Margit Sandemo
Saga o czarnoksiężniku tom 13
Są lata czterdzieste osiemnastego wieku.
Od dłuższego czasu islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril cierpią prześladowania ze strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina poznali wiele spraw związanych z tajemnicą Świętego Słońca, wielkiej złotej kuli o strasznych magicznych właściwościach. Święte Słońce zaginęło przed tysiącami lat.
Istnieją ponadto dwa szlachetne kamienie, które zły zakon pragnie zdobyć. Najstarszy syn Móriego i Tiril, Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go podobnym do elfa urodzie oraz niezwykłych zdolnościach, znalazł w dzieciństwie wielki szafir. Teraz Dolg jest już dorosły i właśnie niedawno odszukał na Islandii czerwony farangil, drugi z tajemniczych klejnotów. Do obu pomógł mu dotrzeć duch opiekuńczy Dolga, zwany Cieniem, sam nimi bardzo zainteresowany. Wiele wskazuje na to, że owe szlachetne kamienie stanowią klucz, który otworzy Wrota. Nikt jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach mówią niejasne pogłoski.
Całkiem ostatnio odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe Wrota. Starą mapę odkryto podczas fantastycznej wyprawy do Karakorum u podnóża Himalajów. Móri i jego przyjaciele właśnie stamtąd wrócili.
„W skład rodziny jego i Tiril wchodzą następujące osoby:
Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23.
Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.
Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniaczka Villemanna, lat 21.
Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat.
Theresa, księżna, matka Tiril.
Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril.
Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, 23 lata.
Danielle, delikatna, łagodna i bezradna siostra Rafaela, 19 lat.
No i, oczywiście, pies Nero.
Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze światem istniejącym obok, sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę duchów, które wspierają rodzinę w jej walce z rycerskim zakonem. Owe duchy pomogły im właśnie teraz wrócić w bardzo krótkim czasie z Karakorum. Tak się jednak złożyło, że małą Danielle wysłano do domu przed innymi. Odprowadzała ją pani powietrza, ale musiała nieoczekiwanie przyłączyć się do reszty grupy. Zostawiła więc Danielle w lesie na wschód od dworu Theresenhof. Wkrótce wszyscy pozostali dotarli do domu, lecz Danielle tam nie zastali.
Nikt z biorących udział w wyprawie nie widział jej od chwili, gdy się z nimi pożegnała!
Dłużej już tego nie zniosę, myślała Danielle, brnąc w mokrym śniegu przed siebie w kierunku, gdzie, jak sądziła, powinno się znajdować Theresenhof.
Była oszołomiona, wciąż nie bardzo przytomna po koszmarnych przeżyciach w Karakorum i po wywołującej zawrót głowy powrotnej podróży do domu w towarzystwie pani powietrza. W dodatku środek nasenny wciąż jeszcze działał. Przewodniczka zostawiła ją po prostu w lesie, samą i przestraszoną. Marzły jej nogi, głodna była ponad wszelkie wyobrażenie i nieludzko zmęczona. Ale nawet nie to w największym stopniu odbierało jej odwagę.
Teraz trzeba już nareszcie skończyć ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, myślała w desperacji Koniec z duchami i podróżowaniem w czasie oraz przestrzeni do innych sfer. To dobre dla wuja Móriego i jego dzieci, ja jednak jestem całkiem zwyczajną dziewczyną i nie mam żadnych, ale to żadnych zdolności okultystycznych. Chcę prowadzić normalne życie, jakie przystoi młodej dziewczynie ze szlacheckiego rodu, chcę założyć rodzinę i osiąść nareszcie w spokoju. Mieć kilkoro ładnych, zdrowych dzieci. -
Problem polegał jedynie na tym, że Danielle nigdy nie została poinformowana, skąd się takie miłe i ładne dzieci biorą. Sądziła, że wystarczy po prostu wyjść za mąż, a dzieci pojawiają się niejako same z siebie, dzięki błogosławieństwu księdza. Być może zbyt długo żyła w atmosferze czarów i niezwykłości? Może wierzyła, że ślubne błogosławieństwo to coś w rodzaju hokus - pokus? Jak zaklęcia Móriego, który za pomocą magicznych run i formułek otwiera tajemnicze zamki.
Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach. To życie, prowadzone na cieniutkiej niczym ostrze noża granicy pomiędzy rzeczywistością a światem magicznym, było przecież także i zabawne, i niezwykle podniecające! Obcowanie z rodziną Móriego to nieprzerwane pasmo przygód. A przybrane rodzeństwo... cóż za cudowni szaleńcy!
Och, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego nie jest już w stanie ciągnąć tego dalej. Niezwykłość przeżyć zawdzięczała przecież w ogromnej mierze temu, że była zakochana, najpierw w Dolgu, a potem w Villemannie.
Teraz obaj odwrócili się do niej plecami.
I od tej chwili fantastyczne przygody nie wydawały się jej już takie fascynujące.
Kiedy ostatecznie uświadomiła sobie, że Dolg nigdy się nią nie przejmował, a Taran powiedziała, iż Ville - mann jest w Danielle zakochany od lat, ona również odkryła młodszego z braci.
Teraz zrozumiała, że jego utraciła także, zanim zdążyła mu wyznać, jak bardzo jej na nim zależy.
W głębi duszy dobrze wiedziała, dlaczego się tak stało. Zarówno ona, jak i on dojrzewali. Villemann jednak szybciej, był zresztą starszy. W jej przypadku sprawy toczyły się nieco wolniej. A Villemann zaczął patrzeć na nią jakby nowymi oczyma, stwierdził, że jest i pozostanie niebywale dziecinna. To, co kiedyś było w niej wzruszające właśnie przez tę niedojrzałość, miało już takie na zawsze pozostać, tyle że z upływem lat traciło na świeżości i wdzięku. Danielle się nie rozwijała.
Bardzo gorzkie uczucie, kiedy się coś takiego stwierdza w odniesieniu do własnej osoby.
Ale przecież nie mogę być inna, niż jestem, myślała zbuntowana. Oczywiście, że nie jestem odpowiednią dziewczyną dla Dolga czy Villemanna, ale istnieje chyba na świecie ktoś, komu potrzebne będzie takie łagodne... delikatne... naiwne cielę...
Z trudem brnęła w głębokim śniegu, pochłonięta smutnymi myślami.
Nagle przystanęła.
Rozejrzała się wokół.
Teraz powinnam chyba już wyjść z tego lasu, przestraszyła się. Dokładnie na wprost muszą leżeć zabudowania Theresenhof, może jeszcze słabo widoczne ze sporej odległości, ale gdybym chociaż zobaczyła czerwone dachy budynków na wzgórzu...
A tymczasem nic tylko las. Las, las, las...
Boże drogi, gdzie ja właściwie jestem?
Młody drwal, Leonard Waldboden, wyszedł wczesnym rankiem, by wyciąć chaszcze na zarośniętej leśnej działce. Był to pogodny człowiek, przystojny, choć może nie olśniewająco urodziwy. Miał pełne życzliwości spojrzenie, a beztroskie życie, jakie prowadził, sprawiało, że patrzył na świat spokojnie.
Leonard cieszył się zawsze powodzeniem u dziewcząt, sam nie bardzo rozumiał, dlaczego, bo na przykład starszy brat był od niego dużo bardziej przystojny, a pod tym względem nie wiodło mu się najlepiej. Brat jednak bywał często niezadowolony, złościł się też na Leonarda za to jego szczęście do kobiet.
Po spędzonym wesoło na tańcach sobotnim wieczorze Leonard czuł się w ów poniedziałkowy poranek wyspany i rześki. Lubił przebywać w lesie, gdzie echo niosło się daleko i panowała mroźna świeżość. Ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu i...
Nagle przystanął. Wpatrywał się uważnie w leśne podłoże, nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy. Widział ślady niedużych stóp. Kobieta albo większe dziecko?
Ślady w lesie nie są w końcu niczym specjalnie dziwnym, zdumiewające było natomiast to, że te tutaj pojawiały się jakby znikąd. Po prostu były, zmierzały ku zachodowi, ale nie miały nigdzie początku. Wyglądało tak, jakby się zaczynały właśnie na tej polance, którą Leonard miał przed sobą. Jakby ten, kto je zostawiał, wychynął spod ziemi albo spadł z nieba.
Leonard nie pojmował, co to się mogło stać. Niesamowita sprawa, poczuł ciarki na plecach. Miał ochotę zawrócić i uciec stąd jak najdalej, ale ciekawość zwyciężyła i ruszył za dziwnymi śladami.
Kiedy już opuścił polankę, uspokoił się nieco. Tak naprawdę nie badał dokładnie okolicy, może więc ten człowiek zeskoczył w którymś miejscu z drzewa? Chociaż skąd by się tam wziął? Nie, najprawdopodobniej to jakieś dziecko, które dla zabawy szło tyłem, a potem ruszyło znowu przed siebie, stawiając stopy dokładnie w tych samych miejscach co przedtem. To oczywiste, nie ma się nad czym zastanawiać. On sam przecież tak robił w dzieciństwie, żeby oszukać brata, za co dostawał lanie.
Ślady układały się bezładnie. Zdawało się, że od czasu do czasu idący przystawał, jakby nie wiedząc, co dalej. A może ona czy on to zabłąkany wędrowiec? Tak, chyba tak.
To przypuszczenie skłoniło Leonarda, by szukać dalej. Znał przecież las jak własną kieszeń, a chętnie by pomógł komuś w potrzebie. Jeśli ów człowiek zamierzał iść na zachód, jak to z początku wyglądało, to później zawrócił. Ku północy. Niedobrze.
Młody drwal pospieszył naprzód.
W niektórych miejscach śnieg całkiem stopniał i ziemia była czarna, a wtedy ślady się urywały. Wyglądało zresztą na to, że idący chętniej wybiera właśnie te gołe miejsca. Z pewnością marznie w nogi.
I wtedy ją zobaczył. Stała bezradna w sosnowym zagajniku, próbując się zorientować w stronach świata, ale najwyraźniej bez rezultatu.
- Dzień dobry! - zawołał Leonard przyjaźnie. - Czy panienka zabłądziła?
Odwróciła się gwałtownie.
O Boże, jakaż ona ładna! Serce Leonarda zabiło z ożywieniem. To prawdziwa królewna z bajki! I płakała. A jak się przestraszyła jego głosu! Aż podskoczyła.
- Czy panienka zabłądziła? - powtórzył, podchodząc bliżej. i
- Myślę, że tak - odparła żałosnym głosikiem.
- O Jezu - jęknął Leonard. Zaczął jej się uważniej przyglądać.
Ubranie miała na sobie dosyć dziwaczne. Obszerne i z pewnością bardzo praktyczne, ale jak na księżniczkę z bajki, niezbyt wytworne. Określenie „wytworne” przyszło mu do głowy, kiedy spoglądał na jej ładną buzię. Ale ubranie? Nie!
Gruba chustka na kręconych włosach nadawała jej chłopski wygląd. Chustka miała, oczywiście, chronić przed zimnem, ale elegancka nie była. Zniszczony i brudny kożuszek z owczej skóry, wysokie, zapinane na guziki buty i... Boże drogi, pomyślał Leonard zdumiony. Spodnie! Ona ma na sobie szerokie spodnie. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widziałem! Spodnie zamiast spódnicy! Uszyte z grubego materiału.
Dziewczyna w spodniach?
Biedak nie mógł, oczywiście, wiedzieć, że kobiety z Theresenhof już dawno zrezygnowały z jeżdżenia w damskich siodłach podczas swoich długich i męczących wypraw. Theresa i Tiril wymyśliły wobec tego szerokie spodnie, które do męskiego siodła były najwygodniejszym ubraniem. Wszystkie cztery panie z Theresenhof uważały teraz, że to znakomity strój nie tylko do konnej jazdy. Kobiety z otoczenia Móriego rzadko przejmowały się tym, co inni sądzą na temat ich stylu życia.
Gdy Leonard zorientował się, że stoi oto i gapi się na dziewczynę jak na dziwoląga, odwrócił wzrok i rzekł z uśmiechem:
- Mam na imię Leonard i do moich obowiązków na leży doglądanie lasu. Mieszkam w majątku Webera. A jak tobie na imię?
Uważał, że „doglądać lasu” i „mieszkać w majątku” brzmi znacznie lepiej, niż „być drwalem”, jednym z wielu parobków we dworze.
- Ja jestem Danielle - odparła nieśmiało. - I mieszkam w Theresenhof.
Sądząc po ubraniu, musi to być jakaś dziewczyna pracująca w dworskich oborach, pomyślał Leonard. Ale jakaś bardzo delikatna i drobna, rzadko się takie widuje.
Biedactwo, taka była wystraszona, kiedy się pokazałem.
- Odprowadzę cię do domu - powiedział ze wzruszeniem w głosie.
Kiedy odskoczyła w tył, zapytał zdumiony:
- Ale ty się chyba mnie nie boisz? Nie chcę zrobić ci krzywdy.
Dziewczyna spuściła wzrok.
- Wybacz, nie chciałam być niewdzięczna - szepnęła. - Tylko że ostatnio przeżyłam tyle okropnych rzeczy. Dziękuję ci. Jeśli zechcesz pokazać mi, jak wyjść z tego lasu, to ja już potem sama znajdę drogę.
- Oczywiście!
Leonard, jako się rzekło, przywykł do podziwu dziewcząt i dość często to wykorzystywał. Doświadczenie podpowiadało mu, że służące od krów na ogół wiedziały, czego chcą, i tylko czekały na rozkoszne sam na sam.
Z tą Danielle jednak nie był całkiem pewien. Sprawiała wrażenie bardzo niewinnej i ufnej. Ale to, oczywiście, tylko pozory. Mówiła ładnym językiem, on jednak orientował się, że styl mówienia służby bywał różny, niekiedy poprawny, niekiedy nawet dość wulgarny. Wszyscy rozumieli, o co tak naprawdę chodzi.
Dziewczyna jednak jest taka śliczna. Kiedy powiedział „chodź”, wyciągając rękę, po długim wahaniu podała mu swoją i potem szła obok niego po śniegu. Czuł, jak lodowato zimna jest jej drobna dłoń, i znowu ogarnęło go wzruszenie.
- Marzną ci nogi?
- Trochę - odparła cicho, a zaraz potem dodała: - Ale to minie, kiedy pójdziemy.
Leonard sam nie byłby w stanie ogarnąć wszystkich nieczystych myśli, jakie kłębiły mu się w głowie, gdy powiedział:
- Tu niedaleko jest stary szałas drwali. Możemy tam przez chwilę odpocząć, rozpalę ogień, to się rozgrzejesz.
- Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu z mojego powodu - zaprotestowała nieśmiało.
- To w każdym razie bardzo miły kłopot - odparł z uśmiechem doświadczonego uwodziciela.
Dziewczyna zarumieniła się. Nie wyglądało na to, że jest przyzwyczajona do takich lekko frywolnych rozmów z młodymi mężczyznami. Ręce też miała znacznie delikatniejsze, niż miewają służące. Może to pokojówka, służy w domu? Nie, w takim pospolitym ubraniu? To niemożliwe. Świniarka? Też nie. Mogłaby natomiast zajmować się kurami. Nie potrafił określić jej zajęcia.
Zauważył jednak ukradkowe spojrzenia i zachwycony uśmiech panny, kiedy sądziła, że on nie widzi.
Podobam jej się, pomyślał i ta świadomość wywołała nieoczekiwane bicie serca. Boże drogi, Leonard, ta mała chyba zawróciła ci w głowie? I to po paru minutach znajomości? Zwykle przecież potrafisz zachować chłodny umysł.
Im jednak dłużej na nią spoglądał, tym gwałtowniej biło jego serce. Wzburzenie ogarniało i duszę, i zmysły.
Leonard, coś ty! przywoływał do porządku sam siebie. Uspokój się! To zwyczajna dziewczyna.
Wiedział już jednak na pewno, że tak nie jest. W każdym razie nie dla niego.
Trzeba brać pod uwagę środowisko, w jakim Leonard dorastał. Bez surowych zasad moralnych, bez jakiejkolwiek ogłady. Był to w gruncie rzeczy dobry chłopak, który mógł wyrosnąć na kulturalnego człowieka, może nawet zdobyć wykształcenie, gdyby tylko miał po temu warunki. Ale nie znał świata, w którym młodzi ludzie się kształcą. Znał jedynie grubiańskie dowcipy parobków i ich opowieści o sobotnich doświadczeniach z dziewczynami, sam prowadził takie samo życie i nabrał przeświadczenia, że wszystko, co pożądane, budzi opór, dzięki temu zdobył też większość swego doświadczenia z kobietami. O tym jednak, co mógłby przeżyć z tą drobną panienką, za nic nie opowiedziałby ordynarnym parobkom, swoim kolegom. To zupełnie wyjątkowa sprawa.
Leonard, sympatyczny, troskliwy i życzliwy, miał poczucie humoru i był przyjacielem ludzi i zwierząt. Ale takiej dziewczyny jak Danielle nigdy przedtem nie spotkał. Ubranie sprawiało, że nie potrafił określić jej pochodzenia, i popełniał pod tym względem błąd. Brał ją za kogoś z własnego świata.
Danielle szła obok cicha. Raz po raz spoglądała na niego ukradkiem. O, jakiż to wspaniały chłopak! Leśniczy. Może nawet myśliwy, nie potrafiła powiedzieć. Mama Theresa z pewnością by go bardzo polubiła, Danielle musi go kiedyś zaprosić do domu.
Pomiędzy wysokimi drzewami było dość ciasno, Danielle musiała więc podążać za Leonardem. Stąpała po jego śladach, by śnieg nie wpadał jej do butów. Nagle zachichotała pod nosem. Ludzie mówią, że jeśli dziewczyna idzie po śladach mężczyzny, to się w nim zakocha. Ona, oczywiście, zakochana nie jest, ale lubi tego idącego przed nią leśniczego. Bardzo. On ma takie mocne dłonie. Szerokie barki i wąskie biodra. Twarz niespecjalnie urodziwa, ale też i niebrzydka, a poza tym ów Leonard był niebywale czarujący! Kiedy na nią patrzył, w jego oczach pojawiały się wesołe ogniki. Ale miał też we wzroku inny wyraz, coś, dzięki czemu ogarniało ją poczucie wspólnoty z tym nieznajomym.
Bardzo jej się to podobało.
Uratował jej życie! To wspaniałe! Danielle była takim właśnie romantycznym typem dziewczyny, która zakochuje się w swoim wybawicielu. Wpatrywała się w jego plecy, wstrzymując oddech, w jego ciemnobrązowe włosy, na których nie nosił czapki. Patrzyła na grubą samodziałową kurtkę, do której poprzyczepiały się sosnowe szpilki...
W pewnym momencie Leonard odwrócił się i uśmiechnął do Danielle szeroko. O, poczuła, że wprost topi się w cieple tego uśmiechu. Coś dla siebie nawzajem znaczyli. Była pewna, że on się do nikogo prócz niej tak nie śmieje. Oni dwoje bowiem mieli coś wspólnego. Łączyło ich to nieprawdopodobnie romantyczne spotkanie w głębi lasu...
- Zmęczona? - zapytał z czułością w głosie.
- Nie, nie - zapewniła pospiesznie, przemilczając fakt, iż ledwo powłóczy nogami i że jest strasznie, ale to strasznie głodna. Nie potrafiła ocenić, czy Leonard ma przy sobie drugie śniadanie, a nie chciała sprawiać mu kłopotu narzekaniem. Poza tym jej zmęczenie wkroczyło już w tę fazę, w której odczuwa się jedynie pustkę w głowie i człowiek pragnie tylko usiąść i przestać istnieć. Oczy pieką przy tym nieznośnie, ale w ogóle nie chce się spać.
- Właśnie zbliżamy się do szałasu - rzekł przyjaźnie.
Danielle przystanęła. Nie wiedziała, co powinna zrobić, pojęcia nie miała, dlaczego się waha, bo, jak powiedzieliśmy, niezwykłe misteria miłości były jej całkowicie nie znane. Platoniczne uniesienia, romantyczne wizje, oto co znała w tej dziedzinie. Nigdy nie zdobyła wiedzy na temat bardziej konkretnych stron stosunków pomiędzy kobietami i mężczyznami.
Leonard trochę mocniej ścisnął dłoń dziewczyny. Dlaczego ona się waha? Czyżby zamierzała się drożyć?
Nie, nie ona.
Las trwał w ciszy. Gdzieś daleko dzięcioł tłukł z zapałem w pień sosny, niebo stało nad ziemią szare, ale nic nie wskazywało, że spadnie więcej śniegu. Poranek minął, zbliżało się południe.
Danielle popatrzyła na Leonarda i na jej delikatnej, zmarzniętej buzi pojawił się nieśmiały uśmiech. Od szyi ku policzkom rozlewał się intensywny rumieniec.
Naprawdę wpadłem jej w oko, uznał młody drwal i z radości o mało nie podskoczył. I jest chętna do wszystkiego, mógłbym niemal przysiąc.
Niemal.
Co tam, zaraz się sprawy ułożą po mojej myśli. Jeśli Leonard Waldboden cokolwiek potrafi, to właśnie przekonywać wahające się panny!
- Chodź - powiedział łagodnie i Danielle ufnie weszła za nim do brzydkiego szałasu. Rozpadający się, popodpierany, oznaczał jednak ciepło i odpoczynek!
I jaki uprzejmy jest dla niej ten całkiem przecież obcy człowiek! Naprawdę wzruszająco uprzejmy, przyprowadził ją do szałasu tylko dlatego, że zmarzły jej nogi.
Leonard szarmancko przytrzymał Danielle drzwi. Zdawał się nie zauważać, że skrzypnęły przy otwieraniu potwornie i że musiał je podpierać, by nie spadły z zawiasów. Wiedział, że powinien być uprzejmy! Takich manier biedaczka nigdy pewnie jeszcze nie doświadczyła, myślał zadowolony z siebie. Teraz z pewnością za - chichocze i wymierzy mi klapsa w dłoń. Tak robią skrępowane dziewczyny, gdy nie wiedzą, jak się zachować wobec rycerskiego mężczyzny.
Doznał jednak rozczarowania, bowiem ona podziękowała jak za coś oczywistego i spokojnie weszła do środka.
Ta Danielle wszystko robi inaczej.
O Boże, ależ ona ładna! Buzia i nos zaczerwieniony od mrozu, na policzkach brudne ślady łez. Zresztą w ogóle była niewiarygodnie brudna, jakby się nigdy nie myła. Albo w drodze musiała się bardzo namęczyć, albo... Nie, w to drugie nie był w stanie uwierzyć. Nie ta drobna panienka, jej życie było pewnie okropnie jednostajne.
Teraz jednak czeka ją przygoda, o której długo nie zapomni! Leonard potrafił czynić fascynującym życie młodych kobiet.
Ale i on musiał przyznać, że ledwie jest w stanie opanować podniecenie. Ta mała tak bardzo się różniła od dziewcząt, które rutynowo podbijał.
W szałasie nie czekało ich nic specjalnego. Zimno, nędznie, rozpadające się ściany, dwie prycze i stare palenisko, które zbudowali drwale. Zamiast podłogi klepisko z gliny zasypane śmieciami, wiórami i chrustem. Drewniana skrzynka zamiast stołu, krzeseł nie było w ogóle. Leonard natychmiast zabrał się do rozpalania ognia.
- Zdejmij buty - poradził Danielle. - I połóż je przy ogniu, to przeschną.
Wahała się przez moment, ale w końcu posłuchała. Odetchnęła rozkosznie, kiedy ciepło dotarło nareszcie do jej zdrętwiałych z zimna stóp.
Leonard podszedł do koi, na której siedziała, i objął jej drobne ramiona. Danielle zesztywniała, a potem odsunęła się.
Do licha! Tu się zanosi na długie i żmudne zabiegi. Leonard jednak znał i ten wariant.
Poza tym mieli czas. Dziewczyna stanowiła dla niego wyzwanie. Jeśli chce się drożyć, to on przystanie również na taką zabawę.
Kiedy ciepło zaczęło się rozchodzić po izbie, usiadł obok niej na pryczy, zachowując jednak przyzwoitą odległość, i zapytał, czy wciąż marznie.
- Już trochę lepiej - szepnęła.
Najwyraźniej była skrępowana tym, że siedzi tutaj z nim sama.
- Ile ty masz lat? - zaciekawił się Leonard.
- Osiemnaście - odparła cicho, spuszczając wzrok. - Na wiosnę skończę dziewiętnaście.
Osiemnaście? W takim razie musi być już nieźle doświadczona! Dlaczego więc się wygłupia?
Nie mógł się jednak na nią złościć. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z czymś równie delikatnym, powinien więc wyciągnąć z tej krótkiej chwili, ile tylko się da.
Ale właściwie dlaczego tylko z krótkiej? Leonard czuł, że tę dziewczynę pragnąłby poznać znacznie lepiej. Nie chciał, żeby się wszystko skończyło po kilku uściskach, dając pospieszną i szybko przemijającą radość.
Dziewczyna znowu ziewnęła. Obraziłby się, gdyby nie jej z daleka widoczne wielkie zmęczenie. Jakby nie spała od wielu nocy.
- Czy mogę ci wymasować ramiona? - zapytał odważ nie, kiedy milczenie stawało się męczące.
Dziewczyna podskoczyła zdumiona.
- Co? Nie, ja...
Leonard jednak nie zamierzał już dłużej tracić czasu. Przysunął się bliżej i położył swoje ogromne dłonie na jej barkach. Boże, jakaż ona krucha! Przycisnął mocno i zaczął masować. Potem przesunął dłonie na łopatki i kręgosłup. To powinno ją rozbudzić.
- No i co, czujesz się lepiej?
- Taaak - wyjąkała, bo Leonard masował z takim zapałem, że potrząsał nią całą.
- Zdejmij tę grubą kurtkę, ona kompletnie przemarzła i wcale cię teraz nie grzeje - zaproponował podstępnie.
- Przecież nie mogę - zaprotestowała.
Chryste, pomyślał Leonard. Ta dziewczyna okręciła mnie sobie wokół małego palca. Jestem skończony! Muszę ją mieć.
- Dlaczego nie miałabyś zdjąć kurtki? - mruknął, zsuwając kożuszek z jej ramion.
- Mama mówi, że nie wolno mi przebywać samej z młodymi mężczyznami. I nie powinnam nic z siebie zdejmować.
Leonard westchnął. Zaczynają się problemy. Ale wyzwanie stawało się coraz bardziej podniecające. A on uwielbiał wyzwania.
- Przecież tu chodzi o to, żebyś się nie zaziębiła - próbował przekonywać. Po chwili rzeczywiście udało mu się zdjąć z niej kożuszek.
- Jaką masz piękną bluzkę! - zawołał zdumiony.
- Dziękuję! Nie powinnam jej była wkładać w taką męczącą podróż, ale mama niczego nie zauważyła, więc wzięłam ją mimo wszystko - mówiła, uśmiechając się sennie.
Pewnie dostała ją od chlebodawczyni, pomyślał Leonard. Od gospodyni.
- Jesteś głodna? - zapytał.
- Och, tak - jęknęła. - Nie jadłam od... Ech, nie wiem już od jak dawna. Chyba od wielu dni.
Leonard rozpromienił się. Nareszcie mógł zrobić coś, co ją ucieszy. Rozpakował węzełek z drugim śniadaniem, chleb z masłem, kawałek sera i szynki, domowej roboty piwo. Do piwa Danielle nie była przyzwyczajona, ale nie chciała sprawiać kłopotu. Z wdzięcznością przyjmowała poczęstunek, a kiedy tak siedzieli obok siebie, jedząc, nabierała coraz większego zaufania do młodego nieznajomego. Od czasu do czasu uśmiechali się do siebie onieśmieleni.
- To powiadasz, że już od wielu dni błądzisz po lesie?
- Nie, nie, nie tutaj - odparła pospiesznie.
- Tak? A skąd przyszłaś? Znalazłem w lesie twoje ślady, ale było tak, jakby się wzięły znikąd. Po prostu ni stąd, ni zowąd pojawiły się pośrodku polanki. Czy weszłaś na polankę tyłem, a potem wyszłaś z niej po własnych śladach?
- Co? Tak, tak właśnie zrobiłam - potwierdziła Danielle, domyślając się, co Leonard widział. - Tak zrobi łam. Szłam tyłem. Dla zabawy.
Przyjął wyjaśnienie do wiadomości. Nie zastanawiał się nad tym, że przecież młoda dziewczyna, przemarznięta i głodna, zabłąkana w lesie, nie miałaby ochoty na żadną zabawę. Gapił się po prostu na białą skórę w wycięciu bluzki i czuł, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego.
Po piwie Danielle stała się jeszcze bardziej senna. Poza tym kręciło jej się w głowie. Teraz rozumiała, dlaczego mama Theresa nie pozwala jej pić alkoholu. Była taka bezbronna. Cudownie jest siedzieć blisko tego sympatycznego Leonarda w przyjemnej atmosferze. W cieple. Najedzona. Danielle nie widziała już nędzy szałasu.
Była taka zmęczona, taka zmęczona...
Leonard najwyraźniej oczekiwał z jej strony wyjaśnienia, dlaczego tak długo znajdowała się poza domem i dokąd podróżowała, a gdy ona nadal nic nie mówiła, zaczął opowiadać o sobie. Trochę oczywiście ubarwiał, przedstawiał sprawy w lepszym świetle, by zaimponować tej panience. Pochwalił się na przykład, że właściciel majątku jemu właśnie zlecił opiekę nad całym lasem...
Dziewczyna ciężko wspierała się o jego ramię.
Śpi?
Tak, rzeczywiście, zasnęła! I prawdopodobnie nie słyszała wiele z pięknej opowieści o jego życiu.
Przesunął ją odrobinę. Nie czuł się urażony, widział, że dosłownie pada z nóg. Ciepło, jedzenie i piwo rozmarzyły ją tak, że zasnęła. Potrafił jej to wybaczyć.
Ostrożnie ułożył ją na pryczy, podłożył własną kurtkę pod głowę śpiącej, a kożuszka użył jako okrycia.
A może...?
Leonard zdjął z powrotem kożuszek. Była zbyt ładna, kiedy tak leżała, i spała naprawdę, to oczywiste. Niczego nie udawała.
Pogłaskał jej delikatną, drobną dłoń. Wsunął rękę pod bluzkę. Skórę miała białą i piękną, również tam, gdzie łzy zostawiły ślady na brudnych policzkach, zrozumiał więc, że ten brud to nie jest jej naturalny stan. Na szyi, za uszami była czyściuteńka niczym pączek róży.
Jaka czarująca, śliczna panienka! Ona musi należeć do niego! Będzie dla niej taki dobry i czuły...
Nawet nie zauważył, że jego ręce same podnoszą te jej szerokie spodnie, odsłaniają kolana. Pończoszki też miała bardzo ładne. W tym Theresenhof muszą mieć naprawdę miłych gospodarzy.
Theresenhof? Poczuł skurcz żołądka. Czego to on nie słyszał o tym majątku! Podobno jakiś czarnoksiężnik, nie, dwóch! A syn ma jakoby bardzo dziwne zdolności.
Że też ona ma odwagę tam mieszkać!
Poczuł ciarki na plecach, kiedy przypomniał sobie, w jaki dziwny sposób dziewczyna pojawiła się na zasypanej śniegiem polanie. A jeśli ona...?
Nie, ona jest prawdziwym człowiekiem, czuł to. Przesuwał dłonie po jej udach, jedno wciąż było zimne, ale drugie rozgrzało się już w cieple od paleniska. Leonard jeszcze trochę podciągnął spodnie.
Ogarniało go coraz większe podniecenie, musiał cofnąć na chwilę trzęsące się ręce. Czy powinien zdjąć z niej te spodnie? Spała tak głęboko, ale nigdy nic nie wiadomo, mógłby ją okropnie wystraszyć.
Kiedy pieścił jej uda, usłyszał cichy jęk, ale nie miał wątpliwości, że sprawia jej przyjemność. Na wargach bowiem pojawił się słaby uśmiech.
Leonard oddychał z drżeniem. Wkraczał na niebezpieczny teren, ale to takie podniecające. I pociągające. Za nic by teraz nie zrezygnował.
Ostrożnie uniósł jej biodra i próbował ściągnąć spodnie. Wolno, wolniutko...
Nie obudziła się.
Podniecenie w nim narastało. Krew pulsowała w żyłach. Spokojnie, Leonard, działaj ostrożnie, nie przestrasz jej! Ale pieść ją, przygotuj, żeby była chętna, kiedy ją obudzisz.
Bo nie zamierzał brać śpiącej. To by było zbyt wulgarne, Leonard Waldboden nie musiał uciekać się do takich podstępów. Był honorowym parobkiem. To, że dziewczyny ulegały mu łatwiej niż innym, uważał za dar niebios czy losu.
Dziewczyna miała na sobie maleńkie majteczki, takich jeszcze nigdy nie widział. Cieniutkie, delikatne, jak z najprawdziwszego jedwabiu. Rozkosznie było ich dotykać, takie miękkie, atłasowe.
Może on powinien się rozebrać? Zaczął rozpinać pas. Kiedy tylko dziewczyna zobaczy jego dumną męskość, na pewno nie będzie stawiała oporu. Ale to też ryzykowne. Biedaczka może się przestraszyć. Nie dlatego, że jest dziewicą. To niemożliwe, żeby osiemnastoletnia panna... Należy jednak do tych kruchych istot, z którymi trzeba postępować bardzo ostrożnie. Nie przeć od razu prosto do celu.
Och, taką ma na nią ochotę! Powinien jednak wciągnąć jej spodnie na miejsce, delikatnie, żeby jej nie obudzić. Ciało dziewczyny nie pozostało obojętne na jego zabiegi. Poznawał to po cichych pojękiwaniach i ledwo dostrzegalnych ruchach na pryczy, przeciągała się leciutko, jakby udręczona, a zarazem stęskniona. To nie będzie trudna zdobycz.
Oddychał ciężko, gwałtownie.
Blady promień słońca wpadł przez otwór świetlny w ścianie szałasu i spoczął na jej udzie. W półmroku Leonard nie widział dokładnie jej ślicznych majteczek, teraz zobaczył, że są oślepiająco białe i że zostały uszyte z prawdziwego jedwabiu, a na jednej nogawce jest jakiś haft.
Monogram?
Z trudem zbierał myśli. Widział duże, ozdobne D, zwieńczone koroną. Imponującą koroną, nie taką prościutką jak ta, którą pieczętował się jego chlebodawca, właściciel majątku, Weber. Ta sprawiała wrażenie dużo ważniejszej.
D... jak Danielle. Po tej literze następowało coś jeszcze, ale zbyt pokrętne, by mógł to odczytać. Dwie inne litery. Małe... studiował dokładnie. Małe v, a poza tym już tylko ozdobne zawijasy.
Owo małe v musi oznaczać „von”.
Danielle von...
Jezu!
Leonard siedział kompletnie oszołomiony. Całe podniecenie zgasło.
Dobry Boże, co on zrobił?
Jeszcze nic złego, ale co mógł zrobić! Gdyby posunął się dalej.
Dzięki ci, Boże, powtarzał w duchu, unosząc wzrok ku zapadającemu się dachowi szałasu. Dzięki ci, mój aniele stróżu, że pozwoliłeś mi zobaczyć ten monogram!
Trwał tak ogłuszony, z otwartymi ustami, i gapił się na nią. Ubranie, brudna twarz wprowadziły go w błąd. Jeśli jednak przyjrzeć się dziewczynie uważnie, nietrudno dostrzec, że pochodzi z wyższych sfer.
Musiał być ślepy! Ale to takie niewiarygodne, żeby panna ze szlacheckiego domu błądziła sama po lesie w takim ubraniu. Skąd ona się w ogóle wzięła? Mówi, że opuściła dom dawno temu.
Musi ją tam z powrotem odstawić!
W końcu zamknął usta i odzyskał jako tako inteligentny wyraz twarzy. Z największą ostrożnością podciągnął jej spodnie i pozwolił spać tak, by podniecone ciało odzyskało spokój. Nie powinna się obudzić dręczona takimi myślami, to nie przystoi.
Bolesny smutek ogarnął Leonarda. Niestety, ta mała osóbka nigdy nie będzie do niego należała. On tymczasem już prawie się w niej zakochał.
I, co gorsza, uczucie wcale nie chciało tak od razu zgasnąć. Wcale nie wiadomo, kiedy go opuści. Siedział i patrzył na nią, aż poczuł, że wilgotna mgła przesłania mu wzrok. Zaskoczony i zły na siebie otarł oczy.
Wstał. On, Leonard Waldboden, mógł mieć każdą dziewczynę, jakiej zapragnął. Dlaczego więc płacze nad tą jedną?
Zamierzał obudzić Danielle, ale wciąż czuł się zanadto wzburzony, powinien jeszcze trochę odczekać.
Kilkakrotnie wciągnął głęboko powietrze, a potem delikatnie dotknął jej ramienia.
- Czas leci. Chyba musisz wracać do domu. Przestraszona zerwała się z posłania. Przepraszała go, że zasnęła, nie miała zamiaru być wobec niego nieuprzejma, ale to okropne zmęczenie... I dziękowała mu, że ją obudził, to prawda, powinna się pospieszyć, w domu na pewno na nią czekają.
Leonard spostrzegł, że Danielle przygląda mu się ukradkiem, kiedy oboje przygotowywali się do wyjścia. Czy ona coś zauważyła? zastanawiał się. Niestety, tego się już nie dowiem, niczego takiego mi przecież, nie wyzna.
- Powiedz mi - zaczął niepewnie, kiedy brnęli już po rozmokłym śniegu. - Kilka razy wspomniałaś o swojej matce. Kim ona jest?
- Mama? - zapytała zdumiona. - To księżna Theresa. Nie wiedziałeś o tym?
Dobry Boże! Leonard poczuł się taki maleńki jak szara mysz na tym białym śniegu.
Przełknął ciężko ślinę i mówił dalej:
- Proszę mi wybaczyć, że mówiłem ty do jaśnie panienki...
- Nie, nie, nie... - przerwała mu pospiesznie. - W naszej rodzinie nie przestrzega się takich konwenansów.
Znowu musiał westchnąć: Dobry Boże, jak traktować kogoś takiego?
- Panienka... Ty nie powiedziałaś mi, skąd wracasz - sam czuł, że nastrój pomiędzy nimi bardzo się zmienił, stał się jakiś uroczysty. A przecież byli już prawie przyjaciółmi. Ale to ostatnie, to jego wina. Ona się nie zmieniła. - Czemu jesteś ubrana jak wiejska dziewczyna? - zakończył.
- Chcesz wiedzieć, skąd się wzięłam na polanie? - za pytała powoli, jakby nie wiedziała, co mu odpowiedzieć.
- No widzisz, ja wracam z Karakorum.
- Skąd?
- Z Karakorum. To daleko stąd. W górach.
No tak, w Austrii jest wiele wysokich gór, a on przecież nie zna ich dziwnych nazw.
- Co tam robiłaś?
Było oczywiste, że dziewczyna pragnie zyskać na czasie. Wciąż niepewna, co odpowiedzieć, rzekła cicho:
- Mm... No cóż, musieliśmy tam kogoś uratować. Kto został uwięziony. Dawno temu. Poradziliśmy sobie.
- Jacy my? - zapytał Leonard skrępowany, bał się bo wiem, że Danielle jest już z kimś związana. Jakie to zresztą ma znaczenie, dla niego ona i tak jest nieosiągalna. Mimo to świadomość, że istnieje ktoś inny, wydawała mu się nieznośna.
- Wszyscy razem - odparła tak samo niepewnie jak na początku. - Wuj Móri i troje jego dzieci, poza tym mój brat Rafael, ja i Nero. To pies. I jeszcze Uriel. On jest aniołem.
- Co takiego?
- Nie, nie, zapomnij o tym! Popatrz, jak ładnie jest w lesie!
Ale tak łatwo się nie wymiga, o nie!
- Twój wuj, Móri... Ludzie gadają, że to czarownik.
- Nie czarownik - odparła oburzona. - To czarnoksiężnik! Jest bardzo miły i dobry.
- Tak, wiem, że jest zdolnym doktorem, ludzie wyrażają się o nim jak najlepiej. Ale uważają też, że bywa bardzo niebezpieczny.
- Nie wuj Móri! Owszem, mógłby być groźny dla złych ludzi, ale nigdy dla dobrych.
- Boisz się go?
- Ja? - roześmiała się nerwowo. - Nie, w najmniejszym stopniu. No, a teraz musimy się pożegnać...
- Nie, nie, odprowadzę cię jeszcze trochę. Kogo mieliście tam ratować?
Danielle została dobrze wychowana, wiedziała, że uprzejmy człowiek odpowiada na pytania, nie mogła więc udać, że nie słyszy, co Leonard chce wiedzieć. Westchnęła jednak ciężko, kiedy mruknęła:
- Madragów. Sigiliona, oczywiście, nie. To czlowiek - ja - szczur. Pomogły nam duchy. I Cień. Ja jednak zostałam odesłana do domu i nie wiem, jak się to skończyło. Mam nadzieję, że wszyscy są już na miejscu, przynajmniej po winni... ,
Gorączkowo mówiła dalej, nie chciała, żeby Leonard zadawał jeszcze jakieś kłopotliwe pytania. A kiedy zobaczyła grupę jeźdźców, w pół drogi między nimi a Theresenhof, zawołała radośnie:
- O, to przecież oni! Jadą tutaj! Z pewnością mnie szukają. Hop, hop!
Jeźdźcy, rzecz jasna, nie mogli jej słyszeć, znajdowali się zbyt daleko. Prawdopodobnie jednak ją widzieli, ponieważ jechali teraz prosto w jej stronę.
- W takim razie ja zawracam - oświadczył Leonard.
- Już poradzisz sobie sama.
- Nie, nie - protestowała, trzymając go mocno za rękę. - Chcę, żebyś spotkał moją rodzinę, powinni się do wiedzieć, że uratowałeś mi życie!
I omal nie odebrałem ci cnoty, pomyślał Leonard, ale ona najwyraźniej nie zdawała sobie z niczego sprawy. Tylko na początku spoglądała na niego od czasu do czasu w zadumie, później jednak nic już nie wskazywało na to, by się czegoś domyślała.
Westchnął zrezygnowany.
- Jak sobie życzysz - powiedział.
Leonard uważał, że wszyscy czterej jeźdźcy wyglądają na swoich wierzchowcach niezwykle imponująco. Czterej piękni młodzi mężczyźni.
Ciemnowłosy młody człowiek o romantycznym spojrzeniu zaczął czynić Danielle wymówki:
- Co to znowu za głupstwa? Wracamy do domu śmiertelnie zmęczeni, bo nie spaliśmy od wielu godzin, i nie możemy odpocząć, bo musimy szukać jakiejś zabłąkanej gąski! A to kto? - zakończył, wskazując na Leonarda.
- Dobrze już, dobrze, Rafaelu - uspokajał tamtego ja sny blondyn o anielskiej twarzy. - Przecież nie wiemy, co się stało.
- Zabłądziłam - jęknęła Danielle. - Leonard był taki dobry i pokazał mi drogę.
Popatrzyli na niego wszyscy czterej. Brat dziewczyny, Rafael, surowo i podejrzliwie, blondyn łagodnie, trzeci z nich, młodzieniec o wesołej twarzy, z zaciekawieniem, natomiast...
Natomiast czwarty? Leonard poczuł lodowaty dreszcz na plecach. Czarnowłosy o tajemniczej twarzy, z oczami zapadniętymi głęboko ze zmęczenia, ale kogoś bardziej urodziwego trudno sobie wyobrazić. Piękny, a zarazem jakiś obcy. Te oczy... Czy człowiek może mieć takie oczy?
Syn czarnoksiężnika!
Najgorsze było jednak spojrzenie, jakie posłał Leonardowi. Podejrzliwe. Badawcze.
Jezu, on widzi mnie na wylot, pomyślał Leonard, zdjęty grozą. Czy widział, co robiłem? Nie, teraz twarz mu łagodnieje w uśmiechu. Jeśli widzi moją duszę, to musi wiedzieć też, jak bardzo żałuję. Że pragnę tylko jej dobra.
Czterej jeźdźcy zeskoczyli z koni, ą kiedy Danielle opowiedziała im, co się stało, dziękowali serdecznie młodemu drwalowi. Dowiedzieli się bowiem, że nakarmił ją swoim jedzeniem i ogrzał w szałasie, i o tym, że Danielle usnęła zmęczona i dlatego wszystko trwało tak długo.
- A może on coś ci zrobił? - zapytał Rafael ostro.
- Zrobił mi? - zdumiała się Danielle. - No, oczywiście, zrobił wszystko, żeby mi było dobrze i wygodnie, on jest bardzo miły i sympatyczny pod każdym względem.
To ostatnie sformułowanie było może trochę niezręczne, ale wiedzieli przecież, jaka naiwna jest Danielle, przyjęli je więc za dobrą monetę. Tylko spojrzenie, jakie Dolg rzucił spod oka, wracając do konia, mogło świadczyć o czym innym.
Leonard bardzo się zdenerwował i nic nie mógł na to poradzić.
Młodzi ludzie nalegali, by poszedł z nimi do Theresenhof, bo rodzice Danielle z pewnością chcieliby mu osobiście podziękować. On jednak obstawał przy swoim: już i tak stracił pół dnia, zaś panowie i panienka potrzebują snu, a nie gości.
Rozumieli, że miał zobowiązania wobec swego chlebodawcy, więc zaczęli się żegnać. Nareszcie Leonard mógł odetchnąć z ulgą.
- Musimy coś zrobić dla tego młodego człowieka - po wiedziała w kilka dni później Theresa do Erlinga. - Wiem, że jesteśmy w najgorętszym okresie przygotowań do ślubu
- Przypuszczalnie to jego rodzice pracują w oborze, na to wygląda, i pilnują, by synowi niczego nie brakowało.
- Prawdopodobnie. W takim razie co robimy? Theresa zastanawiała się.
- Samo wesele to sprawa Tiril i Móriego i nie powinniśmy się wtrącać do listy ich gości. Taran jednak bardzo by chciała mieć bal maskowy kilka dni przed ślubem. To teraz wielka moda, zwłaszcza na dworze cesarskim, i Ta ran uważa, że nie możemy być gorsi. Sama chciałaby wy stąpić jako cnotliwa i skromna nimfa Echo, chociaż nie wiem, kogo chce tym oszukać. Zaprosimy więc Weberów na maskaradę, a z nimi tego Leonarda - postanowiła. - Zresztą w przebraniu chłopak będzie się czuł swobodniej.
Erling był zadowolony z takiego rozwiązania. Po chwili westchnął jednak ciężko.
- A co myślisz o planach wszystkich trojga dzieci Tiril, by wrócić do Norwegii?
Theresa podniosła głowę znad haftu.
- Ja ich rozumiem. Poza tym to naturalne, że dorosłe dzieci opuszczają dom. Ale strasznie będę za nimi tęskniła.
- Ja także - potwierdził Erling. - Ja także. Theresenhof już nigdy nie będzie takie samo, niestety.
Właściciel ziemski Anton Weber stał i patrzył na pomieszczenia dla służby. Kiwał się w tył i w przód, miętosząc w dłoniach list. Był zamyślony, ale zarazem tak przejęty, że aż go ssało w żołądku.
Szczerze mówiąc, musiał to niegdyś być bardzo przystojny mężczyzna. Nadal zachował sporo urody, chociaż paradny jedwabny pas napinał się niebezpiecznie na wydatnym brzuchu. Nosił starannie ufryzowaną perukę, pod którą kryły się przerzedzone i tłuste włosy. Ubrany według ostatniej mody w jedwabne spodnie i aksamitną kurtkę, pod szyją miał koronkowy żabot, a dłonie kryły się w również koronkowych mankietach koszuli. Czarne lakierki błyszczały, chociaż w podeszwach ziały potwornie wielkie dziury. Dlatego bardzo się starał, by nikt nie zobaczył spodu jego obuwia i nigdy się nie skarżył na ból nóg po spacerze, chociaż chodzenie po kamieniach bosą stopą nie należało do przyjemności.
Zastanawiał się nad treścią listu.
„W związku ze ślubem naszej kochanej Taran z...”
Zaproszenie na bal maskowy? Do Theresenhof!
Weberowie powinni się cieszyć. Powinni skakać w górę z radości. Niedostępne Theresenhof. Ale zaproszenie zawierało dziwaczną klauzulę.
Leonard.
Co oni sobie właściwie myślą? Ze właściciel ziemski Weber i jego małżonka ze szlacheckiego rodu przybędą na eleganckie przyjęcie w towarzystwie parobka, podobnie jak oni zaproszonego na bal?
Z pewnością na balu będą też goście z Wiednia, z cesarskiego dworu. Członkowie rodziny panującej. Weber ma wśród nich paradować w towarzystwie swojego stajennego?
No nie, to nie tylko parobek, może nawet bardziej drwal, ale co to zmienia?
Ów Leonard wyświadczył jakoby przysługę córce księżnej, Danielle, tak stoi w liście. Uratował jej życie czy coś takiego. To dopiero, myślał Weber sarkastycznie. Ten łajdak najprędzej uratowałby ją przed staropanieństwem, taki uwodziciel jak on...
Nawet małżonka Webera, pani Józefina, miała do niego słabość. Wyróżniała go... Oczywiście z zachowaniem form, ale jednak! Weber miał ochotę wyrzucić ze dworu całą jego rodzinę, wiedział jednak, że byłoby to w najwyższym stopniu nierozsądne. To stary Waldboden dbał, żeby zachować dwór w jakim takim porządku, i utrzymywał biedę na znośnym poziomie. Bez zapłaty, tylko za mieszkanie i jedzenie. Weber by sobie bez niego nie poradził.
Cichutko podeszła do niego żona, która wyglądała niczym stary, wychudły koń. O długiej twarzy i wielkich zębach, miała głębokie worki pod oczami i blade, cienkie wargi.
- Nie możemy tego zrobić - powiedziała pani stanowczo. - Nie wolno im tak nas upokarzać. Powiemy, że chłopak jest chory.
- W takim razie my też nie mamy tam nic do roboty. Napisali przecież wyraźnie: W związku z pomocą, jakiej Leonard udzielił naszej córce, ratując jej życie i tak dalej, pragną widzieć jego i nas... jego wymieniają na pierwszym miejscu! Że też można mieć taką czelność!
- Niewiarygodne! - powtarzała małżonka raz po raz.
- Tutaj napisane jest jeszcze, że chcieliby go jakoś wy nagrodzić. Z pewnością to zaproszenie na maskaradę uważają za nagrodę.
- Nie byłabym taka pewna - oświadczyła pani Józefina. - Sformułowanie jest dwuznaczne. Mam raczej wrażenie, że chcieliby się od nas dowiedzieć, jakiego rodzaju to człowiek i co, naszym zdaniem, powinni mu dać.
- Tak sądzisz? - zapytał Weber, ponownie studiując list. - Tak, chyba masz rację. Ale to niemożliwe, musimy podziękować i odmówić, zaraz się przecież rozniesie po folwarku, że parobek poszedł z nami na bal.
- Może powie się ludziom, że zabraliśmy go w charakterze twojego służącego? Po prostu lokaj.
Najpierw Weber ucieszył się na tę propozycję, zaraz jednak oboje państwo zrozumieli, że to się nie uda. Leonard zostanie przyjęty w Theresenhof jak gość i oczywiście rozgada wszystko.
- Trzeba odmówić - rzekł Weber w zamyśleniu.
- Jeśli nie... - zaczęła pani zupełnie innym tonem. - Jeśli nie...
- Co takiego?
- Mamy gościa.
- Mamy, ale co z tego? Nie został przecież zaproszony.
- Spójrz na Leonarda. Właśnie wyszedł z szopy.
- Owszem, widzę tego drania. Ale o co ci chodzi?
- To bal maskowy, czyż nie? - Tak.
- Nie dostrzegasz podobieństwa w budowie, w ruchach?
- Jakiego podobieństwa?
- Między Leonardem i naszym gościem. Leonard o ni czym nie musi wiedzieć, więc też później niczego nie wygada.
- Chcesz powiedzieć...?
- Nasz gość, Barthold von Krauss, bardzo się przecież interesuje księżną Theresą i jej życiem. Zamierza nawet napisać o niej książkę. On z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, by odegrać komedię.
- Udawać Leonarda? O to ci chodzi? No, można mu starannie przesłonić twarz... Przebrać go na przykład za pirata! Trójkątna apaszka na twarzy.
- I maska na oczach. Na głowie mocno zawiązana chusta, ukrywająca włosy. No i musi zniknąć przed pół nocą, zanim zacznie się zdejmowanie masek.
- Tak jest! Zaraz go zapytamy.
- Ale czy zechce udawać parobka?
- Kamerdynera! Wszyscy eleganccy goście księżnej Theresy przyjdą ze służącymi.
- Chodź! Trzeba z nim porozmawiać!
Barthold von Krauss natychmiast zaakceptował pomysł. Państwo Weberowie byli zbyt podnieceni, by zauważyć lisi błysk, który zapłonął w jego oczach. Nigdy się nie zastanawiali, dlaczego ów wytworny pan mieszka u nich już od tygodnia. Przybył z wiadomością o śmierci jakiejś dalekiej kuzynki pani domu, zmarłej zresztą dość dawno temu, ale jakoś nie znajdowali w tej wizycie niczego dziwnego. Zaprosili go, by odpoczął u nich przez kilka dni, na co przystał bardzo chętnie. Zawsze tak pokierował rozmową, by dowiedzieć się czegoś o księżnej Theresie. Karmili go więc wszystkimi plotkami, jakich w okolicy krążyło mnóstwo, tymi bardzo złośliwymi również, o lekceważeniu ze strony rodziny nowego cesarza, o tym, że zięć jest czarownikiem i że spotkała ich za to kara, bo wnuk urodził się nienormalny.
Nazywać Dolga nienormalnym to głęboka przesada, ale akurat państwu Weberom bardzo to odpowiadało.
Po rozmowie na temat balu Barthold wrócił do swego pokoju niebywale podniecony. Uzyskał dostęp do Theresenhof! To prawdziwy dar od losu!
Chociaż...
W zamyśleniu obracał w palcach swój znak Słońca.
Tego do Theresenhof zabrać nie mógł. Szkoda, bo bardzo by go tam potrzebował. Zakon doszedł jednak do wniosku, że to właśnie ów znak nie pozwala mu zbliżyć się do majątku księżnej. Francuska czarownica, Marie - Christine Galet, potrafiłaby się wedrzeć na teren dworu, ale odmawiała pójścia tam osobiście. I to z trzech powodów. Wciąż jeszcze nie wyzbyła się potwornego strachu przed Dolgiem i jego czerwonym kamieniem, po drugie, zostałaby z pewnością natychmiast rozpoznana, i po trzecie, nadal była zbyt chora na taką podróż. Rana na piersi w miejscu, gdzie farangil wypalił dziurę, gdy jego promienie dotknęły znaku Słońca, wciąż ropiała, a czarownica przez wiele dni znajdowała się pomiędzy życiem a śmiercią. Przeżyła jedynie dzięki własnym czarodziejskim środkom.
Teraz znajdowała się w pobliżu, ale zakon wysłał w okolice Theresenhof zamiast niej swego austriackiego brata, Bartholda von Krauss. Jednego z tych młodych, których rodzina czarnoksiężnika jeszcze nie znała. Polecono mu znaleźć dojście do wszystkiego, co znajdowało się w Theresenhof, a mogło pomóc w rozwiązaniu zagadki Świętego Słońca.
Rycerze trochę się wahali. A jeśli naprawdę znak Słońca dawał sygnały, że jakiś brat zakonny zbliża się do Theresenhof? Francuska wiedźma nie była wprawdzie członkinią Zakonu Świętego Słońca, ale ona nie chciała iść.
Kiedy duchy wznosiły wokół Theresenhof niewidzialny mur ochronny, niejako w sposób naturalny wybrały znak Słońca. Musiało przecież istnieć coś, co pozwalałoby odróżniać zakonnych braci od innych, zwyczajnych ludzi odwiedzających Theresenhof. Święty amulet był najlepszy ze wszystkiego.
No i teraz właśnie Barthold von Krauss to odkrył. Oboje z Marie - Christine podeszli nocą do granic posiadłości. Żadnemu zakonnikowi nigdy przedtem się to nie udało. Zostali zatrzymani dopiero na pastwiskach należących do dworu. Wtedy zawrócili. Barthold starannie schował amulet, po czym podjęli jeszcze jedną próbę. Tym razem udało im się zbliżyć do dworu, tylko że napadł na nich jakiś wielki czarny pies. I to kiedy znaleźli się już dosłownie o rzut kamieniem od pierwszych zabudowań.
Tak więc Barthold nie powinien zabierać swego znaku na bal maskowy.
Będzie jednak mógł tam pójść! A to najważniejsze. Jeśli tylko zdoła trzymać się z daleka od tej Danielle, a przede wszystkim od czarnoksiężnika i jego syna, to z pewnością odkryje, gdzie przechowywane są kosztowności.
Teraz posiadają pewnie bardzo bogaty materiał na temat Świętego Słońca, tak napisał mu brat Lorenzo w swoim liście. Nie tylko owe dwa szlachetne kamienie, musieli zgromadzić również wiele innych rzeczy, może nawet jakieś pisma, zastanawiał się.
Naturalnie Barthold nie mógł niczego wynieść z balu, kiedy w domu zapanuje okropny tłok, a Weberowie będą mu się plątać pod nogami. Ale trzeba się rozejrzeć i opracować plan wykradzenia skarbów później. Pewne; go dnia, gdy większość członków rodziny czarnoksiężnika znajdzie się poza domem.
Grymas przemknął po twarzy brata zakonnego. Marie - Christine Galet...
Barthold nie wiedział, że nosiła przydomek Pajęczy - ca, ale coś takiego przychodziło mu do głowy, kiedy o niej myślał. Dość atrakcyjna kobieta, ale miała w sobie jakieś obrzydlistwo, jakieś świństwo! Odnosiła się do niego z nienawiścią, żądała podziału łupów. Kiedy stwierdził, że nic z tego nie należy do nich, że wszystko jest własnością zakonu, wykrzyknęła, że powinni się podzielić przynajmniej sławą. Twierdziła, że tylko dzięki niej zdołał zbliżyć się do Theresenhof, więc co najmniej połowa chwały z tego powodu przypaść musi jej.
Trudno było z nią wytrzymać. I okropnie paliła się do mężczyzn. Za każdym razem, kiedy ją odwiedzał, musiał najpierw iść z nią do łóżka. Mieszkała w rozpadającej się chałupie niedaleko Weberów. I wcale nie powstrzymywało jej to, że była poważnie ranna, a nawet często miewała gorączkę. Siadała na nim okrakiem i ujeżdżała go niczym nocna mara. Początkowo nawet to lubił, wkrótce jednak miał dość. Czuł się w jakiś sposób upokorzony, poza tym było w niej coś upiornego, co go przerażało. Nie umiałby powiedzieć, skąd ani kiedy przyszła mu taka myśl, ale odnosił niejasne wrażenie, że grozi mu z jej strony poważne niebezpieczeństwo. Odczuwał to po każdym zbliżeniu z nią. Może pojawiło się to wtedy, kiedy pieszcząc jego ciało i przyglądając mu się uważnie, powiedziała jakby w rozmarzeniu: „Masz takie wspaniałe organy. Można by je znakomicie wykorzystać”.
Właściwie niewinne słowa. Ale błysk w jej zielonych oczach skłonił Bartholda do postanowienia, że rozstanie się z nią najprędzej, jak to możliwe. Niech no tylko wykonają, co im polecono...
Brat Willum...
Co się z nim stało? To przecież on miał odszukać francuską wiedźmę, ale nigdy nie wrócił. W końcu ona, wiedźma, odszukała najbliższego brata zakonnego i zdała raport. Nie, nie miała pojęcia, dokąd udał się brat Willum po spotkaniu z nią we francuskich Alpach.
Barthold von Krauss był w zasadzie człowiekiem stąpającym po ziemi. Tym razem jednak zdjął go dreszcz grozy i ogarnęły jakieś okropne przeczucia.
Ale co tam! Teraz wejdzie nareszcie do Theresenhof. Jako gość! Żaden z braci zakonnych nigdy przedtem tego nie dokonał.
Niewiarygodny triumf!
Trudno powiedzieć, by ktokolwiek szczególnie się zdziwił, gdy Danielle doniosła, że zamierza wystąpić na balu jako pasterka, chociaż pozostałe panie przestrzegały ją, iż z pewnością co druga dama zdecyduje się na to popularne przebranie.
Danielle jednak trwała przy swoim. Wystąpi jako pasterka i basta! I chyba wielu członków rodziny domyślało się, dlaczego wybrała kogoś o tak skromnej pozycji społecznej.
Trzeba jednak przyznać, że w swoim kostiumie wyglądała uroczo. Miała na sobie piękną krynolinę z muślinu, przystrojoną różami z materiału, krótkie rękawy ozdobiono koronkami, Danielle włożyła też jasną perukę, a w rękach dzierżyła udekorowaną kwiatami pasterską laseczkę. Całości dopełniało parę kokieteryjnych pieprzyków przyklejonych do twarzy.
Erling wystąpił jako Rzymianin w zielonej todze, sandałach i wieńcu laurowym na głowie; wieniec upleciono co prawda z liści bluszczu, uszczkniętych z doniczki, ale te znakomicie spełniały swoją rolę. Theresa przebrała się za Lukrecję Borgię i trzymała w rękach kielich z trucizną. Niezbyt szczęśliwy wybór, biorąc pod uwagę jej wiek i wygląd.
Villemann wymyślił dla siebie przebranie za człowieka z epoki kamiennej, owinięty w skórę, która wyglądała, jakby za chwilę miała z niego opaść, u pasa nosił wielką kość od świątecznej szynki. Uriel zaś... Uriel właściwie nie miał wyboru i wystąpił jako anioł, z maleńkimi skrzydełkami, by nie drażnić bez potrzeby swoich dawnych przełożonych.
Tiril była pełną wdzięku czarownicą, by nie odróżniać się za bardzo od Móriego, przebranego, rzecz jasna, za czarnoksiężnika, w czarny cylinder zdobiony gwiazdami oraz obszerną, równie czarną pelerynę. Nikt nie odgrywałby lepiej niż on tej roli.
Villemann oświadczył, że należy przebrać też Nera, na przykład za jamnika, ale wtedy Taran krzyknęła ze złością:
- Chyba nie zamierzasz poobcinać mu łap?
Brat musiał przyznać, że to niemądry żart, zresztą Nero miał zbyt wiele godności na to, by uczestniczyć w jakichkolwiek przebierankach.
Dolg też tego nie chciał, ponieważ jednak wszyscy się upierali, musiał ustąpić i obiecał, że coś wymyśli. Nic specjalnie oryginalnego z tego nie wynikło, natomiast Rafael zadziwił wszystkich swoim niebywale romantycznym strojem Pierrota. Chociaż Taran utrzymywała, że nikt się na tym nie pozna, bo goście z pewnością nie znają dziejów Pierrota i Kolombiny.
- No to niech przeczytają - burknął Rafael. - Dobrze im to zrobi, barbarzyńcom.
A sama Taran? Wszyscy przytakiwali, że powinna wystąpić jako nimfa Echo. Nikt nie podejrzewał, co też ta panna młoda wymyśli.
Wyznaczonego dnia goście przybyli tłumnie, poprzebierani za wszelkie możliwe, przeważnie historyczne postaci. Powitania nieustannie przerywano okrzykami zdumienia i zachwytu. Jak oczekiwano, najwięcej zjawiło się ślicznych pasterek i pasterzy, ktoś przyniósł nawet ze sobą żywego baranka, a ponieważ zwierzątko było spore, hali wypełnił się żałosnym pobekiwaniem i na podłogę poleciały czarne bobki, które służba starała się dyskretnie usuwać.
Wszyscy ukryli się pod maskami, niektórych jednak bardzo łatwo dało się rozpoznać, bo pewnie sami tego chcieli. Przybyły powozy z okolicznych majątków, z miasta, a nawet z samego Wiednia.
Przywieziono również prezenty ślubne dla Taran i Uriela, czego rodzina właściwie nie oczekiwała, tym bardziej jednak była wzruszona.
Gdy już goście się zebrali, Taran zrobiła wielkie entree. Ukazała się na szczycie schodów, po czym powoli zaczęła schodzić w dół. Bosa, ciemne, długie, kędzierzawe włosy rozpuszczone na ramiona, ubrana była w nieprzyzwoicie krótką białą tunikę z cieniutkiej wełny i nic więcej.
Cóż, jako nimfa Echo przebrała się chyba właściwie, jeśli jednak miała zamiar zaszokować gości, to jej się to w pełni udało. Gdyby natomiast ktoś sądził, że reakcja zebranych ją spłoszy, to by się pomylił. Taran syciła się wrażeniem, jakie wywarła. Podniecone szepty przyjmowała ze spokojnym uśmiechem.
- Nie denerwujcie się, mam jeszcze bardzo przyzwoitą pelerynkę - oznajmiła, narzucając eleganckie okrycie z granatowego aksamitu. - Chciałam tylko pokazać, jak wyglądam pod peleryną.
- No i pokazałaś - jęknęła Theresa bliska omdlenia. Rzeczywiście, nikt nie mógł już wątpić w to, że Ta ran jest znakomicie zbudowana.
- Ty chyba zwariowałaś - powiedział Uriel otulając ją szczelnie szeroką peleryną. W jego głosie brzmiał jednak podziw. - Chodź, znikniemy gdzieś oboje.
- Dziś wieczorem? Uriel, coś ty? Aniołowi nie wypada uprowadzać panny młodej przed ślubem. Musiałbyś się najpierw pozbyć swoich skrzydełek i aureoli! Nie, musimy wytrzymać. Jeśli do tej pory nam się udało, to dalej też jakoś przetrwamy.
- Tak, oczywiście. Ale ty mi wcale sprawy nie ułatwiasz. Innym panom zresztą też nie.
- To znakomicie! I powinieneś się cieszyć, że zamiast stroju nimfy nie wybrałam Lady Godivy! Uriel, patrz, ta nadęta para pod portretami to Weberowie, prawda? Mam na myśli tłustego Robin Hooda i tę straszną Lady Marian. Jeszcze takiej postarzałej Lady Marian nie widziałam. A obok jakiś szczelnie zakutany młody człowiek, to pewnie ten Leonard Danielle. Chodź, idziemy do nich!
Villemann podszedł prawie równocześnie z Taran i Urielem. Poprawił swoją skórę dzikusa, przywitał się z Weberami i ukłonił temu trzeciemu, stojącemu obok.
- Jest też, jak widzę, wybawca Danielle. Dziękuję za tamto spotkanie i za wszystko, co dla niej zrobiłeś.
Gość mruknął coś w zasłaniającą mu twarz chustkę. Taran, witając się, usiłowała spojrzeć mu w oczy, ale bez powodzenia. Krył się starannie za maseczką.
Villemann powiedział z udaną powagą:
- Wspaniały korsarski kostium, ale brakuje ci drewnianej nogi.
- Trochę trudno coś takiego dorobić - wtrącił Uriel.
- Wcale nie - roześmiał się Villemann. - Zaraz pobiegnę po piłę. Utniemy trochę przed kolanem, prawda? A gdzieś w drewutni na pewno znajdzie się odpowiednie polano.
- Proszę nie słuchać mojego brata - zwróciła się Ta ran do państwa Weberów. - On ma dość makabryczne poczucie humoru. Moim zdaniem wystarczy obciąć dłoń przy nadgarstku i założyć metalowy hak. A poza tym chciałam państwa poinformować, że dziadek i babcia będą czekać w bibliotece o wpół do dziesiątej, jeśli to państwu nie sprawi kłopotu.
Oboje małżonkowie ukłonili się bez słowa, wciąż porażeni dziwną rozmową młodych.
Jakaś tęga dama w ciemnofioletowej kreacji, nie bardzo wiadomo co przedstawiającej, przepychała się przez tłum.
- Och, a więc tu są nasi cudowni państwo młodzi...
Zostali zalani potokiem wymowy korpulentnej damy i Weberowie oddalili się. Szkoda, Villemann chętnie porozmawiałby z Leonardem. Taki był przecież sympatyczny, kiedy go spotkali po raz pierwszy. Chociaż dzisiaj sprawiał wrażenie kompletnie stłamszonego obecnością swoich chlebodawców.
„Pirat” bardzo szybko zniknął z tłumu gości i udał się na odkrywczą wyprawę w głąb domu. Przepychał się bezceremonialnie pośród młodych dam, które uczyniły wszystko, by przebrać się możliwie oryginalnie, i pośród starszych panów, którzy zlewali się potem w obcych, niewygodnych ubraniach, zachowujących się głupio młodzieńców oraz dojrzałych pań, cierpiących męki w źle dopasowanych kostiumach. Dom był bardzo dobrze ogrzany, prawdopodobnie z myślą o lekko ubranych gościach, co dla przebranych w skóry i udających zwierzęta stanowiło prawdziwą torturę. Barthold von Krauss widział jakąś młodą pannę, która przebrała się za staruszkę, i teraz dostrzegłszy swój błąd, który pozbawiał ją szans u młodych przystojnych mężczyzn, włożyła pospiesznie coś zwiewnego. Widział jakiegoś Fryderyka Barbarossę, popijającego ukradkiem znakomite tutejsze wina, a w kącie hallu znalazła sobie miejsce gruchająca para. Choć wieczór dopiero się zaczynał, zdążyli już sobie nieźle podchmielić.
Na schodach spotkał śliczną, młodziutką pastereczkę i tutaj Barthold popełnił swój pierwszy błąd. Jako Leonard powinien był poznać Danielle, ale niestety, Barthold nigdy jej przecież nie widział. Panienka powitała grzecznie zamaskowanego gościa, który odpowiedział jej pospiesznie, jakby od niechcenia.
Na piętrze poszło mu łatwiej, niż się spodziewał. Oprócz pomieszczeń opatrzonych dużymi napisami „Przebieralnia dla pań” i „Przebieralnia dla panów”, znajdowały się tam liczne pokoje domowników z wizytówkami, które zdawały się wisieć tu od czasów, kiedy dzieci były małe.
Na końcu krótkiego korytarza znajdowały się podwójne drzwi, jak gdyby oddzielające tę część domu od innej. Metalowa tabliczka głosiła: „Tutaj mieszkają Theresa, Erling, Rafael i Danielle”. No właśnie, Barthold domyślał się, że obie blisko spokrewnione ze sobą rodziny zajmują dwie oddzielone od siebie części domu, natomiast pomieszczeń na dole używano wspólnie.
Świetnie! W takim razie wie już, w którą stronę się udać. Nie pragnął spotkać tej całej Danielle, a i skarbów Świętego Słońca tutaj z pewnością nie przechowywali. Zaczął odczytywać wizytówki na drzwiach wokół siebie.
„Taran”. Mało interesująca. Tę zarozumiałą smarkulę miał już wątpliwą przyjemność dzisiaj spotkać. „Villemann”. Nie, to ten bęcwał, który zamierzał odpiłować Bartholdowi nogę. Co za rodzinka! A tam? „Pokój Tiril i Móriego”. O nie! Żadnych czarnoksiężników!
Przed następnymi drzwiami zatrzymało go groźne warczenie. Z daleka mógł odczytać wizytówkę: „Dolg”, ale pokój najwyraźniej był strzeżony. Zaraz też ukazało się ogromne, czarne, kudłate psisko. To samo, które jego i francuską wiedźmę przegoniło niedawno spod dworu. Białe kły lśniły w mroku.
Ale co tam dla niego pies. Barthold wyciągnął swój długi piracki nóż i korytarz błyskawicznie opustoszał...
Nagle rycerz odskoczył w tył. Pies znowu siedział pod drzwiami, ale nie sam. Przedtem nie zwrócił uwagi na tego drugiego strażnika. Jeszcze jeden pies, choć tego akurat nie był pewien, tuż obok czarnego. Jakaś bestia, potwór po prostu, wielki, kudłaty, z widocznymi ranami na łapach...
Barthold ciężko dyszał, nie będąc w stanie zebrać myśli. Co to znaczy?
Po chwili wszystko minęło. Z garderoby dla panów wyszła grupa głośno rozmawiających mężczyzn, Barthold schował pospiesznie swój piracki nóż i udając obojętność ruszył za tamtymi po schodach.
Wie już przynajmniej, gdzie znajdują się skarby.
Ale te zwierzęta...?
Nie, musiało mu się coś przywidzieć w mroku. Jakiś omam, może zmęczenie, wywołane migotliwym światłem świec?
Wielki zegar w hallu wskazywał wpół do dziesiątej. Gdzie jest biblioteka?
Dolg stał na galeryjce i spoglądając w dół, obserwował tłum w hallu. Na ten balkon goście raczej nie wchodzili. Ci nieliczni jednak, którzy zdecydowali się spojrzeć w górę, widzieli ubranego na czarno bladego młodzieńca w szerokiej pelerynie, pięknego i pociągającego niczym sama śmierć.
Ale nie był tu bez towarzystwa. Z tyłu za nim rysowała się w mroku podobna do niego postać, tylko o wiele większa i jakby... niewyraźna.
Wzrok Dolga przesuwał się po zebranych gościach. Twarz miał pozbawioną wyrazu.
- Bądź czujny - powiedział Cień szeptem.
- Wiem, choć nie umiałbym powiedzieć, dlaczego.
- Ani ja. Intuicja podpowiada mi jednak, że wdarł się do środka jeden wilk ze złej watahy.
Dolg zwrócił się do niego.
- Chyba masz rację, na to mi wygląda. Właśnie coś takiego i ja wyczuwam. Myślisz, że któryś z rycerzy za konnych?
- Właściwie oni nie mają możliwości, by się tu dostać. Ale mimo wszystko...
- Otóż to - potwierdził Dolg równie cicho. - Mimo wszystko.
Milczeli obaj przez chwilę.
- Zejdź do gości, Dolg. Idź i odszukaj go!
- Robię to z największą niechęcią. Tłum ludzi okrop nie mnie męczy.
- Włóż maseczkę na twarz.
- Dobrze. Słyszałem, że Nero warczy. Jakiś czas temu.
- Naprawdę? Tego właśnie powinieneś nasłuchiwać. Idź już!
- Proszę nam pozostawić rozmowę z księżną - po wiedział właściciel ziemski Weber do Bartholda von Kraussa. - To normalne, by nierozgarnięty parobek się nie odzywał.
- Dokładnie sobie obejrzałem tego Leonarda Waldbodena - rzekł Barthold cierpko. - On nie jest nierozgarnięty. Wieśniak, to prawda, ale nie pozbawiony inteligencji.
Właściwie brat zakonny nie miał już ochoty dłużej uczestniczyć w tej zabawie. Dowiedział się, czego chciał. Znalazł wszystkie wejścia i wyjścia z domu, wszystkie boczne korytarzyki. Zamierzał zniknąć po spotkaniu w bibliotece. Prestiż Weberów nie obchodził go w najmniejszym stopniu, on swoją rolę już odegrał.
- Chustka na twarz! - rozkazał Weber.
Wszystko w duszy Bartholda burzyło się w gwałtownym proteście. Nie będzie byle kto rozkazywał rycerzowi zakonnemu. A już w żadnym razie ten chłopek, który wżenił się w majątek i tytuły.
- My tak samo jak pan czujemy się źle w tej sytuacji - rzekła szanowna pani Weber krótko. - Musimy to jednak jakoś zakończyć. A teraz cicho!
W pięknej bibliotece wyszli im naprzeciw Theresa i Erling. Ci to mają klasę, pomyślał Barthold mimo woli. Ukłonił się niemal do podłogi, jak przystało prostemu parobkowi.
Po wstępnych konwencjonalnych uprzejmościach Erling zwrócił się do niego:
- Zdejmij maskę, mój chłopcze. Chcielibyśmy przecież zobaczyć, kto uratował życie naszej ukochanej córce.
Troje gości spoglądało na siebie w panice. Nie było jednak wyjścia, wobec czego Weber skinął głową Bartholdowi, że powinien posłuchać. Na szczęście ani Danielle, ani żadnego z czterech młodych ludzi, którzy widzieli Leonarda w lesie, nie było teraz z nimi. Barthold zdjął apaszkę przesłaniającą twarz, a po chwili wahania również maseczkę z oczu.
Theresa zmarszczyła brwi. Czy tak właśnie powinien wyglądać bohater Danielle? Czy drwal może mieć taką wyniosłą minę i arogancki wzrok? Był młody, włosy i oczy miał ciemne, na tyle opis się zgadzał. Ale poza tym...?
Mówili, że ma ładne czoło. Rzeczywiście dość wysokie, ale raczej dzięki zakolom, co mu wcale urody nie dodawało.
Co prawda młodzi opowiadali, że jak na prostego chłopca, Leonard sprawia wrażenie bardzo inteligentnego, najczęściej jednak w ich opowieściach powtarzało się określenie „sympatyczny”. Tego zaś młodzieńca Theresa w żadnym razie nie uznałaby za pogodnego ani miłego, nie mówiąc już o sympatycznym.
Pewnie się myli. Może jest po prostu przerażony sytuacją.
Chociaż nie bardzo na to wyglądało.
Erling i Theresa spoglądali po sobie. Chcieli oto dowiedzieć się, czy ów Leonard Waldboden wart jest ich daru. I nie byli tego wcale pewni. Z drugiej jednak strony zachował się wobec Danielle przyjaźnie i z życzliwością.
Całkiem zbity z tropu Erling powiedział:
- Moja małżonka i ja postanowiliśmy przekazać na rzecz młodego Leonarda pewien fundusz. Z którego... z którego mógłby czerpać określone sumy do końca swego życia...
Weberowie spoglądali na Erlinga zaszokowani. Barthold nie miał żadnych kłopotów z robieniem głupiej miny, tak jak pewnie stałoby się i w przypadku Leonarda. Wszyscy wyglądali na jeszcze bardziej wstrząśniętych, gdy Erling wymienił, o jaką to sumę mogłoby chodzić i jaka wysoka byłaby renta.
Toż to przecież fortuna! I to dla zwyczajnego parobka!
Ale księżna i jej małżonek sprawiali wrażenie cokolwiek niepewnych. Czyżby się rozczarowali?
Nie dowiedzieli się tego. Odgrywaj rolę parobka, Bartholdzie, powtarzał w myślach Weber. Graj rolę prostaczka, który o niczym nie ma pojęcia, nie rób tak cholernie zarozumiałej miny! Bądź pokorny i wdzięczny, i trochę sympatyczniejszy, bo oni gotowi się wycofać. Coraz bardziej się na to zanosi!
W głowie Webera zaczęły właśnie krążyć przebiegłe myśli.
Wszystkie karciane długi. Podupadły majątek. Można by też czasami urządzić u siebie w domu bal podobny do dzisiejszego u księżnej.
Barthold starał się wyglądać tak gapowato, jak to możliwe, ale nie stawał się przez to ani trochę bardziej sympatyczny czy naiwny.
- Eeech... to bardzo szczodry dar - zaczął Weber.
- Chodziło o życie naszej córki - przerwała mu Theresa.
- Ale ów fundusz? On chyba nigdy nie zostanie przekazany Leonardowi?
- Owszem, gdyby na przykład zachorował i nie był w stanie utrzymać rodziny czy coś w tym rodzaju. Wtedy suma zostanie wypłacona w całości lub w częściach, bo lepiej jest chyba podzielić ją na mniejsze kwoty.
- A gdyby umarł?
- Wtedy fundusz wraca do nas. Weber skinął głową.
- Rozumiem - rzekł zamyślony. Głęboko zamyślony. Już widział oczyma duszy, jak dochodzi do niewielkie go nieszczęścia, tak, by Leonard został poszkodowany, ile trzeba. Broń Boże śmierć, bo to by było jak zarżnięcie kury znoszącej złote jaja. Po czym dodał pospiesznie: - Ale państwo z pewnością rozumieją, że on nie będzie w stanie rozporządzić takimi sumami, i to kilka razy w roku. Z tym jego lekkomyślnym charakterem...
Ani Erling, ani Theresa nie uznaliby tego Leonarda za człowieka lekkomyślnego. To już raczej Weber na takiego wyglądał.
Pani Weber kuksnęła swego gościa w bok, wobec czego Barthold zaczął się znowu kłaniać i dziękować za wspaniały dar.
Właściciel ziemski Weber ciągnął dalej:
- W takim razie najlepiej, gdyby bank wypłacił pieniądze nam, jego chlebodawcom, byśmy mogli nimi zarządzać, a jemu stopniowo wypłacać odpowiednio wysokie kwoty...
- Przedyskutujemy tę sprawę we właściwym czasie - oświadczył Erling. Nie polubił tego Webera, Leonar da zresztą także nie.
Gdy audiencja dobiegła końca, do biblioteki weszła Danielle, ale Barthold von Krauss pospiesznie naciągnął znowu maskę na twarz. Wyglądało to dość naturalnie, skoro mieli już iść.
- Chodź, drogie dziecko, i przywitaj państwa Weberów - zawołała Theresa radośnie.
Danielle podeszła, podała rękę wszystkim trojgu i ukłoniła się.
- Ach, jaka czarująca panienka - powiedziała pani Weber z wyraźnym wysiłkiem. - Warto było ją uratować. Ale teraz nie będziemy już państwa dłużej zajmować. Dziękujemy za niezwykle przyjemną rozmowę!
Wycofali się pospiesznie wraz ze swoim gościem. Danielle patrzyła w ślad za nimi.
- A kim był ten trzeci? Ten, towarzyszący Weberom, którego Taran nazwała zmumifikowanym piratem?
- Ależ drogie dziecko! - wykrzyknęła księżna. - Czyż - byś nie poznała swego wybawiciela i dobroczyńcy? To przecież Leonard!
Danielle zwróciła się do niej zdumiona.
- Leonard? To nie jest Leonard!
- Nosi maskę, więc go po prostu nie poznałaś.
- Rzeczywiście, zakutany niczym mumia - mruknął Erling. - Taran zawsze znajduje bardzo celne określenia.
- Może miał powody, żeby się tak poowijać - wtrąciła Danielle. - Bo to na pewno nie jest mój Leonard.
Rodzice byli zbyt skonfundowani, by zwrócić uwagę na małe słówko „mój”.
- Ale na jakiej podstawie jesteś tego taka pewna?
- Bo ręka, którą uścisnęłam na powitanie, nie była ręką Leonarda. On ma kanciaste, solidne i dające poczucie bezpieczeństwa dłonie. Pełne odcisków od ciężkiej pracy fizycznej. Ten miał dłoń wąską i wiotką, nieprzyjemnie było jej dotykać.
- Zgadza się.
- A poza tym ja już raz go spotkałam na schodach ja kiś czas temu. Nie miałam wtedy maski, a i tak mnie nie poznał.
Erling zerwał się z miejsca.
- A zatem nasze przeczucia okazały się uzasadnione. Chodźcie, musimy odszukać tę trójkę! Sprowadź chłopców, Danielle. Tak łatwo nam się pan Weber nie wywinie. Ani jego tajemniczy parobek.
Ptaszek jednak imieniem Barthold zdołał wyfrunąć. Spotkali tylko Weberów i oni musieli się wytłumaczyć zdenerwowanym członkom rodziny. Nie było jedynie Dolga, który pojechał, by sprowadzić prawdziwego Leonarda, o tym jednak Weber nie wiedział. Zebrali się ponownie w bibliotece, by nie zwracać uwagi pozostałych gości.
Pani Weberowa tłumaczyła rozgorączkowana:
- Znaleźliśmy się w przymusowej sytuacji, droga księżno. Państwo nalegali, by Leonard Waldboden uczestniczył w balu, a tymczasem on spity do nieprzytomności leżał w stajni, na dodatek z jakąś podejrzanej konduity kobietą...
Danielle spuściła wzrok. Wyglądała na głęboko rozczarowaną i zawiedzioną.
- Po prostu nie wiedzieliśmy, co robić - ciągnęła Weberowa, nie dopuszczając nikogo do głosu. - Nie odważyliśmy się przyjść tu bez niego, za nic nie chcieliśmy też okazać się niewdzięczni wobec tak szlachetnego gestu zarówno wobec nas, jak i wobec niego. No i udało nam się przekonać naszego gościa, by zechciał odegrać rolę Leonarda, sądziliśmy, że tak będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych. Poza tym... - W jej głosie brzmiała teraz niechęć. - Poza tym uważaliśmy, że nasz gość jest bardziej odpowiednim człowiekiem, żeby być przedstawionym księżnej pani, niż zwyczajny chłopak stajenny. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, że państwo postanowili obdarować Leonarda tak szczodrze.
- Kim jest państwa gość? - przerwał jej Móri ostro.
- To jaśnie wielmożny Barthold von Krauss.
- A gdzie on się teraz podziewa?
- Właśnie zakończył wizytę u nas. Zamierzał po wrócić do Wiednia jeszcze dziś wieczorem.
Ze względu na obecność tak licznych gości nikt nie chciał urządzać scen, przyjęto więc wyjaśnienia Weberów do wiadomości i bal mógł toczyć się dalej.
Weberowie odetchnęli z ulgą.
Siadano właśnie do stołu, kiedy Dolg przywiózł Leonarda. Młody człowiek został starannie wymyty i porządnie ubrany, Dolg pożyczył mu swoją aksamitną pelerynę oraz czarną maseczkę. Posadzono go przy stole wśród najmłodszych członków rodziny.
Poszukał wzrokiem spojrzenia Danielle, ale dziewczyna była zmartwiona i smutna, wyglądała jak skarcony pies i odwracała od niego oczy.
Weberowie nie zorientowali się, na szczęście, kim jest ów nowo przybyły gość. ,
Podczas gdy większość zebranych podziwiała wspaniałą zastawę i rozkoszowała się zapachem wnoszonych potraw, Villemann pochylił się w stronę Dolga i zapytał szeptem:
- Naprawdę znalazłeś go w barłogu?
- W barłogu? Dlaczego tak mówisz?
- I nie był pijany?
- Ani trochę. Wrócił właśnie z lasu, od zwózki drew na, i miał zamiar umyć się przed niedzielą.
Danielle nasłuchiwała z uwagą. W jej sercu zapłonął słabiutki płomyk nadziei.
Villemann powtórzył Dolgowi, co Weberowie mówi - li na temat Leonarda.
Dolg syknął coś przez zaciśnięte zęby, ale nikt go nie słyszał, a potem pochylił się do Erlinga.
- Leonard nic nie słyszał o żadnym balu maskowym ani o zaproszeniu do nas. Zamierzał z kilkoma innymi parobkami spędzić dzisiejszy wieczór nad kuflem piwa. I chyba rzeczywiście by sobie wtedy trochę podchmielił. Na razie jest trzeźwy jak dziecko.
Erling skinął głową.
- Rozumiem, ale nie chcę już dzisiaj dyskutować z je go chlebodawcami. Machnijmy na nich ręką, teraz trze ba się tylko postarać, żeby chłopak przeżył naprawdę udany wieczór, który zapamięta na długo. Powiedziałeś mu o naszej nagrodzie?
- Tak. Uważałem, że sobie na to zasłużył.
- Znakomicie. I co on na to?
- O mało nie spadł z konia. Powiada, że kupi sobie krowę i nową piłę.
- No widzisz, brzmi to całkiem nieźle. Dziękuję ci, Dolg. Później chciałbym z nim porozmawiać.
Tak więc Dolg znalazł się nareszcie wśród gości. Włożył jednak na siebie mnisi habit, więc nikt nie widział jego twarzy. Poza tym siedział tyłem do większości zgromadzonych w jadalni.
Świadomie posadził Leonarda obok przyszłej pary młodej. Taran i Uriel z pewnością pomogą prostemu chłopakowi dobrze się poczuć w tym tak dla niego nowym otoczenia Poza tym Taran wiedziała, jak nie dopuścić, by chłopak pił za wiele. Gdy trzeba, umiała usunąć kieliszek lub karafkę z winem, zagadać, odwrócić uwagę od kryształowego kielicha i jego zawartości.
Danielle siedziała po drugiej stronie stołu, nieco na skos od niego, i raz po raz rzucała mu ukradkowe spojrzenia. Teraz oto ma przed sobą Leonarda. Prawdziwego Leonarda, poznawała to po jego dłoniach i po skrępowaniu, z jakim posługiwał się nożem i widelcem. Taran poprawiała go dyskretnie i przez cały czas rozmawiała z nim swobodnie.
Po romantycznym spotkaniu w lesie Danielle wiele myślała o Leonardzie. Zasnęła przecież w szałasie drwali, co napawało ją zgrozą. Leonard jej się wtedy przyśnił, a sen był rozkoszny i przerażający zarazem. Coś się z nią stało w tym śnie, coś, o czym nie odważyłaby się nikomu opowiedzieć. Kiedy jednak się obudziła, miała wrażenie, że są sobie teraz z Leonardem niezwykle bliscy, i po rozstaniu wciąż tęskniła, by znowu go zobaczyć. I teraz on tu jest, była tak podekscytowana, że sztućce drżały jej w rękach i z trudem udawało jej się ukroić kawałek mięsa.
Widziała, że on też co chwila na nią spogląda. Wzruszało ją to. Miała nadzieję, że nikt nie dostrzega jej radosnego uśmiechu ani trudnego do ukrycia szczęścia.
Wszystko to wydawało się Danielle cudownie podniecające. Nie była pewna, czy wolno jej z nim rozmawiać, zresztą czy zniosłaby takie mocne wrażenia? Gotowa była się rozpłakać, nie wiadomo dlaczego.
Och, nigdy przedtem niczego takiego nie przeżywała! To prawda, że przez wiele lat była zakochana w Dolgu, ale nie odczuwała tego tak jak teraz, jak gdyby całą duszą i ciałem. Natomiast krótkotrwałe zadurzenie w Villemannie w ogóle nie miało znaczenia. To po prostu odbicie jego uczuć do niej. Zastanawiała się, ilu ludzi wpada w taką właśnie pułapkę, że zakochują siew kimś, kto ich kocha, bo im ta miłość pochlebia. Nie, nie pochlebia, to niewłaściwe określenie. Danielle nie była w stanie jasno myśleć. Wiedziała, o co jej chodzi, ale nie znajdowała na to słów.
Jej drogi ojciec, Erling, wstał i zastukał w kieliszek. Danielle przestraszyła się. Czy ojciec nie wymyślił czasem czegoś niemądrego? Jak większość młodych ludzi w tym wieku bardzo się niepokoiła, czy rodzice nie popełnią jakichś głupstw. Kiedy rodzice przestają być dla dziecka niczym bóstwa, zaczyna się na nich patrzeć krytycznie i oceniać wszystko, co robią. Jak dotychczas jej rodzice jeszcze nie wystawili się na pośmiewisko, ale nigdy nie wiadomo. Danielle skuliła się na swoim krześle.
Tego dnia ojciec miał jakiś diabelski błysk w oczach, którego nigdy przedtem nie widziała. W głosie wyczuwało się groźny ton. Danielle wystraszyła się jeszcze bardziej. „Och, tato, zastanów się, co chcesz powiedzieć! Nie chcę, żeby ludzie widzieli jakieś twoje potknięcia”.
Erling zaczął od stwierdzenia, jak bardzo się cieszy, widząc wokół wszystkich swoich przyjaciół, potem powiedział parę serdecznych słów na temat Uriela i Taran, którzy przecież są przyczyną tego spotkania.
Danielle głęboko wciągała powietrze, bo oto zbliżali się do bardzo niebezpiecznego punktu.
- Dzisiejszego wieczora mamy też specjalnego gościa - rzekł i nie wróżyło to niczego dobrego. - To gość honorowy, choć pochodzi z niższej niż nasza warstwy, i chciałbym wam o nim opowiedzieć. Nasza ukochana córka, Danielle, znalazła się niedawno w poważnym niebezpieczeństwie, zagrażającym jej życiu. W wyniku nieszczęśliwych okoliczności zabłądziła w lesie daleko od Theresenhof, głodna i zmarznięta. Naprawdę było z nią źle, zamarzłaby na śmierć, gdyby nie spotkała Leonarda Waldbodena z majątku pana Webera, który wyszedł ścinać drzewo właśnie w tym lesie...
Cała rodzina zauważyła wyraźne zaniepokojenie przy sąsiednim stole. Państwo Weberowie nie wiedzieli, jak rozumieć słowa Erlinga, bo przecież ich gość, Barthold von Krauss, już opuścił bal i wyjechał. Dlaczego więc gospodarz opowiada o tym jakimś honorowym gościu i w ogóle.
Honorowy gość? Czyżby miało tu chodzić o ich parobka, Leonarda?
Pan Weber wstał, jakby zamierzał wyjść, ale małżonka pociągnęła go z powrotem na miejsce. Żadnych skandali, bardzo cię proszę. Niech raczej gospodarze się wygłupiają!
Dlaczego jednak mówią o wybawcy tej Danielle teraz, kiedy on już sobie poszedł?
Właściciel ziemski Weber wyraźnie się niepokoił. Czyżby gospodarz zamierzał publicznie ogłosić o swojej darowiźnie? Nie wolno mu tego robić! Weber miał w stosunku do pieniędzy przeznaczonych dla Leonarda swoje plany i nie życzył sobie, by mu je ktoś pokrzyżował.
Erling mówił dalej:
- Ów prosty drwal spotkał naszą córkę i zajął się nią z największą troskliwością, zadbał, by mogła odpocząć w ciepłym szałasie, podzielił się z nią swoim śniadaniem, bo Danielle nie jadła od kilku dni, a następnie odprowadził ją do domu, odnosząc się do niej z największym szacunkiem. Zachowywał się jak prawdziwy rycerz, wielu szlachciców mogłoby brać z niego przykład. Muszę powiedzieć, że nasza córka jest śliczną dziewczyną, a przy tym bardzo ufną, więc człowiek pozbawiony honoru mógłby...
Wszyscy goście wiedzieli, rzecz jasna, że Danielle i Rafael są przybranymi dziećmi księżnej Theresy i jej małżonka, ale wiedzieli także, iż rodzice traktują ich jak rodzone potomstwo.
I Danielle, i Leonard mieli ochotę zapaść się pod ziemię. On pewnie bardziej. Był też szczerze wdzięczny Dolgowi za maseczkę, która skrywała jego intensywne rumieńce. Odnosił się do dziewczyny jak naprawdę honorowy człowiek? Przecież było akurat odwrotnie, tylko że ona spała i albo nie pamiętała niczego, albo też postanowiła wszystko przemilczeć.
O Boże, jak jej za to podziękować?
Erling mówił dalej:
- Mam nadzieję, że nikt z tu zebranych nie uważa, iż jest zbyt dobry, by siedzieć przy jednym stole z drwalem.
Cichy pomruk odpowiedział mu, że nie, nikt tak nie uważa. Weberowie się nie odzywali, zdecydowani przeczekać sytuację. Wciąż nie mieli pewności, czy może Barthold von Krauss nie postanowił powrócić.
- W takim razie chciałbym poprosić młodego Leonar da Waldboden, by wstał i przyjął nasze najserdeczniejsze podziękowania za piękny postępek.
Zakłopotany Leonard powoli podniósł się z miejsca. Uriel i Taran poprosili go, by zdjął kaptur i maseczkę. Uczynił, jak prosili. Na szczęście zdążył przed wyjściem umyć włosy, które teraz opadały pięknymi, miękkimi lokami na ramiona. Bardzo skrępowany przyjmował brawa gości, kłaniał się tak głęboko, że w. końcu przewrócił krzesło. Trwało to jakiś czas, po czym wszyscy usiedli.
Weberowie kompletnie oniemieli. To Leonard. Ów niedawno przybyły, ostatni gość, któremu wszyscy się tak dziwili, to ich parobek. A więc go sprowadzili? Odważyli się sprowadzić Weberowego parobka na bal przeznaczony dla wytwornych i szlachetnych osób.
Cóż za upokorzenie! Czy naprawdę mają siedzieć przy jednym stole z Leonardem, który często pracuje w chlewach i wywozi gnój, a kiedy nie ma pracy w lesie, na przykład doprowadza krowy do byka?
- Idziemy stąd! - syknął Weber.
- Nie - odparła jego małżonka. - To by jeszcze po gorszyło sprawę. Ale oni dostaną za swoje!
- Kiedy na ciebie patrzę - rzekła Taran do Leonarda - kiedy na ciebie patrzę, gdy nie masz maski, zaczynam lepiej rozumieć to, co nam opowiadała Danielle. Jesteś bardzo przystojny, młody człowieku! Z pewnością zresztą o rym wiesz. I jesteś dokładnie taki sympatyczny, jak mówiła. Nie taki jak ten nadęty osiłek, który się tu zamiast ciebie pojawił na początku wieczoru.
Theresie, Erlingowi, Tiril i Móriemu również się Leonard bardzo spodobał.
Ale to straszny uwodziciel, myślała Tiril. Danielle chyba przesadnie go wychwalała.
Taran wyraziła głośno dokładnie to, co inni członkowie rodziny zachowywali dla siebie:
- Jaka szkoda, że Danielle nie może wyjść za ciebie za mąż, Leonardzie!
Wprawdzie te słowa wywołały szok, ale Taran nigdy nie zadawała sobie trudu, by swoje myśli ubierać w pięknie zawoalowane słowa.
Leonard również pomyślał, że jego sąsiadka jest może zbyt otwarta, chociaż w duchu uważał podobnie jak ona.
W końcu jakoś doszło do tego, że oczy Danielle i Leonarda się spotkały. Danielle miała szczęście, bo ukrywała się pod maską, on też natychmiast swoją ponownie włożył.
Leonardzie, ty idioto, karcił sam siebie w myślach. Naprawdę wiele lat minęło od chwili, kiedy się rumienił po raz ostatni z powodu dziewczyny.
Nie miał jednak wątpliwości, że już na zawsze oddał serce tej małej, ślicznej panience, która siedziała po tamtej stronie stołu.
W ostatnich dniach wiele się nad sobą zastanawiał. Z niechęcią myślał na przykład, że będzie musiał w sobotę pójść do karczmy z innymi parobkami i dziewczynami służącymi we dworze. Kiedy zaś ów tajemniczy Dolg wezwał go do Theresenhof, robiło mu się na przemian zimno i gorąco i nie był w stanie zebrać myśli. Dolg musiał mu we wszystkim pomagać, przypomnieć, że powinien się umyć i jak ma się ubrać, on sam szczękał zębami, mamrotał coś pod nosem i chodził po izbie niczym lunatyk. I wcale nie myśl, że znajdzie się sam pośród tak wytwornych gości, była najgorsza, nie, z przerażeniem wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy znowu stanie przed tą, o której w ostatnich dniach śnił na jawie, a która nigdy nie będzie do niego należeć.
Barthold von Krauss opuścił bankiet i wyjechał. Ale nie podróżował daleko. Odszukał Pajęczycę, Marie - Christine Galet, oczekującą go z niepokojem w rozpadającej się chacie.
Nie zamierzał długo pozostawać, ani u niej, ani w okolicy, mieli tylko opracować podstępny plan, który dałoby się jak najszybciej urzeczywistnić. W każdym razie gdy tylko niebezpieczna rodzina, a zwłaszcza pies, wyniesie się choć na chwilę z Theresenhof. Psa bali się oboje, bo już dwukrotnie przegonił ich ze dworu. To wystarczy. Barthold był przekonany, że czarna bestia ma oprócz ostrych kłów jeszcze rogi, którymi zamierza go porwać na strzępy - najpierw pozbawić go ubrania, potem rąk i nóg, a na końcu życia.
Całe szczęście, że rycerz zakonny nie znał planów kogo innego względem jego członków, i to tych najbardziej wrażliwych.
Rycerz Barthold nie miał wielkiej ochoty nocować u Pajęczycy, ona jednak była odmiennego zdania.
Nie żeby już teraz zamierzała pozbawić go męskości. Z tym musiała poczekać, dopóki nie spełni on tego, na czym jej tak zależało, to znaczy dopóki nie zdobędzie ukrytych w Theresenhof skarbów Świętego Słońca. Tak jak on nie zamierzał się owymi skarbami dzielić z Pajęczycą, tak i ona nie zamierzała dzielić się z nim.
Gra toczyła się więc o to, które z nich posiada więcej sił i środków na zdobycie klejnotów.
Niestety, musiał z nią ponownie iść do łóżka. Szczerze powiedziawszy nie odważyłby się postąpić inaczej, musiał przecież okazywać jej uległość. Instynkt mówił mu, że tej kobiety nie należy drażnić. Wprawdzie nie poznał jeszcze żadnej z jej czarodziejskich sztuczek, ale brat Lorenzo go ostrzegał. L’Araignee cieszyła się ponurą sławą, naprawdę nie należało z nią igrać.
Trudno mu było wywołać w sobie choćby odrobinę pożądania i to go przerażało. Za nic na świecie nie chciał jej irytować. Musiał więc leżeć potulnie na plecach, jej rana na piersi jeszcze się nie zagoiła, i myślał o innych kobietach, których pragnął, lecz nigdy nie zdobył. To trochę pomogło, w każdym razie Pajęczycą mogła go dosiąść, co uczyniła z obrzydliwą łapczywością.
Najchętniej przepędziłby ją gdzie pieprz rośnie, ale powtarzał tylko jakieś słowa, które miały świadczyć o pragnieniu i rozkoszy. Ona wchłaniała je pożądliwie i zdołała go tak rozgrzać, że w końcu odczuwał nawet coś w rodzaju przyjemności.
Postanowił jednak, że na ten raz starczy już tej upokarzającej zabawy. Barthold przywykł zdobywać kobiety, a nie być przez nie gwałconym.
Kiedy już nareszcie zostawiła go w spokoju, zaczęła. dla odmiany wypytywać o Theresenhof - jak pałac wygląda w środku, czy jest tam dużo kosztowności, złotych i srebrnych przedmiotów, czy służba nie nazbyt uważna i temu podobne.
Barthold jedną ręką wciągał spodnie, a drugą uniósł ostrzegawczo.
- Jeśli masz zamiar kraść, to lepiej od razu o tym za pomnij! Nasze zadanie zostało jasno określone, mamy zdobyć to, co należy do Zakonu Świętego Słońca.
Marie - Christine pomyślała ze złością, że nie widzi żadnego prawa zakonu do tych przedmiotów. Ona sama ma do nich co najmniej równe prawo, ale to sprawa na później, kiedy już się rozprawi z tym pyszałkiem i uwolni go od jego erotycznych organów. Biedak nie będzie miał już nic do powiedzenia.
A skarby i jednego, i drugiego rodzaju staną się jej własnością.
- Poza tym chciałam powiedzieć, że nie mogę tu już dłużej mieszkać, muszę się przeprowadzić. Jeden karcz marz w okolicy jest na mnie strasznie napalony, to okropne, jak kobieta jest tak ciągle napastowana przez chłopów, a ten się właśnie dowiedział, gdzie mieszkam. Nie życzę sobie jego wizyty.
- Masz rację, nikt nie powinien o tobie wiedzieć. To by pokrzyżowało nasze plany.
Mógłbyś chociaż udawać, że jesteś o mnie zazdrosny, myślała Pajęczyca. Ty draniu! Ani cienia żalu. Sam w łóżku nic nie potrafisz, ale przynajmniej jesteś i na razie musi mi to wystarczyć.
Głośno powiedziała z udaną swobodą:
- Znam jednak w okolicy pewne opuszczone miejsce, gdzie nikt nie zagląda. Wysoko na wzgórzach znajduje się bardzo przytulny, nieduży zameczek myśliwski. Możemy w nim zamieszkać, i ty, i ja.
- Najszybciej jak to możliwe - odparł. - Dowiedziałem się w Theresenhof, że rodzina została zaproszona przez sąsiadów i mają ich odwiedzić w przyszłym tygodniu. Na szczęście nie są to Weberowie. Będzie wtedy okazja, żeby zrobić małe... Nie chcę używać takich trywialnych określeń, jak włamanie. Wolałbym raczej po wiedzieć, że odbierzemy skradzioną własność.
- Wspaniale - mruknęła Pajęczyca zamyślona i zaczęła obiema dłońmi głaskać jego spodnie. Naprawdę natura wyposażyła go sowicie, myślała. Znowu odczuwała mrowienie pod skórą, bo ogarniało ją pożądanie, lecz także tęsknota za tym, by zdobyć kolejne wysuszone organy do swoich zbiorów. Te będą naprawdę piękne. Do tak wielu rzeczy będzie można ich użyć. Istnieje na przykład napój, który...
Drgnęła, kiedy jej się wyrwał.
- Nie, nie mamy teraz czasu na miłość - zaprotestował ostro.
Miłość, tak powiedział. Choć przecież to^ co ich łączyło, było odległe od miłości jak dzień od nocy.
Kiedy Barthold wyszedł pospiesznie, Pajęczyca usiadła skulona na łóżku.
- Pożałujesz tego, rycerzu Bartholdzie - syknęła przez zaciśnięte zęby.
Wspaniały obiad dobiegł nareszcie końca, goście rozeszli się po salach syci znakomitego jedzenia i rozradowani po wybornych winach. Obie pary gospodarzy dosłownie padały ze zmęczenia, a przecież był to dopiero początek. Wielu gości, zwłaszcza ci daleko mieszkający, miało pozostać w Theresenhof aż do wesela, którego termin wypadał za kilka dni.
Taran zadbała, by Leonard Waldboden znalazł się w grupie młodzieży. Bardzo polubiła tego chłopca. Nie chciała, by popełnił jakąś gafę na oczach wytwornych gości, więc nie spuszczała z niego wzroku.
Kogoś takiego powinna mieć Danielle, myślała. To by jej bardzo dobrze zrobiło. Zresztą zapatrzeni są oboje w siebie, widać to od razu. Ale, niestety, nie wypada, żaden związek nie wchodzi w tym przypadku w rachubę.
Z Taran i jej rodzeństwem to całkiem inna sprawa. Ich ojciec nie jest szlachcicem, a matka, choć z arystokratycznej rodziny, to przecież przyszła na świat jako dziecko nieślubne. Danielle natomiast jest przybraną córką księżnej Theresy, po ojcu dziedziczy tytuł hrabiowski, a jej matka była wszak baronową von Virneburg. W żyłach Danielle płynie błękitna krew. Roztropna Taran przymknęła jednak oczy widząc, że Danielle i Leonard wychodzą razem na taras, by się ochłodzić. Co tam, mają przecież prawo porozmawiać ze sobą. Zresztą na tarasie znajdowało się wielu ludzi, więc z pewnością nie przyjdzie im do głowy coś tak niestosownego, jak na przykład trzymanie się za ręce. A zimno panowało tam takie, że pewnie długo nie zabawią, bo odmrożą sobie uszy.
Taran uśmiechała się pod nosem.
Przybiegł do niej Uriel z wiadomością, że Weberowie opuścili bal..
- Wyglądali na obrażonych?
- Raczej na winnych. Domyślili się zapewne, że Leonard powiedział nam, iż nic nie wiedział o zaproszeniu.
- To zrozumiałe - przyznała Taran. - No i dobrze. Nikt nie będzie za nimi tęsknił.
- Jak się czujesz, kochanie? - zapytał z czułością.
- Cóż, biorąc pod uwagę, że zostały mi jeszcze tylko dwa dni w panieńskim stanie, to z pogodą patrzę w przyszłość.
- Ja również, Taran. Ja również - roześmiał się Uriel radośnie.
Danielle i Leonard z trudem odnajdywali tamten nastrój z szałasu. Okoliczności były przecież całkiem odmienne.
Zaczęli od nieporadnych i najzupełniej pozbawionych znaczenia zdań. Danielle nie chciała dać mu poznać, że zaczyna marznąć. Dlaczego my się ciągle musimy spotykać na dworze, myślała dygocząc.
- Jesteś bardzo ładna dzisiaj - wykrztusił Leonard bar dziej skrępowany, niż sam przypuszczał. Wiedział jednak, że musi się starać, by powiedzieć coś inteligentnego.
- Dziękuję - odparła Danielle. - I ty również. To zna czy chciałam powiedzieć, że... Nie, och, co ja mówię.
Miała zamiar powiedzieć mu, że jest przystojny, ale kompletnie się zaplątała.
Leonard się roześmiał, Danielle słyszała jednak, że to - przyjazny śmiech i nie powinna czuć się urażona. Roześmiała się więc także i lody zostały przełamane.
Owszem, Danielle dowiedziała się już przedtem, że Leonard dobrze się czuje na balu. Spięty początkowo młody człowiek najwyraźniej odtajał, a jego sympatyczny śmiech rozlegał się coraz częściej. Taran i Uriel zrobili wszystko, co mogli, by go wprawić w dobre samopoczucie w tym tak dla niego obcym otoczeniu.
Danielle nie chciała być od nich gorsza. Tylko że ona sama czuła się okropnie skrępowana i szczęście, że stoi oto naprzeciwko niego, po prostu ją dławiło.
- Dużo o tobie myślałem - wyznał Leonard cicho.
- Ja także... To znaczy o tobie, oczywiście - odparła i oboje wybuchnęli śmiechem. - Dzisiejszego wieczoru nie jestem w stanie powiedzieć nic rozsądnego - dodała zarumieniona.
- Odbieram to jako komplement - rzekł Leonard z powagą, a Danielle pojęła, że tak jest naprawdę.
On wciągnął powietrze bardzo głęboko, aż zaświstało.
- Danielle - zaczął odważnie. - Powinnaś wiedzieć, że ja dobrze znam swoje miejsce. I nigdy by mi do głowy nie przyszło, żeby ci się narzucać, ale czy mogę coś po wiedzieć?
- Oczywiście - wyszeptała bez tchu. Leonard miał bardzo uroczystą minę.
- Chciałem, żebyś wiedziała, że nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo takiego jak ty, i wcale nie mam na myśli twojego szlachectwa. Nikt nigdy nie był mi tak bliski. Nikt nie...
Umilkł.
- Mów dalej - wybąkała Danielle niewyraźnie, bar dziej w stronę balustrady tarasu niż ku niemu. Zaczerwienioną twarz ukryła w dłoniach. O Boże, a jeśli on nie powie nic więcej, myślała gorączkowo, o Boże, jeśli on w ogóle przestanie? Mów dalej, mów jeszcze.
Leonard milczał niezdecydowany. Po chwili jednak dodał szeptem:
- Nigdy nikogo nie lubiłem tak bardzo jak ciebie. Danielle milczała. Była przekonana, że zaraz padnie martwa tam, gdzie stoi, i mocno trzymała się balustrady, chociaż zimny metal mroził jej ręce.
Leonard miał wrażenie, że dziewczyna przestała oddychać.
Kiedy pojął, że ona wstrzymuje oddech, bo chce usłyszeć od niego jeszcze więcej i obawia się, że coś z jego słów jej umknie, nabrał odwagi.
- Myślałem o tobie przez cały czas od naszego spotkania.
Pospiesznie kilkakrotnie skinęła głową, co on wytłumaczył sobie tak, że ona również o nim myślała.
- Marzyłem o tobie, Danielle. Miałem piękne, czyste sny i... inne też - zakończył tak cicho, jakby zaczął żałować swoich słów, zanim jeszcze je wypowiedział.
Nagła fala gorąca przeniknęła Danielle. Zaczęła gwałtownie oddychać, jakby przez dłuższy czas znajdowała się pod wodą.
Reakcja dziewczyny pozwalała mu się domyślać pytania, które najwyraźniej cisnęło się jej na usta.
- Zakazane sny - wykrztusił z wysiłkiem.
No trudno, wszystko zostało powiedziane. Zepsuł to, co się między nimi zaczynało rodzić.
Danielle wyprostowała się i zakłopotana gryzła palce. Całe ciało dygotało w napięciu niczym z zimna. Wszystko jej mówiło, że powinna go skarcić: „Wstydź się!”, a potem odwrócić się na pięcie i sobie pójść. Ale uczucia nie chciały podporządkować się rozsądkowi, uczucia pragnęły czegoś innego. I chociaż Danielle bezgranicznie ubóstwiała i podziwiała swoją matkę, to nagle uświadomiła sobie, że bardziej jest związana z Leonardem niż z rodziną.
Leonard i ona rozumieli się nawzajem. Czuła, że potrafiliby otwarcie rozmawiać o wszystkim, no, powiedzmy, prawie o wszystkim. I w każdej sytuacji mogli na sobie polegać, powierzyć sobie największe tajemnice.
Już to, że Danielle nie odeszła, dodało mu odwagi. A chwila nastrajała do zwierzeń.
- Widzisz, Danielle, Weberowie mieli rację, kiedy mówili, że ja... ech, no, spotykałem jakieś dziewczyny. Nie byłem w żadnym razie aniołem, nikt nie może tak twierdzić. Ale to dlatego, bo nie wiedziałem, że ty jesteś. Teraz wszystko się odmieniło. Przedwczoraj jedna dziewczyna wyraźnie mnie zapraszała, ale ja udawałem, że niczego nie rozumiem. Nie chciałem jej nawet dotknąć. Bo przedtem widziałem ciebie, Danielle.
Krew Danielle pulsowała, czuła to w opuszkach palców, na szyi, wszędzie. Policzki ją paliły. Och, ja tego nie zniosę, Boże, jak to się skończy, zatrzymaj czas, Panie Boże, pozwól mi tak stać przez całe moje... Nie. Och, jest tak okropnie zimno. Ale mimo wszystko, Panie Boże.
Żeby tak ona mogła mu powiedzieć coś równie pięknego, ale nie, ona stała niczym zamurowana. Głupia, nie była w stanie wykrztusić słowa.
Chociaż, z drugiej strony, sprawiało też ból, to co on mówił o innych dziewczynach. Że je spotykał. Czy do nich też tak pięknie przemawiał? Nie mogła w to uwierzyć, to do niego niepodobne. Po prostu witał się z tamtymi, zamienił może kilka słów na temat pracy w gospodarstwie, a potem mówił do widzenia i już.
To oczywiste, że spotykał jakieś dziewc2yny, nic innego nie było przecież możliwe. Z pewnością jednak nie stał z nimi tak i nie rozmawiał jak z nią, sam o tym zapewnił.
- Danielle...
- Taaak.... - chciała powiedzieć: „Tak, Leonardzie”, lecz głos ją zawiódł. Musiała odchrząknąć i zacząć od początku. - Tak, Leonardzie...
- Danielle, ja wiem, że my nie możemy do siebie na leżeć. Wiem, że to nasze ostatnie spotkanie. Ale ja... na resztę swego życia zachowam pamięć tej chwili...
O Boże, tego już po prostu za wiele dla skołatanego serca! Jakie to cudownie piękne, jakie romantyczne! I jak słodko tragiczne! Nie spotkać się już więcej. I nigdy nie zapomnieć!
Gorące łzy pociekły na balustradę tarasu.
- Gdybym tylko miał coś od ciebie na pamiątkę - szepnął, a w jej uszach zabrzmiało to jak najpokorniejsza, rozpaczliwa prośba.
Danielle zastanawiała się gorączkowo. Wszystko było takie piękne, takie nieskończenie smutne, a łzy płynęły teraz strumieniami. Bez słowa odwiązała błękitną jedwabną wstążkę, zdobiącą pasterską laseczkę.
- Czy to będzie dobre? - wyszeptała zdławionym od płaczu głosem.
- Dziękuję, Danielle - odparł wzruszony. - Zachowam tę wstążkę na zawsze. Przyjdzie taki czas, że stanie się stara i wyblakła, ja też będę wtedy stary, ale nigdy jej ni komu nie oddam ani nie zgubię.
Och, ja tego nie zniosę, myślała, to takie nieziemskie, takie oszałamiające, że chyba zaraz umrę.
- A ja? - zapytała. - Czy ja mogłabym dostać coś od ciebie, Leonardzie? Coś małego, do schowania.
Rozpaczliwie zastanawiał się, czy ma coś takiego. Ale co on w ogóle ma? Tabakierkę z brzozowej kory, której nigdy nie używa, bo dworski parobek nie zażywa tabaki, to przyjemność zastrzeżona jedynie dla dobrze urodzonych. A poza tym nie ofiarowuje się takiej ślicznej, delikatnej panience tabakierki, to nie przystoi. Noża też nie odważyłby się jej dać, i zresztą nie chciał, bo to ważne narzędzie, poza tym pożyczył go od ojca tylko na dzisiejszy wieczór.
Nagle uśmiechnął się. Miał przecież kamyk szczęścia, piękny, wielobarwny, znalazł go jakiś czas temu w lesie. Miło było trzymać go w dłoni. Leonard wyjął kamyk z kieszeni i podał Danielle.
- Jaki śliczny! - zawołała. W słabym, chybotliwym blasku pochodni nie widziała go dokładnie, wiedziała jednak, że jest bardzo ładny. Domyślała się.
- Och, dziękuję, dziękuję!
- A teraz muszę już iść - oznajmił Leonard. - Ojciec powiedział mi, że nie mogę się zasiedzieć, to nie wypada, żeby zwyczajny służący naprzykrzał się jaśnie państwu.
- Ależ ty się wcale nie naprzykrzasz! - zawołała Danielle zrozpaczona. - I „jaśnie państwu”? Co to za okropne wyrażenia? Nie wolno ci ich używać!
- To słowa ojca, nie moje - wyjaśnił Leonard.
I nietrudno było go przekonać, że powinien zostać jeszcze troszkę. Wrócili do salonu, a Danielle mocno ściskała w dłoni swój kamyk.
Rafael nie pokazywał się za wiele wśród gości tego wieczoru. Teraz jednak, kiedy Danielle została sama, podszedł do niej.
- Widzę, że bratasz się z plebejuszami - syknął jej nad uchem.
- Rafael, jak możesz! I dlaczego używasz takich słów? Leonard to bardzo miły człowiek, zna swoje miejsce i nie najlepiej się czuje w obcym dla siebie otoczeniu. Ten bal to dla niego bardziej źródło cierpienia niż radości.
- Ach, cóż on wie o cierpieniu, o tym wszystkim, co mieści się w określeniu Weltschmerz? - westchnął Rafael pełen współczucia dla samego siebie. - Jesteś bardzo szczęśliwa, siostrzyczko. Nie wiesz nawet, jak bardzo, skoro jesteś kochana. Ja natomiast... skazany na życie w samotności i bólu. Uważam zresztą, że umrę młodo. Po prostu zwiędnę z braku pokarmu dla uczuć... Samotny... Zdradzony...
Danielle była zbyt naiwna i prostoduszna, by zrozumieć, że Rafael czerpał prawdziwą rozkosz z tych swoich cierpień.
- Ależ Rafaelu - przerwała mu. - Z pewnością nie umrzesz, nie wolno ci nawet mówić czegoś takiego! Tak mi przykro tego słuchać!
- Kochana siostro - westchnął ponuro. - Ty po pro stu nic nie wiesz na temat zła tego świata. Nic też nie wiesz o samotności poety, o izolacji geniusza.
Podeszła do nich Taran i przerwała żałosne wzdychania zawiedzionego młodzieńca.
- Przestań, Rafaelu! - nakazała mu. - Niczego ci nie brakuje, jesteś równie zdrowy jak ja, a ja .jestem najzdrowszą osobą pod słońcem. Nie wmawiaj tu żadnych głupstw swojej biednej siostrze, ona ma dość własnych problemów i nie potrzebuje twoich teatralnych lamentów. Idź no teraz do panny Starcke, wygląda na to, że trzeba jej dotrzymać towarzystwa, a panna Starcke z pewnością nie ma zrozumienia dla poetyckich żalów. Zajmij się nią, niech ma jakieś przyjemne wspomnienia z tego balu. Przez cały wieczór podpiera ściany, a moim zdaniem, szkoda jej na to. Powinieneś się z nią ożenić, mój kochany bracie! Rafael czuł się urażony do żywego już przez samo to, że Taran wymieniła jego imię jednym tchem z nazwiskiem tej nieładnej, pozbawionej wdzięku panny Starcke. Bez słowa poszedł sobie, oburzony do głębi swojej nadwrażliwej duszy.
Ale już po chwili Taran i Danielle zobaczyły go w otoczeniu gromadki dam, które z zachwytem słuchały, co do nich mówi.
Rafael bezwstydnie pławił się w ich podziwie. Wyglądało na to, że Weltschmerz i inne nieszczęścia poszły w zapomnienie.
Bardzo udany bal trwał jeszcze długo po zdjęciu masek. Leonard Waldboden wcześnie odjechał do domu, ale ostatnich gości służba zbierała spod stołów około ósmej rano. Wszyscy, zarówno ci całkiem trzeźwi, jak i kompletnie pijani oraz znajdujący się w stanach pośrednich, byli zgodni co do tego, że spędzili nadzwyczajną noc.
Zakończono przygotowania do wesela. W poprzedzający je wieczór rodzina miała trochę czasu, żeby nareszcie odetchnąć i przedyskutować plany na przyszłość. W salonie czekał specjalny gość.
Theresa poinformowała rodzinę, iż dostała list od Aurory mieszkającej w Norwegii.
- Pozdrawia was i serdecznie do siebie zaprasza. Ona i jej bliscy bardzo się cieszą, że znowu będą was mogli zobaczyć. Znalazła też kilka odpowiednich dworów, więc gdybyście chcieli je obejrzeć z myślą o kupnie, będzie wam towarzyszyć. Domyślam się jednak, że zaczekacie z wyjazdem, aż się trochę ociepli, a potem, zaraz po przyjeździe do Norwegii, planujecie, o ile wiem, nową wyprawę?
- Tak - przyznała Taran. - Trzeba wyjechać jak najprędzej, zanim dziecko zmusi mnie do siedzenia w do mu. Ja koniecznie muszę pojechać nad Bałtyk, ten nie pozorny akwen od dawna jest moim celem. To przecież ja sformułowałam teorię o „morzu, które nie istnieje”.
- Niepozorny akwen - przedrzeźniał ją Villemann. - Toż to rozległe morze!
- Dobrze, dobrze. Ale ja bardzo uważnie studiowałam mapę Cienia i znalazłam tam pewne...
- Widziałaś się z Cieniem? - zawołał Dolg. - Rozmawiałaś z nim? Kiedy?
Och, wielokrotnie - odparła Taran lekko. - Oboje z Urielem chodzimy czasami do myśliwskiego zameczku w odwiedziny do Madragów.
- Ależ oni znajdują się w innym wymiarze, chociaż mieszkają niedaleko!
- Idziemy do zamku, wołamy ich i przychodzą. Tak samo spotykamy się z Cieniem, też natychmiast przychodzi.
- Boże drogi - mruknął Dolg. - Musiał mieć ważne powody, skoro tak.
- Naturalnie, że miał. Morze Bałtyckie. Bardzo go zainteresowała moja teoria. Powiedział, że na pewno coś w tym jest, bowiem ostatnia droga Lemurów wiodła na zachód, a potem ku północy przez morze. Cień uważał, że powinniśmy i my tam pojechać, nad Morze Bałtyckie. Z tego właśnie powodu wprowadził nas do domu von Blancke.
- I znaleźliście tam jakieś wrota? To znaczy na mapie...
- Wspólnie ją studiowaliśmy - odparła Taran. Rozkoszowała się wyraźnie tym, że wie więcej niż jej niezwykły brat, który przyglądał jej się w największym zdumieniu. Dolg jednak był dobrym człowiekiem o szczerym sercu i kiedy otrząsnął się z zaskoczenia, bardzo pochwalił inteligentną, choć nieco szaloną siostrę.
Taran wyjaśniała dalej:
- Według naszych ocen, bo przecież w tamtych czasach świat nie wyglądał tak jak teraz... Otóż według na szych ustaleń, powinny istnieć co najmniej dwa miejsca, w których znajdują się wrota.
- Gdzie?
- Trudno to określić, ale zdaje się, że jedne mogły być gdzieś w okolicach współczesnej południowej Finlandii.
- A drugie? Wzruszyła ramionami.
- Także gdzieś w Skandynawii, nie wiadomo dokładnie. Głos ponownie zabrała Theresa.
- W takim razie pomożemy wam. Och, Danielle, nie obgryzaj paznokci! Przecież gryziesz je aż do krwi. Co się z tobą ostatnio dzieje? Co to ja chciałam powiedzieć? Aha, mamy przecież gościa, tego pana z Wiednia, który przeczytał hiszpańską książkę hrabiego Yoldi o Morzu Bałtyckim.
- Świetnie! - ucieszyła się Taran. - Gdzie go ukrywasz?
- Czeka w salonie. Danielle, bądź tak dobra i poproś go do nas.
Człowiek z Hofburga wszedł i skłonił się lekko. Wszyscy czekali zaciekawieni, co im powie.
Jak się okazało, mieli się dowiedzieć sporo. Książka co prawda była bardzo trudna, nawet dla rodowitego Hiszpana, on jednak przeczytał ją bardzo uważnie, sporządził też wiele diagramów i map przedstawiających Morze Bałtyckie w różnych okresach. Podobnie bowiem jak cała kula ziemska Bałtyk zmieniał się wielokrotnie, a wraz z nim również Skandynawia. Chociaż akurat kontury północnych krańców Europy wydawały się wyjątkowo stabilne, prawdopodobnie dzięki prastarym norweskim górom. Natomiast Bałtyk zmieniał się często i bardzo gruntownie, jeśli tak można powiedzieć.
Raz Skandynawia była terytorium otwartym o niemal tropikalnym klimacie. Po czym, za jakiś, powiedzmy, milion lat nadchodziła epoka lodowcowa. Było takich epok wiele, ale kryją je mroki najodleglejszej przeszłości Ziemi. Kolejny, przypadający już na czwartorzęd okres lodowcowy trwał bardzo długo.
- Lemurowie jednak żyli w trzeciorzędzie - przerwała mu Taran.
- Poczekaj z pytaniami - upomniał ją Móri. - Proszę, niech pan mówi dalej.
Przybysz z Wiednia podziękował skinieniem głowy.
Powtórzył, że nowa epoka lodowcowa trwała bardzo długo, aż do mniej więcej dwudziestu pięciu tysięcy lat temu. Następnie powoli, bardzo powoli lód zaczął się cofać. Wtedy to powstało pierwsze z czterech wielkich stadiów Morza Bałtyckiego. To stadium zyskało potem nazwę Bałtyckiego Jeziora Lodowego i trwało aż do około ośmiu tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa. W okresie Bałtyckiego Jeziora Lodowego tereny współczesnej Norwegii, Szwecji i Finlandii pokryte były grubą warstwą lodu, zaś pomiędzy jego granicą a wybrzeżami niemieckimi znajdowało się jezioro wypełnione wodą z topniejącego lodu. Krawędź lodowca przebiegała wzdłuż linii od południowej Finlandii, na ukos poprzez Szwecję pomiędzy jeziorami Wener i Wetter do fiordu Oslo i południowej Norwegii. Istniał jednak również przesmyk lądu, który oddzielał Bałtyckie Jezioro Lodowe od morza. Ów przesmyk obejmował wąski pas południowej Szwecji oraz Danię.
Mniej więcej tysiąc lat później powstało połączenie z morzem światowym i słona woda zaczęła wpływać do Bałtyku gdzieś na wysokości obecnego Bohuslan, czyli południowo - zachodniej Szwecji. Wener i Wetter zostały zalane wodą i rozpoczęło się kolejne stadium w historii Bałtyku, zwane Morzem Yoldiowym od pewnego skorupiaka, którego muszle hrabia Yoldi i jego syn znaleźli w osadach dennych.
Oczywiście człowiek z Wiednia nie posługiwał się tymi wszystkimi nazwami poszczególnych stadiów Bałtyku, zostały one bowiem wprowadzone później. Tutaj staramy się przedstawić dzieje Bałtyku, posługując się dla jasności współczesnymi nazwami. Gość księżnej Theresy określał jedynie czas poszczególnych faz, zresztą zaskakująco dokładnie obliczony.
W fazie Yoldia Bałtyk był morzem mającym połączenia z innymi wodami. W pięćset lat później, kiedy lód nie ciążył już tak bardzo nad północnymi częściami Europy, ląd się podniósł, ponownie zamykając Bałtyk. Ta faza zyskała nazwę Jeziora Ancylusowego, od innego skorupiaka.
Raz jeszcze woda z topniejącego lodu przelała się ponad lądem do oceanu światowego, po pewnym czasie do Bałtyku znowu zaczęła docierać słona woda i tak doszło do powstania ostatniej z czterech faz Bałtyku, czyli Morza Litorynowego. Littorina to również maleńki skorupiak. Tak więc trzy niepozorne skorupiaki, Yoldia, Ancylus i Littorina dostąpiły zaszczytu, że to właśnie od nich wzięły nazwę kolejne fazy w dziejach Morza Bałtyckiego.
Morze Litorynowe trwało od mniej więcej pięciu tysięcy lat przed naszą erą do około cztery i pół tysiąca lat przed naszą erą. Wtedy na terenach Europy trwała epoka kamienia.
Ląd wznosił się coraz bardziej, aż zostało ukształtowane współczesne Morze Bałtyckie. Podwyższanie się jego brzegów nadal trwa, mniej więcej jeden centymetr rocznie, wzdłuż wybrzeży Zatoki Botnickiej, która powstała w okresie Jeziora Ancylusowego.
Taran podskakiwała na krześle rozgorączkowana, ale to Móri sformułował pytanie, które wszyscy mieli do gościa z Wiednia:
- Zatem pan sądzi... sądzi pan, że wybrzeże bałtyckie mogło przebiegać kiedyś przez... Tiveden?
- Tiveden... Proszę mi pozwolić sprawdzić. Nie bardzo wiem, gdzie leży owo Tiveden.
- Tutaj, tu - pokazywali mu jedno przez drugie. - Tu taj, między jeziorami Wener i Wetter!
A tak, rzeczywiście. No, mają państwo rację. linia brzegowa musiała tędy przebiegać w ciągu różnych stadiów. W drugiej fazie może nie, ale w najpierwszej, czyli Jeziora Lodowego, z pewnością tak. Chociaż wówczas było to zamknięte jezioro... W trzecim okresie najprawdopodobniej jeziora Wener i Wetter przybrały współczesne kształty, ale wtedy droga do morza była zamknięta. Czwarty okres... Nie. Najlepszy wydaje się okres drugi Bo państwo chcieliby, żeby droga do morza była otwarta, zdawało mi się, że ktoś dopiero co to powiedział, czy tak? - zakończył gość z Hofburga, nie bardzo zdając sobie sprawę, o czym rozmawiają jego gospodarze.
- Tak jest - potwierdziła Tiril.
(Jak nietrudno się domyślać, mówili o Morzu Yoldiowym, czyli pierwszej fazie, w której Bałtyk był akwenem półotwartym.)
- Eureka! - zawołał Erling. - Znaleźliśmy brakujące ogniwo. Teraz wiemy, czego oni szukali w Tiersteingram za czasów hrabiów.
Taran zwróciła się do gościa:
- No a południowa Finlandia? Jak to wygląda? Czy tam również znajduje się wybrzeże, zwrócone ku pra dawnemu morzu?
- Wygląda na to, jakby hrabia Yoldi o południowej Finlandii wiedział mniej. Ale trudno się przecież dziwić.
Villemann wzdychał niecierpliwie.
- Powinniśmy teraz mieć tutaj Cienia.
- Jeszcze nie - rzekł Móri, spoglądając wymownie na gościa.
Wszyscy myśleli to samo, wszyscy chcieli jak najszybciej usłyszeć dodatkowe wyjaśnienia i tylko Cień mógł ich udzielić. Lemurowie żyli przecież na długo przedtem, nim w dziejach Morza Bałtyckiego nastały omawiane tu fazy.
Wrócili na miejsca.
Gość poprosił, by mógł porobić poprawki na niektórych ze swoich diagramów, więc Theresa poleciła pokojówce przynieść dla niego niewielki pulpit, dla wszystkich zebranych natomiast orzeźwiające napoje. Czekając, aż gość skończy, rozmawiali cicho po norwesku.
- A więc Tiveden było niegdyś wybrzeżem - dziwiła się Tiril. - To wyjaśnia bardzo wiele zagadek.
- A także rodzi nowe - wtrącił Villemann. - Teraz widzimy, ile jeszcze jest tych brakujących ogniw.
- Rzeczywiście dużo, ale o czym akurat teraz myślisz? - zapytał Dolg.
- Na przykład o owej trwającej tysiące lat fazie po między czasami Lemurów a czasem poszukiwania Tiersteinów w Tiveden, gdzie bez wątpienia chodziło o Święte Słońce. Tak więc musieli oni wiedzieć, że właśnie tam znajduje się brzeg „morza, które nie istnieje”.
- W każdym razie tak przypuszczali - przyznała Ta ran. - Nie wiemy przecież z całą pewnością, czy tam znajdowały się właściwe Wrota. To znaczy te wrota, które znał ostatni król Lemurów.
- Oczywiście, masz rację - potwierdził Villemann.
- Poszukiwali więc, choć bez skutku, czegoś, co by świadczyło, że popełniają błąd.
- Coś jednak musieli wiedzieć - niecierpliwie powtarzała Taran. - Wiedzieli, gdzie znajdują się Wrota. Potem ta wiedza zaginęła.
Villemann podskoczył nagle na swoim miejscu.
- Ale to przecież oczywiste! Księga, ojcze! Księga w Tiersteingram, ta, którą miałeś zamiar otworzyć.
- Rzeczywiście - przyznał Móri i twarz mu się rozjaśniła. - Ta księga zawierała prawdę o Świętym Słońcu i zniknęła razem z Tiersteingram.
- Wybaczcie - wtrącił Uriel. - Ale czy nie było dwóch takich samych ksiąg?
Wszyscy spoglądali na niego, zaskoczeni, że ktoś, kto nie towarzyszył im od początku w poszukiwaniach, może wygłosić rozstrzygające zdanie.
- Owszem - powiedział Dolg ledwie dosłyszalnie. - Owszem, Urielu, masz rację. Istniały dwie księgi. Oryginał i kopia. I to właśnie kopia przepadła razem z Tiersteingram.
- A ta druga, czyli oryginał, może się znajdować w zasięgu ręki - dodał Móri w zadumie.
- No właśnie. Może.
Erling spoglądał to na jednego, to na drugiego.
- Macie na myśli księgę, której ślad odkryliśmy w bibliotece w Hofburgu? Tę, którą znalazł młody żołnierz Willy, kiedy wróciliśmy do domu z Hiszpanii dziesięć czy dwanaście lat temu?
- Właśnie tę - potwierdził Dolg. Tiril dodała:
- I Cień przeszkodził Willy'emu w otwarciu tego zapomnianego, przysypanego kurzem dzieła. Powiedział, że nie jest dla niego. Wtedy zaś było jeszcze za wcześnie, żeby przekazać księgę nam. Nie może zostać otwarta, za nim nie odnajdzie się kodu, w przeciwnym razie otwierającemu stać się może nieodwracalna krzywda.
- No i właśnie wtedy pojawił się brat Johannes - uzupełnił Móri. - Przedstawiciel zakonu rycerskiego przy cesarskim dworze. Odtrącił Willy'ego, po czym siłą otworzył księgę.
- I umarł - westchnęła Theresa. - Na oczach Willy'ego po prostu rozpłynął się w powietrzu i przepadł na zawsze.
Móri rzekł jakby w rozmarzeniu:
- Musimy zdobyć tę księgę. Myślicie, że czas już nad szedł?
Dopóki kod nie zostanie odnaleziony, to nie - stwierdził Erling. - Ale co jest tym kodem i gdzie się znajduje?
- Myślę, że chyba go znajdziemy - powiedziała Tiril niepewnie. - Udało nam się przecież odnaleźć oba szlachetne kamienie. I mapę Lemurów. To chyba wystarczy, by...?
- Nie - zaprzeczył Móri. - Kod... On musi coś znaczyć. Kamienie i mapa niewiele nam pomogą. Pamiętacie, że Ordogno Zły zdołał odczytać pismo Lemurów w księdze i że ją skopiował? Po czym zginął nagłą i brutalną śmiercią. Kopia natomiast przepadła na wieki. Myślę, że Ordogno musiał znać kod. Ciekawe tylko, co się z tym stało potem?
- Księgi i kod zostały rozdzielone - stwierdziła Ta ran. - Czy Cień nie mógłby nam w tym pomóc?
- Owszem, ale jeszcze nie teraz i nie tutaj - oświadczył Dolg. - Chociaż wątpię, czy on wie wiele więcej niż my.
W dalszym ciągu rozmawiali po norwesku, nie musieli się więc krępować obecnością obcego. Wszyscy byli bardzo podnieceni odnalezieniem nowego tropu, który jednak, jak na razie, do niczego nie prowadził.
Uriel nie był w stanie dokładnie śledzić rozmowy. Rozumiał dobrze język norweski, ale nie .towarzyszył rodzinie wtedy, przed dziesięciu laty. Danielle była wówczas za mała, by wszystko pojąć, Rafael jednak, rówieśnik Dolga, nie miał tego rodzaju trudności, natomiast Villemann zawsze kochał rozwiązywać zagadki.
To właśnie on i Rafael wołali teraz jeden przez drugiego:
- Zdaje mi się, że wiem!
- Naprawdę? - roześmiał się Móri. - To który z was nam opowie?
- Ty zaczynaj! - powiedział Rafael.
- Dobrze - zgodził się rozgorączkowany Villemann. - Ale gdybym się mylił, to mnie poprawiaj!
- Chętnie.
- No więc - zaczął Villemann. - Stwierdziliśmy, że braki są poważne. I że wiele elementów przechodziło z rąk do rąk drogą dziedziczenia, od Ordogno do następnego wielkiego mistrza Zakonu Świętego Słońca, i do następnego, i do następnego.
- W takim razie jesteśmy na tym samym tropie - po twierdził Rafael przejęty.
- Nie miałem co do tego wątpliwości - roześmiał się Villemann. - Zawsze byłeś genialny, Rafaelu.
Tym samym i siebie ogłaszał geniuszem.
- Czy myślicie, że to coś, co było dziedziczone, to właśnie kod? - zapytał Móri niepewnie.
- Niewykluczone. Sądzimy jednak, że było więcej elementów, o wiele więcej.
Rafael energicznie przytakiwał.
- To powiedzcie nam wreszcie! - syknęła Taran. - I nie gdaczcie jak te kury, które właśnie zniosły po jajku.
Villemann posłał jej pełne - urazy spojrzenie.
- Otóż to wielcy mistrzowie zakonu dziedziczyli wszystkie jego wielkie tajemnice, prawda?
- Tak jest - potwierdził Móri.
- Ale za panowania jednego z ostatnich wybuchła awantura, bo on nie chciał się podporządkować tradycji, nie chciał nikomu tajemnic przekazać.
Rafael o mało się nie rozleciał w kawałki z podniecenia, nie mógł się dłużej powstrzymywać.
- To był kardynał von Graben! - zawołał. - Zmarł tak nagle.
W pokoju zaległa cisza.
- Został zamordowany przez Sigiliona, to prawda.
- Móri odchylił się do tyłu na swoim krześle. - Macie rację, chłopcy. On zabrał wszystkie tajemnice do grobu. Całe dziedzictwo poprzedników.
- No cóż - ciągnął dalej Villemann. - Nie sądzę, by zabrał je do grobu, to znaczy nie dosłownie. Nikomu o niczym nie powiedział, ale przecież zbiory wielkich mistrzów muszą gdzieś istnieć.
Zgromadzeni przyznawali mu rację.
- Cofam wszystko, co powiedziałam o was złego - rzekła Taran wielkodusznie. - Wszystko na temat węgorzowych stóp i małego rozumu. Macie u mnie punkt za to odkrycie.
Tiril, która prawie się nie odzywała, teraz rzekła zamyślona:
- Uważam, że kod musiał się znajdować razem z tajemniczymi skarbami wielkich mistrzów, ich pismami i co oni tam jeszcze przechowywali. Nikt jednak się nie domyślił, czym ów kod jest. Nie mieli bowiem prastarej księgi, z którą mogliby go porównać.
- Tak, kod to z pewnością dziwne i trudne znaki - po wiedział Erling. - Pismo Lemurów.
- Hrabiowie z Tiersteingram mieli książkę - wtrąciła Theresa. - Ale już wtedy kod musiał się gdzieś zapodziać i wędrować własnymi drogami.
- Tak - Dolg przyznał jej rację. - Myślę, że mnich, którego szkielet znalazła Tiril na tej nieszczęsnej górze w Szwajcarii, mógł posiadać bardzo wiele różnych umiejętności. On przecież był przodkiem kardynała von Graben albo kimś w tym rodzaju, prawda?
- Owszem, kimś w tym rodzaju - potwierdził Erling. - To chyba właśnie od tej linii von Graben otrzymał tajemne materiały zakonu. Teraz jednak tylko zgadujemy. Kto mógłby wiedzieć więcej o tajnych skrytkach kardynała?
- Z pewnością rycerze zakonni - stwierdziła Theresa.
- A raczej, ściśle biorąc, obecny wielki mistrz.
- Brat Lorenzo? Myślisz, że on coś wie?
- Raczej wątpię - rzekł Móri cierpko. - On musiał nienawidzić kardynała, który chciał wszystko zachować dla siebie.
Taran westchnęła zniecierpliwiona.
- Powinniśmy porozmawiać z kimś z zakonu.
- Oszalałaś? - wykrzyknął Móri. - A może chcesz wdać się w dyskusje z Bartholdem von Kraussem, gościem Weberów?
Wszyscy bowiem zgadzali się, że on z pewnością jest rycerzem zakonnym. Nie mogli tylko pojąć, w jaki sposób zdołał się dostać do Theresenhof.
- Nie, nie z von Kraussem - oburzyła się Taran. - Bo jeśli on jest rycerzem, to całkiem świeżej daty. Nigdy nie spotkał kardynała von Graben. Nie, no żartowałam, nie ma przecież w tym zakonie nikogo, z kim chciała bym się spotkać.
Tiril siedziała zamyślona, a po chwili powiedziała:
- Szkoda, że Heinrich Reuss von Gera całkowicie zniknął nam z oczu. Z nim można by przecież rozmawiać o sprawach zakonu.
- Tak, to prawda - przyznał Móri. - W dodatku cieszyłaś się jego zaufaniem. Ale on jakby się zapadł pod ziemię, pewnie zresztą już nie żyje. Nie, musimy wymyślić coś innego, najpierw jednak trzeba się porozumieć z Cieniem. Dolg, ty się tym zajmiesz.
- Oczywiście. Ale, jak mówiłem, nie sądzę, by on wie dział zbyt wiele. Sam należy do poszukujących.
- Poszukujących spokoju duszy - rzekła Taran cicho.
- A w każdym razie Wrót, które są wielkim marzeniem wszystkich ogników i pozostałych istot z rodu Lemurów.
- Tak, wszystkich elfów, karłów i wielu, wielu innych - potwierdził Dolg.
- Najmocniej przepraszam...
Z głębi pokoju dał się słyszeć nieśmiały głos. Odwrócili się i zobaczyli, że ich gość z Wiednia zbliża się ostrożnie, najwyraźniej bardzo zaciekawiony.
- Najmocniej przepraszam, że się wtrącam, ale usłyszałem pewne nazwisko...
- Tak? - zapytała Theresa, oczekując bliższych wyjaśnień.
- Ja nie rozumiem państwa języka, ale nazwisko, które właśnie padło, Heinrich Reuss von Gera, skłoniło mnie...
- Pan zna to nazwisko?
- Tak. To znaczy, nie.... No cóż, owszem. Chodzi tylko o to, że w tym rodzie niemal wszyscy noszą imię Heinrich.
- Wiemy o tym - potwierdził Erling przyjaznym tonem. - Proszę, niech pan usiądzie z nami... I proszę nam powiedzieć, co pan wie o Heinrichu Reussie.
- No więc ja pracuję w bibliotece hofburskiej razem z niejakim Friedrichem Sparren. Z czasem bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy, a pewnego razu on się w rozmowie przejęzyczył i wtedy zrozumiałem, że chyba nazywa się zupełnie inaczej. Cała sprawa jednak wydawała się niezwykle tajemnicza, nie powiedział mi wprost, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko, tylko że wywodzi się ze zubożałej niemieckiej rodziny książęcej, w której wszyscy noszą to samo imię. Powiedział mi również, z jakich okolic Rzeszy Niemieckiej pochodzi. Poskładałem razem te informacje i wyszło mi, że mam do czynienia z Heinrichem Reussem von Gera.
- A dlaczego on nie chciał o tym rozmawiać? - zapytał Móri.
- Odniosłem wrażenie, że się boi, sam jednak nigdy mi niczego nie wyjaśnił.
Theresa wstała, a inni poszli za jej przykładem.
- Mój przyjacielu - rzekła. - To, co pan mówi, przekonuje nas, iż rzeczywiście chodzi tu o Heinricha Reussa. Bardzo jednak pana proszę, by nigdy nikomu nie zdradził pan jego tajemnicy! Absolutnie nikt nie może się o niczym dowiedzieć. Tym razem spotkał pan jego przyjaciół. Poza tym jednak znajduje się on w ciągłym niebezpieczeństwie i naprawdę najlepiej jest, że pilnie strzeże swojej tajemnicy i że ukrył się przed światem. Jego wrogowie są bardzo źli i potwornie niebezpieczni.
Mężczyzna był wstrząśnięty.
- Och, nie miałem zamiaru przysporzyć mu kłopotów...
- Nie, tym razem nic się nie stanie. Proszę jednak po powrocie do Hofburga przygotować go na to, że niebawem odwiedzi go córka księżnej Theresy, Tiril, w sprawie nie cierpiącej zwłoki, ale że nie musi się niczego oba wiać. Później zostanie mu przekazana wiadomość co do miejsca i czasu spotkania, nie będzie musiał do nas przyjeżdżać, to by było zbyt ryzykowne.
- Och, jakie to wszystko podniecające! - zawołał Villemann. - Mamo, wyjeżdżamy do Hofburga zaraz jutro!
- Jutro? - wykrzyknęli zebrani chórem. Tiril patrzyła na niego zgorszona.
- Jutro? Czy zapomniałeś, że jutro mamy ślub twojej siostry i wesele?
- Czy teraz jest czas na takie sprawy? - zapytał Villemann, w odpowiedzi na co Taran wymierzyła mu solidnego kuksańca w ramię.
Wesele było wspaniałe. Dokładnie takie, jakiego Theresa pragnęła dla Tirik ale niestety, wtedy nie istniały takie możliwości. Teraz mogła sobie powetować dawne rozczarowanie.
I Theresa, i Tiril dyskretnie ocierały łzy, patrząc na śliczną i niewinną pannę młodą, a kiedy w kościele rozbrzmiała muzyka organowa i wszystko było takie cudownie piękne, obie zaczęły po prostu szlochać. Najbardziej jednak szlochała Danielle, która nieustannie rozmyślała o Leonardzie i o tym, że nigdy nie będzie mogła się z nim połączyć.
Para młoda olśniła wszystkich, ale, oczywiście, Taran musiała wywołać skandal podczas przyjęcia. Wnoszono już torty, kiedy nieoczekiwanie zawołała:
- Babciu, a kiedy trzeba pokazać prześcieradło, żeby zaświadczyć, że panna młoda była niewinna?
Stojący w pobliżu jęknęli zdumieni, Theresa natomiast starała się odpowiedzieć spokojnie:
- Drogie dziecko, tego rodzaju zwyczaje dotyczą je dynie królewskiego dworu. A poza tym to dawna historia, teraz już właściwie zarzucona.
- Co? - wykrzyknęła Taran. - Więc my całkiem nie potrzebnie żyliśmy przez tyle miesięcy w cnocie?
Chwyciła Uriela za rękę i wybiegli z sali mimo protestów Tiril i Theresy.
Po weselu nadeszły dni powszednie, jeśli tak wysoko postawiona rodzina książęcego rodu w ogóle przeżywa powszednie dni.
Dla młodego Leonarda Waldbodena natomiast dni powszednie jakby w ogóle nie miały już nigdy nastać. Gdy tylko znalazł wolną chwilę albo gdy wysyłano go do lasu, najchętniej szedł w kierunku Theresenhof. Częściej niż dawniej jeździł teraz konno, bo dzięki temu szybciej mógł dotrzeć w pobliże dworu.
We wczesnowiosenne wieczory, kiedy skończył już pracę, zwykł stawać na skraju lasu i patrzeć w stronę książęcej siedziby. Zdarzało się niekiedy, że widział na dziedzińcu młodych jej mieszkańców. Nadzwyczaj często widywał tam Danielle, co zawdzięczał pewnie temu, że i ona korzystała z każdej okazji, by wyjść na dwór i w rozmarzeniu spoglądać w stronę majątku Weberów.
Nie tylko Leonard bacznie obserwował Theresenhof, czynili to również inni, ale ze znacznie mniej romantycznych powodów niż on.
Pajęczyca i rycerz zakonny Barthold von Krauss nadal mieszkali w dotychczasowej kryjówce czarownicy. Zamierzali przenieść się do zameczku myśliwskiego, kiedy tylko zdobędą wszystkie potrzebne - informacje, tam byłoby im znacznie wygodniej, na razie jednak musieli trzymać się jak najbliżej dworu.
Nie bardzo się ze sobą zgadzali. Barthold nie mógł znieść tego, że wciąż musi odgrywać rolę jej kochanka, każdej nocy, a nieraz nawet częściej, wiedźma ciągnęła go do łóżka i tracił tam z nią siły, których tak potrzebował do czego innego. Pajęczyca ze swej strony uważała go za kiepskiego kochanka. Taki bezwstydnie obojętny, ledwo go dotknęła, i było po wszystkim. Obrażało ją to nieskończenie. Ale się zemści! Och, jak okrutnie się zemści, kiedy już wypełnią zadanie, a ona zdobędzie to, czego pragnie, i szlachetne kamienie, i najszlachetniejsze członki Bartholda.
Ledwo minęło zamieszanie z balem maskowym, Pajęczyca stwierdziła, że znowu zjechało się mnóstwo gości na wesele. W końcu jednak kiedyś ta przeklęta hołota z Theresenhof razem ze swoją cholerną bestią będzie musiała się wynieść chociaż na jeden dzień. Zaczną może składać rewizyty weselnym gościom?
Gdy tylko sprawy domowe na to pozwoliły, Tiril postanowiła pojechać do Wiednia i odnaleźć Heinricha Reussa von Gera, czy też Henrika Russa, jak nazywał się niegdyś w Norwegii, albo Friedricha Sparrena, jak nazywał się obecnie. Towarzyszył jej, rzecz jasna, bibliotekarz z Hofburga, który wracał już do siebie, poza tym obaj synowie, Dolg i Villemann. A także pies Nero. Synowie mieli ochotę zobaczyć znowu Wiedeń, natomiast Taran i Uriel tak byli zajęci sobą, że woleli zostać w domu. Rafael wahał się trochę, bo zamierzał właśnie zabrać się do pisania książki, w końcu jednak zdecydował się pojechać.
Najtrudniej było się zdecydować Danielle. Nie, najpierw nie chciała nawet słyszeć o wyjeździe. Później zaczęto się jednak zastanawiać, które służące mogłyby towarzyszyć Tiril, zamierzała bowiem zrobić w stolicy duże zakupy, zwłaszcza dla uzupełnienia wyprawy Taran. Ktoś musiał jej w tym pomagać, z drugiej zaś strony domowa służba była zmęczona po ostatnich przyjęciach i weselu.
- Może powinniśmy poprosić Weberów, żeby nam wypożyczyli Leonarda? - zastanawiał się Villemann. - To taki sympatyczny chłopak.
- Ja także jadę do Wiednia - oznajmiła w tym momencie Danielle.
- Myślisz, że moglibyśmy poprosić Weberów o coś takiego? - zapytał Móri z niedowierzaniem. - Nie wy daje mi się, by akurat teraz zaliczali nas do swoich najukochańszych sąsiadów.
- Też tak myślę - poparła go Tiril. - Uważam, że po winniśmy radzić sobie sami.
- Naturalnie - Dolg był podobnego zdania.
- Nie, ja jednak wolę zostać w domu - rzekła Danielle.
- Zdecyduj się nareszcie! - krzyknęła Taran. - I nie wtrącaj się nieustannie, kiedy dorośli rozmawiają.
Danielle zaczerwieniła się po korzonki włosów, ale ostatecznie została w domu.
- Musimy też znaleźć Willy'ego - powiedział Móri. - Tylko on wie, gdzie szukać tajemniczej księgi.
- Mam nadzieję, że w dalszym ciągu pracuje w Hofburgu - westchnął Dolg.
- Pracuje - zapewnił bibliotekarz, który tłumaczył dla nich hiszpańską książkę.
Heinrich Reuss ucieszył się, ale i przestraszył na widok Tiril i jej rodziny. Zapewnili go jednak, że nikt prócz nich nie zna jego tajemnicy, a wtedy on uściskał Tiril. Oboje byli bardzo wzruszeni.
Bardzo się postarzał w czasie, jaki minął od ich wspólnego uwięzienia w lochu w Pirenejach. Zniósł te lata gorzej niż Tiril, ale oczywiście musiało mu się dawać we znaki ciągłe ukrywanie się, nieustanna czujność i nie opuszczający go chyba nigdy lęk przed zemstą zakonu.
Kiedy jednak siedzieli bezpiecznie w przytulnej bibliotecznej sali, a zaprzyjaźniony ze wszystkimi Willy czuwał przy drzwiach, mogli spokojnie porozmawiać.
Rodzina Móriego chciała się dowiedzieć, co Heinrichowi wiadomo na temat zaginionego tajnego archiwum wielkich mistrzów. Tego, które kardynał von Graben z takim uporem chronił i nie chciał nikomu nawet w części pokazać. I czy w ogóle takie archiwum istniało, czy kardynał blefował?
- Aha, więc wielkim mistrzem jest teraz brat Lorenzo - rzekł Heinrich w zamyśleniu. - Tak, tak, długo na to czekał. Musiał być bardzo zły na kardynała, który najpierw niczego nie chciał mu przekazać, a potem zmarł nagle i nie zdążył nawet powiedzieć, gdzie się skarby znajdują. Jeśli w ogóle kiedykolwiek zamierzał to uczy nić, w co szczerze wątpię. Wierzcie mi, brat Lorenzo i wszyscy rycerze nadal tych skarbów rozpaczliwie szukają. Nie zapominajcie o tym!
- Mamy się na baczności - rzekł Móri z powagą. - My zaś najbardziej ze wszystkiego pragniemy znaleźć tajemniczy kod, który pomógłby nam odczytać pierwotną księgę Świętego Słońca. Tę księgę, która została ukryta tutaj. W bibliotece.
- Tutaj? - wykrzyknął Heinrich Reuss poruszony. - Nie, to niemożliwe, po prostu niewyobrażalne.
- Owszem, możliwe, a co więcej, Dolg ma błogosławieństwo Cienia, by ją stąd zabrać. Pod warunkiem, że odnajdziemy kod. W przeciwnym razie Cień sprawi, że księga ponownie zniknie.
- A czy Cień sam nie może jej przetłumaczyć?
- Nie. Dlatego, że popełniliśmy błąd w obliczeniach chronologicznych. Cień jest wprawdzie potomkiem tych Lemurów, którzy niegdyś spisali ową księgę, ale po chodzi z czasów znacznie nam bliższych, niż sądziliśmy.
- Lemurowie?
Dopiero teraz uświadomili sobie, że Heinrich Reuss, który nic nie wie o ich ostatnich odkryciach na temat pochodzenia Świętego Słońca, nie rozumie, o czym mowa.
- Później ci wszystko wyjaśnimy - obiecał Móri. - Najpierw chciałbym zapytać, czy nie wiesz czegoś na temat ewentualnych schowków kardynała von Graben?
Reuss zamyślił się.
- Nic takiego nie może się znajdować w Burgos - rzekł po chwili. - Bo ten zamek, jak i całe miasto, bracia z pewnością wywrócili do góry nogami w poszukiwaniu skarbów.
Bogu dzięki, pomyśleli wszyscy zebrani. Ponowna wyprawa do Hiszpanii nie wydawała im się specjalnie nęcąca.
Stróżujący przy drzwiach Willy nie wiedział, co robić. Jednym uchem łowił dyskusję z głębi sali, drugim nasłuchiwał, czy ktoś nie nadchodzi.
Cieszył się, że znowu widzi rodzinę czarnoksiężnika, ale też odczuwał niepokój. Willy wiedział, że ta rodzina prawie zawsze oznacza zamieszanie, a z latami stawał się coraz bardziej stateczny. Awansował i czasy młodości miał zdecydowanie poza sobą.
Tamci natomiast tak jak dawniej rzucali się w każdą nową przygodę.
Jakiś dawny ogień zaczynał się tlić również w Willym. Przygody! Niebezpieczeństwa! Powoli narastała w nim ochota, by się przyłączyć.
Ale cóż, Willy się ożenił, miał dzieci...
Słyszał, że rodzina czarnoksiężnika rozmawia o zakonie rycerskim. Uff! Co gorsza, zaczęli właśnie mówić, że chcą odszukać w bibliotece niebezpieczną księgę. Nie, Willy za nic nie zamierzał im w tym pomagać. Był świadkiem śmierci brata Jóhannesa. Potworne przeżycie!
Friedrich Sparren, który najwyraźniej nazywa się inaczej, ale jak, Willy nie wiedział, rzekł teraz do Móriego:
- Naturalnie, że zakon rycerski myślał o różnych możliwościach. Zastanawiano się z pewnością nad tym, czy istnieją jakieś tajemne pisma, czy też nie. Mógłbym przysiąc, że kardynał coś ukrył, wiele w jego zachowaniu na to wskazywało. Ja... Wybaczcie mi, ale dojrzewa we mnie pewna myśl. Otóż nie sądzę, by współczesny zakon wiedział zbyt wiele o tych sprawach, o których teraz mówię, ponieważ...
Przerwał zamyślony. Słuchacze czekali. Po chwili podjął znowu:
- Ponieważ ci, którzy w tamtych czasach działali wraz z kardynałem, już nie żyją. Brat Lorenzo nie był przy tym obecny, natomiast brat Johannes, owszem. I brat Otto. I... Oczywiście, Kaltenhelm był z nimi również. Ale wszyscy już zmarli. I tylko ja wiem jeszcze co nieco. Nie orientuję się jednak, czy kardynał rozmawiał z innymi. Największe zaufanie okazywał swemu bratankowi, biskupowi Engelbertowi...
- On też już nie żyje - przerwała mu Tiril. Nie życzyła sobie nic słyszeć o swoim ojcu, to był dla niej zamknięty rozdział W każdym razie tak chciała to traktować. Nigdy w życiu nie doznała od niego niczego dobrego. Jeszcze gorzej obszedł się z jej matką, księżną Theresą. Zresztą to właśnie on, przez to, że podarował Theresie naszyjnik z szafirami, wplątał je obie w tę szaloną i niepojętą awanturę, wy stawił na nienawiść i śmiertelne niebezpieczeństwo, jakie im od tak dawna nieustannie grozi ze strony rycerskiego zakonu. Fakt, że z czasem rodzina uznała te przygody za nader porywające, to już zupełnie inna sprawa...
Rozmyślania przerwał Móri, zwracając się do Heinricha Reussa:
- Załóżmy jednak, że kardynał nic nikomu nie powie dział. To by było bardzo interesujące! Co on w ogóle do was mówił?
- Ech, przeważnie mamrotał tylko coś pod nosem. Wyglądało na to, że ledwie zauważa naszą obecność. Pamiętam, że był wściekły na brata Lorenzo, ponieważ ten domagał się informacji na temat tajemnic wielkich mistrzów. Wszyscy tego chcieliśmy, to oczywiste, i było błędem ze strony kardynała, że te informacje przed nami ukrywał. Ale on chyba wierzył, że będzie żyć wiecznie.
- Tak by się też pewnie stało - rzekł Dolg w zamyśleniu. - Gdyby udało mu się odnaleźć Święte Słońce.
Wszyscy zwrócili się w stronę Dolga.
- Wiesz, że tak by się stało? - zapytał Móri ostro.
- Nie, ale to się wydaje coraz bardziej oczywiste, czyż nie?
- Owszem.
Wiedzieli jednak, że to nie jest cała tajemnica Słońca. Bo, na przykład, dokąd odeszli dawni Lemurowie? Ci, którzy zniknęli na wymarłym brzegu. Oraz wielu, wielu innych.
Villemann zaczynał się niecierpliwić.
- No, ale co kardynał mamrotał?
- Otóż - zaczął Heinrich Reuss. - Otóż nie pamiętam, rzecz jasna, dokładnego brzmienia zdań, ale sens jego słów był dla mnie jasny. Mówił, że zawarł sojusz ze swoimi przodkami.
Czekali zaciekawieni, lecz żadne bliższe wyjaśnienia nie nastąpiły.
- Czy to wszystko? - spytał w końcu Villemann.
- To wszystko, co sobie przypominam. Być może, iż powiedział coś więcej... Zaraz, zaraz, poczekajcie! Dziwne rzeczy dzieją się z ludzką pamięcią, jak tylko się ją poruszy, zaraz ożywają wspomnienia!
Słuchacze stali w milczeniu.
- Kardynał powiedział mniej więcej tak, i to z wielką złością: „Oni szukają daleko, ale do samego jądra nie docierają”.
Po chwili głębokiego zastanowienia Móri rzekł:
- Zawarł sojusz ze swoimi przodkami? Szukają daleko? Jądro? Co z tego wynika dla nas?
Do rozwiązywania zagadek zawsze pierwszy był Villemann. Posiadał tę zdolność od wczesnego dzieciństwa. Tak też stało się teraz.
- Kim byli ci przodkowie kardynała? Czy my w ogóle wiemy coś o którymś z nich poza mnichem z zamku Graben?
- Nic ważnego w każdym razie - stwierdził Móri.
- A poza tym szukając daleko nie można dotrzeć do jądra - mówił Villemann. - Nie sądzę, by on miał na myśli zamek Graben na tej okropnej skale. Nigdy go zresztą nie znalazł.
- Nie, tam nie chciałabym wrócić za nic na świecie! - wybuchnęła Tiril gwałtownie.
- My też nie - wtórowali jej mąż i syn.
- Nie - ciągnął swoje Villemann. - Ja myślę, że kardynał miał na myśli bliską okolicę, nie wybiegał poza znane mu tereny. Uważam, że powinniśmy szukać w Sankt Gallen.
- W mieście czy w kantonie?
- W kantonie. Co wiemy o jego przodku, mnichu? Tyle że pochodził z Sankt Gallen, ale że potem dużo i daleko podróżował. Studiował u Tomasa de Torquemady razem z biskupem Gottskalkiem. W końcu po wrócił do Szwajcarii, został wielkim mistrzem Zakonu Świętego Słońca i osiadł na zamku Graben.
- Dobrze, a co wiemy o kardynale von Graben? - zastanawiała się Tiril.
- O jego dzieciństwie i młodości zaskakująco mało - powiedział Móri. - Prawie nic.
- Czy on w ogóle przeżył coś takiego jak dzieciństwo i młodość? - mruknął Villemann.
Móri powstrzymał uśmiech.
- Z tego, co wiemy, od chwili, gdy został wielkim mistrzem zakonu, żył w Sankt Gallen. Wcześniejsze jego życie jest mało interesujące. To wtedy, gdy otrzymał sekretne pisma zakonu i inne jego zbiory, został poinformowany o tajemnicy Świętego Słońca. Kodu jednak nie poznał.
Dolg uniósł dłoń.
- Chciałbym słowo „tajemnica” zamienić na „tajemnice”, w liczbie mnogiej, bo przecież ciągle pojawiają się nowe.
- Tak - przyznał Móri. - Sądzę jednak że zbliżamy się już do końca tego potoku tajemnic.
Wszyscy kiwali głowami. Oni również wyczuwali, że są coraz bliżej celu.
- A zatem Sankt Gallen - powiedział Rafael. - Tylko gdzie dokładnie w Sankt Gallen?
- No właśnie, oto jest pytanie - westchnął Heinrich Reuss. - Sądzę jednak, że odpowiedź narzuca się sama.
- Proszę nam to wyjaśnić.
- Mówiliście, że z jakiego zakonu pochodził nasz mnich?
- Doszliśmy do wniosku, że był dominikaninem - od parł Dolg.
- Bardzo prawdopodobne. Myślę zatem, że wystarczy odszukać klasztor dominikański w kantonie Sankt Gal len. Możliwie jak najbliżej miasta, bowiem kardynał von Graben był człowiekiem wygodnym, lubił mieć wszystko, że tak powiem, w zasięgu ręki.
No tak, i mówił przecież o „samym jądrze”. Klasztor musiał się znajdować niedaleko jego siedziby. Dlaczego więc twierdzisz, że powinniśmy szukać w „kantonie”, Villemann?
Młody człowiek stał zakłopotany.
- Nie, ja... Nie wiem. Wydawało mi się rzeczą odpowiednią, byśmy szukali nieco dalej, nie tylko w granicach miasta, tak mi się zdaje.
- Otóż nie - przerwał mu Dolg. - Nie tak to było, braciszku. Bo ja również myślałem bardzo zdecydowanie, że powinniśmy wyjść poza granice miasta, mieliśmy tu więc do czynienia z przekazywaniem myśli na odległość. Tak, tak, mój przyjacielu!
Villemann zachichotał.
- Cała cześć dla ciebie, starszy bracie. Dolg śmiał się również.
- Ale, oczywiście, masz rację, Villemannie. Intuicyjnie docierało to do mnie. Jakby ktoś chciał mi przekazać wiadomość.
- No, no - westchnął Móri, przyglądając się swoim synom.
- Obaj nosicie przecież szlachetne kamienie - wtrąciła Tiril. - Chyba dość już tych dyskusji na temat nie zwykłych zdolności. Uważam, że nadeszła pora, by odwiedzić pomieszczenie, w którym znajduje się tajemnicza księga. Dolg, Willy cię tam zaprowadzi.
Wielu zebranych odczuło dreszcz. Wszyscy słyszeli o tym, co się tam kiedyś stało. Willy przełykał ślinę i dzielnie spoglądał przed siebie.
- Czy mogę wziąć ze sobą czerwony farangil? - zapytał Dolg ojca.
Myślę, że będziesz miał z niego wiele pożytku - od parł Móri. - I... Villemann! Ty pójdziesz z Dolgiem i za bierzesz szafir. Wydaje mi się, że to będzie wielka chwila. Możesz czuć się bezpieczny, Willy. W pobliżu obu szlachetnych kamieni nic ci się nie może stać.
Willy potrafił jedynie w milczeniu skinąć głową. Zebrani widzieli, że czuje się bardzo niepewnie.
W którymś momencie wyprostował się i spoglądał w głąb wielkiej sali wypełnionej aż do sufitu książkami, jakby z uwagą wpatrywał się w schodki i drabinki oraz unoszący się w powietrzu kurz.
Po chwili ukłonił się głęboko jakiejś mrocznej postaci, która wolno wchodziła do pokoju. To ta sama postać, która kiedyś uratowała mu życie w pomieszczeniu jeszcze mniejszym niż to.
Czarnoksiężnik i jego rodzina powitali Cienia z szacunkiem i radością. Heinrich Reuss wytrzeszczył oczy, ale nie powiedział nic, kłaniał się tylko jak wszyscy.
- Wykonaliście kawał dobrej roboty, drodzy przyjaciele - rozległ się głęboki, dziwnie głuchy głos. - Teraz czas księgi się dopełnił.
- Jesteśmy gotowi - wyszeptał Villemann.
- Jeszcze tylko jedno pytanie - Dolg zwrócił się do swego opiekuna. - Czy wiesz, gdzie się znajduje tajemny schowek wielkich mistrzów? Możesz nam powiedzieć, czy jesteśmy na właściwym tropie?
Oczy Cienia stały się jeszcze bardziej mroczne i jakby bardziej pozbawione wyrazu.
- Poprzedni wielki mistrz złego zakonu, kardynał von Graben, zdobył ogromną magiczną wiedzę dzięki księdze, którą znalazł w Deobrigula... to znaczy w Burgos. Tej, którą wy nazywaliście drugą „Ródskinną”.
Tak, rzeczywiście - przyznał Móri ponuro. - Widziałem tego aż nadto wiele. Czarna magia tak potworna, że ledwie odważyłem się rzucić oczyma tu i ówdzie. Nauczyłem się natomiast wszystkich dobrych rzeczy zawartych w tej księdze, chociaż, szczerze mówiąc, wiele tego nie było. Potem spaliliśmy księgę. Płomienie były zielone, przesycone trucizną, dym dławiąco czarny.
- Wierzę - rzekł Cień. - A kardynał ukrył nasze stare dokumenty, posługując się magią. Tylko ty, Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników, potrafisz złamać kod. Natomiast na twoje drugie pytanie, Dolgu, mam następującą odpowiedź: Tak uważam, że jesteście na właściwym tropie. Nasz znakomity przyjaciel, Heinrich Reuss von Gera, da wam potrzebne informacje. A w podzięce za to - Cień zwrócił się teraz do Heinricha - otrzymasz ode mnie dar, który bardzo ci pomoże. Będziesz mianowicie mógł poruszać się spokojnie i nie obawiać się nędzników z rycerskiego zakonu. Możesz podróżować, dokąd zechcesz, żaden z nich cię nie rozpozna.
- Dziękuję - wykrztusił Heinrich do głębi wzruszony. - Ale w jaki sposób się to stanie? Czy zmienisz moją powierzchowność?
- Nie, skądże, uważam, że wyglądasz bardzo dobrze. Nie, nie, ja na nich ześlę zapomnienie. Ci bracia zakonni, którzy pozostali jeszcze z twoich czasów, zapomną, jak wyglądałeś, twoja twarz nie wzbudzi ich zainteresowania, możesz ich spotkać, rozmawiać z nimi i nic się nie stanie.
Reuss miał łzy w oczach.
- Jak zdołam podziękować za taki dar? - wyszeptał.
- Zapłatą będzie lojalność wobec nas wszystkich, a przede wszystkim wobec tej wyjątkowej rodziny.
- To mogę obiecać.
- Świetnie. No a teraz, moi młodzi panowie, czas nadszedł.
Wychodzili z pokoju po kolei, Willy pierwszy. I nie miał nic przeciwko temu, by go nazywać młodym panem. Tuż za nim bracia, Dolg i Villemann, a na końcu potężny Cień.
Wszyscy odetchnęli, cicho i przeciągle. Kolejny krok do celu został zrobiony.
Odczuwali, że to początek końca męczarni.
Długiej, bardzo długiej męczarni.
Dla ludzi trwała ona parę dziesięcioleci. Dla Cienia i jego ludu...
Miliony lat.
I oto teraz może... może...
Trzej mężczyźni nigdy nie mieli zapomnieć chwil spędzonych w maleńkim, bocznym pomieszczeniu hofburskiej biblioteki.
Willy wskazał jedynie na wejście do salki i stanął w progu. Już fakt, że znajdował się w jej pobliżu, napełniał go lękiem.
Mimo wszystko był jednak ciekawy.
Zagwarantowane bezpieczeństwo? A jeśli zacznie się dymić z księgi jak poprzednim razem? Dym ich zasłoni i...
Najlepiej mieć przygotowaną drogę odwrotu!
- To tam - wymamrotał zachrypłym głosem, pokazując ręką. - Pod półką. Jest tam niewielki stolik, proszę go wysunąć.
Cień, który bardzo dobrze wiedział, gdzie się stolik znajduje, zatrzymał się pośrodku salki Wypełnienie zadania należało do Dolga. To musiał zrobić żywy człowiek, a Dolg został do tego wybrany jeszcze przed urodzeniem.
Villemann wiernie trwał u boku brata. Nosił przecież cudowny szafir, piękny i dobry. Dolg natomiast w przytroczonym do pasa woreczku miał czerwony farangil.
Powoli w sali pojawiało się jakieś rytmiczne pulsowanie, głuchy, jednostajny stukot, a szlachetne kamienie wysyłały tęczowe światło. Obaj bracia zrozumieli, że wolno im teraz wyjąć klejnoty. Nadeszła oto chwila kamieni, chwila Dolga, a przede wszystkim chyba chwila Cienia.
Ułożyli ostrożnie oba kamienie na półce ponad stołem. Działanie było nadzwyczajne. Czerwone i niebieskie światło stopiło się w jedną mieniącą się feerię barw, w której wciąż dominowały czerwone i niebieskie smugi, a pomiędzy nimi barwy pośrednie, gdzieniegdzie głęboko lila, to znowu purpurowe albo delikatnego indyga jak zimowe niebo nad wieczorem.
Nigdy przedtem nie widzieli czegoś podobnego.
Dolg pochylił się i zajrzał pod półkę. Rzeczywiście, stał tam stolik. Dolg długo rozmawiał z Cieniem, właściwie najpierw powinni byli odnaleźć kod, ale Cień się niecierpliwił, uważał, że doszli już tak daleko, iż mogą sięgnąć po książkę, nie oglądając się na nic.
Tylko że, jak Cień ostrzegał, o tym mogła zadecydować sama księga. Jeśli nie zechce, by ją wyjęto, bo sprawy nie zostały doprowadzone do końca, to nie zdołają jej ruszyć.
Ze wspomnieniem ponurego końca brata Johannesa w myślach Dolg ujął krawędź stołu i pociągnął.
Mebel ruszył bezszelestnie. Ale wtedy, wiele lat temu, kiedy Willy próbował go wyciągnąć, też nie stawiał oporu. Dopiero później doszło do tragedii.
Poszukiwany przedmiot znajdował się na swoim miejscu. Nie tak strasznie zakurzony jak za czasów Willy'ego, kiedy to musiał zgarnąć ze schowka grubą warstwę pyłu.
Zobaczyli na wieku skrzyneczki ornament. Znak Świętego Słońca.
Dolg głęboko wciągnął powietrze. Uchylił wieczka. Udało się.
Kamienie wciąż wysyłały swoje pulsujące promienie. Villemann i Willy nie mieli odwagi oddychać. Cień zdawał się potwornie spięty. Gdyby coś się nie udało, gdyby doszło do katastrofy, on byłby za to odpowiedzialny.
Przy skrzynce stał już teraz jedynie Dolg. Villemann cofnął się o kilka kroków.
Bo teraz widać było również księgę, nie tylko samą skrzynkę. Dolg posyłał Cieniowi pytające spojrzenia: ma zamknąć szkatułę, czy też wyjąć zawartość? A może powinien ją otworzyć, nie wyjmując?
Cień nie wiedział, był równie niezdecydowany jak Dolg.
W końcu ona sama rozstrzygnęła dylemat.
Kiedy po raz ostatni ktoś otworzył schowek, nad księgą zaczęła się tworzyć chmura trującego dymu. Teraz nic takiego się nie zdarzyło.
Wprost przeciwnie, nad księgą pojawił się blask, który w miarę upływu czasu przybierał na intensywności. Gdyby Móri go zobaczył, wiedziałby natychmiast, iż jest to Wielka Światłość, ów ciepły, silny i łagodny mrocznozłocisty blask, który widział wyraźnie, gdy przebywał w Królestwie Śmierci. Albo, dokładniej biorąc, w głębi tego, co istnieje na tamtym świecie...
W słowie „śmierć” zawiera się bowiem coś ostatecznego, a tymczasem śmierć jest jedynie progiem.
Światło, które pojawiło się w bibliotecznej salce, ów blask koloru złota pomieszanego z czerwienią i szafirem, był cudowny. Delikatne, śliczne pastelowe barwy mieniły się nieustannie, przepełniały trzech ludzi wielką miłością. Doznanie było tak silne, że mieli trudności z oddychaniem, zaś oczy Cienia napełniły się łzami.
Zdawało się, jakby w oddali dostrzegł kontury wrót do bajecznego świata.
Dolg wstrzymując dech ostrożnie uniósł księgę.
Spokojnie spoczywała w jego rękach.
Po chwili przeniósł ją na półkę, na której przedtem obaj z Villemannem położyli szlachetne kamienie. Księga znajdowała się pośrodku, a kamienie po bokach. Potem Dolg się odwrócił.
- I co teraz, Cieniu?
- Niech tam przez chwilę poleży. Tak długo spoczywała samotnie w ukryciu. Poza tym powinniśmy oszczędzać oczy.
Wszyscy trzej wyszli z pomieszczenia. Stali za drzwiami i czekali, aż pulsujące światło się uspokoi. Cień miał rację: oczy ich co prawda nie piekły, ale byli wszyscy oślepieni i potrzebowali trochę czasu, żeby odzyskać orientację.
Cień powiedział cicho:
- Chłopcy, księga najwyraźniej jest nasza. Weźcie ją oraz skrzyneczkę i zanieście, w towarzystwie Móriego i pewnie wielu innych, do tego klasztoru w Sankt Gallen, gdzie uczeń Torquemady, dominikanin Wilfred von Graben, spędził młodość. Będę się upierał, że to tam kardynał ukrył skarb wielkich mistrzów zakonu.
- Nie przyniosło mu to wiele radości - westchnął Villemann.
- Rzeczywiście - potwierdził Dolg. - Tylko same zmartwienia przez całe życie.
- To prawda - uśmiechnął się Cień.
Dolg i Villemann uśmiechnęli się również. Ulga jest cudownym uczuciem.
Rycerz i wiedźma - Barthold von Krauss i Marie - Christine Galet - nie zauważyli wyjazdu grupy do Wiednia. Wiele dni bezskutecznie warowali u granic Theresenhof, aż w końcu pojęli, że kilka ptaszków musiało wylecieć z gniazda.
Zaczęli się natychmiast kłócić o to, które zawiniło, Barthold twierdził, że Pajęczyca, bo to przez nią zbyt późno wstawali rano z łóżka, ona zaś oskarżała go o niezdarność pod każdym względem.
Kiedy już przeszli przez wszystkie stadia, od wzajemnego miotania na siebie najokropniejszych przekleństw aż do wyniosłego milczenia przez cały dzień, mogli nareszcie zacząć rozmawiać jako tako normalnie. Znajdowali się w swoim punkcie obserwacyjnym niedaleko Theresenhof.
- Tego przeklętego psiska w każdym razie nie widzę - stwierdziła Pajęczyca. - Nigdzie też ani śladu młodych mężczyzn. Ale ty wracasz prosto z gospody, co powie działa ta karczmarka, do której się zalecasz?
Barthold znowu się rozzłościł, ale mieszkając od wielu dni z czarownicą, zorientował się, jak bardzo jest niebezpieczna. Uśmiechnął się więc tylko krzywo i powiedział:
- Oczywiście wypytałem dokładnie moje nieocenione źródło wiadomości. Dowiedziałem się od karczmarki, że przed paroma dniami wyjechali na wschód. Byli to, jak powiedziała: „pan Móri i jego dwaj niezwykle urodziwi synowie, a także pan Rafael”, którego, jak sądzę, miała by ochotę nauczyć tego i owego w swoim łóżku. Poza tym „pani Tiril, jakiś obcy człowiek i... naturalnie pies”.
Z lekkim triumfem spoglądał na Pajęczycę. Tym razem on był górą!
Wiedźma zachowała jednak kamienny spokój.
- Obcy człowiek? Kto to może być?
- Nie wiem. Mówią, że ktoś z Wiednia.
- 2 Wiednia? W takim razie tam właśnie pojechali. A podróż do stolicy zabiera... ile dni trzeba jechać do Wiednia? Barthold, ty nędzniku! Oni mogą wrócić lada chwila!
Barthold nie znosił, by mu ubliżano. Ta kobieta przez cały czas obraża jego godność. Ale dostanie za swoje!
Niech no tylko zakończą sprawy, to już on jej pokaże! Wdepcze ją w ziemię! Bez litości.
Sam jednak wiedział, że wiedźma ma rację. Stracili zbyt wiele dni.
- Teraz musimy bezzwłocznie zaatakować Theresenhof - zdecydowała Pajęczyca. - Dzisiaj wieczorem. Tego potwornego psa nie ma, a to najważniejsze. Nie ma też obu niebezpiecznych mężczyzn. Zabierzemy więc święte kamienie i wszystko to, co musieli ukryć w strzeżonym pokoju.
Żadnemu nie przyszło do głowy, że kamienie mogły zostać wzięte w podróż.
Byli dobrze przygotowani. Jedyne, co powinni zrobić, to wrócić do swojej kryjówki i zabrać kilka potrzebnych rzeczy. Linę, broń...
Nareszcie, nareszcie!
Ale czasu do stracenia nie mieli.
Oboje myśleli to samo: jak to będzie cudownie rozprawić się z przeciwnikami! Sami cieszyć się będą sławą i bogactwem, które z pewnością wyniosą z ukrycia.
Kiedy orszak Móriego zbliżył się do rozstaju dróg, skąd wiódł już prosty trakt do Theresenhof, zatrzymali się wszyscy i nie schodząc z koni rozmyślali przez chwilę.
- Wstępując do domu, zmitrężymy zbyt wiele czasu - rzekł Móri.
- To samo pomyślałem - powiedział Dolg. - Wieczory są teraz długie i jasne, moglibyśmy jeszcze dzisiaj do trzeć daleko.
- Jedzenia nam wystarczy - wtrąciła Tiril. - Rzeczywiście, dlaczego więc nie jechać od razu do Sankt Gallen?
Było ich teraz pięcioro, gość z Wiednia został w domu.
- Powinniśmy jednak zawiadomić babcię - rzekł Dolg. - W przeciwnym razie będą się o nas niepokoić.
Rafael zgłosił się na ochotnika.
- Przez cały czas obmyślałem swoją książkę i teraz aż się palę, żeby już usiąść do pisania.
- Dobrze, jedź i zostań w domu - zgodził się Móri. - Bardzo dobrze się składa. Opowiedz rodzinie, co się stało i dokąd pojechaliśmy. Tym sposobem oszczędzi my niemal cały dzień.
Pożegnali się i Rafael ruszył w stronę dworu.
Odczuwał ulgę. Co prawda bardzo miło było odwiedzić Wiedeń, ale twórca powinien przecież siedzieć przy biurku, w pokoju do pracy. Niczego takiego Rafael jeszcze nie miał, bo te wiersze, które dotychczas tworzył, spisywał pospiesznie, gdzie popadło. Teraz było inaczej, postanowił mianowicie zostać pisarzem. Prawdziwym pisarzem, tworzyć powieści.
Mijał właśnie duży dwór i doznał nieprzyjemnego uczucia. Tutaj mieszkała panna Starcke, którą tak okropnie zaniedbał na ostatnim balu w Theresenhof, mimo iż wielu prosiło go, by się nią zajął. Villemann z nią tańczył, Erling również, ale przeważnie siedziała samotnie pod ścianą. Żaden z gości nawet nie spojrzał w jej stronę.
Tkwiła wyprostowana na krześle, wpatrzona gdzieś w dal, jakby chciała opuścić tę przeklętą salę balową i przenieść się gdzie indziej. Rafaelowi było jej żal, ale przecież nikt nie mógł od niego wymagać, żeby on, taki wrażliwy, tańczył z kimś tak ponurym, tak zupełnie pozbawionym wdzięku.
Minął Starcke i pojechał dalej.
Zanim jednak zdążył dotrzeć do skraju lasu, wydarzyło się coś okropnego i kompletnie nieoczekiwanego...
Wiedźma i rycerz dostrzegli samotnego jeźdźca, ale zbyt późno. On również zdążył ich zobaczyć.
Ach, to ten młody słabeusz z Theresenhof. Poeta Rafael. Oboje widzieli, że grupa jeźdźców, nie skręcając do domu, podążyła na zachód. Błogosławili to głośno. Nie zwrócili jednak uwagi, że jeden się odłączył i pojechał w innym kierunku.
Pospiesznie starali się ocenić sytuację. Tamci wybierali się gdzieś dalej i tylko ów blady młodzieniec stanął im na drodze do pełnego triumfu.
- Załatw go - poleciła Pajęczyca chłodno.
Barthold nie miał nic przeciwko temu.
Rzucili się na Rafaela przy pierwszych drzewach lasu. Był na to kompletnie nieprzygotowany, nie miał przy sobie broni. Rzadko kiedy się nią posługiwał.
Ściągnęli go z konia, cisnęli na ziemię, w rozmokły mech, wskoczyli na jego wierzchowca i co koń wyskoczy pomknęli do Theresenhof.
Wszystko to widział Leonard Waldboden. Ze swego znakomitego punktu obserwacyjnego miał widok na całą okolicę, na skrzyżowanie dróg, na grupę jeźdźców zdążających ku zachodowi, dostrzegł także Rafaela, ukochanego brata Danielle, który samotnie wracał do domu.
Nie widział natomiast z tego miejsca Theresenhof, dwór leżał po drugiej stronie lasu. Leonard wiedział, że w ten wiosenny czas Danielle chętnie robiła długie konne wycieczki, a wtedy mógł ją z daleka oglądać. Niekiedy pieszo spacerowała w pobliżu dworu i Leonard musiał się z całej siły powstrzymywać, by się do niej nie zbliżyć.
Dzisiaj zbyt długo jeździł już po lesie, powinien jak najszybciej wracać do domu, bo ojciec znowu będzie zły. Ojciec zawsze się awanturował, gdy Leonard spędzał w lesie więcej czasu niż to konieczne, bo potrzebowali w domu konia, poza tym czekał obrządek i w ogóle...
Nagle Leonard wyprostował się. Zobaczył coś całkiem innego...
Już jakiś czas temu zwrócił uwagę na pewną dziwną parę, która kręciła się po okolicy i chętnie kryła po krzakach w pobliżu Theresenhof. Zawsze bardzo uważał, by oni go nie dostrzegli, wyglądali bowiem naprawdę ponuro.
Dzisiaj znowu zobaczył, że zbliżają się do dworu, ale już się nie skradali jak dawniej, szli zdecydowanie, jak do określonego celu.
I oto...
Leonard zobaczył, że napadli na Rafaela.
Przez chwilę siedział na koniu, nie wiedząc, co począć. Już bardzo dawno opuścił dwór Webera, powinien był wracać, poza tym miał też doglądać lasu po drugiej stronie posiadłości, ale ponieważ wciąż chciał widywać Danielle, prawie nigdy nie miał czasu tam jeździć.
Co robić?
Danielle i inni mieszkańcy Theresenhof znaleźli się w niebezpieczeństwie. Podpowiadał mu to instynkt, choć nie umiałby określić, na czym to niebezpieczeństwo polega. Tych dwoje w lesie najwyraźniej nie miało czystych intencji, tyle był w stanie stwierdzić. Ponadto dzisiaj wyglądali na bardzo zdecydowanych, co nie mogło wróżyć nic dobrego. Musi ratować ubóstwianą Danielle i jej sympatyczną rodzinę, która była dla niego taka szczodra.
Ratować? Samotnie?
Spojrzenie Leonarda pociemniało, kiedy przypomniał sobie pierwszą wypłatę z funduszu, jaki dla niego ustanowiła księżna Theresa. Właściciel majątku, Weber, zdołał zatrzymać pocztyliona i przejął pieniądze, bo to on we dworze zarządza finansami. Leonardowi rzucił na pociechę jakiegoś szylinga. Weber oznajmił, że resztę będzie dla niego przechowywał.
Leonard wiedział, że to nie jest w porządku. Księżna i jej mąż mówili przecież wyraźnie, że pieniądze są jego i tylko jego. Ale Weber i szef banku byli kompanami od wypitki, więc protesty Leonarda z pewnością na nic by się nie zdały.
Jakie to niesprawiedliwe!
Teraz jednak nie miał czasu na takie rozmyślania.
Co z młodym Rafaelem? Czy Leonard nie powinien najpierw zająć się napadniętym? Chyba się porusza?
Co ważniejsze? Ratować Danielle i innych mieszkańców dworu, czy zająć się Rafaelem? Co Leonard powinien uczynić najpierw? Pomagać. Pomagać w dwóch miejscach jednocześnie? Ogarniała go panika.
Nieoczekiwanie nadeszła pomoc. Od dworu Starcke ukazało się kilka biegnących kobiet. Musiały widzieć, co się stało Rafaelowi.
Bogu dzięki, ciężar spadł Leonardowi z serca.
We dworze Theresenhof było teraz niewiele osób i znajdowały się w rozpaczliwie niebezpiecznej sytuacji. Jak on ich uratuje? Bez broni?
Spojrzał ku zachodowi. Grupa jeźdźców zniknęła właśnie za wzgórzem, dość wysokim, ale znajdującym się wcale nie tak daleko od niego.
Było tam trzech mężczyzn, Villemann, Dolg, no i czarnoksiężnik.
Czarnoksiężnik podobno zna się na czarach.
Leonard, nie. zastanawiając się wiele, dźgnął piętami swego starego roboczego wałacha i ruszył w stronę wzgórz.
Ciężkie kopyta dudniły na drodze. Koń miał taki szeroki zad, że Leonard z trudem obejmował go nogami, bo jechał na oklep, czegoś takiego jak siodło nigdy nie miał. Ale bardzo szybko posuwał się naprzód.
Wkrótce znowu ich zobaczył. Zaczął wołać z całych sił, zwłaszcza że te dwa ponure indywidua, które zmierzały do Theresenhof już go stąd słyszeć nie mogły.
Grupa się zatrzymała. Wszyscy zawrócili konie i ruszyli ku niemu.
Dzięki ci, dobry Boże!
- Co się stało, Leonardzie? - zawołał Móri. - Przestraszyłeś nas.
Leonard mocował się ze swoim upartym wałachem Brunem, który nie chciał się zatrzymać. Zdyszany tłumaczył, co przed chwilą widział. O dwóch podejrzanych figurach, które wielokrotnie spotykał w pobliżu dworu.
Bez jakichkolwiek komentarzy cała grupa wzięła kurs na Theresenhof.
- Więc Rafael otrzymał pomoc? - zapytała Tiril.
- Tak. Przybiegły do niego panie z dworu Starcke.
- Panna Starcke to bardzo przyzwoita osoba - rzekła Tiril. - I dzielna. Z pewnością da sobie radę. Żeby on tylko...
- Nie, wydaje mi się, że próbował wstać J - uspokajał ją Leonard.
- Bogu dzięki - mruknął Dolg. - A tych dwoje? Czy umiałbyś ich opisać?
Powstrzymali na chwilę konie tak, by ciężki wałach mógł im dotrzymać kroku.
- Właściwie nie, nigdy nie widziałem ich z bliska - od parł Leonard. - Wiem, że to para, kobieta i mężczyzna On jest mniej więcej taki wysoki jak ja i w ogóle mojej budo wy. Ma ciemne włosy. Kobieta wydaje mi się strasznie ciemna, szybka w ruchach, jakby trochę niecierpliwa.
Popatrzyli po sobie.
- To może być Barthold von Krauss - rzeki Dolg z wahaniem.
Leonard bardzo się ożywił.
- Tak, to na pewno on! Że też od razu o tym nie po myślałem! Przecież on mieszkał w naszym dworze przez jakiś czas, chociaż za często go nie widywałem. Tak, to na pewno on!
Słuchali go z uśmiechem. Jaki sympatyczny ten Leonard.
- No a kobieta? - spytał Villemann. Jechali tak szybko, jak koń Leonarda mógł nadążyć. - Coś mi mówi, że ją znamy. Czy nie miała jakichś cech szczególnych? Ni czego nie zauważyłeś?
- Z daleka trudno coś takiego wypatrzyć. Poza tym, że... Nie, to chyba nic nie znaczy...
- Owszem, powiedz!
- To naprawdę drobiazg. Ona bardzo często dotyka piersi, jakby ją coś bolało, w płucach albo jakoś tak, ale nie słyszałem, żeby kaszlała.
Raz jeszcze popatrzyli po sobie.
- Ból w piersiach - mruknął Dolg. - No, no. A czy nie odniosłeś wrażenia, że ten ból umiejscowiony jest na zewnątrz?
Leonard zastanowił się.
- Tak, dlaczego nie? To możliwe. Jakoś tak pośrodku i dosyć wysoko, przy szyi.
- Dziękuję ci bardzo - rzekł Dolg. - Myślę, że już wie my, kto to taki, prawda?
- Nasza „przyjaciółka” z domu pułkownika von Blancke. Chyba tak. Wiedźma o czarnych włosach - po wiedział Villemann. - Dziękujemy, Leonardzie. Teraz wiemy, z kim mamy do czynienia. Ale ty od tej damy powinieneś się trzymać z daleka. Jak najdalej!
- To by również potwierdzało nasze domysły, że Barthold von Krauss jest rycerzem zakonu - rzekł Dolg.
- To prawda - odparł Móri. - Biedny człowiek! Sam z tą kobietą!
- Myślę, że się specjalnie nie kochają - wtrącił Villemann cierpko. - A co ty o tym sądzisz, Leonardzie?
- Nnie... chyba nie - przytaknął i roześmiał się. - Jeśli kiedykolwiek spotkałem dwoje ludzi, którzy się nienawidzą, to właśnie oni. Widać to nawet na odległość.
- No dobrze - wtrąciła Tiril. - Ale mamy oto dwór Starcke. Czy dostrzegacie kogoś na skraju drogi?
- Nie. Natomiast wnoszą właśnie kogoś do domu
- stwierdził Móri. - Tiril, chciałabyś tam pójść i zostać z Rafaelem?
- Tak zrobię, a wy jedźcie do domu!
- Zamień się z Leonardem na konia - poprosił jej mąż.
- To będziemy mogli szybciej się poruszać. Bardzo się niepokoję o naszych bliskich.
Tak więc drobna Tiril musiała dosiąść szerokozadego wałacha. Na szczęście nie miała daleko. Dwór Starcke znajdował się tuż - tuż.
Rafael czuł pchnięcie nożem zadane mu przez napastnika, ale nie od razu dotarło do niego, co się stało. Minęła dłuższa chwila, nim poczuł ból, palący, nieznośny.
Trwało to jakiś czas, po czym pogrążył się w ciepłej ciemności.
Obudziły go jakieś głosy. Leżał w błocie na skraju drogi. Lodowata woda z topniejącego śniegu przemoczyła ubranie na wylot, rana w boku paliła żywym ogniem, przed oczyma wszystko wirowało.
Głosy docierały z bardzo bliska, ktoś próbował go podnieść, Rafael protestował. Kobiecy głos prychnął ze złością i nakazał mu leżeć spokojnie. Rafael zrezygnował, przede wszystkim dlatego, że nie był w stanie się poruszyć.
Po chwili głos powiedział znowu:
- To ten anemiczny poeta z Theresenhof. Ten, który z rozdziawioną gębą gapi się na ładne młode dziewczyny. Weź go pod pachy, powinien się czym prędzej znaleźć w domu. Krwawi niczym zarzynane prosię. Zobacz, śnieg zrobił się całkiem czerwony.
Moja krew jest błękitna, chciał zaoponować głęboko urażony wszystkimi bezwstydnymi stwierdzeniami Rafael. Anemiczny? Gapi się z rozdziawioną gębą? Prosię?
Czy człowiek musi znosić taką obrazę?
On jednak musiał. Został podniesiony z ziemi z wielkim trudem i stękaniem, po czym poznał, że zajmują się nim kobiety. Uniosły go i zaraz znowu położyły na ziemi. Chwyciły lepiej i ponownie uniosły, tym razem wyżej. Rana bolała potwornie, ale Rafael, który chciał wrzasnąć na kobiety, żeby były ostrożniejsze, usłyszał jedynie głuchy jęk, który najwyraźniej wydobywał się z jego gardła.
Upokarzające! Jakież to upokarzające!
Wytrzeszczał oczy, chcąc widzieć wyraźniej. Och, nie! To przecież ta okropna panna Starcke. Ma na imię Ambrozyna czy jakoś tak. Sama prowadzi swój dwór, bo rodzice zmarli, kiedy była mała. Młoda panna przejęła majątek i zarządzała nim jak doświadczony mężczyzna, wszyscy to mówili z podziwem i szacunkiem.
Taka sytuacja trwa już od kilku lat. Panna musi być całkiem dorosła, a może nawet zaczyna się starzeć, Rafael nie wiedział, ile ma lat. To zresztą bez znaczenia, on chciał wracać do domu.
Kobiety upuściły bezwładne ciało. Potworne niezdary! Rafael znowu stracił przytomność.
Już z daleka Nero wyczuł, że do Theresenhof zbliżyli się jacyś obcy. A jego nie było w obejściu i nie miał kto pilnować!
Niczym kula armatnia rzucił się ku domowi. Jeźdźcy pędzili za nim co koń wyskoczy. Widzieli, że pies biega po dziedzińcu, nie zbliżając się do schodów, okrążał zabudowania gospodarskie, ujadał przy tym jak wściekły.
- Nie podobają mu się nasi goście - mruknął Dolg, zsiadając z konia.
- Wygląda na to, że ukryli się gdzieś na tyłach dworu - stwierdził Villemann. - Idę za nim.
- Ja z tobą - oznajmił Móri. - Dolg, zajmij się głównym wejściem i zobacz, co się dzieje w domu. A ty, Leonard, chodź z nami!
Dolg wszedł do hallu. Wszędzie panował spokój. Nie, Theresa i Erling niczego nie zauważyli. Zapewniali, że nikogo nie widzieli. Rycerz? I wiedźma? Mieliby się tu znajdować? Mówisz, że to Leonard was ostrzegł? Jaki to dobry chłopak! I przyjechał tu z wami? Nie, Danielle, nie przeszkadzaj tym, co przeszukują zabudowania, nie narażaj się na niebezpieczeństwo...
Ale Danielle była już na dworze. Wśród zabudowań mignął jej Móri i Villemann, a także Leonard, i pobiegła, by ich dogonić, zanim znowu znikną na tyłach dworu.
Nero rzucił się z ujadaniem do drzwi piwnicy. Danielle znalazła się tam niemal równocześnie z mężczyznami, bo znajdowała się bliżej.
- Mam go wpuścić do środka? - zawołała.
- Tak, ale ty stąd uciekaj! Nie możesz tu zostać! - od powiedział Móri. - I nie wchodź do piwnicy! O Boże, ta dziewczyna ma więcej odwagi niż rozsądku! Nigdy bym nie przypuszczał.
Wszyscy dopadli drzwi piwnicy i poszli w ślad za Nerem i Danielle.
- Ona w Karakorum też była bardzo dzielna - wtrącił Villemann.
Leonard nie mówił nic. Miał zamiar raz jeszcze uratować panienkę, ale niezwykle trudno było ratować kogoś tak nieostrożnego.
Danielle jednak czekała na nich. Ponieważ bardziej ją interesował pewien młody człowiek niż niebezpieczna przygoda.
Słyszeli, że Nero, bardzo podniecony, ujada, jakby się wściekł. Zleciał niczym huragan po schodach do piwnicy i teraz prawdopodobnie wbiegał po innych schodach wiodących stąd na piętro.
- Ci państwo dobrze wiedzą, dokąd iść - mruknął Villemann ze złością. - Myślę też, że wiedzą, czego szukają.
- Owszem, owszem - potwierdził Dolg. - Ale tego nie dostaną. Mam nadzieję, że Nero napędzi im stracha, za służyli sobie na to.
- Znowu to cholerne psisko! - warknęła Pajęczyca. - Oni są w domu! Wrócili! Jak to się stało, żeśmy tego nie widzieli?
- Dopiero co wjechali na dziedziniec. Po prostu my zaczęliśmy działać za późno. Pokój, o który nam chodzi, jest tam. Biegnijmy szybko i zatrzaśnijmy drzwi!
Podbiegli, lecz drzwi zastali zamknięte na klucz. W tym samym momencie na korytarz wpadł Nero.
- Ratunku! - wrzasnęła Marie - Christine.
- Tutaj! Na dach tarasu! - wołał Barthold zdyszany.
- Musimy skoczyć w dół.
- Zwariowałeś? Au, ratunku! - wyła Pajęczyca, gdy Nero rzucił się na nią. Wyrwała mu się i pomknęła za Bartholdem von Krauss. Słyszeli krzyki nadbiegających ludzi, prawdopodobnie służących nadciągających z innej strony, i nagle na bocznych schodach ukazał się czarnoksiężnik ze swoimi pomocnikami.
Suknia Marie - Christine trzasnęła złowieszczo. Nero przez króciuteńki ułamek sekundy stał, trzymając w pysku wielki kawał spódnicy, gdy dwoje rozbójników dopadło do okna i wyskoczyło przez nie na dach tarasu piętro niżej. Pajęczyca krzyknęła spadając, ale nie tak potwornie głośno, jak myślała. Wylądowała na rękach i nogach, Barthold złapał ją i oboje zsunęli się na ziemię. W samej tylko bluzce i niewymownych czarownica, upokorzona i wściekła, pognała w stronę lasu.
- Nero, nie! - krzyknął Villemann, ale było za późno. Nero już zeskoczył za uciekinierami na ziemię.
- Wszystko dobrze - uspokoił Villemanna Leonard.
- Nic sobie nie zrobił.
Oni też tą samą drogą zeszli na dół. Leonard pomógł Danielle, która nie zauważała, co się dzieje, oszołomiona jego bliskością. Przez ułamek sekundy stali i patrzyli sobie nawzajem w oczy, po czym odwrócili się w stronę lasu. Wtedy Móri i Villemann byli już daleko na łąkach.
Dolg i Erling wyszli głównymi drzwiami i również pobiegli za uciekinierami, księżna Theresa natomiast przygotowywała się, by pojechać powozem do dworu Starcke. Chciała jak najrychlej przywieźć do domu ukochanego syna. Śmiertelnie się o niego bała, nikt bowiem nie miał pojęcia, co się dokładnie stało, nie wiadomo było nawet, czy Rafael żyje, czy nie.
Służący pomagający w pościgu robili, co mogli, by schwytać uciekinierów, ci jednak znajdowali się już bardzo daleko. Jedynie Villemann i Móri mogli ich jeszcze dogonić.
I, oczywiście, Nero. On miał wielką przewagę nad ludźmi i gnał jak oszalały. Intruzi odważyli się wejść na jego teren! A fakt, że państwo najwyraźniej zostawali w tyle, jeszcze mu dodawał sił. Musi dopaść napastników, nawet gdyby to była ostatnia rzecz, jakiej dokona.
Mało brakowało, a byłoby to naprawdę jego ostatnie osiągnięcie. I Nero, i uciekinierzy zniknęli w lesie, po czym dał się stamtąd słyszeć strzał.
Dolg zatrzymał się natychmiast, włożył dwa palce do ust i zagwizdał przenikliwie. Rozkazy Móriego i Villemanna, przywołujące Nera do powrotu, rozwścieczały psa jeszcze bardziej, ale gwizdu swego ukochanego pana zlekceważyć nie mógł. Ten gwizd oznaczał, że absolutnie powinien posłuchać.
Pies zawrócił.
Kiedy zobaczyli, że nic mu się nie stało, odetchnęli z ulgą. Utrata Nera byłaby dla całej rodziny trudną do przeżycia tragedią.
Naradzali się przez chwilę, co robić, i ustalili, że należy tropić napastników z Nerem na smyczy. Gonić ich teraz nie było już sensu, mieli zbyt wielką przewagę nad ścigającymi.
Erling wrócił do domu, by towarzyszyć Theresie do panny Starcke. Natomiast Móri z synami, Leonardem i Danielle ruszyli w las. Nikt nie pamiętał o tym, że Leonard dawno już powinien być w domu i że dla Danielle ta wyprawa jest niebezpieczna.
Teraz myśleli tylko o czarownicy i zakonnym rycerzu.
Patrzyli w stronę wzgórz, bo tam zniknęli uciekinierzy.
Zupełnie wymarła okolica, żadnych budynków, tylko jeden jedyny zameczek myśliwski.
Tam właśnie niefortunni włamywacze zamierzali się ukryć. Nareszcie obejmą zamek w posiadanie.
Czarownica i rycerz zatrzymali się i z triumfem w oczach spoglądali w dolinę. Widzieli ścigających ich ludzi z psem na smyczy, którzy zeszli do doliny i zniknęli w lesie. Orientowali się, że będzie bardzo trudno ich wytropić. Nie tylko dlatego, że Barthold dbał, żeby nie oddalali się od rzeki, czasami nawet brodzili po wodzie i przemykali od drzewa do drzewa tak, by pies tracił ślad, również i dlatego, że Marie - Christine rozrzucała jakieś silnie woniejące środki, które miały sprowadzić go na niewłaściwą drogę. Miotała przy tym przekleństwa i zaklęcia, mające trzymać ludzi i zwierzę z daleka.
- Ciekawe, czy oni wiedzą o tym zamku? - zastana wiała się.
- Wiedzieć oczywiście musieli, ale mogli zapomnieć. Mówiłaś, że jest całkowicie porzucony.
- Pod same mury nie podchodziłam, ale nigdzie w pobliżu nie zauważyłam najmniejszych śladów, a budynek naprawdę od bardzo dawna stoi pusty.
- Stamtąd bez trudu dostrzeżemy wszystkich zbliżających się - stwierdził Barthold. - Znakomita pozycja dla kogoś, kto ma broń palną! Nikt nie może do nas podejść, Marie - Christine. A kiedy już wystrzelamy ich po kolei, droga do Theresenhof stanie przed nami otworem!
- Znakomicie! - pochwaliła Pajęczyca. - Tylko gdzie, do cholery, jest ten przeklęty zamek?
- Nie sądzisz, że to trochę bardziej w prawo? Zastanawiała się przez chwilę.
- Możliwe. Tak, spójrz tam! Spoza wierzchołków drzew widać wieżę! Chodź!
Z nową odwagą zaczęli się wspinać po zalesionym zboczu. Mieli przemoczone i zmarznięte nogi, bo biegli po wodzie, pocieszała ich jednak myśl o cieple ognia, który rozpalą natychmiast, gdy tylko znajdą się pod dachem. W zamku z pewnością jest niejeden kominek. Pajęczyca wyglądała żałośnie w resztkach spódnicy, wiedziała jednak, że ma bardzo ładne nogi, więc się specjalnie nie przejmowała. Ale się zemści! Ten przeklęty pies już długo nie pożyje! Poza tym rozrzuciła po drodze smakowite kąski zawierające groźną truciznę. Może się bestia skusi, a skoro tak, to zaraz zdechnie.
A jeśli nie znajdzie trucizny? Rycerz Barthold musiał jej obiecać, że pies będzie pierwszą żywą istotą, którą zastrzeli.
Kiedy zbliżyli się do zamku na tyle, że widzieli między drzewami stare ściany z szarego kamienia, nagle usłyszeli głosy. Błyskawicznie rzucili się na mokrą ziemię.
Dwoje ludzi szło od zamku. Dwoje znajomych, jak się okazało: Uriel i Taran.
- Co oni tu robili? - zastanawiała się Pajęczyca. - Kochali się?
- Cii! - syknął Barthold, chciał bowiem słyszeć, o czym młodzi rozmawiają.
Posługiwali się jednak kompletnie niezrozumiałym językiem. Ani Barthold, ani Marie - Christine nie rozumieli słowa po norwesku.
Para na stoku promieniała radością i zadowoleniem.
- Zastrzel ich! - syknęła Pajęczyca. Rycerz potrząsnął głową.
- Chciałabyś, żeby prześladowcy dowiedzieli się, gdzie jesteśmy?
Nie, to głupie.
Dwoje młodych przeszło spokojnie obok.
- Teraz zamek należy do nas - rzekł Barthold i wstał. - Jest pewnie tak, jak powiedziałaś. Przyszli tutaj, żeby się móc kochać w spokoju. Już nie wrócą, a jeśli, to...
Zrobił ruch wskazujący, że w takim razie ich zastrzeli.
Oboje przemykali się ostrożnie w stronę zamku.
Zabrało im to sporo czasu, do celu było bowiem dalej, niż przypuszczali. W końcu jednak stanęli przed drzwiami, Barthold położył dłoń na pięknie zdobionej mosiężnej klamce i nacisnął.
W przestronnym hallu zadudniło, kiedy otworzył drzwi. Barthold i Pajęczyca szli wolno, dziwiąc się, jak świeżo i nowo wszystko tutaj wygląda. W narożniku dostrzegali nawet drewniane skrzynki z żywymi roślinami. Niepozorne, przypominające trawę rośliny, za to w ogromnych ilościach!
- Więc oni jednak korzystają z tego budynku - szepnęła Pajęczyca. - A to pech!
- Ale przecież tu nie mieszkają - uspokoił ją Barthold.
- Prawdopodobnie to jakieś sadzonki, które wkrótce przeflancują do ogrodu - głośno myślała Marie - Christine. - Wiosna się przecież zbliża. A może zamierzają przywrócić zamek do użytku, ale jeszcze nie teraz. Zresztą nie zostaniemy tu długo. Poza tym wystrzelamy ich wszystkich po kolei, drogę do zamku mamy pod kontrolą!
Barthold nie odpowiadał. Rozglądał się uważnie dookoła.
- Czy ty niczego nie zauważyłaś? - zapytał w końcu.
- Zauważyłam? Co niby miałabym zauważyć?
- Gdybyś przestała mleć ozorem, to byś pewnie nie musiała pytać.
L’Araignee zrobiła, jak kazał. Umilkła i nasłuchiwała.
- Niczego nie słyszę.
- Wcale też niczego takiego nie miałem na myśli - warknął ze złością. - Chodzi mi o atmosferę w tym wnętrzu. Jest w niej coś dziwnego!
Pajęczyca wciągała powietrze przez nos, jakby uważała, że atmosfera, o której mówił, może pachnieć. Niczego, oczywiście, nie poczuła i nareszcie zaczynało do niej docierać, co Barthold miał na myśli.
- Tu jest jakoś... pusto - zaczęła niepewnie. - Jakbyśmy się znajdowali w nieskończonej przestrzeni, w której nic a nic nie ma. A sufit nie jest przecież specjalnie wysoko. Chodź, pójdziemy na górę i znajdziemy sobie jakiś punkt obserwacyjny! - Pajęczyca zaczęła wchodzić po szerokich schodach z ciemnego drewna. - Marzną mi nogi, muszę też znaleźć coś do ubrania, nie mam czasu na takie głupstwa. Po prostu zastrzel każdego, kto się pojawi, Bartie!
Nikt nie ma prawa nazywać go Bartie! Więc może z tym strzelaniem, to powinien zacząć od niej? Uniósł w górę pistolet.
Pajęczyca tymczasem przystanęła na schodach, ale się nie odwróciła.
- Barthold, ktoś za mną stoi. Kto to? - Nikt.
Krzyknęła cicho i kilkoma susami przebyła resztę schodów. On zirytowany podążył za nią. Też miał ochotę biec, ale mimo wszystko chciał zachować godność. Czego ta baba wrzeszczy?
I wtedy poczuł to samo. Nie był na schodach sam, ktoś - jedna istota lub wiele, trudno powiedzieć - zmuszał go, by wszedł na górę.
- Sam decyduję, czy chcę iść, czy nie - mruknął cicho. - Dobrze, już dobrze, idę - dodał, gdy zorientował się, że coś go pcha.
Mimo iż bał się obejrzeć, zrobił to. Czyż nie jest rycerzem Zakonu Świętego Słońca?
Na schodach nie było nikogo.
W mózgu rycerza pojawił się pewien obraz. Lista braci zakonnych, którzy zginęli śmiercią gwałtowną za przyczyną rodziny czarnoksiężnika. Była to lista bardzo, ale to bardzo długa i straszna.
Mimo to powiadano, że owa rodzina jest spokojna i nikomu źle nie życzy. Nie odebraliby życia nawet nędznemu zwierzęciu.
Nonsens!
Poza tym ich tu przecież teraz nie ma. Nie mogą mu nic zrobić. Będzie czuwał. I ma broń. Znajdzie też punkt obserwacyjny na piętrze.
- Nie pojmuję, co to może być - szepnęła Pajęczyca. Barthold też nie pojmował, ale głośno tego nie powie dział.
- Prześladowcy zaraz tu będą - stwierdził sucho. - To okno jest chyba odpowiednie? Nie, tamto.
- Znakomicie, ja...Pajęczyca umilkła. Na piętrze ktoś szedł im na spotkanie.
Z pokoju naprzeciwko schodów wyłoniły się cztery ogromne figury. Przerażona Marie - Christine zdążyła dostrzec, że ich oczy są przyjaźnie zatroskane, jakby chciały prosić ją i Bartholda o jak najszybsze opuszczenie budynku.
Barthold jednak, wyjąc ze strachu, zdążył już skierować broń ku tym kompletnie nieoczekiwanym i nie znanym istotom i strzelił. Mimo że były to duże stworzenia - Pajęczyca uważała, że podobne są do krów - Barthold spudłował, bo trzymająca pistolet ręka trzęsła się histerycznie. Dziwne istoty natychmiast zniknęły. Barthold odetchnął.
- Sama zobacz. Atakuję bronią sztuczki czarnoksiężnika i one znikają.
- To nie sztuczki, oni są prawdziwi - przerwała mu Marie - Christine pobladła ze strachu. - To kompletne szaleństwo, nikt nie może tak wyglądać!
- Spójrz w górę! - wrzasnął Barthold von Krauss, chwytając się za serce. Twarz miał ziemistoszarą.
L’Araignee skierowała wzrok tam gdzie on.
Pod samym dachem z kąta wyłaziła jakaś stwora, która wyglądała tak, jakby jej jedynym celem było ich przerazić.
- Zwiewamy - mruknęła Marie - Christine biała jak kreda. Zbierało jej się na wymioty. Zrobiła parę kroków w kierunku schodów, tam jednak stała jakaś wysoka przezroczysta istota, jakby obłok, ale jednak żywy. Wiedźma odwróciła się, ale stwierdziła, że droga do sojusznika też została zamknięta przez wstrętnego, podobnego do zwierzęcia stwora.
Bartholda otoczył rój paskudnych potworków, które wolno się do niego zbliżały. Strzelał i strzelał ze swojego pistoletu, zabrakło mu jednak nabojów, słychać więc było tylko suche trzaski.
Serce tłukło się w piersi, brakowało mu powietrza, w głowie huczało. Jak przez mgłę widział przed sobą okropne monstrum, które rzuciło się na Marie - Christine. Ona zaś wrzeszczała jak szalona. Potwór podchodził coraz bliżej, w końcu czarownicy pozostała już tylko jedna droga ucieczki: na zewnątrz, przez okno, które Barthold przed chwilą otworzył, a pod którym znajdowała się czarna otchłań. Pajęczyca o tym nie wiedziała, myślała, że tutaj jest równie bezpiecznie jak na tarasie w Theresenhof, i skoczyła...
Słyszał jej śmiertelny krzyk rozpływający się w powietrzu nad rzadkim lasem.
Wszystkie budzące grozę potwory odwróciły się zwolna ku niemu i czekały z obrzydliwym chichotem.
Powietrza! Powietrza! Nie miał czym oddychać...
Rycerz zakonny Barthold von Krauss poczuł piekący ból w sercu, który rozrywał mu klatkę piersiową, i runął na podłogę.
Przez trzy upokarzające dni Rafael leżał w domu panny Starcke.
To prawda, że najbardziej upokarzający był dzień pierwszy; ale następne też okazały się nie lepsze.
Wspominał to ze zgrozą. Jak się ocknął opatrzony, umyty i suchy, w wielkim łożu z białą, haftowaną pościelą i...
Głos panny Starcke do pomocnicy:
- Jest bardziej mężczyzną, niż przypuszczałam, ale i tak to anemiczny słabeusz.
Otworzył oczy i próbował patrzeć na nią surowo, ale wzrok mu się mącił.
- Oto nasz łaskawy pan odzyskał przytomność - oznajmiła znowu panna, wciąż się nad nim pochylając. - Komu przyszło do głowy napadać na kogoś tak cherlawego jak on? A może czytał komuś zbyt wiele swoich wierszy?
Rafael mógł w odpowiedzi tylko jęknąć. Pragnął wrócić do domu, znaleźć się jak najdalej od tej upokarzającej sytuacji.
Panna Starcke ciągnęła jednak bezlitośnie:
- Byli tutaj twoi rodzice. Księżna i jej mąż uznali zgodnie, iż nie należy cię teraz przewozić do domu. Nawet nie przypuszczasz, ile krwi z ciebie wyciekło! I wszystko to trzeba było powycierać! Będziesz zatem musiał wytrzymać kilka dni. A ja razem z tobą.
Okropność i zgroza, zdołał tylko pomyśleć.
Popatrzył na dwie inne kobiety, jakby chciał je prosić o pomoc, kiedy jednak zobaczył wzrok ich obu, jeden pełen niechęci, drugi zaś obrzydliwej ciekawości, odwrócił się znowu do panny Starcke i wykrztusił:
- Dziękuję.
- Och, nie ma za co - odparła tak opryskliwie, że mógł się obawiać najgorszego.
Jakoś się jednak wszystko ułożyło. Rafael zrezygnował z buntu, poddał się losowi i tak było pewnie najlepiej. Poza tym potrafił leżeć sam przez długie godziny, obmyślając akcję swojej powieści. Dostał od panny Starcke papier i pióro, mógł więc czasami coś nabazgrać. Choć na zbyt wiele nie miał siły.
Panna, jak się okazało, wcale nie miała na imię Ambrozyna, tylko Amalie, co bardzo do niej pasowało. Karmiła go pożywnymi zupami, a z czasem również innymi daniami. Było to naprawdę smaczne jedzenie, gospodyni powiedziała kucharce, że chce trochę porozpieszczać swojego gościa. On jednak nie bardzo w to wierzył.
Poinformowano go też o tym, co wydarzyło się w Theresenhof. Każdego dnia ktoś go odwiedzał, mama, ojciec, Taran z Urielem, i wszyscy widzieli, że Rafael wraca do zdrowia, wygląda na zadowolonego i szczęśliwego.
- To dzięki waszym wizytom - mówił. Ale to nie była cała prawda.
Dowiedział się też o tragicznych wydarzeniach, jakie rozegrały się w zamku myśliwskim. Móri i towarzyszące mu osoby podążali śladem uciekinierów aż do zamku, Nero ani na chwilę nie stracił tropu, choć uciekający starali się go zmylić, wchodzili do wody i robili inne rzeczy. Kiedy ścigający wspinali się na zamkowe wzgórze, usłyszeli potworny wrzask przerażenia, a potem długi, bardzo długi krzyk kogoś, kto najwyraźniej zajrzał śmierci w oczy, i wreszcie łoskot padającego z wysokości ciała.
Krzyczała kobieta i nikt nie miał wątpliwości, co się stało. Móri zaklął, a gdy usłyszeli kolejny zdławiony krzyk, przyspieszyli kroku.
W górnym hallu znaleźli martwego rycerza zakonu, Bartholda von Kraussa. Nieruchome oczy patrzyły przed siebie z wyrazem nieopisanego przerażenia.
Dotarcie do zwłok Marie - Christine Galet, czyli Pajęczycy, wymagało męczącej wspinaczki. Jak na ironię zmarła ona w taki sam sposób, jak większość jej ofiar, o czym zresztą rodzina czarnoksiężnika nie wiedziała. Została mianowicie wrzucona do głębokiej otchłani.
Obojgu urządzono przyzwoity pogrzeb. Proboszcz dowiedział się, jakimi byli potworami, więc odprawił skromną ceremonię i pochowano oboje pod cmentarnym murem na niepoświęconej ziemi.
Po wszystkim Móri dokonał rozrachunku ze swoimi duchami. Dostrzegały one od początku, że pod surową miną skrywa rozbawienie, ale nie szczędził im wymówek. Oczywiście, był im również bardzo wdzięczny, ale tego nie powiedział.
Wkrótce Móri wraz ze swoim orszakiem wyruszył do Sankt Gallen. Towarzyszyli mu Dolg i Villemann, Tiril jednak wolała zostać w domu. Nie chciała opuszczać matki, wciąż niespokojnej o chorego Rafaela. Theresa straciła wolę działania i musiała mieć kogoś, kto przejmie od niej obowiązki gospodyni. Poza tym ani Theresa, ani Tiril nie chciały odwiedzać Sankt Gallen, rodzinnego miasta biskupa Engelberta. I kardynała von Graben. Zbyt bolesne wspomnienia.
Danielle natomiast pojechała, co bardzo zmartwiło Rafaela, bo on, podobnie zresztą jak wszyscy, świetnie rozumiał, dlaczego. Jak matka mogła jej na to pozwolić?
Młody Leonard Waldboden przyszedł do Móriego z prośbą, by mógł mu towarzyszyć w podróży do Sankt Gallen, i Móri się zgodził. Erling go poparł, uznał, że czas najwyższy, by ten inteligentny chłopak opuścił majątek Weberów, mówił też coś o pieniądzach, które właściciel majątku zabrał Leonardowi. Weber jednak stanął okoniem. Nagle okazało się, że ów lekceważony Leonard jest najlepszych parobkiem we dworze i że sobie bez niego nie poradzą, chyba że... za odpowiednią gratyfikacją...
- Ja nie kupuję ludzi - odpowiedział Erling ze złością. - Czasy pańszczyzny dawno minęły, przynajmniej w moim świecie.
Nie, oczywiście, że nie. Weber nie miał wcale na myśli kupna ani sprzedaży, uważał raczej, że pan Erling mógłby pożyczyć Leonarda na jakiś czas, bo na zawsze on zrezygnować z pracownika nie może...
Weber wiedział, że znalazł się w kłopotliwym położeniu, bo przywłaszczył sobie pieniądze Leonarda, co teraz wyszło na jaw. Musiał oddać Leonarda i zadowolić się śmiesznie niską gratyfikacją. Początkowo wymienił wprawdzie dużo wyższą sumę, ale kiedy Erling spojrzał na niego wymownie, położył uszy po sobie.
Rodzina Leonarda też narzekała. Widzieli w synu znakomitego robotnika, a od czasu, gdy księżna Theresa okazała się taka hojna, również źródło niezłych dochodów. Leonard zapewnił jednak, że wkrótce wróci, a poza tym że wypłaty zostały teraz tak zorganizowane, by nikt nie mógł połaszczyć się na pieniądze.
Wtedy ojciec chłopaka umilkł. Przedtem zaczął się już zastanawiać, czy wobec wyjazdu Leonarda on nie mógłby odbierać wypłat. Młody człowiek obiecał tylko swojej ukochanej matce, że odtąd nigdy nie zazna biedy, już on się o to zatroszczy.
Rafael dowiedział się też, że kiedy wiadomość o nagrodzie dla Leonarda rozeszła się po okolicy, miał on pewne kłopoty z natrętnymi dziewczynami. W parafii opowiadano niesłychane historie, jak to najładniejsze panny narzucały się teraz Leonardowi. Ale bo też ile to służących może marzyć o wydaniu się za mężczyznę, który ma gotówkę w banku?
Leonard pozostawał obojętny na wszystkie zachęty, udawał, że nie pojmuje nawet najbardziej wyraźnych aluzji. Zachowywał się grzecznie, więc nie mogły powiedzieć, że stał się zarozumiały, ale po prostu w ogóle ich nie dostrzegał. Dziwne, bo przecież nigdy nie należał do takich, których trzeba prosić. Zwłaszcza kiedy sobie popił. Próbowały więc wszelkimi sposobami go upijać w sobotnie wieczory w gospodzie i może w ten sposób jakoś go doprowadzić do ołtarza. Leonard jednak, jak się zwierzył Villemannowi, natychmiast przejrzał ich sztuczki. Nie chciał mieć z tymi gęsiami do czynienia i już.
To zresztą Rafael potrafił zrozumieć. Nie podobało mu się natomiast, że jego siostra pojechała do Sankt Gallen.
Pewną pociechę stanowiło to, że przed wyjazdem Móri odbył z Leonardem długą rozmowę. Zwrócił mu uwagę na ogromną naiwność i niedojrzałość Danielle. „Ona pewnych spraw w ogóle nie rozumie - tłumaczył. - Paroma pięknymi słówkami możesz jej naprawdę zawrócić w głowie, Leonardzie. Ostrzegam cię więc, byś uważał. Opiekuj się nią, ochraniaj ją przed niebezpieczeństwem, ale musisz się wobec niej zachowywać po rycersku. Potrafisz to?”
Leonard odpowiedział z największą powagą, iż Danielle jest pierwszą kobietą, jaką podziwia i szanuje, i że nigdy nie przyszłoby mu do głowy robić coś wbrew jej woli. „Nie! - zawołał Móri. - To nie wystarczy. Bo Danielle z własnej woli może chcieć zrobić coś, co skończy się dla niej źle. To ty musisz wiedzieć, co przystoi, musisz nawet stawiać jej opór tak, by nie wyrządzić jej krzywdy”. „Rozumiem - odparł Leonard. - I daję słowo honoru, że nie nadużyję okazanego mi zaufania”.
Musieli się tym zadowolić. Tak więc w drogę wyruszało pięć osób: Móri, Dolg, Villemann, Danielle i Leonard. Tym razem Nero zostawał w domu. Jako stróż.
Rafael protestował: „Ależ moja siostra jest taka drobna i słaba!”
„Danielle jest silna - nie zgodził się z nim Erling. - Przypomnij sobie, jak dzielnie radziła sobie we wszystkich podróżach, a zwłaszcza w zamczysku Sigiliona”.
Sam Rafael na razie najlepiej się czuł w łóżku. Wciąż jeszcze nie miał siły, żeby wstać na dłużej niż tylko w najbardziej nie cierpiących zwłoki sprawach, a i wtedy zataczał się i przytrzymywał mebli. Miło było jednak radzić sobie samemu i nie musieć prosić o pomoc jak pierwszego dnia.
Z czasem zaczął też lepiej znosić komenderowanie Amalie. Zresztą ta dziewczyna raz po raz go zaskakiwała. Po pierwsze, była tylko o dwa lata starsza od niego, więc zrozumiał, jaka musiała być młoda, kiedy straciła rodziców i została zmuszona do zajęcia się majątkiem. Ledwo wyrosła z dzieciństwa.
Po drugie, sprzeczki z nią były bardzo zabawne. Musiał się ćwiczyć w wymianie ostrych replik, niekoniecznie najdelikatniejszego rodzaju, wymyślał lekko obraźliwe epitety, na co ona natychmiast odpowiadała tym samym. Widział błyski humoru w jej surowo spoglądających oczach. I naprawdę słuchała, kiedy czytał jej swój ostatni wiersz, a potem pochwaliła, że jest dużo lepszy od tego romantycznego zawodzenia, jakie zwykł do tej pory prezentować swoim wielbicielkom. Zarumienił się wtedy, ale uznał, że Amalie ma rację, i postanowił, że dalej będzie podążał tym torem.
Teraz jednak zamierzał się zająć prozą i Amalie naprawdę potrafiła z nim dyskutować na temat intrygi i akcji powieści. Ku jego wielkiej radości, szczerze się tym interesowała.
Amalie była jednak okropnie brzydka i pozbawiona wdzięku. Nigdy by się nie zdobył na to, by pokazać się ludziom w jej towarzystwie. To by było poniżej jego męskiej godności I czy nie mogłaby się ładniej ubierać? To prawda, pracowała bardzo ciężko, a wtedy trudno myśleć o strojach. Dostrzegał odciski na jej rękach, a podczas zmieniania opatrunków szarpała go zbyt mocno. Skórę miała ogorzałą, choć lato jeszcze nie nadeszło. Najładniejsze były jej żywe oczy, zwłaszcza kiedy spoglądała na niego łagodnie. Wciąż jednak uważała, by zachować surowość; zmarszczone czoło, pionowa bruzda między brwiami. I ta zbyt szeroka twarz, no i włosy sterczące na wszystkie strony...
Może jednak dałoby się doszukać w niej choć odrobiny wdzięku?
Niemożliwe!
O balu maskowym miała do powiedzenia wiele złego. Nienawidziła tego rodzaju uroczystości, nie mogła jednak odmówić, kiedy zapraszali ją najbliżsi sąsiedzi. Z góry wiedziała, jak się ten wieczór potoczy, że będzie akurat tak nieprzyjemny, jak był, i Bogu dzięki, że nie bardziej. Jedyne dobre, co z tego balu dla niej wynikło to =, że teraz los dał jej jakieś towarzystwo w samotności, chociaż stało się to kosztem cierpień Rafaela.
„Na początku tak - zawołał pospiesznie. - Ale teraz czuję się bardzo dobrze, Amalie! My oboje możemy rozmawiać o wszystkim. Nigdy dotychczas nie spotkałem nikogo poza moją rodziną, kto by mnie rozumiał tak dobrze jak ty. Więc uważaj, bo mogę tu już leżeć na zawsze” - zakończył ze śmiechem.
Na to ona wstała gwałtownie i wyszła z pokoju, mówiąc: „Co za okropny los!”
Rafael nie wiedział, jak sobie tłumaczyć te słowa.
Trzeciego dnia Amalie była od rana bardzo energiczna.
- Wiosenne słońce jest dzisiaj bardzo ciepłe. Wstawaj, mój panie. Ułożymy cię na tarasie, żebyś się trochę po opalał. Jesteś strasznie blady!
- To naturalna bladość - upierał się Rafael.
- Dolg jest blady z natury. Nie ty; Ty za dużo prze siadujesz w domu i rozmyślasz o swoich pięknych dzie wicach, które nie istnieją.
Rafael poczuł ukłucie w sercu. Opowiedział Amalie o strasznej Wirginii von Blancke, ale przecież nie powinna mu tego w taki sposób wypominać.
Kiedy kobiety ubierały go i otulały kocami tak, by nie zaszkodziło mu ostre słońce i chłód, rozmyślał o tym, co Amalie mu odpowiedziała na jego zwierzenia na temat Wirginii. Mówiła o tym, jak to rodzice chcieli ją zaręczyć z młodym szlachcicem, paziem na cesarskim dworze. Była wtedy jeszcze bardzo młodziutka, działo się to na krótko przed śmiercią mamy i ojca. Nigdy jednak nie zdołała zapomnieć upokorzenia, jakie przeżyła, kiedy ten młody człowiek na jej widok odwrócił się na pięcie i zniknął. Nigdy w życiu by się z nią nie ożenił!
Rafael słyszał urazę w jej głosie, kiedy mu o tym mówiła, i przeklinał zarozumiałego młodzieńca. No a teraz - . Teraz widział wyraźnie, że on na jego miejscu zachowałby się dokładnie tak samo, może tylko nie aż tak brutalnie.
Przyglądał się, jak wynosiła dla niego na taras leżankę. Pogoda zrobiła się piękna, prawdziwie wiosenna, choć w powietrzu czuć było zimny powiew płynący od pokrytych śniegiem szczytów i górskich lodowców.
Uznał, że Amalie jest wzruszająca. Nigdy przedtem o tym nie myślał, ale to prawda. Mimo stanowczości nie kiedy jej ruchy były nieśmiałe, jakby potrzebowała kogoś, kto stanie za nią i podejmie decyzję, że trzeba tak albo tak. Kogoś, kto przejmie jej zmartwienia o dwór.
Rafael nie należał do takich ludzi, wiedział o tym aż nadto dobrze. Wszelka praktyczna działalność przejmowała go lękiem, nie miał tego rodzaju zdolności. Nie sposób mu jednak odmówić inteligencji, wkrótce zakończy studia, będzie mógł podjąć pracę urzędniczą... obok niepewnej jeszcze pracy pisarskiej.
Gdzież to błądzą jego myśli?
Niemal z ulgą przyjął polecenie, by się ułożył na tarasie. Jak niedołężny starzec. Takich właśnie słów użyła Amalie, a on odpowiedział:
- Dobrze, dobrze, moje dziecko.
Wtedy wybuchnęła śmiechem.
Słońce dobrze mu zrobiło. Opalił się troszkę, był ożywiony, ale oczywiście z przyjemnością wrócił po południu do łóżka.
Tego wieczoru mógł już usiąść do stołu. W dużej jadalni znajdowali się tylko oni dwoje, Amalie i Rafael, i wtedy uświadomił sobie z całą ostrością, że przez wszystkie lata po śmierci rodziców ta dziewczyna była strasznie samotna. Zaczynał rozumieć, jak wielki jest jej wkład w gospodarstwo, i czuł się zakłopotany.
Nastrój się nie poprawił, kiedy zaczęli rozmawiać.
Amalie oświadczyła:
- Rzeczywiście, nabrałeś dzisiaj kolorów. Wydaje mi się, że wyglądasz dużo zdrowiej.
- Tak, i czuję się też znacznie lepiej. Zobaczysz, że już wkrótce będę mógł wrócić do domu.
- Pewnie się bardzo ucieszysz.
Potem już do końca obiadu nie wymienili ani słowa.
Nikt natomiast nie wiedział, że właściciel ziemski Weber miał dziwne odwiedziny. Przybyło mianowicie dwóch ponurych panów w czarnych pelerynach i wypytywali o Bartholda von Kraussa, który miał się tu zatrzymać.
Nie, on przecież opuścił dom Weberów już dawno temu. Mówił, że musi jechać dalej, tłumaczyli oboje małżonkowie.
Nie wyglądało na to, że obcy panowie wierzą ich słowom. Przypatrywali się państwu Weberom podejrzliwie, ich czarne niby węgiel konie miały piękną, nabijaną srebrem uprząż. Weber patrzył na bogate i wyszukane stroje przybyszów i zaczął się do nich mizdrzyć, opowiadał z ożywieniem, jak to się troskliwie zajmował ich przyjacielem von Kraussem.
Jeden z gości przerwał ostro potok jego wymowy niezbyt grzecznym pytaniem o księżnę Theresę.
O, tak, Weber znowu zaczął mówić. Zna księżnę i nawet zabrał do Theresenhof Bartholda von Kraussa, a teraz mąż księżnej pożyczył od Webera jego najlepszego parobka, bo mieli jechać do Sankt Gallen, chłopak przyniósł te wiadomości, i potrzebowali służącego.
- Do Sankt Gallen? - zapytał jeden z ludzi ostro. - A czego oni tam chcą?
Weber całkiem stracił rezon z powodu tonu, jakim obcy przemawiał.
- Cóż... Ja... Nie wiem. Leonard, to znaczy mój paro bek, wspominał, że mają czegoś szukać, ale sam nie wie dział czego.
Przybysze wyprostowali się w siodłach, jakby szykowali się do odjazdu. Jeden z nich nakazał surowo:
- Zapomnij, że tu byliśmy!
- Ale jakże bym mógł zapomnieć o tak wytwornej wizycie? - wykrzyknął Weber, kłaniając się głęboko w nadziei, że coś mu skapnie.
Dwaj na czarno ubrani panowie popatrzyli po sobie. Potem ten bardziej wyniosły z nich wyjął monetę i niewielką buteleczkę.
- Proszę! Oto dowód naszej wdzięczności! Wino po chodzi z Ziemi Świętej.
Weber dziękował i dziękował. I wciąż gadał, chciał ich jak najlepiej zadowolić.
- Nie, mój parobek pojechał z nimi tylko dlatego, że zadurzył się w pannie, córce księżnej z Theresenhof. Co on sobie wyobraża - prychnął właściciel ziemski na wspomnienie całej historii. - Ale ludzie stamtąd zawsze byli trochę dziwni. Czarnoksiężnik i...
Nagle uświadomił sobie, że stoi na dziedzińcu i gada sam do siebie. Żona wróciła do domu, obcy już dawno pojechali.
- Co za maniery - mruknął. - Czy ja im powiedziałem, że tamci wyjechali wiele dni temu? Tak, chyba po wiedziałem. Chociaż pewien nie jestem. A co tam! Zarozumiali rycerze!
Sam nie wiedział, jak trafnego użył określenia: rycerze. Weber poszedł do domu i pokazał swojej małżonce, co dostał. Wytworne wino wypili do kolacji. Żadne z nich już się po nim nie obudziło.
W mieście Sankt Gallen Móri i jego grupa udali się do starego proboszcza, by przepytać o dominikański klasztor w okolicy. Trzeba było zwrócić się do kogoś z kościoła rzymskokatolickiego, pytani o klasztor protestanci odpowiadali zazwyczaj nieprzyjemnym warknięciem.
Znaleźli dobrodzieja w ogrodzie, sprawdzał, czy cebulkowe wiosenne kwiaty wkrótce zakwitną. Przyjął gości bardzo życzliwie.
- Klasztor dominikański? - powtarzał, drapiąc się w kark. - Nie, całe Sankt Gallen zostało zabudowane klasztorami benedyktyńskimi, które od trzynastego wie ku funkcjonowały właściwie niczym udzielne księstwa. Potem... tak, to chyba miało miejsce w roku tysiąc pięć set pięćdziesiątym, zarówno klasztor, jak i miasto Sankt Gallen przyłączyły się do Związku Szwajcarskiego...
- To Sankt Gallen nie jest kantonem? - zapytał zdziwiony Villemann cicho.
Nie, ale z pewnością niedługo zostanie. Na razie otoczenie miasta nazywa się po prostu okolicą wiejską. Nie jest zresztą to otoczenie zbyt rozległe, więc może jakiś klasztor dominikański znajduje się poza jego granicami, chociaż, szczerze mówiąc, nie sądzę. Państwo wiedzą, że w okresie inkwizycji dominikanie zyskali trochę podejrzaną opinię, wiele ich klasztorów zostało zamkniętych. Ale może państwo szukają klasztoru benedyktyńskiego? Albo franciszkańskiego? Są też cystersi.
Czy mnich Wilfred mógł początkowo należeć do jakiegoś innego zakonu?
Raczej mało prawdopodobne.
- Nie - odparł Móri. - To musieli być dominikanie. Nie wykluczamy jednak całkowicie możliwości, że chodziło o inne zgromadzenie. Gdyby więc ksiądz zechciał pokazać nam to, z czego Sankt Gallen jest takie dumne, klasztor pod miastem, bylibyśmy szczerze wdzięczni.
- Och, bardzo chętnie. Ale to niedaleko, mogą go państwo stąd zobaczyć.
- Rzeczywiście - ucieszył się Villemann. - Tak właśnie przypuszczaliśmy.
Pastor zastanawiał się.
- Teraz klasztor bardzo podupadł, nie prowadzi już takiej działalności jak dawniej. Mieszka tam jednak nadal kilku mnichów, opiekują się zbiorami, i porządkują dokumenty, czasami odwiedza ich zwierzchnik za konny, ale własnego przeora nie mają. Jeden z braci jest przełożonym.
Właściwie to nawet lepiej, że nie będą musieli rozmawiać z tak wysoko postawioną personą jak przeor. Z pewnością zacząłby im zadawać trudne pytania na temat kardynała von Graben i jaki mają interes do dominikanów oraz wiele, wiele innych.
Podziękowali proboszczowi i dość niepewni opuścili jego piękny ogród. Tak się przyzwyczaili do myśli, że powinni odnaleźć w Sankt Gallen klasztor dominikański, że żadnej innej możliwości nawet nie brali pod uwagę.
Podróż minęła szybko i spokojnie. Leonard zachowywał się wobec Danielle nienagannie, jak prawdziwy kawaler, nigdy ani jednym słowem, ani nawet gestem nie dał do zrozumienia, że mógłby stawiać się na równi z nią czy też być jej godnym. Pokorny i milczący spoglądał na nią z uwielbieniem i wprost zmiatał jej pył spod stóp. Móriemu i chłopcom bardzo się to podobało i wkrótce stał się jednym z nich.
Pewnego dnia, kiedy posilali się na skraju lasu, Leonard zagadnął ostrożnie Villemanna:
- Panna Danielle wspomniała kiedyś, że nie jest rodzoną córką księżnej pani. Ale i tak pochodzi ze szlacheckiej rodziny, prawda?
Wtedy to Villemann opowiedział okropną historię o tym, jak to oni troje, Dolg, Taran i on, w latach dzieciństwa odnaleźli małą, samotną, przerażoną dziewczynkę we dworze Virneburg. O tym, jak rozpaczliwe było po łożenie Danielle. O tym, jak jej wmówiono, iż ukochany brat, Rafael, nie żyje, i o tym, jak później w pustej wieży znaleźli też przykutego do łóżka chłopca i że tylko dzięki wysiłkom Dolga udało się wyrwać dzieci spod władzy okrutnego ojczyma. Owszem, on sam, Villemann, i Taran również pomagali jak mogli, ale byli wtedy jeszcze dziećmi. To Dolg zachował się jak bohater i potem stał się też bohaterem Danielle. To jej pierwsze dziewczęce uczucie.
I tak to trwało do czasu, gdy Danielle uświadomiła sobie, że nie należy zakochiwać się w kimś takim jak Dolg.
Leonard słuchał opowiadania, coraz szerzej otwierając oczy. Obserwował Dolga, który poszedł sprawdzić, czy konie mają dość jedzenia.
- Nie - powiedział w zamyśleniu. - Panienki nie po winny tego robić.
Po czym zadał pytanie, świadczące, że ta sprawa bardzo go interesuje:
- Czy Dolg jest sam? Villemann westchnął.
- Właściwie nie. Wprawdzie miłość jest mu obca. Ale ma przecież rodzinę, która go kocha, i ma też Cienia...
- Cienia? - zapytał Leonard.
- Ach, prawda, ty nic na ten temat nie wiesz. Ale życie Dolga jest dużo bardziej skomplikowane, niż można sądzić. Teraz jednak pora ruszać dalej.
Leonard podniósł się również. Spojrzał na Danielle i pomyślał o małej dziewczynce, która siedzi na krawędzi łóżka w Virneburg, z nogami nad ziemią, i czeka, aż zostanie wezwana, wiedząc przy tym, że cokolwiek zrobi, będzie źle, i okropna mademoiselle znowu na nią na - krzyczy. I serce Leonarda przepełniła bezgraniczna czułość dla tej słodkiej, ufnej panienki, którą pokochał, ale której nigdy nie będzie mógł mieć. Chciał być wobec niej delikatny, bardzo delikatny i. nigdy jej nie zranić.
Pomyślał też o młodym panu Rafaelu, którego właściwie nie lubił za jego mazgajowatą słabość, i teraz spojrzał na niego innymi oczyma. Nie mógł wiedzieć o tym, że dokładnie w tej samej chwili nieładna panna Amalie Starcke pyta Rafaela, skąd ma te straszne blizny wokół kostek. Wygląda to jak ślad po kajdanach.
I Rafael opowiedział jej o swoim losie tak przejmującym, że ona, taka silna i szorstka, poczuła ochotę, żeby go przygarnąć czule i pocieszyć. Ale tego nie zrobiła.
Jako kobieta Danielle nie mogła wejść do klasztoru w Sankt Gallen, postanowiono więc, że wraz z Leonardem poczeka na zewnątrz. Dolg również zostawał, nie chcieli niepokoić przełożonego mnichów, z którym zapewne trzeba będzie rozmawiać.
Do klasztoru poszedł tedy Móri w towarzystwie Villemanna.
Villemann rozglądał się z szacunkiem, kiedy kroczyli czymś w rodzaju korytarza pod łukowatym sklepieniem podtrzymywanym dwoma rzędami kolumn. Po dziedzińcu w chłodnym cieniu przechadzało się kilku mnichów, zdając się nie dostrzegać intruzów. Przez otwór w klasztornym murze słychać było monotonny, lecz bardzo piękny śpiew męskich głosów. Głosów było kilka, ale brzmiały niczym potężny chór.
Przełożony dość niechętnie ruszył na spotkanie nieproszonych gości. W milczeniu wysłuchał, z czym przychodzą.
Móri świadomie unikał wymieniania nazwiska kardynała von Graben. Pojęcia nie miał, na ile przełożony znał tego człowieka, poza tym nie chciał budzić podejrzeń.
- Klasztor dominikański? Tutaj, w Sankt Gallen? Nie, jeśli kiedykolwiek istniał gdzieś w pobliżu, to mu siało to być bardzo dawno temu.
- Jak dawno? Przełożony machnął ręką.
- Ech, nie pamiętam. Proszę nie zapominać, że później mieliśmy reformację i ogromne zmiany. Tak wieloma winami obciążono braci dominikanów. Służyli sądom inkwizycji i prześladowali heretyków. Narażali się na gniew i nienawiść ludzi. Źle! Bardzo źle! A takie to było piękne zgromadzenie, zakon dominikański. Szkoda, że musiał...
Przerwał i popatrzył na Móriego spod ciężkich powiek.
- Nie, co też mi przychodzi do głowy? Zdaje mi się, że pamięć ożywa...
Gdy potem długo nic nie mówił, Móri zapytał ostrożnie:
- Gdzie ten klasztor mógłby się znajdować? Przełożony ocknął się z zamyślenia.
- Co? Gdzie leżał klasztor? Nie tutaj... nie w mieście.
- Ale gdzieś w pobliżu - stwierdził Móri z naciskiem.
- Tak. Z pewnością. Z pewnością, jeśli w ogóle istniał.
Starzec był bardzo rozkojarzony. Chaotycznie wymieniał jakieś doliny pośród gór w głębi kraju, niezbyt daleko stąd, gdzie jakoby, jak ludzie gadają...
- Ale, co to ja mówiłem? Nad czym się właściwie zastanawiam? Przechowaliśmy przecież pisma z tego klasztoru. Teraz mi to przyszło do głowy. Przejęliśmy je, kiedy nasz klasztor był zakładany. Należymy do reguły benedyktyńskiej, ale to nie stanowiło przeszkody. Chodźcie za mną, to otworzymy schowek, którego nikt nigdy nie odwiedza. A czego wy tam szukacie?
Wszyscy trzej wstali.
- Potrzebujemy informacji o pewnym mnichu, który żył prawdopodobnie w wieku piętnastym.
- To mogłoby się zgadzać. Tak, tak, zobaczymy, co tam leży.
Szli przez refektarz za kroczącym zamaszyście mnichem. Znad stołów spoglądali na nich zakonnicy. Potem mijali długie sale, leżące jedna za drugą, aż dotarli do jakichś małych zapomnianych izdebek. Przełożony otworzył ciężkie drzwi na zardzewiałych zawiasach i znaleźli się w wilgotnym, niewielkim pomieszczeniu o ceglanych ścianach i z otworem świetlnym wysoko w suficie. Skąpy blask dnia spływał stamtąd na półki ze starymi pismami.
- Sądzę, że to są właśnie rzeczy, jakie zostały po dominikanach. Ale zaraz przywołam brata Martina, on się na tym zna lepiej niż ja. I pomyśleć, że to zawsze tutaj leżało! Ze klasztor naprawdę istniał! Jak można zapomnieć coś takiego?
Brat Martin przyszedł, z surową miną wysłuchał, o co chodzi, po czym skinął głową.
- Chyba wiem, czego szukacie.
Szperał przez chwilę po półkach, wreszcie wyjął opasłą księgę.
- Proszę. Tutaj jest spis mnichów, którzy żyli w klasztorze w Dolinie Łez. Lista sięga bardzo dawnych czasów.
- Dolina Łez? - powtórzył Villemann. - Dlaczego ją tak nazwano?
- Nikt tego nie pamięta. Ale to tylko takie miejscowe określenie, nie zaś właściwa nazwa doliny.
- Tak - rzekł cicho Móri. - Rzeczywiście było to dawno temu. Czy nikt nigdy nie pytał o te papiery?
- O ile wiem, to... Chociaż tak, przypominam sobie. Jego wielebność nasz kardynał życzył sobie kiedyś je widzieć. Ale to było wiele lat temu. Teraz kardynał już od dawna nie żyje.
- Rozumiem - rzekł Móri bezbarwnym głosem. Mnich ułożył ciężką księgę na stole. Móri przyglądał mu się uważnie. Uznał, że zakonnik jest na tyle stary, iż mógł być już w klasztorze wtedy, gdy kardynał von Graben jako świeżo mianowany wielki mistrz dostał pisma Zakonu Świętego Słońca i chciał je gdzieś ukryć na własną rękę.
Brnęli mozolnie przez długie listy, uważnie odczytywali każde świątobliwe nazwisko. Villemann wyobrażał sobie uczonych mnichów, jak siedzą przy pulpitach i starannie zapisują pięknym pismem wszystko co ważne ku pożytkowi przyszłych pokoleń, które mają klasztorom tak wiele do zawdzięczenia. Na przykład upowszechnienie sztuki pisania. Kaligrafię i niezwykłej urody inicjały oraz winiety w starych księgach...
Odczytywali listy od wieku dziewiątego, dobrnęli już do piętnastego, gdy mnich zapytał:
- A nie wiecie panowie, w jakim okresie ów mnich żył?
- Nie, niestety, przed wyjazdem z domu nie zdążyliśmy tego ustalić - odpowiedział Móri.
- No ale przynajmniej jego nazwisko? Musiał się znajdować pośród ostatnich przed zamknięciem klasztoru.
- Wilfred. Brat Wilfred - odrzekł Móri pospiesznie. Celowo unikał podawania nazwiska.
Szukali dalej, a mózg Móriego intensywnie pracował. Skoro kardynał von Graben tutaj był, to znaczy, że i oni znajdują się na właściwym tropie. Nie mógł jednak schować swego skarbu w tym klasztorze, mimo iż znajdował się, jak to kardynał określał, w samym jądrze, w mieście Sankt Gallen. Bo mnich Wilfred był przecież dominikaninem i ukrył kosztowności u swoich poprzedników.
Dolina Łez...
Może to zły Wilfred dał początek tej nazwie?
Niewykluczone. Starzejący się Wilfred, o którym słyszeli, musiał być zły już w latach młodości. Wtedy, gdy być może uwodził niewinne dziewczęta w dolinie i zagarniał chłopską własność, a wszystko w imię bo jaźni Bożej.
- Jest! - zawołał mnich z triumfem. - Tutaj go mamy!
Villemann pochylił się nad księgą, trudno było się jednak domyślić, że te ozdobione zawijasami litery oznaczają słowo „Wilfred”. Ale zakonnik czytał:
- Wilfred von Graben... Zaskoczony uniósł głowę.
- Przecież to samo nazwisko nosił nasz dostojny kardynał! Von Graben.
- Co też brat mówi? - zapytał Móri z głupia frant. - To dziwne!
Mnich spoglądał na niego podejrzliwie.
- Ponieważ tylko kardynał, jako jedyny, dowiadywał się kiedyś o pisma, o które teraz wy pytacie, to chyba musi chodzić o tego samego zakonnika. Czemu chcecie go znaleźć?
Móri pospiesznie szukał jakiegoś wytłumaczenia.
- Pewnie z tego samego powodu, co kardynał. Nie wątpliwie był on krewnym brata Wilfreda, podobnie jak moja małżonka. Ona jest również z domu von Graben. Obiecałem jej, że zbiorę wszelkie możliwe informacje na temat jej rodu tutaj w okolicach Sankt Gallen.
Zdaje się, że takie wyjaśnienie mnicha zadowoliło.
- A teraz dziękujemy braciom za nieocenioną pomoc - rzekł Móri uroczyście. - Dzięki wam możemy wracać do domu, nie musimy już szukać żadnego klasztoru, o którym na dodatek nikt tu nie słyszał. Wasza pomoc pozwoli nam skrócić podróż. Szkoda tylko, że w papierach nie ma nic więcej o tym Wilfredzie.
Zakonnik odprowadzał ich do wyjścia, najwyraźniej bardzo mu zaimponowało to, że żona Móriego jest krewną samego kardynała. Móri zaś wolał przemilczeć, iż jest ona nieślubną córką bogobojnego biskupa Engelberta von Graben. Taka wiadomość zaparłaby pewnie prostodusznemu mnichowi dech w piersi. Córka katolickiego biskupa? O, zgrozo!
Kiedy wczesnym rankiem następnego dnia dotarli do Doliny Łez, wiosenne słońce wciąż kryło się za gęstą mgłą. Chłopskie zagrody skupione u podnóża gór, to majaczyły im w pobliżu, to znowu znikały w tumanie, a w zamian wyłaniały się kolejne, w innym miejscu. Nie mogło się tu jednak tych zagród znajdować zbyt wiele, dolina była głęboka i ciasna.
Słońce przeświecało spoza mglistej bieli niczym srebrna moneta. Rozpięte na drzewach i krzakach delikatne pajęczyny mieniły się tysiącem migotliwych kropelek odbijających w sobie przyćmiony blask. Odczuwali bardzo wyraźnie, że wciąż jeszcze trwa przedwiośnie, znajdowali się bowiem na tyle wysoko, że na zboczach zalegał śnieg.
W najbliższej góralskiej zagrodzie zapytali o drogę.
Klasztor? Nie, to tylko legenda. Nie było tu nigdy żadnego klasztoru.
Móri obstawał przy swoim.
- No a według legendy, to gdzie miał się znajdować?
Pospieszne spojrzenia zdawały się pytać: Czego wy tam szukacie? Ale odpowiedź nadeszła, choć z wyraźnym wahaniem.
Nikt nigdy tego klasztoru nie widział. Droga, jeśli kiedykolwiek taka istniała, zarosła, bowiem od niepamiętnych czasów nikt z niej nie korzystał. Trzeba się wspinać po niedostępnych zboczach, a mieszkańcy doliny już bardzo dawno temu przekonali się, że nie warto podejmować takiego wysiłku. Na górze nic po prostu nie widać. Dawniej młodzi chłopcy próbowali się tam wyprawiać, ale niczego ciekawego nie znaleźli. Za każdym razem wracali na dół rozczarowani.
Móri zastanawiał się. Dlaczego klasztor został porzucony? I tak kompletnie zapomniany. Obawiał się, że będzie to kolejna ruina pełna złych mocy. Jak zamek Graben.
Nie powinno jednak być chyba tak źle. Ten klasztor znajdował się bardzo wysoko, w całkowicie niedostępnym miejscu, by mnisi mogli żyć w zupełnym spokoju, oddzieleni od świata. Był jak twierdza, której nikomu nie udałoby się zdobyć, żeby nie wiem jak chciał.
Czy jednak nikt postronny nigdy nie szukał starego klasztoru?
W każdym razie nie zdarzało się to często, odpowiedzieli górale. Niekiedy mijało wiele dziesięcioleci pomiędzy jedną a drugą taką wizytą. Był kiedyś taki, który błąkał się po okolicznych zaroślach wiele razy, ale ostatnio dawno się nie pokazywał.
Chudy? Ciemne, płonące oczy? dopytywał się Móri. Fanatyczny wygląd, złe spojrzenie?
Chłopi rozjaśnili się w uśmiechach. Tak, to musi być on! Też się pytał o drogę za pierwszym razem, kiedy tu przyszedł, później jednak unikał mieszkańców doliny. Myślał pewnie, że go nie widzą, kiedy pełzał od drzewa do drzewa w poszukiwaniu ścieżki. W końcu zrezygnował, bo, jak powiedziano, żaden klasztor nie istnieje.
Jak to często bywa, podejrzliwość i niechęć do tej samej osoby łączy ludzi i zaczynają odczuwać do siebie zaufanie. Górale okazali wiele dobrej woli Móriemu i jego towarzyszom, zaprosili ich na poczęstunek, a potem gospodarz odprowadził ich do lasu i pokazał, którędy mają iść. Konie zostawili w zagrodzie.
Móri czuł się niezbyt dobrze. Wyprawa przypominała mu wspinaczkę do zamku Graben wiele lat temu. Wówczas również mnich Wilfred był główną postacią.
Wtedy wraz z Mórim wspinała się Tiril i ich przyjaciel Erling, dla wszystkich trojga skończyło się to bardzo źle, dla wszystkich miał to być najtragiczniejszy dzień w życiu.
Spojrzał na towarzyszącą mu gromadkę. O Dolga się nie martwił. O Villemanna też raczej nie. Ale reszta? Czy to właściwe zabierać Danielle na taką wyprawę? Prosił ją, by została u górali w dolinie, ale ponieważ Leonard miał iść w góry, ona musiała także.
A jakie doświadczenia ma Leonard? Żadnych. Nie wie nic o owym groteskowym z pozoru świecie duchów, w którym niekiedy muszą przebywać, chociaż co prawda teraz żadnego przedstawiciela świata duchów w pobliżu nie ma...
Tak przynajmniej Móri sądził.
Zaczęli się wspinać i rzeczywiście nie było to łatwe. W porównaniu z wysiłkiem, jakiego wymagało, wyprawa do zamku Graben przypominała raczej niedzielną wycieczkę.
Ścieżka wkrótce zniknęła, dokładnie tak jak góral przestrzegał. Wszędzie rosły gęste krzewy, tutaj zawsze przejście musiało być trudne. Przedzierali się wśród zarośli, przeciskali między kamiennymi blokami, wciąż w górę i w górę. Przeczołgiwali się nad skalnymi uskokami, przytrzymywali powyginanych gałęzi i sterczących z ziemi korzeni, balansowali na gładkich skalnych półkach, nie mając odwagi spojrzeć w dół, bo wtedy widzieli tylko morze mgły spowijającej dolinę głęboko pod nimi.
Oni sami znajdowali się teraz ponad nią. Piekące górskie wiosenne słońce było jeszcze bardziej dokuczliwe niż chłód we mgle. Wszyscy pozdejmowali z siebie okrycia i swetry. Znaleźli jakąś trochę szerszą półkę i Leonard rozścielił na niej swoją skórzaną kurtkę, by Danielle miała na czym siedzieć.
- Uff! Jak okropnie muszę wyglądać! - zawołała kokieteryjnie, posyłając mu ukradkowe spojrzenie.
Villemann musiał, oczywiście, jej dociąć.
- Tak, rzeczywiście, wyglądasz nie za bardzo! - po twierdził. - Spocona, czerwona, nos ci się świeci, zdyszana, potargana...
Spojrzała na niego zranionym wzrokiem, Leonard jednak okazał się eleganckim kawalerem.
- Wcale nie, panno Danielle! Wygląda pani prześlicznie! Danielle odtajała.
- Dziękuję ci, Leonardzie! - szepnęła i opadła z wdziękiem na rozłożoną kurtkę. - Proszę bardzo, masz tu wolny kawałek rękawa, usiądź przy mnie.
- Jaka szczodra - prychnął Villemann, który zaczynał mieć dość ich radosnego szczebiotania.
Danielle syknęła do niego:
- Czy ty zawsze musisz wszystko zepsuć, Villemannie? A przecież kiedyś byłeś we mnie zakochany.
- To prawda - odpowiedział również szeptem. - Ale działo się to, zanim odkryłem, jaką w rzeczywistości jesteś gąską.
- Villemann - skarcił go Dolg z bardzo poważną miną. - Nie obrażaj gęsi!
- Uważam, że jesteście bardzo niesympatyczni dla panny Danielle - ośmielił się wtrącić Leonard. - Moim zdaniem panienka Danielle jest mądra i dzielna.
Obaj bracia mieli ochotę powiedzieć: Jest tak, dopóki chce robić wrażenie na swoim wielbicielu, ale dali spokój. Dobrze znali Danielle. Nie było w niej ani odrobiny zła, tylko trochę niedojrzałego zapatrzenia w siebie, ale takie przywary mijają z wiekiem.
Zaległa cisza, wszyscy odpoczywali i podziwiali niewiarygodnie piękny widok. Dolinę Łez nadal spowijała mgła, lecz szczyty po przeciwległej stronie skrzyły się i mieniły w słońcu bielą śniegu. Wspięli się już bardzo wysoko, trudno powiedzieć, ile jeszcze muszą pokonać, bo szczyty zasłaniały dalszą drogę. Mogli się równie dobrze znajdować bardzo blisko celu, jak i mieć przed sobą jeszcze długą wspinaczkę.
- Okropnie niewygodna droga dla mnichów - mruknął Villemann. - Jakim sposobem oni transportowali wszystko na górę? Materiały budowlane, drewno, meble, jedzenie i tak dalej.
- Myśmy zboczyli z drogi - przypomniał Móri. - Po za tym zakładam, że musiało istnieć jeszcze łatwiejsze dojście. Teraz zniknęło, ale z pewnością było wygodniejsze. Może wiodło od tamtej strony gór?
Danielle siedziała i rozmyślała, że jest oto teraz razem z wszystkimi trzema miłościami swego życia. Jakie to dziwne, i jakie w gruncie rzeczy beznadziejne! Zakochać się w Dolgu to poważny błąd. W Villemannie chyba nie była naprawdę zakochana, durzyła się w nim trochę, bo sprawiało jej przyjemność, że on się w niej kocha. A Leonard... Do niego nigdy nie będzie mogła należeć. Nigdy!
Jestem skazana na samotność, myślała. Moje życie jest skończone.
W ten sposób może myśleć tylko ktoś, kto dopiero co skończył dziewiętnaście lat.
Villemann podszedł do krawędzi skalnej półki i spojrzał w dół.
- Chyba rzeczywiście zboczyliśmy z kursu - oznajmił złowieszczo spokojnym głosem. - Bo to, co rozciąga się pod nami, to już nie jest nasza dolina.
Wszyscy wstali.
- Co? - zdziwił się Móri. - To nie jest Dolina Łez?
- Nie. Mgła rozrzedziła się na tyle, by stwierdzić, że tam nie byliśmy.
- Masz rację - potwierdził Dolg. - Dolina Łez musi się znajdować po drugiej stronie góry. Poszliśmy za bardzo na lewo.
- Owszem, ale wiedzieliśmy o tym od dawna - rzekł Villemann. - Bo chyba żadni inni wariaci poza nami nie wspinaliby się tak jak my. Tam przecież w ogóle nie było żadnego szlaku. Daliśmy po prostu popis siły, nic więcej.
Danielle zadrżała.
- Chcecie powiedzieć, że zabłądziliśmy? Przysunęła się bliżej Leonarda, który otoczył jej plecy ramieniem.
- Czy zabłądziliśmy? - powtórzył pytanie Móri.
- W każdym razie nie teraz. Myślę, że każdy, kto w ogóle decyduje się tu przyjść, popełnia wielki błąd.
- I nie możemy zejść na dół?
- Owszem, tą samą drogą, którą przyszliśmy.
- Och!
Rozejrzeli się wokół. Znajdowali się na szerokim płaskowyżu. Ponad nimi wznosiły się szczyty, gładkie, niedostępne. Dalej na zachód szczerzył się skalny uskok zakończony sporą półką. Po prawej stronie mieli owo porośnięte lasem zbocze, które tak dobrze znali. Po takich zboczach przeważnie szli.
- Zawracamy? - spytał Móri.
- Nie! - zaprotestowali synowie. - Jeśli zaszliśmy za daleko, to...
O zdanie Danielle nikt nie pytał. Leonard wskazał na dół.
- Ludzie mówią, że jak ktoś siedzi pod kukającą kukułką, to może sobie czegoś życzyć i to życzenie mu się spełni. Ale kiedy się siedzi nad kukułką?
- To wtedy ona może wypowiedzieć jakieś życzenie - roześmiał się Villemann.
Niepewnie spoglądali na ewentualny szlak dalszej wspinaczki, bardziej na prawo. Villemann poprosił, by zaczekali jeszcze chwilę, a sam zniknął w krzakach w sprawie nie cierpiącej zwłoki.
Widzieli, jak pochylił się pod skałą, wyglądało to dosyć niebezpiecznie, potem zniknął im z oczu.
Minęło kilka sekund, po czym usłyszeli jego krzyk. Ale brzmiał ten krzyk jakoś dziwnie głucho.
- Co to? - zaniepokoił się Móri. - Potknął się i zawisł na skale?
Pobiegli wszyscy i przeczołgali się pod uskokiem.
Zobaczyli kolejny, porośnięty lasem kopulasty uskok, dużo większy od poprzedniego, ale Villemanna ani śladu.
Zaczęli go wołać.
- Tutaj - odpowiedział ten sam głuchy głos tuż przed nimi.
- Gdzie ty jesteś?
- Tutaj, na dole.
Oni jednak widzieli tylko krzewy, nieduże drzewka i wysoką trawę.
- Poruszajcie się ostrożnie - ostrzegł niesamowity głos Villemanna.
Zrobili po kilka kroków w jego stronę. Nagle Leonard gwałtownie przystanął.
- Jezu! - jęknął niezbyt mądrze.
Wszyscy spojrzeli pod nogi. Stali nad okrągłą dziurą, obmurowaną kamieniami, jak daleko w głąb mogli zajrzeć. W dole majaczyła jasna grzywka Villemanna i jego umorusana twarz.
- Czy to studnia? - spytała Danielle.
- Tak. Znaleźliśmy chyba klasztorne źródło wody.
- Potłukłem się porządnie! - zawołał Villemann. - Na szczęście woda sięga mi ledwie do kolan. Wyciągnijcie mnie, bądźcie tacy mili! Głupio tak stać i przyjmować defiladę przestraszonych pająków. Zaraz się też pewnie wyłoni jakiś troll.
- Otwór studzienny był całkowicie niewidoczny - po wiedział Villemann, kiedy za pomocą liny wyciągnęli go na powierzchnię. - Wszedłem wprost na niego i nagle ziemia się pode mną zapadła.
- A załatwiłeś przynajmniej co trzeba? - zapytał Dolg ze śmiechem.
Villemann zachichotał.
- Oczywiście. Zbrukałem, że tak powiem, wodę w studni.
Wzrok Móriego błądził po okolicznych skałach.
- Nie widzę tu żadnego klasztoru.
- Ani my - przyznał Dolg. - Ale przecież gdzieś tutaj musiał być.
W górzystym krajobrazie ich oczy dostrzegały jedyną możliwą drogę, ciasne przejście, które niegdyś musiało być wąską ścieżką. Posuwając się tym szlakiem, obeszli duże wzniesienie i znaleźli się na wprost muru z wielkich bloków kamiennych, całkowicie pokrytego porostami.
- No! - zawołał Móri. - Trafiliśmy!
W milczeniu krążyli wokół, przechodzili pod łukami otworów drzwiowych, wracali na zewnątrz i spacerowali wzdłuż ścian. W kilku miejscach dach się zapadł, między innymi nad kaplicą, poza tym jednak klasztor wyglądał zdumiewająco dobrze.
Zatrzymali się u końca dłuższej ściany budowli.
- Spójrzcie - rzeki Dolg. - Tam mamy dowód, że nikt przed nami tutaj nie dotarł.
Dostrzegali nikły ślad szerszego traktu, którym poruszać się mogły nawet wozy. Z miejsca, w którym stali, widzieli go dobrze; schodził w dół na tamtą stronę gór. A spory kawałek dalej znajdowało się wielkie osypisko kamieni, które na zawsze zamykało drogę.
- Tylko tacy szaleńcy jak my, którzy się zgubili i po szli trochę za bardzo na lewo, mogli odnaleźć tę, że tak powiem, drogę od zaplecza - roześmiał się Villemann.
- My oraz kardynał von Graben - uściślił Móri. - Również on przez najczystszy przypadek musiał pójść tak samo jak my. Inna możliwość nie wchodzi w rachubę.
- Natomiast chłopcy z wioski wspinali się normalną drogą i niczego nie znajdowali - potwierdził Dolg, kiwając głową.
Spojrzeli w górę. Szczyt wznosił się ponad nimi gładki i niedostępny. Stamtąd nikt nie mógł klasztoru dostrzec. Z dołu zresztą także nie, budowla została wzniesiona w miejscu osłoniętym przez skały. Poza tym była teraz niemal kompletnie zarośnięta, stapiała się w jedno z tłem.
- No to co, wchodzimy do tego świętego miejsca? - zapytał Móri. - Tylko, na Boga, bądźcie ostrożni! Nie wiemy, jak wytrzymałe są mury. Mogą się zawalić i w ogóle grozi nam wiele niebezpieczeństw, których na wet nie potrafimy sobie wyobrazić.
- Nie wiadomo też, czy czasem kardynał nie przygotował zasadzki na intruzów - mruknął Dolg.
- Słusznie - przyznał Móri. - Przypomnij sobie słowa Cienia: kardynał przy pomocy magicznych formułek zamknął tajemnice Słońca. Cień miał wprawdzie na myśli księgę i jej zawartość, ale z czymś podobnym możemy mieć do czynienia również tutaj.
- Będziemy czujni - obiecał Villemann, a Danielle i Leonard kiwali głowami, że oni też obiecują.
Leonard jeszcze nigdy w życiu nie odczuwał takiego napięcia. Nie tylko dlatego, że obok niego szła Danielle, po prostu cała ta przygoda wydawała mu się czymś zgoła baśniowym. Móri i jego synowie co chwila wspominali jakiegoś Cienia i duchy, Leonard jednak nie rozumiał z tego ani słowa. Za każdym razem, kiedy podejmowali ów temat, przenikał go dreszcz grozy.
Pomyśleć, duży klasztor, o którym świat niemal zapomniał! Rozglądał się uważnie, obejrzał wysokie łuki, po czym wszedł do środka. Zdawało mu się teraz, że słyszy monotonny, żałobny śpiew mnichów oraz skrzypienie gęsich piór na pergaminie dochodzące z maleńkich cel, i mało brakowało, a byłby zobaczył ubrane na brązowo postaci przemykające bezszelestnie po korytarzach... A może dominikanie noszą czarne habity, nie miał pojęcia.
- Kardynał von Graben nie okazywał zbytniego szacunku dla świętego miejsca - stwierdził Dolg, a jego głos odbijał się wielokrotnym echem pod łukami. - Widzę tu resztki ogniska, pewnie się posilał.
- To świeże ślady?
- Nie, nie, muszą mieć wiele lat. Nie sądzę, by kardynał wspinał się po górach w ostatnim okresie swego życia.
- Nie ulega jednak wątpliwości, że tutaj był - rzekł Móri stanowczo.
- On albo ktoś inny.
Nie komplikujmy niepotrzebnie sprawy. Musimy założyć, że to kardynał. I tak musiało być, jeśli wierzyć chłopu, z którym rozmawialiśmy. A nikogo innego w ostatnich latach górale nie widzieli. Poza tym nie można się dostać do klasztoru inaczej, jak idąc tym bezdrożem, którym my przyszliśmy.
- Masz rację, ojcze - zgodził się Dolg. - Jak myślisz, gdzie on mógł ukryć swoje skarby?
Rozejrzeli się znowu uważnie. No właśnie, gdzie?
Móri i jego młodzi towarzysze pozostawali poza domem już od wielu dni. Rodzina w Theresenhof nie wiedziała o nich nic. Domownicy zaczynali się już denerwować, choć przecież do takich sytuacji dawno powinni przywyknąć. Czasami wydawało się, że właściwie ciągle ktoś z rodziny jest w podróży, reszta natomiast siedzi w domu i czeka na niego z niepokojem.
Kiedy do dworu dotarła wiadomość o dziwnej śmierci Webera i jego małżonki, rodzina księżnej dziwiła się mocno. Zwłaszcza że w okolicy gadano o wizycie jakichś dwóch na czarno ubranych panów, wysokich i ponurych, którzy odwiedzili majątek tuż przed śmiercią gospodarzy. Sami, nie zatrzymując się, odjechali ku zachodowi.
To zaniepokoiło mieszkańców Theresenhof jeszcze bardziej.
Erling i Theresa długo rozmawiali w swoim salonie.
- Weberowie nie mieli dziedzica - stwierdził Erling, stojący przy oknie.
Theresa odstawiła talerzyk z ciastkiem na stół.
- Mam nadzieję, że Leonard wróci do domu, zanim majątek zostanie sprzedany na licytacji - bąknęła.
- Tak, ja również - przyznał Erling. - Powinien zgłosić swój udział, mógłby kupić majątek dla siebie i swojej licznej rodziny.
- No, przede wszystkim dla siebie - rzekła Theresa z wyraźną rezerwą. Ojcem Leonarda nie była zachwycona. Matka, owszem, to dobra i porządna kobieta, rodzeństwo natomiast jakieś mniej udane.
Erling odwrócił się i patrzy! na żonę, jakby chciał czytać w jej myślach. Ona jednak nic już więcej nie powiedziała, zapatrzona w krajobraz za oknem.
- Powinniśmy chyba zwiększyć fundusz - rzekł.
- Właśnie o tym myślałam. I to on powinien złożyć ofertę na kupno dworu, nie my. W przeciwnym razie wyglądałoby to na jałmużnę.
- No właśnie.
Następnego dnia miał do domu wrócić Rafael. Kiedy Theresa podczas ostatniej wizyty u syna zapytała, czy cieszy się z tego powodu, mruknął „oczywiście”, ale bez specjalnego entuzjazmu. Theresa nie mogła tego pojąć.
Rafael, który po prostu ubóstwiał całe Theresenhof? Potem jednak zwróciła uwagę na ton głębokiej przyjaźni i zaufania między nim a panną Amalie Starcke, na to ich nieustanne droczenie się z sobą.
To już było najmniej oczekiwane! Zgoła niewiarygodne!
Teraz księżna zaczęła głośno rozmyślać, choć nie do końca poważnie:
- Zobaczysz, że nie minie wiele czasu, a nasze dzieci zostaną naszymi sąsiadami. Oboje!
Erling przyglądał się żonie zdumiony, widział w jej oczach wesołe ogniki.
- Przecież zawsze z przerażeniem myślałaś o chwili, kiedy będą chciały opuścić dom - rzekł z uśmiechem. - Byłoby więc świetnie, gdyby zostali blisko nas. Ale czy ty za bardzo nie wyprzedzasz faktów?
- Oczywiście, że wyprzedzam!
Oboje myśleli o tym samym: Amalie Starcke pochodzi z bardzo dobrej rodziny, ale przecież zupełnie nie jest w typie Rafaela. Leonard Waldboden byłby najlepszym człowiekiem dla Danielle, ale jest parobkiem w niewielkim majątku.
Tym ostatnim zresztą specjalnie się nie przejmowali. Bo na przykład kimże był Móri? A Uriel? Czarnoksiężnik i anioł! No a sam Erling? Kupiec z Bergen. Co prawda z dobrej hanzeatyckiej rodziny, ale przecież nie szlachcic.
Theresa zresztą przez cały czas pamiętała o jednym: swoje własne arystokratyczne pochodzenie podeptała gruntownie tego dnia, kiedy uległa Engelbertowi von Graben. I nigdy, ilekroć o tym myślała, nie była w stanie pojąć, jak mogła uczynić coś takiego.
Zastanawiała się też wielokrotnie, jak by się potoczyło jej życie, gdyby nie miała Tiril. Gdyby oni nigdy jej nie odszukali. Jakież okropne były lata spędzone z człowiekiem, którego wybrali dla niej rodzice.
Później z Tiril i Mórim, z trójką wnuków, przede wszystkim zaś z Erlingiem oraz dwojgiem adoptowanych dzieci, jej egzystencja przemieniła się w pełną przygód baśń i księżna nie zamieniłaby jej na nic.
Nawet jeśli miało to oznaczać nieustanny lęk o bliskich tak jak teraz.
Tym razem księżna miała poważne powody do obaw.
Najpierw dwaj na czarno ubrani mężczyźni popełnili błąd: rozpytywali mianowicie w mieście Sankt Gallen o orszak podróżnych, którym towarzyszy wielki czarny pies.
Nero tymczasem został w domu i czuł się okropnie rozczarowany, porzucony i głęboko zraniony. Nigdy się przecież nie zdarzyło, że jego właściciele pojechali sobie, zapominając o nim. Zapewnienia Tiril, że jest potrzebny we dworze na wypadek ataku zakonnych rycerzy, łagodziły jego rany ledwie częściowo. Zresztą słowo „rycerz” na ogół działało na niego niczym czerwona płachta na byka.
Ale, oczywiście, pilnował domu. Szczekał wściekle na różnych przychodzących do dworu ludzi, aż w końcu Taran uznała, że trzeba go będzie uwiązać. Do tego jednak nie mógł dopuścić. Leżał teraz na schodach, niby odpoczywając, bacznie obserwował wszystkich odwiedzających niczym podstępnych wrogów, ale się nie ruszał. Od czasu do czasu słychać było tylko ostrzegawcze powarkiwanie.
Dwaj rycerze w Sankt Gallen znajdowali się dokładnie w takiej samej sytuacji jak Nero, czuli, że mają coraz bardziej ograniczoną swobodę i trawiła ich coraz większa złość. Zanim bowiem opuścili okolice Theresenhof, dotarły do nich alarmujące wiadomości. Pod kościelnym murem odbywał się pogrzeb, składano na wieczny spoczynek dwoje grzeszników tak zatwardziałych, że nie było dla nich miejsca w poświęconej ziemi. Grzebano szlachcica nazwiskiem Barthold von Krauss i jakąś nieznaną z imienia czarownicę.
Bardzo to niedobra wiadomość. Dwaj ubrani na czarno rycerze wiedzieli znakomicie, że większość braci zakonnych, którzy poważyli się na walkę z czarnoksiężnikiem i jego rodziną, postradała życie. Tak też stało się z Bartholdem i jego francuską partnerką, czarownicą.
Oni jednak należeli do ludzi bardzo pewnych siebie i nie brali pod uwagę, że ich życiu również może grozić niebezpieczeństwo. Dotychczas wysyłano po prostu przeciwko czarnoksiężnikowi same niezguły. Teraz oni dwaj zrobią raz na zawsze koniec z tymi okropnymi ludźmi z Theresenhof.
Iluż to braci zakonnych przed nimi myślało tak samo! A ilu członków rodziny czarnoksiężnika udało im się unieszkodliwić?
Jak na razie nikogo.
Teraz jednak sprawy mają się odmiennie. Teraz zakon wytacza ciężką artylerię!
Stracili mnóstwo cennego czasu w mieście Sankt Gal - len, ale udało im się natrafić na ślady, proboszcz pracujący w ogrodzie, benedyktyński klasztor, Dolina Łez...
Dowiedzieli się tam także, iż grupa młodych ludzi w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku dopiero co odwiedzała wszystkie te miejsca. Potem zaś poszli w góry na poszukiwanie ruin starego klasztoru. Wszystko się zgadza...
Rycerze wymienili spojrzenia. Ruiny klasztoru? Czego oni tam szukają? Poza tym stary góral im również powiedział, że taki klasztor nie istnieje i nigdy nie istniał.
Podążali jednak za tokiem rozumowania swoich przeciwników. W benedyktyńskim klasztorze nie dowiedzieli się co prawda zbyt dużo, ale orientowali się, że wszyscy w Zakonie Świętego Słońca, a już zwłaszcza brat Lorenzo, nieustannie przetrząsali bliższe i dalsze okolice w poszukiwaniu jakichś tajemniczych przedmiotów i pism, które jakoby kardynał von Graben samowolnie ukrył.
Aha!
Obaj panowie uśmiechali się pod nosem. To może być coś!
Czarnoksiężnik zawsze ich wyprzedzał o kilka długości, teraz jednak oni depczą mu po piętach. Tym razem z pewnością triumf będzie ich udziałem.
- Hej, chłopku! - zwrócił się jeden do gospodarza. - Zajmij się tymczasem naszymi końmi, my pójdziemy w góry. Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy ukraść coś z naszych bagaży! Bo powiesimy całą familię!
Gospodarz, który już żałował, że w ogóle im cokolwiek powiedział, wziął konie i zaprowadził na łąkę, ale nie tam, gdzie pasły się konie tych sympatycznych podróżnych, którzy zjawili się tu wcześniej. To mogłoby być niebezpieczne. Domyślał się bowiem, że trwa tu jakaś groźna rywalizacja, i całym sercem był przy tamtym pierwszym panu i jego dzieciach.
Wszedł do domu i gorąco się pomodlił do Najświętszej Panienki prosząc, by miała ich w opiece.
- Zabłądziliśmy - rzekł jeden z rycerzy.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - prychnął drugi ze złością.
Stali wysoko w górach na skraju polany pokrytej rozmokłym mchem. Poniżej ziało wielkie urwisko, w które nie mieli odwagi spojrzeć. Wspinali się pod górę, ale szli nieco bardziej w prawo niż grupa Móriego. Widzieli jednak wyraźnie, że znaleźli się jakby w pułapce. Przed nimi prawdopodobnie rozciąga się trzęsawisko, nie wiadomo jak niebezpieczne. Koniec, kropka. Żadnego przejścia.
A zatem zabłądzili!
Szczerze mówiąc wyglądali w tej ponurej chwili bardzo groźnie a zarazem dostojnie. Dwie wysokie, czarne postaci na skraju ściętego przymrozkiem mokradła. Okrutne, surowe oblicza, wytrenowane ciała. Mogły ich jednak zobaczyć co najwyżej górskie orły.
Za górami słońce chyliło się już ku zachodowi, co sprawiało, że bagno i pokryte szronem, wyrastające gdzieniegdzie zarośla czyniły jeszcze bardziej ponure wrażenie. Ponad nimi wznosił się tak charakterystyczny dla Szwajcarii łańcuch poszarpanych szczytów, kompletnie nagich litych skał. Trudno nawet marzyć o wspinaczce na takie ściany, nigdzie ani śladu choćby wystającego kamienia, na którym można by oprzeć stopę.
Obaj wędrowcy patrzyli w niewesołym nastroju na niewielki lasek pomiędzy rozmokłym mchem a górami. Tam powinni znaleźć schronienie przed nocą. Na myśl o tym obaj zadrżeli.
Grupa w klasztorze rozdzieliła się, by przyspieszyć poszukiwania. Móri zajął się dormitoriami, czyli pomieszczeniami sypialnymi dla zakonników czy też po prostu celami. Dolg i Villemann mieli przeszukać kaplicę, do której dość trudno było się dostać, Leonardowi i Daniel - le przypadł refektarz, sala jadalna. Na razie rozdzielili między siebie zaledwie część sal, pozostawało ich jeszcze wiele.
Gdzie człowiek taki jak kardynał von Graben mógł coś ukryć?
Musiało to być chronione przed złym wpływem wiatrów i wszelkiej niepogody, ale też schowane tak, by nikt oprócz niego samego nie mógł tego znaleźć.
Móri i jego towarzysze byli jednak przekonani, że tym razem dotarli do miejsca, w którym kardynał rzeczywiście ukrył swój skarb. Wszystko się zgadzało, tutaj jego przodek, mnich, był nowicjuszem, klasztor znajdował się w Sankt Gallen, a kardynała wielokrotnie widywano w Dolinie Łez. W jednym tylko się pomylili: kardynał nie był takim wygodnickim, jak początkowo sądzili.
Jedyne, czego się obawiali, to to, że jakiś zakochany w górskich wycieczkach człowiek albo po prostu włóczęga całkiem przypadkiem natrafił na klasztor, odnalazł i zabrał skarb kardynała, nie mając pojęcia, do czego to służy. Nic jednak na to na razie nie wskazywało. Nie było żadnych śladów, że ktoś tu mieszkał czy choćby obozował, pominąwszy ślady ogniska, które - jak byli przekonani - rozpalił kardynał. Widać jednak było wyraźnie, że stało się to tylko raz.
Najpierw starali się wyjaśnić, czy dawni mnisi mieli jakieś własne skrytki; przede wszystkim szukali cel, a tam miejsc sypialnych. Kilka ocalałych jeszcze przymocowywanych do ścian prycz nie naprowadziło ich, niestety, na nic ciekawego. Żadnych imion, żadnych charakterystycznych znaków, musieli dać za wygraną.
Najwięcej możliwości odnalezienia skarbu mieli, rzecz jasna, Dolg i Móri, obdarzeni naturalną zdolnością wyczuwania rzeczy ukrytych przed ludzkim wzrokiem. Villemann jednak był bystrzejszy i odważniejszy, dlatego on szukał w trudniejszych miejscach.
Leonard i Danielle, gdyby powiedzieć prawdę, niespecjalnie zainteresowali się poszukiwaniami.
Szli teraz obok siebie przez coś, co niegdyś było salą jadalną. W dalszym ciągu pod zmurszałymi deskami i warstwą mchu znajdowała się tu kamienna posadzka. Rozglądali się po sali, nie bardzo pojmując, jak można by coś ukryć w tak otwartym pomieszczeniu.
- Tutaj jest jakaś izdebka! - zawołała Danielle. - Chodź, zajrzymy tam.
Leonard posłusznie ruszył za nią. Wewnątrz panowały kompletne ciemności, żadnego okienka. Jedynie przez drzwi wpadało skąpe światło. ,
- Huu! Ale cieeemno! - zawołała Danielle, udając du cha. - Gdzie ty jesteś?
Podeszła po omacku, położyła ręce na piersi Leonarda, on zaś bardzo delikatnie i z wielką czułością ujął jej dłonie.
- Uważaj, żebyś się nie potknęła - szepnął.
- Przecież stoję bez ruchu. Nie możemy tutaj szukać, tu po prostu nic nie widać! Chodź, idziemy!
Leonard zrobił parę ostrożnych kroków i zaczepił nogą o jakieś podłużne kamienie luźno rozrzucone po podłodze. Danielle podtrzymała go, bo byłby się przewrócił. Kamienie zgrzytnęły cicho.
- Nie ruszaj się - szepnął Leonard. - Tutaj na podłodze jest coś jakby próg. Musieliśmy chyba wejść do kuchni, bo tam pod ścianą widzę w mroku coś, co mogło być piecem. Widzisz?
Oczy Danielle zaczynały się przyzwyczajać do ciemności.
- Widzę - odpowiedziała równie cicho, spoglądając tam, gdzie on.
- Nie rób tego, Danielle - jęknął nagle.
- Czego?
- Nie stój tak blisko mnie. Nie wolno mi ciebie do tykać.
Roześmiała się niepewnie.
- Ale przecież w czasie tej podróży dotykałeś mnie wiele razy! Trzymałeś mnie za rękę, pomagałeś mi wsiąść albo zsiąść z konia, przenosiłeś przez strumień.
- Nie to miałem na myśli.
- To ja właściwie nie rozumiem, o co ci chodzi. Leonard westchnął ciężko. Danielle znajdowała się tak blisko niego i taka była cudowna.
- Ja... Ja obiecałem całej twojej rodzinie, że będę się wobec ciebie zachowywał po rycersku...
- No i tak właśnie robisz!
- Ale ty nie możesz mnie kusić!
Danielle milczała. Oczekiwała dalszych wyjaśnień. Leonard powiedział natomiast niecierpliwie:
- Bardzo mnie pociągasz, Danielle, i ja prawdopodobnie pociągam ciebie.
- Tak, oczywiście! I nawet bardzo!
- Ale zrozum, że nam nie wolno! Pochyliła głowę głęboko zasmucona.
- Dlaczego tak jest?
- Ja tak bym chciał... - zaczął gwałtownie, potem jednak znalazł bardziej neutralne słowa i mówił cicho, lecz z wielkim przejęciem: - Tak bardzo bym chciał cię po całować, Danielle.
Usłyszał, że oddycha głęboko, niespokojnie. Musiała być bardzo zaskoczona. Leonard zrobił jeszcze jeden krok w jej stronę i stali już teraz tuż - tuż przy sobie. Zbierając resztki silnej woli, jakie jeszcze w sobie odnalazł, odsunął się gwałtownie do tyłu i z całych sił uderzył w znajdujący się w izbie kuchenny komin.
Rozległ się okropny łoskot, Leonard krzyknął: „Uważaj na siebie!”, Danielle chwyciła go za rękę i odskoczyli ku wyjściu. Komin zachwiał się niebezpiecznie, po czym runął na podłogę, a wraz z nim zawaliła się część sufitu. Leonard osłaniał krzyczącą Danielle, w powietrzu unosiły się gęste obłoki pyłu, a pod nogi obojga wciąż sypały się kamienie.
Po chwili wszystko ucichło.
Leonard otworzył oczy. Kiedy kurz opadł, zobaczył, że w izbie zrobiło się jaśniej, światło docierało przez dziurę w zawalonym suficie, natomiast droga wyjścia z kuchni była odcięta.
Zostali uwięzieni. Wyjście przez dziurę w suficie nie wydawało się możliwe.
Móri błądził po dormitorium. Zauważył, że na dworze coś się zmienia.
Słońce chyli się ku zachodowi, pomyślał. Będziemy musieli zanocować w klasztorze.
No cóż, bywają gorsze miejsca. Tutaj mamy dach nad głową. No, przynajmniej częściowo, i nocny chłód można złagodzić ciepłem ogniska.
Oglądał uważnie wszystkie miejsca do spania, a właściwie to, co z nich zostało, przesuwał ręką po nierównościach muru, by znaleźć istniejące nisze i występy. Wszystko jednak było ascetycznie proste, jak to w szanującym się klasztorze powinno być. Potem przeszedł do kolejnego pomieszczenia, choć najzupełniej nie miał pojęcia, do czego mogło być niegdyś używane.
Móri również słyszał chór dawno zmarłych zakonników, ale nie była to tylko gra wyobraźni, jak w przypadku Leonarda. Móri słyszał śpiew bardzo konkretnie i zadrżał ze zgrozy. Przypominał mu bowiem zbyt wyraźnie żałobny chór umarłych czarnoksiężników w świecie równoległym, w długiej grocie oczekiwania. Móri wiedział, że kiedyś będzie musiał się tam znaleźć, jeśli jego postępki na ziemi i jego wcześniejsze spotkania z Aniołem Śmierci nie pomogą mu przedostać się dalej, do Wielkiego Światła.
Żałosny los czarnoksiężników nie dodawał odwagi w opuszczonym dawno temu klasztorze.
Próbował zebrać myśli. Co to Cień powiedział?
„Kardynał ukrył nasze dawne dokumenty za pomocą środków magicznych. Tylko ty, Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników, potrafisz, być może, złamać kod”.
Wtedy Cień nie miał, rzecz jasna, na myśli tego kodu, którego teraz szukają, lecz ten, którym kardynał von Graben się posłużył, by ukryć swoje skarby. Mówiąc językiem Móriego, kod ów można by nazwać runą. Jaka inna runa mogłaby temu przeciwdziałać? Móri zastanawiał się długo.
Chować przedmioty tak, żeby ich nikt nie znalazł? I żeby jednak potem samemu znaleźć te ukryte przedmioty? Do tego potrzebne są silniejsze runy. Co najmniej dwukrotnie tak silne, jak te pierwsze, którymi posłużył się kardynał. Właśnie czegoś takiego Móri potrzebuje.
Tymczasem cóż on ma? Nie wziął przecież ze sobą całego swego zbioru, bo skąd miał wiedzieć, że będą potrzebne, ale jakoś mimo woli zabrał właśnie te runy, które teraz mogą się najbardziej przydać. Prawdopodobnie dlatego, że słowa Cienia wywarły na nim większe wrażenie, niż sobie to uświadamiał.
Móri ukucnął i rozpalił niewielkie ognisko. Potem trzymał dość długo nad ogniem potężną runę, której zamierzał użyć, i cicho wymawiał magiczne formułki. Dostatecznie głośno jednak, by zagłuszyć nieznośny chór umarłych mnichów, który nieustannie szumiał mu w głowie.
Ogień ledwo się tlił, więcej było dymu niż płomienia, akurat tyle, ile potrzebował do magicznych rytuałów. Dolg i Villemann słyszeli go wyraźnie, ale nie chcieli przeszkadzać. Wiedzieli, czym się teraz zajmuje. I mieli nadzieję, że mu się uda.
Móri odnosił wrażenie, że przeniósł się na bezludne pustocie Islandii. Jego dzieciństwo... Nauki, jakie pobierał u swego przyjaciela siry Eirikura. W tamtych czasach Móri często wychodził na pustkowia, ty w samotności ćwiczyć swoją sztukę.
Szkoda, oczywiście, że kardynał nie stosował run i zaklęć islandzkich, lecz posługiwał się złymi formułkami, które znalazł w drugiej „Ródskinnie”, tej, którą przechowywano w Burgos. Mogło się zdarzyć, że na te silne i złe zaklęcia i znaki nie ma remedium.
Chór mnichów, wciąż dźwięczący mu w głowie, uniemożliwiał koncentrację.
Ale i tak najgorsze ze wszystkiego były niepokój i lęk, które dręczyły go dzisiaj przez całe popołudnie. Przypominało to niepokój, jaki go ogarniał, gdy zaczynało zagrażać niebezpieczeństwo ze strony zakonnych rycerzy.
Ich jednak nie mogło teraz być w pobliżu, to niemożliwe. Nikt za nimi nie jechał, a poza tym kto byłby w stanie znaleźć ten klasztor?
Doznawał coraz silniejszej pokusy, by wezwać duchy, ale przecież mieli w grupie kogoś całkiem nie wtajemniczonego, to znaczy Leonarda, chłopak mógłby się okropnie przestraszyć. Poza tym to jednak zadanie Dolga, a ten nie zamierzał wzywać Cienia. Jak w tej sytuacji Móri mógł się odwoływać do swoich pomocników? Oni przecież nie mają wiele wspólnego z zaginionymi pismami Lemurów.
Nagle zamarł. Coś się zawaliło? Ktoś krzyczy?
Dolg i Villemann znajdowali się w na wpół zrujnowanej kaplicy. Było w niej mnóstwo nisz i absyd, różnych występów muru i przybudówek, nic jednak nie wskazywało na tajną kryjówkę. Chłopcy postanowili zajrzeć do krypt ulokowanych pod chórem, tam rzeczywiście mogło coś być. Villemann zszedł na dół.
- Pochowano tu chyba kilku przeorów! - zawołał po dłuższej chwili. - Nikt tego nie otwierał przez kilkaset lat. Czy mogę zajrzeć do środka? - zapytał.
- Nie, wracaj tutaj. Najpierw dokończymy oględzin w kaplicy - odpowiedział starszy brat i pomógł wydostać się Villemannowi.
Kontynuowali swoją wędrówkę wzdłuż ścian.
- Nie, Villemannie, nie wyciągaj kamieni ze ścian - przestrzegł Dolg.
- Ale akurat w tych miejscach coś mogło zostać ukryte.
- Wiem, tylko że ściany są bardzo niestabilne. Momentami wydaje mi się, że wystarczy chrząknąć, a wszystko się zawali. - Zamilkł na chwilę, jakby nasłuchiwał.
- Villemann, farangil pulsuje!
- Co ty mówisz? Czyżby wskazywał, gdzie znajduje się skarb?
- Nie, nie. On ostrzega. Zobacz, jak to jest z szafirem! Może on nam wskaże kryjówkę.
Villemann zajrzał do futerału.
- Nic. Żadnego światła. Ale sygnałów farangila bardzo nie lubię.
- Ani ja. Co to?
- Coś się zawaliło. Biegniemy!
Wszyscy równocześnie dobiegli do otworu wejściowego, który już nim teraz nie był.
- Jesteście cali? - zapytał Móri przestraszony.
- Chyba tak - odpowiedział Leonard. - Tylko trochę podrapani. Ale nie możemy się stąd wydostać.
- To widzimy. Nie ma tam żadnego innego wyjścia?
- Tylko przez sufit, ale to wysoko i w każdej chwili wszystko może się osunąć.
Więc nie próbujcie tą drogą. Odkopiemy was. Ale jak to się stało? Co zawaliło się najpierw?
- Jakiś piec czy komin, który stał pośrodku izby, nie widzieliśmy dokładnie co to, bo było bardzo ciemno. Już przedtem wypadło z niego wiele kamieni, leżały na podłodze.
- Jak mogliście się zachowywać tak niezdarnie? - zastanawiał się Villemann, kiedy zaczęli wolno usuwać gruz z zasypanych drzwi.
- Myśmy tylko obok niego przeszli - zawołała zdenerwowana Danielle. - On był okropnie chwiejny, ledwo stał. - A potem już dużo ciszej powiedziała: - Leonardzie, moje spodnie o coś się zaczepiły, nie mogę się ruszyć...
- Toteż się nie ruszaj! - zawołał Dolg ostrzegawczo. - Niczego nie wyciągajcie, zaraz do was dojdziemy!
Wszystkich dręczył ten sam niepokój: Czy jeśli teraz odrzucą kamienie, to nie runie cały sufit?
Posuwali się naprzód bardzo ostrożnie.
Leonard już dawno temu dostrzegł, jak wygodne jest to, że Danielle nosi spodnie. Inny strój byłby okropnie niepraktyczny w tych jej podróżach.
Kiedy odrzucali kamienie, Dolg powiedział cicho:
- Ojcze, farangil ostrzega.
Móri wyprostował się gwałtownie.
- Co ty mówisz? Ja też dopiero co czułem ten szczególny niepokój.
- Myślicie, że jesteśmy tropieni? - mruknął Ville - mann.
- Nie - odparł Móri. - To niemożliwe! Nie tutaj!
Wszyscy trzej myśleli o świętej księdze. Jak mało brakowało, a byliby ją ze sobą zabrali! Najpierw uznali, że Rafael powinien zabrać ją do domu, ale coś powstrzymało Móriego. Nie przeczuwał przecież nawet, że Rafael zostanie napadnięty, ale jakiś głos mówił mu, że nie powinien wypuszczać księgi z rąk. Potem jednak musieli zawrócić, mógł więc już w domu oddać księgę Erlingowi, który umieścił ją w swojej kasie pancernej. Bo to Erling zajmował się sprawami gospodarczymi, on, ku wielkiej uldze swojej małżonki, zarządzał Theresenhof. Theresę okropnie męczyły sprawy finansowe, Erling zaś miał doświadczenie ekonomiczne z czasów pracy w Bergen i radził sobie z majątkiem znakomicie.
Mieliby wielkie kłopoty z wniesieniem ciężkiej szkatuły na górę do ruin klasztoru. Bo przecież nie odważyliby się oddać jej na przechowanie czy zakopać gdzieś po drodze w miejscu, do którego potem nie mogliby się dostać.
I to ostrzeżenie ze strony farangila. Co by to było, gdyby skrzyneczka wpadła w ręce rycerzy zakonnych? Ale to niemożliwe, żadnych rycerzy tutaj nie spotkają! Kto by to zresztą mógł być? Heinrich Reuss ostrzegał co prawda, że bracia rozpaczliwie poszukują ukrytych przez kardynała skarbów, ale chyba nie w tym miejscu!
- Musimy się mieć na baczności - powiedział Móri głośno.
Nareszcie mogli wejść do zrujnowanej izby. Prosili tylko Leonarda i Danielle, by się nie ruszali, dopóki otwór nie będzie dostatecznie szeroki i bezpieczny.
Villemann przygotował pochodnię, bo zaczynało się już na dobre zmierzchać. Podał ją Leonardowi.
- Może światło poprawi wam humory - uśmiechnął się. Rzeczywiście, pomogło. Dzięki pochodni zasypani mogli też zobaczyć dokładniej, gdzie się właściwie znajdują. Poza tym niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Sufit wyglądał bardzo groźnie, w każdej chwili mógł runąć. Leonard usunął duży kamień, który przycisnął spodnie Danielle. Ona pochyliła się, by zobaczyć, czy tkanina nie została rozdarta.
- Leonard - wykrztusiła zdumiona. - Tutaj na podłodze coś leży. Patrz, pod tymi kamieniami na dole.
- Jezu! - jęknął Leonard. - Panie Móri! Danielle coś znalazła!
- Co takiego?
- Wydaje mi się, że to skarb, panie Móri.
Danielle otrzymała mnóstwo pochwał i promieniała niczym słoneczko. Kiedy szczęśliwie wyszli wszyscy z izby, a sufit się na nich nie zawalił, rozsiedli się w najlepiej zachowanej części klasztoru wokół ogniska, które rozpalił Villemann, i przyglądali się uważnie znalezisku.
W skrytce musieli usunąć więcej kamieni, niż początkowo zamierzali. To pozwoliło im się upewnić, że wydobyli już wszystko. Wtedy Leonard i Danielle znajdowali się już w bezpiecznym miejscu, ale byli tak samo podnieceni jak wszyscy. To ich odkrycie; gdyby nie przewrócili komina, może nikt by się nigdy nie dowiedział, co pod nim leży. Tak przynajmniej twierdziła Danielle, a nikt jej się nie przeciwstawiał, bo pewnie miała rację.
Wynieśli z izdebki trzy pakiety starannie owinięte w skórę.
Napięcie było ogromne.
- Chwileczkę - powiedział Villemann. - Czy gdybyśmy nie znaleźli kodu albo nie domyślili się, że jest kodem coś, co trzymamy w rękach, to czyż mimo wszystko nie ma my rozwiązania?
- Co masz na myśli? - zapytał Dolg.
- Madragów - odpowiedział Villemann. - Ten aparacik, który niedawno mogliśmy wypróbować... Okazało się wtedy nagle, że potrafimy rozumieć ich język! Dla czego by nie wykorzystać tego do książki?
Zaległa cisza.
Potem odezwał się Móri:
- Myśl jest słuszna, ale to się nie uda, Villemannie. Wtedy rozumieliśmy język mówiony. Tutaj mamy do czynienia z pismem. Nie usłyszymy tekstu, którego nie jesteśmy w stanie odczytać.
Villemann usiadł zrezygnowany.
- Boję się po prostu, że się nie domyślimy, co jest kodem. Albo że nie potrafimy go zrozumieć.
- Ordogno Zły potrafił - przypomniał Dolg. - I wszyscy następujący po nim wielcy mistrzowie aż do Tiersteinów. Wtedy bowiem przepadła druga księga. Kopia.
Villemann mówił szybciej, niż myślał:
- To w takim razie dlaczego nie dotarli do brzegu zaginionego morza? Dlaczego nie dotarli do Wrót? Skoro mieli i księgę, i kod?
- Ponieważ brakowało im trzech niezwykle ważnych rzeczy, mój przyjacielu - rzekł Dolg.
- Które natomiast znajdują się w naszym posiadaniu? - roześmiał się Villemann. - Oczywiście! W każdym razie dwie z trzech. Szlachetne kamienie. No a poza tym mamy też mapę.
- Właśnie. No to co, otwieramy? - zapytał Dolg.
- Nie wiem, synu. Czy możemy zrobić to tutaj? Czy nie powinniśmy zaczekać na bezpieczny powrót do domu?
Odpowiedziały mu jednak gwałtowne protesty.
- No dobrze, skoro się upieracie... - Móri też był ciekawy. - Od którego pakietu zaczniemy?
W tej kwestii każde miało odrębne zdanie. Leonard wtrącił nieśmiało:
- Panie Móri, czy pozwoli pan, bym objął panienkę Danielle ramieniem? Mur jest taki zimny, zmarzną jej plecy i...
Móri starał się ukryć uśmiech.
- Oczywiście, że możesz, nic się nie stanie, jest nas tu tylu, by chronić jej cnoty.
- A przecież Leonard mnie wcale nie pocałował! - oburzyła się Danielle.
- My mówimy o cnocie, nie o pocałunkach - mruknął Móri rozbawiony, a zarazem poruszony. Będzie mu siał poważnie porozmawiać ze swoją teściową. Ta dziewczyna przecież jest niczym nowo narodzone dziecko, o niczym nie ma pojęcia! Czy nawet Taran nigdy z nią poważnie o życiu nie rozmawiała? Czy naprawdę Danielle jest tak kompletnie nieuświadomiona?
Z drugiej strony wyglądało też na to, że ona nie chce o niczym takim wiedzieć.
Villemann patrzył zaczepnie na Leonarda:
- Dlaczego ty ją nazywasz panienką Danielle? Przecież kiedy jesteście razem, mówicie sobie po imieniu.
Wszyscy śmiali się dobrodusznie z nieśmiałej młodej pary.
- Do nas też nie musisz się zwracać tak oficjalnie, Leonardzie - powiedział Móri. - Wiemy, że jesteś odpowiedzialnym młodym człowiekiem.
- Och, tak! - potwierdziła Danielle. - On jest naprawdę taki sympatyczny!
- Gęś! - burknął Villemann. Dolg zaczął mówić o czym innym.
- Nie chciałbym ci, Danielle, odbierać zasług, bo to ty znalazłaś te rzeczy, ale runy i zaklęcia ojca też z pewnością pomogły.
- Chyba masz rację - uśmiechnął się Móri. - Z pewnością one też zrobiły swoje. Muszę jednak powiedzieć, że kardynał nie poddawał się do samego końca. Żeby tak zwalić wszystko, i to w taki sposób. To było chyba je go specjalne zabezpieczenie. Nie mógł przecież wiedzieć, że tych dwoje znajdzie się w środku osypiska i że będziemy ich stamtąd wyciągać.
Leonard był zaszokowany. Mówią o zmarłym kardynale tak, jakby on tu chodził i własnoręcznie przewracał kominy.
Chłopak lękliwie oglądał się za siebie. Ale widział tylko szarą ścianę. Żaden upiorny nieboszczyk nie szykował się do ataku. Zauważył jednak, że zarówno Villemann, jak i Dolg również się niespokojnie oglądają.
Danielle rozkoszowała się niezwykłą chwilą. Ognisko, jasna wiosenna noc. Ramię Leonarda obejmujące ją delikatnie. Silni, dający poczucie bezpieczeństwa mężczyźni wokół. I podniecająca zagadka, która być może teraz znajdzie swoje rozwiązanie.
Czego więcej można wymagać od życia?
Dwaj mężczyźni nad mokradłem kulili się w swoich płaszczach. Siedzieli oparci o chwiejne pnie niedużych drzew i próbowali trochę drzemać.
Nagłe jeden uniósł głowę.
- Spójrz! Tam! Co to może być?
W mroku cichego wczesnowiosennego wieczoru, nieco wyżej nad miejscem, w którym siedzieli, i trochę bardziej na wschód, zobaczyli wąską smużkę.
- Dym - powiedział ten drugi bezbarwnym głosem. - Dym ogniska.
Obaj wstali.
- No to wiemy, gdzie oni są - rzekł jeden z satysfakcją. - Tu ich mamy.
- Teraz chyba za ciemno.
- Żadna noc nie jest zbyt ciemna dla rycerza Zakonu Świętego Słońca, kiedy znajduje się on tak blisko celu. Idziemy!
Musieli zejść kawałek tą samą drogą, którą przyszli. Gdyby było jeszcze dostatecznie widno, mogliby zobaczyć ze swego punktu obserwacyjnego, w którym miejscu skręcili w złą drogę. Ścieżka była lepiej widoczna z góry.
Problem polegał jedynie na tym, że dym nie dochodził wcale stamtąd, dokąd prawdopodobnie prowadziła ścieżka. Dym pojawiał się nieco dalej, z drugiej strony, zza potężnego nawisu skalnego.
Mozolnie zaczęli schodzić w dół. Noc nie była specjalnie ciemna, jak to wiosną bywa, a obaj mężczyźni zostali dobrze przygotowani do takich wysiłków jak ten.
Wiedzieli przy tym, że jeden fałszywy krok może ich kosztować życie, zwłaszcza kiedy znajdowali się na najbardziej stromym zboczu.
Mieli jednak drogowskaz, smugę dymu przed sobą.
Poza tym naprawdę cudownie było wydostać się nareszcie z tego upokarzającego zamknięcia nad zimnym, ponurym trzęsawiskiem.
Kiedy nocne ciemności zgęstniały, obaj rycerze znajdowali się już na górze. Dalej iść już nie było można. Przestali widzieć skały, po których dotychczas stąpali. Mogli spaść i mogli też wpakować się w jakąś pułapkę bez wyjścia.
Ale gdy tylko jakiś czas po północy mrok zaczął się cofać, znowu podjęli swoją wędrówkę. I nadal dym wskazywał im drogę.
To, co mówili o drogach na pustkowiach, nie nadawało się do głośnego powtarzania. Myśleli o swoich wytwornych ubraniach, bo nawet na pełną trudów podróż bracia zakonni ubierali się elegancko, ale te ich stroje źle znosiły spotkania z ciernistymi krzewami i mokrym mchem oraz czołganie się po ostrych skałach.
Ci dwaj ostatni wysłannicy brata Lorenzo należeli do Zakonu Świętego Słońca już od paru lat i byli chyba najdumniejszymi jego członkami. Świetnie przygotowani do tego rodzaju zadań, ale, rzecz jasna, czuli się najlepiej, kiedy to oni mieli przewagę nad przeciwnikiem.
Nagroda jednak wabiła. Żeby tylko się dowiedzieć, czego chce czarnoksiężnik i jego grupa!
Domyślali się, że chodzić musi o ukryte skarby kardynała von Graben. Te skarby, których cały zakon poszukuje od chwili śmierci starca, najpierw w Burgos, w jego kardynalskiej siedzibie, a potem w Sankt Gallen.
Złościło ich bardzo to, że czarnoksiężnik raz jeszcze zdołał ich wyprzedzić. Nigdy jednak żaden zakonnik nie deptał mu aż tak bardzo po piętach, nigdy nikt nie miał tak wielkich szans jak ci dwaj.
Wrogowie powinni posiadać dość rozumu, by mieć się na baczności. Jeśli czarnoksiężnik i jego banda zdecydowali się mordować, to są tacy, którzy zamierzają ich w tym uprzedzić.
Ale czy on i cały jego orszak musieli wybrać aż tak trudną drogę? Gdyby rycerze nie widzieli połamanych gałązek i śladów ślizgających się stóp na trawie, to by nie uwierzyli, że można się tędy jakoś posuwać.
Smużka dymu zrobiła się okropnie cieniutka, wkrótce w ogóle zniknie.
A jeśli czarnoksiężnik i jego grupa są na fałszywym tropie? Jeśli oni też utknęli na jakiejś skalnej półce bez wyjścia?
I oto... smużka dymu się rozwiała. Noc zamknęła oczy.
Jeden z pakietów był dość ciężki i nieforemny, drugi natomiast płaski, prostokątny i nieduży. Trzecia paczka, największa, miała nieregularny kształt, w części płaska, z wybrzuszeniem pośrodku.
- Zaczniemy od tej najmniejszej i całkiem płaskiej - zdecydował Villemann. - Wygląda ona najmniej interesująco, tak więc będziemy stopniować napięcie.
Móri rozwiązywał ostrożnie rzemienie, którymi zasznurowana była paczuszka; nie mógł ich rozciąć, bo przecież po obejrzeniu zawartości trzeba będzie wszystko ponownie związać.
Powoli rozwinął pakiet.
Znalazł tam rodzaj notatnika przewiązanego taśmą. Nie wyglądał na bardzo stary.
Móri otworzył notatnik.
- Uch, co za pokrętne pismo! - zawołał. - A ponadto w tym świetle nie jestem w stanie rozpoznać żadnej li tery.
- Pozwól mnie zobaczyć - rzekł Dolg. Zaczął uważnie przeglądać gęsto zapisany kajet. - To musiał spisać sam kardynał. Charakter pisma odzwierciedla jego paskudne usposobienie. Niech no zobaczę... masz rację, ojcze. Jest za ciemno, żeby coś odcyfrować. Spójrzmy na stronę tytułową, chociaż i ona jest trudno czytelna... Zobaczmy! „Historia ZŚS. Osobiście zebrana wiedza”.
- No to brzmi obiecująco - ucieszył się Móri. - Historia Świętego Słońca.
- Tak, ale oczy już mnie bardzo bolą, nie jestem w sta nie nic więcej odczytać.
- W takim razie otwórzmy drugą paczkę.
W ruinach opuszczonego klasztoru nie czuło się najmniejszego nawet powiewu wiatru. Kiedy Móri otwierał największą paczkę, panowała kompletna cisza.
- Gdybym miał zgadywać, to bym powiedział, że to kolejna książka - rzekł Villemann.
- Ja też bym tak powiedział, ale tutaj jest coś jeszcze.
Paczka była bardzo starannie zawinięta w kilka zwojów cienkiej skóry. W końcu wypadł z niej jakiś prostokątny przedmiot, pod którym znajdowała się książka, tak jak się spodziewali. Wyglądała na wiele starszą niż poprzednia i sprawiała niebywale interesujące wrażenie, zapis jednak okazał się tak samo trudny do odczytania. Światło było za słabe.
- Musimy zaczekać do świtu - stwierdził Móri z żalem w głosie. - Niestety. Za to trzecia, bardziej okrągła paczka? W każdym razie możemy ją otworzyć.
Leonard podniósł z kamiennej podłogi jakiś przedmiot.
- Zapomniał pan o tym, panie Móri.
- Oczywiście! To ten dziwny przedmiot. Przyjrzyjmy mu się!
Była to czworokątna tabliczka. Przypominała dziecięcą zabawkę z jakimiś znakami na kwadratowych polach, pomiędzy nimi dojrzeli puste prostokąciki.
- Kod - rzekł Villemann krótko.
- Prawdopodobnie - odparł Móri. - Ale pojęcia nie mam, jak by to mogło funkcjonować.
- Skoro Ordogno wiedział jak, to my też się dowiemy. Och, żebyż ta noc skończyła się jak najprędzej! Dolg roześmiał się serdecznie.
- Kardynała i wszystkich wielkich mistrzów, którzy nadeszli po czasach hrabiów Tierstein, musiało okrop nie złościć to, że mają kod, ale nie mają tego, co on otwiera.
- My mamy i jedno, i drugie - rzekł Villemann z du mą. - Została nam jeszcze jedna paczka, tato!
Móri ważył pakiet w dłoni.
- Ciężka, naprawdę ciężka - rzekł. Potem powoli rozwiązał zawiniątko.
- Co na Boga...?
Wszyscy spoglądali na przedmiot, który trzymał w ręce.
- Złoto? - zapytał Villemann z niedowierzaniem.
- Tak, najwyraźniej! Duża bryła złota, wykonana ze stopionych wyrobów, tak mi się przynajmniej wydaje. Wygląda na to, że próbowano uformować ją na doskonałą kulę, ale bez powodzenia. Złoto zostało z pewnością skradzione w kościołach i zebrane po bogatych dworach.
- Ale taka mała ta kulka? - zdziwiła się Danielle. - Bez trudu mieści się w dłoni, to przecież nie może przedstawiać...
- Świętego Słońca? Nie, no coś ty? - zaprotestował Móri. - Z pewnością jednak mamy tu do czynienia z próbą zrobienia czegoś, co by Święte Słońce przypominało, jakby chcieli iść na skróty.
- Odważne, nie ma co - mruknął Villemann.
- Ale chyba ma to swoją wartość? - zapytał Leonard, wytrzeszczając oczy.
- Och, jeszcze jaką! Już tylko ta bryłka warta jest dla braci zakonnych tego, by jej niestrudzenie szukać. Nic dziwnego, że kardynał ukrył to przed całym światem. Ale żeby to miał być święty katalizator...? Nie!
- Co to jest katalizator? - zapytał Leonard.
- Coś, co pośredniczy w uruchomieniu jakiejś siły, czy jakby to wyrazić. Święte Słońce jest takim kataliza torem, bowiem prowadzi do czegoś innego, czego my jeszcze nie znamy.
- Rozumiem - powiedział Leonard, nadrabiając miną.
- Święte Słońce musi jednak być o wiele większe - wtrącił Dolg.
- Tak jest - poparł go Villemann. - Mogliśmy to zobaczyć na tym reliefie na kielichu, przedstawiającym ostatnich Lemurów, którzy wyłonili się z „morza, które nie istnieje”. Złota kula, którą dzierżył ich król, była pra wie tak duża jak jego głowa.
- Powiedziałbym nawet, że większa - rzekł Móri. - Ale tutaj dokonaliśmy naprawdę doniosłego odkrycia! A najważniejszy jest kod, moim zdaniem.
- Naturalnie!
Zapakowali kosztowności i ułożyli się do snu. Danielle miała posłanie między Mórim i Dolgiem, Leonard natomiast między Dolgiem a Villemannem. Nie należało stwarzać zbędnych pokus.
Zmęczeni posnęli szybko, nie zwracając uwagi na to, że całe pomieszczenie wypełnia czerwone pulsujące światło, unoszące się aż do sufitu. Przytłumione przez skórzany woreczek, ale i tak stara, święta budowla była jasno oświetlona.
Danielle obudziła się wcześnie, zaraz o pierwszym brzasku. Najpierw nie mogła się zorientować, gdzie jest; panował dojmujący chłód, ona zaś leżała na nieprzyjemnie twardej kamiennej podłodze. Spojrzała w górę i zobaczyła ponure sklepienie nad wielkim, pustym, na wpół zrujnowanym pomieszczeniem.
Wszystko tonęło w czerwonej poświacie. Jakie to dziwne!
I wtedy przypomniała sobie, gdzie się znajduje.
Usiadła na posłaniu. Czterej mężczyźni po obu stronach spali głęboko. Leonard... Jak ładnie wygląda we śnie, chociaż z drugiej strony wcale nie jest urodziwy... ech, nie umiała tego określić. Nie umiałaby też określić, co czuje, a czuła po prostu, że tym razem to poważna sprawa.
Ileż to już razy myślałam sobie, że teraz to już naprawdę dojrzałam, że jestem dorosłą kobietą. Ale nigdy nie była to prawda. Aż dopiero teraz.
Przepełniała ją jakaś uroczysta radość. Nie była w stanie usiedzieć na miejscu, musiała wyjść, poczuć się wolna, zachłysnąć się swoim szczęściem, wyciągnąć ramiona ku niebu, rozkoszować się cudowną naturą.
Danielle wymknęła się na dwór. Dolina tak jak wczoraj leżała we mgle, natomiast szczyty naprzeciwko zaczynały leciuteńko różowieć.
Jaki cudownie piękny ranek! Szkoda, że Leonard tego nie widzi. Może powinna go obudzić? Nie, bo jeśli pozostali też wstaną?
Zanim Danielle w ogóle zdążyła pomyśleć, że mogłoby jej coś grozić, jakaś obciągnięta czarną rękawiczką dłoń zatkała jej usta. Przyłożono jej nóż do krtani, a cichy głos szepnął:
- Jedno słowo, a poderżnę ci gardło.
Danielle rozumiała, że nie jest to czcza pogróżka.
Napastnik przerzucił ją sobie przez ramię, a inny szedł z nożem wciąż przytkniętym do jej szyi.
Och, Leonardzie, och, wuju, ratunku, błagała w myślach. Ocknijcie się, usłyszcie kroki napastników!
Obaj mężczyźni wraz ze swoją ofiarą szybko uciekali jak najdalej od klasztoru. Danielle nie mogła widzieć ich twarzy, ponieważ wisiała głową w dół, słyszała natomiast szelest czarnych peleryn i widziała wysokie buty. Raz na ułamek sekundy dostrzegła na piersi jednego znak Świętego Słońca.
- Święte Słońce jest z nami - powiedział któryś, kiedy odeszli już tak daleko, że nikt w klasztorze nie mógł ich słyszeć. - Nie mogło być lepiej.
- Rzeczywiście. Nie mieliśmy przecież żadnych szans, gdybyśmy chcieli napaść na tak liczną grupę mężczyzn. Zbyt wiele mamy do stracenia, żeby się aż tak narażać.
- Czy jednak już teraz nie powinniśmy wykorzystać jej jako zakładniczki?
- Nie możemy ryzykować, by nas tutaj zaczęli tropić. Bardzo trudno jest uciekać w tym terenie. Chcę znaleźć się jak najbliżej naszych wierzchowców i wtedy dopiero przeprowadzimy handel wymienny. Postaramy się też, żeby nie dostali żadnych koni i nie mieli jak nas ścigać.
- A jeśli oni pomyślą, że dziewczyna spadła w prze paść?
Ten, który niósł Danielle, przystanął.
- Zdejmij jej jeden but. Połóż go tak, żeby znaleźli! Danielle kopała rękę, która ściągała jej trzewik, za co dostała policzek taki, że zadzwoniło jej w uszach. Z wielkim trudem porywacz zdjął jej jednak but i rzucił na ziemię, po czym znowu pospiesznie ruszyli dalej. I Tutaj było zbyt niebezpiecznie.
- A jeśli oni nie znaleźli skarbu kardynała?
- Z pewnością go znaleźli. A jak nie, to znajdą. Nie opuszczą klasztoru bez skarbu. W każdym razie przy najmniej wiemy, gdzie został ukryty.
Spieszyli się okropnie, by jak najprędzej zejść po stromym zboczu. Danielle musiała teraz iść o własnych siłach, oni zaś popędzali ją ze złością, gdy na jakimś trudniejszym odcinku się wahała. Nie należało też do przyjemności stąpać bosą stopą po lodowatych kamieniach, a niekiedy po rozmokłym śniegu.
Płacz dławił ją w gardle, ale za nic nie chciała okazywać słabości przy tych typach. Była smutna, potwornie smutna, że to wszystko z jej winy, łotry zobaczą jednak, że jest dzielna, ona także. Tęskniła rozpaczliwie za wujem i kuzynami, pragnęła ponad wszystko na świecie, by Leonard był teraz przy niej i zobaczył, jak odważnie znosi sytuację i że w ogóle się nie skarży.
Nie wiedziała, co sądzą o niej bracia zakonni. Teraz mogła im się lepiej przyjrzeć. Dwaj bardzo przystojni mężczyźni w wieku około trzydziestu pięciu lat, lecz w ich zaciętych twarzach nie dostrzegła ani śladu dobra czy miłosierdzia. Wiedziała, że jeśli chce zachować życie, nie powinna robić nic, co by ich irytowało.
Przewracała się raz po raz i jeśli okazywali jej jakąś pomoc, to jedynie brutalne szarpnięcie za ramię, żeby postawić ją na nogi.
I tak całe szczęście, że na jej miejscu nie znalazła się Taran, ona bowiem nie zachowałaby milczenia, a to mogłoby się skończyć dla niej bardzo źle.
Rozmawiali po niemiecku, ale dla jednego z nich najwyraźniej nie był to język macierzysty, to się słyszało przy pierwszych słowach. Danielle odnosiła wrażenie, że musi pochodzić z jakiegoś kraju Europy Wschodniej, choć z całą pewnością nie potrafiła tego stwierdzić.
Więc zakon ma braci także i stamtąd? Co takiego niezwykłego jest w Świętym Słońcu, że tylu pragnie znaleźć się w jego kręgu? A może wiedzie ich pragnienie, by móc być złym i okrutnym rycerzem i mieć prawo zabijać ludzi? Może właśnie dlatego mogli być wybrani w poczet braci? Jeśli przy tym kandydat jest dostatecznie bogaty i jeśli popełnił jakieś przestępstwo tak, by zakon miał na niego haczyk.
Przerwała te nie mające teraz większego sensu rozważania i zaczęła się przysłuchiwać słowom swoich prześladowców. Rozmawiali cicho, niemal szeptem, najwyraźniej nie chcieli, by coś z tego do niej dotarło, ona jednak słyszała mimo wszystko.
- Nie pojmuję, co to było to czerwone światło w klasztorze.
- Ani ja. Ogień już przecież zgasł, na palenisku nie było żaru.
Farangil, który ostrzegał! Oczywiście, ona też widziała czerwoną poświatę po obudzeniu, ale nie zwróciła na nią uwagi, bo przecież blask trwał przez całą noc.
Boże, dlaczego nie zrozumieli ostrzeżenia?
To samo powiedzieli mężczyźni w klasztorze, kiedy się ocknęli. Wyrzucali sobie z goryczą, że zlekceważyli sygnały.
Leonard odchodził od zmysłów ze zmartwienia. Boże, a jeśli Danielle spadła w przepaść?
Nie, Móri i jego synowie nie chcieli w to wierzyć. Przysięgali sobie jednak, że już nigdy, absolutnie nigdy nie zwątpią, że ostrzeżenia czerwonego farangila oznaczają obecność w pobliżu braci zakonnych.
Pobiegli w dół i zaraz na początku drogi znaleźli bucik Danielle. Leonard miał łzy w oczach, kiedy przyciskał go do piersi. Móri przyglądał mu się z uwagą. Czy to możliwe, że ten doświadczony uwodziciel naprawdę się zakochał? Wszystko zdaje się na to wskazywać.
Móri gotów był oddać mu Danielle. Okazuje jej tyle uczucia... Trzeba jednak poczekać na zdanie Erlinga i Theresy.
Móri nie miał, oczywiście, pojęcia o ich planach, by wspomóc Leonarda i umożliwić mu kupno dworu Webera. W tej sytuacji różnica między młodymi byłaby łatwiejsza do zaakceptowania. To w końcu bagatela, ale mimo wszystko nie należy tych spraw tak do końca lekceważyć. A poza tym Leonard źle by się czuł, gdyby żona go utrzymywała.
- Patrzcie! - zawołał Villemann wskazując ręką w dół. - Patrzcie, tam są!
Rozwidniło się już na tyle, że bez trudu rozróżniali trzy schodzące szybko po zboczu sylwetki. Dwie z nich popychały trzecią, poganiały bezlitośnie. A zatem to bracia zakonni. Czy nigdy nie będzie temu końca?
Leonard chciał natychmiast rzucić się w dół, lecz Móri go powstrzymał.
- Nie możemy niczego zostawiać w klasztorze, musimy zabrać wszystko, żeby już tu nie wracać. Ty, Leonardzie, weźmiesz rzeczy Danielle, a ty, Villemann, włożysz skarb do swego plecaka. Szafir oddaj Dolgowi. Ja niosę jedzenie i niczego więcej już nie udźwignę.
Zawrócili, zebrali pakunki i pospiesznie ruszyli w dół.
Członkowie zakonu byli już prawie w dole, kiedy zorientowali się w sytuacji.
- Idą za nami, a posuwają się bardzo szybko. Pospiesz się, dziewczyno!
Idą, idą, myślała Danielle ożywiona nadzieją na wybawienie. Ale powinni uważać, ci ludzie są bardzo niebezpieczni, zabiją bez wahania, jeśli przyjdzie co do czego. I zabiją chętnie.
W dolinie panował spokój. Zagrody kryły się w porannej mgle, ludzie chyba jeszcze nie wstali.
Chwała Bogu. Tak lepiej dla mieszkańców wsi.
Danielle ledwie się trzymała na nogach po szybkim biegu w dół. Ale jeszcze bardziej dręczył ją lęk, że we mgle przyjaciele stracą ją z oczu.
Okazało się, że porywacze zeszli na dół w niewłaściwym miejscu, w lesie, z dala od zabudowań. Wahali się, iść w lewo czy bardziej w prawo?
Danielle mogła im to powiedzieć. Ona przecież poprzedniego dnia patrzyła z góry na dolinę i lepiej wiedziała, dokąd się kierować.
Świadomie krzyknęła głośno:
- Tam! W prawo!
Obaj mężczyźni rzucili się do niej z wściekłością.
- Stul pysk! - syknęli równocześnie.
- Chciałam tylko pomóc - bąknęła z niewinną minką.
Wściekli chwycili ją mocno i pociągnęli za sobą z taką siłą, że nogami ledwie dotykała ziemi. Nie przejmowali się wcale tym, że jedną stopę ma bosą, a idą wciąż po ostrych kamieniach.
Czuła piekielny ból, kiedy nareszcie dobrnęli do właściwej zagrody nogi miała zbroczone krwią.
Grupa Móriego poszła jednak inną, krótszą drogą i dotarli na miejsce przed porywaczami. Leonard sprowadził z pastwiska wszystkie konie tak, by gdy tylko uwolnią Danielle, mogli szybko opuścić dolinę.
Najgorsze było to, że rycerze nadchodzili teraz ze strony, w którą wszyscy się potem będą musieli udać. To dawało złym braciom znaczną przewagę. Nikt się obok nich nie przemknie.
Nikt też zresztą nie chciał, dopóki tamci mają zakładniczkę.
- Stać! - krzyknął jeden, przykładając nóż do gardła Danielle. - Dziewczyna za to, co znaleźliście!
- Nie tykaj Danielle! - zawołał Móri. Do swoich synów powiedział natomiast cicho: - Nic im nie możemy zrobić, obaj noszą znaki Świętego Słońca.
- Eleganccy mężczyźni - mruknął Dolg. - Szkoda, że stanęli po stronie zła!
- Idź i sprowadź konie - polecił ten, który trzymał Danielle, swemu kamratowi. - Ja dopilnuję tutaj wszystkiego.
Tamten poszedł z udanym spokojem, wyprostowany.
Grupa Móriego mimo woli patrzyła za nim z podziwem. Choć tak okrutny, był to człowiek niebywale urodziwy.
Leonard wrócił z pięcioma końmi.
- Danielle! - zawołał nagle i ruszył w jej stronę, ale Dolg go powstrzymał. - Danielle, ty masz skaleczoną stopę! O Boże, jak ty wyglądasz? Co oni ci zrobili?
- Nic takiego, co sobie wyobrażasz, ty prostaku - od krzyknął rycerz. - Takiej dziwki żaden z nas nawet by nie tknął.
- Nie mów tak o Danielle! - powiedział Dolg spokojnie. - To najszlachetniejsza dziewczyna, jaka istnieje, i z pewnością pochodzi ze znacznie lepszej rodziny niż ty. Poczekaj, pożałujecie, żeście ją uprowadzili!
- Straszysz mnie, ty żałosny potworku? - warknął tamten przez zęby. - A jeśli chodzi o pochodzenie, to ona powinna mi buty lizać. Ty to pewnie jesteś synem czarnoksiężnika. O, a tam mamy też Jego Wysokość Diabła we własnej osobie - zakończył sarkastycznie, zwracając się w stronę Móriego.
Możecie nas nazywać, jak się wam podoba, my i tak wiemy, gdzie kryje się prawdziwe diabelstwo. Puśćcie teraz dziewczynę, dobrze wam radzę!
- Najpierw skarb!
Móri wyjął kilka monet z sakiewki i podał Leonardowi.
- Widzę, że gospodarz już wstał. Idź i daj mu to z podziękowaniem za opiekę nad końmi! I poproś go, by się nie mieszał do niczego, to by mogło być dla nie go niebezpieczne. Powiedz, żeby się wszyscy schowali w domu i nawet nie wyglądali przez okna. Bo tutaj mogą się dziać różne rzeczy. Lepiej, żebyś i ty schował się w domu.
- Ja? - zawołał Leonard. - Dlaczego pan mnie obraża, panie Móri?
- Dobrze, to wróć, jeśli chcesz, ale sam będziesz sobie winien - rzekł Móri z cierpkim uśmiechem.
Leonard pobiegł.
- No, czarnoksiężniku, jak będzie? Mamy upuścić trochę krwi? Na zachętę.
Głos ubranego na czarno mężczyzny odbijał się echem w zamglonej dolinie. Zobaczyli, że Danielle skuliła się z lękiem, a na jej szyi ukazała się strużka krwi.
Dobrze, że Leonard tego nie widzi, pomyślał Móri. Z pewnością nie zważając na nic pobiegłby ukochanej na ratunek, narażając też i jej życie. <
- Ojcze, nie możemy tego dłużej znosić! - zawołał Dolg.
- Farangil? - zapytał Villemann cicho.
- Nie - odparł Dolg. - Nie mam do niego dostępu. Włożyłem go razem z szafirem do plecaka, a gdybym się teraz poruszył, to on zabije Danielle. Zaklęcia ani runy też tu się na nic nie zdadzą. Musimy szukać pomocy.
- Tak - potwierdził Móri. - Ale czyjej?
- Wezwę Cienia. To jego odpowiedzialność.
- Świetnie.
Dolg przymknął oczy i wypowiadał bezgłośnie jakieś słowa.
- No? - ryknął brat zakonny. - Chcecie poświęcić życie dziewczyny?
Wiadomo było jednak, że dopóki Móri i jego towarzysze nie zrobią niczego drastycznego, Danielle jest bezpieczna. Tamten zły rycerz wiedział przecież, że nie oddadzą mu skarbu za martwą dziewczynę.
Z gęstej mgły wyłoniła się jakaś postać, wysoka i równie mglista jak tło, od którego się oderwała.
Villemann odetchnął z ulgą.
Czarno ubrany mężczyzna podskoczył gwałtownie, gapił się w Cienia i wołał rozpaczliwie swego kompana.
Ten wrócił wkrótce, prowadząc za sobą dwa wspaniałe czarne wierzchowce. Leonard miał wielki kłopot z utrzymaniem swoich pięciu koni, zdenerwowanych pojawieniem się nie znanych im pobratymców, lecz także z powodu tej niezwykłej, wysokiej postaci, wokół której tańczyły strzępy mgły.
Wracający z końmi rycerz zawołał:
- Czego chciałeś?
Nagle stanął jak rażony piorunem.
- Na Boga, co to jest?
Dla Móriego i jego rodziny szukanie pomocy u duchów było czymś najnaturalniejszym w świecie. Tym razem jednak sprawa należała do Cienia. Zbliżali się do finału jego poszukiwań tak szybko, że naprawdę musiało mu zależeć, iżby wszystko szło dobrze. Ludzie nie wiedzieli tylko, ile tak naprawdę Cień potrafi. Przeważnie przecież trzymał się na uboczu, jakby wyczekiwał.
- Jezu - jęknął Leonard.
Ludzie gadali prawdę! Wokół tej rodziny kręci się pełno duchów. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przycupnął z tyłu za końmi.
Ale ciekawość sprawiła, że usiadł tak, by móc wszystko widzieć.
Rycerz, który właśnie przyprowadził czarne konie, rzucił tylko pospiesznie okiem na dość wyraźną, choć jakby przezroczystą postać i chwycił za broń.
- Strzelaj! - wrzasnął jego kamrat.
Rycerz pociągnął za spust. Cień uniósł dłoń i kula w pół drogi spadła na ziemię.
Potem zwrócił się ku drugiemu z braci zakonnych, zobaczył jego rękę trzymającą nóż, gotową do poderżnięcia gardła Danielle, i ledwie dostrzegalnym gestem sprawił, że napastnik zastygł w tej pozycji. Stał teraz niczym posąg, bez ruchu, wciąż z nożem na krtani dziewczyny.
Takim samym, jakby obojętnym gestem Cień sprawił, że i drugi łotr stanął niczym słup soli, nie będąc w stanie się poruszyć.
- Teraz możemy działać - powiedział Cień swoim głębokim głosem, który Taran nazywała grobowym.
Bracia zakonni mogli poruszać oczyma i byli w stanie mówić. Poza tym nic więcej. Ich wściekłe oczy miotały skry.
Cień podszedł do Danielle, odsunął lekko nóż w ręce napastnika tak, by dziewczyna mogła się wydostać z matni. Ledwie zdołała wykrztusić zdławione „dziękuję”, potem pobiegła do koni i przycupnęła obok Leonarda.
Cień, kłaniając się Móriemu i jego synom, oświadczył:
- Proszę bardzo, ten należy do was.
Nie zniknął jednak, cofnął się tylko o parę kroków.
Móri oddał głos Dolgowi.
- Rycerze zakonni - zaczął młody człowiek. - Dobrze wiecie, że znacznie was wyprzedzamy w poszukiwaniu Świętego Słońca. Dlaczego żaden z was nigdy się nie przyłączył do nas, nie chciał z nami współpracować? Dlaczego tak uparcie tkwicie przy zapatrzonym w przeszłość zakonie?
- Jesteście nędznikami! Dużo szlachetniejszą rzeczą jest władać mieczem, niż ukrywać się za magią!
- Dopóki magia oznacza dobro, dopóty nie widzę w niej nic złego, posługiwanie się nią nie oznacza też słabości. Nigdy nie chcieliśmy nikogo z was zabijać. Nigdy też nikt z nas osobiście nikogo nie zabił. Wielokrotnie jednak to wy zmuszaliście nas, byśmy wzywali pomocy naszych przyjaciół, duchy, natomiast ich metody bywa ją niekiedy dość... nieortodoksyjne. Gdybyśmy jednak te raz zaproponowali wam, byście się do nas przyłączyli bez złych zamiarów, to przyjmiecie naszą dobrą wolę? Usłyszał ciche ostrzeżenie ze strony Cienia. Dolg mówił dalej:
- Wiecie, że moglibyśmy was teraz zamordować. Ale my takich rzeczy nie robimy. Poza tym lubimy wszelkie formy piękna, nawet jeśli bywa groteskowe, nie chcielibyśmy mordować takich dzieł sztuki, jakimi obaj jesteście...
- Uroda okrucieństwa - rzekł Cień złośliwie. Rycerz, który jeszcze przed chwilą trzymał Danielle, próbował zachować godność. Syknął:
- Jesteście naszymi wrogami, czy nigdy nie przyszło Wam to do głowy? A bez wrogów nie można walczyć, nie ma się żadnych ideałów. Już i tak unicestwiliście zbyt wiele, nasz szlachetny zakon poniósł z waszych rąk wielkie straty, i nic nie może zastąpić sławy, jaką zdobędzie ten, kto pokona czarnoksiężnika i jego bandę. Nie sądźcie jednak, że uda się wam uniknąć odpowiedzialności. Zabijcie nas, jeśli chcecie, zginiemy za szlachetną sprawę. Ale poza nami stoi wielu innych, którzy tylko czekają na możliwość zdobycia sławy.
- Chcemy wam dać ostatnią szansę - ciągnął swoje nie wzruszony Dolg. - Stoicie oto twarzą w twarz z ostatnim przedstawicielem prawdziwego ludu Świętego Słoń ca, czyli Cieniem. Czy nie warto zmienić obozu?
- Mówisz o tym duchu? Albo fantomie wywołanym przez waszego czarnoksiężnika? Nie, dziękujemy uprzejmie. I nie wmawiajcie nam, że stary lud jeszcze istnieje!
- Dolg, to się na nic nie zda - rzekł Cień zniechęcony. - To są prawdziwi Germanie, uważają, że najpierw sława na polu bitwy, a dopiero potem życie. Podejrzliwie przyjmują wszelkie przejawy życzliwości. Oddaj im tę ciężką paczkę!
Dolg zwrócił uwagę, że Cień kładzie nacisk na słowo „paczka”, a nie na słowo „ciężka”. Gdyby postąpił odwrotnie, dałby do zrozumienia, że mają więcej pakietów.
Bryła złota?
Co tam! Po cóż ona Dolgowi albo jego rodzinie? Może Leonardowi by się przydała, ale z pewnością przyczyni ona swemu właścicielowi więcej kłopotów i zmartwień niż korzyści. Zmartwień mieli pod dostatkiem własnych i nie życzyli sobie kolejnych.
Móri jednak mruknął do Cienia:
- Czy w ogóle musimy im coś dawać? Absolutnie nic nie jesteśmy im winni. Więc... dlaczego?
- Żeby ich zatrzymać. Są na tyle chciwi, że zechcą obejrzeć zawartość paczki, zanim ruszą dalej. Wy tym czasem odjedziecie już daleko, a ja przywrócę im zdolność ruchów za jakąś godzinę.
- Powiedzmy za dwie! Danielle jest ranna i musimy się nią zająć.
- Dobrze. Dwie godziny. Gospodarz nie musi się oba wiać zemsty ze strony rozbójników. Dam jemu i jego zagrodzie ochronę, powiedzcie mu o tym, zanim odjedziecie.
Villemann, który przysłuchiwał się ich rozmowie, wypakował już ciężką paczkę ze swojej torby i położył ją na ziemi u stóp nieruchomych rycerzy.
- Oto plaster na waszą zranioną dumę - powiedział. - Albo raczej na wasze zarozumialstwo. Macie tu to, cośmy znaleźli, nam się to na nic nie zda.
Oczy obu braci zakonnych rozbłysły podejrzliwością i chciwością.
- To nie wszystko, macie więcej skarbów! Dolg powtórzył słowa Villemanna:
- Dajemy wam to, cośmy znaleźli.
Zostali gwałtownie zbudzeni brzękiem tłuczonego szkła i łoskotem czegoś ciężkiego o podłogę. Zerwali się wszyscy natychmiast całkiem przytomni.
Wciąż jeszcze trwał wieczór. Przybyli do gospody bardzo wcześnie ze względu na Danielle, wcześnie się też położyli, ale nie spali zbyt długo. Nadal było dość widno. Trwał ten osobliwy wiosenny półmrok, który nie jest ani nocą, ani dniem.
- Ktoś nam coś wrzucił przez okno - rzekł Dolg. Villemann zerwał się natychmiast, by zobaczyć co to.
Podniósł z podłogi ciężki przedmiot.
- Bryłka złota - oznajmił sucho. Na dziedzińcu rozległ się ryk:
- Myślicie, że jesteśmy tacy biedni, iż można nas ku pić za kawałek złota? Chcemy mieć resztę! I chcemy czystej gry, żadnych czarów i żadnych duchów!
- Znaleźliśmy się w pułapce - westchnął Móri. - Nie wymkniemy się stąd. Leonard, idź do Danielle i zostań z nią! Musisz jej bronić własnym życiem, gdyby zaszła taka potrzeba. Masz nóż, prawda? To dobrze. I weź też pistolet.
Leonard, który jeszcze nie doszedł do siebie po spotkaniu z Cieniem, chętnie wymknął się do Danielle.
Dziewczyna siedziała na łóżku i w ciemnościach wyciągała do niego ręce.
- Nie bój się - szepnął. - Jestem tutaj, by cię bronić. Mam nóż. Pistolet też, ale chyba nie będę go używał.
- Jak to dobrze, Leonardzie. Teraz już się niczego nie boję. Skoro ty jesteś ze mną.
Siedzieli w milczeniu, przytuleni do siebie, i nasłuchiwali.
Ciężkie kroki na schodach.
Przez cienką nocną koszulkę Leonard czuł ciepło ciała Danielle. Słyszał bicie jej serca, ale jego własne też tłukło się mocno.
Gorący oddech dziewczyny ogrzewał jego szyję. Bali się poruszać, więc nie mógł jej pogłaskać dla dodania odwagi, po prostu położył jej na głowie swoją zgrubiałą od ciężkiej pracy rękę. Czuł na plecach dotyk jej drobnych dłoni i wiedział, że mógłby dla niej umrzeć.
Dwaj bracia zakonni znajdowali się teraz w budynku. Danielle i Leonard słyszeli przez ścianę ich głosy.
- Koniec zabawy - oznajmił ten ze wschodnioeuropejskim akcentem.
- Widzę - odpowiedział spokojnie Móri. - Nie musicie machać tymi mieczami. No cóż, dobrze, dostaniecie skarb, ale musicie nam oddać wasze znaki Słońca.
- Znowu handel wymienny? Nie, dziękujemy, to już nas nie interesuje. Obraziliście nas o jeden raz za dużo, teraz już nie będzie żadnego miłosierdzia.
- Och - jęknęła Danielle i mocniej przywarła do Leonarda.
- Spójrzcie w górę! - z sąsiedniego pokoju dał się słyszeć głos Dolga.
Dwoje na łóżku w pokoiku Danielle słyszało tupot kroków po schodach, szczęk broni, przesuwanie mebli i stłumiony okrzyk bólu. Villemanna?
- Oni walczą - wyszeptała Danielle przerażona. Leonard skinął głową. Dzwonił zębami i nie bardzo był w stanie mówić.
- Tttak, onnni chcą zabbbić pana Móriego i jego sssynów.
- Och, nie - jęczała Danielle.
- Zabić czarnoksiężnika i jego bandę to wielki czyn! - krzyczał jeden z rycerzy.
Nie wyglądało na to, by walka miała się ku końcowi, czyżby siły były wyrównane? To niemożliwe, przecież Móri i jego synowie nie mieli broni. Leonard sądził, że powinien im pomagać, wiedział jednak, że teraz jest jedynym obrońcą Danielle. I przecież obiecał, że przy niej zostanie.
Nagle pan Móri zawołał coś tonem rozkazu i walka jakby przycichła. Wkrótce uspokoiło się całkiem.
- O Boże, chyba ich nie pozabijali - szepnęła Daniel le, przytulając się do Leonarda.
On nie odpowiadał. Dotarły do niego jakieś zdławione słowa, coś jakby „Co do diabła...” wymawiane z tym wschodnioeuropejskim akcentem, a potem rozległ się jakiś całkiem nowy głos, od którego Leonardowi włos zje - żył się na głowie. Ostry, mocno zachrypnięty głos.
- Kto to? - zapytał szeptem.
- Nidhogg - odparła Danielle z ulgą. - Wuj Móri we zwał swoje duchy.
- Jezu - jęknął Leonard.
Nasłuchiwał aż do bólu uszu. Docierało do nich teraz wiele głosów, rycerze zakonni najwyraźniej starali się stłumić okrzyki przerażenia.
Godność i cześć przede wszystkim!
Głęboki, władczy głos mówił:
- Nie możemy was dostać, podstępni szarlatani, ponieważ nadużywacie Świętego Słońca do waszych ciemnych sprawek. Nie możemy was dostać, bo nosicie na piersiach znaki Świętego Słońca, które sobie przywłaszczyliście!
- Nauczyciel - odpowiedziała Danielle na nieme pytanie Leonarda. - Jest przywódcą duchów, chociaż one wszystkie są potężne, każdy na swój sposób. Oho, przy była Pustka! Zaraz pozbawi wszystkich chęci walki.
Leonard czuł się dziwnie, jakby nic nie miało już znaczenia.
- Nauczyciel nie jest niebezpieczny - mruknęła Danielle. - W każdym razie dla nas.
Głęboki głos odezwał się znowu:
- Ale Móri i jego synowie chcą was puścić wolno. Idźcie sobie! Idźcie, zanim będzie z wami źle!
- Nie odejdziemy bez tego, co należy do Zakonu Świętego Słońca.
- Nic do waszego zakonu nie należy. To, co znalazła grupa Móriego, jest własnością naszego przyjaciela, Cienia, i nikogo innego.
- Nonsens! Zniknij w imię Chrystusa, istoto piekielna! - rzekł rycerz władczo. Znowu odzyskał odwagę i panowanie nad sobą.
- Takie słowa nic nie są w stanie nam zrobić, bo nie stoimy po stronie zła - odparł głos obojętnie. - A już zupełnie nie znaczą nic, jeśli wypowiadacie je wy, rozbójnicy i złodzieje.
Obrażony rycerz zaczął wykrzykiwać, że nie pozwoli na takie obelgi.
Nauczyciel jednak nic sobie nie robił z jego pogróżek.
- Po raz ostatni zwracam się do was, byście odeszli po dobroci tak jak nasz przyjaciel, Dolg, was prosił.
- My się nie boimy upiorów ani innych duchów ciemności - zaczął niemiecki rycerz wyniośle, lecz nie oczekiwanie przerwał. Przez jakiś czas panowała cisza. Potem dodał: - No dobrze, przedyskutowaliśmy sprawę. Przyjmujemy propozycję tego waszego Dolga, po stanowiliśmy przejść na waszą stronę.
- Szybko im to poszło - mruknął Leonard. W tamtej izbie znowu panowała cisza.
- W takim razie oddajcie znaki Słońca!
- Nie! To nasza ochrona!
- Ochrona przed czym?
Leonard nie mógł się dłużej powstrzymywać, musiał zobaczyć, co się tam dzieje, musiał wyjrzeć choćby na chwilkę. Nieskończenie ostrożnie uchylił drzwi. Może nie było to zbyt rozsądne, duchy bowiem, przygotowane na to, by przestraszyć braci zakonnych, jemu też się ukazały jako groźne istoty.
Pociemniało mu w oczach. Zaraz zemdleję, myślał prostolinijny parobek. Zemdleję, runę na podłogę niczym worek kartofli, na oczach ukochanej. Nie, nie, to przecież okropne. W imię Chrystusa, ci tam nie mogą być dobrzy!
Wpijał wzrok w piękną, zwiewną kobietę, ta przynajmniej swoim widokiem nie budziła grozy. Ale inni...
To takie istoty otaczają rodzinę Danielle?
Niestety, Leonard wybrał fatalny moment na zapoznanie się z duchami.
- Oni kłamią! - zawołał Nauczyciel ostro. Jego jednak Leonard nie dostrzegł. - Dolg! Farangil!
Farangil? To jeden z dwóch szlachetnych kamieni, które Leonard już widział. Pan Móri mówił, że to farangil promieniował takim czerwonym światłem w klasztorze. I podobne czerwone światło dobywało się teraz z sąsiedniej izby.
Rycerze również gwałtownie zareagowali na słowo „farangil”. Wiedzieli czy też domyślali się, że to nazwa czerwonego kamienia. Kiedy Dolg pochylił się nad swoim bagażem, jeden z rycerzy rzucił się ku niemu, ale jakaś odpychająca istota błyskawicznie zagrodziła mu drogę i rycerz potoczył się w tył.
Migotliwe, roziskrzone światło zalało pokój. Dolg uniósł czerwoną kulę i trzymał ją wysoko ponad głową.
- Farangilu - rzekł spokojnie. - Czyń, co powinieneś! Villemann krzyknął do obu braci zakonnych, którzy stali jak zaczarowani i wpatrywali się w niezwykłe zjawisko:
- Zdejmujcie znaki Słońca, ale szybko! Francuska wiedźma została ciężko poparzona, kiedy...
Jeden posłuchał. Zerwał łańcuch z szyi i odrzucił znak daleko od siebie. Drugi jednak ryknął:
- Nonsens!
W następnej sekundzie zawył z bólu, gdy znak na jego piersiach pod czarną koszulą zaczął dymić. Próbował zdjąć łańcuch, lecz było za późno. Rozpalony metal ranił skórę, nieszczęśnik opadł na kolana i pochylił się do przodu tak, że znak nie dotykał już ciała. W tej pozycji ściągnął z siebie koszulę i razem z nią łańcuch. Ubranie płonęło, a oba znaki zmieniły się wkrótce w małe kupki dymiącego popiołu.
Dolg szybko przerwał działanie kamienia, by oszczędzić podłogę.
Zdrowy rycerz wysyczał:
- Kamień należy do mnie! - i wyciągnął po niego rękę.
- Nie waż się go dotykać - rzekł Dolg ostrzegawczo. - Bo nie odpowiadam za następstwa. Widzieliśmy już śmierć jednego, który bezprawnie chciał go sobie przywłaszczyć. Był to potwór ze złego świata.
Móri i Villemann zadrżeli. Bardzo dobrze pamiętali, jaki koniec spotkał Sigiliona.
Dolg odłożył farangil do skórzanego woreczka.
- Nie cierpię go używać - mruknął. - Skoro jednak nikt nie chce zrozumieć...
Zwracając się do braci zakonnych dodał:
- Tutaj! Spójrzcie na ten drugi kamień, szafir! Gdy byście, naprawdę chcieli przyłączyć się do nas, to skierowałbym na was światło tego kamienia, który by oczyścił wasze dusze. Ale wy zamierzaliście nas oszukać, odtrąciliście wyciągniętą rękę.
- Dlaczego mielibyśmy stanąć po waszej stronie? - za pytał zdrowy rycerz, podczas gdy drugi leżał na podłodze, wijąc się z bólu. - Nasz przesławny zakon męczył się przez bardzo długi czas, by odnaleźć Święte Słońce. A tu pojawiacie się wy, gromada amatorów, i sprzątacie nam wszystko sprzed nosa!
- Niczego wam nie zabraliśmy - odparł Móri spokojnie. - Zostaliśmy wybrani przez Cienia, którego mieliście dopiero co zaszczyt spotkać. On nas wybrał przed wami, ponieważ żaden ze świętych przedmiotów Słoń ca nie powinien należeć do waszego zakonu. Ani te dwa kamienie szlachetne, ani stare pisma. Ściągały jedynie nieszczęście na tych, którzy posiadali księgi. Aż do czasu, kiedy trafiły w nasze ręce.
- A co takiego wyjątkowego wy zrobiliście? - syknął rycerz.
- Spójrz na mojego syna - rzekł Móri. - On jest jednym z nich. Cień pozwolił mu podjąć poszukiwania trzech świętych kamieni. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności do rąk mojej żony trafiły dwa kosztowne przedmioty: naszyjnik z szafirów i trzecia część klucza do Triersteingram. Moja żona to osoba najlepsza na świecie i życzliwa ludziom, a poza tym dobrze obchodziliśmy się z przedmiotami, które znalazły się w naszym posiadaniu. Dlatego Cień, który jest ostatnim z wielkich, wybrał naszą rodzinę do pomocy.
Rycerz prychnął pogardliwie.
Móri dodał nieco ostrzejszym tonem:
- Wy pragniecie zdobyć Święte Słońce dla własnych celów, prawda?
- A wy nie?
Nie, my pragniemy pomóc nieszczęsnemu ludowi, a także wielu innym również zasługującym na współczucie istotom, odzyskać spokojne i godne życie. Ale...
- Móri uśmiechnął się z goryczą. - Nie będę zaprzeczał, że jesteśmy ciekawi. Ciekawi jesteśmy mianowicie, co się stanie, jeśli odnajdziemy Słońce. Chcemy wiedzieć, co ono właściwie wspiera. A teraz idźcie sobie! Nie chce my was więcej widzieć. Wracajcie do domu i niech się wara wiedzie.
Zdrowy rycerz pomógł wstać rannemu koledze. Ten, trzymając się za pierś, na chwiejnych nogach ruszył ku drzwiom.
- Chcecie, bym mu opatrzył ranę specjalną maścią? - zawołał za nimi Móri.
Brat zakonny odwrócił się ze złością.
- Odczep się od nas ze swoją diabelską sztuką! Pożałujecie waszego zachowania, dranie!
Villemann nie mógł się powstrzymać, by nie powiedzieć:
- Jeśli my jesteśmy dranie, to dlaczego oba szlachetne kamienie nam służą, a was niszczą?
Dumni panowie nie zaszczycili go nawet przelotnym spojrzeniem i wyszli. Duchy, kłaniając się Móriemu, ulotniły się również.
- Jezu - jęknął po raz nie wiadomo który Leonard. Wszyscy pięcioro siedzieli jeszcze przez jakiś czas, rozmawiając, wciąż jeszcze rozdygotani po ostatnich przeżyciach. Ramię Villemanna krwawiło i trzeba je było opatrzyć.
Nagle Danielle rzekła przestraszona:
- Czuję dym.
Wszyscy zamarli, tylko Villemann rzucił się do okna. Tam wybuchnął głośnym śmiechem.
- Chodźcie tylko! Spójrzcie!
Wyjrzeli przez okno. Na dole obaj rycerze, jeden na kolanach, usiłowali podpalić dom. Przynieśli sporą wiązkę słomy, zgromadzili jakiś chrust, trochę gałęzi i śmieci i teraz starali się skrzesać ogień. Bez powodzenia. Na dachu nad wejściem siedziała bowiem pani Woda z piękną amforą w dłoniach i skutecznie udaremniała ich pirotechniczne przedsięwzięcie. Spojrzała w górę na swoich przyjaciół w oknie i roześmiała się złośliwie.
Rycerze zrezygnowali, klnąc siarczyście. Wkrótce potem na drodze rozległ się tętent końskich kopyt.
- Rzeczywiście przyjaciół mamy pożytecznych - stwierdził Leonard i westchnął.
- Tak jest - przyznał Móri nie bez satysfakcji. - Ale ci dwaj jeszcze tu wrócą, mógłbym przysiąc.
- Teraz? - przestraszył się Leonard.
- Nie. Na razie mają chyba dość. Pewnie pojadą do zakonu, gdzie będą lizać swoje rany, postarają się też o nowe znaki Słońca, a potem wyruszą, by się zemścić. Musimy mieć oczy i uszy otwarte za każdym razem, kiedy będziemy opuszczać Theresenhof.
- Barthold von Krauss wszedł nawet do Theresenhof - przypomniał Villemann.
- Tak, ale to dlatego, że nie miał swego znaku. A jak pewnie zauważyliście, ci dwaj czuli się bez znaków niemal jak nadzy. Oni nie wyruszą bez nowej ochrony.
Dolg siedział w zamyśleniu.
- Jest jedna sprawa, która mi się nie podoba. Ci dwaj są chyba jedynymi, którzy z wyprawy przeciwko nam wrócili do zakonu żywi. Dowiedzieli się jednak sporo i przekażą to wielkiemu mistrzowi.
- To prawda - przyznał Móri. - Ale nie sądzę, by mieli już zbyt wiele czasu. Zbliżamy się teraz bardzo szyb kodo celu, nie wydaje mi się, by mogli nas wyprzedzić.
- Mimo to powinniśmy być ostrożni – rzekł.
- Bo jeśli oni wrócą, to z pewnością będą się czaić w cieniu. I będą próbowali wyeliminować nas jedno po drugim.
- Jezu - jęknął znowu Leonard.
Villemann spojrzał za siebie. Coś się tam poruszyło czy też...?
Rafael wrócił do domu, ale rodzicom sprawiał niewiele radości.
- Och, mój drogi - powiedziała w końcu Theresa zniecierpliwiona. - Czy nie mógłbyś usiąść spokojnie i porozmawiać, zamiast krążyć nieustannie między oknem a fotelem?
Opadł więc na fotel naprzeciwko swojej niezwykle młodo wyglądającej przybranej matki. Theresa przekroczyła już sześćdziesiątkę, ale można jej było dać co najwyżej pięćdziesiąt lat. Po części chyba dlatego, że chciała ładnie wyglądać dla swego męża, ale przede wszystkim dlatego, że wiodła przyjemne i szczęśliwe życie pełne niezwykłych przygód.
Z niepokojem spoglądała na ukochanego syna. Był wciąż blady po utracie sporej ilości krwi, ale panna Starcke opiekowała się nim bardzo dobrze, pojawiły się nawet kolory na policzkach, nie był też już taki słaby. Żeby tylko nie to dziwne rozkojarzenie!
- Spróbuj się teraz skoncentrować - zaczęła. - Powie działam przed chwilą, że niebawem przyjadą do nas przyjaciółki Taran, żeby obejrzeć jej wyprawę. Uriel i Taran wyjeżdżają przecież wkrótce do Skandynawii. Ja wiem jednak, że dziewczęta odwiedzają nas tak chętnie również ze względu na ciebie i Villemanna, a poza tym uwielbiają twoje wiersze. Czy będziesz tak miły i przeczytasz im kilka sympatycznych utworów?
- Mamo, moje wiersze nie są sympatyczne! Są subtelne i wysublimowane.
- Dobrze, dobrze, w każdym razie proszę cię, byś za jął się panienkami. Musisz radzić sobie sam, skoro Villemann wyjechał. Zresztą masz przecież do nich słabość, to urocze i pełne wdzięku stworzenia, dokładnie w twoim guście.
Przyglądała mu się ukradkiem. Theresa działała z wyrachowaniem, wiedziała dużo więcej, niż syn się spodziewał.
To ona zaprosiła te panny i uczyniła tak nie bez powodu.
- Tak, tak, mamo - westchnął młodzieniec. - Poświęcę się, skoro nalegasz.
Cztery panienki przyjechały i Rafael dotrzymywał im towarzystwa, nie dał się też długo prosić i czytał w salonie swoje ostatnie wiersze. Panny siedziały z błyszczącymi oczyma i każda starała się pochwycić jego wzrok. Theresa, Tiril i Taran słuchały również, zdziwione poziomem nowej poezji Rafaela, głębią tych wierszy, ich dojrzałością. Była w nich siła i nieobecna dotychczas w jego utworach wieloznaczność.
Dziewczęta rozumiały niewiele. Ich zdaniem Rafael wyrażał się dziwnie, już nie tak rozkosznie romantycznie jak dawniej. „Zresztą niezbyt uważnie wsłuchiwały się w słowa, zajęte wpatrywaniem się w jego zmysłowe wargi i urodziwą, niemal nieziemską twarz. Szczupłe, gibkie ciało można by nawet nazwać kruchym, a przynajmniej delikatnym, cała jego postać promieniała wrażliwością i wielkim, skrywanym cierpieniem, tak się wydawało pannom. Pilnowały się też nawzajem bacznie, by żadna nie zdobyła jego względów przed innymi, a wszystkie starały się wyglądać na niesłychanie inteligentne i zachwycone.
Przy podwieczorku Rafael musiał dzielić swoje względy pomiędzy wszystkie cztery. Nie potrafiłby powiedzieć, czy któraś podoba mu się specjalnie, w każdym razie żadnej nie wyróżniał. Wszystkie były ładne, bardzo nowoczesne i pełne wdzięku, wszystkie w modnych szerokich sukniach zdobionych kwiatami z jedwabiu. Pudrowane twarze i włosy, ślicznie pachnące, delikatne... Może nie wszystkie równie urodziwe, wszystkie jednak robiły co mogły, by wyglądać pięknie. Starannie ubrane lalki, które bardzo dbały, by nie stracić nowoczesnego, lekkiego stylu, zarówno co do ubrania, jak i konwersacji.
Rafael szczebiotał z nimi, ale bardziej z dawnego przyzwyczajenia, nie całkiem nawet do niego docierało, o czym rozmawiają; jakieś kokieteryjne zaczepki, delikatne aluzje, wszystko słyszał wielokrotnie przedtem. Teraz nudziło go to i męczyło.
Kiedy już wyprawa Taran została gruntownie obejrzana i omówiona, kiedy przedyskutowano plany państwa młodych na przyszłość, przyszła kolej na wypadek Rafaela i jego zranienie.
Uriel i Erling również towarzyszyli paniom przy podwieczorku i teraz Erling stwierdził:
- To niebywałe szczęście, że do napadu doszło akurat w tym miejscu. Gdyby nie znalazła się tam panna Starcke i gdyby nie działała tak zdecydowanie, nie wiadomo, czy widzielibyśmy teraz Rafaela żywym.
Panny popatrzyły po sobie i zachichotały.
- Co w tym takiego śmiesznego? - zapytał Rafael urażony.
Tamte zaczęły machać rękami.
- Nie, nie, Rafaelu, to nie chodzi o twoje nieszczęście, jak mogłeś tak pomyśleć? Nie, tylko panna Starcke...
- A co z nią nie w porządku? - spytał Rafael z nie wróżącym niczego dobrego spokojem.
Dziewczęta nie zauważyły groźnego tonu. Jedna zawołała:
- Bo ona jest taka...
Wszystkie cztery wybuchnęły śmiechem. Nie dostrzegały, że gospodarze nie podzielają ich wesołości. Któraś z panienek wykrztusiła wreszcie:
- Ona jest taka wielka! I porusza się jak parobek.
- A na balu przez całą noc podpierała ścianę - dodała inna. - Ale tego można się było spodziewać.
- Czy ktoś z państwa widział, jak ona pracuje w swoim dworze? - pytała trzecia, wciąż krztusząc się ze śmiechu. - A już te jej ubrania!
- Ja to myślałam, że ona idąc na bal, zapomniała zmienić ubranie od obrządku - dodała czwarta, która śmiała się tak, że dostała napadu czkawki.
- No a jak ci się chorowało w jej domu? - zapytała znowu pierwsza panna.
Wtórowała jej kolejna salwa śmiechu.
- Panna Starcke odnosiła się do mnie bardzo przyjaźnie - odparł Rafael cicho. Erling stwierdził, że chłopak zaciska szczęki.
- Bardzo dobrze się nim opiekowała - potwierdziła Theresa wstając. - Mamy jej wiele do zawdzięczenia. A teraz proszę wszystkich do salonu.
Panny, wciąż chichocząc, poszły za nią i rozsiadły się na kanapach. Po chwili jedna zawołała zdziwiona:
- A gdzież to się podział Rafael?
Theresa próbowała ukryć uśmiech zadowolenia.
- Przed chwilą wyjechał. Miał pilną sprawę do załatwienia w sąsiedztwie.
Dziewczęta przycichły. Bez Rafaela nie było już tak wesoło. Wkrótce pożegnały się i opuściły Theresenhof, bo nic nie wskazywało na to, że kawaler rychło wróci.
Rafael wpadł niczym wicher na dziedziniec dworu Starcke, zostawił zdumionemu chłopcu stajennemu swego konia i wbiegł do domu, pokonując schody kilkoma susami.
Otworzyła mu niesympatyczna służąca.
Rafael przywitał się i poprosił, by zaanonsowała jego wizytę pannie Amalie.
- Panna Amalie leży dzisiaj w łóżku - burknęła służąca niechętnie.
To się nigdy przedtem nie zdarzało!
- Co? Czy panna Amalie jest chora?
- O ile wiem, to nie. Po prostu nie mogła wstać.
W jej głosie wciąż brzmiała niechęć, co Rafaela irytowało.
- Idź i zapytaj, czy mógłbym z panienką porozmawiać. To ważna sprawa!
Kiedy jednak zobaczył pełen rezerwy wyraz twarzy kobiety, dodał pospiesznie:
- A zresztą... sam pójdę.
Nie czekając na reakcję bliskiej szoku pokojówki, wbiegł po schodach.
Nigdy jeszcze Rafael nie był taki wzburzony ani taki zdecydowany. Po prostu nie poznawał sam siebie.
Na górze zapukał do drzwi pokoju Amalie, a kiedy usłyszał stanowcze „proszę”, wszedł.
Amalie zerwała się gwałtownie i jednym szarpnięciem podciągnęła kołdrę pod brodę.
Rafael bez słowa zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku i usiadł obok niej na łóżku. Przyciągnął ją do siebie i z policzkiem przytulonym do jej głowy szeptał:
- Jesteś najładniejszą, najlepszą i najszlachetniejszą dziewczyną, jaką znam, zależy mi na tobie strasznie, bo jesteś taka śliczna, i nie mogę zrozumieć, co ci jest, że leżysz w łóżku, nie masz przecież takich zwyczajów, ty moja pracowita mrówko. To naprawdę poważna sprawa, tęskniłem za tobą tak okropnie!
Czuł, że dziewczyna ciężko przełyka ślinę, jakby płacz dławił ją w gardle, a potem pisnęła żałośnie:
- Wszystko przestało mnie interesować, Rafaelu. Kiedy opuściłeś mój dom, to było tak, jakbym się znalazła w ciemnościach, bo ty pojechałeś do Theresenhof, żeby się spotkać ż tymi czterema ślicznotkami, które cię uwielbiają i...
Odsunął ją od siebie, żeby jej się przyjrzeć. Amalie umilkła.
- I właśnie to - powiedział Rafael. - Właśnie to po mogło. Właśnie dlatego cię tak lubię, bo ty mnie nie podziwiasz. Muszę się starać, by zdobyć twoje uznanie.
- Ale ty masz moje uznanie - zapewniła drżącymi wargami i znowu ukryła twarz w kołdrze, którą wciąż kurczowo trzymała podciągniętą pod brodę. - Nie mogłam ci tylko tego wyznać, bałam się, że się ode mnie odwrócisz... Zaczekaj!
- Co się stało?
- Podejdź do drzwi i otwórz je jednym szarpnięciem - szepnęła.
- Zamknąłem je na klucz.
Kąciki ust Amalie zaczęły drżeć, zaraziła tłumionym śmiechem Rafaela. Po chwili zawołała głośno:
- Odejdź od drzwi, Elsie! Widzę cię wyraźnie! Szybkie kroki zbiegające po schodach.
- Przeklęta plotkara - mruknęła Amalie. - Rafaelu, czy możesz wyjść do hallu i zamknąć na klucz drzwi prowadzące na schody? Nie chcę, żeby nas ktoś podsłuchiwał.
Zrobił, jak prosiła, i szybko wrócił.
- No, mogą teraz wyciągać uszy, i tak niczego nie usłyszą - zachichotał. - Na czym to skończyliśmy?
- Na użalaniu się nad sobą i na braku wiary we własne siły.
- Ano tak. Ale czy nie moglibyśmy przeskoczyć tego etapu?
- To nie takie łatwe, kiedy się wygląda tak jak ja. Och, przepraszam, sama słyszę, jak głupio to brzmi. Dobrze, przeskakujemy.
- Świetnie! W takim razie przystępuję do rzeczy. Amalie, ja ciebie potrzebuję. Potrzebuję twoich ostrych replik, twojego ciepła, twojej szczodrości.
- I ja także. To znaczy, ja ciebie też potrzebuję. Ty jesteś tym duchowym pierwiastkiem, jaki jest mi niezbędnie potrzebny między pracą w polu a dyskusjami z karbowym.
Popatrzył na nią z boku.
- Ja wcale nie miałem na myśli tylko spraw duchowych, ja potrzebuję ciebie jak najbardziej konkretnie, i to pod każdym względem.
Amalie poczuła się nagle winna i zawstydzona.
- Jak mam to rozumieć? - wykrztusiła w końcu. - Jako oświadczyny... czy jako nieprzyzwoitą propozycję?
- Jako bezwstydne oświadczyny - oznajmił ze śmiechem. - Nie, poważnie mówiąc, Amalie, ja nie jestem odpowiedni dla ciebie. Nie mam też majątku, ale niedługo zdam ostatnie egzaminy... Zajęło to trochę czasu, ponieważ moi wielce szanowni krewni nieustannie mi przeszkadzali swoimi ciągłymi wyprawami do krain, które nie istnieją, różnymi bojami na tym i tamtym świecie, i Bóg jeden wie czym jeszcze. Zawsze byłem i jestem z nimi, bo to mój obowiązek, a poza tym dlatego, że to w gruncie rzeczy szalenie zabawne. Więc ostrzegam cię przed małżeństwem ze mną i wiązaniem się z tą rodziną. Mimo to bardzo cię proszę... Chciałabyś takiego niezgułę?
Amalie miała łzy w oczach z radości i wzruszenia.
- Ależ Rafaelu, nikt nie oczekuje, byś nawoził pola. Ty jesteś niczym egzotyczny ptak, masz talent, który należy chronić. Sama świadomość, że jesteś, da mi potrzebne do prowadzenia gospodarstwa siły. Wiodłam tu ponure życie, Rafaelu. Znacznie cięższe niż przypuszczasz. Kłopoty ekonomiczne, mało znający się na rzeczy pomocnicy, bo nie stać mnie na lepszych, ale najbardziej ze wszystkiego dokuczała mi samotność. Samotność, samotność, jaką trudno opisać...
Rafael ze wstydem przypomniał sobie te wszystkie wiersze, w których błogosławi samotność właśnie jako coś nieskończenie pięknego, upragnionego, romantycznego. Cóż on właściwie wiedział o samotności?
- Byłem głupcem - powiedział. - Biegałem z tęsknym wzrokiem, bo to wydawało mi się takie uduchowione. Ale dzisiaj w otoczeniu tych wystrojonych lalek przejrzałem na oczy, poczułem, że całe to ich udawanie i za kłamanie staje mi kością w gardle. Jak szalony zatęskniłem do ciebie. Ale ja jestem nikim, niczego nie potrafię, będę ci tylko przeszkadzał...
- Co to za oświadczyny? - zdumiała się Amalie, parskając śmiechem. - Chcesz, żebym za ciebie wyszła, czy nie?
- Czy chcę! Przecież to ja pierwszy cię o to zapytałem i mam wrażenie, że powiedziałaś „tak”.
- Powiedziałam - przyznała cicho z powagą. - Tak, Rafaelu. I dziękuję, bardzo mnie uradowało to twoje pytanie. Nie chcę mówić, jak bardzo, bo może byś się chciał wycofać, gdybyś wiedział. Rafael zrzucił buty.
- Chyba rozkosznie jest poleżeć w łóżku o szarej godzinie. Wpuścisz mnie?
Amalie lekko zbladła.
- Teraz? Tutaj?
- Nie tylko ty byłaś samotna - oznajmił, zdejmując z siebie ubranie. - A poza tym marznę. Potrzebuję twojego ciepła.
Amalie milczała. Przestraszona, niepewna, wiedziała, że nie należy do najpiękniejszych. Nie chciała, by ją oglądał, wolała poczekać, aż się ściemni, ale jej ciało miało swoje pragnienia. Na samą myśl...
Rafael wybuchnął śmiechem.
- Czy to naprawdę ja? Ja, który nigdy bym się nie ośmielił nawet marzyć, by kobieta pokazała mi kostkę. Zdaje się, Amalie, że tylko przy tobie potrafię być sobą i mam nadzieję, że przyjmujesz to jako komplement.
- Tak. Oczywiście.
Zrobiła mu miejsce obok siebie, ale sama leżała nieruchoma niczym kawałek drewna. Rafael jednak nadal odkrywał w sobie nie znane możliwości. Postanowienie, by się rozebrać, wprowadził w czyn, zanim zdołał się nad tym zastanowić. Wiedział tylko, że jak najprędzej chce się znaleźć przy tej ciepłej, silnej i bardzo zmysłowej kobiecie, i nie mógł pojąć, że nikt przedtem tej jej zmysłowości nie odkrył. I to jedynie dlatego, że nie była uderzająco piękna, żaden z zadufanych w sobie pyszałków nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na nią dwa razy. Rafael miał szczęście, bo los pozwolił mu poznać ją bliżej.
To było bardzo dobre doświadczenie. Bogate, podniecające, dodające sił.
Wszystko to szeptał jej do ucha, pieścił ją tak długo, aż się odprężyła.
On lubi moje ciało, myślała Amalie zaskoczona. On mówi... mówi, że bardzo by chciał je mieć! Rafael? Ten piękny, młody geniusz z Theresenhof? On jest mój? Jak zdołam przyjąć taki dar losu?
Przestraszyła się sama siebie, czuła bowiem, że jej ciało również pragnie do niego należeć.
Wszystko było takie rozgorączkowane. Nagie męskie ciało obok niej, pocałunki na szyi, jego dłonie w jej włosach.
Onieśmielona położyła mu ręce na ramionach i wolno otwierała się na jego przyjęcie.
Rafael miał wrażenie, że zapada się w cudowne, rozkoszne marzenie o tym, jak wygląda raj. Tulił ją do siebie długo i czule, wiedział bowiem, że sprawi jej ból, potem jednak .stało się jasne, że nie jest już dłużej w stanie czekać, że nie ma odwrotu.
Było mu przykro, że przysporzył jej cierpienia, ona jednak tłumaczyła mu cicho uszczęśliwiona, że nie ma większej radości nad to, iż mogła dać mu rozkosz.
Uniósł się i wsparty na łokciach długo na nią patrzył.
- Wiesz, Amalie, dzisiaj zrobiłem najmądrzejszą rzecz w całym swoim życiu!
Wtedy Amalie wybuchnęła radosnym śmiechem.
Zmęczeni, głodni, poranieni i brudni, ale z uczuciem triumfu wrócili towarzysze Móriego do Theresenhof. Było to wieczorem tego samego dnia, kiedy Rafael podjął swoją życiową decyzję.
Domownicy witali ich serdecznie i wylewnie, wszyscy prócz Nera, który wciąż czuł się boleśnie dotknięty, więc Dolg musiał długo do niego przemawiać. Pomogło w końcu wyznanie, że pan bardzo za nim tęsknił i że bez niego nic nie było podczas tej podróży miłe, a także podziękowanie za to, że tak dobrze opiekował się domem. Nero przestał się boczyć i wszyscy po kolei przytulali go i czochrali. Z wyjątkiem Leonarda, który zachowywał wielką rezerwę wobec wielkiej czarnej bestii.
Danielle została niezwłocznie ułożona w łóżku i tam podano jej kolację. Leonard nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, ale Theresa oznajmiła spokojnie: „Ty, oczywiście, zjesz z nami kolację, prawda? I przenocujesz u nas”.
Przy stole opowieściom nie było końca. Dzielono się nowinami, jedni przekrzykiwali drugich. Taran i Uriel chcieli natychmiast obejrzeć przyniesione skarby, Móri jednak postanowił, że należy z tym zaczekać. Brakuje przecież Danielle i Rafaela, no właśnie, a gdzież to się podziewa Rafael?
Theresa odpowiedziała ostrożnie, że syn w dalszym ciągu przebywa w Starcke, kłamała z konieczności, bo chciała uniknąć zbyt wielu pytań. Ale Rafael jest już zdrowy, oczywiście, ma tam bardzo dobrą opiekę.
Pytania jednak się posypały i Theresa musiała wyjaśnić - No więc sądzę, że Rafael i Amalie odnaleźli się nawzajem, trudno jednak osądzać, jak dalece poważna jest to sprawa. Tylko oni mogą nas o tym poinformować.
Trzeba też było opowiedzieć o tym, że uciekła się dzisiaj do fortelu i zaprosiła te młode damy, które zawsze otaczały pięknego poetę, o tym, jak panny go znudziły i że wyjechał bez pożegnania do Starcke. No i do tej pory nie wrócił.
Wszyscy dawali wyraz zaskoczeniu. Nikt się nie spodziewał, że Rafael dokona takiego wyboru, ale oczywiście, uważali, że to bardzo dobrze. To najlepsze, co mogło mu się przytrafić.
Tylko Villemann siedział w milczeniu. Patrzył na zebranych przy wielkim stole w jadalni Theresenhof. Czuł się teraz bardzo dobrze, to prawda, wykąpany, obandażowany, w czystym, suchym ubraniu, przy znakomitej kolacji...
Wszyscy byli szczęśliwi. I bardzo niecierpliwie czekali na rozwinięcie pakunków przyniesionych z klasztoru.
Dlaczego Villemann odczuwał bolesny skurcz serca? I skąd ten niepokój?
Tiril opowiedziała o śmierci Weberów. Leonard ze zdumienia otworzył usta.
- I co się stało z moją rodziną? Co ze zwierzętami? Erling go uspokoił.
- Byliśmy tam i rozmawialiśmy z twoimi krewnymi. Na razie sprawy toczą się, jakby nic się nie stało. Rozumiesz, dwór pójdzie na licytację...
- Oj - zmartwił się Leonard. - U kogo też przyjdzie człowiekowi służyć?
Erling powiedział łagodnie:
- Rozmawialiśmy tu, Leonardzie, że ty powinieneś wystąpić jako kupiec.
- Brawo - mruknął Móri.
- Ja? - zdziwił się Leonard. - Ale przecież ja nie mam... A może... Czy mam?
- Gdybyś chciał przeznaczyć na to fundusz, który złożyliśmy na twoje imię w banku, to sądzę, że ta suma by wystarczyła.
Erling trochę przesadzał, niedokładnie tak to było, Theresa jednak zdecydowała się powiększyć fundusz, więc pieniądze nie powinny stanowić problemu.
Chłopak głęboko odetchnął, wiele razy. Najpierw zaskoczony, przestraszony, a później już radośnie.
Wstał gwałtownie, szurając krzesłem. Głęboko ukłonił się księżnej, mówiąc:
- Serdecznie dziękuję, wasza wysokość! I czy wolno mi będzie się starać o rękę państwa córki?
- Zdaje się, że już zacząłeś - mruknął Dolg. Taran uciszyła go syknięciem.
- Cóż - westchnęła Theresa. - Cóż... Erlingu, co my na to odpowiemy?
- Wszystko będzie jak należy, oczywiście - wtrącił Leonard czerwony jak burak.
- Oczywiście. Myślę jednak, że decyzję pozostawimy Danielle, Leonardzie. My dajemy swoją zgodę, byś... się jej oświadczył oficjalnie, ale na razie bez wyznaczania żadnych terminów - oznajmił Erling.
- Pod jednym wszakże warunkiem - dodała pospiesznie Theresa.
Leonard spoglądał na nią spłoszony. No tak, teraz zaczną się zastrzeżenia.
- Że przestaniesz używać tego niedopuszczalnego słowa.
- Jakiego słowa?
- Nie mam nawet odwagi go wypowiedzieć, nigdy w życiu nie przejdzie mi przez gardło. Dolg, pomóż mi!
- Babcia ma na myśli to twoje „Jezu”.
- Ja coś takiego mówię?
- Jeszcze się dziwisz?
- Nigdy więcej tego nie zrobię. Daję na to słowo!
- Świetnie! - Theresa skinęła głową. - Bardzo cię po lubiliśmy, mój chłopcze, mimo twojej podejrzanej opinii jako kobieciarza i uwodziciela...
- Z tym już koniec, wasza wysokość - zapewnił po spiesznie.
- Naprawdę? - powiedział Dolg półgłosem do Ville - manna. - A Danielle to nie zauroczył?
- Cicho, chłopcy - uspokajał ich Móri.
Erling obiecał Leonardowi, że pomoże mu w sprawie licytacji i kupna dworu Webera. Później dyskutowano różne inne sprawy.
Taran kręciła się koło skarbu kardynała niczym kot koło szperki.
- Trzymaj się od tego z daleka! - upominał ją Móri z uśmiechem.
- Może jednak moglibyśmy zajrzeć troszkę do środka? Tylko jednym okiem.
- Nie, teraz pójdziemy spać i poczekamy na Danielle i Rafaela. Musimy być wypoczęci i mieć świeże umysły, zanim podejmiemy się tak trudnego zadania, jak odczytanie odnalezionych pism.
Taran musiała dać za wygraną, ale wzdychała ciężko.
Villemann stał przy oknie w swoim pokoju i wyglądał na dwór. Wnętrze tonęło w mroku, ale Villemann nie miał jeszcze ochoty iść spać. Był dzisiaj bardzo wzburzony.
Taran i Uriel wzięli ślub, myślał. Danielle też znalazła sobie przyjaciela, nawet Rafael, zdaje się, dotarł do przystani.
A ja...?
Nie przeżyłem nawet drobnej miłostki. Z zauroczenia Danielle wyrosłem, zanim ona zdążyła się zorientować, że ja w ogóle istnieję. Podobała mi się Wirginia von Blancke, nim zostały odkryte wszystkie jej niegodziwości. Ale zainteresowanie nią było takie słabe, że właściwie się nie liczy.
A co poza tym? Nic. Tańczę z dziewczętami na balach, rozmawiam z nimi i żartuję, one dają do zrozumienia, że mógłbym się ubiegać o coś więcej, ale mnie to nie obchodzi.
Mimo to od dawna tęsknię, od dawna pragnę mieć kogoś, kim mógłbym się zaopiekować. Kiedyś dlatego wybrałem Danielle, bo ona właśnie jest osobą potrzebującą bezgranicznej opieki i czułości.
Kiedy jednak się okazało, że nie ma w niej niczego więcej, że ona się nie rozwija, nie dorasta, moje uczucie zgasło. Po prostu zgasło, jak światło, które paliło się zbyt długo.
Ważne było też i to, że ja sam dojrzałem jako mężczyzna. Danielle zaś jest słodka i bezradna jak dziecko, takich kobiet mężczyźni nie pożądają. Przynajmniej nie i ja. Leonard pewnie tak, ale też on uznaje inne wartości w życiu.
Wygląda na to, że nie ma nikogo, do kogo mógłbym się przywiązać, kogo mógłbym kochać.
Po prostu nie wiem, czego chcę. Jaka powinna być ta dziewczyna, w której mógłbym się zakochać na poważnie? Nie spotkałem jeszcze takiej.
I rozumiem Rafaela. Amalie Starcke... Tańczyłem z nią nie raz. Była zawsze miła i dowcipna, chociaż na swój sposób, można powiedzieć. Jakby chciała pokazać, iż bardzo dobrze wie, że nie przyciąga wzroku mężczyzn. Zresztą ja też tańczyłem z nią jedynie z obowiązku.
Ale jakaż ona pod tą maską szorstkości jest wrażliwa! Cieszę się, że ona i Rafael się odnaleźli. Jeśli, oczywiście, coś z tego będzie. Bo może on tylko pojechał tam dlatego, że chciał się uwolnić od towarzystwa tych gąsek.
Villemann oparł czoło o chłodną szybę. Czuł w sobie wyniszczającą pustkę. Oddychał głęboko, bardzo głęboko.
A jeśli nigdy nie znajdę dziewczyny dla siebie? Może nie zdążę? Bo przecież czas tak szybko leci, a my już prawie jesteśmy u celu. Być może wkrótce odnajdziemy Wrota i nikt nie wie, co się wtedy może stać.
Łzy wolno spływały mu po policzkach. Villemann nie zdawał sobie sprawy z tego, że to ów słodki smutek wiosennej nocy wprawił go w taki nastrój. Słyszał krzyki dzikich gęsi, skądś z lasu dochodziły od czasu do czasu głosy nocnych ptaków. Patrzył na ciemne, niebieskofioletowe niebo i nagle zaczął myśleć, jak długo istniał świat, zanim on się narodził, i że trwał będzie długo, kiedy on już przeminie.
Wieczność musnęła swoim skrzydłem policzek Ville - manna.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Dolg ze świecą w ręce. Villemann odwrócił się. Wiedział, że Dolg dostrzega łzy w jego oczach, ale nie chciał tego ukrywać.
Tu mamy kogoś, komu jest jeszcze gorzej niż mnie, pomyślał, ocierając łzy. Podszedł do brata i położył mu dłoń na ramieniu.
- Co za dziwaczna rodzina - rzekł Dolg z niepewnym uśmiechem. - Nasza siostra wyszła za mąż za byłego anioła, delikatna Danielle von Virneburg zakochuje się w parobku, natomiast wrażliwy poeta traci głowę dla panny, która na balu przez cały czas podpierała ścianę, ale za to jest najbardziej szanowaną i władczą damą w okolicy. A co będzie z nami, bracie? Czy nadal będziemy tylko ścigać tych okropnych rycerzy zakonnych i różne inne ponure indywidua? - Dolg uśmiechał się melancholijnie. W jego głosie brzmiał smutek, kiedy dodał: - Jak widzę, nie możesz spać?
- Rzeczywiście. Ogarnęło mnie nieznośne i całkiem niepojęte przygnębienie. Ale nie tylko to...
- Co masz na myśli? - zapytał Dolg trzeźwo.
- Nie wiem. Czy pamiętasz to jakieś nieprzyjemne uczucie w górach przy ruinach dominikańskiego klasztoru?
- Tak? Wiem, do czego zmierzasz. Villemann westchnął niecierpliwie.
- Może to głupie, ale mnie się zdawało, jakby nas ktoś śledził. Przez całą drogę. Wielokrotnie się oglądałem, ale nikogo nie było. Trwało to aż do Theresenhof.
- Prawda. Ale tutaj już nie.
- Tutaj na górze nie, ale w jadalni, owszem. Bracia popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
- Towarzyszyło nam to od momentu, kiedy zabraliśmy kosztowności z klasztoru - stwierdził Villemann.
- Tak.
Płomień świecy chwiał się, jakby zaraz miał zgasnąć. Dolg osłonił go dłonią.
Zastanawiał się przez chwilę. Potem spytał:
- Villemannie, czy pamiętasz epizod przy Ófaerufoss na Islandii? Przy tym naturalnym kamiennym moście?
- I pamiętam też, co wtedy powiedziałeś: „Dokonaliśmy porachunków bez gospodarza”.
Dolg skinął głową.
- Wtedy chodziło o biskupa Gottskalka, który wracał na ziemię, by strzec swoich skarbów.
- I tym razem... przytaszczyliśmy innego upiora w bagażu.
- Aż do Theresenhof. Ale tutaj nie może wejść nikt ze znakiem Słońca. Więc w jaki sposób...?
- Pamiętaj, że Sigilion mógł go zabić - przypomniał Villemann. - A to znaczy, że w czasie, kiedy Sigilion przybył, on nie miał swego znaku.
- Więc i teraz też go nie ma.
Popatrzyli na siebie z uwagą. Dom spoczywał w ciszy. W złowieszczej ciszy.
- Nie możemy pozwolić, żeby ten duch został w naszym domu - rzekł Dolg.
- No... to chodźmy!
- Tak, musimy. Musimy go stąd wykurzyć.
- Damy sobie radę sami? Może trzeba by obudzić tatę?
- Nie, pozwól mu spać. Mama mówiła, że zasnął, za nim zdążył się do końca rozebrać, ale możemy zobaczyć, co z Urielem.
- Tak jest - zgodził się Villemann. - Uriel jest psychicznie silny, czysty i nieustraszony. Poza tym jest szczerze wierzącym katolikiem. Ryzyko polega jedynie na tym, że pewnie Taran będzie się też chciała przyłączyć.
- Nie, tym razem nie ma mowy. Nie w starciu z tym starym, zatwardziałym... nie chciałbym go nazywać czarnoksiężnikiem, nazywajmy go lepiej czarownikiem z królestwa zła.
- Kamienie? Zostawimy je tutaj, czy...? Dolg się wahał.
- Tak... albo nie. Nie chciałbym mieć ich w pobliżu tego upiora, z drugiej jednak strony nie wiemy, jak długo będziemy się z nim zmagać. Może się zresztą wedrzeć tutaj, gdzie leżą kamienie, dwa cele jego życia. Zabieramy je, zresztą farangil może się przydać.
- Przeciwko duchowi? Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem.
- Ani ja. Chodź, bracie, idziemy!
Zdołali wyjaśnić Urielowi, o co chodzi, nie budząc Taran. Gdyby tylko się ocknęła, już by się jej nie pozbyli.
Dobrze było widzieć znowu przy sobie jasną, wysoką niemal ponad miarę sylwetkę Uriela. Poza tym mieli nadzieję, że będzie znakomitym przeciwnikiem dla tamtego.
Skradając się, by nikogo nie budzić, zeszli po schodach.
Dolg nie miał żadnego konkretnego planu. Zawołał tylko szeptem:
- Cieniu, bądź gotów. Zapomnieliśmy, że kardynał też ma duszę, która nie zaznała spokoju. Do mnie należy wyprawienie tego ducha w zaświaty, ale gdyby mi się nie udało, to nas wspieraj! A jeśli duchy taty znajdują się w pobliżu, to bądź tak dobry i ostrzeż je!
Nikogo nie zobaczył, ale jego myśli zarejestrowały odpowiedź Cienia. Uspokajającą odpowiedź, że wszystko będzie jak trzeba.
To mu dodało pewności siebie.
Jakim sposobem pozbyli się wtedy biskupa Gottskalka? Nie musiał długo rozmyślać, obraz tamtych wydarzeń wrył mu się w pamięć.
Blask księżyca nad srebrzystym wodospadem i nad tym osobliwym mostem. Trzej czarnoksiężnicy, Móri, Nauczyciel oraz Hraundrangi - Móri, oraz Cień jako osobista ochrona Dolga. Ich straszne unicestwiające runy skierowane przeciwko upiorowi złego Gottskalka, stojącego na moście z „Ródskinną” pod pachą.
Wszystkie duchy, które ostrzegały Bjarniego, największe zagrożenie Gottskalka. Sam Dolg, któremu nie pozwolono współdziałać...
Teraz on był tu najsilniejszy. Uriel miał swoją wiarę, Villemann swoją odwagę. Tylko on, Dolg, posiadał siłę magiczną.
Akurat w tej chwili żałował, że pozwolił ojcu spać.
Ale Cień stał za jego plecami. Może duchy również. To dodawało odwagi.
Nero przeciągając się wstał ze swojego miejsca przy drzwiach, gdzie stróżował i witał swoich panów.
- Leżeć, Nero! Pilnuj domu - szepnął Villemann. Ale Nero nie dał się zbyć. Tym razem weźmie udział w wydarzeniach.
Jak się nam to uda? zastanawiał się Dolg. Czy pies będzie pomocą, czy przeszkodą? Pogładził wierny kudłaty łeb.
- Poradzimy sobie, Nero - szepnął. - Przy Ófasrufoss wspierało cię Zwierzę. Żebyś tylko teraz nie zrobił jakiegoś głupstwa!
Była to, oczywiście, tylko nieśmiała prośba. Nero bowiem rzucał się zawsze w centrum wydarzeń, zdecydowany ochraniać swoich.
Weszli do jadalni.
Natychmiast ogarnęło ich to nieokreślone, dławiące, bardzo nieprzyjemne uczucie, którego doznawali w klasztorze, gdy tylko znaleźli skarb, a także podczas drogi do domu. Teraz, nocą, kiedy w pobliżu nie było zbyt wielu ludzi, uczucie zdawało się zwielokrotnione. Spoglądali na wielką szafę, w której babcia przechowywała obrusy. Szafa była barokowa, pięknie rzeźbiona, zdobiona amorkami i wyposażona w tajemniczy zamek, przemyślnie ukryty w kielichu kwiatu. Jako dzieci uwielbiali tę szafę. Teraz złożono w niej trzy przedmioty z Sankt Gallen. Czwarty, również nie zbadany bezcenny skarb, święte pismo Lemurów, wraz ze szkatułą spoczywało w kasie pancernej Erlinga.
Dolg i Villemann, którzy często myśleli to samo, zastanawiali się teraz wspólnie: bryła złota nie jest żadnym nie zbadanym wartościowym przedmiotem. Znaczenie mają tylko pisane zabytki, które się tutaj znajdują.
Na moście widzieli Gottskalka. Teraz nie widzieli nic. W wielkim pokoju nikogo nie było.
Dlaczego?
Czy kardynał był potężniejszym magiem niż Gottskalk?
- Może on się zaszył pod obrusami? - szepnął Ville - mann. - Siedzi gdzieś pod woreczkiem z lawendą.
Dolg powstrzymał uśmiech.
- Wyłaź, ty tchórzliwa kreaturo! - zawołał stłumionym głosem. - Wiemy, gdzie się chowasz.
Celowo mówił „ty”, bo dobrze wiedział, że kardynał von Graben życzy sobie, by zwracano się do niego per „wasza wielebność”.
Chyba bardzo dawno temu kardynał odczuwał jakikolwiek respekt wobec Kościoła. Uzyskał bardzo wysoką pozycję społeczną i potem religia przestała go obchodzić, wolał rozwijać się jako mag i jako wielki mistrz Zakonu Świętego Słońca.
Villemann podszedł zdecydowanie do szafy, wspiął się na palce i odnalazł klucz. Po czym otworzył drzwi i wyjął trzy pakiety.
To podziałało. Poczuł, jakby coś krążyło nad jego głową.
- Jego diabelska eminencja się zdenerwowała - powiedział spokojnie.
Dolg rozejrzał się po pokoju.
- Wiem, na co czekasz, ty nędzniku. Chcesz, byśmy przy tobie przetłumaczyli tę prastarą księgę i byś nawet w postaci upiora mógł kontynuować pościg za Świętym Słońcem. Ale my cię nie chcemy, jesteś nudny i męczący, mamy dość twojego towarzystwa. Więc zabieraj się stąd!
Ton, w jakim przemawiał Dolg, musiał irytować jego wielebność, bo Nero boleśnie zawył. Coś się musiało psu stać, bowiem z ujadaniem rzucił się pod stół.
- Nie tykaj go, ty draniu! - krzyknął Villemann z wściekłością.
- Rzucasz się na nie rozumiejące niczego zwierzęta? - szydził Dolg. - Z ludźmi boisz się spotkać?
Odpowiedzią był cios w ucho. Jego wielebność zaczynał działać nieostrożnie.
Uriel, który wziął ze sobą wielki krucyfiks, skierował go teraz w stronę pokoju. Odmawiał pacierze po łacinie, z których inni wiele nie zrozumieli, natomiast rezultat był wyjątkowy. Usłyszeli jakiś syk i...
- Ja go widzę - zawołał Dolg. - Wysoko na szafie. Nie, to nie do wiary, jaki ty się zrobiłeś maleńki!
Teraz inni też zobaczyli starego. Upiór kardynała von Graben siedział skulony na szafie, widzieli tylko jego głowę i kościste dłonie, trzymające się kurczowo gzymsu. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo się zmniejszył w porównaniu z tym, jaki był za życia. Miał teraz wzrost mniej więcej pięcioletniego dziecka. Syczał i prychał do nich niczym wściekły kocur. Przezroczysty, a mimo to wyraźnie widoczny.
- Malutki von Graben - powiedział Dolg rozbawiony.
- Rozumiemy, że chcesz bronić tego, co twoim zdaniem należy do ciebie. Ale widzisz, to nie jest, niestety, twoje. Po pierwsze, to te rzeczy należą do Starego Ludu, a po drugie, to ty je ukradłeś dawnym wielkim mistrzom i innym braciom twojego śmiesznego zakonu, którzy z kolei skradli to ludowi Cienia. Tak, ten notatnik zapisany bazgrołami należy do ciebie, ale zdaniem Cienia nie ma w nim niczego, czego byśmy już przedtem nie wiedzieli, i zdecydowanie nie wszystko, co wiemy. Tak więc skarby podwójnie nie są twoje. Uriel, odmawiaj dalej te łacińskie modlitwy, one najwyraźniej skutkują.
Uriel ponownie uniósł krucyfiks. Piękny był ten dawny anioł, wprost promieniało z niego światło i sama miłość. Von Graben odskoczył w tył na dźwięk pierwszych słów, zaraz się jednak pozbierał.
- Posługujesz się słowami Kościoła przeciwko jedne mu z ludzi Kościoła? - zaskrzeczał dziwnym głosem z szafy. - Jestem kardynałem! Zapomniałeś o tym? Będzie cię to drogo kosztowało!
Kardynał stanął w całej swojej okazałości, niestety, niezbyt imponującej, i wyciągnął ramię, jakby miał zamiar rzucić klątwę. Zaczął mamrotać jakieś słowa, które z pewnością miały brzmieć przerażająco, ale Villemann przerwał mu chłodno:
- Atakujesz Uriela? Nic ci z tego nie przyjdzie! Uriel to dusza licząca sobie tysiące lat, czystsza i szlachetniejsza, niż w ogóle jesteś w stanie sobie wyobrazić, ty na dęty draniu!
Duch kardynała sam już się zorientował, że nie ma sensu atakować tego człowieka o twarzy anioła. Rozbieganymi oczkami szukał czegoś, znalazł widocznie, bo wzrok zalśnił podstępnie, niezdarnie stoczył się z szafy na podłogę i usiadł przed skamieniałym ze zgrozy Nerem.
- Cieniu! Na pomoc! - krzyknął Dolg.
Potężny pojawił się natychmiast, ale upiór był na to przygotowany.
- Stój! - zaskrzeczał, bo głos odmawiał mu posłuszeństwa. - Tylko mnie dotknij, a twój protegowany natychmiast zginie, potworku!
Miał na myśli Dolga.
Cień zatrzymał się z gniewem.
- Czy nie powiedziano - skrzeczał kardynał. - Czy nie powiedziano, że pies żyje dopóty, dopóki nie umrze syn czarnoksiężnika? Zastanówcie się jednak, czy to nie działa również w odwrotną stronę!
Drżącymi palcami obłapił szyję Nera i mocno ścisnął.
Dolg zatoczył się. Czuł, że coś go dławi za gardło, nie mógł złapać powietrza, zachwiał się i opadł na ręce Villemanna i Uriela, którzy starali się go ratować, ale bez powodzenia.
Słyszeli ciężki, chrapliwy oddech Nera, jego stłumione wycie i wiedzieli, że w grę wchodzą sekundy.
Nawet Cień nie wiedział, co robić.
- Najmniejszy twój ruch albo słowo, ty czarny, pogański stworze - wychrypiał kardynał do Cienia - a obaj padną martwi. Jeśli jednak oddasz mi to, co należy do mnie, pozwolę wam odejść wolno.
I sądzisz, że ci uwierzymy? pomyślał Villemann bliski rozpaczy.
Taran po omacku dotarła do drzwi sypialni rodziców.
- Tato! Tato! Obudź się! Coś się stało na dole! Tiril potrząsała Mórim.
- Spiesz się! To chyba coś poważnego!
Móri przetarł zaspane oczy, ochlapał twarz zimną wodą z dzbanka przy umywalce.
Kiedy wkładał na siebie jakieś ubranie, Taran, stojąca w progu, próbowała mu wyjaśnić sprawę.
- Dolg i Villemann zabrali ze sobą Uriela. Wszyscy trzej cichutko zeszli na dół, a teraz słychać stamtąd okropne hałasy. O Boże, nic się nie może stać Urielowi! Ani moim ukochanym braciom!
Była bliska paniki.
- Nie wiem, co to jest, ojcze. Spiesz się! Nero wyje, Uriel wykrzykuje przekleństwa na przemian z modlitwami, a poza tym słychać upiorny głos jakiejś... istoty...
Móri szarpnął drzwi.
- Powinienem był to przewidzieć. Powinienem był ich przestrzec - mamrotał rozgoryczony. - Coś zauważyłem, ale nie chciałem ich straszyć. Dlaczego oni zaczęli to beze mnie?
- Mama powiedziała, że potrzeba ci snu - rzekła Ta ran przestraszona. - Chodź!
Tiril również narzuciła coś na ramiona i wyszła za nimi na schody. Nigdy spokoju, myślała. Kiedy my nareszcie będziemy mogli żyć bezpiecznie?
Schodzili po schodach tak cicho, jak to możliwe. Już z daleka docierały do nich zdławione krzyki Dolga, wycie Nera i przestraszone głosy Uriela i Villemanna, a poza tym jakieś okropne skrzeczenie, syczenie, parskanie...
Móri zadbał, by obie panie nie podeszły za blisko, potem wkroczył do jadalni, stanął przy drzwiach, próbując się zorientować w sytuacji.
- O Boże miłościwy - szepnął. - Kardynał! Zapomnieliśmy o nim!
Po czym wrzasnął ile sił w piersiach:
- Zwierzę!
Upiór się nie przestraszył, jeszcze mocniej zacisnął palce na szyi psa, a Nero w żaden sposób nie mógł się uwolnić od koszmarnego napastnika.
Nagle kardynał został z wielką siłą odrzucony w tył. Zatoczył się po podłodze, a nad sobą zobaczył strasznego potwora. Nero wyrwał się i z trudem chwytał powietrze, Villemann doskoczył do niego i zasłonił sobą, potem pochylił się nad nieszczęsnym przyjacielem i próbował masować mu obolałą szyję. Uriel zajął się Dolgiem, który miał się równie źle jak Nero. Młodo - stary anioł klęczał nad nim i robił mu sztuczne oddychanie. Trzeba było czasu, nim Dolg zaczął znowu jako tako normalnie oddychać.
Pokój tymczasem zapełnił się różnego rodzaju istotami. Cień miał teraz wolną przestrzeń do działania, on i trzej czarnoksiężnicy, Móri, Hraundrangi - Móri i Nauczyciel, za pomocą magicznych run, tym razem hiszpańskich, starali się obezwładnić małego, paskudnego upiora.
Pustka i Duch Utraconych Nadziei odebrały kardynałowi wolę walki i zdolność oddawania ciosów. Pani powietrza robiła co mogła, by przywrócić do życia Dolga i Nera, wdmuchiwała świeże powietrze do ich udręczonych płuc, natomiast Nidhogg i pani wody zamykali upiorowi wszystkie możliwe drogi ucieczki.
Obudzili się pozostali domownicy. Leonard i Theresa stali w hallu, przy nich Danielle, która przybiegła na odgłos wrzasków, i Erling, który nie zdążył się jeszcze położyć, zajęty rachunkami. Nawet się nie rozebrał. Leonard zastanawiał się, czy za chwilę nie straci przytomności, poprzednim razem, kiedy mu to groziło, jakoś się opanował. Przełykał raz po raz ślinę, a kiedy mała straszna istota zbliżyła się do drzwi hallu, na wszelki wypadek stanął za wysokim fotelem. Natychmiast jednak stamtąd wyszedł, by osłaniać Danielle. Był przecież kawalerem!
To jednak, co się tutaj działo, przekraczało siły młodego człowieka.
Służba dworska zdawała się to przyjmować z większym spokojem. „W tym domu mogli się już przyzwyczaić do tego i owego, na wszelki wypadek jednak przezornie stali w hallu.
- Czy mam wyjąć farangil? - zapytał Villemann.
- Nie - odparł Dolg, z trudem dobywając głos. - Mam nadzieję, że poradzimy sobie bez niego.
Szkoda, pomyślał Villemann. Zawsze miał ochotę wypróbować ów tajemniczy kamień, ale to Dolg się nim posługiwał. Słusznie, bo przecież kamień do niego należał, do ludu Dolga, to on otrzymał wszelkie magiczne zdolności.
Gdyby jednak Villemann chciał być sprawiedliwy, musiałby powiedzieć, że on sam również został nieźle wyposażony. Jak na zwyczajnego człowieka...
Jego wielką pociechą było to, że inni członkowie rodziny o tym wiedzieli.
Zamieszanie zaczynało się uspokajać. Czarnoksiężnicy schwytali kardynała, trzymali go tak, że nie bardzo mógł stawiać opór.
Kiedy ich zaklęcia sprawiły, że upiór zaczął znikać, by się już nigdy więcej nie pojawić, Villemann wolał się odwrócić.
Gdy jadalnia opustoszała, weszli do niej domownicy, wszyscy, i gospodarze, i służba. Móri dał gestem znać Cieniowi i duchom, aby zostały. Czekały zatem dyskretnie ukryte w mroku, by nikogo nie przerażać.
Villemann siedział na podłodze obok rozdygotanego Nera i trząsł się niemal równie mocno jak on. Dolg wspierał się o stół i wciąż ciężko dyszał.
- No więc teraz już wiemy - rzekł Móri bezbarwnie. - Umrze Nero, to umrze i Dolg. W przyszłości musimy być bardzo ostrożni, jeśli chodzi o naszego czworonożnego przyjaciela. Wciągamy go we wszystkie nasze awantury, a on wiele razy dowiódł, że gotów jest oddać za nas życie. Nie wolno zapominać, że w takim razie stracimy również Dolga.
- I na odwrót - wykrztusił Dolg.
- Owszem. Nie możemy utracić żadnego z was. Tiril powiedziała przygnębiona:
- Zawsze uważaliśmy Theresenhof za miejsce bezpieczne. No i teraz... W krótkim czasie dwa takie wydarzenia. Najpierw wdarł się tu Barthold von Krauss i jego okropna wiedźma, teraz znowu upiór kardynała. Nawet tutaj nie możemy być pewni dnia ani godziny.
- Oni odkryli, że nie powinni zawsze mieć przy sobie znaków Słońca, stąd to wszystko - westchnął Nauczy ciel. - Ale to się już nie powtórzy, zastosujemy silniejszą ochronę.
Służący myśleli dokładnie to samo co pani Tiril. Dobrze znali magiczną sztukę Móriego i wiedzieli o jego walce ze złym zakonem. Teraz wróg począł się podkradać niebezpiecznie blisko.
- O kardynale możemy zapomnieć - uspokajał ich Móri. - On został na zawsze wykluczony z gry. Ale czy wy, przyjaciele - zwrócił się do duchów - moglibyście zadbać, żeby już żaden z braci zakonnych nas tutaj nie niepokoił? Będziemy wam dozgonnie wdzięczni. Musi my mieć jakieś miejsce, w którym możemy odpocząć.
- Nikt tu już się nie wedrze, masz na to moje słowo - obiecał Nauczyciel, a Cień kiwał głową.
- Dziękuję. A teraz chciałbym powiedzieć parę słów... W tym momencie do hallu wkroczył Rafael. I to nie sam. Prowadził za rękę Amalie Starcke.
- O, kogóż ja widzę! - zawołał radośnie. - A więc wróciliście? Jak się zdaje, cali i zdrowi. I przyjęto was z fasonem. Wybaczcie mi, mamo i ojcze, że przychodzi my tak późno, ale mamy wam do przekazania bardzo ważne informacje. To jest Amalie, moja przyszła żona...
Przerwał.
- Ależ... jak wy wyglądacie? Dolg, co ci się stało? Czy to coś poważnego?
Wyjaśnienia trwały jakiś czas. Rafael uznał, że nie mógł wybrać gorszego momentu na prezentowanie swojej narzeczonej, lecz rodzina przyjęła to ze zrozumieniem. Witali przyszłą pannę młodą serdecznie, a Dolg i Nero mieli trochę czasu, żeby dojść do siebie.
Amalie natomiast musiała sobie uświadomić, że wejdzie do bardzo osobliwej rodziny. Co mianowicie robią w jadalni te straszne rzeźby? Można stracić apetyt na sam ich widok. I to dopuszczanie służby do konfidencji. A co za historie oni tu opowiadają! O zapomnianych klasztorach, o ścigających ich ubranych na czarno mężczyznach, o sensacyjnym znalezisku, a na koniec o upiorze na szafie. Tu, w tym pokoju?
To bardzo mili i sympatyczni ludzie, ale ta ich fantazja!
Księżna Theresa i jej małżonek przyjmowali Amalie z otwartymi ramionami.
- Dziecko kochane, witaj w Theresenhof i witaj w rodzinie! Tak się cieszę, że Rafael wybrał właśnie ciebie, mam nadzieję, że on sam szczerze tego pragnął, ale przecież matka nie może nie pomóc losowi w takich sprawach. Musisz nam wybaczyć to zamieszanie, zapewniam cię, że nie przez cały czas sprawiamy wrażenie szalonych.
Również Móri i Tiril witali ją serdecznie, gratulowali też Rafaelowi, potem przyszli młodzi, wszyscy obejmowali ją, mówili miłe rzeczy. W końcu pan Móri poprosił zebranych, by usiedli, ponieważ wciąż miał zamiar wygłosić krótkie przemówienie.
Zrobili, jak prosił, służba także.
Dziwny dom.
A poza tym ta informacja, że Leonard Waldboden, młody parobek, ma kupić dwór Weberów. Dlaczego?
Teraz rodzina rozmawia o Rafaelu i o niej. Amalie zaczęła słuchać uważniej.
Rafael chyba zdążył powiedzieć, że chciałby się przenieść do niej, do jej majątku. Cudowny Rafael! Pomyśleć, że ktoś taki należy do niej!
Księżna nie miała nic przeciwko jego przeprowadzce, mimo to zdawała się być zmartwiona.
- Czy zatem nikt z młodych nie chce zostać w Theresenhof? Przeznaczyliśmy dwór dla Rafaela, ale on chce się przeprowadzić. Danielle przeniesie się pewnie z czasem do dworu Weberów, natomiast moje wnuki wyjeżdżają do Skandynawii. Wszyscy troje.
Nie denerwuj się, Thereso - uspokajał ją Erling dobrotliwie. - Przecież my tu zostaniemy, Tiril i Móri, my oboje. Może później któryś twój wnuk tutaj wróci, albo ich dzieci, może dzieci Rafaela lub Danielle, podejrzewam, że będziemy mieć mnóstwo wnuków i prawnuków... A poza tym można przyłączyć do nas dwór Amalie i Rafaela. Jesteśmy przecież sąsiadami.
Amalie otworzyła usta i zapomniała je zamknąć. Ona panią na Theresenhof? Po połączeniu byłaby to ogromna posiadłość. Pospiesznie zacisnęła wargi, próbując opanować ich drżenie.
- Przyjdzie czas, znajdzie się i rada - zakończył Erling. - Posłuchajmy teraz, co Móri ma do powiedzenia.
Móri wstał i przyniósł trzy pakiety, które sprawiały wrażenie, jakby przez długi czas leżały w śmietniku. Amalie zrozumiała, że chodzi o wspominane znalezisko z klasztoru. Móri dał znak Villemannowi, który wydobył z ukrycia jeszcze jeden przedmiot, sporych rozmiarów szkatułkę.
- Najpierw chciałem podziękować wszystkim tutaj zebranym za bezprzykładną lojalność. Ci, którzy mieszkają w tym domu... Przyszło wam przeżywać osobliwe sprawy, ale nikt się nigdy nie skarżył.
- To dla nas radość mieszkać i pracować w Theresenhof - wtrąciła pokojówka Theresy w imieniu całej służby. Wtórowały jej przyciszone potakiwania.
Oj, pomyślała Amalie. A ja wciąż się muszę wykłócać ze swoją leniwą służbą.
- Znaczną część długiego okresu próby, jakiej nasza rodzina została poddana, mamy już za sobą - ciągnął Móri. - W podziękowaniu za waszą pomoc postanowiliśmy, moi teściowie, moja małżonka i ja, dać każdemu małą nagrodę. Mam nadzieję, że nie odmówicie przyjęcia.
Szumek w grupie służących i rozradowane miny świadczyły jednoznacznie, że nikt nie ma takiego zamiaru. Móri dotknął rozłożonych na stole przedmiotów.
- Zrobiło się późno, potrzebujemy snu i odpoczynku, więc nie będziemy się teraz tym zajmować, poczekamy do jutra rana. Chciałbym tylko zapytać naszego przyjaciela, Cienia, czy w końcu mamy już wszystko, co powinniśmy byli odnaleźć?
Amalie krzyknęła, kiedy jedna z rzeźb odłączyła od grupy innych i podeszła do stołu. Rafael szeptał jej jakieś uspokajające słowa, ale ich nie słyszała. Wszystkie makabryczne figury jakby ożyły, podchodziły bliżej, stawały się lepiej widoczne.
Cieszyła się, że siedzi. W przeciwnym razie nie utrzymałaby się pewnie na nogach.
Nie, nie zniesie tego dłużej! Chciała wracać do domu, jak najdalej od tego okropnego miejsca!
Zaraz jednak spojrzała na siedzącego obok Rafaela, wyobraziła sobie siebie w pustym pokoju. Bladosina, ze ściśniętym gardłem wpatrywała się w Móriego, który mówił:
- Czy to wszystko, Cieniu, z minionych dawno czasów?
Owa wysoka, straszna postać pochylająca się nad stołem, odparła, dotykając poszczególnych przedmiotów:
- Zgromadziliście wiele, Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników. Znajduje się tu nasza cenna księga, nasze święte pismo. Nigdy jej jeszcze nie czytałem. Znaj duje się tu także klucz do odczytania księgi, tak że za równo ty, jak i ja zrozumiemy każde jej słowo. Jest też księga rycerskiego zakonu, ich królewska księga, jeśli wolno mi ją tak nazywać, z informacjami o wielkich mistrzach i wiadomościami na temat Świętego Słońca.
- Interesujące - mruknął Dolg.
Amalie mimo woli spojrzała na niego. Ów dziwny Cień stał tuż obok młodego człowieka i nagle Amalie uświadomiła sobie, że ci dwaj są do siebie podobni.
To jakiś inny lud, pomyślała zaskoczona. Inna... rasa?
Pospiesznie spuściła wzrok.
Głęboki, osobliwy głos odezwał się znowu:
- Dalej znajdujemy tu osobiste notatki tego nędznika, kardynała. Możesz je przejrzeć, Móri, ale nie wyda je mi się, byś znalazł w nich coś nowego. No i wreszcie ta bryłka złota. Jest, jak powiedział twój syn, Villemann, patetyczna i zarazem śmieszna. Nie ma w niej najmniejszego podobieństwa do Świętego Słońca.
- To oczywiste.
- Co zamierzasz z nią zrobić?
- Chcielibyśmy ją sprzedać, a pieniądze rozdzielić między pięcioro dzieci tego domu - odparł Móri. - No więc... czy mamy wszystko?
Cień roześmiał się ponuro.
- Macie, jak powiedziałem, wiele. Macie przecież od dawna oba cudowne kamienie. I mapę wskazującą położenie Wrót. Ale czegoś jednak jeszcze brakuje.
- Tak jest - potwierdził Villemann ze smutkiem. - Świętego Słońca.
Cień zwrócił ku niemu głowę i patrzył na młodego człowieka z niejakim rozbawieniem.
- Czy żądny przygód Villemann nie ucieszy się z nowego zadania?
- Nie dzisiejszego wieczora - odparł tamten. - Mam wrażenie, że zaraz rozpadnę się na kawałki.
- I to nawet widać - stwierdził Móri. - Ja również chciałbym już zakończyć tę nocną konferencję, dziękując naszym pomocnikom z tego świata i ze świata równoległego. Cieniu... dziękuję ci za to, czym jesteś dla naszego syna, Dolga, i dla całej rodziny. Nauczycielu... słusznie nadano ci ten tytuł.
Jakiś niewyobrażalnie paskudny mężczyzna wyłonił się z mroku i uprzejmie skłonił się Móriemu.
- Kochany Nauczycielu, przekazałeś mi o wiele więcej wiedzy, niż zdołałem sobie przyswoić w czasie młodzieńczych studiów u różnych czarnoksiężników.
- Po co ten uroczysty ton? - zdziwił się Nauczyciel rozbawiony. - Czyżbyś zamierzał pożegnać się z nami na zawsze?
- Przeciwnie. Czeka nas nowa praca. I mówię to właśnie z myślą o nowych spotkaniach.
- Powiedz, o co ci chodzi.
- Zaraz, chciałbym tylko najpierw przekazać podziękowania wszystkim po kolei, bo nigdy nie wiadomo, co nas czeka w przyszłości. To może być ostatnie spotka nie, gdy nikogo nie brakuje.
- Jeśli to jest w mojej mocy, nic takiego się nie stanie. Mówiący wycofał się. Amalie odetchnęła z ulgą, ale zaraz zobaczyła, kto się pojawił na jego miejsce. Była to zjawa siedem razy gorsza. Móri powiedział:
- Duchu Zgasłych Nadziei, Duchu Utraconych Iluzji, liczne są twoje imiona, tak jak liczne są przykłady twojej opieki nad nami. Ileż to razy wyciągałeś nas z najbardziej ponurych pułapek, z których sami nigdy byśmy się nie wydostali? Dzięki ci, przyjacielu, za wszystko, co dla nas uczyniłeś.
Co to za okropne istoty kręcą się po tym domu w charakterze przyjaciół, myślała wstrząśnięta Amalie.
Duch Zgasłych Nadziei skłonił się nisko przed Mórim.
- Ja ze swej strony dziękuję za sposób, w jaki ty sam i twoja rodzina zawsze się do mnie odnosiła mimo mego dość odstręczającego wyglądu. Jeśli jednak zdołacie, a przede wszystkim twój syn, Dolg, wykonać resztę zadania, to czas mej pokuty dobiegnie końca.
- Oczekujemy tego.
Z ciemności wyłonił się wysoki mężczyzna. Właściwie wyglądał po ludzku.
- Ojcze - rzekł Móri wzruszony. - Dzięki ci za wsparcie przez te lata.
- Nigdy za życia nie miałem szczęścia być z tobą - od parł Hraundrangi - Móri. - Próbowałem więc naprawić to choć trochę.
- Dokonałeś tego. A poza tym przecież nie tracimy kontaktu.
Potem po kolei pojawiały się inne duchy. Najpierw dwie piękne, delikatne kobiety, Powietrze i Woda, a Móri im dziękował. „Wasza życzliwość była dla nas nieocenionym skarbem” - zapewniał.
Amalie zaczyna się uspokajać. Przestawała się bać.
Dlatego tak się przeraziła kolejnej potwornej postaci, gdy ta wyłoniła się z tłumu, niczym mieniący się fosforycznie najokropniejszy upiór.
Nidhogg, nazwał go Móri. Ale przecież Nidhogg nie był upiorem?
Tiril podniosła się i stanęła u boku swego męża.
- Dziękujemy ci za wsparcie, jakiego udzieliłeś mojej Tiril - powiedział Móri. - Połączyła was rzadka i wyjątkowa przyjaźń.
Och, nie! Pani Tiril podeszła i uściskała bestię! Jak ona może?
Amalie pojmowała, że istnieje na świecie mnóstwo spraw, o których nie miała pojęcia.
Tuż, tuż za owym Nidhoggiem pojawiło się jakieś zwierzę i Amalie pomyślała, że zaraz się rozchoruje. Tiril jednak ukucnęła i przytuliła policzek do kosmatego futra. Co szeptała temu stworzeniu do ucha, pozostanie tajemnicą. Móri natomiast oświadczył:
- Zwierzę, ty, który cierpisz za wszystkie udręczone zwierzęta świata. Obrońco Tiril, a przede wszystkim Nera. Oddany przyjacielu, dzisiejszego wieczora ocaliłeś też życie naszemu synowi.
Teraz Amalie zaczynała rozumieć. Docierało do niej, kim są te istoty. Wszystkie udręczone zwierzęta świata? Duch Zgasłych Nadziei? Duchy powietrza i wody?
Zaczynała też dostrzegać podobieństwa między nimi a swoim życiem. To ci, którzy stoją poza światem, odrzuceni. Ci, którzy są inni, odmienni. Zbyt brzydcy i odpychający, by ludzie chcieli mieć z nimi do czynienia.
Jakim prawem określała te istoty jako straszne? Ona, która płakała w samotności, bo mówiono o niej, że jest brzydka?
Miałaby teraz ochotę paść przed nimi na kolana obok tego poranionego Zwierzęcia. Trwało to jednak tylko moment. Móri mówił dalej:
- Pustko! Ty, która nigdy się nie ukazujesz, ale która po prostu jesteś. Villemann wyobraża sobie ciebie jako wielką szklaną kopułę. Czy słusznie?
- Nieźle - rzekł Nauczyciel ze śmiechem. Móri ciągnął dalej, teraz już nieco ciszej:
- Ileż to razy ratowałaś nam życie dzięki temu, że odbierałaś siłę naszym prześladowcom? Dziękujemy ci wszyscy z całego serca.
Na moment zaległa cisza.
- Podziękowano nam gruntownie jak nigdy - uśmiechnął się Nauczyciel. - W takim razie przedstaw nam te raz zadanie, jakie dla nas masz.
- Dobrze. Odnajdźcie tych dwóch na czarno ubranych rycerzy, których spotkaliśmy podczas ostatniej podróży.
- Oni z pewnością nie dadzą za wygraną, a są niebezpieczni.
- Tak jest. Dowiedzcie się więc, kim są. Ich nazwiska, tytuły, z jakich krajów przybyli - prosił Móri. - Najwyraźniej obaj pochodzą z wysoko postawionych rodów. Wytwornych, a z drugiej strony okrutnych. Chcę wy próbować przeciwko nim magię imion.
- Twoje życzenie jest naszym prawem, panie!
- Nauczycielu, nie żartuj ze mnie! Nie jesteś przecież zwyczajnych duchem, nikim pospolitym, żadnym tam dżinem z butelki.
W odpowiedzi cała grupa kryjąca się w mroku zachichotała.
Spotkanie dobiegło końca. Skarby, tym razem wszystkie razem, schowano do szafy pancernej. Kamienie również tam złożono, a kiedy znalazły się obok wielkiej szkatuły, w szafie rozbłysło ciepłe, migotliwe światło.
Następnego dnia będzie można rozpocząć studia nad świętymi księgami.
Dolg siedział na swoim łóżku, oparty o ścianę, z podkurczonymi kolanami. Obok niego siedział najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miał: Nero.
Młody człowiek obejmował ramieniem kosmaty kark, który tulił się do niego. Obaj drżeli i nie mogli tego opanować.
- Ty i ja, Nero - szeptał Dolg. - Ty i ja. Nie wiedziałem, że jesteśmy aż tak związani.
Czochrał z czułością gęste futro.
- Musimy się w życiu trzymać razem. Jesteśmy to sobie nawzajem winni.
Zamknął oczy i westchnął. Wkrótce wyruszą obaj w swoją ostatnią wyprawę, na Północ, ku zimnemu morzu, które już nie istnieje.
Żeby odnaleźć Wrota.
Wrota...? Do czego...?