Dziewczyna zanurzyła się pod wodę. Przemogła odruch lęku i otworzyła oczy. Niezwykła czystość i przejrzystość wody sprawiały, że widok był niemal tak rozległy jak na powierzchni. Na dnie biały piach układał się w drobne, znieruchomiałe fale. Cienkie, wiotkie rośliny pięły się chwiejnie w górę, ku światłu słonecznemu. Między brunatnymi łodygami trzcin błyskały niewielkie dziwaczne, cierniste rybki.
Wciąż jeszcze pod powierzchnią, obróciła się na wznak. Musiała zmrużyć oczy olśnione promieniami słonecznymi, załamanymi na łuskach drobnej fali i rozczepionymi na wszystkie barwy tęczy, jak w pryzmacie.
Wynurzyła się wreszcie, by zaczerpnąć tchu i popłynęła w stronę brzegu. Jeziorko było niewielkie, koliste, jakby cyrklem obrysowane. Wierzchnia warstwa wody zdążyła się nagrzać od ciepłego powietrza w ciągu pogodnego jesiennego dnia i dziewczyna poruszała kończynami tak, aby nie zanurzać ich w głąb. Mimo to odczuwała chłód i niepokojące łechtanie między udami, kiedy rozchylała je, płynąc.
Wyszła na brzeg w małej zatoczce. Była naga. Zgarnęła z siebie dłońmi wodę, zebrała długie włosy, wycisnęła je i rozrzuciła z powrotem na plecach dla wyschnięcia. Przyklękła nad uspokojonym już lustrem wody. Lubiła przyglądać się swojemu odbiciu. Chwilami, jak dziecko, stroiła miny i grymasy.
W pewnej chwili ujrzała w wodnym zwierciadle odwróconą cudzą twarz i postać. Przerażona i zaskoczona, podniosła wzrok. Po drugiej stronie zatoczki stał obcy. W pierwszej chwili nie wiedziała, czy to mężczyzna, czy kobieta. Wszyscy mężczyźni z jej gromady mieli bujne brody i wąsiska. Obcy nie miał zarostu. Dopiero, gdy przesunęła spojrzenie w dół po jego prawie nagim, prężnym tułowiu, zorientowała się, że to młody mężczyzna.
Upuścił z ręki na ziemię ubitą młodą sarnę i zdjął z ramienia coś, co musiało być jego bronią: długą maczugę z ciemnego drewna, której jeden koniec był bardzo cienki, zaostrzony. Na ostrzu widać było resztki dość jeszcze świeżej krwi, prawdopodobnie krwi upolowanego zwierzęcia.
Nieznajomy był zdrożony. Zrzucił z ramion skórę i wszedł do wody po kolana. Zaczerpnął jej w obie dłonie i przez chwilę pił chciwie. Opłukał twarz i ciało i stanął znów na brzegu, wsparty o swoją ni to dzidę, ni maczugę. Wciąż milcząc, przyglądał się teraz dziewczynie, która już zdążyła ochłonąć z pierwszego wrażenia i strachu.
Widok sarny uświadomił jej, jak bardzo jest głodna. Domaganie się przez kobietę pokarmu od myśliwego było czymś zwyczajnym, toteż wyciągnęła rękę w stronę jego zdobyczy.
— Guu! – odezwała się. – Guu?
— Aaa, aaa – odpowiedział myśliwy i na znak przyzwolenia odsunął się nieco od sarny.
Z zawiniątka porzuconego na brzegu dziewczyna wydobyła dużą białą muszlę; jej ostrym brzegiem wprawnie wycięła dwa kawałki dziczyzny i jeden z nich podała mężczyźnie. Nie przyjął go jednak i z niejakim zdziwieniem patrzył na dziewczynę z apetytem pałaszującą surowe mięso.
Była bardzo młoda; zbudowana dość mocno, ale zgrabna i gibka. Strome, jędrne dziewczęce piersi poruszały się wraz z całym ciałem, jak wyrzeźbione.
Posiliwszy się, opłukała ręce i stanęła przed obcym, przyglądając mu się ciekawie.
— Agaa – powiedziała z ręką na swoich piersiach, a następnie przeniosła dłoń na pierś chłopca i spojrzała mu pytająco w oczy.
Zrozumiał pytanie.
— Pit, Agaa, Pit... — powtórzył, kilkakrotnie, wskazując raz na nią, raz na siebie.
Agaa przyklękła przy swoim zawiniątku, zwrócona tyłem do Pita. Poniżej pleców okrytych szybko schnącymi długimi włosami, mieniącymi się złotawymi błyskami, widział łagodnie, miękko zaokrąglone łuki podkowy niezbyt szerokich, prawie chłopięcych bioder, wypukłości opalonych pośladków, w tej chwili – przypadkiem zapewne – lekko rozchylone, odsłaniające stulone fałdy ciemniejszej skóry, okolone krótkimi, krętymi włoskami...
Dziewczyna uniosła się po chwili i wyciągnęła dłonie złożone w miseczkę pełną ciemnoczerwonych jagód leśnych winogron. Nie odmówił tym razem i zaczął wyjadać owoce wprost z rąk dziewczyny. Położył dłonie na jej ramionach, skąd powoli osunęły się ku jej piersiom. Kobieta spojrzała za nimi w dół i dostrzegła zmianę w ciele mężczyzny.
Taki widok nie był jej obcy. Często widywała mężczyzn pobudzonych i podnieconych widokiem jej młodego, pociągającego ciała. Wiedziała też dobrze, do czego to zwykle prowadzi, ale umykała zawsze w porę. Pozostała dotąd nietknięta.
Ręce chłopca coraz intensywniej gładziły i ugniatały jej piersi. Sprawiało jej to nieznaną przyjemność; nie miała ochoty uciekać. Upuściła na ziemię resztę winogron i oparła dłonie o tors mężczyzny – może po to, aby go odepchnąć od siebie. Jednak zamiast tego ręce jej powędrowały niżej i bezwiednie zaczęły czynić to, co w podobnej sytuacji czyniły dłonie podpatrywanych przez nią dziewcząt i kobiet z jej gromady. W jedną ujęła i lekko uciskała jądra mężczyzny, a drugą delikatnie masowała wyprężonego członka.
Chłopiec odwrócił ją nagle, przyciskając całą do siebie rękami, które nadal gwałtownie pieściły jej piersi. Poczuła go między pośladkami. Ogarnęło ją podniecenie i ogromne pragnienie, dotychczas ledwie przeczuwane w snach i dziewczyńskich marzeniach.
— Guu, guu! – dyszał jej do ucha.
— Aaa... Aaa... – odpowiedziała wreszcie i falującym ruchem bioder zasygnalizowała gotowość pełnego zbliżenia.
Głęboko pochylona oparła się rękami o pobliskie drzewo. Rozstawiła szeroko nogi i wysunęła biodra. Dojrzał rozchylone, obrzmiałe, różowe, wilgotne płatki i wszedł między nie swoim ciałem. Jęknęła cichutko, kiedy przezwyciężył miękki opór. Poczuł, jak rozwierający się hymen przesuwa się po nim z niepowtarzalną pieszczotą, którą kobieta tylko raz jeden, tylko jednemu mężczyźnie może ofiarować.
Wahadłowe ruchy Pita stawały się coraz intensywniejsze. Uderzał w dziewczynę całym sobą, głęboko, do dna...
Czuła nieznaną dotąd przyjemność posiadania w sobie ciała mężczyzny wypełniającego i rozpierającego jej własne dziewczęce, ciasne ciało. Poznawała smak i niemal bolesną rozkosz głębokich uderzeń. Podchwyciła rytm i zaczęła wychodzić biodrami na przeciw ruchom bioder chłopca.
Zbliżała się kulminacja; znała jej smak ze słodkich igraszek z własnym ciałem, przeczuwała jednak, że tym razem będzie to coś niezwykłego: pełnego, realnego, cielesnego...
I nagle przed oczami jej wyobraźni zaczęły przesuwać się przymglone, niezrozumiałe obrazy. Widziała siebie i tego chłopca, dziko buszującego w jej ciele. Wokół śnieg, oni okutani w jakieś cienkie skóry... Nie, nie skóry. Spostrzegła, że nawet umie nadać nazwy tym nieznanym szatom: koszula, sweter, opuszczone do kolan spodnie... Obok na śniegu sanki.
Kiedy uniosła nieco głowę, zobaczyła znikającą za sitowiem łódkę. I nie była to żadna dłubanka z drzewnego pnia; to był kolorowy kajak. Tak, nawet znała to słowo: kajak. Wiosłował mężczyzna w lekkiej, zielonej wiatrówce i płóciennym kapeluszu z wąskim rondem od słońca.
Wizja jak przyszła, tak zatarła się, znikła bez śladu, a dziewczyna głośnym okrzykiem obwieściła światu swoje doznanie, przypływ nieopisanej, ekstatycznej rozkoszy.
...
Okryci skórami chroniącymi od skaleczeń i zadrapań, długo przedzierali się przez chaszcze. Myśliwy szedł przodem. Zatrzymywał się od czasu do czasu, aby spojrzeć w stronę, skąd przebijały się coraz czerwieńsze i niższe promienie słoneczne i upewnić się co do kierunku marszu. Przystawał chwilami i przytrzymywał grubsze gałęzie przed dziewczyną dźwigającą upolowaną sarnę.
Ożywił się i przyspieszył, kiedy jego nozdrza pochwyciły słabą woń dymu. Zaniepokojonej dziewczynie ten zapach kojarzył się tylko z błyskawicami i groźnym grzmotem piorunów wzniecających czasem w lesie pożary, gaszone zwykle zaraz przez potoki ulewnego deszczu. Jej plemię jeszcze nie umiało korzystać z ognia.
Tym większe wrażenie wywarł na niej widok wielkiego ogniska jaśniejącego na środku polany, na tle gęstniejącego wieczornego mroku.
Z krzątającej się przy ognisku gromady oderwał się ktoś i wybiegł im na przeciw. Była to młoda, bardzo ładna kobieta – wysoka, smukła, o kruczych, czarnych włosach splecionych w węzeł na czubku głowy. Okrywało ją zgrabne czarne, krótkowłose futro. Zatrzymała się na widok towarzyszącej myśliwemu obcej dziewczyny.
— Pit! Guu! Guu! – zawołała z mieszaniną niepewności i rozdrażnienia, wyciągając ręce w stronę sarny, którą niosła Agaa.
Myśliwy zawahał się przez moment. Odebrał zdobycz z rąk swojej towarzyszki i rzucił ją czarnowłosej.
— Iii! Iii! – zakrzyknął niecierpliwie, a czarnowłosa cofnęła się z ociąganiem, unosząc dziczyznę.
...
Siedzieli na grubym pniu leżącym przy ognisku. Członkowie gromady odzywali się do siebie z rzadka krótkimi gardłowymi ni to okrzykami, ni chrząknięciami. Wygrzewali się, niektórzy piekli kawały mięsiwa zatknięte na długich kijach. Ktoś dorzucił naręcz chrustu. Gałęzie zasyczały w płomieniach, pękały rozrzucając snopy iskier. Przy stopie dziewczyny spadł czerwony, żarzący się węgielek. Dziewczyna przestraszyła się i pochwyciła go w rękę, aby odrzucić od siebie.
— Agata! Uważaj! Sparzysz się! – zakrzyknął jej towarzysz.
Poczuła piekący ból i odruchowo zaczęła dmuchać na oparzone miejsce. Nagle zdała sobie sprawę, że rozumie dziwnie brzmiące słowa Pita, chociaż ich nigdy wcześniej nie słyszała.
— Nie, nie... to nic, nic się nie stało! – odpowiedziała bezwiednie.
Wyobraźnia nasunęła jej przymglone, obce, a przecież znajome obrazy. Znów był śnieg, jakieś wysokie góry, murowane duże schronisko z płaskim dachem... Wtem znalazła się w środku, w ciepłym przytulnym pokoju... Przy stole ten chłopiec... Zaraz, zaraz... Jak on się nazywa?... Piotr! Oczywiście, to przecież jej ukochany Piotr. Jest jeszcze jakaś czarnowłosa dziewczyna... Na stole butelka wina, zapalona świeca... Świeca! Widzi siebie z ręką nad płomieniem świecy...
— Nic mi nie będzie, Piotr. Patrz! – mówi na głos i wyciąga dłoń nad płonącą gałązką.
Płomień liże dłoń i przeskakuje, przenika przez nią na drugą stronę. Oczy Agaty i Piotra spotykają się i, wiedzione przemożną siłą, zgodnie zwracają się w stronę ogniska. Przez woal dymu i rozedrgane od gorąca powietrze widzą człowieka w zielonej wiatrówce i kapeluszu z wąskim rondem. Patrzy na nich spokojnie, życzliwie...
Zniknął nagle, a na jego miejscu siedzi znów ten sam rosły mężczyzna, z białym króliczym futerkiem owiniętym wokół szyi. Gromada darzy go widocznym respektem. To Tegumai; szaman. Patrzy w zdumieniu na dziewczynę z ręką w żywym ogniu. Czy to jedno z bóstw, w które sam nie bardzo wierzy? Czy może kapłanka jakiegoś bóstwa, jakże potężna kapłanka! Tegumai rozgląda się po gromadzie, aby zorientować się, jak inni reagują na czary. Gromada wierzy święcie w opowieści szamana o tajemniczych siłach wyższych, toteż jej zadziwienie jest, paradoksalnie, mniejsze niż zdumienie Tegumai. Tym większy podziw, z jakim ludzie nieruchomo wpatrują się w dziewczynę.
A dziewczyna poczuła teraz żar płomienia i cofnęła rękę. W jednej chwili zatarły się bez śladu obrazy, słowa, które słyszała, słowa, które wypowiedziała. Ze zdziwieniem dostrzegła wlepione w nią ze wszystkich szeroko rozwarte oczy.
Tegumai uznał, że powinien wykazać inicjatywę. Wziął z ręki sąsiada patyk z kawałkiem pieczeni i podszedł do dziewczyny. Z szacunkiem, lecz bez czołobitności podał jej mięso. Nie zrozumiała gestu i obejrzała się na chłopca. Ten przyjął za nią rożen, a Tegumai oddalił się.
...
Pit zbudował ze skór i drągów przestronny namiot, w którym przebywali razem tak chętnie, że myśliwy teraz rzadziej i na krócej wyruszał na samotne łowy. Wzorem innych kobiet Agaa nauczyła się przyrządzać na ogniu potrawy z mięsa, ryb i ziaren traw. Ze swojej strony wniosła do jadłospisu nadające się do spożywania na surowo, nieznane gromadzie jagody, owoce, jadalne liście i bulwy a także drobne żyjątka leśne i wodne. Agaa poznała szybko nieskomplikowany język gromady i często rozmawiała z innymi dziewczętami i kobietami. Zdarzało się, że bezwiednie odzywała się niezrozumiałym dla niewiast językiem Agaty.
Osobowości obu par - Piotra z Agatą i Pita z Agaą - mieszały się w nich coraz częściej i stopniowo nauczyli się przechodzić od jednej do drugiej niewielkim wysiłkiem woli, zachowując pamięć i świadomość obydwu stanów umysłu.
....
Piotr leżał na skórze w łagodnym świetle nisko wiszącego jesiennego słońca i z lubością przyglądał się swojej dziewczynie. Otaczało ją kilka kobiet, niektóre trzymały na rękach niemowlęta i małe dzieci.
Przysiadły wokół kręgu, który Agaa ułożyła z 28 sporych kolorowych kamieni. Kilka z nich było różowych, w ich sąsiedztwie leżało po kilka białych, resztę stanowiły ciemne. Wskazując na poszczególne grupy kamieni, Agaa coś kobietom tłumaczyła i żywo gestykulowała wskazując to na ich podbrzusza, to na niemowlaki.
Piotr zorientował się, że Agata wykłada niewiastom metodę Ogino-Knausa, sposób unikania niechcianej ciąży.
Wykład musiał trafić im do przekonania, bo w następnych dniach i tygodniach przy kamieniach kalendarza płodności pojawiły się inne kamyki i muszle, które kobiety przesuwały dzień po dniu. Zdarzało się, że z namiotów i szałasów tych spośród nich, których znaki leżały obok ciemnych kamieni oznaczających dni płodne, dochodziły gniewne głosy odtrącanych mężczyzn.
...
Pit, Agaa i gromada innych mieszkańców osady przyglądali się zabawie chłopców, dziesięcio- dwunastoletnich może. Był to rodzaj zawodów. Jeden z nich rzucał obręcz z wiklinowego pręta, starając się zawiesić ją na jak najwyższej gałęzi wysokiego drzewa, a inny wspinał się, aby ją zdjąć. Kolej wspinaczki wypadła na Tufa. Obręcz wisiała wysoko, na końcu cienkiej gałęzi, która uginała się coraz mocniej, kiedy chłopiec wolno czołgał się po niej z głową w dół. Gromada widzów przycichła, jedna z kobiet wydała ostrzegawczy okrzyk. Chłopiec zatrzymał się, ale nie zdołał się wycofać. Gałąź trzasnęła i oderwała się od grubszego konaru. Tuf spadł tyłem i uderzył o ziemię głową i plecami.
Matka rzuciła się ku niemu. Pociągała go za dłonie, unosiła głowę. Chłopiec nie dawał jednak znaku życia. Szaman Tegumai podszedł i przykląkł przy Tufie. Zbliżył twarz do ust chłopca, ale nie wyczuł oddechu. A kiedy w dodatku zauważył skrzywione wskutek złamania ramię, rozłożył bezradnie ręce. Położył na głowie chłopca zerwaną gałązkę, znak śmierci, i odstąpił. Matka pojękiwała i szlochała.
Piotr przypomniał sobie, jak sam spadł kiedyś z drzewa i jak na długą chwilę stracił oddech, uderzywszy plecami o ziemię. Podbiegł do leżącego. Odchylił opuszczoną powiekę; źrenica skurczyła się pod wpływem światła. Chłopiec widocznie żył jeszcze. Piotr ścisnął jego nos palcami i począł przez usta wdmuchiwać powietrze do jego płuc. Od czasu do czasu uciskał mocno serce. Zabieg przyniósł skutek, Tuf zaczął oddychać, a po dłuższej chwili wrócił do przytomności.
Piotr przywołał Agatę i pokazał złamane ramię chłopca. Agata oderwała z okrywającej ją skóry podłużny kawałek. Kiedy razem z Piotrem ostrożnie prostowali złamane miejsce, Tuf zajęczał z bólu i ponownie stracił przytomność. Obłożyli złamanie kilkoma prostymi gałązkami i obwiązali bandażem ze skóry.
Tegumai przyglądał się scenie z zadumą. Jak to się stało, że Pit, członek ich gromady, potrafi przywrócić życie komuś, kogo Tegumai uznał za zmarłego? Czyżby to był wpływ tajemniczej obcej dziewczyny, która nie znała ognia, ale się go nie boi? Która potrafi złożyć złamane ramię? Co to oznacza dla niego, dla gromady?
Jeszcze ktoś obserwował bacznie akcję ratunkową młodej pary. Kanai, czarnowłosa młoda kobieta spoglądała na Agaę z nienawiścią. To, że Pit czasem sycił swoje pożądanie wdziękami innych młodych kobiet, mogła znieść, było to w gromadzie normalne. Ale od kiedy przyprowadził ze sobą tę obcą, odmienną przybłędę, zupełnie się od niej oddalił i nawet o kęsy mięsiwa musiała dopraszać się u innych myśliwych, nagradzając ich swoim ciałem. Często podglądała zazdrośnie, jak Pit i Agaa dziko, gorąco kochają się na pęku skór w swojej chacie, na murawie za kępą krzewów... Ich namiętność, westchnienia i okrzyki rozkoszy rozbudzały jej zmysły tak, że aż przebierała nogami i sięgała między nie ręką, szukając bodaj namiastki zaspokojenia, bez udziału mężczyzny.
Tegumai zauważył pełne zawiści i narastającego gniewu zachowania Kanai. Także teraz popatrzył w jej stronę. Może poczuła na sobie jego wzrok, bo zwróciła głowę ku niemu i ich spojrzenia spotkały się...
...
Wieczorem tego dnia, po długiej uczcie miłosnej, Piotr i Agata leżeli stuleni pod puszystymi skórami.
— Aga, od pewnego czasu nachodzą mnie myśli, z którymi nie mogę sobie dać rady.
— Jakież to myśli? Zastanawiasz się może nad nami? Nad naszą obecnością w tym przedziwnym miejscu i czasie dawno minionym?
— Tak. Zastanawiam się, czy dobrze robimy pomagając tym ludziom, korzystając z naszej wiedzy z innych czasów, z odległej przyszłości.
— Dlaczego nie mielibyśmy im pomagać? Nie uczymy ich niczego złego, wzbogacamy trochę ich wiadomości i doświadczenia. Nie stosujemy żadnej techniki, żadnych urządzeń z naszej epoki. Ogromna część naszej wiedzy nie ma żadnego zastosowania bez maszyn, elektryczności, tej naszej całej cywilizacji. Nie mamy nawet zwykłego noża, łopaty czy toporka!
— A jednak... Mimo to... Pomyśl! Na przykładzie tego chłopca – Tufa – pokazaliśmy, jak sztucznym oddychaniem można uratować komuś życie. To chyba nie był błąd z naszej strony. Ale z tym złamaniem?... A nuż pozostanie kaleką? Może będzie skazany na pomoc gromady, na jej pogardę? Może stanie się dla niej nieznośnym ciężarem? Przy większej ilości takich wypadków mogłoby dojść do zachwiania naturalnej równowagi w tym stadku.
— Tak... — Agata zadumała się. — Moje lekcje zapobiegania ciąży mogą mieć nawet dużo poważniejsze skutki. Jeżeli ci ludzie nauczą się unikać potomstwa, to... to kto wie, czy nie spowodowałam, że nie urodzą się nasi pra-pradziadowie i tym samym i my nigdy nie przyjdziemy na świat. To jest ów typowy paradoks podróży w czasie!
— Może dlatego nie odwiedzają nas na Ziemi kosmici z innych planet?
— A jeśli to czynią, jeśli nam pomagają, to tak, abyśmy tego nie zauważyli. Kto wie, czy kiedyś nie przyspieszyli naszej ewolucji i nie obdarzyli naszych mózgów fenomenem zdolności abstrakcyjnego myślenia?
— I kto wie, czy nie popełnili błędu, bo ta zdolność rozumowania – niekoniecznie rozumnego – może doprowadzić do przerostu cywilizacji i zagłady natury na całej naszej planecie Ziemi!
— Wierzę, że w porę się ockniemy i skorygujemy nasz postęp.
— Jak więc my powinniśmy się zachowywać – tu i teraz? Mamy zaniechać wszelkiej aktywności?
— Bez przesady. Myślę, że nie zaszkodzimy rozwojowi naszych gospodarzy, jeżeli wskażemy im pewne możliwości ułatwienia sobie życia i przetrwania. W końcu na ten cel nastawiona jest cała ewolucja tak biologiczna, jak i społeczna. Czy nie tak?
— Pewnie masz rację. Będziemy jednak nieco przezorniejsi z okazywaniem naszych czarodziejskich umiejętności. Będziemy więcej obserwować, a mniej się wtrącać. Może nasza misja na tym właśnie polega, aby się czegoś dowiedzieć i przenieść to do naszych czasów?
— Zebrać materiał dla naszego... dla Grzegorza?
Od tej pory Agata i Piotr starannie unikali okazywania swoich niezwykłych możliwości i umiejętności. Stopniowo wtopili się w codzienność życia gromady, która uznała ich za uczynnych i użytecznych wprawdzie, lecz zwyczajnych członków społeczności.
...
Ramię Tufa zrosło się po kilku tygodniach. Pozostało jednak wyraźnie skrzywione i słabsze od zdrowego. Bolesność ustąpiła i dzieciak powrócił do swoich zajęć i zabaw. Tylko na drzewa już się nie wspinał z taką łatwością i ochotą. Pewnego ranka Agata znalazła przed wejściem do namiotu piękną, puszystą lisią skórę.
— Piotr! Piotr! Ależ to piękna skóra! Dziękuję ci!
— Jaka skóra? To nie moja; to znaczy nie ode mnie. Skąd ona się tu wzięła?
Rozejrzeli się bezradnie wokół. Zza szałasu Tufa życzliwie patrzył w ich stronę jego opiekun, prawdopodobnie ojciec, choć w takich sprawach rzadko panowała w stadzie jasność i pewność.
— Piotr, on się nam zrewanżował za pomoc Tufowi.
— "Na parapecie", jak by powiedziała nasza ukochana Młoda Lekarka — dodał Piotr, wspomniawszy prześwietny radiowy cykl Ewy Szumańskiej.
...
Jesień miała się ku końcowi. Coraz częstsze i mocniejsze nocne przymrozki sprawiły, że mieszkańcy osady zabrali się do intensywnych przygotowań do zimy. Uszczelniali groty, wzmacniali namioty i szałasy, okładali je dodatkowymi warstwami trzcin i skór.
Gromada pilnie gromadziła zimowe zapasy. Miejsce indywidualnych polowań zajęły zbiorowe łowy z nagonką. Ludzie suszyli i wędzili mięsiwa i ryby. Wytapiali z dziczyzny tłuszcz i zlewali go do glinianych naczyń. Podbierali pszczołom plastry miodu. Zbierali i suszyli ostatnie jesienne owoce, orzechy, grzyby, ziarna traw przypominających zboża. Część dzikich winogron i innych owoców układali w naczyniach, licząc widocznie na skutki fermentacji. Część zaś długo warzono z dodatkiem miodu do postaci galaretowatych konfitur.
Nadeszły w końcu trwałe mrozy, spadł śnieg. Po kilku tygodniach nastąpiły słoneczne mroźne dni.
— Agaa, mamy robotę! — odezwał się pewnego ranka Pit w narzeczu plemiennym do swojej kobiety, zagrzebanej w ciepłe futra.
— Tak wcześnie? Daj jeszcze pospać! Albo chodź tu do mnie, ogrzeję cię i będzie nam dobrze razem!
Pit zawahał się pod wpływem nęcącej propozycji, ale przemogły poczucie obowiązku i przykład innych rodzin krzątających się już żwawo wokół swoich domostw.
— Wstawaj, wstawaj! Później sobie odpoczniemy. A teraz - do roboty!
— Jakiej roboty? — Agaa wynurzyła się w końcu niechętnie z pieleszy.
— Jest dobra pogoda na przegląd zapasów. Popatrz, inni już dawno zaczęli!
Istotnie, gospodynie wydobywały ze schowków w szałasach, grotach i wykopach wszystko to, co niedawno tam pochowano z myślą o zimie. Odrzucały nadpsute kawałki mięsa i ryb, zgniłe i spleśniałe owoce. Kobiety przepędzały mężczyzn, którzy szczególnie dokładnie sprawdzali jakość i smak sfermentowanych owoców.
Lepiej zachowane zapasy rozwieszano na gałęziach drzew w celu przewietrzenia i dosuszenia w powiewach wiatru i promieniach słońca. W suchym, mroźnym powietrzu ginęło robactwo, pleśnie i drobnoustroje. Szczególnie chętnie zawieszano żywność na świerkach i sosenkach, których miłe, żywiczne zapachy wnikały w prowiant i konserwowały go na przyszłość.
Dzieciarnia zaglądała starszym przez ręce, dopraszała się smakołyków, a nawet podkradała z drzew niżej rozwieszone łakocie.
— Piotr! Piotr! — zawołała nagle Agata. — Czy ty zdajesz sobie sprawę, z czym my tu mamy do czynienia?
— Jak to? Co masz na myśli? — nie zrozumiał jej chłopiec.
— Przecież to są choinki! Nasze świąteczne drzewka!
— A wiesz, chyba masz rację! Pomyśleć, że ci ludzie wymyślili je już dziesięć tysięcy lat przed naszą erą! I jak tyle innych obyczajów, także i ten choinkowy wyrósł z realnej potrzeby i mądrych doświadczeń naszych przodków.
— A co z obyczajem podchoinkowych upominków? Czy dostanę coś od ciebie?
— Jasne! Zawiesimy sobie w chacie gałązkę, a pod nią, przy ciepłym ognisku... domyślasz się, co dostaniesz ode mnie?
— Nic, ani trochę! — Aga udawała, że nie rozumie obietnicy słodkich pieszczot. — Ale pod warunkiem, że się to odbędzie na tych pięknych nowych futrach, które tak przede mną chowasz w najciemniejszym kącie! — dodała jednak z kobiecą zapobiegliwością i przytomnością umysłu. — I... i obiecuję, że i ty coś ode mnie dostaniesz! — powiedziała mu już cichutko, prosto do ucha.
Rozhowory zakochanej pary przerwał Tuf. Chłopak wręczył Adze zgrabny wianuszek z suszonych owoców podobnych do jabłek, gruszek, śliwek. Piotr skorzystał z okazji, aby pooglądać jego świeżo zrośnięte ramię.
Czarnowłosa Kanai nie przerwała zabiegów wokół swoich skromnych zapasów żywności, ale jak zawsze zazdrośnie śledziła poczynania Pita i Agai. Widok Tufa musiał nasunąć jej jakąś myśl, bo na jej zaciśniętych wargach zagościł zły uśmiech.
Tegumai w zadumie obserwował tak młodych, jak i Kanai. Piotr i Agata nie wchodzili mu w drogę, nie podrywali bezpośrednio jego autorytetu. Jednak czynili to mimo woli, otwierając ludziom oczy na ich własne możliwości, pomagając zrozumieć i lepiej wykorzystać zjawiska i przedmioty w ich naturalnym otoczeniu. Tegumai nie zdziwił się, kiedy koło jego groty pojawiła się Kanai i bez zbędnych słów zajęła się przeglądem jego zimowej spiżarni.
Spojrzenia młodych kobiet, Agai i Kanai, spotykały się często i Agatę przejmował dreszcz lęku, kiedy spoglądała w czarne, skupione oczy pięknej rywalki.
— Piotr! Dlaczego ta czarna dziewczyna tak nas strasznie nienawidzi?
— Nie wiem. Zazdrość? Zawiść? Naprawdę nie wiem. Może ty lepiej ją potrafisz zrozumieć? — Piotr też zauważył wrogie zachowanie i miny swojej dawnej towarzyszki.
— Może. Chodzi mi o to, czy nie wyrządziłeś jej przypadkiem jakiejś konkretnej krzywdy?
— Nikogo z jej bliskich nie zabiłem. Niczego jej nie zabrałem...
— No, no! To już nie jest takie oczywiste. I pewnie o to właśnie chodzi! Nie zabrałeś jej namiotu ani futer, ale odebrałeś jej nadzieje i marzenia, zburzyłeś plany. I ja też. Dlatego nienawidzi nas obojga! Widziała siebie w roli twojej partnerki, a ciebie jako swego trwałego opiekuna.
— Niczego jej nie obiecywałem!
— Och, wy mężczyźni! Jeśli w ogóle wykazujecie jakieś poczucie odpowiedzialności, to liczą się dla was tylko wyraźnie wypowiedziane zobowiązania. My to widzimy inaczej.
— Jak inaczej? Na jakiej podstawie?
— I znów ta męska logika! Jak? Dlaczego? Na jakiej podstawie? "Miej serce i patrzaj w serce" powiedział ktoś pięknie. Kobieta myśli sercem. Zauważa niewypowiedziane uczucia mężczyzny. I tak musi czynić, bo jemu bardzo trudno przychodzi ich wypowiadanie na głos, ubieranie w słowa. Może z wyjątkiem bawidamków, czarusiów paplających na wzór Casanovy.
— Powiadasz, że kobiety są bardziej uczuciowe? I szlachetniejsze, delikatniejsze w uczuciach?
— Nie twierdzę, że są szlachetniejsze. Szlachetność to jeszcze jeden z męskich mitów i sloganów. Kobieta jest wrażliwa jak czuła antena. A to, co zarejestruje, zaraz przymierza do swoich marzeń i zaczyna na tym budować życiowe plany. W urządzaniu życia mężczyzna jest bardzo ważnym meblem, prawie jak stół kuchenny.
— Stół? Kuchenny?! Żeby choć łoże! Małżeńskie...
— Też, też. Nie martw się. W końcu wszystko służy zachowaniu gatunku. W wyobraźni dziewczyn wiązanka fiołków rozrasta się do rozmiarów ślubnego bukietu, a melodia kilku ciepłych słów rozbrzmiewa weselnym marszem.
— Słowem, budują zamki na lodzie.
— Tak. I bardzo źle znoszą, kiedy lód się załamuje. Niektóre charaktery reagują nienawiścią i dyszą żądzą zemsty.
— Czarne charaktery!
— Czarne. Jak ta twoja Kanai!
...
Nieoczekiwanie przyszły ciężkie chwile dla mieszkańców osady. Najpierw niezwykłe zimą ocieplenie i wilgoć spowodowana długotrwałymi deszczami sprawiły, że znaczna część zapasów żywnościowych uległa zepsuciu. Później mroźne wichury i zamiecie śnieżne praktycznie uniemożliwiły łowy i zdobywanie świeżego mięsiwa.
Ludzie dojadali resztek zapasów. Chorowali, zjadając nawet to, co wcześniej wyrzucili jako zepsute. Głód zaglądał w oczy. Piotr i Agata wydłubywali ze skrytek ostatnie kęsy wędzonego mięsa, przeszukiwali kąty w poszukiwaniu zawieruszonych orzechów i suszonych owoców. Zastanawiali się, jak pomóc sobie i sąsiadom, ale nic im nie przychodziło do głowy, cała ich wiedza nie przydawała się na nic w konfrontacji z niesprzyjającymi zachowaniami przyrody.
Pewnego ranka zbudził ich niezwykły gwar w pobliżu ich namiotu. W miejscu, w którym Agaa i Pit zrzucali odpadki ze swego gospodarstwa, kilkoro mieszkańców osady pochylało się, wpatrując w jakiś okrągły kształt leżący na ziemi. Wśród zebranych była Kanai, mówiła coś do zebranych wskazując ręką w stronę namiotu Pita i Agai. Tegumai stał opodal i przyglądał się tej scenie dłuższą chwilę w zadumie. Podszedł dopiero, kiedy przywołał go ktoś z rozprawiających żywo ludzi.
Coraz częściej ich twarze zwracały się w stronę Pita i Agai. Ci, zdziwieni i nie rozumiejący o co chodzi, zbliżyli się do zgromadzonych. To, co ujrzeli na ziemi, zmroziło krew w ich żyłach. Na śniegu leżała ludzka głowa. W sinej, stężałej twarzy natychmiast rozpoznali rysy Tufa.
W pobliżu leżały mniejsze kostki, z resztkami spieczonego w ogniu mięsa. Kilka innych znaleziono tuż przy chacie Pita i Agai. Dla wygłodniałych mieszkańców osady sprawa, mimo swojej całej, nadzwyczajnej grozy, nagle wydała się jasna.
Piotr i Agata zrozumieli, że są zgubieni.
...
Plemię hołdowało różnym obyczajom i regułom gromadnego współżycia. Niektóre mogły ludziom z innej epoki wydawać się okrutne i barbarzyńskie, jak na przykład brak troski o ciężko chorych lub okaleczonych. Jednak wspomnienia o kanibalizmie pojawiały się już tylko w opowieściach z czasów dawnych walk i wojen, a i w nich wiązały się jedynie z rytualnym spożywaniem niektórych części ciała pokonanych wrogów. Zjedzenie ludzkiego mięsa, a zwłaszcza ciała kogoś z własnej gromady, było zbrodnią właściwie nie do pomyślenia i starszyzna gromady, pod wodzą Tegumai, długo głowiła się nad odpowiednią karą.
...
Płomienie leniwie, niechętnie ogarniały coraz wyższe gałęzie i bierwiona. Agata i Piotr patrzyli na siebie, próbując spokojnym spojrzeniem dodać sobie na wzajem odwagi w obliczu nieuchronnego końca. Tegumai zagrzewał gromadę do rytualnych pląsów wokół ogniska. Ludzie poruszali się wprawdzie za jego przykładem, ale w ich gestach i okrzykach nie było radosnego podniecenia.
Płomienie sięgnęły stóp młodej pary. Coś kazało im spojrzeć przed siebie. Przez dym i rozedrgane od gorąca powietrze zobaczyli go. Stał pod dębem, w długim zielonym płaszczu. Patrzył na nich poważnie, ale pogodnie.
— Czy to konieczne? Musimy tak umrzeć? — zapytała Agata cicho; była jednak pewna, że usłyszy ją i Piotr i on, Grzegorz.
— Tak, tak musi być.
Ledwie dostrzegli, jak poruszał ustami. Mimo to słyszeli jego głos, jak gdyby stał tuż przy nich.
— Chcecie wiedzieć, dlaczego... Pomyślcie sami. Weszliście w świat tych ludzi, zakłóciliście bieg ich życia. W pozytywnym kierunku, to prawda; pomagaliście im. Ale wnieśliście niepokój, poderwaliście ich zaufanie do ich własnej wiedzy i organizacji. Znacie paradoks wehikułu czasu. Przybyliście tu z przyszłości, z naszej wspólnej teraźniejszości dwudziestego wieku. Pozostając dłużej, moglibyście naruszyć, odmienić dalszy bieg historii. Mogłoby dojść do waśni i konfliktów plemion, w których zginęliby wasi praojcowie, zanim praojcami by zostali Moglibyśmy nigdy w ogóle się nie urodzić... a tego nie chcielibyście, prawda? Tyle przecież wspaniałych chwil przeżyliście razem! I pomyślcie: przecież to wszystko jeszcze przed wami!
— I nie obawiajcie się! – dodał. – Umrzecie w sposób, który da im do myślenia, nadwątli ślepą wiarę w kłamstwa szamanów. Nie wolno wam zmienić ich cywilizacji. Pozostawicie jednak ślad w myślach i uczuciach; o tyle będą bogatsi.
Płomienie sięgnęły kolan i wzmogły się. Nie czuli nic prócz miłego ciepła i zapachu płonącej żywicy. A kiedy spaliły się krępujące ich pęta, wzięli się za ręce.
Wtem spojrzenie Agaty padło na Kanai. Stała na uboczu, a w jej oczach widniał triumf, kiedy patrzyła w wielki ogień. Ogryzała sporą kość z resztką spieczonego mięsa. Agata, jak przez lunetę, dojrzała na kości krzywe zgrubienie. Wyciągnęła bezwiednie ramię w stronę Kanai, a jej ruch i wyraz twarzy był tak sugestywny, że zgromadzeni wokół ogniska ludzie zwrócili twarze w tę samą stronę. I oni dostrzegli krzywą kość i zrozumieli gest Agai; zrozumieli wszystko.
Część z nich otoczyła Kanai, wymachując gniewnie rękami, a część rzuciła się do ogniska i zaczęła je rozgarniać, gasić...
Było jednak za późno. Widzieli jeszcze, jak w huczących płomieniach i kłębach dymu rozpływają się sylwetki niezwykłej pary młodych kochanków.
...
Brnąc po kolana w świeżo spadłym śniegu, powoli posuwało się przez rzadki las dwoje ludzi. Czarnowłosa piękna kobieta, okutana w czarne futro, dźwigała w obu rękach ciężkie tobołki. Rosły mężczyzna szedł przed nią z długim kijem, odgarniając nim czasem ciężkie od śniegu gałęzie drzew. Spod rozchylającej się wierzchniej skóry ukazywało się na jego szyi miękkie, białe, królicze futerko. Znużeni, wypatrywali jakiejkolwiek nory lub groty. Nie oglądali się za siebie; gromada wygnała ich z osady bezpowrotnie.
...
Z piskiem kół na krzywiźnie pętli zatrzymała się czwórka. Kioskarka odłożyła robótkę w nadziei, że, po drodze do domu, wysiadający kupią u niej gazety albo bilety. Jako jedna z ostatnich minęła kiosk niestara, szczupła czarnowłosa kobieta w długiej ciemnej spódnicy, objuczona zakupami. Przez naddarty papier opakowania wyglądała z jednej z toreb duża, biała kość giczy cielęcej. Kobieta podreptała w stronę pobliskiej plebanii i otworzyła sobie kluczem drzwi w furcie zwieńczonej łukiem obrośniętym pnącymi różami. W oknie pierwszego piętra można było dojrzeć sylwetkę rosłego mężczyzny w czarnym swetrze i w białym sztywnym kołnierzyku.
Z kościelnej wieży rozległy się trzy uderzenia zegara bijącego kwadranse.
— To już trzy na dwunastą — mruknęła do siebie pani w kiosku, na galicyjski sposób określając godzinę 11.45.
Od strony pagórka z torem saneczkowym wolno szło troje ludzi. Młoda dziewczyna i chłopiec opowiadali o czymś, żywo gestykulując, starszemu szpakowatemu mężczyźnie, który szedł między nimi i od czasu do czasu notował coś w dużym zeszycie w zielonych okładkach.
w grudniu 1999