Johansen Iris Nieoczekiwana piesn

[przerobione, błedy z grubsza tylko poprawione, jako że czytałam to w wersji papierowej. Za takie a nie inne układy stron przepraszam ale formatowanie tekstu w Wordzie nie jest moja dobra strona J ]

Nieoczekiwana pieśń

1

Gdyby ta twoja mała była tak dobra, jak mówisz - powie­
dział oschle Jason Hayes - byłaby w Nowym Jorku albo w
Londynie, a nie w Szwajcarii, w Genewie.

Jest świetna. - Eric usadowił się na swoim miejscu i
rozejrzał się po teatrze. Był to mały budynek, ale wszystkie
miejsca były zajęte. - Widzisz, jak ona ich przyciąga.

To Les Misćrables ich przyciąga. Muzyka posiada magię.

Nie, mówię ci, to jej zasługa - zaprotestował Eric. - Czy
nalegałbym, żebyś przyjechał aż z Nowego Jorku, gdybym nie
uważał, że ci się spodoba? Jej głos jest wspaniały. Gdyby ci
tak nie zależało na zaaprobowaniu obsady, próbowałbym pod­
pisać z nią kotrakt na rolę Desdemony, kiedy usłyszałem ją w
zeszłym tygodniu. To najlepszy sopran, jaki kiedykolwiek...

Przestań. - Jason podniósł rękę od góry. - Wszystko to już
słyszałem.

Eric przyjrzał mu się uważnie.

- Boże, jesteś cynicznym skurwielem. Na tym polega twój
problem. Jesteś zepsuty do szpiku kości i nie istnieje nic,
czego byś nie słyszał albo nie widział. Gdzie twoja radość
życia?

Jason uśmiechnął się szeroko.

Masz jej dosyć za nas obydwóch.

I będę ją utrzymywał w dobrej formie aż do grobu. -
Kwadratową, chłopięcą twarz Erica rozjaśnił figlarny uś­
miech. - Życie jest dla mnie zbyt dużą przyjemnością, żebym
chciał zostać takim zamyślonym Rochesterem jak ty.

Jason uśmiechnął się krzywo.

Porównanie jest niewątpliwie trafne.

Do licha - mruknął Eric. - Ej, przepraszam. Wiesz, jaką
mam niewyparzoną gębę.

Nie ma sprawy. - Jason rzucił okiem na program. - Nazy­
wa się Daisy Justine?

Tak - powiedział machinalnie Eric, patrząc na Jasona. -
Wyglądasz na cholernie zmęczonego.

Nic mi nie będzie. Teraz mogę odpocząć. Skończyłem
robić zmiany w partyturze ostatniego aktu tuż przed wejściem
do samolotu.

Partytura nie potrzebowała zmian.

Zapis zawsze można ulepszyć.

Tak mówi perfekcjonista. Za ciężko pracujesz. Nie wi­
dzieliśmy cię z Peg ponad osiem miesięcy.

Jason nie odrywał wzroku od programu.

Wiesz czemu.

Tak. - Eric w zakłopotaniu zmarszczył brwi. - Ale to się
musi skończyć. Nie możesz tego tak ciągnąć.

Dlaczego nie? - Jason odwrócił stronę programu. - Powie­
działeś, że jestem zepsuty do szpiku.


Żartowałem - przerwał Eric. - Musisz coś z tym zrobić.
Jason wiedział, że nie chodzi mu już o odpoczynek.

Próbowałem.


Wiem, ale musi być jakiś sposób, żeby z tym skończyć.
Nie możesz chronić całego świata.

Nie chronię całego świata. - Jason uśmiechnął się. - Tylko
mój kawałek.

Nie podobasz mi się taki. Pamiętam, kiedy...

- Nie ma sensu wspominać - powiedział cicho Jason. -
Dobrze mi się żyje. Mam wszystko, czego chcę. Pieniądze,
kobiety, sukces. Przestań myśleć o mnie jak o postaci tragicz­
nej.

Eric potrząsnął głową.

- To nie wszystko.

Nie, to nie wszystko i powinien zdawać sobie sprawę, że Eric, który zna go najlepiej, nie kupi jego usprawiedliwienia.

- Mam pracę.
Eric skinął głową.

Gdybyś jej nie miał, już byś do tej pory oszalał. Twoja
muzyka jest dla ciebie jedyną rzeczą, która się liczy.

Nie tylko. Żywię też uczucia do ciebie.

Przestań żartować. Jesteś największym kompozytorem,
jakiego scena widziała w tym wieku, ale musi być...

Andrew Lloyd Webber nie zgodziłby się z tobą.

Publiczność i krytycy się zgadzają. Przestań się ze mną
kłócić.

Jason uśmiechnął się.

Nie mam takiego zamiaru. Moje ego na to nie pozwoli.

Ale zostałeś prawie zupełnym samotnikiem. Nie można
żyć tylko pracą.


Kto tak mówi? Przyjrzyj mi się,
Eric westchnął.

Cholera, jesteś uparty.
Jason uśmiechnął się ciepło.

- To ty się uczepiłeś tego tematu, mój drogi uparciuchu. -
Jego uśmiech zbladł. - Mówmy o czym innym, Ericu.

Eric przyjrzał mu się uważnie, a następnie niechętnie skinął głową.

- Dobrze. - Ściszył głos, ponieważ światła zgasły i orkiestra
zaczynała grać uwerturę. - Jeżeli nie mogę uchronić cię przed
tobą samym, mogę przynajmniej nakarmić twą pasję, podając
ci Daisy Justine.

Jason zachichotał.

Mówisz jak alfons. Aktualnie nie poszukuję nowej ko­
chanki.

Nie mówiłem o twoich potrzebach cielesnych. Zużywasz
kobiety jak ofiara kataru siennego chusteczki higieniczne. -
Eric skrzywił się. - To nie pasja, to tylko chuć.

A co jest moją pasją, o proroku?

Piosenki - stwierdził krótko Eric. -1 glosy, które je śpie­
wają. - Kurtyna szła w górę, gdy dodał z satysfakcją: - Zaprze
ci dech w piersiach.

Jason wzdrygnął się.

- Zobaczymy.

Żałował, że nie umie okazać więcej entuzjazmu. Cholera, Eric ma pewnie rację, a on jest wykończony. Może kobieta jest dobra, ale z pewnością nie tak fantastyczna, jak twierdzi Eric. Wprawdzie żyłka do robienia interesów uczyniła z Erica pier­wszorzędnego producenta, jednak zdarzały mu się od czasu do

czasu pomyłki, jeśli chodzi o ocenę talentu. No, ale przynaj­mniej można dać jej szansę.

Rozsiadł się w fotelu, gdy musical zaczął rozgrywać się przed jego oczami. Wysiadł z samolotu z Nowego Jorku do­piero trzy godziny temu i stwierdził, że trudno mu nie zasnąć, nie mówiąc już o skupieniu się. Jak mówił, muzyka była wspaniała, ale widział tę sztukę zbyt wiele razy, by go utrzy­mywała w napięciu. Jak na prowincjonalne przedstawienie dekoracje były zdumiewająco dobre, obsada też, ale nie na tyle dobra, by zasługiwać na specjalną uwagę w tej pierwszej scenie.

- Oto ona. - Eric chwycił go za rękę, gdy tylko zaczęła się
scena w fabryce, wskazując głową na szczupłą, złotowłosą
kobietę w chabrowoniebieskiej wiejskiej sukience.

"Z wyglądu z pewnością nadaje się na Desdemonę" - po­myślał obiektywnie Jason. Daisy Justine przyciągała wzrok i była naprawdę śliczna. Trochę ponad średniego wzrostu, poru­szała się z niezwykłym wdziękiem. Miała obfite piersi i biało-różową cerę. Jej długie, białozłote włosy i delikatne rysy nada­wały jej wyraz anielskiego blasku. Jaśniała, jakby coś roz­świetlało ją od wewnątrz.

Widzisz?

Jedyną rzeczą, jaką teraz widzę, jest to, że wygląda jak
Desdemona.

"I że niewątpliwie patrząc na nią, reaguję fizycznie" -stwierdził ze zdumieniem Jason. Był śmiertelnie zmęczony, otumaniony lotem i nigdy przedtem nie pociągał go powiewny typ, jednak odczuwał znajome pulsowanie w pachwinie, gdy patrzył na tę kobietę.

Eric mruknął coś pod nosem.

W następnej scenie Fantyna, targana rozpaczą, klęcząc sa­motnie na scenie, śpiewała słynną partię solową "Miałam sen".

Jason zesztywniał i usłyszał cichy chichot Erica. W teatrze rozległy się czyste, złote dźwięki, pełne piękna i pasji. Żyła pieśnią, dała się nią owładnąć, stała się z nią jednym.

- Boże - szepnął Jason.

Doznał gwałtownej radości, bliskiej bólu. Był pochłonięty, zauroczony i przez resztę czasu, kiedy dziewczyna była na scenie, siedział jak sparaliżowany, przykuty do miejsca i nie spuszczał z oka jaśniejącej postaci Daisy Justine.

Kiedy przy końcu pierwszego aktu zapaliły się światła, Eric zwrócił się do niego:

-No i jak?

Jason zmusił ręce, by wypuściły z uścisku poręcze fotela i wstał.

Wynośmy się stąd, do cholery.

Teraz? Nie chcesz zaczekać i pójść za kulisy, żeby zoba­
czyć się z... - Eric przerwał, gdy zobaczył Jasona idącego
przejściem przez tłum. Wstał pospiesznie i dogonił go, gdy ten
dochodził do westybulu. - Co się, do licha, z tobą dzieje?
Psiakrew, wiem, że ci się spodobała.

Tak. - Głos Jasona był zduszony.

W takim razie chodźmy do niej. Nie wychodzi aż do
ostatniej sceny.

- Poczekamy, aż przedstawienie się skończy. Chodźmy
gdzieś na kawę. - Jason z radością poczuł chłodne powietrze
na twarzy, gdy ruszył ulicą w stronę kawiarni na rogu. Bóg
jeden wiedział, jak bardzo potrzebował czegoś, żeby rozjaśnić
umysł. Czuł się jak uderzony w głowę. - Co o niej wiesz?

- Że śpiewa jak anioł i w dodatku umie grać.
-Co jeszcze?

Eric zrównał się z nim.

Rozmawiałem z dyrektorem, Hansem Kellerem, i powie­
dział, że jest życzliwa, zawsze punktualna, bardzo profesjo­
nalna. Studiowała na stypendium u Stoliniego w Mediolanie.
Ma dwadzieścia cztery lata, jej matka nie żyje, mieszka z
ojcem w domku na przedmieściach Genewy. Ojciec jest arty­stą.

Dobrym?

Eric wzruszył ramionami.

- Przeciętnym. - Spojrzał na Jasona z zainteresowaniem. -
A co za różnica? Angażujemy kobietę, a nie jej ojca,

Jason zmienił temat.

Dlaczego gra w drugorzędnym przedstawieniu, kiedy po­
winna być na Broadwayu?

Skąd mam wiedzieć? - zapytał Eric z cieniem irytacji. -
Słuchaj, aprobujesz ja jako kandydatkę numer jeden do roli
Desdemony czy nie?

Aprobuję. - Jason otworzył drzwi do kawiarni, a dzwonek
zabrzęczał wesoło, oznajmiając ich przybycie. Gdy ubrany w
smoking kelner spieszył ku nim przez salę, Jason mruknął: -
Czy uważasz mnie za idiotę? Ona jest absolutnie urzekająca.

Eric uśmiechnął się triumfująco.

- Teraz mówisz rozsądnie. To podpisujemy z nią dzisiaj
umowę?

Jason patrzył bezmyślnie na miłe dla oka, adamaszkowe obrusy. Eric miał rację mówiąc, że zachowuje się cholernie dziwnie, ale chyba nie jest w stanie nad tym zapanować. Jego reakcja na Daisy Justine była nieprawdopodobnie silna, sil­niejsza niż Eric mógł się domyślać.

"To z powodu muzyki" - zapewniał sam siebie. Jak długo czekał na taki glos? Jego reakcja była reakcją na muzykę, nie na kobietę.

Ale w jakiś sposób kobieta i muzyka stapiały się, stając się w jego umyśle jednym.

I to "jedno" stało się całkowicie, wszechogarniającoye^o.

Siedział tam, w teatrze, i dzika zazdrość zalewała go, fala za falą, gdy publiczność ją oklaskiwała. Nie chciał się dzielić tymi chwilami. Nie chciał się dzielić nią.

Usiadł przy stoliku, wziął od kelnera menu, spojrzał na nie i oddał. Kawiarnia. Nigdy nie był zaborczy i jego reakcja była szalona. Ale przecież wszystkie uczucia, jakich doznawał od chwili, gdy ujrzał Daisy Justine po raz pierwszy, były szalone. Boże, był zupełnie irracjonalny w stosunku do niej. Eric na pewno miał rację, pracował zbyt ciężko.


Daisy Justine była Desdemoną, a taki głos jak jej nie poja­wia się codziennie. Gdyby odzyskał równowagę i dał jej do śpiewania swoje utwory, poczułby się ogromnie usatysfakcjo­nowany.

Osłupiały Eric patrzył na niego.

Wyglądasz, jakbyś się zmagał z losami tego świata. Po­
wiedz mi tylko, co chcesz zrobić.

Naturalnie podpiszemy z nią dzisiaj kontrakt - powiedział
niecierpliwie Jason. - Nie mógłbym zaakceptować teraz niko­
go innego do tej roli.

Eric westchnął z ulgą, a potem nagle zachichotał.

- Boże, ona cię naprawdę znokautowała, co? Nie mogę się
doczekać, kiedy będzie śpiewała twoje utwory. Nigdy dotąd
takiego cię nie widziałem.

W tej chwili Jason nie chciał sobie wyobrażać Daisy Justine śpiewającej jego pieśni. Reakcja była zbyt gwałtowna. O ile silniej zareagowałby, gdyby usłyszał, jak ten wspaniały głos śpiewa jego muzykę?

Bzdura! Prawdopodobnie jest równie banalna i głupia jak woskowa lalka i nie miałby problemu z oddzieleniem kobiety od pieśni. Tknęło go dziwne przeczucie. Z jakiegoś powodu nie chciał spotkać Daisy Justine, czuł, że niebezpiecznie jest ją poznać.

Jestem po prostu zmęczony. - Uniknął spojrzenia Erica,
gdyż kelner postawił przed nim parującą filiżankę kawy. -
Myślę, że pozwolę ci pójść do jej garderoby samemu i przed­
stawić jej ofertę. Zaczekam na ciebie za kulisami.

Przykro mi, nie mogę tego zrobić. - Daisy czuła, że głos
więźnie jej w gardle, gdy wymawiała te słowa. Boże, jak
trudno było odmówić Ericowi Hayesowi, kiedy fakt, że w
ogóle ją prosił, wydawał się cudem.

Eric spojrzał na nią zdumiony.

- Czy pieniądze nie są wystarczające? Możemy negocjo­
wać.


Pieniądze są w porządku. Przyjęłabym tę rolę za darmo,
żeby wystąpić w musicalu Jasona Hayesa.

Słyszała pani o nim?

Tu jest Szwajcaria, a nie Timbuktu. Wszyscy znają Jasona
Hayesa. - Nie było to ścisłe. Z pewnością wszyscy znali dzieła
tego człowieka, ale to wszystko. Był typem człowieka tajem­
niczego; stroniący od sławy, samotny i ekscentryczny. Czasa­
mi zdarzało mu się nie przyjść na własną premierę. Daisy
odwróciła się do lustra i zaczęła zmywać makijaż. - Mam
programy ze wszystkich przedstawień, jakie kiedykolwiek
przygotował. Jego muzyka... - ściszyła głos i przełknęła ślinę,
żeby złagodzić czop, jaki miała w gardle - jest wspaniała.

Pieśń nocy jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zro­
bił. To adaptacja Otella Szekspira. Przerobienie tej szutki było
marzeniem Jasona od kiedy byliśmy chłopcami. - Eric kusząco
ściszył gtos. - Zagrałaby pani Desdemonę. To życiowa rola.

Pragnęła, by po prostu zamilkł i poszedł sobie. Nie chciała nic więcej słyszeć. Takiej roli nie można nie przyjąć; paląca, obsesyjna zazdrość mauretańskiego wojownika, która skaziła miłość, jaką żywił do swojej delikatnej wybranki...

- Nie mogę tego zrobić.

- Dlaczego nie? To by panią uformowało.
Zmusiła się do uśmiechu.

- Byłabym zupełnie słabą osobowością, gdybym pozwoliła,
by rola formowała mnie albo załamała. Nie, chodzi po prostu
o to, że nie mogę wyjechać z Genewy.

Woli pani mieszkać futaj niż zostać międzynarodową
gwiazdą?

Nie zależy mi bardzo na sławie. - Zwróciła twarz ku
niemu i powiedziała łagodnie: - Dziękuję za tę ofertę, ale
naprawdę nie mogę tego zrobić. Teraz, jeżeli mi pan wybaczy,
chciałabym się ubrać. Jestem bardzo zmęczona.

Eric niechętnie podniósł się.

- Chciałbym, żeby pani przemyślała tę sprawę. Jason mnie
udusi.

- Nie będę się namyślać. Życzę powodzenia w znalezieniu
Desdemony.

Eric potrząsnął głową i zwrócił się w stronę drzwi.

- Myślę, że Jason nie... - Przerwał i chwilę później drzwi
zamknęły się za nim.

Daisy odwróciła się do lustra i tępo patrzyła w swoje odbi­cie. Już wcześniej otrzymywała wspaniałe oferty, ale nigdy tak cudownej i atrakcyjnej.

Musical Jasona Hayesa to marzenie pieśniarki. Pisał muzy­kę chwytającą za serce i uduchowioną. Wielkie nieba, chciała tej roli!

No cóż, nie mogła jej mieć i należało się z tym pogodzić. Łatwo to powiedzieć, ale dręczący, wewnętrzny ból pozosta­wał.

Musical Jasona Hayesa...

- Odmówiła nam.

Jason przestał opierać się o drzwi prowadzna scenęi i wyprostował się, gdy Eric szedł w jego stronę.

Co?!

Słyszałeś. Nie przyjęła naszej oferty.

Zaproponuj jej więcej pieniędzy.

Powiedziała, że to nie jest sprawa pieniędzy. Ona nie chee
wyjeżdżać z Genewy.

Jason zaklął pod nosem.

- To nie ma sensu.

Eric wzruszył ramionami. - Ona robi wrażenie, że jest całkiem zdecydowana.

Może po prostu próbuje wywindować cenę.

Nie sądzę. - Eric zmarszczył brwi. - Ona jest dosyć bezpo­
średnia. Podoba mi się. Robi wrażenie, że jest taka sama na
scenie i poza nią. Jest bezpretensjonalna, ale... jaśnieje.

W takim razie potrzebujemy jej do roli Desdemony.

Nie sądzę, żeby nam się to udało.

- Akurat - szorstko powiedział Jason. Poczuł ponownie
gwałtowną falę zaborczości, jakiej doświadczył w teatrze. Do


licha, nie pozwoli jej odejść. - Musi być jakiś sposób. - Ruszył wzdłuż słabo oświetlonego korytarza. - Zaczekaj na mnie. Wrócę za chwilę.

Masz zamiar z nią porozmawiać?

Nie - powiedział ponuro Jason. - Mam zamiar podpisać z
nią umowę.

Panno Justine, jestem Jason Hayes.

Daisy zesztywniała i cofnęła się od drzwi. Zdaje się, że Eric Hayes przysłał gruba rybę.

Dzień dobry, panie Hayes. Jestem pana wielką wielbiciel­
ką.

Najwyraźniej nie na tyle wielką, żeby dała się pani namó­
wić, by zagrać główną rolę w moim przedstawieniu - powie­
dział ostro, wszedł do garderoby i zamknął drzwi.

Bardzo grubą rybę. Jason Hayes w niczym nie przypominał swojego brata, ani z wyglądu, ani z charakteru, i Daisy mo­mentalnie poczuła się zagrożona. Tak daleko odbiegał od ste­reotypu wrażliwego muzyka, jak tylko można sobie wyobra­zić. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i był zbudowany jak zawodowy bokser. Jego skóra była opalona na prawie brązowy kolor, a rysy twarzy nie były klasycznie piękne. Kości policzkowe miał zbyt szeroko rozstawione, brwi stano­wiły czarną kreskę nad przenikliwie patrzącymi, błękitno-zie-lonymi oczami, a jego kształtne usta były zbyt zmysłowe. "Otello" - pomyślała nagle, po czym uśmiechnęła się, rozba­wiona tą myślą. Prawdopodobnie niczym nie przypominał posępnego, zaborczego wojownika.

- Nie chciałam pana obrazić - powiedziała łagodnie. -
Uwielbiam pana muzykę.

A ja uwielbiam pani głos. - Nagły uśmiech rozjaśnił ciepło
jego ciemną twarz i wrażenie ponurości zniknęło. - Chcę go i
będę go mieć.

Wyjaśniłam pana bratu, że absolutnie nie mogę...

- Czego pani chce? - zapytał gwałtownie. - Proszę mi
powiedzieć, a dam to pani.


Chciała grać główną rolę w jego musicalu i śpiewać jego pieśni, ale nie mógł jej tego dać.

To niemożliwe.

Dlaczego nie?

Przyczyny osobiste.

Jego spojrzenie skoncentrowało się na jej twarzy.

- Kochanek?

Wyczuła w nim nagłe napięcie, które ją zdumiało.

Wolałabym nie dyskutować na ten temat.

Chce pani stracić taką okazję dla romansu? - zapytał
szorstko.

Nie powiedziałam... - przerwała i cicho dodała: - Ludzie
są ważniejsi od kariery. Miłość jest najważniejsza.

Pani Justine, taka cukierkowa... Nie może pani być... -
Przerwał, przyglądając się uważnie jej twarzy. - Niech mnie
licho! Pani tak myśli naprawdę.

Skinęła głową.

- Oczywiście, że tak myślę. Nie mówię rzeczy, których nie
myślę.

Jak to się rzadko zdarza.
Promienny uśmiech rozjaśnił jej twarz.

Może w Nowym Jorku, nie tutaj.


Założyłbym się, że jest to równie rzadkie po tej stronie
Atlantyku. - Uśmiechnął się z zainteresowaniem. - Uważam,
że będę musiał zbadać to zjawisko.

Nie zawracałabym sobie głowy. Byłoby to marnowanie
pańskiego talentu. Lepiej pan zrobi, jeśli się pan skoncentruje
na swojej muzyce. Przykro mi, ale naprawdę nie mogę praco­
wać z panem, panie Hayes i...

Jason.

Zignorowała tę uwagę i zaczęła się odwracać.

- Jak powiedziałam pańskiemu bratu, sprawa nie podlega
nego... - Przerwała, gdy jego dłoń chwyciła jej nadgarstek.

Elektryczność. Żar. Wibrujący magnetyzm. Zaskoczona spojrzała w górę i zobaczyła jego twarz, która odzwierciedlała jej własne uczucia. Poczuła, że nie może zła-


pać tchu i nagle zdała sobie sprawę, jak blisko jest jego gorące, duże ciało, pachnące mydłem i cytrynowym płynem po gole­niu.

Jego dłoń rozluźniła uścisk.

- Przepraszam, nie chciałem pani dotykać. - Ton jego głosu
stał się nagle gwałtowny. - Ale, do jasnej cholery, uciekała
pani przede mną.

Zwilżyła językiem dolną wargę.

Ponieważ uznałam naszą dyskusję za skończoną. Pan
złożył mi ofertę, a ja ją odrzuciłam.

Nasza rozmowa się nie skończyła. Ona się dopiero zaczę­
ła. - Cofnął się o krok i najwyraźniej usiłował zapanować nad
swoim głosem. - Proszę mi pozwolić zaprosić się na kolację i
jeszcze trochę porozmawiamy.

Potrząsnęła głową.

- Byłoby to bezcelowe. Nie zmieniam zdania.

Patrzył na nią przez chwilę, a jego błękitno-zielone oczy były nieruchomo utkwione w jej twarzy. Potem znowu się uśmiechnął, nie szyderczo czy cynicznie, ale ciepło.

- W takim razie myślę, że będę musiał zmienić je za panią.
Nie zrezygnuję z pani.

Zabrzmiało to dziwnie władczo i ponownie poczuła, że musi być ostrożna.

Nie może pan zrezygnować z tego, czego pan nie ma.

Przejęzyczenie. - Jego oczy zamigotały. - Oczywiście,
chodziło mi o to, że nie zrezygnuję z mojej Desdemony.

Naturalnie. - Odprężyła się. - Oczywiście, że o to chodzi­
ło. Teraz, jeżeli pan pozwoli, chcę pojechać do domu i pójść
spać. Mieszkam pod Genewą, to długa jazda.

Zawiozę panią.

Nie - powiedziała stanowczo.

Jego uśmiech nie zniknął z twarzy, ale Jason zdawał sobie sprawę, że mięśnie jego twarzy trochę zesztywniały.

- Ja się nie poddaję. Urodziła się pani po to, żeby zaśpiewać
Desdemonę.

Z udawana lekkością powiedziała:


- Może kiedyś pozwoli mi pan zagrać w którymś z wędrow­
nych zespołów tutaj, w Europie.

Potrząsnął głową.

- Chcę, żeby pani stworzyła tę rolę. Chcę mieć panią na
Broadwayu. - Odwrócił się i otworzył drzwi. - Dobranoc,
Daisy.

Wymówił jej imię i z jakiegoś powodu ta nagła rezygnacja z formalności wzmogła jej niepokój.

- Dobranoc, panie Hayes.

Spojrzał na nią przez ramię i jeszcze raz poprawił ją:

- Jason.

Zanim zdołała odpowiedzieć, zamknął za sobą drzwi.


- No, to co teraz zrobimy? - zapytał Jasona Eric, gdy wy­
siedli z taksówki przed hotelem Hilton. - Nie możemy jej
zmusić, żeby pojechała z nami.

- Nie. - Jason zapłacił taksówkarzowi, odwrócił się i ruszył
w stronę głównego wejścia do hotelu. - Ale możemy znaleźć
jakiś słaby punkt i wykorzystać to.

Jaki punkt?

Jakikolwiek. - Jason wszedł do hallu. - Ale nie ma potrze­
by, żebyśmy obydwaj siedzieli tutaj bezczynnie. Poleć jutro
do Londynu i zobacz, czy uda ci się podpisać kontrakt z
Colinem Bartlinem na rolę Jagona. Ja się tu wszystkim zajmę.

Eric zmarszczył brwi.

- Jesteś pewny?
Jason skinął głową.

- Zdobycie go może ci zająć trochę czasu. Słyszałem, że
Bartlin ma długoterminowy kontrakt z Fantomem. Mógłbyś za­
dzwonić do Peg i namówić ją, żeby się tam z tobą spotkała.

- Może tak zrobię. - Rozjaśnił się i zrównał z Jasonem, gdy
przechodzili przez hali w stronę wind. - Nigdy nie była w
Londynie, a potrzebne jej są wakacje. Dzieci ostatnio dopro­
wadzają ją do szału. - Nacisnął guzik od windy. - Jeżeli jesteś
pewien, że nie masz nic przeciwko temu, żeby uwikłać się w
negocjacje z Justine.


"Już jestem w nie zamieszany" - pomyślał ponuro Jason. Nie chodziło tylko o muzykę. Ledwie jej dotknął, ale ciało jego było w dalszym ciągu obolałe i podniecone. Ona również odczuwała podniecenie, a jednak poświęcała się dla tego cho­lernego kochanka, który chyba trzymał ją w niewoli.

Poczuł, że ogarnia go wściekłość na tę myśl i wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić. 'To tylko seks" - przekonywał sam siebie. Mężczyznom zdarza się wszak czuć obsesyjne pożąda­nie i nad nim panować. Nie będzie w tym dla niej żadnego niebezpieczeństwa. Podpisze z nią kontrakt. Może spędzą ra­zem kilka nocy, żeby pozbyć się żądzy, a potem on wróci do Nowego Jorku.

Drzwi otworzyły się i weszli do windy.

- Nie przejmuj się. Nie mam teraz nic lepszego do roboty.
Nie przewiduję żadnych problemów z tym, żeby ostatecznie
nakłonić Daisy Justine, by podpisała z nami umowę.

Wprawdzie było już dobrze po północy, ale ojciec jeszcze nie spał, gdy Daisy przyjechała do domu. Nie spodziewała się, że będzie spał. Ostatnio był zupełnie pochłonięty praca. Na­brał zwyczaju wstawania o świcie i malowania aż do godzin nocnych.

Zamknęła drzwi.

Cześć, Charlie.

Cześć - odpowiedział bezmyślnie.

Zrezygnowana potrząsnęła głową, gdy zobaczyła jego wy­soką, niezgrabną sylwetkę skuloną przed sztalugami po dru­giej stronie pokoju, który służył im jako salonik i pracownia zarazem. Silne światło podkreślało siwe pasma w rozczochra­nych, brązowych włosach Charlie'ego i plamy z farby na jego ulubionej niebieskiej koszuli.

Już po północy. Pora spać.

Za chwilę. Chcę uzyskać odpowiedni kolor tej miski... -
Jego spojrzenie skoncentrowało się na płótnie. - Jak dzisiaj poszło?

- Całkiem dobrze. Publiczność chyba uważa, że jestem
niezła. - Podeszła do płótna i oparła głowę o jego ramię,
przyglądając się obrazowi. - Ten mi się podoba. Banan wyglą­
da tak prawdziwie, że można by go zjeść.

Skrzywił się.

Jak pewien krytyk mi kiedyś powiedział, umiem uchwy­
cić fakturę, ale nie duszę.

Co tylko dowodzi, jakim był idiotą. Jak banan może mieć duszę?

Zachichotał.

To samo sobie wtedy pomyślałem. Pamiętam, jaki byłem
wściekły... - Ściszył głos i na nowo skupił się na swoim obrazie.

Jadłeś kolację?

Co? - Spojrzał na nią. - Tak myślę. Chili albo coś w tym rodzaju.

To było wczoraj.

Objęła go zmartwionym spojrzeniem. Zawsze był szczu­pły, ale teraz robił się z każdym dniem chudszy. Płacił za ogrom energii, jaką wkładał w swoją pracę.

Tak? - Dodał trochę szarości do kobaltowego błękitu
miski z owocami. - W każdym razie na pewno coś jadłem.

Zrobię zupę. - Rzuciła torebkę na tapczan i ruszyła w
stronę maleńkiej kuchenki. - A potem idziemy spać.

Jak skończę. - Zawahał się. - Pomyślałem, że może, jeżeli
nie jesteś bardzo zmęczona, mogłabyś mi trochę popozować.
Ten portret ma coś w sobie. Czuję, że jest dobry, Daisy.

Więc dlaczego nie chcesz mi go pokazać?

To niespodzianka.

Nie jestem zmęczona, ale ty musisz odpocząć. Wiesz, co
doktor powiedział... - Przerwała.

Odwrócił się, żeby spojrzeć na nią i uśmiechnął się łagod­nie, potrząsając głową. Obydwoje wiedzieli, że to tylko kwe­stia czasu, ale wymógł na niej obietnicę, że nikomu nie powie i da mu żyć pełnią życia. Nie miała prawa wygłaszać kazań,jak powinien spędzić swoje ostatnie dni, tylko dlatego, że chciała zatrzymać go przy sobie trochę dłużej.

Czuła, że łzy napływają jej do oczu i szybko odwróciła się, żeby ich nie zobaczył.

- Porozmawiamy o tym później. Idę do kuchni.

Charlie przestał pracować nad jej portretem po trzeciej nad ranem i to tylko dlatego, że Daisy stanowczo odesłała go do łóżka pod pretekstem, że jest zbyt zmęczona, by dłużej pozo­wać. Starannie okrył portret, nim wyszła z pokoju. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Daisy wstała i podeszła jeszcze raz do płótna przedstawiającego martwą naturę, nad którym ojciec pracował wcześniej.

Prawdę mówiąc, nie był to bardzo dobry obraz. Zwyczajna martwa natura jak tuzin innych, wystawianych przez obiecują­cych artystów z osiedla. To cholernie niesprawiedliwe. Wszy­stko, czego Charlie chciał, to stworzyć coś wspaniałego. Cięż­ko pracował całe życie, by ten cel osiągnąć. Czemu muza nie mogła pobłogosławić ojca chociaż jednym dziełem, z którego miałby prawo być dumny, nim umrze?

Zmęczona odwróciła się, zgasiła światła i udała się w stro­nę własnej, małej sypialni. Życie nie zawsze jest sprawiedli­we, ale trzeba z niego korzystać jak najpełniej. Mieli dla siebie tych kilka ostatnich miesięcy, a być może jutro Charlie nama­luje swoje arcydzieło.

Zdjęła z siebie błękitną osiemnastowieczną szatę, w której Charlie pragnął ją namalować, i starannie powiesiła ją do szafy. Kiedy po raz pierwszy zobaczył, jak gra Fantynę, stwierdził, że urodziła się do noszenia strojów historycznych, a kiedy postanowił namalować jej portret, nic mu nie odpowia­dało, tylko ta suknia z teatru.

Włożyła szlafrok, podeszła do okna i otworzyła je. Nie było sensu iść spać, zanim trochę nie ochłonie. Zbyt wiele rzeczy wydarzyło się dziś wieczorem i nadal była podekscytowana. Alpy wyglądały surowo w świetle księżyca i zadrżała nieco, patrząc na nie. Wolała góry skąpane w słoiku, gdy widać


bujną trawę u podnóża stoków. Wtedy zawsze przypominała się jej ta wspaniała scena w Brzmieniu muzyki. Teraz cała łagodność zniknęła i zdawało się, że góry to tylko twarda, niedostępna siła.

"Jak Jason Hayes" - pomyślała nagle. Posiadał taką samą zuchwałą, nieodpartą siłę jak góry. Jednak nie był zimny. Zdawała sobie sprawę z wulkanicznego gorąca, tkwiącego pod szorstką powierzchownością.

Pieśń nocy.

Gardło ścisnęło się jej boleśnie i z trudem przełknęła ślinę. Nie mogła sobie pozwolić na myślenie o Jasonie Hayesie czy jego sztuce. W ciągu ostatnich kilku lat odrzucała już różne propozycje. Ból zniknie za jakiś czas. Ważna jest radość śpie­wania, a nie sama kariera.

Ale, drogi Boże, jak bardzo chciałaby być tą pierwszą, która zaśpiewa jego pieśni dla Desdemony!

O wpół do trzeciej następnego popołudnia rozległo się pu­kanie do wejściowych drzwi domku.

- Ja otworzę. - Daisy wstała z ogromnego krzesła przypomi­
nającego tron, zeskoczyła z podwyższenia i szybko przeszła
przez pokój w stronę drzwi. - Kontynuuj uwiecznianie mnie.
Chcę wyglądać przynajmniej tak apetycznie jak twój banan.
Myślę, że należy mi się to za...

Przerwała, otwierając drzwi.

Jason Hayes stał na wycieraczce. Jego wzrok przesunął się po dziewczynie, ubranej w błękitną suknię z kwadratowym, głęboko wyciętym dekoltem. Uśmiechnął się blado.

- Ty rzeczywiście wierzysz w życie rolą, prawda? Bardzo
ładnie. Czy mogę wejść?

Ogarnęła ją panika.

-Nie.

Uniósł brwi.

- Przepraszam?

Spojrzała pospiesznie przez ramię. Charlie był pochłonięty stojącym przed nim obrazem, ale trudno było przewidzieć, kiedy może popatrzeć.

- Proszę odejść. Nie mogę teraz z tobą rozmawiać.

Czy twój kochanek jest taki zazdrosny? - Jego wargi
zacisnęły się. - Myślałem, że mieszkasz z ojcem.

Mieszkam. - Podeszła bliżej i przymknęła drzwi, żeby
zasłonić Jasona Hayesa przed Charlie'em. - Odejdź - warknę­
ła. - Powiedziałam ci, że...

Nie mam zamiaru odejść - przerwał - dopóki nie dostanę
tego, czego chcę.

Nie mam zamiaru... - Przerwała, gdy zobaczyła wyraz
determinacji na jego twarzy. Nie miał zamiaru się poddać. -
Nie możesz wejść. Przebiorę się i spotkamy się w Zeider Cafe
przy tej ulicy za godzinę.

Zamknęła mu drzwi przed nosem i odwróciła się w momen­cie, gdy Charlie podniósł pytająco wzrok.


Wracając na podwyższenie, niedbale wzruszyła ramiona­mi.

- Ktoś zbierający pieniądze na cele dobroczynne. Nic waż­
nego.

ason Hayes stał przed kawiarnią. Wyraz jego twarzy do-kładnie zdradzał, jak bardzo jest niezadowolony, gdy patrzył na Daisy idącą w jego kierunku. "Trudno mu się dziwić" -

pomyślała smutno. Minęły prawie dwie godziny, zanim zdoła-ła się wymknąć, nie budząc podejrzeń Charlie'ego. Pół musi-calowego świata kłaniało się Jasonowi Hayesowi w pas i jej niegrzeczność musiała być dla niego co najmniej niepokojąca. - Wreszcie - powiedział uszczypliwie. - Bałem się, że miej-scowi żandarmi zaaresztują mnie za włóczęgostwo.

Dlaczego nie wszedłeś do środka i nie wypiłeś filiżanki
kawy?

Nie chciałem kawy. - Wziął ją pod rękę i ruszył wzdłuż
ulicy pełnej sklepów. - Przejdźmy się. Mój spokój został nieco
nadszarpnięty i muszę się uspokoić.

Nie masz prawa się złościć. Nie zapraszałam cię tutaj. -
Delikatne dotknięcie wywołało w niej takie samo uczucie jak
to, którego doznała zeszłej nocy. Uwolniła rękę i odsunęła się
od niego. - Prawdę mówiąc, sądziłam, że jasno powiedziałam,
co myślę.

Nie spodziewałem się, że zamkniesz mi drzwi przed no­
sem.

To było niegrzeczne - nie patrzyła na niego - ale nie
chciałam, żeby mój ojciec dowiedział się o twojej propozycji.

Dlaczego nie?

Uczyniłoby go to nieszczęśliwym. Czułby, że nie daje mi
wykorzystać okazji.

A jest tak?

Może. - Jej spojrzenie niespokojnie powędrowało w kie-
runku jego twarzy. - Ale nie może o tym wiedzieć.

Zamarł.

Czy twój ojciec trzyma cię tutaj? Myślałem, że mówiłaś o
kochanku...

To ty tak powiedziałeś. - Potrząsnęła głową. - Kiedy ja
miałabym czas na romans? Jestem albo w teatrze, albo tutaj.

Dobrze - powiedział z satysfakcją. - Z ojcem powinienem
sobie poradzić o wiele łatwiej niż z kochankiem. Przynajmniej
nie istnieje problem zazdrości.

Układ kobieta - mężczyzna nie musi zawierać elementu-
zazdrości.

- Nie musi, ale często tak się dzieje. - Uśmiechnął się
krzywo. - Szekspir dobrze o tym wiedział. Zadrżała.

Zazdrość to okropne uczucie. Nie rozumiem go.

Sam miałem z nim kilka problemów, kiedy pisałem Pieśń
nocy. - Odwrócił od niej wzrok. - Zaczynam to teraz trochę
lepiej rozumieć. - Zmienił temat. - Twój ojciec powinien
chcieć dla ciebie jak najlepiej. Jakim musi być samolubnym
skurczybykiem, jeżeli cię powstrzymuje przed wykorzysta­
niem takiej okazji!

On nie jest samolubny - powiedziała gwałtownie. - Char­
lie nigdy nie powstrzymałby mnie przed niczym, co chciała­
bym zrobić. Jest dobry, hojny i...

Spokojnie. - Podniósł do góry rękę, żeby zatrzymać potok
słów. - Przepraszam. Na pewno jest taki, jak mówisz.

Wzięła głęboki oddech.

- To mój wybór. Nie mogę go zostawić.

Jesteście tak sobie bliscy?
Gwałtownie skinęła głową. Charlie?

- Tak naprawdę jest moim ojczymem. Moja matka zmarła,
kiedy miałam pięć lat i od tego czasu mamy tylko siebie. - Jej
oczy płonęły. - I nie jest egoistą. Zrobił dla mnie wszystko.
Swoją pracę kocha bardziej niż cokolwiek na świecie, ale
zrezygnował nawet z malarstwa na pięć lat i poszedł do pracy,
żeby stać go było na opłacenie moich lekcji śpiewu u Stolonie-
go.


W takim razie nie chciałby, żebyś poświęciła tę okazję.
Umożliwił ci ją.

Oczywiście, że nie. - Patrzyła wprost przed siebie. - I
dlatego nie może się o niej dowiedzieć.

Jego spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy.

Myślę, że może będę musiał porozmawiać z twoim ojcem.

Nie! - Jej ręce zacisnęły się w pięści. - Czy nie słuchałeś?
Nigdy bym ci nie wybaczyła, gdybyś mu powiedział, że złoży­
łeś mi tę propozycję.

Ale jeszcze mógłbym dostać to, czego chcę - powiedział
chłodno. - Jeżeli twój ojciec jest tak niesamolubny, jak twier­
dzisz, może cię zmusi do przyjęcia propozycji.

Patrzyła na niego przerażona.

Nie zrobiłbyś tego.

Chcę, żebyś grała Desdemonę.

A to, czego ja chcę, w ogóle się nie liczy?

Ty też tego chcesz. - Zniżył ton głosu do pełnej pasji
intensywności. - Masz grać tę rolę. Sprawię, że zechcesz tego
tak samo jak ja.

Patrzyła zafascynowana, złapana w utkaną przez niego pa­jęczynę. W tej chwili prawie mogła uwierzyć, że jest on w stanie sprawić, by zrobiła wszystko, czego on sobie życzy.

Zaśmiała się niepewnie.

Mój Boże, czy zawsze jesteś taki zawzięty?

Kiedy coś jest dla mnie ważne. - Jego zachowanie zmie­
niło się, jakby zarzucił pelerynę na tamtą pełną pasji intensyw­
ność. Skrzywił się smutno. - Eric twierdzi, że jestem zmęczony.

Jestem w stanie w to uwierzyć. Jesteś bardzo... twardy.

A ty bardzo łagodna. - Przyjrzał się jej rysom. - Idealizm
i samopoświęcenie. Jesteś anachronizmem w dzisiejszym
świecie. Myślę, że potrzebny ci jest ktoś, kto uratowałby cię
przed samą sobą.

Niszcząc spokój mojego ojca?

Może dojdziemy do kompromisu. - Jason uśmiechnął się
blado. - Możemy zawrzeć umowę. Daj mi dwa tygodnie.

Popatrzyła na niego w osłupieniu.

Pozwól mi przyjeżdżać tutaj codziennie i opowiadać ci o
Pieśni nocy i moich planach związanych z nią. W zamian za to
obiecam ci, że nie wspomnę twojemu ojcu o mojej propozycji.

To strata czasu. Nie zdołasz mnie przekonać.

To mój czas. - Wzruszył ramionami. - Potrafię być cał­
kiem przekonujący.

Nie wątpiła w to. Już czuła, że siła jego osobowości jest prawie nieodparta.

A jeżeli po dwóch tygodniach w dalszym ciągu będę
mówić "nie"?

Wtedy wrócimy do punktu wyjścia. - Napotkał jej spojrze­
nie. - Nie będę cię okłamywać. Nie mam zamiaru się podda­
wać, ale będziesz miała za sobą okres dwutygodniowej łaski.

I dwa tygodnie mogą wystarczyć, żeby przekonać go, że myśli tak, jak mówi. Człowiek taki jak Jason Hayes na pewno ma wiele zajęć. Może się znudzić i stracić cierpliwość na długo przed upływem dwóch tygodni i odlecieć z powrotem do Nowego Jorku w poszukiwaniu nowej Desdemony.

Nagłe ukłucie, które poczuła na tę myśl, to nie ból, tylko ulga, zapewniała samą siebie.

- Nie mogę cię przekonać, że będzie to bezcelowe?
Potrząsnął głową.

- Dobrze - ustąpiła nagle. - Dwa tygodnie. - Napotkała jego
spojrzenie. - Ale nie wolno ci się przyznać mojemu ojcu, jak
się nazywasz ani kim jesteś. Przedstawię cię jako przyjaciela,
którego poznałam we Włoszech. Powiemy mu, że pracujesz
przy tym musicalu. Musisz dać mi słowo, że niczego nie
będzie podejrzewać.

-1 zaufałabyś mojemu słowu?

Tak - odpowiedziała po prostu. - Jesteś twardym człowie­
kiem, ale nie wierzę, że okłamywałbyś mnie.

Rozumiem. - Przyjrzał jej się uważnie. - Jeszcze zaufanie.
Ewidentny anachronizm. Sądzę, że będę musiał wynająć dla
ciebie goryla, gdy sprowadzę cię do Nowego Jorku.

- Nie mam zamiaru...
Przerwał jej, machając ręką.


Możemy to omówić później. Jutro będę u ciebie w domu
za dziesięć... - Przerwał, marszcząc brwi. - Nie, namyśliłem
się. Przyjadę po ciebie wieczorem po przedstawieniu. Nie
podoba mi się, że masz jechać sama taki kawał dróg*..

Robię to od premiery - przypomniała mu sucho.

Ale te dwa tygodnie są moje i spędzimy je po mojemu. -
Obrócił ją i zaczął szybko iść z powrotem drogą, którą przy­
szli. - Teraz odprowadzę cię do domu, żebyś odpoczęła. Fan-
tyna to trudna roła i z pewnością wyczerpująca.

Nie fizycznie.

Role wymagające wysiłku emocjonalnego są jeszcze gor­
sze. - Spojrzał na nią poważnie. - A ty jesteś kobietą, która daje
z siebie wszystko w tym, co robi.

W jego głosie nie było cienia insynuacji seksualnych, a jednak poczuła nagle, że wdziera się w nią przenikliwa świa­domość. Pomyślała, że być może popełnia błąd, zgadzając się spotykać go przez następne dwa tygodnie. Nigdy przedtem nie reagowała tak na mężczyznę.

- Znowu się nad tym zastanawiasz. - Przyjrzał się jej twarzy
badawczo. - Czy to coś pomoże, jeżeli powiem ci, że nie łamię
obietnic?

Świadomość, że tak łatwo udaje mu się odgadywać jej myśli, zwiększyła jedynie jej niepokój.

- Daj mi szansę. - Jego słowa brzmiały dziwnie nieporad­
nie. - To znaczy dla mnie cholernie dużo.

Gdy spojrzała na niego, poczuła ogarniającą ją falę ciepła. Zdawała sobie sprawę, nie jest przyzwyczajony prosić o co­kolwiek, a wyraz jego twarzy był rozczulająco chłopięcy. Któż by odgadł, że poczuje instynkt macierzyński w stosunku do człowieka takiego jak Jason Hayes?

Odwróciła wzrok i przyspieszyła kroku.

- Przecież powiedziałam ci, że to zrobię, prawda?
Wydał westchnienie ulgi i wydłużył krok, żeby jej dorów­
nać. Kiedy zaczął mówić, jego głos był celowo beztroski.

- Zgadza się, powiedziałaś. Tylko sprawdzałem.

Telefon dzwonił, kiedy Jason otwierał drzwi swojego apar­tamentu dwie godziny później.

Gdzie, do cholery, byłeś? - zapytał Eric. - Dzwonię...
Jason przerwał mu.

Co się dzieje? Nie możesz załatwić z Bartlinem?

- Jeszcze nie miałem okazji się z nim spotkać. Jutro idziemy
na lunch. - Eric zamilkł na chwilę. - Pomyślałem, że powinie­
neś wiedzieć. Cynthia jest tutaj.

Jason zesztywniał.

W Londynie?

Mieszka w hotelu Claridges.

Skąd wiesz?

Poszedłem do teatru, żeby sprawdzić kasowość angiel­
skiej wersji Niewinnych i Jessup powiedział mi, że wstąpiła i
pytała o ciebie.

Czy wie, gdzie jestem?

Jeszcze nie. - Eric zawahał się. - Zanim Jessup wspomniał,
że ona tu jest, powiedziałem mu, że jesteś w Genewie. Ale
kazałem mu obiecać, że nie powie nikomu.

"Dużo by to dało, gdyby Cynthia zarzuciła swoje sieci na Jessupa" - pomyślał Jason ze znużeniem. Był tym wszystkim zmęczony.

Bądź w kontakcie z Jessupem. Kiedy jej powie, chcę o
tym wiedzieć.

Może się nie dowie, Jasonie.

Wiedział lepiej. Cynthia zawsze dowiadywrafe %!ą tego, czego chciała.

- Daj mi znać.

Eric zamruczał przekleństwo pod nosem.

Do jasnej cholery. To nie fair.

Nie ma o czym mówić - powiedział Jason ostro. - Kiedy
Peg przyjeżdża?

Jutro wieczorem. Podpisałeś już umowę z Daisy Justine?

Pracuję nad tym. Porozmawiam z tobą jutro, Ericu. Po­
zdrów Peg.

Odwiesił słuchawkę, patrząc na nią niewidzącym wzro­kiem. Czasu było coraz mniej. Czuł, jak ogarnia go frustracja. Wydawało mu się, że pogodził się z sytuacja, ale jakoś tym razem było gorzej,

Idąc do łazienki, zaczął rozpinać koszulę. Potrzebna mu była kąpieli i drink, zanim ubierze się, by pojechać po Daisy do teatru.

Wszedł pod prysznic i pozwolił ciepłej wodzie spływać po ciele. Mięśnie miał tak zesztywniałe z napięcia, że nie reago­wały na łagodzący strumień. Może powinien spróbować wziąć zimny tusz? Przynajmniej zlikwidowałby podniecenie, jakie odczuwał, od kiedy zobaczył Daisy. A pożądanie było tylko jego częścią. Cóż, do licha, ona z nim robił?

Zamknął oczy. Uczucie czułości ogarnęło go bolesną falą, gdy przypomniał sobie, jak stała w promieniach słońca, pa­trząc na niego spojrzeniem pełnym namysłu, tak jaśniejąca, że wydawała się być częścią blasku słonecznego. Chciał ją objąć i ochraniać, i...

Gwałtownie sięgnął ręką i zamknął wodę. To nie czułość, to zwyczajna obsesja seksualna. Była w innym typie i jej opór pobudził jego libido. To nie czułość.

Nie mógł pozwolić, żeby to była czułość.

Jason czekał na Daisy w zaułku przy wyjściu na scenę. Serce jej mocniej zabiło i próbowała ukryć nagłą radość, jaką poczuła na sam jego widok.

Powiedziałam ci, że to nie jest konieczne. Mam własny
samochód i będzie mi jutro potrzebny na dojazd do teatru.

Nie, nie będzie. - Wziął ją pod rękę i poprowadził w stronę
ulicy. - Nie ma problemu. Od tej pory będę cię codziennie
zawoził i przywoził. - Otworzył drzwi ciemnoniebieskiego
mercedesa zaparkowanego przy krawężniku. - Poproszę kogoś
z hotelu, żeby jutro odprowadził twój samochód do domu.

Wsiadając do samochodu, rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie. Skrzywił się.

- Znowu cię zdenerwowałem.


Jestem przyzwyczajona sama załatwiać swoje sprawy.
Obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

A ja... lubię załatwiać sprawy dla ciebie.

Znowu wyczuła w nim tę zaskakującą nieporadność i zno­wu poczuła, że mięknie.

Myślę, że możemy odbyć kilka rozmów na temat zasad
ruchu wyzwolenia kobiet.

Zazwyczaj nie jestem szowinistą. - Patrzył wprost przed
siebie, zapuszczając silnik i odjeżdżając od krawężnika. - To
jest co innego. Chcę cię chronić. Muszę cię chronić.

Popatrzyła na niego zdumiona.

Nie rozwijał tematu, tylko go zmienił.

- Nie sądziłem, że to możliwe, ale dzisiaj wieczór byłaś
jeszcze lepsza niż wczoraj.

Byłeś na widowni?
Skinął głową.

Ale chyba już więcej nie pójdę.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.


Przypuszczam, że widziałeś ten musical tyle razy, że musi
cię śmiertelnie nudzić.

Muzyka nigdy mnie nie nudzi. - Jego dłonie zacisnęły się
na kierownicy. - Chodzi o ciebie.

-Co?

Zaśmiał się chrapliwie.

Jestem zazdrosny. Wczoraj wydawało mi się, że jestem
tylko wyprowadzony z równowagi, ale dzisiaj znowu było to
samo. - Potrząsnął głową. - Szaleństwo.

Nie wiem, o czym mówisz.

Popatrzył na nią z ukosa, jego blade oczy błyszczały w świetle tablicy rozdzielczej.

- Nie chciałem się tobą dzielić. Pragnąłem, by to doświad­
czenie było wyłącznie moje.

Zaszokowana, siedziała bez tchu.

- Przestraszyłem cię. - Zaklął cicho. - Teraz myślisz że,
jestem stuknięty. Psiakrew. Może tak jest


Sądzę, że powinno mi to pochlebiać - powiedziała powoli.

Ale uważasz nadal, że jestem stuknięty. - Zrobił głupią
minę. - W porządku. Myślę o sobie to samo. Nigdy mi się to
przedtem nie zdarzało. Usiłuję siebie przekonać, że to tylko
twój głos.

Jej spojrzenie pobiegło ku niemu.

- Oczywiście, że mój głos.
Potrząsnął głową.

- Tylko częściowo - przerwał. - To seks. - Usłyszał, jak
gwałtownie wciągnęła powietrze. Spojrzenie, które jej rzucił,
było jak błękitno-zielona lanca. - Nie możesz się dziwić. Wie­
działaś, że tak jest.

Tak, wiedziała. Hormony były obecne od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła.

- Istnieje... pociąg.

To więcej niż pociąg. To obsesja.
Przełknęła ślinę.

Nie chcę mieć z tobą romansu.

To dotyczy nas obojga. Więc co zrobimy?


Zignoruj to. - Zacisnęła dłonie na pasku torebki. - Mógł­
byś wrócić do Nowego Jorku.

Nie ma mowy. - Uśmiechnął się krzywo. -1 mylisz się.
Nie mogę tego zignorować. Wiesz, o czym myślę, od kiedy
wsiadłaś do samochodu?

Potrząsnęła głową przecząco. -1 nie chcę wiedzieć.

- Myślę o tym, że bardzo chciałbym rozpiąć tę jedwabną
bluzkę i przyjrzeć się twoim piersiom.

Jej oczy rozszerzyły się, gorąca fala ogarnęła całe ciało, a gdy jego spojrzenie przesunęło się w dół, ku wzniesieniu jej piersi, wymruczała łagodny protest.

- Myślę o tym, jak rubinowe mogą być twoje sutki. Myślę,
jak bardzo chciałbym, żebyś się zbliżyła i pozwoliła mi się
pieścić w czasie jazdy. Myślę, jak bardzo chciałbym zjechać z
szosy i zdjąć...

- Przestań. - Jej głos drżał i usiłowała nad nim zapanować.

- Nie jesteśmy parą nastolatków.

- Nigdy tak się nie czułem jako nastolatek - powiedział
ochrypłym głosem. - Powiedziałem ci, że to dla mnie coś
nowego. - Zmusił się do obserwowania drogi. - Wrócisz ze
mną do hotelu?

-Nie. Zaklął cicho.

Cholera, przecież chcesz tego.

Nie miewam jednodniowych przygód.

Tylko w ten sposób możemy się tego pozbyć. To nie
będzie romans. Żadnych zobowiązań. Tylko pozwól mi...

Nie! - Usiłowała powstrzymać swój głos od drżenia. - Nie
jestem zwierzęciem. Poza tym, to by wszystko skomplikowa­
ło. Nie umiem sobie teraz z tym poradzić.


Czy myślisz, że ja umiem? - Zjechał na bok szosy i
wyłączył silnik. Siedział pochylony nad kierownicą, a palce
zbielały mu, gdy kurczowo ściskał gładki plastyk. - Słuchaj, to
musi się stać. Musisz zagrać Desdemonę, a ja nie mogę odczu­
wać tej... - przerwał, szukając słów - zaborczości. Może gdy­
byśmy...

Ach, rozumiem! - Rozmawiali o pożądaniu, a nie o żad­
nym subtelniejszym uczuciu i nie powinna się czuć tak zranio­
na. Mimo to zdawała sobie sprawę, że jej głos brzmi zimno. -
Wydaje ci się, że jeżeli wskoczymy do łóżka, będziesz w
stanie patrzeć na mnie z większym dystansem. Jak czarująco
powiedziane. Myślę, że wolę twoją muzykę od tekstów.

Próbuję być uczciwy. Myślisz, że przychodzi mi to łatwo?

- Patrzył wprost przed siebie. - Pojedź ze mną. Nie mam
szczególnego bzika. Obiecuję, że będzie ci dobrze.

- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli zawieziesz mnie do domu.
Wymamrotał przekleństwo pod nosem i zapalił silnik.
Reszta jazdy minęła w milczeniu, ale atmosfera była tak

nabrzmiała emocjami, że Daisy trudno było oddychać.

W oknach paliło się światło, gdy Jason zatrzymał samo­chód przy krawężniku.


Czy ojciec zawsze na ciebie czeka?

Późno chodzi spać. Prawdopodobnie pracuje. - Sięgnęła
do klamki. - Dobranoc.

Zaczekaj. - Położył jej dłoń na ramieniu. Gorzki uśmiech
wykrzywił mu usta, gdy usłyszał, jak z trudem złapała oddech
pod jego dotknięciem. - Widzisz? Nie mogę położyć na tobie
ręki, bo obydwoje od razu płoniemy. - Jego dłoń przesunęła
się, by dotknąć jej szyi, a następnie zjechała w dół, by dotknąć
górnego guzika jej bluzki. Przez cienki jedwab czuła ciepło
jego palców. Jej piersi pęczniały, dotykając materiału, a mięś­
nie brzucha instynktownie się napięły. Wiedziała, że powinna
zerwać czar i wysiąść z samochodu, ale nie była w stanie się
ruszyć.

Wyjął z dziurki perłowy guzik i wskazującym palcem po­woli masował jej ciało między piersiami. Zwróciła uwagę na kontrast, jaki tworzyła jego opalona dłoń i delikatny jedwab jej bluzki, blady blask jej piersi pod jego palcem.

- To się musi stać, Daisy - powiedział łagodnie.

Jego palec wśliznął się pod stanik i dotknął sutka. Przy­gryzła dolną wargę, żeby nie krzyknąć, gdy masował tam i z powrotem nabrzmiały koniuszek. Chciała nachylić się ku nie­mu, ściągnąć bluzkę i pociągnąć jego usta ku...

- Nie! - Otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. - Nie
musi, do cholery. Nasza umowa nie miała nic wspólnego z
seksem.

- Ale to, co jest między nami, ma wszystko wspólne z
seksem. Gdybyś pojechała ze mną, może bylibyśmy w stanie
zobaczyć istotę sprawy.

Stała na chodniku, patrząc na niego.

Proszę cię - szepnęła. - Nie chcę śpiewać w twoim przed­
stawieniu. Nie chcę cię więcej widzieć.

Nie przejmuj się. Nie będę cię zmuszać. Chyba zdawałem
sobie sprawę, że to za wcześnie, ale czas mi się kończy.

Czas ci się kończy?

Nieważne. - Włączył zapłon. - Do zobaczenia jutro.

Nie.


Zmarszczył brwi.

- Nie masz się czego obawiać. Nie jestem gwałcicielem.
Poczekam, aż przyjdziesz do mnie sama.

Nie bała się, że będzie stosował przemoc. Nie tyle bała się jego, ile magnetyzmu, który przyciągał ich do siebie.

To nie jest dobry pomysł. Mam wystarczająco dużo pro­
blemów bez...

Więc daj mi je rozwiązać.

- W zamian za igraszki na sianie?
Wzdrygnął się, jakby go dotknęła.

Nie jestem zupełnym skurwielem. Powiedziałem, że chcę
ci pomóc.

Oczyścić drogę prowadzącą do zagrania Desdemony?

Nie, więcej niż to.

Nie wierzę ci.

Wiem. - Wzruszył ramionami ze znużeniem. - Będę tutaj
jutro w południe.

Popatrzyła na niego bezradnie, nim ruszyła ku domowi. Chwilę później drzwi zatrzasnęły się za nią.

Charlie stał przed sztalugami po drugiej stronie pokoju i nie popatrzył na nią.

- Cieszę się, że wróciłaś do domu. Ta przeklęta martwa
natura doprowadza mnie do rozpaczy. Czy jesteś zbyt zmęczo­
na, by pozować?

Słodki Boże, nie chciała dzisiaj pozować. Była rozbudzona, płonęła, tęskniła... Niczego nie chciała, tylko zamknąć się w swoim pokoju, pójść do łóżka i pozwolić, by błogosławione zapomnienie snu wymazało te chwile w samochodzie z Jaso-nem.

Charlie dalej nie patrzył.

- Daisy?

Nie była nastolatką oszalałą na punkcie seksu. Musiała poradzić sobie z tym magnetyzmem, jaki pociągał ją ku Jaso-nowi. Nie mogła się ukryć przed tym, co czuła i nie miała prawa folgować swym żądzom, mając taką dużą odpo­wiedzialność w stosunku do Charlie'ego.


- Nie jestem zmęczona. - Uśmiechnęła się do niego łagod­
nie. - Pozwól mi się tylko przebrać i uczesać i zaraz wracam
do ciebie.

Nazajutrz Daisy czekała przed domem, gdy samochód za­trzymał się przy krawężniku. Instynktownie zesztywniała, ob­serwując idącego w jej stronę Jasona. Był ubrany w spłowiałe dżinsy, brązowe, skórzane mokasyny i turkusową bawełnianą bluzę. Wyglądał zupełnie inaczej niż ten elegancki mężczy­zna, z którym rozstała się wczoraj w nocy. Mógł być jednym z bezpretensjonalnych młodych artystów mieszkających w St. Geneve. Nie, nie miała racji. Gdy się zbliżył, mogła wyczuć tę kontrolowaną siłę, której w niczym nie mógł umniejszyć niezobowiązujący strój.

Podniósł swoje czarne brwi.

Pilnujesz wejścia?

Wczoraj w nocy myślałam o tym, co powiedziałeś. To
nielogiczne, żebym to ja była tym, co cię naprawdę pociąga.
Nie jestem typem kobiety, na punkcie której mężczyźni dosta­
ją obsesji. - Szybko mówiła dalej. -1 doszłam do wniosku, że
to Desdemona.

Patrzył na nią tępo.

- Nie rozumiesz? W twoim umyśle zmieszałam się z Desde­
mona.

- Naprawdę?
Skinęła głową.

Jesteś wrażliwym, twórczym człowiekiem i to naturalne,
że identyfikujesz się z postaciami w sztuce, nad którą tak
długo pracujesz.

Wrażliwym? - Słowo to brzmiało kwaśno w jego ustach. -
Boże, jak ja nienawidzę tego słowa. Chowałem się w Bronxie,
w ubogiej dzielnicy. Czy wiesz, ile rozwaliłem nosów jako
dziecko, żeby udowodnić, że nie jestem wrażliwy?

Zdała sobie sprawę, że w ogóle niewiele wie o nim. Nagle wyobraziła sobie Jasona całkowicie pochłoniętego muzyką i


równocześnie walczącego o normalne dzieciństwo wśród ró­wieśników. Poczuła nagły przypływ litości.

O, Boże. To musiało być dla ciebie okropne.

Przetrwałem. - Przyjrzał się jej wzruszonej twarzy i za­
mglonym oczom i ze zdumieniem potrząsnął głową. - Tylko
się sobie przyjrzyj. Opowiadam ci historię trudnego dzieciń­
stwa, a ty już się wzruszasz. Łatwo ci to idzie. W Bronxie nie
przeżyłabyś ani pięciu minut.

Zaperzyła się.

- Odczuwanie współczucia nie jest objawem słabości. Mo­
że gdybyś usiłował wytłumaczyć coś tym dzieciom, zamiast
rozwalać im nosy, miałbyś łatwiejsze życie.

Uśmiechnął się.

Jeżeli tak uważasz... - Przerwał. - Więc sądzisz, że dlatego
chcę iść z tobą do łóżka, że jesteś Desdemoną? A dlaczego ty
chcesz pójść do łóżka ze mną? Czy uważasz mnie za Otella?

Ja nie mówiłam o sobie - powiedziała szybko.

Ależ tak. - Uniósł brwi. - Zastanówmy się. Rozumiem
Otella, ale nie jesteśmy aż tak do siebie podobni. Jestem zbyt
wielkim egoistą, by zabić kobietę, którą kochałem. - Uśmiech­
nął się drapieżnie. - Zabiłbym jej kochanka, a potem znalazł­
bym inny sposób, żeby ją ukarać.

- Posłuchaj mnie. - Przestała panować nad rozmową. -
Kiedy pogodzisz się z faktem, że nie będę Desdemoną, pra­
wdopodobnie przestaniesz mnie uważać za atrakcyjną.

Uśmiechnął się z zainteresowaniem.

Mów dalej.

Pomyślałam, że pójdziemy na spacer na wzgórza. Możesz
mi opowiedzieć o musicalu.

Rozumiem. - Strzelił palcami. - Ja próbuję przekonać cię,
żebyś zagrała rolę. Ty odmawiasz. Mnie natychmiast przecho­
dzi obsesja, którą mam na twoim punkcie i spokojnie odcho­
dzę w swoją stronę. Czy tak wygląda scenariusz? - Potrząsnął
głową i przez chwilę błysk czułości przemknął przez jego
twarz. - Przepraszam, kochanie, ale to zbyt proste. Właśnie
tego można się było po tobie spodziewać.


Zarumieniła się.

Ja nie jestem prosta.

Ależ jesteś - powiedział cicho. - Posiadasz wspaniałą,
promienną prostotę ducha, jakiej nigdy przedtem nie widzia­
łem. - Podniósł rękę, kiedy otworzyła usta, żeby coś powie­
dzieć. - Ja cię nie obrażam. Nigdy nie uważałem, że prostota
oznacza głupotę. Jesteś ewidentnie inteligentna, nawet jeżeli
masz w głowie lekki zamęt.

Nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Czułość, humor, smutek - to wszystko było widoczne na jego twarzy. Nagle zapragnęła poznać go lepiej, bliżej. Zeszła z werandy i zaczęła iść w stronę bramki.

- Pójdziemy?
-Nie.

Odwróciła się i popatrzyła na niego, zdumiona.

- Zeszłej nocy nie mogłem spać i też podjąłem kilka decy­
zji. - Uśmiechnął się. - Wprawdzie nie mogę twierdzić, że
poddałem naszą sytuację klinicznej analizie. Byłem cholernie
podniecony i zraniony. - Odwrócił się w stronę domku. - I
doszedłem do wniosku, że nie mam zamiaru ułatwić ci pozby­
cia się mnie.

Wyciągnął rękę do kołatki na drzwiach.

Nie! - Pobiegła alejką, ale on już otworzył drzwi i wcho­
dził do domku.

Pan Justine? - Jason szedł przez pokój w stronę Charlie'e-
go. - Jestem Jason Link. Może Daisy wspominała panu o
mnie?

Odczuła ogarniającą ją ulgę. Link, a nie Hayes. Nie ma zamiaru złamać danej obietnicy. Charlie spojrzał zdumiony.

Obawiam się, że nie, panie Link. - Jego pytające spojrze­
nie powędrowało do Daisy. - Nie wiedziałem, że będziesz
miała towarzystwo. Myślałem, że sama idziesz na spacer.

Chyba zapomniałam powiedzieć o Jasonie.

Jestem zdruzgotany. - Lekko powiedział Jason, wyciąga-
jąc rękę do Charlie'ego. - Dużo o panu słyszałem, panie Justi-


ne. Musi pan być niezwykłym człowiekiem, żeby zasłużyć na przywiązanie, jakie Daisy żywi do pana. Charlie potrząsnął rękę Jasona.

Mam szczęście - powiedział po prostu. - Gdzie poznał pan
Daisy, panie Link?

Jason. Poznaliśmy się w Mediolanie, a dwa tygodnie temu
przystąpiłem do tego samego zespołu.

- Jest pan śpiewakiem?
Jason skrzywił się.

- Nie zadałby pan takiego pytania, gdyby pan usłyszał mnie
pod prysznicem. Jestem pianistą w orkiestrze.

Maskowe brwi Chrlie'ego uniosły się w zdumieniu.

W ydawało mi się, że mają już pianistę.

To na razie zajęcie na pół etatu. Wypełniam luki w czasie
wakacji i weekendów.

Rozumiem. - Spojrzenie Charlie'ego znowu powędrowało
ku Daisy. - Cieszę się, że pana poznałem, panie Link. Daisy
rzadko przyprowadza kogoś do domu. Obawiam się, że jestem
zbyt egoistyczny i przez ostatni rok trzymam ją dla siebie.

Bzdury. - Daisy weszła do pokoju i zamknęła drzwi. - To
ja jestem egoistką.

Podoba mi się ten pokój. - Spojrzenie Jasona objęło bla-
dobeżową i kremową tapicerkę tapczanu i dobranego kolorem
fotela klubowego, kolorowe dywaniki porozkładane na sosno­
wej podłodze, a następnie ladę śniadaniową, oddzielającą sa­
lonik od przyległej kuchenki. - Przytulny.

Charlie krzywo się uśmiechnął.

Eufemizm na "maleńki".

Nie. - Jason napotkał wzrok Charlie'ego. - Mówię, co
myślę. To prawdziwy dom. - Podszedł do starego pianina,
które stało przy ścianie. - Miałem takie w mieszkaniu w Que-
ens.

- Pan jest z Nowego Jorku?
Skinął głową.

- Tam urodzony i wychowany. - Podszedł i przyjrzał się
obrazowi, nad którym Charlie pracował. - Daisy. - Przekrzy­
wił głowę. - Myślę, że uchwycił pan podobieństwo.

Błękitne oczy Charlie'ego rozjaśniły się.

To najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem.

To niesprawiedliwe - zaprotestowała Daisy. - Nie pozwoli
mi nawet rzucić na niego okiem.

Jason uśmiechnął się blado, dalej wpatrując się w obraz.

Rozumiem, dlaczego. - Spojrzał na Charlie'ego. - Proszę
sobie nie przeszkadzać.

Pracowałem nad tłem. Do pracy nad postacią potrzebna
mi jest Daisy. - Jego spojrzenie wróciło tęsknie do obrazu. -
Może kiedy wrócicie ze spaceru...

Dlaczego nie teraz? - Jason dał Daisy znak ręką, żeby
weszła na podwyższenie. - Nie mam dzisiaj ochoty na górską
wspinaczkę. Róbcie to, co robilibyście normalnie, a ja pokręcę
się po domku i popatrzę. Nigdy nie widziałem artysty przy
pracy.

Charlie popatrzył z powątpiewaniem.

Jest pan pewny?

Jestem pewny. - Jason uśmiechnął się zdumiewająco ła­
godnie, gdy patrzył na starszego mężczyznę. - Proszę ją malo­
wać. Jest widocznie cholernie inspirującym tematem. - Od­
wrócił się i ruszył do kuchenki. - Nie będzie wam przeszka­
dzało, jeżeli się poczuję jak u siebie w domu? Zrobię dla nas
kawę, podczas gdy geniusz będzie płonął, a potem może za­
gram wam jakąś nastrojową muzykę.

Każdą, byle nie heavy metal.

- Ja zrobię kawę - powiedziała Daisy.
Popatrzył na nią przez ramię.

-1 będziesz marnować czas, kiedy ojciec może malować? Za kilka godzin będziemy musieli wyruszyć do teatru. - Po­szedł do kuchenki i zaczął otwierać szafki. - Ja zrobię kawę.

Daisy spojrzała na niego niepewnie. Jason wtargnął do domku, oczarował Charliego i wśliznął się do ich gospodar­stwa, wszystko w ciągu kilku minut.


Jeżeli wolisz nie... - powiedział Charlie z wahaniem. -
Wiem, że planowałaś co innego.

Nie, w porządku. - Weszła na podwyższenie i usiadła na
krześle, dalej patrząc na Jasona poruszającego się po kuchen­
ce. - Nic nie szkodzi.

Zachowanie Jasona w ciągu następnych kilku godzin zdu­miało Daisy. W jakiś sposób zdołał pozbyć się aury ważniaka, jaka go otaczała i stał się sympatyczny i bezpretensjonalny. Zrobił kawę i podał ją, usiadł do pianina i zagrał kilka utwo­rów Chopina. Potem usiadł po turecku na podłodze przed podwyższeniem i w milczeniu obserwował, a godziny mijały. Dopiero kiedy Charlie skończył pracę, zaczął prowadzić zdawkową rozmowę do czasu, kiedy nadeszła pora, by Daisy przebrała się i pojechała do teatru.

Podoba mi się - szepnął Charlie do Daisy, zanim wyszli. -
Przyprowadź go jeszcze.

Zobaczymy. - Pocałowała go lekko w policzek i ruszyła za
Jasonem ku mercedesowi.

Krzywisz się. - Jason przytrzymał dla niej drzwi po stronie
pasażera. - Myślałem, że dobrze się zachowywałem.

Nie lubię oszukiwać Charlie'ego.

To był twój pomysł.

Wiem, ale nie musiałeś...

Słuchaj. - Patrzył jej prosto w twarz. - Podoba mi się twój
ojczym. Jedyny kit, jaki mu wciskałem, to historyjka, którą
chciałaś, żebym mu opowiedział. Reszta była zupełnie natu­
ralna.

Naprawdę?

Uśmiechnął się i pokiwał głową.

Przypomina mi mojego pierwszego nauczyciela fortepia­
nu. Może jest trochę łagodniejszy. Nie sądzę, że biłby mnie po
palcach za fałszowanie.

Nie, Charlie nie skrzywdziłby nikogo.

Ty też nie. - Jego twarz złagodniała, gdy potrząsnął głową
z rezygnacją. - Co za para.


Poczuła nagle dziwne ciepło, gdy patrzyła, jak obchodzi samochód i siada za kierownicą.

- Nie sądzę, żebyś był tak cyniczny, jak chciałbyś, żebym
myślała.

Wzruszył ramionami.

- Może to zaraźliwe. Zapewniam cię, że nie jestem taki z
nikim innym. - Włączył silnik i odjechał od krawężnika. - Ale
skoro uważasz, że mam jeszcze jakieś szansę na zbawienie,
może się rozluźnisz, gdy następnym razem znajdę się w jed­
nym pokoju z Charlie'em. Byłaś spięta przez cały czas, kiedy
tam byłem. Powiedziałaś kiedyś, że sądzisz, iż można mi ufać.
Chyba nie zrobiłem dzisiaj nic takiego, żebyś zmieniła zdanie?

Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu i ponownie odczuła to dziwnie słodkie ciepło płynące w niej.

- Nie - powiedziała łagodnie. - Nie zrobiłeś dzisiaj nic, co
by to zmieniło.


To moje ulubione miejsce. - Daisy westchnęła z zadowo­
leniem, siadając na trawie i spoglądając ku pokrytym śniegiem
górom, a następnie w stronę wioski znajdującej się poniżej. -
Czy ten widok nie jest cudowny?

Poczekaj chwilę. Jak przestanę dyszeć, to ci powiem. -
Jason usiadł koło niej i oparł się o głaz. - Nie ostrzegłaś mnie,
kiedy wyruszaliśmy, że będę musiał wspinać się na górę, żeby
podziwiać taki widok.

To tylko mała górka. Niewiele więcej niż pagórek. -
Spojrzała na niego z niepokojem i odprężyła się, gdy zobaczła,
że nawet się nie zadyszał. - Żartujesz?

Uśmiechnął się blado, patrząc na jej twarz.

Jesteś bardzo spostrzegawcza.

Ale czy nie warto było się wspinać? - Zatoczyła ręką krąg.
- Czy to nie piękne?

Promienne. - Jego spojrzenie było utkwione w jej twarzy.
Przeniósł je na dolinę poniżej. - Widok też jest dobry.

Zarumieniła się i przez chwilę poczuła się nieswojo. Po raz pierwszy w ciągu minionego tygodnia Jason powiedział coś, co można było określić jako osobiste. Zdawała sobie sprawę z seksualnego podtekstu, ale był on jak muzyka grana w oddali, której akordy słychać tylko od czasu do czasu.

- Nie chowaj się w sobie. - W dalszym ciągu spoglądał w
dolinę. - Myślałem, że jesteśmy wystarczająco dobrymi przy­
jaciółmi, żebym nie musiał uważać na każde słowo.

Była głupia. Oczywiście, że są przyjaciółmi. Nigdy by nie uwierzyła w to, że zdoła się zaprzyjaźnić z Jasonem Hayesem po tym burzliwym początku, ale jakoś tak się właśnie stało. W ciągu ostatnich dni stwierdziła, że jest zabawny i bystry, z ironicznym poczuciem humoru, które często skierowane było przeciw niemu samemu. Praktycznie wprowadził się do ich domku, a Charlie i on stawali się sobie bliżsi z każdym dniem. Kilka razy nawet wracał do domku, by spędzić wieczór z jej ojcem po odwiezieniu jej do teatru.


- Przepraszam. - Uśmiechnęła się i odprężyła. - Przypo­
mniał mi się ten pierwszy wieczór, kiedy przyszedłeś za kuli­
sy. Przestraszyłeś mnie.

- Ale już się nie boisz?
Potrząsnęła głową.

- Tak naprawdę, to nie ciebie się przestraszyłam. Jesteś
bardzo dobry.

Podniósł brwi.

- Nie wiem, czy mam się czuć zadowolony, czy obrażony.
Raczej lubię onieśmielać.

Zachichotała.

- No cóż, nie wyszło ci.

Jego uśmiech zniknął, a oczy błysnęły lodowa zielenią, gdy zapytał łagodnie:

- Czy to wyzwanie?

Poczuła gwałtowny żar i drżenie. -Nie.

- To dalej istnieje, wiesz - powiedział cicho. - Tak samo
silne, tak samo gwałtowne. Tyle, że chwilowo nad tym panuję.
- Przerwał. - To tylko ostrzeżenie, między przyjaciółmi.

Nagle zdała sobie przejmująco sprawę z fizycznej obecno­ści mężczyzny obok niej. Z wiatru, który zwiewał ciemne włosy Jasona z jego czoła, ze słonecznego światła na jego opalonej skórze, ze sposobu, w jaki miękka tkanina spłowia-łych dżinsów opinała jego dobrze umięśnione uda, z mocy i siły jego dłoni.

Przełknęła ślinę i szybko ponownie popatrzyła na dolinę. Rozpaczliwie chciała zmienić temat.

- Spodobał mi się twój brat. Nie jesteście do siebie zbyt
podobni.

Milczał przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy za-akceptowawć ten unik, i wreszcie powiedział:

- Wiem. Eric twiedzi, że przejąłem cechy pradziadka, który
był Apaczem - powiedział Jason. - Mój brat posiada cały
wdzięk i talent do robienia interesów, a wszystko, co ja mam,
to muza szepcząca mi do ucha, zamęczająca mnie na śmierć.


Ale nie zamieniłbyś się z nim?

Nie, muzyka jest wszystkim. - Przez chwilę jego głos
brzmiał gorzko. - Musi być.

Co masz na myśli?

Tylko to, co powiedziałem. - Zmienił temat. - Nic dziwne­
go, że siła twojego głosu jest tak duża, że całkowicie wypełnia
on teatr. Cała ta wspinaczka musi powiększać ci płuca.

Trochę, a ruch pomaga walczyć ze stresami. - Zmarszczy­
ła nos. - Fantyna nigdy nie była dla mnie łatwą rolą.

Dlaczego?

Ponieważ ja miałam szczęście - powiedziała po prostu. -
Fantyna cierpiała rozczarowanie, została opuszczona przez
kochanka, rozdzielono ją z dzieckiem, straciła wszystko, dla
czego warto było żyć. Trudno mi jest się z nią utożsamić. -
Zerwała źdźbło trawy i zaczęła je w zamyśleniu przeżuwać. -
Bóg dał mi głos, co jest dla mnie największą radością, a potem
dokończył dzieła, dając mi kochających rodziców. Nie cier­
piałam aż tyle, by móc zagrać Fantynę dobrze.

Straciłaś matkę.

Ale był Charlie, który mnie wspierał i opiekował się mną.
I kochał mnie - dodała łagodnie, spoglądając w dolinę. - Czy
znasz tę linijkę z piosenki Fantyny: "Ale tygrysy nadchodzą
nocą"?

-Tak.

No więc do mnie tygrysy nigdy nie przyszły. - Zaśmiała
się niepewnie. - Na razie. - Spojrzała na niego z zaciekawie­
niem. - Czy do ciebie przyszły, Jasonie?

O, tak. - Podciągnął kolana i objął je rękami. -1 nocą, i w
dzień.

- Przykro mi.
Kiwnął głową.

- Wiem. - Jego spojrzenie powędrowało na jej twarz. -
Chciałbym móc ci powiedzieć, że do ciebie nigdy nie przyjdą,
ale do każdego z nas kiedyś przychodzą.

- Nie jestem tak naiwna, by sobie z tego nie zdawać sprawy.
- Zamknęła oczy i zadrżała szepcząc: - Boże, czasem tak się
boję.

Zamarł.

- Co się dzieje, Daisy?

Przez chwilę czuła nieodpartą pokusę, by mu powiedzieć. Stali się sobie tak bliscy pod wieloma względami w ciągu tych ostatnich kilku dni, a czasami czuła się tak osamotniona w swoim oczekiwaniu, że zwierzenie się komuś sprawiłoby jej ogromną ulgę. Ale nie mogła iść na łatwiznę. Obiecała Char-lie'emu i mogła to być ostatnia obietnica, jaką mu dała. Otwo­rzyła oczy i uśmiechnęła się z wysiłkiem.

Nic. Mówiłam ci tylko, dlaczego trudno mi grać Fantynę.
Jego spojrzenie skupiło się na jej twarzy.

Nie, to coś więcej.
Wstała.


Czas, żebyśmy wrócili do domu. Dzisiaj mam wolny
wieczór i obiecałam Charlie'emu, że mu popozuję. - Otrzepała
dżinsy i ruszyła ścieżką w dół. - Nie martw się, schodzi się o
wiele łatwiej.

Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać?

- Mogłabym zadać ci to samo pytanie. - Spojrzała mu
prosto w oczy. - Tak naprawdę, to ty nigdy nie mówisz o sobie.
Dziennikarze mają rację. Jesteś tajemniczym oryginałem.

Zaczął kontrolować wyraz twarzy.

Nie mam wiele do opowiadania.

Nie możesz oczekiwać zwierzeń, jeżeli sam nic nie mó­
wisz.

Zaśmiał się krzywo.

- A co będzie, jeżeli otworzę przed tobą swoją steraną
duszę?

Zawahała się, patrząc mu prosto w twarz. Był jednym z najbardziej skomplikowanych i fascynujących mężczyzn, ja­kich kiedykolwiek znała, i nagle zdała sobie sprawę, że ogromnie pragnęła się dowiedzieć, jakie okoliczności ukształ-


towały człowieka, jakim był Jasonem Hayesem. Ale nie za cenę złamania słowa danego Charlie'emu. Wyczytał odpowiedź w jej spojrzeniu.

- Nie sadziłem, że będziesz chciała się targować. - Wzru­
szył ramionami. - W porządku, nie ma sprawy. Uznamy to za
przerwę w dyskusji. Żadnych pytań.

Powoli się odwróciła.

- Daisy.

Popatrzyła do tyłu, by stwierdzić, że nadal siedzi tam, gdzie go zostawiła.

- Daj mi znać, kiedy twoje tygrysy nadejdą, to pomogę ci z
nimi walczyć.

Potrząsnęła głową.

- Kiedy przyjdą, będę musiała sama je zwalczyć. - Uśmie­
chnęła się. - Tak samo jak ty.

Wstał.

A jednak mnie powiadom.

Może. - Uczuła nagłą pustkę, gdy przypomniała sobie, że
ich wspólnie spędzony czas już się prawie kończy. - Jeżeli
będziesz w pobliżu.

Będę w pobli... - Przerwał i przez dłuższą chwilę milczał.


Znajdę sposób, żeby być przy tobie. - Zaczął iść za nią w dół.

Zadzwoń do mnie.

- To nic niewarte! - Charlie rzucił pędzlem i odwrócił się od
sztalug. - Nie wiem, po co próbuję. To gówno warte.

Daisy wstała i zeskoczyła z podwyższenia.

Co się dzieje? Byłeś przecież taki zadowolony.

Bo jestem głupcem. - Twarz Charlie'ego wyrażała cier­
pienie. - Ponieważ oszukuję samego siebie.

Mnie się on podoba, Charlie. - Jason wstał od pianina, na
którym przez ostatnią godzinę grał łagodne melodie. - A nie
uważam się za głupca.

Podoba ci się, bo przedstawia Daisy - oschle powiedział
Charlie. - Myślisz, że tego nie wiem? Tak samo męczą mnie

twoje kłamstwa, jak moje własne. - Przeszedł przez pokój i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami.

Czy mam pójść za nim? - zapytał Jason.

Nie, zostaw go. Nie lubi towarzystwa, kiedy jest w takim
stanie. - Daisy skrzyżowała ręce, żeby powstrzymać ich drże­
nie. Czuła się tak obolała i załamana, jakby cierpienie Charlie-
'ego było jej własnym. - Od czasu do czasu wybucha. Artysty­
czna dusza. Pójdzie na daleki spacer, zatrzyma się w barze i
wypije parę drinków, a potem wróci do domu. Przejdzie mu,
nim wróci. Przechodzi teraz trudny okres.


Czy mogę pomóc?
Potrząsnęła głową.

Powiedz mi, czy ten mój portret jest coś wart?
Jason zawahał się.

Nie jestem krytykiem sztuki.
Daisy westchnęła.

Nie jest dobry.

- Tego nie powiedziałem. Nie znam się na stronie technicz­
nej, ale jest pełen uczucia, pełen... miłości.

Daisy poczuła łzy piekące pod powiekami.

Tak, jest bardzo dobry w miłości. - Jej oczy jaśniały jak
klejnoty, gdy spojrzała na niego. - To niesprawiedliwe, wiesz.
Przez całe swoje życie chciał tylko jednej rzeczy, stworzyć coś
naprawdę pięknego, stworzyć coś niezwykłego. Można by
pomyśleć, że to mu się uda... - Głos się jej załamał. - Jest takim
dobrym człowiekiem, Jasonie.

Wiem - powiedział łagodnie. - Charlie to świetny facet.
Bardzo go lubię.

Nagle poczuła, że już tego dłużej nie zniesie. Oczekiwanie , trwało zbyt długo, a świat wydawał się pełen bólu i niespra­wiedliwości. Musi od tego uciec, nim ją to zdusi.

Chodź. - Porwała szal z frędzlami i ruszyła do drzwi. - Nie
możemy tu czekać na niego. Będzie się czuł winny, kiedy
wróci.

Dokąd idziemy?


Na przejażdżkę... Nie, na spacer. Potrzeba mi ruchu. Czu­
ję się, jakbym miała wybuchnąć. Góra. Myślę, że wejdę na
górę.

Jest ciemno.

To mi nie przeszkadza. Znam ścieżkę.

Na Boga, przynajmniej się przebierz. Podeszwy tych pan­
tofli będą się ślizgać.

Nie szkodzi. Muszę wyjść i to zaraz. - Obróciła się przy
drzwiach i spojrzała na niego, usiłując zapanować nad głosem.
- Wiem, że zachowuję się jak idiotka. Nie musisz iść ze mną.

Nie bądź głupia - powiedział ostro. - Oczywiście, że idę z
tobą.

Prowadziła pod górę szybkim krokiem, usiłując nie myśleć o niczym innym, jak tylko o stawianiu stopy za stopą, i robiąc co w jej mocy, by nie myśleć o udręczonym wyrazie twarzy Charlie'ego.

Nim doszła do szczytu, krew pulsowała w jej żyłach, w głowie się jej kręciło, a płuca bolały przy każdym oddechu.

Stała na szczycie i spoglądała w dół na światła domów w dolinie. Charlie prawdopodobnie jest teraz w barze, cicho rozmawia z barmanem, sącząc piwo, czując się zniechęcony i...

Ale teraz nie mogła myśleć o Charlie'em. To było zbyt bolesne. Odwróciła się do Jasona, który właśnie dochodził na szczyt.

Spójrz na światło księżyca na jeziorze - powiedziała. -
Wolę światło słoneczne, ale nie mogę zaprzeczyć, że księży­
cowe ma swój urok. Co jest w świetle na wodzie? Poeci o tym
mówią. Choreografia baletów jest tak układana, by wychwalać
jego piękno. Można by pomyśleć, że...

Cicho. - Jason ciężko oddychał, ale słowo to zostało
wymówione precyzyjnie. - Paplasz, a to nie jest do ciebie
podobne.

Paplasz, brzmi jak taplasz, a to też słowo związane z
wodą. - Nawet dla niej samej jej głos brzmiał gorączkowo, a
słowa przelewały się, płynąc w noc. - W słowach jesteś bardzo


dobry. Często myślałam, że twoje słowa w piosenkach poru­szają nas wszystkich.

Chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią.

Co się, do cholery, z tobą dzieje? Wiem, że denerwujesz
się Charlie'em, ale histeryzujesz.

Naprawdę? - Odwróciła się, by popatrzeć na góry i w
panice poczuła, że ponownie wypełnia ją pustka. - Pewnie
masz rację, ale są chwile, kiedy... - Nagle oparła głowę o jego
pierś. - Czy będziesz się ze mną kochać, Jasonie?

Poczuła, jak tężeje.

-Co?

Była równie jak on zdziwiona swoim pytaniem. Nadeszło znikąd, zrodzone ze smutku i desperacji. A jednak, mimo szoku i fali panicznego strachu, które przyszły zaraz potem, nie żałowała swoich słów. Jason mógł zmniejszyć ból i ode­pchnąć nadchodzącą ciemność.

Ja nie żartuję. Chcę czuć, że żyję. Chcę zapomnieć... -
Przerwała i podniosła głowę, by popatrzeć na niego. - Powie­
działeś, że... No cóż, może już mnie nie chcesz. Zrozumiem,
jeżeli nie chcesz tego robić.

Ależ oczywiście, że chcę - powiedział oschle. - Jestem
gotów rzucić cię na ziemię i wziąć cię. Ale nie wiem, czy
potrafię.

Dlaczego nie? Powiedziałam, że chcę, byś to zrobił.

Stwierdzam, że zostało mi jeszcze trochę skrupułów. -
Jego twarz wyglądała ponuro w świetle księżyca. - Z jakiegoś
powodu jest tak, jakbyś była zamknięta w skorupie.

Zbliżyła się i oparła twarz o jego czarny, kaszmirowy swe­ter. Słyszała bicie jego serca i czuła fale ciepła płynące z jego dużego ciała. Życie. Bezpieczeństwo w obliczu tygrysów.

Czuję się dobrze.

Nie pieprz - powiedział chrapliwie.

Gdy ocierał się o nią, czuła jego nabrzmiały członek.

- Potrzebuję cię.

Jego serce zabiło mocniej.

- Wierzę ci... Tutaj?

Jej własne serce uderzyło gwałtownie. Dalej przyciskała policzek do jego ciała.

Tak. Tutaj i teraz. Zrobisz to?

Gdybym był miłym facetem jak Eric, powiedziałbym
"nie". - Odepchnął ją i spojrzał beztrosko. - Ale co, do chole­
ry? Nie jestem aniołem i zawsze wykorzystywałem takie
chwile. Bóg wie, że może nigdy nie będziemy mieć nic więcej.
- Zdjął sweter i rzucił go na ziemię koło nich. - Zbyt cię
pragnę, by grymasić na temat sposobu, w jaki cię zdobędę. -
Rozpiął koszulę, zdjął ją i rzucił na sweter. - Zdejmij sukienkę.

Jej agresywność zniknęła i nagle poczuła onieśmielenie. Stała, wpatrując się w niego z płonącymi policzkami.

- Mam to zrobić?

Nie czekał na odpowiedź, zbliżył się i zaczął rozpinać maleńkie guziczki na gorsecie sukienki.

To dziwne, jak czuje się mężczyzna, mając do czynienia z
suknią z dawnej epoki.

Jak się czuje?

Chwyciła powietrze, kiedy musnął dłonią jej pierś. Jego palce sprawnie rozprawiały się z guzikami.

- Jak bandyta z innej epoki - powiedział łagodnie. - Taki,
który nie przestrzegał żadnych zasad, kiedy pragnął kobiety.
Przez te wszystkie godziny w domku, kiedy siedziałem i pa­
trzyłem, jak ojciec cię maluje, myślałem, jak chciałbym to
robić. Miałem już różne halucynacje. - Rozpiął ostatni guzik i
utkwił wzrok w jej piersiach wychylających się z rozpiętego
gorsetu. - Na temat tego, jak chciałbym zdjąć z ciebie tę suknię
i usiąść w tym dużym krześle na podwyższeniu z tobą na
kolanach. Jak chciałbym rozłożyć twoje nogi i ocierać się o
ciebie. - Odchylił materiał gorsetu i spojrzał na jej piersi.
Odetchnął gwałtownie. - Cholera.

Nie mogła oddychać ani zapanować nad drżeniem. Letni wiatr owiewał jej napięte sutki, ale nie czuła chłodu. Jego słowa działały jak afrodyzjak, podobnie jak jego spojrzenie skierowane na jej ciało.

Wziął jej piersi w swoje duże, ciepłe dłonie. Przygryzła dolną wargę, by nie krzyknąć.

Ich spojrzenia spotkały się, gdy tak ściskał i puszczał, ści­skał i puszczał, rytmicznie, łagodnie i władczo.

- Myślałem, że ci się to spodoba. Wyobrażałem sobie, jak
będziesz się wić i ocierać o mnie. - Zniżył głowę i chwycił
sutek wargami. Ssał silnie, łapczywie, ciągnąc pierś zębami. -
Że pozwolisz mi ze sobą robić wszystko, co zechcę.

Bezwiednie wygięła się do tyłu i delikatnie jęknęła.

- Pozwolisz mi? - zamruczał. - Powiedz.

Nie mogła zrozumieć jego słów; żar ogarnął całe jej ciało.

Powiedz mi.

Tak...

Przyciągnął ją bliżej. Ciepło jego nagiej klatki piersiowej było zmysłowym szokiem w zetknięciu z jej sutkami. Wyrwał się jej kolejny jęk, gdy powoli ocierał ją o swoje ciało, tam i z powrotem.

- O, tak - powiedział ochryple. - Czuj mnie, poznaj mnie.
Jego ręce przesunęły się z jej bioder ku włosom. Wyjął

grzebyki, które utrzymywały fryzurę. Jego palce zanurzyły się w miękkim gąszczu.

- Twoje włosy... Chciałem to robić tyle razy... Chciałem
owinąć je dookoła siebie, zatopić się w nich, zatopić się w
tobie.

Szybko ją rozebrał i niecierpliwie rzucił na ziemię. Poczuła zapach ziemi i roślin, poczuła chłód trawy.

Życie, jeszcze raz. Noc kipiała, płonąc wibrującym życiem, a ona chciała się go uchwycić, tego wszystkiego, zanim się jej wymknie.

Stal, patrząc na nią, szybko zdejmując resztę ubrania.

- Niech ci się przyjrzę. Rozłóż nogi - błagał chrapliwie.
Powoli rozsunęła uda. Czuła, jak patrzy na jej kobiecość,

wrażliwą na niego. Mięśnie jej brzucha kurczyły się i czuła, jak nabrzmiewają jej piersi, gdy na niego patrzy. Był olbrzy­mim mężczyzną, przygniatającym, a ona nigdy nie czuła się bardziej naga niż w tej erotycznej, poddańczej pozycji.



Padł na kolana i poruszał się między jej udami. Dłonie masowały jej przeponę powodując, że piersi nabrzmiewały jeszcze bardziej, choć ich nie dotykał. Pomyślała nieprzytom­nie, że oczekuje tego dotknięcia. Chciała być przez niego zjedzona, pochłonięta.

- Czy chcesz mnie? - zapytał ochryple. - Jeżeli nie, to
powiedz to teraz. Już się nie cofniesz, kiedy będziesz moja.
Cholera, chyba już nie zapanuję nad sobą, kiedy raz zacznę.

Moja. Poczuła dreszcz strachu na myśl o władczości tego słowa. Otello. To nie był zgorzkniały, błyskotliwy mężczyzna, który stał się jej przyjacielem w ciągu ubiegłego tygodnia. W świetle księżyca stał się dzikim, zmysłowym wojownikiem.

Pochylił się do przodu i jego ciepły język dotknął jej brzu­cha.

- Szybko - mruknął. - Żadne z nas nie może czekać. Czy
chcesz, żebym wszedł w ciebie? - Przesunął się dotykając, ale
nie wchodząc do środka. - Czy chcesz?

Płonęła, pijana pożądaniem i lekkomyślnie zarzuconą ostrożnością.

- Tak. O, tak.

Zanurzył się w jej głębi. Krzyknęła wyginając się. Pełnia, nabrzmienie, ciepło.

- Jason.
Zamarł.

Boże, dlaczego mi nie powiedziałaś? Czy cię zraniłem? -
Jego zęby zacisnęły się. - Głupi. Oczywiście, że cię zraniłem.

Nie, to nie... - Jej dłonie zacisnęły się na trawie. - Jestem...
Och, proszę cię, dalej!

Jego twarz wyrażała cierpienie.

- Już za późno, żebym zrobił cokolwiek innego. Nie mogę
przestać. Postaram się być delikatny - powiedział. - Po prostu
musiałem stać się częścią ciebie. - Wycofał się i powrócił,
ustalając powolny rytm. - Zawładnęłaś mną. Całym. Widzisz,
jak dobrze pasujemy? Czy czujesz mnie?

Każdy centymetr, cale ciało. Paznokciami rozgrzebywała ziemię.


-Tak.

- Podoba ci się? - Jego biodra poruszały się koliście. Z
trudem łapała powietrze, gdy on odkrywał nowe głębie. -
Chcę, żebyś to pokochała. - Zapomniał o delikatności i zanu­
rzał się gwałtownie, mocno, głęboko. - Jęcz dla mnie. Niech
cię usłyszę. Chcę tego wszystkiego.

Jęczała. Nie mogła nic na to poradzić. Gwałtownie pod­niosła się do góry, próbując zrównać się z jego rytmem, usiłu­jąc dotrzymać mu tempa, ale był zbyt gwałtowny, zbyt silny, za bardzo podobny do namiętnego ogiera. Mogła go tylko trzymać i pozwolić mu poruszać się na niej. Jego dłonie zata­czały kręgi i chwyciły jej pośladki, podnosząc ją przy każdym ruchu.

Napięcie rosło. Słyszała swój głos, błagający go o więcej. Jego pierś podnosiła się i opadała z chrapliwym oddechem, w miarę jak się poruszał, jasne oczy świeciły dziko w ciemno­ściach, rozjaśnionych światłem księżyca, rysy twarzy były jakby ściągnięte bólem.

- Daj mi ją. - Jego zęby były zaciśnięte, a oczy wpół
przymknięte. - Teraz!

Napięcie minęło, a wyzwolenie było równie wstrząsające jak to, co się działo przedtem. Krzyknął i przycisnął ją mocno, prawie raniąc ją siłą swojego uścisku.

Minęła chwila, nim się poruszył, a kiedy podniósł głowę, oczekiwał ją nowy szok. Namiętność minęła, a wyraz jego twarzy...

Czułość, zdumienie, bezradność. Podniósł rękę i głaskał jej zmierzwione włosy, odgarniając je z twarzy z niezwykłą ła­godnością.

- W porządku?

Skinęła głową, patrząc mu w twarz. Był to wrażliwy, łagod­niejszy Jason Hayes, człowiek, którego istnienie w jakiś spo­sób wyczuwała pod maską twardości, ale którego nigdy nie widziała. Dziwnie się czuła, rozpalona, wypełniona radością i... i czymś więcej. Czym? Czymkolwiek było to uczucie,

znajdowało się ono tuż poza zasięgiem, zagubione w mgiełce zaspokojonej namiętności, która ich spowijała.

Przerzucił jej włosy nad ramionami i udrapował je na pier­siach. Następnie położył policzek na jedwabistej poduszce i delikatnie pieścił.

- Jeszcze jedno marzenie - wymamrotał. - Boże, ależ masz
piękne włosy. - Czule pocałował jej sutek przez pasemka
włosów. - Wśród innych, równie ślicznych, aspektów twojej
anatomii.

Sutek zareagował stwardnieniem, a on uśmiechnął się za­chwycony i zniżył usta, by go delikatnie muskały.

- Na przykład ten jest dla mnie absolutnie czarujący. -
Dmuchał na wystający koniuszek i uśmiechnął się ponownie,
gdy ten stwardniał. - Daisy, kochanie, możesz wyglądać jak
anioł, ale masz niewątpliwie lubieżne instynkty.

Kochanie. Z jakiegoś powodu to lekko wypowiedziane sło­wo zraniło ją.

- Nie masz zamiaru zejść ze mnie?

- To chyba strata czasu. A poza tym, podoba mi się tutaj.
Jej również się to podobało. Jego ciężar zdawał się cudow­
nie pasować do jej ciała.

- Musimy wracać. Charlie...
Jego uśmiech zgasł.

- No tak, świat wzywa. - Zsunął się z niej i położył obok. -
Czy powiesz mi, o co tu właściwie chodzi? Trudno powie­
dzieć, żebym oczekiwał, że zostanę uwiedziony przez dziewi­
cę. - Jego usta skrzywiły się. - Do diabła. W ogóle się nie
spodziewałem, że jesteś dziewicą. Na litość boską, masz już
dwadzieścia cztery lata.

Czuła się osamotniona bez niego. Chciała, by z powrotem znalazł się na niej.

- Mam zawód. Jestem zapracowana. Wydawało mi się, że
ci to nie przeszkadzało.

Jego spojrzenie zaborczo ogarnęło ją.

- Cholera, pewnie, że nie. To... mi się podobało. - Wyciąg­
nął rękę, by dotknąć jej włosów, ale przerwał i ręka opadła


obok ciała. - Ale nie pochlebiam sobie, że to właśnie ja byłem przyczyną, dla której nagle zdecydowałaś, że nadszedł czas, by przestać być dziewicą. Nawet nie próbowałem cię podnie­cić.

"Mężczyzna tak pociągający jak ty nie musi próbować" -pomyślała smętnie. Wszystko, co musiał robić, to być sobą.

Nie wiem, o co ci chodzi.

Myślę, że wiesz. - Wyraz jego twarzy nie był już bezrad­
ny, wyglądało, że znowu go kontroluje. - Dzisiaj to nie ja
rzuciłem cię do swych stóp, ale jest diabelnie pewne, że coś
mnie wyręczyło.

Zesztywniała, odsunęła się od niego i usiadła.

- To zupełnie oczywiste, prawda? - zapytała od niechcenia.

- Sam mówiłeś, że przyciągamy się fizycznie. Jesteś bardzo
atrakcyjnym mężczyzną. Jestem zdumiona, że tak długo wy­
trzymałam.

- Gówno prawda. - Jego odpowiedź była krótka i treściwa.

- Do cholery, coś jest nie tak.

Wstała i zaczęła się ubierać.

- Oczywiście, że coś było nie tak. Denerwowałam się o
Charlie'ego.

Dlaczego? - Poszukał spojrzeniem jej twarzy. - Sama
powiedziałaś, że przejdzie mu, nim wróci do domu.

Tak, przejdzie mu. - Włożyła sukienkę i szybko zapięła
gorset, nim włożyła czarne baletki. Rozejrzała się po ziemi,
ale nie mogła znaleźć grzebyków, które Jason wyjął jej z
włosów, więc przeczesała włosy palcami, żeby trochę je upo­
rządkować. - Ale już czas, żebym do niego wróciła.

Jeszcze nie. - Stał na trawie, tam gdzie przedtem. - Poroz­
mawiaj ze mną.

Powiedziałam ci... - Przerwała i schyliła się, by podnieść
szal leżący na ziemi. - Dlaczego mnie przesłuchujesz? Sam mi
powiedziałeś, że seks będzie formą terapii. Jak to powiedzia­
łeś? "Tylko igraszki na sianie, żeby się otrząsnąć." Żadnych
zobowiązań i...

Cholera, to były twoje słowa i wiesz, że teraz tak nie jest
- Jego głos był chrapliwy z wyczerpania. - Zależy mi na tobie.
Chcę ci pomóc. Dlaczego nie chcesz ze mną porozmawiać?

Nie ma nic do mówienia.

Jego uśmiech był zabarwiony goryczą.

- Mogłabyś mi powiedzieć, dlaczego mnie wykorzystałaś.
Zaszokowało ją to słowo.

- Nie wykorzystałam cię. - A jednak nagle zdała sobie
sprawę, że to nieprawda. Wykorzystała go, by odsunąć ból,
chociaż nie miała takiego zamiaru. - Zresztą, może. Ale nie
bardziej niż ty wykorzystałeś mnie.

Wstał i zaczął się ubierać.

- Czy czułaś się wykorzystana, Daisy?

Pamiętała chwilę, gdy dotknął z niezwykłą czułością jej policzka i radość, jaką wtedy poczuła. Czuła się pochłonięta, doceniana, zawładnięta. Wykorzystana? Nigdy.

- Nie. - Teraz, gdy go już nie dotykała, zaczynała odczuwać
chłód nocy. Cofnęła się i owinęła szalem. - Możemy już
wracać?

Przez sekundę zdawało się jej, że wygląda na dotkniętego, ale to minęło.

- Oczywiście. - Wciągnął przez głowę sweter i poprawił go
na biodrach. - Dlaczego nie? - Z kpiną wskazał ścieżkę. - Ty
pierwsza.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, po czym zamknęła je i ruszyła ścieżką. Usłyszała jego łagodny głos.

- Ale powinnaś zdawać sobie sprawę, że to jest ostatni raz,
kiedy pozwalam ci prowadzić. Odtąd przejmuję inicjatywę.

Popatrzyła na niego znużona.

- O co ci chodzi?
Uśmiechnął się krzywo.

- Chodzi mi o to, że jeden raz to za mało. Dla nas obydwoj­
ga. - Przerwał. - Chodzi mi o to, że mam zamiar dobrać się do
ciebie przy najbliższej okazji i powtarzać to jak najczęściej.

Czuła, że słabnie.

- Nie sądzę...


- Nie przejmuj się. Nie mam zamiaru poważniej ingerować
w twoje życie. Wezmę, co się da. Posłuchaj. Wszystko, o co
proszę, to żebyś co wieczór po przedstawieniu przychodziła
do mojego pokoju w hotelu. Możemy spędzić razem kilka
godzin, oddając się przyjemnościom, a potem odwiozę cię do
domu. - Figlarnie podniósł brwi. - Umowa stoi?

Spojrzała na niego niepewnie, mimo że poczuła znajomy prąd między udami. Kochali się tak gwałtownie, że nadal drżała i nie było wątpliwości, że chciała go znowu. Jak by to było, gdyby poznali swoje ciała i nauczyli się, jak sprawiać sobie przyjemność? Prawdopodobnie głupio byłoby wkroczyć na ścieżkę, która wiodła do seksualnego nałogu. Wielkie nie­ba, nie była pewna, czy już się nie znajduje na tej ścieżce.

A jednak potrzebowała go. Przez te chwile spędzone w jego ramionach zapomniała o wszystkim, poza przyjemnością. Potrzebowała tego wyzwolenia, jeżeli miała przetrwać nad­chodzące tygodnie. Stwierdził jasno, że nie chce stałego związku, ale nie było powodu, żeby nie skorzystać z pociechy, jaką mógł jej dać.

- Ja... nie wiem. Będę musiała to przemyśleć.
Znowu zaczęła schodzić kamienistą ścieżką.

- Jeszcze jedno. - Nadal się uśmiechał, ale wyczuła w nim
twardość, której nie widziała od pierwszych dni ich znajomo­
ści. - Desdemona - powiedział. - Nie mam zamiaru cię okła­
mywać. W dalszym ciągu chcę, żebyś była Desdemona.

Minęła złota przerwa, wróciło wyzwanie.

Powolii potrząsnęła głową, odwróciła się i ruszyła w dół.

Charlie siedział w swoim ulubionym fotelu klubowym na­przeciw pianina i skrzywił się smutno, gdy Daisy weszła do domu.

Zrobiłem z siebie osła, co?

Nie. Wiem, że jest ci trudno. - Zamknęła drzwi i zdjęła
szal. - Wszyscy wielcy artyści mają temperament. Spójrz na
Van Gogha. Obciął sobie ucho. - Przekrzywiła głowę. - Twoje
przynajmniej są na miejscu.


- Dałbym ucho za jego talent. - Wyciągnął nogi przed
siebie. - Do licha. Dałbym rękę albo nogę. Gdzie Jason? Wy­
straszył się mnie?

Nie. - Uniknęła jego spojrzenia, wieszając szal na krześle
w kuchni. - Poszedł na spacer, a potem wrócił do hotelu.

Byłem dla niego niegrzeczny.

Zrozumiał to.

Charlie powoli skinął głową.

- To skomplikowany człowiek, ale myślę, że wiele potrafi
zrozumieć. - Spojrzał na nią. - To ten jedyny, co?

Zesztywniała.

Jedyny?

Ten, który przyniesie ci szczęście, jakiego ja zaznałem z
twoja matką. - Uśmiechnął się łagodnie. - Cieszę się, że poja­
wił się teraz, Daisy. Nie bój się sięgnąć po to szczęście tylko
dlatego, że mój żywot dobiega końca. Niczego bardziej nie
pragnę, jak twojego szczęścia i bezpieczeństwa.

To nie jest tak - powiedziała z wahaniem. - Jesteśmy tylko
przyjaciółmi, Charlie.

Potrząsnął głową.

Nie okłamuj się. Kochasz go. Życie jest zbyt krótkie, żeby
tracić chociaż chwilę na okłamywanie siebie.

Nie. Ja... Mylisz się. Ja go nie... - Oczy otworzyły się jej
szeroko, gdy prawda, która umknęła jej, gdy Jason patrzył na
nią, nagle wyjrzała zza mgły i zaświeciła jasno. Radość i
czułość, chęć zaspokojenia i obejmowania. Miłość. - Skąd
wiesz? - szepnęła.

Charlie uśmiechnął się i wstał.

- Zawsze miałem bystre oko artysty. - Jego uśmiech zbladł.
- Szkoda, że nie posiadam takiego samego talentu. - Ruszył w
stronę swojego pokoju, stanął i popatrzył na nią. Spojrzenie
jego było pełne miłości, gdy powtórzył łagodnie: - Sięgnij po
to szczęście, Daisy.

Za moment drzwi pokoju zamknęły się za nim. Daisy zgasiła światło i żwawym krokiem ruszyła do swojej sypialni. Jak to się stało? Nigdy nie miała zamiaru zakochać


się w Jasonie Hayesie. Nie umiała nawet określić momentu, kiedy ostrożność zamieniła się w pożądanie, sympatię i uwiel­bienie, ani kiedy przyjaźń zamieniła się w miłość. Jednak istniało wystarczająco dużo wskazówek. Dlaczegóż by w in­nym wypadku zwróciła się ku niemu i poprosiła, by się z nią kochał? Taka agresywność zupełnie nie leżała w jej charakte­rze. Czy wybuch Charlie'ego był tylko pretekstem, by wziąć to, czego chciała? Nawet dzisiaj wieczór, gdy była już tak blisko prawdziwej odpowiedzi, okłamywała się.

Nic dziwnego, że próbowała przekonać samą siebie, że nie była zbyt zaangażowana. Bóg jeden wiedział, że związek z Jasonem nie miał żadnej przyszłości. Jemu zależało na dwóch rzeczach: chciał ją posiąść i pozyskać jej głos dla swej muzyki.

Nie, to nieprawda. Lubił ją.

Ale nie było gwarancji, że sympatia zamieni się w miłość.

Byłaby idiotką, wystawiając się na cierpienia związane z nieodwzajemnioną miłością, gdy i tak była już emocjonalnym wrakiem. Byłoby o wiele mądrzej nie angażować się dalej.

"Sięgnij po szczęście" - powiedział Charlie.

Ale jeżeli odważy się sięgnąć za wysoko, może potem upaść zbyt boleśnie.

Podeszła do okna i westchnęła ciężko, opierając rozpalone czoło o chłodną szybę. Z natury zawsze była otwarto i optymi­stycznie nastawiona, i korzystała z nadarzających się okazji, jednak ból i oczekiwanie trwały już zbyt długo. Nie wiedziała, czy może przestać się bronić i zaryzykować wystawienie się na jeszcze większy ból. Boże drogi, po prostu już nie wiedzia­ła, co będzie najlepsze.

- Cześć, Charlie. - Jason wszedł do domku bez pukania, jak
to ostatnio robił, a jego spojrzenie natychmiast powędrowało
na podwyższenie, na którym Daisy pozowała, siedząc na wiel­
kim krześle podobnym do tronu. Grzecznie skinął głową. -
Cześć, Daisy.

Poczuła, jak rumienią się jej policzki i mocniej chwyciła szal. To ten sam mężczyzna, który gwałtownie się z nią ko­chał, a teraz zachowuje się tak, jakby wymienili tylko ze sobą uścisk dłoni. No tak, ale czego się spodziewała? To było jej pierwsze doświadczenie tego typu i to, co się wydarzyło, niewątpliwie znaczyło dla niej więcej niż dla niego.

- Cześć, Jason.

Odwrócił się i ruszył w stronę kuchni.

- Kawy?

Charlie popatrzył na niego nieobecnym wzrokiem.

-Nie teraz.

-1 tak ją zrobię, będzie gotowa. - Zaśmiał się. - Zamieniam się w podkuchenną. Mój nauczyciel muzyki powiedziałby, że niszczenie tych rąk wstrząśnie światem muzycznym.

Światem dość trudno wstrząsnąć - powiedział Charlie,
patrząc w płótno. - Dojdziesz do tego. - Przerwał i dodał z
trudem: - Przepraszam ze wczoraj.

Nie ma o czym mówić. - Jason włączył ekspres do kawy.
- Wszyscy mamy prawo wybuchnąć od czasu do czasu. -
Obszedł barek i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na swoim
ulubionym miejscu na podłodze na wprost podwyższenia. -
Zgadza się, Daisy?

Wybuch, który miał na myśli, był czysto zmysłowy. Patrzy­ła prosto przed siebie i zwilżyła wargi językiem.

- Już mówiłam Charlie'emu, że rozumiem.

Dokładnie zdawała sobie sprawę, że Jason wpatruje się w nią uważnie. Serce zaczęło bić jej mocniej. Przypomniała sobie, co mówił zeszłej nocy, o czym marzył, gdy obserwo­wał, jak pozuje. Nagle w wyobraźni zobaczyła ich nago w tym


ogromnym hiszpańskim krześle, ręce Jasona na jej piersiach, jego biodra poruszające się...

Jej spojrzenie bezwiednie powędrowało w stronę Jasona, ale gwałtownie uciekło. Jego twarz była lekko zarumieniona, a wzrok rażąco zmysłowy. Wiedziała, że przypominał sobie, jak to było, gdy był wewnątrz niej; wiedziała, że rozumie, że nie może znieść tego nagłego uczucia między udami.

- Przesuń głowę trochę w lewo, Daisy - poprosił Charlie.
Gwałtownie odwróciła spojrzenie od Jasona i posłusznie

przesunęła głowę w lewo. Boże drogi, chciała, żeby Jason sobie poszedł. Czuła, jak piersi nabrzmiewają jej pod gorsetem i robi się jej gorąco.

Jakby w odpowiedzi na jej milczącą prośbę, usłyszała stuk­nięcie, gdy Jason wstał. Ale zamiast wyjść, podszedł do piani­na, usiadł i zaczął delikatnie grać.

Wzruszająca melodia popłynęła perliście przez pokój, a nuty zaczęły kreślić w powietrzu wzory o niezapomnianym pięknie.

Daisy jeszcze mocniej ścisnęła szal, patrząc na ciemną głowę Jasona pochyloną nad klawiaturą. Została przeniesiona od pożądania ku wyższej płaszczyźnie emocjonalnej, która nie była mniej intensywna. Coś ścisnęło ją w gardle i poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Piękna. Boże, jego muzyka była piękna.

Nawet Charlie oderwał się od swojej pracy.

- Podoba mi się. Chyba nigdy tego nie słyszałem.

Nic dziwnego. - Jason popatrzył Daisy prosto w oczy. - To
z nowego musicalu na Broadwayu. Nie ma jeszcze obsady.

Jak się nazywa?

Ostatnia miłość - powiedział Jason. - Śpiewa to wiodący
sopran. - Jason uśmiechnął się do Daisy, nie przerywając
grania. - Myślę, że słowa też by ci się spodobały.

Popatrzyła na niego bezradnie, owładnięta muzyką.

- Ładne - mruknął Charlie, wracając do malowania.

"Nie ładne, ale hipnotyzujące, chwytające za serce, pory­wające" - pomyślała Daisy.


Podoba ci się? - spytał łagodnie Jason.
Cholernie dobrze wiedział, że jest zachwycona.

Tak. - Próbowała zapanować nad głosem.

Może udałoby mi się znaleźć dla ciebie nuty.
Nie odpowiedziała.

Chciałabyś?

Nie. Mam ręce pełne roboty, grając Fantynę.

- No cóż, jak zmienisz zdanie, to mi powiedz. - Odwrócił
się do klawiatury. - Zawsze chętnie służę.

"Jak Lucyfer służył Ewie jabłkiem z drzewa dobrego i złego" - pomyślała gorzko.

Jason grał jeszcze przez godzinę. Nie ograniczył się do Ostatniej miłości, ale zawsze do niej wracał.

Wreszcie Daisy nie mogła już dłużej wytrzymać. Zmusiła się do uśmiechu, wstając i zeskakując z podwyższenia.

Przepraszam cię, Charlie, ale dzisiaj muszę wyjść wcześ­
niej i dać sobie przyciąć tę grzywę. - Zwróciła się do Jasona. -
Nie musisz czekać. Pojadę sama.

Nie ma mowy. - Jason nie podniósł wzroku znad klawia­
tury, a jego palce nadal poruszały się po klawiszach. - Nie
mam nic innego do roboty.

Daisy rzuciła mu udręczone spojrzenie, nim poszła do swo­jego pokoju i zamknęła drzwi. Gdy szybko się przebierała, Ostatnia miłość dobiegła do niej z drugiego pokoju.

Wybuchła, gdy tylko znaleźli się w bezpiecznej odległości od Charlie'ego i szli w stronę samochodu.

To nie było fair.
Otworzył drzwi.

Nie podobało ci się?

Ty... To nie było fair, do cholery.

- Wiem. - Jego usta zacisnęły się. - Ale nie dałaś mi wybo­
ru. Od chwili, gdy wszedłem dzisiaj do waszego domu, czu­
łem, jak mnie odpychasz.

Zaczekała, aż wsiądzie do samochodu i zapali silnik, nim powiedziała:


Masz rację. Chciałam ci powiedzieć, że wiem, że wczoraj
popełniłam błąd. Byłam zdenerwowana i...

Chcesz, żebyśmy znowu byli tylko przyjaciółmi - dokoń­
czył za nią. - Nie ma mowy.

Tak będzie najlepiej. - Patrzyła wprost przed siebie. - Nie
umiem teraz sobie z tym poradzić.

W takim razie nie powinnaś była zaczynać.

Zdaję sobie sprawę, że zasadniczo to moja wina. - Usiło­
wała mówić powoli i rozsądnie. - Ale przemyślałam sprawę i
doszłam do wniosku, że nie możemy tego ciągnąć.

Spojrzał z uwagą na jej twarz.

Nie mam zamiaru się z tobą kłócić.

Nie ma się o co kłócić. Moja decyzja jest ostateczna.

- Decyzje podejmuje się po to, by je zmieniać. - Gdy
samochód ruszył, powiedział burkliwie: - Nie mogę pozwolić,
byś mi to zabrała, Daisy. Nie po tym, jak miałem przedsmak
tego, jak może być.

Powiedział to w dziwny sposób.

O co ci chodzi?

Chodzi mi o to, że właśnie wypowiedziałaś wojnę. - Usta
zacisnęły mu się ponuro. - A ja nie biorę jeńców. - Wciągnął
powietrze głęboko. - Słuchaj. Nie chcę, żeby tak było. Zawrze­
my umowę. Na chwilę zapomnę o Desdemonie, ale coś muszę
mieć. Wiem cholernie dobrze, że mogę dać ci przyjemność.
Przyjdź do mojego pokoju w hotelu po przedstawieniu, to ci to
udowodnię.

Nie odpowiedziała.

- Pomyślisz o tym?

Skinęła energicznie głową. Zgodziłaby się na wszystko, byle zakończyć tę scenę, która stawała się z każdą chwilą boleśniejsza.

-Pomyślę o tym.

Tego wieczoru po pierwszym akcie Jason niedbale zapukał do drzwi garderoby, zanim je otworzył.


Daisy zesztywniała i obróciła się na swoim stołku, by popa­trzeć na niego.

- Nie spodziewałam się ciebie. Byłeś na widowni?
Potrząsnął głową.

- Powiedziałem ci, że nie będę cię już oglądał na scenie.

Gdyby nie była taka zdenerwowana, zauważyłaby natych­miast, że nie jest ubrany w strój wieczorowy. W dżinsach i białej letniej koszuli wyglądał tak męsko i zmysłowo, że od razu poczuła, jak jej postanowienie słabnie. "To tylko hormo­ny" - wmawiała w siebie zrozpaczona. Jeżeli chodzi o miłość, nie miała wyboru, ale pożądanie to zupełnie inna sprawa. Jeżeli będzie miała silną wolę, zwalczy ją.

Ale, drogi Boże, hormony działały silnie.

Odwróciła się z powrotem do lustra i poprawiła na głowie perukę z krótkich, kręconych włosów. Obraz w lustrze nie był pocieszający. W luźnej, zapiętej pod szyję, białej, bawełnianej koszuli, którą miała na sobie w ostatniej scenie, wyglądała równie bezradnie, jak dziecko.

Zgadza się. Zapomniałam. Chociaż nigdy nie pojęłam,
dlaczego czujesz... - Przerwała, gdy usłyszała, że zamek w
drzwiach się obraca. Kręgosłup jej zeszty wniał, gdy spojrzała
na odbicie Jasona w lustrze. - Rozumiem, że jest jakiś powód,
dla którego to robisz?

Bardzo dobry powód. Nie chcę, żeby nam przeszkadzano.
- Podszedł do niej. - Czy miałaś zamiar przyjść dzisiaj do mnie
do hotelu?

Nie... - Przerwała i ze znużeniem potrząsnęła głową. - Nie.

Tak też myślałem. Dzisiaj po południu zdecydowanie się
wahałaś. - Zatrzymał się za nią i jego wzrok napotkał jej w
lustrze. - Bądź ze mną szczera. Dlaczego nie? Przecież chcesz
przyjść.

Zwilżyła wargi językiem.

Najlepiej będzie, jak... Jesteś dla mnie trochę za bardzo
bezwzględny.

Bo podniosłem stawkę, grając Pieśń nocy dziś po połud­
niu? To nie ma z tym nic wspólnego. - Kucnął obok jej


wyściełanego stołka. - To jest na zupełnie innej płaszczyźnie. - Jego ciepłe usta musnęły jej kark. - Nie znoszę tej peruki. Zdejmij ją i daj mi popatrzeć na twoje włosy.

Przebiegł ją gorączkowy dreszcz i poczuła się nagle słabo.

Za dużo kłopotu. Jest przypięta i... - Wzięła głęboki od­
dech, gdy jego ręce ześliznęły się, by pomacać jej piersi przez
luźną, białą bawełnę jej nocnej koszuli. - Nie - powiedziała. -
Sztuka...

Występujesz dopiero w ostatniej scenie. To jeszcze pra­
wie godzina. - Jego palce szybko rozpięły jej gorset i wśliznęły
się, by dotknąć jej piersi. Pochyliła się do przodu, gdy twarde
ciepło jego dłoni zetknęło się nagle z miękkim ciałem. - Dużo
czasu. - Jego palce delikatnie pieściły jej sutki, przygryzła
dolną wargę, by nie krzyknąć, gdy przeszedł przez nią ogień. -
Wczoraj nie byliśmy na górze dłużej niż czterdzieści minut.-
Jedną ręką zaczął wyciągać szpilki przytrzymujące perukę,
drugą nadal bawił się nią i pieścił. - Moglibyśmy wykorzystać
ten tapczan...

Nie, powiedziałam ci...

Przerwała, gdy jego ciepły język dotknął jej ucha. Kolejny erotyczny szok. Dlaczego nie stawiała mu oporu? Czuła, jak topnieje, poddaje się jego dłoniom.

Zdjął perukę i długie włosy wysypały się spod niej.

- No, tak jest lepiej. - Podniósł długie, jedwabiste pasmo i
powoli gładził nim swoje wargi. - Takie miękkie....

Nie wiadomo dlaczego, ten gest był nawet bardziej erotycz­ny niż równoczesne pieszczenie jej nagiej piersi drugą ręką. Zrobiło się jej gorąco i poddała mu się z ledwo dosłyszalnym jękiem. Siedziała tak, drżąca, niezdolna ruszyć się, gdy powoli pocierał jej włosy między swoim kciukiem a palcem wskazu­jącym, z dłonią ukrytą w gorsecie, ze wzrokiem utkwionym w jej odbicie w lustrze. Szepnął:

- Spójrz na swoją twarz. Chcesz tego. - Rozsunął materiał
jej gorsetu, tak że widać było bezwstydnie nabrzmiały dowód
jego słów w lustrze. - Czyż nie jesteś piękna?

Zamknęła oczy, ale nadal słyszała jego słowa.


Ale nie tutaj - szepnęła. - Nie będziemy używać tego
tapczanu. Chcę łóżko i czas, by się tobą rozkoszować. Czy nie
widzisz, jaki jesteś nierozsądny?

Widzę, że usiłujesz mnie zahipnotyzować.-"I to ci się
udaje" - pomyślał, czując się znowu całkowicie bezradny.
Zachichotał.- To się nazywa uwiedzenie. - Jego uśmiech
zbladł. - Chociaż hipnotyzm nie brzmi w tej chwili najgorzej.
Przyznaję, że sam chciałbym cię zahipnotyzować, żebyś robiła
to, co chcę. - Jego usta ponownie musnęły ją po karku. -
Wszystko i cokolwiek. Czy chcesz, żebym ci powiedział, jak
zacząłbym?

Otworzyła oczy tęsknie, ale w dalszym ciągu się nie ruszyła.

Nie.

Dlaczego jesteś taka zacofana? - Jego wargi delikatnie
pociągały pasemko włosów na jej karku. - To twój wybór. To
ty zaczęłaś, a ja zareagowałem.

Ale to było wtedy, zanim zdała sobie sprawę, jak bardzo go kcha, jaka była bezradna w stosunku do niego.

Już nie zaczynam, powiedziałam ci...

Że to pomyłka. - Jego wargi zacisnęły się ponuro, gdy
kończył zdanie. - Za późno. Mogłaś się wycofać wczoraj w
nocy. Może byłoby lepiej dla nas obydwojga, gdybyś to zrobi­
ła. Ale teraz musimy ciągnąć tę grę aż do końca.

Zaśmiała się niepewnie.

To brzmi jak groźba. Wiem, Jasonie, że nie użyłbyś prze­
mocy.

Nie, ale wszystkiego innego tak. Czuję w sobie dzikość. -
Wstał, w dalszym ciągu trzymając rękę w jej włosach. - Ja się
nie poddam, Daisy. Jeżeli nie przyjdziesz do mnie dzisiaj,
będę tu jutro. Obawiam się, że nauczyłem się sięgać po to,
czego chcę, i brać to. - Uśmiechnął się łobuzersko. - Zanim mi
to zabiorą.

Sięgaj po szczęście.

Wsadził rękę do kieszeni, wyjął klucz hotelowy i umieścił go na toaletce.

- Będę czekać.


Niewidzącym wzrokiem patrzyła na metalowy klucz, pod­czas gdy on podszedł do drzwi.

- Nie ma się czego obawiać, Daisy. - Zatrzymał się przy
drzwiach. - Nie czeka cię przy mnie nic poza przyjemnością.
Przyjdziesz?

Nie odpowiedziała i chwilę później drzwi zamknęły się za nim.

Drogi Boże, ciało jej było zbolałe od pożądania i nie umiała powstrzymać drżenia. Nie mogła tego znieść. Pochyliła się do przodu i ukryła gorącą twarz w dłoniach. Wiedziała teraz, że Jason nie zrezygnuje, dopóki mu się nie odda. Codzienne udawanie przed Charlie'em, że wszystko jest w porządku, było wystarczającą walką i nie była w stanie znieść konfliktu na innym froncie. Cóż to miało za znaczenie, jeżeli zostanie zraniona? Przynajmniej będzie mogła skorzystać z odrobiny szczęścia i zapomnienia.

Sięgaj po szczęście.

Gdy Daisy weszła do pokoju hotelowego, Jason leżał na łóżku, z głową opartą o poduszkę, a jego nagie biodra przykry­te były tylko prześcieradłem.

Pokój był ciemny. Paliła się tylko mała lampka i Daisy miała nadzieję, że nie widać, jaka jest spięta. Czuła się wystar­czająco bezradna bez światła ujawniającego jej zdenerwowa­nie.

Kiedy Jason zobaczył ją w drzwiach, napięte mięśnie od­prężyły się.

Cholernie długo tu szłaś.

Nie byłam pewna, czy w ogóle przyjdę. Nie mogę długo
zostać. Muszę wracać do domu, do Charlie'ego. - Zwilżyła
wargi językiem. - Musisz to zrozumieć. Charlie jest ważniej­
szy. Kilka godzin po przedstawienu nie odgrywa roli, ale to
wszystko.

Ależ rozumiem. - Uśmiechnął się krzywo. - Teraz, gdy już
mnie ostrzegłaś, jaki jestem nieważny w twoim życiu, czy nie
sądzisz, że mogłabyś wejść i zamknąć drzwi?

Zamknęła drzwi i wzięła głęboki oddech.

Bardzo dziwnie się czuję. Nigdy nic podobnego nie robi­
łam.

W takim razie lepiej będzie, jeżeli cię przekonam, że
opłaci ci się zostać. - Odrzucił prześcieradło i wstał. Zobaczyła
silne uda, sklepioną pierś, niepohamowane wzburzenie, gdy
sięgnął po granatowy szlafrok, wiszący na krześle obok łóżka
i ruszył ku niej. Wziął jej torebkę i rzucił ją na komódkę koło
drzwi, po czym wręczył jej szlafrok. - Łazienka. - Stanowczo
poklepał ją po tyłku i pchnął w stronę drzwi wychodzących z
pokoju. - Gorący prysznic dla relaksu i poczujesz się dobrze.

Popatrzyła na niego niepewnie, a on uśmiechnął się zachę­cająco i puścił do niej oko.

"Jakie to dziwne, gdy nagi facet puszcza do ciebie oko" -pomyślała rozbawiona, idąc w stronę łazienki. Po urzekają­cym uwiedzeniu, któremu została poddana w garderobie, bez­troska Jasona wyprowadziła ją z równowagi. Zniknęła w ła­zience i puściła prysznic.

Jason się mylił; prysznic niewiele jej pomógł. Zbyt silnie zdawała sobie sprawę z tego, że on czeka nagi, tuż za drzwia­mi. Włożyła ciemnoniebieski welurowy szlafrok, zdjęła cze­pek kąpielowy i rozpuściła włosy. Podniosła rękę i od niechce­nia dotknęła pukla włosów opadającego na jej ramiona. Piersi naprężyły się pod miękkim materiałem szlafroka, gdy przypo­mniała sobie, jak Jason ocierał te pasemka o swoje usta. Serce zaczęło jej bić gwałtownie. Na wpół żartowała z tego, że ją zahipnotyzował, ale nie mogła zaprzeczyć, że istniał fizyczny magnetyzm między nimi. Wielkie nieba, chciała go.

Odetchnęła głęboko, odwróciła się i otworzyła drzwi. Sie­dział na krześle, z jedną nogą przerzuconą przez oparcie krzes­ła tak naturalnie i spokojnie, jakby był kompletnie ubrany. Rozpaczliwie pragnęła być równie spokojna.

Jego spojrzenie poszukało jej twarzy i oczy otworzyły się szerzej.

- Niech mnie licho. Ty się chyba nie boisz.


- Nie - odpowiedziała. - Tak. - Jej ręka nerwowo błądziła
przy pasku. - Powiedziałam ci, że nie jestem przyzwyczajona
do takich rzeczy.

Wstał powoli i podszedł do niej.

Powinnaś się była znaleźć pode mną na tym łóżku dwie
minuty po tym, jak weszłaś do pokoju. Wtedy nie miałabyś
czasu na myślenie o... - Zatrzymał się przed nią i palcem
wskazującym delikatnie sięgnął do jej lewego policzka. -
Chciałem ci pokazać, jaki potrafię być cierpliwy i szarmancki.
Wpadłem we własne sieci. - Jego dłoń cofnęła się od jej
policzka. - Cóż, muszę to nadrobić, prawda?

Co masz na myśli? - Patrzyła na niego zdumiona, gdy
przeszedł przez pokój, podniósł ciężki fotel klubowy, w któ­
rym siedział, i przeniósł go na środek pokoju. - Co ty, do
diabła, robisz?

Ustawiam scenę. Szkoda, że nie mamy podwyższenia. -
Rzucił jej beztroski uśmiech, po czym umieścił fotel pod ma­
łym bursztynowo-kryształowym żyrandolem na środku sy­
pialni. - Będziesz mi pozować.

Zamrugała oczami. -Co?

- Słyszałaś. - Pchnął ją delikatnie na fotel, zanim podszedł
do ściany koło drzwi i zapalił górne światło. - Chcę się abso­
lutnie upewnić, że chcesz mnie tak samo, jak ja ciebie. - Z
powrotem podszedł do niej. - Tak samo, jak chciałaś mnie
dzisiaj po południu w domku, gdy pozowałaś swojemu ojcu. -
Jego palce musnęły jej szyję i przebiegł ją dreszcz. - Ale tak
naprawdę, to nie pozowałaś Charlie'emu, prawda? Pozowałaś
mnie. Przypominałaś sobie, co ci powiedziałem wczoraj wie­
czorem, jakie mam marzenia, kiedy ty pozujesz. Kiedy spoj­
rzałaś na mnie, wiedziałem, że zastanawiasz się, czy nadal
myślę o nas obydwojgu w tym krześle. - Usadowił się na
podłodze parę metrów dalej i skrzyżował nogi tak, jak robił to
tego popołudnia w ich domku. -1 obydwoje wiemy, że myśla­
łem. - Uśmiechnął się zachęcająco. - Pozuj dla mnie, Daisy.

Policzki jej płonęły.



Ja... nie mogę. Czuję się głupio.

Ale jesteś podniecona?

Była zdziwiona, gdy zauważyła, że jej zdenerwowanie mi­ja, ustępując miejsca poczuciu dziwnej, wyłącznie erotycznej sytuacji.

Tak - szepnęła.

Czy chcesz wiedzieć, o czym teraz myślę?

Jej zafascynowane spojrzenie napotkało jego wzrok. Jego twarz była napięta, jasnozielone oczy błyszczące, a usta nie­zwykle zmysłowe.

-Tak.

- Myślę o tym, jak pięknie twoje włosy wyglądają na tle
ciemnoniebieskiego szlafroka. - Ściszył głos. - I myślę, jak
bardzo chciałbym, żebyś zdjęła ten szlafrok. Czy zrobisz to dla
mnie, Daisy?

Ton jego głosu był przymilny, ale po raz kolejny poczuła, że sama tylko siła jego woli hipnotyzuje ją.

- Zrób to - powtórzył łagodnie. - Wczoraj w nocy nie
mogłem się tobą nacieszyć. Chcę na ciebie patrzeć.

Jej palce zaczęły automatycznie odpinać pasek, gdy jego słowa jeszcze płynęły.

- Ta ciemna tkanina spawia, że wyglądasz krucho jak szkło
weneckie. Twoja skóra błyszczy na jej tle, a twoje włosy... -
Jego spojrzenie powędrowało w stronę jej bosych stóp wysta­
jących spod szlafroka. - To śmieszne, jak bose stopy mogą
sprawić, że wygląda się całkowicie bezbronnie.

Szarfa była rozwiązana, ale Daisy wahała się, nieśmiała, niepewna.

- Zdejmij to - powiedział cicho, nadal wpatrując się w jej
stopy.

Odetchnęła głęboko, wysunęła ręce z rękawów szlafroka i pozwoliła mu opaść na poduszki krzesła za sobą.

Spojrzenie Jasona poruszało się z rozdzierającą powolno­ścią w górę przez kostki jej nóg, do łydek, następnie do ud, zatrzymując się na chwilę na kręconych włosach otaczających


jej kobiecość, zanim powędrowało przez jej brzuch ku pier­siom.

Co za rozkoszna niespodzianka. Cała jesteś taka delikat­
na, a potem ta piękna pełnia... - Uśmiechnął się widząc, że jej
sutki zaczynają twardnieć pod jego spojrzeniem. - Powiedz
mi, o czym myślisz.

Czuję się jak niewolnica przed sułtanem - powiedziała
niepewnie.

To niezbyt rozsądne, kiedy to ty jesteś na tronie, a ja u
twych stóp. - Jego wzrok powędrował do jej twarzy. - Speł­
niasz tylko moje marzenie i pozujesz dla mnie.

Nie Tjyła już pewna, czyje to było marzenie. Czuła, jak z każdą chwilą narasta w niej podniecenie. Wielkie nieba, jego oczy...

- Uklęknij w fotelu. - Jego głos brzmiał chrapliwie. - I
przerzuć włosy do przodu, żeby zakryć piersi.

Poruszała się sennie, ospale, wykonując jego polecenia.

- Tak dobrze. A teraz tak zostaw i daj mi tylko patrzeć na
ciebie.

Atmosfera w pokoju była gęsta, naładowana elektryczno­ścią. Widziała, jak piersi podnoszą się i opadają pod zasłoną z włosów, gdy usiłowała nabrać powietrza w ściśnięte płuca. Chwila wydłużała się. Nie ruszał się.

- Drżysz - powiedział niezgrabnie.

Więcej niż drżała. Trzęsła się jak liść podczas burzy. Nie mogła oderwać od niego wzroku, od gładkich, silnych musku-łów na jego ramionach, skupionych, gotowych, a jednak trzy­manych pod kontrolą. Od muskularnych ud pokrytych drob­nym włosem, od klatki piersiowej z ciemnym trójkątem...

-Ale ja też.

Nagle wstał i przeszedł przez pokój w jej stronę. Jednym ruchem objął ją, obrócił i rzucił na fotel.

- Już czas. Nie wytrzymam dłużej. - Przywarł do niej i
pogrążył się w niej jednym gwałtownym ruchem. Jego pierś
poruszała się ciężko, szaleńczo, gdy schował twarz w jej wło­
sy. - Boże, nie sądziłem, że mi się uda. - Jego dłonie chwyciły




jej biodra, przyciskając je do siebie. - Trzymaj się, to będzie dzika jazda.

Zaczął się poruszać, rzucając się i podnosząc do góry. Było to dzikie, twarde, prawie zwierzęce w swej namiętności i dokładnie takie, jak Daisy chciała. Erotyzm, który nabrzmie­wał przedtem, zamienił jej reakcje w szaleństwo. Słyszała, jak jęczy i dyszy, gdy zbliżali się do kulminacji.

Kiedy przyszedł orgazm, był tak gwałtowny jak sama jazda i Daisy była w stanie jedynie desperacko trzymać się Jasona, podczas gdy doznania przewalały się przez nią fala za falą.

Opadła obok niego, włosy oplatały jego pierś, oddychała z trudem.

Była tak oszołomiona, że prawie nie zdawała sobie sprawy z tego, że dłoń Jasona delikatnie pieści jej włosy.

- Widzisz - powiedział chrapliwie. - Musimy to mieć. - Jego
wargi muskały jej skroń. - Nieważne, na jak długo. Musimy to
mieć.

Namiętność, nie miłość. Żadnych zobowiązań... Zalał ją cierpki smutek.

Jego usta pieściły teraz jej ucho.

- Przyjdziesz jeszcze?

Namiętność to nie wszystko, ale w tej chwili nie mogła jej odrzucić. Wszystko, co mógł jej dać, było jej potrzebne, by przeżyć nadchodzące dni.

- Przyjdę.

Jego dłoń, pieszcząca jej włosy, zatrzymała się nagle.

- Co wieczór?

Jak mogła nie przychodzić? Więź istniejąca między nimi rosła przy każdym spotkaniu. Schowała głowę w ciemnych, sprężystych włosach pokrywających jego klatkę piersiową.

Co wieczór.

Co robisz? - Daisy oparła się na łokciu, usiłując dostrzec
nagą sylwetkę Jasona w świetle księżyca, które wlewało się
przez okno do pokoju. - Źle się czujesz? Coś się dzieje?


Nie. - Jego ramiona poruszyły się, jakby zrzucał z nich
ciężar. - Myślę tylko. Przepraszam, że cię obudziłem.

Nie chciałam zasypiać. Zaraz muszę iść. - Usiadła na
łóżku i odgarnęła włosy z twarzy. Nie mówił prawdy. W tym
momencie przebudzenia wyczuła smutek, doskwierającą sa­
motność. - O czym myślisz?

O tobie. - Zrobił nieokreślony ruch ręką. - O tym. Wiesz,
nasz stosunek jest niezwykły.

Wstąpiła w nią nadzieja.

Naprawdę? - Była to pierwsza wskazówka, że w ogóle
myśli o ich romansie. Rozmowa nie była najważniejszym
punktem programu w ciągu tych dwóch tygodni, które były
wielkim erotycznym snem. Przy Charlie'em Jason przez cały
czas zachowywał tę samą niedbałą, przyjacielską wesołość,
ale była świadoma, że kryje się pod nią napięcie. Nie mógł się
doczekać, by weszła do jego pokoju po przedstawieniu, a
wtedy jedyne słowa, jakie padały między nimi, to gorączkowe
szepty, wyrażające szaleńcze pożądanie. Nie mogli się sobą
nacieszyć. Ona stawała się równie szalona jak on. Teraz chcia­
ła z nim być ciągle. Zaczerwieniła się na myśl o tym, jak
kazała mu zjechać z drogi wczoraj w nocy, nim dojechali do
jej domu. Jej ochoczość wyzwalała w nim dzikość i wchodził
w nią z... Przestała myśleć i powiedziała sucho:

Nie wiem, czy jest niezwykły, ale niewątpliwie jest entu­
zjastyczny.

Nie, to więcej niż to. - Zamilkł, patrząc w dół na ciemną
ulicę, a po chwili powiedział z wahaniem: - To jest jak pieśń.

Owinęła się prześcieradłem i usiadła na łóżku.

- Pieśń?
Skinął głową.

- W taki sposób na ogół przychodzą do mnie pieśni. Z
ciemności, zupełnie nieoczekiwanie, a jednak nagle się poja­
wia. - Odwrócił się i podszedł do niej. - Słyszę ją stale w
głowie, aż zapiszę ją na papierze i zagram. Wtedy dopiero daje
mi spokój. - Pochylił się nad nią i wziął jej twarz w swoje




niepewne dłonie. Szepnął: - Ty jesteś jak pieśń. Muszę cię grać wciąż na nowo.

Tak, żebym dała ci spokój?

Nie. - Jego palce zaplątały się we włosy i podniósł jej
głowę, by spojrzeć jej w oczy. - Bez względu na to, ile razy cię
gram, nie odchodzisz. - Schylił głowę i pocałował ją niezwy­
kle delikatnie. - Zaczynam cię słyszeć na nowo, gdy tylko
skończę.

Poczuła, że łzy więzną jej w gardle i, żeby nie pociekły, musiała zażartować.

- Motyw Daisy?
Skinął głową.

To chyba najlepsze określenie na to. - Z powrotem pchnął
ją na łóżko. - Motyw Daisy. - Rozsunął jej uda i zaczął się
poruszać między nimi. - Łagodna, jaśniejąca i uczciwa. Leżę
obok ciebie i to słyszę. Wychodzisz i nadal to słyszę. - Jego
ręce poszukały jej w ciemności. - Ale teraz jesteś tutaj i gra
coraz głośniej.

Jason. Ja muszę iść. Byłam tu zbyt... - Przerwała, gdy jego
palce zatopiły się głębiej, badawczo i zaczęły leniwie się
poruszać. Chwyciła powietrze i przywarła do niego.

Zaraz - wymruczał. - Nie chcę, żebyś szła. Jeszcze raz.
Muszę cię zagrać jeszcze raz...

Zostań na noc.

Daisy, zakładając bluzkę, spojrzała przez ramię na leżące­go nago Jasona. Poczuła gorący dreszcz, patrząc na niego. Był wcieleniem aroganckiej męskiej siły. Kochali się dzisiaj dwa razy, a jednak znowu go pożądała.

Wiesz, że nie mogę. Muszę wracać do domu.

Tylko szybkiego i biegiem do tatusia? - Zobaczył, że ją
obraził i zaklął cicho. - Przepraszam. - Odrzucił kołdrę i wy­
skoczył z łóżka. - Zaraz się ubiorę.

Włożyła na nogę sandałek na niskim obcasie.


Może lepiej będzie, jeśli od tej pory będę brała własny
samochód? Nie ma sensu, żebyś wyłaził z łóżka co noc i
odwoził mnie do domu...

Powiedziałem: przepraszam - przerwał szorstko, znikając
w łazience. - Wiem, że nigdy nie zostajesz. Wymknęło mi się.

Usłyszała wodę lejącą się do umywalki.

Włożyła drugi but i usiadła na łóżku, żeby na niego pocze­kać, w zmartwieniu marszcząc brwi. Jason był wyraźnie poiry­towany od dwóch dni, od kiedy obudziła się i zobaczyła go stojącego przy oknie. Nie gburowaty, ale spięty i czasem wydawało się jej, że wyczuwa element desperacji.

Wiem, że to jest dla ciebie niewygodne...

Pieprzysz. - Wyszedł z łazienki i zaczął się ubierać. - Nic
mi taka przejażdżka nie szkodzi. - Wsadził koszulę w spodnie
i włożył mokasyny. - Chyba budzi się we mnie Otello.

Popatrzyła na niego zdumiona.

Jestem zazdrosny. - Wziął marynarkę z fotela i uśmiech­
nął się sardonicznie, wkładając ją. - Mówiłem ci kiedyś, że tak
głupio na mnie działasz.

Zazdrosny o Charlie'ego?

Nie posiadam większego rywala. - Wziął ze stołu portfel i
kluczyki i wsunął je do kieszeni. - Ani takiego, z którym
trudniej byłoby mi walczyć. - Przeszedł przez pokój i podniósł
ją. - Chodź, jedziemy.

Patrzyła na niego w osłupieniu, gdy szła w stronę drzwi.

Ależ ty lubisz Charlie'ego.

Tym trudniej mi z nim walczyć. - Jego dłoń zacisnęła się
na jej łokciu. - Czy on wie o nas?

Tak. - Popatrzyła na niego trzeźwo. - Ale ja nic mu nie
mówiłam. Nie jest ślepy ani głupi. Przedtem pozowałam mu
co wieczór po przedstawieniu.

Jeden kącik ust podniósł mu się w krzywym uśmiechu, który miał w sobie trochę goryczy.

- Zdaje się, że jestem dość łatwy do rozszyfrowania dla
Charlie'ego. Teraz nie mogę na ciebie patrzeć, żeby mi nie
stanął.



Jego szczerość zdumiała ją.

To mnie łatwo rozszyfrować. Charlie zawsze wiedział, co
czuję. - Jej ręka nerwowo chwyciła torebkę. - Nigdy nie chcia­
łam go oszukiwać.

On chce dla ciebie jak najlepiej. - Z tłumioną gwałtowno­
ścią nacisnął guzik windy. - Cholernie dobrze wiem, że poje­
chałby do Nowego Jorku, gdybyś zagrała w Pieśni nocy.

Nie odpowiedziała.

-1 ty też to wiesz. Dlaczego, do diabła, nie dasz mi...

- Mieszka tutaj przynajmniej od piętnastu lat. Jest tu szczę­
śliwy.

-A ty?

Ja również. Nie potrzeba mi Pieśni nocy.

Ale chcesz jej - powiedział łagodnie. - Widziałem to na
twojej twarzy, gdy grałem Ostatnią miłość.

Była piękna. Jestem śpiewaczką i oczywiście, że...

Chcesz ją.

Zdecydowanie spojrzała na niego.

Tak, ale nie wezmę tego, czego chcę. Zapomnij o tym,
Jasonie.

Mowy nie ma. - Drzwi windy otworzyły się i weszli do
środka. - Boże, doprowadzasz mnie do szału. Wyglądasz jak
najłagodniejszy anioł na tej ziemi, a jesteś uparta jak muł.

Jestem rozsądna.

Rozsądni ludzie nie odrzucają okazji takich jak Pieśń
nocy.

- Proszę cię, nie chcę już o tym rozmawiać.
Popatrzył na jej udręczone spojrzenie i dał spokój.

- Dobrze, chwilowo o tym zapomnimy. - Jego usta zacisnę­
ły się. - Ale ja się nie poddaję.

Wiedziała, że nie zrezygnuje z niczego, czego chce. Odkry­ła, że jego wola była równie niezaspokojona, co nieugięta. Zrezygnowana, westchnęła.

- Wiem, że nie, Jasonie.


Czy chciałbyś wejść i przywitać się z Charlie'em? - spy­
tała Daisy, otwierając drzwi samochodu.

Mogę. - Jason wysiadł i podszedł do niej. Nie widziałem
go wczoraj. - Idąc ku domowi, rzucił jej beztroskie spojrzenie.
- Może zagram mu inny kawałek z Pieśni nocy.

-Nie!

Popatrzył na nią z udawaną niewinnością.

A czemuż by nie? Podobało mu się - dodał delikatnie. -1
tobie też.

Sądziłam, że nie będziemy o tym rozmawiać. - Spojrzała
w bok i dostrzegła ten sam ponury wyraz twarzy, jaki już
wcześniej zauważyła. Zapytała cicho: - Dlaczego chcesz mnie
zranić?

Nie chcę cię zranić. - Wzruszył ramionami. - A zresztą,
może. Oko za oko.

Ja cię nie krzywdzę.

Nie? Więc dlaczego mi się wydaje, że to robisz? - Otwo­
rzył drzwi i przepuścił ją pierwszą. - Nic nie szkodzi. To
kwestia sporna, gdy...

Charlie!

Charlie leżał w swoim ulubionym fotelu klubowym, z jedną ręką przewieszoną bezwładnie przez oparcie. W półmroku jego twarz była nieruchoma jak marmur.

- Drogi Boże! - Daisy odepchnęła Jasona, przebiegła przez
pokój i uklękła obok fotela. Czuła, że coś ciepłego i mokrego
leci jej po policzkach. - Charlie, nie!

- Daisy... - wymamrotał Charlie, otwierając oczy.
Wypełniło ją uczucie ulgi i opadła na podłogę.

- Ty tylko spałeś. - Drżącą ręką przeczesała włosy i zaśmia­
ła się nerwowo. - Zawsze widziałam cię pracującego i nigdy
nie przyszło mi do głowy, że możesz odpoczywać. Boże, ależ
mnie przestraszyłeś.

Tak? - Charlie wyciągnął rękę i dotknął jej mokrego
policzka. - Miałem już tak dość tego głupiego owocu, że dałem
sobie spokój.

Nie jest głupi. - Uśmiechnęła się do niego promiennie. -
Ale już jestem w domu. Poczekaj, przebiorę się i będziesz
mógł popracować nad portretem.

To dobrze. - Jego błękitne oczy zamrugały. - Odcień
twojej skóry jest dla mnie o wiele większym wyzwaniem niż
ten idiotyczny banan. - Uśmiechnął się do Jasona. - Zostaniesz
i popatrzysz, Jasonie? Damy ci zajęcie. Zrobisz nam kawę,
żebyśmy nie zasnęli.

Jason dalej nie spuszczał oka z Daisy. Z trudem zmusił się, by popatrzeć na Charlie'ego i potrząsnął głową.

Stanowczo odmawiam spełniania funkcji chłopca na po­
syłki o drugiej w nocy. Wpadłem tylko się przywitać, a teraz
już uciekam. - Podniósł rękę w pożegnalnym geście. - Może
wpadnę jutro pogadać, kiedy Daisy będzie w teatrze, Charlie.

Zrób tak. - Charlie zmarszczył nos. - Wszystko jest lepsze
od tego okropnego banana.

Dzięki - powiedział oschle Jason, idąc do drzwi. - Wpadnę
po ciebie jutro o trzeciej, Daisy. Dobranoc.


Dobranoc. - Daisy prawie go nie słyszała. Biegła do
swojego pokoju, żeby się przebrać, cała przepełniona wdzię­
cznością. Jeszcze nie. To jeszcze się nie stanie.

Co się z nim dzieje? - spytał Jason, gdy tylko Daisy
wsiadła do samochodu na drugi dzień po południu.

Daisy zesztywniała.

Co mówisz?

Słyszałaś. Przestań mnie traktować jak półgłówka. - Jason
zapuścił motor i mercedes ruszył. - Wczoraj w nocy dla każde­
go byłoby oczywiste, że Charlie śpi, ale ty wpadłaś w panikę.

Pomyliłam się - powiedziała wymijająco. - Charlie nigdy
nie zasypia tak wcześnie i...


Bzdury - zwięźle rzucił Jason. - Wczoraj wszystko zrozu­
miałem. Już wcześniej powinienem coś podejrzewać, ale on
nie wygląda na chorego.

Nie powiedziałam, że jest... - Przerwała, gdy spojrzał
prosto na nią. Nie było sensu oszukiwać go już dłużej. - No
dobrze, jest chory.

Jak bardzo?

Nie mogłoby być gorzej. - Nie patrzyła na niego. - To
choroba krwi, która wytwarza skrzepy. Bardzo rzadka. I
śmiertelna. Choruje już ponad pięć lat i jest coraz gorzej. Miał
już jeden atak serca. Lekarz powiedział, że następny go zabije.

- Jesteś pewna? Codziennie robi się jakieś odkrycia.
Uśmiechnęła się smutno.

Jestem pewna. Czy myślisz, że nie próbowaliśmy wszys­
tkiego? To zbyt rzadka choroba, żeby poświęcać wiele wysił­
ku na znalezienie na nią lekarstwa.

Ile mu zostało czasu?

To może się wydarzyć w każdej chwili. Kilka tygodni,
miesiąc. Najwyżej miesiąc. Widzisz więc, jak niemożliwe jest
dla mnie choćby myślenie o wyjeździe.

Jego dłonie zacisnęły się na kierownicy.

Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego mi o tym nie powie­
działaś?

Obiecałam Charlie'emu. Nie chciał, żeby ktokolwiek wie­
dział. Chce żyć całkiem normalnie aż do końca.

I pozwalasz mi się zastraszać, gnębić i nie mówisz ani
słowa. Czy zdajesz sobie sprawę, jak ja się teraz czuję?

- Obiecałam Charlie'emu - powtórzyła. - Ja dotrzymuję
obietnic, Jasonie.

Przez chwilę milczał.

- No tak, dotrzymujesz.

-1 rozumiesz, dlaczego nie mogę zagrać Desdemony?

- Tak. - Nacisnął pedał gazu. - Rozumiem, dlaczego nie
możesz go zostawić.

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Ponury wyraz jego twarzy zmroził ją i powiedziała z wahaniem:



Przepraszam, że nie mogłam ci powiedzieć. Z pewnością
czujesz teraz, że zmarnowałeś kupę czasu, usiłując mnie na­
mówić, żebym zagrała Desdemonę.

Nie bądź śmieszna. Wcale tak nie uważam.

A co czujesz?

Żal mi ciebie i Charlie'ego. Chciałbym mieć czarodziej­
ską różdżkę i móc to wszystko naprawić.

Poczuła ogromną ulgę. Nie był zły.

Nie patrz tak - powiedział szorstko. - Czy sądziłaś, że
jestem aż takim skurwielem, żeby myśleć o sobie i o swojej
cholernej sztuce, kiedy ty przechodzisz przez to wszystko?

Nie wiedziałam, co... Musical jest dla ciebie taki ważny.


Ty również.
Zamarła.

Naprawdę?

- Zbyt ważna, do cholery. - Zatrzymał samochód przed
teatrem i pochylił się, żeby otworzyć jej drzwi. - Do zobacze­
nia wieczorem.

Kiwnęła głową. Oczy błyszczały jej radośnie, gdy wysiada­ła z samochodu. Powiedział, że jest dla niego ważna. Istniała jakaś mała szansa, że ją kocha.

- Dziś wieczorem.

Zatrzasnęła drzwi i szybko weszła do teatru.

Ona wie - powiedział Eric, gdy tylko Jason podniósł
słuchawkę. - Boże, tak mi przykro. Ostrzegałem go. Byłem
pewny, że Jessup nie...

Kiedy? - ostro zapytał Jason. - Kiedy Jessup jej powie­
dział?

Wczoraj wieczorem.

Wobec tego może być już w drodze.

Jeszcze nie. Zapłaciłem łapówkę recepcjoniście w hotelu,
żeby zadzwonił do mnie, kiedy się wyprowadzi. Będziesz
ostrzeżony.

Dzięki, Ericu.

Załatwiłem Bartlina do roli Jagona.



Co? Och, to świetnie.

A co z Justine?

Nie, ona nie może tego zrobić.

Cholera. - Głos Erica zabrzmiał pogodniej. - Ale jeżeli to
już wiesz, to może Cynthia chociaż raz nie narozrabia. Nie
przeszkodzi ci w negocjacjach.

Nie, tego nie zrobi.

Jason? - Eric zawahał się. - Czy coś się stało? Twój głos...
jest dziwny.

Tak? Ciekawe, dlaczego?

Słuchaj, jeśli potrzebujesz więcej czasu,może udałoby mi
się wyprowadzić ją w pole? Mogę się z nią spotkać i...

Nie! Trzymaj się od niej z daleka. - Jason zrobił wysiłek,
by zapanować nad głosem. - Wszystko będzie dobrze. Muszę
jeszcze tylko załatwić parę spraw. Daj mi znać, kiedy opuści
hotel.

Dobra. - Eric przerwał. - Co zrobisz potem? Przyjedziesz
do Londynu?


Nie, polecę do Nowego Jorku, załatwię parę spraw i
pojadę do Eaglesmount.

Znowu do swojej pustelni? - zapytał kwaśno Eric. - Czy
można liczyć, że będziesz na premierze?

Zobaczymy. Kiedy znajdziesz porządną Desdemonę, daj
mi znać, to ją sprawdzę. - Ale wiedział, że nie bądzie drugiej
takiej Desdemony, jak Daisy. - Słuchaj, muszę lecieć. Mam
kilka spraw do załatwienia.

Dobra. Będę w kontakcie.

Jason odłożył słuchawkę i zamknął oczy. Ogarniały go fale bólu i rozpaczy. Boże, nie chciał, żeby to się skończyło. Cho­lera, nie mogło się to stać w gorszym okresie. Dlaczego nie mógł mieć jeszcze kilku tygodni przed zapadnięciem kurtyny? Daisy będzie go potrzebować, a jego nie będzie.

Tygrysy do mnie jeszcze nigdy nie przyszły.

No cóż, tygrysy zbliżały się do Daisy z każdą chwilą, a jego nie będzie przy niej, by ją chronić albo pomóc leczyć rany.


może być przy niej, jeżeli ma ją uratować przed tygrysem najgroźniejszym ze wszystkich.

Opadł na krzesło koło biurka i usiłował uciszyć ból i złość. Nie może mieć tego, co chce, ale tym razem ma przynajmniej trochę czasu, by pomóc, by ułatwić życie ludziom, na których zaczęło mu zależeć.

- Przestań się nad sobą rozczulać - wymamrotał. - Przestań
udawać i zajmij się tym.

Sięgnął po telefon stojący na biurku. Najpierw zadzwoni do dyrektora teatru, a potem pojedzie zobaczyć się z Charlie'em.

Nie mógł zapobiec nadejściu tygrysów, ale może jest w stanie dostarczyć balsamu, który pomoże leczyć zadane przez nie rany.

Cześć, Charlie. Możesz sobie zrobić przerwę i napić się ze
mną kawy? - Jason wszedł do domku i poszedł w stronę
kuchenki. - Wiem, nie musisz nic mówić. Sam ją zrobię. Ty
jesteś zbyt zajęty.

Czy ty nigdy nie pracujesz? - Charlie spojrzał na niego
znad sztalug. - Wygląda na to, że nie zależy ci na utrzymaniu
tego pół etatu.

Prawdę mówiąc, miałem dzisiaj telefon. Muszę wrócić do
Nowego Jorku na chwilę, więc postarałem się o zastępstwo na
kilka tygodni.

Złe nowiny?

Zależy, jak się na to patrzy. - Jason włączył ekspres. - Nic
takiego, z czym nie umiałbym sobie poradzić.

Chyba nie ma wielu rzeczy, z którymi nie umiałbyś sobie
poradzić, prawda, Jasonie?

Mam własne problemy, jak każdy. - Jason wyszedł z
kuchenki i podszedł do sztalug. - Nad czym pracujesz?

- Nad portretem Daisy. Powinienem go dzisiaj skończyć.
-Pokażesz go jej?

Charlie potrząsnął przecząco głową.

- Jeszcze nie. Chcę go zachować.
-Na co?


- Chcę, żeby wiedziała, co do niej czuję, po... - Charlie
przerwał, milczał przez chwilę, po czym odwrócił się, by
spojrzeć na Jasona. - Powiedziała ci, prawda?

Jason potrząsnął głową.

Domyśliłem się, a ona potwierdziła. Nigdy nie złamałaby
danej ci obietnicy. - Przerwał. - Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko temu.

Nie mam. Jesteś już właściwie rodziną. - Wzrok Charlie'ego
powrócił do portretu. - Zaopiekujesz się nią?

Obiecuję ci, że będzie miała wszystko, co zechce.

To dobrze. - Charlie poruszył ramionami, jakby zrzucał z
nich wielki ciężar. - Martwiłem się o nią, zanim się pojawiłeś.
Ona jest zbyt pełna miłości, żeby mogło jej być z tym dobrze.
Ale ty jesteś na tyle twardy, by ją ochronić.

Tak, jestem na tyle twardy. - Jason przełknął ślinę, by
zapanować nad nagłym wzruszeniem i szybko popatrzył na
obraz. - On jest dobry, Charlie.

To najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Ale nie
jest to arcydzieło. - Charlie zrobił głupią minę. - Chyba nie jest
mi dane zostać nieśmiertelnym.

- A chcesz tego?
Charlie pokiwał głową.

To chyba podstawowy instynkt: chcieć stworzyć coś pięk-
nego, co zostanie po tobie.

Ale ty już to zrobiłeś.

Charlie wskazał głową w stronę portretu.

Daisy.

Powiedziałem ci, że nie...

Nie mówię o obrazie. Nie znam się na tym i nie mogę
powiedzieć, czy portret jest wyjątkowo dobry. Mówię o samej
Daisy. Nie ma wątpliwości, że Daisy to bardzo wyjątkowe
stworzenie.

Wyraz twarzy Charlie'ego złagodniał.

- Nie ma żadnych wątpliwości, ale to nie ja ją stworzyłem.
Jestem tylko jej ojczymem. Nie ja dałem jej ten głos.


- Głos dał jej Bóg - cicho powiedział Jason. - Ale to ty
dopilnowałeś, by go wykształciła. Ty ją wychowałeś i ukształ­
towałeś jej moralność. Ona jaśnieje. I to ty wypolerowałeś ją i
nadałeś ten blask.

Charlie potrząsnął głową.

Posłuchaj mnie, to jest prawda. - Głos Jasona był pełen
szczerości. - Stworzyłeś coś trwalszego niż obraz. Każdy, z
kim Daisy się kontaktuje, czuje się trochę lepszy, serdeczniej-
szy. Za każdym razem, kiedy śpiewa, hojnie nas obdarowuje,
a to ty sprawiłeś. - Poklepał go po ramieniu. - Czy to nie jest
prawie tak samo dobre, jak być Rembrandtem, jeżeli nie le­
psze?

Nie. - Charlie mrugał oczami. - Ale to już blisko. Ostate­
cznie być Svengalim to nie najgorzej.

Być Svengalim jest cholernie dobrze. - Jason odwrócił się
i wrócił do kuchenki. - No, to teraz dam ci filiżankę kawy i
możesz wracać do pracy. Wiesz, tak sobie myślę. Znam parę
osób w nowojorskich kołach artystycznych, które mogłyby
chcieć rzucić okiem na ten portret. Może mimo wszystko uda
nam się zapewnić ci tę nieśmiertelność. Czy pozwolisz mi
pożyczyć ten obraz na parę tygodni i spróbować?

Żeby mnie uspokoić?

Jason zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie jestem żadnym dobroczyńcą. Po prostu przyszło mi
do głowy, że nie patrzysz na swoje osiągnięcia we właściwym
świetle. Nie znam wielu ludzi, którym się powiodło lepiej niż
tobie. - Spojrzał przez ramię. - I do tego jesteś cholernie
fajnym facetem.

Charlie pokiwał głową, z uznaniem patrząc na Jasona stoją­cego przy ladzie.

- Zrewanżuję ci się komplementem. Daisy ma wyśmienity
gust.

Jason nalał kawę do dwóch filiżanek.

Zdanie Daisy można łatwo podać w wątpliwość. Nie
odróżnia złota od tombaku.

Uważasz, że jesteś tombakiem?


Jason wręczył Charlie'emu kawę.

Z kilkoma kawałkami złota.
Charlie spojrzał na niego poważnie.

Myślę, że możesz się mylić.
Jason wzruszył ramionami.

- No cóż, nie mylę się, jeżeli chodzi o Daisy i o ciebie
również, Charlie. - Podniósł filiżankę udając, że wznosi toast.
- Za Daisy.

Charlie podniósł swoją kawę i łagodny uśmiech rozjaśnił jego twarz.

- Za Daisy.

Jason opadł na nią, klatka piersiowa gwałtownie się poru­szała, całe ciało drżało.

Daisy z trudem łapała powietrze i dopiero po chwili, gdy się uspokoiła, mogła zapytać:

- Czy coś się stało?

Czuła, jak mięśnie Jasona twardnieją.

Dlaczego pytasz? Czy cię zraniłem?

Nie. - Uważał, by jej nie zrobić krzywdy, ale tempo, w
jakim się kochali, było gwałtowniejsze niż kiedykolwiek
przedtem, prawie brutalne w swej namiętności. Daisy wyczuła
jakąś wielką desperację w sposobie, w jaki Jason ją posiadł. -
Nie, ale... - Przerwała, gdy poczuła wargi Jasona, pieszczące
jej ucho, i zgrubienie ocierające się o jej udo. - Znowu? -
szepnęła. - Tak szybko?

Znowu. - Rozsunął jej nogi i zaczął się nad nią poruszać.
Jednym ruchem napełnił ją całą. - I jeszcze. - Wyszedł i
gwałtownie zanurzył się na nowo. -1 jeszcze.

"Jason zachowuje się dzisiaj dziwnie" - pomyślała z niepo­kojem Daisy. Brał z nią prysznic, pomógł się jej ubrać, a teraz opierał się o drzwi łazienki obserwując, jak czesze włosy przed lustrem, tak jakby nie mógł znieść myśli, że nie będzie jej widział. Popatrzyła na niego zmartwiona.

- Jason, czy jesteś pewien, że...

- Uwielbiam twoje włosy - powiedział cicho. - Boże, jakież
są piękne.

Uwielbiał jej włosy. Uwielbiał jej ciało. Poczuła ból, uświadamiając sobie, że zawsze mówił o stronie fizycznej, a nigdy o jej osobowości.

Naprawdę powinnam je ściąć. Strasznie się plączą.

Nie! - Spojrzała na niego zdziwiona, a on uśmiechnął się
z wysiłkiem i powiedział już spokojniej: - Oczywiście, musisz
zrobić tak, jak uważasz za stosowne, ale to byłby błąd. -
Odwrócił się od niej. - Zawsze będę pamiętał, jak wyglądały
twoje włosy rozsypane na tej poduszce.

Ręka zatrzymała się w powietrzu i przebiegł ją zimny dreszcz.

Pamiętał?

Muszę wracać do Nowego Jorku.

Szybko spuściła powieki, żeby przykryć oczy.

- Musisz?

Gwałtownie skinął głową, nadal nie patrząc na nią.

Pieśń nocy.

Wrócisz?

Mało prawdopodobne.

Oczywiście. - Bardzo starannie odłożyła grzebień na mar­
murową toaletkę. - Rozumiem. Naprawdę nie ma powodu,
żebyś tu miał teraz zostać, skoro wiesz, że nie mogę zagrać
Desdemony.

To nie... - Przerwał i przez ułamek sekundy wydało jej się,
że widzi na jego twarzy cierpienie. Musiało się jej tylko zda­
wać, gdyż chwilę później jego twarz była zupełnie bez wyra­
zu. - Muszę wyjechać z Genewy.

Jak prędko?

Dzisiaj. Mam lot o szóstej rano. Wrzucę walizki do samo­
chodu i pojadę wprost na lotnisko, gdy tylko zawiozę cię do
domu.

Nie wolno okazać mu przepełniającego ją bólu. Mogła się tego spodziewać. Był w stosunku do niej uczciwy. Powiedział jej, że muzyka jest dla niego wszystkim.



- Nie musisz odwozić mnie do domu. Mogę wziąć taksów­
kę.

Usta Jasona zacisnęły się.

Odwiozę cię.

Myślę, że wolałabym, żebyś tego nie robił. - Usiłowała
zapanować na swoim głosem. - Mam chyba problem z zapano­
waniem nad sobą. Nie najlepiej mi idzie żegnanie.

Daisy, nie chcę... - Przerwał i powiedział chrapliwie: -
Przykro mi, że to tak wypadło.


Czy utrudniani ci sprawę? - Jej usta rozszerzyły się w
sztucznym uśmiechu. - Nie mam do ciebie żadnych praw.
Nigdy mi nic nie obiecywałeś. - Przecisnęła się obok niego,
porwała żakiet wiszący na krześle i ruszyła ku drzwiom na
korytarz. - Do widzenia, Jasonie. Powodzenia z Pieśnią nocy.

Niech szlag trafi Pieśń nocy\ - Dogonił ją trzema krokami
i obrócił ją tak, by patrzyła mu w oczy. - Do diabła, nie mogę
nic na to poradzić.

Masz ważniejsze sprawy. - Jej głos brzmiał niepewnie, ale
przynajmniej już nie drżał. - Powiedziałam, że cię nie winie,
ale wiesz, że nie jestem skomplikowana, nie umiem sobie
poradzić z tym w konwencjonalny, cywilizowany sposób. -
Walczyła, by mu się wyrwać. To nie do wiary, że mimo
ogarniającego ją bólu chciała, by ją dotykał i obejmował. -
Puść mnie już, muszę jechać do domu, do Charlie'ego. -
Wyrwała się i odwróciła ku drzwiom, wyrzucając z siebie
gorączkowe słowa. - Będzie za tobą tęsknił. Może przyślesz
mu kartkę z Nowego Jorku?

Już się pożegnałem z Charlie'em.


Tak? To dobrze. - Otworzyła drzwi. - Naprawdę muszę
już iść. - Prawie biegła korytarzem w stronę windy powtarza­
jąc:- Charlie...

Daisy!

Nie zwróciła na niego uwagi, a chwilę później drzwi windy zamknęły się za nią i winda szybko zjeżdżała w dół. Nie wolno jej płakać. Jeżeli będzie płakać, jej oczy będą czerwone i napuchnięte i Charlie się domyśli. Charlie ma wystarczająco


dużo zmartwień bez pocieszania jej. Przecież wiedziała, że prędzej czy później to się musi stać. Żadnych zobowiązań, powiedział. To było głupie spodziewać się, że Jason nauczy się kochać ją tak samo, jak ona kochała jego.

O Boże, jak go kochała.

Ale nie może płakać. Charlie nie może nic wiedzieć.

Zatrzymała się przed drzwiami domku i wzięła głęboki, ciężki oddech, próbując wymyślić plan gry.

Nie byłaby w stanie przekonać Charlie'ego, że nic ją to nie obchodzi, że Jason wyjechał, ale może udawać, że wszystko między nimi jest w porządku i że Jason wyjechał tylko na krótko. Wtedy będzie miała wymówkę, może być wyprowa­dzona z równowagi, ale nie załamana. Tak, tak będzie najle­piej.

Przełknęła ślinę, przylepiła do twarzy promienny uśmiech i weszła do domku. Pokój oświetlała lampa stojąca na stole obok drzwi, a dająca tylko smugi światła poza główną jasną plamą. Daisy ze zdenerwowania nie zauważyła, że dom nie jest oświetlony tak jasno, jak Charlie tego potrzebował do pracy.

- Charlie? Jason chyba ci powiedział, że...- Przerwała, ma­
jąc straszliwe uczucie, że skądś już zna tę sytuację.

Tak.

Tym razem stało się to naprawdę. Charlie nie spał w fotelu. Leżał zwinięty na podłodze Jrzed sztalugami.

- Charlie? - jęknęła. - Och, Boże, nie.
I tygrysy nadeszły nocą...

Daisy nie spodziewała się tylu osób na pogrzebie. Nie zdawała sobie sprawy, ilu przyjaciół miał Charlie. Artyści z reguły byli samotnikami i życie towarzyskie praktycznie nie istniało wśród nich. A jednak byli tutaj, trzeźwi, nieporadni, trochę niespokojni, żeby pożegnać się z Charlie'em po raz

ostatni. Zamrugała oczami, opanowując łzy, gdy odwróciła się od grobu.

- Przepraszam, czy mógłbym chwilę z panią porozmawiać,
pani Justine?

Daisy odwróciła się i zobaczyła Erica Hayesa, stojącego obok niej. "Brat Jasona, a nie sam Jason" - pomyślała, czując nagły ból, a następnie gwałtowny przypływ gniewu. Nie chciała tu widzieć Erica mamroczącego uprzejme wyrazy współczucia. Miała ich dosyć w ciągu tych ostatnich kilku dni.

Co za niespodzianka widzeć pana tutaj - powiedziała
chłodno. - Obawiam się, że niespecjalnie mam ochotę rozma­
wiać, panie Hayes.

Eric. - Rumieniec oblał jego sympatyczne rysy i Daisy
przez chwilę poczuła wyrzuty sumienia. To nie wina Erica, że
jego widok przywołał cały ból tego ostatniego wieczoru z
Jasonem.

Wiem, że to nie jest odpowiednia pora - wymamrotał Eric.
-I nie przeszkadzałbym pani, ale obiecałem Jasonowi.

Słucham?

Jason przysłał mnie, żebym pani pomógł. Nie mógł przy­
jechać sam.

Oczywiście, że nie mógł przyjechać na pogrzeb Charlie'e-go. Był zajęty Pieśnią nocy. A poza tym byłby przerażony, gdyby wzięła współczucie za coś głębszego. Przyjmowała obydwa te fakty, ale nie powstrzymało to palącej niechęci, jaką teraz do niego czuła. Mógł ją skreślić z listy osób waż­nych, ale, do cholery, Charlie był jego przyjacielem i powinien tu być, żeby się z nim pożegnać.

Nie potrzebuję pomocy.

Proszę. - Eric położył rękę na jej ramieniu. - Jason rzadko
mnie prosi o przysługę. Byłbym wdzięczny, gdybyś mi po­
zwoliła dać mu to, czego pragnie.

Nie rozumiem... - Przerwała, gdy zobaczyła jego błagalne
spojrzenie. Dlaczego nie? To nie miało żadnego znaczenia. -
No dobrze, możemy porozmawiać w drodze do mojego samo­
chodu.

E ric odetchnął z ulgą i zrównał z nią krok.

- No, to teraz mi powiedz, co mogę dla ciebie zrobić?
Bardzo mi przykro, że sama musiałaś załatwiać pogrzeb. Dy­
rektor teatru zawiadomił Jasona o śmierci twojego ojca dopie­
ro przedwczoraj.

Oczy otworzyły jej się szerzej.

Dlaczego miałby zawiadamiać Jasona?

Jason zadzwonił do niego przed wyjazdem z Genewy i
poprosił, żeby zawiadomić go, jeżeli ty... - przerwał, zanim
dodał niezręcznie: - będziesz miała jakieś problemy.

Rozumiem. Jak uprzejmie. - Usiłowała powstrzymać go­
rycz w swoim głosie. Jason był zaborczym mężczyzną i przy­
puszczała, że czuł się za nią w pewien sposób odpowiedzialny
po pozbawieniu jej dziewictwa. Może na swój sposób odczu­
wał smutek z powodu śmierci Charlie'ego. - Przykro mi, że
musiałeś się trudzić. Zanim Charlie umarł, nie wiedziałam, jak
to przeżyję. Ale przeżyłam. - Napotkała jego spojrzenie. -
Doszłam do wniosku, że jeżeli przeżywa się coś strasznego,
człowiek uczy się radzić sobie prawie ze wszystkim. Nie po­
trzeba mi żadnej pomocy.

Słuchaj, wykorzystaj mnie - prosił zachęcająco. - Jestem
świetny w takich sprawach, jak radzenie sobie z towarzystwa­
mi ubezpieczeniowymi, firmami organizującymi przeprowa­
dzki i różne takie rzeczy. Nawet to lubię.

Przeprowadzki?

No, przecież nie będziesz chciała teraz mieszkać w tym
domku sama. - Dodał rzeczowo: - Wspomnienia to piekło. -
Zawahał się. - Poza tym, mieliśmy niejaką nadzieję, że teraz
przyjedziesz do Nowego Jorku.

Zdumiona odwróciła się i spojrzała na niego.

Desdemona. Teraz już nie ma powodu, żebyś nie miała
przyjąć tej roli - powiedział Eric. - Byłabyś szalona, nie przyj­
mując jej. Otworzy ci drogę do wspaniałej kariery.

Obawiam się, że przyjechałeś nadaremnie. W dalszym
ciągu nie chcę grać w musicalu twojego brata.

Eric przez chwilę milczał.


- To chodzi o Jasona, prawda? Powiedział mi, że możesz
czuć do niego niechęć. - Trochę zakłopotany mówił dalej: -
Nie wiem, co jest między wami, i to nie jest mój interes. Bawię
się tylko w chłopca na posyłki. Więc pozwól mi wykonywać
moją pracę, dobrze?

Jego chlopięcość była pociągająca i Daisy poczuła do niego rosnącą sympatię.

- Przepraszam cię. Nic z tego nie jest twoją winą. Więc jaką
masz wiadomość?

. - Powiedział, że jeżeli weźmiesz rolę Desdemony, zoba­czysz się z nim dopiero na premierze, chyba że stanie się coś ważnego. - Skrzywił się. - A może nawet wtedy nie. Zdarza mu się czasami nie być na premierze. Popatrzyła na niego niepewnie.

- Nie będzie go w Nowym Jorku?
Eric potrząsnął głową.

Nigdy nie opuszcza swojego majątku w Connecticut,
chyba że jest problem w pracy.

To dziwne.

To nonsens - powiedział Eric tępo. Zrobił niecierpliwy
ruch ręką. - Ale nie o to chodzi. Jason będzie się trzymał z
daleka.

Poczuła ukłucie bólu, które następnie przerodziło się w uczucie otępienia.

Nie wiem.

Jason twierdzi, że muzyka ci się podobała.

To, co słyszałam.


Cała jest świetna. - Eric uśmiechnął się przymilnie. -
Wiem, że Jason potrafi być trudny, ale dlaczego rezygnować z
pracy, która wyniesie cię tam, gdzie twoje miejsce, tylko dla­
tego, żeby jemu zrobić na złość? Jason dotrzymuje słowa.

Wiem, że dotrzymuje.

No, więc w czym problem? Powiedziałbym, że to lekar­
stwo, którego ci potrzeba w tej sytuacji. - Doszli do samocho­
du i otworzył drzwi. - Powinnaś się czymś zająć. - Uśmiechnął
się. - A zatrudniłem reżysera, który wypruje z ciebie flaki.


Praca. Pomysł napełnił ja tęsknota. Móc pracować tak cięż­ko, by w nocy paść na łóżko i nie rozmyślać o Jasonie albo o Charlie'em. Nie tylko praca, ale również czarująca, hipno­tyzująca muzyka.

- Kusi cię to. - Głos Erica brzmiał radośnie. - Dlaczego nie
miałabyś sobie dać tego, czego chcesz i czego ci potrzeba?

Wsiadła do samochodu i siedziała w nim, wpatrując się w kute, żelazne bramy cmentarza.

Ponieważ nie jestem pewna, czego mi teraz potrzeba.

Wpadnę później, wieczorem. - Zatroskany zmarszczył
brwi. - Dasz sobie radę? Moja żona, Peg jest w hotelu. Czy
mam ją przywieźć ze sobą?

Potrząsnęła głową.

Żadnych nieznajomych. Nie mam na to siły.

Peg nie jest nieznajomą. - Uśmiechnął się. - Kiedy ja
poznasz, to zrozumiesz. - Jego uśmiech zbladł. - Ale przyjadę
sam. O ósmej?

Jak chcesz - powiedziała znużona. Bóg wie, że nie chciała
być dzisiaj wieczorem sama. Wystarczająco trudno będzie
grzebać w rzeczach Charlie'ego i decydować, co chce zosta­
wić, a czego nie. - O ósmej.

Znalazła kartkę w środkowej szufladzie biurka.

Tylko niestaranna bazgranina, którą momentalnie rozpo­znała jako pismo Charlie'ego, leżąca na wierzchu sterty ra­chunków i kwitów. Spodziewała się, że będzie to rodzaj testa­mentu. Charlie nigdy nie chciał myśleć o śmierci i było dla niej szokiem, że zrobił tę próbę w kierunku uporządkowania spraw.

Mojej córce, Daisy, zostawiam całą moją miłość i wszystko, co posiadam, z wyjątkiem jej portretu, który zostawiam przy­jacielowi, Jasonowi Linkowi, który ma w sobie mniej tombaku, a więcej złota niż myśli.

Szok za szokiem. Musiał to napisać w ostatnich dniach, może nawet w ciągu tego najbardziej ostatniego.

Wstała i powoli podeszła w stronę przykrytego malowidła na sztalugach. Od chwili śmierci Charlie'ego nie była w stanie dotknąć żadnego z jego obrazów. Pochłonęły tyle miłości i wysiłku, że stały się bardziej osobiste niż jakiekolwiek ubrania ćzy inne rzeczy.

Zdjęła udrapowaną tkaninę i spojrzała na portret. Stała tak długo, patrząc na płótno przez łzy, podczas gdy popołudnie zamieniało się w wieczór.

Miłość. Jason powiedział, że portret jest przepełniony mi­łością i mówił prawdę. Wiedziała, że nigdy nie będzie mogła Spojrzeć na ten portret, nie przypominając sobie Charlie'ego i ich wspólnego życia. To był spadek o wiele cenniejszy od dóbr ziemskich, które Charlie wspominał na tej żałosnej kartce papieru.

Kartka. Ten obraz należał do Jasona! Ale Daisy nie chciała się z nim rozstawać! Pomyślała nagle, że przecież w zasadzie nie musiała. Ta kartka z pewnością nie była prawomocna. Nawet nazwisko w zapisie było błędne. Gdyby Charlie znał okoliczności, na pewno...

Skąd mogła wiedzieć, co Charlie by zrobił? Powoli z po­wrotem przykryła obraz i znużona odwróciła się. Wiedziała, że nie może ignorować ostatniej woli Charlie'ego. Obraz trze­ba zapakować i wysłać do Jasona.

Rozejrzała się po pokoju i wypełniło ją uczucie bólu. Nie mogła tu zostać. Było tu zbyt wiele wspomnień. Ta część jej życia została nieodwołalnie zakończona, musi się wyprowa­dzić. Czemu by nie połączyć tej konieczności, z tym, co do­starczy jej największej satysfakcji? Jason nie pozwolił, by jego uczucia zaszkodziły muzyce, więc dlaczego ona miałaby to robić? Nie była już tym słabym, drżącym ptaszkiem, usidlo­nym przez orła. Spotkała tygrysy, wytrzymała ich kąsanie i przeżyła. Była wystarczająco silna, by stawić spokojnie czoła Jasonowi, nawet gdyby przypadkiem spotkała go w Nowym Jorku.

Sięgaj po szczęście.


Zwrot, którego użył Charlie, powrócił do niej. Nie mówił o pracy, tylko o miłości i zaangażowaniu. Cóż, miłość minęła, ale miała swój śpiew, a szczęście mogło występować pod różnymi postaciami na tym świecie.

Szybko przeszła przez pokój i podeszła do telefonu na biurku.

Daisy Justine właśnie dzwoniła, żeby powiedzieć, że bę­
dzie grała Desdemonę - powiedział Eric, gdy tylko Jason
odebrał telefon. - Wyjeżdżamy do Nowego Jorku pojutrze.

To dobrze.

Dobrze? Myślałem, że będziesz uszczęśliwiony.

Jak ona się czuje?

Wstrząśnięta. Zraniona.

Ręka Jasona mocniej chwyciła słuchawkę. Boże, chciał z nią być. - Pomóż jej się wynieść z domku.

Idziemy tam dzisiaj z Peg pomóc jej się pakować. - Eric
przerwał. - Zmieniła się od czasu, kiedy widziałem ja po raz
ostatni. Jest silniejsza niż myślałem i ma cholernie twardy
charakter.

Bądź z nią. Daj jej zajęcie. Nie dawaj jej czasu na myśle­
nie.

Dobrze. - Eric przerwał. - Podejrzewam, że nie chcesz mi
powiedzieć, co zaszło między wami?

Nie.

- Tak myślałem. Lubię ją, Jasonie. Jest... niezwykła.
-Tak.

Jesteś straszliwie rozmowny - sarkastycznie stwierdził
Eric. - Cóż za elokwencja. Pamiętasz tego krytyka, który po­
wiedział, że gdyby Szekspir pisał piosenki, byłby Jasonem
Hayesem?

Opiekuj się nią, Ericu.

Dobrze. Ty uważaj na siebie - powiedział Eric łagodniej.

Jason położył słuchawkę i stał, patrząc na telefon. Powie­rzenie Daisy tej roli było ryzykowne, ale nie za bardzo. Opu­ścił scenę, zanim można go było z nią łączyć, i zmusi się, żeby


nie przychodzić na próby. Ogarnął go ból na myśl o tym, że nigdy nie zobaczy Daisy śpiewającej na scenie jego utwory, że nigdy już nie zobaczy Daisy...

Ale obiecał Charlie'emu, że będzie miała wszystko, czego zechce, i zdawał sobie sprawę, że jest to jedyny sposób, który ona zaakceptuje.

Tymczasem, dzięki Bogu, miał pracę. Praca była zapo­mnieniem. Praca była zbawieniem.

Odwrócił się, wyszedł z gabinetu i przeszedł do pokoju muzycznego.


- To nie tak - powiedział zniechęcony Joel Ricket, wcho­
dząc po schodach na scenę. - Cholera, Daisy, co się z tobą
dzieje? Słyszałem, że grałaś Fantynę przez dwa lata, a tak
grasz w tej scenie, jakbyś nigdy przedtem nie umierała.

Daisy usłyszała chichot Erica, siedzącego w czwartym rzę­dzie, ale nie było jej wesoło. Była zbyt zmęczona i zniechęco­na, wiedziała też, że reżyser ma rację. Psuła scenę, która była punktem kulminacyjnym sztuki, i wydawało się, że nie jest w stanie nic na to poradzić.

Śmierć Fantyny była inna. Była... - Przerwała, gdy zdała
sobie sprawę, że ma zamiar tłumaczyć się głupią wymówką.
Jak dalece nieprofesjonalna mogła być? - Masz rację, Joel.
Jestem w tej scenie beznadziejna.

Dobrze powiedziane. - Joel Ricket niechętnie odwrócił się
do Kevina Billingsa, który grał Otella. - Dobra robota, Kevin.
- Rzucił kwaśne spojrzenie na Daisy. - Przy nim nawet ty
wyglądasz prawie dobrze.

Daisy uniknęła jego spojrzenia.

Postaram się robić to lepiej.

Postarasz się? - zapytał ironicznie Joel. - Dwa tygodnie do
premiery, a ty masz zamiar się postarać? Czy nie wydaje ci się,
że już najwyższy czas, żebyś zrobiła coś więcej niż tylko się
starała?

Nie denerwuj się, Joel - powiedział Kevin łagodząco. - To
przyjdzie samo. W całej reszcie musicalu jest świetna.

Nie wtrącaj się, Kevin - warknął na niego Joel. -1 nie bądź
tak cholernie głupi. Jeżeli zawali tę scenę, zawali całe przed­
stawienie.

Gdy Daisy zobaczyła rumieniec na twarzy Kevina, poczuła, że ogarnia ją irytacja. Kevin chciał tylko pomóc, a Joel nie musiał się na nim wyżywać. W ciągu ostatnich sześciu tygodni prób bardzo polubiła Kevina Billingsa. Był dobrym aktorem, miał wspaniały wygląd i cudowny głos, jedyny do roli Otella, a poza sceną był szczenięco przyjacielski i skromny, bez de-


nerwującej pychy, z reguły demonstrowanej przez gwiazdy sceny i ekranu.

Zostaw go w spokoju, Joel. Nie atakuj Kevina, kiedy to ja
jestem winna.

Cholernie dobrze mówisz, że to ty jesteś winna - powie­
dział ponuro Joel. - A gdybyś włożyła w tę scenę nieco uczu­
cia, nie musiałbym atakować nikogo. - Podniósł ręce do góry.
- Czy sądzisz, że lubię być sukinsynem?

Może i nie lubił, ale potrafił być całkowice bezwzględny, kiedy uważał, że to konieczne. Na tym jednak między innymi polegało dobre reżyserowanie, a Joel Ricket był bardzo do­brym reżyserem. - Nie wiem, dlaczego mam z tym kłopoty. Popracuję nad tym.

- Tak, popracujesz. - Usta Joela zacisnęły się ponuro, zbiegł
ze sceny i usiadł na swoim miejscu w czwartym rzędzie, obok
Erica Hayesa. -1 uda ci się, choćbyśmy mieli siedzieć tu całą
noc.

Mówił poważnie. Daisy nauczyła się w ciągu tych ostatnich sześciu tygodni prób, że Joel zawsze mówi dokładnie to, co myśli. Jeżeli nie uda się jej zagrać tak, by go to zadowoliło, będą powtarzać tę scenę, aż wszyscy padną z wyczerpania. Ręka Kevina pocieszająco ścisnęła jej ramię.

- Następnym razem ci się uda.
Zmusiła się do uśmiechu.

Mówisz to za każdym razem, kiedy zawalam tę scenę.
Masz chyba cierpliwość anioła.

Warto okazać trochę cierpliwości, kiedy się wie, że robi­
my coś wyjątkowego - powiedział poważnie Kevin. - Muzyka,
ty i ja... Nie czujesz tego?

Czuła. Dlatego znosiła wrzaski Joela i jego wybuchy gnie­wu, a także szaleńcze tempo. Pieśń nocy miała wszelkie dane, by stać się przebojem, który można grać i dziesięć lat. Jednak­że co było jeszcze ważniejsze, dawała podwójną szansę: stworzenia niezapomnianej postaci i służenia muzyce.

- Tak, czuję to. Pieśń nocy jest niezwykła. - Uśmiechnęła
się do niego. -1 masz rację, warto dla niej to wszystko znosić.


Skinął głową.

- Co ty na to, żebyśmy poszli gdzieś na chili, jak już
przejdziemy przez to? Znam wspaniałe miejsce, a dobry posi­
łek zawsze pomaga mi się odprężyć.

Dobrze, czemu nie? - Zrobiła głupią minę. - Jeżeli w ogóle
kiedyś przez to przejdziemy.

Jeszcze raz - powiedział Joel. - Od początku.

Daisy przełknęła resztę gorącej herbaty, o którą poprosiła, żeby przepłukać gardło, i oddała pustą filiżankę garderobianej. Wielkie nieba, była zmęczona.

Czy nie możesz odesłać reszty obsady do domu? Już
prawie północ i...

Jak mogę to zrobić? - przerwał kwaśno Joel. -
Najwyraźniej potrzebujesz jak najwięcej pomocy.

W porządku - szepnął Kevin. - Nic nie szkodzi. Tym
razem ci się uda.

Daisy uśmiechnęła się blado.

Czuję się jak Eliza Doolittle w My Fair Lady.

Zawsze chciałem zagrać Henry Higginsa. - Przybrał odpo­
wiednią pozę i zacytował: - Do licha, udało się jej. - Jego
uśmiech zgasł, gdy przyjrzał się jej bladej twarzy. -1 tobie też
się uda.

Uśmiechnęła się do niego.

- Będziesz zdecydowanie lepszym Otellem niż Henry Hig-
ginsem.

Pianista zaczął grać Ostatnią miłość. "Biedny człowiek" -pomyślała. Musiał być tak samo zmęczony, jak oni wszyscy. Znużona, podeszła do rozścielonego łóżka na środku sceny, które stanowiło jedyną dekorację. Uklękła na łóżku, czekając na swoje wejście.

- Czekaj!

Zesztywniała i patrzyła wprost przed siebie na pierwszy guzik koszuli Kevina. O nie, nie tego jej teraz było trzeba. Wzrok Kevina przesunął się w ciemności po widowni.

- Któż to jest, do cholery?



Jason. - Daisy nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że
wyszeptała jego imię. - To Jason.

Hayes? - zapytał Kevin z zainteresowaniem, mrużąc oczy
i usiłując zobaczyć dokładniej zarys postaci stojącej w przej­
ściu. - Nigdy go nie widziałem. Jest chyba samotnikiem, praw­
da?

Tak. - Wargi miała tak suche, że zwilżyła je językiem.
Mówiła sobie, że nic nie poczuje, gdy zobaczy Jasona Hayesa
ponownie, i że to, co między nimi zaszło, wynikało z jej
depresji w związku z chorobą Charlie'ego. Jednak w chwili,
gdy usłyszała jego głos, zaczęła się trząść. - Tak słyszałam.

Poznałaś jego głos. Znasz tego wielkiego samotnika?

Poznałam go. - Zmusiła się, by spojrzeć przez ramię i
zobaczyła, że Jason zatrzymuje się przy rzędzie, w którym
siedzieli Eric i Joel. Jej spojrzenie zatrzymało się na nim, gdy
zaczął rozmawiać z Joelem cichym głosem. Był ubrany w
czarne dżinsy i czarną koszulę z długimi rękawami. Jego mu­
skularne ciało wyglądało szczupłej niż je zapamiętała, ale
wyraz twarzy był taki sam, podobnie jak wrażenie wywołane
jego fascynującą obecnością. - Ale nie sądzę, żebym go znała
tak naprawdę.

Jego muzyka jest fantastyczna. - Kevin zmarszczył brwi.
- Boże, co będzie, jak mu się nie spodoba sposób, w jaki gram
Otella?

Nawet zawsze swobodny Kevin był trochę onieśmielony.

- Co tu się może nie spodobać? Jesteś wspaniały - powie­
działa bez namysłu, dalej patrząc na Jasona. - To ja jestem
trudnym dzieckiem.

Ale nie była już dzieckiem, a już na pewno nie tym naiw­nym dzieckiem, które uległo urokowi Jasona tyle tygodni te­mu. Boże drogi, modliła się, by nie być już takim dzieckiem.

- Dobrze się czujesz? - spytał łagodnie Kevin, patrząc na
nią.

Zmusiła się, by odwrócić spojrzenie od Jasona i uśmiechnę­ła się z wysiłkiem.

Eric najwyraźniej zadzwonił do wielkiego człowieka i
poinformował go, że narażam jego cenne dzieło na klapę.

Tak myślisz?

A cóż innego sprowadziłoby go tutaj o północy? - Wstała,
świadomie przygotowując się na cios. - Przyjechał na ratunek.

No cóż, z pewnością nie jest surowszy od Joela..

Nie bądź tego taki pewny. - Miała już pierwszą lekcję
tego, jak bezwzględnie stanowczy potrafił być Jason, gry w
grę wchodziła jego muzyka. Miała dosyć czekania jak ofiara,
podczas gdy jej oprawcy zastanawiali się, którą siekierą się
posłużyć. Podeszła do rampy i zawołała w ciemność:

Cześć, Jason. Musiałam być naprawdę beznadziejna, jeże­
li trzeba cię było wzywać na ratunek.

Jason odwrócił się, by spojrzeć na nią. Głęboko wciągnęła powietrze, gdy spojrzały na nią błękitno-zielone oczy.

- Fatalna - powiedział dosadnie. - Obserwuję cię od godzi­ny i nie mogę w to uwierzyć.

Pomyślała z rozpaczą, że może rzeczywiście już jej przesz­ło. Był taki okres, kiedy nie mógłby wejść do pokoju nie zauważony przez nią.

Nie będę się z tobą kłócić.

Nie chcę się kłócić. Chcę dobrej gry. - Uśmiechnął się
ponuro. -1 będę ją miał. - Zwrócił się do Joela. - Myślę, że
udało nam się zlokalizować problem. Zgaś światła i każ
wszystkim zejść ze sceny.

Słyszałeś, co powiedział - zwrócił się Joel do operatora
światła w kabinie i teatr nagle pogrążył się w ciemności.

Światła na Desdemonę - zawołał Jason.

Daisy mam na imię - powiedziała nieco prowokująco, gdy
zalało ją światło reflektorów.

Nieprawda. Teraz jesteś Desdemoną. Niech pan wejdzie
za kulisy, Billings.

Kevin niepewnie zmarszczył brwi.

- Czy nie byłoby lepiej, gdybym został i pomógł? Kiedy
jestem, może na mnie reagować i...

- Nie, nie byłoby - przerwał ostro Jason. - Pan jest częściątego problemu.

Daisy oburzyła się.

Rzeczywiście! Nikt nie mógłby być bardziej pomocny niż
Kevin. To nie fair obwiniać go za moją złą grę.

Proszę iść za kulisy - powiedział Jason do Kevina, wcho­
dząc po schodach na scenę. - Kończmy z tym.

Kevin wzruszył ramionami i po chwili zniknął w ciemno­ści, zostawiając na scenie samą Daisy z Jasonem.

- Uklęknij na łóżku - powiedział Jason. - Czekasz na swo­
jego kochanka.

Pozuj dla mnie. Uklęknij na krześle. Nie, tamto nie miało nic wspólnego z teraźniejszością. Uklękła na łóżku i skinęła głową do pianisty, żeby zaczął grać.

- Bez akompaniamentu - szybko rzucił Jason. - Nie potrze­
bujesz go. Znasz muzykę. Jest częścią ciebie, częścią Desde-
mony.

Popatrzyła na niego, zdumiona. Stanął w świetle reflekto­rów i natychmiast zdała sobie sprawę z ich odizolowania od obserwujących aktorów i obsługi za kulisami.

Jest twoim kochankiem, ale boisz się go. Wiesz, że podej­
rzewa cię o niewierność, a jest gwałtownym, udręczonym
człowiekiem. Rozebrałaś się i włożyłaś nocną koszulę. - Pod­
szedł bliżej, wyciągnął rękę i powoli zaczął wyciągać spinki,
którymi miała włosy upięte w koczek i rzucał je na łóżko po
jednej w geście rozdzierającej intymności. Nie wolno jej przy­
pominać sobie, ile razy robił to przedtem, ile razy drapował jej
włosy na nagich piersiach albo dotykał nimi swego ciała. Boże
drogi, pamiętała to! Atmosfera zaczęła się zagęszczać, stała
się naładowana, a piersi nabrzmiały pod bawełną bluzki. Cze­
sał jej włosy palcami, dopóki nie spłynęły na jej ramiona. -
Rozpuściłaś włosy. Pamiętałaś, by starannie zmówić modli­
twy, bo wiesz, że możesz nie dożyć jutra.

Czy to wszystko jest konieczne? - zapytała drżąc.

- Tak. Nastrój jest wszystkim. To jest to, co nie gra w tej
scenie. - Spojrzał na nią, jego jasne oczy błyszczały w ciemnej


twarzy. Zniżył głos aż do szeptu. - Billings jest dobrym akto­rem, ale nie daje tego, czego ci trzeba.

Przykrył jej piersi włosami, tak jak to robił przedtem tyle razy. Tyle że wtedy pochylał się i ocierał o nie swój szorstki policzek, poruszając nim, aż jęknęła i dotknęła jego... Walczy­ła z tą myślą, ale było już za późno. Serce zaczęło jej bić gwałtownie.

A czego mi trzeba?

Strachu, niepewności. - Usta Jasona zacisnęły się ponuro.
- Najwyraźniej przyjaźnicie się z Billingsem. Wiesz, że on cię
nie skrzywdzi, i to widać w twojej grze. Desdemoną kocha
Otella, ale również się go boi. Jest równie jasna, jak Otello
ciemny. Musisz czuć ten strach, żeby móc go wykorzystać.

Podniosła brwi z odcieniem kpiny.

-1 ty masz zamiar dostarczyć mi tej potrzebnej ciemności?

- O tak. - Uśmiechnął się gorzko. - Zawsze byłem dla ciebie
Otellem, Daisy.

Oczy otworzyły się jej szerzej, gdy zrozumiała, że mówił prawdę. Nawet w najszczęśliwszych chwilach spędzanych ra­zem była świadoma tej ciemności, tego elementu niebezpie­czeństwa, który sprawiał, że ich związek był bardziej podnie­cający, nawet jeżeli ją onieśmielał. Skinął głową, powoli czy­tając w jej myślach.

- Nie zdawałaś sobie z tego sprawy? Ja tak. - Wyszedł z
jasnego kręgu w ciemność. - Od samego początku. Zaśpiewaj
Ostatnią miłość, Daisy. - Był tylko ciemną, masywną postacią
w cieniu, poza światłem. Poczuła nowy przypływ paniki. Po­
nowił żądanie, łagodne, pociągające, nieodparte. - Zaśpiewaj
dla mnie, Daisy.

Zaczęła śpiewać, a jej głos z początku drżał w ciemno­ściach. Wtedy nagle scena zniknęła, wszystko oddaliło się i stała się delikatną Desdemoną, skazaną na śmierć. Otello, jej kochanek, czekał tam, patrząc na nią, zamyślony, namiętny. Tak wiele gwałtu, tyle krzywdy. Chciała wyciągnąć do niego rękę i złagodzić jego ból, ale była zbyt przestraszona. Czy nie

pojmował, że nigdy nie mogłaby być mu niewierna? Czy nie rozumiał, jak bardzo go kochała?

Poruszył się, zmienił miejsce, zobaczyła błysk jego jasnych oczu, czających się w ciemności. Wzięła oddech. Teraz? Czy teraz ją udusi? Z trudem zdołała wyśpiewać tę ostatnią linijkę pieśni, patrząc na ten ukochany, groźny cień stojący w mroku.

Ostatnie dźwięki zabrzmiały jak szaleńcze bicie serca, któ­re miało zamrzeć, gdy tak czekała, by przyszedł do niej. Opu­ściła głowę, w milczeniu akceptując swój los.

Aplauz. Nie potrzebowała spontanicznego aplauzu od akto­rów stojących za kulisami, żeby zdać sobie sprawę, że przeszła transformację. Przez tych kilka chwil naprawdę była Desdemoną. W oszołomieniu podniosła głowę, gdy Jason ponownie wszedł w krąg światła. Jego usta wykrzywił szelmowski uśmiech.

Naprawdę cholernie się mnie boisz, prawda?

Nie. - Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. -
Desdemoną boi się Otella. Daisy ciebie nie.

C hwilowe zdziwienie pojawiło się na jego twarzy, po czym powoli skinął głową.

Rzeczywiście nie. Eric mówił, że się zmieniłaś. - Prze­
rwał. - Ale zawsze będziesz pamiętać, jak czuła się Desdemo­
ną, kiedy będziesz śpiewać tę pieśń, prawda?

Tak. - Odszukała spinki, które wyjął jej z włosów i szybko
upięła je z powrotem. - Będę pamiętać. Dziękuję ci za to. -
Wstała i spojrzała mu w twarz. - Ale wiem, że zrobiłeś to dla
swojego musicalu, a nie dla mnie.

Tak? - Uśmiechnął się tajemniczo. - Jak ty mnie dobrze
znasz. - Spochmurniał. - Ale może nie wystarczająco dobrze.
Nie jestem Otellem.


W porządku, dobrze było, Daisy. - Joel ruszył w ich
kierunku zza kulis. - Teraz spróbujmy jeszcze raz z Kevinem.

Nie. - Jason odwrócił się i zaczął iść w stronę kulis. - Jest
wyczerpana. Wyślij ją do domu, Joel.

Joel zmarszczył brwi.

- Słuchaj, a co będzie, jeżeli drugi raz się jej nie uda?
Musimy to sprecyzować, popracować nad drobiazgami i...


Będzie dobrze. Odeślij ją do domu.

Do licha, udało się. - Kevin śmiał się, idąc do niej raźnym
krokiem. - Powiedziałem, że ci się uda. - Podniósł ją i okręcił
dookoła. - Teraz idziemy na chili?

Jason zatrzymał się i popatrzył na nich. Jego twarz była bez wyrazu, ale nagle Daisy poczuła to samo, co wtedy, gdy stał pełen namiętności, zaborczy, zagrażający w przerażającej cie­mności. Niespokojnie wzruszyła ramionami, po czym pod­niosła głowę prowokująco. Była Daisy, a nie Desdemoną. Jeżeli miała zbudować sobie życie bez niego, musiała nauczyć się ignorować tę mroczną fascynację, jaką w niej budził. Celo­wo odwróciła się od Jasona i uśmiechnęła promiennie do Kevina.

- Stanowczo chili. Umieram z głodu. Daj mi tylko dwadzie­
ścia minut na prysznic i przebranie się i spotkamy się przy
tylnym wyjściu.

Daisy zwolniła kroku, schodząc słabo oświetlonym koryta­rzem. Jason opierał się o ścianę przy drzwiach. Blady uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy zobaczył jej wahanie.

Punktualnie. Nie martw się, Billings cię nie zawiódł.
Wysłałem go, żeby poczekał na ciebie w zaułku.

Dlaczego to zrobiłeś? - Przyspieszyła kroku, idąc koryta­
rzem w jego stronę. - Myślałam, że sobie poszedłeś.

Nie. - Przestał opierać się o ścianę. - Chciałem z tobą
porozmawiać.

Tak? - Uśmiechnęła się promiennie. - Jeszcze jakieś uwa­
gi psychologiczne na temat Desdemony? Nie trzeba się było
trudzić. Miałam problemy tylko z ostatni sceną.

-Wiem. Eric mówi, że będziesz w tej roli fantastyczna

Jak miło.

Polubiliście się? Eric mi mówił, że znalazł dla ciebie
mieszkanie w Greenwich Village. Dobrze ci tam?

Tak. Eric i Peg są dla mnie bardzo dobrzy.

Łatwo być dla ciebie dobrym.

- Naprawdę? - Napotkała jego spojrzenie. - Dla ciebie nie
było to takie łatwe.

Zesztywniał.

Byłem tak dobry, jak tylko mogłem w tych okoliczno­
ściach.

No jasne. Raz oskarżyłeś mnie, że cię wykorzystuję, ale
wydaje mi się, że do ciebie bardziej pasuje to określenie. W
porównianiu z tobą byłam jak niemowlę. - Podniosła rękę, gdy
zaczął mówić. - O tak, ostrzegałeś mnie uczciwie. Prawdę
mówiąc, z początku winiłam siebie za to, że nie byłam ostroż-
niejsza. - Popatrzyła prosto na niego. - Ale potem zdałam sobie
sprawę z tego, że wiedziałeś, że nie posłucham twoich ostrze­
żeń, Jasonie. Znałeś mnie. Jesteś bystry i wiedziałeś, że mo­
żesz wziąć wszystko, co chcesz, i dalej być zadufany w sobie.

Mam nadzieję, że nigdy nie byłem zadufany w sobie.

Ale przyznajesz, że wiedziałeś, iż nie należałam do twojej
kategorii?

Uśmiechnął się słabo.

Przeciwnie, byłaś o wiele lepsza.
Potrząsnęła głową.

Byłam jak glina w twoich rękach. Zahipnotyzowałeś mnie.

- Mówisz w czasie przeszłym. - Jego głos brzmiał szyder­
czo. - Czy chcesz mi powiedzieć, że już się otrząsnęłaś z
moich tak zwanych manewrów Rasputina?

Skinęła głową.

Przebudziłam się, kiedy Charlie umarł.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.

Chciałem być z tobą, ale...


Nie kłam. - Jej głos drżał i usiłowała nad nim zapanować.
- Gdybyś chciał tam być, to byś przyjechał. Wiedziałeś, co ze
mną zrobiłeś tamtej nocy, a potem przyjechałam do domu i
znalazłam Charlie'ego... - Musiała przerwać, gdyż wspomnie­
nia nie dały jej mówić. - Moje wnętrze krwawiło, a ty pozwo­
liłeś, bym sama stawiła temu czoła. - Spojrzała na niego wyzy­
wająco. - No cóż, stawiłam temu czoła i wiele się nauczyłam.

Że jestem skurwielem?


- Nie - powiedziała cicho. - Że byłam głupia myśląc, że
naprawdę może ci na mnie zależeć.

Popatrzył na nią, jakby go to dotknęło.

- Nie byłaś głupia.

Poczuła łzy pod powiekami, ale powstrzymała je.

Beznadziejnie głupia. - Opanowała się i gorzko uśmiechnęła.
- Nawet nie rozumiałam, że jesteś jednym z tygrysów, Jasonie.

Nie jestem, do cholery! - Jego usta skrzywiły się jakby z
bólu. - Zawsze chciałem ci pomóc.

O tak, chcesz zrobić ze mnie gwiazdę. - Wzruszyła ramio­
nami. - No i robisz, prawda? I równocześnie dostajesz to,
czego chcesz. Sprytnie, Jasonie.

Chyba już dosyć powiedziałaś. Wiję się z bólu.


Czy dostałeś portret, który ci wysłałam?
-Tak.

Chcę go od ciebie odkupić.

Nie jest na sprzedaż.

Jej ręce zacisnęły się w pięści.

- Testament Charlie'ego prawdopodobnie nie był nawet
prawomocny. Nie musiałam wysyłać ci obrazu.

- Ale jesteś kobietą honoru, a Charlie chciał, żebym go miał.
Zrobiła niecierpliwy ruch ręką.

- To czysty impuls. Prawie cię nie znał. Wiem, że chciał,
żebym to ja miała ten portret.

- Wydaje mi się, że miał powód, żeby mi go dać.
Zaśmiała się nerwowo.

Dał ci go, bo myślał, że jestem w tobie zakochana. Niemą­
dre, co?

Bardzo niemądre. - Jego głos brzmiał chrapliwie. - Ale i
tak nie możesz mieć tego obrazu. Mam w związku z nim
pewne plany.

Cholera, dla mnie on coś znaczy.

Dla Charlie'ego również coś znaczył.

Nie jest to dla mnie łatwe. - Zamknęła oczy i szepnęła. -
Proszę, pozwól mi go kupić od ciebie. To wszystko, co mi po
nim zostało.


- Daisy, czy ty nie wiesz, że ja chcę... - Przerwał i dodał: -
Nie mogę tego zrobić.

Otworzyła powieki i spojrzała na niego oczami błyszczący* mi od łez.

- Dobry Boże, jesteś okrutny.

Jego twarz była blada, gdy wolno skinął głową. -Tak.

Teraz, kiedy już to ustaliliśmy, musisz mi wybaczyć.
Kevin czeka i...

Niech czeka. - Jego ton nagle stał się gwałtowny. - Czym,
do diabła, jest dla ciebie Billings?

Wszystkim, czym chcę, żeby był. - Otworzyła drzwi. -1 to
nie twoja sprawa.

Sam też tak uważam.

Chwycił ją za łokieć, by pomóc jej zejść po stopniu na betonowe półpiętro. Pod jego dotykiem przebiegł ją erotyczny dreszcz. Spojrzał na nią i uśmiechnął się z dziką satysfakcją.

- Widzisz? On cię zanudzi. Jesteście zbyt do siebie podob­
ni. Cala ta słodycz i dobro przyprawią cię o niestrawność.

- Może lubię słodycz i dobro. Z pewnością nic w tym złego.
Dzikość w jego spojrzeniu zastąpiona została niewypowie-

dzanym znużeniem.

- Nie, nic w tym nie ma złego. To normalne, odżywcze i
bezpieczne. Trzymaj się tego, Daisy, i nie daj się nikomu
namówić na nic innego.

Gwałtowna zmiana w nim zbiła ją z tropu.

Nawet tobie?

Zwłaszcza mnie. Już ustaliliśmy, jakim jestem samolub­
nym skurwysynem. Dlaczego masz ze mnie robić... Co, do
diabła!

Oślepiające światło flesza rozjaśniło ciemności i jasne plamki zaczęły tańczyć Daisy przed oczami. Gdy za chwilę zamknęła oczy, usłyszała cichy, triumfalny śmiech i stukot stóp na betonie zaułka.

- Niech go szlag! - Jason puścił jej rękę, zbiegł ze schodów
i zaczął gonić ciemną postać biegnącą w stronę ulicy.


- Cóż mu się stało? - Kevin wyszedł z cienia u dołu scho­
dów. - To tylko zdjęcie. Mnie też zrobił.

"Lampa błyskowa - pomyślała Daisy z ulga. - Po prostu wielbiciel robiący zdjęcia."

- Cóż za wytrwały fotografik. Już prawie pierwsza w nocy.
Kevin wzruszył ramionami.

Tak się tutaj dzieje ciągle. Jak im się uda zrobić dość
dobre zdjęcie, to czasem mogą sprzedać je brukowcom za
kupę szmalu. Zdjęcie przedstawiające nas razem nie byłoby
wiele warte, ale zdjęcie Hayesa może przynieść fortunę. - Z
zaciekawieniem przyjrzał się biegnącemu Jasonowi. - Był na­
prawdę wściekły. Nie chciałbym być w skórze tego faceta,
kiedy Hayes go dogoni.

Nie skrzywdzi go - powiedziała szybko Daisy.


Skąd wiesz? - Wzrok Kevina szybko powrócił na jej
twarz. - Myślałem... powiedziałaś, że go nie znasz.

Znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć na pewno, że nie
skrzywdzi kogoś, kto nie może się bronić. - Kevin nadal
przyglądał się jej badawczo, więc szybko zmieniła temat. -
Dokąd idziemy na to wyborne chili?

Do "Acapulco" Sama. Czy myślisz, że powinniśmy zacze­
kać i zobaczyć, czy Hayes dogoni tego faceta?

Nie, nie chciałby, żebym czekała. Skończyliśmy naszą
rozmowę.

Dobrze. W takim razie na chili. - Wziął ją pod rękę i
poprowadził w stronę ulicy. - Gwarantuję, że popali ci kubki
smakowe, ale wprawi cię w zachwyt.

Czy mają coś łagodniejszego? Już zjadłam moją porcję
egzotycznych dań".

Tak? - Spojrzenie Kevina zatrzymało się i wróciło do
miejsca na końcu zaułka, gdzie zniknął Jason. - W takim razie
będziemy musieli znaleźć coś, co będzie trochę mniej pobu­
dzające.

Dwadzieścia minut później Jason wpadł do biura na najwy­ższym piętrze teatru, gdzie Eric przeglądał rachunki za kostiumy.

Ktoś zrobił zdjęcie Daisy i mnie dziś wieczorem w zaułku.

Cholera. - Eric wyprostował się na krześle. - Masz film?

Nie mogłem go złapać. Skurwiel biegł jak olimpijczyk. -
Jason przerwał. - Musisz zrobić porządek z tym zdjęciem.

Eric potrząsnął głową.

Jak, do diabła, mam to zrobić? Nawet nie wiesz, której
szmacie ma to zamiar sprzedać.

Zadzwoń do różnych brukowców i zaproponuj podwójną
kwotę za zdjęcie.

Ilość sprzedanych egzemplarzy jest dla nich na ogół waż­
niejsza niż nasza gotówka.

Jason rzucił się na krzesło koło biurka.

Muszę zdobyć to zdjęcie, do licha.

Uspokój się. Może to tylko jakiś rozentuzjazmowany fan.

O pierwszej w nocy?

Nie wiemy tego na...

Nie mogę ryzykować. - Jason oparł głowę na ręce. - Nie
powinienem był przychodzić. Byłem idiotą, żeby tak ryzyko­
wać. Jak dalece można folgować swoim zachciankom?

To ja to wszystko wywołałem.

Nikt nie jest winien poza mną. Nie musiałem cię słuchać.
Zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Nie powinie­
nem był przychodzić.

Eric patrzył na niego zdumiony.

- No, to czemu przyjechałeś? Właściwie nie spodziewałem
się, że się pojawisz, bez względu na to, jakie problemy mamy
z tą sceną.

Jason przez chwilę nie odpowiadał.

Nie mogłem nie przyjechać.
-Co?

To był pretekst. Chciałem usłyszeć, jak ona śpiewa moją

pieśń.


Eric ze zrozumieniem kiwnął głową.

Demon twórczości uniósł swój kłopotliwy łeb.

Nie. - Jason szybko wstał i podszedł do drzwi. - Daisy.

Nie rozumiem... - Eric przerwał, gwizdnął cicho i skinął
powoli głową. - Chyba się tego obawiałem. Wszystkie znaki
na to wskazywały. Po prostu nie chciałem ich widzieć.

Ja też nie. - W śmiechu Jasona brzmiała nutka rozpaczy. -
Zdobądź to zdjęcie, Ericu.

W chwilę potem drzwi zamknęły się za nim.

Trzy dni później telefon zadzwonił sześć razy, nim Daisy się obudziła, i jeszcze dwa, zanim zdołała wstać i dotrzeć do aparatu, stojącego na ladzie kuchennej po drugiej stronie pra­cowni.

Słucham - powiedziała sennie.

Daisy? - Głos Erica brzmiał specjalnie niedbale. - Wszy­
stko w porządku?

Nie - wymamrotała zaspana Daisy. - Zdecydowanie nie
jest w porządku. Jestem obudzona, podczas gdy powinnam
spać. Poszłam spać o trzeciej w nocy, a mój idiotyczny produ­
cent dzwoni do mnie bladym świtem.

Jest ósma rano. Ostrzegałem cię, że Jason to potwór.

Nie narzekam. Jestem zbyt śpiąca, by narzekać. Czego
chcesz, Ericu?

Kiedy jedziesz do teatru?

O jedenastej. Czemu pytasz? Czy Joel zmienił godzinę?

Nie. Mam pewną sprawę do załatwienia w twojej okolicy
i pomyślałem, że wpadnę po ciebie i zawiozę cię do teatru.
Będę za piętnaście jedenasta.

Dobra. Czy mogę już iść spać?

Jasne. - Eric zawahał się. - Czy drzwi masz zamknięte na
klucz?

Ericu...

Tylko sprawdzam. Nowy Jork to nie Genewa.

Peg i ty zrobiliście wykład w tej sprawie pierwszego dnia
po moim przyjeździe do tego wielkiego, złego miasta.


- Ono może być złe, Daisy - poważnie powiedział Eric. -
Nigdy w to nie wątp. Do zobaczenia wkrótce.

Daisy odłożyła słuchawkę i powlokła się ospale do łóżka. Cała ta rozmowa była dziwna i kompletnie bez sensu, ale była zbyt zmęczona, żeby ją teraz analizować. Mogła się jeszcze przespać przynajmniej jedną cenną godzinę, zanim będzie musiała wstać i przygotować się na przetrwanie kolejnego wyczerpującego dnia prób. Wróciła do łóżka, owinęła się koł­drą i sennie zastanawiała się, jaką sprawę mógł Eric mieć do załatwienia w tej części miasta.

- Pomyślałem, że powinnaś zobaczyć to gówno. - Eric od
niechcenia rzucił gazetę na stolik do kawy. - Ale nie przejmuj
się tym. To kompletny brukowiec.

Daisy rozłożyła szmatławca, którego często widywała obok kasy i w supermarkecie niedaleko jej małego mieszkanka. Stronę tytułową zdobiły twarze jej i Jasona. Na zdjęciu wpa­trywali się w siebie obydwoje identycznym wzrokiem, ujaw­niającym zmysłową intymność, która ją przeraziła. Boże dro­gi, czy naprawdę pozwoliła Jasonowi zobaczyć ten wyraz pożądania i całkowitego zaangażowania na swojej twarzy? Nagle poczuła się zupełnie odsłonięta, naga przed światem. Poczuła kolejny wstrząs, gdy zobaczyła nagłówek nad zdję­ciem: Hayes i nowa gwiazda tworzą razem słodką muzykę.

Cóż za mdląca gra słów - powiedziała tępo. - Kevin
mówił, że takie zdjęcie można sprzedać brukowcom.

Próbowałem je odnaleźć i powstrzymać. - Eric wzruszył
ramionami. - Ale się nie udało.

Wygląda całkiem niewinnie. - Daisy szybko przejrzała
artykuł. - Przynajmniej nie piszą, że wynajmujemy razem jakiś
przytulny apartament.

Brukowce są tak często podawane do sądu, że próbują
unikać ewidentnych zniesławień. • Zrobił pauzę. - Ale udało
im się dowiedzieć, że byliście w Genewie w tym samym
czasie.

Daisy spojrzała na niego znad gazety,


- Naprawdę się tym przejmujesz, co? Czy to się odbije na
sprzedaży biletów?

Eric potrząsnął głową.

- Bilety są już wysprzedane na pierwszych osiem miesięcy.
Mały skandal może najwyżej zwiększyć zainteresowanie mu­
sicalem.

Daisy pogardliwie cisnęła gazetę z powrotem na stolik do kawy.

W takim razie nie mam zamiaru się tym przejmować.
Mam dosyć zmartwieli przez Joela, żeby jeszcze zwracać uwa­
gę na taki chłam.

Bardzo rozsądnie - powiedział z ulgą Eric. - Tylko pomy­
ślałem, że chciałabyś o tym wiedzieć. - Wziął ją pod rękę i
poprowadził w stronę drzwi. - Teraz możemy o tym zapo­
mnieć. - Nie patrzył na nią, otwierając drzwi. - Słuchaj, Peg
chce, żebyś z nami zamieszkała na kilka dni.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

Dlaczegóż to?

A czemu nie? Wydawało mi się, że polubiłaś Peg.

Wiesz, że tak. - Potrząsnęła głową. - Ale przy tak prowa­
dzonych próbach nie mogę dojeżdżać z Long Island na Man­
hattan o każdej godzinie.

Oczywiście, że możesz. Damy ci do dyspozycji limuzynę.
- Zaśmiał się. - Każda gwiazda powinna mieć limuzynę.

Nie jestem gwiazdą.

Ale nią będziesz za kilka tygodni. - Eric sam zamknął
drzwi na klucz. - Wczuj się w rolę.

Może kiedy poza tytułem będę miała jeszcze jakieś dowo­
dy, że nią jestem. - Daisy potrząsnęła głową. - Powiedz Peg, że
wdzięczna jestem za propozycję, ale przed premierą będzie mi
wygodniej mieszkać tutaj.

Daisy, wydaje mi się, że powinnaś... - Przerwał, a jego
usta wykrzywiły się smutkiem. - Bałem się, że nie uda mi się
ciebie namówić, ale pomyślałem, że warto spróbować. - Wziął
ją pod rękę i zaczęli schodzić ze schodów. - Ale teraz, gdy

chłopcy z brukowców są na twoim tropie, pozwól mi przynaj­mniej być w pobliżu i odganiać ich kijem. Popatrzyła na niego.

Czy cała twoja troska i to zaproszenie są z tym związane?
Czy nie przywiązujesz do tej historyjki zbyt dużej wagi?

Może. - Uśmiechnął się lekko. - Ale czułbym się lepiej,
gdybyś mi pozwoliła bawić się w rycerza. Tacy faceci jak ja
nie mają zbyt często takiej okazji.

Ale ja nie potrzebuję... - Zobaczyła rozczarowanie na jego
twarzy i uśmiechnęła się łagodnie. - Jestem pewna, że Peg
uważa cię za swojego rycerza.

Tak. - Skinął głową. - Tak, ona tak uważa. - Zamrugał
oczami. - No, ale ona ma niezwykłą zdolność spostrzegania, a
mnie potrzebna jest większa widownia. - Spojrzał poważniej.

- W takim razie pozwól mi przyjeżdżać po ciebie i odwozić cię
do domu, aż cała ta zadyma z prasą przycichnie, dobrze?

Zawahała się, po czym skinęła głową.

No dobrze, ale to naprawdę nie jest konieczne, Ericu.

Ja sądzę, że jest. Jason też tak uważa. - Poczuł, jak mięśnie
jej ręki sztywnieją pod jego uściskiem i spojrzał na nią. - On
chce ci pomóc, Daisy. Nie odtrącaj go.

- Więc przysłał cię, żebyś znowu go zastąpił. - Jej usta
skrzywiły się z goryczą. - Tak jak wtedy, kiedy umarł Charlie.

- Minęła gor otworzyła drzwi i wyszła na ulicę. - Nie muszę go
odtrącać, Ericu. On robi to sam.

Mruknął coś pod nosem i ruszył za nią.

- Ericu, zaczekaj!

Daisy odwróciła się i zobaczyła ciemnowłosą kobietę w czerwonym kostiumie, szybko zbliżającą się do nich. Mogła mieć około trzydziestu pięciu lat. Miała szeroko rozstawione ciemne oczy, czarne włosy upięte w gładki kok i słodką twarz Madonny, która nie pasowała do jej zmysłowego ciała. Przy­pominała Daisy bujnie rosnący hibiskus; oszałamiający, egzo­tyczny, całkiem oślepiający. Usłyszała, jak Eric cicho zaklął. Kobieta zatrzymała się przy nich i uśmiechnęła słodko.




Ericu, tak miło cię zobaczyć. Ostatnio nigdy się nie widu­
jemy. - Poruszamy się w innych środowiskach. - Skinęła smut­
no głową.- To tylko dlatego, że ty i Jason odsunęliście mnie od
siebie. - Westchnęła. - Tak tęsknię za starymi czasami.

Spieszymy się, Cynthio.

Nie bądź niegrzeczny - skarciła go kobieta, przenosząc
spojrzenie na Daisy. - Przedstaw mnie swojej przyjaciółce.


Sądzę, że wiesz, kim ona jest.
Jej oczy rozszerzyły się niewinnie.

O cóż ci chodzi?

- Nieważne - powiedział Eric. - Daisy Justine, to moja
przyrodnia siostra, Cynthia Hayes.

Daisy otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia.

Jak się pani miewa?

Bardzo dobrze, zawsze pilnuję, by tak było - odrzekła
Cynthia z promiennym uśmiechem. - Ogromnie mi miło panią
poznać. - Zmarszczyła nos. - Ale muszę przyznać, że Eric się
nie mylił. Faktycznie, widziałam ten ohydny artykuł w Journa-
lu i musiałam przyjść, poznać panią.

Nie trzeba się było trudzić. Ten artykuł to stek kłamstw -
powiedziała Daisy.

Cynthia uśmiechnęła się szerzej.

Och, ale w każdym kłamstwie jest ziarno prawdy. - Zniży­
ła słodko głos. - A pani jest taka śliczniutka. Czytałam, że
wychowała się pani w Europie.

W Szwajcarii.

Jeździłam na nartach w St. Moritz. Kiedyś o mało co nie
pojechałam do Genewy, ale stwierdziłam, że nie jest to konie­
czne.

Chodź, Daisy, spóźnimy się. - Eric popchnął Daisy w
stronę samochodu. - Do widzenia, Cynlhio.

Do zobaczenia później. - Cynthia stała, patrząc na nich. -
Mógłbyś powiedzieć temu męczącemu facetowi przy
drzwiach dla aktorów, żeby pozwolił mi przychodzić na pró­
by. Bardzo chciałabym usłyszeć, jak ta ślicznotka śpiewa.

Eric zamarł.


- Próby są zamknięte.
Cynthia nadal się uśmiechała.

- No tak, dla mnie są zawsze zamknięte, prawda? Jason nie
zdaje sobie sprawy, jak mnie rani, tak postępując.

Eric nie odpowiedział, tylko szybko otworzył drzwi dla Daisy.

Miło było panią poznać, panno Hayes - powiedziała auto­
matycznie Daisy, wsiadając do samochodu.

Cynthia. Jestem pewna, że zbyt wiele nas łączy, żebyśmy
miały pozostawać ze sobą w oficjalnych stosunkach. A jak już,
to pani Hayes. Nie wiedziałaś? Jestem żoną Jasona.

Daisy nie była w stanie nic powiedzieć, aż Eric ruszył i przejechał kawałek drogi.

On jest... żonaty? - zapytała energicznym tonem, patrząc
wprost przed siebie. Jak głupio było czuć się tak zranioną i
zdradzoną, gdy jej związek z Jasonem przestał już istnieć.

Nie - powiedział Eric. - Już nie. Już od dawna nie. Jason
ożenił się z Cynthia, kiedy miał dziewiętnaście lat, a ona
siedemnaście. Rozwiedli się dwa lata później.

Nie wygląda na to, żeby o tym pamiętała.

Cynthia zawsze wierzy w to, w co chce wierzyć.

W takim razie musi jej nadal na nim zależeć.

Tak bardzo, jak tylko może jej zależeć na kimkolwiek.

Z trudem przełknęła ślinę, gdyż więzła jej w gardle. Cynt­hia Hayes wyglądała bardzo miło, ale było jasne, że Eric nie chce mieć z nią nic wspólnego. Jednak, jeżeli ta kobieta kocha­ła Jasona, okrutnym było pozwolić jej cierpieć.

Wobec tego lepiej będzie, jeżeli złożę jej wizytę, żeby
przekonać ją, że naprawdę nic nas z Jasonem nie łączy. Gdzie
ona mieszka?

Nie! - Spojrzała na niego, zaskoczona gwałtownością w
jego głosie. - Jason nie chciałby, żebyś się w to wtrącała. Ich
związek jest... skomplikowany. Trzymaj się od niej z daleka.

Dobrze. - Bóg jeden wiedział, że nie miała ochoty na
wchodzenie pomiędzy Jasona i jego byłą żonę. Nadal czuła się
zraniona i otumaniona po spotkaniu z Cynthia Hayes. Właści-


wie nie tylko otumaniona. Zdała sobie sprawę, że odczuwa gorącą, namiętną niechęć. Zazdrość. Boże drogi, nigdy w ży­ciu nie była o nikogo zazdrosna, ale o tę kobietę tak. - Tak tylko pomyślałam. Zrobię to, co ty uważasz za stosowne. Eric odetchnął z ulgą.

Dobrze. Proszę cię, unikaj jej. A jeżeli będzie chciała się
z tobą zobaczyć, obiecaj mi, że jej odmówisz.

Dlaczego miałaby...

Tylko mi obiecaj, zgoda?

Jeżeli sobie życzysz. I tak nie będę miała czasu na towa­
rzyskie spotkania. - Zamilkła, a po chwili dodała: - Nie sądzę,
żebym kiedyś widziała kogoś równie pięknego. Ona jest sza­
lenie pociągająca.

Wiedźmy bywają równie piękne - powiedział ponuro Eric.
- A lepiej ich unikać.

Czuła się ogłupiała. "To minie" - zapewniała siebie zdespe­rowana. Prawie nie myślała o Jasonie przez ostatnie dwa dni. Będzie pracowała tak ciężko, że nie będzie miała czasu myśleć ani o Jasonie, ani o tej pięknej kobiecie, podobnej do hibisku-sa, która najwyraźniej stanowiła nadal ważną część jego życia.

Boże, ależ była zmęczona. Daisy podeszła do wejścia dla aktorów, niezmiernie zadowolona, że ustąpiła Ericowi i nie będzie musiała jechać do domu metrem. Joel był dzisiaj gorszy niż zwykle, ale nie mogła go za to winić. Trudno się było skoncetrować i zasłużyła na wszystkie słowa bezwględniej krytyki, jakie padły. Prawdopodbnie z ulgą się jej pozbędzie, kiedy te...

Jason.

Zatrzymała się z wrażenia w miejscu na schodach, gdy zobaczyła go stojącego przy przednim błotniku długiej, grana­towej limuzyny.

Nie kłóć się. - Wyprostował się. - Po prostu wsiadaj do
samochodu.

Eric zawozi mnie do domu.


Eric zawoził cię do domu. - Otworzył dla niej drzwi. -
Syuacja się zmieniła. Nie mam zamiaru go wystawiać.

Wystawiać? Czy ty nie przesadzasz? Przecież brukowce
interesują się tobą, a nie nim.

Proszę cię, wsiadaj do samochodu. Słuchaj, nie mam
zamiaru cię porywać. Mój jedyny cel to dowieźć cię bezpiecz­
nie do domu. - Wskazał na szofera, którego prawie nie było
widać przez szyby z przydymionego szkła. - Mamy nawet
przyzwoitkę.

Mówiłam Ericowi, że to nie jest potrzebne. Żaden z was
nie musi odwozić mnie do domu.

Albo wsiadasz do tego samochodu, albo będę musiał iść
za tobą. - Uśmiechnął się krzywo. - Jeżeli chcesz nam oby­
dwojgu oszczędzić czasu i kłopotu, pozwól, że cię odwiozę i
daj już spokój.

Zawahała się, po czym zeszła ze schodów i przeszła zauł­kiem do samochodu.

- To śmieszne.

Otworzył drzwi i usiadł koło niej.

- Tak jak życie. - Zatrzasnął drzwi. Nacisnął guzik i okno
między pasażerami a kierowcą rozsunęło się z szumem. - Sam
Brockner, to jest Daisy Justine.

Szofer odwrócił głowę i mogła mu się dobrze przyjrzeć. W niczym nie przypominał dystyngowanego szofera w unifor­mie, jakiego można by sobie wyobrażać. Rudy, piegowaty, z błyszczącymi oczami w kolorze bursztynu. Wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat. Turkusowo-biała hawajska koszula w kwiaty, którą miał na sobie, sprawiała, że jego włosy wyda­wały się jeszcze bardziej rude. Ciepły uśmiech rozjaśnił jego chłopięcą twarz.

Cześć. Miło cię poznać, panno Justine. - Limuzyna ruszy­
ła i zaczęła się zbliżać do ulicy. - Proszę się oprzeć wygodnie
i odprężyć. Jason dał mi twój adres, za sekundę będziesz w
domu.

D zięki, Sam. Mnie również miło cię poznać.


Jason przycisnął guzik i szyba zasunęła się z powrotem, zostawiając ich samych. Daisy siedziała spięta, z rękami uło­żonymi na kolanach, patrzyła prosto przed siebie.

Na litość boską, odręż się - oschle rzucił Jason.

Jestem odprężona.

Jesteś tak najeżona, że rozpadłabyś się na tysiąc kawałe­
czków, gdybym cię dotknął.

- Przyznaję, że czuję się nieswojo w tej sytuacji. - W
dalszym ciągu starała się na niego nie patrzeć. Chciała, żeby
się odsunął. Nie było między nimi fizycznego kontaktu, ale
siedział tak blisko, że czuła ciepło jego ciała i czuła znajomy
zapach jego płynu po goleniu. - Ale ponieważ nie ma mowy o
tym, żebyś mnie dotykał, nie ma strachu, że coś takiego się
wydarzy.

-Prawda.

Zapadła między nimi cisza, gęsta, naładowana, pełna świa­domości tego, że tak jest. Myślała gwałtownie, jak ją prze­rwać.

Jakoś nigdy nie kojarzyłeś mi się z szoferem i limuzyną.
Eric prowadzi sam.

Eric dzięki swojemu temperamentowi lepiej sobie radzi z
nowojorskimi taksówkarzami. Poza tym, limuzyna daje mi
trochę prywatności.

I jeszcze jedną ścianę, którą się można otoczyć. Kolejna nabrzmiała cisza.

Poznałam dzisiaj twoją żonę.

Eric mi mówił. No i to nie jest moja żona.

Ona chyba nie widzi różnicy. Jest bardzo piękna.

- Też tak kiedyś myślałem.
Znowu cisza.

- Eric powiedział, że ożeniłeś się bardzo młodo. - Dlaczego
uparcie mówiła o tej kobiecie, skoro każde słowo raniło jak
sztylet?

-Tak.

Uśmiechnęła się promiennie.


Mówią, że pierwsza miłość nie rdzewieje. Jestem pewna,
że...

To nie była miłość - przerwał ostro. - Pierwsza ani żadna
inna.

W takim razie seks. Czasami to trudno odróżnić.

To też nie. - Odwrócił się do niej. - Co ty chcesz, żebym
powiedział, do cholery? Popełniłem błąd i zapłaciłem za nie­
go. Do tej pory płacę.

Tak naprawdę, to nie moja sprawa.

Nie mogłabyś się bardziej mylić. Czy to się nam podoba,
czy nie, nie mogłoby to być w większym stopniu twoją spra­
wą. Bóg wie, że robiłem, co mogłem, żeby cię trzymać od tego
z daleka.

Zmarszczyła brwi.

Nie rozumiem, o czym ty mówisz.

Wiem. - Na jego twarzy pojawiło się nagle zmęczenie. -
To teraz nie ma znaczenia. Wszystko, o co proszę, to żebyś mi
pozwoliła się pilnować.

Znużenie w jego głosie przedarło się przez mur niechęci, który wybudowała przeciw niemu, dotknęło ją i wzruszyło.

Powiedziałam ci kiedyś, że jestem przyzwyczajona pilno­
wać się sama.

Ale pozwoliłaś mi się sobą zaopiekować i źle na tym nie
wyszłaś.

-Nie? Wzdrygnął się.

- Może powiedzmy inaczej. Nie mogłaś narzekać na brak
tej opieki.

- Wtedy byłam inną osobą.
Potrząsnął głową.

- Tak ci się tylko wydaje. Ból nas nie zmienia, on tylko
usuwa z nas to, co powierzchowne, i pokazuje, jacy jesteśmy.
- Napotkał jej wzrok. - Nadal jesteś dobra, ufna i promieniują­
ca życiem. Zbyt dobra. Zbyt wiele z siebie dajesz, by dobrze
na tym wyjść. Popatrz na to, co byłaś gotowa poświęcić dla




Charlie'ego. W chwili, kiedy cię ujrzałem, wiedziałem, że jesteś anielsko dobra.

Nie mogła oderwać od niego oczu. Miała dziwne uczucie, że w tych słowach jest coś ważnego, coś, co powinno jej dać do myślenia. Nagle przypomniała się jej chwila po tym, jak się kochali, i kiedy poczuła, że jest blisko czegoś tajemniczego i wielkiego.

"Nie, to nie może się znowu stać" - myślała z rozpaczą. Nie wolno jej go kochać. Nie wolno jej znowu wpaść w pułapkę nadziei. On jej nie kocha, prawdopodobnie nigdy nie kochał jej naprawdę.

Ale coś w tym było. Coś, o czym powinna wiedzieć. Nie była ślepa, chociaż zaczynała myśleć, że w przeszłości tak było.

- Czy chcesz mi coś powiedzieć?

Otworzył usta i znowu je zamknął. Odwrócił się od niej.

-Nie.

Nadzieja zgasła, ale nalegała.

Wydaje mi się, że chcesz. Porozmawiaj ze mną, Jasonie.

Nie mam nic do powiedzenia.
Znowu mury.

Spojrzała na niego smutno, gdy limuzyna podjechała do krawężnika przed jej domem i Sam wysiadł z samochodu, by otworzyć drzwi pasażerskie. Jason wykrzywił usta.

Wiem, że chyba masz już dość mojego towarzystwa na
dzisiaj. Sam odprowadzi cię do drzwi mieszkania.

To nie jest ko... - Przerwała i wysiadła z limuzyny. Była
zbyt zmęczona i załamana, żeby się z nim kłócić. Odwróciła
się i ruszyła ku frontowym schodom. - Dobranoc!

Daisy.

Zatrzymała się i spojrzała na niego przez ramię.

- Od tej pory to Sam będzie przyjeżdżał po ciebie i odwoził
cię do domu. Po dzisiejszym wieczorze nie będę cię męczył
swoją obecnością.

Ostro powiedziała:


Jestem zdziwiona, że nie boisz się, aby dżentelemeni z
prasy nie zaatakowali jego również.

On sobie poradzi. Był w Służbach Specjalnych w Wietna­
mie. - Spojrzenie Jasona powędrowało w stronę Sama. - Pro­
szę, sprawdź jej mieszkanie.

W porządku. - Sam podszedł do schodów wiodących do
drzwi frontowych. - Nie ma problemu. Będzie bezpieczna.

Daisy potrząsnęła głową.

Wątpię, żeby znalazł kogoś czającego się w przedpokoju
albo pod łóżkiem.

To jest Nowy Jork - powiedział Jason. - Czajenie się jest
normą w niektórych dzielnicach.

Nie w tej.

Mnie się pozbywasz, ale Sama musisz zaakceptować. To
kompromis. Przyjmij to do wiadomości i ciesz się, że nie jest
gorzej.

Nie czekał na jej odpowiedź, tylko wsiadł do limuzyny i zamknął drzwi. Znowu się przed nią zamykał, ale nie bardziej niż chwilę temu, gdy zajechali przed jej dom. Dlaczego nie umiała przyjąć tego, co mówił dosłownie? Łzy, kłujące ją pod powiekami, były całkowicie irracjonalne. Oszołomiona szła ku drzwiom, które Sam przytrzymywał dla niej.

Wszystko będzie w porządku. - Orzechowe oczy Sama
jaśniały w piegowatej twarzy. - Naprawdę. Wszystko będzie
super.

Poważnie? - Uśmiechnęła się do niego niepewnie, prostu­
jąc ramiona. - No, jasne. Chodź, Sam. Na pewno chcesz to
mieć za sobą, pojechać do domu i pójść do łóżka.

Nie ma pośpiechu. Jestem nocnym Markiem.

Tak jak mój ojciec.

Charlie? Tak, wiem. Jason wszystko mi o nim opowie­
dział.

Otworzyła szeroko zdziwione oczy.

Opowiedział?

No jasne, to musiał być świetny facsi




- Tak, to prawda. - Zawahała się. - Ale chyba nie oczekiwa­
łam, że Jason będzie go chwalić przed ludźmi.

Zachichotał.

- Żartujesz sobie ze mnie, co? Boże, Jason chce, żeby cały
świat dowiedział się, jaki to był świetny facet. No, ale ja tu
gadu, gadu, a ty chcesz iść do łóżka. - Sam wziął ja pod rękę i
poprowadził do schodów. - Rozejrzę się w ciągu pięciu minut,
a potem stąd wypieprzam.

8

- Myślę, że próba generalna poszła dziś bardzo dobrze. -
Eric siedział na fotelu w garderobie. - Biorąc wszystko pod
uwagę.

Daisy skrzywiła się, siadając na stołku przed toaletką i wkładając buty na płaskim obcasie.

- Biorąc pod uwagę, że wszystko, co mogło pójść źle,
poszło źle. Nie próbuj poprawić mojego samopoczucia, Ericu.
Zawsze przed premierą panuje taki chaos i dobrze o tym
wiesz.

- Nie wydajesz się być zmartwiona.
Uśmiechnęła się promiennie.

Nie jestem. Ja jestem gotowa, nawet jeżeli obsługa tech­
niczna nie jest. Mam przeczucie, że jutrzejsza premiera będzie
bombą.

Ja mam takie samo przeczucie. - Sięgnął do kieszeni
marynarki i wyjął małą kopertę. - Sam wpadł tutaj, gdy ty
zmagałaś się z próbą, i poprosił mnie, żebym ci to dał.

Dlaczego nie poczekał, aż będzie mnie wiózł do domu? -
Wstała i wzięła kopertę. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że
pozwoli mi dzisiaj samej jechać do domu? Sam jest praktycz­
nie moim cieniem od czasu tej chryi z brukowcem.

Eric potrząsnął głową.

Będzie czekał na zewnątrz, jak zawsze. Czy on cię dener­
wuje?

Nie. Sam jest naprawdę uroczy na swój sposób. Taki
nieoszlifowany diament

Eric skinął głową.

-1 umie sobie radzić, kiedy są kłopoty. - Patrzył uważnie, jak bada kopertę.

Koperta była z eleganckiego, kremowego papieru, a adres zwrotny należał do jednej z najbardziej prestiżowych galerii sztuki na Piątej Alei.




Daisy ostrożnie otworzyła kopertę i wyciągnęła pojedyn­czą, zadrukowaną kartkę. Oczy otworzyły się jej szeroko ze zdumienia, gdy czytała kilka linijek na zaproszeniu.

Serdecznie zapraszamy do obejrzenia najlepszego dzieła Charlesa L. Justina o godzinie dwudziestej w dniu 1 lipca.

Obowiązuje strój wieczorowy. Prosimy o odpowiedź.

W oszołomieniu patrząc na twarz Erica, Daisy powiedziała:

Nie rozumiem. Czy wiesz, o co tu chodzi? Pokaz dzieł
Charlie'ego?

Właściwie tylko jednego dzieła - powiedział Eric cicho. -
Twojego portretu.

Zaśmiała się nerwowo.

Ale to wariactwo. Żadna galeria nie będzie robić wystawy
jednego obrazu, chyba że artysta byłby Rembrandtem albo
Van Goghiem. A już na pewno nie obrazu nieznanego mala­
rza, takiego jak Charlie. Dlaczego... - Przerwała i popatrzyła
na Erica. - Jason? - Eric skinął głową. - Łapówka.

Do diabła, nie. Nie można przekupić snobistycznej galerii,
takiej jak Von Krantza.

No, to w jaki sposób?

Eric wyjął kasetę z kieszeni marynarki i wsadził ją do magnetofonu stojącego na toaletce. Nacisnął przycisk urzą­dzenia.

- To pierwsza muzyka, którą Jason skomponował nie dla
teatru muzycznego od ponad dwunastu lat. Będzie jutro nada­
wana przez stacje radiowe i telewizyjne wraz z ogłoszeniem o
wystawie. Nazwał ją Pieśń Charlie'ego.

Siedziała zupełnie nieruchomo, słuchając porywająco pięk­nej muzyki. Siła, łagodność i triumf miłości i ducha. Charlie.

Czuła łzy płynące po jej policzkach, ale nie zrobiła nic, by je wytrzeć. Gdy ucichły ostatnie dźwięki, dalej wpatrywała się w błyszczący metal magnetofonu.

Eric sięgnął ręką i wyłączył go.

- Jason powiedział, że to podwójny plan. Pieśń powinna
wywołać zainteresowanie obrazem i nawet jeżeli krytycy
okrutnie wypowiedzą się na temat pracy twojego ojca, nadal


pozostaje szansa, że świat sztuki będzie go pamiętać przez długi czas dzięki niezwykłości prezentacji.

Coś, co będzie żyć po nim. Nieśmiertelność Charlie'ego -
wyszeptała, usiłując opanować łzy.

Tak - zgodził się Eric. - Chyba można to tak nazwać.

Dlaczego Jason mi nie powiedział? - zapytała chrapliwie.
- Dokonał tej niesamowicie cudownej rzeczy i nigdy nic o tym
nie wspomniał. Jak mogę mu podziękować?

On nie chce podziękowań.

Daisy wstała, wzięła chusteczkę z pudełka na toaletce i wytarła mokre policzki.

Ale je dostanie. Gdzie on jest?

Eaglesmount. - Eric potrząsnął głową. -1 nie będzie chciał
się z tobą widzieć, Daisy.

Skąd wiesz?

Bo przekazał mi wiadomość dla ciebie. - Zawahał się. -
Kazał ci powiedzieć, że nie zrobił tego dla ciebie. Chce, żebyś
wiedziała, że nic nie jesteś mu winna. Zrobił to dla Charlie'e-

go-

-1 to nie jest dla mnie? Ja kochałam Charlie'ego.

I kochała Jasona Hayesa. Świadomość ta zajaśniała jak płomień. Zdumienie i ból minęły. Nie rozumiała go; może nigdy go nie zrozumie. Ale jakie to wszystko miało znaczenie? Na wszystko, co święte, kochała go. Ruszyła w stronę drzwi.

Jadę się z nim zobaczyć.

Nie! - Eric potrząsnął głową. - Mówię ci, że się z tobą nie
będzie chciał widzieć. - Skrzywił się. - Poza tym Eaglesmount
ma takie środki bezpieczeństwa jak Fort Knox. Nigdy nie
przedostaniesz się poza bramę wejściową.

Cholera. - Daisy obróciła się, by spojrzeć na niego. - Jak
on myślał, że ja zareaguję? Chcę go zobaczyć.

Eric uśmiechnął się blado.

Sądzę, że się domyślał, że tak zareagujesz. Chyba zna cię
lość dobrze, prawda?

Lepiej niż ja jego. - Podniosła głowę. - Ale to się zmieni.

On nie pozwoli, by się zmieniło.


- Dlaczego nie?
Eric zawahał się.

Zrobiła zniecierpliwiony ruch ręką.

- Mniejsza z tym. Jesteś równie rozmowny jak Jason. Ale
powiedz mi tylko jedną rzecz. Czy jemu zależy na Cynthii
Hayes?

- Dobry Boże, nie!
Odetchnęła z ulgą.

- Z tego, co mówił, tak właśnie wynikało. W takim razie
sprawa jest otwarta.

Eric zmarszczył brwi.

- Nie rozumiesz, jaka jest sytuacja.

-1 oczywiście jej nie zrozumiem, jeżeli mi nie powiecie. Jak mogę cokolwiek zrozumieć, jeżeli Jason nie chce się na­wet ze mną zobaczyć?

Jeżeli chcesz mu okazać swoją wdzięczność, bądź wspa­
niałą Desdemoną. Ta sztuka wiele dla niego znaczy.

Wdzięczność? Ale ja chcę... - Przerwała i przyjrzała mu
się uważnie. - No dobrze, umówmy się tak. Powiedz mu, że nie
pojadę do Eaglesmount, jeżeli przyjedzie na premierę. I nie
chcę, żeby stał z tyłu jak jakiś drugorzędny duch opery. Chcę,
żeby siedział koło ciebie w czwartym rzędzie i chcę go wi­
dzieć za kulisami po przedstawieniu, żeby mi powiedział, jaka
byłam wspaniała. Jasne?

O, jasne. - Eric zmarszczył nos. - Ale nie jestem pewien,
czy Jason się zgodzi.

Zgodzi się, jeżeli mu powiesz, że w przeciwnym wypadku
urządzę sobie piknik przed bramą w Eaglesmount. On wie, że
ja łatwo się nie poddaję. - Uśmiechnęła się pogodnie. - Ostate­
cznie, to wszystko jego wina. Gdyby nie skomponował Pieśni
Charlie'ego, prawdopodobnie nigdy nie zaglądałabym pod
maskę Otella.

Maskę?

Nieważne. - Podeszła do drzwi. - Po prostu przekaż mu to
ode mnie. - Uśmiechnęła się promiennie przez ramię. - I

powiedz mu, że jutro zobaczy cholernie przekonującą Desde-monę.

Daisy kłaniała się nisko, policzki jej płonęły z emocji, a teatr rozbrzmiewał gromkimi brawami.

Kevin ścisnął jej rękę. Jego policzki również były zarumie­nione. - Nie rozglądaj się teraz, ale myślę, że daliśmy niezłe przedstawienie. - Radosny szept był słyszalny tylko dla niej. -Boże, ależ jestem szczęśliwy.

Daisy również czuła się uskrzydlona. Owacja na stojąco, dwanaście razy wywoływani przed kurtynę, a publiczność nadal nie chciała ich puścić. Spojrzała na Jasona w czwartym rzędzie. Stał, bijąc brawo, ale patrzył na nią bez wyrazu. Czy mu się podobało? Czy się myliła? Nie, nie może dać się oszukać przez tę jego ścianę milczenia, ale nie popełni błędu po raz drugi.

Dziewczęcy uśmiech rozjaśnił jej twarz i puściła do niego konspiracyjnie oko. Zachichotała do siebie, gdy zobaczyła jego zdumione spojrzenie. Potem wraz z Kevinem poszli w stronę kulis.

- Daisy, Daisy, kochanie! Byłaś cudowna!

Dobiegł ją znajomy kobiecy głos z pierwszego rzędu. Peg? Przeszukała wzrokiem widownię i jej uśmiech zbladł. Cynthia Hayes stała obok sceny, ubrana w piękną suknię w kolorze pawiego błękitu, ozdobioną wspaniałym naszyjnikiem z szafi­rów. Wyciągnęła w stronę Daisy bukiet róż.

Kevin również ją zauważył.

- Twoja przyjaciółka? Wezmę je. - Szybko podszedł i wziął
kwiaty od Cynthii z wdzięcznym ukłonem. Odwrócił się, po­
dał je Daisy i wyprowadził ją ze sceny. - Wspaniała kobieta -
powiedział. - Ciekawe, czy lubi chili.

Kremowe róże w ramionach Daisy były piękne i niewątpli­wie drogie, ale czuła wstręt, patrząc na nie. Chciała się ich pozbyć. Nie rozumiała tego gestu, tak jak nie rozumiała Cynt­hii Hayes.




Wątpię w to. - Szybko położyła bukiet na stoliku za
kulisami. - Wydaje mi się, że to prędzej typ lubiący cielęcinę
a la Orloff.

Nie znasz jej?

To była żona Jasona Hayesa.

O! W takim razie chyba nie chcesz, żeby te róże stały w
twojej garderobie.

Spojrzała na niego.

Dlaczego tak mówisz?

Widziałem zdjęcie w Journalu. Jesteś przejrzysta jak wo­
da, Elizo Doolittle. - Pocałował ją w policzek. -1 tak ci już nie
potrzeba więcej kwiatów. Twoja garderoba wygląda jak
ogród. Zauważyłem, że ktoś nawet przysłał ci butelkę wina.

Skinęła głową.

"Roderer Cristal". Przynieśli ją tuż przedtem, zanim wy­
szłam na scenę. Nie wiem, kto ją przysłał. Nie mogłam odczy­
tać, co było napisane na kartce.

W takim razie to pewnie Eric. Jego pismo mogłoby dopro­
wadzić do szału każdego grafologa. Czy mam cię zawieźć na
przyjęcie Erica, kiedy się przebiorę?

Nie, jestem dosyć zmęczona. Myślę, że trochę odpocznę,
nim się przebiorę. Jedź beze mnie.

Dobrze. - Ruszył korytarzem w stronę swojej garderoby,
idąc żwawym krokiem, w którym odbijało się jego zadowole­
nie. - Chociaż Bóg jeden wie, jak moża być zmęczonym w taki
wieczór jak ten. Jesteśmy hitem!

Słaby uśmiech pojawił się na ustach Daisy, gdy szła wzdłuż korytarza. Wiedziała, jak kevin się czuje. A teraz, kiedy po­zbyła się tych cholernych róż, ogarnęły ją jej własna radość i oczekiwanie.

Jason był na widowni. Widział i słyszał, jak urzeczywistnia jego marzenia. A skoro był na widowni, na pewno wykona też następny krok i przyjdzie za kulisy.

Otworzyła drzwi garderoby i zmarszyła nos, gdy owiał ją mocny zapach. Kevin miał rację. Kwiaty pachniały niesamo­wicie i pokój rzeczywiście przypominał ogórd. No, ale roman-


tyczne rendez-vous w ogrodzie to nie taki najgorszy pomysł. Miała już tło, potrzeba było jeszcze tylko kostiumu.

Kostium, który wybrała, był białą satynową suknią, odsła-

niajaca ramiona i podkreślającą ich kształt, obcisłą w pasie i

biodrach, a potem rozszerzającą się w szereg błyszczących

halek, jak u tancerki flamenco. Gorset uwypuklał zarys jej


piersi, a rozpuszczone włosy spływały jej na ramiona, przy­trzymywane jedynie dwoma grzebyczkami zdobnymi w klej­noty.

Kostium i tło. Ale gdzie mężczyzna? Wzięła głąboki oddech, usiłując się uspokoić. I co teraz? Wystrojona, a tu nikt tego nie widzi. "Jason przyjdzie" -zapewniała siebie w desperacji. Ubierała się najwyżej dwa­dzieścia minut, a reporterzy prawdopodobnie otoczyli go tuż

po przedstawieniu.

Podeszła do toaletki, otworzyła butelkę wina i nalała trochę do kieliszka stojącego na tacy. Trzeba jej było jak najwięcej ciepła i odwagi. Jeżeli Jason nie...

Usłyszała pukanie do drzwi i pospiesznie odstawiła kieli­szek na toaletkę. Przebiegła pokój i otworzyła drzwi.

Jason, ciemny, silny, elegancki w biało-czarnym smokingu

stał w drzwiach.

- Cześć. - Z obrzydzeniem zauważyła, że mówi jak dziecko,
które nie może złapać tchu. - Wejdź, Jasonie.

Nie ruszył się. Stał tylko, patrząc na nią.

- Wyglądasz... - przerwał, odwracając wzrok od jej gład­
kich ramion wychylających z białej satyny sukni - prześlicz­
nie.

- To moja pierwsza suknia na zamówienie. - Zamknęła za

nim drzwi. - Na przyjęcie Erica. Idziesz?

-Nie.

- Nie wiem, dlaczego byłam pewna, że taka będzie twoja
odpowiedź. - Przeszła przez pokój i podeszła do toaletki. -
Chcesz wina? To wyśmienity rocznik. To jeden z moich pre­
mierowych prezentów.


- Nie, dziękuję - powiedział Jason z wahaniem. - Jestem,
Daisy. Czego chcesz?

Z pewnością więcej niż na razie miała odwagę mu powie­dzieć.

Chcę, żebyś mi powiedział, że jako Desdemona byłam
taka, jak chciałeś.

To łatwe. Byłaś Desdemona. - Odwrócił od niej spojrze­
nie. - Siedziałem tam na widowni, a ty krok po kroku dawałaś
mi wszystko, czego oczekiwałem po tej roli, i jeszcze więcej.
Czy to tyle?

Nie. - Odchrząknęła. - Ale na razie poszło ci bardzo
dobrze. Teraz to ważniejsze. Chcę, żebyś mi powiedział, że
jestem wszystkim, czego chcesz w kobiecie.

Zamarł, a jego spojrzenie powróciło na jej twarz.

Cóż spowodowało tę zmianę?

Pieśń Charlie'ego.

Wdzięczność.

O tak. - Uśmiechnęła się promiennie. - Jestem bardzo
wdzięczna.

No dobrze, powiedziałaś to. Ale to, co mówiłem Ericowi,
to prawda. Zrobiłem to dla Charlie'ego, a nie dla ciebie.

Nie o to chodzi. Liczy się fakt, że w ogóle to zrobiłeś. - Jej
twarz jaśniała zapałem. - Nie rozumiesz? Trzeba być niezwyk­
łym człowiekiem, żeby zadać sobie tyle trudu tylko po to, by
spełnić ostatnie życzenie jakiegoś faceta. Wiedziałam, że coś
tu nie gra, że pewno nie zrozumiałam tego, co było między
nami.

Nie patrz tak na mnie - powiedział chrapliwie. - I nie
próbuj robić ze mnie świętego. Zrobiłem tylko to, co chciałem
zrobić.

Ale to, co chciałeś zrobić, było cudowne. - Zaśmiała się z
wahaniem. -1 przez to ty też stajesz się cudowny.

Akurat.

Wciągnęła powietrze i szybko powiedziała.

- Chcę, żebyś mi powiedział, że ci na mnie zależy.


Oczywiście, że mi na tobie zależy. Kiedyś byliśmy ze
sobą, zawsze trudno jest pozbyć się bagażu emocjonalenego,
kiedy to się koń...

Nie rób tego. - Daisy zacisnęła dłonie w pięści. - Potrze­
buję twojej pomocy.

Jason mruknął coś pod nosem i odwrócił się od niej.

- Chyba już nie mamy o czym rozmawiać. Podwieźć cię na przyjęcie do Erica?

- Nie. - Odwróciła się na krześle i tępo gapiła się w swoje
odbicie w lustrze. Wyglądała blado i była wykoilczona. Czuła

się pokonana. Miała nadzieję na tak wiele. Może się myliła. Może nie zależało mu na niej w żaden trwały sposób. Wyciąg­nęła rękę nie patrząc, podniosła kieliszek do ust i wypiła wino. - Chyba jednak nie pójdę na to przyjęcie.

Ależ oczywiście, że pójdziesz - powiedział chrapliwie. -
To noc twojego triumfu.

Triumfu? - Cisnęła kieliszkiem o podłogę i odwróciła się,
by na niego spojrzeć. - A czemuż ty nie triumfujesz? Twój
sukces jest większy od mojego. Po jaką cholerę wracasz do
Connecticut?

Nie mogę... Co się, do diabła, dzieje?

Daisy przerażona zauważyła, że kręci się jej w głowie. Nagle zrobiło się jej lodowato zimo i nie mogła złapać powie­trza.

Nie czuję się... - Spadła z taboretu. - Co się stało?

Daisy! - Blada twarz Jasona przepłynęła nad nią, gdy
chwycił ją w swe ramiona i przycisnął. - Co... Mój Boże! - Nie
patrzył na nią, ale na coś, co stało na toaletce, na butelkę wina.
- To wino. Kto ci przysłał to pieprzone wino, Daisy?

Nie mogła odpowiedzieć, gardło miała jak zamrożone, sło­wa wydobyły się z niej z rzężeniem.

- Nie wiem... Nie mogłam odczytać... Bazgranina...
Po czym zapadła w lodowatą ciemność.

Było jej zimno. Przeraźliwie zimno. Zwinęła się w kłębek, żeby trochę się ogrzać.



- Ci... - Udręczony głos Jasona. - Nie płacz. Nie zniosę tego.
Powiedz mi, co się dzieje. Powiedz, jak ci pomóc.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą twarz Jasona.

- Zimno.

Natychmiast dokładniej owinął ją prześcieradłem. Białe prześcieradła; wykrochmalona, sterylna czystość. Szpital. No tak, jest chora...

- Lepiej? - chrapliwie zapytał Jason.

Biedny Jason. Oczy mu błyszczały, twarz wyglądała na udręczoną. Jakże mu chciała pomóc. Wyglądał tak samotnie. Był tak samotny. Dlaczego nigdy nie zdawała sobie sprawy, jak przeraźliwie był samotny?

- Nie - szepnęła. - Obejmij mnie.

Jego dłoń delikatnie głaskała jej gęste włosy rozrzucone na poduszce.

Nie powinienem... Masz spad.
Potrząsnęła głową i wyciągnęła do niego ręce.

Obejmij mnie.

Wstał i wśliznął się na wąskie szpitalne łóżko obok niej, trzymając ją mocno w ramionach. Jej włosy znalazły się pod jego ramieniem, a jego policzek opierał się o jej policzek. Wtedy, zdumiona, poczuła na swojej skroni coś ciepłego i mokrego.

Nie - szepnęła, obejmując go opiekuńczo. - Nie bądź
smutny. Zaopiekuję się... tobą.

Tak? - Głos jego brzmiał niepewnie, a usta zacisnęły się.
- To chyba powinno być moje zadanie, kochanie. - Jego wargi
musnęły jej policzek. - Nie przejmuj się, zaśnij. Wszystko
będzie dobrze.

Chciała mu powiedzieć, że musi się przejmować, jeżeli on ma kłopoty. Czy on nie wie, że na tym polega miłość? Może nie wiedział. Był ostrożny i samotny. W swoim zmartwieniu i niepokoju nie zdawał sobie sprawy, jak smutny był w swojej samotności.


Zostań ze mną - wyszeptała. Była zbyt zmęczona, by teraz
mu pomagać, ale jak tylko się obudzi, zajmie się nim...

Zostanę - powiedział cichou. - Zostanę, kochanie.

Jason poszedł i kiedy znowu otworzyła oczy, Eric siedział na krześle obok jej łóżka. Ogarnęło ją rozczarowanie.

- W porządku. - Eric szybko pochylił się i chwycił ją z rękę.
- Nie bój się.

- Dlaczego miałabym się bać? - Miała sucho w gardle i
pusto w żołądku. Poza tym czuła się dobrze. Potem przyszło
jej coś na myśl i spojrzała na twarz Erica. - Z Jasonem wszy­
stko w porządku?

Eric skinął głową.

- To ty miałaś pompowany żołądek.

To dlatego miała takie dziwne uczucie w brzuchu i takie obolałe gardło. Sięgnęła ręką i masowała skroń, przypomina­jąc sobie ostatnie chwile, nim zemdlała.

Wino... było niedobre.

Wino było zatrute.

Daisy ponownie spojrzała na Erica.

- Zatrute!
Skinął głową.

Masz szczęście, że tylko tyle wypiłaś. Jeszcze trochę i
Jason nie byłby w stanie nic zrobić.

Nie rozumiem. - Zwilżyła wargi językiem. - Kevin myślał,
że to ty przysłałeś mi wino.

Zamrugał oczami.

- O Boże, nie. To Cynthia. Raz popełniła błąd. Ponieważ
byłaś chowana w Europie, wiedziała, że będziesz się znała na
winach, więc musiała wybrać takie, które na pewno cię skusi.
Ta marka i rocznik były na tyle rzadkie, że policja bez trudu
wyśledziła, kto je kupił.

Zdumiona potrząsnęła głową.

Dlaczego? Przecież ja jej nawet nie znam.

Niestety, uznała, że stoisz jej na drodze. Dla niej tylko to
się liczy.



Spojrzała na niego nieprzytomnie.

Przecież to szaleństwo.

Niewątpliwie - odpowiedział po prostu.

Czy ona jest niezrównoważona psychicznie?
Skinął głową.


Ale nie tak, by dało się to wykryć w jakiś sposób. Jest tym,
co psychologiczne książki określają mianem "socjopatka".
Jest kompletnie pozbawiona zrozumienia czy współczucia dla
cierpień innych. Wszystko, co dostrzega, to tylko jej własne
uczucia. - Przerwał na moment. -1 nie posiada sumienia.

Z tego, co mówisz, wygląda na jakiegoś potwora.

O, jest nim. - Gorzko się uśmiechnął. - Bardzo sprytnym
potworem. Uosobienie złego ziarna. Kiedy zaczęła sobie zda­
wać sprawę z tego, że różni się od innych ludzi, zaczęła
studiować wszystkie książki na temat nienormalnych zacho­
wań, żeby zyskać informacje, które mogła wykorzystać, żeby
się chronić. Miała zamiar robić dokładnie to, na co miała
ochotę i nie płacić za to żadnej ceny. Ale żeby móc tak
postępować, musiała wiedzieć, co jest uważane za nienormal­
ne w normalnym świecie. Cynthii dawano stosy psychologicz­
nych testów do zrobienia i wychodziła z nich czysta jak przy­
słowiowa łza. Jak już powiedziałem, jest niezwykle sprytnym
i inteligentnym potworem. - Uścisnął jej dłoń. - Dlatego usiło­
waliśmy cię chronić.

Usiadła na łóżku, wpatrując się w niego w osłupieniu, podczas gdy kawałki łamigłówki zaczęły układać się w logicz­ną całość.

Wszyscy okłamywaliście mnie. Nie chodziło wam wcale
o reporterów.

Jason nie chciał cię martwić. Uważał, że dość masz pro­
blemów z próbami. - Wzruszył ramionami. - Więc postanowi­
liśmy cię ochraniać bez twojej wiedzy.

Obydwaj traktowaliście mnie jak bezradną idiotkę. - Po­
trząsnęła głową. - Może i byłam idiotką, zaślepioną idiotką.
Czy nie wydaje ci się, że już najwyższa pora, żeby mi powie­
dzieć, o co tu w Ogóle chodzi?



Dlatego Jason kazał mi tu przyjść. Co chcesz wiedzieć?

Wszystko - powiedziała ostro. - Zacznij od początku.


Mój ojciec ożenił się z matką Cynthii, kiedy Cynthia
miała szesnaście lat..

Nie tak daleko. Chodziło mi...

Powiedziałaś od początku. W tym momencie sprawa za­
częła się dla Jasona. Jason ożenił się z tym potworem, kiedy
był jeszcze chłopcem. Jak musiało wyglądać jego życie po
popełnieniu takiego błędu?

- Masz rację. Mów dalej.
Eric zaczął na nowo:

Jason był wtedy inny. - Jego usta wykrzywiły się. - Nie
możesz zdawać sobie sprawy, jak bardzo. Oczywiście, był
pochłonięty muzyką, ale był bardziej otwarty, ufny. Sięgał po
życie. Właśnie dostał stypendium z Julliard School of Musie i
był przepełniony radością. - Przerwał. - Wtedy pojawiła się
Cynthia. Była jeszcze piękniejsza niż obecnie. Młodsza i zda­
wało się, że także bardziej wrażliwa. - Jego usta zacisnęły się.
- I cholernie dobra aktorka. Nigdy nie wychodziła z roli.
Zawsze łagodna, krucha, mała siostrzyczka. Na mnie nigdy
nie zwracała specjalnej uwagi, ale przywiązała się do Jasona i
nie opuszczała go na krok.

Nie mogę sobie wyobrazić Jasona znoszącego to wszy­
stko.

Powiedziałem ci, że był wtedy inny. - Zmarszczył brwi. -
Jest coś, co musisz zrozumieć, jeśli chodzi o Jasona. Jednym z
głównych motywów jego działania jest chęć chronienia. Cynt­
hia uchwyciła się tego od razu i wykorzystała to.

- Zakochał się w niej?
Potrząsnął głową.

Za bardzo był zakochany w swojej muzyce, a poza tym
Cynthia spieprzyła sprawę. Tak długo grała na jego instynkcie
opiekuńczym, że jak postanowiła się z nim przespać, on uwa­
żał ją za małą siostrzyczkę i uznałby stosunek za cudzołóstwo.

Ale ożenił się z nią.

Ponieważ zaszła w ciążę - powiedział bez wyrazu. -
Przyszła do Jasona, płacząc na temat tego debila, który zrobił
jej dziecko i ją zostawił.

Kłamała?

Nie, nie całkiem. Cynthia zawsze zachowywała pozory.
Była rzeczywiście w ciąży, ale Bóg jeden wie, kto był ojcem.
Przekonała Jasona, że się zabije, jeżeli rodzice dowiedzą się,
że jest w ciąży. - Jego usta skrzywiły się z goryczą. - To było
sprytne pociągnięcie. Jason zdawał sobie sprawę, że skandal
zrani nie tylko ją, ale całą rodzinę, więc podjął środki zarad­
cze. Powiedział wszystkim, że dziecko jest jego i uciekł z
Cynthią.

Cóż za romantyczny gest w dzisiejszym świecie - mruk­
nęła.

Ale pasuje do Jasona takiego, jakim był wtedy. Pracował
w dzień i w nocy, żeby utrzymać ich obydwoje i do tego dalej
móc studiować w Julliard. Cynthia urodziła córeczkę i nazwa­
ła ją Dana. Jason miał bzika na punkcie tego dzieciaka. - Eric
przerwał. - Zbyt wielkiego bzika. Cynthia zaczęła nienawidzić
Dany.

Swojej własnej córki?

Dana była narzędziem, które posłużyło celowi, a niemow­
lęta bywają kłopotliwe i brudne. - Spojrzał na dłoń Daisy,
którą nadal trzymał. - Dziecko spadło ze schodów i zabiło się,
kiedy miało dwa lata.

Nie. - Daisy otworzyła szeroko oczy. - Czy chcesz powie­
dzieć, że...

Skinął głową.

Cynthia wyglądała na załamaną, a Jason omal nie postra­
dał zmysłów z rozpaczy. Nikt nie podejrzewał, że ta śmierć nie
była wypadkiem.

Nie mogę w to uwierzyć. - Daisy było niedobrze. - Nikt
nie może zabić bezbronnego dziecka. Może to był wypadek.
Nie mogłaby...

Cynthia sama się przyznała - przerwał jej Eric. - Kilka
miesięcy po śmierci dziecka małżeństwo się rozpadło. Jason


nie miał już powodu, by zostać, i chciał zostawić Cynthię. Wpadła w szał i powiedziała mu, że zabiła dzicko, bo była zazdrosna o uwagę, jaką Jason mu poświęcał.

-1 co on zrobił? - wyszeptała.

Eric wykrzywił wargi.

- Jak obydwoje wiemy, Jason nie jest zbyt spokojny z
natury. Gdyby nie uciekła z mieszkania, chyba zabił ją. Za­
miast tego poszedł na policję. - Spochmurniał. - Przesłuchali
Cynthię, ale przekonała ich, że Jason ma do niej żal, ponieważ
rozwodzi się z nim. Potem chciał ją wysłać do szpitala psy­
chiatrycznego, ale po dwóch tygodniach badań psychiatrzy
zwolnili ją jako zupełnie zdrową.

-Nie!

Znała wszystkie pytania i odpowiedzi. Była tak przekonu­
jąca, że zanim wyszła ze szpitala, wysłali raport do policji, że
to Jason może być niezrównoważony i prawdopodobnie cierpi
na manię prześladowczą.

Wielki Boże! - krzyknęła Daisy. - No i co zrobił?

Cóż móg zrobić? Mógł albo zabić Cynthię i zostać oskar­
żony o morderstwo, albo próbować żyć dalej. Nie było to
łatwe. Cynthia śledziła jego kroki, błagając go, by do niej
wrócił. Bez względu na to, jak ją odtrącał, nie wierzyła, że
naprawdę tak myśli. Przeprowadził się do Kalifornii i próbo­
wał ukryć się. Odnalazła go. - Przerwał. -1 wtedy zaczęły się
wypadki.


Wypadki?

Miał jamnika, którego kochał. Pies zeżarł trutkę na szczu­
ry. Hamulec w samochodzie jego sekretarki zepsuł się i spadła
z klifowego wybrzeża. Była w szpitalu ponad rok. Jego najle­
pszy przyjaciel miał wypadek, płynąc łodzią i utonął. Z po­
czątku Jason myślał, że ma takiego pecha. Za każdym razem,
kiedy się do kogoś przyzwyczajał, ten ktoś albo doznawał
poważnych obrażeń, albo ginął śmiercią tragiczną. Wtedy sto­
pniowo zrozumiał, co się dzieje.

Poszedł na policję?

Wypadki. Mówiłem ci, że jest sprytna. Za każdym razem,
kiedy szedł na policję, ten cholerny raport wypływał na świat­
ło dzienne obwieszczając, że jest potencjalnym paranoikiem.
Odcięła go od wszystkiego, na czym mu zależało. Gdyby to
dotyczyło tylko niego, poradziłby sobie z tym. Ale nie mógł
ryzykować i narażać kogoś, na kim mu zależało. - Położył rękę
na piersi. - Nawet mnie. Ostatecznie kupił kawał ziemi w
Connecticut, wybudował Eaglesmount i poświęcił się całko­
wicie pracy.

Nie mogę w to uwierzyć. Żył w koszmarze przez tyle lat.
Dlaczego ktoś mu nie pomógł? - Popatrzyła na Erica oskarży-
cielsko. - Dlaczego ty mu nie pomogłeś?

Mówiłem ci, jaki jest opiekuńczy. Usiłowałem go przeko­
nać, że nie przejmuję się ryzykiem. - Zarumienił się. - Ale
potem poznałem Peg, przyszły dzieciaki i...

Więc pozwoliliście mu zostać w więzieniu. Pozwoliliście,
żeby ta kobieta...

Nie wiedziałem, co innego mogę zrobić. Nie mogłem
pozwolić, żeby Peg coś się stało.

A on nie mógł pozwolić, by cokolwiek stało się tobie albo
komukolwiek z jego otoczenia. Sytuacja bez wyjścia. - Spoj­
rzała na niego z niedowierzaniem. - Wszyscy pozwoliliście się
jej terroryzować.

Jego usta zacisnęły się.

- Mam ci przypominać, że o mało cię nie zabiła?
-1 co Jason z tym zrobi?

- Poszedł na policję i tym razem znaleźli ślad prowadzący
do Cynthii. Wino. - Przerwał. - A potem poszedł szukać Cynt-
hii. Zniknęła, ale Jason i policja szukają jej teraz. Powiedział,
żebyś się nie martwiła. Mam cię zabrać do domu i trzymać pod
kloszem, dopóki jej nie znajdzie.

-Nie. -Co?

Nie mam zamiaru chować się przed tą... tą tarantulą -
powiedziała bezbarwnie. - Mam dzisiaj przedstawienie.

Masz dublerkę.



To moja rola.

Nie jesteś na tyle zdrowa, by dzisiaj wystąpić.

Zobaczymy. Desdemona była delikatna. Może to nawet
poprawić moją charakteryzację.

Nie mogę ci na to pozwolić. Jason by mnie zabił, gdybym
pozwolił ci się narażać.

No to musisz podjąć to ryzyko. Już pora, żeby ktoś poza
Jasonem to robił. - Odrzuciła prześcieradła i spuściła nogi na
podłogę. - Nie pozwolę Jasonowi, by wybudował dla mnie
Eaglesmount i mnie w nim ukrył i nie pozwolę jemu dalej tak
żyć.

A co masz zamiar zrobić?

Najpierw wychodzę stąd i jadę do teatru. Mogę tutaj wypo­
czywać, aż będzie pora się zbierać. Ty możesz albo mi pomóc,
albo pozwolić mi jechać samej.


Jesteś słaba jak nowo narodzony kodak.

Jestem silniejsza niż ci się wydaje.

Tak. - Przyjrzał się jej dokładnie. - Chyba rzeczywiście.

Pomożesz mi?

A mam jakiś wybór? - zapytał smutno Eric. - Nie mogę
dopuścić, żebyś zemdlała po drodze do teatru.

Nie zemdleję. - Zacięła stanowczo wargi. - Wtedy ta żmija
by zwyciężyła, a ona nie wygra już żadnej bitwy.


9

Tego wieczoru Jason był w garderobie, kiedy weszła do pokoju.

Dobrze się czujesz?

Poza tym, że czuję się jak wykręcona szmata, to nieźle. -
Podeszła do toaletki i usiadła. - Nie wydaje mi się, żeby
przedstawienie na tym ucierpiało.

Gówno mi zależy na przedstawieniu. - Oparł ręce na jej
ramionach. - Nie mogłem uwierzyć, kiedy Eric mi powiedział,
że jesteś dzisiaj na scenie. Zrobiłaś z siebie jeden wielki cel.

Eric powiedział, że jest sprytna. Nie sądziłam, by mogła
do mnie celować, kiedy jestem na scenie. Znalazłeś ją?

Nie, ale ciągle szukam...

Dobrze. - Zaczęła zmywać makijaż z twarzy. - Sądzę, że
musimy działać bardziej agresywnie. Jeżeli nie pozwoli nam
się odnaleźć, to musimy ją wywabić z kryjówki. - Spojrzała na
jego odbicie w lustrze. - A tego nie uda nam się dokonać,
ukrywając mnie na Long Island.

Naprawdę? - Ręce Jasona zacisnęły się na jej ramionach.
- Nie mogę się doczekać, aż ujawnisz swój mistrzowski plan.

Żaden mistrzowski plan. Po prostu zamierzam prowadzić
normalne życie i pozwolić jej przyjść do mnie.

Przynęta - powiedział chrapliwie. - Prędzej szlag mnie
trafi, nim ci pozwolę to zrobić. Ty jej nie znasz. To...

Wiem, że to potwór i że uczyniła twoje życie piekłem. -
Napotkała jego wzrok w lustrze. -1 wiem, że już jej dłużej nie
pozwolę tego robić. Chcę, żeby poszła za kratki, tam gdzie jej
miejsce i chcę, żebyś ty był wolny.

Toczę tę bitwę, od kiedy skończyłem dwadzieścia lat. Nie
wsadzą jej do więzienia bez niepodważalnych dowodów.

Mamy butelkę wina.

To znaczy, że mamy szansę. Potrzeba nam więcej dowo-
dów.

Wzruszyła ramionami.

- Więc będziemy mieć więcej dowodów.



Zostaw to mnie. Ona cię zabije. - Jego twarz była blada. -
Prawie to wczoraj w nocy zrobiła.

Bo nie byłam czujna.

To nie ma znaczenia. Nie wiesz, jaka ona jest. To... -
Przerwał, szukając słowa. - Nie mogę cię stracić.


Nie masz mnie. - Wstała i podeszła do szafy. - I nie
będziesz mnie miał, dopóki się nie pozbędziemy tego pytona
wyduszającego z ciebie życie.

Nie pozwolę ci tego zrobić, Daisy.

Ależ pozwolisz. - Uśmiechnęła się do niego czule przez
ramię, sięgając po wieszak, na którym wisiały jej spodnie i
bluzka. - Nie masz wyjścia. To moje życie i mam zamiar
zrobić z nim to, co uważam za stosowne.

Ręce zacisnął w pięści, zanim obrócił się i podszedł do drzwi. - Nie, jeżeli naprawdę ją znajdę.

- Co możesz zrobić, jak ją odnajdziesz?

- To, co powinienem był zrobić, kiedy się dowiedziałem, co
©na zrobiła z dzieckiem.

-1 sam zostaniesz mordercą? Jego twarz wykrzywiła się.

- Nie pozwolę ci umrzeć.
Zatrzasnął za sobą drzwi.

Sam czekał na nią w hallu, kiedy dziesięć minut później wyszła z garderoby. Karcąco pokiwał do niej głową.

Jednego dnia połykasz truciznę, a następnego jesteś zno­
wu na scenie, wołając ją jak syrena, żeby przyszła i dostała cię
w swoje ręce. Niezbyt mądrze, Daisy. Masz wielkie serce, ale
nie można powiedzieć wiele dobrego o twoim rozumie.

Przypuszczam, że kazano ci koczować przed moim mie­
szkaniem?

Potrząsnął głową.

W twoim mieszkaniu.

Mam tylko jedno łóżko.

Nic nie szkodzi. Przywiozłem śpiwór. Jason mówi, że od
tej pory mam się ciebie trzymać jak rzep.

Daisy skinęła głową.


Nie będę się kłócić. Mam poważny zamiar dożyć sędzi­
wego wieku i cieszyć się każdą chwilą. - Spojrzała na niego
kątem oka. - Czy wiesz o Cynthii Hayes?

Jasne, Jason mi o niej opowiedział, kiedy mnie wynajmo­
wał. Myślał, że ona może stanowić dla mnie zagrożenie, jeżeli
przyjmę tę pracę. - Zaśmiał się. - Ale wiedział, że ja sobie z tą
suką poradzę.

Chcę się jej pozbyć.

Najwyższy czas.

- Pomożesz mi?
Poważnie skinął głową.

- Jason jest moim przyjacielem. Znajdź sposob na stłamszenie jej, a ja się już resztą zajmę.

Uśmiechnęła się.

Dobrze wiedzieć.

To kiedy zaczynamy?

Nie dzisiaj. Jestem jeszcze za słaba i roztrzęsiona. - Otwo­
rzyła drzwi. - Wystarczy jutro po przedtawieniu.

Sam nacisnął szyfr na tablicy rozdzielczej i brama otworzy­ła się.

- Lepiej się postaraj, żeby dobrze poszło. Możemy nie mieć
drugiej takiej okazji. Jason może mi wsadzić dupę do gipsu za
to, że cię tutaj przywiozłem.

Przejechał przez bramę i w górę, długim, krętym podjaz­dem w Eaglesmount.

Daisy spojrzała na spokojny dwór z czerwonej cegły, po­rośnięty dzikim winem, który przypominał jej starą, wiejską posiadłość w Anglii. Była zdumiona bezczasowym pięknem i spokojem tego miejsca. Chyba wyobrażała sobie Eaglesmount jako dom równie ponury i pełen melancholii jak dom Ushe-rów.

- Jesteś pewny, że jest w domu?
Sam skinął głową.

- Zadzwonił do mnie do teatru, kiedy byłaś na scenie, żeby
sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku.



Gdzie go znajdę?

Zapewne w pokoju muzycznym. Spędza tam większość
czasu. Jak wejdziesz do hallu, to drugie drzwi po lewej stronie.
- Sam zatrzymał samochód przed głównym wejściem. - Szyfr
do otwarcia drzwi to cztery-dwanaście-jeden.

Dzięki, Sam. - Wysiadając z limuzyny, Daisy owinęła się
peleryną. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Jadę do siebie. Jak będziesz mnie potrzebowała, to za­
dzwoń.

Chodziło mu o to, żeby zrobiła tak w wypadku, kiedy Jason weźmie ją za ucho i wyrzuci. Ale nie miała zamiaru pozwolić, żeby tak się stało.

- Nie będziesz mi potrzebny.

Pomachała ręką, zamknęła drzwi, po czym weszła po scho­dach i nacisnęła szyfr na tablicy obok rzeźbionych, mahonio­wych drzwi.

Drzwi otworzyły się i weszła do hallu. Ponownie otoczyło ją piękno i elegancja. Wdzięcznie wijąca się klatka schodowa wychodziła z wspaniale zaprojektowanego hallu, w którym wypolerowane białe i czarne kafelki błyszczały pod pięknym kryształowym kandelabrem. Ze współczuciem uświadomiła sobie, że nie powinna się dziwić. Cynthia Hayes zmusiła Jaso-na, by uczynił z tego domu swój raj, a ponieważ w jego naturze leżało tworzenie piękna, zrobił z Eaglesmount niezwykły dom.

Drugie drzwi po lewej stronie. Wzięła głęboki oddech i przeszła po błyszczących białych i czarnych kwadratach w kierunku pokoju muzycznego.

Jason siedział przy Steinwayu po drugiej stronie pokoju, zapisując coś na papierze nutowym leżącym przed nim. Jego ciemne włosy bardziej niż zwykle błyszczały w świetle kande­labru. Ubrany w popielate sztruksowe spodnie i czarną koszu­lę wydawał się zupełnie nie pasować do tego uroczego, staro­świeckiego domu. Wyglądał bezwzględnie seksownie... i sa­motnie. Jego samotność wywołała w Daisy uczucie miłości i współczucia, które przezwyciężyły jej zdenerwowanie.


- Nad czym pracujesz?

Zesztywniał, po czym obrócił się i spojrzał na nią.

Co ty tutaj robisz?

Sam mnie przywiózł. - Zamknęła drzwi za sobą i podeszła
do niego, szeleszcząc białą, satynową pelerynką. - Czy to do
nowej sztuki?

-Tak. Uśmiechnęła się.

A czy jest w niej rola dla mnie?

Nie wiem. - Zmarszczył brwi. - Nie powinnaś tutaj być.

Nie da się ukryć, że trudno się tu do ciebie dostać. Takie
środki bezpieczeństwa! - Zatrzymała się na środku pokoju. -
No, ale jestem i nie mam zamiaru dać się stąd wyrzucić.

Wstał i podszedł do niej.

Jeszcze nie znalazłem Cynthii. Pracują dla mnie detekty­
wi, usiłując ją zlokalizować, ale musisz trzymać się ode mnie
z daleka do czasu, gdy...

Ani mi się śni! - Obróciła się dookoła, a biała, satynowa
pelerynka falowała i lśniła w świetle kandelabru. - Czy to nie
wspaniała peleryna? Pasuje do tej sukni, którą miałam na
sobie, gdy ten wąż podrzucił mi butelczynę.

Był zdumiony zmianą tematu.

Piękna.

Myślałam, że ci się spodoba. Suknia musiała iść do pralni
po moim pobycie w szpitalu, ale peleryna jest na tyle piękna,
że można ją nosić samą.

Niecierpliwie zlekceważył temat peleryny.

Ponieważ nie chcesz iść do Erica, wynająłem dwóch
ludzi, żeby cię strzegli w twoim mieszkaniu dzień i noc, a
Sam...

Jest bardzo słodki. Wiesz, on cię bardzo lubi i podziwia. -
Przechyliła głowę do tyłu i spojrzała w sufit. - To śliczny
pokój. Te freski na suficie są wspaniałe.

Czy ty mnie słuchasz, Daisy?

Tak, słucham. - Opadła na dużą sofę naprzeciw fortepia­
nu, obitą błękitnym aksamitem. - Jestem pewna, że wszystko,


co zrobiłeś, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo, jest ogromnie profesjonalne. - Czule uśmiechnęła się do niego. -1 szkoda, że zorganizowanie tego wszystkiego kosztowało cię tyle wysił­ku. Nigdzie się stąd nie ruszam, Jasonie.

Nie rozumiem.

Zostaję tutaj z tobą. Moje walizki są w bagażniku limuzy­
ny. Sam postanowił ich tutaj nie wnosić, dopóki nie udzielisz
mu swego przyzwolenia.

Którego nie dostanie.

Dlaczego nie? Nie myślisz logicznie. Środki bezpieczeń­
stwa tutaj są lepsze niż u Erica albo u mnie. Sam może mnie
wozić do teatru i z powrotem, a my...

Do diabła, to jest zbyt niebezpieczne. Jak myślisz, dlacze­
go nie byłem dzisiaj w teatrze?

Bo bałeś się być blisko mnie - powiedziała łagodnie. - Nie
chcesz, żebym była blisko ciebie, bo ludziom, na których ci
zależy, zawsze coś się przytrafia. Czy nie widzisz, że masz już
na tym punkcie fobię?


Cynthia to nie jest fobia, ona jest śmiertelnym zagroże­
niem.

Takim, któremu chcę stawić czoła.

Myślisz, że tego nie wiem? - zapytał chrapliwie. - Od
chwili, kiedy się poznaliśmy, zdaję sobie sprawę z tego, jaka
jesteś wspaniałomyślna. Wiem, że podjęłabyś każde ryzyko
dla kogoś, na kim ci zależy.

Więc próbowałeś trzymać mnie na dystans. - Potrząsnęła
głową. - To nie wspaniałomyślność. Jestem egoistką. Ta mor­
dercza wiedźma usiłuje zrujnować moje życie, a ja nie pozwo­
lę, żeby jej to uszło na sucho. - Przerwała, po czym mówiła
dalej. - I przez nią mężczyzna, którego kocham, przechodzi
piekło przez większość swojego dorosłego życia. - Widziała,
że jest spięty i blado się uśmiecha. - Przykro mi, jeżeli nie
chcesz, żebym to mówiła, ale ja naprawdę cię kocham, Jaso­
nie.

Bóg jeden wie, czemu. Powiedziałem, że jesteś wspania­
łomyślna.

A ty kochasz mnie. - Patrzyła na niego z litością, gdyż
wpatrywał się w nią z udręczonym wyrazem twarzy, który
wykrzywiał jego rysy. - Dlaczego mi tego nie powiesz, Jaso-
nie? Ten kandelabr nie spadnie na mnie tylko dlatego, że
powiesz mi, że mnie kochasz. To Cynthia, a nie los, spowodo­
wała nasze problemy.

Zdaję sobie z tego sprawę.

Ale to trwa już tak długo, że przestałeś wierzyć. - Wstała
i wyciągnęła do niego rękę. - No więc, nadeszła pora, żebyś to
zrobił. Siadaj.

-Co?

Popchnęła go na sofę, z której właśnie wstała i cofnęła się.

- Muszę cię przekonać, jaki to dobry pomysł, żebym tutaj
została.

-1 jak chcesz tego dokonać?

- Posiadam tylko jeden rodzaj broni, która jest w stanie
zmienić istniejący stan rzeczy. - Rozpięła trzy ozdobione klej­
notami zapinki u góry peleryny. - Ale to taka broń, którą
obydwoje lubimy się posługiwać. - Zrzucona peleryna utwo­
rzyła na dywanie jedwabną plamę.

Zignorowała fakt, że głęboko wciągnął powietrze. Usiadła mu na kolanach, opasując go nogami, a kolana opierając na poduszkach, znajdujących się po obu stronach jego ud.

Myślę, że zaniedbałeś moje wykształcenie. Nigdy nie
kochałam się w pokoju muzycznym.

Jesteś naga.

Nie. - Sięgnęła ręką i zdjęła z nóg szpilki, po czym rzuciła
je na podłogę. - Teraz jestem naga. - Mrugnęła do niego. -
Mówiłam ci, że peleryna jest tak dobra, że można ją nosić bez
niczego.

Nie rób mi tego, Daisy - powiedział chrapliwie. - Nie
mogę tego znieść.

A ja mogę. - Pochyliła się ku przodowi i zaczęła rozpinać
jego koszulę. - Wszystko. Raz za razem. - Przytuliła się swymi
nagimi piersiami do włosów pokrywających jego klatkę pier­
siową i poczuła dreszcz przebiegający jego ciało. - Jak dobrze


wiesz. - Słyszała nierówne bicie jego serca. Położyła policzek na jego ramieniu. - Powiedz mi, że mnie kochasz - szepnęła.

Daisy...

No, dobrze. Nie teraz. - Przycisnęła wargi do zagłębienia
w jego szyi. - Później.

Zejdź... ze mnie!

Dlaczego? - Ocierała się o niego. Gorąca fala między jej
udami stawała się bolesną pustką. - Podoba ci się, że tu jestem.
Widzę to.

To tylko seks.

Seks jest częścią miłości. - Jej oczy nagle napełniły się
łzami, gdy spojrzała na niego. - Czy nie widzisz, jakie to dla
mnie trudne? Ale Charlie kazał mi sięgać po szczęście i muszę
to robić. Zawsze byłeś dla mnie szczęściem. Zawsze będziesz.
- Zwilżyła wargi językiem. - To już tak dawno, Jasonie. Tak
cię potrzebuję.

Naprawdę? - Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu,
wyciągnął rękę i delikatnie gładził jasne włosy opadające na
jej skroń. - Daisy...

Potem niezdarnie zaczął zrzucać z siebie ubranie. Odpo­wiednio ją ustawił, patrząc na nią i równocześnie nasuwając ją powoli na siebie.

Krzyknęła i przygryzła dolną wargę.

Jego ramiona przycisnęły ją mocno, tak że nie mogła oddy­chać. Było to uczucie nieopisanie pełne, odważne, gorące, pulsujące. Poruszał nią, unosząc pierś i próbując wciągnąć powietrze.

To ja jestem w potrzebie - powiedział przez zaciśnięte
zęby. - Pragnąłem tego za każdym razem, kiedy cię widziałem,
za każdym razem, kiedy patrzyłem na ciebie... - Jego ręce
otoczyły ją w talii, unosząc ją i sprowadzając w dół. - Powiedz
mi, żebym przestał. Zrobię ci krzywdę. Czuję się jak dzikie
zwierzę, które...

Nic nie szkodzi. - Jej mięśnie zacisnęły się, obejmując go
mocniej, aż krzyknął.

Zamknął oczy dysząc, drżąc i wtedy nastąpiła eksplozja. Nurzał się, wypychał, poruszając jej ciałem, tak by ją dopaso­wać do siebie w szaleństwie namiętności.

Nie wiedziała, jak długo to szaleństwo trwało, gdyż była nim całkowicie pochłonięta. Myślała, że jest zbyt intensywne, by trwać długo, ale w przedziwny sposób trwało. Nie mogli się sobą nasycić. Owionęła ją zmysłowa, erotyczna mgiełka, za­barwiając każdy oddech, każdy ruch, aż oboje osiągnęli or­gazm.

Oczy Jasona nadal były szkliste i zamglone, gdy uniósł powieki, by na nią spojrzeć.

- Boże - szepnął.

Skinęła głową, niezdolna wymówić słowa.

Podniósł ją, a ona osunęła się na kolana na podłodze przed sofą. Mgliście zdawała sobie sprawę, że się ubiera, ale nie była w stanie się ruszyć z miejsca, w którym klęczała na podłodze.

Wstał, podniósł pelerynę z podłogi i zarzucił jej na ramio­na.

- Dziękuję - powiedziała mechanicznie.

Spojrzał zdziwiony, po czym słaby uśmiech wykrzywił mu usta.

- To chyba ja powinienem wyrazić swoją wdzięczność. -
Jego uśmiech zbladł. - Ale to niczego nie zmienia. Nie możesz
tu zostać.

Daisy owinęła się lepiej peleryną.

- Myślałam, że nadal będziesz miał argumenty, ale to z
pewnością przełamało lody.

Na moment smutek zniknął z jego twarzy i wargi zadrżały. - Nie mogę zaprzeczyć, że tak się stało.

Podeszła do drzwi, a peleryna płynęła za nią.

- Gdzie jest kuchnia? Umieram z głodu. Mam nadzieję, że
nie masz służących, którzy mogliby mi stanąć na drodze.

Potrząsnął głową.

- Mam tylko sprzątaczkę, która przychodzi dwa razy w
tygodniu.


Dobrze. - Otworzyła drzwi i spojrzała na niego. - Chodź,
zrobię ci omlet.

W tej pelerynie?

O nie, zdejmę ją, nim zacznę gotować. Musisz mieć
gdzieś fartuszek... - Spojrzała przez ramię. - Idziesz?

Wiesz, że tak - powiedział ponuro, ruszając za nią. -
Celowo dostarczasz mi wizji ciebie w samym tylko fartuszku,
krzątającej się po mojej kuchni. Do diabła, znowu chcesz mnie
uwieść.

Aha! - Poszła przed nim do hallu. - Nigdy nie sądziłam, że
jestem w stanie uwodzić, ale potrzeba jest matką wynalazku.
Nim to się skończy, może stanę się w tym dobra. - Rzuciła mu
figlarne spojrzenie. - Poza tym, w kuchni też się jeszcze nie
kochałam.

Nie odeślesz mnie? - szepnęła, przytulając się do niego w
dużym łożu. - To nic nie da. Po prostu wrócę, a pod twoją
ochroną jestem bezpieczniejsza niż goniąc za tobą.

Przedstawiasz silny argument. - Jego usta się wykrzywiły.
- A twoja zdolność przekonywania jest po prostu nieodparta.

- To się musi skończyć, Jasonie. Za bardzo cię kocham,
żeby pozwolić ci cierpieć.

Przez chwilę milczał.

Boże, jak ja się boję o ciebie.

Nie bój się. Nie stanę się kolejną ofiarą tej lisicy.

Łatwo powiedzieć. - Jego głos brzmiał niepewnie. - Dał­
bym się za ciebie zabić, Daisy, ale nie zniósłbym, gdyby coś ci
się stało. To mnie prawie wykończyło, ty w tym szpitalnym
łóżku, kiedy...

Cii, zapomnij o tym.

Nie mogę o tym zapomnieć. Tego się obawiałem od tego
pierwszego wieczoru, kiedy cię ujrzałem. Byłaś ciepła, piękna
i jaśniejąca i wiedziałem, że powinienem się odwrócić i odejść
od ciebie. - Schował twarz w jej włosach. - I nie byłem w
stanie tego zrobić. Byłem tak cholernie pusty i sam. Musiałem
wziąć dla siebie trochę tego blasku. Tylko trochę...



- Ale ty też dawałeś. Dawałeś mnie i Charlie'emu. - Poca­
łowała go w policzek. - Teraz śpij, rano jeszcze o tym poroz­
mawiamy. Chyba że chciałbyś uczynić wyznanie.

Wciągnął głęboko powietrze.

Biedny Jason. Tak bał się wymówić te słowa w obawie, że niebo się zawali.

Nieważne. - Ziewnęła i przytuliła się mocniej. - Czy to nie
podniecające? Naprawdę będziemy ze sobą mieszkać. Będzie­
my razem jeść śniadania, a potem będę się przyglądać, jak
pracujesz. Możesz mnie oprowadzić po domu...

Bardzo podniecające - powiedział, łagodnie odgarniając
jej włosy ze skroni.

Już zasypiała, gdy usłyszała jego cichy, wahający się szept przy swoim uchu. Było to tylko jedno słowo, a nie dwa, które chciała usłyszeć, niemniej jednak, czułość w jego głosie uspo­koiła ją i zrobiło się jej ciepło.

- Jaśniejąca...

Daisy spojrzała znad książki i powiedziała niedbałym to­nem:

Jutro mam wolny wieczór i postanowiłam wypróbować tę
kosmicznych rozmiarów kuchnię. Zaprosiłam Peg i Erica na
obiad.

Już wypróbowaliśmy kuchnię. Jak również większość
pozostałych pokoi w tym domu. - Jason nie patrzył na nią,
dalej pochylony nad klawiaturą. - I wolę nie występować
przed gośćmi.

Zbereźnik. - Daisy odłożyła książkę, wstała i podeszła do
fortepianu. - Wiesz, o co mi chodzi.

Wiem dokładnie, o co ci chodzi. - Jason rzucił przez ramię
roześmiane spojrzenie. - Chcesz mnie ocalić przed moją samo­
tnością.

Nic podobnego. - Zrobiła głupią minę, siadając obok
niego na taborecie. - No, może. Musisz wrócić do życia.


Chodzi ci o to, żebym znowu zaczął zachowywać się jak
normalny człowiek. - Potrząsnął głową. - Zadzwoń do Erica i
powiedz, żeby nie przyjeżdżali.

Ale wydaje mi się, że powinieneś...

Jego palce delikatnie dotknęły jej ust, uciszając ją.

Nie. Dopiero kiedy będziemy pewni, że to bezpieczne.

Już minął tydzień, a ona nie wróciła. Może nigdy nie
wróci.

Potrząsnął głową.

- Ona czeka na odpowiednią chwilę.

- Zapewne masz rację. - Wzdrygnęła się.
Podniósł brew.

Gdzie się podział cały ten odważny otymizm, którym
mnie wspierałaś przez ostatni tydzień?

Dalej jest. Schował się tylko za chmurką na chwilę. No
dobrze, jeżeli nie pozwolisz mi mieć gości na obiedzie, jest coś
innego, co możesz mi dać. - Zwilżyła wargi językiem i szybko
powiedziała: - Doszłam do wniosku, że zmęczyło mnie już być
kochanką.

Przeniósł wzrok na jej twarz.

Doprawdy?
Skinęła głową.

Czy ożenisz się ze mną, Jasonie?
Zamarł.


Czy przypadkiem nie pozbawiasz mnie mojego przywile­
ju?

Nie mam żadnego wyboru. Ty nie sięgniesz po to, czego
chcesz, ponieważ boisz się, że wszytko dokoła się zawali. -
Oparła się o jego ramię. - Biorę więc byka za rogi.

Przynajmniej schlebiasz mojej energii życiowej tym po­
równaniem.

Zignorowała ten drwiący unik.

Czy zrobisz ze mnie uczciwą kobietę?

Urodziłaś się jako uczciwa kobieta. - Jego usta musnęły
czubek jej nosa. - Ale byłoby dla mnie wielkim zaszczytem
połączyć się z tobą w małżeństwie.



- Postaram się, żeby było to dla ciebie również przyjemno­
ścią. Daisy odwróciła od niego spojrzenie i przeniosła je na
klawiaturę. -1 cieszę się, że nie będę musiała wysyłać sprosto­
wania do gazet

Zamarł.

Sprostowania?

Posłałam do gazet ogłoszenie o naszych zaręczynach.
Powinno się ukazać dzisiaj po południu.

Ciężka cholera. - Gorsze przekleństwo wymamrotał pod
nosem i wstał na równe nogi. - To czerwona płachta na byka i
dobrze o tym wiesz. Dlaczego po prostu nie podałaś Cynthii
szyfru do bramy wjazdowej?

Gdybym uważała, że przyjedzie, dałabym ogłoszenie do
Timesa. - Popatrzyła na niego poważnie. - Nie możemy wiecz­
nie przebywać w sielankowym odosobnieniu. Musimy żyć.

Więc posłałaś Cynthii pisemne zaproszenie, żeby przyszła
po ciebie?

Dlatego powiedziałam ci o ogłoszeniu. Pomyślałam, że
będziesz chciał podwoić środki bezpieczeństwa.

Jason podszedł do drzwi pokoju muzycznego.

Miło z twojej strony, że znalazłaś dla mnie jakieś miejsce
w swoich planach.

Dokąd idziesz?

Idę zadzwonić na policję i do agencji detektywistycznej i
powiedzieć im, co zrobiłaś.

Chciałam ci powiedzieć, ale wiedziałam, że... - Drzwi
zatrzasnęły się za nim, przerywając to, co mówiła.

Daisy patrzyła na drzwi nieszczęśliwa. Bała się, że taka będzie reakcja Jasona. Jej powiedzenie, że przez ostatni ty­dzień żyli w sielankowym odosobnieniu było bardzo bliskie prawdy. Był to czarowny okres z nocami pełnymi namiętności i dniami pełnymi pracy i bycia razem. Zepsucie tego było ostatnią rzeczą, jakiej mogła pragnąć. Od pierwszego wieczo­ru, kiedy przyjechała do Eaglesmount, Jason starannie ukry­wał swój strach o nią, ale zawsze zdawała sobie sprawę z tego, że obawy czają się w tle jak nadchodząca ciemność.


No cóż, wykonała jedyny ruch, jaki mogła wymyślić, żeby odpędzić ciemność.

Wielkie nieba, miała nadzieję, że nie popełniła błędu.

10

Daisy nie widziała Jasona przez resztę dnia, ale czekał w limuzynie, kiedy Sam przyprowadził wóz, żeby zabrać ją tego wieczoru do teatru. Wyraz jego twarzy nie był zachęcający. Jego wargi były zaciśnięte i stwierdziła, że czuje fale napięcia płynące od niego.

Gdy Sam przejechał przez bramę i jechał krętą drogą wio­dącą do autostrady, powiedziała cicho:

Nie musisz odwozić mnie do teatru. Wiem, że wolałbyś
zostać tutaj i pracować.

Cóż za idiotyczna uwaga - powiedział szorstko. - A co
mam robić? Czekać w domu na telefon, który poinformuje
mnie, że napadnięto cię i żabi... - Przerwał i sięgnął w stronę
peleryny, którą miała w ręce. - A ty nie masz nawet tyle
rozumu, żeby włożyć to na siebie. Wiesz, że w górach jest
chłodno po zachodzie. - Owinął ją wełnianą, rdzawo-kremową
peleryną z łagodnością, która przeczyła oschłości jego głosu. -
Jadłaś kolację?

Nie byłam głodna. Przekąszę coś po przedstawieniu.

-1 zapewne zemdlejesz na scenie. Pójdę ci kupić kanapkę, gdy dotrzemy do teatru.

To nie jest konieczne, Jasonie.

Jest. Mogę się jeszcze tobą opiekować, póki cię mam...

Nie waż się tak mówić. - Jej twarz nagle rozjaśniła się
śmiechem. - Boże, jakiż z ciebie ponurak.

Patrzył przez chwilę na jej promienną twarz, zanim uśmie­chnął się niechętnie.

Przepraszam. Nie możemy wszyscy jaśnieć, tak jak ty.

Ale nie musisz też na mnie patrzeć jak groźny Otello.

To już na ciebie nie działa. Ciągniesz mnie tylko za nos i
robisz swoje.

Ponieważ dobrze ci robi, jak się ciebie od czasu do czasu
pociągnie za ten nos.

Jego oczy patrzyły na nią tak ciepło, że poczuła ulgę i radość.


Nie lubiła, kiedy był z niej niezadowolony, nie znosiła jakiejkolwiek niezgody między nimi.

Robisz to nie tylko od czasu do czasu. - Zmarszczył brwi.
- Ale należy ci się trochę ponurości po twoim wyczynie.

Wprost przeciwnie, zasługuję na to, żeby mnie pochwalić
za odwagę, wytrwałość i... błyskotliwość! - Rzuciła mu za­
mglone spojrzenie i dodała bezceremonialnie: - A jeżeli uwa­
żasz, że wkrótce będę już należeć do historii, to przynajmniej
mógłbyś się na mnie tak nie wściekać.

- Nie wściekam się na ciebie. Mówię tylko, że powinnaś...
Zdawała sobie sprawę, że mówił, ale zgubiła wątek, gdy

zauważyła w lusterku blady poblask.

Białe, małe i błyszczące. Samochód? Ale jeszcze nie prze­jeżdżali żadnych dróg, nadal byli na terenie majątku Eagles-mount. Samochód mógłby najwyżej czekać na jednej z bocz­nych dróg, aż przejadą.

- Daisy?

Przeniosła wzrok z lusterka na twarz Jasona. -Co?

- Czy coś jest nie tak?

To musiała być jej wyobraźnia albo zagubiony promyk zachodzącego słońca na lusterku, bo teraz nic nie widziała.

- Nie, chyba jestem po prostu trochę zdenerwowana.

- Najwyższy czas. - Położył rękę na jej dłoni. - Tego ocze­
kiwałem, od kiedy sprowadziłaś się do Eaglesmount. Nie tylko
zdenerwowana, ale cholernie przerażona. Może to cię po­
wstrzyma od podejmowania szalonego ryzyka.

- No, to twoje oczekiwania niewątpliwie się speł...
Przerwała, gdy limuzyna wzięła zakręt i wjechała w ścianę

ognia.

Sam nacisnął hamulec i samochód z piskiem zatrzymał się. Cała prawa strona drogi była zablokowana przez małą, starą wywrotkę z sianem, której kabina i ładunek stały w płomie­niach.


- Co, u diabla! - Jason wyskoczył z samochodu równocześ­
nie z Samem. - Zostań tutaj, Daisy. Zobaczę, czy ktoś jeszcze
żyje. - Pobiegł w stronę płomieni.

Boże drogi, co za horror. Daisy wysiadła z limuzyny i podbiegła w stronę wywrotki. Musi pomóc, jeżeli można. Nie wydawało się możliwe, żeby kierowca mógł wysiąść, zanim...

- Daisy!

Spojrzała na Jasona. Wpatrywał się w coś ponad jej ramie­niem.

Popatrzyła przez ramię i zatrzymała się na środku drogi jak sparaliżowana.

Biały sportowy samochód jechał drogą w jej stronę z ma­ksymalną prędkością. Przez szybę zauważyła roześmianą twarz otoczoną błyszczącymi, czarnymi włosami. Cynthia! Poczuła strach wyzwalający ją z marazmu. Zaczęła biec w stronę pobocza. Sportowy samochód był zbyt blisko. Prawie już na nią najeżdżał.

Wtedy znalazł się przy niej Jason, zrywając z jej ramion pelerynę i pchając ją w bok z taką siłą, że upadła na ziemię.

Co chciał zrobić?

Pojęła to za sekundę, gdy samochód minął ją dosłownie o cal.

Jason dał nura za nią, równocześnie rzucając jej pelerynę na przednią szybę sportowego samochodu. Wiatr momentalnie przykleił pelerynę do szyby.

Daisy usłyszała przeraźliwy wrzask z wnętrza samochodu. Oślepiona kobieta dziko pędziła w poprzek autostrady i w dół wzgórza.

Eksplozja wstrząsnęła ziemią i asfalt, na którym Daisy leżała, zadrżał. Wstała i pobiegła do krawędzi drogi, żeby zobaczyć piekło w dolinie poniżej. Samochód Cynthii wpadł na drzewo i stanął w płomieniach.

Usłyszała w oddali dźwięk syren i zobaczyła, jak Sam ostrożnie idzie w stronę wraku, ale wiedziała, że za późno, by którekolwiek z nich mogło udzielić pomocy Cynthii Hayes.


Nic ci nie jest? - Jason był obok niej, otaczając ją ramie­
niem. - Nic ci nie zrobiła?

Nie. - Spojrzała na płonącą wywrotkę. - A co z tą cięża­
rówką? Czy ktoś w niej był?

Chyba nie. Nikogo nie widziałem. Sądzę, że to ona zapar­
kowała tego gruchota w poprzek drogi i podpaliła ładunek,
kiedy zobaczyła, że wyjeżdżamy z domu.

Drgnęła.

Cieszę się, że nikomu innemu nic się nie stało.

Ona nie żyje. - W chrapliwym głosie Jasona brzmiała nuta
zdziwienia, gdy spoglądał w dół na płonący samochód. - To
trwało tak długo, że trudno uwierzyć, że już się skończyło. -
Oderwał spojrzenie od wraka i spojrzał na Daisy. - Czy jesteś
pewna, że samochód cię nie zadrasnął? Drżysz cała.

Nie uderzyła mnie. - Ale dużo nie brakowało. Zastanawia­
ła się, czy to w porządku, że nie czuje cienia żalu z powodu
strasznej śmierci, jaką ta kobieta poniosła chwilę temu. Z
pewnością każde życie jest coś warte. Jednak czuła tylko ulgę
na myśl, że Cynthia Hayes nie może już przynosić bólu i
zniszczenia tym, którzy ją otaczają. Co więcej, była wdzięcz­
na, ponieważ Jason wreszcie zostanie uwolniony ze swojej
ciemności. - Nic mi nie jest, Jasonie. - Przysunęła się do niego.
- Teraz już nam obydwojgu nic nie będzie.

Długi czerwony dywan został rozwinięty pod elegancką stalowoszarą markizą, prowadzącą do ciemnych, tekowych drzwi Galerii von Krantza.

Daisy i Jason przybyli godzinę przed rozpoczęciem wysta­wy, ale długie, lśniące limuzyny przywoziły już gości, ubra­nych w stroje wieczorowe, a przy bocznej uliczce stał zapar­kowany telewizyjny wóz transmisyjny.

Sam wysadził ich przed głównym wejściem do galerii, ale musieli jeszcze przedrzeć się przez tłum dziennikarzy z tele wizji i prasy, żeby dotrzeć do drzwi wejściowych.

- Dobrze, że pan zadzwonił, żeby na pana czekać, panie
Hayes - stwierdziła elegancka starsza pani. Skrzywiła sie.


Wszyscy chcą najpierw rzucić okiem na obraz. Jestem Peter-sen. Elizabeth Petersen. - Jej spojrzenie powędrowało ku Dai-sy. - Obraz wiernie oddaje pani urodę, panno Justine. Musi pani być bardzo dumna ze swojego ojca.

Tak, jestem. - Uśmiechnęła się. -1 jestem panią Hayes.

Przepraszam, nie zdawałam sobie sprawy, że...

Nikt o tym nie wie. - Daisy wzięła Jasona za rękę. -
Zajęliśmy się tym dzisiaj po południu. Przyznam, że chciałam
usłyszeć, jak to brzmi, ale bylibyśmy wdzięczni, gdyby pani
nikomu nie mówiła. Nie chcemy odciągać uwagi od wystawy.
To wieczór Charlie'ego.

Oczywiście. - Pani Petersen ze zrozumieniem pokiwała
głową. - Mogę przynieść wam lampkę szampana?

Nie - powiedział Jason. - Jak reszta świata chcielibyśmy
najpierw zobaczyć portret Daisy.

Oczywiście, proszę tędy. - Poprowadziła ich przez ele­
gancko umeblowany hali. - Oczekujemy od krytyków słów
uznania, panie Hayes. To naprawdę niezwykły obraz.

- Naprawdę? - zapytała z zapałem Daisy. - Podoba się pani?
Pani Petersen uniosła brwi.

- Przecież nie moglibyśmy przyjąć obrazu, gdybyśmy tak
nie myśleli.

- Sądziłam, że może cały ten rozgłos...
Kobieta wyżej podniosła głowę.

Galeria von Krantza nie lubi dostarczać cyrku dla me­
diów. - Jej protekcjonalny ton zniknął, gdy dodała ze smut­
kiem: - Chociaż czasem wydaje się on konieczny, żeby zachę­
cić publiczność, by przyjęła nowego artystę. - Zatrzymała się
przed przykrytym jedwabiem płótnem, które samotnie wisiało
na ścianie. Jednym ruchem starannie zadbanej dłoni usunęła
materiał i cofnęła się. - Teraz mi wybaczcie. Mam milion
spraw do załatwienia w ciągu trzydziestu minut, które pozo­
stały do otwarcia.

Nie ma sprawy. - Jason uśmiechnął się. - Obiecujemy
zasłonić go z powrotem, nim przyjadą media.

Daisy ledwo słyszała stukot dziesięciocentymetrowych ob­casów pani Petersen na wyfroterowanej podłodze. Nie mogła oderwać wzroku od obrazu w ramach.

Udało ci się, Charlie. Wreszcie sięgnąłeś po szczęście.

Nie sądziłam, że będzie wyglądać tak okazale - szepnęła.
- Tam w domku byliśmy zbyt blisko obrazu, zbyt blisko Char-
lie'ego. Ona ma rację, jest niezwykły.

Powinnaś się tego była spodziewać. To twój portret, a ty
jesteś niezwykła.

Potrząsnęła głową.

- Nie, to malowidło nie przedstawia mnie. Przedstawia
miłość.

Tak. - Jason objął ją ramieniem. - Kiedyś powiedziałaś, że
Charlie był w tym dobry.

On jest w tym dobry. - Jej policzki płonęły, a oczy błysz­
czały promiennie. - Nie czujesz tego, Jasonie? Charlie tego
dokonał! Jest wszędzie. Zawsze tu będzie dla ciebie i dla mnie,
i dla wszystkich, którzy będą patrzeć na ten obraz.

Tak, czuję to. - Głos Jasona był ochryple. Nie odrywał
oczu od obrazu i następne słowa, jakie wyrzekł, zabrzmiały
niepewnie. - Kocham cię, Daisy Justine... Hays.

Po raz pierwszy wypowiedział te słowa. Wiedziała, że musi minąć jakiś czas, zanim Jason będzie mógł zaakceptować mi­łość istniejącą między nimi, nie bojąc się już o nią, i gotowa była czekać cierpliwie na to wyznanie. Ogarnęła ją teraz dzika radość, musiała przełknąć ślinę, żeby złagodzić wzruszenie ściskające ją za gardło.

Świt po ciemności.

Bezpieczeństwo po burzy.

Podeszła bliżej do Jasona i z miłością oparła głowę o jego ramię, nadal wpatrując się w obraz.

Dziękuję ci, Charlie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Johansen Iris Nieoczekiwana pieśń
0037 Johansen Iris Nieoczekiwana pieśń
Johansen Irys Nieoczekiwana pieśń
Johansen Iris Tajemnica pustyni
Johansen Iris Mroczny tunel
Johansen Iris Eve Duncan 05 Mroczny tunel
Johansen Iris Zabójcze sny
Johansen Iris Eve Duncan 03 Morderczy żywioł
Johansen, Iris Eve Duncan 04 Wszystkie kłamstwa
Johansen Iris 02 Złoty barbarzyńca
Johansen Iris Morze ognia
Johansen Iris W polu rażenia
Johansen Iris Morze ognia
Johansen Iris W polu rażenia
Johansen Iris Eva Duncan 03 Morderczy zywiol (czyt)
Johansen Iris A wtedy umrzesz
Johansen Iris A wtedy umrzesz
Johansen Iris Eve Duncan 03 Morderczy żywioł 2
Johansen Iris Zabójcze sny

więcej podobnych podstron