Lengren Zbigniew Borek Topek i Aza


ZBIGNIEW LENGREN





BOREK, TOPEK I AZA
















Nasza Księgarnia

1984


Rozdział pierwszy

DZIWNE SPOTKANIE W LESIE



Dorotka szła w stronę lasu wymachując pustym koszykiem. Podskakiwała to na jednej, to na drugiej nodze, tak jak wszystkie małe dziewczynki, gdy są czymś uradowane. Dorotka miała powód do radości, bo wkrótce rozpoczynała nowe, nieznane życie, jako uczennica pierwszej klasy szkoły podstawowej.

W domu na honorowym miejscu, na stoliku pod oknem, leżał nowiutki tornister, a w nim książka do nauki czytania z mnóstwem obrazków, piórnik, pudełko kolorowych kredek i zeszyty w niebieskie linijki.

Dzisiaj w przeddzień rozpoczęcia roku szkolnego, babcia Dorotki przygotowała dla niej niespodziankę. Może niezupełnie niespodziankę, bo wnuczka zdążyła zauważyć na kuchennym stole okrągłą tortownicę i domyśliła się, że to będzie tort, na pewno oblewany czekoladą. Dorotka postanowiła ułatwić babci zadanie i wyszła z domu na spacer do lasu, żeby też zrobić niespodziankę - nazbierać pełen koszyk leśnych jeżyn, które babcia bardzo lubiła.

Szła więc raźno, a właściwie podskakiwała, śpiewając przedszkolną piosenkę, bo szkolnych jeszcze nie umiała...


Leciała mucha koło psiego ucha

pies spał.

Leciała osa koło psiego nosa,

pies spał.

Przyszła Zosia mała, pieska pogłaskała,

pies wstał...


Zaśpiewała jeszcze kilka innych piosenek, powąchała kwiaty rosnące przy drodze i zerwała kilka dużych liści, którymi wyłożyła dno koszyka, i ani się spostrzegła, jak znalazła się na skraju lasu.

Był to piękny stary las nazywany dawniej borem i zapewne dlatego położone opodal niego miasteczko zwało się Przyborze. Przyborze, choć niewielkie, miało ratusz na rynku, park miejski, trzy szkoły i co najdziwniejsze - ogród zoologiczny z egzotycznymi zwierzętami. Przerwijmy jednak opis Przyborza, bo jeszcze będziemy mieli okazję bliżej je poznać, i wróćmy do leśnej wycieczki Doroty, bo od niej zaczną się dziwne przygody bohatera tej książki.

Na skraju lasu rosło wprawdzie kilka jeżynowych krzewów, ale niewiele miały jagód - małe były i jakby zakurzone. Dorotka weszła więc w głąb lasu... Zrobiło się trochę ciemniej i tylko przez konary drzew przedzierały się smugi słonecznego światła, malując na pniach i na mchu złote, świetlne plamy. Małe, leśne ptaki ćwierkały wesoło w krzewach, a z góry dochodziło miarowe stukanie dzięcioła. Tutaj krzaki jeżyn aż czerniły się od dojrzałych jagód. Dorotka zrywała je niezbyt spiesznie i układała w wyłożonym liśćmi koszyku. Oczywiście nie wszystkie, bo część z nich wędrowała wprost do ust.

- Muszę wybierać dla babci tylko ładne jeżyny - tłumaczyła sobie - a te mniejsze to zjem.

Mimo iż mniej więcej co trzecia jeżyna okazywała się niegodna babci, koszyk szybko się zapełnił i Dorotka zbierała się już do powrotu, gdy usłyszała nagle jakiś dziwny dźwięk, jakby skomlenie psa czy innego zwierzęcia. Przestraszyła się nie na żarty, bo przypomniała sobie, jak znajomy babci, pan gajowy Laskowski opowiadał, że w przyborskim lesie pojawiają się czasem dzikie zwierzęta. Już chciała uciekać, gdy skomlenie powtórzyło się i było tak żałosne, że przemogła strach i zaczęła iść w kierunku tego głosu.

A może - myślała - w lesie zabłądził jakiś mały piesek... Przecież gdybym to ja go znalazła, mogłabym go sobie zatrzymać”.

Podeszła bliżej miejsca, skąd dochodziło skomlenie, rozchyliła gałązki jałowca i wyjrzała na niewielką polanę...

Przy jedynym na polance drzewie leżał na mchu duży, szaropłowy zwierz z jaśniejszą grzywką, podobny do dużego psa owczarka.

Ojej! Przecież to może być wilk!” - przemknęło przez myśl Dorotce. Gdy minęła pierwsza chwila przerażenia i poczuła, że wraca jej władza w nogach, postanowiła uciekać, ale zwierzak, który zdążył już zauważyć dziewczynkę, zaskomlał tak prosząco, że Dorotka raz jeszcze spojrzała w jego stronę. Teraz dopiero spostrzegła, że zwierzę ma łapę uwięzioną w żelaznym potrzasku przywiązanym do drzewa łańcuchem.

To na pewno jakiś zły kłusownik zastawił potrzask na sarny - pomyślała Dorotka. - Gdy tylko wrócę do domu, zatelefonuję do pana gajowego Laskowskiego i opowiem mu o tym, co widziałam. A teraz lepiej będzie, jak stąd co prędzej ucieknę... No tak, tylko jak ja wyjaśnię panu gajowemu, gdzie znajduje się to miejsce?... A jeśli kłusownik zabije tego ładnego wilka, żeby mieć z niego futro?...

Wilk, bo to był rzeczywiście najprawdziwszy wilk, popiskiwał teraz cichutko jak mały szczeniak i patrzył na Dorotkę łagodnie swymi żółtawymi ślepiami.

To, co teraz zrobiła Dorotka, było na pewno bardzo nierozważne. Postawiła koszyk na ziemi i ostrożnie podeszła do potrzasku. Chwyciła żelazny przycisk, oparła nogę o sprężynę i mocno sapiąc z wysiłku odciągnęła przycisk nieco ku górze. Wilk natychmiast wyciągnął łapę... ale co było potem, tego już Dorotka zobaczyć nie mogła, bo gdy tylko usłyszała stuk opadającego przycisku, uciekła, co sił w nogach.

Biegła, jak jej się zdawało, dość długo, lecz gdy zdała sobie sprawę z tego, że nikt jej nie goni, usiadła na trawie, żeby trochę odsapnąć.

- Rety! A gdzie mój koszyk? Co ja teraz dam babci?

Już miała zamiar się rozpłakać, gdy usłyszała ciche stąpanie. Ktoś wyraźnie szedł w jej kierunku. Znowu nogi zdrętwiały jej ze strachu. Teraz to już naprawdę nie miała sił do dalszej ucieczki.

To, co po chwili zobaczyła, wyglądało na bajkę. Ten duży, szary wilk szedł ku niej utykając na przednią łapę i niósł w zębach koszyk, jej własny koszyk z jeżynami dla babci.

Dorotka chciała coś powiedzieć, lecz najpierw ze zdziwienia poruszyła ustami, aż wreszcie zaczęła przemawiać do wilka tak, jak się mówi do małego pieska:

- Dobry piesek, dobry. Przyniósł grzecznie swej pani koszyczek...

Wilk postawił przed nią koszyk na trawie, położył się i zaczął lizać zranioną łapę.

- Biedny piesek, łapka go boli... Poczekaj, przewiążę ją wstążką.

Dziewczynka zdjęła niebieską kokardę, która podtrzymywała ogonek z włosów, i zawiązała wstążką zranione miejsce na wilczej łapie.

- Muszę już wracać do domu, mój drogi - powiedziała Dorotka wstając. Schyliła się po koszyk, ale wilk znowu ujął kabłąk koszyka w zęby.

- Co ty robisz? Na co ci mój koszyk? Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że jesteś, jak moja babcia, amatorem jeżyn?

Istotnie, wilk nic takiego nie chciał powiedzieć, bo nie jadał jeżyn. Postanowił po prostu z wdzięczności nieść za dziewczynką koszyk... Może dlatego, że nikt jeszcze nie był dla niego tak dobry, a może dlatego, że był bardzo dziwnym wilkiem o łagodnym usposobieniu i z tego zapewne powodu żył samotnie, z dala od stada.


Rozdział drugi

WILK IDZIE DO SZKOŁY



- Trzeba tu będzie umieścić jakiś napis ze skórek pomarańczowych albo z migdałów - mówiła do siebie babcia, patrząc na tort, świeżo polany czekoladową masą. - Może: „Dorotce” albo dużą jedynkę, co oznaczać będzie pierwszy rok szkolny w pierwszej klasie? Skoczę chyba do sklepu po migdały. Z migdałów najłatwiej robi się napisy.

To powiedziawszy, babcia włożyła kapelusz przed lustrem, chwyciła torebkę i wyszła z domu, zamknąwszy oczywiście drzwi na klucz.

Niezbyt dobrą wybrała porę na pójście do sklepu, bo w tym czasie jej wnuczka wchodziła już do miasta w towarzystwie wilka. Wilk niosąc grzecznie koszyk wyglądał całkiem niegroźnie, a nawet poczciwie, tak że wszyscy przechodnie sądzili, że to duży szary pies niesie za swą małą panią zakupy w koszyku.

Jakaś pani, prowadząca na smyczy jamnika, przystanęła i wskazując swemu pieskowi wilka powiedziała: „Popatrz, Pimpuś, jaki grzeczny piesek. Czy ty byś tak potrafił?” Jamnik posmutniał wyraźnie, bo nie potrafiłby nieść takiego dużego koszyka, był na to za niski. Dosyć miał kłopotu z własnymi uszami, które zawadzały o ziemię, gdy tylko pochylał głowę.

Tak więc, nie budząc żadnej sensacji, Dorotka i jej towarzysz doszli do domu babki.

Na pewno babcia czeka już na mnie przy oknie” - pomyślała Dorotka i spojrzała w okno, obramowane pięknie dzikim winem. To, co zobaczyła w oknie, nie było jednak babcią, tylko telewizorem.

Następnie ukazał się jakiś człowiek w czapce w kratkę, który najwyraźniej wynosił telewizor przez otwarte okno na parterze (mówiąc miedzy nami, na piętrze by nie mógł, bo babciny domek miał jedynie parter).

Mężczyzna w kraciastej czapce wytaszczył, nie bez trudu, telewizor i zaczął się z nim najspokojniej oddalać.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła Dorotka. - Przecież ten człowiek wyniósł telewizor mojej babci! Piesku, zatrzymaj go, bo ja się boję.

Raz jeszcze okazało się, że to był naprawdę dziwny wilk, bo zrozumiał natychmiast, o co chodzi. Postawił na ziemi koszyk i nieco utykając, pobiegł za złodziejem. Dopadł go dosyć prędko i chwycił zębami za poły marynarki. Typ w czapce postawił telewizor na chodniku, podniósł ręce do góry i zawołał:

- Poddaję się, bierz to pudło, tylko puszczaj kapotę! - Wilk nie zamierzał jednak puścić; przysiadł na tylnych łapach i groźnie warczał, targając przy tym w lewo i w prawo marynarkę przerażonego złodzieja. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie zjawił się, całkiem przypadkowo, milicyjny samochód, z którego wysiadł pan sierżant i zapytał:

- Może mi kto wyjaśni, co tu się właściwie dzieje?

- Ten człowiek - powiedziała Dorotka - chciał, jak mi się zdaje, oglądać program na cudzym telewizorze i dlatego wyniósł przez okno telewizor mojej babci.

- Zaraz wyjaśnimy sprawę - rzekł urzędowym tonem pan sierżant. - Sprawdzimy najpierw, czy domniemana babcia jest poza domem.

Drzwi wejściowe były zamknięte, co pan sierżant zanotował w notesie. Następnie podszedł do zatrzymanego złodzieja i usiłował odczepić go od wilka, ale bezskutecznie.

Dopiero gdy Dorotka zawołała: „Puść, piesku, złodzieja!”, wilk wypuścił z zębów nieco nadwerężoną marynarkę i jak grzeczny pies usiadł obok Dorotki.

Na rozkaz sierżanta drugi milicjant, który siedział za kierownicą samochodu, odprowadził do wozu amatora cudzych telewizorów.

- Czy mogłabyś mnie poinformować - zapytał pan sierżant salutując - czyj to pies? Bardzo mnie interesuje ze względu na jego zdolność w obezwładnianiu przestępców. Zatrzymał tego złodzieja w sposób prawidłowy.

- To mój pies - skłamała Dorotka, choć bardzo nie lubiła kłamać, ale bała się, że poczciwego wilka zabiorą do ogrodu zoologicznego.

- A można wiedzieć, jak on się nazywa?

- On się nazywa... On się nazywa Borek - szybko powiedziała Dorotka chyba dlatego, że nic innego nie przyszło jej na myśl, a że spotkała wilka w borze, powiedziało jej się jakoś tak samo: Borek.

- Ładnie! Na ogół psy noszą imiona Cezar, Azor, Burek, a ten całkiem inaczej... Uważam tylko, jeśli mi wolno zwrócić uwagę, że on jest jakby trochę za duży dla tak małej właścicielki. Bardziej pasowałby, na przykład, do służby w Milicji... Jeśliby panienka zechciała nam go odstąpić lub choćby oddać na próbne przeszkolenie...

- Trudno by mi było rozstać się z nim - przerwała Dorotka - bo bardzo się do tego wil... do tego psa przywiązałam.

Teraz już Dorotka nie skłamała, bo naprawdę zdążyła polubić sympatycznego wilka, którego nazwała Borkiem.

- Poza tym - dodała - nie mogę sama decydować o tym bez babci - powiedziała, żeby zakończyć ten temat, a przy tym naprawdę nie wiedziała, czy babcia zgodzi się na nowego, czworonożnego lokatora.

- To zdaje się ta siwa pani w okularach, która nadchodzi - powiedział pan sierżant.

Tak, to była babcia Dorotki. Babcia dostrzegła z daleka wnuczkę w towarzystwie milicjanta i dużymi krokami podążała w ich kierunku, trzymając w jednym ręku torebkę i paczkę z migdałami, a drugą przytrzymując kapelusz.

- Dorotko, mój skarbie! Co tu się dzieje? Milicja, telewizor na chodniku i pies? Co to wszystko ma znaczyć?

Trzeba było cierpliwie wytłumaczyć babci, jak telewizor zawędrował na chodnik, kim jest ten typ w kraciastej czapce, który ze skromną miną siedzi w milicyjnym samochodzie, i jaką rolę w odzyskaniu telewizora odegrał dzielny Borek.

Babcia uścisnęła najpierw wnuczkę, potem odzyskany telewizor, następnie, nieco zdziwionego, pana sierżanta. Na koniec pogłaskała Borka.

- Wszystko to pięknie, kochana wnuczko - powiedziała Babcia, odciągając na bok Dorotkę - ale wyjaśnij mi, dlaczego masz rozpuszczone włosy, a twoją wstążkę ma to psisko na łapie?

- Ach, babciu, to jest długa historia o wilku w lesie, którą opowiem ci później.

- Mam jeszcze prośbę - zwrócił się do babci pan sierżant - jeśli czas pani pozwoli, prosiłbym o przybycie do Komisariatu Milicji celem podpisania protokołu odnośnie odzyskania telewizora... Może jutro?

- Jutro nie będę mogła, bo moja wnuczka idzie po raz pierwszy do szkoły. To wielka uroczystość. Przyjeżdża jej mama, to znaczy moja córka... Moja córka, proszę pana, jest wdową... Mieszka w osadzie położonej o jakieś piętnaście kilometrów od Przyborza. Sam pan rozumie, że dziecko... To znaczy moja wnuczka, a nie moja córka, nie może tak daleko chodzić do szkoły, więc będzie przez rok szkolny mieszkać u mnie. Oczywiście córka, to znaczy matka mojej wnuczki, będzie do nas często przyjeżdżać, ale nie za często, bo musi doglądać ogrodu. Mą w tej osadzie duży ładny ogród. Sam pan więc rozumie...

Pan sierżant niewiele jednak z tego rozumiał, trochę z tego powodu, że mu się poplątała córka z wnuczką, i trochę dlatego, że cały czas przyglądał się Borkowi, który go bardziej interesował.

- Przepraszam, że przerwę - wtrącił - ale jeśli już o szkole mowa, to chciałbym panią zapytać, czy nie zgodziłaby się pani oddać tego psa do nas na przeszkolenie, do Szkoły Psów Milicyjnych?

- Nic nie mam przeciw temu, proszę pana. Ja nie wiem nawet, skąd się ten pies tutaj wziął. Moja wnuczka opowiada na ten temat jakieś bajki, niczym o „Czerwonym Kapturku”.

- Babciu - zawołała prawie z płaczem Dorotka - ja ci wszystko wytłumaczę. - Zrozumiała jednak, że niewiele może zrobić dla zatrzymania Borka. „Może dobrze mu będzie w tej szkole? - pomyślała. - Ja przecież też idę do szkoły i nie będę miała teraz zbyt wiele czasu dla niego”.

Podeszła do Borka, objęła go za szyję i czule szeptała mu w ucho:

- Musimy się rozstać, ale jak tylko będziesz chciał, to zawsze możesz tu wrócić. Opowiem babci, jak odniosłeś mi koszyk z jeżynami, i też na pewno cię polubi... Bądź dzielnym psem, bo ja nikomu nie powiem, że jesteś wilkiem... Niech ci się dobrze wiedzie w tej szkole... Do widzenia, Borku.

Wilk zdawał się rozumieć, co szeptała mu w ucho Dorotka, bo smętnie spuścił ogon i mrugał tak, jakby mu się na płacz zbierało. Wreszcie liznął Dorotkę w policzek dużym jęzorem i podszedł do pana sierżanta.

- O, widzę, że sam kandydat na ucznia wykazuje chęć do nauki w Szkole Psów Milicyjnych - powiedział pan sierżant widząc, jak Borek usiadł obok jego nogi. - Zabieram go więc ze sobą i dam paniom znać, jak się u nas sprawuje.

Potem wsiedli do samochodu i Borek pojechał ku nowym przygodom, o których dowiemy się w następnym rozdziale.


Rozdział trzeci

TOR PRZESZKÓD



Początki nauki w Szkole Psów Milicyjnych nie były dla Borka łatwe. Psy, jego szkolni koledzy, wyczuły od razu pochodzenie Borka i trochę się go bały, choćby dlatego, że był znacznie od nich większy.

Borek robił co mógł, żeby upodobnić się do psa - uczył się szczekać po psiemu, machać ogonem na przywitanie, ale to wszystko wychodziło mu jakoś niezgrabnie. Niekiedy wieczorem, po całodziennych zajęciach, miał ochotę zawyć przeciągle po wilczemu. W czasie porannej zbiórki wystawał zwykle z szeregu, a gdy się cofnął, to znowu słyszał groźny głos pana porucznika prowadzącego zajęcia z musztry.

- Kto tam z tyłu wystaje? Czyj to ogon? Stado baranów, a nie psy milicyjne! - Więc biedny Borek chował ogon i kulił się w sobie, bo wcale nie chciał być baranem.

O ile koledzy szkolni nie wykazywali większej chęci do zaprzyjaźnienia się, to profesorowie - pan sierżant, a nawet pan porucznik, choć bardzo wymagający, odnosili się do niego z sympatią, a nawet nie szczędzili mu pochwał. Mało jednak do tego mieli okazji, bo jakoś, mimo szczerych chęci, przeważnie wpadał w jakieś kłopoty i czuł, że jest uważany za szkolną ofermę.

Prawdziwie po przyjacielsku traktował go jedynie plutonowy Kazio.

Każdy uczeń Szkoły Psów Milicyjnych otrzymuje na wstępie nauki swego opiekuna. Takim właśnie opiekunem Borka został sympatyczny plutonowy służby śledczej, pan Kazio. Od razu polubili się wzajemnie, toteż pierwszą, podstawową umiejętność chodzenia przy nodze opiekuna Borek opanował bez trudu i dostał nawet za to piątkę na pierwszym egzaminie. Trudności zaczęły się dopiero przy „torze przeszkód”.

Tor przeszkód składał się z różnych płotów, przez które trzeba było przeskakiwać, kładek, po których trzeba było przechodzić, i niskich bramek, pod którymi należało się czołgać. Do czołgania służyły też rury leżące na ziemi. Umiejętność pokonywania takich przeszkód może się przecież przydać podczas ścigania przestępcy.

Borek chciał, rzecz jasna, pokazać kolegom, co potrafi prawdziwy wilk. Rozpoczął bieg przez tor przeszkód w ostrym tempie. Przed pierwszą przeszkodą, płotem z desek, wziął rozbieg. W pełnym galopie wskoczył na płot... Rozległ się suchy trzask, a po chwili wszyscy ujrzeli głowę Borka wychylającą się spod połamanych desek. Nie trzeba chyba dodawać, że wyraz „twarzy” naszego bohatera nie dodawał mu powagi. Psy śmiały się, dyskretnie zasłaniając pyski łapami.

- Co to za śmiechy?! Wszyscy biegną dalej! Teraz przejście przez rurę! - wołał pan porucznik.

Borek otrząsnął się z reszty desek i pobiegł za kolegami, którzy przechodzili już dość zgrabnie przez rury. Niestety rura, przez którą chciał się przeczołgać, okazała się nieco mniejsza niż szerokość klatki piersiowej dorosłego wilka i Borek utknął w niej połową ciała tak, że w żaden sposób nie mógł się ruszyć - ani do przodu, ani do tyłu. Teraz już pan sierżant, który trzymał kciuk za Borka, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Na ratunek przybiegł pan Kazio i wyciągnął swego wychowanka za tylne łapy.

- Koniec zajęć! - zawołał porucznik. - Psy maszerują na obiad! Instruktorzy - zwrócił się do podoficerów - pozostają jeszcze na placu dla omówienia ćwiczeń.

Psy popędziły w bezładnym szyku w kierunku stołówki, poszczekując radośnie. Jedynie Borek szedł sam, krokiem ociężałym, tak jakby chciał pokazać, że nie zasłużył na obiad.

Profesorowie zebrali się koło rozbitego przez Borka płotu.

- Obawiam się, kolego - zwrócił się do swego zastępcy sierżanta pan porucznik - że z tego dryblasa nie będziemy mieli pożytku, niezdara, gotów mi porozbijać wszystkie pomoce naukowe.

- Może jest trochę przyciężki, ale silny i ambitny. Sam widziałem, jak zatrzymał na ulicy złodzieja.

- Wypróbujemy go w takim razie w sekcji psów obronnych. Niech atakuje manekin.

Manekinem nazywał porucznik ubranego w grube ochraniacze milicjanta. Zadanie psów polegało na schwytaniu zębami jakiejś części ubioru i zatrzymanie broniącego się manekina.

- No, to jutro od rana - rozkazał porucznik - weźmiecie, plutonowy, grupę psów i tego swojego niezdarę i przeprowadzicie ćwiczenia na atak i zatrzymanie.

- Tak jeeeest! - zawołał gromko pan Kazio, stukając obcasami!


Przebrany za manekina milicjant wyglądał trochę śmiesznie, gdy opędzał się grubymi rękawami od skaczących na niego psów. Atakując warczały głośno i szczerzyły zęby. Dużo było przy tym hałasu i zamętu. Nie było tylko wśród nich Borka. Na próżno pan Kazio wołał: „Bierz go!”, „Borek, łapaj! trzymaj złodzieja!” Jego wychowanek ani myślał o wzięciu udziału w tej zabawie. Śmiesznie przebrany człowiek wydał mu się karykaturą niedźwiedzia i raczej go to wszystko bawiło. Przysiadł na tylnych łapach i chichotał jak rozbawione dziecko.

Plutonowy Kazio był szczerze zmartwiony, bo nadszedł porucznik i od pewnego czasu przyglądał się ćwiczeniom.

- No i co wy na to, plutonowy?

- Melduję, obywatelu poruczniku, że pies jest zbyt łagodny na to zadanie... Ale to bardzo pilny i posłuszny uczeń. Do tego się wprawdzie nie nadaje, ale węch ma znakomity. I mógłby być z niego dobry tropiciel śladów... Kiedyś zgubiłem swój gwizdek służbowy, a on go bardzo szybko odnalazł.

- Może macie i rację, plutonowy... Wypróbujemy jeszcze zdolności tego dziwaka na ćwiczeniach z tropienia. Wiosną, pod koniec roku szkolnego, urządzimy dla wszystkich psów egzamin z poszukiwania zaginionego przedmiotu. Na razie starajcie się obaj, bo to nie kolonie letnie dla dzieci, tylko Szkoła Psów Milicyjnych. Uczeń Borek niech się przykłada do nauki, a jego opiekun niech nie gubi służbowego gwizdka.


Po południu nie było już lekcji. Uczniowie bawili się na rozległym dziedzińcu w jakiegoś psiego berka. Jedynie Borek nie brał udziału w zabawie - stał ze spuszczonym smutnie ogonem przed siedzącym na ławce panem Kaziem. Opiekun czesał go dużą szczotką, czule przemawiając:

- Nie martw się tym torem przeszkód i tą kompromitacją w walce z manekinem. Trudno, nie wyszło, ale my im jeszcze pokażemy, co potrafisz... Byle do wiosny.


Rozdział czwarty

NOWY PRZYJACIEL



Szybko minęło kilka miesięcy od rozpoczęcia roku szkolnego Dorotki w szkole podstawowej i Borka w Szkole Psów Milicyjnych.

Dorotka umiała już czytać i pisać, liczyć do stu, a nawet dodawać bez pomocy palców. Najbardziej podobały jej się pogadanki o przyrodzie. Na jednej z takich pogadanek pani nauczycielka zapytała dzieci, jakie znają leśne zwierzęta. Dzieci wyliczały przeważnie zające i wiewiórki i tylko Dorotka wymieniła wilka, a nawet narysowała go kredą na tablicy. Rysunek był trochę niezgrabny, ale jak się domyślacie, wilk Dorotki podobny był do Borka.

Borek w swojej szkole też zrobił postępy w nauce. Nie zdarzały już mu się takie pechowe przypadki, jak w pierwszych dniach na fatalnym torze przeszkód. Pan porucznik kazał wzmocnić płoty dodatkowymi deskami i specjalnie dla Borka sprowadził szerszą rurę do ćwiczeń z czołgania się. Oczywiście z biegiem czasu Borek opanował nowe umiejętności, jak chwytanie w powietrzu z podskoku rzucanych patyków i chodzenie po drabinie. Po drabinie chodził od razu bardzo dobrze, ale z chwytaniem w powietrzu miał pewne trudności. Jego koledzy nie mieli z tym żadnych kłopotów, bo przecież każdy pies umie to od dziecka.

Wreszcie, z początkiem wiosny, nadszedł dzień, w którym odbywać się miał zapowiedziany przez kierownika szkolenia egzamin z poszukiwania ukrytych w terenie przedmiotów.

Na łące przyległej do zagajnika, za którym płynęła rzeka, zebrały się wszystkie psy ze swymi opiekunami. Siedziały poważne i skupione „przy nodze”, lekko tylko zdradzając zdenerwowanie.

- To nic trudnego - uspokajał Borka plutonowy Kazio - przy twoich zdolnościach z łatwością znajdziesz ten przedmiot. Mogę ci powiedzieć, że będzie to moja rękawiczka. Obwąchaj ją uważnie. - Także i inni opiekunowie podtykali swym psom pod nosy dłonie w rękawiczkach. Psy z przymkniętymi oczami wciągały nosami powietrze, ucząc się jeszcze raz dokładnie zapachu rąk swych panów.

Nagle rozległ się przeciągły gwizdek, a potem głos pana sierżanta:

- Psy, w tył zwrot! Leżeć! Głowy na łapach! Opiekunowie wymarsz w teren dla ukrycia przedmiotu.

Wszystkie psy wykonały posłusznie ,,w tył zwrot”, „padnij” i położyły grzecznie pyski na przednich łapach, żeby nie widzieć, w którą stronę pójdą ich opiekunowie. Borek zasłonił sobie nawet oczy, tak jak to robią dzieci bawiące się w chowanego.

Drugi gwizdek oznaczać miał powrót opiekunów i rozpoczęcie poszukiwań. Minuty oczekiwania wlokły się niemiłosiernie. Niektóre psy popiskiwały zniecierpliwione, aż wreszcie pan sierżant zagwizdał po raz drugi. Wszyscy uczniowie zerwali się na cztery łapy. W ciszy, nie licząc paru krótkich szczęknięć, cała gromada rozbiegła się po łące, ale po chwili psy jakby zamarły - stanęły z podniesionymi głowami, łapiąc w nozdrza powietrze. Niektóre uniosły przednią łapę, a wszystkie postawiły ogony, co u psów oznacza skupienie i czujność. Trwało to krótko i znów ruszyły z nosami przy ziemi, klucząc i zawracając, by na nowo pójść tropem sobie tylko znanego zapachu. Tylko Borek, robiąc długie susy, biegł prosto w stronę zarośli nad rzeką.

Po ulewnych wiosennych deszczach rzeka była wezbrana, a nawet w wielu miejscach wylała. Ten wodnisty nieco opis przyrody okaże się potrzebny dla dalszego biegu wypadków.

Borek po krótkim marszu czuł już swym niezawodnym węchem, że rękawiczka pana Kazia znajduje się gdzieś blisko w przybrzeżnych zaroślach, zza których wystawały rosochate wierzby. Przebiegł przez gęste zarośla i już wyraźnie czuł zbliżanie się upragnionego zapachu rękawiczki, gdy nagle od strony rzeki dobiegło żałosne psie skomlenie. Zawahał się chwilę, lecz ostatecznie paroma susami dostał się na sam brzeg.

W szarych wartkich nurtach rzeki płynęły połamane gałęzie, szczątki płotów i jakieś bliżej nie określone śmiecie. Na kawałku deski, uczepiony tylko przednimi łapami, płynął mały pies i on to właśnie wzywał pomocy... Borek nie namyślał się długo - jednym skokiem buchnął do wody. Na moment zniknął pod powierzchnią, by po chwili wynurzyć się i popłynąć stylowym crawlem w kierunku wzywającej pomocy ofiary powodzi. Wprawdzie psy - jak wiadomo - pływają „po piesku”, ale nie zapominajmy, że Borek nie był psem, tylko bardzo dziwnym wilkiem.

W tym czasie do dowództwa ćwiczeń terenowych powracały już pierwsze psy z odnalezionymi rękawiczkami w zębach. Nie trzeba chyba dodawać, że miały dumne miny i bardzo ruchliwe ogony. Po dziesięciu minutach prawie wszystkie wykonały zadanie i tylko dwa psy pomyliły się, przynosząc rękawiczki nie swoich „panów”.

Opiekunowie ze swymi psami ustawili się w szereg i każdy włożył obie rękawiczki - suchą i nieco zaślinioną, odnalezioną przez ucznia. Tylko pan Kazio stał z zafrasowaną miną, świecąc w szeregu jedną nagą dłonią.

Wreszcie zjawił się Borek. W psich szeregach rozległy się głośne śmiechy, gdyż Borek zamiast rękawiczki, trzymał delikatnie w zębach, za skórę na szyi, małego, ociekającego wodą pieska.

- Cisza w szeregu! - krzyknął ostro pan sierżant. - Co to za śmiechy? Nie widzicie, że uczeń Borek wyratował topielca?

Borek położył wyratowanego psiaka na ziemi i smutnymi ślipiami popatrzył na pana Kazia.

- Wszystko w porządku - pocieszał go opiekun. - Popatrz, twój topielec przychodzi już do siebie...

Borek nie słuchał jednak. Odwrócił się nagle i pognał przed siebie na łąkę.

- Oj, dziwny jest ten wasz wychowanek - powiedział do pana Kazia porucznik. - Kto wie, czy to nie wilk, bo przyznacie, że ma czasem dzikie maniery... No, to koniec ćwiczeń. W prawo zwrot! Odmaszerować do bazy!


Rozdział piąty

OKULARY Z KOPERKIEM



Pewnego przedpołudnia, gdy Dorotka była w szkole, do domu babci zastukał mężczyzna w mundurze, któremu towarzyszyły dwa psy, duży i mały kudłaty.

- Czy to pan listonosz? - spytała babcia otwierając drzwi - ciekawe, od kogo przyniósł pan list?

- Małe nieporozumienie, proszę pani. Wcale nie jestem listonoszem, tylko plutonowym milicji, i nie przynoszę listu, tylko przyprowadziłem dwa psy.

- Najmocniej pana przepraszam, ale zgubiłam gdzieś okulary, a bez nich widzę niewyraźnie... No tak, teraz widzę i psy... Ten większy to chyba Borek, obrońca mojego telewizora. Wnuczka dużo mi o nim opowiadała, ale tego małego nie znam... Ale ja tak tu pana trzymam w progu... Proszę, niechże pan wejdzie, i pieski oczywiście też.

Babcia posadziła pana Kazia za stołem i podała herbatę z kruchymi ciastkami własnej roboty. Psy też zostały poczęstowane ciastkami. Nie bardzo im one smakowały, ale zjadły przez grzeczność po jednym.

- To jest trochę skomplikowana sprawa - mówił pan Kazio. - Wiem, że wnuczka pani zaprzyjaźniła się z tym dużym. Odpisywałem jej nawet na list, w którym pytała, jak się Borkowi u nas w szkole powodzi. Ale ten drugi, kudłaty, też bardzo sympatyczny, zaprzyjaźnił się z Borkiem i nie chciałbym ich rozdzielać; tym bardziej że Topek, ten mały, jest całkiem bezdomny...

- Wnuczka zawsze chciała mieć psa, ale przyznam się panu, że mały wydaje mi się dla niej odpowiedniejszy. Borek to na pewno miły pies, ale nie bardzo wiem, co z nim robić. Taki duży, podobny do wilka, zwierz... A może jeszcze jedną herbatkę... Ile wsypać cukru?

- Jedną łyżeczkę... Zapewniam panią jednak, że on jest wyjątkowym psem, inteligentnym i wykształconym... Przepraszam najmocniej, ale ta herbata wydaje mi się jakby słona.

- Oj, co ja zrobiłam! Wsypałam panu przez pomyłkę łyżeczkę soli do herbaty... To wszystko przez to, że zgubiłam okulary. Zaraz panu naleję drugą.

- Nie, nie, dziękuję - szybko powiedział pan Kazio, obawiając się, że babcia wleje mu do szklanki przez pomyłkę octu. - Ale, jeśli mogę w czymś pani pomóc, to proponuję, żeby Borek znalazł pani okulary.

- Jak to? W jaki sposób?

- Może ma pani pokrowiec od tych okularów?

- Oczywiście. Nic z tego nie rozumiem, ale już panu przynoszę.

Pan Kazio zawołał Borka i dał mu do powąchania pokrowiec.

- Pokaż, co potrafi dyplomowany pies milicyjny. Szukaj!

Borek przymknął oczy, raz tylko wciągnął powietrze nosem i zaraz zaczął biegać po mieszkaniu. Topek miał ochotę pobiec za nim, ale pan Kazio go powstrzymał.

- Proszę pana - zawołała babcia - on chce wyjść na dwór, bo drapie łapą w drzwi.

- Proszę go wypuścić.

Gdy babcia otworzyła drzwi, Borek wybiegł na ulicę węsząc, z nisko pochyloną głową.

Wracając ze szkoły Dorotka nie spotkała Borka, bo nadchodziła z innej strony. W domu babcia tak szybko jej wszystko opowiadała, mieszając psie sprawy z zagubionymi okularami, że na nowo musiał jej wszystko tłumaczyć pan Kazio. Dorotka bardzo się ucieszyła z powrotu Borka i niepokoiła zarazem, dlaczego nie wraca. Topek od razu bardzo jej się podobał, więc zaczęła babcię namawiać, żeby zatrzymać obydwu psich przyjaciół.

W tym czasie Borek, wciąż z nosem przy ziemi, zbliżał się do sklepu spożywczego przy ulicy Topolowej.

Kierowniczka sklepu i zarazem jedyna sprzedawczyni - tęga blondynka w fartuchu z falbankami - nalewała właśnie do słoika śmietanę, gdy do sklepu wszedł niecodzienny klient...

- O rety! Wilk! - krzyknęła, pakując miarkę od śmietany w garnek z powidłami.

Tym klientem był oczywiście Borek, który węsząc zbliżał się do beczki z kwaszonymi ogórkami. Oparł przednie łapy na brzegu beczki i zanurzył głowę w ogórkach. Przez chwilę słychać było bulgotanie, a potem zdumiona kierowniczka sklepu ujrzała wynurzającą się z beczki głowę wilka, który trzymał w zębach okulary przybrane koperkiem.


Możecie sobie wyobrazić, jaka radość zapanowała w domu, gdy pojawił się Borek ze znalezionymi okularami. Wszyscy głaskali go wołając: „Dzielny pies, co za inteligencja”, „Gdzie on znalazł te okulary?”... Babcia przypomniała sobie, że zgubiła je w sklepie, gdy kupowała kwaszone ogórki. Wszyscy mówili naraz i w ogólnym zamieszaniu zapomniano o Topku, który siedział smutnie pod ścianą. Dopiero gdy babcia powiedziała, że nie doceniła Borka i nie ma nic przeciw temu, żeby oba psy zamieszkały w jej domu, Topek zaczął machać krótkim ogonkiem z radości, że nie rozstanie się z przyjacielem. Dorotka aż podskakiwała z radości, że będzie miała teraz aż dwa psy, i tylko Borek nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy smucić, bo choć odzyskał Dorotkę, tracił pana Kazia.

- No, to trzymaj się dzielnie w cywilu - powiedział do Borka na pożegnanie pan Kazio. - Na pewno cię kiedyś odwiedzę, a i ty nie zapominaj o naszej szkole.

Wydawać by się mogło, że teraz, gdy obaj przyjaciele zamieszkali w miłym, spokojnym domu babci, życie ich toczyć się będzie spokojnie i nieciekawie. Czekały ich jednak wkrótce liczne zajęcia i przygody.


Rozdział szósty

ZASADZKA



Zdaje się, że było to w piątek... W każdym razie przed południem, gdy Dorotka była jeszcze w szkole. Babcia zwijała włóczkę w kłębek, w czym pomagał jej Borek, trzymając na wyciągniętych łapach miękkie pasma grubej czerwonej wełny na sweter dla Dorotki.

Przyznać trzeba, że zajęcie to było raczej mało ciekawe dla dyplomowanego psa milicyjnego i chyba trochę usypiające; toteż Borek przysnął w fotelu. Wkrótce opuścił łapy i wełna zsunęła się na podłogę. Babcia nie obudziła go jednak. Cicho, na palcach, wyszła do drugiego pokoju, bo i Topek, zwinięty jak kłębek wełny, spał smacznie na kanapie. Babcia postanowiła pójść do miasta po zakupy. Włożyła kapelusz, zawiązała szalik i wtedy przypomniała sobie o broszce, którą zwykle spinała łatwo rozwiązujący się jedwabny szalik...

- No tak - mruczała do siebie - zostawiłam przecież tę broszkę na stole w jadalni... - A to co?! - wykrzyknęła nagle. - Co za cuda? Gdzie się podziała moja broszka?

Borek i Topek, rozbudzeni babcinymi krzykami, przybiegli do jadalni.

- No patrzcie, coś podobnego! Przecież przed zwijaniem wełny położyłam na stole broszkę z szafirem, moją pamiątkę rodzinną. A teraz, co tu widzicie?... Nic, broszki ani śladu.

Borek spojrzał na przyjaciela i szepnął mu w ucho:

- Przyznaj się, może bawiłeś się tym kamykiem i zapchałeś go gdzieś pod łóżko albo pod szafę?

- Coś ty? Czy ja jestem kotem, żeby popychać jakieś tam zabaweczki łapami?

- Też racja. Przepraszam cię... Musimy jednak zająć się tą sprawą, bo będą nas podejrzewać.

Po bezskutecznych poszukiwaniach babcia postanowiła pójść do sklepu spożywczego, w nadziei, że może tam zgubiła broszkę, jak kiedyś okulary w beczce z ogórkami.

- Rozpoczynamy śledztwo. Najpierw obejrzymy stół - powiedział Borek po wyjściu babci i wskoczył na krzesło. Oparł się przednimi łapami o blat stołu i wodził po nim przez chwilę nosem.

- Jak tam, szefie? Jest coś ciekawego? - zawołał Topek, który kręcił się wokół stołu, szukając śladu stop złodzieja.

- Prawie nic. Czuję tylko jakby lekki zapach liści dębowych i żołędzi.

- A może z tego dębu, który widać za oknem?

- Brawo, brawo, jesteś dość spostrzegawczy, ale czy nie zauważyłeś niczego więcej w związku z oknem?

- Tak, szefie. Zauważyłem. Na oknie stoi doniczka z pelargonią.

- Obawiam się, że nieprędko będzie z ciebie detektyw. Ważne jest przecież, że okno jest otwarte.

- No oczywiście, bo dziś jest ciepły dzień.

- Nie o to mi idzie. Pomyśl!... Przez otwarte okno mógł dostać się do pokoju przestępca.

- Rzeczywiście, że też mi to nie przyszło do głowy. Ale kto to mógł być? Chyba nie ten sam niebieski ptaszek, który chciał „zwędzić” babci telewizor?

- Na pewno nie ten, ale powiedziałeś jedno słowo, które nasunęło mi pewną myśl... Zdaje się, że znam rozwiązanie zagadki tajemniczego zniknięcia babcinej broszki.

- No więc, kto jest złodziejem?... Jakie ja powiedziałem słowo, które...

- Dowiesz się wkrótce wszystkiego, ale najpierw urządzić musimy zasadzkę... Odgryzę ten błyszczący kryształek przy kloszu lampy. I tak już ledwie się trzyma na zardzewiałym druciku.

- Chyba nie chcesz połknąć tego szkiełka?

- Nie, przyjacielu, chcę je położyć na stole jako przynętę.

- Nic z tego nie rozumiem. Na kogo?

Borek położył kryształek na stole i kazał Topkowi wskoczyć na fotel, gdzie leżała pończocha i drewniany grzybek do cerowania.

- Zwiń się w kłębek - powiedział. - Jesteś kudłaty i możesz udawać wełnę do cerowania. Zresztą przykryję cię tą pończochą. Gdy zobaczysz, że złodziej chwyta kryształek, krzyknij: „Ręce do góry!” Ja będę ukryty za firanką i zagrodzę mu drogę do okna.

Borek usiadł za firanką, która zwisała aż do podłogi, a Topek, tak jak mu nakazał szef, ułożył się w fotelu. Zwinął się, ale patrzył jednym okiem - drugie zasłaniała mu pończocha - na parapet. Trochę się trząsł z emocji i trochę ze strachu. Zdawało mu się, że leży tak już bardzo długo, ale nie śmiał się odezwać do Borka, który siedział pod firanką cicho jak myszka, jeśli tak można powiedzieć o dużym wilku z dyplomem psa milicyjnego.

Nagle zatrzepotało coś przy oknie. Topek przestał się nawet trząść, przestał oddychać, tylko jednym okiem wpatrywał się w okno... Na parapecie siadła sroka, mieszkająca na dębie. Rozejrzała się po pokoju i sfrunęła na stół. Jednym szybkim ruchem dzioba schwytała kryształek i już przysiadała, żeby wystartować do powrotnego lotu, gdy z fotela rozległ się stanowczy głos:

- Stać, ręce do góry, bo strzelam!

Sroka podniosła oba skrzydła do góry, ale gdy zobaczyła, że głos należy do niewielkiego, kudłatego psa, który mierzy do niej drewnianym grzybkiem do cerowania pończoch, uderzyła skrzydłami i poderwała się do lotu ku oknu. Niestety okno zamknął jej tuż przed dziobem wilk, który nie wiadomo skąd się tam nagle wziął. Nie dała jednak za wygraną i rzuciła się w stronę drzwi do drugiego pokoju, nie wypuszczając przy tym z dzioba zdobyczy.

W drzwiach ukazała się babcia.

- Co tu się dzieje? Skąd się wziął ten ptak?

Sroka wróciła na stół. Zrezygnowana wypuściła z dzioba kryształek.

- Możemy zapomnieć o całej sprawie - powiedział Borek - pod warunkiem, że natychmiast przyniesiesz skradzioną broszkę.

- Zgoda - zaskrzeczała sroka. - Daję słowo honoru, że wrócę. Otwieraj okno!

Babcia nic z tego nie zrozumiała, ale sroka, która przedtem mieszkała w lesie, zrozumiała dobrze, co po wilczemu powiedział Borek. Wyfrunęła przez okno i nie minęły dwie minuty, gdy przyleciała z powrotem i położyła grzecznie na stole babciną broszkę.

- W porządku - rzekł Borek. - Wracaj teraz do siebie i żebyś mi się więcej nie odważyła zjawiać w tym domu! Zbieraj sobie kolorowe szkiełka z potłuczonych butelek, to w sam raz brylanty dla sroki.

Sroka robiła minę niewiniątka przez cały czas sędziowskiego przemówienia Borka, zerkając wciąż nad jego głową na otwarte okno, a gdy skończył, poderwała się ze stołu i czmychnęła w stronę swego dębu z szybkością jaskółki.

Teraz dopiero, widząc swą odzyskaną broszkę, babcia zrozumiała, co się wydarzyło, choć nadal pojąć nie mogła, dlaczego Topek trzyma wciąż w łapach grzybek do cerowania pończoch.

- Dziękuję wam - powiedziała wzruszona. - To była wspaniała akcja.

Po powrocie Dorotki babcia opowiedziała wnuczce niesłychanie barwną historyjkę o pościgu dzielnych detektywów za przebiegłym złodziejem biżuterii, z czego jedynie stwierdzenie, że sroki lubią gromadzić świecidełka, mniej więcej odpowiadało prawdzie.

Przy obiedzie oba psy siedziały wyjątkowo na krzesłach, przy stole. Nie było to dla nich specjalnie wygodne, ale bardzo zaszczytne... Babcia wystąpiła w nowej bluzce z odzyskaną broszką pod szyją, a Borek w obroży z odznaką psa milicyjnego. „Szkoda bardzo - myślał - że nie mogli mnie zobaczyć przy pracy profesorowie ze szkoły”.


Rozdział siódmy

GDZIE SIĘ PODZIAŁ SZCZĘŚLIWY LOS



Każdego ranka babcia pakowała Dorotce do tornistra, gdzie już leżały ułożone zeszyty i książki, smakowite drugie śniadanie, a po pierwszym śniadaniu odprowadzała wnuczkę tylko do furtki ogrodu, bo dalej, do samej szkoły, odprowadzali ją Borek i Topek. Często Borek niósł w zębach tornister, a Topek, który we wszystkim chciałby go naśladować, trzymał w zębach tylko szelkę tornistra, bo do niesienia całego był trochę za mały. Po odprowadzeniu Dorotki do szkoły obaj wracali do domu już mniej poważnie - biegali czasami z innymi psami po trawnikach lub sami we dwójkę zwiedzali różne zakątki miasteczka, psim zwyczajem obwąchując drzewa.

Któregoś dnia po powrocie do domu zastali babcię zajętą niezwykłą czynnością. Babcia, trzymając w zębach trzonek jednego pędzla, drugim, umaczanym w zielonej farbie, malowała starannie na deseczce jakiś napis. Wprawdzie Borek był nadzwyczaj inteligentnym wilkiem i rozumiał dobrze mowę ludzką, ale nie umiał jeszcze czytać. Czekał więc cierpliwie razem z Topkiem, aż babcia zechce odczytać napis na deseczce. Babcia jednak, nie spiesząc się, w milczeniu malowała z tajemniczym uśmiechem litery i jakieś cyfry... Może to zresztą nie był uśmiech, tylko trzymany w zębach pędzelek wykrzywiał jej policzek.

Wreszcie babcia skończyła swoje dzieło. Wymyła pędzel, wzięła z szuflady kuchennego kredensu gwoździe i młotek i z świeżo wymalowaną deseczką i narzędziami wyszła przed dom. Psy oczywiście za nią. Deseczka została przybita na płocie przy furtce. Następnie babcia odsunęła się nieco, by lepiej przyjrzeć się swemu dziełu, i wreszcie odczytała na głos tajemniczy napis:

DYPLOMOWANY DETEKTYW BOREK

SPECJALNOŚĆ:

PRZESTĘPSTWA ZWIERZĄT

TELEFON 321

Potem podeszła do zdumionego Borka i głaszcząc go po płowej grzywce powiedziała:

- Dawno już podziwiałam twoje zdolności, ale po schwytaniu tej bezczelnej sroki, która ośmieliła się ukraść moją pamiątkową broszkę, doszłam do wniosku, że mógłbyś, Borku, otworzyć biuro detektywistyczne. Przecież zwierzęta też popełniają różne drobne przestępstwa, a ludzie nie znający mowy i zwyczajów zwierząt nie potrafią ich wykryć... Co myślisz o moim projekcie?

O ile Borek nominację na detektywa przyjął z filozoficznym spokojem, to jego przyjaciel Topek rozszczekał się radośnie.

- Wspaniały pomysł! Zupełnie jak w filmie, który oglądaliśmy w telewizji - znakomity detektyw angielski Sherlock Holmes i jego zastępca doktor Watson!!... Ja oczywiście będę tym doktorem...

- Nie każecie mi chyba nosić fajki w zębach... Nie chcę naśladować jakiegoś Anglika, ale przypuszczam, że możemy założyć wspólnie Biuro Detektywów „Borek i Spółka”. Mianuję cię moim zastępcą - i Borek położył uroczyście łapę na ramieniu przyjaciela.

Przez kilka dni nikt się jakoś nie zgłaszał do nowo otwartego Biura Detektywów, chociaż sąsiedzi zatrzymywali się przy płocie i z zainteresowaniem czytali szyld reklamowy pięknie wymalowany przez babcię.

Jednak któregoś dnia, właśnie w czasie gdy Borek z Topkiem odprowadzali Dorotkę do szkoły, zadzwonił telefon.

- Mówi Alojzy Grabka, chciałbym w pilnej sprawie rozmawiać z panem detektywem...

- Chwilowo nie ma go w biurze - odpowiedziała babcia - proszę opowiedzieć mi szczegóły sprawy, a ja mu wszystko przekażę. Wątpię, czy w bezpośredniej rozmowie doszlibyście panowie do porozumienia, bo on jest psem, a właściwie wilkiem...

- Jeżeli mi pani oświadczy, że pani jest wiewiórką, to chyba połączyłem się z domem wariatów.

- Niech się pan, drogi panie Grabko, nie denerwuje. On jest naprawdę dyplomowanym psem milicyjnym i wykryje na pewno każde przestępstwo, a ja jestem kobietą, nie wiewiórką ani makolągwą, i występuję tu tylko w roli sekretarki.

- A to co innego, bardzo panienkę przepraszam - odrzekł pan Grabka, któremu się wydawało, że wszystkie sekretarki są młode. - Sprawa jest niesłychanie ważna i niezmiernie tajemnicza. W altance stojącej w moim ogrodzie zostawiłem na stole wypełniony kupon gry liczbowej „Totalizator Sportowy”. Obawiam się, że wypełniłem go wyjątkowo szczęśliwie...

- To czego się pan obawia? Pieniędzy?...

- Chwileczkę, niech pani pozwoli dokończyć... Obawiam się, że wygram, a ten kupon zniknął ze stołu w czasie, gdy podlewałem kalarepkę... Zniknął jak kamień w wodę...

- Przyjęłam zamówienie. Nasza ekipa wywiadowcza uda się wkrótce na miejsce przestępstwa. Może pan być spokojny, kupon lub sprawca jego zniknięcia odnajdą się na pewno. Życzę głównej wygranej.

Gdy tylko Borek i Topek zjawili się w domu, babcia natychmiast opowiedziała im z entuzjazmem o pierwszym zamówieniu dla Biura. Detektywów. Przekazała szczegóły, które podał pan Grabka, i podała adres, znany zresztą wszystkim w miasteczku, bo pan Alojzy Grabka sprzedawał znakomite jarzyny ze swego ogrodu.


Pan Grabka nie zdziwił się, gdy do jego ogrodu przybył duży wilko-pies z kudłatym małym pomocnikiem. Był przecież uprzedzony o tej wizycie telefonicznie, a poza tym łatwo było zauważyć odznakę milicyjną przy obroży, którą Borek włożył na swoją pierwszą akcję szefa Biura Detektywów.

- O tu - powiedział zbolałym głosem pan Grabka - leżał kupon z wypełnionymi cyframi. Leżał, a teraz... Teraz to w panu, panie psie, cała moja nadzieja - to powiedziawszy pan Grabka oddalił się, nie chcąc przeszkadzać detektywom przy pracy.

- Zaczniemy od wstępnego obwąchania altanki.

- Szefie, tu są jakieś ślady!

- Bardzo dobrze, jeszcze będzie z ciebie kiedyś detektyw... No tak, moje węchowe obserwacje pasują mi nawet do tych śladów...

- A czyje, czyje to są ślady?

- Tylko spokojnie, mój drogi, sprawa jest szczenięco łatwa... Idąc po tych śladach ujmiemy przestępcę... Oj beknie, gdy stanie przed panem Grabką.

W tym czasie przestępca, a raczej przestępczyni objadała sobie najspokojniej liście z krzaka porzeczek... Tak, była to oczywiście koza. A kozy - nie wiem, czy wiecie - lubią sobie czasem zjadać także papierki.

W krzyżowym ogniu pytań, jakie zadali jej przesłuchujący detektywi, koza przyznała się do zjedzenia kuponu leżącego na stole w altance i pozwoliła zaprowadzić się do pana Grabki.

- Po co wy mi tu przyprowadzacie kozę? Ja chcę wiedzieć, gdzie znajduje się mój kupon ze szczęśliwymi cyframi?!

Na to Borek najspokojniej wskazał łapą na brzuch kozy.

- Że też ja się tego sam nie domyśliłem! Ale co teraz robić?

Po wykonaniu zadania obaj detektywi poszli pod szkołę Dorotki, aby odprowadzić ją do domu, a pan Alojzy Grabka wciąż stał przed kozą i myślał o swojej wygranej.

Chciał nawet udać się z kozą do kiosku, w którym nabył kupon, żeby zapewnić sprzedawcę, że jego wygrana znajduje się w środku kozy, ale zrezygnował rychło z tego projektu i postanowił rozsądnie poczekać na wyniki gry, ogłaszane co niedziela w radiu i telewizji. W końcu uznał za pewien rodzaj szczęścia, gdy w niedzielę dowiedział się, że nic by nie wygrał.

Tej samej niedzieli po południu pan Grabka ubrał się w swój najelegantszy garnitur, pod szyją zawiązał zielony krawat w czerwone biedronki i z bukietem w ręku i niewielką paczką wybrał się do Biura Detektywów, by złożyć podziękowanie za pomoc w kuponowej sprawie.

Trochę się zdziwił, że sekretarka, która rozmawiała z nim przez telefon, okazała się babcią, ale z czarującym uśmiechem na okrągłej twarzy wręczył jej bukiet kwiatów, a detektywom ofiarował paczkę, która zawierała apetyczne kostki do ogryzania.

Tak zakończyła się pierwsza sprawa wniesiona do Biura Detektywów „Borek i Spółka”,


Rozdział ósmy

UCIEKINIER



Nadszedł naprawdę wspaniały dzień - dzień zakończenia roku szkolnego. Dorotka była szczęśliwa i dumna, że jest już uczennicą drugiej klasy. Teraz nikt nie będzie mógł jej przezywać „pierwszakiem”. Po zakończeniu uroczystości, przemówieniu dyrektora szkoły i rozdaniu świadectw Dorotka, ubrana w białą bluzkę, z wielką białą kokardą na głowie, szła dumnie między mamą i babcią. Przodem kroczyły oba psy machając ogonami. Borek niósł delikatnie w zębach świadectwo szkolne. Trzymał je za górny brzeg, żeby wszyscy zobaczyć mogli piątki ze wszystkich przedmiotów. W domu czekał na stole tort z cyfrą 2, co oznaczać miało, że to dzieło sztuki cukierniczej wykonane zostało na cześć uczennicy drugiej klasy.

Tak rozpoczęły się wakacje - pierwsze wakacje szkolne w życiu Dorotki.

Dorotka całymi dniami biegała teraz po polach i zagajnikach w towarzystwie dwóch psów detektywów.

Nadszedł jednak dla psów smutny dzień - dzień pożegnania, bo Dorotka wraz z mamą wyjeżdżały na kilka tygodni nad morze, do niewielkiej osady rybackiej nad Bałtykiem.

Po odejściu pociągu długo jeszcze stały psy na peronie stacji Przyborze. Ogony miały smętnie opuszczone, a Topek opuścił nawet uszy, co musiało oznaczać wyjątkowy smutek, bo zwykle co najmniej jedno ucho nosił zadarte ku górze.

Teraz w domu zrobiło się nagle cicho i pusto, bo i babcia wychodziła częściej do sąsiadki, też starszej pani, u której odbywały się przy kawie zebrania babć. Panie, robiąc na drutach sweterki, opowiadały o dzieciach, wnukach i dawnych czasach, gdy same były jeszcze dziećmi.

Obaj detektywi nudzili się nieco, bo od czasu wykrycia sprawczyni zaginięcia kuponu gry liczbowej pana Alojzego Grabki nic się sensacyjnego nie chciało wydarzyć.

Borek wylegiwał się leniwie na trawie w ogrodzie, w cieniu jabłonki. Pogoda była słoneczna, ciepło, w nagrzanym powietrzu bzykały pszczoły i muchy, więc Borek, położywszy głowę na łapach, drzemał. Może śniły mu się dawne czasy, gdy żył w lesie, bo czasem westchnął sobie lub cicho warknął przez sen.

Topek spacerował samotnie w okolicy domu, w nadziei, że spotka go jakaś przygoda godna psa detektywa. Gdy już zwiedził i obwąchał wszystko, poszedł dalej wzdłuż ogrodzeń sąsiednich ogródków, a potem większych parkanów małych, podmiejskich gospodarstw. Dalej były już łąki, a potem las. Szedł bez wyraźnego celu i już bez nadziei, że spotka go coś ciekawego, gdy pod wysokim płotem z desek usłyszał dziwne głosy. Z drugiej strony płotu ktoś liczył na głos: „raz... dwa... trzy... cztery... pięć” i znów od nowa „raz... dwa... trzy... cztery... pięć”. Usiłował zajrzeć przez szparę, ale płot był solidnie zrobiony i nie miał żadnych szpar. Przez pewien czas usiłował zrozumieć, co by to być mogło, ale w końcu pobiegł powiadomić o swym odkryciu Borka. Wpadł do ogrodu mocno zdyszany, zahamował przed śpiącym Borkiem „na cztery łapy” i posapując wyjąkał: - Szefie! Ktoś li...li...liczy za płotem do pięciu.

- I co z tego? - wymruczał Borek, otwierając jedno oko, bo drugie mu jeszcze spało.

- To mi wygląda na jakąś szajkę szpiegowską... Takie liczenie to może być jakieś zaszyfrowane hasło.

- Klituś-bajduś, przyjacielu. Afera szpiegowska w takiej dziurze jak Przyborze. Można pęknąć ze śmiechu - drwił szef, patrząc na swego zastępcę ironicznie, już i drugim okiem. - Ostatecznie możemy zbadać tę sprawę, bo nic lepszego nie ma do roboty. Prowadź mnie, dzielny asie kontrwywiadu, do tej szajki za płotem. - To powiedziawszy szef wstał, ziewnął na całą paszczę, przeciągnął się i wstrząsnął futrem, za którego obleciało kilka trawek i płowych włosów, po czym powolnym krokiem, poszedł za Topkiem, podskakującym nerwowo z emocji. Po krótkim marszu stanęli pod płotem, za którym rzeczywiście ktoś liczył do pięciu żałosnym, kwiczącym głosem: „raz... dwa... trzy... cztery... pięć...”

- Hmmm - mruknął Borek - istotnie dziwne... Ale tu nie ma nawet dziury po sęku, żeby można zajrzeć do środka.

- Mam pomysł, szefie: wejdę ci na plecy i zajrzę na to podwórko.

- No dobrze, właź na mnie i melduj, co zobaczysz.

Topek wdrapał się, nie bez trudu, na plecy Borka, stanął na tylnych łapach, ale to jeszcze nie wystarczyło, żeby osiągnąć krawędź płotu. Stanął więc Borkowi na głowie i teraz już zdołał zerknąć na podwórko.

Tajemniczy szpieg okazał się okrągłą, poczciwą świnką, która liczyła pięcioro swych dzieci, ciągle zaczynając od nowa.

- Przepraszam panią - zagadnął znad płotu Topek - czy mogę zapytać, dlaczego liczy pani ciągle te prosiaczki?

- Z rozpaczy, drogi panie psie, z rozpaczy... Wczoraj po południu zginął mi synek, szósty. Liczę więc tych pięcioro w obawie, czy mi jeszcze któreś nie zginęło.

- Niech się pani nie martwi. Jestem detektywem z Biura Detektywów „Borek i Spółka”. Staniemy na głowie, a odnajdziemy zaginionego synka... Ale niech pani otworzy furtkę, bo na razie to ja stoję na głowie... To znaczy chciałem powiedzieć, że mam szefa pod sobą...

- Wybaczy pan, ale nic z tego nie rozumiem. Na czym pan stoi?

- Na głowie szefa. Chodzi o to, że on też chciałby panią poznać. Sama pani rozumie, że sytuacja jest trochę niezręczna.

Gdy Borek znalazł się wreszcie na podwórku, prosiaczki wpadły w przerażenie i schowały się za mamę, bo pewno znały bajkę o trzech świnkach i wilku. Borek uśmiechał się, jak umiał najłagodniej, i starał się wyglądać na łagodnego, grzecznego pieska, ale prosiaczki przytuliły się do matki i pokwikiwały ze strachu.

- Przykro mi bardzo, że przestraszyłem pani dzieci, ale dla dobra sprawy muszę je trochę obwąchać, żeby przy pomocy metody węchowej trafić na ślad ich braciszka.

Nie zbliżając się zbytnio Borek pociągnął nosem, by zapamiętać sobie prosięcy zapach, nie bardzo - jak stwierdził - przyjemny, bo maluchy nie lubiły się myć.

- Może być pani zupełnie spokojna, wierzę, że wraz z moim pomocnikiem znajdziemy wkrótce pani zaginione dziecko. A teraz żegnamy, bo czas najwyższy rozpocząć akcję poszukiwania.

- Nie wiem, doprawdy, jak panu dziękować. Ma pan czułe serce dla prosiąt, choć z wyglądu przypomina pan wilka.

Po opuszczeniu podwórka obaj detektywi przystąpili do działań wstępnych; obwąchali jeszcze teren wokół furtki i ogrodzenia i po krótkim namyśle skierowali się w stronę lasu.

- Sprawa nie wygląda różowo - mruknął Topek. - Jeśli poszedł do lasu, mogły go zjeść wilki.

- Wypraszam sobie takie dowcipy. A poza tym w tych okolicach wcale teraz nie ma wilków. Ja byłem jedynym wilkiem-dziwakiem, który odłączył się od stada. Miałem zbyt łagodny charakter, a do tego w wielu sprawach nie zgadzałem się z przodownikiem stada, który bardzo nie lubił krytyki... Zagadałem się i zgubiłem trop.

- Oczywiście przeze mnie.

- Ciii... Czuję, że ten pętak musi tu gdzieś być w pobliżu.

Nagle w krzakach coś zaszeleściło, a po chwili rozległ się tupot, jakby ktoś ciężko biegł przez zarośla... Na Topku, zwykle skręcona w kędziorki, sierść wyprostowała się ze strachu, bo spoza malin wybiegł dzik z wielkimi jak szable tureckie kłami. Spostrzegłszy Borka dzik zatrzymał się, sapnął i powiedział:

- A to ty, stary. Co ty tu robisz w lesie z tym kudłatym szczeniakiem?

Dzik był dobrym znajomym Borka z dawnych czasów. Borek ucieszył się bardzo ze spotkania ze starym znajomym, chciał przedstawić mu swego przyjaciela i pomocnika Topka, ale ten czmychnął gdzieś za drzewa i wolał z daleka obserwować sytuację.

- Co u ciebie słychać - wypytywał dzik - podobno „zszedłeś na psy”?

- Mieszkam teraz w miasteczku i jestem detektywem, a ten kudłaty to mój zastępca. Poszukujemy tu kogoś w lesie... Normalna praca.

- Szkoda, stary, że przeniosłeś się do miasta, brak mi ciebie w lesie... Chociaż z drugiej strony, to jako znający stosunki pozaleśne mógłbyś mi wyświadczyć pewną przysługę.

- Proszę cię bardzo, mów, co ci dolega.

- Oj, dolega, dolega... Jak wiesz, mam liczną rodzinę - sześcioro dzieci i trzeba je wszystkie wyżywić, a tu mi się przyplątał śmieszny różowy prosiak i biega za moimi warchlakami. Może byś, detektywie, odnalazł jego rodzinę?

- Mogę to dla ciebie zrobić po starej znajomości, chociaż nazywasz mnie wilkiem, który zszedł na psy.

Topek nie wytrzymał z ciekawości, wyszedł zza drzewa i pobiegł za Borkiem i dzikiem, którzy weszli w gęste zarośla. Po chwili zobaczył na niewielkiej polance stadko pasiastych, małych dzików, a wśród nich różowego prosiaczka, bardzo przestraszonego widokiem Borka. Na małych dzikach pojawienie się wilka nie zrobiło większego wrażenia, pewno dlatego, że nie ma bajki o wilku i trzech małych dzikach. Borek podszedł do prosiaczka i jak mógł najłagodniej zapytał:

- Może powiesz mi, mój mały, co ci strzeliło do głowy, żeby zwiewać do lasu?

- To było tak... Chciałem koniecznie przeżyć jakąś przygodę, bo dosyć już miałem atmosfery naszego podwórka. Poszedłem na wycieczkę do lasu i w lesie zobaczyłem takich kolegów ubranych w paski... Postanowiłem z nimi pozostać, ale teraz żałuję, bo to dzikusy i nie umieją się grzecznie bawić... No i to jedzenie - nic, tylko żołędzie i żołędzie... Ja chcę do mamy.

- No tak, teraz do mamy - wtrącił Topek. - Masz szczęście, bohaterze, że odnalazł cię słynny detektyw Borek.

- Daj mu spokój. Widzisz, że mu się na płacz zbiera... No to przygody się skończyły i pora wracać do domu.

Następnie Borek zwrócił się do starego dzika, polecił mu przekazać ukłony dla małżonki, której chwilowo nie było na polance, bo udała się na poszukiwanie żołędzi. Dzik odprowadził gości kawałek drogi i wrócił do dzieci, a Borek, Topek i syn marnotrawny mamy świnki udali się w powrotną drogę do miasteczka.

Nie będę wam chyba opisywał, jaka była radość mamy z powrotu zaginionego dziecka; obejrzyjcie to sobie na obrazku.


Rozdział dziewiąty

BILETY DO KONTROLI



Pozostawmy teraz naszych detektywów w Przyborzu i przenieśmy się nad morze, bo tam czekało na Dorotkę spotkanie z kimś, kto niemałą odegra rolę w dalszym ciągu naszej powieści.

Pogoda była „w kratkę” - jeden dzień słoneczny, jeden pochmurny; raz cieplej, raz chłodniej. Tego dnia, w którym nastąpić miało to ważne spotkanie, było wyraźnie nieplażowo, ale Dorotka nałożyła płaszcz na kostium kąpielowy i spacerowała boso nad brzegiem morza zbierając muszelki i kolorowe kamyki. Zdawało jej się, że jest zupełnie sama, ale nagle od strony jednego z plażowych koszy usłyszała czyjś dziwny, skrzeczący głos:

- Ku ku, a-a-a. Ku ku, a-a-a...

W koszu siedziała mała, śmieszna papuga z czubkiem na głowie i zapamiętale dziobała tranzystorowy aparat radiowy.

- Nic z tego nie rozumiem. Skąd ona się tu wzięła? Przecież nad naszym morzem żyją mewy, a nie papugi.

- Dziwisz się zapewne, dziewczynko, skąd się tu wziął ten egzotyczny ptak - powiedział brodaty rybak, który wyszedł zza wyciągniętej na brzeg łodzi.

- Właśnie, proszę pana, bardzo się dziwię.

- Dostałem ją od pewnego marynarza, który pływał do Afryki. Papuga nazywa się Aza i umie mówić, ale niestety, nie po polsku. Zna angielski, klnie po portugalsku i bardzo lubi muzykę. Kupiłem jej więc radio w nadziei, że może nauczy się polskiego z piosenek. Teraz jest zła i dziobie aparat, bo skończyła się audycja z piosenkami „Mazowsza”. Szczególnie przypadła jej do gustu piosenka „Kukułeczka” i pewno chciała ją jeszcze raz usłyszeć... Oprócz muzyki Aza bardzo lubi kaszę gryczaną.

- Mam pewien pomysł. Jeśli pan się zgodzi, będę ją uczyła polskiego... Ja już skończyłam pierwszą klasę i umiem dobrze czytać i pisać.

- Nie miałbym nic przeciw temu, miła panienko, tylko nie wiem, czy dasz sobie radę, bo Aza jest nieco przekorna i lubi przekręcać wyrazy.

- To nic, ja jestem bardzo cierpliwa. Prawie tak, jak nasza pani wychowawczyni.

- No dobrze, dobrze, pani nauczycielko. Przyjdź jutro przed południem. Będziemy tu z Azą koło tej łodzi. Spróbuj tę przekorę czegoś nauczyć.

- Spróbuj... Spróbuj... Spróbuj! - zaskrzeczała Aza.

Mama Dorotki była mocno zdziwiona, gdy córka powiedziała jej nagle przy śniadaniu:

- Mamo, kup mi kaszy gryczanej.

- Córeczko, co ty mówisz? Czy ty przypadkiem nie jesteś chora? Przecież ty nie lubisz kaszy.

- Ja nie lubię, ale papuga lubi.

- W tej chwili biegnę po doktora! Ty masz gorączkę?!

Mama uspokoiła się dopiero, gdy Dorotka opowiedziała jej wszystko o spotkaniu z papugą i rybakiem. Oczywiście zgodziła się, żeby Dorotka bawiła się w nauczycielkę papugi, i kupiła nawet dla niej pół kilo kaszy gryczanej i elementarz.

Około południa Dorotka poszła na pierwszą lekcję ze swą skrzydlatą uczennicą.

- Nie jedz kaszy, tylko uważaj na lekcji... Powtarzaj za mną uważnie: „To As, a to lala. Ala ma lalę”...

- Lali lal la... lali la la... lali la laaaaaaa...

- Co ja mam z tobą za utrapienie. Tylko byś śpiewała i śpiewała. Poczekaj, spróbujemy nauki na piosenkach. Ja ci zaśpiewam, a ty powtórz po mnie: „Góralu, czy ci nie żal...”

- Żuralu, czy ci nie gaaaal...

- Znowu przekręcasz. Spróbujemy teraz krakowiaczka: „Krakowianka jedna miała chłopca z drewna, a dziewczynkę z wosku, wszystko po krakowsku!”

- Krakowianka z drewna, miała chłopca jedna...

To były naprawdę trudne lekcje, ale przyznać trzeba, że Aza, choć przekręcała wyrazy, była bardzo pojętna i szybko nauczyła się tyle, że porozumiewała się z Dorotką i swym opiekunem rybakiem. Dorotka czytała jej różne książki dla dzieci. Aza najbardziej lubiła książkę o doktorze Dolittle i jego zwierzętach, a szczególnie lubiła słuchać tych rozdziałów, w których była mowa o mądrej papudze Polinezji.

Pobyt nad morzem dobiegał końca. Ostatniego dnia Dorotka przybyła na pożegnanie ze swą uczennicą z prezentami - przyniosła kilogram kaszy gryczanej i suszone morele. Aza była wzruszona i, choć z natury łakoma, nie rozpoczęła jedzenia, tylko poprawnie zaśpiewała „Góralu, czy ci nie żal”. Rybak, który przyglądał się z uśmiechem wzruszającej scenie pożegnania, podrapał się w brodę i powiedział:

- Widzę, że naprawdę zaprzyjaźniłyście się w czasie tych lekcji. Myślę, że może byś, Dorotko, wzięła sobie Azę, bo ja teraz wypłynę większym kutrem aż na Morze Północne, a tam może być za zimno dla afrykańskiej papugi.

- Ależ tak, bardzo chętnie zabiorę ją z sobą. Ogromnie dziękuję. Ja bardzo lubię zwierzęta i mam nawet w domu psa i wilka.

- Wilka? - zdziwił się rybak. - Chyba psa owczarka?

- Nie, to jest wilk, bardzo dziwny wilk-detektyw.

- Ależ te dzieci mają fantazję - zamruczał rybak.


Mama była trochę mniej zachwycona ptakiem, którego trzeba było umieścić jakoś wśród bagaży, a na kupowanie klatki nie było już czasu. Dorotka wpadła jednak na pomysł i umieściła papugę w wózeczku lalki. W wagonie kolejowym nakryła Azę kołderką i powiedziała:

- Siedź tu grzecznie, nic nie mów i nie śpiewaj. Szczególnie, gdy przyjdzie pan konduktor sprawdzać bilety.

Wózek mama umieściła na półce obok walizek, a gdy pociąg ruszył, Aza usnęła kołysana ruchem wagonu.

Na drugiej stacji przybył do przedziału towarzysz podróży - staruszek z niewielką, staromodną torbą. Ukłonił się, umieścił torbę na półce i ledwie trochę posiedział, również zasnął z lekka pochrapując.

Po pewnym czasie do przedziału wszedł konduktor, zasalutował i powiedział.

- Proszę bilety do kontroli. - Porobił dziurki w biletach i rozejrzał się po przedziale. - Czy w tym wózku jest dziecko, czy lalka?

- Aza! Aza! Aza! - zaskrzeczało coś z góry.

- To jakaś dziwna lalka - powiedział konduktor. - Zamiast „mama” mówi „aza”???

Dorotka nie odezwała się, bo nie chciała skłamać, a bała się, że konduktor zabierze Azę do wagonu towarowego, gdzie należy przewozić zwierzęta.

Skończyło się jednak na tym, że konduktor, nie doczekawszy się odpowiedzi, zasalutował, dodał, że życzy wszystkim przyjemnej podróży, i poszedł sobie dalej.

Staruszek znowu zasnął. Pociąg wjechał do tunelu i zrobiło się ciemno.

Nagle ni z tego, ni z owego Aza zawołała w ciemności:

- Bilety do kontroli!

Pociąg wyjechał z tunelu. Przebudzony staruszek przecierał pięścią oczy.

- Przepraszam - powiedział - śniło mi się, że była noc i ktoś znowu zapytał mnie o bilety.

Potem już podróż toczyła się bez przygód, aż pociąg zatrzymał się na małej stacji z dużym napisem: Przyborze.

Na dworcu czekali już oczywiście: babcia, Borek i Topek. Ileż to było radości! Panie się całowały, a obaj detektywi tak machali ogonami, że aż kurz podnosił się na peronie.

Borek ze wzruszenia wciągnął głębiej nosem powietrze i poczuł nagle, że gdzieś w bagażach musi być jakieś żywe stworzenie: Podszedł do lalczynego wózka i już chciał zajrzeć do środka, gdy z wózka rozległ się nieco skrzeczący głos: - Bilety do kontroli!

Dorotka, rzecz jasna, przedstawiła swą nową przyjaciółkę, która jednak nie wzbudziła w Borku i Topku większego entuzjazmu.

Potem zapakowano bagaże na czekającą bryczkę; wszyscy stłoczyli się na siedzeniach i ruszono do domu.

Aza ogłuszona nawałem nowych wrażeń nadal siedziała w wózku, ale wystawiła głowę spod kołderki i przyglądała się mijanym domom i drzewom miasteczka, w którym czekać ją miały liczne i ciekawe przygody.


Rozdział dziesiąty

NOWA SEKRETARKA



Pozostało jeszcze kilka tygodni do końca wakacji. Dorotka wraz z Borkiem i Topkiem uganiała się po okolicznych łąkach, pagórkach porosłych leszczyną lub bawiła się w różne gry z dziećmi sąsiadów, ale tylko do obiadu. Potem poświęcała codziennie parę godzin na lekcje z Azą. Uczennica robiła ogromne postępy w nauce wymowy - niekiedy nawet tak się rozgadywała, że trzeba było ją uciszać, gdy po kilka razy wykrzykiwała jedno zdanie, które jej się szczególnie podobało.

- Ja chyba zwariuję przy tym gadatliwym ptaszysku - jęczał Topek chowając się pod kanapą.

Borek natomiast przysłuchiwał się lekcjom z uwagą. Być może, że przy okazji sam się dokształcał w rozumieniu ludzkiej mowy.

Pewnego dnia przed południem Aza siedziała przed zamkniętym oknem, tęsknie patrząc na wierzchołki drzew. Poza nią w domu była tylko mama Dorotki, która wpadła na jeden dzień odwiedzić córkę. Mama widząc, jak papuga smętnie wygląda na dwór, postanowiła ją czymś zająć - nastawiła radio, bo pamiętała, z pobytu nad morzem, że Aza lubiła słuchać piosenek.

Radio zainteresowało Azę - usiadła na odbiorniku i przekrzywiając łepek, słuchała z uwagą arii operowych z opery „Halka” Stanisława Moniuszki, ale kiedy audycja się skończyła i ktoś w odbiorniku zaczął mówić o budowie fabryki kwasu siarkowego, wyfrunęła przez okno, bo właśnie mama wytrzepywała w oknie ściereczkę. Na próżno mama wołała:

- Aza, wróć! Wracaj natychmiast! Wrony cię mogą podziobać z zazdrości o twoje kolorowe piórka!

Papuga poleciała wysoko, gdzieś nad drzewami.

Gdy Dorotka, Borek i Topek wracali do domu zmachani po zabawie ,,w złodziei i policjantów”, natknęli się na znanego w Przyborzu miłośnika i znawcę przyrody, pana Bazylego Paprotkę. Pan Paprotko stał pod drzewem z zadartą w górę głową, wyraźnie czymś zdziwiony, bo przemawiał do siebie:

- Hmmm... To bardzo dziwne zjawisko przyrodnicze... Papuga w naszej szerokości geograficznej?

Po chwili pan Paprotko zdziwił się jeszcze bardziej, bo Aza - ją to bowiem pan Paprotko obserwował na drzewie - zaśpiewała ni z tego, ni z owego, przekręcając wyrazy:


Gdyby słannym ronkiem

wzlecieć mi skowronkiem,

gdyby jaskółeczką bujać mi po niebie,

gdyby rzybką w ręce płynąć mi do ciebie,

Borku mój, do cieeeebieee!


- Nic z tego nie rozumiem - westchnął pan Paprotko. - Co to jest?

- Halka Monisława Staniuszki - odpowiedziała z drzewa Aza.

- Aza, znowu przekręcasz wyrazy - powiedziała Dorotka, która zbliżyła się do drzewa. - Przecież pan Paprotko pomyśli, że ty nie umiesz mówić... Nie Monisława Staniuszki, tylko Stanisława Moniuszki i nie słannym ronkiem, tylko rannym słonkiem! Pokręciłaś też rybkę w rzece i chyba chciałaś zaśpiewać Jaśku, a nie Borku?

- Moim zdaniem tak też jest ładnie - powiedział do Topka Borek.

Pan Bazyli Paprotko zaczął wreszcie pojmować, co to wszystko znaczy, gdy usłyszał od Dorotki, że to dziwne zjawisko przyrodnicze jest uczoną papugą należącą do Dorotki.

- Niebywale zdolny ptak - stwierdził:. - Nie tylko umie mówić, ale i podśpiewuje, i to nie jakieś modne piosenki, tylko poważne arie operowe. - Potem znany znawca przyrody skłonił się swym czarnym kapeluszem z dużym rondem i odszedł.

- No to i my idziemy - rzekła Dorotka. - Aza, wracaj mi zaraz do domu, bo mama pewno się martwi, że zginęłaś. Ja wstąpię jeszcze do koleżanki, a wy - zwróciła się do Borka i Topka - idźcie po babcię. Będzie zadowolona, gdy ją odprowadzicie ze sklepu do domu; poszła po warzywa na ulicę Topolową, Borek wie dobrze, gdzie to jest.

Gdy Aza wfrunęła przez otwarte okno, zastała mamę Dorotki przy telefonie.

- No, wróciłaś nareszcie - powiedziała do Azy, zasłaniając dłonią słuchawkę. - Już się o ciebie martwiłam... Azo, może ty mi wyjaśnisz, o co chodzi. Właśnie ktoś chce rozmawiać z Biurem Detektywów. To chyba jakaś pomyłka, bo ten napis przed furtką to zapewne jakaś wasza zabawa?

- To nie pomyłka - odpowiedziała całkiem poprawnie Aza - tu jest naprawdę Biuro Detektywów. Borek jest jego szefem, Topek zastępcą, babcia sekretarką. Teraz ja będę sekretarką. - To powiedziawszy, ujęła z trudem ciężką, jak dla niej, słuchawkę w pazurki i podniosła do ucha...

Rozdział jedenasty

NIESZCZĘSNY FLAMING



- Halo! Tu Ogród Zoologiczny miasta Przyborze. Mówi opiekun sekcji ptaków egzotycznych... Podobno pod tym numerem jest jakiś detektyw, który zna się na przestępstwach zwierząt?

- Halo! Tu Aza, sekretarka Biura Detektywów „Sporek i bułka”...

- Jaka bułka? Czy połączyłem się z piekarnią?...

- Przepraszam, przekręciłam... Tu Biuro Detektywów „Borek i Spółka”.

- Proszę nie żartować, sprawa jest poważna. Usiłowano udusić flaminga... Flaminga, mówię! To taki ptak brodzący z długą szyją...

- W porządku. Przyjęliśmy sprawę. Nasza ekipa udaje się natychmiast na miejsce przestępstwa.

Aza odłożyła słuchawkę na widełki i podrapała się pazurem po czubku na głowie. „Łatwo powiedzieć: »nasza ekipa udaję się natychmiast«, ale przecież nikogo nie ma w domu. Lecę odszukać Borka i Topka. To naprawdę zapowiada się sensacyjnie. Morderstwo! Tego jeszcze w naszej praktyce zawodowej nie było, a nawet nie zdarza się w bajkach dla dzieci”. Tak sobie pomyślawszy, Aza przystąpiła do czynu. Otworzyła dziobem wywietrznik w oknie i wyfrunęła w stronę sklepu, bo tam właśnie udali się po babcię Borek i Topek. Jako dobrze wychowane i eleganckie psy, pomagali babci w zakupach niosąc koszyk i siatkę z jarzynami. Cała trójka powracała właśnie do domu, gdy nagle tuż przed Borkiem wylądowała Aza. Zdyszana, z nastroszonymi z emocji piórami, zaczęła bezładnie wykrzykiwać:

- Szefie... Sen... sensacja! W zoo uduszono flamastra!...

- Kogo? Co ty wygadujesz?

- Flamastra... to taki ptak bredzący z szyją.

- Uspokój się - prosił łagodnie Borek - bo tak pokręcisz, że nic już z tego nie będzie można zrozumieć. Chciałaś pewno powiedzieć flaminga, bo flamaster to jest taki mazak z tuszem, którym Dorotka robi napisy, do szkolnej gazetki.

- No i nie bredzący, tylko brodzący - dorzucił Topek - chyba że mówisz o sobie.

Babcia nic z tego nie rozumiała, bo Aza mówiła z psami po zwierzęcemu, ale domyśliła się, że to jakaś ważna sprawa służbowa, i powiedziała:

- Zdaje się, że macie coś do załatwienia, bo zaczynacie się kłócić. Biegnijcie za swoimi sprawami, a ja już sama sobie odniosę do domu sprawunki.

- No to lećmy do zoo - zawołał Topek. Borek trochę się wahał, bo chciał być nadal dobrze wychowanym i eleganckim psem, ale pomyślał, że obowiązki służbowe ważniejsze są od elegancji. Machnął ogonem i pobiegł za Topkiem i Azą.

W bramie Ogrodu Zoologicznego czekali już na detektywów dyrektor zoo i opiekun sekcji ptaków egzotycznych.

- Który z panów psów jest tym słynnym detektywem - zapytał dyrektor.

- To chyba jasne, że nie ten mały kudłaty - zaskrzeczała Aza.

- Proszę nie żartować - powiedział opiekun sekcji ptaków egzotycznych - tu chodzi o życie cennego okazu.

- Rozpocznę od przesłuchania zwierząt znajdujących się w pobliżu miejsca, gdzie nastąpiło wydarzenie - oświadczył poważnie Borek, co Aza przetłumaczyła natychmiast z psiego na ludzkie.

Wszyscy udali się na miejsce wypadku, które znajdowało się nie opodal klatki z gorylem. Z prawej strony był wybieg dla niedźwiedzi, a z lewej ogrodzenie dla wielbłądów.

Detektywi rozejrzeli się uważnie na prawo, na lewo, przed siebie, za siebie i ku górze, a potem w dół, żeby przyjrzeć się flamingowi. Ofiara napadu leżała na kocyku. Ptak miał kompres na swej długiej szyi i nie wydawał żadnego głosu, tak że nie mogło być mowy o przesłuchaniu.

- Moim zdaniem - odezwał się opiekun sekcji ptaków egzotycznych - flaminga dusił goryl Tolo. Ma przecież takie długie łapy i mógł je z łatwością wyciągnąć przez pręty klatki...

- Zdaje się - warknął pod nosem Borek - że to ja prowadzę śledztwo.

- Panie detektywie, panie detektywie - odezwał się nagle płaczliwy głos z klatki - to naprawdę nie ja. Słowo honoru uczciwej małpy. Zawsze, gdy wydarzy się coś niedobrego, to mnie podejrzewają, bo mam taką nieprzyjemną gębę... Ale ja tego naprawdę nie zrobiłem... ja bym nawet muchy nie skrzywdził, a co dopiero rodaka z Afryki...

- Chciałbym panu wierzyć - odrzekł z uśmiechem Borek - ale zadaniem detektywa jest przede wszystkim ustalenie faktów. Na razie dziękuję za rozmowę. Muszę jeszcze zadać kilka pytań innym zwierzętom.

Z kolei Borek podszedł do wybiegu dla niedźwiedzi i zagadnął starego, brązowego niedźwiedzia, który wylegiwał się w słońcu, leżąc na sztucznej, betonowej skale:

- Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem detektywem i prowadzę śledztwo w sprawie usiłowania zabójstwa na osobie ptaka afrykańskiego, flaminga. Co mógłby mi pan na ten temat powiedzieć?

- Nic ciekawego. Gdy zdarzył się ten wypadek z tym pokracznym różowym wymoczkiem, usiłowałem się zdrzemnąć i miałem oczy zamknięte. A z tego logicznie wynika, że nic widzieć nie mogłem.

- Jeśli już mowa o logicznym myśleniu, to pozwoli pan, że zadam mu jeszcze jedno pytanie, które nasuwa się logicznie po tym, co pan był łaskaw oświadczyć... Co chciał pan wyrazić, mówiąc „usiłowałem się zdrzemnąć”? Czyżby były jakieś przeszkody?

- Tak, były. Tego dnia hałasowały po niebie samoloty, jakieś zawody czy coś w tym rodzaju, ale mnie fruwanie mało obchodzi i wolałem pospać sobie na ziemi.

- Dziękuję, to mi chyba wystarczy. Do widzenia. Życzę spokojnych drzemek.

To powiedziawszy, wrócił przed klatkę goryla Tola, bo tam umówił się z Azą i Topkiem, którzy również przeprowadzali wywiady z innymi zwierzętami: Aza z orłem bielikiem, a Topek z wielbłądem azjatyckim.

Nic jednak ciekawego nie udało się obu detektywom wydobyć od zwierząt, które mogłyby widzieć przestępcę. Orzeł w ogóle nie chciał rozmawiać z Azą, uważając zapewne, że jemu, królewskiemu ptakowi, którego wizerunek umieszcza się w godłach państwowych, nie wypada odpowiadać na pytania małej, czubatej papugi. A wielbłąd obraził się na Topka, gdy ten nazwał go dromaderem.

- Dromader - parsknął oburzony - ma tylko jeden łysawy garb! A ja mam dwa piękne kudłate garby! Zapamiętaj sobie, pudelku, że jestem wielbłądem dwugarbnym!

Z kolei Topek obraził się, że nazwano go pudlem, bo był przecież półrasowym kundlem. I na tym wywiad z wielbłądem się skończył.

Świadkowie okazali się więc bezużyteczni i jedynie genialny detektyw Borek mógł rozwikłać zagadkę.

Szef Biura Detektywów siedział w milczeniu, podtrzymując łapą głowę ciężką od myśli. Trwało to dość długo. Nadeszli dyrektor i opiekun sekcji ptaków egzotycznych, ale stali bez słowa, wpatrzeni w genialnego detektywa.

Borek patrzył chwilę w bezchmurne niebo, jakby tam szukał natchnienia, wreszcie wstał i powiedział:

- Goryl Tolo jest niewinny. W ogóle nie ma tu winnych. Wszystko polega na niefortunnym wypadku... Dziś przed południem odbywały się nad miastem ćwiczenia w akrobacji lotniczej, a nasz flaming, jako ptak brodzący, czyli nie umiejący fruwać, obserwował ze szczególnym zainteresowaniem i pewną dozą zazdrości różne „lopingi” i „beczki” ćwiczących samolotów. W pewnej chwili, wodząc głową za lotem samolotu wykonującego „pętlę”, zawiązał swą długą szyję na supełek i zemdlał z braku powietrza. Miejmy nadzieję, że rychło odzyska przytomność.

- Genialne! - zawołał dyrektor.

- Jestem niewinny - ryknął goryl Tolo i przyciągnął swymi potężnymi łapami Borka do klatki. - Niechże pana ucałuję, kochany detektywie!

Nie można powiedzieć, żeby Borek był z tego szczególnie zadowolony, bo choć Tolo miał złote serce, to twarzyczkę miał tak szpetną, że mogła się przyśnić w najgorszych snach.


Gdy nieszczęsny flaming wyzdrowiał, potwierdził prawdziwość przebiegu wydarzeń, jakie podał Borek, i na tym skończyła się jedna z ciekawszych akcji słynnego Biura Detektywów „Borek i Spółka”.


Rozdział dwunasty

ZAROZUMIAŁY KRÓLIK



Mama Dorotki następnego dnia, we wtorek, wyjechała autobusem do swego domu. Dorotka z psami odprowadziła ją na przystanek. Poza tym nic się ciekawego nie działo aż do soboty.

W sobotę przyszedł z wizytą pan Alojzy Grabka. Przyniósł dla babci kwiaty i dwa kilogramy pięknych pomidorów ze swego ogrodu. Przy kawie oświadczył, że ma także niespodziankę dla młodzieży... Zaczął jednak od opowiadania, jakim to uznaniem cieszą się jego jarzyny.

- Wyobraźcie sobie, państwo, że sam dyrektor cyrku, który niedawno rozbił namioty w naszym mieście, przesłał mi list dziękczynny za dostarczenie dla zwierząt cyrkowych znakomitych jarzyn i owoców. Do listu dołączone były trzy bilety do loży na jutrzejsze sobotnie przedstawienie. Pozwalam sobie ofiarować te trzy bilety pannie Dorotce, żeby rozdzieliła je według uznania.

Dorotka podziękowała za dar uśmiechając się mile, ale gdy pan Grabka po skończonym podwieczorku pożegnał się i wyszedł, posmutniała, bo w żaden sposób nie wiedziała, jak na pięć osób - dwie ludzkie i trzy zwierzęce - rozdzielić trzy bilety.

- Ja z wami nie pójdę do cyrku - oświadczyła babcia - bo smażę konfitury.

- Ja też zrezygnuję - dodał Borek - bo mój wilczy wygląd może wystraszyć cyrkowych artystów.

Topek także zrezygnował, a Aza przetłumaczyła Dorotce ich oświadczenie, dodając od siebie, że także nie zależy jej na pójściu do cyrku.

- Bardzo to pięknie z waszej strony, że każde z was chce zrezygnować dla drugiego - powiedziała Dorotka - ale gdy patrzę na wasze posmutniałe pyszczki... O, Topek aż zwiesił uszy, a Aza wygląda jak skrzywdzone dziecko... postanawiam, że wszyscy czworo, bez babci, pójdziemy na jutrzejsze przedstawienie. Słyszałam, że można do „dorosłych” biletów zabierać jedno małe dziecko bez biletu, więc Aza, - jako najmniejsza, wejdzie w charakterze dziecka. Na wszelki wypadek, gdyby bileter przy wejściu robił jakieś trudności przeniosę ją w koszyku. Ostatecznie ma już pewną wprawę w podróżowaniu „na gapę”.

- Świetny pomysł! - wrzasnęła Aza i natychmiast pofrunęła z radości w górę, lądując na lampie. Topkowi podniosły się uszy, a Borek zaczął wachlować ogonem tak żywo, że aż w oknie uniosła się firanka.

Prawdę mówiąc, to loża, którą zajmowali nasi bohaterowie, musiała wyglądać nieco dziwnie, jeśli się zważy, że siedziała w niej dziewczynka z kokardą na głowie w towarzystwie pieska podobnego do kłębka włóczki z uszami i dużego psa podobnego do wilka.

Azy można by nie zauważyć, bo nadal siedziała w koszyku, wystawiając tylko głowę. Wszyscy patrzyli w ich stronę, a dzieci wołały do swych matek:

- Mamo, popatrz, jakie śmieszne psy, jeden duży, drugi mały!

- Topek - szepnął do przyjaciela Borek - nie wierć się, tylko rób poważną minę widza, bo ludzie pomyślą, że jesteśmy cyrkowymi artystami - to powiedziawszy szef Biura Detektywów zaczął z powagą przeglądać program przedstawienia, żeby wyglądać na zwyczajnego miłośnika cyrku.

Na szczęście publiczność przestała zwracać uwagę na dziwne towarzystwo w loży, bo rozpoczął się program. Przy dźwiękach marsza na arenę wszedł prawie cały zespół. Defiladę prowadził sam dyrektor cyrku, tęgi pan z dużymi czarnymi wąsami. Za nim szli atleci, potem żonglerzy, dwa pudle w zielonych kubraczkach, antypodyści (to tacy gimnastycy, którzy leżąc na plecach podrzucają różne przedmioty nogami), potem znów zwierzęta: małe koniki z dużymi grzywami i największa artystka zwierzęca - słonica Bumpa. Na końcu w bardzo wielkich butach szedł klaun August.

Nie będę wam chyba opisywać całego przedstawienia, które niewiele różniło się od innych przedstawień cyrkowych - akrobaci skakali, atleci dźwigali, żonglerzy podrzucali mnóstwo piłek i talerzy, a pan dyrektor cyrku strzelał z bata i wołał „alleeee!” na swoje kucyki biegające wokół areny. Dzieciom najbardziej podobała się słonica Bumpa ubrana w czepek i fartuch. Pchała po arenie wózek, w którym siedziała foka, udająca jej córeczkę. Podobał się też zabawny klaun August, który wciąż potykał się o swoje zbyt długie, zielone pantofle.

Muszę wam jednak dokładniej opowiedzieć o występie iluzjonisty, to jest artysty, który robi różne dziwne sztuczki ze znikającymi i ukazującymi się przedmiotami.

Na arenę wniesiono stolik przykryty czerwoną serwetą, po czym przy dźwiękach trąbek wszedł pan iluzjonista w czarnej pelerynie i czarnym cylindrze na głowie. Miał także w ręku magiczną laseczkę, jaką posiadają wszyscy prawdziwi iluzjoniści.

Sztuczki zręcznościowe i przedziwnie działające przedmioty, które zademonstrował artysta, były rzeczywiście imponujące: w niewiadomy sposób znikały w dłoni małe piłeczki, z pompki do roweru wyskakiwały wielkie, papierowe kwiaty, a z pustej miski wylewała się woda.

- A teraz - powiedział iluzjonista - z tego oto cylindra... wyciągnę żywego królika!... - To powiedziawszy, postawił cylinder na stoliku, otworem ku górze; następnie stuknął w brzeg cylindra magiczną laseczką i włożył do cylindra rękę...

- Za chwilę, proszę państwa, wycią... - Nic jednak nie ukazało się oczom publiczności. Zmieszany i przerażony mistrz grzebał rozpaczliwie ręką w cylindrze. Nagle sięgająca do ziemi serweta rozchyliła się i wyszedł z niej biały królik. Zrobił do publiczności „perskie oko”, pomachał uszami, poruszał wąsami, wyraźnie pragnąc zwrócić na siebie uwagę.

Po chwili ciszy rozległy się śmiechy i gwizdy. Iluzjonista zrobił się czerwony ze wstydu, a królik kłaniał się publiczności jak prawdziwy artysta cyrkowy. Biedny mistrz nie wiedział, co dalej robić: gonić po arenie królika czy pokazać jakąś inną sztuczkę? Na szczęście kompromitujący numer programu przerwał klaun August przebrany za przedpokój i ogłosił dziesięciominutową przerwę.

- Bardzo mi żal tego iluzjonisty - powiedziała Dorotka - ten zarozumiały królik narobił mu tyle wstydu, a kto wie, co jeszcze może zrobić, bo występują też w drugiej części programu.

- Pójdę za kulisy i zwymyślam tego kłapoucha - warknął Topek.

- Zdaje się, że mam lepszy pomysł ukarania tego zarozumialca - wtrącił Borek. - Muszę tylko najpierw porozmawiać z tym magikiem.

- Co to za pomysł? - zawołali chórem Dorotka Aza i Topek.

- Spokojnie, moi drodzy. Jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie, ale spróbuję. Biorę koszyk z Azą i pójdę za kulisy do pomieszczeń dla artystów. Zapewne zostaniemy za kulisami do końca przedstawienia.

Druga część programu była równie ciekawa jak pierwsza, ale Dorotka i Topek, którzy siedzieli sami w loży, nie mogli się doczekać występu iluzjonisty. Topek kręcił się niespokojnie na krześle, a nawet popiskiwał i sapał z niecierpliwości.

- Uspokój się - skarciła go Dorotka. - Ja już się domyślam, o co chodziło Borkowi, i wkrótce zobaczysz, że i ja zagram w tym przedstawieniu.

Wreszcie wszedł na arenę mistrz iluzji z walizką w ręku.

Znowu na sali rozległy się śmiechy i gwizdy, ale iluzjonista spokojnie ukłonił się cylindrem i powiedział donośnym głosem:

- Proszę państwa! Sztuka, jakiej nie widziano jeszcze w cyrkach europejskich... Z tej oto walizki wyczaruję dowolne zwierzę lub ptaka, zgodnie z życzeniem Szanownej Publiczności!

Na widowni rozległ się szmer podziwu. Zanim jednak ktokolwiek zdążył się namyślić, Dorotka wstała z miejsca i krzyknęła:

- Papugę!

Iluzjonista uśmiechnął się, stuknął magiczną laseczką w walizkę i... ze środka walizki wyfrunęła żywa papuga. Rozległa się burza oklasków, a papuga okrążyła w powietrzu arenę i usiadła na głowie mistrza czarnej magii.

To był naprawdę wspaniały sukces. Wołano brawo i klaskano bardzo długo.

- Widzisz, co znaczy uczciwa współpraca - mówił Borek za kulisami do królika - mam nadzieję, że na przyszłość nie będziesz już robił takich solowych numerów.

- Przyrzekam - szepnął zawstydzony królik.

Gdy iluzjonista powrócił z areny z Azą na głowie, wszyscy koledzy cyrkowi gratulowali mu sukcesu, a zwierzęta wiwatowały na cześć Azy. Iluzjonista proponował nawet dzielnej papudze wspólne występy, ale Aza odpowiedziała, że ma równie ciekawe zajęcie w Biurze Detektywów i że obecnie kariera artystyczna nie nęci jej.

Po przedstawieniu trzeba było jeszcze w domu wszystko opowiedzieć babci. Kolacja upłynęła wesoło. Aza pokazywała nawet, jak kłaniała się w cyrku po występie i jak mrugała do Dorotki i Topka siedzących w loży.

To było niewątpliwie najciekawsze przedstawienie w dziejach tego cyrku i występów iluzjonisty. Dodać by tylko jeszcze należało, że królik dotrzymał słowa i nigdy już nie robił głupich kawałów swemu partnerowi.


Rozdział trzynasty

WIELKI WYŚCIG



Po sensacyjnej sprawie flaminga nic się jakoś nie działo w Biurze Detektywów i można by powiedzieć, że po prostu było nudno.

- Zupełna posucha! Od dwóch tygodni nikt się do nas nie zgłasza z najmniejszą sprawą - narzekał Topek. - Żeby choć zaginięcie kanarka lub kradzież śliwek... zupełna nuda.

- Jak tak dalej pójdzie - dorzuciła Aza - to zacznę chyba, jak babcia, robić na drutach sweterek.

Rozmowę przerwało wejście Dorotki, a właściwie wbiegnięcie, bo Dorotka wpadła do pokoju jak bomba i nie zdejmując płaszcza zaczęła wykrzykiwać:

- Czworonogi! Mam dla was wspaniałą wiadomość!... Mój kolega szkolny, Piotrek, prezes Klubu Psów Nierasowych organizuje wielki wyścig. Wyścig psów nierasowych! Sportowcy na start!

- Ja nie mogę startować z psami - odrzekł spokojnie Borek - bo jestem wilkiem; to byłoby nieuczciwie.

- Ale Topek! - upierała się Dorotka. - Nie jest za wielki, ale biega dość dobrze...

- Mogą być trudności z przyjęciem mnie do wyścigu, bo jestem rasowy.

- Oj, bo pęknę ze śmiechu - wtrąciła Aza - Może jako detektyw, to jesteś rasowy, ale jako pies jesteś normalny kundel.

- Czy wy się musicie ciągle kłócić? - skarcił Azę szef. - Moim zdaniem Topek powinien startować w wyścigu; brzuch mu rośnie od siedzenia przed telewizorem, a co do jego rasowości, to nic na ten temat powiedzieć nie mogę, bo znam się lepiej na zwierzętach leśnych.

- Dobrze, mogę pobiec, ale nie miejcie pretensji, jeśli skompromituję barwy Biura Detektywów „Borek i Spółka”.

- Na pewno dasz sobie radę - zapewniała Dorotka - zresztą przeprowadzisz przed wyścigiem ostry trening. Dziś mamy czwartek, a wyścig odbędzie się w niedzielę, więc masz trzy dni czasu na podciągnięcie formy... Borek będzie trenerem, a jego asystentką Aza.

- Na Azę się nie zgadzam - oświadczył przyszły zawodnik. - Co ma ptak do biegania?... Może gdyby była strusiem...

- Dobrze, dobrze. Już ja sam zrobię z ciebie charta - powiedział Borek. - Chodźmy obejrzeć trasę wyścigu.


Trasę wyznaczono wokół parku miejskiego. Park był niewielki, założony jedynie dlatego, że wypada, żeby miasto miało park, ale większego sensu w tym nie było, bo w Przyborzu pełno było drzew, krzaków i zagajników, nie mówiąc już o ogrodach. Start i meta znajdowały się przy wylocie głównej alei. Cały wyścig składać się miał z dwóch okrążeń.

Jeszcze tego samego dnia Topek odbył pierwszy trening przebiegając, zgodnie z zaleceniem trenera, jedno okrążenie. Zasapał się jednak jak przy trzech i na mecie położył się z wywieszonym językiem. Następnego dnia, w piątek rano, przebiegł już całą trasę w lepszej formie, a po południu spróbował przebiec dwa okrążenia, pełnym galopem.

Trener Borek podszedł do swych zadań bardzo uczciwie, bo nie stał z boku, tylko biegł całą trasę wraz z zawodnikiem. Nie powiedział tylko Topkowi, że musiał się wstrzymywać, żeby nie pobiec normalnym wilczym tempem.

W sobotę wieczorem Dorotka wykąpała w szamponie Topka, żeby pięknie wyglądał na zawodach. Zawodnik otrzymał lekką kolację i poszedł wcześniej niż zwykle spać. Śnił o sukcesach sportowych.

O godzinie dwunastej w niedzielę przy starcie zgromadziło się sporo widzów. Co prawda większość stanowili właściciele i przyjaciele startujących biegaczy, ale było też sporo zwykłych kibiców sportowych. Sporą grupę stanowiły psy rasowe, które według regulaminu startować nie mogły. Dorotka, która zamierzała napisać reportaż z wyścigu do gazetki szkolnej, była sprawozdawcą sportowym i co chwila wykrzykiwała przez duży lejek, który spełniał rolę megafonu:

- Proszę odsunąć się od bieżni... Proszę państwa, za chwilę zawodnicy ustawią się na starcie!... Prosimy zawodników na start!...

Rozległy się brawa, bo spora grupa psów różnej wielkości i maści zaczęła się ustawiać na linii startowej. Każdy biegacz miał swój numer wymalowany plakatową farbą na płóciennym fartuszku.

Zawodnicy wykazywali pewne zdenerwowanie przysiadając i wstając na przemian. Tylko ogólny faworyt wyścigu, duży pies podwórkowy Azor, i niewielki półfoksterier Pikuś z czarną łatą przy prawym oku zachowywali się spokojnie. Pikuś podszedł do Topka i szczerząc zęby w ironiczni uśmiechu powiedział:

- I po coś się tak, frajerze, męczył na tych treningach, nie masz przy mnie żadnych szans.

- Nie uważam się za asa - odparł Topek - ale nigdy nic nie wiadomo. W sporcie nic z góry przesądzić nie można.

Rozmowę przerwało pojawienie się sędziego, którym był sam prezes Klubu Psów Nierasowych, Piotruś. Psy ustawiły się przednimi łapami na linii startowej, a prezes podniósł do góry korkowiec...

- Na miejsca... Gotowi... Start! - Na szczęście korkowiec wypalił i psy ruszyły.

- Tu sprawozdawca sportowy wyścigu! - krzyczała przez lejek Dorotka. - Zawodnicy wyszli zwartą grupą!... Tempo ostre!

- Topek, nie zrywaj się! - wykrzykiwał Borek. - Trzymaj równe tempo!

Nie było tylko słychać Azy, bo jeszcze przed startem gdzieś się zapodziała. Hałas na „trybunach”, czyli na niewielkim wzniesieniu trawnika, wzmagał się. Każdy pomagał jak mógł swojemu zawodnikowi, ale głos z lejkowego megafonu brzmiał najdonośniej: .

- Tu sprawozdawca!... Proszę państwa, zawodnicy są już przy zakręcie! Utworzyła się już czołówka!... Prowadzi zawodnik z numerem pięć, Azor! Tuż za nim numer siedem, pies zawiadowcy stacji, Rumcajs, a za nim numer cztery, Pikuś. Czołówkę zamyka Nora, numer dwa!... Znikają za zakrętem!...

Gdy i druga, większa grupa, w której z numerem trzy biegł Topek, zniknęła za drzewami, widownia nieco się uspokoiła. Umilkł także lejek sprawozdawcy sportowego. Wszyscy teraz patrzyli w przeciwną stronę, oczekując pierwszych zawodników po pierwszym okrążeniu. Długo jednak nie było widać biegaczy, tylko wyżej, na linii wierzchołków drzew, ukazał się ptak, który zbliżał się do zgromadzonych przy mecie. Borek pierwszy poznał, że to Aza. Przefrunęła nad głowami zebranych, wykrzykując:

- Tu helikopter! Tu helikopter! Podaję meldunek z trasy! Główny peleton biegaczy zmniejszył odległość od czołówki! Azor nadal prowadzi!...

Aza zatoczyła w locie półkole i zniknęła za drzewami parku. Po chwili z prawej na zakręcie ukazali się pierwsi biegacze. Jeszcze nie można było rozróżnić poszczególnych zawodników, biegli szybko, wzbijając kurz spod łap. Wzmogły się okrzyki kibiców, bo już widać było, że prowadzi Rumcajs, a tuż za nim, z nosem przy ogonie Rumcajsa, pędził Azor, potrząsając zakręconym ogonem. Dalej obok siebie, biegli Pikuś i... Topek, tak, Topek, przebierający co sił małymi nogami.

- To - pek! To - pek! To - pek! - krzyczała przez lejek Dorotka, zapominając o zadaniach sprawozdawcy sportowego... Jakieś osiem metrów za czołówką biegła duża grupa, której przewodziła suczka Nora. Ostatni biegł zawodnik z numerem dziewięć, pies samego prezesa Klubu Psów Nierasowych, jamniko-seter Kubuś.

I znów ucichły krzyki kibiców, gdy zawodnicy zniknęli za zakrętem. Teraz wszyscy patrzyli w górę, czy nie ukaże się helikopter. I rzeczywiście wkrótce ukazała się Aza zniżając lot do lądowania.

- I co na trasie?! - zawołali widzowie.

- Zła widoczność! Tak kurzą, że nie mogłam rozróżnić zawodników. Mam już dosyć tego helikoptera - powiedziała Aza lądując obok Borka - zmęczyłam się, że skrzydeł nie czuję.

- Proszę państwa, proszę nie wchodzić na bieżnię! - nawoływała przez megafon Dorotka. - Za chwilę wbiegną pierwsi zawodnicy... O! Już ich widać!... Proszę państwa, niespodzianka, stawkę prowadzi numer cztery, Pikuś! O dwie długości za nim ogólny faworyt Azor! A trzeci... Proszę państwa! Trzeci jest Topek! znany detektyw Topek!... Ale co to? Nora wspaniale finiszuje! Zrównuje się z Topkiem! O rety! Topka wyprzedza i Rumcajs!... Zbliżają się do mety... To-pek! To-pek! - megafon zamilkł, ale nie zamilkli kibice, którzy darli się wniebogłosy, jakby krzykiem popchnąć mogli do przodu biegaczy.

Już po emocjach. Ostatni zawodnik minął linię mety i trzeba tu dodać, że nie był to pies prezesa, Kubuś, który krótkość swych jamniczych nóżek nadrobił wielką ambicją i zajął ostatecznie trzecie miejsce od końca. No, ale najważniejsze, jaka była kolejność na mecie pierwszych zawodników. Zwyciężył niespodziewanie Pikuś przed Azorem; trzecia była - to też niespodzianka - zawodniczka Nora, a czwarty minął linię mety Topek, który na ostatnich metrach zdołał wyprzedzić Rumcajsa. Niestety, podium dla zwycięzców przygotowano tylko na trzech zawodników, a także nagrody ufundowane przez prezesa Klubu Psów Nierasowych składały się z trzech półkilogramowych porcji parówek i trzech dyplomów za pierwsze, drugie i trzecie miejsce.

Dorotka porzuciła lejek-megafon i zaczęła pocieszać Topka, głaszcząc go po brudnej od kurzu sierści. Trener Borek i Aza też usiłowali go pocieszyć, ale Topek był wyraźnie zmartwiony i leżał na trawie z głową na przednich łapach.

Zwycięzcy weszli na podium, do którego zbliżał się prezes z dyplomami, a za nim trzy dziewczynki niosły na papierowych tacach parówki. Gdy umilkły brawa, prezes Piotruś podszedł do stojącego w środku na najwyższej Skrzynce (bo podium zrobione było ze skrzynek) Pikusia i już chciał mu wręczyć dyplom zwycięzcy, gdy do prezesa podeszli Borek i Aza, Aza, jak umiała najwyraźniej, przemówiła:

- Mój szef, znany detektyw Borek, zgłasza sprzeciw co do nagrody dla zawodnika z numerem cztery, kwestionując jego tożsamość. A to z następujących powodów: po pierwsze, stojący na najwyższym podium zawodnik nie ma na sobie numeru startowego...

- Co to za dowód? - zawołał ktoś z tłumu - mógł zgubić tę szmatkę w biegu.

- Chwileczkę. Po drugie, Pikuś, który wystartował do biegu, miał ciemną łatę wokół prawego oka, a ten pies ma łatę przy lewym oku. Po trzecie...

Po trzecie było już niepotrzebne, bo zwycięzca wyścigu zeskoczył z podium i uciekł do parku. Teraz ktoś sobie przypomniał, że Pikuś ma brata całkiem do niego podobnego. Niewątpliwie obaj braciszkowie zadrwili sobie nieładnie z kolegów i zamienili się przy drugim okrążeniu trasy. Zmęczony Pikuś zniknął w zaroślach parkowych, a jego brat z świeżym zapasem sił przybiegł pierwszy do mety. Oczywiście kolejność miejsc na podium zwycięzców zasadniczo się zmieniła: Azor otrzymał z rąk prezesa dyplom za pierwsze miejsce, Nora zajęła drugie miejsce (brawo kobiety!), a trzecie, również dyplomowe miejsce zajął reprezentant Biura Detektywów „Borek i Spółka”, Topek. Wiwaty dla zwycięzców, wstyd dla nieuczciwych.

Warto też chyba wspomnieć o ładnym geście zawodnika Rumcajsa, który podszedł do Topka, schodzącego właśnie z podium, i pogratulował mu sukcesu:

- Cieszę się, że wyszedłeś na trzecie miejsce, bo uczciwie trenowałeś - powiedział pies zawiadowcy stacji.

Nora i Azor, gdy tylko zeskoczyli z podium, zabrali się do skonsumowania nagrody, lecz Topek nie tknął parówek, trzymając w zębach dyplom.

- Odbierz nagrodę rzeczową - zachęcał go Borek.

- To dla ciebie, za pracę trenerską - wycedził przez zęby Topek, nie wypuszczając dyplomu.

- Dziękuję, ale nie skorzystam. Pracowałem bezinteresownie dla dobra psiego sportu.


Rozdział czternasty

FOTOGRAF ZWIERZĄT



I znów po emocjach wielkiego wyścigu nic się nie działo ciekawego przez cały tydzień, aż do następnej niedzieli. Rano po śniadaniu babcia oświadczyła, że wybiera się wraz z Dorotką do jej mamy, a zwierzęta powinny się zdecydować, czy zostaną do wieczora w domu, czy też planują jakąś dłuższą wycieczkę? W tym wypadku należałoby zamknąć drzwi i okna, żeby znów komuś nie zechciało się zaopiekować telewizorem lub żeby jakieś sroki nie wynosiły przez okno błyszczących przedmiotów.

- Nie mam żadnego pomysłu - westchnął z rezygnacją Topek.

- Można się było tego spodziewać - powiedziała Aza z tryumfem w głosie. - Pomysł w takiej niewielkiej kudłatej głowie? Ja proponuję, żebyśmy poszli wszyscy z wizytą do pana Paprotko. Puścimy sobie płyty na jego gramofonie, pośpiewamy sobie, poskaczemy...

- Nie sądzisz chyba - wtrącił Borek - że ja będę też wył moim wilczym głosem albo że będę tańczył walczyki.

- Ośmielę się dorzucić, szanowna koleżanko - zjadliwie dorzucił Topek - że pan Bazyli Paprotko na pewno nie siedzi w taką pogodę w domu, tylko ugania się po łące z siatką na motyle lub zrywa jakieś zielska do swych zbiorów.

- Słusznie, Topek - pochwalił szef - myślisz logicznie, jak przystało na detektywa... Ja proponuję, jeśli wam to dogadza, odwiedzić gajówkę pana Laskowskiego. Teraz mech już obsechł po ostatnim deszczu i droga może być całkiem przyjemna.

- Zgoda, świetny pomysł - zawołali prawie równocześnie Topek i Aza.

Zaraz po śniadaniu cała trójka znakomitych detektywów wyruszyła w pogodnych humorach na planowaną wycieczkę. Wkrótce znaleźli się w lesie. Drzewa jakby odświeżyły zieleń, sosny i świerki pachniały silnie żywicą, a miękki mech na ziemi zachęcał do swawolnych gonitw. Aza wmówiła w Topka, że najlepszą zabawą będą wyścigi konne z przeszkodami, i za chwilę siedziała mu na grzbiecie wczepiona pazurami w kudłatą sierść, a Topek galopował z ptasim dżokejem, skacząc niezbyt zgrabnie przez wystające z ziemi korzenie.

Jedynie Borek zachowywał się poważnie. Szedł z lekko podniesioną głową wdychając ulubione, leśne zapachy. Las zawsze nastrajał go sentymentalnie, przypominając czasy młodości, gdy był jeszcze prawdziwym, choć bardzo dziwnym wilkiem. Zabawa w wyścigi konne z przeszkodami nie trwała długo, bo koń się zasapał i stanął przed większą przeszkodą z wywieszonym językiem. Dżokej zsiadł z konia i postanowił przejść się trochę ,,na piechotę” dla rozprostowania pazurów. Wszyscy wycieczkowicze szli więc teraz wolnym krokiem, rozglądając się po lesie. Zwierząt nigdzie nie było widać, tylko wysoko wśród gałęzi drzew uwijały się ptaki. Szli prawie nie rozmawiając i cicho, bo Topek i Aza zaczęli bezwiednie naśladować kroki Borka, który, jak każdy leśny zwierz, stąpał prawie bezszelestnie. Nagle usłyszeli znajomy głos:

- Baśka, Basiunia, no zejdź, dostaniesz orzeszka...

Następnie zobaczyli pana gajowego Laskowskiego, stojącego pod drzewem z zadartą ku górze głową.

- Może dostał bzika od samotnego przebywania w lesie? - wyszeptała Aza. Chyba jednak szept papuzi nie jest zbyt delikatny, bo gajowy zwrócił się nagle w ich stronę i powiedział z uśmiechem:

- Witam, witam słynne Biuro Detektywów „Borek i Spółka”... Pewno dziwicie się, co ja tu robię pod tym drzewem?

- Rzeczywiście - wszyscy detektywi mieli miny zdziwione.

- Usiłuję namówić wiewiórkę - wyjaśnił pan Laskowski - żeby pozowała do fotografii.

- A na co panu, jeśli można wiedzieć, fotografia wiewiórki?

- Nie, to nie o mnie chodzi. Robię zresztą, jak wiecie, fotografie, ale tym razem chciałbym ułatwić zadanie pewnemu chłopcu, który zobowiązał się wykonać fotografie leśnych zwierząt na wystawę Kółka Fotograficznego w szkole, a tu jak na złość wszystkie zwierzaki gdzieś się pochowały... Rozchylcie te krzaki i popatrzcie na tego artystę; siedzi tu na polance chyba od dwóch godzin.

Borek rozchylił nosem gałęzie krzewu. Na ściętym pniu siedział starszy kolega Dorotki, Fredek, z aparatem na kolanach, wpatrzony przed siebie, i wyglądał jak nieszczęsna ofiara sztuki fotograficznej.

- Słuchajcie, mam pomysł - cichutko powiedział Topek.

- A widzisz, jak ci dobrze zrobiły te skoki, już ci pomysły przychodzą do głowy...

- Aza, nie przerywaj! Mam znakomity pomysł: zróbmy mu rewię dzikich zwierząt leśnych. Borek zdejmie tylko obrożę i nie potrzebuje wiele, żeby udawać wilka, a ja... Ty pewno zagrasz żubra...

- Aza, przestań mi wreszcie dokuczać i daj dokończyć... Ja będę udawał zająca - wyciągnę uszy i pobiegnę tak szybko, że się nie zorientuje.

- Ale tu przecież chodzi o to, żeby chłopak zrobił jakieś zdjęcia prawdziwym zwierzętom leśnym - wmieszał się Borek. - Najlepiej będzie, jeśli rozejdziemy się po lesie i namówimy kilku naszych leśnych przyjaciół do przedefilowania przez polankę.

Oczywiście i tym razem szef okazał się najrozsądniejszy. Aza przetłumaczyła gajowemu to, co powiedział Borek, a pan Laskowski bardzo ten pomysł pochwalił i poszedł do domu przygotować wszystko do wywołania zdjęć, które zapewne Fredek wykona.

Borek udał się do swego przyjaciela dzika, Topek do znajomego jelenia.

Aza postanowiła namówić dzięcioła i pofrunęła w kierunku, skąd dochodziło miarowe pukanie w pień drzewa. Prędko znalazła to drzewo, na którym siedział duży dzięcioł pstry, pukając swym potężnym dziobem w korę, co czynił nie dla zabawy, lecz by wystraszyć spod kory robaki.

- Słuchaj, stary, przerwij na chwilę te efekty perkusyjne. Mam dla ciebie pewną propozycję...

- Mów, będę ciszej stukał.

- Zrób mi grzeczność i przeleć nisko nad ziemią przez polankę, a pewien młodzieniec zrobi ci zdjęcie na wystawę fotograficzną.

- Daj mi spokój z takimi głupstwami, mam swoją robotę. Odmawiam - to powiedziawszy zaczął walić dziobem w pień, aż się echo po lesie rozległo.

Fotograf leśnych zwierząt Fredek siedział na pniu całkiem zrezygnowany. Już zamierzał wstać i wrócić do leśniczówki, gdy coś zaszeleściło w krzakach. Fredek osłupiał, bo nagle na polanę wbiegł piękny jeleń. Przebiegał tuż przed nim, z głową zwróconą w jego stronę. Fredek był tak zdumiony, że dopiero w ostatniej chwili porwał, aparat i pstryknął zdjęcie. Ledwo zdążył przewinąć film do następnego zdjęcia, gdy na polankę wbiegł z przeciwnej strony dzik. W pierwszej chwili chłopiec przeraził się na widok jego wielkich kłów, ale dzik biegł nie na niego, tylko w poprzek polany, a do tego miał przyjemny wyraz twarzy, jeśli tak można powiedzieć o dziku. Instynkt rasowego fotografa przemógł strach i Fredek dokładnie uchwycił w okienku wizjera całego dzika i nacisnął migawkę.

Teraz już szybko przewinął film, wierząc w swe szczęście. Rzeczywiście. Następny zwierz przebiegał przed aparatem. To, co Fredek zobaczył w wizjerze, spowodowało nagle, że strach zwyciężył instynkt fotografa i cały aparat zaczął mu się trząść w rękach - to był prawdziwy wilk. Pstryknął wprawdzie, ale nie bardzo wiedząc, co robi. Na szczęście wilk zniknął w zaroślach i przez chwilę nic się nie ukazywało przed jego zdumionym wzrokiem. Prawie automatycznie przewinął film i siedział nadal na pieńku, chyba bardziej ze strachu, niż z chęci robienia dalszych zdjęć. Wkrótce przeleciał nisko jakiś ptak. Fredek zrobił zdjęcie, ale miał już zupełnie dość wrażeń i pędem pobiegł do leśniczówki.

Zaraz też zabrali się z panem Laskowskim do roboty. Najpierw film kąpał się w specjalnej puszce zwanej koreksem, w wywoływaczu, a potem w utrwalaczu. Po wypłukaniu w wodzie Fredek mógł wreszcie zobaczyć swoje dzieła. Uważnie przeglądał film pod światło. Niestety, pierwsze zdjęcie jelenia zostało zrobione zbyt późno - widać było tylko tylną część zwierzęcia, na której, jak wiadomo nie ma rogów, największej ozdoby jelenia. Za to dzik wyszedł „ostro” i w samym środku obrazka. Wilk był wprawdzie w środku, ale jakiś zamazany, pewno dlatego, że cały aparat trząsł się wraz z fotografem.

- Wielka szkoda - westchnął Fredek - teraz nikt mi nie uwierzy, że sfotografowałem prawdziwego wilka... Ale co to? Proszę pana! Przecież ten ptak na zdjęciu to papuga?!... Czy pan mi nie zrobił jakiegoś kawału i nie napuścił jakichś tresowanych zwierząt?

- Raczej nie, mój chłopcze. To są autentyczne, dzikie zwierzęta, tylko co do tej papugi i może w pewnym sensie wilka... Ech, co ja ci będę tłumaczył. Niech oni sami się wytłumaczą. - Tu pan gajowy wybiegł nagle z domu, pozostawiając osłupiałego Fredka.

Winowajców nie szukał zbyt długo. Siedzieli na trawce niedaleko leśniczówki coś sobie wesoło opowiadając.

- Moi drodzy, musicie wyjaśnić sami temu chłopcu, że specjalnie w chęci zrobienia sobie zdjęcia przebiegaliście przed jego aparatem, bo on się zorientował, że to jakaś zabawa. Co do dzika i jelenia skłamałem już za was, że te zwierzęta znalazły się na polance przypadkowo.

Aza w imieniu swoim i Borka przeprosiła chłopca za nieporozumienie. Tłumacząc, że gdy widzieli, jak fotografuje inne zwierzęta, też im się zachciało mieć portrety. Nie powiedziała jednak, że sama chciała zagrać rolę dzięcioła.

Fredek, który poznał natychmiast znanych przecież w miasteczku detektywów, wysłuchał uważnie przeprosin i wcale się nie pogniewał, ucieszony, że zrobił jednak na wystawę Szkolnego Kółka Fotograficzego wspaniałe zdjęcia zwierząt leśnych na tle natury, czyli całego dzika i pół jelenia.


Rozdział piętnasty

SPRAWY MIESZKANIOWE



Chociaż niebo było bezchmurne i jak latem niebieskie, słońce chowało się wcześniej za przyborski las i wesołe letnie dni stawały się coraz krótsze... Z drzew kasztanowych spadać zaczęły zielone, kolczaste kule, z których wyskakiwały lśniące kasztany. Robiło się z nich gniade koniki o czterech zapałczanych nogach. Kończyło się lato. Ranki były chłodniejsze i zamglone.

Pierwsza wstawała babcia. Gdy już ubrała się i ułożyła przed lustrem swój srebrny kok, przystępowała do ciężkiej pracy budzenia Dorotki. Szkoła zaczynała się o ósmej rano i trzeba było wstawać najpóźniej o siódmej, ale gdy już Dorotka włożyła nogi w pantofle, ochoczo zabierała się do mycia, ubierania i czesania, a nawet pomagała babci w przyrządzaniu śniadania. Zwierzęta spały jeszcze w najlepsze. Po śniadaniu i sprawdzeniu, czy wszystkie książki i zeszyty znajdują się w tornistrze, Dorotka wychodziła po cichu, żeby nie budzić swego „zwierzyńca”.

- Niech sobie pośpią jeszcze - mówiła, żegnając się z babcią. - Borek i Topek zechcą mnie zaraz odprowadzać, a ja już jestem duża i sama trafię do szkoły. Jeśli zechcą, mogą przyjść pod szkołę po lekcjach.

Tego dnia Borek obudził się pierwszy. Wyszedł na werandę, spojrzał na niebo, ziewnął przeciągle i rozpoczął gimnastykę poranną: wyciągnął jedną tylną nogę, potem drugą, a następnie zaczął ćwiczyć skręty głowy. W lewo raz, w prawo dwa... i gdy skręcił głowę w prawo, zobaczył na babcinym, trzcinowym fotelu śpiącą smacznie wiewiórkę.

- A ty co tu robisz, rudzielcu?

- Naj... Naj... najmocniej przepraszam - jąkała się zbudzona nagle wiewiórka. - Ja tu czekam na rozpoczęcie urzędowania Biura Detektywów... bo ktoś, proszę pana wilka, powiedział, że tu jest to biuro... bo mnie, proszę pana, ukradziono mieszkanie wraz z orzechami...

- Co ona bredzi? - zawołała Aza, która też się obudziła i zaciekawiona rozmową, weszła na werandę.

- Ja mówię prawdę, proszę pani sowy. Zginęło mi całe drzewo z mieszkaniem w dziupli i z zapasami orzechów na zimę.

- I to ci rozumek pomieszało, że nie odróżniasz pięknej papugi od sowy - oburzona Aza tak się nastroszyła, że stała się podobna do zaspanej sowy.

- Co tu się dzieje? - odezwał się Topek, który też przyczłapał na werandę. Stał w drzwiach i usiłował otworzyć lewe oko, które widocznie jeszcze się nie rozbudziło.

- Sprawa nie wydaje się zbyt poważna - wyjaśnił Borek - ale jeśli klientka czeka tu tak cierpliwie, to trzeba będzie się tym zająć. Ruszamy zaraz do lasu.

- Szefie, litości! Tak o świcie? - jęknął Topek, któremu z kolei zamknęło się prawe oko.

- Tak przed śniadaniem? - dorzuciła Aza.

- Nic wam to nie zaszkodzi - oświadczył szef - mały spacerek do lasu świetnie wzmaga apetyt. Sądzę, że za pół godziny będziemy z powrotem w domu. A teraz w drogę!

Bieg w chłodnym, porannym powietrzu był rzeczywiście orzeźwiający. Po niedługim czasie wszyscy byli już nad brzegiem niewielkiej rzeczki, wijącej się przez las. Wiewiórka zsiadła z grzbietu Borka i wskazała na leżące w wodzie spore drzewo.

- O, to jest moje mieszkanie... Właściwie moje byłe mieszkanie.

- Wygląda na to, że ktoś ściął je siekierą i wpadło do rzeczki - powiedział Topek, stając dwa kroki od brzegu, bo z wodą miał raczej niezbyt przyjemne doświadczenia.

- Może ktoś chciał zrobić tratwę? - wtrąciła Aza.

- Nie, moi drodzy - odezwał się szef - to mi nie wygląda na ślady siekiery. Zdaje mi się, że wiem, kto może być tym tajemniczym „drwalem”. Przejdźmy się trochę wzdłuż brzegu.

Kilka metrów od miejsca, gdzie leżało ścięte drzewo, woda zabulgotała i na jej powierzchnię wynurzył się mokry łepek z czarnymi, sprytnymi oczkami.

- Wyjdź tu do nas, przyjacielu, chcielibyśmy tylko porozmawiać w pewnej sprawie mieszkaniowej - uprzejmie powiedział Borek.

Znowu woda zabulgotała, łepek zniknął, ale po chwili pokazał się, a za nim wynurzyła się na płytki w tym miejscu brzeg cała, bardzo dziwna postać. Było to grubiutkie, pokryte pięknym, błyszczącym futrem zwierzątko. Ale najdziwniejszy był ogon - ni to rybi, ni to zwierzęcy.

- Słucham państwa uprzejmie - powiedział osobnik, szczerząc w uśmiechu długie, ostre zęby.

- Niedobrze, panie bobrze - powiedział niechcący wierszem Borek - prawdopodobnie przez pomyłkę był pan łaskaw skosić swymi pięknymi ząbkami drzewo, w którym tu obecna obywatelka wiewiórka miała swoje mieszkanie...

- I zapasy zimowe - dorzuciła wiewiórka.

- Istotnie, nie przeczę - odparł bóbr - ściąłem to duże drzewo, ale kierowała mną ambicja, bo nie lubię, jak moi koledzy, małej roboty. Zaprzeczam jednak, że chciałem pozbawić to nieudolne stworzenie, nie umiejące nawet pływać, mieszkania... Orzechy leżą pod krzakiem jałowca, a co do drzewa, to już niestety stanowi ono teraz materiał budowlany do tamy. Przed zimą muszę wykonać generalny remont urządzeń wodnych i zabezpieczyć moje sprawy mieszkaniowe.

- Trudno, znajdę sobie inne mieszkanie, ale najważniejsze, że orzechy ocalały... Nie mam do pana pretensji, panie inżynierze - powiedziała wiewiórka, a bóbr podszedł do niej, otarł wąsy, po czym pocałował ją w łapkę i wymamrotał: „przepraszam”.

Cała akcja w sprawie mieszkaniowej wiewiórki nie trwała dłużej niż dwadzieścia minut i już nasi detektywi wracali do domu na zasłużone śniadanko.

Borek z Topkiem biegli wesoło po miękkim, złoconym słońcem mchu. Nad nimi frunęła Aza z przyczepionym do czubka głowy, ciągnącym się jak welon, pasmem babiego lata... Zaczynała się jesień.


Rozdział szesnasty

KUKUŁ



Jesienią czas płynął w Przyborzu jakby wolniej, choć odmierzał go dokładnie stary zegar na wieży starego ratusza.

Dawno już wyjechał cyrk z naszymi znajomymi: królikiem iluzjonisty, słonicą i foką. Przez miasteczko nie przejeżdżali kolorowo ubrani turyści z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi. Mimo to z wieży ratuszowej rozlegał się o dwunastej w południe hejnał. Nikt jednak z mieszkańców miasteczka nie zwracał uwagi na tę atrakcję chociażby przez grzeczność, bo hejnał brzmiał raczej fałszywie i na szczęście niezbyt głośno. Tu należałoby wspomnieć o panu Trybiku, emerytowanym zegarmistrzu. Pan Trybik miał już za słaby wzrok, żeby reperować małe zegarki na rękę, ale mógł jeszcze doglądać i pielęgnować duży mechanizm wieżowego zegara, co też czynił niezwykle starannie i wszyscy mieszkańcy miasteczka byliby zadowoleni, gdyby nie ten hejnał.

Pan Trybik wymyślił sobie, że miasto musi mieć jakąś atrakcję dla dzieci i turystów, więc sam skomponował hejnał ratuszowy i sam wykonywał go na trąbce, codziennie o dwunastej w południe. Codziennie wchodził z trudem na wieżę, wyjmował z torby trąbkę i zawiniątko z drugim śniadaniem przygotowanym przez małżonkę, trąbił, a potem zjadał śniadanko. O ile jednak kanapki pani Trybikowej były przyrządzone smacznie i fachowo, o tyle gra na trąbce emerytowanego zegarmistrza pozostawiała wiele do życzenia... Co tu ukrywać - pan Trybik nie umiał grać na trąbce, do tego miał jeszcze za słaby dech, więc hejnał miasteczka Przyborze prezentował się dużo słabiej od krakowskiego.

Któregoś dnia pod wieczór pan Trybik zjawił się w domu babci mocno podenerwowany. Najpierw poruszał siwymi wąsami, posapał i wreszcie powiedział:

- Przepraszam, że się ośmielam przychodzić o tak późnej porze, to jest o godzinie dziewiętnastej dwadzieścia trzy, ale mam pilną sprawę do Biura Detektywów „Borek i Spółka”.

- Proszę uprzejmie - odpowiedziała babcia - całe biuro jest w komplecie. Wszyscy siedzą przed telewizorem.

- To może nie będę przeszkadzał i przyjdę...

- Ależ nic podobnego, może pan śmiało wejść. To jest jakiś film kryminalny, oni już po dziesięciu minutach domyślają się, kto jest przestępcą.

Rzeczywiście, gdy pan Trybik wszedł do pokoju, tylko Topek oglądał jeszcze program, a Borek i Aza siedzieli tyłem do telewizora i oglądali obrazki w albumie zoologicznym „Ssaki polskie”.

Po przywitaniu pan Trybik znów poruszył wąsami, co pewno oznaczało u niego zdenerwowanie, i przedstawił swoją sprawę:

- Proszę państwa o schwytanie złodzieja, który kradnie mi kiełbasę z kanapek w czasie, gdy gram na wieży skomponowany przeze mnie hejnał ratuszowy... Nie mogę w tych warunkach pracować, bo potem żona pyta mnie, jak smakowało śniadanie, a ja wstydzę się powiedzieć, że jadłem sam chleb bez kiełbasy.

- Czy może pan powiedzieć dokładnie, skąd ginie ta kiełbasa? - zapytał Borek przez tłumaczkę Azę.

- Jak to: skąd?... Z chleba.

- Ale w jakim miejscu? Gdzie?

- No, na wieży. Kładę zawsze śniadanie na parapecie okna i wchodzę jeszcze wyżej pół piętra, gdzie gram mój skomponowany hejnał.

Borek podrapał się tylną łapą, ziewnął i powiedział:

- To zupełnie banalna sprawa. Jeśli z wieży, to sprawka jakiegoś „niebieskiego ptaszka”... Sprawami ptactwa i wszelkiego rodzaju drobiu zajmuje się u nas papuga Aza i ona przeprowadzi w tej sprawie śledztwo.


Aza była niesłychanie dumna, że Borek powierzył jej samodzielne zadanie. Prawie całą noc nie spała z wrażenia, a gdy na krótko zasnęła, śniły jej się orły, sępy i sokoły, z którymi staczała walki w obronie sprawiedliwości.

Nazajutrz, już o wpół do dwunastej, czatowała ukryta w zakamarkach wieży, tuż przy oknie, gdzie zwykle kładł śniadanie zegarmistrz-kompozytor. Za dziesięć dwunasta wdrapał się na wieżę pan Trybik. Położył śniadanie na parapecie okiennym, odsapnął i poszedł grać swój hejnał. Mniej więcej w połowie nieszczęsnego utworu muzycznego coś zatrzepotało przy oknie. Aza gotowa była na wszystko - stanie oko w oko nawet z orłem...

Jakież było zdziwienie odważnej papugi, gdy na oknie pojawił się mały ptaszek z gatunku sikorek modrych.

Miał rację Borek, że to może być jakiś niebieski ptaszek” - pomyślała Aza i patrzyła pilnie, co dalej będzie. Sikorka najspokojniej odwinęła zgrabnie dziobkiem papier i chwyciła dwa plasterki kiełbasy naraz...

- W imieniu prawa aresztuję panią - powiedziała tuż nad uchem sikorki Aza. - Uprzedzam, że wszystko, co pani powie, może się obrócić przeciw pani.

- To ja już wszystko powiem. Całą prawdę, jak w sądzie. To ja zabierałam kiełbasę temu panu, który tak kiepsko gra na trąbce, ale robiłam to nie dla siebie, tylko dla dziecka. Mój syn tak dużo je.

- Trochę to dziwne, co pani mówi, bo jesienią ptasie dzieci są już odchowane i same starają się o żywność. Zresztą zbadamy sprawę na miejscu. Może są jakieś okoliczności łagodzące. Niech pani leci przodem do swego domu. Tylko bez próby ucieczki. Jestem szybsza i lecę za panią!


Po niespełna pięciu minutach lotu oba ptaki były na miejscu.

- O, tu jest moja dziupla. Proszę bardzo, niech pani detektyw zechce wejść do środka.

W dziupli było trochę ciemno, ale po chwili Aza zobaczyła jakieś wielkie ptaszysko wylegujące się na tapczanie z mchu. Ptak na widok sikorki otworzył dziób i zaskrzeczał:

- Mama, dałabyś coś do zjedzenia!

- Dlaczego on jest tak wielki? - zapytała sikorkę zdziwiona Aza.

- Tak ładnie wyrósł... Właściwie to jest mój przybrany syn, sama nie miałam dzieci, więc gdy mi kukułka podrzuciła do gniazda takie śliczne nakrapiane jajko, wysiedziałam je i odkarmiłam dziecko, jak mogłam.

- Mama, daj kiełbasy! - zaskrzeczał znów synalek sikorki.

Aza nie bardzo wiedziała, co ma dalej robić. Współczuła sikorce jako kobieta, lecz z drugiej strony nie mogła przecież, jako przedstawiciel prawa, pochwalić kradzieży kiełbasy pana Trybika. Najmniej w tym wszystkim podobał się jej leniwy synalek Kukuł, który był już na tyle dorosły, że sam mógł się już wziąć do jakieś roboty, a nie wylegiwać się i czekać, aż mu coś do dzioba włoży przybrana mamusia. Postanowiła wreszcie, że zabierze oboje do Biura Detektywów. Niech Borek, jako dyplomowany pies milicyjny, rozstrzygnie tę sprawę.

Jak się okazało, Kukuł fruwał całkiem nieźle, więc po niedługim locie aresztowani i dzielny detektyw Aza stawili się przed Borkiem. Odbyło się coś w rodzaju rozprawy. Nie będę przytaczał zeznań oskarżonych, gdyż potwierdziły one w zasadzie to, co już wiemy w tej kiełbasianej sprawie, ale zaciekawi Was zapewne wyrok, jaki wygłosił Borek:

- Jako przewodniczący kolegium orzekającego, w towarzystwie mego zastępcy Topka, oznajmiam, co następuje. Obywatelka Sikorka Modra otrzymuje jedynie ostrzeżenie, gdyż obiecała, że już nie będzie podkradać więcej kiełbasy z kanapek emerytowanego zegarmistrza obywatela Walerego Trybika, i daruje jej się karę, gdyż działała z szlachetnych pobudek. Co do jej syna Kukuła to polecamy mu zajęcie się pracą w zarządzie miejskim, za którą otrzymywać będzie wynagrodzenie w ulubionej kiełbasie. Raz dziennie, o godzinie dwunastej, kukać będzie z wieży ratuszowej dwanaście razy, zastępując hejnał pana Trybika, który ze względu na podeszły wiek ograniczy się tylko do doglądania sprawności zegara.

Trzeba przyznać, że wyrok zadowolił wszystkich - pan Trybik, który miał słaby dech, nie musiał już codziennie wchodzić na strome schody i jeszcze potem dąć w trąbkę, mieszkańcy miasteczka cieszyli się z oryginalnego hejnału, jakiego nie miało żadne miasto, a mama sikorkowa dumna była, że jej przybrany syn pracuje na tak wysokim stanowisku.


Rozdział siedemnasty

NOCNY MAREK



Piękna w tym roku, słoneczna jesień przeszła nagle w zimę. Chwycił mróz i trzeba było palić w piecach. Noszenie węgla z piwnicy było dla babci zbyt uciążliwe, więc co rano około wpół do siódmej przychodził stróż nocny, pan Józef Cykoria, do pomocy w tym nieprzyjemnym zajęciu. Pan Cykoria robił to bardzo chętnie, bo po całej nocy spędzonej na pilnowaniu magazynu wytwórni mebli wypijał w kuchni gorącą kawę i zjadał spore ilości chleba z wędliną lub serem.

- Coś pan dzisiaj bez apetytu, panie Józefie - zagadnęła babcia pana Cykorię, widząc, że smakowite kanapki z baleronem stoją na stole nie tknięte.

- Rzeczywiście, nie idzie mi jakoś jedzenie, bo bardzo się dziś w pracy zdenerwowałem.

- A czymże może się pan zdenerwować, siedząc sam w tym magazynie?

- Ba, żeby to sam, ale ktoś tupał dziś całą noc. Świeciłem latarką, ale ani żywej duszy.

- Na pewno coś się panu zdawało albo myszy biegają po magazynie.

- Pozwolę sobie zauważyć, łaskawa pani, że myszy nie tupią. No i co by robiły tam myszy, jak u mnie nie ma nic do jedzenia, tylko części meblowe, sprężyny do materaców, obicia i butelki z pokostem.

- To prawda, co by tam miały robić myszy?... Jeśli twierdzi pan stanowczo, że to było tupanie, to nie mam pojęcia, co to być może, bo tupią tylko duże zwierzęta, a konia to chyba by pan zauważył.

- Z całą pewnością - potwierdził pan Cykoria i wziął z talerza kanapkę. Widać żarty babci wróciły mu apetyt. Po czym wypił drugi kubek kawy, otarł wierzchem dłoni wąsy, wstał od stołu i poszedł do piwnicy po węgiel.

W domu zaczął się już poranny ruch, wcześniej niż zwykle, bo i Dorotka obudziła się jakoś sama, i Topek domagał się, żeby włączyć radio.

- Coś ty się nagle zrobił taki muzykalny? - pytała go Aza.

- Bo jak będzie radio grało, to ty nie będziesz śpiewać.

- Już sobie dokuczacie - zganił Topka i Azę Borek, nie przerywając swej porannej gimnastyki.

- Słyszę, że już powstawaliście, śpiochy - powiedziała babcia, wchodząc do pokoju. - Zdaje się, że mam dla was zadanie śledcze... Ten sympatyczny pan Józef, który przygotowuje mi co dzień opał do pieców, ma pewien kłopot: nocą coś straszy w magazynie. Może wyjaśnilibyście tę sprawę?

- To jest zadanie dla sowy - oświadczyła Aza - ja źle widzę po ciemku.

- Powiedz lepiej, że lubisz spać i nie uśmiecha ci się czatować na stracha w zimnym magazynie... Szefie, ja mogę się tym zająć - zaofiarował się Topek. - Pokażę wam, że nie boję się nocnych strachów.

- Możesz poprowadzić tę sprawę, ale sam. To pewno jakiś drobiazg, nie wymagający udziału całej ekipy.

- Dziękuję. Nareszcie samodzielna akcja! Jutro na noc przenoszę się do magazynu.


Pan Józef Cykoria otworzył ciężką kłódkę, a następnie skrzypiące wielkie drzwi i wprowadził Topka do magazynu.

- Tu ma pan, panie detektywie, mnóstwo różnych gratów, gdzie może się pan ukryć. Ja będę siedział w swojej stróżówce... To jest taki mały pokoik, a raczej komórka, tam na prawo. Zwykle czytam sobie przy lampce książki o podróżach w dalekie kraje, ale dziś zgaszę światło i będę nasłuchiwać. Jeśli potrzebna będzie moja pomoc, to niech pan tylko zaszczeka, przybiegnę z ręczną latarką i laską. A teraz idę do stróżówki. Proszę, niech pan działa.

Co tu można działać - pomyślał Topek - przycupnę gdzieś za tymi gratami i będę czekał na tego nocnego marka”.

Topek wybrał sobie wygodne miejsce przy stercie trawy morskiej, służącej do napychania materacy. Ułożył się wygodnie z brzegu tej sterty, na rozsypanej trawce. Nie było tu jednak tak ciepło jak w domu, więc zwinął się w kłębek i... i popełnił rzecz niegodną detektywa na służbie - zasnął. Obudziło go delikatne pociągnięcie za sierść. Zerwał się na nogi, stał przez chwilę nieruchomo, starając się coś zobaczyć, ale nic przed sobą nie widział. Wreszcie chciał zrobić krok naprzód, ale pisnął jak szczeniak, bo coś go mocno ukłuło w łapę. Teraz dopiero ujrzał przed sobą ciemną kupkę czegoś, co można by wziąć za mały kolczasty krzaczek... Błysnęło światło latarki. Zbliżał się pan Cykoria. Gdy światło padło na tę kolczastą kupkę, nie było już wątpliwości, że to był jeż zwinięty w swej obronnej pozycji.

- O, widzę, panie detektywie, że zaaresztował pan tego tupacza. Teraz już wszystko jasne. Pytanie tylko, którędy on się tu dostał. Niech pan mu powie, żeby pokazał, gdzie jest ta dziura, to nie będę miał do niego pretensji.

Dość długo zapewniał Topek jeża, że nic mu nie grozi i że może spokojnie opuścić magazyn drogą, jaką tu przybył, aż wreszcie kolczasta kula rozprostowała się i jeż przemówił.

- Bardzo przepraszam za swoją nieelegancką postawę - powiedział - ale raczej boję się psów. Widzę jednak, że mam do czynienia z dżentelmenem, i zaraz wyjaśnię, jak się tu znalazłem. Otóż nie całkiem przypadkowo. Jak panu zapewne wiadomo, my, jeże, powinnyśmy już dawno spać snem zimowym. Ja, na przykład, śpię już zwykle od połowy października... Niestety, moja zeszłoroczna sypialnia zimowa w przyległym do tej budy ogrodzie została zlikwidowana. Coś tam mają w tym ogrodzie budować, zwalono cegły, a nawet wymieciono liście, z których ścieliłem sobie zwykle posłanie. W tych warunkach trzeba było poszukać sobie innego miejsca. Nic jednak od paru tygodni mi się nie trafiało. Wreszcie, gdy zajrzałem do tej szopy, stwierdziłem, że jeśli nawet tu się nie da zamieszkać, to przynajmniej można by stąd wziąć nieco tej trawki na posłanie... Dziś znalazłem nawet jeszcze lepszy materiał: miękką, skręconą wełnę, ale okazało się, że to były włosy pana detektywa, które w ciemności pociągnąłem zębami.

Pan Cykoria stał cierpliwie opodal i czekał, kiedy jeż pokaże tę dziurę, którą wszedł, bo do obowiązków nocnego stróża należy także dbanie o to, żeby w strzeżonym przez niego pomieszczeniu nie było dziur. Wreszcie pies, z jeżem poszli w kierunku ściany i stanęli w miejscu, gdzie rzeczywiście obluzowała się deska i widać było otwór.

- Widzę, że chcecie wyjść tym zapasowym wyjściem - powiedział do Topka i jeża pan Józef. - Proszę uprzejmie, nie będę musiał otwierać drzwi... Bardzo dziękuję, panie detektywie, i proszę pozdrowić całe Biuro Detektywów... Zresztą za parę godzin zrobię to pewno sam po śniadaniu.

Jeż z Topkiem przeszli dziurą na zewnątrz. Ledwo uszli parę kroków, do ich uszu doleciał odgłos uderzeń młotka. To pan Cykoria likwidował zapasowe wejście do magazynu.

Wprawdzie Topek niezbyt sumiennie wypełnił zadanie jako detektyw, bo zasnął na nocnej służbie, ale spełnił jednak coś pożytecznego, bo zaprowadził jeża do ogrodu pana Grabki, gdzie było kilka znakomitych miejsc na zimowe legowisko. Jeż wybrał sobie sypialnię, dziękował i raz jeszcze przepraszał za ciągniecie za włosy. Topek życzył mu dobrej nocy zimowej i wrócił do domu.

Trzeba mu przyznać, że odważnie przyznał się kolegom do wszystkich szczegółów swej akcji nic nie zmyślając ani nie przekręcając faktów. Mimo to nikt się z niego nie śmiał, a nawet Aza przyznała, że to była dobra robota.


Rozdział osiemnasty

GŁOS SUMIENIA



Pani Tekla Zazłemajska mieszkała opodal szkoły, w której uczyła się Dorotka. Fakt ten nie miałby większego znaczenia, gdyby nie to, że pani Zazłemajska nie lubiła dzieci. Drażniły ją wesołe okrzyki i śmiechy dobiegające z boiska szkolnego sąsiadującego z jej domem. Zawsze więc zamykała okna, żeby nie słyszeć uprzykrzonych hałasów. Teraz, zimową porą, framugi jej okien uszczelnione były jeszcze dodatkowo watą i zaklejone paskami papieru, więc głosy dzieci ledwo dochodziły do wrażliwych uszu pani Tekli. Siedziała więc sobie zadowolona w fotelu czytając nekrologi w gazecie, gdy nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła i do pokoju wpadła śniegowa kula.

Właściwie nie wiadomo, kto spowodował ten wypadek. Właśnie była duża przerwa i chłopcy, jak to chłopcy, podzielili się na dwa wojska i toczyli bitwę na kule śniegowe. Niestety, jedna, zupełnie przypadkowa, ślepa kula trafiła wprost w szybę. Być może, że dzieci nie uciekłyby tchórzliwie z boiska, gdyby pani Zazłemajska nie wyskoczyła natychmiast z domu z takim donośnym krzykiem, wymachując przy tym gazetą jak bojowym sztandarem. Wszyscy rzucili się do ucieczki. Została tylko mała Marysia, która zaplątała się w sznur od sanek i przewróciła się w puszysty śnieg.

- Mam cię, łobuzie! - krzyknęła pani Zazłemajska. - Już ja ci pokażę! Zabieram sanki i oddam dopiero wtedy... W ogóle nie oddam! Już ja wam dam nauczkę, utrapieni smarkacze!!

Marysia wróciła do klasy zapłakana. Była bardzo nieszczęśliwa, bo to nie ona przecież stłukła szybę, tylko jakiś chłopiec, i to zupełnie przypadkowo. No i żal jej było sanek, które dostała od ojca.

Dorotka pocieszała koleżankę, jak umiała, i zwołała zaraz zebranie klasowe, na którym postanowiono zebrać pieniądze na wstawienie tej nieszczęsnej szyby. Najlepiej oczywiście byłoby powiedzieć o wszystkim pani wychowawczyni, ale dzieciom zawsze się zdaje, że wszystko potrafią załatwić bez dorosłych.

O całej tej nieprzyjemnej przygodzie opowiedziała za to Borkowi, gdy odprowadzał ją jak zwykle do domu. Borek nic na to nie powiedział, bo i tak niczego by nie wyjaśnił w psim języku bez pomocy Azy.

Gdy wrócili do domu, Borek zwołał z kolei zebranie Biura Detektywów.

- Uważam - powiedział do Topka i Azy - że ta pani działa bezprawnie zabierając dziewczynce sanki. Mogła przecież pójść ze skargą do kancelarii szkoły, ale nie wolno jej było karać na własną rękę i do tego niewinnego.

- Odbiorę te sanki - zawołał Topek - albo niech mi wyrośnie dziób papuzi na nosie!

- Niech mi się ogon skręci w kudłaty zawijas, jeśli zaraz nie odbiorę tych sanek - wykrzyknęła Aza.

- Spokojnie, przyjaciele. Nie denerwujcie się tak - uspokajał ich Borek. - Najpierw trzeba mieć jakiś pomysł.

- Zdaje się, że już mam, szefie - powiedziała Aza. - Siądę sobie na drzewie naprzeciw...

Tu przerwiemy relację z zebrania Biura Detektywów i powrócimy do naszej nowej znajomej pani Tekli Zazłemajskiej. Pani Tekla umieściła najpierw zdobyte sanki na szafie, a następnie włożyła futro i kapelusz i poszła na ulicę Rzemieślniczą 9, gdzie mieścił się zakład pana Jana Tafelki „Usługi szklarskie i szlifiernia luster”. Mistrz Jan Tafelka przyjął zamówienie, spakował szkło, kit i przyrząd z diamentem do przycinania szyb i udał się od razu z klientką do jej mieszkania. W domu pani Tekla ponarzekała jeszcze trochę na niesforne dzieci i zabrała się w kuchni do przyrządzania obiadu, a mistrz Tafelka wziął się do wprawiania szyby. Gdy mistrz wyjął całą ramę, położył ją na stole i zaczął usuwać resztki rozbitego szkła, jakiś ptak sfrunął z pobliskiego drzewa rosnącego przed domem i wleciał niepostrzeżenie do pokoju. Zajęty pracą pan Tafelka nie zauważył nawet, gdy ptak wylądował na podłodze, a potem na czubkach pazurów cicho wszedł pod łóżko.

Po starannym wygładzeniu kitu szpachelką i przetarciu szyby flanelową szmatką pan Jan Tafelka zameldował w kuchni o ukończeniu roboty. Pobrał należność, pożegnał się z klientką i wrócił do swego zakładu.

Pani Zazłemajska zjadła obiad, pozmywała naczynia i zabrała się do czytania gazet. Chwilami zdawało jej się, że słyszy gdzieś na podłodze jakieś szmery. „To pewno myszy - pomyślała. - Trzeba będzie sprawić sobie kota”. Potem słuchała jeszcze radia i tak jakoś zleciał jej czas do wieczora. Zapomniała już nawet o szybie i sankach stojących na szafie. Wcześniej nawet niż zwykle położyła się spać. A kiedy zdawało się jej, że już usnęła, usłyszała nagle w ciemności jakiś dziwny głos, powtarzający jedno zdanie:

- Oddaj sanki, oddaj sanki, oddaj sanki...

- Kto to mówi? - wyszeptała do siebie przerażona. - Czyj to głos?


- To głos sumienia - odpowiedziało coś jakby spod ziemi. - Oddaj sanki. Oddaj sanki... Oddaj...

Potem głos zamilkł. Pani Tekla nie wiedziała już, czy to sen, czy słyszała ten głos naprawdę. W końcu zasnęła.

Rano, nie jedząc nawet śniadania, ubrała się prędko, zdjęła z szafy sanki i poszła do szkoły. Oczywiście Aza, która po odegraniu roli głosu sumienia wyszła ostrożnie spod łóżka, przyczaiła się przy drzwiach wyjściowych. Gdy pani Zazłemajska przechodziła przez próg, wyszła wraz z nią do sieni, zasłonięta niesionymi sankami. W sieni odczekała pewien czas i pofrunęła do domu opowiedzieć wszystko swym przyjaciołom.

Na pierwszej przerwie dzieci były bardzo zdziwione, gdy przy bramie szkolnej zobaczyły groźną panią Zazłemajską z sankami Marysi pod pachą. Pierwsza przemówiła Dorotka. Przeprosiła w imieniu klasy za ten nieszczęsny wypadek, a za chwilę zjawił się jeden z chłopców z pieniędzmi zebranymi na koszty wprawienia szyby.

Pani Zazłemajska nie przyjęła jednak tych pieniędzy.

- Stać mnie na nową szybę, moje dzieci - powiedziała cicho, jakby zmieszana - złóżcie tę sumę na jakiś cel szkolny... Może na wycieczkę lub na jakiś cel społeczny... A ty, Marysiu, zjeżdżaj sobie na sankach z górki i wszyscy bawcie się wesoło.

Na tym właściwie skończyła się ta cała sprawa. Nie wiemy, czy pani Tekla Zazłemajska uwierzyła w głos sumienia, ale od tego czasu bardzo się zmieniła. Nie złościły jej już hałasy przed domem, a nawet w pogodne dni siadywała w otwartym oknie i patrząc na zabawy rozbieganej dzieciarni, mówiła do siebie z uśmiechem: ćwierkają zupełnie jak ptaki.


Rozdział dziewiętnasty

NIEWINNY TYGRYS



W domu panował przedświąteczny ruch i krzątanina. Babcia i mama, która znów zawitała do domku w Przyborzu, przebywały teraz większą część dnia w kuchni, przyrządzając różne świąteczne smakołyki. Dorotka zajęta była przede wszystkim przybieraniem choinki, którą dostarczył pan gajowy Laskowski. Aza pomagała jej początkowo, zawieszając na wyższych gałązkach gwiazdki i kolorowe bombki, ale później przeniosła się do kuchni, gdzie mama Dorotki ucierała mak na strucle, a babcia przyrządzała rybę w galarecie. Aza zabrała się do dekorowania placka. Zamierzała ułożyć z migdałów choinkę.

- Hola, moja droga! - zawołała mama. - Co to za chrupanie w twoim dzióbku? Takim sposobem może nam nie starczyć migdałów!

- Ja, ja tylko... tylko - jąkała się Aza - zjadam gorzkie migdały, które się czasem trafiają.

A co robili „mężczyźni” - Borek i Topek? Nic, czyli zawadzali tylko, jak to mężczyźni w domu w czasie przedświątecznym. Nie mogli nawet wyjść na dwór, aby pobiegać wokół domu, bo cały dzień padał deszcz, roztapiając całkiem śnieg, w którym tak przyjemnie było się wytarzać.

- Do kitu taka zima - warczał Topek chodząc z kąta w kąt po pokoju.

Borek leżał na dywaniku i z nudów czyścił swoją odznakę, chuchając na nią i przecierając ją łapą.

- Topek, mógłbyś wreszcie przestać kręcić się po pokoju bez celu. Łazisz ciągle w kółko, jakbyś coś zgubił.

- Nie mogę się na niczym skupić... Te zapachy z kuchni zupełnie mnie rozkleiły - jęknął Topek i dalej snuł się po pokoju. Nagle przystanął, podniósł jedną łapę i drugie ucho.

- Czuję coś, co mi zakłóca marzenia o jedzeniu... od strony drzwi płynie zapach...

- Co ty możesz poczuć za drzwiami przez te strugi deszczu?

Po chwili jednak i Borek podniósł się i zaczął pociągać nosem.

- To jakiś czworonóg - oświadczył.

- I to taki, jakiego ja nie znoszę - dorzucił Topek. - Idę zawiadomić Azę, niech kobiety zrobią z tym porządek.

Gdy Aza przetłumaczyła, jak to określił Topek, że przed domem, za drzwiami, stoi jakiś włóczęga, panie wybiegły do sieni, a za nimi i Topek z Borkiem.

Na progu siedziało coś mokrego i skulonego. Nikt jakoś nie mógł się zrazu połapać, co to może być.

- Nie do wiary! Przecież to kot pana Grabki, Tygrys! - Pierwszy rozpoznał go Borek.

Tygrys, choć nosił tak groźne imię z racji ciemnych prążków na grzbiecie, był kotem łagodnym i ślamazarnym, o którym myszy w całym mieście opowiadały sobie dowcipy. Teraz wyglądał jak półtora nieszczęścia, bo jego zwykle puszyste futro ociekało wodą, a wąsy zwisały żałośnie.

Po chwili milczącego oglądania tej karykatury kota pierwszy przerwał ciszę Topek:

- Nie zamierzacie chyba wpuścić do domu tej ofermy? Wcale bym sobie nie życzył, żeby woń mokrego kota psuła mi cudowne zapachy pieczonego schabu.

Dorotka była jednak odmiennego zdania, nie mówiąc już o tym, że nie rozumiała, co Topek wyszczekuje, więc wniosła kota do kuchni i posadziła przy piecu, żeby się osuszył. Borek zachował filozoficzny spokój, ale Topek nie ukrywał złego humoru i zaczął Tygrysowi dokuczać:

- Popatrzcie, jakie to nieudane stworzenia, te koty. Siedzi to jak kwoka i czeka, aż obeschnie, zamiast normalnie, po psiemu, strząsnąć wodę.

Tu Topek pokazał, jak się otrząsa pies, aż uszy zakłapały mu o głowę.

- Daj mu spokój - powiedziała poważnie Aza - widzisz przecież, że ma jakieś zmartwienie... Powiedz nam, Tygrysie, jak się znalazłeś na ulicy w taki deszcz, jakbyś był kaczką, a nie kotem?

Tygrys spuścił głowę i cicho zamiauczał:

- Zostałem niewinnie posądzony przez mojego pana i... i tak przez ambicję poszedłem sobie z domu, a potem się rozpadało.

- Ale o co zostałeś posądzony? - dopytywała Aza.

- Mój pan twierdzi, że ja zakradam się po kryjomu i wygryzam mu boczek...

- Boczek pana Grabki?!

- Nie, boczek wędzony, który wisi na sznurku w spiżarni.

- Szefie! - zawołał radośnie Topek. - Nareszcie jakaś sprawa kryminalna! Bierzemy tę robotę?

- Możemy się przelecieć do pana Grabki, to nam dobrze zrobi na apetyt.

- A czy ja też mogę? - zapytała Aza, patrząc przy tym na babcię.

- O ile zrozumiałam, to chcecie gdzieś wszyscy wyjść. Proszę bardzo, ty też możesz - odpowiedziała babcia. - Chyba się nie przeziębisz, bo nie ma mrozu. Leć sobie, mniej będzie gorzkich migdałów.

Deszcz nagle przestał padać, a nawet wyjrzało zza chmur blade, zimowe słońce.

Wkrótce całe Biuro Detektywów „Borek i Spółka” znalazło się na ulicy. Po kilku minutach radosnego biegania i popisów lotniczych Azy cała trójka zatrzymała się przed domem pana Alojzego Grabki.

Deszcz wprawdzie przestał padać, ale o znalezieniu jakichkolwiek śladów nie mogło być mowy, bo woda ściekała jeszcze wąskimi strużkami w niżej położone miejsca i kapała z dachu, przelewając się przez rynny.

Pozostało zdać się na węch. Oba psy zaczęły fachowo obwąchiwać teren.

- Już czuję ten boczek - wołał Topek. - To na pewno z tego okienka.

- Aza, podfruń do tego okienka, usiądź na parapecie i opisz szczegółowo, co tam zobaczysz - wydał polecenie Borek.

Aza zatoczyła mały krąg w powietrzu i usiadła w otwartym okienku spiżarni.

- Widzę - meldowała po chwili - na sznurku lnianym długości około 30 centymetrów boczek wędzony wagi około...

- Daj spokój tym szczegółom - przerwał Borek - powiedz lepiej, czy są na nim jakieś ślady?

- Tak jest, szefie! Na powierzchni boczku wędzonego, wagi około... Przepraszam... Na powierzchni widać wyraźnie liczne zadrapania i dziurki... Poza tym wisi tu jeszcze kiełbasa jałowcowa długości około...

- Przestań - jęknął Topek - przecież ja jestem głodny!

- Sfruwaj mi zaraz! - rozkazał Borek, też chyba zdenerwowany opisem jedzenia.

- Tak jest, szefie! - I Aza znów zatoczywszy kółko w powietrzu, wylądowała obok Borka i Topka.

- Te zadrapania to mogą być ślady kocich pazurów, a dziurki - zębów - oświadczył Topek.

- Chyba w tym przypadku przyznam ci rację - rzekł szef - poszlaki poważnie obciążają Tygrysa.

- A tak poczciwie wygląda, szczególnie mokry - westchnęła Aza.

- Cóż to, zebranie słynnego Biura Detektywów? - odezwał się od strony parkanu czyjś znajomy głos.

Aza poznała natychmiast, że to głos znawcy przyrody, Bazylego Paprotki!

Stał przy parkanie w swym kapeluszu z pogiętym rondem, trzymając nad głową rozpostarty parasol. Aza podfrunęła do niego, usiadła na płocie i zaczęła mu opowiadać dość chaotycznie o całej sprawie, przekręcając wyrazy, jak zwykle gdy była czymś przejęta, mówiąc „groczek” pana „babki”, zamiast boczek pana Grabki.

Mimo to znakomity przyrodnik zrozumiał, o co chodzi, i powiedział, zamykając parasol:

- Wydaje mi się, że śledztwo poszło fałszywym torem, podobnie jak sądziliście zapewne, że ja z roztargnienia przypisywanego uczonym trzymałem otwarty parasol, choć deszcz przestał już padać... Co do śladów na boczku, mam osobiście inne przypuszczenia. Podzielę się nimi wkrótce z wami, tylko muszę ślady najpierw z bliska obejrzeć. Idę właśnie do pana Grabki. Poczekajcie tu trochę, to może wkrótce wniosę coś nowego do sprawy. Co zaś tyczy się parasola, to zwykle trzymam go otwarty pewien czas po deszczu, żeby przesechł.

Po tej przemowie pan Paprotko zniknął w drzwiach domu. Po niedługim czasie ukazała się jego głowa - już bez kapelusza - w okienku spiżarni.

- Moi drodzy - powiedział, uśmiechając się. - Pan Alojzy prosi, żebyście przyprowadzili Tygrysa, bo chce go przeprosić. Te dziurki, które wzięliście za ślady kocich pazurów, są rzeczywiście śladami pazurów, ale nie kocich - znacznie mniejszych pazurków. Zupełnie zapomnieliście o ptakach... Z całą pewnością była to robota sikorek, które potrafią dziobać mięso, nawet zawieszone na kołyszącym się sznurku.

Domyślacie się zapewne, jakie miny mieli po tym wyjaśnieniu nasi dzielni detektywi. Trudno, zdarza się. To tylko w powieściach kryminalnych detektywi są nieomylni, ale w porządnej bajce bohaterom nie wszystko się zawsze udaje.

Teoria pana Paprotki szybko się potwierdziła w praktyce, bo gdy babcia wywiesiła za oknem na sznurku skórkę od słoniny, już po niecałym kwadransie dziobały ją trzy sikorki - jedna modra i dwie czubatki.

Wkrótce wszyscy zapomnieli o niepowodzeniach śledztwa w sprawie „Grabka kontra Tygrys”, bo święta dostarczyły wiele wrażeń i przyjemności dla podniebienia i żołądka.

Nie zapomniał tylko o tej niemiłej sprawie pan Alojzy Grabka, który okazywał teraz wiele czułości swemu kotu Tygrysowi i wszystkim swoim zwierzakom. Nie pogniewał się nawet, gdy jego wesoła koza Kleopatra zjadła mu dwie papierowe dwudziestozłotówki.


Rozdział dwudziesty

WESOŁEGO NOWEGO ROKU!



Tuż przed Nowym Rokiem chwycił tęgi mróz. Niedawne kałuże lśniły teraz lustrem lodu. Przyjemnie było w domu, w dobrze ogrzanych pokojach. Dorotka, choć trwały jeszcze świąteczne wakacje, pracowała nad czymś zawzięcie na stoliku pod oknem. Na dużych arkuszach papieru rysowała coś kolorowymi kredkami. Dzieło powstawało jednak opornie, bo zwyczajem szkolnych artystów gryzła koniec ołówka i od czasu do czasu patrzyła w niebo za oknem. Potem znów rysowała, ale nie była chyba zadowolona z tego, co zrobiła, bo raz po raz rzucała jakiś rysunek na podłogę.

Zwierzęta nie chciały przeszkadzać artystce w pracy i siedziały w drugim końcu pokoju. Jednak ciekawska Aza nie wytrzymała długo i podeszła do leżących na podłodze rysunków. Po chwili, stąpając jak najciszej, podeszli także Borek i Topek.

- Kto to ma być? - szepnął Topek.

- Gdzie?

- No tu, na tym obrazku.

- To jakiś żaboczłowiek - starał się wyjaśnić Borek.

- Ale on ma koronę na głowie.

- Zapytam Dorotkę, do czego to ma służyć - powiedziała Aza - co się będziemy wysilać...

- Co to za żaba, Dorotko? - powiedziała już nie po psiemu.

- To są projekty kostiumów na szkolną zabawę - wyjaśniła Dorotka. - To jest królewicz zaklęty przez wróżkę w żabę... A to śpiąca królewna...

- Mogę zagrać tę rolę - przerwała Aza - bardzo lubię spać.

- I jesteś piękna jak królewna - dorzucił złośliwie Topek.

- Domyślam się, że już się zaczynacie kłócić. Żartujecie sobie zapewne, a ja mam poważny kłopot, bo muszę wymyślić dla siebie rolę w bajce. Oprócz balu kostiumowego będzie także konkurs na bajkę, a raczej na scenkę z bajki - taki mały teatrzyk...

Mama Dorotki, która w tym czasie weszła do pokoju i zaczęła nakrywać do obiadu, postawiła wazę z zupą na stole i powiedziała:

- Zdaje się, córeczko, że mam pewien pomysł na rolę dla ciebie, i nie tylko dla ciebie, ale chodźcie wszyscy na obiad, to przy jedzeniu wszystko omówimy.

Projekt mamy wszystkim się podobał. Nie będziemy jednak śledzić rozmowy przy stole, bo i tak niewiele by z tego można zrozumieć. Wszyscy byli tak podnieceni, że przekrzykiwali się wzajemnie - słowa mamy, babci i Dorotki mieszały się ze szczekaniem psów i skrzekliwym głosem Azy.


Po tańcach kolorowo przebranych dzieci - nie tylko w czapki z bibułki, ale i w całe kostiumy z materiału, rozpoczął się na prawdziwej scenie z kurtyną konkurs na scenę z bajki. Na początek mała dziewczynka, Kamila, grała ”śpiącą królewnę”, a jej siedmiu kolegów z klasy, z przyczepionymi brodami z waty, było krasnoludkami; chociaż jeden - Franio - był, jak na krasnoludka, trochę za długi. Z kolei inna dziewczynka z dużą miotłą grała „Kopciuszka”, a potem dwóch chłopców przebranych za smoka i szewczyka odegrało legendę o wawelskim smoku. Smok nie był jednak szczególnie groźny, bo choć miał wielką paszczę z tektury, od dołu był w krótkich spodenkach i miał gumowe trampki.

Wszystkie te scenki bardzo się dzieciom i rodzicom podobały. Były oklaski, okrzyki „brawo!” i dużo śmiechu, ale dopiero następna scena zadziwiła wszystkich. Gdy kurtyna się rozsunęła, widzowie ujrzeli wnętrze skromnej chatki. Na środku stało łóżko, na którym ktoś leżał, całkowicie zakryty dużą, kraciastą pierzyną. Po chwili dało się słyszeć stukanie do drzwi chatki.

- Kto tam? - rozległ się dziwny, skrzekliwy głos.

- To ja, babciu, twój Czerwony Kapturek - odpowiedział dziewczęcy głos zza drzwi.

- Wejdź, dziecinko, drzwi są otwarte - odezwał się ten sam skrzekliwy głos.

- Lipa! - zawołał jakiś chłopiec z sali. - Nic nie widać!

Do izby weszła Dorotka w pięknym, czerwonym kostiumiku uszytym przez mamę. Na głowie miała oczywiście czerwony kapturek, a w ręku trzymała koszyk z plackiem i słoikiem konfitur.

- Gdzie jesteś, babciu, wcale cię nie widzę?

Teraz widzowie oniemieli ze zdumienia, bo na brzegu pierzyny ukazały się wpierw łapy z pazurami, a potem wyłoniła się głowa wilka w śmiesznym, babcinym czepku.

- Babciu, babciu, a dlaczego ty masz takie duże uszy?

- Żeby cię lepiej słyszeć - odpowiedział wilk, choć wcale przy tym nie ruszał paszczą, tylko się uśmiechał.

- Babciu, babciu, a dlaczego ty masz takie duże zęby?

- Żeby cię zjeść!

Wilk nie zjadł jednak Czerwonego Kapturka, tylko wyskoczył z łóżka i kłaniał się publiczności, bo wszyscy widzowie zaczęli bić brawo. A kiedy na scenę weszli jeszcze: ocalała babcia i gajowy z prawdziwą strzelbą w towarzystwie małego kudłatego pieska, oklaskom i okrzykom zachwytu nie było końca.

Scena z bajki o Czerwonym Kapturku wygrała zdecydowanie konkurs i sam dyrektor szkoły gratulował osobiście artystom sukcesu. Babcia przedstawiła nauczycielom i rodzicom pana gajowego Laskowskiego, bo to on właśnie zgodził się wystąpić gościnnie w mundurze służbowym i ze strzelbą. Psem myśliwskim, który mu towarzyszył, był, jak się domyśliliśmy, Topek. Artyści byli szczęśliwi, tylko Aza siedziała na uboczu ze smutnie opuszczonym dziobem, bo nie było jej widać na scenie - siedziała przez całe przedstawienie pod łóżkiem i mówiła kwestie za Borka.

- Nie martw się - pocieszała ją babcia - często się zdarza, że prawdziwi artyści pozostają w cieniu. Za rok, na konkurs, przyczepimy ci ogon ze złotego staniolu i zagrasz tytułową rolę w bajce o czarodziejskim ptaku.

Nagrodzeni artyści, z mamą i panem Laskowskim wracali ze szkolnego balu w znakomitych humorach, ale nie na tym zakończyć się miały noworoczne uciechy. W domu zjawili się wkrótce mili goście. Najmniej spodziewanym, ale radośnie witanym, szczególnie przez Borka, był pan Kazio, który przyszedł odwiedzić swego dawnego ucznia i złożyć noworoczne życzenia paniom. Długo głaskał Borka po płowej czuprynie i czule tarmosił za ucho Topka. Pan plutonowy... Przepraszam, pan sierżant Kazio, bo zdążył już awansować, przyniósł ze sobą harmonię i zaczął wygrywać na niej skoczne melodie.

- No, to chyba zaczniemy tańce - zawołała babcia - tylko że dla mnie to chyba nie będzie partnera.

- A ja to co? - zapytał pan Alojzy Grabka, stając w progu.

Ubrany był nadzwyczaj elegancko z motylkiem w groszki pod szyją. Przybył także znakomity znawca przyrody, pan Bazyli Paprotko, przynosząc w prezencie dla Dorotki zbiór pięknych szyszek.

- No to poleczkę - wydała rozkaz panu sierżantowi babcia.

Zaczęły się tańce. Babcia w pierwszej parze z panem Grabką, mama z panem Laskowskim w drugiej i... to już wszystkie pary. Pan Paprotko dołączył do orkiestry i pomagał panu Kaziowi bębnieniem dłonią po taborecie. Dorotka skakała sama kręcąc się i przytupując. Borek uznał, że nie wypada szefowi słynnego Biura Detektywów skakać po pokoju, nie mówiąc już o tym, że choć był bardzo dziwnym i zdolnym wilkiem, tańczyć nie umiał. Topek może by i podskoczył sobie, ale, jak zwykle, starał się we wszystkim naśladować szefa. Za to Aza fruwała jak zwariowana nad głowami tańczących wykrzykując:


Wesołego Nowego Roku!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
VIrok cukrzyca a ci±ża2
Analizując i interpretując wiersz Zbigniewa Herberta
Czy ktoś przeprosi Zbigniewa Ziobro
sprawozdanie borek 2
Pytania z odp 1, WSTI Pawia 55, Semestr 4, dr inż. Zbigniew Suski
Uniłowski streszczenie, ZBIGNIEW UNIŁOWSKI „Wspólny pokój i inne utwory” - STRESZCZENIE
REFERATY, Rola Zbigniewa Oleśnickiego w polityce polskiej XV wieku II, Marek Biesiada
biologia, lancuchy pokarmowe, Sidor Zbigniew
5 LOS ZBIGNIEWA
Prawo patentowe i , Zbigniew W
Poezje Zbigniewa Herberta , POEZJE ZBIGNIEWA HERBERTA
OBYCZAJE STAROPOLSKIE - ZBIGNIEW KUCHOWICZ, OBYCZAJE STAROPOLSKIE - ZBIGNIEW KUCHOWICZ
Cieslak, Zbigniew Cieślak
ZAD22 4, Czes˙aw Mi˙osz i Zbigniew Herbert - wielcy wsp˙˙cze˙ni morali˙ci.
OBYCZAJE STAROPOLSKIE - ZBIGNIEW KUCHOWICZ, OBYCZAJE STAROPOLSKIE - ZBIGNIEW KUCHOWICZ
Cieslak, Zbigniew Cieślak
ZAD22 4, Czes˙aw Mi˙osz i Zbigniew Herbert - wielcy wsp˙˙cze˙ni morali˙ci.

więcej podobnych podstron