Giovanni Arpino Zapach kobiety


Giovanni Arpino



Zapach kobiety

(Przełożył: Tadeusz Sierotowicz)





...naszym zadaniem jest tak głębo­kie, bolesne i pełne pasji zjednocze­nie z tą tymczasową i przemijającą Ziemią, aby jej natura odrodziła się w nas niewidzialnie. Jesteśmy pszczo­łami niewidzialnego i zbieramy nie­przerwanie miód z tego, co widzialne, aby później składać go w wielkim zło­tym ulu Niewidzialnego.

(Rilke, w jednym z listów z 1925 roku)


Być może zbawienie, które nie rodzi się w miejscu, z jakiego przychodzi zagrożenie, jest jeszcze jednym nie­szczęściem.

(Heidegger, „Dlaczego poeci?”)I

I


Wielki, złocisty bąk brzęcząc odbijał się od szyb okna klatki scho­dowej. Mury pachniały świeżą farbą. Bąk, wykonując nagły skręt w powietrzu, odkrył szparę w uchylonym oknie i wyfrunął. Chcąc wyrzucić niedopałek papierosa, ja także zbliżyłem się do okna. Maleńkie podwórze pod nim było puste i światło późnosierpniowego słońca odbijało się w pokrywającym je betonie. W oddali wy­blakła zieleń wzgórz po drugiej stronie rzeki stopniowo przecho­dziła w przezroczyste niebo. Poprawiłem furażerkę na głowie, spraw­dziłem ręką węzeł i ułożenie krawata, i wtedy dopiero zadzwoni­łem.

Drzwi otworzyły się natychmiast, tak jakby ta kobieta czaiła się za nimi. Drobna staruszka, nieprawdopodobnie różowa, ubrana na biało i szaro, uśmiechając się przyjacielsko wszystkimi swoimi ujmu­jącymi zmarszczkami, zaprosiła mnie gestem do środka. Za nią była ciemność długiego korytarza. My skręciliśmy od razu do kuchni, w której były już przygotowane dwa krzesła odsunięte od stołu.

Doskonale, co za punktualność. To mi się podoba – wes­tchnęła nie gasząc uśmiechu, potakując głową i trzymając ręce sple­cione na piersiach.

Przedstawiłem się, ostrożnie podtrzymując furażerkę w chwiejnej równowadze przy kolanie.

Wielkie nieba, jest pan jeszcze chłopcem... – stwierdziła jakby zasmucona. Przymknęła przy tym powieki, a ja poczułem, że się czer­wienię. – Kto wie, czy młodzieniec taki jak pan, będzie miał dość cierpliwości, która w tych okolicznościach... A przecież nie tylko o cierpliwość tu chodzi... – Przerwała wstrzymując oddech, uchy­lone wargi odkryły sztuczne zęby.

Odpowiedziałem, że w koszarach mój przełożony wyjaśnił mi każdy szczegół.

Przestała się uśmiechać i jeszcze raz skinęła głową gładząc wierzch prawej dłoni szczupłymi palcami lewej. Miała bardzo ładne ręce, przezroczyste jak bibuła i harmonijnie odpowiadające całemu temu nieskalanemu wnętrzu z dwoma kwiatami w wazonie na stole.

Student. Mam rację, prawda? I jedynak?

Opowiedziałem jej krótko o ojcu urzędniku, matce i młodszej siostrze. Podczas gdy szukałem właściwych słów, twarze tych moich bliskich wyłoniły się na chwilę z mgły ich normalnego zapomnienia, by zaraz tam powrócić. Powiedziałem, ile mam lat – dwadzieścia – i wyjaśniłem, że jestem zapisany na wydział handlu i ekonomii uniwersytetu.

Głos, który wychodził z mojego gardła, wydawał mi się obcy.

A jej te wyjaśnienia chyba jednak nie uspokoiły.

Nie znam dzisiejszej młodzieży – orzekła w końcu, płosząc się nieco. – Tak jak i jego, z całym tym jego nieszczęściem. Nie po­trafię go zrozumieć. Pewnie z powodu mojej starości. A poza tym, po co go rozumieć? Wystarczy współczuć... – Znowu urwała i jakby dotknięta chwilowym entuzjazmem, poderwała się na nogi i z uśmie­chem na twarzy, po której przebiegł jakiś szybki skurcz, rzuciła: – Mam trochę chłodnej kawy, ma pan ochotę? Jest naprawdę smaczna. A może woli pan oranżadę? Proszę tylko nie mówić, że nie ma pan ochoty na nic...

Kręciła się po kuchni bardzo żwawo, jak wiewiórka – stwierdzi­łem w myślach. Błyskawicznie podała mi szklankę z kawą.

A mogę tu zapalić?

Uśmiechnęła się pogodnie: – Proszę. On też pali, jednego za drugim. Oj, wy mężczyźni...

Temu on towarzyszył szybki gest palców uniesionych na wysokość ramion, jakby dla wskazania istot ukrytych w ciemności korytarza.

Dla wygłoszenia następnego komentarza przyjęła poprzednią pozycję, tę ze splecionymi dłońmi: – Mimo wszystko sprawia pan wra­żenie dobrego dziecka; tak, tak...

Pozostaliśmy tak, wpatrując się w siebie, a ja podjąłem decyzję niezadawania jako pierwszy żadnego pytania. W końcu sama nie wytrzymała.

Jestem jego ciotką – zdecydowała się przerwać milczenie, ściszając głos. – On mówi, że tylko kuzynką, ale ja jestem nawet czymś więcej niż tylko ciotką, bo któż opiekował się jego biedną matką aż do śmierci, jak nie ja? Na jego szczęście zmarła i ominęło ją jeszcze większe cierpienie. Później wszystko stało się takie trudne... Nikt tego nigdy nie zrozumie. Do dnia tego nieszczęścia znałam go słabo. Zawsze był gdzieś w świecie: koledzy, akademia, koszary. Ale od wtedy ja musiałam się nim opiekować. Widać tak chciało przeznaczenie. I wie pan, że minęło już dziewięć lat...

Skończyłem kawę i trzymałem pustą szklankę w dłoni. Szkło było jeszcze chłodne.

Dziewięć lat – podjęła śpiewnie, jej głos stawał się coraz cień­szy. – Dzisiaj to nie jest już uciążliwe, ale na początku... Nie chcę nawet o tym myśleć. Młody człowiek, taki jak on, traci oczy i rękę. Ot, tak. Tylko dlatego, że nasz Pan nie chce, aby ktokolwiek był zado­wolony na tym świecie. To na manewrach, bawiąc się bombą. Mówię bawiąc się, bo przecież do czego dzisiaj są potrzebne te manewry? Proszę dać mi tę szklankę...

Mój przełożony wszystko mi wyjaśnił – wtrąciłem.

By dodać sobie powagi, patrzyłem na płytki podłogi. Każde cztery tworzyły błękitny wzór – rodzaj fantazyjnego kwiatka na białym tle. Światło, filtrowane przez przezroczyste firanki okna, padało na te kwiaty niczym aureola, podkreślając ich delikatność.

I to człowiek taki jak on – ciągnęła swoje, marszcząc brwi i podnosząc czoło na przemian. – Pieniędzy mu nie brakuje, to prawda. Ale to on jest bogaty, a nie ja. Ja mam tylko nędzną wdowią rentę. Tak, to on jest tu bogaty. I nie ma nawet czterdziestu lat. Zdrowy jak ryba i sam na tym świecie...

Zgasiłem papierosa na talerzyku, który podała mi jako popiel­niczkę.

Proszę się nim dobrze opiekować przez te dni, bardzo pana proszę – dodała. – Nie może go pan nawet na chwilę zostawić sa­mego, wie pan o tym? I proszę być cierpliwym, młodzieńcze, bardzo cierpliwym. Proszę mu się nie sprzeciwiać, w żadnym wypadku nie dyskutować, zawsze przyznawać rację. Niech mówi, co chce. Jedyny sposób to zawsze się z nim zgadzać. Tak albo tak jest. Zrozumiał pan?

Oczywiście, proszę pani.

Jasiu, ten żołnierz, co teraz jest w szpitalu, który do przed­wczoraj był jego towarzyszem, to Kalabryjczyk. Uparciuch, ale do­bry człowiek, w pewnych sprawach nawet nie pozbawiony swoistego sprytu. Szybko zrozumiał, że powinien zawsze odpowiadać: tak albo tak jest. No i żeby tak zachorować na tyfus dokładnie w wigilię ich podróży? Co pan o tym myśli?

Nawet w moich koszarach zanotowano ostatnio trzy wypadki tyfusu – powiedziałem, zauważając natychmiast jej brak zaintereso­wania.

Jej wodniste oczy patrzyły na mnie, ale jakby szukając jakiegoś wyobrażenia poza mną.

Słabiutkim głosem podjęła: – Zły to słowo za mocne, a ja nie chciałabym nazywać go po prostu złym. Ale on jest zrobiony z innego materiału, nie ma nic wspólnego ze zwykłymi ludźmi, takimi jak my. Tak, tak, bardzo się nacierpiał. Nawet przed tym nieszczęściem było to samo. Któż może powiedzieć, ile wycierpiała jego matka wy­chowując go. I ten ból... Ale to są już chyba zbyteczne zwierzenia, nieprawdaż, młodzieńcze?

Dziękuję, proszę pani.

Patrzyła ciągle na mnie z wyrazem łagodności w oczach, którą po chwili zastąpiła nieufność. Odłożyła szklankę, poprawiła mankiety ubrania wygładzając lekkimi palcami niewidzialne zmarszczenia ma­teriału.

Może obawiała się, że powiedziała za dużo.

Chyba jednak nie, bo już mówiła dalej:

Ostatecznie dla pana to całkiem niezłe wakacje – stwierdziła, odwracając wzrok. – Jak to mówicie: pięć dni od ćwiczeń i jeszcze dwa wolnego. Taka tygodniowa podróż to już coś. Być w samym Neapolu i żadnych koszar...

Miała rację, dlatego też chciałem wtrącić chociaż jedno zdanie, żeby ją uspokoić.

Dobrze, dobrze – przerwała mi od razu, z nagłą melancholią w głosie. – A teraz proszę iść, tak będzie lepiej. Tam, w korytarzu, są kawałki płótna do pastowania. Z tymi waszymi wojskowymi bu-ciskami... Drzwi w końcu korytarza. Ale najpierw proszę zapukać. Z nim tak zawsze: najpierw trzeba pukać. Dla mnie lepiej będzie, jak zostanę tutaj. I oby Bóg mi przebaczył, zawsze mówię za dużo...

I powiedziawszy to wyłączyła mnie już z kręgu swoich zainte­resowań. Z łokciem wspartym o stół zajęła się kwiatami w wazonie, zatrzymując na nich opuszki palców prawej ręki, aby dotknąć i skon­trolować płatek po płatku.

I proszę nie nazywać go nigdy kapitanem. Zawsze i wszędzie per Pan – ostrzegła jeszcze, wypowiadając słowa w próżnię i nie patrząc na mnie.


Będę cię nazywał Jasiem. Podoba ci się? Zawsze was tak nazy­wałem. A może tobie nie odpowiada? Wydaje ci się może, że to imię dla psa? Jak się nie podoba, to powiedz. Mów śmiało...

Kazał mi usiąść i jego podziurawiona twarz znajdowała się o metr ode mnie. Ciemne oczy, sięgające aż po skroń, i sztywna lewa ręka w rękawiczce lekko odbijały światło w półcieniu. Natychmiast poja­wił się uśmiech neutralizując od razu wrażenie wywołane tą twarzą, która jedynie pomiędzy linią włosów i linią oczu wydawała się gładka i bardzo blada.

Zza okna, poprzez zasłonę, przenikały odgłosy ulicy.

Gorąco? Piłeś coś? Mów. Jesteś czy nie jesteś tym studentem? No, gadaj... – zakończył, śmiejąc się.

Tak jest – odpowiedziałem.

Prawa ręka wyciągnęła się w kierunku dzielącego nas stołu i wzięła papierosa z opakowania. Nim zdążyłem zapalić moją za­pałkę, aby podać ogień, palce jego ręki poruszyły się i wyczuwając dystans dzielący wargi od końca papierosa, zapaliły zapalniczkę, na­stępnie zgasiły ją i niczym wytworne łuski owada opadły, zamykając się na pokrytej rękawiczką dłoni spoczywającej na kolanach.

A jak z maszerowaniem? Wytrzymujesz długie marsze? Ubie­głego roku miałem takiego jednego Jasia, co to nie potrafił maszero­wać. Nieuleczalny przypadek. Sapał już po godzinie. A ja potrzebuję dużo ruchu. Zamęczyłbym konia. Wy jesteście przekonani, że potra­ficie maszerować, ale jak tylko poddać was próbie, wychodzi jedno wielkie nieszczęście! – Zaśmiał się znowu, wdychając dym.

Mogę długo maszerować. W naszych koszarach...

Żadnych głupich, koszarowych historii – przerwał mi uno­sząc rękę. – Chociaż może... To mów, opowiadaj.

Ale to nic ważnego – odparłem, wycofując się.

Na te słowa aż skręcił się od śmiechu i dopiero atak kaszlu zmusił go do przyjęcia zwykłej pozycji na kanapie. Chusteczką otarł sobie kąciki ust.

Wspaniale – orzekł nieco później, szczerząc zęby. – Mamy do czynienia z myślącym Jasiem. Roztropny Jasiu. Tak tak, prawdziwy student. Miałem już takiego jednego, jakiś czas temu. Filozof, praw­dziwe utrapienie. Ty nie wydajesz mi się być utrapieniem. Założę się, że potrafisz być sprytny.

Nie zawsze, proszę pana. – Taka odpowiedź wydawała mi się właściwą.

Jesteś może Koziorożec?

Nie. Wodnik – sprostowałem.

Na jego twarzy pojawiła się grymas.

A więc i ty jesteś Wodnikiem. To nie może zadziałać. Dwa Wodniki powodują paskudne spięcia między sobą. Nie chcę już znać twojej dekady, za żadne skarby świata. Zamilcz i nie wspominaj nigdy o twojej dekadzie!

Dobrze – odparłem.

Wodnik – powiedział i lekko zakaszlał. – Piemontczyk. Ni mniej ni więcej, jak tylko handel i ekonomia. I zważywszy, że jesteś tu­taj: nawet ludzki. Nie pojmuję ciebie, Jasiu... Ale dlaczego miałbym ciebie rozumieć? Prawda, że nie mamy żadnego obowiązku wzajemnego zrozumienia? Przez jeden tydzień, czyli pięć plus dwa, wystarczy się tolerować. I dużo spacerować. Dobrze mówię?

Dobrze – potwierdziłem.

A właśnie, że nie – odparł tryumfując. – I zobaczysz, o jakie specjalne „nie” tutaj chodzi. A zatem jutro o siódmej. Tutaj. Stąd na stację, po czym Genua-Rzym-Neapol. Znasz te miasta?

Tak, za wyjątkiem Neapolu.

Hm. Będę miał więc możliwość zaprowadzenia tego „Wod­nika od handlu i ekonomii” i w nowe miejsce. A już zaczynałem powątpiewać... – uśmiechnął się spoza papierosa w ustach.

Co jakiś czas głos mu się załamywał i słowa rozpadały się na oddzielne sylaby i akcenty.

Nie wiedziałem, że mamy się zatrzymać w Genui i Rzymie. O ile dobrze zrozumiałem... – wyraziłem moje lekkie zdumienie.

Zatrzymamy się? A kto powiedział, że się zatrzymamy? Jeżeli będę miał ochotę. Jeżeli taki będzie mój kaprys. Żeby pospacerować, czy dla jakiejś innej rozrywki. Te pięć dni plus dwa: jakie to ma dla ciebie znaczenie, jak je spędzisz? Chcesz coś zaoszczędzić na tych dniach? Może masz tutaj jakieś kurewki, które na ciebie czekają? Opowiadaj, opowiadaj...

Nie, nikt nie czeka. Tylko tak mówiłem.

A więc tak mówił Jasiu – orzekł, wstając powoli i ziewając przy tym szeroko.

Był bardzo szczupły. Niczym powyginany stalowy drut, na który nałożono marynarkę i spodnie podkreślające jeszcze szczupłość jego sylwetki. Z kołnierza koszuli wyłaniały się ścięgna przypominające haki podtrzymujące głowę.

Spokojnym krokiem przemierzył pokój, otworzył barek i wyjął butelkę, po czym nalał do dużej szklanki whisky i od razu wypił po­łowę. Wtedy westchnął głęboko i opróżnił szklankę. A w tym czasie z otaczającej ciemności wyłonił się nagle ogromny, szary kot i bez­szelestnie zbliżył się do niego. Zatrzymał się przed nim machając powoli ogonem po podłodze.

To jest Baron – wyjaśnił, odkładając szklankę. – Jest jak pomnik, nieprawdaż? Ma sześć lat. Ogromny, kastrat. Nienawidzi mnie śmiertelnie, ale nie daj Boże, żeby mnie nie było w domu, żeby nie słyszał mojego głosu! A kiedy jestem tu, robi wszystko, abym się potknął. Ale nigdy jeszcze mu się to nie udało, biedny Baron...

Zwierzę patrzyło na niego uważnie, trzymając nos zadarty w górę, zaś ogon drgał raptownie jakby porażony prądem elektrycznym.

Jak zwykle rozwścieczony, co? – rzucił pochylając się sztywno. Pogłaskał kota drapiąc go pomiędzy uszami. – Ty paskudny kastracie i morderco, jutro wyjeżdżam. Zobaczysz, jaką musztrę urządzi ci ta dama. Koniec z mielonym mięsem, tłuściochu!

Kot drżał prychając i w końcu rozdrażniony wymknął się spod ręki, by zniknąć w kącie.

Wszystko rozumiem. Ja go obrażam, a on mnie nienawidzi. Albo odwrotnie – zaśmiał się.

Nie wiem jak i skąd pojawił się w jego ręce bambusowy pręt, raczej krótki i elastyczny. Wtedy uśmiechnął się smętnie, uderzając w udo końcem tego pręta:

Nie ukrywam, że wolałbym jakiegoś chłopa albo roztropnego górala. Ale może ty okażesz się z tego samego gatunku. Zobaczymy. Wstań.

Nim zdążyłem się wyprostować, wyciągnął przed siebie pręt, za­trzymując mnie. Lekko dotknął moich pleców jego końcem.

Ależ jesteś niski. Cholera, niewiele wyższy od karła! Cóż to za dziwny typ fałszywego wodnika. I jak nam się uda maszerować dwoma różnymi krokami? – rzucił i na koniec głośno zaklął.

Dotknął mnie znowu bambusem, od pleców aż po kolana, wy­krzywiając usta. Pokryta rękawiczką dłoń znalazła oparcie pomiędzy dwoma pierwszymi guzikami marynarki.

No cóż, spróbujemy.

Otworzył drzwi na korytarz i wytropiwszy natychmiast kawałki płótna za drzwiami, przeklinając odrzucił je kopniakiem. Zbliżył się do mnie i szybkim ruchem wsunął swoją dłoń w rękawiczce pod moje prawe ramię. Poczułem sztywność jego kości, napięte nerwy i zauważalne wybrzuszenie złącza z metalu i skóry mocującego pro­tezę nieco powyżej nadgarstka. Nagłe szarpnięcie niemalże pozba­wiło mnie równowagi.

Idiota. Z czego ty jesteś zrobiony? Z trocin?! – wykrzyknął zatrzymując się. – Gdzie ty chcesz iść? Na procesję? Maszerować, maszerować. Żwawo.

Ruszyliśmy żywo wzdłuż korytarza idąc krokiem równym i coraz szybszym. Moje prawe ramię podtrzymywało jego lewą rękę, zaś pręt trzymany w poprzek kontrolował moje kolana. Z każdym krokiem czułem koniec bambusa gotowego do rejestracji ruchu moich nóg. Po trzech okrążeniach korytarza nagle się zatrzymał.

To nie działa. Nic z tego – zawyrokował nie wypuszczając mojego ramienia. – Ty nie maszerujesz, przesuwasz jedynie te swoje sześćdziesiąt kilo. Jak nie nadasz energii twoim nogom – powinny być prawie sztywne, rozumiesz? – gubisz tyłek, zostawiasz go pół metra za sobą i przed upływem pół godziny jesteś już wykończony. Nie jesteś na pogrzebie. Śmiało. Napręż pośladki, do diaska! Wiesz, co to są pośladki? Boisz się, że się zużyją?!

Ruszyliśmy znowu i teraz jego pręt przesuwał się w regularnych odstępach od moich kolan do pośladków, kontrolując je szybkimi, rytmicznymi, półkolistymi ruchami. W trakcie piątego okrążenia za­uważyłem szparę światła w uchylonych drzwiach prowadzących do kuchni i zrozumiałem, że staruszka chciała nas pośledzić.

Jeszcze raz. I stukaj obcasami o ziemię. Czego się boisz? Wy­pastowanej podłogi? Bij obcasami, zostaw swój ślad na posadzce...

Zatrzymał się nagle, powodując moje zachwianie.

Jeszcze jedno – powiedział, stojąc nieruchomo, z uniesionym prętem. – Nie błądź myślami. Tu się maszeruje. Nie trzeba myśleć. Do myślenia trzeba siedzieć. Masz ruszać i zatrzymywać się dokładnie tak jak ja. Zrozumieliśmy się? Jak w zegarku. I żadnego kołysania się niczym wielmożna pani na spacerze.

Tak jest – odpowiedziałem i nie wiem, jak zdołałem się po­wstrzymać od komentarza na temat zbyt ciemnego korytarza.

Wróciliśmy do jego pokoju, czy może raczej studia, w którego kątach znajdowały się różne masywne elementy sprzętu stereofo-nicz­nego. Kot prychał donośnie spod tapczanu. On zaś, przy barku, na­lał whisky do dwóch szklanek wypełniając je aż po brzeg. Podał mi jedną z nich w prawej dłoni, która na moment zawisła w powietrzu.

Śmiało.

Prawdę mówiąc ja mało piję. Prawie nigdy – odparłem, bio­rąc szklankę.

Tak? Wcale mnie to nie interesuje. Przez te pięć plus dwa, ze mną, będziesz pił. I żadnych tłumaczeń. Jak już nie będziesz mógł, to wylej to gdzieś, nawet do kieszeni. Obym tylko ja tego nie zauważył – zaśmiał się bezgłośnie.

Skosztowałem trochę, po czym odwracając się chciałem bardzo ostrożnie postawić szklankę na stole.

Stop, Jasiu. Chcesz mnie oszukać? – uśmiechnął się łagodnie ze środka pokoju. – Nie ze mną te sztuczki, chłopcze. Nigdy tego ze mną nie próbuj. Wypij to, teraz. I oddaj mi pustą szklankę. To nie byle co, to dwunastoletnia whisky!

Wypiłem jeszcze trochę, również na stojąco, kilka kroków od niego. Usiłowałem na niego nie patrzeć, wykorzystując półcień, który czynił go prawie przezroczystym. Jego twarz uniosła się jakby do góry, zmieniając się w szarą powierzchnię pozbawioną geometrii.

Pali cię w gardle?

Nie, proszę pana – odpowiedziałem.

Jesteś chudy jak szczapa. Masz zbyt wystające kości. Narobię sobie siniaków maszerując z tobą. Od whisky możesz przybrać na wadze. Muszę jednak przyznać, że nie śmierdzisz. Bo tamten Jasiu, twój poprzednik z tyfusem: okropnie. Każdego dnia przed wyjściem musiałem wylać na niego pół litra wody kolońskiej. Tak śmierdział stajnią i odgrzewaną zupą...


Po dziesięciu minutach byłem już na ulicy, zamglone oczy nie wskazywały żadnego kierunku. Było za wcześnie na powrót do koszar. Przekląłem wszelką pustkę, na zewnątrz mnie i we mnie.

Stojąc nieruchomo na chodniku, przed wykonaniem pierwszego kroku w wilgotnym i lepkim powietrzu, rozejrzałem się szukając przy­jaznego szyldu zapraszającego do wypicia kawy.


II


Żeby tylko padało. Cholera, konia z rzędem za potop – ma­rudził niestrudzony.

Siedzieliśmy naprzeciw siebie w ocienionej części przedziału. Wiatr gorącymi podmuchami wnikał poprzez otwarte okno. Jesz­cze godzina podróży i będziemy w Genui. Rozległa równina, czasem tylko nabrzmiała niespodziewanymi i najeżonymi wzgórzami, kręciła się w świetle poranka jakby pod popielatym parasolem.

Zaczął narzekać i marudzić już na początku: z powodu znienawi­dzonego i pospolitego lata, z powodu kłującego pluszu siedzeń, z po­wodu pustego przedziału. Duża szybkość pociągu, powodująca koły­sanie wagonów, uniemożliwiła nam jakiekolwiek próby przechadzki po korytarzu.

Siedział sztywno, paląc jednego papierosa za drugim, z dłonią w rękawiczce opartą nieruchomo na poręczy i z ledwie zauważal­nym wianuszkiem potu na czole. W pełnym świetle dnia blizny na twarzy nie wydawały się prawdziwymi bliznami, lecz raczej plamami i śladami po dawno przebytej ospie. A mimo to, w trakcie pewnych i prawie niedostrzegalnych ruchów, głowa ta wydawała mi się więcej niż ładna. Coś w rodzaju pryzmatu, który przyjmował i modelował nie tyle światło z zewnątrz, co raczej nagłe kaprysy, humory i prze­dziwne konstelacje myśli.

Wyciągnął prawą rękę: – Masz portfel? Chcę go dotknąć.

Zdumiony wyciągnąłem portfel i podsunąłem pod jego palce. Kazał go sobie przesunąć po dłoni.

Ile masz pieniędzy?

Wymieniłem sumę. Jednym ruchem przewertował portfel i wy­ciągnął kilka banknotów, podając mi je.

Weź. Dokumenty i przepustka na urlop znajdują się wewnątrz? – zapytał jeszcze szorstko.

Tak jest – odparłem.

Ja go będę trzymał – oznajmił z uśmiechem i zadowolony z siebie włożył portfel do swojej kieszeni. – Możesz mi chyba na tyle zaufać, co? Po podróży podaruję ci nowy portfel. Nie obawiaj się o nic. Ale jeżeli cię to obraża, to mów.

Nie, proszę pana – odpowiedziałem.

Nie udawaj – zachichotał gardłowo. – Wiem dobrze, że je­steś obrażony. Każdy by był. Chodzi o to, żebyś to przyznał.

No dobrze, skoro panu na tym zależy. Jestem obrażony.

Zaśmiał się głośniej.

Jasne – kaszlnął. – Ale przyznasz, że muszę się zabezpieczyć. Mógłbyś się znudzić, zostawić mnie samego na środku ulicy, w barze, może nawet tutaj w pociągu. Któż ciebie w końcu tu zna?

To nie w moim stylu – broniłem się.

Być może, kto to wie. Później i tak zostałbyś ukarany. Ładnych parę dni w ścisłym areszcie, wiesz o tym dobrze – poruszył papie­rosa wargami. – Ale podaruj mi przynajmniej iluzję, że potrafię się zabezpieczyć. W tej wersji odpowiada ci?

Jak pan sobie życzy.

Więc nie odpowiada, ale to przytakiwanie łatwo przechodzi ci przez gardło. Jesteś z gumy, Jasiu. Inkasujesz cios i wszystko wraca do normy. Założę się, że twój ojciec to chłop. Zgadłem?

Jest urzędnikiem – sprostowałem.

A zatem twój dziadek.

Mój dziadek miał sklep.

W takim razie więc pradziadek. Nie wydłużajmy sprawy – zirytował się. – Jesteś zbyt ostrożny. Za dużo tu chłopskiego „tak jest”, już ja się na tym znam. Każdy, wyżej wymieniony chłop mówi zawsze „tak jest”, a kiedy ci kopie ziemniaki, kopie jednocześnie grób dla ciebie. Wiecznie się skarżąc, oczywiście.

Nic nie odpowiedziałem poświęcając długą minutę na wybór, ubicie i zapalenie papierosa.

Nie potwierdzasz? Brawa dla naszego bohatera – dodał. – A powiedz prawdę: gdyby w tym idiotycznym przedziale był jeszcze ktoś inny, to wówczas odpowiedziałbyś Tak jest i Nie, proszę pana, gdy chodziło o portfel? Tak czy nie?

Dlaczego nie? Żaden obcy nie ma tu dla mnie żadnego zna­czenia – odparłem.

Zaniósł się głośnym i jakby pełnym wyrozumiałości śmiechem, przytakując żywo głową.

Zaczynasz puszczać farbę, świetnie – zakaszlał znowu. – A za­tem powiedz mi: doszedłeś do wniosku, że lepiej będzie żałować tego tutaj biednego faceta, i tak dalej. Prawda?

Nie, proszę pana.

Popatrz, popatrz: nie wzbudzam żalu? – uśmiechnął się na­dymając ironicznie wargi.

Nie wiem, proszę pana. Nie sądzę.

Widzisz, jesteś z gumy! – powtórzył zadowolony. – A zatem: nie wzbudzam żalu u ciebie, żalu jako litości, ma się rozumieć. Poza tym jesteś posłuszny, wypełniasz swoje obowiązki, mówisz „tak jest”, zawsze jesteś pod ręką, itp., itd. Czujesz się po prostu na swoim miejscu. Czy tak?

Chciałem tu powiedzieć, że pan nie wzbudza we mnie żalu czy też litości w żaden głupi sposób – usiłowałem wyjaśnić.

Ależ tak, oczywiście. Pomyślmy chwilę. Przedtem mówiłem: Oby tylko przyszedł potop. I jak to zrozumiałeś? – nachylił się nieco i uśmiechnął zaintrygowany.

Zrozumiałem tak, jak pan powiedział. Jako coś przeciw temu upałowi – wyjaśniłem.

A właśnie że nie, mądralo. Pomijając fakt, iż potop przydałby się zawsze, pomijając zatem ten aspekt, miałem na myśli słońce, słońce, a nie upał. Upał to tylko konsekwencja. A ja miałem na myśli słońce – podkreślił wymawiając z naciskiem sylaby. – Słońce jest milczące, potwornie milczące, podczas gdy deszcz jest hałaśliwy. Jak pada, to zawsze wiadomo, gdzie się jest. Możesz się zamknąć w domu albo zatrzymać pod jakąkolwiek bramą. Potrafisz to zrozumieć? I co, teraz nie wzbudzam żalu?

Tak jest, to rozumiem – odpowiedziałem z przymusem.

Kręciło mi się w głowie z powodu tych jego słów wypowia-danych jak seria z karabinu maszynowego i słyszałem jeszcze ich świst w po­wietrzu.

Rozsiadł się wygodnie opierając się o poduszkę oparcia, jakby nagle owładnęła nim nuda.

Tak, tak. Idź do diabła – wycedził powoli. – Nie, nie. Mó­wiłem do siebie, nie do ciebie. Powinienem obciąć sobie język.

Uśmiechnął się znowu w ten swój złośliwy sposób, wysunął nieco język i symulując prawą ręką nożyczki – ciągle uśmiechając się – udał, że obcina sobie język.

Przerwał z grymasem na twarzy.

I zaraz potem zapytał: – Masz czarne włosy?

Czarne raczej nie, ciemne.

Zauważyłeś, jakie czarne są moje włosy? Jak kruk – powiedział z dumą. – A kobietom podobają się czarne włosy. Dodają męskości, tak mówią.

Nagłym gestem pochylił czoło.

I co, widzisz może jakiś siwy włos?

Ani jednego, proszę pana.

Mdliło mnie z powodu nadmiernej ilości wypalonych papierosów i pustego żołądka. Pomyślałem o kanapce w mojej walizce, ale nie odważyłbym się, aby wstać, wyjąć ją i zacząć jeść siedząc naprzeciw niego. On natomiast wyjął z kieszeni marynarki płaską, metalową butelkę w futerale ze skóry, odkręcił korek i napił się.

Potworne o tej porze – wzdrygnął się, aż przeszedł go dreszcz. – Jak zobaczysz jakiegoś bałwana w kolejowym mundurze, zawołaj go.

Oparł głowę na poduszce, aby odpocząć, i natychmiast jego twarz przybrała inny wyraz.

Pociąg przemierzał tunel za tunelem, przedział wypełniały kłęby wilgotnego powietrza. Wielka, tłusta plama spadła na moje spodnie, inna spłynęła po jego czole.

Zatrzymamy się w Genui. Tu w środku można zwariować – burknął niespodziewanie, cały czas oparty bokiem o siedzenie. – I poza tym oddasz mi niesłychaną przysługę zdejmując mundur. Po­wtarzam: założysz cywilne ubranie.

Nie, proszę pana.

Kupię ci ubranie. Nie chcę robić na ludziach wrażenia czło­wieka, którym opiekuje się ojczyzna – fuknął.

Wyciągnął zegarek, po czym otworzył go i dotknął. Na prawo pojawiło się morze – delikatny szarometaliczny welon w oddali, poza bezładnie ułożonymi domami.

Konduktor – zauważyłem głośno.

Podniósł rękę, aby go zatrzymać.

Był to człowiek o pociągłej i smętnej twarzy. Złoty otok lśnił na jego czapce. Uśmiechnął się wyrozumiale.

Panie, jak się tam pan nazywa – zaatakował konduktora gło­sem uszczypliwym i zarazem uległym – słuchanie tych świństw jest obowiązkowe? Uchwaliliście jakieś specjalne prawo?

Nie rozumiem pana... – konduktor zamrugał oczami.

Powtarzam: te świństwa, to publiczne wtrącanie się w nie swoje sprawy – i uderzył silnie dłonią w rękawiczce o oparcie w pobliżu skroni.

Chodzi panu o radio? – odgadł konduktor.

Okropność. Proszę natychmiast to wyłączyć – usłyszał w od­powiedzi.

Oczywiście, ale widzi pan, należałoby wyłączyć całą instalację. Wyłączniki są w wagonie restauracyjnym, a my już prawie... – wyjąkał konduktor.

Chce pan, żebym strzelił w to radio? – Wyciągnął szyję i pra­wie syczącym głosem rzucił: – Nie rozumie pan, co znaczy: wyłączyć radio? Znaczy wyłączyć i tyle. Proszę się więc pośpieszyć.

Oczywiście, proszę pana, ale my już... – konduktor pogubił się trochę. Daremnie szukał wsparcia w moich oczach.

Poczułem, że się czerwienię. Oparłem się sztywno o siedzenie.

Straciłem oczy i rękę dla chwały tego cholernego kraju, tak czy nie? A teraz chcecie, abym stracił też i uszy?! – wykrzyknął nagle.

Posiniał, ślina pojawiła się mu w kącikach ust.

Już to robię, proszę pana, już to robię – odpowiedział kon­duktor wycofując się i śmiesznie salutując palcami do daszka.

Wyciągnął się teraz z lubością, pomagając sobie prawą ręką w wy­godnym ułożeniu lewej na oparciu siedzenia. I śmiał się, śmiał się chichocząc cicho drobnymi i pełnymi zadowolenia parsknięciami, które w końcu przeszły w napad kaszlu.

Ale bękart ze mnie. Jeden wielki bękart – powiedział rozba­wiony. – Kto wie, co ten biedak opowie dzisiaj wieczorem w domu?

Oparłem się i ja wygodnie, aby wyłapać z pluszu dźwięki, na które przedtem nie zwróciłem uwagi. Słyszało się muzykę, ale bardzo słabo. Tak, że gdyby chcieć śledzić melodię, należało docisnąć ucho do głośnika. A w końcu muzyka się urwała.

Prawie nie zdając sobie z tego sprawy, otworzyłem szeroko usta bezgłośnie skandując sylaba po sylabie przekleństwo, które z lubo­ścią wypowiedziałem pod jego adresem.

Ciekawe, jak bardzo denerwuje się Baron – uśmiechał się dalej. – Jeżeli nie ma mnie w domu, wszyscy zaraz szaleją.

Pokonując szeroki łuk pociąg wjeżdżał na stację w Genui. Słońce odbijało się od skrzyżowań szyn i od chodników peronów. Wazony z zakurzonym geranium niczym winne grona biegły wzdłuż muru.

Podczas gdy zdejmowałem walizki, zauważyłem, jak się wyprosto­wał i poprawiał dłonią węzeł krawata, a potem chusteczką wycierał sobie czoło.

Wydał mi też ostatnie rozkazy.

Nie podróżujesz ze mną jako bagażowy, zawołaj jednego z nich. Po to się urodzili. My zaś idziemy natychmiast do hotelu naprzeciw stacji, do tego z palmą. To jeden z niewielu hoteli, gdzie mają jeszcze pokoje przechodnie. Będziesz musiał sobie zatkać uszy, aby spać. Słychać wszystkie przejeżdżające pociągi.


III


Zaraz po południu przyszedł wiatr. Nagłe i suche porywy uno­szące niewielkie chmury pyłu, papieru i suchych liści, czochrające korony drzew na środku placu.

Cudownie – stwierdził, wdychając z rozkoszą pierwsze po­wiewy wiatru. Zaraz jednak weszliśmy do baru.

Poprzez okna, pod niebem, które zaczynało się ożywiać, zauwa­żyłem fragment portu, żuraw i rufę pordzewiałego statku. Maleńkie bandery ułożone w szereg powiewały sztywno wskutek silnych ude­rzeń wiatru.

Byliśmy już po wyprawie do sklepu, gdzie on – wydając sporo pieniędzy – kupił dla mnie błękitne ubranie i koszulę, zaś dla siebie garnitur z białego lnu. Mieli dostarczyć nam to wszystko do hotelu jeszcze przed wieczorem, po niewielkich przeróbkach i po wykona­niu mankietów u spodni. Później spacerowaliśmy szybkim krokiem wzdłuż prowadzącej w dół ulicy, a on w milczeniu radośnie wywijał prętem przed sobą i dla przyśpieszenia kroku popychał mnie ręką wsuniętą pod moje ramię.

A po południu dobry fryzjer – orzekł zadowolonym tonem.

Rachunki za różne zamówienia tworzyły na stole już pokaźny wachlarz wsunięty pod popielniczkę.

Podszedł kelner przynosząc piątą kolejkę whisky.

Zjemy o pierwszej? – zapytałem.

Kręciło mi się w głowie po wcześniejszym wypiciu dwóch wermu­tów.

Ach tak, jedzenie... Musisz być głodny – odparł, mieszając lód w szklance. – Kto wie czy i ja nie byłem taki głodny w twoim wieku. Nic nie pamiętam, nie mam żadnych wspomnień. Dam ci godzinę wolnego czasu. Ja nie będę teraz jadł. Idź do lady i zobacz, czy mają jakieś możliwe kanapki. Ale nie zamawiaj – tylko popatrz.

Wstałem. Były kanapki różnego rodzaju, przykryte plastykową fo­lią. Z brzegów wystawały liście sałaty. Chłopiec w białym fartuchu za ladą pokrytą brudnymi plamami, kontemplował starannie ułożone włosy obserwując swoje wielokrotne odbicie w butelkach. Spojrzał na mnie obojętnie, tak jak wszyscy patrzą na żołnierza – nie rzucającą się w oczy, przezroczystą wręcz istotę.

Coś tam jest, ale niezbyt świeżo to wygląda – odpowiedziałem po powrocie.

W tych stronach jest zawsze trochę brudno. A teraz już idź – pożegnał mnie, dając banknot: – Weź to i zjedz coś. Idź w stronę portu, a po drodze popatrz na dziewczynki.

Jakie dziewczynki?! – zaśmiałem się.

Uniósł nieco plecy, jakby dotknięty.

Powiedziałem: po drodze. A może ty, jak je widzisz, odwracasz wzrok? Urodziłeś się wczoraj?

Tak jest, proszę pana.

Przyjrzyj się którejś. Nigdy nic nie wiadomo – zakończył su­cho. Otworzył zegarek: – Wróć tu o drugiej. I nie spóźniaj się.


Na zewnątrz musiałem się pochylić, aby nie dać się przewrócić wiatrowi. Byłem radośnie usposobiony z powodu wolnego czasu i no­wego ubrania. Ale jak tylko skierowałem się w stronę portu, natych­miast wolność ta wydała mi się pozbawiona smaku. Uświadomiłem sobie, że wolałbym go widzieć jedzącego ze mną. Wyobraziłem so­bie jakiś jego gest przy stole, nieuniknioną bezczelność względem kelnera.

Po prawej ręce miałem morze pełne różnych urządzeń porto­wych, po lewej zaś zniszczony mur. Idąc wzdłuż niego zauważyłem kilka tanich restauracyjek, do których wchodziło się wąskimi, otwierającymi się w murze przejściami ze schodkami. Zatrzymałem się naprzeciw koszy wypełnionych okazałymi skorupiakami, nieco da­lej szara, półśnięta ryba pływała w wodzie o głębokości dwóch pal­ców. Natychmiast podszedł kelner zapraszając mnie do środka, ja zaś podjąłem moją przechadzkę. Odwróciłem się, aby spojrzeć w stronę portu. Kolorowe rufy, kominy, żurawie i wiatr wydały mi się jakby specjalnie ułożone do sceny jakiegoś filmu. Bolały mnie oczy i na­wet dochodzące z oddali hałasy i głosy, może z jakiegoś znajdującego się za murem targowiska, drażniły moją głowę już i tak dostatecznie doświadczoną przez wermut. Zdecydowałem się zatrzymać przy naj­bliższym szyldzie. Restauracyjka była pusta i właściciel stojący przy drzwiach kuchni spojrzał na mnie wzrokiem pozbawionym wyrozu­miałości. Wydawało mi się, że byłem za długo nieobecny, porwany przez trąbę powietrzną, która nie orzeźwiała, lecz przygnębiała, i po­czułem niewyraźną tęsknotę, sam nie wiem, za moim miastem, do­mem czy może nawet za koszarami...

Pomyślałem, że powinienem wysłać mamie pocztówkę.

Szybko wybrałem z karty dań, aby tylko mieć to za sobą, i czeka­łem patrząc na wózek z deserami.


Zapewniam pana, żadnego siwego włosa. Proszę pozwolić, że będę kontynuował – powtórzył cicho fryzjer, bijąc ukłony. – A i tu, na czubku głowy, najbardziej wrażliwym, jest wszystko w porządku...

Dobrze, dobrze – odpowiedział sucho.

Manikiurzystka pracowała bez słowa przy jego prawej dłoni, uwa­żając na paznokcie i na pilnik, a on przykryty podwójnym przeście­radłem poddał się goleniu.

Patrzyłem na jego przedzieloną okularami twarz w lustrze. Stop­niowa piana pokryła jego blizny i te ciemne drobniutkie pory, jakby wykonane małym świderkiem. Fryzjer kręcił się wokół niego ze szcze­gólną gorliwością. Dziewczyna także pracowała ze zdwojoną uwagą. Choć w pewnym momencie przestraszona poderwała pilnik.

Och, najmocniej przepraszam! – wykrzyknęła przerywając pracę.

Drobiazg, moja droga – odpowiedział słodko.

Czy coś się stało? – przestraszył się fryzjer, obdarzając dziew­czynę gniewnym spojrzeniem.

Ależ to naprawdę drobiazg. Odwagi, moja droga, proszę kon­tynuować. Tak jest dobrze – orzekł.

Dziewczyna pochyliła się trzymając tampon z waty, jeszcze bar­dziej skupiona.

Fryzjer nie wiedział, jak zacząć teraz rozmowę. Dwa czy trzy razy rzucił mi spojrzenie, którego ja z wielką uwagą starałem się nie do­strzegać. Był stary, blady, schowany w tym swoim zakładzie, podczas gdy młodziutki praktykant, z włosami pokrytymi pomadą, siedział w najodleglejszym kącie i czytał dziennik sportowy.

I jak było? – zapytał zaraz po wyjściu.

Zostawił tak suty napiwek, że w trójkę rzucili się, żeby otworzyć nam drzwi.

Ta manikiurzystka? Chuda jak szczapa. Niebrzydka, chociaż mała. Waży co najwyżej czterdzieści kilo – opowiedziałem.

Gdybym to wiedział. Zaraz bym jej dał kopniaka. Paskudna wiedźma! – zazgrzytał zębami. – Nie znoszę samego dźwięku pil­nika, nie mówiąc już o tym, kiedy kłuje...

Szliśmy szybkim krokiem, mimo że ulica biegła pod górę. Wiatr osłabł i lampy na wysokości pierwszych pięter już się nie kołysały. Byłem cały spocony i czułem się trochę zmęczony. Miałem ochotę na powrót do hotelu i na założenie nowego ubrania. On jednak wiedział swoje:

Czujesz, jakie wspaniałe powietrze? Takie powinno być. Wiatr, albo jeszcze lepiej: deszcz. A zaraz potem powietrze jak to, które popycha kolana. Hurra!

Mogłem tylko liczyć na jego pragnienie, bo w tej jego piersiówce nie mogło już nic zostać. Istotnie, chwilę później weszliśmy do baru. Kwadrat czystego i jaśniejącego nieba przykrywał ten nowy i nieznany plac. Do zachodu było jeszcze daleko. W oddali, obok kiosku z gaze­tami, tramwajarze tworzyli przekomarzającą się łagodnie brzmiącymi głosami grupkę. Trolejbusy stojące na przystanku końcowym w peł­nym świetle odbijały słońce szybami i metalowymi okuciami. Przyszło mi do głowy, że należałoby kupić gazetę na wieczór, do łóżka. I nie wiem dlaczego, myśl ta upokorzyła mnie z powodu swej małości.

Zjadłbym coś. Albo nie, lepiej nie. W przeciwnym razie wie­czorem nie będę miał apetytu – stwierdził, głęboko oddychając po wypiciu whisky. – A wracając do tematu dziewczynek. Opowiadaj...

Chodzi o te z portu? Nie zauważyłem żadnej szczególnej – przyznałem.

Skosztowałem mojego loda, do którego na siłę dolał mi sporą dawkę likieru.

Obudź się, Jasiu... – Jego głos był spokojny, ale wewnątrz czuło się wrzenie, które nie zapowiadało nic dobrego. – Twój po­przednik, analfabeta jakich mało, wyciągał je nawet spod kamienia! Nic innego go nie interesowało. Niestety, jak to bywa, gdy ufa się in­nym, jemu podobały się wszystkie. A teraz ty: otwórz wreszcie usta...

Zacząłem opowiadać usiłując sobie coś przypomnieć i – od czasu do czasu – pomagając sobie wyobraźnią. Zrozumiałem, iż będzie dobrze, jeżeli skupię się na ubranej na pomarańczowo ko­biecie, stojącej przy wejściu do jednego z barów.

Była wysoka? Bardzo wysoka? – wypytywał.

Raczej tak. Taka wysoka jak pan. Bardzo wysoka...

Na Boga, opowiadaj. W co się ze mną bawisz? W jakieś wy­ciąganie słów obcęgami? – stracił cierpliwość, dwa palce uniosły szklankę i uderzając nią o talerzyk dały znak do następnego zamó­wienia. Natychmiast podbiegła kelnerka.

Przepraszam, ale opowiedziałem już panu wszystko. Przecież z nią nie rozmawiałem – odparłem. – Stała przy drzwiach baru. Była sama. Wysoka, z czarnymi włosami. Miała długie, czarne włosy.

Czarne włosy. Ale nie karnację. Prawda, że nie miała zbyt ciemnej karnacji? Miała białą karnację, najlepszą! – zaśmiał się gdzieś w próżnię.

Na pewno nie ciemną. Tak, jasną, bez wątpienia. Ale nie była szczupła. Raczej przy kości – odpowiedziałem znużony.

To jest dokładnie to, co chciałem wiedzieć – uśmiechnął się podniecony, uderzając stopą o podłogę. – Kobieta duża, młoda. Takie mi się podobają, Jasiu. Jutro.

Co jutro? – zapytałem.

Jutro jej poszukamy. Poszukasz jej dla mnie. Dalibóg, zapa­miętaj sobie tamten bar – kontynuował uśmiechając się i bębniąc pod stołem. – Doskonale.

Ale ja...

Ty, co ty?

Nie wiem...

Jakie nie wiem. Do diabła, co ty mówisz? Nie wiesz, jak roz­mawiać z taką cizią?! – Uśmiechnął się rozbawiony. – Nie obawiaj się. Powiesz jej prawdę, ni mniej ni więcej. Ona odpowie dziesięć, ty powiesz piętnaście. Czego się boisz? Że cię weźmie za stręczyciela?

Właśnie tak, za stręczyciela. Nie, nie to chciałem powiedzieć. Sam zresztą nie wiem... – odpowiedziałem zmieszany.

Nie udawaj teraz głupiego – zmienił głos, wyczuwało się słabą nutę zniecierpliwienia w jego zwykłej pewności siebie. Ręka poru­szyła się, jakby chciał dotknąć mojego ramienia, ale pozostała gdzie była. – Cóż w tym złego? Nie chcę cię zmuszać. Ale co w tym złego. Pójdziemy tam, ty zaczniesz rozmowę, potem mnie zaprowadzisz, po­czekasz na mnie i po wszystkim. To nie zajmie nawet całej godziny, sam zobaczysz. Zgoda?

Tak jest.


Chciał zjeść kolację przed powrotem do hotelu. Przy stole, w re­stauracji melancholijnie pustej, szybko zaspokoił głód niewielką ilo­ścią szynki i rosołu z jajkiem. Bawił się później winogronami, nie jedząc ich. Prawie nic nie mówił, myślami był gdzie indziej, papie­ros sam się dopalał w popielniczce. Nie interesowało go zbytnio, co ja wybrałem z karty. Zadał tylko kilka pytań.

Odżył dopiero w drodze powrotnej do hotelu. Słyszałem, jak pogwizdywał starą piosenkę, bambusowy pręt przecinał powietrze przed nami.

Niebo dojrzało przybierając ciemnozielony kolor, czerwonawe i szare mury wyrastały w oddali tworząc schodki na wzgórzu. Ale wszystko to, na co patrzyłem, wydawało się obce moim oczom. To były obrazy nie mojego świata, a nawet świata mi przeciwnego, ob­razy, które natychmiast znikały nie zostawiając śladu.

Chciał się jeszcze napić przed powrotem do pokoju i musiałem siedzieć razem z nim w barze. Chłopak za ladą baru rzucił nam przelotne spojrzenie, barykadując się za swoją gazetą.

W końcu zdobyłem się na pytanie:

Dlaczego mam iść po tę tam dopiero jutro, a nie dzisiaj? Nie byłoby lepiej teraz, jak już tu jesteśmy? Jutro musimy jechać dalej...

Sprzeciwił się głosem cienkim i dochodzącym jakby z oddali.

Nie, dziś wieczór nie. Wieczorem, nie. A poza tym nie jestem jeszcze gotowy. Muszę trochę pomyśleć. Wyruszymy jutro wieczorem. Ale po południu trochę sobie użyjemy w nowych ubraniach. Uwierz mi Jasiu: dobrze nam to zrobi.

Tak jest, proszę pana.

Na górze oprowadziłem go po pokoju, który w ciągu kilku minut ostukał i opanował za pomocą szybkich, badawczych uderzeń pręta. Duża paczka z nowymi ubraniami spoczywała na krześle zawinięta w grube zwoje wykwintnego papieru.

Otworzymy i przymierzymy jutro. Nie ma pośpiechu – powie­dział zmęczony. – Walizka jest na stole? To wszystko. Idź. Zawołam cię za pół godziny.

Czekałem siedząc na łóżku i w ubraniu, bo nie odważyłem się rozebrać. Kiedy mnie zawołał, był już w łóżku, w piżamie, zaś lewa ręka w rękawiczce znajdowała się na mankiecie prześcieradła. Zega­rek i popielniczka znajdowały się w zasięgu ręki.

Kupiłeś gazetę? Turyńską? Doskonale. Publikują w niej naj­piękniejsze w świecie ogłoszenia matrymonialne. Usiądź sobie wy­godnie – powiedział. – I czytaj szybko...

Wysoka, urzędniczka bankowa – zacząłem – z południa, trzydzieści dziewięć lat, wysportowana, materialnie niezależna, po­znałaby wysokiego...

Przeczytałem tak całe dwie i pół kolumny nie przerywając ani na chwilę, chociaż w ustach mi zaschło.

Palił słuchając uważnie. Co jakiś czas wybuchał krótkim śmie­chem, albo pomrukiwał niezrozumiale. Czasem dla odmiany potakiwał, wykrzywiał usta i dyrygował ręką w powietrzu, wyrażając swą ironiczną akceptację, bądź udawaną litość. Z powodu zbyt ostrego światła wypełniającego pokój jego twarz na tle białej poduszki zde­cydowanie posiniała.

Wytnij to dotyczące sympatycznej, dystyngowanej, metr pięć­dziesiąt, z artystycznym temperamentem – powiedział pod koniec. – Jest dobre. W mojej walizce, w wewnętrznej kieszeni, jest duża koperta. Włóż je tam. Mam ich setki. Zbieram te dowcipniejsze. Jak się jest w złym humorze, to nie ma nic lepszego, jak kazać je sobie poczytać!

Wykonałem polecenie i zatrzymałem się na chwilę w nogach łóżka. Dał się słyszeć hałas windy za ścianą oraz gwar rozmów, które szybko ucichły.

Idź już, Jasiu. Dobranoc – powiedział zasmucony. – Albo nie, nie, jeszcze nie. Byłbym zapomniał: mój dobry uczynek...

Kazał sobie podać teczkę zawierającą koperty i papier firmowy hotelu.

Masz pióro?

Oparł teczkę na kolanach i podtrzymując ją dłonią w rękawiczce położył na niej kartkę papieru. Następnie prześledziwszy starannie jej brzegi za pomocą prawego palca wskazującego, zaczął pisać. Po­woli, wielkimi i oddzielonymi literami, najpierw duże G, później ó, w, n...

Mało brakowało, a brzuszek ostatniej litery wyszedłby mu poza kartkę.

To dla ciotki. Pamiętasz moją kuzynkę ciotkę? – zapytał od­dając mi teczkę. – Nie gorsz się, ona zdążyła się przyzwyczaić. Nawet ją to bawi. Udaje, że się gorszy, a później skarży się przed Baronem – oby się wściekł! Pamiętaj, żebyśmy jutro wysłali. Podyktuję ci ad­res.

Gdy pisałem, zdobył się na jedno jeszcze parsknięcie śmiechem, ale tym razem był to śmiech raczej zimny.

A teraz idź. Śpij dobrze, jeżeli możesz. – I unosząc leniwie dłoń w rękawiczce dodał: – Ja muszę się rozmontować. Gdybym tylko mógł tak odkręcić sobie głowę...

Jeżeli pan chce, to panu pomogę.

Nie bądź śmieszny! – wybuchnął nagle i niczym seria z kara­binu, a potem wycedził: – Przede wszystkim przestań być hipokrytą. Bo taki właśnie jesteś: hipokryta. Ty nie żyjesz, nie masz krwi, jesteś tylko workiem popiołu. Oto co znaczy te twoje dwadzieścia lat. A ja na to gwiżdżę, na ciebie i na tobie podobnych. Jesteście gbury, i nic innego, po uszy zatopieni w tym waszym niedzielnym, idiotycznym humanitaryzmie. Idź, idź chrapać. I tak cię już rozgryzłem. Wiem, że myślisz się uratować, nabierając wody w usta. Wynoś się stąd. I nie myśl, że możesz sobie teraz wyjść do miasta. Jak tylko zauważę, że wyszedłeś, to urządzę cię aż do końca twojej służby. A teraz zmykaj, pobudka o ósmej...

Zainkasowałem tę eksplozję słów bardziej zdumiony niż obra­żony. Oderwałem, jedna za drugą, moje stopy od podłogi i schroni­łem się w moim pokoju.

Było gorąco i czuło się stare, ciężkie powietrze. Otworzyłem okno. Poniżej – opuszczony zaułek pogrążony w ciemności. Ha­łasy miasta brzęczały wysokimi tonami, zaś te, pochodzące ze stacji, były bardziej suche i przenikliwe. Bolały mnie nogi, ale głowa wcale nie chciała spać. Oparty o parapet zapaliłem ostatniego papierosa usiłując nie myśleć o tym, jak bardzo jestem nikim.

*

Obudziłem się w środku nocy, gnębiony nie wiem jakim koszma­rem.

Światło w drugim pokoju, ciągle zapalone, pomogło mi przypo­mnieć sobie proporcje drzwi, położenie szafy. Podszedłem cicho na palcach, aby rzucić okiem.

Spał z rozrzuconymi rękami i nogami. Rodzaj białego pokrowca okrywał koniec uciętej lewej ręki. Bez osłony okularów, twarz wyda­wała się być zmasakrowaną maską.

Na stoliku, obok szklaneczki, stała butelka whisky. Środek na­senny, oczywiście.

Zakaszlałem, głośno przesunąłem krzesło. Nawet się nie poruszył.

Usiłując nie patrzeć na jego twarz, wszedłem do pokoju. W walizce zauważyłem sporą liczbę poprzekladanych bibułą krawatów. Na dnie, pod koszulami, sztywny trójkąt. Pistolet w futerale. Poza tym dwie butelki.

Czułem za plecami jego świszczący oddech.

W łazience, na krawędzi umywalki, zobaczyłem wszystkie jego rzeczy ułożone starannie w rzędzie. Szczoteczka i pasta do zębów, woda kolońska, mydło jeszcze w opakowaniu, dwie szczotki.

Powąchałem wodę kolońska i wyciągnąłem jednego papierosa z paczki zostawionej na stole.

Czułem się głupio i podle, ale jednocześnie wypełniała mnie idiotyczna radość z zemsty i tego lekceważącego gestu. Nie starczyło mi jednak odwagi na otwarcie paczki z nowymi ubraniami. Obok walizki zauważyłem jego dokumenty. Przeczytałem daty: wynikało, że ma trzydzieści dziewięć lat. I nazwisko: Fausto G.

Pozostałem przez chwilę w bezruchu wahając się pomiędzy chę­cią jeszcze jednego, męskiego spojrzenia na tę twarz, a iluzją wyma­zania, natychmiast i na zawsze, wszelkiego jej wspomnienia.

Zrezygnowałem. Z tchórzostwa.

Powróciwszy do mojego pokoju usiadłem na krawędzi łóżka trzy­mając w zagłębieniu dłoni mdłego papierosa bez smaku.

Słabe, metaliczne światło zarysowywało już kształt żaluzji. Pozba­wiony echa podwójny gwizd pociągu utonął w milczeniu.

W najodleglejszym kąciku nie uśpionej jeszcze świadomości zro­dziła się myśl: nie wytrzymam do końca.

Z zamkniętymi oczami wyciągnąłem się na ciepłej jeszcze po­duszce.


IV


Końcem pręta dotknął mankietów spodni, najpierw jednego, po­tem drugiego, śledząc ich ułożenie, aż do czubka butów.

Dobrze się układają? A może za krótkie?

Są idealne – odpowiedziałem.

Obrócił się wokół własnej osi. W słonecznym świetle wpada-jącym przez okno len stał się prawie oślepiająco biały. W czarnym krawacie, okularach i ze sztywną ręką trzymaną na wysokości żołądka, wydał mi się prawie nierealny. Jakby fotograficzny negatyw wytryskający z rzeczy tego świata, na ich pośmiewisko i dla uczynienia ich odle­głymi i płaskimi. Poruszył jeszcze plecami, dotknął końca rękawów, z których wychodziły mankiety błękitnej koszuli.

Jesteś pewny, że nie wyglądam jak lodziarz? Albo pielęgniarz? – wyprostował się zadowolony.

Idealnie do pana pasuje. Naprawdę.

Wykrzywił twarz.

Tak, ale ubranie z lnu powinno być trochę pomięte. Tego wymagają zasady.

Poszukał łóżka i położył się na nim, energicznie poruszając bio­drami oraz podkurczając i prostując szybko kolana, jakby jechał na rowerze.

A teraz? – zapytał wstając.

Bardzo dobrze.

Nie potrafisz powiedzieć nic innego?! – zaprotestował nieuf­nie.

Leży dobrze, jak mam to inaczej powiedzieć?

Idziemy – zadecydował. – Bez zwykłego opakowania w mun­dur będziesz zadowolony i ty. Pośpiesz się, wynośmy się stąd.

Tak jest.

Jego spokój i dobry humor były jedynie powierzchowne. Na­głe drgnięcia warg i wymuszona uprzejmość głosu zdradzały nie­pokój.

Mała szklaneczka i kawa i zaraz będziemy gotowi na wszystko! – zaśmiał się, kiedy oczekiwaliśmy na windę.

Kwadrans potem wspinaliśmy się wzdłuż wąskiej uliczki równo­ległej do portu pomiędzy małymi, wilgotnymi i ciemnymi barami, wnękami sklepów, restauracyjkami, z których wydobywał się zapach przypalonego oleju. Na ziemi znajdowały się resztki warzyw i opako­wań pozostałych po porannym targu, zaś w górze widać było pasmo nieba przebiegające ukośnie między profilami dachów. Jakieś radio emitowało głosy i muzykę przez poczerniałe otwory okien. Obwie­szona aparatami fotograficznymi staruszka wyszła z bramy, ostrożnie popatrzyła na nas i zdecydowała się pozostać w swym schronieniu, masywna i pokręcona jak korzeń.

I nic?

Jeszcze nie. Tylko jakieś dwie, ale okropne – odpowiedzia­łem.

Może godzina nie ta... O tej godzinie ludzie jedzą. Może przy­szliśmy za wcześnie... – powątpiewał głośno.

Nie wydawało mi się, żeby to było pytanie, i dlatego milczałem. Zatrzymał się nagle.

Słuchaj no, w ten sposób nic nie osiągniemy. Jaki to ma sens! – orzekł dobitnie. – Znajdź mi bar. Będę tam czekał na ciebie. Ty zaś idź szukać. Jak coś znajdziesz, to wrócisz po mnie. Dobrze?

Może i tak będzie lepiej.

Zostawiłem go przy ladzie baru. Spocony i jakby wyzuty z sił stał tam z papierosem.

Nie targuj się. I od razu mów całą prawdę – zaznaczył jeszcze słabym głosem.

Przeszedłem wzdłuż całą ulicę przyśpieszając ciągle kroku z powodu wypełniającej mnie złości. Poprzez strome i ponure zaułki zbie­gające w stronę portu po mojej prawej stronie prześwitywały smugi dalekiego i wyblakłego morza.

Spośród wielu wybrałem bar, z którego dochodziła głośna mu­zyka. Zaraz po wejściu trzy albo cztery dziewczyny spojrzały na mnie jednoznacznie. Ale żadna z nich nie wydała mi się odpowiednia. Zaczekałem na pierwszy ruch ze strony którejś z nich.

Nagle moje podenerwowanie ustąpiło miejsca pewności i zdecy­dowaniu oraz ambicji niepopełnienia błędu.


Powtarzam panu: przyszła tutaj specjalnie. Ma na imię Mirka, to popularne w tym fachu. Jedna z jej koleżanek odszukała ją i teraz jest tutaj, aby się panu pokazać. Czeka. Jest w jednej z bram na ulicy, jakieś dwadzieścia metrów stąd.

To ta z wczoraj? Jesteś pewny?

Tak, to ta z wczoraj – skłamałem.

Dobrze, dobrze. To chodźmy – westchnął zmęczony.

Milczał przez całą drogę i nawet kiedy wąskimi schodami wspi­naliśmy się na drugie piętro. Poprzez ściany przenikały stłumione głosy.

Musiałem sporo jej obiecać – zaznaczyłem i podałem sumę.

Gniewnym gestem zbył moje słowa.

To tutaj. Tu nie ma innych drzwi – zatrzymałem się.

Chwileczkę – wykonał gwałtowny ruch i z kieszeni wydobył białą rękawiczkę, którą błyskawicznie założył na lewą rękę wygładza­jąc nerwowo każdy palec.

Prezentuję się dobrze? No mówże...

Ależ, tak. Oczywiście.

To nieprawda. Jest za gorąco – odpowiedział sobie dopro­wadzony do ostateczności. – Ta cholerna chusteczka, dlaczego nie chce się wyjąć z kieszeni?! Dzwoń! Na co czekasz, dzwoń!

Usiłował wytrzeć sobie pot.

Kobieta, która otworzyła drzwi, spojrzała na nas nieufnie. Poczu­liśmy jej ciężki zapach.

Poczekasz tutaj? – zapytała wskazując mi kuchnię. I po chwili, podnosząc głos, odezwała się: – Barbaro, jesteś tam? Chodź tutaj i dotrzymaj towarzystwa temu przystojnemu panu...

Usiadłem obok stołu naprzeciw starannie wyczyszczonej ku­chenki gazowej. Promienie słońca odbijały się od metalowych przed­miotów znajdujących się w kuchni. Usłyszałem głuche uderzenie do­biegające z drugiego pokoju: pewnie potrącił jakiś mebel.

Z balkonu ktoś mnie śledził i natychmiast dostrzegłem połowę twarzy rozebranej do pasa dziewczynki.

Podeszła nieufnie z ramionami założonymi za plecy.

Przyniosłeś mi loda? – zapytała.

Nie wiedziałem, że cię tutaj spotkam – uśmiechnąłem się. – Ale przyniosę ci loda następnym razem. Jutro.

Wszyscy tak mówią, ale gdyby nie moja mama, to nigdy nie jadłabym lodów – zaprotestowała nadąsana.

Zakołysała się ciężko na nogach, ale zaraz potem przełamała nie­ufność i zbliżyła się do stołu opierając na jego blacie podbródek i palce dłoni. Pachniała talkiem.

Wiesz, że we wrześniu zobaczę jaszczurki?

Naprawdę?

Naprawdę. Nie kłamię. We wrześniu – kontynuowała – po­jedziemy nad morze. Ale nad morze daleko stąd, nie nad to tutaj, co jest takie brudne. Pojedziemy do kraju, gdzie mury są pełne jasz­czurek.

To świetnie. A co zrobisz z jaszczurkami?

Nic – odparła i uśmiechając się dodała: – One nie dadzą się złapać.

Czasem się dają. I wtedy możesz taką wziąć, przywiązać ta­siemką i wyprowadzić na spacer.

Jesteś głupi – obraziła się. – Jaszczurki nie dają się przywią­zać, to nie są psy.

No tak, to prawda.

Nie mów mamie, że nazwałam ciebie głupim. Obiecasz, że jej tego nie powiesz?

Nie powiem.

Przysięgasz z ręką na sercu?

Przysięgam.

W przypływie nagłej przyjaźni i chcąc mnie przeprosić zaczęła przewracać oczami i kręcić głową.

Jak mi dasz pięćdziesiąt lirów, to pokażę ci strupka – zapro­ponowała unosząc kolano przykryte plastrem.

Nie możesz odrywać plastra, bo się nie zagoi – orzekłem.

Dzisiaj na podwórku dwa razy go oderwałam. Za dziesięć li­rów. Ale za drugim razem jeden popatrzył, a potem uciekł i nie dał mi pieniędzy. Nie będę się z nim więcej bawiła.

Zapaliłem papierosa, ona zaś poderwała się i zaczęła szukać po kuchni, aż znalazła mi małą popielniczkę.

Mama krzyczy, jak widzi nieporządek – wyjaśniła opierając znowu podbródek o blat stołu. – I wiesz, co jeszcze mówi? Że wszy­scy mężczyźni są łajdakami.

Ach tak, rozumiem...

Zawsze tak mówi. Wszyscy są łajdakami. I mówi też: ty je­steś Barbara, ale jak urośniesz to żadną świętą chyba nie zostaniesz! Śmiać mi się chce.

Barbara to ładne imię.

Mnie się podoba bardziej Maria, wiesz? Po śmierci będę Matką Boską, ale taką prawdziwą, nie figurką... – Delikatnie podra­pała się czubkiem palca po brzuchu. – Komar ugryzł mnie w nocy. Tutaj, widzisz? – rzuciła, wychylając się nieco.

Nie.

A jednak mnie ugryzł. Kiedy mnie gryzą, mama smaruje mnie kremem. Takim zimnym kremem, od którego dreszcze mnie prze­chodzą.

To nie drap się.

A właśnie, że będę się drapała – odparła i pokazała mi język.

Jak się będziesz tak zachowywała, to nie zostaniesz Matką Bo­ską – skwitowałem.

A właśnie, że zostanę – odparła tupiąc nogą. – Jak już umrę. A kiedy ty umrzesz?

Nie wiem – uśmiechnąłem się.

Ty nie jesteś na tyle stary, żeby już umrzeć – stwierdziła.

Wyciągnąłem rękę chcąc ją pogłaskać, ale ona natychmiast od­skoczyła w tył.

I zrobię dużo cudów! – wykrzyknęła. – Jak tylko zostanę mianowana Matką Boską, zobaczysz ile cudów zrobię!

Doskonale.

Sto milionów cudów. Pokryją mnie złotem i będę miała wokół siebie sto świętych – opowiadała dalej, zaczynając znowu się kręcić i wytrzeszczać oczy.

Oczywiście – zgodziłem się.

A mężczyzn, tych łajdaków, wyślę wszystkich do piekła – za­kończyła zadowolona.

Nawet mnie?

Nie wiem – przyznała kręcąc noskiem. – Ale ty nie przynio­słeś mi loda...

Wstałem, a ona natychmiast uciekła w stronę drzwi balkonu.

Idziesz już?

Jeszcze nie.

Zrobiłem dwa kroki chcąc usłyszeć cokolwiek z tamtego pokoju.

Drzwi są zamknięte na klucz, na klucz, na klucz – śpiewnie rzuciła dziewczynka śmiejąc się do tego.

No tak.

Moja mama zawsze zamyka drzwi na klucz, jeżeli jest jakiś pan. Ty przyszedłeś z tym panem?

Tak.

No to musisz poczekać, aż mama wyjdzie. Jak chcesz, to za­cznę krzyczeć. Jak krzyczę, to mama zawsze wychodzi.

Nie. – Usiadłem. – Bądźmy lepiej grzeczni.

Podeszła znowu do stołu i stała tak w smudze światła, która oświe­tlała teraz jej krótkie, jasne warkoczyki.

Chodzisz do przedszkola? – przyszło mi na myśl pytanie.

Chodzę, ale często choruję. Kiedy choruję, to mam zawsze gorączkę – odpowiedziała jakoś opornie. – Moja mama nie chce mnie tam więcej posyłać. Mówi, że w tym roku zostanę z babcią. Ale mnie się nie podoba ta babcia, wiesz?

Rozumiem – odparłem.

No właśnie. Ona jest stara, modli się, modli się i nic nie ro­zumie. Nigdy mi nic nie podarowała. I zawsze płacze. Moja mama za to kupuje mi dużo lalek. Wiesz, ile? Spróbuj odgadnąć...

Nie wiem. Dziesięć, powiedzmy – zaryzykowałem.

Piętnaście! – wykrzyknęła śmiejąc się. – Nikomu nie udaje się odgadnąć, nigdy. I mam też lalkę taką ogromną, większą niż ja. I jedną z ciemnymi włosami, całkiem czarną, ale ta mi się nie podoba i nie liczę jej. Nigdy nie śpię z tą czarną...

Usłyszałem odgłos wody, echo jakiegoś słowa i kobieta wyszła wzdychając.

Barbaro, idź na balkon – powiedziała.

Nie i nie – odpowiedziała dziewczynka.

Ty także chcesz kawy? – zaproponowała kobieta nie patrząc na mnie i krzątając się wokół kuchenki gazowej. – Powiedz no, ten twój przyjaciel nie jest może trochę zbyt nerwowy? Rozumiesz...

Jest tylko trochę dziwny – odpowiedziałem.

Jeszcze jak dziwny, biedny człowiek – orzekła przygotowując maszynkę do kawy. Miała ręce duże i blade, niepolakierowane pa­znokcie. – To wielki pan. Można o nim wszystko powiedzieć, ale to wielki pan. I nadziany, chcę powiedzieć: bogaty. Barbaro, idź na balkon!

Nie – odpowiedziała zaczepnie dziewczynka otrząsając się. – Zostanę tutaj i już.

Idź, bo zawołam czarodzieja – gderała kobieta.

Miała wydatne pośladki, a pełne i zaczerwienione ramiona wysta­wały ze szlafroka. Dziewczynka powolutku wycofała się aż do progu balkonu.

Nie wierzę już w czarodzieja. Ani w Babę Jagę. Nie wierzę i już! – krzyknęła pozostając tak z otwartą buzią.

A ty nie zabawisz się ze mną, paniczu? – odwracając się rzu­ciła z uśmiechem kobieta, patrząc na mnie tym swoim czarnym, kry­tycznym spojrzeniem. – Tylko dziesięć minut, co? A może wstydzisz się twojego przyjaciela?

Dzisiaj nie – odparłem zmieszany.

Jak chcesz. Ale robisz błąd. Nawet i ty jesteś małostkowy... Ja nie należę do tych co nalegają – zaśmiała się słabo. – Oto i twoja kawa. Tą maszynką można zrobić tylko półtorej filiżanki. Wystarczy ci pół?

Wystarczy, dziękuję.

Zaniosę mu do pokoju. Cóż, jak nie chcesz się zabawić, to zbierajcie się szybko. A ty, Barbaro, nie ruszaj się stąd i żadnych krzyków, bo inaczej dziś wieczór nie będzie telewizji... – Odwróciła się w drzwiach i ściszając głos dodała: – On nie został ranny na wojnie, prawda? Za młody. Co mu się stało? Zresztą to nieważne, cholerny świat. Dlaczego się nie żeni? Ma pewnie ładną rentę?

Na koniec chciałem podać rękę dziewczynce, ale ta zamknęła oszklone drzwi balkonu i nadąsana patrzyła na mnie stamtąd w mil­czeniu.


Maszerowaliśmy już długo. On, nie zwracając uwagi na upał, trzy­mał wysoko uniesioną twarz, a bambusowy pręt nie przed sobą, lecz mocno ściśnięty pod pachą.

Nie miałem ochoty na rozmowę. Od czasu do czasu bawiłem się obserwując ludzi w pośpiechu ustępujących nam miejsca na chod­niku i klejących się do muru. Obeszliśmy wokoło wielki, prostokątny plac z mizernymi trawnikami pośrodku. Byłem wypompowany i na­wet hałas uliczny przechodził mi mimo uszu.

W tym odrętwieniu przypomniałem sobie pistolet znajdujący się w walizce: dlaczego właściwie nie miałby się zastrzelić w tych dniach – któż wie, co mu chodzi po głowie...

Dlaczego pan się nie ożeni? – zapytałem, kiedy usiedliśmy w końcu, by zjeść lody.

Że jak? – obruszył się, ale natychmiast powrócił do normal­nego opanowania i gotowy do ataku. – Co ci strzeliło do głowy? Zwariowałeś?!

Tak tylko mówiłem. To byłoby logiczne.

Logiczne! – uśmiechnął się złośliwie, odsłaniając zęby. – To jest bez sensu. Ożenić się. Jesteś taki sam jak moja kuzynka...

Nie rozumiem, dlaczego.

Miłość to nie chleb z masłem. Małżeństwo ma swoje dobre strony. Lepiej się ożenić, niż powiesić – kontynuował kpiąc sobie ze mnie. – Wykapana kuzynka: nic, tylko głupie przysłowia. Ale ona ma sześćdziesiąt lat, nie wstyd ci?

Puchar z lodami wsunął sobie pomiędzy lekko zagięte palce lewej dłoni, z której zdjął już białą rękawiczkę. Przerwał mieszanie lodów łyżeczką.

Że też właśnie mnie musiał przytrafić się młodzieniec przy­zwoity i staroświecki – westchnął.

Nie jestem staroświecki, bo potrafię myśleć. A przynajmniej tak mi się wydaje. To wszystko – nasunęło mi się w odpowiedzi.

Myślisz ergo nudzisz. Byłoby lepiej, gdyby ci brakowało piątej klepki – uśmiechnął się oschle. – Wolałbym zwykłego analfabetę, albo nawet jakiegoś dziwaka. A tymczasem przysyłają mi myśliciela, który jak tylko otworzy usta, to od razu wypowiada stek bzdur.

Wolałem przemilczeć. Dwaj młodzieńcy siedzący przy sąsied-nim stole podnieśli głowy znad swoich napojów ze słomkami i wytężyli słuch.

Mimo wszystko nie brakuje na świecie przyzwoitych dziew­czyn... – podjąłem.

Ach tak? Trzymajcie je więc sobie, cieszcie się nimi – prze­rwał mi nie zniżając głosu.

Żeby znaleźć tę właściwą, nie trzeba pisać ogłoszeń do gazety – nie potrafiłem się powstrzymać.

Niezapalony jeszcze papieros trzymany pomiędzy kciukiem i pal­cem wskazującym drżał mu nerwowo.

Mówisz tak, bo widziałeś mnie napalonego – powiedział po chwili starannie dobierając słowa. – Możesz sobie myśleć, co chcesz, masz do tego prawo. Jeżeli cię to interesuję, to ci powiem, że ten typ kobiet zawsze tak wpływa na mnie. Było lepiej, kiedy istniały tu domy publiczne. Ale co ty o tym możesz wiedzieć... Och, ten nasz kraj! Wszystko śmiechu warte. Kiedy już nic nie funkcjonuje, to co się postanawia? Zamknąć burdeliki – jedyną instytucję użyteczności publicznej, jaka jeszcze pozostawała!

Dwaj młodzieńcy od sąsiedniego stołu usiedli bokiem, aby nas lepiej widzieć. Śmiali się.

Wiesz, dlaczego jeszcze się nie zabiłem? – zapytał.

Nie, proszę pana.

Bo nawet umierając nikomu nie zrobiłbym na złość! – wy­krzyknął ostro. I zaraz dodał: – Co za świństwo te lody. Jak tylko wyjedzie się z Turynu, desery są tragiczne. Nawet ptysie nie są dobre. Zapisz to w swoim dzienniku.

Pan nigdy nie umrze – powiedziałem.

Proszę?

Wiem, że wydaje się to głupie. Ale to mi przyszło na myśl. Nie wiem dlaczego. Wydaje mi się, jakby pan nigdy nie miał umrzeć – wyjaśniłem zakłopotany.

Co za komplement i jakie życzenie! – zaśmiał się zmieszany. – A może ty przynosisz nieszczęście, Jasiu?

Widziałem pistolet – wyznałem szeptem.

Podskoczył na krześle.

Tak jest, proszę pana. Dzisiaj w nocy, kiedy pan spał. Zajrzałem do pana walizki i widziałem pistolet.

Przytaknął opuszczając twarz.

Podły bękarcie – mruknął.

Przykro mi, że grzebałem w pana rzeczach, ale nie było w tym nic nagannego... – nie poddawałem się.

Przeklęty zdrajco, nikczemniku – ciągnął opanowując atak duszności. Prawa ręka chwyciła brzeg obrusu i zaczęła go miąć.

Może mnie pan nazywać, jak chce – broniłem się starając się opanować drżenie głosu. – Ale wcale nie żałuję, że to zrobiłem. Ja też za coś tu odpowiadam...

Ty za nic nie odpowiadasz, nie masz żadnego prawa. Żadnego! – wykrzyknął przenikliwie. – Już ja cię urządzę. Narobię ci teraz koło tyłka.

Zrobi pan, jak uważa – podjąłem jeszcze jedną próbę. – Ja nie jestem ani pana służącym, ani jakimś piorunochronem. Nie muszę wytrzymywać tego wszystkiego.

Uśmiechnął się subtelnie.

Jeszcze pocierpisz – powiedział, dobitnie wypowiadając sy­laby – i to jak pocierpisz. Już ja się tym zajmę. Masz tylko jedną drogę odwrotu. Wiesz jaką? Uciekać, wziąć nogi za pas.

To nie w moim stylu.

A właśnie że tak, idioto. No, wstawaj, uciekaj, bierz nogi za pas. Pokaż, że cię na to stać. Przysięgam, że nie zacznę krzyczeć. Nie będę biegł za tobą. Kelnerka!

Wymachiwał prętem. Dwaj młodzieńcy patrzyli teraz na nas uważ­nie, nie wiedząc, czy się śmiać ze mnie, czy też współczuć. Pręt opadł na stół.

No odważ się, na co czekasz? Ruszaj. Myślisz, że jesteś nie­zbędny? Jesteś mi potrzebny jak zmarłemu kadzidło, zmykaj.

Nie zrobię czegoś tak podłego.

To żadna podłość, to raczej odwaga, czyli rzecz, o której nigdy nic nie słyszałeś. Tobie wystarczy Tak jest, proszę pana. I grzebanie w rzeczach, jak te służące złodziejki. A zatem: uciekasz czy nie?

Nie.

Wiem, co myślisz. Że uciekniesz, kiedy będzie ci się podobało. Oto co myślisz...

Skoro tak się panu wydaje.

Zaśmiał się z trudem, konwulsyjnie.

Ty biedny durniu. Wyprzedzam cię o tysiąc myśli. A zatem uważaj, bo może się zdarzyć, że mnie to przyjdzie do głowy wcze­śniej niż tobie, i wtedy będziesz musiał biec za mną z językiem na wierzchu.

Nic więcej nie powiedziałem rozdarty pomiędzy złością na siebie, że posunąłem się za daleko, a cierpkim zadowoleniem, że udało mi się w końcu coś powiedzieć. On zaś wymachiwał prętem i z trudem oddychał.

Dwaj młodzieńcy wstali. Przed odejściem rzucili nam powłóczyste spojrzenia. Odpowiedziałem obraźliwym gestem dłoni, co skłoniło ich do natychmiastowego udania się w stronę parku. Słyszałem, jak śmiali się w oddali.

Musimy wracać do hotelu, żeby zabrać walizki – zdecydowa­łem się powiedzieć po chwili.

Wstał. Ruszyliśmy szybkim krokiem, niezdolni do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa.

Był bardzo zmęczony, głowę miał ciężką i rozpaloną, ale nie zwal­niał. Jego ramię wsunięte pod moje zaczęło wywoływać we mnie – jak zawsze do tej pory w takiej sytuacji – uczucie rozpaczliwej li­tości, ale udało mi się obronić i wyzwolić od tego uczucia, chociaż wstydziłem się niejasnych motywów tego oporu.

Na zatłoczonym skrzyżowaniu wpadliśmy jeden na drugiego, ale nie obrzucił mnie ani przekleństwem, ani nawet wymówką. Nie mia­łem odwagi, by go przeprosić.

Miasto było teraz pogrążone w większym hałasie przecho-dzącym w długi i męczący pomruk. Powietrze późnego popołudnia, ciągle jeszcze gęste i rozgrzane, otumaniało pomimo elektryzującej blisko­ści wieczoru dającej się zauważyć w ruchach i gestach każdego prze­chodnia. Przemierzając podcienia zdałem sobie sprawę, że patrzę chciwie na wielkie, kolorowe plakaty filmowe przedsta-wiające mglisty i ziarnisty zarys kobiety z karabinem maszynowym, na tle falującego żółtego zarysu przysadzistej pagody.

On pogwizdywał zaciskając usta i wysuwając podbródek. Później przestał i rozległ się bezgłośny śmiech, który utonął w jego piersiach.

Poprzez mury i głuchą masę miasta torował sobie drogę głos syreny portowej.


W hotelowym barze usiadł na wysokim krześle i zaczął uderzać lewą dłonią o ladę dając wyraz swego milczącego niezadowolenia z powodu nieobecności kelnerów. Poprzez odległe okno wpadały ostatnie promienie słoneczne i odbijały się wyraźnie w jego okula­rach, czole i włosach.

Opróżnij pokoje – powiedział, jak tylko podano mu szklankę whisky. – Ja zostanę tutaj, aż do odjazdu pociągu. Ty rób, co chcesz.

Ręka mu drżała. Wypił pierwszego łyka ze źle kontrolowaną łap­czywością. Plecy pokrywały przecinające się fałdy lnianego ubrania.

Z pustą głową opadłem na fotel w sali obok.


V


...może to wszystkiemu winna jest moja skromność. Oszukiwanie siebie samych jest bezsensowne i do niczego nie prowadzi. A zatem z konieczności muszę obwiniać moją skromność, to jest moją mier­notę... Bo w przeciwnym razie zrozumiałbym. Nawet jego najabsurdalniejsze, wrogie, gwałtowne słowa zdołałyby wywołać coś we mnie – szczere zrozumienie albo prawdziwy opór. Ale w żadnym wypadku litość – bo litość przychodzi, odchodzi i nic po niej nie zostaje. Tylko inny sposób pojmowania świata i życia, inne widzenie życia w jego najgłębszych wymiarach, naigrywanie się z tego życia, śmia­nie się z tego życia i wraz z tym życiem, z powodu jego dobra i zła, tak jak on potrafi to czynić, chociaż w bardzo okrutny sposób... Może rzeczywiście jestem tylko biednym, szarym człowiekiem, który wegetuje dzięki jałmużnie zebranej przez rozum i nie doświadcza głębokich i perfidnych wzlotów młodzieńczego wieku...

Tak myślałem, siedząc w mknącym poprzez noc pociągu. On spał w swoim kącie. Pochylona głowa podskakiwała wskutek szarpnięć wagonu, lewa ręka spoczywała na brzuchu. Wypił za dużo – pił aż do godziny odjazdu pociągu – i jak tylko wsiadł do pociągu, zażył kilka pastylek.

Przenikliwe gwizdy dochodzące od czoła pociągu przerywały czarną ciszę nocy.

Spojrzałem na niego z głębokim wyrzutem, czując przy tym jakiś dziwny podziw dla tych blizn i zagłębień na jego twarzy, perfekcyj­nego węzła krawatu, słabo zauważalnego pulsu prawej dłoni, lekkiej linii założonych na siebie nóg. Nawet ruch pociągu dodawał mu powabu kołysząc go łagodnie i zdałem sobie sprawę, że ten powab stanowił doskonały pokrowiec dla pełnego rozpaczy szału, który go wypełniał.

Zazdrościłem mu niejasno tego, jakim udało mu się stać.

Przypomniały mi się w tym momencie niektóre jego złośliwe słowa oraz obraźliwe zachowania i w końcu je zrozumiałem. Jakże komiczne, jakże przeniknięte różnymi echami – aż zebrało mi się na śmiech tak, że musiałem zacisnąć mocno usta, aby nie wybuchnąć gwałtownym śmiechem wzbierającym w piersi.

Ciekawe, co wypełnia jego codzienne życie, w domu, z kuzynką, kotem, korytarzem, whisky w barku – pomyślałem jeszcze. Ale ża­den domysł nie wydał mi się stosowny. Nie potrafiłem go sobie wy­obrazić czy zobaczyć na jakiejś turyńskiej ulicy, placu czy nadbrzeżu Padu. Może i dla niego ta podróż oznaczała chwilową ucieczkę z przedsionka brukowanego przyzwyczajeniami piekła...

I wydało mi się rzeczą cudowną nic o tym nie wiedzieć.

Wyszedłem na korytarz. W ciemnej szybie odbijała się moja po­stać – figura o rozmytych konturach. Opierając się o okno usiło­wałem spojrzeć w noc, w tę czarną pustkę, która nagle na ułamek sekundy została rozerwana przez samotne mury, dachy, słupy, na­pisy, bramy poprzecinane intensywnym światłem, po czym wszystko to zniknęło.

Przylepiłem czoło do szyby i zobaczyłem w niej odbicie mo­jej powieki, błyszczącej i czarnej, zagłębienia delikatnej skóry, wil­goć oka szybko wyłaniającego się po każdym mrugnięciu powieki. Przypomniałem sobie jego postać w hotelowym łóżku, bez oku­larów, tę suchą, siną i chaotyczną plamę jego twarzy na tle po­duszki.

Po kolacji postanowiłem nie przebierać się jednak w mundur, bo nowe ubranie dodawało mi odwagi, a wspomnienie dopiero co stłumionego śmiechu sprawiało, że czułem się dobrze.

Pomyślałem, że później – może w Rzymie – powinienem po­wiedzieć mu coś miłego. Być może jakaś nadzwyczajna uprzejmość pomogłaby tak mnie, jak i jemu. Nic nie przyszło mi do głowy, ani gest, ani jakieś słowo, ale już samo to niekonkretne jeszcze postano­wienie dodawało mi animuszu.

Tak, uprzejmość i może nawet jeszcze trochę dowcipu – oto co powinienem mieć na uwadze dla ułatwienia naszej podróży.

W pociągu było mało podróżnych, zaledwie dwie lub trzy osoby w każdym przedziale i prawie wszyscy spali. Jedyna kobieta, w głębi, trzymała otwartą książkę. Zapach starego kurzu i świeżo naoliwio­nych metalowych części był nawet przyjemny. Pociąg miał się zatrzy­mać jeszcze dwa razy przed przyjazdem do Rzymu przewidzianym na wczesne godziny ranne.

Starałem się nie patrzeć na zegarek, zadowolony ze stanu zawie­szenia i owego zamknięcia w skorupce podróży, przeniknięty ideą miasta, do którego zmierzaliśmy i zanurzony w ciszy wyzwalającej z każdej potrzeby. W Rzymie napiszę co najmniej dwie pocztówki do domu, postanowiłem sobie.

Odwracając się popatrzyłem jeszcze na niego, nieruchomego w kącie, z prawą ręką zaciśniętą na rękawiczce lewej i podbródkiem kołyszącym się w takt jazdy pociągu. Wszystko wydało mi się na swoim miejscu i jakby wyniesione do wyższego porządku.


Obudził się z powodu gwałtowniejszego szarpnięcia wagonu. Ręka zaczęła natychmiast szukać papierosa.

Ej, Jasiu, żyjesz jeszcze? – ziewnął.

Prawie nic nie spałem.

Do cholery, pomyliłem się. Zażyłem witaminy, a nie środek nasenny. Musiałem za dużo wypić.

Oj, tak – zaśmiałem się.

Zaśmiał się i on przełykając ślinę, aby usunąć z ust gorzki smak.

A ty, spałeś?

Nie, ale czuję się dobrze. Nawet coś zjadłem. Mało ludzi, jest bardzo spokojnie.

Nawet za bardzo – przytaknął.

Na długo zatrzymamy się w Rzymie? Minęły już prawie dwa dni... – wypytywałem.

Nie wiem – westchnął. – Mam tam kuzyna księdza. Często pisze do mnie. Powinienem go odwiedzić. Minęliśmy już Pizę?

Jeszcze nie.

Wykrzywił znowu twarz, doprowadzając język i podniebienie do porządku.

Cukierek zrobiłby mi dobrze. Ale w zastępstwie... – stwierdził wydobywając buteleczkę z kieszeni i dodając zaraz uprzejmie: – Najpierw ty.

Dziękuję.

Krzyżujące się linie światła przecinały ciemność, pewnie zbliżali­śmy się do Pizy. Po sąsiednim torze przemknął pociąg w przeciwnym kierunku, posyłając burzę świetlistych kolorów.

Swego czasu miałem dziewczynę o ogromnych piersiach, jak dynie – mruczał jakby zagniewany. – Kiedy spaliśmy razem, ona odwracając się nokautowała mnie raz jednym, raz drugim cyckiem. Wyobrażasz to sobie?' I takie właśnie powinno być życie!

Zaczęliśmy się śmiać. Napił się jeszcze, podał mi buteleczkę i kiedy mu ją oddałem, włożył ją do kieszeni.

Tak mówił mój pułkownik. To jego własne słowa, przysięgam. Kiedy był na wojnie, w Afryce czy też w Rosji, nie pamiętam już, bę­dąc jeszcze porucznikiem i po uszy w pokerowych długach, chętnie zgłaszał się do najcudaczniejszych akcji. Za każdą taką akcję dawano nagrodę, czyli pieniądze, wypłacane natychmiast, jeżeli wracało się żywym. On niby umierał ze strachu, ale nie mógł żyć bez pokera. I tym sposobem został dwukrotnie odznaczony srebrnym medalem i otrzymał awans!

Pociąg zwalniał wjeżdżając do Pizy. Noc rozerwała się w odłam­kach światła, które w końcu zaczęło biec razem z nami, stając się coraz to gęściejsze i uporządkowane. Pośrodku ponurej doliny ogromny, czerwony dym z huty czy też może cementowni oświetlał ostre żebra wzgórz.

Tak, takie powinno być życie – westchnął jeszcze przysypiając jakby wbrew woli i z drżącymi ustami.


Człowiek, który wsiadł do pociągu w Pizie, miał nową walizkę. Był wysoki, posunięty w latach i miał siwe włosy.

Usiadł i przed rozłożeniem gazety rozesłał wokoło uprzejmy uśmiech.

Mamy gości, Jasiu – odezwał się mój towarzysz podróży.

Tamten podniósł wzrok i znad gazety uśmiechnął się nieco szcze­rzej.

Widziałem, że przedział był prawie pusty – powiedział grzecz­nie. – Ale jeżeli przeszkadzam...

Ależ proszę pana – uśmiechnął się – proszę się rozgościć. Zechce się pan z nami napić?

Proszę? – wyszeptał przybysz.

Wyciągnął butelkę.

Powtarzam: czy zechce się pan z nami napić? Jakby nie patrzeć jesteśmy przecież teraz w gościnnej Toskanii – dodał nie zmieniając tonu.

Nie, nie, prawdę mówiąc... – zaczął tamten, spoglądając na nas badawczo. – Wie pan, wydaje mi się, że pańska butelka jest prawie pusta. Dziękuję, ale nie chciałbym...

Nadużyć gościnności, tak? – dopowiedział, nie zostawiając przybyszowi żadnej drogi odwrotu. – Mam zapasy w walizce, tej amunicji dla ust. I to wyłącznie dwunastoletnie gatunki!

Przybysz raz jeszcze podziękował, wziął butelkę, potrzymał przez chwilę w dłoni, mrugnął do mnie porozumiewawczo okiem i oddał dziękując.

Naprawdę doskonała – dodał.

Mój towarzysz wypił łyka.

Cóż, to oszust – zawyrokował.

Że jak, proszę pana? – zapytał przybysz.

Tak, mamy do czynienia z oszustem. Pewnie myśli, że może nas nabrać. Uważaj na niego, Jasiu... – uśmiechnął się smutno.

Przybysz lekko się obruszył, ale nic nie odpowiedział. Wrócił do swojej gazety.

Nie pozwól mu uciec, Jasiu. Bo jak nie, to Pan Oszust sobie pójdzie sądząc, że my jesteśmy pijani.

Dobrze, proszę pana.

Przybysz, niezdecydowany, złożył gazetę ze zmieszaną miną. Na­stępnie postukał się znacząco w głowę, rzucając mi pytające spojrze­nie.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

Musiałem znowu przyjąć butelkę i wypić ostatnie krople.

Zaledwie przybysz wykonał ruch chcąc się podnieść, jego prawa ręka pochwyciła go zmuszając do zajęcia poprzedniej pozycji.

Ależ mój panie – uśmiechnął się – nie odmówi pan chyba chwili rozmowy temu, tutaj obecnemu, złomowi. Ty, Jasiu, bądź grzeczny i wyjdź na korytarz...

Otworzyłem oszklone drzwi przedziału i oparłem się o nie z ze­wnątrz. Byłem lekko otumaniony, ale jednocześnie wypełniony jakąś nieokreśloną potrzebą ciała; nie wiem – śmiechu, słów, gestów...

Przybysz usiadł i przyjął pełną cierpliwości pozycję. Jego, przypo­minająca roztopione masło, twarz wyrażała pełną koncen-trację.

Czy pan był na wojnie? – padło pytanie.

Oczywiście. W Etiopii, a później...

A ja nie. Służba tylko w czasie pokoju – uśmiechnął się uno­sząc zdecydowanym gestem lewą rękę w rękawiczce na wysokość twa­rzy.

Nad jego wargą pojawiły się krople potu.

Proszę mi wybaczyć – podjął przybysz – szanuję bardzo pań­ską sytuację. Nie chciałbym jednak, żeby...

Nie dane mu było dokończyć:

Moją sytuację? Jaką sytuację? Czy ja jestem w jakiejś sytuacji, Jasiu?

Chciałem powiedzieć, że pana rozumiem. Proszę mi wierzyć. Jestem dostatecznie stary i widziałem już na tyle dużo, aby zrozu­mieć, iż...

Włoch, a do tego dostatecznie stary, i któż wie, jakie to świń­stwa robił po kryjomu. Czyż nie tak? Wszystko na raz, hopla! – zaśmiał się.

Śmiech ten jednak zaraz zniknął z jego ust, zamieniając się w pe­łen litości grymas.

Przybysz spojrzał na mnie usiłując znaleźć jakieś oparcie, ale ja wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się złośliwie. Straciłem kon­trolę nad moimi gestami i dziwiła mnie ich szybkość i bezczelność. Zapach whisky drażnił mi nos.

Proszę posłuchać – podjął tamten. – Nie znam pana, ale bardzo mi przykro. Jeżeli jednak pan pozwoli...

Na nic nie pozwalam.

Chciałem jedynie się przedstawić – zareagował łagodnie przybysz.

Ale ja wcale nie chcę znać pańskiego nieużytecznego imienia. Ostrzegam: lepiej niech pan go nie wymienia. Niech pan pozostanie anonimowy, tak będzie lepiej dla pana! – rzucił ostro.

Przybysz z trudem przywołał na twarz zalążek uśmiechu i podjął próbę zmiany tematu rozmowy:

No dobrze. Niech będzie, że to ja jestem tą prawdziwie nocną pana przygodą. Niespodzianki mogą być przyjemne...

Jasiu, ten pan domaga się niespodzianek! – rzucił kpiąco. I szybko dodał: – Panie Anonimie, zna pan Jasia? On jest szeroko znany jako postrach obojga mórz!

Zbliżył się do bladej twarzy przybysza na odległość zaledwie kilku centymetrów. Ten zaś, chcąc zyskać nieco przestrzeni, wyprostował się szybko.

Jestem pijany, ekscelencjo.

To nic, proszę się tym nie przejmować – ożywił się przybysz.

Nie zaszkodzi od czasu do czasu. Pozwala się wyładować. Zawsze mówiłem...

Pan nic nie mówił. Pan nie ma nic do powiedzenia.

Przybysz opadł na siedzenie z trudem usiłując zdobyć chociaż niewielki skrawek wolności.

Pozostawał w tej pozycji, a pomarszczone powieki drżały pozba­wione normalnej kontroli.

Ja zaś mogę coś powiedzieć. A wie pan co? – rzucił groźnie.

Że jesteśmy w świńskim kraju.

Świński jest cały ten świat, jeżeli już o to chodzi – przenikliwie zaśmiał się przybysz, oddychając z ulgą.

Niech będzie. Ale zwłaszcza ten kraj jest świński, bo wasza świńska rasa jest bardziej niewydarzona niż inne – rzucił z wysił­kiem.

Teraz rozumiem – przytaknął przybysz. – Nie jest pan Wło­chem i dlatego...

Dokładnie tak, nie jestem Włochem. Jestem jedynie turyńczy-kiem – podsumował zmęczony.

Podbródek drgał mu bezładnie. Przed wypowiedzeniem dalszych słów poruszył powoli prawą ręką i skurczył się w swoim kącie.

Umocujcie wysoko wasze sztandary, aby nie musiały wąchać smrodu waszych rąk – wykrztusił z trudem.

Wydawał się wyczerpany.

Przybysz zaczął się ostrożnie zbierać, w milczeniu wziął swoją wa­lizkę oraz gazetę i wyszedł na korytarz niespokojnym krokiem.

On zaś wyciągnął pustą butelkę w moim kierunku i wskazał na walizkę.

Wspiąłem się na siedzenie i zacząłem grzebać w walizce na oślep, aż znalazłem ostatnią butelkę whisky.

Idź sobie, Jasiu – zakaszlał, palce niepewnie ujęły metalową zakrętkę. – Idź i porozmawiaj sobie z kimś, jak się należy, gdzie indziej. Czyżby brakowało dziewczyn w tych przeklętych pociągach? Dla ciebie, ma się rozumieć. Ja chcę teraz spać...

Ubawiliśmy się – powiedziałem.

Jak mówisz? – uniósł twarz na chwilę i uśmiechnął się w ten swój obłąkany sposób. – Ach, tak!

Uciekł szybciej od zająca – podjąłem następną próbę – Tak, jak ten konduktor wczoraj. Co on też naopowiadał o tej podróży?

Zbył moją uwagę szerokim gestem w powietrzu.

Otwórz – podał mi butelkę.

A nie lepiej byłoby, gdyby pan...

Proszę cię – jego głos przeszedł w lament – otwórz. To wszystko. Żadnych kazań.

Odkręciłem i oddałem mu butelkę. Przycisnął ją sobie do piersi.

Jeszcze tu jesteś? Zmykajże. Muszę koniecznie się przespać, tylko tyle. A ty niczym się nie przejmuj, zrób mi tę przysługę...

Wróciłem na korytarz. W otaczającej czerni można było już do­strzec nieśmiałe zarysy i plamy pierwszego brzasku.

Opuściły mnie wszystkie złe nastroje, zaś mdły spokój osłabiał moje mięśnie i myśli.

Niedługo krajobraz przejdzie w szerokie, kobiece falowanie. Może zobaczę nieskrępowane konie i byki o długich rogach, na tle kwadratów pól. Na szczytach łagodnych wzgórz stożki słomy.

Głoski tworzące słowo Rzym ocierały się o moje podniebienie niczym rzadki kęsek o wybornym smaku.

Nie miałem więcej odwagi, aby się odwrócić i szpiegować go w przedziale.


VI


Burza wylewała jeszcze ostatnie strugi wody, ale błyskawice i grzmoty już się oddalały. Z okna hotelu zobaczyłem stróża par­kingu: okryty zaimprowizowanym płaszczem z folii biegł w pośpie­chu. Przycupnął w bramie, w której widać było nogi i buty stłoczo­nych ludzi szukających tam schronienia. Od czasu do czasu twarz ja­kiejś dziewczyny wychylała się z bramy, śmiejąc się i sprawdzając czy jeszcze pada. Żółte mury pokrywały szerokie plamy deszczu, bruk i pozbawioną symetrii linię dachów przecinały tu i tam drgające bi­cze srebra, zaś kanały wypełnione były fioletem.

Olbrzymi, kolorowy parasol na tarasie zachwiał się powoli i upadł pod ostatnim uderzeniem wiatru.

Mistrzu, nie przeczytałeś mi jeszcze horoskopu! – poskarżył się z łóżka.

Szare światło wypełniające pokój bezlitośnie ukazywało stare i zniszczone firanki oraz wiszące nad drzwiami zasłony w kwiaty, prawie całkiem wyblakłe. Łóżka, różnej wielkości, były z metalu. Dy­rekcja, po dłuższej i cierpkiej rozmowie telefonicznej, zezwoliła na ustawienie mizernego parawanu znajdującego się teraz pomiędzy łóżkami, który dodatkowo ograniczał wolną przestrzeń i zaciemniał pokój.

Wahania na rynku, zalecana ostrożność w kupnie i sprzedaży. Uczucia: podaj drugi policzek napastnikowi. Zdrowie: równowaga psychofizyczna – przeczytałem.

Nic tylko ich powiesić – gderał. – Dalej: Koziorożec...

Wielkie ambicje to nie dla was. Rozważcie dobrze każdy po­mysł, który przychodzi wam do głowy. Uczucia: zachowajcie spokój. Zdrowie: nie przemęczajcie się w pracy. Dlaczego właśnie Kozioro­żec, proszę pana?

To z powodu mojego kuzyna księdza – zażartował. – Ciągle pada?

Prawie przestało.

Szkoda. Te rzymskie burze: przechodzą prawie natychmiast. Poczekaj na mnie na dole. Zawołaj taksówkę. Załatwię ten problem kuzyna... – zaczął wstawać z łóżka.

Nie byłoby lepiej, gdybym zaczekał tutaj?

Cóż znowu. Znam ten zawszony kąt od zawsze. Nigdy nic tu nie zmieniają. Nawet dziury w dywanie są takie same. Idź na dół.

Talerz z jego kanapkami był ciągle jeszcze pełny, natomiast bu­telka Saint-Emilion prawie pusta.

Grupa starych Amerykanek wchodziła na klatkę schodową dru­giego piętra. Miały na głowie plastykowe kaptury, a na nogach prze­zroczyste woreczki. Śmiały się i łączyły w niewielkie grupki oglądając jakieś małe buteleczki, kolorowe chusteczki i dwie malowane muszle. Nawet i portier był stary. Bardzo wysoki, wydawał się oparty o nie­widzialne kule. Pomagając sobie palcem wydawał rozkazy pomocni­kowi, kwadratowemu i wąsiastemu młodzieńcowi w nowej liberii.

Na taksówkę trzeba było poczekać.

Kiedy on już zszedł, stary portier natychmiast ruszył w jego kie­runku, poruszając ramionami jak skrzydłami. Uścisnęli sobie dłonie i gwarzyli z uśmiechem igrającym na ustach.

Później wyszedł, by zaczerpnąć umytego deszczem powietrza.

Stary świntuch – rzucił z zadowoleniem. – Ma co naj­mniej sto lat. Jak mu się spodobasz, to możesz go poprosić nawet o gwiazdkę z nieba. W przeciwnym wypadku nawet łapówka nie po­może...

Chmury przesuwały się wysoko, odsłaniając skrawki nieba. Za­pach wody i mokrych opon samochodowych unosił się z bruku.

Taksówkarz, nie zwalniając ani na chwilę, skręcił w wąską uliczkę, później w następną. Bambusowy pręt dotknął jego pleców.

Jeżeli cię ktoś czasem solą w tyłek nie postrzelił, to jedź trochę wolniej – padło ostrzeżenie.

Oczywiście, proszę pana. Wszystko, co tylko pan sobie życzy! – zaśmiał się taksówkarz.

Miał duże, bezzębne usta, zaś nabrzmiały kark wylewał się z koł­nierzyka koszuli.

Jechał wzdłuż rzeki. Widać było burzącą się wodę, a miejscami nieruchome zatoczki piany. Korony drzew uginały się jeszcze od deszczu. Za mostem taksówka przecięła plac i skręciła w stromą ulicę.

Zrobiłbym lepiej zostawiając cię w hotelu albo posyłając na przechadzkę. Co ty tak właściwie masz wspólnego z moim kuzynem księdzem... – odezwał się.

Ależ nie, jadę z przyjemnością.

Ech, de gustibus! – westchnął ciężko. – Nie żeby był nie­sympatyczny. Wręcz przeciwnie: młody, bardzo wykształcony – istna studnia wiedzy. Ale zawsze to klecha...

Trochę świętości nigdy nie zaszkodzi – zaryzykował wtrącenie się kierowca.

Tak uważasz? – natychmiast zwrócił się w jego kierunku. – A wiesz, co ci powiem? Że aby się uświęcić, każdy makaroniarz po­winien przyjechać do Rzymu z pozwoleniem na odstrzał jednego rzymianina! I co ty na to?

Hmm – zaśmiał się taksówkarz, zdegustowany. – Ma pan na myśli ministrów, czy przeciętnych rzymian?

Do wyboru, kto się nawinie.

Rzym to duże miasto – odparł kierowca wzdychając posęp­nie.

Wielkie i zwodnicze – dodał.

Ja tam jestem ignorantem i nie kryję tego. Nie mogę Panu sprostać – odpowiedział taksówkarz patrząc na nas uważnie we wstecznym lusterku. Jego szczęka przeżuwała starannie słowa: – Ale swoje zdanie mam i wcale się go nie wstydzę.

Popatrz, popatrz.

A właśnie, że tak. Tyle tylko, że nauczyłem się trzymać język za zębami. Z przyzwoitości. Dlatego pewnych rzeczy już nie mówię.

Lepiej mieć zamknięte usta, niż oczy, szefie – padła mrożąca odpowiedź.

Wyjeżdżaliśmy ze skupiska ukośnie pobudowanych domów o ja­skrawych kolorach, oddzielonych pasmami ogrodów zawsze z jakimś drzewem pośrodku, do których prowadziły pretensjonalnie pomalo­wane bramy. Kościół w oddali, niski i nowy, zbudowany był z jasnego kamienia i miał niską dzwonnicę. Plac przed kościołem był suchy, jakby tutaj nie padało.

Naprawdę chce pan, abym tam poszedł? Mogę tutaj zaczekać. Jest nawet bar – odezwałem się.

Bar? To cud, od razu zamawiamy kawę. Żeby umyć sobie głos przed wodą święconą! – Podekscytował się. – Dlaczego miałbyś na mnie czekać? Lepiej będzie, jak pójdziesz ze mną. On może zwariować i chcieć mnie wyspowiadać. I jak wtedy ucieknę?!


Kawałek ogrodu za kościołem był absurdalny. Znajdowały się w nim pokryte żwirem poletka, na których spokojnie rosły sobie po­midory, i zagrzebane w ziemię wazony z różnymi kaktusami, wszystko w bezładzie. Przy murze znajdowała się pomalowana ławka, żelazny stół i olbrzymie geranium rozsadzające swoją skrzynię.

Usiądźmy tutaj – nieśmiałym gestem zaprosił ksiądz. – Tu jest chłodniej. Mówicie, że słyszeliście burzę? Ale u nas tylko pokro­piło. Zawsze tak jest.

Był wysoki i szczupły. Obaj byli do siebie podobni. Szybko wymienili pierwsze pozdrowienia i pytania. Towarzyszyły im słabe uśmiechy i rumieńce na policzkach księdza. On poruszył prętem, prawie dotykając jego kolan.

Och – zauważył – ty ciągle jeszcze zakładasz sutannę!

Nie, nie – ksiądz pośpieszył z odpowiedzią. – Mam także i zwykłe ubranie. Ale zakładam je jedynie do podróży. Wiesz, jak jest...

Nie wiem – odparł. – Dlaczego, wstydzisz się?

Ksiądz zaczerwienił się znowu.

Nie, ale chodzi o ludzi. Jestem jeszcze młody i źle by na mnie patrzyli. Lepiej tego uniknąć... – I po tych słowach zwrócił się do mnie, przymykając oczy: – A ty nie nazywaj mnie księdzem, ojcem czy wielebnością. Nazywaj mnie po prostu Fausto. Tak, tak, właśnie tak, jak jego. Jesteśmy prawie bliźniakami, wiesz? I mów mi na ty.

Uważaj z tymi bliźniakami – sprecyzował. – Ja jestem Wod­nikiem, a ty Koziorożcem.

Nie ma nawet dwudziestu dni różnicy między nami – uśmiechnął się ksiądz.

Według waszego kalendarza, ale nie według gwiazdozbiorów. – odparł, a ksiądz śmiał się jeszcze, nieco łagodniej, ciągle zapla­tając nerwowo ręce. – Ale gdzież to cię teraz znajduję, do licha?! Kilka miesięcy temu pisałeś do mnie z jakiegoś kolegium. Mylę się czy zostałeś zdegradowany do rangi proboszcza? Nie zostałeś uczo­nym? Co się stało?

Stara kobieta w kwiecistym kapeluszu podeszła skrzypiąc na żwi­rze i położyła na stole tacę. Butelka wody i trzy szklanki z esencją miętową na dnie.

Dziękuję pani, do jutra. Dziękuję za wszystko.

Proszę księdza, zrobiłam tak, jak ksiądz kazał. Ale w kuchni nie ma nic gotowego. Może chce ksiądz, bym zamówiła coś w mle­czarni? Nie zajmie mi to dużo czasu – odezwała się jeszcze kobieta.

Dziękuję pani, sam się tym zajmę. To nie jest takie ważne. Do widzenia, do jutra – zmieszany odpowiedział ksiądz.

Kto to jest? Twoja gospodyni? I mówisz do niej na pani? – natychmiast się zainteresował.

Cicho bądź – wyszeptał nerwowo ksiądz. – To dobra ko­bieta, naprawdę mi pomaga. Mieszka w pobliżu. Ja nie mam stałej gospodyni, muszę sam dbać o wszystko.

Hotel pierwszej kategorii, gratuluję.

Ale co ty, dobrze mi tutaj. To ja sam poprosiłem o przenie­sienie do parafii. Dzisiaj potrzeba bardziej czynu niż myślenia...

Miał głos niski i pokorny, z niespodziewanymi zmianami tonu i wysokimi nutami.

Wypiliśmy. Mięta była zbyt słodka, a woda prawie ciepła.

Nie słyszę kur...

Ależ Fausto, co się z tobą dzieje?! – zaśmiał się ksiądz zmie­szany. – O jakie kury ci chodzi?

Parafia znaczy także kury, to jest: co najmniej gospodyni i kury, no nie? – upierał się przy swoim. – A ja nie słyszę tutaj kur. I gdzież to cię zesłali... Bo jesteś na zesłaniu, prawda?

Przecież dopiero co wyjaśniałem ci, że... – zaczął ksiądz, ale szybko przerwał ciężko oddychając.

Ładnie tutaj – usiłowałem podtrzymać rozmowę.

Och, tak! – natychmiast podjął ksiądz. – A wieczorami widzę cały Rzym w dole. Spektakl, który nie przestaje mnie zdumiewać. Och, przepraszam, Fausto!

Przepraszam za co? – zabrzmiała spokojna odpowiedź. – Gwiżdżę na Rzym. Dla mnie to stolica Turcji.

Zawsze to samo – uśmiechnął się ksiądz zasłaniając sobie dło­nią usta. – Jakże się cieszę, że jesteś tutaj. Niech Bóg cię błogosławi, jesteś zawsze taki sam...

Ty zaś nie. Coś przeskrobałeś, mogę się założyć. Mnie mógłbyś przecież powiedzieć. W przeciwnym razie nie zesłaliby ciebie i nie pogrzebali za płotem.

Pogrzebali, zesłali, niby dlaczego? – Słabym głosem z wysił­kiem odparł ksiądz. – Czuję się tutaj dobrze. Wreszcie czuję się dobrze. Jestem do czegoś przydatny. Człowiek studiuje i studiuje, a wszystko to z powodu ambicji. Problemy zostają takie jak były, ludzkość zaś ciągle czeka. A zatem, w tej sytuacji, lepiej stać się uży­tecznym dla innych. Przepraszam, nie potrafię tego jasno wytłuma­czyć...

Ależ tłumaczysz jasno, i to jak jeszcze. A mimo wszystko głup­stwa gadasz. Być przydatnym, ludzkość, bliźni. Bajania starej panny. Iść na prowincję i zostać proboszczem – dopiero to znaczy w tej sytuacji to samo. Ale proboszczem jak się patrzy, z brzuchem, z willą, spiżarką pełną kiełbasy, i tak dalej.

Ksiądz ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał zmyć z twarzy nie wiedzieć jakie zmęczenie.

Chcesz znać prawdę, Fausto? – dodał po chwili półgłosem. – Zazdroszczę ci, zawsze ci zazdrościłem. Powiesz może, że bluźnię, ale tak myślę. Masz szczęście, bo twoje cierpienie jest zawsze z tobą, w każdej minucie. To ci dodaje sił, wyzwala. Przerwij mi, proszę, nie pozwól mi mówić.

A właśnie, że nie – westchnął głęboko. – Mów, mów...

Naprawdę nie robię nic złego? Nie chciałbym... Gdybyś tylko wiedział, dużo o tobie myślałem w tych latach...

Drżał prawie niezauważalnie. Jego uniesione ręce błądziły mię­dzy policzkami a skroniami.

Pomyślałem, że powinienem wstać, ale żwir nie pozwoliłby mi się oddalić w milczeniu tak, jakbym to chciał uczynić.

Odwagi, mów – uśmiechnął się spokojnie. – Nic już mnie nie dziwi. A zatem: słucham cię.

Nie mów tak – zasmucił się ksiądz. – Znam ciebie dobrze, usiłujesz się bronić tą pewnością siebie, ale tak naprawdę...

Co tak naprawdę? Odwagi.

Nie wiem, nic już nie wiem... – Ksiądz wydawał się poddawać. Był bardzo blady i widziałem, jak cienie sińców pod jego oczami drżały wraz z delikatnymi żyłkami. Jego głos przybrał jednak na sile, jakby w sobie samym szukał potwierdzenia:

Wydaje mi się, że twój krzyż może obdarzyć cię światłem. Że będzie, że może stać się racją twojego istnienia. To znaczy zbawie­niem. Ty jesteś zbawiony. I tego ci zazdroszczę. Bo zostało ci już wybaczone. Zazdroszczę szaleńcom, kretynom, chorym, niewinnym dzieciom. Tylko oni potrafią widzieć i rozumieć. Więcej niż ja.

On zapalił papierosa i trzymał go przyklejonego do wargi.

Wierzysz w diabła, kuzynie? – zapytał potem łagodnie.

Ksiądz poruszył się lekko. Ręce oderwały się od skroni, by zacząć pocierać oczy.

No tak, sam nie wiesz – kontynuował nie wyjmując papie­rosa z ust i zachowując kamienną twarz. – A powinieneś wierzyć. Jak długo świat bał się diabła, wszystko było inaczej. Istniały demony dobre i demony złe. Zbóje i policjanci – mówiąc inaczej, stara hi­storia. Że głupstwa plotę? Ale jak zniknęli ci źli, to i dobrzy stracili twarze. Jak nie ma diabła, to i nie ma cudów! A może się mylę?

Nie, Fausto, nie – mruknął ksiądz.

Powiesz, że rozumuję jak chłop, ale...

Właśnie te rozumowania są najtrudniejsze. I najbardziej bolą – odpowiedział wymijająco ksiądz.

A jak mi tak zazdrościsz, to mogę ci pomóc: mam pistolet w hotelu! – uśmiechnął się słodko.

Przestań, proszę cię.

Oczywiście, być ślepym to szczęście – przyznał, starannie wy­mawiając każde słowo. – A wiesz dlaczego? Bo się już nic więcej nie wyobraża. Przynajmniej ze mną tak jest. Nic sobie nie wyobra­żam i nic sobie nie przypominam. To wielka korzyść, prawie diaboliczna korzyść. Gdybym mógł zobaczyć znowu świat, teraz, w tej chwili, patrzyłbym jedynie na kamienie i pustynie. Na żadne drzewa czy zwierzęta. Ja także jestem kamieniem. I według ciebie za to miałbym być zbawiony i uzyskać przebaczenie? Posłuchaj, czasem moja czerń jest szczęśliwa. Przysięgam. Czuję się w niej doskonale. Rzadko, ale się zdarza. Trudno to wyjaśnić. Dobrze, już wystarczy! Widzisz, że i ja myślałem. Potrzeba było bomby wybuchającej w twarz, by zmusić do myślenia kapitana. Mówię za dużo? A ty, jeżeli masz taką ochotę na męczeństwo, to zostaw wszystko i jedź do Afryki. W świecie nie brakuje Afryk i różnych biednych wiosek. Stworzo­nych jakby specjalnie dla zbawienia i pocieszenia waszych umęczo­nych dusz...

Ruchem wargi wyrzucił niedopałek papierosa.

Tu jest moja Afryka. Wystarczy dobrze przyjrzeć się rzeczom, rozejrzeć się. Gdybym wiedział... Nie pozwól mi mówić. Nie mogę się tak osłabiać – głęboko westchnął ksiądz.

Automatycznie usiłowałem obrócić się na ławce, aby choć na chwilę nie patrzeć na niego. W górze – przezroczyste niebo, pełne prawie fosforyzującego błękitu. Z oddali dobiegał ledwie słyszalny szum miasta.

Dlaczego nie pojedziesz z nami do Neapolu? Zamknij to wszystko na kłódkę i zniknij na dwa, trzy dni – zaproponował.

Nie mogę.

Ależ możesz, ubawimy się. A co więcej, dam ci jeszcze alibi moralne. W Neapolu czeka na mnie przyjaciel. Wiesz, ten co miał wypadek ze mną. On także skończył jak biedny kret. Chodź, pociesz nas, powiedz nam kazanie. Zajmij się naszymi grzechami, a my ci od­płacimy makaronem z małżami. Czyż to nie dobry pomysł? Zdecyduj się...

Tak nie można, ja nie mogę się stąd ruszyć.

Chodzi o msze i spowiedzi?

Zamilcz, proszę cię. Nie mówmy o tym więcej. Spowiedzi do­bijają mnie – zasłonił się ksiądz.

No popatrz, a ja myślałem, że są zabawne.

Dosyć, Fausto, proszę cię.

Zanucił przez zęby refren jakiejś piosenki i zapalił następnego papierosa.

Dobrze, już dobrze, rozumiem. – I zaraz dodał: – Myśla­łem, że wy, księża, jesteście dzisiaj nowocześni, inteligentni. A co tu widzę? Ty cierpisz, masz duszę mistyczną, staromodną. Staraj się przynajmniej nie myśleć za dużo. To drażni bestię. Nie masz tutaj jakiegoś oratorium? Dzieci co przychodzą na katechizm albo zagrać w piłkę? Mówiąc krótko, tych waszych księżowskich zajęć...

Jeszcze nie, to nowa dzielnica – ksiądz wyprostował się nieco.

Mógłbyś otworzyć szkółkę.

Już próbowałem, może w październiku znowu spróbuję... – odpowiedział ksiądz suchym i zmęczonym tonem. – A ty? Co zrobisz jak skończysz z wojskiem? Ożenisz się?

Patrzył na mnie, może żałując wcześniejszych wyznań. Otworzył szeroko jasne oczy, aby przezwyciężyć nieśmiałość. Nie miałem czasu na odpowiedź.

Jasiu jest wolny, to pewne. Dzisiaj o niczym innym się nie marzy. Tylko dużo wolności. Ale cóż to za wolność bez pieniędzy? – odezwał się zza chmury dymu.

Jak będziesz wolny, to będziesz sam – wyrecytował ksiądz nie patrząc już na mnie. – Ożeń się chłopcze, jak tylko będziesz mógł. Bo to koniec końców jest jeszcze najświętsza rzecz – życie, tak życie, to jest rzecz boska...

Głupieje, kto za dużo studiuje. Tak mówili nasi starzy, pamię­tasz? – szydził.

Twój ojciec tak mówił. To był dobry człowiek i jaki prawy – ksiądz pojaśniał na twarzy i rozczulił się.

Nie przesadzaj. Prawy tak, ale za to z jaką domieszką czar­nego humoru! – usłyszał natychmiast w odpowiedzi. – Pamiętam, jak któregoś dnia, miałem może z dziesięć lat, do apteki przyszła ja­kaś kobieta. Zrozpaczona, natrętna, nieufna, taka, jak tylko chłopki potrafią być. I powiedziała do ojca: „Panie magistrze, moje dziecko nie chce nic jeść, nie bawi się, nie śmieje, o nic nie prosi, co mam robić? Gorączki żadnej nie ma, ale może znalazłoby się jakieś le­karstwo?” A mój ojciec na to, wyprostowany, z kciukami założo­nymi za kamizelkę: „Nie śmieje się, nie je, nie woła, nie bawi się? A cóż to za fenomen, niechże go pani jak najszybciej wrzuci pod pociąg!”

Fausto! – czknął niezbyt dwornie ksiądz usiłując powstrzymać śmiech.

Tak było, to są prawdziwe historie. Ale teraz skończmy z tym. Nie masz czegoś mocniejszego do wypicia? Czegokolwiek, bo jak będziesz pił tę miętę, to założę się, że popadniesz w depresję.

Ksiądz wstał, a my szybko znaleźliśmy się po jego bokach. Mnie, jak zwykle, zdumiała ta jego zdolność do natychmiastowego oriento­wania się w otoczeniu. On zaś, nie zapominając o wcześniej zauważo­nym żwirze, od razu uniósł pręt szukając i obstukując kant skrzynki geranium.

Ksiądz chciał odprowadzić nas aż do placu.

Dachy i cegły domów zaczynały stopniowo rozmywać się w deli­katnym, fioletowym cieniu wczesnego wieczoru.

Zaraz za rogiem jest postój taksówek – poradził nam słabym głosem.

Pisujesz jeszcze te twoje artykuliki? – zaczepił jeszcze księdza, wykręcając prętem koła w powietrzu. – Oczywiście nie mogłem ich nigdy przeczytać. Ale wiem, że ci na tym zależało. Nawet i czasopismo przestało od jakiegoś czasu przychodzić. Kuzynka nie może sobie znaleźć miejsca, dla niej jesteś czystym geniuszem.

Daj spokój, skończyłem już z tym – z trudem odpowiedział ksiądz. – To była tylko próżność, mizeria.

Ocenzurowali cię?

Ależ co ty mówisz?! – zarzekał się ksiądz szeptem, rozglądając się po pustym placu. – To tylko ambicja, duma. Wydawało mi się, że coś wiem. Później to zrozumiałem...

To znaczy, że jakiś twój biskup ci to wyjaśnił. Nie zostawiając na tobie suchej nitki.

Na miłość boską, nie bądź złośliwy.

A dlaczego nie, tak dobrze mi to wychodzi. Ach, do diabła! – uniósł się nieco – zostawię ci coś w spadku. Jak nie przepuszczę wszystkiego, co jest prawie pewne, jakaś cząstka ci przypadnie. Tym sposobem będziesz mógł powiesić sutannę na haku.

Ależ Fausto, zlituj się...

A jak zdejmiesz już sutannę, to co się odkryje? – kontynu­ował nieubłaganie. – Że jesteś jeszcze jednym przypadkiem histerii i depresji pośród miliarda innych. Czyż nie tak?

Patrzyłem na księdza wstydząc się trochę. Jego czoło pokrywały zmarszczki bolesnej niecierpliwości. Nie patrzył już na nas, ale w dal.

Zrozumiałem, że jego jedynym życzeniem było, abyśmy sobie już poszli.

Wyciągnął w moim kierunku trzy palce, wątłe i spocone, i nie odpowiedział na mój uścisk dłoni.

Oni zaś uścisnęli się chłodno i w milczeniu.

Odszedł już? – mruknął, po tym jak jego pręt przeciął kilka razy powietrze. – To teraz jakieś pogotowie z whisky, końska dawka. Żeby cię pokręciło, Jasiu, nawet ust nie otworzyłeś! I co to za po­moc...

Było mi go bardzo żal.

Żal? No tak, co za bałwan.

Przeszliśmy na drugą stronę placu przed kościołem, kierując się w stronę baru.

*

Musimy zjeść dobrą kolację tego wieczoru – orzekł po prze­chadzce poprzez place i ogrody centrum.

Zatrzymaliśmy się pomiędzy drzewami, aby posłuchać miękkich uderzeń kopyt galopujących na torze koni. Dziewczyna o jasnych włosach przeklusowala w odległości o włos ode mnie. Zadowolona okładała pejczem swego pokrytego pianą konia.

Wspinaliśmy się teraz szeroką ulicą pełną barów i restauracji. Opisywałem mu te lokale szczegółowo, jeden za drugim, nie zapo­minając o światłach, marynarkach i spojrzeniach kelnerów oraz twa­rzach i sylwetkach tych, co już zajęli miejsca za stołami.

Na końcu ulicy, na rogu, powinien być bar. Z szerokimi, wy­godnymi fotelami. Mają tam sto trzydzieści gatunków whisky. Istny raj! – uśmiechał się pełen szczęścia.

Dostosowaliśmy nasz krok do kroku innych przechodniów, dając się unieść fali łagodnego lenistwa. Wspaniałość nieba, przepych ko­lorów, ciemna i bujna plama dalekiego ogrodu przenikały do moich żył dodając życia i poprawiając usposobienie.

Znalazłem bar, cichy i surowy, z fotelami dokładnie odpowia­dającymi jego opisowi. Ale on wolał usiąść na zewnątrz, bawiąc się dyskusją ze starym kelnerem na temat pewnych alchemicznych mik­stur. Te jego pobłażliwe słowa i złośliwości rozkwitały znowu wieloma barwami.

I zaraz potem uciekamy stąd. Ale żadnych nadętych restau­racji. Dzisiaj pasuje nam tylko jakaś typowo rzymska restauracyjka z gitarami – cieszył się ważąc szklankę w dłoni.

Delikatny uśmiech wymalowany na jego ustach nadawał mu wy­raz jakby z innych lat.

Naprawdę myśli pan, że jest kamieniem? Tak pan wcześniej mówił... – usiłowałem przyjąć poufny ton.

Ależ gdzie tam. Ja nigdy nie myślę. To jest cały sekret: o ni­czym nie myśleć i zawsze śmiać się. Nic tylko jeden, wielki śmiech. Nie bądź nudny, Jasiu.

Strzepnął popiół z papierosa szerokim, pełnym wyniosłości ge­stem.

I naprawdę chciał pan zaprosić tego swojego kuzyna księdza do Neapolu? – zapytałem jeszcze.

O Boże, powiedziałem tak jakby ze zwyczajnej grzeczności. Bo niby kim ja jestem? Jego stróżem miłosierdzia? – Łakomie opróżnił szklankę. – Chcąc naprawdę zrobić coś dla niego, powinienem strzelić w tę jego kapuścianą głowę. Co do tego nie ma wątpliwo­ści. Zważywszy stan, w jakim się znajduje, to byłoby wyzwolenie dla niego. Nie wierzysz mi?

Nie, proszę pana.

Byłem przygotowany na przyjęcie jego śmiechu i kto wie jakiej złośliwości. On natomiast odpowiedział niezwyczajnie wyszukanym i ostrożnym tonem głosu.

Masz rację. A poza tym, może on udaje? Nie chodzi o to, że gra. Biedny z niego ksiądz – on nie potrafi udawać. Chodzi o to, że jego cierpienia są wyłącznie jego wymysłem. Bo ty przecież nie wierzysz w istnienie duszy, prawda? Zresztą to nie ma znaczenia czy istnieje, czy też nie, bo jeśli nawet istnieje, to nie z tego powodu się cierpi...


VII


Była niedziela i wcale mnie nie zdumiało, że zdecydował się prze­sunąć wyjazd na kolejny dzień.

Podczas gdy kaszlał pochylony nad umywalką, czytałem mu gło­śno gazetę. Najpierw ważniejsze tytuły, horoskop, a w końcu ogło­szenia w dziale Kosmetyka i salony piękności, gdzie znajdowały się ułożone w kolumnie adresy i telefoniczne numery prostytutek. Sły­sząc niektóre przesadzone przymiotniki, obiecujące luksus i relaks – dzwonić o godzinie 10.23 – podnosił się znad umywalki i za­nosił serdecznym śmiechem przechodzącym szybko w nowy atak kaszlu.

Wychylił się nawet na moment z łazienki, częściowo okryty dużym ręcznikiem, aby mi powiedzieć:

Nie bój się, nie mam dzisiaj ochoty na amory. Nie będziesz musiał przebywać w złym towarzystwie.

Był szczególnie wstydliwy. Wychodził do łazienki nawet dla zmiany koszuli. Z wielką zręcznością udawało mu się zawsze trzy­mać lewe ramię zakryte, zaś krawat wiązał trzema ruchami.

Chce pan, bym przeczytał coś innego? Może o polityce?

A co ja mam wspólnego z polityką? Czyżby obiecywali mi ko­niec świata? Nie. To coś innego mnie nie obchodzi.

Z łazienki podyktował program dnia: nade wszystko fryzjer, póź­niej piesza wyprawa do ogrodu zoologicznego, a na koniec wyszuka­nie jakiejś restauracji na powietrzu.

Pod warunkiem oczywiście, że nie natkniemy się po drodze na śpiewaną mszę świętą. Nie podobają ci się? Chociaż nic nie ro­zumiem, to według mnie są czymś doskonałym.

Spałem zbyt długo i nieruchome, gorące powietrze nie pozwalało mi się wyzwolić z uczucia ociężałości. Czułem w żołądku kwas wina, które wczoraj piliśmy do późna.

Na zewnątrz dopadły mnie oślepiające, ostre promienie słońca. Kamienie odbijały zbyt dużo światła i szkielet domu naprzeciw za­drgał mi boleśnie w oczach. Pragnienie Rzymu i owa błoga sytość, którą rozkoszowałem się wczoraj, wydawały się dzisiaj kwasem mle­kowym w mięśniach po dużym wysiłku.

No ruszajże się, do diaska. Żwawiej, przyjemniaczku, trzymaj się prosto. Robisz wrażenie wymęczonej ścierki – ponaglał mnie.

Aleja biegła prosto przed nami, bielejąc w słońcu jakby była świeżo powapnowana, wzdłuż chodnika rosły nitkowate drzewa. Aleja była pusta wyjąwszy niewielkie grupki zostawionej samej sobie mło­dzieży przed barami. Rozmawiali ochrypłymi i pełnymi ironii gło­sami. Mijaliśmy domy podobne jeden do drugiego o zamkniętych okiennicach. Bambusowy pręt niejeden raz radośnie uderzył w ża­luzje.

Żałuję Rzymu. O ja nieszczęśliwy, co za zazdrość! Turecki czy nie, Rzym mieści się w dłoni, czujesz to? Ależ mamy dzień, naprzód marsz! – zakomenderował w porywie entuzjazmu.


Chciał usiąść koniecznie przed klatką lwa. Słabe podmuchy wia­tru unosiły pył ze ścieżek. Poza krzakami widać było zarysy wyższych klatek, pinię, słychać było skrzeczące wrzaski ptaków. Silny zapach przenikał powietrze.

Co robi, śpi?

Od czasu do czasu otwiera oko – odpowiedziałem.

Nie śmierdzi – stwierdził po chwili – a mnie u zwierząt po­doba się zwłaszcza ich naturalny zapach. – Szturchnął mnie łokciem i dał mi pręt. – Spróbuj go poruszyć. Niech się zdenerwuje, niech się odezwie, na Boga! – rozkazał wyraźnie zdenerwowany.

Wyciągnąłem pręt i poruszyłem nim kilka centymetrów przed kratami. Lew otworzył leniwie paszczę nie wydając najsłabszego na­wet głosu. Górna warga opadła mu łagodnie na siekacze. Opuścił pysk mrużąc oczy.

Najmniejszego efektu, w ogóle go to nie interesuje.

Cholerny świat. Założę się, że podają im jakieś środki. Są na­wet gotowi pousuwać im pchły za pomocą proszków! – zdenerwo­wał się jeszcze bardziej i tupnął nogą. – To dlatego leży tam jak ten kołek.

Na ścieżce nie było nikogo, z oddali dały się słyszeć krzyki dzieci pomieszane z piskami fok. Żółty balonik uniósł się znad linii drzew i falował w słonecznym świetle. Uniosłem i wyciągnąłem ramiona, po czym zamruczałem. Lew, znudzony, powoli obrócił wzrok.

O której godzinie je karmią?

Tu jest napisane, że pół do dwunastej.

To późno. Chcę go usłyszeć teraz. Natychmiast – upierał się.

Dałem kopniaka w drewnianą poręcz oddzielającą nas od krat i raz jeszcze wyciągnąłem pręt w jego kierunku. Ale lew ułożył sobie tylko tylne łapy z wyrachowaną lubością i z nieruchomą głową patrzył w dal.

Jest duży?

Tak, duży. To samiec. Ma czarną grzywę. Pochodzi z Kenii i nazywa się Sam.

Pierdolony lew – mruknął.

Na złamaniu poręczy znajdowały się dwie tablice z informacjami i ostrzeżeniami.

Już ja cię połaskoczę, Sam – zagroził zwierzęciu przez zęby.

Pochylił się do przodu, pewnie opierając się prawą ręką o poręcz i pokazując mu drewnianą rękawiczkę.

Lew oderwał wzrok od tego swojego dalekiego celu i spojrzał na niego z pierwszym, krótkim pomrukiem.

Z głębi płuc wydobył smolisty oddech, który stopniowo przeszedł w sapanie. Czarne okulary błysnęły odbitym światłem.

Lew jednym skokiem znalazł się przy kracie i jeżąc grzywę zary-czał. Z białawego brzucha zwisały mu kawałki słomy, pazury przecięły powietrze uderzając o żelazo kraty.

Widziałeś, od razu reaguje po przyjacielsku! – uspokoił się natychmiast, odpowiadając zadowolonym skinięciem głowy na po­mruki, które teraz rozbrzmiewały głucho, wydawane przez niespo­kojnie poruszającą się w klatce bestię.

Czujesz? Teraz jest nawet i smród – powąchał powietrze.

Lew dwa, trzy razy okręcił się wokół własnej osi i przed położe­niem się w najodleglejszym kącie klatki wciągnął powietrze w noz­drza pokazując zęby.

Chodźmy – wsunął znowu rękę pod moje ramię. – Jestem pewien, że najlepiej denerwują się goryle. Żadne zwierzę nie potrafi się tak denerwować jak goryle...


Dla ciebie makaron, później faszerowane polipy. Dla mnie mięso. Mięso to gąbka dla whisky – orzekł.

Nigdy nie jadłem polipów – zastrzegłem.

Właśnie dlatego je dostaniesz. Jesteś głodny?

Tak.

Restauracja była wciśnięta w róg placu i otoczona niskim, zielo­nym ogrodzeniem. Bardzo gruby i spocony kelner krążył pomiędzy pustymi stolikami, oszczędnie gestykulując. Na środku placu było gorąco jak w piecu, a mnie wirowały przed oczami czerwone punk­ciki.

A później? Na co masz ochotę?

Wszystko mi jedno – odparłem.

Chcesz mieć trochę czasu dla siebie? Iść do kina?

Sam nie wiem, proszę pana.

Doskonale, Jasiu. Urodzony nudziarz z ciebie – nigdy żad­nego pomysłu, nigdy żadnej decyzji, co? Odwagi, dziś jest niedziela. Trochę polotu, bo jak nie, to cię ukarzę!

Podskoczyłem na siedzeniu, kiedy ostro odstawił szklankę, poru­szając przy okazji całym stołem.

Wydawał mi się skurczony, uważny, z wyrazem napięcia na twarzy – od podbródka do czoła. Wskazał coś prawą ręką, ale dopiero po dłuższej chwili i ja dosłyszałem dochodzący z daleka stuk.

Po drugiej stronie pustego placu pojawił się ślepiec z białą la­ską, mocno wyprostowany, ale o niepewnych nogach. Miał słomiany kapelusz i naszyjnik z kolorowych biletów, sięgający aż do pasa. Pod pachą trzymał składane krzesełko. Posuwał się po białym, kamien­nym placu niczym mucha wewnątrz odwróconej szklanki.

Widzisz go? – zapytał lodowato.

Tak.

Co tak? Opowiedz co robi.

Opisałem mu scenę. Tymczasem starzec dotarł do rogu i z uwagą badał otoczenie. Dwa lub trzy razy uderzył laską o bruk przed sobą, ale bardzo cicho. Stanął nieruchomo, po czym zaczął się obracać wokół własnej osi zwracając twarz i okulary w stronę słońca. Mizerny kapelusz nie ocieniał mu nawet czoła.

Jest przyzwoicie ubrany? – zapytał.

Dosyć.

I co teraz robi? Rusza się? Odchodzi? Opowiadaj, do cholery, nie przerywaj.

Siada. Rozłożył krzesełko. Teraz już siedzi. Zapala papierosa.

Rany boskie.

Kelner uważnie nas obserwował. Wykonał gest, jakby chciał po­dejść i coś nam powiedzieć, ale zrezygnował.

Odwagi – zaczął bardzo nerwowo. Ciągle jeszcze przeklinając wyjął jeden spośród złożonych banknotów. – Kup te bilety. Wszyst­kie, do ostatniego, pospiesz się. Niech sobie pójdzie.

Jak mam mu to powiedzieć? – wymknęło mi się.

Weź i zapłać, jasne? I, na Boga, otwórz tę swoją gębę i powiedz coś. Śpisz na stojąco?!

Wstałem ciężko. Kiedy byłem na środku placu, ze zdumieniem zobaczyłem zbliżającego się do mnie kelnera. Przebyliśmy tę resztę pustyni z pochylonymi głowami, a on wysapał jakieś bezsensowne słowa przeciw upałowi i martwej, niedzielnej godzinie.

Wytłumaczył wszystko ślepemu, podczas gdy ja czekałem o dwa kroki od nich z pieniędzmi w ręku. Starzec miał twarz białą jak wosk i usta gotowe do niezgrabnych uśmiechów. Kelner pomógł mu złożyć krzesełko, zdjął mu naszyjnik biletów, wcisnął pieniądze do kieszeni i skierował go wzdłuż muru, dobrotliwie żartując sobie z niego z powodu tego niezasłużonego łutu szczęścia. Ślepiec śmiał się zakłopotany. Po przejściu kilku metrów zatrzymał się i zwracając twarz w stronę słońca, placu oraz zieleni znajdującej się po przeciw­nej stronie restauracji uniósł kapelusz w powolnym, ceremonialnym pozdrowieniu.

Wróciliśmy do stołu w milczeniu.

Dobrze pan zrobił, to dobry uczynek – orzekł kelner. – Ten człowiek jest podwójnie biedny, jeżeli mogę coś powiedzieć. Kiedy wraca do domu bez pieniędzy, żona go bije...

Ależ to niemożliwe! – śmiał się.

To herod-baba – dodał kelner wycierając spocone czoło ser­wetką. – Opiekuje się nim, ubiera go, ale gdy nie przyniesie jej pieniędzy do domu – bije go. Mieszkają zaraz za rogiem, znamy ich dobrze.

A on, nie reaguje? Daje się zbić i może jeszcze dziękuje?!

Reaguje, biedny, a jakże, reaguje. Tyle tylko, że butelką – zaśmiał się cicho kelner. – Potrafi wypić siedem, a nieraz i osiem litrów wina dziennie. Ale teraz to on wcale nie poszedł do domu. Za wcześnie na powrót i żona wysłałaby go znowu z kolejnymi biletami. Chciwość ją zżera, bo przecież wcale nie są biedni. On wejdzie teraz do kościoła, żeby się przespać w chłodzie. To spryciarz. Wróci tutaj po kolacji.

I tam w kościele pije?! – On bawił się w najlepsze.

Jak tu przychodzi, jest już trochę podpity. Żona nie żałuje mu wina – kontynuował kelner. – Właśnie dzięki temu trzyma go na smyczy. Jakkolwiek by było, zrobiliście dobry uczynek, biorąc pod uwagę jaki świat dzisiaj mamy...

Spojrzał na nas badawczym wzrokiem starając się odkryć możliwy stopień naszego pokrewieństwa.

Mogę się założyć, że pewnego pięknego dnia znajdą ją udu­szoną – odezwał się mój towarzysz.

Kobietę? Tak pan myśli? – zaciekawił się kelner.

My ślepcy jesteśmy złymi ludźmi.

Kelner odpowiedział spokojnym uśmiechem.

Proszę tak nie mówić. Wystarczy pamiętać, że taka jest wola boska. Dlaczego zaraz źli? Tylko ignoranci są źli. Chcecie później kawy? Takiej jak się należy? Sam ją wam przygotuję...

Wyrzuć gdzieś te bilety. Może pod obrus – mruknął potem, jakby jakiś zgaszony. – Co za bzdury! Dobroć jest strasznie nudna, dusi wręcz...


Popołudnie było bardzo długie.

Nie chciał wracać do hotelu i spacerowaliśmy pustymi ulicami, usiłując to tu, to tam znaleźć pod murami nawet najmniejszy skrawek cienia. Od czasu do czasu przynosił mi wytchnienie jakiś niespodzie­wany kącik odkryty pośród znanego mi już Rzymu. Jakieś schody, zaraz potem chłodny zaułek wśród rozbiegających się narożników, a do tego jeszcze wysoko, w powietrzu, zieleń rosnąca na tarasach przyczepionych do skrawka nieba. Ale natychmiast musiałem konty­nuować marsz, czując jego ramię sztywno oparte o moje. Bezbarwna niedziela gotowa była wchłonąć mnie w nowe aleje, ulice, ogromne skrzyżowania – spłaszczone i spalone słońcem.

W końcu zdecydował się usiąść w barze w pobliżu fontanny. Sły­chać było silny i monotonny szum wody. Przy stole, niedaleko od nas, grupa młodzieży prowadziła krzykliwą i ożywioną gestami dyskusję na temat piłki nożnej. Nazwiska piłkarzy przeplatały się z przekleń­stwami i zaraz potem rozpływały się w chwilach nieznośnego mil­czenia. Zarysy motocykli zaparkowanych wzdłuż chodnika błyszczały w słońcu. Z parasoli spływały niewielkie koła cienia. Pod palcami czułem gorący blat stołu.

On zaś mówił długo na temat wody i jej szumu. Ale czynił to jakby dając się ponieść złemu przyzwyczajeniu, bez zaangażowania i bez związku pomiędzy zdaniami.

Patrzyłem na fontannę, na jej wydatne, gipsowe ślimacznice, na gęste fale opadającej wody, które tworzyły szybko znikającą zielon­kawą pianę. Fontanna nie orzeźwiała. Marynarka i koszula lepiły mi się do pleców, buty pokrywał welon kurzu, ale on jakoś nie skarżył się z powodu upału.

Sklepy wokoło były zamknięte, na murach widać było wyblakłe szyldy. Ktoś patrzył na nas poprzez szparę w żaluzji. Człowiek na rowerze zbliżył się powoli, zsiadł, oszczędnymi i pozbawionymi życia ruchami zapiął łańcuch pomiędzy szprychami przedniego koła, po czym zniknął w jednej z bram.

A masz przynajmniej jakiegoś przyjaciela? Albo inaczej, masz w ogóle kogoś? To jest dobry temat do rozmowy. Znaleziono cię w kapuście? Nie opowiedziałeś mi jeszcze nic o sobie... – odezwał się nagle.

Jak pan to robi? Zawsze pan odgaduje myśli! – zdumiałem się. – Właśnie w tym momencie myślałem, że powinienem coś o so­bie powiedzieć.

Pokiwał głową, ale bez zbytniego zadowolenia.

To z powodu mojej cnoty – podjął kwestię. – Dla przykładu, uważasz mnie za przyjaciela? Szczerze, bo jak nie, to nie ma sensu.

Tak, myślę, że tak. Dlaczego pan pyta?

Dlaczego, po co. – Poruszył się nerwowo. – Jaki sens mają te wszystkie dlaczego. To lanie wody. A zatem: czujesz się przyjacielem? Uważasz mnie za przyjaciela? A może wolałbyś siedzieć z tymi tam i rozmawiać o ligowych rozgrywkach? Mów, no powiedz, to byłoby naturalniejsze dla ciebie?

Ależ co pan! – zaśmiałem się onieśmielony.

Czujesz się inny od nich?

Trochę tak. Lepszy nie, tylko trochę inny.

No właśnie. Zostawiając zaś piłkę nożną na boku, dobrze się czujesz z niżej podpisanym? Tak, czy nie?

Ależ tak, naprawdę.

Cóż – wykrzywił się – trzeba ci wierzyć. Nie zapominaj, że przyjaźń to poważna sprawa.

Połknąłem zwykłe „dlaczego”, ale w zamian wymknęło mi się:

To znaczy?

To znaczy, że wcześniej czy później, albo może też nigdy, mógł­bym cię poprosić o wielką przysługę. Wielką, ale możliwą do reali­zacji. Nic, co byłoby niemożliwe... – w jego głosie brzmiała lekka nuta melancholii.

Dobrze, proszę pana.

Dobrze, proszę pana – przedrzeźniał mnie, rozluźniając w końcu napięcie twarzy. – Oczywiście nie domagam się przyrze­czeń. Starczy mi twoje słowo, dobrze?

Dobrze.

Muszę stwierdzić, że niemową to ty nie jesteś. Jakaś sylaba czasem ci się wymknie! – zaśmiał się.

Czułem się zmieszany, ale odparłem:

Mimo to, mam w głowie mnóstwo rzeczy do powiedzenia. Tyle tylko, że nie potrafię ich wyrazić...

Biedna młodzież – westchnął, jakby z roztargnieniem. I do­dał natychmiast: – Chodźmy stąd, zaraz. Zauważyłeś? Dali je­den maleńki kawałeczek lodu do whisky, tylko jeden. Zawsze tak jest w tych nędznych lokalach. Wracamy do naszego wczorajszego baru.

Już był na nogach. Jego szczupła, koścista sylwetka wystawiona na słońce rzucała na ulicę wąski cień.

Tobie też się podobał ten bar – uznał i ruszył biorąc mnie pod rękę. – Mimo wszystko jesteś paniczykiem, i to jeszcze jakim. Ale dlaczego masz się z tym kryć? Jaki jest twój ojciec? Naprawdę nie masz dziewczyny? Opowiadaj.


Segmenty oświetlenia gasły jeden po drugim, aż w końcu ciasna sala pogrążyła się w ciemności. Kelner, posługując się latarką elek­tryczną, przeszedł przez salę, rzucając badawcze białe koła w różne miejsca. Na koniec zgasła też i latarka.

W powietrzu długo nie wietrzonej sali czuło się zapach środka dezynfekcyjnego. Plecami opierałem się o twardą ścianę z drewna i pluszu. Poczułem dotknięcie jego łokcia.

Co teraz?

Nie wiem. Jeszcze nic – odpowiedziałem.

Ale podoba ci się?

Prawdę powiedziawszy, nie za bardzo, proszę pana.

Zobaczyłem podnoszący się i opadający żar dwóch papierosów. Usłyszałem, jak śmieją się cichutko obok mnie, on i dziewczyna w szeleszczącym ubraniu. Przysiadła się do naszego stolika. Miała spojrzenie osoby znającej się na rzeczy, zaś jej szyja, plecy i dekolt były niczym ze śmietany. Piliśmy szampana skupiając na sobie czujne spojrzenia z różnych kątów sali. Otaczająca nas całkowita ciemność w żaden sposób nie usuwała mojego zakłopotania. Pojedyncze klaśniecie dłoni gdzieś za nami spoliczkowało ciszę baru. Widziałem dwa strip-teasy i sztuczki jakiegoś magika, które szeptem mu opisa­łem. Magik był starszym człowiekiem o pokrytej zmarszczkami twarzy i przyklejonym uśmiechu. Zakończył swój numer trzymając na rę­kach, ramionach i kapeluszu co najmniej dwanaście drżących gołębi. Dziewczyny od strip-teasu szybko zakończyły swe numery, wykonując pośpieszne i oszczędne ruchy. Śmietankowa kreatura przysiadła się do nas dopiero po tych numerach, odrywając się od barowej lady i wykonując szerokie półkole, by najpierw dobrze nam się przyjrzeć. Usiadłszy, natychmiast zaczęła się śmiać, mrugać oczami i przeko­marzać używając fatalnego włoskiego.

Znowu dało się usłyszeć klaśnięcie dłoni, suche i wyolbrzymione. Pomimo ciemności zanotowałem delikatny ruch kurtyny.

Nagle, niczym fontanna, wytrysnęła muzyka fortepianu i w tle czarnego lejka zaczęły tańczyć trzy małe, fosforyzujące szkielety. Na­wet zarysy cylindrów znajdujących się na ich czaszkach jasno błysz­czały. Pozbawione stawów piszczele, rzepki kolanowe i kości ramie­niowe radośnie tańczyły, synchronicznie poruszając się w rytm sta­rego fokstrota, który stawał się coraz bardziej szalony. Poruszały się lekko, jeden z drugim, muskając się zaledwie, krzyżując swoje kroki i trzymając prosto czaszki dla zachowania równowagi. Nagle forte­pian zdradził ich i zaczął tango. Szkielety pogubiły się uderzając chaotycznie i rozpaczliwie jeden o drugi, kość pacierzowa o kość pacierzową, cylindry prawie pospadały. Ostatnia gniewna bijatyka rozdzieliła je w przestrzeni. Ale ład zaraz powrócił. Oto znowu za­czynają wykonywać posuwiste kroki, uległe miednice kołyszą się wol­nymi, wyważonymi ruchami, cylindry się pochylają. Nieco później muzyka się urwała, zaś oświetlenie sceny przerwało czar. Ubrany w czarny kombinezon chłopiec o indiańskiej twarzy, trzymający trzy sflaczałe marionetki, z nieśmiałym uśmiechem odpowiedział na nie­liczne oklaski, wykonał coś w rodzaju ukłonu i uciekł.

Z włoskiego ona zna tylko przekleństwa, co jest u nich nor­malne – zaśmiał się, opierając o ścianę. – Ładna, co? Jałówka z północy. Dotknij tutaj, nie bój się, nie gryzie. Czegoś takiego nie znajdziesz w lombardzie.

Delikatnie dotykał jej piersi, wzdychając w udawanym podziwie. Przebiegłe oczy dziewczyny spojrzały badawczo na mnie, po czym zaśmiała się i wyzwoliła.

A jeżeli ja być głodna? Kotlet, tak, kotlet. Please – powiedziała i otrząsnęła się.

Śmiała się nie pokazując zębów, jej dziewczęcy głos wydawał się zbyt udawany.

Dam sobie obciąć ptaszka, jeżeli tak nie jest... – Bawił się dalej, poruszając nerwowo palcami na stole.

Pojawił się kelner z kotletem i następnym szampanem, podczas gdy na scenie Murzynka o wysmarowanym oliwą ciele poruszała się pomiędzy trzema palącymi się pochodniami. Z wierzchołka każdego płomienia unosił się do góry czarny, skłębiony dym palącej się nafty.

Walizki zostawiliśmy w dworcowej przechowalni bagażu. Zamie­rzaliśmy wyruszyć do Neapolu wczesnym rankiem.

Ona wychodzi dopiero po czwartej – powiedział.

I co z nią zrobimy? Chcemy przecież jechać dalej...

Odprowadzi nas na stację. W końcu znaleźliśmy kogoś, kto nas pożegna – padła gotowa odpowiedź.

Jak tylko gasło światło, dziewczyna przybliżała się do niego i szep­tała mu coś do ucha. Ale może nie były to słowa, a tylko lekkie od­dechy, on zaś w bezruchu delektował się tym pachnącym obłokiem.

One tu naciągają klientów. To dla idiotów – powiedziałem mu bez zbędnych ceregieli.

No to co? Tak jest dobrze, wierz mi. A może ty się wstydzisz?

To nie ma nic wspólnego ze wstydem. Wydaje mi się to głupie i tyle – zdenerwowałem się, a niewzruszony kelner znajdował się o krok od nas.

A zatem, czego jeszcze powinienem sobie pożałować, według ciebie – odparł słodko. – Pieniędzy? Masz rację. Jeszcze minuta w tym stylu i skończę w przytułku. Ale tym zajmiemy się innym ra­zem. Odpowiada ci to?

Wziąłem go pod rękę, aby uniknąć zbytnich uprzejmości ze strony kelnera. Skryliśmy się w cień, pomiędzy dźwięki jakby nagle rozbudzonej muzyki.

Teraz jego łokieć znowu dotykał mojego boku.

Ej, Jasiu – zaczął po chwili – wiesz co ona teraz chce? To­rebkę. Mówi, że kosztuje tylko tysiąc franków szwajcarskich. Ciekawe pojęcie oszczędności. Uważaj, powiedziałem jej, że to ty masz pienią­dze. O ile dobrze zrozumiałem, torebkę mają w sklepie położonym blisko jej domu. Na pewno nie zdążymy wtedy na pociąg. A może tak ma być? Nie miałbyś na to ochoty?

Dziewczyna patrzyła na mnie z regularnie pojawiającym się na twarzy uśmiechem i z tą swoją rzucającą się w oczy urodą skiero­waną w moją stronę. Kelner podał talerzyk z czterema połówkami brzoskwiń smażonych w cukrze. On podniósł łyżeczką jedną z nich i powoli, delikatnie wsunął język w jej zagłębienie, po czym scho­wał język z powrotem. Jego oczy, najpierw uniesione i lekko przy­mknięte, patrzyły teraz na mnie bacznie, jakby obserwując moje wy­siłki zmierzające do stawienia mu oporu. Szampan krążył nieprzy­jemnie pomiędzy moim nosem i mózgiem, powieki stawały się coraz cięższe, a dziewczyna robiąc apatyczne miny zdecydowała się pochło­nąć brzoskwinie.

Później wycofała się do baru. Przedstawienie się skończyło, dwie albo trzy pary tańczyły poruszając się wolno na scenie zamienionej na parkiet. Przyćmione światło wirowało, rysując i wymazując nie­bieskie i czerwone cienie. Zobaczyłem, że na stole pojawiły się dwie kawy. Wypiłem z trudem. Powietrze stało się trujące. Wydawało mi się, że pośród bezładnych zarysów baru dostrzegłem sylwetkę ma­gika. Robił wrażenie znacznie starszego, a jego zmarszczki były bar­dzo widoczne. Siedział skurczony na wysokim stołku i grał sam ze sobą w kości, trzymając w lewej ręce kanapkę. Nawet Murzynka od pochodni na chwilę wyłoniła się z ciemności, aby się napić. W mil­czeniu rozejrzała się wokół, po czym straciłem ją z oczu.

Aby jakoś przetrzymać, uchwyciłem się jego głosu, charcząco opowiadającego jakąś historię. Wydawał się wyczerpany, stał pomię­dzy stołem a ścianą, lewe ramię bezwładnie opuszczone, zaś prawe uczepione do papierosa. W ciągle przepływającym świetle jego twarz wydawała się pozbawiona jakiejkolwiek wypukłości.

...w tej jaskini, mój Boże. Wszystko jest jedną jaskinią. Kto wie, jak oni to robią, że pracują, żyją. Ślepi, a pracują, rozmnażają się. Rozumiesz? Jak owady, mówię. Już tak całą godzinę mówię do ciebie, Jasiu, a ty co, śpisz? Na wymioty ci się zbiera? A wracając do owadów... Skąd to wiem? Raz zadzwoniłem do informacji. Przysię­gam. W przeciwnym razie, jak bym to wszystko wymyślił? Wcale nie miałem ochoty uczyć się czytania palcami! Żadnej reedukacji, zazna­czyłem od razu. Nie ma czego reedukować, uczyć, szanowni panowie lekarze, pierdoleni profesorzy z kilkoma doktoratami... A więc ten uprzejmy głos tej dziewczyny w słuchawce telefonu. Ale się śmiała, wydawała się taka zawsze zadowolona. Starała się być bardzo cier­pliwa. Pewnie była strasznie brzydka, jeżeli miała tyle cierpliwości. Wierzysz mi? Ona przeczytała mi przez telefon połowę encyklopedii wyjaśniając kwestię ślepych owadów, tych co to pracują w ciemności, i tak dalej. Turkuć podjadek, dla przykładu. Świerszcz mięsożerny, co to je robaki i kopie tunele. Żyje w nocy. On i jego towarzyszka powodują poważne straty w rolnictwie, rozumiesz? Poza tym są robot­nicy termitów. Mniej sympatyczni, bo są pozbawieni płci. Nie tylko, że są ślepi, ale i jeszcze bez płci, z powodu szczodrobliwości naszej matki natury. Pracują, budują, czyszczą, gromadzą jedzenie. Upra­wiają nawet grzyby jadalne – przysięgam, jak mi nie wierzysz, to sprawdź. Podczas gdy ich dobra królowa obserwuje, je grzyby i znosi czterdzieści tysięcy jaj dziennie... Nie ma już tej dziewczyny w biu­rze informacji telefonicznej. Po tym jak dzwoniłem do niej tyle razy. A co tam, pal licho tę jej zgniłą uprzejmość! A może się znudziła? Może poprosiła o przeniesienie do innego biura, żeby mnie więcej nie słyszeć? Mogę to zrozumieć... Co ty o tym myślisz?

Nie wiem, jak zdołał zaciągnąć mnie do telefonu. Magik patrzył na nas, ciągle grając w kości na tacy wyłożonej zielonym filcem. Jak te jego gołębie, pomyślałem odrętwiały.

Nadąsany barman wykręcił numer i podał obojętnie słuchawkę.

Jak to noc? Jaka noc, jest już rano! Nie wydaje ci się, że powin­naś już iść na poranną mszę? Wyspowiadać się z twoich grzechów?! – wściekle szczęśliwy krzyczał ochrypłym głosem do ciotki kuzynki. I odsuwał słuchawkę od ucha, aby dać czas na oddech i płaczliwe okrzyki drugiego, przestraszonego głosu: – Ma się rozumieć, że czuję się dobrze. Doskonale. Nie chciałbym cię na moim pogrzebie. Ani nawet kuzyna księdza. Widziałem go dzisiaj. Z niego też niezła zrzęda. Zawołaj mi Barona. Wiem, że śpi w moim łóżku. Chcę Ba­rona, natychmiast. Ach, to ty Baronie! Jak się masz? No, powiedz coś, śmiało. Mruknij, odwagi, mój drogi grubasku. Jestem pewny, że mnie poznajesz. To ja, tłuścioszku. No, odważ się. Widzisz, teraz ładnie mruczysz. Naprzód grubasku, bo jak nie, to ci wąsy poobci­nam! Wstydzisz się ciotki? Powiedz coś, daj głos. Nie chcesz? No to zdychaj i ty.

Odłożył słuchawkę, ręka mu drżała. Barman napełnił dwa kie­liszki ciemnym likierem.

Od dyrekcji – powiedział surowym tonem.

Nawet nie próbowałem odmawiać. On wypił i zaraz potem od­nalazł dotykiem mój kieliszek.

Zioła – zawyrokował kaszląc.

Nalewka, znakomita na trawienie i wzmacniająca, proszę pana – nie dał się zaskoczyć barman.

Magik odwrócił się, widziałem jego pochylone plecy i wyblakły deseń marynarki.

A gdybyśmy tak obudzili kuzyna księdza? To jest myśl. Może potrzebuje nas. Może uda się nam zaciągnąć go do Neapolu. Ksiądz w orszaku może się przydać...

Ależ proszę pana – zacząłem, ale zdałem sobie sprawę, że nie będę w stanie przeciwstawić mu żadnego argumentu.

Księżulek jest świetny, taki zabawny – orzekł. I zaraz dodał, jakby z nutką fałszywej skargi w głosie: – A ty, Jasiu, natomiast jesteś niczym. Zero. Dlaczego nie umiesz dotrzymać mi towarzystwa?

Gumowa twarz barmana ułożyła się w ledwie zauważalny uśmiech wyrażający zaangażowanie.

Nie jesteś przyjacielem – ciągnął swoje. – Nic nie mówisz, nie śpiewasz, nie ruszasz ogonem. Skąd ty się urwałeś, jaśnie pa­nienko? Bo jesteś trochę grymaśny, jak jaśnie panienka. A może się obraziłeś?

Nie, proszę pana – spokojnie przyjąłem jego uwagę.

Trzymałem ręce na ladzie baru, chcąc tym sposobem utrzymać równowagę, i czułem, że drewniany blat był już mokry od potu dłoni.

Barman nalał trzeci kieliszek nalewki. Nakazałem sobie wykonać przeczący ruch głowy, żeby choć na moment zademonstro-wać nie­zależność. Barman skinął głową i zabrał kieliszek.


Kiedy wyszliśmy, zuchwały zielony blask dominował nad domami. Na postoju stały trzy taksówki. W dwóch ich właściciele spali oparci o kierownice, w trzeciej zaś taksówkarz czytał gazetę.

Wstrętna. Nic by ją to nie kosztowało, gdyby nas odprowa­dziła – słyszałem znowu jego charkot. – Ale za to nie jest żadną córką admirała. Te przeklęte kobiety zawsze nazywają siebie córkami admirałów. Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Nie powiedziałeś ani jednego słowa, żeby ją zatrzymać, Jasiu. Bo byłeś zbyt zalany. Widziałeś ją potem?

Nie.

Tymczasem ona przechodziła w odległości dwudziestu metrów od nas, z ciągle nie przykrytymi subtelnymi obszarami ciała, nie do­tkniętymi światłem dnia. Wsiadła do samochodu i przejechała obok nas unosząc łokieć w geście osłaniającym oczy i czoło.

Ale ze mnie niepoprawny i ciemny prowincjusz – charczał. – Jak tak dalej pójdzie, za chwilę zacznę mówić sam do siebie. Do domu wariatów mi trzeba, a nie w podróż. Powinienem dać się zaprowadzić na błogosławieństwo dla zwierząt. Jasiu, dlaczego nie wrzucisz mnie pod tramwaj?

Z trudem trzymał się na nogach, ramię miał przyczepione do mojego, kolana mu się uginały. Od czasu do czasu kurczył się w so­bie, by powstrzymać dreszcze.

Zobaczyć Neapol i umrzeć – rzucił nagle i potem powtarzał to w taksówce nieskończoną ilość razy, sylabizując i kaszląc, podczas gdy mknęliśmy poprzez puste ulice i place w stronę stacji.

Zagłębiłem się w niejasnym, absurdalnym rachunku dni, które już minęły, i dni, które miały jeszcze nadejść. Gaz z szampana wy­dobywał się z mojego żołądka, powodując przykre odbijanie. Zre­zygnowałem z poplątanej kabały czasu, aby skupić się na kontroli oddechu, chcąc opanować czkawkę.

Ogromna fontanna okręciła się wokół nas. Jej woda miała kolor stali. On wysunął głowę z okna taksówki, aby zanurzyć się w tym powietrzu, w tym świeżym hałasie.

I chwilę potem stwierdził:

Nawet Baron... Nawet i on się teraz stawia. Cóż go to kosz­towało małe miau. Zawsze mi to mówił do telefonu. Denerwuje się, obraża się, ale potem zawsze coś mruczy. A tym razem nic. Był bar­dziej obrażony niż zwykle. Jasiu, myślisz, że to moja wina? Czy ja naprawdę tak źle traktuję te wszelkie robaczki? I pomyśleć, że uwa­żam siebie samego i myślę o sobie samym jak o biednym kanarku, którego oślepiono, aby lepiej śpiewał...

Zaśmiał się ostro, ale ten śmiech szybko zamienił się w zmęczone burczenie. Pochylił się, ściskając sobie żołądek.

Co to było w tym ostatnim kieliszku? Gnojówka jakaś? A tobie nie przewracają się wnętrzności?

Cień wniknął mi do oczu i rozcinał moje gardło. Zacząłem z nim walczyć, aby mu nie ulec. Utkwiłem wzrok w klamce drzwi samo­chodu usiłując nie odrywać od niej oczu, chcąc tym sposobem nie dopuścić do tego, aby się zamknęły.

Taksówkarz gwałtownie zahamował zostawiając nas przed stacją, bez żadnego pozdrowienia.

Przykro stąd wyjeżdżać. Szkoda, że nie można zostać. Ale u Nerona... – wykrzykiwał, chwiejąc się i unosząc pręt.

Tylko cierpliwość bagażowego zdołała wydobyć nas z westybulu. Później był wagon bagażowy. Filiżanki i talerzyki przewracające się w umywalce oraz ochrypłe uderzenia głosu z głośników przewiercały mi czaszkę.

Do Istambułu, do Kalkuty powinniśmy jechać, a nie do Ne­apolu. Tylko trzy godziny snu. Staję się nieskończonym idiotą. Żeby mnie Pan Bóg pokarał! – protestował w przedziale, z sinymi war­gami, zaraz po połknięciu środka nasennego.

Wciśnięty w kąt usiłowałem się ukryć, jak to tylko było możliwe, za brzegiem firanki. Światło było jednak za silne i czułem, jak mnie uciska i wnika poprzez powieki, niczym rozżarzona brzytwa. Nawo­ływania, okrzyki i hałasy brutalnie rozdzierały się wokoło.

Resztki nas samych, oto czym jesteśmy. Zobaczyć Neapol i umrzeć – wydobył jeszcze z siebie. Na środku jego czoła pojawiła się nabrzmiała i ciemna żyła. – Nie ma tu nikogo w środku?

Nikogo, proszę pana – powiedziałem.

Pociąg zaczął swój bieg.


VIII


Widziałem ich w głębi tarasu w żyłkowatym, marmurowym świetle wieczoru. Rozmawiali prawie niechętnie, pomiędzy długimi momen­tami milczenia i bez cienia uśmiechu. On jak zwykle wyprostowany niczym ostrze noża, ten drugi zaś, chociaż wysoki i masywny, miał już pochylone plecy i z trudem utrzymywał się na nogach. Byli dy­sonansem na tle ruchliwych frędzli dużego parasola.

Żegnam cię. Na mnie już czas. Potrzebujesz czegoś? Teraz znasz już to miejsce, widziałeś wszystko. Dasz sobie radę sam. Do jutra – rzucił jeszcze żołnierz w drzwiach. Miał gładkie ręce i wąską, kunią twarz, przez którą przebiegały nieoczekiwanie chytre drgawki. Przedstawił się najpierw jako student, potem jako archiwista, ale tonem kogoś, kto boi się pomylić.

Zostałem sam w tym za dużym pokoju wypełnionym różnymi por­tretami. Ostatni blask koncentrował się na obliczu kobiety zamknię­tym w owalu starej ramy, olbrzymi blady kwiat przypięty pomiędzy szyją a ramieniem rzucał się w oczy. Zdjęcia zbiorowe oprawione w srebrne ramki znajdowały się na stole, na stolikach, na półkach i na fortepianie.

Po południu ten żołnierz pokazał mi cały dom – istny labirynt korytarzy, klitek, pokój w amfiladzie. Prawie z każdego okna widać było zarys miasta w gwałtownym pomieszaniu, zbiegającego w stronę morza niczym chaotyczna szopka.

Miałem spać w pokoju służącej, która właśnie tego ranka wy­jechała na wakacje. Szuflady i szafa były zamknięte na klucz albo opróżnione. Nagie mury pokryte były wilgotnymi i rozgałęzionymi cieniami. W łóżku, pod kocami, nie było prześcieradeł.

Dobry pomysł, nie ma co – stwierdził wtedy żołnierz. – Czte­rech mężczyzn w jednym domu, a trzech co najmniej, jeżeli mnie nie liczyć. On to wszystko wymyślił? Żeby wysłać w podróż jedyną przy­datną osobę, jedyną kobietę, która nawet o to nie prosiła! Dobrze mówi przysłowie: Wybrańcy Boga mają inne głowy. Sam zobaczysz, co tu się będzie działo. Ja już się zdecydowałem, będę jadł w kosza­rach. Łóżka, miotły, kurz mogą według mnie poczekać do Bożego Narodzenia. Nie jestem służącym, ty także nie. Kogo swędzi, niech się drapie – skomentował.

Jak się nazywa ten twój?

Vincenzo V. Ale mów do niego „poruczniku”, to mu wystarczy. Ma rentę kapitana, ale jemu zależy na tym, by nazywać go poruczni­kiem. I jeszcze jedno: chodzi o te głowy, co ci przedtem mówiłem. Ten mój ma dobre serce, jest taki płaczliwy, użala się, ale naprawdę życzliwy człowiek z niego. Wierz mi, jestem tutaj prawie od sześciu miesięcy. I dziękując Bogu, ten przynajmniej ma obie ręce. A ten twój, jak się goli? Pomagasz mu?...

Widziałem ich teraz na tarasie, stali tak w bezruchu, jeden obok drugiego, z zapalonymi papierosami. Ironicznie pomacali się nawza­jem po brzuchach, zaledwie się dotykając i prawie z obrzydzeniem, nie uśmiechając się przy tym. Nic już nie mówili.

Udało mi się wypocząć przez parę godzin i zmęczenie oraz różne trucizny wyszły ze mnie. Ciągle jednak czułem się więźniem nieokre­ślonego i wrogiego otoczenia, które niczym pajęczyna – albo lepiej, niczym bańka mydlana – zamknęło się wokół mnie i teraz drgając wznosiło się nieustannie i bez żadnego porządku, porywając mnie ze sobą. Każdy aspekt otaczającego świata wydawał mi się coraz mniej­szy, zimniejszy, odleglejszy.

Zdecydowałem się też wyjść na taras, ale starałem się przy tym ukryć w kącie, jak najbardziej odległym od nich.

Miasto było już całe oświetlone jak gęsta, falująca dżungla pełna świateł, światełek i wielobarwnych cętek, które mieszały się wzajem­nie i goniły, tam i z powrotem aż do linii zatoki, tworząc koła, zapętlenia, strumienie i węzły pod fioletowym, prążkowanym niebem. Tam, gdzie fiolet przechodził w czerń, olbrzymia chmura rodziła powoli głowę, potem plecy i w końcu nadzwyczajną rękę giganta posuwającego się bardzo powoli. Najwyżej położone kędziory jego włosów chwytały jeszcze światło znajdującego się pod horyzontem słońca. Cała zaś dżungla wznosiła do niego gęsty ryk niczym nie­skończony, leżący i potrzebujący snu potwór, brzęczący milionem porów, otworów, łusek, zmarszczek i wąwozów swej skóry wydanej na łup nieruchomych wyziewów lata.

Moje więzienie wydało mi się jeszcze bardziej duszące oraz przy­gnębiające i natychmiast poczułem chęć zanurzenia się – właśnie tak, nie spacerowania, ale zanurzenia się – w tych światłach, w tym oddechu i zniknięcia pośród nich.

Poruszyli się, lekko dotykając się ramionami przeszli przez taras. Biała laska i bambusowy pręt kołysały się zgodnie.

Porucznik mówił stłumionym, głębokim głosem, z nagłymi prze­rwami pełnymi wątpienia, zaś jego sposób akcentowania sucho roz­cinał słowa.

Trzy, cztery razy powtórzyli prosty, kilkumetrowy odcinek, łysina tego drugiego gościa świeciła niczym skorupka. Nie wydawali się przyjaciółmi, przez cały czas nie wykonali żadnego gestu wyrażają­cego uczucie czy zrozumienie.

Porucznik powiedział szeptem: – Odwagi mi nie brakuje, ale też i boję się bardzo...

Odpowiedział mu śmiech podobny do uderzenia bicza.

Wróciłem po cichu do salonu, nie chcąc słuchać tych rozmów.

Poprzez szyby, w ciemności pokoju, zobaczyłem jeszcze morze – czarne, zamknięte wokół dwóch statków z oświetlonymi masztami przypominającymi doskonałe trójkąty.

W końcu zdecydowałem się ruszyć, przynajmniej dla poszukania wyłączników światła.

Po kolacji przyszły dziewczyny. Dwie córki właścicielki pobliskiej restauracji, gdzie zjedliśmy kolację, oraz ich dwie przyjaciółki. Były bardzo młode. Ta w okularach śmiała się, mówiła i ruszała jakby więcej niż inne. Od razu też wszystkie zaczęły krążyć po domu, jakby znały go na pamięć, wyszukując szklanki, butelki, lód, jakieś poduszki z pierzem ukryte w szafie.

Krążyły jedna za drugą pomiędzy kuchnią i salonem z głośnymi okrzykami.

Inez, Kandydo, Michalino, Saro, zwariuję przez was! – skar­żył się porucznik z głębi fotela. – Gdzie tak biegacie, dlaczego się denerwujecie? Chodźcie tutaj wszystkie, natychmiast. Siadać.

On zaś ukryty za swoją whisky milczał, na nic niepomny.

A ty, powiedz coś. Tak czekały na ciebie, biedne dziewczątka... – zachęcał go porucznik.

Kobiety, teraz to są już kobiety, a nie małe dziewczynki sprzed czterech lat. Prawie ich nie znoszę – zamruczał.

Fausto – odparł porucznik ciężko wzdychając – my możemy się zatrzymać, ale nie świat.

Okularnica Inez pojawiła się wymachując wentylatorem i jego długim przewodem.

Co powiecie na trochę powietrza? Duszno tu. Och, nie zaczy­najcie znowu wlewać w siebie jak gąbki, bo sobie pójdziemy! Chcecie jeszcze trochę kawy? Może przeciąg jest za duży? – zapytała i ści­szając głos skierowała się szybko w stronę dwóch foteli, by zdążyć wyrzucić z siebie pomiędzy parsknięciami śmiechu: – Zauważyłeś, Fausto? Sara jest jeszcze w tobie zakochana bez pamięci, biedna dziewczyna. Pamiętasz, jakie miała warkoczyki? Kupiła sobie nawet na dzisiaj nowe perfumy, francuskie. Powiedz jej coś, Fausto, zabaw nas...

Inez, ależ z ciebie plotkara o języku żmii. I cóż z ciebie za przyjaciółka. Przestań w końcu gadać i zawołaj inne. Co one tam robią? – słabo przeciwstawił się porucznik.

Wstydzą się – zaśmiała się znowu Inez, po czym uciekła zo­stawiając wentylator na podłodze.

Hm, może są jeszcze dziewicami? – rzucił on bez większego entuzjazmu w głosie.

Zwariowałeś, kapitanie? – zgorszył się porucznik, przestraszony. – Jak ty się wyrażasz! To są cztery porządne i szanujące się dziewczyny. Jestem nawet ojcem chrzestnym Kandydy... Zrezygnował machając niepocieszony ręką.

To tak z ciekawości, aby coś powiedzieć – ziewnął. – Bo cóż tu jeszcze można wymyśleć? To są kobiety, mówienie nie służy tu niczemu. Należałoby je dotknąć.

Ależ Fausto! – zganił go znowu przyjaciel. – A pamiętasz cztery lata temu? Jak towarzyszyły nam przy kawie, w ogrodach, a my kupowaliśmy im lody?

To dzisiaj głupstwa bez znaczenia – uciął dalszą dyskusję.

Weszły razem patrząc uważnie na mnie, jakby oceniając mój moż­liwy, ale jeszcze nie stwierdzony współudział. Rzędem usiadły na tap­czanie na wprost nich szturchając się łokciami, pośród min i chi­chotów, gasząc każdy wybuch śmiechu dłońmi szybko zakrywa-jącymi usta.

Zachowujcie się teraz – upominał porucznik.

Nie miał dużo blizn na twarzy, jedynie czerwone, zygzakowate cięcie za prawym uchem. Czarne okulary powiększały jeszcze i tak już dużą głowę z tym jego mięsistym nosem. Szczęka słabła mu przy najkrótszym nawet słowie i opadała ukazując podwójny podbródek.

Macie jakiś pomysł, dziewczyny? Tylko pamiętajcie, że nie mo­żecie tu zostać do późna – rzucił tym swoim łagodnym tonem.

Zabawa, tak, niech będzie jakaś zabawa! – wykrzyknęła na­tychmiast Inez.

Zdjęła okulary i czekała, ale wszystkie wydawały się obojętne, oparte o poduszki zbyt miękkie i ciepłe, pod dziesiątkami spojrzeń rzucanych przez wąsatych mężczyzn ze ściany i przez zwieńczone ra­mami kobiety i matrony o wydatnych piersiach, wyraźnych ustach i lokach ściśle przylegających do skroni.

Zobaczyłem, jak Sara wyciąga palce, aby dotknąć jego prawą rękę trzymającą szklankę.

Boli cię głowa? Potrzebujesz czegoś? Chcesz lodu? – zapytała, miała duże wytrzeszczone oczy, w małej i zbyt okrągłej twarzy.

Przyjaciółki naigrywały się z niej w milczeniu, małpując ją z ustami ściśniętymi na kształt serca i przymkniętymi oczami.– Ależ nie – odpowiedział gwałtownie wycofując dłoń, w kąciku ust pojawił się automatycznie zdławiony uśmiech wyrażający niechęć.

Zabawa, niech będzie zabawa! – krzyczały teraz pozostałe, patrząc jednak badawczo i z łakomym podejrzeniem na przyjaciółkę.

Jezus Maria, nie krzyczcie tak! Proszę was, moja głowa. Róbcie zabawy, wszystkie jakie chcecie, ale spokojnie. Bo jak nie, to dobra­noc. Dzisiaj w radiu nadają komedię. Zachowujcie się grzecznie albo idę do mojego pokoju – prosił porucznik, jego słabe ręce ruszały się w próżni.

W co chcesz się zabawić, Fausto? Ty decydujesz – cicho za­pytała Sara, nachylając się z uwagą.

On się zaśmiał i zaraz dreszcz przebiegł mu przez plecy:

Ale tylko jeden raz, do kroćset. Ciuciubabka.


Wyszliśmy na taras, aby zjeść lody. Nocne powietrze było gorące i wilgotne.

Lody pistacjowe, śmietankowe i orzechowe rozpuściły się w lo­dówce i piliśmy ze szklanek tę rzadką masę obficie zakropioną whi­sky.

Pamiętasz jak śniłeś? Masz jeszcze te sny? – głos Sary był ści­szony, ale zdecydowany. – Raz opowiadałeś mi, że śnił ci się potwór pod łóżkiem. Zwinny, mały i pomarańczowy. Wydawało ci się, że to rodzaj królika, albo pancernika...

Pancernik, a cóż to za stwór? – odparł sucho. – Nic nie pamiętam.

Natomiast Sara tak – słodkim, ironicznym głosem odpowie­działa Michalina, zatrzymując się na chwilę z tacą pełną pustych szklanek. Była drobna, miała wysunięte do przodu zęby i grube ko­lana. – Sara jest jak wyrzut sumienia. Wszystko pamięta i nigdy nie spocznie.

Nie bądźcie wiedźmami – z daleka dobiegł zasapany głos porucznika. Wyciągnął się na wiklinowym foteliku, rezygnując z ja­kiejkolwiek chęci organizacji wieczoru.

Jasiu... – Lewa dłoń w rękawiczce uniosła się.

Jestem tutaj.

Dobrze, nie ruszaj się – powiedział zmęczony.

Sara popatrzyła na mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy. Smętny, ledwie widoczny uśmiech na twarzy, broda oparta na złą­czonych dłoniach. Miała zadbane paznokcie, ale palce były sękate i ciągle usiłowały się ukryć.

Dlaczego nie zdejmiesz tej marynarki? Jest bardzo gorąco – powiedziała wolno zwracając się do niego. – Nie chcesz, aby ci było wygodniej?

Nie bądź śmieszna i dziecinna – odpowiedział jej.

Nie jestem już dziecinna. Niedługo pójdę na studia – broniła się.

A twoja siostra?

Kandyda czuje się dobrze z mamą, w kasie restauracji. Ona jest z gatunku tych spokojnych. Biedna dziewczyna, szybko wyjdzie za mąż...

Dlaczego biedna? – zaśmiał się.

Bo jest marnym stworzeniem, oby Bóg ją miał w swojej opiece – odparła Sara, ale już nieco zdenerwowana z powodu tej kłopo­tliwej i bezsensownej rozmowy. – Wyjdzie za mąż za szefa kuchni albo za wielkiego paszę, to zresztą nie ma znaczenia. I tyle będzie miała.

Ale ty nie jesteś taka, prawda?

Nie, ja nie. Jasne, że nie! – ożywiła się nagle zaciskając pięści.

Fausto, nawet mnie nie zapytałeś, co chcę studiować.

Założę się, że i tak mi to powiesz.

Ech, ty prostaku nieokrzesany – zaśmiała się niespokojnie.

Krótko mówiąc, idę na medycynę. Cieszysz się?

A powinienem? Jeśli tak, no to cieszę się.

Zdolna jestem. Naprawdę, wszyscy tak mówią. Nie jestem jak inne. A dlaczego wybrałam medycynę, to właśnie ty powinieneś wie­dzieć... – zaciskała palce, jej duże oczy były błyszczące i uważne.

Pozostałe dziewczyny skupiły się wokół wentylatora w salonie. Na przemian wdzięcznie pochylały karki wystawiając je na świeży powiew powietrza i cały czas zawzięcie plotkowały.

Szklanka jest pusta, Saro – zauważył i tym samym oddalił ją, aby natychmiast strzelić palcami i powiedzieć do mnie: – Jasiu, jeszcze dziesięć minut, a potem zaciągnij mnie do łóżka. Choćby świat się walił.

A nie mógłbym tam z panem posiedzieć? Chociaż na chwilę, pan mnie rozumie, prawda, proszę pana?

Ani mi się waż ruszać stąd!

Wróciła z trzema szklankami. Ona też wypiła, ostrożnie, ale po­tem nie zdołała ukryć grymasu na twarzy.

Jesteś najelegantszym człowiekiem, jakiego znam. Prawdziwy jaśnie pan – wybuchnęła znienacka. – Przysięgam, Fausto, nie ma nikogo bardziej eleganckiego i fascynującego od ciebie.

Do licha – ustąpił z rozbrajającym uśmiechem. Podniósł szklankę.

O tak, toast, wypijmy toast – podnieciła się Sara.

Dziewczyny wychylały się znad wentylatora śledząc uważnie, co się dzieje, ale nie zdobyły się na żaden gest.

Na cześć czego? – zapytała nagle Sara drżąc.

Ty wybierz. Zapewniam cię, tak będzie lepiej.

Na cześć niczego, na cześć nicości, na cześć rien ne va plus. Na cześć tego życia, które, o ile nam wiadomo, jest skurwysyńskie! – przybłąkał się z oddali zmęczony, pijany głos porucznika.

A ja natomiast piję za twoje zdrowie. Za twoje zdrowie i za moją nadzieję. Zgoda? – zapaliła się Sara, dotykając lekko końcem swego palca jego kolana.

Amen – skwitował i opróżnił szklankę.

Czas już, proszę pana – powiedziałem.

Fausto, teraz muszę ci to powiedzieć, posłuchaj mnie. Teraz... – podjęła dziewczyna drżąc lekko. Ale natychmiast głos załamał się jej w gardle.

Zamilcz. Zrozumiałaś, ani słowa. Na miłość boską – poruszył oschle głową.

Jej błyszczące oczy zamknęły się na moment i otwarły, już pokorniejsze i bardziej zmęczone.

Powiedz mi przynajmniej, dlaczego tu przyjechałeś – spróbo-wała jeszcze szeptem. – Wszyscy stracili już nadzieję, nawet Vin-cenzo. Wiedziałam, że dzwonił do ciebie, że rozmawiał z tobą, ale żebyś miał przyjechać...

Biedny porucznik – uśmiechnął się. – Swego czasu śmiał się jeszcze, teraz nie potrafi. Parska tylko przez nos...

Dlaczego przyjechałeś? Tylko tak sobie? Po nic?

Uspokój się, Saro. Twoja siostra i przyjaciółki będą cię kryty­kowały i naśmiewały się z ciebie.

Ależ kto tu mnie krytykuje? Kto? Kto się ze mnie naśmiewa? Gdybyś ty wiedział, jak one się mnie boją. I dobrze robią! – Zde­nerwowała się, na twarzy pojawił się rumieniec. – No powiedzże proszę, przynajmniej tyle: dlaczego przyjechałeś?

Nie bez powodu. Jeżeli już tak cię to interesuje. O tak, nie bez powodu. Ale to wystarczy, żadnych dalszych pytań, panienko – zakończył wstając i szukając mojego ramienia.

Kandyda uspokajała właśnie matkę przez telefon. Zaraz wrócą do domu, nie ma jeszcze północy. Te lody to całkowity niewypał.

Karuzela pozdrowień zakręciła się znowu radośnie.

Bardzo późno, w nocy, usłyszałem dochodzące aż do mojego łóżka zduszone oddechy. Oddechy zamieniły się w długotrwały płacz, który następnie zamarł w ciszy. Potem, w korytarzu, kroki oddalające się od łazienki. Bez wątpienia – porucznik.


IX


Mój urlop się kończy, proszę pana. Muszę wyjechać jutro, naj­później jutro wieczór...

Wszyscy mamy czas – znudzony poruszył dłonią. – Nie ma problemu. A jak potem się spóźnisz, to zwal wszystko na mnie, jasne?

Znajdowaliśmy się w pustym salonie restauracji. Wszystkie stoły zostały już opróżnione, zaś okrutne popołudniowe słońce zalewało strumieniami ognia ulicę za szybami.

Poddał się nieuleczalnemu przypływowi smutku. Przechodziły go pozbawione jakiegokolwiek motywu rzadkie, gwałtowne szarpnięcia jak u opętańca, przepadła też owa znana mi złośliwa radość. Nie golony zarost kładł się cieniem na policzkach.

Daremnie dziewczyny starały się dogodzić mu przy stole, zawsze gotowe podać szklankę, ostatnią łyżkę małż z dna wazy, zapewnić cień specjalnie ustawionego parawanu. Matka Sary i Kandydy zwró­ciła się do niego z prośbą o jakąś radę, wychodząc z kasy i pozbywając się na chwilę skupionej twarzy wdowy.

Jakoś to przetrzymał, dziękując i uśmiechając się z trudem. Sie­dząca u jego boku Sara nabrała wody w usta, także i ona oddająca się kto wie jakim myślom.

Tylko jedno jeszcze, proszę pana. Zostaje pan w Neapolu czy też wraca pan ze mną do Turynu?

Ileż tych pytań, Jasiu... Nie potrafisz usiedzieć cicho choć je­den raz? – odpowiedział mi przygnębionym głosem.

Dopiero pomysł przyjęcia ożywił go nieco.

Pomysł ten przyszedł do głowy porucznikowi i teraz wszyscy sta­rali się zaprojektować go w wyobraźni jak najdoskonalej: to właśnie to, czego nam brakowało, od przystawki do deseru, od ryby w gala­recie do małż i szampana.

Otwarty, w karafce, tak lepiej smakuje – sprecyzował porucz­nik o tym ostatnim.

Drogi Vincenzo, jesteś jak zwykle niepoprawny – zawyroko­wał. – Od kiedy to szampana wlewa się do karafki? Ignorant.

Moja wina. Nic już więcej nie powiem – usiłował bronić się zmieszany porucznik.

Dziewczyny śmiały się.

Saro, połknęłaś język?

Sara nic nie mówi. Nie widzicie, że ją to nie interesuje. Sara myśli, i to jak myśli...

Ona zaś nie odpowiadała na śmiechy i złośliwości przyjaciółek, trzymając opuszczone oczy i ręce ukryte pod stołem. W końcu zde­cydowała się: – Lepiej niech każdy myśli o swoich sprawach – po­wiedziała bez żadnej radości w głosie. – Pożegnajmy się już. Bo jak nie, to nie będziemy mieli ochoty na ponowne spotkanie wieczorem i na przyjęcie.

Źle się czujesz, laleczko? – on zapytał. Jego słowa rozległy się w nagłej ciszy.

Czuję się doskonale, dlaczego pytasz? Nie przejmuj się mną – dziewczyna zaczerwieniła się zaskoczona.

W tym momencie nadleciał żółtawy motyl i w chaotycznych po­drygach latał wzdłuż stołu. Miał maleńkie, nerwowe skrzydła, zaś Inez, Michalina i Kandyda już wyciągały ręce bezskutecznie starając się go złapać.

Zgłupiały – mruknęła Sara, wzruszając ramionami.

Motyl – wyjaśniłem mu do ucha.

Oko Sary spojrzało na mnie przelotnie.

Motyl uciekł z rąk Inez i usiadł wprost przed nim na serwetce, złączając delikatne skrzydła. Sara bez żadnej specjalnej koncentracji wyciągnęła rękę i z łatwością chwyciła go kciukiem i palcem wskazu­jącym.

Widzicie? – zaśmiała się.

Tutaj, daj go tutaj! – krzyknęła Kandyda.

Odwrócono małą czarkę i uwięziony w niej motyl kręcił się wo­kół siebie, rozkładając szeroko skrzydła i drżąco badając miejsce czułkami.

Biedny motyl.

A jakie ma kolory! Popatrz na te czarne punkciki, wydają się z pluszu.

To prawda, że żyją tylko kilka dni?

Dziewczyny rozleniwione i rozgrzane obserwowały podpierając się łokciami. Motyl zatrzymał się teraz, a jego skrzydła przebiegł lekki dreszcz.

Ależ dzieci, co wy robicie? Jesteście w przedszkolu? Tylko tak potraficie się zachowywać? Cóż za pociecha z was? – skarżył się z oddali głos właścicielki.

Proszę pani, niechże się zabawią – jak echo odpowiedział porucznik.

Mnie podobałby się ciemny – orzekła Sara.

Ciemny? Taki z czaszką na skrzydłach? A to dopiero zabawne – zaprotestowała Inez.

Jesteś dzisiaj jak pogrzeb trzeciej klasy.

Saro, czy to ktoś rzucił urok na ciebie?

A co wam do tego, że mnie podobają się ciemne?! – odszcze-kała im.

Jego prawa ręka łagodnie wyciągnęła się i dotykając badawczo stołu zdołała w końcu dotknąć czarki.

Ciemny, powiedziałaś? Jesteś pewna? – zapytał niskim gło­sem, usiłując się uśmiechnąć.

Tak, a dlaczego pytasz?

Jego lewa dłoń w rękawiczce opadła nagle na czarkę rozbijając ją pośród okrzyków przerażenia.

Teraz jest ciemny – powiedział nie wyjmując dłoni spośród odłamków szkła.

Co się tam dzieje? Co się stało? – podniecał się porucznik.

Nie decydujecie się na to przyjęcie?

Dwa zadania dla ciebie, Jasiu. Moje ubranie białe do pralni: wyczyścić i wyprasować, na poczekaniu. I szampan. Nie ufam innym, gotowi nam wcisnąć sodę oczyszczoną – powiedział.

Dobrze, proszę pana.

Dziesięć butelek. Nie powinno być za dużo. Krug.

Krug. Dobrze, proszę pana.

Nie musisz się śpieszyć. Nigdzie dzisiaj nie idziemy.

Sara... – zacząłem.

Że jak? – usłyszałem jego głos gotowy do ataku.

Nie, nic. Wszystkiego się spodziewałem jadąc do Neapolu, ale nie tych dziewczyn. I ta Sara, nie wiedziałem...

A co ty niby miałeś wiedzieć – odparł sucho. I zaraz dodał zmęczonym tonem: – Myśl o sobie, Jasiu. Nie ma sensu łamać sobie głowy cudzymi sprawami. Myśl o sobie, zachowuj się jak turysta.

Z okna jego pokoju, podczas gdy składałem i pakowałem jego ubranie, zobaczyłem ich na tarasie w wiklinowych fotelach. On nie-poruszony pomimo upału, z papierosem zwisającym z ust. Porucz­nik zwinięty w fotelu, jakby spał. Ogromny parasol ochraniał ich skąpym, szarym kołem znajdującym się naprzeciw pełnego słońca. Poza poręczą głucho huczało miasto rozciągające się aż do błękit­nego morza.

Mamy to jeszcze raz przedyskutować? Zastanawiasz się nad tym?

Nie, kapitanie, dlaczego? Nie wierzysz mi? – odpowiedział słabo porucznik, jego ręce poruszyły się nerwowo. – Czyż nie mó­wiło się, że dyskusje na ten temat pogarszają jeszcze sprawę?

Jeszcze jak.

A zatem sprawa jest załatwiona. Wszystko jasne. Wybacz – wyrzucił z siebie porucznik. – Wszystko już sobie wyjaśniliśmy i ob­jaśniliśmy. Już wystarczy.

Dziesięć dni temu, kiedy dzwoniłem do ciebie, a nawet wcze­śniej, wydawałeś mi się pewniejszy siebie...

Przestałem manipulować papierem pakunkowym tak, aby nie usłyszeli szelestu. Jego głos nie wydawał mi się wolny od smutku, który opanował go w tych godzinach.

Ależ jestem pewny, tak jak i ty. Być może nawet bardziej niż ty, jeśli pozwolisz. Nie powinieneś w to wątpić, Fausto. A teraz skończmy z tym. W tym upale... – orzekł porucznik.

Słyszałem cię. Dzisiaj w nocy.

Nie miałeś prawa, nie miałeś prawa! – wykrzyknął nagle po­rucznik, ale jego gniew nie trwał nawet chwili i głos zaczął mu znowu drżeć w gardle: – To moja sprawa. Jeden płacze, inny się śmieje. Jakie to ma znaczenie? Co ta za różnica? Chcesz mnie teraz wszyst­kiego uczyć?

Masz rację. A poza tym, gwiżdżę na to.

Jest może coś, choćby jedna rzecz, na którą nie gwiżdżesz? – w głosie porucznika zabrzmiała jakby skarga.

Tak jak przyjechałem, tak mogę i wyjechać. Nawet jutro, albo dziś wieczór. I każdemu zostawić jego przeznaczenie – odpowiedział szorstko.

Ależ nie, nie. Wszystko jest już postanowione. Nie zaczynaj znowu wątpić, bo jak teraz zaczniesz, to się obrażę. Z całą pewno­ścią – przeciwstawił się porucznik słabym głosem, który mu jeszcze pozostawał. – Musisz jednak przyznać, że tym razem to ty zacząłeś o tym mówić...

Masz rację. Strzał w dziesiątkę – zaśmiał się cierpko.

A to przyjęcie? Czy to nie jest błąd? Te biedne dziewczyny, oby Pan Bóg miał je w swojej opiece, i Sara, co to sobie miejsca nie może znaleźć... Ona jest bardzo inteligentna.

Przyjęcie to dobry pomysł, doskonały. Nie ma nic lepszego. I spróbujmy się rozerwać.

No tak, to wspaniałe córy, prawda? Żeby tracić cały ten czas i cierpliwość z facetami takimi jak my. Pamiętasz ojca Sary i Kandydy? Czegóż on by nie zrobił dla ciebie? Adorował ciebie, chociaż widział cię może ze trzy razy. A ty Sarze, nie mógłbyś może...

Do cholery, nie wymieniaj nawet jej imienia, idioto! – wy­buchnął rozwścieczony.

*

Zatrzymałem się przy drzwiach do restauracji, aby zapytać o ja­kąś pobliską pralnię. W cieniu salonu przy stole, plecami do mnie, siedziała Sara pochylona nad książkami.

Nie studiuję na zapas, nie jestem aż taką fanatyczką – uśmiechnęła się, cała w pąsach. – Chcę się tylko zorientować. Nowe książki, medycyna. Boję się trochę...

Bądź dobrej myśli. Uniwersytet to rzecz najłatwiejsza w świe­cie. Zobaczysz – odpowiedziałem i poprosiłem ją o informacje w sprawie ubrania.

Zaraz, a ten drugi żołnierz nie przyszedł? Ten jak mu tam, Miccichè, archiwista? Co to za obibok! Ma wyjątkowy dar wyczuwania nawet najmniejszej trudności. Denerwuje mnie. Poślę dziewczynę z kuchni, poczekaj.

Wróciła zakłopotana, z założonymi rękami i dłońmi ukrytymi pod pachami.

Wszystkie są zajęte. Ja w kuchni nic nie znaczę. Co za nieszczę­ście. Nie potrafię się nauczyć. Jakoś nie chce mi przyjść sympatia dla pewnych kobiecych zajęć. Ale ze mnie niezdara. A one, żebyś tylko widział, jak pracują i jak się cieszą. I wszystkie są takie młode, o rok młodsze ode mnie... – Usiadła i zamknęła grubą książkę, starając się nie patrzeć na mnie. – Możesz tu zostać? Tylko na chwilę. Chcesz się napić? Na co masz ochotę?

Czekałem, aż się znowu odezwie, ale ona trzymała już oczy opusz­czone i patrzyła na grzbiet książki. Złożone w harmonijki serwetki biegły w dwóch rzędach po sali, dezodorant odświeżał powietrze.

Oni się nie położyli na popołudniową drzemkę – powiedzia­łem w końcu.

On nigdy nie odpoczywa – uśmiechnęła się łagodnie, a mię­dzy brwiami pojawiła się zmarszczka.

I porucznik też.

Och, biedny Vincenzo! – zbyła go skrzywieniem ust. – On się nie liczy. On jest nikim, to zero, nie zauważyłeś? Dobry, święty, tak, ale wiele nie potrzeba, by takim być.

Oni nawet nie wydają się być przyjaciółmi.

Zaśmiała się, sucho i gardłowo, by zaraz orzec wyraźnie:

Nikt nie może być jego przyjacielem.

Słyszałem, jak rozmawiali na tarasie. Nic nie zrozumiałem. Wyglądało to tak, jakby chodziło o jakąś zmowę między nimi...

Fausto nie potrafi się porozumieć z nikim i w żadnej sprawie. – Jej oblicze trochę pojaśniało. – Ty już go znasz. To człowiek jedyny w swoim rodzaju, geniusz. Nie przekonałeś się jeszcze? Albo się go kocha, albo nie...

To także jest przerażające – zaryzykowałem.

Zaśmiała się uszczęśliwiona.

Ależ tak – odparła i podnosząc nieco głos dodała: – Przera­żający, jak diabeł, istna kara boska, wszystko co tylko chcecie. A inni? Kim są inni? Gdzie są? Gdzie idą? Czego chcą? Czy nie widzisz do­okoła? Jaki jest ten świat? To nieszczęście.

Uwolniła rękę i teraz kciuk drobnymi skokami wyzwalał się z uści­sku pozostałych palców zamkniętej dłoni. Ukazał się płaski i zaczer­wieniony paznokieć.

Jedno wielkie nieszczęście, nic więcej – powtórzyła już spo­kojniej.

Słyszałem, jak mówi o pewnych sprawach – przyznałem. – I ta jego zuchwałość. Z czasem wiadomo, człowiek się poddaje, uspra­wiedliwia, może nawet się bawi i przyznaje mu rację. Ja uważam się za jego prawdziwego przyjaciela i on to wie.

Zaprzeczyła ruchem głowy, z tym swoim melancholijnym i ta­jemniczym uśmiechem przyklejonym do ust dla wywołania dobrego wrażenia.

Ani ty, ani nikt inny. Już ci to mówiłam. On nie potrafi mieć przyjaciół, nie potrafi – odparła.

A jednak – zaoponowałem krótko.

To znaczy, jesteś jego przyjacielem, w to nie wątpię – podjęła ostrożnie uważając na każde słowo – ale widzisz, nawet ty dyskutu­jesz, znajdujesz coś do zarzucenia, usiłujesz zrozumieć. A w jego przypadku nie należy starać się zrozumieć. W jego przypadku dwa dodać dwa nie daje nigdy cztery, czasem pięć, a czasem trzy, ale cztery nigdy. Jego trzeba wybrać takim jakim jest, i to wszystko.

Ty jesteś kobietą i...

Niestety, nie jestem kobietą, oby... A może nie, może nią je­stem? Co ja zresztą o tym wiem? – odpowiedziała zaczepnie. – Co to znaczy być kobietą albo nie być kobietą? Mówią, że jestem w nim zakochana. Tak mówią wszyscy, nawet moja matka, biedne stworze­nie, i za plecami naśmiewają się ze mnie. Tylko za plecami. Ale to nie jest szczeniacka miłość, mdlenie, ogłupienie, tak jak oni to my­ślą. Ja jedynie podjęłam decyzję, wybrałam. Tak jak pies, co zaczyna iść za facetem po ulicy i idzie tylko za tym facetem. I czeka. Czeka i nie potrzebuje żadnych wyjaśnień.

Nie zniosłem jej spojrzenia, na które zdobyła się w czasie tego zwierzenia.

Poczułem się głupio, byłem bezbronny.

To nie jest miłość – powiedziała. – To jest wierność, to jest wiara i zaufanie, to jest oczekiwanie. I jeszcze wiele innych rzeczy. Nazywaj to, nazywajcie to jak chcecie...

Jeżeli tak to widzisz, to nie ma o czym mówić – odparłem.

Tak? A dlaczego miałabym rozmawiać właśnie z tobą? – wy­buchła gwałtownie, wytrzeszczając oczy. – Że niby ty przyjeżdżasz, a ja nic tylko czekam na ciebie, żeby z tobą rozmawiać? Ty, co najwy­żej, możesz mi opowiedzieć, jaką mieliście podróż, czy dużo kaszlał, z kim i jak się pokłócił. To wszystko.

W porządku. Muszę już iść. Ten szampan...

Ależ proszę cię – nagle pochyliła się, jakby osłabiona nad stołem. – Jeszcze chwileczkę. Tylko jedną. Nie złość się na mnie. Opowiedz mi trochę o podróży.

Męcząca. Zawsze w ruchu, bardzo burzliwa. Wydaje mi się, że byłem wszędzie i nigdzie. Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Jeszcze teraz kręci mi się w głowie.

Tak, tak, rozumiem, oczywiście – śmiała się cicho potakując głową. – Jak szalony, opętany...

Ogrody zoologiczne, śpiewane msze, taksówki. A wiesz, jak on obraża wszystkich wokoło?

On nie obraża, on skazuje – poprawiła pewnym tonem.

Te bary, picie. Nigdy nie widziałem kogoś, kto by tak dużo pił...

Jak wypije, staje się boski. Też tak myślisz? Jednego razu wy­myślił: unieście wysoko drzewce...

I tak dalej, i tak dalej. Znam to. Kiedy jest zalany, zawsze to mówi – potwierdziłem.

Kiedy się upije, jest wspaniały.

Może dlatego, że takie są twoje wspomnienia jako małej dziew­czynki, ale... – podjąłem.

Pamiętam i wiem – odparła z uniesieniem. – Wiem to wszystko. Cały świat jest robaczywy, W szkole studiuje się Olimp, a wokoło – co znajdujesz wokoło? Robaki, które nic nie mówią, nic nie wiedzą i nic nie rozumieją.

Znowu pochyliła czoło nad książką, pomiędzy włosami widziałem białą skórę głowy i kilka jaśniejszych loczków na karku.

Ja też nie jestem optymistą – powiedziałem. – Życie dzisiaj to jak wiadomo jeden chaos i nieszczęście. Dla nas, młodych...

Ja wierzę w istnienie innych światów – westchnęła. – Cho­ciaż mówią, że gdyby te światy istniały, to usiłowałyby skomunikować się z nami... A co ty o tym myślisz? Gdybyś był z innego świata, miał­byś ochotę na nawiązanie kontaktu? Powiedz.

Jeszcze nie zwariowałem – zaśmiałem się.

Nie wierzysz, że wszyscy umrzemy? – wyszeptała jeszcze. – Wszyscy, jeden po drugim? Czy to jest jeszcze życie? Tak dłużej być nie może, a nazywa się to życiem! Nikt tego nie rozumie, ale on tak. Wie, że jesteśmy głupi, wulgarni, do niczego niezdolni, zgnili. On to zrozumiał.

Pozwolisz mi coś powiedzieć?

A mów, co chcesz – poddała się.

Poczekałem chwilę, aby ułożyć sobie słowa jak należy i dobrać odpowiedni ton głosu.

Ty wszystko odnosisz do niego. Stworzyłaś sobie jego obraz i nie chcesz go zmienić. Dobrze, ale do czego ci to jest potrzebne? Zgoda, on jest wyjątkowy, bardzo wyjątkowy, nikt tego nie neguje, ale co z tego? Chyba nie wyróżnia się tym, tylko dlatego, że jest ślepy?! Istnieją miliony ślepców.

Mówiliśmy o tym wcześniej. Także Vincenzo jest ślepy, ale on jest nikim, jest powietrzem. On nawet nie rozumie własnego prze­znaczenia. A zatem nie zasługuje na to... – Potrząsnęła z uporem głową opartą na ręce.

Jakiego przeznaczenia? Człowieka ślepego? Przecież nie uro­dził się ślepcem! – powiedziałem nagle unosząc się. – To nie jest jakaś tragedia grecka, to jest nieszczęście. On to przeżywa na swój sposób, według swego charakteru. To twoja wina i twój upór, jeśli widzisz coś innego.

Zaśmiała się, jakby zmęczona, zza książki.

To niczemu nie służy. Ty chcesz badać, wyjaśniać. Nigdy nie dopniesz swego. Co wy wszyscy byście zrobili widząc anioła na rogu ulicy? Powiem ci: policzylibyście mu pióra. Dla upewnienia się i dla kontroli. Tacy jesteście! – Śmiała się jeszcze, ale śmiech przypomi­nał teraz słabą czkawkę. – Zrób doświadczenie. Zawiąż sobie oczy i zostań tak całe popołudnie w pokoju albo w publicznym ogrodzie. I tam się poruszaj, odkrywaj przedmioty, i tak dalej...

Spróbowałaś?

Ja, a co ja mam z tym wspólnego?

No dobrze, zrozumiałem. Wystarczy – zrezygnowałem.

Tak, wystarczy – wydawała się uspokajać.

Nie obrażaj się – zdobyłem się na odwagę. – Ja ciebie nie osądzam. I nigdy bym sobie nie pozwolił, żeby sobie z ciebie żar­tować, przeciwnie. Ale może nawet i ty nie rozumiesz? Może my jesteśmy zbyt młodzi, aby zrozumieć...

W odpowiedzi padło kiwnięcie głowy opartej na łokciu, mające wyrażać sprzeciw.

Nawet i ja to wiem, że on jest inny – dodałem.

Nie wystarczy powiedzieć, że jest inny. To zbyt łatwe. – Pod­niosła głowę, spojrzenie przekształciło się w brzytwę skierowaną w inną stronę. – A ten motyl dzisiaj rano? Pamiętasz?

Ach, tak! Ładny gest.

Ostateczny. Mówię tak, aby pomóc ci coś zrozumieć – za­żartowała sobie ze mnie, spoza tego swojego muru. – Tylko on jest zdolny do ostatecznych gestów. Wymyśla je, wykonuje je. Kto to może zrozumieć, niech rozumie.

Dziwi mnie tylko, że wszyscy mu na to pozwalają. Pozwalają mu na wszystko i zawsze. Nikt nie protestuje.

On to wie – powiedziała z przymkniętymi oczami. – Świat to katastrofa. On zaś tę katastrofę ma w sobie. Patrzysz na niego, jak stoi nieruchomy i piękny, a on w środku jest pełen ruin. Mimo to szanuje wszystko, bo jest także uprzejmy, a kiedy staje się anielski, nikt mu nie dorównuje...

W ten sposób możemy rozmawiać godzinami. Ty z tej strony, ja z tamtej i nigdzie nie dojdziemy.

Zaaprobowała skinieniem głowy i ponurym spojrzeniem, na czole poprzez skórę widać było rytmicznie pulsującą żyłę.

A kobiety? – zaczęła nagle. – Nie musisz teraz kłamać prze­de mną. Mów: szukał innych kobiet w czasie podróży? W Rzymie?

Nie.

Odetchnęła pocieszona, ale bez większej radości. I zaraz potem, z furią i lekceważeniem rzuciła:

Bestie i kretynki. Tysiącami powinny biec za nim, gdyby tylko coś było w tych ich głowach. Gdybym tylko była prawdziwą kobietą, co ja bym nie wymyśliła dla niego, niesłychane rzeczy...

Jest starszy od ciebie o dwadzieścia lat.

O dwadzieścia jeden – zaśmiała się. – Ależ co ja mówię? O dziesięć tysięcy, o milion. I właśnie to jest piękne, właśnie tak jest dobrze.

Tak jest dobrze?

Tak, tak jest dobrze.

Szybko przekartkowała książkę i podała mi małe zdjęcie w prze­zroczystej kopertce ochronnej.

Zaczerwieniła się zadowolona: – Popatrz.

Dorastała mu zaledwie do pasa. Była w dziewczęcych, białych podkolanówkach. Spacerowali razem w stronę słońca, jego prawa ręka spoczywała na szczupłych plecach, bambusowy pręt prawie znik­nął rozmyty we własnym ruchu. Ona zaś, dziecko, śmiała się ukazując zęby w otwartych ustach. On, w oślepiającej bieli, z ciemnymi pla­mami okularów, w krawacie i z lewą rękawiczką, przytłaczał nieliczne przedmioty obejmowane przez fotografię – ławkę, szary krzak.

Ojciec zrobił nam to zdjęcie – wyjaśniała słodkim szeptem – wiele lat temu. Ale nie mów mu tego, on nic nie wie. Nie może się nigdy dowiedzieć.

Poczułem się nagle zmęczony i zagubiony w tym ogrzanym cieniu i w kwaśnawym zaduchu dezodorantu. Jedynie z powodu niejasnej złości wymsknęło mi się: – Widziałaś go kiedyś bez okularów?

Ależ oczywiście, może mi nie wierzysz? – odpowiedziała dum­nie. – To było podstępne pytanie, co chciałeś nim osiągnąć? Prze­straszyć mnie? Nigdy ci się nie uda.

Milczałem, czując się odrzuconym, bez przeznaczenia, a ten jej upór wymazał mi z mózgu cały rozsądek, co dodatkowo powiększało moją pustkę.

Wstaliśmy. Ona odprowadziła mnie do drzwi. Z ulicy wpadł ogni­sty podmuch. Głośne okrzyki i hałasy zablokowały nas na progu.

Sto metrów stąd, pierwsza brama na prawo. Luksusowy sklep z winami – wyjaśniała. – Możesz powołać się na naszą restaurację, dzwoniłam już tam, wcześniej. Dziwisz się? Dlaczego? Mogłam to sobie wyobrazić. Gdy chodzi o niego, mogę sobie wszystko wyobrazić. Założę się, że chce co najmniej osiem butelek.

Dziesięć.

Widzisz? Co za Pan z niego! – W świetle dziennym wyda­wała się bardzo blada, zmarszczka pomiędzy brwiami była delikatna i wklęsła niczym dołeczek. – Kto wie, czy nam obojgu uda się jeszcze porozmawiać?

Jutro wieczorem wyjeżdżam. Przynajmniej tak mi się wydaje. A jeśli chodzi o niego, to nie wiem. Jak zwykle nie chciał mi nic powiedzieć.

Zawsze taki był.

Wiem. Nawet i ja to zrozumiałem.

Znowu zacisnęła dłonie pod pachami, jakby chcąc w zdecydo-wa­nym uścisku stawić opór ulicy i hałasom. Przez moment wydała mi się znacznie starsza.

Nie pytałam cię o Turyn. Ale jestem głupia. Czy to naprawdę takie ładne miasto, jak wszyscy mówią? Chcę tam studiować. Pew­nie będę musiała poświęcić cały rok, aby wytłumaczyć i przekonać mamę, już to widzę, ale w końcu... Mam do tego talent, jak się uprę, to zawsze dopnę swego. Zawsze.

To bardzo dobra cecha.

Nie mów tak o mnie – poskarżyła się niespodziewanie. Gest jej ręki szybko zamarł w powietrzu: – Nie znoszę dobrej dziewczynki chwalonej przez wszystkich. Mam swój charakter. To wszystko. I żebyś nie pisnął ani jednego słowa o Turynie! Przysięgnij!

Przysięgam.

Dlaczego dzisiaj nie wyszedł na spacer?

Nie chciał.

Jak nie pospaceruje, nawet trochę, to zaraz się denerwuje. Jest jeszcze trochę czasu do kolacji. Gdy wrócisz, dlaczego mu tego nie zaproponujesz? Do tego czasu mógł zmienić decyzję.

Gdy mu to powiem, to zaraz odpowie: nie. Mogę się założyć.

Tak, tak – zaśmiała się uszczęśliwiona, poruszając piersiami i nieznacznie odwracając szyję. – To jego nie! Cudowne. Jak wystrzał z karabinu. Przeciw wszystkiemu.

Ale mimo wszystko zaproponuję mu spacer, w porządku?

Kiwnęła głową, jej zęby poruszyły się szybko, przygryzając górną wargę.

Jeszcze jedna sprawa – zacząłem. – Ty, przez cztery lata... Pisać nie pisałaś do niego, a zatem? Dzwoniłaś do niego?

Natychmiast wycofała się poza szklany uśmiech.

Nic – odpowiedziała po chwili zmęczonym głosem – nic a nic. Tyle wystarczy, i tak już za dużo powiedziałam.

Ale on...

On jest w domu, powinien wyjść na spacer, zjeść coś. Nic innego. Zostawmy wszystko tak jak jest.

Niech ci będzie.

A może coś ci powiedział? O mnie? – Jej głos wydobył się niczym ciężkie westchnienie nieco tylko stłumione.

Nie, naprawdę...

Nawet jednego słowa? Rozumiem. – Na jej twarzy pojawił się grymas. – Teraz musisz iść. Zrób sobie wycieczkę, popatrz na Neapol, to jest ciągle jeszcze dumne miasto. I bądź zadowolony.

Turysta jest posłuszny rozkazom – usiłowałem zaśmiać się.

Tylko jedno słowo – zaczęła przezwyciężając wahanie. – Mu­szę tobie ufać. Z konieczności. Słuchaj: postaraj się dziś wieczór nie kręcić koło niego. Bardzo cię proszę!

Poczułem, że się czerwienię.

To jego wina. Wczoraj nie pozwolił mi się oddalić. Przysięgam ci, że...

Skinęła głową, ona też czerwona aż po uszy.

Wiem o tym. Nie musisz się tłumaczyć. Nie jesteś złośliwy, już to zauważyłam. Ale dzisiaj wieczorem, jak tylko będziesz mógł, zniknij. Nie mów nic i wyjdź na paluszkach. Przecież i ty, od czasu do czasu, potrzebujesz czegoś. Poza tym dom jest duży. Możesz też zająć się Inez. Jest sympatyczna. Wydaje się, że ma język żmii, ale jest dobrze przygotowana, nowoczesna. I patrzy na ciebie jakoś dziwnie – zauważyłeś to, prawda? A może cię nie interesuje? Tylko minuta, wystarczy mi jedna minuta na cały wieczór. Zgoda? Mówisz, że uda ci się?

Obiecuję. Ale Inez nie jest konieczna. To znaczy: nie nasyłaj jej na mnie tylko z tego powodu. Potrafię zadbać o siebie.

Uśmiechnęła się patrząc gdzie indziej. Potem zacisnęła ramiona, jakby było jej zimno.

Czujesz się jego przyjacielem – powiedziała jeszcze, wyczer­pana z powodu tylu wypowiedzianych słów – a zatem nie myśl sobie, że właśnie w tej minucie, właśnie dzisiaj wieczorem, chcę go zdener­wować kto wie jakimi deklaracjami. Co to, to nie.

Rozumiem. A poza tym to nie ma dla mnie znaczenia. Ja nie mam z tym nic wspólnego – zaprotestowałem zmieszany.

Nikt nie ma z nim nic wspólnego. Jedni mniej, drudzy więcej – oznajmiła poważnie. – Ja, tak jak i inni, a może nawet bardziej niż inni, kto wie... Nie powiem mu nic, co mogłoby go poruszyć. Nie musisz się obawiać.

Dobrze, już dobrze. Co ja mam z tym wspólnego?

Pozostaliśmy jeszcze chwilę, wpatrzeni w siebie, coraz bardziej zakłopotani.

Przepraszam – rzuciła, śmiejąc się – ale jestem podobno gburowata. Nawet nie zapytałam cię o imię. Jak ty się właściwie na­zywasz?

Niechętnie i głosem prawie zamierającym w gardle powiedziałem jej, jak się nazywam.

Nagle podała mi rękę, ochoczo uścisnęła moją dłoń i natych­miast wycofała swoją.

A teraz idę przełknąć protesty i złości tych trzech pokry­tych mąką gipsowych figurek – zaśmiała się znowu. – Te kobiety w kuchni – ty ich nie znasz. Wydaje im się, że są Joanną d'Arc. Albo nią, albo Curie-Skłodowską.

Cofając się popchnęła szybę. Drzwi zamknęły się lekko, bez ha­łasu i poruszając się w absurdalnych, nakładających się perspekty­wach, odbiły wir ulicy.


X


Vincenzo drogi, dlaczego? Co ci się stało? Czemu właśnie te­raz znikasz? Jak można się bawić, gdy ty sobie tak znikasz?! – krzy­czały dziewczyny.

Ale porucznik powlókł się już do sąsiedniego pokoju i usiadł w fotelu, osłabiony nadmiarem jedzenia i napełnianych kieliszków.

Zostawcie go – zdecydował on.

Wyciągnął palec wskazujący w stronę dłoni rozłożonych przed nim niczym wachlarze i delikatnie musnął ich wnętrze.

Nie łaskocz! – wykrzyknęła Michalina wymachując i znowu wyciągając dłoń.

Cicho, bądź grzeczna. Głupia – protestowały pozostałe, pod­niecone i skupione.

Palec wskazujący badał ostrożnie.

Bardzo ładne wzgórze Wenus, przyczynisz się do upadku wielu mężczyzn – zawyrokował z akademicką powagą.

Teraz ja, teraz ja – domagały się pozostałe.

Bądź tak uprzejmy... Jeszcze jedna rzecz, linia serca – do­magała się Michalina skoncentrowana na wnętrzu swojej dłoni, na poruszającym się palcu wskazującym.

Sara popatrzyła na mnie, ona też stała z wyciągniętą dłonią i po­słusznym uśmiechem, sprawiającym, że wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną.

Podszedłem do stołu i zająłem miejsce na skrzyżowaniu prądów powietrza z dwóch wiatraczków. Gorąco uciskało jak druga skóra, z tarasu wchodziło powietrze bynajmniej nie orzeźwiające, a i wia­traki zdawały się już wysyłać rozpalone wiry. Maleńkie pozostało­ści lodu pływały jeszcze w wazie, płytkie i głębokie talerze, sztućce, szklanki w potwornym bezładzie wypełniały każdy skrawek stołu. Na dnie butelki pozostawały jeszcze dwa palce ciepłego już szampana. Zabawa ciągle jeszcze trwała pośród zdumionych i elektryzują­cych śmiechów dziewczyn siedzących kołem na tapczanie. On zaś, pijany i delektujący się swobodą sądu, opierał się na łokciach.

I jeszcze moja linia serca...

A ta podwójna M, czujesz ją? Wiesz, co oznacza podwójna M?

Ciężki, rzężący oddech porucznika wciskał się w pełne milcze-nia przerwy. A wszystko zaczęło się od konkursu śpiewu. Jeszcze przy stole, po kilku nieudanych próbach wzniesienia toastu.

I niech Pan Bóg broni: żadnej prawdziwej piosenki. Najwyżej jedna zwrotka, byle zabawna. A kto niczego nie zna, niech zamilknie na zawsze! – on zadecydował.

Inez podniosła się żywo i modulując zaśpiewała:


Biegnij i biegnąc melony zbieraj

Biegnij biegaczu zbierając melony...


To się nie liczy, to nie jest piosenka! To służy jedynie połama­niu sobie języka – zazdrośnie zdyskwalifikowały od razu Kandyda i Michalina.

Kto zdobędzie medal z czekolady? – podjął, grając widel­cem na talerzach i szklankach. – Może ty, Jasiu, może ty coś nam zanucisz...

Będąc pewny sukcesu, z szumiącą głową, zaintonowałem:

Czerwona jest dupa oranga

czerwone są gąsiory wina

czerwona jest zbita dupa

zmarłego Józefa Stalina...


W ogólnej wrzawie i śmiechu dał się słyszeć stłumiony głos po­rucznika siedzącego wtedy na samym końcu stołu: – Może i jesteście dowcipni, ale nie bądźcie przy tym wulgarni...

A ty bądź grzeczny, drogi Vincenzo, w końcu to jest czy nie jest przyjęcie?! – odszczekały mu dziewczyny.

Świętoszek Vincenzo, świętoszek z sieczką w głowie – rozległo się czyjeś obraźliwe przywołanie go do porządku.

Ale nikt się już więcej nie ośmielił. Błyszczące oczy usiłowały ze­brać strzępy nie chcących się wyłonić z pamięci wspomnień, a usta obietnice uśmiechów zgasłych jeszcze przed pojawieniem się. W po­wietrzu zawisła nieokreślona niezręczność i zakłopotanie.

I co teraz? – niecierpliwił się on.

Teraz kolej na Sarę.

Sara coś nam zaśpiewa? Wybijcie sobie to z głowy. Nie za­szczyci nas.

Sara nie! – rozległy się głosy. – Ona się w tym nie liczy!

Skoro mówicie, że się nie liczę... Więc nie proście nawet – żachnęła się dziewczyna rzucając wrogie spojrzenia.

Aż nagle, nieoczekiwanie, on, najpierw drżącym, ale potem coraz to swobodniejszym głosem, prawie rozrzewniony i umyślnie wydłu­żając zwrotkę, zaczął:


Byłoby lepiej, gdybym cię nie kochał

umiałem Wierzę, ale teraz tom je splochał.

Zdrowaś Mario też nie pamiętam

i jakże dusza moja ma być święta...


Słuchaliśmy tego w zdumieniu i jakby oślepieni.

Ależ Fausto... – wyrwało się Sarze.

I to miałoby być może śmieszne? Takie jest twoje poczucie humoru? – zareagował porucznik.

Masz całkowitą słuszność – poddał się, dziwnie przybity, z ręką już szukającą szklanki. – Dalej, teraz któraś z was. No już...

Ładne przyjęcie, nie ma co. Jak na Wszystkich Świętych – po­skarżył się jeszcze porucznik opierając się, aby wstać od stołu i zrobić wszystkim na przekór.

Sara zachowała się bardzo przytomnie przewracając butelkę i od­ciągając uwagę siostry i przyjaciółek, które zaraz zabrały się do wy­cierania, podnoszenia.


Nie kocham go. Dlaczego dziś wieczór nie kocham go? Mój Boże, nie zniosę tego – wyszeptała w kącie tarasu.

Prawą dłonią wyłamywała sobie palce lewej ręki, miała błyszczące, podkrążone oczy. Usiłowała zaczerpnąć powietrza, ale w połowie przerwała, jakby dusząc się, i następnie mocno zacisnęła usta wy­krzywiając je.

Czy ty to rozumiesz? Zrozumiałeś?

Myślę, że tak – odpowiedziałem, negując w myślach.

Chciałabym, żeby nie żył, żeby zniknął, przestał istnieć. Nie zniosę tego dłużej. Co on sobie właściwie myśli? Że ja jestem z ka­mienia? Że w ogóle nic nie znaczę?

Wiązała i rozplątywała złoty łańcuszek na szyi.

Jak chcesz, to powiem mu coś. Mogę spróbować – wyrwało mi się, ale nie zabrzmiało to chyba zbyt przekonująco.

Odmówiła potrząsając głową.

I te trzy idiotki, posłuchaj ich! Jak te kwoki, wydaje im się, że są w kurniku! – skarżyła się jeszcze bardziej zmęczona.

Późno już – zauważyłem.

Przeciągnie się do rana. Zapewniam cię, że świt nas tutaj za­stanie – orzekła z zimną, upartą złością. – Chcę ich zobaczyć pad­niętych. Jak zwierzęta. To pijacy i nic więcej. Bezduszni pijacy. Nigdy nie zrozumieją poświęcenia innych...

Te słowa świsnęły niczym pociski karabinu.

Nie przesadzaj, Saro, przecież to już wiemy. Gdyby tylko kiw­nął palcem...

Podbródek jej drżał, ramiona opadły.

Gdyby kiwnął palcem... Z całą pewnością bym pobiegła – przyznała z trudem. – Jestem czy też nie wiernym psem? Ja muszę pobiec. Ale to nic nie znaczy. Dziś wieczorem udało mu się wypełnić moje serce lodem. I to ci jeszcze powiem: gdybym była sprytna, powinnam mu podziękować. Za taką przysługę.

Oparłem się o parapet, aby popatrzeć na miasto rozpłaszczone światłem i na milczącą, nieskończoną, atramentową plamę morza. Jakaś konstelacja opóźniała się wysoko pomiędzy oparami, nieco wcze­śniej przytłumiony odgłos samolotu zanikł w długiej paraboli.

To ja się mylę, tylko ja. To wina tej mojej popsutej głowy. Powinnam ją sobie zdjąć i wyrzucić do śmieci – skarżyła się jeszcze, ale teraz tonem bardziej gniewnym i ironicznym. – Nieuleczalna idiotka ze mnie.

To zawsze nasza wina – poszedłem za nią, aby dotrzymać jej towarzystwa – to my wymyślamy, szlifujemy bliźniego.

Masz rację – westchnęła, usiłując się uśmiechnąć. – A on, biedak, co powinien zrobić? Dać mi w tyłek, abym zrozumiała to raz na zawsze? To tutaj, w środku, jestem robaczywa... – Pokręciła palcem pokazując na skroń. I zaraz dodała: – Gdyby żył mój ojciec. On by to zrozumiał. A ty, masz jeszcze ojca? Myślisz o nim?

Tak, mam. Ale nigdy o nim nie myślę. Nie wiem dlaczego – tyle tylko potrafiłem odpowiedzieć.

Czułem w ustach ogień sosów i wina, ale umysł reagował jeszcze z jasnością na każdą prowokację słowną, na każdy obiekt wyłaniający się ze światła, róg fortepianu, kolana dziewczyn na tapczanie.

Popatrz na nie teraz! – rzuciła nagle. – Są sprośne. Nie z powodu tego co robią, ale z powodu tej nicości, co nimi kieruje. Puste trzciny, wyschnięte dynie...

W silnym oświetleniu salonu jego prawa ręka dotykała, otaczała, mierzyła jedna za drugą ich trzy stopy ułożone w rzędzie. Dziewczyny się śmiały, czy to poruszając stopami, czy usztywniając je. Straciły wdzięk, nieoczekiwana przeszkoda czyniła ich ruchy chaotycznymi i podejrzanymi.

Prawdziwa kobieta jest panią własnych stóp – zawyrokował w chwiejnej równowadze.

Słyszysz go? Słyszałeś? Cóż za idiotyzm wychodzi z niego. Do odstrzału – ostrożnie wyszeptała Sara w ciemności.

Michalina i Inez skrzyżowały nogi, aby go oszukać i podskaku­jąc wstydliwie trzymały spódnice silnie zaciśnięte wokół kolan. Jego kciuk i palec wskazujący krążyły, mierzyły, wracały, niepewne spraw­dzały. Ukląkł jakby zsuwając się z fotela i dotykał je ostrożnie. Po­chylone, szczupłe plecy z trudem oddychały.

No zgaduj, zgaduj już! – prowokowały go okrzyki.

W końcu zrezygnował, wykonując wyrażający znudzenie gest, i usiadł nie śmiejąc się już więcej.

Teraz ja wejdę i spoliczkuję ich. Wszystkich. Najpierw je a po­tem jego. Na odlew, tak jak nikt jeszcze nie widział – powiedziała Sara.

Ale szybko jednak odwróciła się i oparła łokcie o parapet. Dzie­cięce ziewnięcie zniekształciło jej twarz.

Chce ci się spać?

Okropnie – przyznała – ale się nie ruszę. Choćbym miała paść. Jestem tutaj i tutaj zostanę.

Zobaczysz, za chwilę to on będzie ciebie szukał.

Nie życzę mu tego! – Usiłowała się zaśmiać.

Idę na moment do porucznika.

On śpi. On zawsze śpi. Tonie we własnym żołądku – rzuciła zgaszona. – Wróć szybko, proszę. Nie zostawiaj mnie i ty, samej jak na palu.


Znalazłem go później w łazience. Stał oparty o krawędź wanny, woda z donośnym bulgotem wypływała z kranu.

To ty, Jasiu? Całe szczęście. Usiądź. Posłuchaj, co za radość. Ta woda, woda... – wyjąkał bezładnie zza zgaszonego papierosa. – Zostań tutaj. Porozmawiajmy jak mężczyźni.

Tak jest, proszę pana.

To pomieszanie, chaos. Tobie nie uderzyło do głowy?

Późno już, proszę pana.

Zawsze jest późno. Nigdy nie jest późno. Późno na co? – zaśmiał się słabo, poruszając się niezdarnie.

Nie było w nim żadnego napięcia. Jego szczupłe ciało pływało niczym źdźbło wewnątrz marynarki i pomiętej koszuli, zaś sztywna rękawiczka na lewej dłoni nie była mu już dłużej posłuszna, poru­szając się jakby była rozluźniona.

Z trudem wyjął zegarek i podał mi go.

Trzymaj. To prezent.

Dlaczego, proszę pana? Ja nie mogę...

Nie bądź idiotą. Bierz i schowaj do kieszeni. Zawsze tak rób. To jedyna reguła.

Nie, proszę pana. Dziękuję, ale nie – odmówiłem bardziej stanowczo.

Bo jest ze złota i specjalnie dla ślepych? – zaśmiał się obra­cając go wokół dłoni.

Obiecał mi pan portfel. I na tym poprzestańmy, będę miał pamiątkę po panu. Ale zegarek nie – powiedziałem.

Wysunął wargi, już znudzony.

Fioletowy cień zagłębiał się w jego policzki, zmarszczki skóry po­wyżej kołnierzyka były spocone i blade. Wyciągnął portfel.

To trzymaj, odpowiada ci?

Zrezygnowałem z dyskusji, opróżniłem każdy przedziałek port­fela z pieniędzy, dokumentów i włożyłem mu to wszystko do kieszeni marynarki. Przyjął to bez żadnej reakcji, z rozluźnionymi plecami.

Ta dziewczyna... – podjąłem.

Kto? O kim mówisz?

Sara. Zasługuje choćby na jedno słowo – dobitnie wypowie­działem każdą sylabę starając się zagłuszyć hałas wody.

Oczywiście. Czemu nie. Dlaczego nie – przytaknął kołysząc się. – A później zadzwonimy do Barona. Mój biedny Baron. Został sam. I ty też zadzwoń, nie musisz się tłumaczyć gdzie.

Oczywiście, proszę pana. Ale teraz...

Idę, drużbo, już idę. Nie potrafię ci niczego odmówić. Słowo „drużba” nie obraża, tak jak stręczyciel. Dlatego nie mówię do ciebie stręczyciel. Widzisz, wcale tak do ciebie nie powiedziałem, prawda? – zaśmiał się zaciskając zęby. Papieros wypadł mu z ust. Podniosłem go. Wziął go biernie w palce wydające się niezdolne do uchwytu. – Nigdy nie daj czekać dziewczynom. Święte stworzenia. Zawsze to wiedziałem. Człowiek to powinien wiedzieć...

Nie mówiłem o dziewczynach, ale o Sarze – poprawiłem go.

No właśnie, Sara – powtórzył niechętnie, marszcząc twarz od nosa po usta.

Teraz jest spokojniej, porucznik śpi. Gdyby pan usiadł na ta­rasie, Sara...

Nie zasypuj mnie słowami, zmiłuj się.

Przepraszam, proszę pana.

Dobrze, idę. A ty bądź cicho. Wszyscy cicho... Nie zamykaj tutaj. Zostaw mi tę wodę.

Podniósł się na nogi, opanowując drżenie mięśni i usztywniając się między karkiem i plecami.

Jestem denat, Jasiu.

Proszę pana...

Kompletny denat. Co chcesz? Cicho bądź. Denat w delirium...

Przesunął sztywno stopę za stopą w korytarzu, prawą rękę wycią­gnął przed siebie. – Zalany w trupa. Naprzykrzające się pijaństwo. Porucznik śpi? Wypchana dusza. Za kwadrans, za pół godziny wszyscy fora ze dwora. Zrozumiałeś?

Ja odprowadzę dziewczyny do domu. Proszę się nie martwić – zapewniłem.

Zaśmiał się przenikliwie:

Martwić się? Dlaczego?

Prawa ręka poruszała się po omacku wzdłuż ściany.


Usiadła naprzeciwko, ze splecionymi rękami, cała zasłuchana w niego. On zaś mówił wyciągnięty w wiklinowym fotelu.

Inez kartkowała stare czasopismo, Michalina i Kandyda nadąsane krzątały się wynosząc sterty naczyń i tace przepełnione szklankami.

Gorąco nocy zdawało się od czasu do czasu pękać w dreszczu wilgotnej świeżości.

Czerwonawy, błyszczący skrzep tego pokoju w nieładzie poszerzył się w moich oczach niczym miejsce na zawsze wyzwolone z zasad i przeznaczenia tego świata. I już biegi, aby skryć się w kącie pamięci.

Czy to właśnie jest życie? – zapytałem sam siebie, lecz nieszcze­rze, bez żadnej ciekawości.

Inez opuściła okulary i niepewnie się uśmiechała. Skurczyłem plecy w geście nagłej i wyrachowanej nieśmiałości pozostając bez ruchu. Tu i tam kłuło mnie zmęczenie, ale głowa była jeszcze czujna, łakoma.

Sara poddawała się nieruchoma, a jej profil był niczym ledwie do­strzegalna plama w ciemności tarasu. On mówił bez przerwy, z lewą ręką wsuniętą za marynarkę, zaś prawa zwinnie poruszała papiero­sem.

Mówił głupstwa, z całą pewnością. Bo widziałem, jak Sara od czasu do czasu przykrywała oczy pełnym cierpienia ruchem ręki, jakby chcąc się obronić i zaraz potem odetchnąć, by dodać sobie sił, nie mając odwagi przerwać mu czy przeciwstawić jakieś argumenty.

On zaś nie przerywał. Ciemna głowa wyraźnie odcinająca się od bieli ubrania, oparta o zagłówek fotela i przeklinająca niezdarnie nie wiadomo co.

Poczułem ogromną ochotę, aby się zbliżyć i ukraść jakieś słowo.

Sara starała się powstrzymać płacz. Zgięta we dwoje, zatraciła się w tej niewyczerpanej fali słów i udawanych uśmiechów, które spadały na nią, nie zostawiając żadnej możliwości ucieczki. Przeciwstawiała mu czoło, zginając delikatnie w łuk plecy, on zaś nie zatrzymywał się ani na chwilę, a prawie niedostrzegalnym ruchom jego głowy towarzyszyły odbicia światła na jego zębach i okularach.

Inez podniosła się i leniwie podeszła do mnie. Jej oczy krótkowi­dza były zaczerwienione. Kiedy była jeszcze przy fortepianie, odwró­ciła wzrok w ich stronę. Krytycznie popatrzyła i zmierzyła wzrokiem te dwie, jakże różne postacie znajdujące się na zewnątrz.

Dwoje komediantów i co ważne, mający swoją długą tradycję. To już dziś niemodne – skomentowała cicho, ale zdecydowanie. – Zrozumiałeś?

Mylisz się – odpowiedziałem jej z przyjemnością.

Spojrzała na mnie rozczarowanym wzrokiem, ukrywając okulary w dłoni.

Ty rzeczywiście bierzesz ich na poważnie? Nawet ty? Miałam cię za rozsądniejszego – zakpiła bez przekonania.

Ja przynajmniej szanuję ich – odparłem.

Wzdrygnęła się nerwowo i zmierzyła ich raz jeszcze wzrokiem przez ramy drzwi i okna.

Cóż tu szanować? Na mnie nie robią najmniejszego wrażenia – orzekła. – I jaki przykład tu dają?

Przykład? Nie wiem jaki przykład. Ale wydają się być wyjąt­kiem...

Czas skończyć z tym – podsumowała zdenerwowana. – Trą­bią na apel, żołnierzu.


Na schodach i na podwórku udało mi się w końcu zwolnić krok tak, że Sara mogła mnie dogonić. Pozostałe szły bardzo szybko, dwie, trzy pary nóg poruszające się momentami jak w tańcu.

Nie chcę cię drażnić, ale gdybyś mi powiedziała... – zacząłem, – Był taki jak zwykle? Jak z piekła rodem?

Zaprzeczyła z pochyloną głową, przygryzając wargę, uparcie wpa­trzona w bruk podwórza podzielony na szerokie, białe i czarne pasy.

Jeśli nie chcesz rozmawiać, to będę cicho. Nic łatwiejszego – podjąłem znowu. – Ale źle robisz.

To nie ma sensu, i tak byś nie zrozumiał. Nikt tego nie zro­zumie – odpowiedziała, ale bez wrogości w głosie. I dodała nagle, jakby zniecierpliwiona: – Gdzie tak lecicie? Cieszmy się tą odrobiną świeżego powietrza.

Dziewczyny, już blisko bramy, zatrzymały się niepewne, ona prze­szła przez podwórze, aby usiąść na stopniu schodów, ciemnych i wą­skich, wspinających się pomiędzy gmatwaniną murów. Zewsząd do­chodził zapach mokrej trawy. Wracały powoli, trzymając się za ręce, skarżąc się i tłumiąc ziewanie.

Usiądźcie – rozkazała Sara zaczepnie.

Posłuchały rozłożywszy uprzednio chusteczki, bez wcześniejszej radości i z chwiejącymi się głowami.

Przydałaby się nam kąpiel, taki skok do wody... – westchnęła słabym głosikiem Kandyda. – Albo zapierający dech jakiś wyścig samochodowy, a potem pływanie. To byłoby właśnie to...

A może weźmiesz samochód, Saro? – podsunęła Inez.

Jezus Maria, o tej porze?! Gdyby nasza mama się o tym do­wiedziała! Wszystkie by zatłukła! – zaśmiała się Kandyda.

Oparła skroń o plecy przyjaciółki i teraz dwie bliskie twarze robiły wrażenie jednej jasnej plamy.

Ten Vincenzo to nudziarz. Nie mogę go już dłużej znosić... – zaczęła Michalina.

Zawsze tak jest. Najpierw je, a potem śpi. Co za towarzystwo. A kto my niby jesteśmy? Pielęgniarki? Osiemdziesięcioletnie loka­torki przytułku? – dodała Inez.

Że taki dobry. Inaczej o nim się nie mówi. A co nas obcho­dzą dobrzy? Czy mamy zostać zakonnicami? A poza tym: jaki niby powinien być? Zły? – skarżyła się Michalina.

Ale samo przyjęcie było udane.

To zasługa Fausto, tylko jego.

On to ma pomysły...

Fausto to szaleniec. Nic więcej.

Sara patrzyła do góry w stronę czerwonawej, ciągle pęczniejącej aureoli światła poza tarasem.

Będzie chyba lepiej, jak zrezygnujesz – rzuciła do niej Inez.

Wiem – padła spokojna odpowiedź.

Że jak, że co? To koniec świata! – zaśmiała się zdumiona Inez. – Sara i jej wielka miłość, jej pasja...

Nie naśmiewaj się z niej. Wy wszystkie naśmiewacie się z niej, a ona potem cały dzień mnie prześladuje. Zostawcie ją w spokoju – zaprotestowała Kandyda, zamykając oczy.

A ty, nie masz nam nic do opowiedzenia? – zwróciła się do mnie Michalina, nie patrząc na mnie. – Mówisz tak mało... Dla­czego? A może to my mówimy za dużo? Twoje dziewczyny w Turynie też pewnie dużo mówią. Posłuchaj: znasz ten kawał o przeszczepie? Dwóch przyjaciół spotyka się po latach...

Dość – ostro przerwała jej Sara. – Bądź już cicho.

Saro, o co ci chodzi?

Mówię ci, bądź cicho. To są głupie żarty. To nie jest zbyt stosowne – została przywołana do porządku.

To nie jest stosowne – przedrzeźniały ją pozostałe.

Mówisz poważnie, że rezygnujesz? – podjęła Inez innym gło­sem, pełnym ciekawości.

Tak powiedziałam, nie zrozumiałaś? Tak właśnie powiedzia­łam – odparła Sara chłodno.

Źle cię potraktował? Obraził cię?

Jak ci to powiedział?

Zadałaś mu trucizny? On wypił i ty...

Dosyć. Co wy macie z tym wspólnego? Zajmijcie się raczej własnymi sprawami, jeżeli je macie – replikowała Sara ostro.

Słaby podmuch wiatru zaczął wolno opadać z wysoka, kwadrat nieba pomiędzy dachami był jeszcze ciemny.

Odsuwało się kołnierzyki koszul od karku, aby tym sposobem uchwycić więcej świeżego podmuchu, jedna czy dwie ręce wachlo­wały się chcąc dodać więcej życia temu słabiutkiemu wietrzykowi.

Sara G. nie brzmiałoby dobrze. Nie widzę jakoś tego – wes­tchnęła Michalina.

Zawsze ta wasza próba nazwisk, jak przedszkolaki. Zresztą, ta­kie właśnie jesteście – stwierdziła Inez.

A ty, jak ty się nazywasz? – zapytała mnie nagle Kandyda.

Powiedziałem moje nazwisko, sam nie wiem dlaczego ściszając głos, podczas gdy one mówiły głośno, artykułując każdy akcent.

Zaczęły zestawiać moje nazwisko z ich imionami, jedno po dru­gim, w pytaniach i w odpowiedziach, śmiejąc się, modulując każdą sylabę, raz szybciej, raz wolniej, aby lepiej ocenić zestawienie, jego brzmienie.

Nadaje się tylko do Inez – zaśmiała się w końcu Kandyda.

Nazwiska z północy są śmieszne. Nawet są ładne, ale trochę suche, nie melodyjne – zawyrokowała Michalina.

Idiotki. Nic tylko trzy biedne idiotki – nagle wybuchając za­atakowała je Sara. – Kurze mózgi. Dlaczego zawsze muszę mieć was w pobliżu?

A za to twój mózg jest na tyle dobry, aby zakochać się na umór w nieszczęśniku – odszczeknęła się Inez.

Miękka plama łącząca je na schodach rozwiała się w gwałtownym ruchu.

Albo będziesz trzymała za zębami ten twój jadowity język, albo ja... – zagroziła Sara już na nogach.

Albo ty co? Mów, no mów. Spróbuj, chciałabym to zobaczyć! – odparowała ostro Inez.

Kandyda i Michalina patrzyły na mnie, czekając na moją inter­wencję. Ale Sara wycofała się.

Dlaczego tam na górze zgasło światło? – znieruchomiała jak zaczarowana patrząc w kierunku tarasu.

Wszyscy obróciliśmy się, szarość odległych szyb ledwie dawała się dostrzec wysoko w ścianie.

W jakim celu zgasił to światło? – pytała jeszcze Sara wpa­trzona w okno.

Nie miałem czasu na odpowiedź.

Pierwszy wystrzał z pistoletu, chociaż zamknięty wysoko pomiędzy murami, spadł na nas rozszczepiony uprzednio na wiele głosów.


XI


Biegłem jeszcze po schodach, kiedy rozległ się drugi wystrzał, bardziej stłumiony.

I gdy cichły rozproszone piski i okrzyki dziewczyn uciekających za bramę, kiedy słyszałem Sarę dyszącą za moimi plecami, przez moment miałem jasną świadomość, że wszystko to – te strzały, ten mój bieg, i ciemność, i chwila, i on tam na górze – nie mogło wydarzyć się w inny sposób.

Kiedy wybiegliśmy na klatkę schodową, ręce odmówiły mi posłu­szeństwa i Sara wyrwała mi nerwowo klucze z rąk.

Walcząc z drzwiami dyszała głośno przez nos.

Powinnam była to przewidzieć, wiedziałam to, zawsze to wie­działam, o ja nieszczęśliwa... – dobiegało do moich uszu.

Ciemność korytarza zatrzymała nas.

Szybko! – rozległ się okrzyk Sary.

Wydawało mi się, że usłyszałem hałas żaluzji w podwórzu i jakiś głos, ale wszystko to zaraz ucichło.

Porucznik leżał na fotelu w pokoju obok salonu. Miał głowę przekrzywioną na bok, spod ucha wąska struga krwi wpływała mu za kołnierzyk. On zaś dwa kroki dalej, na nogach, zwisające ramiona, wargi pobladłe i wykrzywione niczym zmarszczka.

Czerń pistoletu na dywanie, kilka centymetrów od niego pomię­dzy fotelem i jego butami.

Zabrakło mi sił, aby wejść, plecy i kolana natychmiast zesztyw-niały. Widziałem Sarę jak drżąc zbliżyła się do niego, chwyciła go za rękę, potem za drugą i z coraz większą siłą i desperacją chciała go poruszyć, przesunąć.

Zrób coś! Cokolwiek! – krzyknęła.

Nie byłem w stanie odpowiedzieć, oddech zamarzł mi pomię­dzy zębami. Strach – nie, żaden strach, jedynie nieprzezwyciężalny, nieskończony bezwład, który wypełniał niczym ołowiem żyły oraz fantazję i sprawiał, że czułem się całkowicie obcy w tym miejscu i niezdolny do odczuwania jakiegokolwiek bólu.

Ciało Vincenzo V. pomiędzy dwoma oparciami wydawało się na­dmuchane – galaretowaty, białoszary kształt.

A ona ciągle się wydzierała. Popchnęła go aż do framugi drzwi, gdzie zatrzymał się oparty, sztywny i wykrzywiony niczym marionetka, prawie nie oddychając.

Ty i ten twój Bóg, dlaczego nic nie robicie?! – krzyczała jeszcze, wytrzeszczając na mnie oczy. – Nie, to nieprawda. Nie... – chaotycznie sylabizowały jej drewniane usta.

Zdążyła już mu włożyć do prawej ręki szklankę, a on z mecha­nicznym posłuszeństwem podniósł ją do ust i opróżnił.

Gwałtowne uderzenie kaszlu wydawało się mieć moc poruszenia go, rozbudzenia, ale jego palce zaraz się rozluźniły i szklanka wy­mknęła mu się z dłoni.

Jego rzeczy, szybko! – komenderowała Sara przyciskając go obiema rękami do muru.

Rzuciłem się to tu, to tam, bez żadnego ładu, by wrócić z narę­czem ubrań, moim mundurem, buteleczkami z lekarstwami w prze­wróconej wojskowej torbie i bambusowym prętem, zdesperowany, usiłując zbierać i notować w pamięci wszystkie te rzeczy, które roz­rzuciłem bezładnie – tracąc je bezpowrotnie – pomiędzy dwoma pokojami i łazienką.

Walizka, idioto! – rzuciła Sara lodowym głosem wyrywając jedną z buteleczek z torebki.

Widziałem z korytarza, podczas gdy nieprzytomnie pakowałem walizkę, jak otworzyła mu usta i pewnym ruchem dłoni wcisnęła na siłę tabletkę nasenną, po czym skłoniła go do popicia.

Obejmując go usiłowała przyciągnąć go do drzwi.

Szybko – zduszonym głosem krzyknęła na niego gniewnie.

A ten? Tak nie można. Gdzie chcesz go zabrać? To prawdziwe szaleństwo – wyrwało mi się w końcu z gardła.

On jest już pewnie martwy – wykrztusiła z wysiłkiem. – I co on nas obchodzi? Nie podoba ci się? To rób po swojemu.

Przysiągłem sobie na wszystko, ciągle jeszcze pochylony nad wa­lizką, że ja stąd nie wyjdę – oni, niech sobie idą. Jak tylko wyjdą, to kogoś zawołam, albo zadzwonię, bo wieczorem odchodzi mój po­ciąg.

Usłyszałem jego jęki na klatce schodowej.

Wyniosłem walizkę na zewnątrz. Popatrzyła na mnie z litością, on zaś całkiem bez sił stał między murem i jej objęciem.

Na dół, do bramy. Tylko do bramy. Zlituj się. Pomóż mi. Po­tem ja wezmę samochód. I będziesz miał problem z głowy, nie bę­dziesz musiał się dłużej martwić... – szlochała.

Poprowadziliśmy go schodami. Był lekki i rozluźniony niczym wiązka suchego chrustu. Na podwórku ona szybko rozejrzała się po balkonach i oknach, ale wszystkie wydawały się puste i zamknięte.

Uchyliłem bramę, oparłem go o nią.

Jeszcze tylko chwilę. Nawet mniej – rzuciła i pobiegła wycie­rając sobie ze złością wilgoć spod oczu.

Proszę pana – spróbowałem. – Słyszy mnie pan?

Podtrzymywałem go ręką wsuniętą pod pachę i opartą o szorstkie drewno bramy.

Głowa mu się chwiała jakby nie miała już zawiasów, z nosa wydo­był się oddech głęboki i zrezygnowany.

Trzy pozostałe dziewczyny – zaświtało mi nagle w mózgu – gdzie one pobiegły? O tej porze pobudziły już pewnie ojców, matki, krewnych i opowiedziały im wszystko. I ludzie z podwórka, te opusz­czane żaluzje, głos.

Usłyszałem zgrzyt samochodu.

Z tyłu, tutaj. Uważaj. Powoli – szeptem rzucała Sara rozkła­dając oparcie, aby zrobić więcej miejsca. Na siedzeniu zobaczyłem butelkę whisky i koc.

Pozostał w głębi siedzenia zwinięty w kłębek niczym biedny i zajmujący zbyt dużo miejsca pies. Jego biały kolor wydawał się tu wręcz absurdalny.

Spadły mu okulary, ale ręka Sary zatrzymała je i ostrożnym, ła­godnym ruchem założyła z powrotem.

Teraz idź. Na Boga, idź już i nie myśl o tym więcej... – po­wiedziała siadając za kierownicą.

Gdzie mam niby iść? A ty? Gdzie ty chcesz jechać?

Wystarczy, że ja to wiem – odparła nie patrząc na mnie. Zapaliła silnik, jej białe sękate palce zacisnęły się na kierownicy.

Ulica była pusta, błyszcząca, pełna ostrych zakrętów, jeszcze ciemna, ale reflektory samochodu bladły już pod naporem jaśnieją­cego nieba.

Robisz wszystko nie tak. Nie musisz tak szybko jechać, to tylko pogarsza sytuację. Nie rozumiesz? – usiłowałem przywołać ją do porządku.

Wyobrażenie porucznika na fotelu i ta czerwona strużka za uchem wirowały mi przed oczami.

Pójdziesz sobie w końcu?! – wykrzyknęła raptownie, szybko jednak opanowując głos. – Nikt cię o nic nie pytał. Zmykaj, no już. To moja sprawa, to nasza sprawa – jego i moja.

Odkręciłem szybę w oknie.

Ale to ja mu tutaj towarzyszyłem i to ja jestem za niego od­powiedzialny – zaprotestowałem gwałtownie. – Nie dość, że jest nieprzytomnie pijany, to jeszcze podałaś mu środek nasenny. Teraz może wykitować przez to, zdajesz sobie z tego sprawę?

Kiwnęła słabo głową, ale tak, jakby usłyszała coś zupełnie bez znaczenia. Broda jej drżała, zdołała jednak powstrzymać łzy.

Cokolwiek się stało – powiedziała po chwili – zawieźmy go gdzieś daleko stąd. Gdzie będzie mógł się obudzić, dojść do siebie. Spokojnie wszystko przemyśleć. Jak tylko się przebudzi, zadecyduje. To on zadecyduje. Przynajmniej tyle możemy dla niego zrobić... – głos zamarł jej w gardle.

Gdzie go zawieziesz?

Nie przejmuj się tym – odparła znowu. Ale po chwili, choć z oporem, dodała: – Do domu mojej mamy. Niedaleko stąd. Jest pusty, nikt tam nie mieszka. Możesz tam zostać i ty, poczekać, aż się obudzi...

Dlaczego? Nie rozumiem cię. Dlaczego to robisz? Jesteśmy oboje głupsi niż... – Żadne słowa nie chciały mi przyjść na myśl.

Mój aniele, mój biedny aniele. Powinnam była to przewidzieć, powinnam... – mruczała patrząc na ulicę.

Nogi, plecy, ramiona poruszyły się niezależnie od tej bezwładnej i jałowej pustki, którą czułem w sobie.

Zdałem sobie tylko sprawę, że już siedzę, trzaskam drzwiami. Samochód podskoczył i ruszył.

Skurczony za naszymi plecami kaszlał, usta miał otwarte. Po ataku kaszlu oddech stał się charczący.

Na Boga, rozluźnij mu ten przeklęty krawat! Tak przynaj-mniej będzie mógł lepiej oddychać – rozkazała rozeźlona.

A ten środek nasenny, co wmusiłaś w niego? A alkohol? On się bardzo źle czuje. Powinniśmy...

Nic z tego. Nic nie powinniśmy – przerwała mi.

Prowadziła nerwowymi ruchami, twarz miała skurczoną i za­mkniętą niczym pięść. Czarne plamy pod oczami pokrywały prawie połowę jej policzków. Patrzyła uważnie w lusterko wsteczne ufając je­dynie swoim dłoniom, gdy chodziło o wybór drogi. Na skrzyżowaniu zarzuciło nas niebezpiecznie na szynach, cudem chyba uniknęliśmy zderzenia z wysepką tramwajową.

Jeszcze dwie minuty i będziemy w domu – orzekła.

A potem? Co będzie, jak przyjedziemy?

Jak przyjedziemy, to przyjedziemy i już! – wykrzyknęła, a łzy zakręciły się jej w oczach. – Ważne, aby tam być. Dać mu trochę czasu.

Jesteś szalona. A ja...

Nie chcę nic wiedzieć. Siedź cicho i nic nie mów! – krzyczała pochylając i odrywając się od kierownicy. – A tak w ogóle, to kto ciebie tutaj chce?! Kto cię tutaj prosił? Kim ty jesteś? Dlaczego nie zniknąłeś, tak jak przedtem chciałeś?

Ależ Saro! – krzyknąłem i ja.

Przełknąłem ślinę, napiąłem mięśnie ramion i piersi, aby dodać sobie siły i opanowania.

Tak? – zaczęła po chwili, spokojniej. – No to powiedz mi wszystko, teraz.

Nie, nic ci nie powiem.

Znowu wszystko uciekło mi z serca, stało się nieuchwytne, zaś w spojrzeniu uciekały mi mury, uliczki i niebo prawie ciepłe, daleko w górze.

Mów. Przepraszam cię.

Tylko tyle, że musisz bardzo uważać. Musimy – dodałem bez przekonania, mój własny głos był jakby oderwany ode mnie. – Ale co my właściwie chcemy zrobić? Nie pogarszajmy sprawy. Ty myślisz, że mu pomożesz. I ja po to tutaj jestem. Ale jeżeli...

Dlaczego to były dwa strzały? – przerwała bez przyznania mi racji. – Czy ty to zrozumiałeś? Te dwa strzały?

Nagła trwoga rozwiała mgłę w moim mózgu.

Może pierwszy chybił celu. Albo wystrzelili, żeby sprawdzić pistolet – podsunąłem.

Dlaczego mówisz wystrzelili? Jacy oni? On. Tylko on. To on wystrzelił, aby sprawdzić. A może drugi strzał chybił. Ten skierowany w siebie. Razem to postanowili, ale tylko on strzelał – wyrzuciła z siebie z trudem łapiąc oddech.

Co postanowili? Zabić się razem?

Z jej ust dobiegł teraz jęk.

Myślisz, że byli w zmowie? Że wszystko było ułożone? – zapy­tałem jeszcze.

Przytaknęła, usta miała mocno ściśnięte.

A może za dużo wypili? Wszystko inne też ma swoje znaczenie, ale to całe pijaństwo tego wieczoru...

Ależ nie! – zaprotestowała zmęczona. – Byli przygotowani. Teraz to rozumiem. Nawet i to przyjęcie. Wszystko było ukartowane między nimi. I dlatego przyjechał, dlatego. A ja, przeklęta idiotka, nie domyśliłam się od razu, co za nieszczęście...

Ale on... Dlaczego jemu nic się nie stało?

Chybił. Albo pistolet wypadł mu z ręki. I my przybiegliśmy za szybko – usiłowała wytłumaczyć wszystko.

A może dlatego, że był pijany? Jego palce przecież ledwo trzy­mały papierosa. Może to strach?

Nie, strach nie – zaprzeczyła.

Dlaczego nie? W ostatnim momencie...

Strach nie. Nie w jego przypadku! – znowu zaczęła mówić podniesionym głosem.

Nie miałem siły, aby się sprzeczać. Wszystko straciło znaczenie. Te strzały z pistoletu brzmiały jeszcze w moim mózgu, w oczach pozosta­wał widok porucznika na fotelu, nie wiem – żywego czy martwego. Ale były to dźwięki i obrazy bez żadnego znaczenia, przesadne, zby­teczne, nie miały nic wspólnego z prawdą moją, naszą, jego, śpiącego teraz na tylnym siedzeniu.

Jesteśmy na miejscu – oznajmiła opanowanym głosem.

Dopiero teraz dotarła do mojej świadomości ta stroma uliczka pełna zakrętów, między wyszczerbionymi murami, kawałkami ciem­nej zieleni i ogrodami podzielonymi pasami żelaznego drutu.

Skręciliśmy na ścieżkę z ubitej ziemi i wysiadłszy z samochodu zobaczyłem narożniki niskiego domu rozdzielone drzewami świę­tojańskimi. Nieruchoma płyta morza spoczywała w oddali, jeszcze szara. Był już dzień. Przypudrowane światło wyprzedzało słońce roz­szyfrowując i oddzielając puste i wypełnione przestrzenie pomiędzy drzewami wokoło, maleńkie płomienne punkciki dojrzałych pomi­dorów w ogrodach, bezładne dachy zgaszonego miasta rozłożonego w dole.

Dom był opuszczony, bez krzeseł, szaf, nie było też wewnętrznych drzwi, tylko stare zakurzone dywany zwinięte i ułożone wzdłuż ściany największego pokoju. Słaba, biaława poświata przenikała poprzez za­mknięte żaluzje. Wciągnąłem w nozdrza zapach wapna i zapleśniałego drewna.

Tam, na korytarz. Na co czekasz – komenderowała wskazując na dywany.

Ułożyła go w pobliżu łazienki. Siedział na tych zwojach oparty plecami o ścianę, koc okrywał go od kostek po brzuch. Nieśmiałym i szybkim gestem poprawiła mu włosy na skroniach, dotknęła czoła. Otworzyła kran nad wanną i ten nad umywalką, pozwalając aby woda spływała jak najobficiej. Otwartą butelkę położyła w odległości kilku centymetrów od jego prawej dłoni.

W końcu wyprostowała się, aby na niego spojrzeć. Swoje piąstki miała znowu zaciśnięte, skrzyżowane i ukryte, każda pod przeciwnym ramieniem.

Biedny aniele, chyba trzeba dać ci wody, co? – usłyszałem jej słabiutki szept. – A ty, na miłość boską, nie mógłbyś...

Wyszedłem, żeby usiąść na schodku na zewnątrz. Z bramy wysta­wał przewód elektryczny od lampy, niewielki skrawek ziemi przed domem był pokryty trawą i suchymi krzakami spalonymi gorącem.

Widziałem, jak wokół mnie bezgłośnie rosło zagrożenie dzien­nego światła, brzęczenie dalekiego miasta przenikało już przez po­wietrze, z odległych drzew dochodził szczebiot ptaków, ale ja sam byłem zbyt zatruty zmęczeniem, aby zadawać sobie dalsze pytania.

*

To nie był mur, ale jakby bardzo wysoka, chwiejna metaliczna palisada, być może całe setki oparć łóżek, na które musiałem się wspinać przeniknięty strachem, aby nie spaść, zaś cementowe stopy odmawiały posłuszeństwa. Z góry, kołysząc się, jakiś żołnierz krzyczał coś do mnie, z jego daremnie poruszających się ust wychodziła biała chmurka bez liter – jak w komiksach...

Przebudziłem się.

Patrząc na zegarek zdałem sobie sprawę, że spałem nie więcej niż pół godziny. Zadrżałem, chociaż powietrze było już ciepłe. Na-skoczyła na mnie ponura świadomość.

Ona też siedziała na schodku, łokcie i czoło trzymała oparte na kolanach.

Papierosy były, ale zapałek już nie. Ostrożnie wszedłem do koryta­rza. Odsunąłem koc, żeby przeszukać jego kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki.

Oddech miał teraz bardziej regularny, czoło przymglone cieniem potu.

Okrążając dom zauważyłem stos odpadków, kawałków drewna, jakieś wiadro bez dna. Teren wznosił się szybko i stromo pomiędzy rzadkimi drzewami o pniach w kolorze rdzy, aż do ledwie widocznej konstrukcji ukrytej pośród zieleni, gałęzi i rozwieszonych wielkich, połatanych prześcieradeł. Bezpański żółty pies popatrzył na mnie ba­dawczo, poruszając podejrzliwie ogonem. Po czym biegnąc koślawo zniknął za krzywizną wzgórza.

Jak myślisz, popełniliśmy błąd z tym wszystkim? – zwróciła się do mnie, ledwie unosząc twarz.

Była wyczerpana, wręcz sina. Także i mnie myśli uciekały niczym pozbawione życia drzazgi.

Usiadłem na trawie, ale tak, by nie znaleźć się naprzeciw jej podkrążonych oczu.

To ucieczka dla ucieczki, powinniśmy byli zabrać wszystko. Rzeczy jego, porucznika – odpowiedziałem z trudem. – Wiesz, ile zapomnieliśmy? Buty, pistolet, drugą walizkę. Jaki sens ma uciekanie w ten sposób?

Każde wypowiedziane słowo natychmiast przygnębiało mnie, ni­czym kamień wpadający w ciemność studni – oto czym były te słowa.

Nie odpowiedziała ukrywając się w ramionach aż po włosy. Wi­działem tylko plecy unoszące się w oddechu, zmęczone.

Twoja siostra i dwie pozostałe dziewczyny pewnie opowiedziały już wszystko Bóg wie komu – dodałem. – I miejmy nadzieję, że tak się stało, zważywszy, że my zachowaliśmy się tak głupio. Miejmy też nadzieję, że porucznik nie jest martwy, że ktoś go uratował. Co mam ci jeszcze powiedzieć?

Mówiąc krótko: żałujesz. Jeżeli tak, to co tu jeszcze robisz? Czy ja cię o coś prosiłam? Wracaj do porucznika, idź gdzie chcesz – odpowiedziała bez cienia gniewu, zamknięta w swym schronie­niu.

To nie ma żadnego znaczenia. Przestań w końcu. Nie widzisz, że jestem z tobą? Że jestem tutaj? To chyba wystarczy – odparłem niechętnie.

Ziewnęła, zeskoczyła ze schodka i wyprostowała ramiona, jej biała bluzka była cała pomięta.

O Boże, żebym tylko miała grzebień! – usiłowała się uśmiech­nąć. – Cóż to za grubiański zwyczaj wychodzić z domu bez torebki?! Mówisz, że przyjdą nas szukać? Aż tutaj?

Skąd mogę to wiedzieć?

A jak długo działa ten środek nasenny?

Krótko, prawie tyle co nic. Zawsze działał bardzo krótko, tak przynajmniej mi się wydaje, zważywszy ile tego brał – przyznałem.

No tak, on jest przesiąknięty nimi. A zatem zaraz się zbudzi. I sam zdecyduje. Zobaczysz.

Wstała i zaczęła chodzić przede mną, dwa kroki w stronę samo­chodu, dwa w stronę domu, trawa kładła się pod stopami, ona zaś rozcierała zesztywniałe ramiona dotykając twarzy i włosów na karku.

Jeżeli chciał umrzeć, tak jak mówisz, będzie w stanie coś jesz­cze zdecydować? – przyszło mi na myśl pytanie.

Zatrzymała czubek buta, który leniwie zajęty był drążeniem pyłu.

Ja się nie boję. Nie boję się niczego – powiedziała wolno. – Gdyby to było dla niego lepiej, natychmiast wróciłabym z powro­tem. Ale czy mogliśmy zostawić go tam, w środku? Żeby nieznośnie cierpiał? Czy można było zrobić coś innego niż to, co zrobiliśmy? Ale ty inaczej na to patrzysz, wiem o tym...

Powinienem być teraz w pociągu. Moja przepustka już się skończyła. Jeżeli nic innego się nie stanie, to w najlepszym wypadku skończę w więzieniu. Podoba ci się?

Zaśmiała się, znowu zaczynając chodzić.

A jakie to ma znaczenie dla żołnierza? Za kratkami czy nie, to i tak wszystko jedno. Powiedz mi: masz jakieś pieniądze?

Dlaczego?

Przed tym, nim się zacznie ruch dookoła – głośno myślała – przydałoby się coś kupić. Kawę, papierosy, rogaliki, nim je wykupią. Masz ochotę? Zaraz na prawo, tuż za ścieżką jest sklep. Tam jest wszystko. Zdążysz obrócić w pięć minut.

Dlaczego ja, a nie ty?

Zakurzony czubek buta zdenerwował się, podejmując natych­miast kopanie.

Ja nie mogę. Nie zostawię go – powiedziała spokojnie. – Tam, gdzie jest on, tam i ja jestem. Poza tym w tych okolicach pa­miętają moją matkę. Lepiej, żeby mnie nie widzieli. Rozumiesz? Ale jak nie chcesz, to nie. Nie mogę cię zmuszać...

Teraz, już? – poddałem się.

Spróbuj. Co cię to kosztuje? Ludzie wstają tutaj wcześnie, to są już chłopi. Pomyśl tylko: mocna kawa! Nam wszystkim zrobiłaby dobrze...

Wstałem, mięśnie rozciągające się pod skórą zakłuły.

I świeczki – dodała szybko. – Zawsze dobrze mieć kilka świe­czek pod ręką, nie sądzisz?


Starsza kobieta ubijała kawę w ekspresie. Szare, pomarszczone ramię zajęte tą pracą nie przeszkadzało jej uśmiechnąć się do mnie.

Trzeba trochę cierpliwości. Woda nie jest jeszcze gorąca. Tym­czasem proszę się rozejrzeć. Może coś jeszcze się panu przypomni. Mamy tu wszystko. Jak w mieście!

Zasłona oddzielała sklep od zaplecza. Niewielka przestrzeń wy­pełniona była pakami, gablotkami, przy szafach stały ustawione w pi­ramidy słoiki. Wielka ręczna waga z boku, na koszykach z jarzynami.

Zobaczyłem telefon poza wieżyczką kolorowych torebek i książkę telefoniczną zwisającą na łańcuszku.

Kandydę znalazłem bez trudu. Nazwiska Inez nie pamiętałem. Dom porucznika też miał numer. Wystarczyło usłyszeć czyjś głos, aby zrozumieć. I oczywiście natychmiast odłożyć słuchawkę bez słowa. A może to byłoby błędne posunięcie?

W zmęczonej wyobraźni śledziłem przez chwilę nieznane cienie poruszające się tu i tam poprzez te pokoje.

Jeszcze moment. Ale jeżeli chce pan spróbować... – zawo­łała mnie staruszka przesuwając na ladzie filiżankę kawy w moim kierunku.

Pijąc, czułem jak każde włókno jest wciągane bez żadnego oporu w wir tych kilku kropel ciepła.

Gazety! – pomyślałem jeszcze.

Gazety? Jeszcze nie ma. Przychodzą późno, koło południa, a czasem wcale – tłumaczyła się kobieta w bezzębnym uśmiechu.

Czy stało się coś ważnego? Jakaś wojna? Gdzież ten świat idzie? Niech pan sam powie, pan to pewnie wie...

Wyszedłem z pełną torbą, butelka parzyła mnie i często musiałem zmieniać rękę.

Godzina zdawała się wydłużać niczym przestrzeń bez granic, su­cha i bielsza od nieba wypełnionego już słońcem. Lecz gdzie indziej, w tych pokojach tam w górze, z brudnymi szklankami i naczyniami, w koszarach, w moim pociągu zmierzającym na północ ta sama go­dzina uciekała, wypalała się zbyt szybko, okradała mnie i oskarżała.

Ubita ścieżka była stroma i zastanawiałem się, jak przedtem udało się Sarze pokonać ją tak szybko. Samochód i dom ukazały się za bardzo wąskim zakrętem.

Siedziała ciągle na schodku. Widząc mnie z pakunkiem i butelką uniosła dłoń, jakby chciała mnie pochwalić.

Jeszcze śpi – powiedziała wstając. – Może powinnam spró­bować go obudzić? Tak byłoby chyba lepiej...

Poczekajmy jeszcze z godzinę, jest wcześnie.

Dobrze, godzinę – zgodziła się, przekonana. Zauważając butelkę prawie mi ją wyrwała z rąk.

Nie ma ani jednej szklanki. Co to za dom, co to za miejsce? – rzuciła z goryczą.

Wypiła przyciskając dłoń do piersi, aby wytrzymać gorąco.

Dobra. Będzie jeszcze ciepła, jak się obudzi. Co to za marce­pany? Nie było rogalików?

Wydawała się znowu pełna ochoty do działania, do opieki. Po­patrzyłem na nią, usiłując uświadomić jej całe moje zmęczenie. Na­tychmiast skurczyła plecy i odwróciła wzrok.

Kto według ciebie przyjedzie? – zapytała cichym głosem. – Karabinierzy czy policja? Może lepiej karabinierzy, jak myślisz?

Nikt nie przyjdzie – usłyszałem w sobie niczym głuche uderzenie – nikt nie będzie nas szukał, nic się nie stało, Vincenzo nie jest martwy, wszystko toczy się jak zwykle, a my będziemy się kręcić bez sensu w tym suchym powietrzu, na dół i do góry jak te muchy, jak cząstki pyłu.

Chcąc przerwać milczenie głośno rzuciłem: – Raczej karabinie-rzy. Ale kto ich tutaj przyprowadzi?

Moja mama. Moja siostra. Tylko one. Kto inny mógłby odgad­nąć, że to tu jesteśmy? – westchnęła.

Wsunęła ręce za pas, jak zakłopotany chłopiec.

Zmęczenie jest złym doradcą – orzekła. – Nie zawracajmy sobie tym głowy. Jesteśmy tutaj i tutaj poczekamy.

No tak, chyba masz rację – zgodziłem się.

Chyba mam – uśmiechnęła się słabo.

Kto wie? Może mamy jeszcze czas? Kto to wie? – mruknąłem, ale bez przekonania.

Ależ tak, tak – podjęła natychmiast, uszczęśliwiona tą możli­wością. – On wszystko poukłada. Jak tylko się obudzi, to wszystkim się zajmie. Już to sobie wyobrażam. Naprawdę!

Poukłada, o ile porucznik żyje. W przeciwnym razie co miałby poukładać?

Na pewno żyje. Głupcy nigdy nie umierają. Nawet jeżeli się do nich strzela – odpowiedziała, lekko podniecona.

Ależ Saro... Odwróciła wzrok.

Dobrze, dobrze. Masz rację – dodała bardziej obojętnym gło­sem. – Ja wiem, że źle myślę, źle robię, źle i coraz gorzej... Wiem to. Gdyby tylko matka mnie widziała, biedna kobieta! Zamurowałaby mnie żywcem. Ty nie możesz nawet tego sobie wyobrazić...


XII


Sznur dużych i błyszczących mrówek biegł zygzakiem delikatną ścieżynką pyłu pośród trawy – falujące odwłoki poruszane łapkami. Porządek załamywał się w gwałtownych zawirowaniach u podnóża pnia, w rozdarciu jednego z korzeni.

Odejdź. Tylko na chwilkę, bądź tak uprzejmy – odezwała się z drżeniem w głosie. – Zacznę go budzić. Pozwól mi to zrobić. Później cię zawołam. Sama.

Podniosłem oczy na odgłos przelatującego samolotu. Szary, trój­kątny zarys odcinał się wyraźnie, błyszcząco na tle nieba. Skierowany w stronę miasta oddalił się zakręcając w ciszy, bo warkot ucichł wcze­śniej.

Była ósma. Być może gdybym się położył, zdołałbym się trochę przespać. Ale ochota na sen była i silna, i jednocześnie odległa. Le­niwe myśli tarasowały się wzajemnie, naprzykrzały się mózgowi i nie­chętnie odchodziły: założyć mundur, na przykład, albo też żałować z powodu wysłania jednej tylko pocztówki do domu.

Sylwetki mojej matki, ojca, żołnierza z Sardynii śpiącego po mojej prawej stronie w koszarach, nie wypełniały się prawdziwymi ludzkimi kształtami i były jedynie swoistymi, zatrzymanymi punktami i for­mami wskazującymi jakieś miejsce. Za każdym razem było to miejsce neutralne, nieznane mi i nic nie przypominające.

Żaden znak życia nie dochodził z domu. Być może nie zdołała go jeszcze obudzić, może siedziała jedynie naprzeciw nie dotykając go, nie mówiąc nic. Zaczarowana, jak zwykle, to jasne – gdy tylko go zobaczy jest stracona, jak zmoczony kurczak, i co będzie z tą jej poważną decyzją?

Nic się nie stało, tak naprawdę to nikt nie umarł, wiem to prze­cież świetnie, jesteśmy tylko poza światem, kto wie, dlaczego zeń wy­pluci, ale ciągle jeszcze z paznokciami wbitymi w ostatnią piędź ziemi i ciągle nie wiedząc, jakim sposobem zdołamy powrócić do innych. Ale kiedy już wrócimy, wszystko potoczy się tak jak wcześniej i za­pomnimy, zapomnimy... Przepustka się skończyła – wczoraj w nocy czy też dziś rano? Może lepiej będzie, jak założę mundur...

Zapaliłem następnego papierosa. Moje usta były pozbawione smaku i niczego nie czuły, język był jakby osłabiony i pełen granu­lek, miałem plamę, kto wie z czego, na mankiecie. Dwoma palcami uniosłem jedną mrówkę wybierając ją spośród tych największych. Mrówka wymachiwała szalona nóżkami, antenki kręciły się w po­wietrzu, zaś sznur kontynuował swą pracę w kurzu – do korzenia i z powrotem.

Idźże i ty na szubienicę – orzekłem pozwalając jej upaść po­między najwyższe i najbardziej poplątane krzaki.

Teraz ruszę się, wstanę, pójdę tam, lepiej ich zobaczyć, nie zo­stawiać ich samych.

Jeszcze raz rozejrzałem się wokoło – narożniki domu pośród drzew świętojańskich, morze dalekie i spłaszczone w oparach o bar­wie popiołu, błyszcząca zieleń drzew.

Zmęczenie, które na mnie opadło, momentami było nawet przy­jemne, dając mi delikatnie znać o każdym mięśniu i przybliżając mi go poprzez omdlenia, kłucia, drgawki...

Pojawiła się przed domem, twarz miała ukrytą w dłoniach.

Pobiegłem w jej stronę.

Nie chce mnie – szlochała nie odsłaniając twarzy. – Powie­dział, że nie. Wygonił mnie!

A czuje się dobrze?

Przytaknęła spoza dłoni, szloch stał się suchy.

Rozmawialiście? Przypomina sobie? Wie, gdzie jesteśmy?

Ściągnęła plecy i cofnęła się na oślep, aż stopami poczuła pierw­szy schodek i opadła na niego.

Potrzebowałem dłuższej chwili, aby oddalić się stamtąd, przekro­czyć próg. Czułem w głowie pustkę wypełnioną hukiem i zdawałem sobie sprawę, że owa pustka to mój wróg, lecz bezskutecznie szuka­łem w myśli choćby dwóch słów nadających się do wypowiedzenia.

Siedział jeszcze na dywanach, koc odrzucony, butelka kawy po­między prawą dłonią i brzuchem. Zwilżoną chusteczką Sara musiała przemyć mu twarz, bo w umywalce zobaczyłem pomięty kawałek tka­niny.

To ja – powiedziałem cicho.

Nie wydawało mi się, żebym odczuwał wzruszenie, albo strach, czy litość. Patrzyłem na niego jak na jakiś złom, jak na obcą mi istotę w szpitalnym korytarzu.

Jasiu... – Tylko tyle wyrzucił z siebie.

Rozluźnił mięśnie.

Pochyliłem się, zapaliłem papierosa i podniosłem go tak, że znaj­dował się w zasięgu jego warg. Pochylił się łapczywie.

Przyjacielu – powiedział jeszcze. Głos miał ochrypły i plą­czący się z powodu środka nasennego. Wyjął papierosa, aby zakasz­leć, pociągnął łyk kawy, potem znowu rozległ się długi wyzwalający kaszel.

Na dnie butelki zostało na jakieś dwa palce mętnej cieczy.

Jasiu – powtórzył.

Tak. Tutaj jestem, dobrze się pan czuje?

Papieros przetoczył mu się wolno z jednego kącika ust w drugi, aby zawisnąć potem jakby już niechciany.

Kto tu jest? Jest tu ktoś?

Nikt, proszę pana. Tylko my dwaj.

Usiłował się uśmiechnąć, z wdzięcznością i z widocznym wysił­kiem.

Lód. Przynieś mi lodu. Do gryzienia. Ale pośpiesz się – po­wiedział płaczliwie.

Ale nie tu. Tutaj nie ma lodu – odparłem.

Nie ma? – poruszył się prawie niezauważalnie. – Dlaczego? Co się dzieje? Tutaj? Gdzie tutaj?

Zacząłem opowiadać usiłując się streszczać, ściszając stopniowo głos jakby chodziło o jakąś dawną i nieważną historię, którą należało skondensować, jak tylko to możliwe – ot, coś w rodzaju bilansu rocznego spółki akcyjnej w gazecie.

Oparł kark o ścianę i przez dłuższą chwilę wypuszczał przez nos dym z papierosa, szybciej niż zwykle. Kiedy skończyłem opowiadanie, nic nie powiedział. Papieros wypalił się do ostatniego centymetra. Wyciągnąłem dwa palce, łagodnie pozwolił wyjąć sobie niedopałek z ust.

Musimy coś postanowić – powiedziałem po chwili.

Co mówisz? Kto tu jest? Tylko ty?

Tak jest – podjąłem nerwowo. – Sara i ja. Czekaliśmy, aż pan się obudzi. Żeby zdecydować. Jest już późno. Prawie dziewiąta.

Dziewiąta – powtórzył jak echo.

Bruzdy dwóch zmarszczek pomiędzy nosem i policzkami pogłę­biły się niczym ślady ołówka kopiowego. Podał mi butelkę z kawą, ja zaś dałem mu butelkę whisky. Dotykał nią policzka, obracając ją, aby wydobyć z niej chłód, ale w końcu zrezygnował i przyłożył ją do ust. Po chwili odsunął z niechęcią. Prawa dłoń mu drżała.

Zawołać Sarę? Mam jej coś powiedzieć? – zacząłem od nowa.

Potrząsnął głową, czoło zmarszczyło się jeszcze bardziej.

Siedzi na zewnątrz. Płacze, jest przybita. Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy teraz... – kontynuowałem.

Wyciągnął dłoń, poczułem uścisk na moim ramieniu, nerwowy i niezbyt silny.

Każ jej coś robić, albo odeślij ją. Jak nie będzie chciała odejść, to niech zawsze ma coś do robienia. Żeby nie myślała. Żeby się nie kręciła koło mnie – wyszeptał w niespokojnych zrywach.

Ale my, proszę pana...

Nie powinna tu być. Nie chcę... – ciągnął, z desperacją po­konując śluz gromadzący się w gardle. – Muszę stąd iść. Odejść, przepaść, umrzeć. Rozumiesz? Nie udało mi się tej nocy, żeby mnie Pan Bóg przeklął. Ale teraz tak, teraz tak. Ty jesteś moim przyjacie­lem. Ciągle nim jesteś? Pomóż mi...

Jego palce ciągle szarpały konwulsyjnie moje ramię od przegubu aż po łokieć.

Proszę pana, ale ja...

Cicho. Litości. Cicho. Ani słowa. Nie będę się wstydził. Żebym to ja miał się jeszcze wstydzić?! Co to, to nie! – orzekł, a za każ­dym słowem czaił się ostry, oczyszczający kaszel. – Nie jestem lwem. Wydawało mi się, że jestem, ale tak nie jest. Nie jestem. Biedny Vin-cenzo, co ja ci zrobiłem...


Nieco później udało mi się go przekonać. Wsunąłem mu mię­dzy palce bambusowy pręt i pomogłem wstać na nogi, aby mógł przespacerować się choć trochę na otwartym powietrzu.

Czułem go lekkiego, drżącego obok mnie, niczym marionetka z bibuły. Kroki najpierw chwiejne i plączące się, pręt nie chciał się więcej poruszać i badać.

Kiedy zszedł ze schodów, podskoczył.

Ani jednak słońce, ani światło nie wydawały się być tym, co go poruszyło. To raczej jakiś nieczysty oddech i otarcie się kto wie jakiej bestii.

Nie – zdołał jedynie wykrztusić.

Zachwiał się tracąc równowagę.

Zaciągnąłem go ostrożnie w cień drzewa, zza domu natychmiast wyłoniła się Sara. Przygryzała palce, oczy miała wystraszone. Uważnie obserwowała każdy nasz ruch, patrzyła na niego, jak powoli, niezdar­nie podnosił się na nogi, jak siadł na trawie.

Lecz nawet i tam nie miał żadnej ochoty, aby dotykać kory drzewa za plecami, szorstkiej ziemi wokoło.

Gestami, rozkładając ręce i poruszając palcami usiłowałem po­wiedzieć jej wszystko. Ale Sara nie zwracała żadnej uwagi na mnie. Stała nieruchoma i tylko on ją interesował.

Kiedy w końcu zdecydowała się odpowiedzieć mi, wykonała po­zbawiony jakiegokolwiek sensu gest mający wyrazić jej rozpacz. Po­tem przykucnęła na stopach. Nie miała już chęci, aby podejść bliżej.

Czas bardzo się dłużył, moje oczy były utkwione w zwariowanej wskazówce sekundnika zegarka. Samotny konik polny, gdzieś wysoko za naszymi plecami, przerwał nagle ciszę.

Oddychał z trudem – chrypka, niczym zgrzyt szkła, odzywała się w jego gardle przy każdym oddechu.

Żadnego tłumaczenia – odezwał się i zadrżał.

Musiałem wesprzeć go, bo stracił oparcie o drzewo. Powrócił do poprzedniej pozycji, lecz jego świadomość nie uczestniczyła w ru­chach mięśni.

Czuje się pan lepiej? – zapytałem szeptem.

Ach, to ty! Powiedz mi, że mnie nie ma. Przepadnij, daj mi poczuć, że mnie nie ma – wycedził przez zęby.

Zobaczyłem, że Sara się podnosi i na palcach delikatnie, ostroż­nie zmierza w stronę naszego drzewa. Palec na ustach, rozwiane każde wątpienie.

Usiadła obok niego.

Łagodność, z jaką zdołała pochylić jego plecy, usunąć pozostałe jeszcze napięcie szkieletu, uderzyła mnie i prawie zabolała. W końcu zdołała położyć jego głowę na swoim brzuchu. Jego prawa ręka unio­sła się na chwilę, aby zaprotestować, lecz zaraz potem opadła bez­silna.

Nie – jęczał. – Nie...

Bądź grzeczny – uspokajała go łagodnym, śpiewnym tonem. – Bądź grzeczny. Nie myśl już więcej. Nie myśl już...

Szybkimi przestraszonymi ruchami poprawiła mu włosy, dotknęła czoła jakby dotykała czoła chorego dziecka, aby w końcu objąć jego głowę ramionami. Widziałem, jak bardzo blada jest teraz.

Przesunąłem się na trawę, aby nie być zbyt blisko nich.

To nie tak – rozległ się znowu jego jęk. – Nie.

Cicho – szeptała ona, jej spojrzenie biegło w dal. – Bądź grzeczny. Dlaczego masz cierpieć? Nie musisz, teraz już nie...

Prawie go kołysała.

Życie odchodzi, czujesz? Odchodzi. – Jego przerywane słowa splatały się w słabym chórze z uspokajającymi słowami Sary. – Boli, ale tak być powinno. Tak być powinno... Jestem podły...

Bądź grzeczny – nie przerywała ona, łagodnie wchodząc w jego słowa. – Nie myśl o tym. Nie trzeba.

Przestraszyłem się...

Wszyscy się boimy. Bądź grzeczny, odpoczywaj, mój aniele – ciągnęła swoje Sara. Jej ciemne oczy na moment skierowały się w moją stronę, ale szybko przeskoczyły mnie niczym dokuczliwą prze­szkodę.

Nie byłem poruszony, jedynie przestraszony i wyczerpany. Wró­ciłem na schodki przed domem. Słońce stało się już nieznośne.

Oni stanowili jedną białą plamę, którą cień drzewa kształtował i malował delikatnie. Ja zaś na zewnątrz, odrzucony, utopiony w ubó­stwie.

Wtedy wszedłem do domu, żeby założyć mundur.


XIII


Siedziałem w łazience na brzegu wanny, brakowało wody, jedynie słaby strumień, i do tego ciepłej, ściekał mi między palcami.

Wojskowe spodnie i koszula leżały na mnie niczym szmaty na włóczędze. Nie znalazłem ani krawata, ani pasa. Wydawało mi się, że wydzielam odór zmarłego – kwaśny, jak od zgniłego jedzenia.

No i dobrze, niech tak będzie, nie chcę już mieć żadnej nadziei, nie chcę nic próbować, nie ruszam się, nie myślę o tym więcej.

Opłukałem usta palcem umoczonym w whisky, zacząłem leniwie przyglądać się sobie w maleńkim lusterku zawieszonym nad umy­walką. Cień brody dodatkowo pogarszał mój wygląd, policzki wyda­wały się być naoliwioną i szarą błoną. Czułem się upokorzony. Zaczą­łem się myć układając ręce w muszlę pod tym słabiutkim strumie­niem wody, za każdym razem starczało na mizerne opłukanie twarzy, oczy bolały przy najmniejszym dotknięciu powiek, krople wody przy­nosiły jedynie chwilową ulgę.

Być może byłem głodny, albo też był to rodzaj nudności. Torebka po marcepanie gdzieś przepadła, do niczego już nieprzydatna. Zo­baczyłem, niczym odległe delikatne światełko, wczorajszy, zastawiony stół – Kandyda, Michalina i Inez dumnie układające talerz za ta­lerzem, przy każdym talerzu okrzyk podziwu, uśmiech, zazdrosne pytania porucznika. Inez – któż wie, co ona teraz opowiada...

Siedzieli ciągle na zewnątrz, w milczeniu, lewa ręka Sary macha­jąca wolno, szerokimi ruchami, aby przerwać dokuczliwy lot jakiegoś owada, on zaś w bezruchu, wydawał się śpiący.

Konik polny dalej grał swoje, trawa i krzaki stały się jeszcze bar­dziej suche w agresywnym świetle, niebo było błękitne aż do bólu. Podwójna, biała smuga zaczęła przecinać je szybko, ostro, bez ha­łasu. Samolot odrzutowy, prawie niewidoczny, na dużej wysokości.

No, odwagi: wymiotuj. Otwórz tę swoją paskudną gębę i zwymio­tuj te sto albo tysiąc megaton, co ci siedzą w żołądku. Wybuchnij i żeby się to wreszcie skończyło, nie ma już nic więcej do uratowa­nia, amen. Dlaczego jutro, kiedy będzie ci wygodniej, a nie teraz, natychmiast?

Lecz nawet owo zatracenie, które miałem w sobie i które mnie niszczyło, i które jednocześnie zachowywało jeszcze moją integral­ność, nie było prawdziwym przekonaniem, nie było pragnieniem absolutnym, aby unicestwić i być unicestwionym. Było to jedynie od­bicie brakującego rozumu i odbicie życia poza moim zasięgiem.

Rozum i życie, których nie potrafiłem już bardziej rozszyfrować, zniekształcone i zatrute od kiedy to się stało, podróż, i on, i jego szalone wiry słów, rozlegające się jeszcze echo dwóch strzałów, za­krwawiony porucznik na fotelu, i teraz – co najgorsze, najbardziej wrogie – obraz tych dwojga tam przede mną: biała akwarela w przy­jaznym cieniu drzewa, zanurzeni, nieosiągalni w spokoju, który ob­rażał, urągał, pomimo tego, iż mógł to być jedynie żałosny spokój z komedii rodem.

Jeszcze raz zdałem sobie sprawę, że nie chodziło tutaj o strach, ani też o zazdrość, lecz o lodowatą ścianę, która opadła i oddzielała mnie od każdej znanej mi albo też możliwej rzeczy.

Bawiłem się pudełkiem zapałek i patrzyłem na nich siedzących na tle zieleni i drzew. Wydawali mi się białym, uciekającym punktem, coraz to mniej widocznym i coraz to bardziej przezroczystym.

Zaraz znikną, a razem z nimi drzewo, to miejsce, ta godzina – pomyślałem.

Była jedenasta. Przymknąłem okienko, złożyłem moje ubranie, daremnie obwąchawszy wcześniej tajemniczą plamę na mankiecie. Przeszukałem jeszcze walizkę wiedząc z góry, że nie znajdę w niej ani maszynki do golenia, ani pasty do zębów. Pocieszyłyby mnie nieco, gdyby nagle wyłoniły się z tej gmatwaniny rzeczy.

Jasiu. Chodź tutaj, przynieś też butelkę – usłyszałem nagle, jak mnie wołał.

Palili siedząc oparci o siebie plecami. Ze sposobu, w jaki trzy­mał prawą dłoń na butelce whisky, zrozumiałem, że jest bardziej wypoczęty i opanowany. Oczy Sary świeciły nowym blaskiem.

Usiądź. Dlaczego zniknąłeś? Spałeś? – wypytywał.

Wrócił mu normalny glos, nieco tylko zniekształcony zmęcze­niem i trochę wolniejszy.

Tu jestem, proszę pana.

Przykucnąłem na trawie, wznoszące się słońce zmniejszyło okrąg cienia wokół drzewa. Wyciągnął dłoń, dotknął mnie, badając nara­miennik wojskowej koszuli.

Już gwiazdki – skomentował. – A zatem wszystko się kończy. Niech tak będzie.

Widok Sary rozproszył mnie.

Miała teraz taki dziecięcy, bardziej niż przekonany uśmiech. Pota­kiwała głową, aby dać mi do zrozumienia: kryzys pokonany, wszystko już dobrze.


To wy jesteście ważni, nie ja. Z wielkiej chmury mały deszcz, taki jestem – orzekł ze smutkiem w głosie, ale bez wahania.

I tutaj się mylisz. Dla chmury najważniejsze jest właśnie to, że jest duża – usiłowała odpowiedzieć mu Sara.

Ręka gniotła trawę wyrywając źdźbło za źdźbłem, czoło pochy­lone, włosy w pogmatwanych kosmykach, wargi pozbawione koloru.

Powinnaś studiować filozofię, a nie medycynę – odpowie­dział spokojnie.

Kilka muszek drżało w powietrzu poruszając się w nieregu-larnych skokach, nigdy nie opuszczając wybranej części przestrzeni.

Nie chcę was w to wplątać. Na Boga, przynajmniej nie to – zaczął niskim głosem.

Ale jeśli Vincenzo... – podjęła dziewczyna.

Żaden Vincenzo – przerwał jej, w pozornej obojętności zajęty opanowywaniem ostatnich nerwowych odruchów. – Strzał za uchem nie może chybić. Tak samo jak w usta. Tyle tylko, że w usta rozrywa głowę, i dla innych...

Słuchałem, patrzyłem na niego, potem na nią, kto wie dlaczego wydawali mi się tak odlegli, a te słowa tak fałszywe i nieprzydatne. Nic tu się nie stało, nigdy: to tylko jeden ze snów, w którym on gra główną rolę i pociąga wszystko za sobą.

Wystarczy już – prosiła Sara.

Tak, wystarczy – zgodził się, głowa mu się chwiała z jednej strony na drugą. – O co powinienem was poprosić? Żebyście mnie powiesili? Wrzucili do morza? Bo przez to i wy jesteście skazani, prawda? Podły nikczemnik ze mnie, ale nie do tego stopnia. Nie ma już wyboru. Odwieź mnie tam. I będzie po sprawie. I przestańmy też dyskutować. Wszystkie te słowa, to jedna nieużyteczna paplanina.

Nie – odpowiedziała Sara.

To nie, a co potem? – zaśmiał się sucho, poruszając szczę­kami. – Łatwo mówić. Gdyby tylko wystarczyły te nasze nie...

Pić mi się chce – westchnęła nagle Sara.

Podniosła się, z ociąganiem wykonała dwa kroki wokół drzewa, wyprostowała ramiona przerywając lot muszek, które już po chwili podjęły swe histeryczne, geometryczne skoki.

Papierosa. A potem jedziemy – orzekł.

Uciszył mnie gestem, nim zdążyłem odpowiedzieć.

Nie byłoby lepiej, gdybym pojechała sama najpierw zobaczyć? Zaraz wrócę, przecież to blisko. O tej porze już... Chyba lepiej nie. Lepiej nic nie robić i zostać tutaj – zaczęła Sara zza drzewa.

Nagłym ruchem wróciła do niego, oparła skroń o jego plecy, oczy miała teraz zamknięte.

Jasiu, może ty mi wyjaśnisz zachowanie tych dziewczyn – za­śmiał się słabo.

To nie może się tak skończyć. Nie może. Jest przecież Bóg... – szeptała Sara.

Patrz, jak one rozumują, Jasiu – ciągnął swoje. Jego wygląd pogarszała koszula w nieładzie, rozluźniony krawat i kołnierzyk, ale coś pomiędzy ramionami, czołem, brodą pomagało mu jeszcze wy­trzymać.

Nie mów do mnie, jakbym była jedną z wielu. Jakbym była taka jak inne. Proszę cię – skarżyła się Sara nie poruszając się więcej, jej skroń opierała się teraz mocno o jego plecy niczym pysk biednego psa szukającego pieszczot.

Jego zniszczona twarz zmieniała się pod wpływem tych wysiłków, znosząc je z trudem.

Zrobiłaś nawet za wiele. Dałaś mi czas, nigdy nie przestanę ci za to dziękować. Ale teraz koniec – usiłował jeszcze ją uspokoić.

Nic nie zrobiłam, nic – westchnęła Sara. – Gdybyś mi tylko pozwolił coś zrobić, to wtedy tak...

Czy ty, Jasiu, widzisz coś szczególnego we mnie? Chodzi mi o coś użytecznego – wyjaśnił.

Jest pan bardzo wyjątkowy – zmusiłem się do odezwania.

Zaśmiał się nerwowo: – Głupiec, nawet bardziej: kandydat na głupca. I ta otumaniona, co myśli nie o mężczyznach, tylko o mnie...

Wielu by mi się podobało, gdybym cię nie zobaczyła wcześniej – odpowiedziała zdecydowanie Sara, przesuwając się.

Chciałem coś powiedzieć, byle przerwać tę dyskusję.

Nie chce pan, abym zadzwonił do Turynu. Albo do kuzyna do Rzymu... – rzuciłem w końcu.

Udał gest obrzydzenia.

Odpowiedział cicho: – Ty już swoje skończyłeś.

Proszę cię – zaczęła szeptać Sara tym swoim zawziętym, mo­notonnym głosem. – Jeszcze chwilę temu było inaczej... I ty byłeś inny. Spałeś. Byłam taka szczęśliwa. Pierwszy raz w moim życiu. I to nie są żadne fantazje. Potem ty się budzisz i wszystko znowu się zmie­nia. I któż potrafi nadążyć za tobą? To nie może się tak skończyć, to niemożliwe. Przedtem...

Nie było żadnego przedtem. Nigdy. I wybij to sobie z głowy – przerwał jej.

Zmarszczki na jego czole zagęściły się w głębokim zamyśleniu.

Co z ciebie za człowiek! Nawet nie potrafisz poprosić o pomoc czy o przebaczenie... – niemal krzyknęła Sara.

Podnosiłem się, żeby odejść, gdy szorstki rozkaz zmroził mnie nagle z góry na dół.

Odprowadź ją. Zaprowadź ją do domu. Zostawcie mnie na chwilę w spokoju.

Sara już biegła. Odwróciła się jeszcze, aby spojrzeć na niego, i niepewna poszukała sobie schronienia pod murem.

Nie miałem innych pomysłów, ale czułem odrobinę zadowolenia z powodu tej ich dysputy. Teraz byliśmy znów we troje, jak wcześniej oddzieleni i różni, pełni niepokojów i myśli.

Zobaczyłem, jak pociąga długi łyk z butelki, a potem bada pień drzewa i trawę wokół. Jego głowa przypominała elektryczne wahadło.

Wspiąłem się pośród drzew – suchy teren, pełen trzasków. Kiedy dotarłem na szczyt, zobaczyłem z tej strony zbocza inne rozrzucone domy, skromne dachy i tarasy, potem ogrody i w oddali garb błysz­czącego w słońcu połatanego asfaltu. Przejeżdżała tam jakaś cięża­rówka, a potem pojawiły się kolorowe koszulki trzech rowerzystów pedałujących rządkiem. Wytężali wszystkie siły na podjeździe, plecy mieli pochylone i nakrapiane, jak u chrząszczy.

Na zegarku było prawie południe. Zszedłem w dół aż do skrom­nego cienia wzdłuż muru i usiadłem w pobliżu Sary. Oboje patrzy­liśmy uważnie w stronę drzewa przed nami, na poruszające butelkę ruchy.

Żeby już tu byli. Niech wszyscy tu przyjadą, kto tylko chce. I żeby się to skończyło... – usłyszałem jej głos.

Wzięła papierosa, paliliśmy przez długi czas w milczeniu, zaku­rzone czubki butów przed nami, gorąco wydawało się powodować niewyraźne drgania powietrza, uderzające kontrasty światła.

Wierzysz w miłość? – zapytała nagle obracając się w drugą stronę, głos miała lekko chrypiący.

Nic wiem. A ty? – odpowiedziałem zaskoczony.

W moją, tylko w moją. W moją, tak. Wszystko inne, cały świat i to życie, jest niczym. Powiedz mi ty, gdzie jest prawda w tym wszyst­kim. Wymień choć jedną rzecz, choć jedną nadającą się do przyjęcia.

Saro... – poskarżyłem się.

Żeby wszystko się zapadło – fuknęła.

Nie siedzimy tutaj, aby mówić o życiu, miłości. On jest tam i pije, a porucznik...

Ale zdałem sobie sprawę, iż mój głos kłamie, chociaż wyobra­żenie Vincenzo pojawiło się na moment przede mną, wyobrażenie czegoś lekkiego, nadętego, przestrzennego niczym kukła z koloro­wej gumy.

Może byś przestał z tym porucznikiem. Co cię to obchodzi? Czy to twój brat? Jeszcze przedwczoraj nawet go nie znałeś – rzuciła, znowu chrypiąco. – Wszystko z powodu tych dwóch strzałów. Całe twoje zainteresowanie sprowadza się tylko do tego.

To nieprawda. To ty jesteś bez litości. Dla ciebie tylko on ma znaczenie, cokolwiek robi...

Dokładnie tak. Tak jest.

Oby tylko się nie upił. Cóż to za pomysł z tą butelką – wska­załem palcem na drzewo.

A niech się upije, co innego może zrobić? – odparła wolno.

A może nie. Tyle whisky, co tam jest, jemu nie wystarczy.

Naprawdę myślisz, że chciał umrzeć?

Wcześniej tak, teraz nie. Już nie – powiedziała niechętnie.

Teraz on jest inny. Ciągle ten sam i ciągle inny... Ale tu much! A może jest już woda?

Pies zaszczekał w oddali poza drzewami.

Kto wie, co jest w gazetach? Myślisz o tym?

Nie miałabym o czym myśleć, tylko o gazetach, no wiesz! – naigrywała się ze mnie, ale była przygnębiona.

A jednak nie co dzień się zdarza, żeby ślepiec...

Nie mów ślepiec, ani inwalida. Żebym tego nigdy od ciebie nie słyszała! – odnalazła siły, aby mnie strofować.

A ty zamykasz oczy i myślisz, że rzeczy ulegają od tego zmianie. To właśnie robisz. Bardzo sprytnie.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

Nigdy tego nie zrozumiesz, nawet gdybyś żył sto lat. Nawet gdyby poddali cię trepanacji – odpowiedziała spokojnie. – To zresztą nie twoja wina, to nie jest niczyja wina.

Czubki jej butów w zawziętej zabawie zbliżały się i oddalały od siebie.

Zgasiła papierosa w piasku obracając go palcami.

A nawet gdybyście zrozumieli, wy wszyscy, nie miałoby to naj­mniejszego znaczenia – dodała. – Prawdziwa pociecha to twoje, to wasze zrozumienie, prawdziwe bogactwo, którego nam trzeba, które śni się nam po nocach...

W porządku. Nie rozumiem, to ty wszystko rozumiesz. Wy dwoje wiecie wszystko. Ty i on. Ale teraz koniec. Lepiej wracać. Co my tutaj jeszcze robimy? Na co jeszcze czekasz? – rzuciłem niecier­pliwie.

Mam swoją nadzieję, rozpaczam. Jakie to ma znaczenie dla ciebie? – odpowiedziała szorstko. – Myślisz, że możesz mnie po­uczać? Ty nie możesz mi dać nic, nic i nigdy.

I niech tak dalej będzie – dodałem i odwróciłem się, żeby za­śmiać się jej w twarz. – Teraz się zbieram, a wam zdrowia, szczęścia, powodzenia. Szkoda, że nie zrobiłem tego wcześniej. A wy dwoje, tacy sprytni, sami zadbajcie o siebie!

Nie miała siły, aby zareagować, gniew – który dopiero co wezbrał w niej – zanikał w ledwo zauważalnych grymasach. Czubki butów przyśpieszyły nerwowo rytm ruchów.

Tak będzie lepiej, słusznie. Zresztą zostaniesz czy nie, to i tak nic nie zmieni – odezwała się słabym głosem. – Jeżeli uda się odejść przynajmniej tobie, to ruszaj się. Nie będę o tobie źle myślała. Przysięgam.

Saro, ale dlaczego... – zacząłem, ale głos uwiązł mi w gardle.

Ukryła oczy, ścisnęła zęby, żeby nie płakać.

Wziąłem ją za rękę, poczułem między moimi palcami jej palce, chłodne i sztywne.

Przyjęła to w milczeniu.

Przesunąłem rękę, aby ją pogładzić po włosach, opuszki lekko dotykały policzka, szyi. Była gładka i ciepła.

Przesunęła się powoli, rozbrajając mnie.

Mogę pójść po coś świeżego. Po pomarańczę, chcesz? Pójdę z przyjemnością.

Jej plecy zadrżały.

Nie jestem może taka ładna, jak bym chciała. Nie, z całą pew­nością nie – mruczała. – Ale jestem młoda. Mogłabym się komuś spodobać. Czy ja go o coś prosiłam? Żeby ożenił się ze mną? Nie. Wcale nie. Być razem z nim, to było wszystko. Małżeństwo i dzieci, i szacunek, i cała ta słodycz nigdy nie przyszły mi na myśl...

Poczułem, że ręce mi przeszkadzają, włożyłem je do kieszeni i oparłem się o mur.

Jak to możliwe, żeby człowiek zawsze mówił nie, ciągle nie – dodała.

On nie jest normalnym człowiekiem, to znaczy on nie jest taki jak inni – odpowiedziałem z rezygnacją.

Wystarczy jedno słowo, a byłabym jego. Jedno słowo – po­wiedziała to bez zakłopotania, z opuszczoną głową. – A ty, co o tym myślisz? Czy to moja wina, że nie umiem postępować właściwie? Sły­szałeś go: otumaniona, tak o mnie myśli. Czy ma rację? Nic już nie rozumiem. Mam zamęt w głowie...

Boi się – odparłem, nic innego nie pozostawało mi do po­wiedzenia. – Być może nawet myślał o tym, ale się wstydzi i boi się wykorzystać. Teraz zaś jest już niczym, zero. Zero plus zero, po tym wszystkim co się wydarzyło, i on to dobrze wie.

Ciągle powtarzasz: teraz. To teraz masz zawsze na końcu języka – mówiła wolno, zaciskając ramiona wokół kolan, jej twarz była blada i przezroczysta, jak błona w jajku. – Ale dla mnie nic nie może się zmienić, dla niego też. Nawet gdyby sam Pan Bóg miał się rozwściec. Nic się nie zmieni. Ja mówię: nigdy, na to twoje: teraz.

Chciałem już to zakończyć, więc powiedziałem:

Musimy odebrać mu butelkę. Popatrz tylko na niego.

Patrzę, cały czas na niego patrzę – odparła tym samym to­nem, ledwie uchylając wargi. – Zostaw go. Niech pije, niech krzyczy. Niech robi cokolwiek, byle tylko czuł, że żyje.

Ty już nie myślisz. Nie chcesz myśleć.

A czemu to miałoby służyć? – zaśmiała się. – Sądzisz, że żyje się dzięki myśleniu? Popatrz wokoło.

To ty powinnaś popatrzeć wokoło. Nie jesteś rozsądna.

Zgodziła się ze smutkiem: – Nie jestem rozsądna. A dlaczego miałabym być? I co mnie obchodzi twój rozsądek?

Saro...

Nie wtrącaj się już.

Nikt z nas nie podniósł głosu, słowa syczały i natychmiast znikały, zostawione sobie samym.

Saro, nie możesz tak się upierać. Jesteś inteligentna i...

Nie chcę nic o tym wiedzieć. Ani o rozsądku, ani o inteligen­cji, ani o tysiącu innych rzeczy – wyszeptała.

Wystarczy – wybuchnąłem. – Idę na dół i zadzwonię. Do twojego domu. Nie wierzysz mi? No to patrz. To szaleństwo siedzieć tutaj całymi godzinami prowadząc te rozmowy. Straciłaś zupełnie głowę.

Wyciągnęła ramiona. Odchyliła kark, aby wyzwolić kto wie jaki śmiech.

Odkryłeś Amerykę, gratuluję! – odpowiedziała z głębi swego oczarowania, ale z nutką ironii i nutką zgody, które nie wynikały bynajmniej ze zmęczenia, ani też ze świadomości niebezpieczeństwa. Była to zgoda o tajemniczych i antycznych korzeniach. – To jasne, że straciłam głowę. Miałam tylko jedną głowę i ta należy do niego. Ty jednak jesteś dobry, jesteś też mężczyzną: co o tym myślisz? Nie będzie chyba mówił „nie” aż do końca świata? Prawda? Będzie musiał zrozumieć, będzie musiał się zlitować. Zmuszony swą męską naturą. Odpowiedz mi! Bo jeżeli tak jest, to czeka mnie sto lat tej agonii...


XIV


W płynnym powietrzu, które zagęszczało się i rozszerzało tworząc smugi oraz włókniste sploty przed oczami, zaczął unosić się czar­ny punkt. Biegł, ześlizgiwał się jakby na równi pochyłej, aż w koń­cu przejął kształt konkretnej fizjonomii: twarz, włosy żołnierza Miccichè.

Przesunął się ostrożnie o kilka centymetrów poza oślepiającym zarysem samochodu, w słońcu pomiędzy trawą. Popatrzył uważnie wokoło, z przesadną uwagą badając dom i otwartą przestrzennego białą plamę na tle drzewa, mnie na schodkach.

Mrugnął do mnie, aby mnie ożywić.

Wyszedłem mu naprzeciw, on zaś cofał się czyniąc tysiące znaków palcami, nawołując mnie tym sposobem do ostrożności i milczenia.

Znalazłem go nieruchomego za zakrętem ścieżki. Jego spojrzenie było pełne podejrzenia.

A panienka? – zapytał szeptem.

Sara? Jest w środku. W domu. Tutaj prawie nie ma wody. Próbuje zebrać trochę z kranu.

Patrzyłem tępo na ten jego wyblakły mundur, mankiety koszuli podwinięte powyżej łokcia, poobciągane kieszenie i kieszonki,

Byliście tutaj cały czas? A to dopiero historia. I nic nie jedli­ście? – uśmiechnął się. – Ale ostatecznie wszyscy mają się dobrze. Wszyscy.

Miał duże zęby, żółte od palenia.

Staliśmy naprzeciw siebie w pełnym słońcu, z twarzami skurczonymi od światła. On stał bokiem, szczupły niczym jaszczurka. Wszyst­kie moje pytania zapadły nagle jakby w sen spowodowany nieocze­kiwanym spokojem bijącym z tej jego obecności.

Papierosa? Pewnie jesteś bez papierosów? – zapytał roztar­gniony, z tym swoim spokojem.

Odmówiłem.

Teraz opowie wszystko, wszystko wyjaśni, każda rzecz wróci na swoje miejsce, każda rzecz – żeby tylko, żeby tylko wyjść w końcu z tego czyśćca.

On zaś nie śpieszył się z wypowiedzeniem pierwszych słów.

Usiadł na brzegu ścieżki po uważnym zbadaniu zakurzonej trawy, trzymał w ustach jeszcze nie zapalonego papierosa, błędny i chytry uśmiech gościł na ustach.

Jej matka – zaczął w końcu, oddechem dodając sobie po­wagi – krzyczy. Rozpacza. Jak to matka, wiadomo. Spróbuj to sobie wyobrazić... – Zaczął opowiadać powoli, szczegółowo i z umyślnymi przerwami.

To właśnie matka Sary pomyślała o tym domu, podczas gdy Inez, Michalina i Kandyda rozpalone sugerowały pociągi, autostrady, a na­wet okręt. Kandyda z powodu zbyt dużej ilości słów i podniecenia zarobiła nawet policzek. Namówiony przez kobiety, Miccichè wyru­szył na motorowerze, tracąc czas na tych podobnych do siebie ścież­kach. Porucznik żył, a jakże, kula musiała przejść po kości, i teraz był w szpitalu, miał dwie transfuzje, żadnego niebezpieczeństwa.

Mogę się założyć: za kilka dni wróci do domu. Z tym jego by­czym zdrowiem mógłby nawet krew oddawać. Sam do siebie strzelił? Strzelono do niego? A może to przez pomyłkę? Tylko Pan Bóg to wie, bo on sam i w domu, i potem w szpitalu nie powiedział ani jednego słowa. Ja myślę, że on nigdy tego nie powie.

Jakieś swędzenie i mrowienie przesuwało się wzdłuż ścianek mo­jego żołądka, niczym śmiech niezdolny do wybuchu.

W całym bloku nikt nie słyszał wystrzału, czy też wystrzałów. To matka Sary odkryła wszystko – przypadkowo i powodowana swą ko­biecą troską o mężczyzn, przyjaciół i klientów, którzy zostali sami w domu, i to nawet bez służącej. Na szczęście drzwi były otwarte.

Aptekarz z nocnej apteki został wezwany do pierwszej pomocy, zata­mowano krwotok. To jej dobry znajomy. Tak zaczął się dzień pełen nerwowej bieganiny...

Ja przyszedłem później, z powodu obowiązków w koszarach. Na szczęście w mundurze. Mundur chroni. I ty dobrze zrobiłeś, że go założyłeś...

Z całą pewnością komisarz był zmartwiony z powodu zniknię­cia kapitana z Turynu. Być może ten kapitan, chociaż także ślepy, mógłby rzucić światło na niektóre fakty, powód jakiegoś napadu szału przyjaciela czy też inne motywy, które dołączyły się do rodzin­nego przyjęcia. Ale w końcu nikt nie wątpił w ten napad szału – wiadomo, pośród inwalidów najbardziej cierpią właśnie ci, co mają się dobrze i których życiu nic nie zagraża. Takim się zdarza, że się gubią i są zdolni nawet szkodzić sobie samym, i innym...

Znane są jednak wyjątki. Na przykład jeden taki, co mieszka w mojej dzielnicy, on też jest ślepy, ale zdrowy jak ryba, żebyś ty go widział jak on pije, gra w karty...

W każdym razie sam komisarz, przegoniwszy ostrymi słowami dziennikarzy, po ludzku zinterpretował zniknięcie gościa jako cał­kiem naturalne, rzecz jasna motywowane emocjami, desperacją, nie­możliwością udzielenia pomocy...

Bardzo uprzejmy człowiek z tego komisarza. Ale kiedy bę­dziesz z nim rozmawiał, uważaj. Bo on niby zawsze ci przytakuje, ale ty musisz mu powtarzać po sto razy te same rzeczy. Mimo tej swojej uprzejmości, przyciska człowieka bardziej niż czołg...

Z całą pewnością ja też stałem się ofiarą tej samej desperacji, biedny żołnierz, zdezorientowany, głupi, i teraz kto wie, gdzie się znajduje z kapitanem pod rękę. Uważali nas za zaginionych, ale cią­gle jeszcze w mieście, i że z pomocą Bożą po odzyskaniu równowagi wrócimy sami. Albo jakiś policjant rozpozna nas, to miała być tylko kwestia czasu...

Jeden policjant, w mundurze, został jeszcze w domu. Z innych spraw: kto sprzątnął pistolet? Chcesz wiedzieć? Portierka. Biedna sta­ruszka, której sam komisarz nie odważył się skrzyczeć. Nawet i w tym jest palec Boży – jak chcesz to zrozumieć, tak zrozum...

W istocie bowiem nie mówiło się o żadnej winie, nie było po­dejrzenia, oskarżenia, tylko cień przeznaczenia, nierozumny złośliwy kaprys egzystencji, co wszystkich nas pochłania, co nie chce zostawić w spokoju żadnego stworzenia na tej Ziemi...

Zrozumiałeś mnie? Z tymi panami nawet i nieszczęście za­kłada białe rękawiczki. Tak to już jest! – Spojrzał na mnie uważnie spod ledwo otwartych powiek.

A co z Sarą? – zapytałem.

Zrezygnowany rozłożył ramiona przed udzieleniem odpowiedzi.

Prawie nic się o niej nie mówiło. Matka natychmiast wyjaśniła, że panienka jest w łóżku, źle się czuje, za dużo zimnych napojów. Oczywiście jutro będzie się musiała pokazać. Ten komisarz, ten, któ­rego ci opisałem, mówi ci na pan, ale zadaje ciągle pytania, wydzwa­nia gdzieś. I kto wie, co mu jeszcze przyjdzie do głowy? Panienka musi się pokazać. Jutro. A może lepiej jeszcze dzisiaj wieczorem...

Zobaczyłem w powietrzu jakieś iskierki. I to mrowienie w żo­łądku, które swędziało bez końca.

Tak, tak – powtórzył żołnierz patrząc na mnie. – Możesz się śmiać, szczęśliwiec z ciebie!

Ale nie udawało mi się zaśmiać, gardło było suche i ściśnięte.

Dziwne rzeczy – powiedział jeszcze pomiędzy dwoma wes­tchnieniami, wzrok miał znowu opuszczony na ziemię. – Cały świat jest taki. Wystarczy o tym pamiętać.

Tak – przyznałem. – Tak.

Miałem przed oczami wizję, bardzo śmieszną, ale całkiem kon­kretną: mały tor wyścigowy-zabawka, z licznymi maleńkimi samo­chodzikami wyścigowymi, które szybko pożerały przestrzeń przed sobą, bezsensownie doskonałe. I my tak jak one: coś nas zatrzymało w próżni, coś innego wprawiło nas w ruch.

Tobie skończyła się już przepustka? – przejmował się znowu. – Nawet nie próbuj wyjeżdżać w tym stanie. Idź i poproś o jakieś zaświadczenia. Z komendy, od twojego kapitana, jeżeli on jeszcze coś rozumie. Albo od komisarza. Posłuchaj mnie. Chyba nie chcesz odpowiadać za nieszczęścia innych?

Nie, nie.

Podniósł swoją spiczastą twarz.

A z tą panienką? Nic ci się nie trafiło?

Że co? – wyrwało mi się i dopiero po chwili zrozumiałem.

Już unosił ręce w geście rezygnacji.

Co tak na mnie patrzysz? – rzucił z uśmiechem. – Tak tylko mówiłem. I cóż w tym złego? W takim miejscu, w nocy, zamęt do­okoła. Facet jest zawsze facetem. Wiele może się wydarzyć. Ale ona chyba myśli tylko o tym szaleńcu, prawda? Zapomniałem...

To porządna dziewczyna – zganiłem go głupio.

A kto mówi, że nie? – zgodził się zdumiony. – Ale nawet i porządne dziewczyny mogą się podobać, tak jak inne. Może nawet bardziej...

Patrzyłem na zakręt ścieżki przekonany, że zobaczę tam Sarę. Ale ona mogła przysnąć albo znowu poszła do niego pod drzewo.

Byłeś tam wtedy? – zapytał Miccichè, udając nieco bardziej roztargniony ton.

Słyszeliśmy. Z podwórza.

I nic nie widzieliście? Naprawdę?

Tylko słyszeliśmy. A potem...

Zaczął gestykulować, chcąc mnie powstrzymać.

Nie chcę nic wiedzieć – powiedział otwarcie. – Mnie to nie­potrzebne. Ale komisarzowi będziesz musiał coś opowiedzieć. I naj­lepiej coś takiego ogranego. Na przykład, że spałeś. Albo że wypiłeś za dużo. Poczekaj – pijany, to może nie, dla tych ludzi pijaństwo to zawsze okoliczność obciążająca...

Wskazałem za moje plecy.

O tym z nim będę musiał pomówić.

Otrząsnął się jakby ze wstrętem.

No, nieźle! Znalazłeś sobie odpowiedniego człowieka, nie ma co. On jest z gatunku tych, co to najpierw cię przytopi, a potem pyta, czy dobrze się czujesz. Taki rzuci cię na pysk w kurz, a potem pyta, czy ci się podobało, czy jest ci wygodnie...

Nie znasz go.

I wcale nie chcę go znać. Ale taki zawsze jest panem i do piekła przyjdzie dopiero po tobie.

Śmiał się pokazując swoje duże zęby.

Zaśmiałem się i ja, pytając: – Jesteś może komunistą?

Wymierzył we mnie palcem.

W pewnych sytuacjach myślę jak komunista. Ale nie mieszam się do polityki. Wystarczą mi moje zmartwienia. A ty, z kim trzymasz?

Z nikim – odparłem – nie wierzę w te rzeczy. Nigdy nie wierzyłem.

Przytaknął z powagą.

Masz rację, każdy ma swoje problemy na głowie. Mała rybka pływa szybko, ale duża ilość małych rybek przyciąga sieci.

Mimo wszystko zazdroszczę innym. Lepiej jest człowiekowi w grupie, przynajmniej tak się wydaje.

No właśnie: wydaje się. To tylko pozór. – Potarł sobie ener­gicznie nos. – Muły mają się razem dobrze, ale ogiery czystej krwi już nie. A to jest świat coraz bardziej dla mułów. Wszyscy wykrzy­kują te same rzeczy. Rozumiesz mnie? Bo ja chciałbym być twoim przyjacielem. Taki przyjaciel z daleka to zawsze coś w życiu...

Jesteś archiwistą, tak mi powiedziałeś przedwczoraj. Jakie stu­dia ukończyłeś? A może jeszcze studiujesz?

Zrobił dziwną minę, zasmucony.

Już je skończyłem. To były studia dla biednych. Archiwista, tak, ale w najbliższej przyszłości. Mam wujka ze strony matki w ar­chiwum, w urzędzie miejskim. Przygotowuje mi ciepłe krzesło, jak tylko skończę służbę wojskową. Ale radocha, co? Najpierw to krzesło, a potem się zobaczy. Ale o czym my tu teraz mówimy? Jest gorąco, słońce pali, żołądek masz pusty, a musisz pomyśleć o komisarzu. Ty musisz być teraz jak lis. A co z kapitanem? Zamknęliście go w domu?

Nie, jest tam, z tyłu. Pewnie pije.

Dałeś się wkopać – ostrzegł smutnym głosem. – Wziąłeś go na poważnie. Ja, jak tylko go zobaczyłem, powiedziałem sobie: błazen. Błazen jak się patrzy, co połknął kołek, aby stać sztywno na nogach i...

Przerwał, z kciukiem wyciągniętym w stronę ścieżki. Wtedy zoba­czyłem Sarę pod światło.

Szła w naszą stronę, opanowując chęć przyśpieszenia kroku. Wydawała się bardziej świeża, oczy pogodne, może faktycznie przespała ostatnie pół godziny. Bez słowa wyciągnęła rękę do Miccichè, który w międzyczasie podniósł się z trawy.

Mój wcześniejszy przebłysk radości zamienił się w popiół na dnie serca.

Niech on ci opowie. Wie wszystko – powiedziałem odsuwając się. – Ja wracam do niego. Ciągle tam jest?

Porucznik nie powie nic. Nigdy. Nawet jakby go obdzierali ze skóry. To ważne i o tym przede wszystkim powinniście pamiętać – mruczał jeszcze Miccichè nie patrząc na nic i na nikogo. – Na podstawie tego możecie sobie ułożyć całą waszą komedię...


Tym sposobem on nie jest martwy, a ja wydaję się żywy – zawyrokował, jak tylko skończyłem opowiadanie.

Usiłował się uśmiechnąć, tą wyblakłą twarzą, z której znikł jaki­kolwiek ślad jego wieku.

Przycisnął się do drzewa w ostatnim pozostałym jeszcze półkolu cienia, butelka była prawie pusta.

Biedny Vincenzino. To klęska. Pośmiewisko... – powiedział jeszcze, a paznokcie prawej ręki skubały zarost na policzku, na bro­dzie.

W oddali rozległy się regularne uderzenia młota. Potem spróbował poruszyć lewe ramię. Sztywna rękawiczka zwi­sała.

Zaczynam się rozpadać.

I zaśmiał się w jednym wybuchu przypominającym szloch.

Czuję się ohydnie – skarżył się dalej. – Co za głupota, prawda? A jednak gdybym był czysty i wyprasowany, czułbym się ina­czej. Ach, ten nasz bar w Rzymie! Pamiętasz? Daj mi zapałkę, Jasiu. Nawet zapalniczka nie działa. Niech żyje nasza wspaniała niezależ­ność...

Zapalił powoli, skupiając się cały wokół końca papierosa.

Mgła – ciągnął swoje szeptem. – Pamiętasz jeszcze naszą mgłę? W Turynie? I ten jej zapach, najdelikatniejszy w świecie. Ta listopadowa jest najlepsza. Nie jestem pijany, Jasiu, bądź spokojny. A ty nie cierpisz z powodu tego suchego powietrza?

Wyobrażałem sobie moje miasto, rysunek wykonany punkcikami niczym taśma starego, biało-czarnego filmu, porysowana, z delikat­nym deszczykiem. I wielkie, coraz większe pragnienie, by tam po­wrócić, by błąkać się po tym ekranie bez mojej prawdziwej twarzy.

Owad o przezroczystych, purpurowych skrzydłach wspinał się po jego marynarce. Przegoniłem go paznokciem.

Wiesz, kim jestem? Jedenastką pik! Mój ojciec miał rację. Kiedy coś mu się nie udawało, albo kiedy znikały pieniądze z kasy apteki, wyładowywał się na mojej matce mówiąc: Trafiła ci się jede­nastka pik i teraz musimy się z niej cieszyć!

Uśmiechnął się wypuszczając dym.

Ale tak naprawdę jedenastki pik nie ma – zaprotestowałem.

No właśnie. Karta, która do niczego nie pasuje. Nie nadaje się do żadnej gry – orzekł z papierosem posłusznym ruchom jego warg i szyją sztywną dzięki wysiłkowi woli.

Po chwili wymknęło mu się jeszcze: – Biedny Vincenzino, gdybyś przyjechał do mnie, o tej porze...

Nie przyznam ci więcej racji, pomyślałem sobie w tym momencie.

Czułem ból gdzieś pomiędzy karkiem i plecami, trujące zmęcze­nie w ciele. Nie sądziłem, żeby było jakieś lekarstwo na to.

Co pan zamierza zrobić, proszę pana?

Ten twój Pan to Nasz Pan. Pan na Niebiesiech, który sprawi, bym był jaskółką – żartował, ale bez przekonania. I potem dodał: – Nie bój się, przyjacielu. Dzisiaj, do wieczora, ty wyjedziesz. Nie będziesz miał problemów. Daję ci słowo. Jeżeli jeszcze mi ufasz...

Nie chodziło mi o mnie.

Jesteś głodny?

Tak – odpowiedziałem.

Ja także. Nie do wiary. Jestem nędznym głupcem, niczym za­gubiona kula. Nawet jak strzelam, też mi nie wychodzi, pożeram wszystkich, obecnych i nieobecnych, a zawsze jestem głodny. Proste, co? – Zaśmiał się znowu, posypując się kurzem. – Co mam zamiar robić, pytasz? No cóż, chcę się poddać, wydać w ręce wroga.

To znaczy?

Co znaczy, zobaczysz. Albo raczej nie, nic nie zobaczysz... – Oklapł nagle, pochylając czoło.

Sara wracała, Miccichè nieruchomy i nieufny stał koło samo­chodu. Na moje zapraszające skinięcie odpowiedział przecząco, głową i ręką. Usiadł opierając się o jedno z kół, nie patrząc już na nas.

Fausto, jestem tutaj. Słyszałeś? A jeżeli to wszystko to pułapka? – odezwała dziewczyna.

Saro, dlaczego nie jesteś taka jak inne? – usiłował znowu się uśmiechnąć.

Grzebała posępnie w trawie, ze spuszczonymi oczami.

Stanę się taka jak inne. Dziękuję za to, dziękuję za tamto, jeszcze stanę się taka jak inne, zobaczysz... Cóż to będzie za rozkosz dla mnie i dla moich bliźnich! – odpowiedziała.

Mówisz jakbyś już była wdową – usiłował się zaśmiać, ale z ta­kim budzącym litość wysiłkiem, że Sara patrzyła na niego nie mając odwagi odpowiedzieć.

Mógłbym włożyć walizkę do samochodu – zaproponowałem.

Chwila. Najpierw łyk whisky. Nie traćmy przyzwyczajeń – orzekł odnajdując butelkę. – Ty zawsze wynosisz się cichaczem?

Miałem przeciw sobie wrogie spojrzenie Sary.

Fausto, to pułapka, czuję to – znowu zaczęła.

Ależ dobrze, zrozumiałem to. Tym lepiej – stracił cierpliwość.

Miccichè patrzył teraz na nas, a jego gwałtownie poruszające się palce chciały zapytać mnie o coś i skłonić do pośpiechu.

Musimy iść – zadecydował on.

Gdzie mam cię zawieźć? – cicho zapytała dziewczyna.

Odpowiedział oschle: – Pierwszy karabinier jest mój.

Fausto...

Amen. Ani słowa więcej.

Sara potakiwała tylko, odwrócone dłonie trzymała na swoim ło­nie, jej ziemista twarz była bez żadnego wyrazu.

Chciałam tylko powiedzieć: może chciałbyś wziąć kąpiel, do­prowadzić się do porządku? – spróbowała szeptem. – Może chciałbyś jechać do mojego domu? Tylko na minutkę, jakie znaczenie ma jedna minuta...

A twoja matka? – zdumiał się on.

Gwiżdżę na nią. Na wszystkich. Niech tylko spróbują mi prze­szkodzić! – odpowiedziała twardo. – I pamiętaj: ja będę ci towarzy­szyła, ja cię zawiozę. A jak będę musiała milczeć, to będę milczała. Ale zostanę z tobą aż do końca.

Co to ma znaczyć?

Że zostanę z tobą, dopóki mnie nie wyrzucą, siłą. Inni, ale nie ty.

Ja nie każę ci już więcej odejść, nigdy – odpowiedział słabo. I przekrzywił głowę.

Zauważyłem, że Sara opanowała drżenie ramion.

Przysięgnij – wyszeptała, a jej dłoń już się wyciągała w jego kierunku, ale zaraz wycofała się przestraszona, chowając się do dru­giej dłoni.

Ależ tak, naprawdę. Przysięgam. Zrozumiałaś? I skończymy już z tym – wyrzucił z siebie pokonany.


XV


Nigdy tego chyba nie zapomnę.

Wszystko wydarzyło się jakby w odwróconej lornetce. Ja w nieusta­jącym, zdyszanym pościgu za twarzami, obcięte cienie, fragmenty na­tychmiast zapomnianych obrazów, które mogły stać się moje jedynie dzięki tajemniczym właściwościom snu.

Wszystko skończyło się w identyczny sposób.

Ale to nie był sen.

Pamiętam jeszcze dzisiaj gesty Sary: opanowane, przemyślane. Myła go zmoczoną chusteczką wolno, od skroni do kącików ust, prawą dłoń paznokieć po paznokciu, poprawiła mu kołnierzyk, kra­wat.

On spokojny, bez kontaktu z rzeczywistością.

I Miccichè mówiący: – Oby tylko się pośpieszyli. Gdzież oni sobie poszli? Do opery?

Skierowali się potem do samochodu. Ja usiadłem na tylnym sie­dzeniu motoroweru, uczepiony pleców Miccichè.

Nie potrafię opisać mojego zmęczenia – ciało jest błogosła­wione, bo zapomina. Ale pamiętam doskonale pustkę mojego umy­słu i jego pragnienie, by zapaść się w czymś wirującym, i biec, i biec...

Wyprzedzając ich, przejeżdżając obok nich, pozwalając się wy­przedzić, nie widziałem, żeby rozmawiali ze sobą, ona skupiona za kierownicą, on pochylony.

Ulica pełna zakrętów, szczypiące powietrze pomiędzy koszulą i skórą.

Neapol połknął nas prawie natychmiast.

Pożegnanie było bardzo krótkie.

Żegnaj, Jasiu – zwrócił się do mnie z udawaną energią. – Bierz. I zapomnij.

Zatrzymałem moje dokumenty, natomiast pieniądze oddałem Sarze. Włożyła je sobie za pasek.

Idź, czeka cię twój pociąg. Idź. Głowa do góry – dodał – ja będę ci osłaniał plecy. Jak trzeba się poddać, to nie ma wyjścia – trzeba się poddać. Tak mówią nawet podręczniki taktyki. I zapamię­taj to sobie dobrze: będę mówił prawdę. Jak będziesz zmuszony, to i ty opowiedz twoją prawdę.

Nie miał już twarzy, a tylko suchy liść.

Pożegnaj się z nim – zwrócił się do Sary.

Staliśmy na rogu, skrawek morza w głębi wydawał mi się nieco tylko odleglejszy niż dom porucznika. Sara nic nie powiedziała. Ści­snęła mi dłoń. Po chwili zniknęli, trzymając się pod rękę.

Pamiętam jeszcze Miccichè, on też milczał.

Chodziliśmy po uliczkach i zaułkach, aż trafił na pizzerię, która mu się spodobała. On koniecznie chciał zapłacić ze swojego skrom­nego budżetu. Pociąg był o 15.03, jak sprawdziliśmy.

Mogę do ciebie napisać? Dasz mi adres? – odezwał się na koniec. – Co zostawiłeś w domu porucznika? Maszynkę do gole­nia, ubranie? Ja się tym zajmę. Ty jedź, bo musisz jechać. Ja o tym pomyślę, ja ci to wszystko wyślę. Zaufaj mi...

Odprowadził mnie na stację towarzysząc mi do kasy biletowej, do poczekalni. Zaprosiłem go na kawę. Nie wypowiedzieliśmy ani słowa w panującym hałasie, jego oczy były melancholijne jak pod koniec przyjęcia.

Szkoda. Bardzo mi przykro. Ale ty nie możesz tutaj zostać. Tak się rzeczy mają – powiedział jeszcze.

Kelnerzy zderzali się za ladą, podając i sprzątając w pośpiechu.

Pomimo kawy czułem się tak, jakbym miał w ustach piasek.

I jeżeli wtedy wydawało mi się, że jestem zdrajcą i wszą, to i teraz nie potrafię sobie wybaczyć tej ucieczki, tak brutalnie absurdalnej i szybkiej.

Miałem jeszcze przed oczami obraz Sary i jego – te ostatnie kroki przed tym, jak zniknęli za rogiem, pełni energii i bynajmniej nie zrezygnowani.

Napiszę do ciebie. Wyślę paczkę. Nie myśl o tym więcej – ciągnął Miccichè oparty o ławkę.

Tak naprawdę to nie wiedzieliśmy, co powinno się mówić.

Nagle przez plac przed stacją przeszedł długi rząd młodzieży z plakatami, flagami. Widzieliśmy ich przez szyby, jak szli niczym duża cętkowana ryba, o nadętej drgającej głowie i kurczącym się ogonie, który opóźniał się to tu, to tam. W końcu Miccichè powie­dział: – Ładni. Szaleni. Ty nie wyobrażasz sobie panienki Sary na czele takiego pochodu? Ja tak. To ona się pomyliła...

Flagi i plakaty rozmyły się w świetle, znikając w falującym rytmie.

Pociąg był pusty i rozgrzany jak piec. Miccichè przebiegł cały korytarz opuszczając jedno okno za drugim.

Zdołasz tutaj zasnąć? – dodał przed wyjściem z wagonu, po­dejrzliwie badając sztuczną skórę siedzeń. – Sen to jedyne lekar­stwo, które może ci pomóc.

Patrzyłem jeszcze, jak się zmniejszał w głębi peronu.

*

Maszynka do golenia i ubranie przyszły do koszar po sześciu tygodniach, kiedy już złożyłem moje zeznania przed sierżantem ka-rabinierów, który przyszedł mnie przesłuchać.

Był nudny i nieskomplikowany.

Nic nie zostało wydrukowane w gazetach i sądzę, że nie bę­dzie nawet procesu. Minęły prawie dwa miesiące. Wieczorami Tu­ryn uśmiecha się i oddycha łagodnie niczym płatek kwiatu, a ja nie zdołałem jeszcze odpowiedzieć sobie na wszystkie moje „dlaczego”.

Czy kapitan był szczery ulegając Sarze?

A może oszukiwał ją, aby przygotować sobie ostatni odcinek drogi?

A porucznik – czy coś powiedział?

Mógłbym zadzwonić do domu Fausto G., ktoś by odpowiedział, zdołałbym zebrać jakieś informacje.

Dopiero teraz zrozumiałem, że jeśli osoba tak młoda jak Sara zwyciężyła, to i ja nie powinienem dłużej oskarżać siebie. Co więcej, zobaczyłem cele, w których można pokładać nadzieje – nadzieje na jutro, nadzieje dla mnie samego.

Aby coś zyskać, aby wzrastać, potrzebna jest miłość. Tego na­uczyła mnie Sara z tą swoją pierwotną inteligencją, chociaż ona jest tego oczywiście nieświadoma. I czy ja dzisiaj jestem mrówką czy koni­kiem polnym, zającem czy psem, i czy świat jest biblijną karą czy też podłą codzienną pułapką, nie ma to żadnego znaczenia. Oby tylko ten przykład Sary mógł zawsze dodawać mi odwagi – odwagi po­trzebnej mnie samemu i odwagi potrzebnej do wykopania i ogrzania mojej niszy w życiu.

Z drugiej zaś strony jest on, czarny cień...

Być może to, co go popychało w stronę śmierci, to nie było je­dynie jego nieszczęście, ani też jego rozpacz. Być może on nazywał śmiercią to decydujące spotkanie z sobą samym, owo ostatnie wy­równanie rachunków.

Bo istnieje przecież typ człowieka, który jedynie umierając po­trafi samego siebie zrozumieć.

Ale jeżeli on jest tutaj w pobliżu, albo gdzie indziej, i pomimo czarnego więzienia zamykającego go w sobie od lat, ciągle zapala za­palniczkę, przecina powietrze bambusowym prętem, naśmiewa się, obraża oraz pije – mając Sarę przy swoim boku – to powiedzieć można, że najtrudniejszą kondycją życia jest życie samo. Jego i mo­jego. Oraz wszystkich tych spośród nas, którzy zdołają je rozpoznać, zaakceptować, uszanować.

I nie jest jeszcze śmiercią ta biała przestrzeń, która się otwiera.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leigh Jo Zapach kobiety
Green Abby Zapach kobiety
Por Una Cabeza, tango zapach kobiety
5 żywienie kobiet ciężarnych
KOBIETA
Zapachy XXI wieku!
Migracje kobiet
typy kobiet www prezentacje org 3
Konkurencje gim kobiet
Składniki mineralne w diecie kobiet ciężarnych prezentacja
Ginekologia fizjologia kobiety i wczesnej ciÄ…ĹĽy I
Sposób żywienia kobiet przed i w ciąży2005
och te kobiety www prezentacje org
ZALECENIA ŻYWIENIOWE DLA KOBIET KARMIĄCYCH
kobiety2(1)
Zrozumieć kobietę
KOBIETA CIĘŻARNA
ciaza u kobiet z chorobami nerek
cala prawda o kobietach[2]

więcej podobnych podstron