wzroku i zakłopotany przestępował z nogi na nogę. Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale pamiętasz, co mówiłaś po przyjeździe na Florydę, że chcesz porozmawiać o naszym związku, o zaangażowaniu i tak dalej? No więc, ja chyba chciałbym to zrobić. To znaczy, jeśli ty nadal myślisz o tym, o czym zdaje się wtedy myślałaś.
Osłupiała, Janet spojrzała prosto w ciemnoniebieskie oczy Seana. Usiłował umknąć przed jej wzrokiem. Janet ujęła go pod brodę i odwróciła jego twarz do siebie.
- Czy ta cała pokrętna mowa to próba rozmowy o małżeństwie?
- No, mniej więcej, coś w tym rodzaju - przytaknął Sean.
Wyrwał brodę z ręki Janet i rozglądał się po korytarzu. Wymachiwał rękami usiłując pomóc myślom, ale słowa nie przychodziły.
- Nie rozumiem cię - powiedziała Janet. Rumieniec wystąpił jej na policzki. - Pomyśleć, ileż to razy ja chciałam rozmawiać, a ty nie i nagle wyskakujesz z tym tu i teraz! No więc pozwól, że ci coś powiem, Seanie Murphy. Ja po prostu nie potrafiłabym żyć z tobą, chyba żebyś dużo w sobie zmienił, a szczerze mówiąc, nie wierzę, żebyś był do tego zdolny. Po tych wszystkich przeżyciach na Florydzie wcale nie wiem, czy naprawdę ciebie chcę. To nie znaczy, że cię nie kocham, bo kocham. To tylko znaczy, że nie podejmuję się żyć w takim związku, jaki ty mi możesz zaofiarować.
Sean doznał szoku. Na chwilę zaniemówił. Zupełnie nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
- O co ci chodzi? - spytał w końcu. - Co miałbym w sobie zmienić?
- Jeśli nie wiesz i ja ci dopiero muszę tłumaczyć, to szkoda czasu. Oczywiście moglibyśmy jeszcze porozmawiać wieczorem, ale ty musisz spotkać się z kumplami.
- Nie czepiaj się. Przez te wszystkie prawne bzdury nie widziałem się z chłopakami od wielu tygodni.
- Jest to niezaprzeczalna prawda - powiedziała z naciskiem Janet. - Baw się dobrze. - Jeszcze raz ruszyła przed siebie. Ale po kilku krokach odwróciła się do niego. - Z mojej wyprawy na Florydę wynikło jeszcze coś nieoczekiwanego. Zaczęłam poważnie myśleć o studiach medycznych. Nie dlatego, że pielęgniarstwo przestało mi odpowiadać, i Bóg jeden wie, ile mnie czeka pracy, ale to, czego się od ciebie dowiedziałam o biologii molekularnej i rodzącej się z niej rewolucji w medycynie, poruszyło mnie tak, jak żaden dotąd przedmiot. Poczułam, że chcę mieć w tym swój udział.
No to tymczasem, Sean - dodała, oddalając się korytarzem. I zamknij usta.
Sean był zbyt oszołomiony, by odpowiedzieć.
Parę minut po ósmej Sean wkroczył do Old Scully's. Przepełniał go miły nastrój oczekiwania; w końcu nie był tu od wielu tygodni.
Przy barze tłoczyli się przyjaciele i znajomi, rozbrzmiewały wesołe okrzyki. Wiele osób było tu już od piątej i zdążyło całkowicie się znieczulić. W telewizji szedł mecz Red Sox i właśnie gdy Sean spojrzał na ekran, Roger Clemens czarował kamerę czekając na sygnał od łapacza. Z grupy zagorzałych kibiców pod samym telewizorem dało się słyszeć kilka okrzyków zachęty. Bazy były zajęte.
Sean zatrzymał się przy drzwiach, by przyjrzeć się całej scenie.
Pod tarczą do gry w rzutki zobaczył Jimmy'ego O'Connora i Brady'ego Flanagana, którzy śmiali się do łez. Czyjaś rzutka nie trafiła w tarczę. Co więcej, nie trafiła nawet we właściwą ścianę i wbiła się we framugę okna. Szalenie ich to ubawiło.
Za barem Pete i Molly uwijali się niezmordowanie napełniając kufle to jasnym, to ciemnym piwem. Bywało, że któreś trzymało cztery, pięć oszronionych kufli w jednej ręce. Kontuar był tu i ówdzie spryskany irlandzką whisky. Za każdym kolejnym łykiem piwa problemy dnia codziennego coraz szybciej tonęły w morzu zapomnienia.
Sean przyjrzał się gościom przy barze. Poznał Patricka FitzGeralda, zwanego Fitzie. Był najbardziej lubianym chłopakiem w szkole średniej. Sean pamiętał, jakby to było wczoraj, jak w dziewiątej klasie Fitzie ukradł mu dziewczynę. W Mary O'Higgins był zakochany po uszy. Ona zaś prysnęła z prywatki, na którą z nim przyszła, żeby gzić się z Fitziem w furgonetce Franka Kildare'a.
Ale od czasu szkolnych triumfów Fitziemu sporo przybyło w pasie, a twarz zrobiła się nalana i ziemista. Pracował w brygadzie remontowej stoczni Marynarki Wojennej -jeśli pracował - i był żonaty z Anne Shaughnessy, która od wydania na świat bliźniąt ważyła chyba ze sto kilogramów.
Sean zrobił krok w stronę baru. Pragnął zanurzyć się w swój dawny świat. Chciał, żeby ludzie klepali go po plecach, pokpiwali sobie, że jego brat zostanie księdzem. Chciał przypomnieć sobie dawne czasy, gdy zdawało mu się, że jego przyszłość to nie kończąca się droga, którą będzie wędrował razem z całą paczką.
Radość życia, jego treść miał czerpać ze wspólnych doświadczeń, których wspomnieniami można było cieszyć się wciąż na nowo.
Prawdę mówiąc, te doświadczenia wydawały się znacznie przyjemniejsze po nieuniknionych upiększeniach, których nabierały za każdą kolejną opowieścią.
Jednak coś go powstrzymywało. Miał niepokojące, niemal tragiczne poczucie obcości. Świadomość, że jego życie płynie już inną koleją niż ich, powróciła z oślepiającą jasnością. Był już tylko obserwatorem dawnego życia, nie jego uczestnikiem. Wydarzenia w klinice Forbes otworzyły przed nim horyzonty szersze niż horyzonty jego starych przyjaciół z Charlestown. Wraz ze złudzeniami o uczciwości świata odeszło uczucie wyobcowania. Widząc dawnych kolegów na wpół pijanych, jeśli nie gorzej, zrozumiał, jak ograniczone mają możliwości. Skomplikowany splot czynników społecznych i ekonomicznych sprawił, że utkwili w pajęczej sieci wciąż tych samych błędów. Byli skazani na ciągłe odtwarzanie własnej przeszłości.
Nie przemówiwszy do nikogo nawet słowem, Sean odwrócił się raptownie i potykając się wyszedł z Old Scully's. Natychmiast usłyszał potężny głos, wabiący go z powrotem do rodzinnego ciepła tej przystani jego młodości, i przyspieszył kroku. Podjął decyzję. Nie będzie taki jak ojciec. Będzie patrzył w przyszłość, nie w przeszłość.
Słysząc pukanie do drzwi, Janet zdjęła nogi z otomany i podźwignęła się z głębokiego fotela klubowego. Była właśnie w trakcie uważnej lektury opasłej książki, którą wyszukała w księgarni akademickiej. Jej tytuł brzmiał "Biologia molekularna komórki".
Podeszła do drzwi i wyjrzała przez judasza. Ku swemu najwyższemu zdumieniu ujrzała Seana, który robił do niej głupią minę.
Pomajstrowawszy przy zamkach w końcu otworzyła drzwi na oścież.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - powiedział Sean.
- Co się stało? - spytała Janet. - Czy twoja ulubiona spelunka spłonęła?
- W sensie symbolicznym - odparł Sean.
- Przyjaciele się nie zjawili?
- Byli wszyscy. Mogę wejść?
- Przepraszam. Wejdź. - Janet odsunęła się z przejścia, po czym zamknęła za nim drzwi. - Zachowałam się niegrzecznie, ale zaskoczyłeś mnie. Czym mogę cię poczęstować? Piwo? Kieliszek wina? Sean podziękował za jedno i drugie. Usiadł niezręcznie na brzegu kanapy.
- Poszedłem jak zwykle do Old Scully's... - zaczął.
- Ach, już wiem, co się stało - przerwała mu Janet. - Zabrakło piwa.
- Próbuję ci coś powiedzieć - odparł Sean z nutą irytacji w głosie.
- Dobrze, przepraszam - rzekła Janet. - To była złośliwość.
Więc co się stało?
- Wszyscy tam byli - podjął Sean. - Jimmy O'Connor, Brady Flanagan, nawet Patrick FitzGerald. Ale nie rozmawiałem z nikim. Wszedłem ledwie za próg.
- Dlaczego?
- Uświadomiłem sobie, że przychodząc tam, skazuję się na życie przeszłością - powiedział Sean. - Nagle zrozumiałem, co miałaś na myśli ty, a nawet Brian, mówiąc, że powinienem się zmienić. I wiesz co? Chciałbym się zmienić. Na pewno będę miał jeszcze wiele wpadek, ale nie mam ochoty być całe życie ulicznikiem. I chciałbym wiedzieć, czy zgodzisz się trochę mi pomóc.
Janet musiała zamrugać, by odzyskać widzenie, nagle zmącone przez łzy. Spojrzała w błękitne oczy Seana.
- Zrobię to z radością.
Koniec