Strony bólu
SKÓRA TWA WIELU RAS I ODCIENI,
KURCZY SIĘ, LUB NADYMA JAK ŻMIJA.
NIECH ROZJAŚNI SIĘ I ROZEDMIE, I ZBLEDNIE,
ZNAMY JE, I PŁOMIENIE, I WĘGLE.
W POCAŁUNKI UKĄSZEŃ I CIOSÓW RZEŹBIONE.
NIEBA KLOSZ, ZAPLAMIONY PRZEZ GWIAZDY
ORAZ KARTY GDZIE PISZESZ LITANIE
PANI BÓLU I ŁEZ.
– ALGERNON CHARLES SWINBURNE
PODZIĘKOWANIA
Epigrafy na początku i końcu oraz fragmenty poezji wykorzystane w książce pochodzą z wiersza „Dolores” autorstwa Algernona Charlesa Swinburne’a.
Chciałbym również podziękować następującym osobom, które przyczyniły się do powstania „Stron Bólu”:
Moim redaktorom, Brianowi i Philowi, za komentarze, słowa zachęty, a przede wszystkim cierpliwość, bez której Pani mogłaby uczynić Trassończykowi prawdziwą krzywdę.
Moim kolegom z grupy „Alliterate”, za to, że wysłuchali kilku z ostrzejszych przejść Jej Cichości.
Dave’owi „Zebowi” Cookowi i innym, którzy stworzyli Klatkę i podarowali Pani Bólu jej ostrza.
Mojemu trenerowi, Mistrzowi Lloydowi Holdenowi z AKF Martial Arts Academy w Janesville, w stanie Wisconsin, za uwagi w niektórych miejscach tego manuskryptu.
Oraz Andrii za znacznie większe niż zwykle wsparcie i cierpliwość.
Mojemu bratu, Billowi,
Ostatniemu Dobroczyńcy w Sigil
BÓLE UMYSŁU
Czarne włosy i hebanowe oczy, rozcięty policzek i pociemniała od słońca skóra. Nie jest on moim mieszkańcem. Przepycha się przez tłumne alejki Niższej Dzielnicy, obiema rękami obejmując potężną amforę. Nie ma wolnej ręki, aby trzymać w niej miecz. Nosi brązową zbroję z Trassos, bez kapy, która ochroniłaby go przed kwaśną mgłą, zawsze obecną w tej części miasta. U pasa wisi sakiewka, pękata i odsłonięta, wręcz zachęca jakiegoś złodziejaszka do praktykowania zawodu. Szary tłum wiruje wokół, prawie na niego nie patrząc. Po ulicach kroczą diabły z Otchłani oraz niebiańskie serafiny, przechodnie mają więc co innego do roboty niż mierzyć zdziwionym spojrzeniem pielgrzymów, zbyt naiwnych by ukryć swoje pieniądze.
Sprytne przebranie, ale ja rozpoznaję w tym Trassończyku Łowcę.
Te hebanowe oczy przebiją się przez najgrubsze granitowe mury, a długi, orli nos wyczuje zapach kropli krwi na sto kroków. Uszy – małe, w kształcie muszli, podobne do ludzkich – te paskudne małe uszy usłyszą syk bólu w sąsiedniej dzielnicy. Ma jeden z tych długich, rozdwojonych języków, które smakują strach tych, co spojrzeli w moją twarz. A gdy dotknie dłońmi bruku, wyczuje chłód moich śladów. Wiem, że to potrafi.
W Sigil Pani Bólu wie o wszystkim i zawsze. Słyszę wszystkie kłamstwa szeptane do znudzonych uszu w ciemnych sypialniach potężnych dworów. Widzę każdą dłoń, która wślizguje się do otwartej kieszeni na tętniącej życiem ulicy i czuję sztylet płonący w trzewiach każdego ufnego głupca, który wszedł w ciemną alejkę za piękną dziewczyną. Nie potrafię już stwierdzić, gdzie zaczyna się Sigil, a gdzie kończę się ja. Nie umiem już oddzielić tego, co czuję ja, od tego, czym jest miasto. Ja jestem Sigil.
(W paskudnym pokoju, gdzie chorzy zaspokajają swoje tajemne żądze, posiniaczona dziewczyna nago wyczołguje się ze studni zombich. Otwiera dłoń i przechodzi pomiędzy stolikami. Nie odsuwa się, gdy gorące dłonie przesuwają się po jej udach. Żyje najlepiej jak potrafi. W Sigil najgodniej jest przeżyć.)
Otwieram oczy i Pani Bólu tu jest – nie tylko patrzy, ale też śledzi Łowcę idącego w górę zatłoczonej ulicy. Zgiełk młotów z kuźni dzwoni mi w uszach, a smród gorącej surówki pali moje nozdrza. Jest wysoka i spokojna, podobna do statui piękności o klasycznych rysach, siarkowych oczach i chłodnym, twardym spojrzeniu. Aureola różnie ułożonych ostrzy otacza jej głowę. Niektóre z nich są wcięte i wgniecione, inne srebrne i błyszczące, ale wszystkie ostre i zakrwawione. Kraniec jej brokatowej sukni przesuwa się po bruku, ale sam nigdy się nie brudzi.
Moi szarzy mieszkańcy spieszą obok, szczęśliwie nieświadomi, że ona – nie, ja – że ja kroczę wśród nich. Zauważą mnie dopiero wtedy, gdy moje stopy stracą kontakt z ziemią, a ja ostrożnie trzymam je na ulicy. Lepiej, żeby ujrzeli Panią Bólu, dopiero gdy mnie obrażą, poczują jak strach pożera ich wnętrzności i usłyszą, jak bogowie śmierci wypowiadają ich imiona.
Gdy moi mieszkańcy ocierają się o mnie, na ich skórze pojawiają się malutkie białe plamki. Szybko puchną i zmieniają się w pęcherze o kształcie kciuka. Rosną wolniej, aż w końcu wytryskają z nich tuziny zakrzywionych cierni, które czepiają się wszystkiego, czego dotkną, a strąki przechodzą do nowych nosicieli. Dalej się powiększają i wkrótce doczepiają się do kogoś nowego, potem jeszcze kogoś i po niedługim czasie morze puchnących wrzodów rozszerza się dookoła.
Moi mieszkańcy dalej ruszają do swych spraw. Nie widzą strąków, nie czują ich wagi, nie czują nawet intensywnego smrodu, który czepia się ich ciał. Tylko ja wyczuwam pęcherze, powoli puchnące i zmieniające kolor na szmaragdowy, złoty, rubinowy i czarny. Tylko ja widzę, jak wypływa z nich żółta ropa i jak zaczynają pulsować podobnie jak serca.
W ten sposób cztery Bóle rozprzestrzeniają się po wieloświecie – agonia, ból, nieszczęście i rozpacz – by dojrzeć i pęknąć, poniżając zarówno silnych jak i słabych. Skąd przychodzą, nie pamiętam. Może sama je tworzę, a może wychodzą z ukrytego głęboko miejsca, ciemniejszego niż najniższa warstwa Otchłani, gdzie dym jest tak twardy jak skała, a śmierć jest najsłodszym wspomnieniem. Wiem tylko, że w mojej piersi, tam gdzie kiedyś miałam serce, jest pustka, z której wytryska całe cierpienie wieloświata.
Z początku Bóle są jak pocałunek, gorący, namiętny i oczekiwany. Sięgają długimi, obiecującymi palcami i sprawiają, że moje kości aż mruczą z rozkoszy. Wypełniam się tym dotykiem i, pomimo iż wiem, co potem nastąpi, pragnę więcej. Me ciało przechodzą dreszcze, płonę i drżę, a czym większa jest moja ekstaza, tym więcej pustki się wylewa. Wypełnia mnie do końca, upaja słodką rozkoszą, aż błogość przemieni się w słodką agonię. Wtedy moje ciało swędzi jak płonący wrzód, którego nie uleczy żadna maść. A czym większe moje cierpienie, tym gorętszy ból wrzący w pustej studni w środku. Nurzam się w swoim własnym żalu i nie potrafię zatrzymać strumienia. Wznosi się w białym oparze i wybiela moje kości smutkiem. Płonę ze wstydu za tysiąc złych uczynków, których nie potrafię sobie przypomnieć, a ze studni wciąż się wylewa. Wypełnia mnie jak ogień palenisko, aż w końcu muszę wybuchnąć lub odrzeć się z brudu na tłocznych ulicach Sigil.
Te Bóle to dar.
(Radosny handlarz, trzymając w jednej ręce najlepsze wino z Arborei, a w drugiej naszyjnik pereł z Ossy, wraca wcześnie do domu, by ujrzeć leżącą na podłodze swoją młodą małżonkę, lodowatą i siną, i jej dziecko, uczepione piersi, zawodzące i pytające o przyczynę. Nie ma przyczyny. Tylko życie i cierpienie, a potem przerażająca, pozostająca pustka i, nieważne jak mocno próbuję, nie widzę nic oprócz tego.)
Ból potrafi zmusić ojców, by poświęcili swoje córki, a bohaterów do zdrady ich królestw. Może zmiękczyć serca tyranów albo podbić ziemie dumnych i nieulękłych wojowników. To ból sprawia, że żony nienawidzą mężów, a nieśmiertelni błagają o śmierć, i tylko on może poddać wszystkie plany woli jednego pana.
Tak więc bogowie wysyłają swoich Myśliwych. Pragną Bólów jak płomienie drewna. Źli uczyniliby z cierpienia broń, rozpuściliby je pośród swoich wrogów i potrząsali nad głowami przyjaciół. Dobrzy zrobiliby coś jeszcze gorszego, usunęliby całkowicie cierpienie z wieloświata – zniszczyli nieszczęście, jeśliby tylko potrafili – i skończyli na zawsze z bólem i rozpaczą.
Oszuści i głupcy, wszyscy – a ci dobrzy gorsi od złych. Ból, jak rtęć, wymyka się z dłoni, która go chwyta i rozstępuje przed ciosem, który by go przeciął. Bez Bólów, wieloświat nie wytrzymałby dłużej niż wiatr bez powietrza, w którym wieje. Cierpienie rodzi siłę ze słabości, ogłasza nowe narodziny, prowadzi wszystkie istoty przez życie. Martwi szybują w zapomnienie na czarnych skrzydłach bólu, a nawet przyjemność ma swe źródło w tym samym miejscu, co agonia. Unikać bólu, to leżeć bezowocnie przez wieki.
(Dziecko, które chciałoby jeszcze raz popływać w brązowych wodach, leży śliskie od potu i pokryte różowymi plamami, a jego sztywne nogi wysychają i zamieniają się w bezużyteczne patyki. Przytuliłam go do mej piersi. Bóle zakorzeniły się i zakiełkowały, nie widziane i nie odczute, a teraz pękły. To nie jest ani sprawiedliwe, ani niesprawiedliwe. To jest życie.)
Na skrzyżowaniu Łowca zatrzymuje się i odwraca głowę w prawo, potem w lewo. Patrzy przez ściany tymi hebanowymi oczami, szukając tego, co już go znalazło. Biorę go w ramiona i przytulam. Sto pęcherzy wciska się pod jego zbroję, a ja wciąż trzymam go mocno, jak kochanka. Trzymam go blisko, aby nasiona zakorzeniły się w głębi jego duszy i nie zniknęły.
Jego ciało tężeje.
Potężna amfora wyślizguje mu się z rak i prawie rozbija na ulicy. On wydaje z siebie krzyk i opada na kolana. Łapie ją i wzdycha z ulgą, jakby rozbicie tej kadzi było gorsze od śmierci.
Może tak jest. W środku znajduje się złota sieć, zaczarowana przez boga tylko po to, by mnie złapać.
Trassończyk stawia amforę na ulicy i powoli odwraca się ze zmrużonymi oczami, trzymając wolną dłoń na rękojeści miecza. Może poczuł chłód pod swoją zbroją, jakby objął go duch, ale nie jest pewien. Dotyk był tak nagły i ulotny, że już teraz zastanawia się, czy sobie go nie wyobraził. Tłum wiruje dookoła, wymyślając mu od głupców albo szaleńców, uważnym okiem mierząc jego dłoń spoczywającą na broni. Oczywiście, pomimo iż stoję nie więcej niż krok od niego, on mnie nie widzi. Po chwili stwierdza, że to tylko coś zaswędziało go pod zbroją. Znowu podnosi amforę i przepycha się przez tłum. Już w tej chwili widzę tysiąc ostrych kolców przebijających się przez tylną płytę zbroi.
Nie nazywajcie tego zemstą – nigdy zemstą. Nawet bogowie zasługują na swój ból, a Trassończyk go im zaniesie.
GMACH Z MARMURU
Co pomyśli sobie Trassończyk po tak wielu godzinach przemierzania tłumnych alejek Sigil, kiedy w końcu przedrze się przez tłum i ujrzy majaczący przed sobą Błękitny Gmach? Wiem. Pani Bólu wie zawsze i opowie wam:
Gmach Informacji wyglądał dokładnie tak, jak opisało go dwadzieścia lub więcej zniecierpliwionych osób dających mu wskazówki: imponujący monolit z bladoniebieskiego marmuru, dach z czarnej dachówki i trzy masywne kolumny, otaczające wiodące do drzwi wejściowych dwie szare rampy. Na kapitelach trzech filarów wypisane były słowa „Kooperacja”, „Usłużność” i „Kontrola”, dziwnie groźne motto jak na coś, co miało być biurem usług. Pajęczyna pęknięć pokrywała postument „Kooperacji”, który, pomimo podtrzymujących go stalowych obręczy, sprawiał wrażenie, że za chwilę się zawali.
Ściskając w ramionach swoją amforę i przepychając się przez strumień odzianych na szaro istot – ludzi i innych – Trassończyk skręcił przez Aleję Kryształowej Rosy w stronę schodów pomiędzy „Usłużnością” a „Kontrolą”. Czym bliżej był gmachu, tym mniej zgadzał się ze zdaniem prostaków, którzy nazwali go „gmachem majestatycznej potęgi”. Nawet prosty robotnik mógł dostrzec, że budynek ten cierpiał na niezgrabną próbę zastąpienia gustu bogactwem. Proste grupki onyksowych kątówek drwiły z delikatnych wirów marmurowej fasady, a turkusowe ramy okienne wyglądały jak umalowane oczy taniej prostytutki. Strażnicy, wraz ze swoimi szkarłatnymi napierśnikami i zardzewiałymi kolcami na ramionach, stanowili krwawe plamy i razem z resztą tworzyli wulgarny bałagan.
Klejnot Nieskończonych Planów, w rzeczy samej! Jak dotąd Sigil stanowiło dla Trassończyka gorzkie rozczarowanie. Imbirowe powietrze było tak gęste, że przesuwało się po jego twarzy jak pajęczyna. Już samo oddychanie tym paskudztwem wypełniało jego gardło płonącym, piekącym pyłem. W niektórych dzielnicach alejki zasypano odpadkami po kostki, a w innych z trudnością można było przecisnąć się przez zalegający ulice tłum. Wszechobecna mżawka plamiła ponure fasady budynków wstążkami żółtej siarki. Każdy podmuch gorąca przynosił zapach jeszcze bardziej zjełczały niż poprzednie, a zgiełk nie milkł ani na chwilę.
Trassończyk słyszał, że Sigil miało kształt wnętrza lewitującego koła i jeśli spojrzy w górę, zamiast nieba ujrzy dachy odległych budynków. Jak dotąd nie widział nic poza paskudną brązową mgłą. Mówiono, że miasto było osią wieloświata, że gdzieś w jego granicach leżały portale do każdego miejsca w nieskończonych planach. Wydawało mu się, że każdy z nich był niewłaściwym końcem zsypu na śmieci. Łowca chciał tylko wykonać swoje zadanie i odejść stąd.
Wspiął się po schodach i przeszedł przez portyk, nie tracąc pewności siebie i odpowiadając na groźne spojrzenia strażników podobnym. Miał taką ochotę dać upust swojej frustracji, że z chęcią przywitałby wyzwanie. Nie dość, że miał trudności w dostarczeniu amfory, to jeszcze nikt w mieście o nim nie słyszał. Nie oczekiwał, że rozpoznają go z wyglądu, ani nic podobnie głupiego, ale sensownie było przyjąć, że o jego czynach będzie się śpiewać w najgorszym domu w Sigil. Jednakże, kiedy się przedstawił, musiał przywołać całą listę swoich wyczynów – przynajmniej tych, o których pamiętał – a nawet gdy opisywał, jak powalił Olbrzyma z Acheronu, większość ludzi po prostu się odwracała, nie zwracając na niego uwagi. Zainteresowani byli tylko złodzieje, spoglądający ukradkiem na jego wypchaną sakiewkę oraz przewodnicy, którzy, słysząc imię tej, którą pragnął znaleźć, szybko znikali, nie wymieniając ceny.
Gdy zbliżał się do wejścia, strażnicy otworzyli drzwi. Nie zasalutowali i milczeli, a ich twarze nie zdradzały ani respektu, ani pogardy. Po prostu pomagali człowiekowi obciążonemu potężną amforą.
Ten anonimowy gest sprawił, że żołądek Trassończyka zapłonął z poniżenia. Jednakże, ponieważ brzemię sławy wymagało, by cierpliwie znosił ignorancję, zatrzymał się na chwilę, która wystarczyła mu na wypowiedzenie kilka słów podziękowania.
– Knebel, koleś – odparł najwyższy ze strażników o kwadratowej twarzy z dwudniowym zarostem na policzkach. – Zrobilibyśmy to samo dla każdego krewniaka. A teraz ruszaj. – Skinął głową w stronę wejścia. – Madame Mok nie lubi, jak wpuszczamy przeciąg.
Trassończyk wszedł do ciemnego foyer z błękitnego marmuru, gdzie znalazł się na końcu wijącej się kolejki gości. Zakręcała ona w jedną i drugą stronę mniej więcej tuzin razy, aż w końcu zatrzymywała przed wysokim, potężnym kontuarem z czarnego marmuru. Potężne biurko stało dokładnie pod świecącym żyrandolem zrobionym z niebiesko-zielonych kryształów berylu. Po bokach znajdowała się para srebrnych kadzideł w kształcie dłoni, z których unosiły się dwie strużki różowego dymu o słodkim zapachu jabłek.
Za wysokim kontuarem siedział samotny urzędnik w okularach, pochylony nad blatem. Przy pomocy pióra i atramentu zapisywał coś w pergaminowym kodeksie. Spod meszku wełny na głowie wyrastały mu podwójnie zakręcone rogi bariaura, czegoś w rodzaju koziego centaura, istot widywanych na wielu planach wieloświata. Trassończyk był zaskoczony liczbą tych stworzeń przepychających się przez zatłoczone ulice Sigil. Na jego planie, Arborei, były one wędrowną, radosną rasą, która wcześniej wskoczyłaby do ścieków niż weszła do miasta. Ciężko mu było uwierzyć, że którykolwiek z nich zamieszkiwał tu, a jeszcze ciężej, że pracował w ponurym budynku takim jak Gmach Informacji.
Trassończyk przyglądał się kolejce tylko przez chwilę, po czym zdecydował się, że czekanie byłoby poniżej jego godności. Oprócz ludzi znajdowały się tam slaadi o żabich twarzach, krasnoludy, zarówno z brodami jak i łyse, przystojne trio elfów, a nawet podobny do jaszczura wojownik khaasta, ale nie ujrzał nikogo, kto dorównywałby mu rangą. Gdyby dostrzegł lśniące pióra niebiańskich skrzydeł astralnego devy, albo dymiące rogi potężnego lorda baatezu, mógłby zaczekać. Jednakże, skoro sprawy przedstawiały się w ten sposób, zdawało się być oczywiste, że jego interes ma pierwszeństwo przed wszystkimi znajdującymi się w tej poczekalni.
Przepchnął się przez wijącą się kolejkę, stanowczo, aczkolwiek grzecznie żądając, aby ustąpiono mu miejsca. Ludzie oczywiście usłuchali, choć zaskoczyło go to, jak wielu z nich patrzyło na niego z wyrzutem. Nawet w Sigil z jego manier i dobrej zbroi powinno wynikać, że jest człowiekiem sławnym, ukochanym przez bogów i osobą, której należy się szacunek.
Gdy dotarł do khaasty, reptilion nagle podniósł ogon, zastawiając drogę i zawinął swój krępy kark, by mu się przyjrzeć. Głowa wojownika była typowo jaszczurza: płaski klin, który w dużej części składał się na pysk, długi, głupi uśmiech i małe oczka o wąskich źrenicach, nie zdradzające żadnych emocji.
– Szszszekaszszsz rasssem ssse wszszszysssssstkimi, krecie.
Trassończyk przyjrzał się ogonowi. Był on grubości ludzkiej nogi, opancerzony skórzanymi łuskami i obwiązany falującymi ścięgnami rasy niewiele bardziej rozwiniętej niż zwierzęta. Kończyna nie stanowiła konkurencji dla spoczywającego w pochwie wykutego z gwiezdnego metalu ostrza. Łowca nie chciał jednakże karać khaasty tak dotkliwie. Przerzucił nogę nad ogonem, po czym opuścił go, aż znalazł się on pomiędzy jego kolanami.
– Mądrze byłoby z twojej strony ustąpić lepszemu od ciebie.
Khaasta zaczął kręcić głową w sposób, jaki czynią to wściekłe jaszczurki, po czym jego pokryta łuską dłoń opadła w stronę szerokiego pasa z ludzkiej skóry.
Trassończyk wyrzucił biodra do przodu, więżąc ogon pomiędzy kolanami, po czym skrzyżował nogi. Kończyna zawinęła się z ostrym trzaskiem i opadła bezwładnie. Reptilion ryknął i z pochwy w pasie wyciągnął sztylet, ale ze złamanym ogonem uwięzionym pomiędzy nogami przeciwnika nie był w stanie odwrócić się i zaatakować.
Na czele kolejki stary bariaur zmarszczył czoło i spojrzał znad swego kodeksu.
– Hej tam! Co to jest? – Wpatrywał się znad swoich szkieł na bulgoczącego coś khaastę. – Ludzie tu pracują. Jeśli nie potrafisz zachować ciszy, będę zmuszony poprosić cię, abyś wyszedł.
Khaasta szybko ukrył sztylet.
– Poprosssssić mnie, szszszebym wyszszszedł? – Wskazał pojedynczym żółtym pazurem na Trassończyka, który puścił jego ogon i kontynuował przepychanie się w kierunku kontuaru. – To ten kret jessst tym, kto ssssię wybija!
Bariaur przebiegł wzrokiem po nieuporządkowanej kolejce, po czym zwrócił swoje spojrzenie w stronę zbliżającego się Trassończyka.
– W tym gmachu obowiązują ustalone procedury. Musisz stać w kolejce jak wszyscy.
– Czyżbyś mnie nie znał, starcze? – Trassończyk odepchnął na bok oburzonego krasnoluda i dalej szedł do przodu. – Nie słyszałeś o zabójcy Hydry z Trassos, pogromcy Krokodyla z Hebros, zguby Abudryjskich Smoków, zbawcy Dziewic z Marmara...
Dotarł do kontuaru, a bariaur pochylił się nad blatem i spojrzał krzywo na Trassończyka, który kontynuował wymienianie swoich czynów:
– ... czempionie Królów z Ilyrii, zabójcy Chalcedońskiego Lwa...
– Nie, nie słyszałem o tobie – przerwał mu bariaur. – I wcale nie interesuje mnie, czego dokonałeś. Jeśli nie podporządkujesz się zasadom, każę cię usunąć.
Urzędnik rzucił znaczące spojrzenie w kierunku drzwi. Dwaj strażnicy stali teraz wewnątrz foyer, wpatrując się w Trassończyka, jakby cały czas oczekiwali z jego strony kłopotów.
– A co sss moim ogonem? – narzekał khaasta. – Sssą prawa przeciw łamaniu ogonów, sssą!
Strażnicy skinęli głowami, bardziej do siebie niż w stronę khaasty, po czym opuścili glewie jak do ataku i ruszyli naprzód. Tłum rozstępował się, ustępując im miejsca, a bariaur spojrzał z góry na Trassończyka.
– Czy to prawda? Czy zaatakowałeś tego reptiliona?
– Nie spowodowałem żadnej znaczącej szkody – odparł Trassończyk ostro, ponieważ to khaasta go obraził. – Odważył się zastawić mi drogę, a nawet ty musisz przyznać, że moje sprawy mają tutaj pierwszeństwo.
Bariaur uniósł brwi, po czym podniósł dłoń, by zatrzymać strażników.
– Czy zgłaszasz Nadzwyczajne Pierwszeństwo?
– Jeśli oznacza to, że mam prawo nie czekać, to owszem.
Bariaur oblizał usta, po czym uderzył dłońmi w blat i oparł się na łokciach.
– Właściwa procedura polega na ogłoszeniu Nadzwyczajnego Pierwszeństwa strażnikom, którzy następnie poświadczą, że posiadasz odpowiednie fundusze i odeskortują cię na początek kolejki, aby czynić jak najmniej zamieszania i uniknąć nieprzyjemnych incydentów takich jak złamania ogonów. – Urzędnik przybrał kwaśną minę i spojrzał na khaastę, po czym znowu spojrzał na Trassończyka. – Jednakże, ponieważ już dotarłeś do kontuaru, pominiemy poświadczenie i przejdziemy bezpośrednio do inkasacji. Możesz teraz przedłożyć opłatę.
– Opłatę?
– Dziesięć sztuk złota. – Oczy bariaura zza szkieł zdawały się większe i groźne. – W przeciwnym wypadku każdy skurl, który przeszedł przez te drzwi zgłaszałby Nadzwyczajne Pierwszeństwo, czyż nie?
Ponieważ Trassończyk nie przedłożył opłaty natychmiast, strażnicy ponownie ruszyli w jego stronę.
– Z polecenia Gmachu Mówców fałszywe oświadczenie jest naruszeniem Porządku Pani – rzekł wyższy, z którym Trassończyk wcześniej rozmawiał. – Naruszenia Porządku Pani karane są więzieniem na okres nie krótszy niż...
– Mam pieniądze!
Trassończyk postawił amforę na podłodze i oparł ją nogą o kontuar, po czym otworzył sakiewkę i odliczył złoto. Dziesięć sztuk pozwoliłoby na zakup sporej ilości wina, ale w Trassos zawsze mógł dostać je za darmo. Podał monety bariaurowi, który również je przeliczył, zapisał sumę do kodeksu, po czym wrzucił do otworu znajdującego się na powierzchni blatu.
– Czy życzysz sobie rachunek?
– Nie, życzę sobie...
Bariaur podniósł palec, by uciszyć Trassończyka, po czym spod blatu wyciągnął potężny żelazny dzwonek. Zadzwonił nim sześć razy. Pomimo iż uderzenia nie były specjalnie głośne, odbijały się echem w potężnej sali tak czysto, jak pieśń ptaka. W chwili gdy zamarło ostatnie echo, cichy pomruk zaczął wypełniać cały budynek. Troje młodych ludzi, ubranych w jasnoniebieskie uniformy z paskudnymi czerwonymi szarfami na ramionach, wynurzyło się zza rogu i stanęło na baczność przy kontuarze. Zza przeciwnego rogu nadeszło kolejnych sześciu strażników, każdy z nich w identycznej czerwonej zbroi płytowej jak ci pilnujący drzwi. Stanęli oni pomiędzy tłumem a kontuarem, trzymając swoje glewie w gotowości. Z głębi budynku dobiegał miarowy stukot czterech kopyt uderzających w marmurową podłogę.
Bariaur umoczył pióro w kałamarzu, po czym przesunął je nad kodeks i spojrzał na Trassończyka.
– Imię?
Trassończyk zawahał się, nie chcąc przyznać się publicznie do swej jedynej słabości. W holu rozległ się niecierpliwy pomruk i strażnicy zaczęli odpychać tłum.
– Imię?
– Ja... uch, czemu moje imię jest ważne?
Bariaur zamrugał oczami.
– Mamy swoje procedury, krecie. Imię?
– Śmiesz mnie nazywać... – Trassończyk ugryzł się w język, przypominając sobie, że potrzebuje współpracy bariaura, by dotrzymać danej obietnicy. – Ja... uch... nie mogę podać mojego imienia.
Dochodzący z głębi budynku miarowy stukot kopyt narastał. Dwaj strażnicy przysunęli się bliżej Trassończyka.
– Nie możesz, czy nie podasz?
– Nie mogę. – Pomimo iż obecność strażników nie zrobiła na nim wrażenia, Trassończyk zmusił się do uprzejmej odpowiedzi. Jego zadanie nie wymagało od niego rozlewu krwi, a cechą prawdziwego mistrza było nie powodowanie niepotrzebnych szkód. – Nie znam mojego imienia. Nie mogę przypomnieć sobie nic, co było przed chwilą przebudzenia na wybrzeżu w okolicy Trassos, gdzie mieszkańcy w swojej dobroci opiekowali się mną do czasu, kiedy mogłem im podziękować za gościnę zabijając ogromną hydrę. W niedługi czas potem usłyszałem o potężnym krokodylu zagrażającym rybakom na rzece Hebros, więc wyruszyłem...
– Tak, tak, już to słyszałem – parsknął bariaur. – Ale co mam wpisać do kodeksu? Ten, który zabił Hydrę z Trassos, po czym zgromił Krokodyla z Hebros i tak dalej? Mam tylko jedną linijkę.
Trassończyk myślał przez chwilę, podczas której stukot kopyt dalej narastał. W końcu podniósł wzrok.
– Mieszkańcy Trassos nazywają mnie Bohaterskim Amnezjuszem. To powinno się zmieścić w jednej linijce.
Bariaur przytaknął, robiąc mądrą minę.
– A zatem Bohaterski Amnezjusz. – Nabazgrał to w swoim rejestrze, po czym znowu zanurzył pióro w kałamarzu. – A czy mogę wpisać Trassos, Warstwa Pierwsza, Arborea, jako twój dom?
Amnezjusz przytaknął.
– To jedyny dom, jaki znam.
Bariaur wpisał również to, po czym spojrzał na Trassończyka.
– Przyznam, że nie pamiętanie własnego imienia jest sprawą poważną, jednakże nie wydaje mi się, żeby było to Nadzwyczajne Pierwszeństwo. – Zanurzył pióro w kałamarzu i prawie z sympatią powiedział: – Cóż, wniosłeś jednak opłatę, a ja nie mogę ci jej zwrócić. Gdzie życzysz się udać najpierw? Biuro Spraw Ludzkich, czy może Komisja Ras Nieplanowych. Na mocy Edyktu o Nadzwyczajnym Pierwszeństwie wydanego przez Gmach Mówców możesz udać się na maksymalnie dziesięć wizyt, by uzyskać odpowiedź na jedno pytanie.
Amnezjusz poczuł nieoczekiwany ruch w żołądku.
– Możecie powiedzieć mi, kim jestem?
Bariaur cmoknął.
– Nie jestem upoważniony do udzielenia tej informacji. – Jego pióro cały czas znajdowało się nad kodeksem. – Moje obowiązki ograniczają się tylko do umawiania wizyt. A więc gdzie chciałbyś się udać?
Amnezjusz prawie powiedział, że do Biura Spraw Ludzkich, ale w ostatniej chwili znalazł w sobie siłę, aby oprzeć się pokusie. Kimkolwiek był, z pewnością był człowiekiem sławnym, a sławni ludzie nie przedkładali swoich osobistych potrzeb ponad dane obietnice.
– Jeśli nie wiesz, gdzie chcesz się udać, jestem uprawniony do pokazania ci listy.
Stukot kopyt w głębi budynku stał się tak głośny, że Trassończyk w każdej chwili spodziewał się ujrzeć wynurzającego zza rogu ogromnego bariaura. Spośród niecierpliwego tłumu zaczęły dobiegać sugestie, jedne bardziej, inne mniej grzeczne. Strażnicy odkrzykiwali, domagając się od ludzi spokoju i podporządkowania się przepisom. Amnezjusz musiał prawie krzyczeć, żeby jego odpowiedź została usłyszana wśród tego ryku.
– Nie przyszedłem tu, żeby dowiedzieć się o moje imię. Chcę się widzieć z Panią Bólu!
Stary bariaur zerwał swoje okulary, a w pomieszczeniu nagle zapadła cisza, jeśli nie liczyć potężnego echa stukotu podków na marmurowej posadzce. Urzędnik wychylił się za kontuar i, z na wpół uniesionymi siwymi, krzaczastymi brwiami, spojrzał z góry na Amnezjusza.
– Wybacz mi. Czy powiedziałeś Panią Bólu?
Amnezjusz przytaknął.
– Tak. – Wskazał na dużą amforę, którą wciąż opierał o kontuar. – Mam dla niej dar.
W tłumie rozległ się miejscami nerwowy śmiech, na który strażnicy odpowiedzieli ostrymi groźbami. Stukot kopyt po drugiej stronie kontuaru nagle ustał. Twarz bariaura przybrała barwę głębokiego szkarłatu.
– To nie jest czas na żarty, krecie! Zgłosiłeś alarm informacyjny!
– Nie żartuję – odparł Amnezjusz. – Niosę dar dla Pani Bólu. Moje pytanie brzmi: gdzie mogę znaleźć jej pałac?
Z tyłu kontuaru zabrzmiał przez chwilę stukot, po czym obok urzędnika pojawiła się samica bariaura, największa z tych, jakie Amnezjusz do tej pory widział – a przynajmniej o tym pamiętał – wyższa o głowę od swego towarzysza. Była tak duża, że jej otulony w jedwab szeroki kozi przód wystawał ponad krawędź kontuaru. Jej twarz była koścista i zaskakująco płaska, poza długim, wąskim nosem wiszącym jak basteja nad kreską ust. Włosy miała ufarbowane na ten sam jasnoniebieski kolor, co marmurowe ściany gmachu i nosiła je w długich, rozwichrzonych dredach, które jednak nie do końca zasłaniały zakrzywiające się na skroniach dwa złote rogi.
Amnezjusz poczuł, że ma otwarte usta. Szybko je zamknął i odwrócił wzrok. Rogi były swego rodzaju deformacją u samic bariaurów i nieprzyzwoitym byłoby się w nie wpatrywać.
Samica przez chwilę rozglądała się z dezaprobatą po tłumie, po czym zwróciła swoje spojrzenie na urzędnika.
– Dzwoniłeś na alarm, Perliczku?
Pomimo iż wymówiła to „Perliczku”, Erlik był dla Trassończyka wystarczająco popularnym imieniem, by podejrzewać, że obraziła go z premedytacją.
Nie patrząc w oczy samicy Erlik przytaknął.
– Tak, Madame Mok. – Urzędnik spojrzał do kodeksu mrużąc oczy i wskazał palcem właściwą linijkę. – Człowiek, niejaki Bohaterski Amnezjusz z Trassos, Arborea, Warstwa Pierwsza, zgłosił Nadzwyczajne Pierwszeństwo i przedłożył opłatę.
Madame Mok spojrzała na Trassończyka z wyrazem całkowitego niesmaku na twarzy.
– A czy ten Bohaterski Amnezjusz nie ma prawdziwego imienia, Perliczku?
– Nie pamiętam żadnego. – Amnezjusz miał dość traktowania go tak, jakby go tu nie było. – Nie pamiętam nic przed przebudzeniem się na wybrzeżu w pobliżu Trassos, gdzie dobrzy mieszkańcy zaopiekowali się mną, póki nie stałem się wystarczająco silny, by odwdzięczyć się im zabijając hydrę, która...
– Cisza, krecie! – przerwała mu Madame Mok. – Mamy swoje procedury w tym gmachu.
Amnezjusz zjeżył się na tę odprawę, ale grzecznie odwrócił głowę i pozwolił, aby Erlik odpowiedział za niego.
Bariaur przełknął, po czym oblizał usta.
– Amnezjusz nie potrafi przypomnieć sobie swojego imienia.
– Rozumiem. A czy Bezlitosny potwierdził jego żądanie? Czy to może kolejna próba Gmachu Archiwum, by nas zawstydzić?
Krew odpłynęła z twarzy Erlika.
– N-nie m-mam u-u-upoważnien-n-nia do w-wydan-n-nia...
– Oczywiście, że nie. – Madame Mok odwróciła się do Amnezjusza, po czym wskazała na jednego ze stojących przy nim strażników.
– Spojrzysz w oczy Bezlitosnemu i powtórzysz swoje imię.
Amnezjusz, coraz bardziej zdezorientowany, odwrócił się w stronę strażnika. Pomimo iż w Arborei nie było wielu Bezlitosnych, Trassończyk słyszał już tę nazwę wcześniej. Byli oni grupą fanatyków, którzy wymierzali „winnym” „sprawiedliwość”, chociaż nikt w Arborei zdawał się nie mieć jasnego pojęcia o tym, kim byli ci winni, ani jaką sprawiedliwość im wymierzano.
Spojrzał w oczy Bezlitosnemu, którego źrenice nagle zdawały się być równie błyszczące i ciemne jak podziemne jeziora. Poczuł delikatny dreszcz pod czaszką i zdał sobie sprawę, że strażnik patrzy w miejsce znajdujące się za jego oczami. Nie miało to dla niego znaczenia. Najlepsze, co mogło się stać, to to, że strażnik odkryje, iż zna on swoje imię.
– Nie pamiętam swojego imienia – rzekł Trassończyk. – Nie przypominam sobie nic przed przebudzeniem...
– Starczy. Nie muszę słuchać historii twojego życia. – Bezlitosny odwrócił się do Madame Mok i skinął głową. – Mówi prawdę.
Uśmiechnęła się dość okrutnie.
– Skoro ustaliliśmy, kim jesteś, a raczej kim nie jesteś, czego życzysz sobie od Gmachu Informacji? Zdawało mi się, że słyszałam coś o jakimś darze?
– Dla Pani Bólu – Amnezjusz położył dłoń na amforze. – Moje pytanie brzmi: gdzie mogę znaleźć jej pałac?
Z tłumu ponownie odezwał się nerwowy chichot. Nawet Madame Mok parsknęła rozbawiona.
– A ten dar, czy pochodzi od ciebie?
Amnezjusz zmarszczył czoło.
– Czy to nie ja zapłaciłem sporą sumę złotem, aby odpowiedziano na moje pytania?
– Zapłaciłeś za przyspieszenie wizyt i tak się stało – poprawiła go Madame Mok. – Ale tutaj ja rządzę. Jeśli chcesz, aby odpowiedziano na twoje pytania, musisz zastosować się do moich procedur.
Amnezjusz zacisnął zęby i nic nie powiedział.
– Czy to twój dar? – domagała się Madame Mok.
– Nie, ja jestem tylko posłańcem. Dar pochodzi od Posejdona, Króla Mórz i Dzielącego Lądy.
Twarz Madame Mok zrobiła się blada jak alabaster. Przez foyer przetoczył się szmer zdziwienia, a ludzie czekający cały dzień rzucili się do wyjścia. Strażnicy odwrócili się tyłem do tłumu i utworzyli krąg wokół Amnezjusza, który, pomimo zaskoczenia ich reakcją, był zadowolony, że w końcu potraktowano go z należytym respektem.
– Posejdona? Boga Posejdona?
– Oczywiście. Jakiż śmiertelnik odważyłby się wysłać dar dla władczyni Sigil?
Madame Mok zmierzyła Amnezjusza najostrzejszym ze swoich spojrzeń. Trassończyk stał dumnie, podczas gdy ona przyglądała się jego arystokratycznym rysom, bogatej czerwieni jego zbroi z brązu, wyłożonej srebrem rękojeści miecza wykutego z gwiezdnego metalu, a nawet wypolerowanej skórze pasków jego sandałów. Kiedy ponownie spojrzała mu w twarz, jej spojrzenie zmieniło się z władczego na podejrzliwe. Cofnęła się nieco.
– Jesteś więc głosem?
– Nie bardzo. Głos to sługa. Ja jestem sławnym człowiekiem, ukochanym przez ludzi i ulubieńcem bogów, jak przystoi posłańcowi niosącemu dar od Króla Mórz.
Krew powoli wracała do twarzy Madame Mok.
– A zatem nie posiadasz w sobie mocy Posejdona?
– Posiadam wystarczająco dużo swojej własnej. – Amnezjusz spojrzał pogardliwie na krąg wymierzonych w jego pierś glewii. – A teraz, jeśli skierujesz mnie do pałacu Pani, zaniosę dar i opuszczę to zatłoczone miasto.
– A ten dar, cóż to jest? – Madame Mok wychyliła się za kontuar, by spojrzeć na amforę. – Jakiś śmierdzący sok z sosny, który wy, Trassończycy, nazywacie winem?
– Nie sądzę. – Posejdon powiedział Amnezjuszowi tylko tyle, że naczynie zawiera skarb, który Pani Bólu utraciła przed założeniem Sigil. – Jednakże, ponieważ Dzielący Lądy nakazał mi nigdy nie wyjmować korka, nie jestem w stanie powiedzieć, co znajduje się w tej amforze. Nie zrobiłbym tego, nawet gdybym wiedział. To, co przechodzi pomiędzy Posejdonem i Panią Bólu nie jest moją sprawą – ani twoją.
Madame Mok poczerwieniała i skrzywiła się.
– W tym gmachu to ja decyduję, co jest moją sprawą, a co nią nie jest!
– A więc ty wyjmij korek. – Amnezjusz wskazał dłonią amforę. – Jeśli zawartość naprawdę jest sprawą należącą do Gmachu Informacji, to nie będzie przeszkadzać Pani, że otworzyłaś jej dar.
Drwina Trassończyka nie spowodowała spodziewanego śmiechu strażników. Zamiast tego Madame Mok wpatrywała się w niego przez kilka chwil ze zmrużonymi oczami, aż w końcu na jej usta wypełzł cień uśmiechu.
Wzruszyła ramionami.
– Jak sobie życzysz. Zawartość amfory nie jest moją sprawą. Chciałam ci tylko oddać przysługę, Trassończyku.
– Z pewnością masz zamiar zdradzić mi jaką.
Madame Mok przytaknęła, przyjmując sarkazm z zaskakującą pokorą.
– Powiedz mi, jak wiele pamiętasz o Pani Bólu?
– Wiem tylko to, co powiedział mi Król Mórz – przyznał się Amnezjusz. – Jest ona uroczą władczynią Sigil, samotną, stojącą na uboczu i bardzo smutną.
– Wszystko to oczywiście prawda, ale łatwo też ją rozgniewać. Jeśli nie spodoba się jej twój dar, z pewnością cię zabije.
– Dziękuję za ostrzeżenie, Madame Mok. – Uwierzył przynajmniej w to, co powiedziała. Warunki panujące w Sigil sugerowały, że władczyni była nieczuła i okrutna. Wciąż jednak miał zamiar dostarczyć amforę. Posejdon obiecał zwrócić mu pamięć, gdy Pani Bólu otrzyma swój dar.
– My, sławni ludzie, musimy stawiać czoła takim niebezpieczeństwom, więc będę wdzięczny, jeśli skierujesz mnie do pałacu Pani Bólu.
Madame Mok posłała mu kwaśny uśmiech.
– Oczywiście. Z przyjemnością pozbędę się ciebie z mojego gmachu. Ufam, że w tej twojej grubej sakiewce znajdzie się jeszcze pięć sztuk złota?
Trassończyk z chęcią pozbyłby się monet, aby tylko poznać miejsce i ruszyć w drogę, jednakże jeden z Bezlitosnych podszedł do kontuaru i wymierzył glewię w pierś Madame Mok.
– Na mocy edyktu Gmachu Mówców: przekupstwo albo jego wymuszenie jest karane...
Madame Mok odsunęła glewię na bok.
– Zatrzaśnij swoją trumnę! Nie poluję na ozdóbki. – Odwróciła się z powrotem do Amnezjusza. – Masz, czy nie?
Trassończyk otworzył sakiewkę i wyciągnął pięć żółtych monet, po czym podniósł dłoń w stronę kontuaru. Madame potrząsnęła głową i wskazała na Bezlitosnego o kwadratowym podbródku, który oskarżył ją o wymuszanie przekupstwa.
– Daj je Cwalno.
Amnezjusz podał pieniądze strażnikowi, który trzymał monety w wyciągniętej ręce i wykrzywił twarz, jakby miał tam garść skorpionów.
– Co ja mam z nimi zrobić?
Madame Mok wskazała na drzwi.
– Wyjdź na zewnątrz i wynajmij ośmiu latarników oraz lektykę dla Amnezjusza.
– Lektykę?
– Oczywiście. Będzie musiał okazać odpowiedni szyk, kiedy uda się na spotkanie z Panią. – Madame Mok spojrzała na Amnezjusza, po czym zerknęła na otwartą sakiewkę i parsknęła. – Tak właściwie to jestem pewna, że ma tam również po monecie dla każdego z was, Bezlitosnych. Czemu nie dać mu pełnej eskorty i nie upewnić się, że dotarł do Wieży Bramnej z klasą?
– Czy jesteś pewna, że to wystarczy? – Amnezjusz wsunął dłoń do sakiewki. – Mam więcej złota. Może ty też zechcesz pójść?
Madame Mok uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
– To nie jest potrzebne. Ośmiu Bezlitosnych powinno wystarczyć... nawet dla ciebie, Trassończyku.
PONURY DOM
Jak plugawe musi wydawać się mu Gniazdo, kiedy przemierza Drogę Szeptów w swojej eleganckiej lektyce, niesionej ponad błotem i mułem na potężnych ramionach czterech ogrów o białych kłach, a czterech latarników oświetla drogę z przodu, czterech kolejnych podąża za nim, czterech Bezlitosnych po lewej i czterech następnych po prawej. Jak musi pogardzać brudnymi rzezimieszkami, którzy prześlizgują się wzdłuż zbudowanych z cegieł, z mułu mieszkań, śledząc jego lektykę, przyglądając się sakiewce i ważąc ją w myślach z nagimi ostrzami jego strażników. Jak musi nienawidzić brzęczących czarnych much, które wiszą w powietrzu tak gęsto jak krople podczas deszczu, żywiąc się smrodem ulicy, pokrytej po kolana zgnilizną i odpadkami. Jak musi żałować szarych rzesz dzieci z drewnianymi widelcami i wygłodniałymi oczami oraz tłumnego polowania na szczury.
Jak bardzo przeklina okrucieństwo nieczułego, brudnego Sigil, gdy w końcu dociera do Marmurowego Dystryktu, gdzie znajdują się budynki wysokie, kamienne i czarne od sadzy. Jego tragarze skręcają w Trakt Obłąkanych w stronę pałacu Pani. Jak wzdycha na widok jego rozległego, przygnębiającego dostojeństwa.
Wieża Bramna nie jest podobna do żadnego pałacu, jaki Amnezjusz kiedykolwiek widział. Jest wystarczająco potężna, by pomieścić samego Dzielącego Lądy, a jej kształt przypomina przeogromną bojową koronę z długimi, potężnymi skrzydłami po obu stronach. Ściany są nijakie jak glina i wysokie jak klify, a ich front podzielony na trzy pasy rzędami zwyczajnych, małych kwadratowych okien. Tym, co najbardziej uderza, jest centralna wieża, potężna, podobna do hełmu, udekorowana sześcioma ostrzami, zakrzywiającymi się w stronę centralnego minaretu tak wysokiego, że jego zwieńczenie ginie w brązowej mgle. Sama brama to niesamowicie wysoka krata z prętami rozmiarów arborejskich cyprysów, pomiędzy którymi zmieściłby się nawet tytan.
Długi sznur szarych kropek ciągnął się od wejścia w głąb, przez pół Traktu Obłąkanych. Wieża tak nad nimi górowała, że Amnezjusz nie rozpoznał w nich ludzi, dopóki tragarze nie donieśli go wystarczająco blisko, by dojrzał kształty ich głów zwieszonych na obwisłych ramionach. Kolumna zajmowała prawie całą ulicę, pozostawiając tylko tyle miejsca, by okoliczni mieszkańcy mogli przecisnąć się wzdłuż frontów mieszkań, idąc z domu albo do domu. Trassończyk jęknął, zdając sobie sprawę, że była to kolejka ubiegających się o widzenie z Panią Bólu.
– Zamknij tę trumnę, krecie! – syknął Cwalno, maszerujący obok lektyki. – W tej części miasta mazanie się ściąga krewkie ostrza, podobnie jak błyszczące złoto przyciąga iskrzące dziewczęta.
– Nie mażę się. A jeśli chodzi o twoje krewkie ostrza, to niech przyjdą. Z radością stanąłbym do walki. – Amnezjusz spojrzał na znajdujących się przed nim suplikantów, zastanawiając się, ile kosztowałoby zadeklarowanie Nadzwyczajnego Pierwszeństwa, by ich wyminąć. – Czy wszędzie w Sigil są tak potworne kolejki?
Cwalno zmarszczył się i spojrzał na godną pożałowania kolumnę.
– Knebel. Ale jeśli czekasz, ja też czekam – i nie zostanę tutaj ani chwili dłużej niż to potrzebne.
Stwierdzenie to zdawało się być odważne jak na wychodzące z ust zwykłego strażnika, ale Amnezjusz wolałby uniknąć płacenia kolejnych łapówek. Powoli kończyło mu się złoto, a niczego nie nienawidził tak bardzo, jak polegania na dobrej woli innych, jeśli chodzi o kupno wina.
Gdy procesja Trassończyka dotarła do kolejki, czterech Bezlitosnych ruszyło do przodu, by zrobić przejście. Istoty niechętnie poddawały się brutalnemu traktowaniu, przesuwając się na bok tylko na tyle, by pozwolić przejść lektyce. Większość stanowili ludzie, jednakże Amnezjusz widział również bariaury, elfy, ogry, khaasta, githzerai i kilka innych ras, których nigdy wcześniej nie spotkał – a przynajmniej o tym nie pamiętał. Wszyscy mieli zapadnięte, smutne twarze zniszczone głodem i rozpaczą, a brudne łachmany zwisające z ich kościstych ramion stanowczo nie przypominały wykładanych kamieniami szat większości królewskich suplikantów.
Trassończyk ujrzał zapłakane kobiety wspierające śliniących się starców, których szkliste oczy spoglądały gdzieś w dal. Widział samotne, nagie sieroty z wydętymi brzuchami i strażników trzymających na smyczach ludzi o dzikich twarzach, zakutych w kajdany. Widział stare i płonące gorączką, kaszlące, drżące kobiety, ale nigdzie nie dostrzegł nikogo, o kim Madame Mok mogłaby powiedzieć, że jest odziany „z klasą”. Nie było innych lektyk poza jego własną, ani latarników, czy strażników, ani nawet jednej postaci odzianej w płaszcz wystarczająco dobry, by mógł wisieć w chacie pasterza.
Cwalno sięgnął, chcąc zasunąć zasłonkę lektyki.
Trassończyk schwycił materiał i odsunął go.
– Cóż pragniesz ukryć, Cwalno? Już widziałem, że te biedne wraki raczej nie wyglądają na królewskich suplikantów.
Cwalno wyglądał nieco niepewnie, ale zachichotał ponuro.
– A kim innym mieliby być? – Odsunął na bok bulgoczącego szaleńca, którego opiekun puścił smycz. – Nie sądzisz chyba, że ktoś normalny... uch, przepraszam. To chyba dlatego Posejdon wysłał ciebie.
Amnezjusz spojrzał w oczy Bezlitosnemu.
– Mam nadzieję, że nie usiłujesz powiedzieć, że jestem obłąkany.
Cwalno parsknął, jednocześnie pospiesznie potrząsając głową, jakby został całkowicie niezrozumiany.
– Taki siepacz jak ty? Oczywiście, że nie! – W jego głosie słychać było drwinę. – Mówię tylko o twoim stanie. Posejdon nie wysłałby żadnego krewniaka z pamięcią, by dostarczył jej prezent. Każdy kret, który pamięta choćby połowę z tego, co słyszał o Pani Bólu, prędzej skoczyłby do Otchłani niż stanął z nią twarzą w twarz.
Amnezjusz z powrotem usiadł i przytaknął, zamyślony. Pomimo wyższości w głosie Cwalno, w tym, co powiedział, była prawda. Król Mórz był z natury egoistycznym bogiem, raczej nie z rodzaju tych, co przywracają śmiertelnikowi utraconą pamięć w zamian za tak proste zadanie, jakim jest przekazanie daru. Od momentu, kiedy przyjął amforę, oczekiwał, że wpadnie w podobne tarapaty. Teraz, kiedy przynajmniej miał jakieś pojęcie o ich istocie, prawie odetchnął z ulgą.
– Jeśli tak przerażający jest widok Pani, to czemuż wszystkie te istoty chcą ją zobaczyć? – Gdy Amnezjusz przyglądał się tłumowi bladych suplikantów, zauważył, że wszyscy mieli w nadmiarze jednej rzeczy. – Czy te wraki nie obawiają się Pani ze względu na dary, jakie jej niosą?
Cwalno spojrzał na rozbitków z pogardliwym uśmieszkiem.
– A cóż Pani mogłaby chcieć od tych skurli?
– Ich cierpienia, oczywiście! To dlatego nazywa się ją Panią Bólu, prawda?
Cwalno parsknął, ale był na tyle ostrożny, by ani nie przytaknąć, ani nie zaprzeczyć.
– Już wkrótce zobaczysz, Trassończyku.
Bezlitosny wskazał dłonią przed siebie, gdzie jego trzej przebijający się przez tłum towarzysze przedarli się na duży, otwarty skwer. Tuzin mężczyzn w jasnych, wielokolorowych płaszczach zabawiało w tym miejscu innych, skacząc, turlając się i wyrzucając ręce do przodu i do tyłu, jednocześnie wydając z siebie smętny, gardłowy tren o słowach, których Amnezjusz nie mógł rozpoznać.
W odległej części skweru ziały rozwarte usta centralnej wieży budynku. W okolicy nie było innych strażników poza dziwnymi akrobatami, a mimo to tłum nie starał się przepychać do przodu. Ludzie zdawali się być całkowicie zrezygnowani czekaniem na audiencję. Nawet szaleńcza werwa występujących nie potrafiła wzniecić w nich nic ponad szare, pełne braku zainteresowania spojrzenia.
Scena wzbudziła w Amnezjuszu uczucie smutnej nieuchronności. Wrażenie było częściowo znajome, tak jakby czasem go doświadczał w momentach większej wrażliwości, jakby wyczuwanie emocji innych poruszyło sentymentalne struny jego utraconej historii. Nie próbował on przywoływać wspomnienia, które wywołało to odczucie – już tysiąc razy starał się wyłowić przeszłość z podobnych resztek i nigdy nie udało mu się odnaleźć nic oprócz frustracji i beznadziei.
Bezlitośni poprowadzili procesję prosto przez skwer, maszerując przez przedstawienie akrobatów bez słowa przeprosin. Wtargnięcie to nie zrobiło na nikim wrażenia, a już najmniej na samych występujących, którzy włączyli je do swojej sztuki wykonując wymyki pomiędzy uzbrojonymi strażnikami i przewroty pod lektyką. Jeden z wyjątkowo gibkich aktorów wyskoczył wysoko ponad idącymi z przodu tragarzami i wylądował delikatnie jak piórko przed krzesłem na kijach podtrzymujących lektykę. Zaskrzeczał jak żaba, wpatrując się w Trassończyka szalonymi, czerwonymi oczami i zaśpiewał wysokim, falującym głosem:
O wieżo nie z kości słoniowej, wzniesiona
Przez ręce, co nieba z piekieł sięgały;
O mistyczna różo wśród bagien wyrosła,
O domu nie ze złota, lecz spełnienia,
O domu wiecznego płomienia,
Pani Bólu i Łez!
Amnezjusz pochylił się do przodu, ostrożnie rozważając słowa akrobaty o szalonych oczach. Z jego doświadczeń wynikało, że wykonanie jakiegoś wielkiego zadania wymagało rozwiązania zagadki, a dziwne słowa tego człowieka nie były niczym innym jak enigmą. Ważył każdy element pieśni: wieża zbudowana dłońmi, które sięgały od Planów Niższych do Wyższych, magiczna róża rosnąca wśród bagien, dom spełnienia i wiecznego ognia.
– Oczywiście! – Trassończyk spojrzał za akrobatę, zauważając całość kształtu Wieży Bramnej. Główna wieża była z pewnością ukoronowaną głową. Boczne skrzydła można by wziąć za ramiona, a narożne wieże były w pewnym stopniu podobne do zaciśniętych pięści. – Wieża Bramna to Pani Bólu!
Akrobata roześmiał się szaleńczo i przytaknął, śpiewając:
Przez najdalszy portal przeszedłem
Do świątyni, gdzie grzech jest modlitwą;
I cóż z tego, że śmiertelna to służba?
O chwalebna Pani Tortur, cóż z tego?
Wszystko Twoje, wino, które zaraz naleję,
Ostatnie z Twego kielicha wypiję.
Ta zagadka, podzielona na części składające się z dwóch wersów, była jeszcze prostsza od poprzedniej i Amnezjusz był prawie rozczarowany odpowiedzią.
– Często ostrzegano mnie, abym porzucił nadzieję, zanim wejdę do jakiegoś mrocznego miejsca. Wiele razy zapewniano mnie, że w środku znajdę tylko ból, albo ostrzegano, że okrutny jego mieszkaniec rozleje moją krew na kamieniach. Jednakże zawsze wracałem do światła i zawsze to mój miecz nosił ślady parującej czarnej posoki. – Trassończyk spojrzał za akrobatę i zauważył, że prawie dotarli do potężnych prętów kraty. – Musisz lepiej się postarać, aby przestraszyć Bohaterskiego Amnezjusza.
Akrobata uśmiechnął się ponuro i otworzył usta, by znowu coś powiedzieć, kiedy drzewce glewii Cwalno uderzyło go w głowę i posłało w powietrze.
– Starczy tych bredni, oszołomie! – Bezlitosny wywrócił oczami, po czym zwrócił się do Amnezjusza: – Nie zwracaj na niego uwagi. Robią to z każdym biednym skurlem, którego tu przyprowadzimy. To nic nie znaczy.
W ciszy wściekając się na swego strażnika za uniemożliwienie mu wysłuchania trzeciej zagadki, Amnezjusz patrzył, jak akrobata się podnosi.
– Wszystko coś znaczy.
– Nie tutaj.
Amnezjusz spojrzał przed siebie i ujrzał, że dotarli do szczęki potężnej wieży. Oczekiwał, że Bezlitośni zatrzymają się na progu i poślą go do ponurego pałacu samotnie, ale oni nie wahali się odeskortować go do środka. Znalazł się na okrągłym dziedzińcu otoczony przez wysokie, ponure mury. Mozaika z szarego bazaltu pokrywająca podłogę była tak ogromna, że mógł tylko stwierdzić, iż reprezentowała ona jakieś skomplikowane skupisko kości. Garść odzianych w jasne płaszcze czeladników i pogrążonych w beznadziei suplikantów stała rozrzucona wzdłuż zakrzywionej ściany, a ich głosy wypełniały to miejsce cichym pomrukiem szlochu i słów pocieszenia.
Potężna krata dzieliła okrąg i dziedziniec na połowę. Opadające ze sklepionej wysoko nad głowami połowy sufitu, spoczywające w ogromnych otworach w podłodze pręty wyglądały na jeszcze większe niż przedtem. Trassończyk nie potrafił wyobrazić sobie potwora, którego ta brama miała zatrzymać, ale było wystarczająco jasne, że obecni mieszkańcy nigdy jej nie podnieśli. Otwory były tak pełne rdzy, że na podłodze u podstawy każdego z prętów osadził się pomarańczowy nalot.
Procesja Amnezjusza przeszła przez bramę nie potrzebując zacieśniać szyku. Tylna połowa dziedzińca, zakryta drugą połową sufitu była jeszcze bardziej ponura niż przednia. Kwadratowe oczy tuzinów oświetlonych przez świece okien wyglądały z głębi cytadeli, delikatnie oświetlając setki brązowych, ściekających w dół muru z przeciekającego sufitu plam. Monotonny szmer grobowych głosów, często przerywany odbijającym się echem krzykiem dochodzącym z głębi budynku, wypełniał powietrze niemiłym szumem.
Gdy jego oczy dostosowały się do światła, ujrzał, że to miejsce było o wiele bardziej zatłoczone niż przednia część dziedzińca. Po lewej stronie długa kolejka oczekujących stała przed żelaznymi drzwiami, cierpliwie pozwalając kolorowo odzianej czeladzi posypywać im brudne głowy błyszczącym proszkiem. Z tyłu enklawy, odziany w pokryty błyskotkami płaszcz krasnolud klęczał przed innymi żelaznymi drzwiami. Zawodził szaleńczo i pomimo wysiłków starających się go powstrzymać dwóch strażników, bił się z zapałem po głowie. Blisko niego inna para potężnych służących trzymała szeroko rozciągnięte ręce wiotkiej dziewczyny w czarnej kapie. Zdawała się ona wpatrywać w sympatycznie wyglądającego elfa, stojącego w bezpiecznej odległości, mówiącego do niej słodkim głosem i trzymającego otwarte dłonie. Znajdujące się za nim trzecie żelazne drzwi prowadziły w głąb pałacu.
Cwalno poprowadził procesję Amnezjusza obok tej grupy, po czym zatrzymał się. Piętnaście kroków przed nim, przed jeszcze jednymi żelaznymi drzwiami, stał drugi elf, bardzo podobny do pierwszego. Wraz z małą grupą jasno odzianych czeladników przyglądał się otumanionemu mężczyźnie z czubkiem języka wystającym mu z kącika ust.
Cwalno zwrócił się do Amnezjusza:
– Zorganizuję audiencję z Panią Bólu. Poczekaj tutaj.
Gdy ten przytaknął na znak zgody, Cwalno pomaszerował w stronę grupy drugiego elfa i przepchnął się pomiędzy czeladnikami. Trassończyk przyglądał mu się, dopóki Bezlitosny nie zaczął szeptać elfowi do ucha, po czym zwrócił swoje spojrzenie na odzianą w czarną kapę kobietę trzymaną obok jego lektyki.
To oczywiście podstęp. Przyglądając się kobiecie słucha każdego słowa, które wypowiada Cwalno. Bezlitosny nie zdaje sobie z tego sprawy. Tylko ja wiem, że Trassończyk jest Łowcą, obdarowanym przez bogów tymi paskudnymi małymi uszkami, dzięki którym słyszy westchnienie pająka w rogu pomieszczenia.
– Madame Mok przysłała dla ciebie specjalnego bzika, Tyvoldzie. – Bezlitosny wskazał na lektykę, ale Amnezjusz, jak zwykle przebiegły, udaje, że nie zauważył. Dalej wpatruje się w kobietę, jakby był nią bardziej zainteresowany niż dyskusją o jego losie. – Skurl twierdzi, że nie pamięta swojego imienia.
Tyvold parska i nie patrzy w stronę Amnezjusza.
– Czy czekał w Kolejce Zbawienia?
– Co ty sobie wyobrażasz? Że będę tutaj obozował przez dwadzieścia dni?
Tyvold wzrusza ramionami.
– To oczywiście twój wybór. – Odwraca się od Cwalno. – Wiesz, to nie jest Więzienie. Bezlitośni muszą czekać, tak jak wszyscy.
– Taak? – pyta Cwalno. – A może Frakcyjny Lhar zechce pokazać mi pozwolenia na wyrastające w całym mieście jadalnie Ponurej Kliki? Jeśli wszystko nie będzie się zgadzać co do litery, możesz być pewien, że on nie będzie musiał czekać w kolejce u nas.
Delikatne rysy twarzy Tyvolda przerodziły się w maskę gniewu. Wie, że dla góry Ponurej Kliki okazywanie irytacji jest oznaką wewnętrznej słabości – sugeruje, że on sam zbliża się do Nieubłaganego Odwrotu – ale nic na to nie jest w stanie poradzić. Bezlitośni ze swoim ślepym oddaniem „sprawiedliwości” i „porządkowi” są najgorsi z Omamionych. Nie tylko sądzą, że wieloświat ma znaczenie, ale jeszcze są przekonani, że ich obowiązkiem jest narzucić je wszystkim innym.
Oczywiście, tak naprawdę nic nie ma znaczenia, a w szczególności wieloświat. Ale spróbuj powiedzieć to Bezlitosnemu, a spędzisz następne dziesięć lat na Kole Oświecenia z odnawiającym się ładunkiem Drwiny. W chwili, kiedy z niego zejdziesz, będziesz tak szalony jak Cwalno i jemu podobni. Lepiej się nie sprzeczać. Kłótnia nadaje znaczenie, a jako Frakcjowy Skrzydła Uleczalnych Domu Opieki Wieży Bramnej, Tyvold widział wystarczająco wielu szaleńców, by wiedzieć, co się dzieje, jeśli pozwoli się znaczeniu zakraść do swojego umysłu. Elf gestem dłoni oddaje stojącego przed nim bzika pod opiekę dwóch pomocników, po czym zwraca się do Bezlitosnego:
– A więc dobrze, Cwalno. Opisz stan swojego podopiecznego. Sama zwykła utrata pamięci nie upoważnia go do siedzenia w celi w Domu Opieki.
– Nie obawiaj się. Ma wystarczającego bzika. Na początek, szuka Pani Bólu. Mówi, że ma dla niej dar od Posejdona.
– Naprawdę? To jest interesujące. – Po raz pierwszy Frakcjowy Uleczalnych patrzy w kierunku nowo przybyłego. – Kontynuuj, proszę.
Nie ma wątpliwości, że Amnezjusz stara się ukryć swój gniew, podczas gdy Cwalno, z trudnością powstrzymując śmiech, opisuje jak Madame Mok podstępem skłoniła Trassończyka, by szukał Pani Bólu w Wieży Bramnej. Nawet wtedy, gdy Bezlitosny wyśmiewa opis, w jaki sposób nakłoniła go do wynajęcia lektyki i pełnej eskorty na podróż, nie pokazuje po sobie furii, która z pewnością kotłuje mu się w żołądku. Jest na to zbyt mądry. Gdy Cwalno chichocze z sugestii swego jeńca, że ludzie na zewnątrz przybyli, by zaoferować swoje cierpienie Pani Bólu, nie zdradza się żadnym gestem, że podsłuchuje swoimi paskudnymi małymi uszkami. Opiera podbródek na dłoni i dalej wpatruje się w kobietę, a jego samokontrola jest tak wielka, że nawet jego policzki nie czerwienieją z gniewu.
Z tego, co mógł dojrzeć, rysy twarzy kobiety były delikatne i czarujące, jednak nie wystarczająco ostre na elfie. Jej włosy zwisały luźno, daleko za ramiona, jak falujący czarny półcień, mogący pochodzić z samej Otchłani. Z ogromnymi, ciemnymi oczami i malutkim noskiem nad łukiem anielskich ust, była opętana przez mroczne piękno, które zdawało się raczej parodiować wdzięk niż go celebrować.
Kiedy spojrzenie kobiety przesunęło się w jego stronę, ciemność skrywająca jej twarz zdawała się przesuwać wraz z nią. Cokolwiek rzucało ten cień, Trassończyk zdał sobie sprawę, nie było to nic w Sigil. Była ona prawdopodobnie diabelstwem, dzieckiem narodzonym z człowieka i... cóż, z czegoś jeszcze. Już w Arborei Amnezjusz nauczył się, że lepiej nie pytać. Pomimo iż nie było dwóch takich samych diabelstw, wszystkie charakteryzowały się porywczością i wrażliwością na punkcie swojego pochodzenia.
– Na co się patrzysz, pięknisiu? Chcesz się ze mną pocałować? – Kobieta wydęła usta i cmoknęła kilka razy. – Ostatnia szansa, zanim nas zamkną, tak?
Opiekun diabelstwa stał blisko.
– Jayk, dość. Czy to nie dlatego tu wylądowałaś?
Jayk obojętnie wzruszyła ramionami, ale dalej wpatrywała się swoimi ogromnymi oczami w Amnezjusza.
– Co to zmieni, jeśli się z nim pocałuję, Tessali? On już jest martwy, tak?
– Gdybym był na twoim miejscu, nie byłbym tego taki pewien – rzekł Trassończyk.
Wyskoczył z lektyki i wylądował lekko na szarej podłodze, po czym zaczął iść w stronę diabelstwa. Jego eskorta Bezlitosnych ruszyła, by zagrodzić mu drogę, ale on przepchnął się między nimi, nie zwracając na nich uwagi. Podczas wykonywania każdego ciężkiego zadania, bohater zawsze musiał stanąć do jakiejś próby, czy to charakteru, czy intelektu, a w zachowaniu Jayk wiele sugerowało, że ona była takim testem.
– Walczyłem z Hydrą z Trassos, zmagałem się z Krokodylem z Hebros, ścigałem Abudriańskie Smoki, walczyłem ze zbyt wielu wrogami, by ich tu wszystkich wymienić i zawsze to ja byłem tym, który opuszczał krwawy bój żywy i cały.
– Albo tak ci się wydawało. – Jayk obdarzyła go pogardliwym uśmiechem, po czym przebiegła mrocznym spojrzeniem w dół jego odzianego w zbroję ciała. – Żal aby ktoś taki jak ty myślał, że żyje. – Odwróciła się do Tessali i spytała: – Smutne, smutne złudzenie, czyż nie?
Amnezjusz zmarszczył się, ale dalej szedł w stronę diabelstwa. Arborea była miejscem namiętności i wigoru, gdzie życie było wiecznym cyklem świąt, a śmierć jego nieuchronnym, ale znienawidzonym końcem. Nigdy nie spotkał nikogo, kto nazywał życie smutnym złudzeniem i nie mógł się zdecydować, czy kobieta należy do jakiejś dziwnej frakcji wyznawców śmierci, czy tylko cierpi na jakiś obłęd właściwy planotkniętym.
Opiekun diabelstwa, Tessali, schwycił Trassończyka za ramię.
– Nie możesz podchodzić zbyt blisko. Ona jest jedną z...
Amnezjusz strząsnął dłoń elfa.
– Jeśli życie jest złudzeniem, to na pewno nie smutnym. – Dalej wpatrywał się w Jayk. – I, jeśli będziesz na tyle miła, by powtórzyć Trzecią Zagadkę Wieży Bramnej, mam nadzieję pozostać omamionym nawet po tym, jak zobaczę Panią Bólu.
Jayk odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się kościstym, diabelskim klekotem, który zmroził Trassończyka. Nie cofnął się on jednak, ani nie odsunął.
– Trzecią Zagadkę Wieży Bramnej? – rechotała Jayk. – Martwi wchodzą i martwi wychodzą, a wciąż są tak zbzikowani jak ty! Teraz się pocałujemy, tak?
Amnezjusz błyskawicznie zdał sobie sprawę, że zagadka diabelstwa, nie posiadając poetyckiej formy dwóch poprzednich, nie jest tą, której szuka. Wciąż wahał się przed udzieleniem odpowiedzi, starając się zdecydować, czy w tym teście miał wykazać się odwagą, całując Jayk, czy też okazać wstrzemięźliwość, nie dając się skusić.
Wykorzystując przerwę, Tessali wślizgnął się pomiędzy Amnezjusza i diabelstwo.
– Cofnij się! Ona jest jednym z Niebezpiecznych Szaleńców.
– Ja? – drwiła Jayk. – To ty trzymasz się złudzeń jak sutka matki!
Po czym jej głowa wystrzeliła do przodu, źrenice oczu przybrały kształt dwóch wydłużonych diamentów. Amnezjuszowi zdawało się, że dojrzał parę podobnych do igieł kłów wysuwających się z podniebienia, ale jej usta nagle się zamknęły, kiedy silni strażnicy szarpnęli ją do tyłu. Tessali odszedł i odwrócił się, pocierając kark, jakby wciąż czuł na swojej skórze jej oddech.
Jayk przeniosła spojrzenie na Trassończyka, a jej źrenice powoli wróciły do pierwotnego kolistego kształtu. Posłała mu prowokacyjny uśmiech, po czym przesunęła językiem po śliwkowych ustach.
– Chodź do mnie. Jeszcze dużo czasu minie, zanim pocałujesz się z kobietą, nie?
– Nie. – Wydawało się teraz jasne, że ten test był testem wstrzemięźliwości. – W Trassos jest wystarczająco wiele kobiet i wybiorę sobie któraś z nich po mojej audiencji z Panią Bólu.
Jayk ponownie odrzuciła głowę do tyłu i wydobyła z siebie ten kościsty śmiech.
– Nie rozwiązałeś Trzeciej Zagadki, nie? Pani Bólu, nie znajdziesz jej tutaj! To jest Dom Bzików, rozumiesz? I ty, i ja jesteśmy ich więźniami!
Amnezjusz zmarszczył się.
– Teraz to ty zostałaś omamiona. Rozwiązałem Pierwszą Zagadkę, a także Drugą i widziałem wasalów Pani czekających z darami...
– Martwi Którzy Zbłądzili, tak, mający nadzieję na posłanie ze słomy i miskę kaszy, głupcy walczący ze swoim następnym stadium! – Jayk sflaczała, pozwalając, aby jej ciało zwisało na rozciągniętych ramionach. – Chciałabym być jedną z nich, ty również... ale jesteśmy tutaj, więźniowie Ponurej Kliki, których zamkną, dopóki nie staniemy się tak zbzikowani jak oni, tak?
Amnezjusz potrząsnął głową.
– Nie! To jest pałac Pani Bólu!
– Oczywiście, że tak! – warknął Cwalno. Bezlitosny podchodził wraz z Tyvoldem i tuzinem asystentów z tyłu. – Czy wyglądam na takiego, co nie słucha rozkazów? Słyszałeś, jak Madame Mok mówiła, żeby zabrać cię do Pani Bólu.
Amnezjusz spojrzał uważnie na Bezlitosnego i nic nie powiedział, a Cwalno zesztywniał. Jednakże Trassończyk grał dotychczas swoją rolę tak doskonale, że nawet Tyvold, który zwabił tysiące przebiegłych jak diabli szaleńców do mrocznej królikarni za żelaznymi drzwiami, nie odgadł, że jego podopieczny dawno temu dowiedział się o kłamstwie. Wyszedł do przodu, podnosząc płaszcz z szarego płótna, przyniesiony mu przez asystenta z głębin jego komnat.
– To jest Ceremonialna Szata Bólu. – Potrząsnął nią, odwijając tuzin rzemieni, łańcuchów i pasków przyczepionych do rękawów i bioder. – Zanim zobaczysz się z Jej Cichością, musisz zdjąć zbroję i założyć to zamiast niej.
Cwalno gestem wydał Bezlitosnym rozkaz. Przysunęli się nieznacznie w stronę Amnezjusza. Ich kłykcie zbladły wokół drzewców glewii. Oczy Trassończyka rozszerzyły się. Rzucił spojrzenie diabelstwu, które mrugnęło i obdarzyło go krzywym uśmiechem.
– Może pocałujemy się teraz, hę?
Dłoń Amnezjusza opadła w stronę miecza.
Bezlitośni opuścili glewie, ale Tyvold ostrym gestem nakazał im się wycofać, po czym niezauważenie zbliżył się do Trassończyka.
– Co z Trzecią Zagadką? – spytał elf. – Nie chcesz jej usłyszeć?
Amnezjusz zatrzymał się prawie dotykając miecza.
– Chcę, jeśli potrafisz ją zadać.
– I wtedy zmienisz zbroję na Ceremonialną Szatę?
– Oczywiście. – Amnezjusz obrzucił spojrzeniem Bezlitosnych, prawie parskając na widok pewności w ich postawie. – Jeśli zagadka będzie dobra.
Tyvold wykrzywił twarz w zamyśleniu i, pomimo że Amnezjusz musiał wiedzieć, że elf nie zna Trzeciej Zagadki, był zbyt przebiegły, by już wtedy przerwać swoją grę. Poczekał jeszcze chwilę, po czym schwycił rękojeść swego miecza.
– Znasz Trzecią Zagadkę, czy nie?
– Oczywiście – żachnął się Tyvold. – Chodzę na czterech nogach rano, dwóch w południe i trzech w nocy!
Tak powszechna była ta zagadka i tak znane rozwiązanie, że Amnezjusz nie marnował czasu na odpowiedź. Po prostu wyciągnął miecz i, zanim Bezlitośni mogli go powstrzymać, przystawił jego czubek do gardła Cwalno.
– Zapłaciłem złotem w Gmachu Informacji i oczekuję, że zobaczę się z Panią Bólu! Zabierzcie mnie do niej natychmiast!
Nie okazując troski o bezpieczeństwo swojego towarzysza, kompani Cwalno ruszyli do przodu, tnąc Trassończyka w gardło albo próbując przebić twardą stalą miękki brąz pokrywający jego tors. Oczywiście, ataki nie były skuteczne. Zbroję wykuł sam bóg Hefajstos. Kiedy Amnezjusz miał ją na sobie, żadna broń nie mogła go zranić. Ostrza wymierzone w kark uderzyły i złamały się na jego naramiennikach, a te wycelowane w pierś po prostu roztrzaskały się o kirys.
Amnezjusz odwrócił się w stronę atakujących, przeciskając się pomiędzy drzewcami najbliższej pary bezużytecznych glewii. Uderzył mieczem w opancerzony żołądek jednego, po czym obrócił nadgarstek i trafił drugiego uderzając do tyłu. Gwiezdne ostrze przecięło ich zbroje, jakby był to zwykły materiał, pozostawiając głębokie cięcie w boku każdego z wojowników. Dwaj mężczyźni krzyknęli i padli na kolana, a krew wypłynęła spod strzaskanych zbroi.
Przeskoczył za nich i znalazł się za plecami dwóch ich towarzyszy. Opuścił ostrze i ciął lekko wzdłuż ud dwóch kolejnych Bezlitosnych. Ponownie gwiezdna stal przecięła zbroję tak łatwo jak jedwab, a przeciwnicy rzucili się na ziemię, krzycząc raczej ze strachu niż z bólu.
Trassończyk zdążył zaledwie podnieść ostrze, zanim Cwalno i trzech pozostałych strażników rzuciło się na niego murem opancerzonych ciał. Amnezjusz nie odpierał szarży. Opadł na podłogę i ślizgiem ruszył w ich stronę. Jego miecz wszedł głęboko w łydki dwóch z jego przeciwników. Odtoczył się na brzuchu i wybijając się, wstał za ostatnią parą atakujących, wgniatając hełm najbliższego głowicą miecza i powalając go na miejscu.
Cwalno odwrócił się, trzymając w dłoni toporek.
Trassończyk odciął uzbrojoną rękę, po czym posłał Bezlitosnego w powietrze potężnym kopnięciem w pierś. Rana Cwalno była najpoważniejszą, jaką Amnezjusz zadał, ale nie pozwolił, aby go to rozproszyło. Ten niezdara odegrał ważną rolę w tej maskaradzie. Może w przyszłości zastanowi się, zanim pomoże Madame Mok wyśmiewać się z tych, którzy przyszli do niej po pomoc.
Amnezjusz wykorzystał chwilę na to, by przyjrzeć się Bezlitosnym. Pomimo iż nie zanosiło się, aby którykolwiek z nich umarł, to zdawali się być pod wrażeniem szybkości porażki do tego stopnia, że nie powinni sprawiać mu dalszych kłopotów.
Skupił swoją uwagę na Tyvoldzie, który z otwartymi ustami wpatrywał się w rzeźnię na podłodze.
– Teraz ja mam dla ciebie zagadkę, elfie:
Chłodne powieki, które klejnot kryją,
Twardy wzrok, co złagodniał na chwilą;
Blade członki, i usta czerwienią przepojone,
Jak kielich trującej rośliny.
– Nie powiedziałeś, że on jest jednym z Niebezpiecznych! – zaskrzeczał Tyvold, patrząc na jęczącą postać Cwalno. Elf cofnął się, trzymając Ceremonialną Szatę Bólu, jakby była ona tarczą, i spojrzał w stronę Tessali. – To ktoś do twojego skrzydła, bracie.
Tessali posłał bratu wściekłe spojrzenie, ale szybko rozkazał:
– Oczyścić miejsce!
Elfy i ich pomocnicy zaczęli się ostrożnie wycofywać w stronę żelaznych drzwi prowadzących w głąb skrzydeł domu opieki. Trzymający Jayk również zaczęli się cofać, ciągnąc za sobą miotającą się kobietę.
– Czekajcie! – krzyknął Amnezjusz. – Ja chcę tylko odpowiedzi!
Ignorując go, Tessali dotarł do żelaznych drzwi i otworzył je na oścież.
– Sprowadźcie sieciarzy i usypiaczy! – Jego głos odbił się echem w długim, mrocznym, kamiennym korytarzu. – I pospieszcie się! Mamy tutaj uzbrojone Zagrożenie, które wie, jak posługiwać się bronią!
Puste echa krzyków podnoszących alarm zaczęły się wylewać przez drzwi, powodując, że Amnezjusz wściekle zaklął.
– Na gromy Zeusa, co z wami jest, ludzie? Po prostu powiedzcie mi, jak znaleźć Panią Bólu i już mnie nie ma!
– Ja ci pomogę, tak? – zawołała Jayk. – Tylko musisz mnie ze sobą zabrać!
– Cicho! – Jeden ze strażników diabelstwa uderzył ją dłonią w twarz, po czym wciągnął ją przez żelazne drzwi.
Byli zaledwie pół kroku za progiem, kiedy Amnezjusz zauważył jak źrenice Jayk zwężają się w specyficzny sposób. Mężczyzna krzyknął i oderwał dłoń. Kończyna obficie krwawiła i już zaczęła puchnąć. Otworzył usta, by coś powiedzieć, po czym wywrócił oczy do tyłu. Martwy upadł na ziemię, a jego puste spojrzenie utkwiło w mroku powyżej.
Jayk odwróciła się w stronę drugiego strażnika z ustami otwartymi na tyle, by ukazać ostre jak igła kły. Ten mądrze ją puścił i rzucił się na ziemię. Diabelstwo roześmiała się, po czym posłała mu pocałunek i, porzucając trzęsącego się Tessali za jego żelaznymi drzwiami, zaczęła się skradać w kierunku Amnezjusza.
– Chodź, ty i ja, odejdziemy stąd razem. – Jej źrenice wciąż były wąskie i miały kształt diamentów, a po brodzie w dwóch strużkach skapywała jej ciemna krew. – Wtedy pokażę ci, jak znaleźć Panią Bólu, tak?
Amnezjusz nie odpowiedział od razu. Zamiast tego wyczyścił i włożył do pochwy swój miecz, jednocześnie przyglądając się rzezi dookoła. Czemu tak wielu ludzi wybrało raczej walkę z nim, niż odpowiedź na proste pytanie dotyczące Pani Bólu? Gdy nie znalazł żadnej rozsądnej odpowiedzi, niechętnie spojrzał z powrotem na Jayk i przytaknął.
– Jak sobie życzysz. Zgadzam się na taką wymianę. – Podniósł swoją amforę, którą jego nerwowi tragarze mądrze zostawili stojącą na podłodze, po czym skierował się w stronę wyjścia. – Wygląda na to, że potrzebuję przewodnika.
PROCHY
W jaki sposób Jayk dorobiła się tego krwawiącego obficie cięcia na udzie, nie wiem. Nie mogę również opowiedzieć o tym, jak ona i Trassończyk znaleźli się w wąskiej, ślepej alejce, z trudnością chwytając oddech, otoczeni przez czarne powoje ostrorośli i ścigani przez siedmiu odzianych w zbroje githyanki. Wiem tylko, że gdy opuścili Wieżę Bramną, ciało diabelstwa błyszczało srebrną aurą rozkoszy, a widok radości moich mieszkańców to więcej, niż jestem w stanie znieść. Za moimi oczami coś błyska, a potem pojawiają się surowe, iskrzące gwiazdy – sypiąca iskrami męka, jak ostrze topora w mózgu – i wtedy nie widzę już nic, tylko mrugające plamki. Ta oszałamiająca ślepota to moja słabość. To fałszywy ogień, jasno płonąca obecność, która błyska i znika, pozostawiając po sobie czarny kontur. W taki sposób straciłam na pewien czas Amnezjusza i jego przewodniczkę.
Gdy odzyskałam wzrok, znalazłam ich w tym ślepym zaułku, z trudem chwytających powietrze i szukających twardych murów, by uciec. Każde zabarykadowane drzwi i zamurowane okno były ukryte za grubymi powojami ostrorośli, której nawet Amnezjusz nie zamierzał dotykać. Pod błyszczącymi, czarnymi liśćmi spoczywały wyżłobione łodygi z krawędziami ostrymi jak miecze, a zwoje były tak gęste, że każdy próbujący się po nich wspiąć, zaplątałby się w nie całkowicie. Istniało tylko jedno wyjście z pułapki. Trassończyk postawił amforę na ziemi, po czym obnażył swoje gwiezdne ostrze i stawił czoło githyanki.
Wyglądały jak zepsute elfy. Ich twarze były smukłe i delikatne, o ostrych i wykrzywionych rysach, piaszczystej skórze i lśniących jak wypolerowany węgiel oczach. Szare usta otwarte w wężowych, pełnych kłów parsknięciach, a ich płaskie nosy tak małe, jakby w ogóle ich nie było. Cała siódemka miała na sobie czarne, bogato zdobione zbroje płytowe i wysokie stożkowate hełmy. Każdy był uzbrojony w zębaty dwuręczny miecz. Z miejsc, gdzie znajdowały się płatki lub fałdy skóry, które można by przebić, zwisały złote łańcuszki. Był to jasny znak, że byli zarówno bardziej drapieżni i lepsi od wielu ostrzy, które chętnie zabrałyby biżuterię z ich martwych ciał.
– Nie żywimy... do was urazy. – Amnezjusz wciąż miał zadyszkę po długim biegu od Wieży Bramnej. – Odstąpcie, a nie skrzywdzę... żadnego z was.
– Tessali powiedział, że byliście zbzikowani – parsknął najwyższy githyanki. – Chodźcie spokojnie. Jesteście warci więcej żywi niż martwi.
Amnezjusz zazgrzytał zębami słysząc wyniosłość w głosie mówiącego, ale powstrzymał swój zapał i pomyślał o cichym sposobie na pozbycie się siedmiu przeciwników. Szczęk stali z pewnością przyciągnie uwagę wielu grup przeczesujących ulice Gniazda w poszukiwaniu jego i Jayk, a wtedy poleje się jeszcze więcej krwi. Westchnął głęboko.
– Dobrze. Wygląda na to, że nas pojmaliście. – Odwrócił miecz i położył jego rękojeść na wolnej ręce, po czym zrobił krok do przodu. – Nie życzę sobie walki.
Githyanki cofnął się.
– Starczy, krecie. – Wskazał na ziemię. – Rzuć swój kozik tutaj.
– Jak sobie życzysz. – Amnezjusz zatrzymał się i delikatnie rzucił swój miecz w piach. Pomimo iż tak złe traktowanie broni irytowało go, miał nadzieję, że uciszy to podejrzenia githyanki. Gdyby mógł wziąć przywódcę jako zakładnika, może udałoby mu się zakończyć konfrontację bez hałasu i rozlewu krwi. – Poddajemy się.
– Poddajemy? – krzyknęła Jayk. Stała za Amnezjuszem i nie mógł on widzieć, co robiła. – Nigdy!
– Magia! – Krzyknęli jednocześnie trzej githyanki i razem rzucili się na diabelstwo.
Przeklinając niecierpliwość Jayk, Amnezjusz okręcił się na pięcie i kopnął pierwszego wojownika z obrotu w bok. Napierśnik uchronił ofiarę od złamanych żeber, ale cios posłał go na drugiego githyanki, który wylądował w zwoju ostrorośli. Trzeci przebiegł obok, opuszczając już swój dwuręczny miecz na diabelstwo. Trassończyk wyrzucił dłoń do przodu i złapał go za kołnierz, po czym zwalił z nóg.
Hełm githyanki uderzył w ziemię pierwszy z głębokim, metalicznym odgłosem. Dwa kroki za stopami wojownika, Jayk rzucała w powietrze garść twardej wełny i wymawiała mroczne sylaby zaklęcia. Zanim Amnezjusz odwrócił się, by zmierzyć się z pozostałymi wrogami, cztery potężne miecze uderzyły go w plecy. Ostrza złamały się na wykutej przez boga zbroi, co jednak nie zlikwidowało siły ciosów, która rzuciła go na kolana. Wylądował twarzą na ziemi i posmakował palącego kurzu Sigil.
Zgiełk bitwy stał się nagle daleki i przytłumiony. Amnezjusz obawiał się, choć tylko przez krótką chwilę, że ostrze wroga w jakiś sposób przedarło się przez magię Hefajstosa i trafiło go w głowę. Jednakże, gdy nie stracił przytomności, ani nie poczuł rozdzierającego bólu w czaszce, szybko zdał sobie sprawę, że tak nie mogło się stać i stanął na nogi. Znalazł się twarzą w twarz z czterema zaskoczonymi githyanki, trzymającymi złamane miecze. Zdawali się na siebie krzyczeć, ale jedynym dźwiękiem w alejce był ginący, nierówny szum, nie głośniejszy niż bzyczenie muchy – najwyraźniej efekt rzuconego przez Jayk zaklęcia.
Opierając się pokusie spojrzenia na swój miecz, który wciąż leżał na ziemi za czterema wrogami, rzucił się do przodu. Przywódca popchnął swoich towarzyszy do walki i wycofał się. Trzej githyanki zaczęli okładać Amnezjusza, ale ich złamane miecze roztrzaskiwały się na naramienniku albo odbijały od karwaszy. Trassończyk uderzył łokciem pod brodę i jeden z przeciwników padł. Schwycił za gardło, ścisnął aortę i drugi legł na ziemi. Przechwycił dzikie uderzenie, po czym wyłamał ramię ze stawu. Ostatni z atakujących padł na ziemię, a krzyk dochodzący z jego otwartych ust uciszyły czary Jayk.
Pomimo iż błyskawicznie uporał się ze swoimi przeciwnikami, nie był wystarczająco szybki, by dosięgnąć swego miecza. Ich przywódca zdążył porwać go z ziemi. Tym razem Trassończyk nie ruszył do ataku, gdyż nawet jego boska zbroja nie mogła go obronić przed gwiezdnym ostrzem. Zamiast tego spojrzał w kierunku Jayk i stwierdził, że znajduje się ona na wojowniku, którego wcześniej kopnął, rozdrapując mu pazurami oczy i robiąc coś krwawego ze sztyletem. Niecałe trzy kroki od niej jeden githyanki rzucał się uwięziony w ostrorośli, zaplątując się jeszcze bardziej i krwawiąc w miejscach nie okrytych czarną zbroją. Inny, którego hełm zadzwonił, gdy Amnezjusz obalił go na ziemię, potrząsał głową i powoli wstawał na kolana.
Trassończyk doskoczył do niego, kopiąc go w hełm z siłą wystarczającą, by zmiażdżyć mu twarz o ziemię. Gdy ciało wojownika sflaczało, schwycił jego miecz i odwrócił się, automatycznie podnosząc broń, by odbić ostrze, którego jednak tam nie było.
Przywódca, dbający bardziej o bezpieczeństwo swoje niż swoich podwładnych, nie ruszył do ataku. Stał trzy kroki dalej, szaleńczo starając się obudzić powalonych wojowników kopiąc ich w hełmy. Amnezjusz podniósł pożyczony miecz nad głowę i ruszył do przodu. Githyanki cofnął się kilka kroków, po czym zatrzymał się i przyjął pozycję bojową. Pomimo iż gwiezdny miecz był tak lekki jak piórko, brutal trzymał go oburącz, znak świadczący o tym, że bardziej był przyzwyczajony do walki siłowej niż szermierki.
Amnezjusz zatrzymał się dwa kroki od przeciwnika, udając, że nie zauważył, że stoi pomiędzy powalonymi wrogami. Uśmiechnął się, po czym opuścił swój ciężki miecz w geście salutu. Przywódca skoczył do przodu, chcąc wykorzystać moment nieuwagi ofiary. Trassończyk wzniósł ostrze do górnej zastawy, specjalnie pozwalając atakującemu się zbliżyć. Odziany w złoto wojownik parsknął i z całą siłą zamachnął się na przeciwnika.
Amnezjusz stał w miejscu do chwili, w której zderzyły się ostrza, po czym z gracją odsunął się na bok, gdy jego gwiezdny miecz przeciął toporną broń, którą teraz walczył. Zaskoczony przywódca przechylił się do przodu, potykając się o leżących kamratów i wylądował na kolanach. Trassończyk błyskawicznie na niego wskoczył, uderzając głowicą złamanego miecza w nieopancerzoną podstawę karku. Githyanki padł na stos.
Amnezjusz zabrał swój miecz, kątem oka dostrzegając Jayk. Odwrócił się i ujrzał ją pochylającą się nad powalonym githyanki, z jedną stopą na wyłamanym ramieniu, by przytrzymać go na ziemi, podnoszącą jego głowę za zebrany na górze kuc grubych włosów. Zanim do końca zrozumiał sytuację, objęła wolną ręką kark wojownika i spokojnie przecięła sztyletem gardło ofiary.
– Jayk! – krzyknął. – Co robisz?
Jego słowa były oczywiście ledwo słyszalne. Jej zaklęcie jeszcze nie przestało działać, więc wszystkie dźwięki w alejce były wytłumione. Diabelstwo podeszła do kolejnego z nieprzytomnych githyanki i podniosła jego głowę.
Amnezjusz ruszył do niej i schwycił jej dłoń trzymającą sztylet. Jayk odwróciła się w jego stronę tak szybko, że pomyślał, iż zaraz zaatakuje, ale ona tylko przekrzywiła głowę i posłała mu niewinny uśmiech. Zimny dreszcz przeszedł mu kręgosłup. Wskazał na zakrwawione ostrze i pokręcił głową, by dać znać, że nie ma potrzeby zabijać przeciwników. Diabelstwo wysunęła do przodu dolną wargę, po czym wetknęła nóż za pas, nie oczyszczając go z krwi.
Trassończyk wypuścił ją, po czym ujrzał, że zdążyła już poderżnąć gardła czterem wojownikom. Piąty wisiał bez ruchu w ostrorośli, a pomiędzy jego oczami znajdowała się rękojeść noża do rzucania. Zniesmaczony tym niepotrzebnym zabijaniem, Amnezjusz oczyścił ostrze i wsunął je do pochwy, po czym podniósł amforę i odwrócił się, by odejść.
Ujrzał przed sobą diabelstwo, która przy pomocy kikuta złamanego miecza githyanki przebijała się przez kark przywódcy. On umarł ostatni. Poprzedniego ocalałego już zdekapitowała.
Widok poraził Amnezjusza tak mocno, że nie był on w stanie uwierzyć w to, co widzi. Inne ataki można było złożyć na karb bitewnej gorączki. Zabijanie unieruchomionych wrogów, aby powstrzymać ich przed późniejszym udziałem w walce miało sens – ale to było morderstwo. Odstawił amforę, po czym schwycił rękę Jayk i wydostał z niej zakrwawiony miecz.
– Jesteś maniaczką!
Jedyny dźwięk jaki przeszedł pomiędzy nim a diabelstwem, był przytłumionym szumem. Jayk poruszyła zakrwawionymi palcami w szybkim geście kontrzaklęcia, jednocześnie podnosząc wzrok, by spojrzeć na Amnezjusza. Jej czarne oczy były duże i okrągłe, a jej usta złożyły się w małe, pełne zaskoczenia o. Wyraz jej zasnutej cieniem twarzy wyglądał bardziej jak parodia niewinności niż jak prawdziwe uczucie, ale nie okazała żadnego znaku winy czy żalu.
Diabelstwo wskazała na powalonych githyanki.
– Sądzisz, że ich zabijam, tak?
– Ty ich już zabiłaś. – Żołądek Amnezjusza zaczął się burzyć i poczuł, że wzięcie Jayk za przewodnika było potworną pomyłką. – Tessali miał rację. Powinno się ciebie zamknąć w celi.
Twarz diabelstwa jeszcze bardziej pociemniała.
– Mnie? Mnie się nie wydaje, że Pani Bólu mieszka w domu bzików, hę? – Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę końca alejki, utykając od cięcia na udzie, które zebrała, gdy zaskoczyli ich githyanki. – Ty nic nie wiesz!
Amnezjusz odwrócił głowę, by spojrzeć na martwych githyanki.
– Wiem, że musiałem wyłączyć tych wojowników z walki. – W jego głosie wyraźnie słychać było reprymendę. – Nie było powodu, aby ich zabijać.
– Był powód – dobry powód. – Jayk stanęła na końcu alejki. – Poza tym, życie, ono jest tylko iluzją.
– Iluzją czy nie, zabijanie bezbronnych wrogów nie jest chwalebne. – Amnezjusz zmierzył ją kamiennym spojrzeniem. – Lepiej pozwolić im żyć, aby mogli opisać bitwę i wyśpiewać twoją sławę.
– Phi! Sława jest omamem.
– Dla tych, którym jej brak, zapewne. – Trassończyk podniósł amforę i gestem pokazał wylot alejki. – Chodźmy. Obiecałaś pokazać mi drogę do Pani Bólu.
– Nie. Lepiej ukryć się tutaj. – Zamachała w przeciwną stronę, gdzie ostrorośl była tak gęsta, że zakrywała mury otaczających ich budynków. – Jeśli ktoś przyjdzie, bo widział lub słyszał walkę, to nie będzie nas tam szukał.
Trassończyk zmarszczył się.
– Nie ma sensu się zatrzymywać. Jeśli mnie okłamałaś...
Jayk podniosła dłoń.
– Nie zatrzymuję się. – Wskazała na githyanki. – Nie powinniśmy się pokazywać. Łowcy nagród już nas szukają na wszystkich ulicach i alejkach Gniazda, tak? Ale nie spodziewają się znaleźć nas tutaj. O wiele lepiej poczekać, zobaczysz – ale pospiesz się!
Zdecydowawszy, że mordercze diabelstwo ma więcej doświadczenia w tego typu sprawach niż on, Amnezjusz przytaknął niechętnie. Wycinając ścieżkę w ostrorośli użył zębatego miecza githyanki, by odsunąć na bok odcięte pnącza. Tylko chwilę zabrało mu oczyszczenie ich kryjówki. Potem włożył do środka amforę i zaciągnął roślinę z powrotem nad wejście. Otwór był szeroki dokładnie na tyle, by oboje mogli przycupnąć obok siebie nie dotykając otaczających ich liści, a z zewnątrz dochodziło bardzo niewiele światła. Trassończyk wiedział, że bliższa inspekcja zdradzi ich kryjówkę, ale poznał Sigil na tyle dobrze, by zdać sobie sprawę, że jego mieszkańcy instynktownie unikali ostrorośli. Jeśli ktoś przybyłby, aby zbadać miejsce walki, to ostatnim miejscem, w którym by szukał, były czarnolistne powoje.
Amnezjusz przy pomocy miecza utworzył sobie niewielki otwór, przez który miał widok na alejkę.
– Ufam, że wiesz, co robisz, Jayk.
– Nie zajdę z tym daleko. – Wskazała na ranne udo. – A jeśli miałbyś mi pomagać, to ludzie zauważyliby to i zawołali łapaczy Tessali, tak?
Trassończyk przytaknął.
– Tak mi się wydaje.
Łapacze zaatakowali w momencie, w którym Jayk i Amnezjusz starali się przepchnąć pomiędzy Kolejką Zbawienia na zewnątrz Wieży Bramnej. Stalowe sieci były nadzwyczaj skuteczne. Jak tylko opadły na ofiarę, rzucający ciągnął sznurek, który zaciskał zewnętrzną pętlę i przyciskał ręce jeńca do żeber. Pomimo zaczarowanej zbroi, Trassończyk został na chwilę złapany. Zaciągnięto by go z powrotem do Tessali, gdyby Jayk nie uratowała go, tworząc chmurę śmierdzącego, magicznego gazu, który przyprawił atakującego o mdłości i posłał całą Kolejkę Zbawienia w poszukiwaniu osłony. Dwójka uciekinierów włączyła się w to stampede i uciekła z Marmurowego Dystryktu, po czym zanurzyła się w wąskich uliczkach, chcąc umknąć poszukiwaczom z Wieży Bramnej. Gdyby nie natknęli się na githyanki, mogliby uciec z Gniazda całkiem niezauważenie.
Dostrzegłszy, że Jayk nie uczyniła nic, by zatrzymać krwawienie, Amnezjusz wskazał na jej ranę.
– Nie zamierzasz nic z tym robić?
Jayk dalej wpatrywała się w swoją nogę, z dziwną fascynacją przyglądając się wypływającej z rany krwi.
– Po co?
Amnezjusz wywrócił oczami.
– Żeby nie wykrwawić się na śmierć, zanim nie zobaczę Pani Bólu.
Wyciągnął sztylet i rozciął jej spodnie wokół rany. Gdy to robił, u wylotu alejki zaczął narastać szum cichych głosów. Wyjrzał przez wycięty otwór i ujrzał grupę rozczochranych żebraków, ciągnących zza rogu wózek na nieregularnych kołach. Żaden z nich nie wyglądał na więcej niż osiem, dziewięć lat, byli strasznie chudzi i mieli zapadnięte twarze, i trudno było mieć co do tego pewność.
Gdy ujrzeli martwych githyanki, najstarszy, albo przynajmniej największy, podniósł dłoń, aby zatrzymać pochód. Szybko rozejrzał się po okolicy, po czym posłał pojedynczego strażnika do wylotu alejki. Resztę poprowadził w stronę ciał.
Gdy się zbliżyli, Amnezjusz nie ujrzał na ich dziecięcych twarzach żadnych oznak szoku, strachu, czy nawet niesmaku. Najmłodszy, z twarzą ubrudzoną sadzą, nie wyższy niż miecz Trassończyka, uśmiechał się i dumnie maszerował obok przywódcy.
– Widzisz, Pająk? – Dopiero gdy usłyszał jej głos, Amnezjusz poznał, że to była dziewczyna. – Ja mówiła ci, że oni tu biegli. Słyszałam szczęk!
– Tak, dobrze się spisałaś, Sally. – Pająk rzucił okiem na ślepy koniec alejki, zatrzymując się, by obejrzeć każde zamurowane okno i zarośnięte drzwi. – Ale chciałbym wiedzieć, co się stało z tamtym diabelstwem i jej krewniakiem. Mogą nie chcieć, byśmy zdusili ich zdobycz.
Zdegustowany myślą o dzieciach okradających martwych, Amnezjusz zaczął się podnosić. Jayk schwyciła jego ramię i potrząsnęła głową. Niechętnie pozostał na miejscu i dalej patrzył. Gdy nikt nie pojawił się, aby odegnać żebraków, Pająk gestem nakazał innym zająć się ciałami.
– Świstajmy! I obejrzyjcie im zęby!
Przywódca i jeszcze jeden chłopak użyli miecza githyanki, by uwolnić wojownika z ostrorośli, po czym cała paczka zabrała się do rozbierania ciał. Zabrali ich zbroje i broń, potem buty, sakiewki, a także bieliznę. Wyrywali kolczyki z uszu i zrywali pierścienie, ćwieki z nosów, warg i języków, wybijali zęby i roztrzaskiwali ich w poszukiwaniu plomb, ścinali kuce na liny. Mała Sally nawet wycięła tatuaż węża z ramienia przywódcy, oznajmiając swoim zdegustowanym towarzyszom, że może go sprzedać za dwa miedziaki. Gdy żebracy zapakowali się na wózek, umieszczając najwartościowsze skarby w ukrytych kieszeniach swoich łachmanów, ciała leżały nagie i jeszcze bardziej zmasakrowane niż poprzednio.
Żołądek wywracał się Amnezjuszowi zarówno na ten odpychający widok, jak i z żalu. Trassończyk przyglądał się dzieciakom, aż w końcu ich wózek zniknął za rogiem.
– Co to za miejsce? – Odwrócił się do Jayk, szukając na delikatnych rysach jej cienistej twarzy jakichkolwiek emocji. – Czyżbym przeszedł przez portal i wylądował w Otchłani?
– Nie bądź taki głupi. – Jayk wsunęła swoją dłoń w zagłębienie jego łokcia i obdarzyła go czarującym półuśmiechem. – Wiedziałbyś, gdybyś znalazł się w Otchłani. To wciąż jest Sigil.
– Tego się właśnie obawiałem. – Amnezjusz potrząsnął głową, po czym zaczął rozsuwać ostrorośl. – Nie czekam tu już dłużej. Zabierz mnie do Pani Bólu.
Jayk sprowadziła go z powrotem na kolana.
– Bądź cierpliwy. Te ciała, one warte są siedem miedziaków. Dzieci o nich doniosą i niedługo pojawi się nasz transport. Podczas gdy będziemy czekać, możesz powiedzieć mi o sobie, tak? Kim jesteś i dlaczego chcesz walczyć z Panią Bólu?
– Kto powiedział, że chcę z nią walczyć?
Diabelstwo wzruszyła ramionami.
– To nie ma znaczenia. I tak przegrasz.
– Staram się tylko dostarczyć jej dar. – Trassończyk wskazał na amforę. – Czemu miałoby to ją obrazić?
– A kto powiedział, że to ją obrazi? – spytała Jayk. – A teraz opowiedz mi o sobie. Jeśli będę gotowa, wszystko potoczy się szybciej w Kostnicy.
– W Kostnicy?
– Czy nie powiedziałeś, że chcesz zobaczyć Panią Bólu?
– Oczywiście, ale...
– A zatem muszę o tobie wiedzieć więcej.
Amnezjusz zmarszczył brwi.
– Możesz zabrać mnie do Pani Bólu? Jeśli jesteś kolejnym z tutejszych szarlatanów...
– Pokażę ci, jak znaleźć Panią! Ale najpierw musimy poczynić przygotowania, tak? Powiedz mi, kim jesteś.
Amnezjusz zawahał się, po czym zmusił się, by dumnie podnieść podbródek.
– Jestem zabójcą Hydry z Trassos, poskromicielem Krokodyla z Hebros, zgubą Abudryjskich Smoków, zbawcą Dziewic z Marmara, czempionem Królów z Ilyrii, zabójcą Lwa z Chalcedonu...
Jayk schwyciła jego przedramię.
– Już jestem pod wrażeniem twoich umiejętności władania mieczem. Tylko twoje imię, tak?
Trassończyk spuścił wzrok.
– Nie znam go.
Cienista twarz Jayk zafalowała z zakłopotania.
– Jak to możliwe? Twoja matka, czy ona nie potrafiła mówić?
– Oczywiście, że potrafiła! – Amnezjusz poczerwieniał, po czym poprawił się. – Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie pamiętam.
Ciemne oczy Jayk rozszerzyły się. Wpatrywała się w Trassończyka i nic nie powiedziała.
– Obudziłem się na wybrzeżu niedaleko Trassos, na pierwszej warstwie Arborei. Nic przed tym nie pamiętam.
Jayk zdawała się nie móc oderwać od niego ciemnych oczu.
– Nie masz połączenia ze swoją przeszłością?
Amnezjusz odwrócił wzrok.
– Czasami kątem oka dostrzegam twarz kobiety, którą wydaje mi się, że kiedyś znałem, ale ona zawsze znika, zanim mogę z nią pomówić. – Nie dodał, że przeważnie wtedy pił. – Ale jestem pewien, że jestem sławnym człowiekiem. To wynika z moich manier.
– I twoich umiejętności w mieczu, tak?
– Tak. – Trassończyk uśmiechnął się i cieplej spojrzał na diabelstwo. – Musiałem stracić pamięć walcząc z jednym z morskich potworów Posejdona. To by wyjaśniało, czemu znaleziono mnie na brzegu morza arborejskiego i czemu on zgodził się przywrócić mi pamięć w zamian za dostarczenie tego.
Uderzył lekko w amforę.
Jayk opadła szczęka.
– Chcesz z powrotem swoją pamięć? Ale jesteś w połowie do następnego stadium!
– Stadium?
– Śmierci! Przypomnieć sobie, to się cofnąć! Jesteś jak zombie. – Wymówiła to zumbii. – Nie może przypomnieć sobie światła za sobą, jednakże boi się stanąć naprzeciw mrocznej prawdzie przed nim.
– Jayk, światło jest wciąż dla mnie rzeczywiste. Nie jestem żadnym zombie.
– Jesteś, mój drogi. Tak właśnie będę cię nazywać, tak?
– Nie!
– Zumbii! To brzmi tak miło, tak... kusząco.
Twarz Jayk przysunęła się do jego twarzy, jej ciemne usta rozsunęły się lekko. Amnezjusz smakował oczywiście ust wielu arboreańskich kobiet, jednakże przysuwając swoją głowę do jej głowy czuł coś potężniejszego, o wiele głębszego i brutalnie pierwotnego. Sławni ludzie nie powinni poddawać się rozkoszom cielesnym – niektóre z ich największych wyczynów polegały na opieraniu się takim pokusom – ale Trassończyk nie mógł zapomnieć o wystających z podniebienia kłach i o tym, że źrenice diabelstwa miały zwyczaj zwężać się w czarne diamenty.
– Później. – Nagle się cofnął. – Może gdy światło nie będzie takie jasne.
Jayk przekrzywiła głowę i spuściła powieki na tyle, że Trassończyk nie mógł stwierdzić, czy jej źrenice były okrągłe, czy miały kształt diamentu.
– Kiedy tylko będziesz gotowy, Zumbii. – Posłała mu porozumiewawczy uśmiech. – Ja też będę gotowa.
Amnezjusz – Zumbii – przełknął nerwowo, po czym się odwrócił.
– Jesteś piękna, Jayk, ale nie sądzę, że naszym przeznaczeniem jest... całować się.
– Ale czemu nie, Zumbii? Ponieważ jestem diabelstwem?
– Nie wolno ci tak myśleć. – Trassończyk spojrzał na Jayk i stwierdził, że wykrzywiła usta w pogardliwym uśmiechu. Poczuł, jak się czerwieni, był wściekły, że z niego drwiono. – Ponieważ jesteś morderczynią... i ponieważ muszę myśleć o innych sprawach. Pamiętasz Panią Bólu?
Twarz diabelstwa opadła w nieszczerym smutku.
– Wkrótce, Zumbii. Sądzę, że właśnie przybywa nasz transport.
Amnezjusz wyjrzał przez otwór. Ujrzał tylko martwych łowców nagród, ale poczuł narastający w alejce paskudny odór. Z początku myślał, że smród pochodzi od martwych ciał githyanki, ale gdy fetor zaczął się wzmagać, zdał sobie sprawę, że tak nie jest. Nawet w Sigil siedem ciał nie mogło rozłożyć się tak szybko, by już teraz tak przeraźliwie śmierdzieć. Trassończyk potarł dłonią twardy piasek, po czym zakrył usta i nos.
Jayk odsunęła jego dłoń od twarzy.
– Lepiej teraz się przyzwyczaić do zapachu. Jeśli potem będziesz się dusił, ktoś cię usłyszy, tak?
Wolny, rytmiczny skrzyp zaczął odbijać się od pobliskich murów, podkreślony wzmagającym się bzyczeniem chmury insektów. Amnezjusz z całych sił starał się oddychać ustami i zatykać nos, ale próba była skazana na niepowodzenie. Z każdym wdechem stwierdzał, że walczy z nudnościami, a z każdym wydechem błagał Apolla, by nie musiał już oddychać. Jego modlitwy pozostały bez odpowiedzi, gdyż to jest Sigil i bogowie nie mają tu mocy. Trassończyk dalej wdychał cuchnące powietrze. Poczuł, że jest mu gorąco i ma nudności. Z każdym zaczerpniętym haustem czuł się coraz gorzej i wkrótce nogi drżały mu ze słabości.
Chmura czarnych much wynurzyła się zza rogu, wirując ponad czymś, co zdawało się być podskakującą na wybojach, unoszącą się stertą ciał. Amnezjusz westchnął na jej widok i, dusząc się smrodem, pożałował tego. Potem zauważył parę wysokich desek utrzymujących stertę w miejscu i zdał sobie sprawę, że ciała leżały na dnie potężnej taczki. Wóz był tak potężny, że ocierał się o mieszkania po obu stronach alejki, zrywając z ceglanych ścian długie powoje ostrorośli.
Na wzgórzu rozkładających się ciał stała pojedyncza postać w czarnej kapie, podobnej do tej, którą Jayk miała na sobie, a rój wirujących dookoła much czasami ją zasłaniał. Odwróciła się do tyłu i przez ramię krzyknęła coś do woźnicy. Potężne, skrzypiące koło pojawiło się w zasięgu wzroku i zazgrzytało o budynek poniżej, po czym przewodnik wydał ostry rozkaz. Pojazd zatrzymał się.
– Czy to nasz transport? – Amnezjusz z całej siły starał się, aby zabrzmiało to bardziej jak zainteresowanie niż obrzydzenie. Ta prosta wycieczka stawała się czymś w rodzaju wielkiego czynu, a podczas dokonywania wielkich czynów prawdziwi sławni ludzie zgadzali się z gracją nawet na najbardziej znienawidzone sytuacje. – Widzę, że mężczyzna nosi kapę podobną do twojej.
– Tak, oboje jesteśmy Prochami. – Jayk pochyliła się bliżej i wyjrzała przez otwór, podczas gdy przewodnik szybko zszedł na ziemię, by podnieść githyanki. – Ale nie możemy pozwolić mu nas zobaczyć, gdy będziemy się tam wspinać.
Amnezjusz skrzywił się.
– W jaki sposób to zrobimy? Czy on nas nie zauważy... jak będziemy... siedzieć... – Trassończyk pozwolił, aby pytanie odpłynęło, z ledwością powstrzymując się przed zwymiotowaniem, gdy zdał sobie sprawę, gdzie będą jechać. – Możemy znaleźć dla mnie kryjówkę gdzieś w tym bałaganie. Stanowczo wolałbym jechać z przodu.
– To nie jest możliwe, drogi Zumbii. Musisz być silny i jechać ze mną, tak?
– Z pewnością pozwolą ci jechać z przodu! Może jeden z nich jest twoim przyjacielem.
– Przyjaźń to omam! – syknęła Jayk, nie odrywając wzroku od dwóch Prochów, którzy ciągnęli na wóz już drugą parę githyanki. – Poza tym musimy myśleć o Bezlitosnych. Jeśli woźnica nie wie o nas, łatwiej mu kłamać, tak?
– Tak – westchnął Amnezjusz, przypominając sobie, jak strażnik Bezlitosnych w Gmachu Informacji wdarł się do jego umysłu, by sprawdzić jego oświadczenie. – Ufam, że będę miał możliwość zmycia z siebie tego smrodu przed moją audiencją z Panią Bólu?
– Ale po co, Zumbii? Odór śmierci spodoba się jej!
Patrzyli, jak Prochy wrzucają ostatniego githyanki na wóz. Potem, gdy para wspięła się na przód potężnego wehikułu, Amnezjusz przy pomocy amfory odsunął ostrorośl. W momencie, w którym on i Jayk wyczołgali się z kryjówki, w alejce echem odbił się trzask bicza woźnicy. Trassończyk wrzucił amforę na ramię, po czym, starając się ignorować niskość swego czynu, pobiegł w stronę wozu śmierci.
RZECZNA BRAMA
Amnezjusz zauważył, że znaleźli się w Dystrykcie Kostnicy. Poznał to po równomiernym toczeniu się wozu śmierci, po tym, że już nie wjeżdżał w każdą boczną uliczkę w poszukiwaniu nie zebranych ciał, po sposobie, w jaki jęczały osie uginające się pod ciężarem straconych żyć. Wehikuł był przeładowany, sterta ciał wystawała ponad burty i woźnica kierował się do domu. Przez plątaninę ramion, karków i martwych, wyłupiastych oczu Trassończyk dostrzegł przesuwający się obok długi rząd ponurych pomników: granitowe kule zaciśnięte w zardzewiałych, żelaznych pazurach, górujące obeliski białego marmuru, czarne mury z wygrawerowanym na nich tysiącem imion i setką bezwartościowych kamieni wzniesionych ku pamięci kogoś, o kim ktoś inny kiedyś myślał, że warto zachować o nim wspomnienie. Jayk leżała obok, oddychając szybko i płytko. Jego własne serce biło jak miecz o tarczę. Wkrótce wóz wtoczy się na teren Kostnicy, prawdziwego pałacu Pani Bólu, a on wręczy jej amforę Posejdona.
Wóz przetoczył się obok kolejnego tuzina pomników, po czym woźnica nagle ściągnął lejce. Amnezjusz myślał, że zwalniali, by przejechać przez bramę Kostnicy, dopóki gardłowy głos nie warknął: Stać!
Gdy wóz zatrzymał się ze zgrzytem, Jayk przeklęła cicho i zaczęła szukać po kieszeniach. Amnezjusz przecisnął swoją dłoń przez plątaninę oślizgłych ciał, złapał ją za ramię, po czym ścisnął, aż w końcu przestała się ruszać. O ile nieprzewidywalne diabelstwo nie zrobi czegoś, co przyciągnie uwagę, unikną wykrycia. Byli pogrzebani pod kilkoma warstwami ciał i już wiele razy udało im się pozostać niezauważonymi, podczas gdy Prochy wspinały się na stos powyżej.
Wóz zakołysał się i przez plątaninę ciał ujrzał mężczyznę o szerokiej szczęce, wyglądającego ponad burtę. Jego hełm był pomarańczowy, a nie szkarłatny, ale brązowe oczy były równie kamienne jak te należące do Bezlitosnych, eskortujących poprzednio Trassończyka. Jayk musiała również go ujrzeć, gdyż starała się uwolnić ramię. Chwyt był jednak mocny. Strażnik nie mógł ich widzieć, gdyż byli zagrzebani głęboko i Amnezjusz nie pozwoli diabelstwu na dalszy rozlew krwi.
Z przodu wozu doszedł ich znajomy głos.
– Mieliśmy dzisiaj ucieczkę w Wieży Bramnej. – To był elf, Tessali. – Sądzę, że znacie Jayk Węża?
– Oczywiście. – Głos woźnicy był pozbawiony emocji i zainteresowania. – Każdy w Kostnicy ją zna.
– Sądzimy, że wróci po swoją księgę czarów.
Żołądek Amnezjusza wywrócił się, a on sam stwierdził, że dusi się bliskością ciał. Skóra trupów była zimna i oślizgła, brzęczenie much urosło do stopnia nie do zniesienia, a on sam stwierdził, że zastanawia się, czy przypadkiem Jayk nie przywiodła go tutaj tylko po to, by odzyskać swoją zagubioną własność.
Tessali kontynuował:
– Będzie z innym bzikiem, Niebezpiecznym w zbroi z brązu. – Gdy elf mówił, strażnik wychylający się z boku badał stos ciał ostrym końcem włóczni. – Jej towarzysz jest wysoki i ma ciemną skórę. Jest o wiele bardziej niebezpieczny od niej.
– Niebezpieczeństwo to złudzenie – odparł asystent woźnicy głosem równie apatycznym. – Ale ich nie widzieliśmy.
– Czyżby? – warknął inny głos. – Spojrzyj na mnie i powiedz to.
– To nie będzie potrzebne, Raq – powiedział Tessali. – On nie ma powodu kłamać.
– Każdy ma powód, aby kłamać – mruknął Bezlitosny.
– Nie, jeśli o to chodzi. Sekretarz Trevant pierwszy ją wydał.
Ogień wezbrał w Amnezjuszu, a on sam stwierdził, że ściska wiotkie ramię Jayk tak mocno, że prawie pękło. Wszelkie wątpliwości odnośnie motywów diabelstwa zniknęły. Zważywszy na jej pragnienie krwi wystarczająco jasne było, że bardziej interesowała ją własna zemsta na Sekretarzu Trevancie niż pomoc Trassończykowi w odnalezieniu Pani Bólu. Gdyby nie przypadek, że wylądował w Wieży Bramnej obok niej, sam by ją wydał.
Strażnik w pomarańczowym hełmie odsunął włócznią githyanki ze stosu nad ich głowami, po czym wepchnął ostrze pomiędzy ciała. Jego czubek trafił Amnezjusza w przedramię i złamał się na karwaszu. Strażnik przesunął bronią dookoła, chwytając garść cienistych włosów Jayk i owijając je wokół drzewca.
– Znalazłeś coś, Mateus? – zawołał Tessali.
Strażnik potrząsnął głową.
– Robale i smród. – Wycofał broń, wyrywając Jayk garść włosów. Amnezjusz poczuł, jak jej ramię sztywnieje, ale diabelstwo nie krzyknęła. – Jeśli twoje bziki tu są, to są równie martwi jak pozostali.
– A zatem ten przepuścimy. – Do Prochów Tessali rzekł: – Przepraszam, że zmarnowałem wasz czas.
– Martwi nie potrzebują przeprosin. – Woźnica strzelił z bicza i koła zaczęły skrzypieć. – A czas jest iluzją.
Mateus zeskoczył z wozu. Na włóczni powiewało pasmo cienistych włosów. Amnezjusz puścił diabelstwo i cicho zaczął wychodzić na powierzchnię, kopiąc i przepychając się, aby uwolnić się z ciał. Nie był pewien, czy Tessali rozpozna, do kogo należał ten kosmyk, ale chciał być gotowy.
– Co robisz, Zumbii? – syknęła Jayk. – Oni cię słyszą!
Amnezjusz zignorował ją i przepchnął się obok rozkładającego się bariaura, brudząc sobie zbroję jakimś dziwną brązową substancją, która kiedyś mogła być skórą. Wyszedł w chmurę wirujących much, po czym pochylił kark w stronę tyłu wozu. Przez buczący, czarny obłok ujrzał Tessali stojącego na środku ulicy. Ściągał pasmo cienia z włóczni Mateusa. Elfa otaczali dwaj kolejni strażnicy w pomarańczowych hełmach, kolejna para mężczyzn odziana w szkarłat Bezlitosnych i odziana w szatę z cekinami Ponuraczka z wiadrem piachu w dłoniach.
Trassończyk sięgnął w dół i wciągnął Jayk na górę przez stos ciał.
– Przygotuj swoją magię... ale nie zabijaj nikogo, albo rzucę ciebie elfowi!
– Jeśli to zrobisz, to jak odnajdziesz...
– Wiem, czemu przywiodłaś mnie do Kostnicy, diabelstwo! – Amnezjusz pracował dłońmi, by wydostać się na szczyt stosu. – Nie obrażaj mnie więcej, albo wyrzucę cię w tej chwili!
Jayk wysunęła ciemną wargę.
– Źle mnie oceniasz, Zumbii. Tylko dlatego, że dostaję, co chcę...
Przerwał jej krzyk Tessali:
– Czekajcie! Zatrzymać wóz!
Amnezjusz wyplątał się i odwrócił w stronę przodu wehikułu. Pomocnik patrzył ponad stosem ciał na Tessali, ale jego spojrzenie szybko padło na Trassończyka. W jego matowych oczach zalśniła iskra zaskoczenia, po czym zniknął z pola widzenia i zaczął majaczyć o tym, że coś powstaje z martwych.
Amnezjusz zerwał się na nogi i wspiął się na szczyt stosu, ślizgając się na bladym ciele. Z każdym krokiem wylatywały dookoła gejzery much. Czuł, jakby miał na twarzy maskę, a ich malutkie skrzydła drażniły jego oczy. Oddychał przez zaciśnięte zęby, by nie połknąć żadnego z odrażających stworzeń i miał jedno z tych nieuchwytnych wrażeń, że już kiedyś to robił. Zadrżał na myśl, gdzie to mogło być. Poza królestwem Hadesa nie potrafił wyobrazić sobie innego miejsca, w którym wspinałby się na górę rozkładających się ciał.
Wóz zatrzymał się. Za Amnezjuszem narastający zgiełk zapowiadał pościg Tessali i jego strażników. Jayk z pewnością nie rzucała zaklęcia. Trassończyk słyszał ciche uderzenia, gdy kopała w burtę gdzieś z tyłu.
Dotarł na szczyt i ujrzał dwóch Prochów czekających na niego na koźle. Pomocnik trzymał prostą drewnianą maczugę, podczas gdy woźnica był uzbrojony w długi, wijący się bicz.
– Z-zatrzymaj się, bziku. – Woźnica podniósł bicz w stronę Trassończyka. – N-nie boimy się ciebie.
Zdecydowawszy, że Proch kłamał, Amnezjusz wskoczył na ławkę. Pomocnik zeskoczył z wozu nie próbując nawet podnieść maczugi. Woźnica miał trochę więcej odwagi, błyskawicznie schodząc z linii ataku i uderzając w nie opancerzoną twarz przeciwnika. Trassończyk przyjął cios na przedramię. Owinął sobie bicz wokół dłoni i wyrwał go, po czym zepchnął oponenta z wozu.
Z tyłu wozu doszedł go głośny skrzyp. Jayk przeklęła i wysyczała dziwnie brzmiącą inkantację. Kilku ludzi krzyknęło ze strachu, a Tessali warknął:
– Nie stójcie tak na ulicy, tańcząc! Obetnijcie im głowy!
Nie marnując czasu na zerknięcie do tyłu i sprawdzenie, co zrobiła Jayk, Amnezjusz strzelił z nowo zdobytego bicza nad czterema marnymi szkapami pociągowymi. Potwory pochyliły się w uprzężach i podniosły kopyta, jakby chciały iść do przodu, ale wóz nie puścił. Parsknęły zirytowane i spokojnie postawiły stopy na ulicy.
– Hey, Zumbii! Czy sądzisz, że kilka węży powstrzyma ich na długo? – Stłumiony stukot z powrotem odezwał się z tyłu wozu. – Jeśli nie chcesz, abym ich skrzywdziła, to jedziemy, tak?
Trassończyk przez chwilę przyglądał się kozłowi i ujrzał lejce owinięte wokół długiej drewnianej dźwigni obok deski na nogi. Uwolnił rzemienie, po czym odciągnął drzewce. Coś zaskoczyło na dole w okolicy kół. Konie parsknęły ze zmęczenia i same zaczęły ciągnąć.
Amnezjusz strzelił im z bicza nad głowami raz i drugi. Przestraszone potwory jęknęły zaskoczone i ruszyły stępa.
– Galopujcie, biedne potwory! – Trassończyk uderzył w zad konia znajdującego się na przedzie, po czym uczynił to samo jego partnerowi. – Galopujcie jak przez Pola Elizejskie!
Konie ruszyły zmęczonym kłusem. Amnezjusz dalej szaleńczo strzelał biczem, zmuszając je do niezgrabnego wolnego galopu. Wiedząc, że zmarnowane bestie nie pociągną wozu szybciej, ani też nie utrzymają tego tempa przez długi czas, odrzucił bicz. Schwycił lejce i krzycząc na przechodniów, aby ustąpili mu miejsca, robił co w jego mocy, by prowadzić turkoczący wehikuł środkiem ulicy.
Aleja przed nim była szeroka, ale zatłoczona, a po obu jej stronach stał długi rząd mrocznych kamiennych pomników. Za każdym ich szeregiem znajdowała się wąska galeryjka pełna zniszczonych straganów, w których sprzedawano suszone kwiaty, małe fiolki maści, gotowane szczury i inne ofiary dla zmarłych. Kramy te graniczyły z szarymi mieszkaniami tej dzielnicy o dachach-kopułach podobnych do cebuli, w większości pokrytych gęstą plątaniną ostrorośli. Sto kroków przed nimi nad ulicą wznosił się wysoki łuk ze zniszczonych kamieni, za którym znajdował się dziedziniec niskiej, groźnie wyglądającej kopuły otoczonej garścią wieży bez okien. Pomimo braku znaków, ponura aura tego miejsca nie pozostawiała wątpliwości, że była to Kostnica.
– Skręcaj w prawo! – Głos Jayk był ledwo słyszalny wśród klekotu i jęku kołyszącego się wozu. – Skręcaj ostro!
Amnezjusz spojrzał na prawą stronę ulicy, szukając szerokiej drogi. Znalazł coś niewiele szerszego od alejki. W najlepszych warunkach wprowadzenie tam wozu byłoby zadaniem trudnym. W momencie, w którym wóz toczył się z prędkością większą niż większość biegnących ludzi, a wychudzone konie już zaczynały się potykać, jego szansę na wypadek zdawały się o wiele większe niż to, że uda mu się skręcić za róg.
– Skręć teraz, Zumbii! – Krzyknęła Jayk. – Elf jest za szybki!
Amnezjusz zmarszczył się, ale zaczął skręcać wóz w stronę szybko zbliżającej się alejki.
– Jak się skręca...
– Zrób to, albo pomogę Tessali przejść do następnego stadium!
Amnezjusz przeklął, po czym zaparł się i mocno pociągnął za lejce. Konie po wewnętrznej skręciły prawie z gracją, ale prowadzący po zewnętrznej nie mógł dotrzymać im kroku. Potknął się i niechybnie by upadł, gdyby inne nie pociągnęły go za sobą w uprzęży. Zwierzęta skręciły w stronę jedynego możliwego otworu, ciemnej alejki, której przyglądał się Trassończyk.
Przednie koła skręciły i wtedy zadziałała bezwładność wozu. Amnezjusz poczuł, jak deska pod nim przekrzywia się i puścił lejce, aby schwycić się górnej części. Okrutny trzask zabrzmiał z tyłu, po nim rozległ się cichy rumor przesuwających się ciał i dziki, radosny krzyk Jayk. Trassończyk stwierdził, że trzyma się skraju siedzenia i podciąga się do góry, modląc się, by w jakiś sposób jego mała masa wystarczyła, by powstrzymać wehikuł przed wywróceniem się. Ciała zaczęły wypadać, odciążając część położoną wyżej i dodając wagi niższej.
Wóz śmignął obok szarego obelisku, uderzając go kołem. Rozległo się niemiłosierne łup!, po czym wehikuł odbił się od niego. Amnezjusz sądził, że spadają, ale konie, czując nieuchronną zagładę, zarżały i wystrzeliły do przodu. Pojazd przyspieszył na zakręcie i znalazł się w wąskiej alejce z dwoma kołami wciąż wirującymi w powietrzu.
Ogłuszający huk wstrząsnął alejką. Trassończyk poczuł, jak jego ręce tracą uchwyt na siedzeniu, po czym odbił się od deski i spadł przez lejce i uprząż, lądując na dyszlu. Konie rżały w panice, a ich jęki odbijały się od murów jak głosy wielu banshee. Wóz drżał od ich wysiłku, by ciągnąć go do przodu, ale zaklinował się pomiędzy murami mieszkań i nie chciał puścić.
Amnezjusz wyplątał się, po czym wspiął z powrotem na kozioł. Przed nim konie stały, bijąc kopytami w ziemię mrocznej alejki, zmuszone przez dyszel do opierania się o siebie pod dziwnymi kątami. Po stronie wozu znajdującej się wyżej, koła były zaczepione o mur domu. Po niższej, jeden z prętów, do którego przyczepione były burty, zaklinował się w wąskiej bramie, uniemożliwiając wehikułowi poruszanie się do przodu. Ładownia była w dwóch trzecich pusta. Większość trupów leżała rozrzucona za nimi, przy końcu alei, w stercie głębokiej na cztery, pięć ciał. Tessali znajdował się na ulicy i właśnie zaczynał przedzierać się przez plątaninę, a jego towarzysze byli tuż za nim.
– Nazywasz to prowadzeniem wozu, Zumbii? – Głowa Jayk wynurzyła się spomiędzy dwóch ciał znajdujących się w tylnym rogu, niedaleko złamanej burty. – Znam szkielety, które robią to lepiej!
– I życzę ci z nimi szczęścia... jak się rozstaniemy. – Amnezjusz wspiął się na ładownię i zaczął skopywać zwłoki. – Gdzie jest moja amfora... a może ją również wyrzuciłaś?
– Nie, oczywiście. Wiem, że potrzebujesz jej, aby ujrzeć Panią Bólu, tak? – Jayk wstała i wyciągnęła na zewnątrz szyjkę naczynia. – Trzymam ją dla ciebie bardzo mocno.
– Zatem przynajmniej za to dzięki ci wielkie.
Amnezjusz przedarł się, by wziąć amforę, ale Jayk pozwoliła jej spaść z powrotem pomiędzy ciała.
– Martw się o nią potem, Zumbii. – Wskazała na pręt zaklinowany w bramie. – Teraz musisz nas uwolnić. Ja spowolnię ścigających.
Jayk oderwała palec z rozkładającego się ciała. Odwróciła się i obojętnie rzuciła go w stronę Tessali, wyśpiewując kolejną dziwną inkantację. Elf skulił się i podniósł dłoń, jakby osłaniając się od ciosu, ale nie pojawiły się ani czarne błyskawice, ani trujące chmury dymu. Nie stało się nic poza tym, że ramię trupa okręciło się wokół jego nóg.
Tessali otarł czoło i podniósł stopę, by znowu ruszyć do przodu... i wtedy upadł na twarz, gdy martwa dłoń schwyciła go za kostkę. Kilku pomocników ruszyło przez plątaninę ciał, by mu pomóc i skończyło w podobny sposób, gdy kończyny innych zwłok zaczęły czepiać się ich stóp. Tylko kobieta w pokrytej cekinami szacie była na tyle mądra, że została w miejscu.
– Ruszaj, Zumbii, odetnij nas! – Jayk wspięła się na przód, by schwycić lejce. – Myślałam, że chcesz ujrzeć Panią Bólu!
Amnezjusz miał pewne wątpliwości co do prawdziwych intencji Jayk – zaczynał się zastanawiać, czy ona w ogóle wie, jak znaleźć Panią – ale diabelstwo przynajmniej miała plan jak uciec Tessali. Wyciągnął miecz i jednym ciosem odciął przeszkadzający pręt. Gdy wóz zakołysał się do przodu, na wszelki wypadek odciął też pozostałe. Jayk skierowała konie w stronę niżej położonej części wehikułu, który po chwili zaczął się prostować.
Trassończyk dobrnął do przodu i schwycił kozioł, ale zanim zaczął się wspinać, w alejce za nimi odbił się echem kobiecy głos. Jayk trzasnęła lejcami, pospieszając wyczerpane szkapy i zmuszając je do kłusa. Amnezjusz opadł na kolana i odwrócił się, oczekując nadlatującej kuli ognia albo pioruna. Zamiast tego ujrzał, jak kobieta w cekinowym płaszczu, wciąż stojąc poza alejką, sięga do wiadra z piaskiem. Tessali i jego pomocnicy wciąż starali się wyczołgać z objęć zwłok.
– Nie ma się czego bać – oznajmił Amnezjusz. – Tessali i jego ludzie muszą jeszcze uciec trupom, a ta kobieta...
– Nie wolno ci patrzeć, Zumbii! – krzyknęła Jayk. – Ona jest...
Ostrzeżenie diabelstwa nadeszło za późno. Usypiacz Tessali już wyciągnęła dłoń z wiadra i sypnęła piaskiem w stronę Trassończyka. Coś wpadło mu do oka. Skrzyp kół wozu stał się odległy, obraz przed oczami zwęził się i zamglił. Amnezjusz ziewnął i poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Ciemna mgła wypełniła jego umysł i gdy zapadał w nicość, miał tylko nadzieję, że nikt nie pomyli go z trupem i nie ukradnie jego boskiej zbroi.
Śnił o labiryntach, o wielu ich rodzajach.
Z ciemności wyskakuje kolumna żebraków o twarzach ubrudzonych sadzą, trzymając się za dłonie i śpiewając głębokimi głosami ponury tren. Gdy przechodzą obok, rząd się rwie i dwie ręce sięgają po niego. Stwierdza, że znajduje się pomiędzy Pająkiem a Sally, złodziejami ciał z alejki. Ich twarze są szare, bez wyrazu, podobnie jak u Prochów, ich dłonie blade jak martwe ciało.
Rząd podąża, zauważa on, za wzorem widocznym na ziemi. Ścieżka skręca tu i tam, krzyżuje się ze sobą, czasem biegnie przez długi czas, zanim zawróci, a czasem nie, ale zawsze zmierza do środka, idąc za krzywizną ograniczającego okręgu. Powietrze nagle gęstnieje i ociepla się. Tren zmienia się w ryk. Dłoń Sally drży w jego dłoni, a on wie, że tańczą w stronę ponurego środka ciemności, straty i rozpaczy. Trassończyk, zawsze bohaterski, sunie nogą przez granicę w kurzu, po czym przechodzi przez nią i ciągnie za sobą dzieci.
Rozbrzmiewają za nim dwa odległe, bolesne zawodzenia, po czym dostrzega, że trzyma w dłoniach kikuty dwóch małych rąk. Odwraca się przerażony i stwierdza, że jest sam i stoi naprzeciw czarnego lustra, które odbija wszystkie gwiazdy w niebiosach. Migoczące punkciki łączą świecące srebrne nici oświetlające drogę do każdego miejsca w wieloświecie. Wciąż słyszy krzyk dzieci, lamentujących nad utraconymi dłońmi. Stara się podążyć za jedną z nici i dotrzeć do nich. Z każdym krokiem ich głosy zmieniają miejsce i oddalają się. Odwraca się w ich stronę i przechodzi przez linię.
Teraz stoi pomiędzy dwoma krzewami ostrorośli i już w ogóle nie słyszy żebraków. Woła ich. Odpowiada mu długa cisza. Po chwili, po ścieżce przetacza się głęboki pomruk. Musi jeszcze spotkać potwora, którego nie może zabić, więc puszcza ramiona dzieci i wyciąga miecz. Dopiero wtedy wśród gromu rozpoznaje własny głos nawołujący Pająka i Sally.
Trassończyk, gracz w zagadki, rozwiązujący wszelkie enigmy i człowiek o niemałym umyśle, od razu rozumie, kim się stał: katem sierot i złodziejem rąk. Prawdziwym potworem. Ryczy z gniewu i tnie ostrorośl gwiezdnym mieczem. Tnąc, przecinając i odsuwając odcięte pnącza, nie zważa na zakrwawione ciało. Gdy w końcu przebija się przez żywopłot, stwierdza, że znalazł się w mrocznej jaskini. Stoi samotny w ponurej pustce, głos jego oddechu niesie się szeptem przez niewidzialne korytarze przed nim, za nim i po obu stronach, a on sam zastanawia się, w jaki sposób znalazł się w najciemniejszym ze wszystkich labiryntów.
Wszedł tam z własnej woli. Wszyscy tak czynimy. To, czy rysujemy mapy nieba, czy przekradamy się ulicami podziemnego świata, czy polujemy na uwięzionego diabła, czy sami stajemy się potworami, czy szukamy tego, co stracone albo ukrywamy, co nie może nigdy zostać znalezione, wszyscy przechodzimy za ten pierwszy róg z własnej woli – i wtedy się gubimy.
Ty także. Musisz decydować, co jest fałszem, a co prawdą, co jest prawdą dla mnie, ale nie dla ciebie. Przemierzamy labirynty, wszyscy, i nie możemy mieć nadziei na ucieczkę, dopóki nie nauczymy się odróżniać tego, co jest prawdziwe i tego, co prawdziwe dla kogoś innego. Tu leży szaleństwo, a także i prawda.
Ale teraz sen się skończył. Tam, w jaskini, gdy Amnezjusz uderzył o podłogę pokrytą twardym żwirem i obudził się, by stwierdzić, że jest skulony u podstawy zaniedbanej chaty zbudowanej z luźnych kamieni. Jego ciało wciąż okrywała zbroja z brązu i czuł się wyjątkowo wypoczęty, jakby właśnie obudził się z długiego i głębokiego snu. Przez chwilę dziwił go ten nieoczekiwany wigor. Pomyślał, że może ta cała żałosna wyprawa do Sigil – a może i całe jego życie od momentu przebudzenia na wybrzeżach Trassos – była nieprzyjemnym snem.
Jednakże porażający smród rozkładu szybko rozwiał jego nadzieje, podobnie jak cichnący rumor wozu śmierci. Trassończyk zmusił się do wstania i ujrzał, że znajduje się w dzielnicy zniszczonych, szarych chat podobnych do tej, która stała za jego plecami. Kilka zgarbionych postaci przemykało z jednego cienia do drugiego, w ich dłoniach lśniły nagie ostrza. Poza tym ulica była w dużej części opustoszała. Jayk Wąż stała kilka kroków dalej, strzelając długim biczem woźnicy ponad głowami potykających się szkap.
– Czekaj! – Amnezjusz zerwał się na nogi i rzucił się w stronę wozu. – Amfora!
Jayk schwyciła go za ramię.
– Mam ją, Zumbii!
Diabelstwo wskazała na wejście do rozpadającej się chaty, gdzie cienie były zbyt głębokie, by ukazać to, co mogło opierać się o ścianę. Gdy się odwróciła, Amnezjusz dostrzegł w jej włosach znajomy perłowy błysk grzebienia ze skorupiaków. Opuścił dłoń i stwierdził, że jego sakiewka zniknęła.
– A moja sakiewka?
– Ją też.
Jeśli diabelstwo była rozczarowana, że to zauważył, to nie zdradziła się z tym. Sięgnęła pod kapę i wyciągnęła sakiewkę, teraz pobrudzoną krwią i posoką. Wyrwał ją i otworzył, zaglądając do środka. Wciąż było tam dużo złota, ale trzy pozostałe przedmioty zniknęły.
– Jesteś takim kretem, Zumbii! Sakiewka, ona spadła z wozu. Nie pożądam twojego złota. To nic, tylko złudzenie.
Jayk odwróciła się w stronę wejścia do chaty, ale Amnezjusz schwycił ją za ramię. Wskazał na grzebień w jej włosach.
– Oddaj go.
Diabelstwo wywróciła oczami, ale niechętnie wyciągnęła grzebień i zwróciła go.
– Nić i zwierciadło również – powiedział.
– To kobiece rzeczy, tak? – Pomimo protestu sięgnęła za pazuchę i wyciągnęła srebrne lusterko i motek złotej nici. – Czemu taki mężczyzna jak ty je nosi?
– Nie wiem. – Amnezjusz włożył przedmioty do sakiewki i zaciągnął ją. – Było to wszystko, co miałem, gdy obudziłem się na wybrzeżach Trassos.
Jayk zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym rzekła:
– Zatem nie mają dla ciebie żadnego znaczenia. Lepiej by było, gdybym to ja je zatrzymała.
Z tymi słowy przeszła przez próg i w jednej chwili zniknęła w cieniu. Amnezjusz zatrzymał się na chwilę, by przywiązać sakiewkę do pasa podwójnym węzłem.
– Wchodzisz, Zumbii? Czy czekasz na Tessali i jego usypiacza? Podoba ci się ten odpoczynek umysłu, tak?
Zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi otwarły się ze skrzypem, zalewając korytarz srebrem ciemno fioletowego światła, z ledwością oświetlając opierającą się o ścianę amforę. Trassończyk schwycił naczynie i podążył za diabelstwem do pozbawionego okien pomieszczenia, oświetlonego – w niewielkim stopniu – przez trzy wąskie świece. Nie widząc nic oprócz migoczących płomieni, Amnezjusz stał na progu, słuchając jak kończy się klekot dziwnej uczty. Pokój wypełniał zapach spalonego mięsa, płonących rur z siarką i jakiejś cieczy, która śmierdziała jak zaśniedziała miedź.
– Co tam masz, Jayk?
Mówiący zdawał się znajdować gdzieś z przodu, po którejś ze stron od wejścia, chociaż niemożliwe było dokładne ustalenie miejsca. Jego głos był tak głęboki i ostry, że dobiegał z ciemności ze wszystkich stron.
– Dwa srebrniaki to wszystko, na co pójdę – zaskrzeczał. – Może jeszcze dwa, jeśli dorzucisz jego rzeczy.
– Masz mnie za nieporadka? – Jayk ruszyła do przodu, znikając w fioletowej ciemności jak duch. – Nawet bez rzeczy wart jest co najmniej dwa złocisze!
Przeklinając zdradę diabelstwa, Amnezjusz sięgnął po miecz, jednocześnie schylając się, by odstawić amforę na ziemię. Z ciemności przed nim doszedł go odgłos nóg krzesła drapiących o mokre drewno.
– Siadajcie, przyjaciele. – Jayk była rozbawiona. – On sprawiłby wam więcej kłopotów, niż jest wart. Zatrzymam go dla siebie.
Amnezjusz raczej poczuł, niż usłyszał westchnięcie, które przetoczyło się po pokoju. Kilka krzeseł zaszurało, a w miarę jak jego wzrok przyzwyczajał się do ciemności, ujrzał dwanaście mrocznych kształtów wracających na swoje miejsca. Miały wysokie, szpiczaste głowy i niskie plecy, a kilku zdawało się trzymać duże kościane maczugi w zniekształconych rękach. Pomimo iż wielu siedziało twarzami do siebie przy tych samych stolikach, ani jedno słowo nie zostało wypowiedziane.
Głos, który przywitał Jayk, roześmiał się radośnie, po czym spytał:
– Masz dzwonki?
– Ależ oczywiście, Brill.
Z ciemności przed nim doszło go uderzenie paznokcia o metal, po czym Trassończyk ujrzał błysk złota w ciemnościach. Rozległ się ostry trzask i moneta zniknęła w powietrzu. Amnezjusz ujrzał czarny powój zwijający się z powrotem w stronę ściany, gdzie za sięgającą do piersi zasłoną ciemności, będącą prawdopodobnie kontuarem, stała potężna okrągłogłowa sylwetka.
Postać, najprawdopodobniej Brill, wypluł złoto na małą dłoń o długich palcach. Odłożył monetę – Trassończyk nie miał wątpliwości – gdzieś pod kontuar.
– Twój przyjaciel ma imię?
– Zumbii. I mamy za sobą problemy.
– Jasne – mruknął Brill. – Po cóż innego tu przychodzić, gdy ma się dzwonki?
Z potężnym jękiem istota podniosła swoje cielsko i przetoczyła się do jednej z fioletowych świec. Przez chwilę grzebała pod kontuarem, po czym wyciągnęła drugą świecę i przytrzymała ją w płomieniu. Knot zapłonął, zalewając pomieszczenie migotliwym żółtym światłem, które pozwoliło Amnezjuszowi lepiej obejrzeć Brilla i pozostałe istoty znajdujące się w środku.
Prawie upuścił amforę.
Brill był slaadem, jedną z potężnych, żabiopodobnych istot znanych z tego, że przemierzają pola bitew Planów Niższych w poszukiwaniu łupów. Amnezjusz nigdy osobiście nie spotkał żadnego z nich – przynajmniej nie przypominał sobie tego – ale słyszał wiele opowieści o tym, że lubią krew. Ten był Zielony, miał płaską głowę, brwi wystające nad szeroko rozstawionymi oczami i usta wystarczająco duże, by połknąć dzika.
Amnezjusz nie potrafił zidentyfikować ras klientów Brilla, ale byli bardziej paskudni niż sam oberżysta. Nie starali się zakryć swojej nagości, może ze względu na to, że byli częściowo pokryci sztywnymi włosami, które podarłyby większość materiałów na strzępy. Kształt ich ciał w pewnym stopniu przypominał ludzki, chociaż byli zbyt chudzi, jakoś wykrzywieni. Mieli wąskie talie, wybitnie wystające żebra, kończyny z przerośniętymi stawami, stanowczo zbyt długie w porównaniu do ciał i zakrzywione palce o żółtych pazurach, które wyglądały tak, jakby można nimi wyciągnąć niedźwiedzia z jaskini. Stoły przed nimi uginały się pod stosami spieczonych udźców i ramion, z których duża część wyglądała na ludzkie.
Wszyscy klienci w tej samej chwili spojrzeli swoimi szarymi oczami na Amnezjusza i wybuchli sykiem, jakby śmiejąc się z jakiegoś żartu, którego on nie usłyszał.
– Co to za miejsce? – westchnął Trassończyk, zastanawiając się po raz kolejny, czy nie zgubił się i nie znalazł się w Otchłani. Zwrócił się do Jayk. – Dokąd mnie zabrałaś?
Odpowiedział mu Brill.
– Nazywam to miejsce Rzeczną Bramą. – Slaad podał świecę Jayk, po czym rzekł: – Wiesz, gdzie się schować.
Diabelstwo przytaknęła, po czym pochyliła się nad kontuarem i przysunęła swoje usta do twarzy Brilla. Ku zaskoczeniu Trassończyka, slaad pozwolił jej pocałować się długo i mocno. Pozostali w objęciach przez kilka chwil. Gdy w końcu się wycofała, jej źrenice były okrągłe i nic nie wskazywało na to, że ukazały się jej kły. Amnezjusz nie mógł przestać myśleć o tym, jak prawie go pocałowała i zastanawiał się, czy jemu również oszczędziłaby ugryzienia.
– Zumbii, nie bądź zazdrosny – skarciła go Jayk. – Nie pocałujesz się ze mną.
Brill postawił na kontuarze zakurzony dzban i dwa czarne kufle.
– Idźcie zatem... zanim pojawią się tu wasze kłopoty. Wiecie, jaki bałagan robią rutterkin, gdy już zabiorą się do zabijania.
Jayk napełniła oba kufle, po czym zakorkowała dzban i wsunęła go pod ramię. Zostawiwszy jeden puchar na kontuarze, ruszyła w głąb tawerny, żartując i flirtując, gdy tańczyła pomiędzy stolikami. Pomimo iż Amnezjusz nie słyszał, aby choć raz jej odpowiedzieli, dwukrotnie nastawiła swoje długie uszy i odrzuciła głowę, by się roześmiać. Ruszył za nią, nie podnosząc kufla, który dla niego zostawiła. Kochał wino tak samo jak każdy człowiek – może nawet trochę bardziej – ale jego żołądek mógł nie wytrzymać miedzianego octu, który tu czuł.
Ledwo przeszedł obok jednego ze stolików, gdy coś schwyciło jego napierśnik i poderwało do góry. Chwytając amforę mocniej jedną ręką, odwrócił się, by ujrzeć długi, wąski język wracający z powrotem do ust Brilla.
Slaad wskazał na kufel na kontuarze.
– Zapomniałeś napitku.
Amnezjusz starał się nie pokazać zdegustowania na twarzy.
– Ja, uch... nie chce mi się pić.
Brill zaskrzeczał, co zapewne miało oznaczać śmiech.
– Nie marnowałbym krwawego wina na żadnego człowieka, ale sądzę, że i tak pewnie wolałbyś rubinowe arborejskie. Weź i wypij, albo będziesz miał powód, żeby żałować, że tego nie zrobiłeś.
Decydując się zaakceptować groźbę Brilla jako cenę za dobrą kryjówkę, Amnezjusz sięgnął po kufel i dołączył do Jayk z tyłu pokoju, gdzie przez szczeliny w krzywych drzwiach wylewały się pasma czarnej mgły. Diabełstwo otworzyła portal ramieniem i przeszła przez niego, wychylając zawartość kufla. Trassończyk zaczął iść za nią, wciąż trzymając swój puchar w dłoni.
– Pij, Zumbii! – ponagliła Jayk. – Inaczej popłyniesz z prądem Styksu.
Amnezjusz zatrzymał nogę nad progiem.
– To jest portal?
– Tak. Jeśli przejdziesz przez niego nie pijąc, to plusk – wyjaśniła. – Klucz jest na powrót. To dlatego to dobre miejsce na kryjówkę, rozumiesz?
Trassończyk nie rozumiał, ale był zbyt dumny, by się do tego przyznać. Podniósł kufel i wszedł do pokoju. Wino było nieco ostrzejsze i miało wyraźniejszy aromat owoców od jego ulubionych arborejskich, ale przynajmniej dało się je wypić. Wychylił cały puchar jednym haustem, po czym oblizał usta.
– Nie miałem pojęcia, jak bardzo chciało mi się pić. Podał go Jayk, by go napełniła, po czym znalazł bezpieczny róg, w którym mógł postawić amforę. Składzik cuchnął pleśnią i kwaśnym miedzianym winem, które, wedle wszelkich znaków, było ulubionym napitkiem rutterkin. Beczki i pudła stały przy każdej ścianie, jedne na drugich, miejscami sięgały aż do sufitu i często niknęły za jedwabnymi welonami pajęczyn. Na środku pokoju znajdowało się kilka stołków i beczka z garścią kłykci przeznaczonych do gry.
Amnezjusz zamknął drzwi i sięgnął po stołek, po czym usiadł i przycisnął oko do szczeliny. Bez świecy główna sala znowu pogrążyła się w półmroku i fiolecie. Brill i rutterkin byli zaledwie niewyraźnymi czarnymi kształtami, bardziej wyobrażonymi niż widzianymi, poza tymi, które akurat znalazły się niedaleko niewielkiego płomyka świecy. Poza stałym dźwiękiem przeżuwania i okazjonalnymi sykami w tawernie panowała cisza.
Jayk wsunęła Trassończykowi do ręki kufel.
– Gdy przyjdzie Tessali, musisz mi powiedzieć, żebym mogła zgasić świecę. Inaczej ujrzy światło przez szczeliny, tak?
Amnezjusz nie zadał sobie trudu, by spytać ją, dlaczego Tessali miałby szukać ich w Rzecznej Bramie. Trassończyk spotkał w Arborei wystarczająco wiele elfów, by wiedzieć, że tropienie miały we krwi. Pociągnął długi łyk z kufla, po czym cmoknął i pociągnął następny.
– Co powstrzyma Tessali od wyśledzenia nas spod drzwi Rzecznej Bramy tutaj? Boję się, że zapędzi nas w kozi róg.
– Niepotrzebnie. – Jayk była rozbawiona. – Brill i rutterkin pałają pewną, jakby to powiedzieć, lubością do elfów i ludzi. Tessali i jego strażnicy nie zostaną tu długo.
– O ile nie będzie zabijania. Mogą nas ścigać, ale niezrozumienie to raczej nasza wina, niż ich. – Amnezjusz nie dodał, że w wypadku Jayk pościg był całkowicie uzasadniony. – Nie zasługują na to, by wylądować na talerzu rutterkin.
– Czemu cały czas nawijasz o tym „zabijaniu”? – domagała się Jayk. – Nawet jeśli wierzysz, że życie jest prawdziwe, czemu tak bardzo zżera cię zawiść, gdy inni zmierzają w stronę Jedynej Śmierci?
– Nie zżera mnie zawiść! – Odwrócił się od szczeliny i spojrzał na siedzącą na stołku diabelstwo, nieobecną myślami, bawiącą się kłykciami. – Ale morderstwo, a szczególnie bezsensowne morderstwo jest wrogiem cywilizacji. Nawet twoje Prochy to rozumieją, albo wątpię, czy oddaliby cię do Wieży Bramnej.
– Moja praca nie miała z tym nic wspólnego! – Jayk rzuciła kłykcie w zakryty pajęczyną róg. – To był Komosahl Trevant! Jest zazdrosny o moje dary.
– Twoje dary?
Oczy Jayk zwęziły się i przybrały groźny wyraz.
– Wiem, że je widziałeś, Zumbii. Dlatego nie pocałujesz się ze mną, tak?
– Masz na myśli twoje kły? – Ukrył swoją twarz za wychylanym kuflem, ale gdy pił, uważnie przyglądał się mrocznej twarzy diabelstwa. – I sposób, w jaki twoje źrenice zmieniają się w diamenty?
– Oczywiście. – Jayk uśmiechnęła się, po czym podeszła i odsunęła mu pusty kufel od ust. – To się zdarza tylko wtedy, gdy jestem podekscytowana. Przestraszona albo wściekła, wiesz, ale szczególnie wtedy, gdy jestem rozanielona, Zumbii.
Trassończyk poczuł, jak zasycha mu w ustach.
– I t-ty to nazywasz darem?
– Ależ tak! – Jayk zabrała jego pusty kufel i wróciła na środek pomieszczenia. – Moim przeznaczeniem jest pomagać ludziom osiągnąć Jedyną Śmierć. Ale Trevant, on tego nie rozumie. Mówi, że mam w sobie zbyt wiele emocji, by być Prochem.
Jayk odwróciła się do Trassończyka rozchlapując nalewane wino.
– Pytam cię, jak mogę mieć zbyt wiele emocji? W ten sposób pomagam innym, czyż nie?
– Cóż...
– Ale Trevant jest tchórzem. Mówi, że inne frakcje wyrzuciłyby Prochy z miasta, gdybym tak bardzo pomagała. – Wsunęła wino Trassończykowi z powrotem w dłoń. – Mówię ci, on jest oszustem. Jak może twierdzić, że zna się Jedyną Śmierć i bać się czegokolwiek? To niemożliwe!
– I to jest prawdziwa przyczyna, dla której zabierałaś mnie do Kostnicy – podsumował Amnezjusz. – Chciałaś, abym pomścił zdradę Trevanta.
– Zrobisz to, Zumbii? – Diabelstwo opadła obok stolika i, kładąc dłonie na jego udach, spojrzała na niego z dołu. Chyba tylko nie zatrzepotała powiekami. – Dla mnie?
– Może... ech, nie! – Zawsze wrażliwy na uwielbienie Amnezjusz w ostatniej chwili się opanował. – Czy nie miałaś zabrać mnie do Pani Bólu?
Jayk wstała i cofnęła się, a jej czarne oczy były teraz tak zimne i twarde jak obsydian.
– Mam zamiar zrobić obie te rzeczy. Możemy wezwać ją, gdy tylko zechcesz. – Jej usta wykrzywiły się w przebiegłym uśmiechu, po czym wzruszyła ramionami. – A więc cóż ci szkodzi, jeśli stanie się to w biurze Sekretarza Trevanta?
Amnezjusz zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem, w jaki sposób miałoby to cię pomścić.
Jayk podniosła kufel do ust i wzięła długi łyk, patrząc na niego znad krawędzi.
– Jestem pewien, że inni mogą mi powiedzieć, jak ją wezwać – ostrzegł Trassończyk.
– Ale czy to uczynią? Zastanawiałeś się, dlaczego wszyscy sądzą, że jesteś bzikiem, ponieważ chcesz się z nią zobaczyć? – Jayk postawiła kufel na beczce i spojrzała Trassończykowi w oczy. – Pani, ona nie obchodzi się grzecznie z tymi, którzy ją wzywają... i tymi, którzy pomagają. Dlatego mnie potrzebujesz. Tylko ja ci pokażę. Proszę – nie, domagam się – tylko jednej rzeczy w zamian: Komosahl Trevant musi być w pobliżu, tak?
– Zawarliśmy umowę w Wieży Bramnej. – Amnezjusz odwrócił się w stronę szczeliny, zaczynając czuć wino. – Nic wtedy nie mówiłaś na temat Trevanta.
– Dokładnie.
Pomimo iż nie był w stanie stwierdzić dlaczego, Trassończyk miał nieprzyjemne uczucie, że Jayk właśnie uznała się za zwycięzcę tej dysputy. Pociągnął znowu wina i cicho przeklął ciemności Rzecznej Bramy. Spoglądanie na mroczny pokój powodowało, że czuł się nieswojo, jakby szpiegował królestwo samego Hadesa i mógł w każdej chwili zostać złapany.
W pokoju rozległo się irytujące skrzypienie, po czym promień szarego światła przedostał się przez fioletowy półmrok. Mrużąc oczy od niespodziewanego blasku, Amnezjusz ujrzał w drzwiach zarys klockowatego kształtu uzbrojonego mężczyzny. Wojownik spojrzał przez ramię za siebie.
– Będziemy potrzebować pochodni. – Głos należał do Mateusa.
Amnezjusz spojrzał w stronę Jayk, szepcząc:
– Zgaś świecę. Są tutaj.
W momencie, w którym ponownie spojrzał przez szczelinę, Mateus prowadził resztę grupy do Rzecznej Bramy. Bezlitosny wszedł za nim z zapaloną pochodnią, potem pojawił się Tessali, usypiacz i pozostali strażnicy.
Weszli na tyle głęboko, żeby pochodnie rozświetliły mroczne kąty pomieszczenia. Tessali oparł dłonie na biodrach i, ostrożnie omijając wzrokiem stosy na stołach, stanął w centrum światła.
– Ścigamy czarownicę-diabelstwo oraz wojownika w zbroi z brązu.
Jeden z rutterkin wstał, wyrywając kawał mięsa z udźca, wystarczająco smukłego, aby należeć kiedyś do elfa i wpatrzył się prosto w oczy Tessali. Nie było innej odpowiedzi.
– Jeśli powiecie nam, gdzie są, wydostaniemy ich i odejdziemy – rzekł Tessali. – To są bziki, oboje, i to dość niebezpieczne.
Na to podniósł się chór cichych zgrzytów. Jeden z Bezlitosnych wyciągnął miecz i zasłonił sobą Tessali, przyciskając ostrze do gardła rutterkin, który wstał, by zadrwić z elfa.
– Frakcjowy zadał ci pytanie, krecie.
Rutterkin spokojnie podniósł zniekształconą rękę i położył gołą dłoń na ostrzu.
– Uch... et ur... nas-trój... ut got... uczta.
Słowa rutterkin były tak wolne i niskie, że zajęło chwilę Amnezjuszowi rozszyfrowanie ich. W chwili, gdy Bezlitosny również się zastanawiał, Tessali odsunął go i popchnął go z powrotem w stronę drzwi.
– Jesteśmy tutaj dla dobra wszystkich – rzekł elf. – Nie szukamy guza.
– To wyjdźcie – zaskrzeczał Brill.
Mateus obrócił się na pięcie w stronę slaada.
– Na pierwszy rzut oka część z tego mięsa wygląda na ludzkie. Nie chciałbyś, abym przyjrzał mu się bliżej, prawda?
Brill skulił swoje potężne ramiona.
– Importowane. Sam złupiłem je z Wojny Krwi.
– I podejrzewam, że masz zaświadczenia, by to udowodnić?
Brill przełknął ślinę na tyle głośno, że było go słychać nawet przez drzwi składziku. Jego oczka wystrzeliły w kierunku małego pomieszczenia. Mateus wziął pochodnię i ruszył z procesją w tę stronę.
Amnezjusz wysyczał ciche przekleństwo.
– Co jest? – szepnęła Jayk.
– Brill nas zdradził – odparł równie cicho Trassończyk. – Przygotuj się.
Sięgnął po miecz i poczuł na swoim ramieniu dłoń Jayk.
– Brill nie zjeleniał. To część stuknięcia.
Diabelstwo przeciągnęła go przez ciemność do odległego kąta pomieszczenia, kierując go do kryjówki pomiędzy dwiema potężnymi beczułkami. W chwilę potem krzywe drzwi otworzyły się i Mateus wraz z drugim Bezlitosnym idącym tuż za nim zaszarżowali przez próg.
Ich pochodnia zasyczała i od razu zgasła. Amnezjusz usłyszał krótki szum wody, potem dwa pluski i parę bulgoczących krzyków. Zapach rzeki wypełnił składzik, ale nawet on zniknął w chwili, w której Trassończyk go rozpoznał.
– Co się stało? – To był Tessali. – Światło!
Usypiacz wymówiła krótką inkantację, po czym tawerna utonęła w blasku szafirowego światła dochodzącego z ostrza jej sztyletu. Ciężko było stwierdzić, czy bardziej zaskoczony był Tessali, czy Amnezjusz, gdy ujrzeli rutterkin otaczających to, co zostało z drużyny elfa.
– Lut... pa-lec... gryźć!
Rutterkin wyrwał świecący sztylet z dłoni usypiacza i rzucił go do składziku. Tym razem drzwi wypełniły się przez chwilę wirującą czarną wodą i znowu szum i intensywny zapach rzeki pojawił się w powietrzu.
– Czas, abyś wyszedł, elfie – zaskrzeczał Brill.
Amnezjusz wyjrzał zza beczki i ujrzał jak mroczne sylwetki rutterkin odsuwają się, by pozwolić Tessali przejść. Elf poprowadził swoją drużynę z powrotem do drzwi, gdzie udało mu się zebrać się na odwagę i zatrzymać. Jego twarz była ledwo widoczna w fioletowym świetle świec.
– Wiem, że tu weszli – człowiek i diabelstwo. Nie odejdę, dopóki nie dowiem się, co się z nimi stało.
Ramię Brilla zatoczyło łuk w półmroku i wskazało na składzik.
– Przeszli przez te drzwi, podobnie jak twoi strażnicy. – Zaskrzeczał kilka razy, rechocząc. – Dalej, sprawdź.
Fala syczącego śmiechu przetoczyła się po tawernie.
– Twój dowcip nie został doceniony. – Pomimo tych słów elf spojrzał zamyślony na składzik. – A ty możesz być pewien, że Harmonia wróci, by zbadać twoje licencje.
– Nie ma potrzeby. – Głos, należący do ludzkiej kobiety, spowodował, że Amnezjusz odczuł jeden z tych dziwnych znajomych momentów, które czasem go nawiedzały. Krzesło zaszurało w ciemnym kącie, po czym kobieta kontynuowała. – Siedzę tu już od kilku godzin i zapewniam was, że tych, których szukacie, tu nie ma.
Tessali odwrócił się w stronę głosu, który zdawał się zbliżać do kontuaru.
– A kim ty jesteś, milady?
– Samotną i bolejącą kobietą.
Wysoka, majestatyczna piękność odziana w prostą białą suknię weszła w krąg światła. Błyszcząca oliwkowa skóra, wysokie policzki i dumne szmaragdowe oczy, jej twarz tak królewska i porażająca – była to ta, którą Amnezjusz znał tak dobrze, jak swoją własną.
– Może bylibyście na tyle łaskawi, by odeskortować mnie w bezpieczniejsze miejsce w tym mieście? – Kobieta rozejrzała się po ciemnym pokoju, jakby zaskoczona, że znajduje się w tym miejscu. – Wydaje mi się, że się zgubiłam.
Amnezjusz wyślizgnął się z kryjówki i podkradł do przodu, z ledwością trzymając zamknięte usta. Jayk schwyciła go za ramię i pociągnęła do tyłu, po czym delikatnie zamknęła drzwi do składziku.
– Zumbii, co ci się stało? – syknęła. – Jesteśmy prawie bezpieczni!
Trassończyk przycisnął oko do szczeliny.
– To ona! Kobieta, która pojawia się... – Prawie wyszeptał „kiedy piję wino”, ale powstrzymał się i rzekł zamiast tego: – Ta, którą znam z przedtem.
– Phi! Nie może być.
W głównym pomieszczeniu Tessali podrapał się po brodzie i przyglądał się kobiecie z zadumą.
– To zła dzielnica dla kobiety o twoim... wyglądzie. Jak tu się znalazłaś?
Kobieta potrząsnęła głową, jej twarz przybrała zaskoczony raz.
– Nie mogę... Naprawdę nie wiem. Byłam w domu, a potem to.
– Tak, może powinnaś pójść ze mną. – Tessali położył jej rękę na ramieniu, po czym spojrzał na Brilla. – Czy jej rachunek jest uregulowany?
Nawet slaad nie potrafił myśleć wystarczająco szybko, by skorzystać z jej nieoczekiwanego pojawienia się. Potrząsnął tylko głową, skrzecząc:
– Nie wiedziałem, że tu jest.
– Dobrze. – Tessali gestem nakazał pozostałym strażnikom, by wyszli. – Wychodzimy.
– Nie – stęknął Amnezjusz.
Starał się otworzyć drzwi, ale stwierdził, że blokuje je Jayk.
– Zumbii, nie bądź głupcem!
– Nie mogę pozwolić mu ją zabrać! – wyszeptał Trassończyk. – Ona wie, kim jestem!
– Co ona tu robi? Jak cię znalazła? – nalegała Jayk. – Ta kobieta, ona musi być sztuczką usypiacza.
– Zejdź mi z drogi!
Trassończyk odepchnął Jayk, po czym przypomniał sobie o portalu i miotał się przez chwilę w ciemnościach w poszukiwaniu wina. Wrócił do drzwi i otworzył je szarpnięciem, ale wtedy Tessali już zabrał kobietę i wyszedł. Amnezjusz podniósł dzban do ust, po czym ruszył przez próg, zostawiając za sobą zarówno amforę, jak i diabelskiego przewodnika.
DABUS
Półmrok zaległ nad miastem. Niewłaściwe byłoby nazywanie go zmierzchem. Z nieba nie rozprzestrzeniają się promienie słońca, srebrne chmury nie wiszą nisko nad horyzontem, na niebieskim sklepieniu nie rozpościerają się coraz głębsze odcienie granatu. Jest tylko zanikający szary półmrok, wylewający się z alków i nisz stu tysięcy mieszkań w mieście, rozciągający się ponad pokrytym odpadkami brukiem, wznoszący się jak mgła z ziemi, by wypełnić alejki gęstniejącą popielatą ciemnością. W Sigil nie ma zachodów przed wschodem, końców zwiastujących nowe początki, śmierci powodujących nowe narodziny. Mamy tylko wieczną popielatą chwilę, która jest za tym, co było i poprzedza to, co będzie, tę falującą szarą zasłonę, która oddziela umierających i śmierć.
Gdy Amnezjusz ominął stoły z rutterkin, przebiegł obok mrocznego kontuaru Brilla i wypadł przez drzwi Rzecznej Bramy, wypadł na ten szary wieczór. Ulice już wypełniły się przemykającymi się nocnymi mieszkańcami: szybkimi postaciami w ciemnych płaszczach, które znikały tak nagle, jak się pojawiały. Tłum już pochłonął Tessali i odzianą w białą suknię piękność, niosąc ich w popielaty mrok, i ukrył ich. Trassończyk już zgubił swoją ofiarę, a także zdrowy rozsądek. Pójdzie za kobietą, odnajdzie ją w wijących się alejkach, którymi nigdy nie przechodził.
Wciąż trzymając dzban wina z Rzecznej Bramy i szukając wzrokiem błysku białej sukni, Amnezjusz ruszył biegiem w dół ulicy. Gdy znalazł tylko skulone postaci okryte szaro-nocnymi płaszczami lub odziane w kolczaste zbroje, odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. Bruk zazgrzytał głosem pazurów na kamieniu, a powietrze zapachniało żrącym, niskoplanowym potem. Sporadyczne krzyki bólu rozlegały się i ginęły w odległej ciemności. Dźwięk uderzeń stali o stal stał się częsty, a zgiełk warkliwych głosów przerodził się w jednostajne buczenie. Zmierzch zapadł w dzielnicy krwi.
Zdając sobie sprawę, że prawie już zapomniał drogę powrotną do Rzecznej Bramy, Trassończyk przestał biec.
– Tessali!
Gdyby elf faktycznie odpowiedział, Amnezjusz mógłby odzyskać zdrowy rozsądek i pomyślałby nad tym, co robi. Co mógłby zrobić? Próbować wyjaśnić, że nie jest „bzikiem”, po czym domagać się zwrotu kobiety, której imienia nie mógł sobie przypomnieć? Ale głos Trassończyka po prostu zniknął w ogólnie panującym zgiełku. Stwierdził, że stoi samotnie i jest ignorowany na ulicy pełnej potężnych istot, jego umysł jest wciąż zamglony po mocnej libacji w Rzecznej Bramie, nie do końca jest w stanie zrozumieć, w jaki sposób stracił jedyną kobietę, która może mogła powiedzieć mu, jak się nazywa.
Skupił spojrzenie na przechodzących obok ciemnych postaciach. Gdyby widział już jednego z tych szkaradnych brutali przemierzających ulice Trassos, z miejsca wyciągnąłby miecz i wygnał z miasta. Teraz znalazł się w sytuacji, w której potrzebował ich pomocy i gotów był o nią prosić. Zastanawiając się, jak nisko upadł, pociągnął z dzbana i wszedł w drogę jednemu z cieni o ognistych oczach.
– Jeśli byłbyś łaskawy zaoferować mi swoją pobłażliwość...
– Z drogi, jabolcu! – Gdy istota mówiła, jej usta oświetlał delikatny, ognisty poblask z głębi jej trzewi. – Spalę cię!
Obeszła Trassończyka, uderzając go ciemnym skrzydłem, które nagle odwinęło jej się z pleców. Amnezjusz przyjął obrazę z nietypową dla siebie pokorą, bardziej zainteresowany odnalezieniem kobiety w białej sukni niż uczeniem dobrych manier. Schwycił kolejną postać, wysoką, o obwisłych ramionach, w łuskowej zbroi i zatrzymał ją.
– Chwila twej...
Coś długiego i wężowatego śmignęło ponad ramieniem istoty i brzęknęło o zbroję Amnezjusza. Trassończyk dostrzegł odsuwający się gruby łuskowaty ogon i poczuł czubek sztyletu przyciśnięty poniżej szczęki.
– Z’staw-i-z’jdź z dr’gi, krecie. – Głos był gardłowy, a oddech śmierdział. – Może cię nie z’biję.
Amnezjusz spokojnie puścił ramię istoty i schwycił dłoń, w której trzymała nóż. Szybkim ruchem wykręcił ją i rzucił swojego przeciwnika na kolana. Stwierdził, że patrzy na kościstą, pokrytą łuskami twarz z zapadniętymi oczami, nosem w kształcie strzały i rzędzie niewielkich kłów wystających zza wysuniętej dolnej wargi. Był to jeden z barbazu, rasy pomniejszych diabłów, które Trassończyk spotkał, gdy Apollo wysłał go, by dostarczył wiadomość Władcy Cuchnącego Mokradła.
– Nie masz powodu się niepokoić. – Amnezjusz wykręcił mu nadgarstek, aż sztylet wypadł z dłoni i brzęknął o bruk. – Ani nie potrzebujesz broni.
Tłum rozsunął się i dalej ruszył do swoich spraw, szerokim łukiem omijając miejsce konfrontacji. Człowieka, który potrafił powalić barbazu na kolana nie należało niepokoić – szczególnie w tej części Sigil, gdzie siła to jedyne prawo.
– Chcę tylko spytać o Tessali – powiedział Amnezjusz.
– Kogo? – Ogon diabła pojawił się nad jego ramieniem, ale wisiał tam i nie uderzał. Nie było sensu, skoro kościany kolec złamał się, gdy za pierwszym razem uderzył w zbroję. – Czy sądzisz, że znam każdego...
– Elfa. Ma ze sobą człowieka, piękną kobietę.
Spojrzenie barbazu prześlizgnęło się po dzbanie z winem, który Amnezjusz wciąż trzymał w wolnej dłoni, potem po reszcie ciała Trassończyka.
– Zbroja tego elfa jest czerwona? – Głos diabła był wciąż chrapliwy, ale mniej gwałtowny.
– Obawiam się, że nie. – Trassończyk był rozczarowany. W tej odpychającej dzielnicy nie mogło być wiele elfów, a to tylko jego pech, że barbazu widział tego nieodpowiedniego. – Miał na sobie wyszywany cekinami płaszcz. Kobieta była w bieli.
– Ach, tak, smaczny kąsek. – Barbazu spojrzał przez ramię. – Widziałem ich. Kleiła się do tego elfa.
– Gdzie? – Trassończyk spojrzał ponad diabłem w pogłębiający się mrok. – Jak dawno temu?
– Pięć złociszy – odparł barbazu. – Sądząc po tobie, to warte tyle dzwonków.
– Pytanie jest proste – Amnezjusz nacisnął mocniej na nadgarstek więźnia i obrócił się, zmuszając diabła do położenia się twarzą na bruku. – Odpowiedz na nie, a nie złamię ci nadgarstka. To powinna być wystarczająca zapłata.
Barbazu przytaknął.
– Dwie alejki w tamtą stronę, po prawej. – Jego głos stał się pełen jadu. – Szukała miejsca, by mu zrobić dobrze. Mam nadzieję, że właśnie to robi.
Amnezjusz okręcił się, jednocześnie barbarzyńsko wykręcając nadgarstek barbazu, zmuszając go do przetoczenia się. Trassończyk mógł z łatwością złamać mu rękę, ale zadowolił się rozbiciem dzbana z winem na grubej czaszce diabła.
– Powinieneś być milszy w swoich życzeniach dla innych. – Trassończyk położył jedną dłoń na rękojeści miecza, po czym, rozważając głębokość swego gniewu, ostrożnie się wycofał. – W przyszłości sugeruję, żebyś powstrzymał swój język.
– Szpicuj to, jabolcu. – Barbazu zebrał się, wstał i równie ostrożnie jak Trassończyk wycofał się w przeciwnym kierunku. – Ty już swoje dostałeś. Ten smaczny kąsek, ona nigdy już nie wróci do takiego zapijaczonego sturla jak ty..
Z tymi słowy diabeł wtopił się w tłum i zniknął. Amnezjusz zwrócił się w stronę alei, przekonany swoimi silnymi emocjami, że ta kobieta była dla niego faktycznie kimś wyjątkowym. Gdy ją znajdzie – i wyzwoli spod czułej opieki Tessali – z pewnością odnajdzie swoją przeszłość. Niestety, wciąż był związany słowem, że dostarczy amforę. Nieważne, jak bardzo Posejdon umniejszył trudność tego wyczynu, dla sławnego mężczyzny cofnięcie obietnicy danej Dzielącemu Lądy było równie niewygodne, co głupie.
Dotarł do początku drugiej alejki i zatrzymał się, by zorientować się, gdzie jest. Pomimo iż pamiętał, gdzie ma skręcić, ponowne odnalezienie Rzecznej Bramy mogło być trudne. Nie potrafił odróżnić chat w tej dzielnicy. Wszystkie były pozbawionymi okien stosami luźnych kamieni, do których wejść można było tylko przez podobne tunelom otwory. Gdy uratuje tajemniczą kobietę, będzie musiał popytać o wskazówki, co oznaczało, że będzie musiał pozbawić ścigających przytomności, przynajmniej na pewien czas.
Mając nadzieję, że nie zostanie zmuszony do zabicia kogoś, Amnezjusz wyciągnął miecz i ruszył w głąb mrocznego przejścia. Jak wiele z bocznych uliczek Sigil, ta była cicha i opuszczona. Oczywiście, większość ludzi unikała takich miejsc, a ci, którzy tego nie robili, woleli je opuścić lub ukryć się, niż dać się zauważyć. Alejka była zaśmiecona płaskimi kamieniami, które spadły z ogradzających ją po bokach zniszczonych murów. Intensywny zapach gliny wisiał w wilgotnym powietrzu. Kilka kroków przed nim duża kałuża błota zalśniła niewyraźnie w szarym półmroku.
Chcąc podjąć ślad mokrych stóp po drugiej stronie, Amnezjusz wystrzelił do przodu i przeskoczył nad błotnistą dziurą. Pomimo iż jego boska zbroja ważyła niewiele więcej niż skórzany kaftan, kałuża była spora. Jego tylna noga opadła na ziemię za blisko, tonąc w szlamie z długim cmoknięciem. Zanim zdążył się wydostać, błoto zacisnęło się mu wokół kostki i przygwoździło w miejscu. Stracił równowagę i upadł na ziemię. Przeklął swoją niezdarność i spróbował podciągnąć nogę.
Stwierdził, że zsuwa się z powrotem w kierunku kałuży. Wpijając się głęboko palcami w ziemię, podciągnął się do przodu i szarpnął mocniej nogę. Poczuł, jak ciepłe błoto sunie w górę po jego kostce. W jego uszach zadźwięczało nieznane mu dudnienie. Czyżby on faktycznie się bał? Trassończyk wyciągnął szyję, by spojrzeć przez ramię, stwierdził, że nic nie widzi, po czym zerknął pod ręką i skonstatował, że ma powód, aby się niepokoić. Wężowata macka błota otoczyła jego stopę i cały czas wynurzała się z kałuży, wijąc się jak węgorz i nieprzerwanie przesuwała swoje usta po jego nodze w kierunku biodra.
Amnezjusz pociągnął swój korpus, po czym ciął mieczem wokół. Ku swemu przerażeniu ujrzał, że z ledwością może dotknąć dziwnego potwora. Jego noga zdawała się rozciągać w kierunku kałuży, a, przynajmniej tam, gdzie nie zakrywała go zbroja, jego ciało stawało się równie szare jak ów szlam. Nie dostrzegał już różnicy pomiędzy macką a własnym kolanem. Błoto zabrało już wszystko poniżej, a on czuł martwe dreszcze w swoich palcach u nóg.
Zanurzył w błocie czubek swego miecza na tyle, na ile mógł dosięgnąć. Gwiezdna stal z łatwością przecięła mackę, ale szlam po prostu przepłynął za ostrzem. Odtoczył się na bok, po czym skulił i zaatakował podstawę macki. Cios odciął ją czysto, ale jego stopa pozostała przyczepiona do kałuży przez błoto skapujące z golenia. W chwili, gdy je przeciął, podstawa macki zdążyła ponownie się przyczepić.
Nie czuł już palców u nóg. Jego udo stało się szare jak perła, a kolano zmieniło w nieforemną błotnistą masę. Nie mógł uwierzyć, że zwykłej kałuży udało się to, czego nie potrafiła dokonać Hydra z Trassos ani Olbrzym z Acheronu.
Trassończyk spojrzał w dół alei, starając się dostrzec swoje ofiary.
– Na pomoc! Tessali!
Brak odpowiedzi.
– Tessali, tu Amnezjusz! Nie skrzywdzę cię. Może nawet się poddam!
Nic nie drgnęło w ciemnościach. Trassończyk poczuł, jak ześlizguje się w stronę kałuży i wtedy zdał sobie sprawę, że na ziemi przed sobą nie widzi żadnych śladów.
Kałuża pochłonęła też drużynę Tessali.
Amnezjusz wbił swój miecz pomiędzy kamienie w ścianie jednego z domów, unieruchamiając się w miejscu. Każda zwykła broń złamałaby się, ale żeby złamać czy nawet wygiąć gwiezdne ostrze, potrzeba było czegoś więcej.
Błoto dotarło do krawędzi nabiodrnika. Trassończyk poczuł, jakby jego kostka, wszystko co w tej chwili czuł ze swojej nogi, znajdowała się w odległości dwa razy większej niż normalnie od biodra. Mógłby się uratować, odcinając kończynę gwiezdnym ostrzem, ale nie chciał nawet rozważać tak tchórzliwego postępku. Kto kiedykolwiek słyszał o jednonogim sławnym człowieku? Lepiej ścierpieć teraz poniżającą śmierć.
Amnezjusz odwrócił swoją twarz w stronę ziemi.
– W jaki sposób obraziłem cię, o Wielki i Okrutny Hadesie, że tak mnie traktujesz? Zasługuję na śmierć w pełni chwały, a nie na to!
– Ale Zumbii, mówiłam ci... Już jesteś martwy.
– Jayk? – Amnezjusz obrócił głowę, by ujrzeć w dole alei niosące amforę diabelstwo. – Zaprawdę, bogowie nade mną czuwają.
– Nie wolno ci być tak absurdalnym, Zumbii! – zrugała go Jayk, – Słyszałam, jak wołałeś Tessali.
Trassończyk zaczerwienił się.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie miałem tak naprawdę zamiaru się poddać?
– Ależ oczywiście, Zumbii. – Jayk uśmiechnęła się głupkowato, po czym oparła ciężką amforę o pobliski mur.
– Kto by się poddawał, kiedy może pozwolić, aby szlamowy portal wessał go do Planu Parażywiołu?
Jeden z kamieni trzymających Trassończyka w miejscu wysunął się. Amnezjusz ponowił swoją powolną wędrówkę w stronę kałuży.
– Jayk, proszę, czy uwolnisz mnie od tego błota?
– Spróbuję, Zumbii. – Diabelstwo sięgnęła pod kapę. – Może to być bardzo trudne. Może moja magia zadziała lepiej, jeśli pomożesz mi z Trevantem, tak?
Trassończyk poczuł, jak jego druga noga ociera się o powierzchnię kałuży. Starał się ją podnieść, ale było za późno. Długi łańcuch błota podniósł się wraz z jego palcami.
Amnezjusz spojrzał z powrotem na diabelstwo.
– Jeśli sądzisz, że wykupię swoje życie kosztem niewinnego...
– Jak możesz twierdzić, że Trevant jest niewinny? On mnie zdradził!
– Nieważne, jak to było. Nie pomogę ci. – Złapany za obie nogi Amnezjusz zaczął się zsuwać szybciej. Spojrzał w błoto. – Pomożesz mi, czy nie?
– Chyba muszę. – W głosie Jayk brzmiała zarówno ostrość jak i rezygnacja. – Jesteś zbyt przystojny, by zjednoczyć się ze szlamem.
Diabelstwo wrzuciła małe srebrne zwierciadło do błota, jednocześnie wypowiadając słowa prostej inkantacji. Szlam zaczął gęstnieć, macki przestały się wić, a na powierzchni kałuży roztoczył się szklisty poblask. Głęboki, przenikający chłód przeszedł przez nogę Trassończyka, po czym Amnezjusz przestał się ześlizgiwać.
– Na co czekasz, Zumbii? Odetnij się!
Amnezjuszowi, mającemu obie nogi w pułapce, trudniej było dosięgnąć mułu. Jednakże gdy przeciął lodowatą maź, pozostała ona odcięta i wkrótce uwolnił swoją niedawno schwytaną kończynę. Po tym wycięcie sporego bloku z kałuży było proste. Ciągnąc za sobą drugą stopę dwa razy dłuższą od normalnej, przeczołgał się kawałek w głąb alejki, po czym zaczął uderzać w zamarzniętą maź.
Po kilku ciosach udało mu się odłupać najgorszą część lodowatego błota. W półmroku nie mógł stwierdzić, jak szybko wracały kolory jego zmarzniętemu ciału. Poczuł delikatny, płomienny ból, gdy jego noga wróciła do normalnych rozmiarów, po czym jego skóra zaczęła go kłuć, jakby po zamarznięciu. Wciąż nic nie czuł poniżej kostki, a sama stopa świeciła tą samą delikatną poświatą, którą wcześniej ujrzał na powierzchni mułu.
Trassończyk wstał i pokuśtykał na skraj kałuży, zarówno sprawdzając swoje nogi, jak i szukając wskazówek co do losu Tessali i odzianej na biało kobiety.
– Zumbii, czego szukasz?
– Śladów Tessali i kobiety, którą widzieliśmy w Rzecznej Bramie. Mieli przechodzić tą alejką.
– Kto naopowiadał ci takich rzeczy?
Amnezjusz zatrzymał się i podniósł wzrok.
– Barbazu.
– I ty mu uwierzyłeś? Widzę Tessali na ulicy... szukającego tej jasnej dziewczyny w bieli. – Jayk potrząsnęła smutno głową. – Biedny Zumbii, ufa nawet diabłom.
Trassończyk zaczerwienił się ponownie, czując się głupio, że pozwolił swoim emocjom przesłonić zdrowy rozsądek.
– Znajdował się w gorszej pozycji. – Mimo tych słów schował miecz do pochwy i, nie widząc innej drogi do Jayk, podszedł na skraj portalu. – Mogę po tym przejść?
– Dopóki się nie roztopi.
Amnezjusz przekuśtykał przez lód, po czym zatrzymał się obok Jayk.
– Mam u ciebie dług. Może mogę pomóc ci odzyskać księgi czarów, ale nie...
– Skrzywdzę Trevanta, wiem. W porządku. Musisz żyć zasadami swoich złudzeń. – Jayk spojrzała na jego obute w sandały stopy i dodała: – Teraz musimy iść. Musimy znaleźć uzdrowiciela, zanim twoja stopa się roztopi.
Trassończyk zmarszczył się i spojrzał na błyszczącą stopę.
– Co wtedy się stanie?
– Prawdopodobnie nie ma to znaczenia, jeśli chcesz spotkać Panią Bólu. – Jayk odwróciła się w stronę wejścia do alejki. – Ale byłeś w szlamie zbyt długo. Zabrał twoją stopę. Jeśli uzdrowiciel nie przywróci jej, zanim muł się roztopi, to portal dokończy swoje dzieło.
Amnezjusz spojrzał z niepokojem na błyszczącą stopę, po czym podniósł amforę i pokuśtykał za Jayk.
Dwa kroki dalej diabelstwo zatrzymała się i wpatrzyła w cztery smukłe postaci z chmurami białych włosów na głowach. Mieli małe nosy w kształcie monet, głęboko osadzone oczy i krótkie łuki brwiowe oraz dwie pary rogów – jedną prostą a drugą zakrzywioną. Wszystkie cztery istoty spokojnie ustawiały kamienie w stosy u wylotu alejki. Czynność ta wyglądała dziwnie nie na miejscu, szczególnie w połączeniu z ich powiewającymi, misternie wyszywanymi szatami.
Jayk podniosła dłoń do ust i zaczęła się wycofywać, uderzając plecami w Amnezjusza. Zatrzymała się, ale nie odwróciła, nic też nie powiedziała.
– Co tu się dzieje? – spytał Trassończyk. – Czemu się tak boisz?
– Dabusy!
Gdy Jayk nie udzieliła żadnych dalszych wyjaśnień, Amnezjusz włożył jej w ręce amforę. Kładąc dłoń na rękojeści miecza zrobił krok do przodu i wskazał na mur.
– Co tu robicie?
Jednocześnie dabusy pochyliły się, jakby chciały coś podnieść. Pomimo iż Amnezjusz nie widział na ziemi żadnych kamieni, gdy się wyprostowały, każdy z nich trzymał w dłoniach płaski kawałek skały. Położyły kamienie na murze, po czym pochyliły się, by wziąć następne.
– Odpowiedzcie mi.
Trassończyk podszedł do przodu i uderzył piętą o mur, wybijając niewielki otwór. Normalnie nie byłby tak nieuprzejmy, ale zastanowiła go reakcja Jayk. Dabusy po prostu podniosły kopnięte kamienie i z powrotem wstawiły je na miejsce.
Amnezjusz ponownie kopnął w kamienie.
– Odpowiedzcie mi.
Dabusy przestały pracować i, wciąż ignorując Trassończyka, odwróciły się do siebie. Ich usta zaczęły się poruszać, wypluwając w powietrze długie strumienie symboli. Nie było żadnego dźwięku, tylko dziwne kombinacje obrazków i znaków, które wisiały nad ich głowami jak kanarki.
Po krótkiej konsultacji dwa dabusy pochyliły się i z tego samego tajemniczego miejsca, z którego wyciągały kamienie, wydobyły parę toporów bojowych. Gdy przechodziły ponad murem, Amnezjusz po raz pierwszy zauważył, że ich stopy – o ile dabusy by je miały pod fałdami ich długich szat – nie dotykały ulicy.
Trassończyk cofnął się i wyciągnął miecz.
Jayk w jednej chwili znalazła się obok niego.
– Nie, Zumbii! Nie wolno ci ich uderzyć! – Wsunęła mu w ręce amforę, uniemożliwiając mu tę akcję. – Mamy już wystarczające kłopoty!
– Kłopoty?
– One budują labirynt. Powinieneś wezwać Panią Bólu teraz, kiedy jeszcze możesz.
Amnezjusz przebiegł wzrokiem po alejce.
– A zatem ona jest w pobliżu?
– Pani jest zawsze w pobliżu – odparła Jayk. – Wszystko, czego potrzebujesz, to się do niej pomodlić.
– Pomodlić?
– Tak. Ona zawsze objawia się tym, którzy się do niej modlą.
– I co wtedy?
Twarz Jayk przybrała perłowo-szary kolor.
– Wtedy ona nas obedrze ze skóry – żywcem, tak?
– Nie, nie nas. – Amnezjusz nie marnował czasu na pytanie, czemu Pani miałaby chcieć ich obedrzeć ze skóry. Próbując wiele razy wyjaśnić, że on przybył tylko po to, aby wręczyć jej dar, zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że mieszkańcy Sigil nie rozumieli swojej królowej. – Nie ma potrzeby, abyś tu była. Pomodlę się sam. Tę zbroję wykuł sam Hefajstos i nie mogą jej przebić nawet strzały Apolla. Wątpię, czy naruszy ją gniew Pani Bólu.
Cień powrócił na twarz Jayk, ale ona nie poruszyła się.
– Lepiej przyjąć nasz ból tutaj niż przez wieki tkwić w pułapce labiryntu.
– Phi! W Arborei bawimy się w labiryntach dla zabawy. – Trassończyk oparł amforę o ścianę uliczki. – I nie ma powodu, abyś zostawała. To nie twoja sprawa.
Jayk uśmiechnęła się i spojrzała w stronę wylotu alejki, gdzie dabusy zbudowały mur w tej chwili sięgający już do wysokości biodra. Potrząsnęła głową.
– Nie ty będziesz o tym decydował.
– Może nie, ale Pani już chce mnie uwięzić. Cóż mogę stracić, zmuszając jej dabusy, aby cię uwolniły?
Trassończyk ruszył do przodu i stanął naprzeciw dwóch uzbrojonych dabusów. Wskazał na Jayk końcówką swego miecza.
– Ona nie jest częścią tej sprawy. Jako ludzi... ehm, istoty... honorowe proszę was, abyście ją wypuścili.
Dabusy trzymały swoje topory przed sobą i przyglądały im się ostrożnie, ale w żaden inny sposób nie odpowiedziały. Amnezjusz gestem nakazał Jayk ruszyć do przodu. Gdy wyraz twarzy sług Pani nie zmienił się, wsunął miecz do pochwy i odwrócił się do nich tyłem.
– Poczekaj na mnie na zewnątrz. – Pochylił się bliżej, by ją objąć, jednocześnie wyłuskując z sakiewki złotą nić. Wcisnął ją w jej dłoń i wyszeptał: – Gdy usłyszysz, jak się modlę, złap za koniec i rzuć kłębek za mur. Nie minie wiele czasu, a wrócę i pomogę ci odzyskać twoje księgi czarów.
– Zumbii!
Jayk odsunęła się i uniosła brodę, lekko rozchylając usta. Pomimo ogromnej pokusy, Amnezjusz nie przyjął zaproszenia. Oczy diabelstwa były zamknięte, a jej usta nie otwarte na tyle, by mógł stwierdzić, czy wystawiła swoje kły. Schwycił ją za biodra i odwrócił w stronę muru, przenosząc ją ponad nim płynnym ruchem. Nie gubiąc rytmu, jeden z dabusów odebrał ją od niego i postawił na ziemi.
Amnezjusz westchnął z ulgą. Przed podjęciem wyzwania tak śmiertelnie niebezpiecznego jak wezwanie Pani Bólu, prawdziwi sławni ludzie zawsze dopilnowywali, by ich piękne panny znalazły się w bezpiecznym miejscu. Wziął amforę, po czym ruszył na środek uliczki i klęknął, zamyślony, starając się znaleźć modlitwę odpowiednią dla władczyni Sigil.
Ponieważ wiedział o niej tak niewiele, zadanie to było trudne. Oczywiście, błaganie o litość nie wchodziło w rachubę, podobnie wychwalanie bólu. Z doświadczenia wiedział, że najgorszą prośbą była ta nieszczera.
Do momentu, w którym przypomniał sobie dziwne zagadki z Wieży Bramnej i uświadomił sobie, co ma powiedzieć, mur dabusów sięgał mu już do piersi. Amnezjusz położył przed sobą amforę, ostrożnie umieszczając ją tak, by leżała równolegle do ściany, po czym siadł po turecku i skrzyżował dłonie na piersi.
Przez drapieżny głód zmian i emocji,
Przez pragnienie uczynków bezkarnych,
Poprzez rozpacz, oddania bliźniaczkę,
Poprzez rozkosz, co żądli i pali,
Rozkosz, która pragnienie pożera,
I pragnienie co rozkosz przesłania,
Okrucieństwo jak ogień nieczułe
I jak noc otępiałe.
Przez zgłodniałe zęby w krtań wbite,
Przez warg pierwsze zetknięcie nieśmiałe,
Przez kwiat ust wykrzywionych, zszarpanych
Aż biel piany zabarwią czerwienią,
Poprzez rytm ciągłych wzniesień i spadków,
Przez skurcz rąk, co za chwilę opadną,
Wzywam Cię, spojrzyj na mnie z ołtarza
Pani Bólu i Łez!
Modlitwa jest, jak sądzę, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek wypowiedziano w Sigil. Jak o mnie mówi! O nierozważnych pragnieniach, za którymi się dąży aż do nieszczęścia, o tajemnych żądzach, które same w sobie są niemożliwym do zniesienia cierpieniem. Rozkosz i ból, one są jednym. Nadzieja żywi rozpacz, miłość rodzi stratę, radość powoduje smutek – ten Trassończyk widzi we mnie to, czym jestem. Przebaczyłabym mu jego piękne słowa, gdybym mogła.
Ale to jest Sigil. Tutaj nie może wejść żaden bóg – a jeśli Trassończyk do mnie się modli, to czym się staję, jak nie bogiem?
Nie wolno tak. Drzwi zostałyby otwarte, samo miasto zawaliłoby się i stanęłabym tam ja, samotna przeciwko wszystkim bogom wieloświata. Z łańcuchami ze świateł gwiazd i ognistymi toporami przyszliby po mnie, źli i dobrzy, i rozpętaliby wojnę, by podzielić same plany.
Co wtedy? Z Bólem uwięzionym w najgłębszej Otchłani i związanym wolą Demogorgona czy Diinkarazana albo innego nikczemnego boga, co wtedy? Powiem wam: tyrania i tchórzostwo, ciemność w każdym planie i strach w każdym oddechu. Jeden władca sam rządzony przez głód, zepsuty ponad wszelkie wyobrażenie, cały wieloświat jego, by mógł go splądrować i gwałcić, gdy tylko sobie zażyczy.
Albo gorzej, gdy przeważy dobro: nieskończone światy niekończącego się spokoju, bez cierpienia, które buduje siłę, bólu, co rodzi odwagę, strachu wykształcającego przebiegłość, wieloświat odległych żądz i delikatnych pragnień, gdzie nic się nie ryzykuje, ponieważ nic się nie traci, gdzie żaden gniew nie zżera, żadna miłość nie płonie, a życie nie jest warte życia.
Nie mam tu wyboru. Dla dobra wieloświata muszę ukarać Trassończyka – ale nie sądźcie, że zapomniałam o diabelstwie. Nauczyła go modlić, a za to się zemszczę.
Otwieram oczy i Pani Bólu jest tam, przed nim. Jej stopy wciąż dotykają ziemi, więc on jej nie widzi. Czeka z rękami skrzyżowanymi na piersiach i amforą leżącą przed nim na ziemi. Jest mądry, ten Łowca. Jeśli wybaczę mu jego modlitwę – najpiękniejszą, jaką wypowiedziano w Sigil – jego pan będzie pierwszym, który ruszy na moje drzwi. A jednak w chwili, w której go ukarzę, otworzy swój słój i uwolni tę zaczarowaną sieć, która znajduje się w środku.
Ale zapomniał o moich dzieciach. Wystarczy, że czegoś zapragnę, a dabusy to wykonają. Już w tej chwili dwaj topornicy dryfują do przodu, by odsunąć amforę. Zatrzymują się obok niej.
– Zostawcie ją! – Oczy Amnezjusza rozszerzają się jak monety. – Posejdon przysyła to dla Pani Bólu!
Moje dzieci zaszczycają go odpowiedzią, ale nawet jeśli Trassończyk potrafi odczytać ich rebusy, nie obchodzi go, że działają na moje życzenie. Wstaje i sięga po miecz. Jeden z dabusów podnosi amforę, a drugi podnosi topór, by walczyć. Podnoszą z ziemi jedną stopę, potem drugą i...
... nagle Pani Bólu tam jest. Podobnie jak dabusy unosi się w powietrzu, fałdy jej długiej, brokatowej sukni lewitują centymetry nad ziemią. Amnezjusz zapomniał o mieczu – a także o dabusach i swojej amforze – i pozwolił opaść swojej szczęce. Pani była uderzającą pięknością, wysoką i smukłą, o klasycznych rysach, otoczoną aurą niczym niezakłóconego spokoju. Miała również aureolę stalowych ostrzy zamiast włosów, usta czarne jak sadza i nieruchome żółte oczy, które wzbudziły w piersi Trassończyka uczucie chorego, gorączkowego strachu.
Wciąż klęcząc, Amnezjusz położył dłonie na kolanach i skłonił się głęboko. Jego dłonie były gorące i wilgotne w porównaniu z brązowymi nagolennikami.
– Witaj. Jestem Bohaterski Amnezjusz z Trassos, niosę dar od boga Posejdona, K-króla Mórz i D-dzielącego Lądy. – Wskazał za siebie, gdzie dabusy odsunęły się w stronę muru z amforą. – Za twoim p-pozwoleniem...
Pani podniosła dłoń i Amnezjusz zamilkł. Spojrzała na niego swoim pełnym siarki wzrokiem i, po raz pierwszy, naprawdę zdawała się go widzieć. Sądząc, że zaraz przemówi, Trassończyk trzymał głowę nisko. Pomimo iż pozostawał w absolutnym bezruchu, palce u nóg trzymał zgięte, aby w razie czego mógł błyskawicznie stanąć na nogi. Gdyby zaatakowała, co, jak sądzili wszyscy, zrobi, miał zamiar się bronić.
Pani zwinęła palce w pazur o czarnych paznokciach, którym przecięła powietrze z góry na dół. Głośny, metaliczny jęk rozległ się za Trassończykiem i coś przycisnęło jego twarz do ziemi. Podparł się dłońmi i obejrzał przez ramię. Nie było zanim nikogo poza dabusami, stojącymi kilka kroków dalej jak nieruchome statuy, wciąż trzymając amforę. Ich dwaj towarzysze prawie skończyli budować mur. Jego szczyt znajdował się na wysokości głowy Amnezjusza.
Trassończyk poczuł, jak kanty brązu wciskają mu się w plecy, po czym zrozumiał, że jego boska zbroja wygięła się. Spojrzał z powrotem na Panią Bólu. Kilka z jej paznokci było złamanych, a jej brew lekko uniesiona. Trassończyk zdał sobie sprawę, że właśnie przeżył atak strasznej władczyni Sigil. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że był mniej przerażony, niż skonfundowany co do tego, co powinien teraz zrobić.
Gdy Pani nie okazała chęci kontynuowania ataku, zdecydował się podnieść dłonie do góry i rozsunąć je szeroko, by okazać, że nie ma zamiaru uczynić krzywdy.
– Proszę, milady, nie obawiaj się mnie.
Cień uśmiechu przebiegł przez jej usta. Wyciągnęła jeden palec.
– Przychodzę w pokoju. – Trassończyk ponownie wskazał na amforę. – Pragnę tylko wręczyć ci ten dar od Posejdona.
Pani przesunęła palcem w powietrzu i ponownie zgrzyt gnącego się metalu odbił się od ścian ulicy. Trassończyk odskoczył do tyłu, poddając się okrutnemu naciskowi na pierś. Spojrzał w dół i ujrzał długie cięcie wzdłuż napierśnika, jakby jakaś zaczarowana broń zadała mu potężny cios. Pomimo pokojowej natury swojej misji, w jego żołądku zaczął wzbierać gniew.
– Do tej chwili starałem się zachowywać pokojowo. – Trassończyk zerwał się na nogi, opuszczając dłoń do rękojeści gwiezdnego miecza. – Ale ostrzegam cię, że tę zbroję zrobił sam Hefajstos. Nie ścierpię kolejnego uszkodzenia.
Pani lekko zmrużyła oczy, po czym zwinęła dłoń w pięść. Chrzęst zgniatanego metalu zadzwonił Trassończykowi w uszach. Jego pierś wypełniła się przeraźliwym bólem, a on spojrzał w dół i ujrzał, jak jego koncerz przekształca się w klepsydrę. Tylko cierpienie przekonało go, że widzi coś, co się dzieje naprawdę. Żaden przeciwnik jeszcze nie wygiął jego boskiej zbroi, a on z ledwością mógł uwierzyć, że Pani Bólu miażdży ją bez zadania ciosu.
Jego ciało wierzyło. Bolące żebra wydały z siebie delikatne trzaski, stracił oddech i nie mógł go odzyskać. Ból był tak ogromny, że nie był w stanie krzyczeć. Opadł na kolana i wyciągnął sztylet z pochwy. Wsunął czubek pod pierwszą sprzączkę i odciął pasek. Jego płuca wypełniły się powietrzem, ale miażdżący ból w żołądku pogłębił się. Nie martwiąc się o to, że ostrze może ześlizgnąć się i go skaleczyć, Amnezjusz przesunął sztylet w dół pogiętej krawędzi i odciął dwa pozostałe rzemienie. Zbroja odpadła, brzęcząc cicho o ziemię.
Jeszcze zanim ból zaczął ginąć, Amnezjusz był na nogach i sięgał po miecz. Nie wygra żadnej walki z Panią Bólu – czy kimkolwiek, kto jak sami bogowie używa magii nie rzucając czarów – ale Hades usłyszał jego modlitwę o śmierć w pełnej chwale, a Trassończyk nie zmarnowałby tego zaszczytu, umierając inaczej. Tak właściwie to stwierdził, że oczekuje tej bitwy, odważny wyczyn zapewniłby jego imieniu – a raczej jego legendzie – miejsce w pieśniach bardów śpiewanych w całym wieloświecie.
Nie miało tak być. Jego miecz nie opuścił nawet pochwy, gdy z odległej strony muru dał się słyszeć głośny łoskot.
– Zumbii! – Złota nić wpadła łukiem w aleję, odwijając się w locie, po czym kamienie w murze dabusów zaczęły drżeć.
Pani Bólu odwróciła swoją otoczoną ostrzami głowę w stronę tego dźwięku. Trassończyk obnażył miecz, ale powstrzymał swoją chęć ataku. Pomimo tego, co widział, był prawie pewien, że jego potężny wróg nie zapomniał o nim.
Jayk podciągnęła się na szczyt muru, po czym zamarła przerażona, stwierdziwszy, że patrzy z góry na Panią Bólu.
– Na Jedyną Śmierć!
Pani podniosła dłoń, jakby chcąc pomóc diabelstwu przejść na drugą stronę.
Jayk zbladła, po czym kamienie ponownie zadrżały. Spojrzała za siebie i zmarszczyła brwi, po czym stęknęła i zaczęła wierzgać nogami.
– Nie opieraj mi się! – Głos należał do Tessali. – To dla twojego własnego... uch!
Jayk kopnęła celnie, po czym wspięła się cała na mur i, jak ktoś wprawiony w chodzeniu po linie, przebiegła po jego szczycie. Dłoń elfa schwyciła ją za kostkę i diabelstwo spadła z muru, wpadając na dwa dabusy. Amfora wypadła im z rąk i uderzyła o ziemię, tocząc się, gdy diabelstwo i one upadły za nią na ziemię.
Amnezjusz ruszył w stronę kadzi, w ciszy dziękując Apollinowi, że się nie roztrzaskała... i wtedy zauważył rysę na szyjce. Kawałek pięknej, złotej nici przecisnął się przez niewielkie pęknięcie i zdawał się chcieć uwolnić. Trassończyk przyklęknął i wolną dłonią zatkał pęknięcie. Nić przedostała się pomiędzy palcami i dalej starała się wydostać na zewnątrz.
– Obawiam się, że twój dar został uszkodzony. – Wciąż trzymając miecz odwrócił się w stronę Pani Bólu. – Jakiekolwiek są twoje intencje co do mnie, chyba powinnaś go teraz otworzyć.
Fałdy jej sukni zafalowały na zewnątrz, jakby szła do przodu. Zdawało się, że schodzi niżej, po czym jej suknia wydęła się raz jeszcze, a ona zniknęła z widoku.
– Milady?
Od strony muru rozległ się kolejny rumor, po czym głos Tessali krzyknął:
– Potrzebuję kolejnej sieci. Oboje są tutaj!
Amnezjusz odwrócił się i ujrzał sieć na bzików wirującą w powietrzu i lecącą w stronę jego głowy. Sięgnął do góry i schwycił w dłoń kilka splotów, po czym, zanim Tessali zdążył ją zaciągnąć, ściągnął go z muru. Elf zdążył zaledwie dotknąć ziemi, gdy miecz Trassończyka pociął sznurki na kawałeczki.
Gdy odwrócił się w stronę amfory, złota nić uwolniła się z pęknięcia. Uniosła się w powietrze i zaczęła krążyć.
$$BÓLE CIAŁA
Przed tym złotym włóknem nie ma ucieczki.
Nieruchoma jak kamień stoję przed Amnezjuszem, obie stopy gładko na ziemi. On i jego towarzysze sądzą że odeszłam, ale ta lniana nić wie lepiej. Jak robak do ciała, tak ona przychodzi do mnie i zatacza swoje kręgi.
Jest jeszcze czas, myślę. Przekradam się do przodu, stopy tak miękkie jak pióra na mglisto-brązowym niebie. Prośba Trassończyka, te boskie wersy, nie mogą pozostać: on musi się wycofać. Musi zaprzeczyć, musi się poddać, musi przeklinać moje imię i szlochać, jęczeć i błagać o śmierć. Musi cierpieć za to, co uczynił. Dla dobra wieloświata, musi żałować godziny, w której wypowiedział tę piękną modlitwę.
Nie dosięgam go.
Ponownie nić okrąża mnie i coś – nie wiem co – drży w pustce, gdzie kiedyś miałam serce. Nic takiego nigdy wcześniej nie czułam: powiewanie, uczucie, równie delikatne i samotne jak lament żałobnego gołębia. To jest jak dłoń kochanka: ciepła, kojąca i w jakiś sposób znajoma, tak bardzo obiecująca i tak bardzo niebezpieczna.
Sam Dedalus, najprzebieglejszy z ludzi, tkał tę złotą nić. Jest silniejsza niż jakikolwiek łańcuch wykuty przez Hefajstosa. Sprzeciwiać się jej, to czynić ją silniejszą. Przeciąć, to złożyć wpół, rozdzielić, to rozciągnąć ją we wszechogarniającą sieć. Trassończyk zarzucił sieć Posejdona, jeśli może nią być pojedyncza nić, a ja nie odważam się jej dotknąć.
Zamykam oczy, a gdy nić okrąża mnie po raz trzeci, żadne włókno nie przesuwa się po skórze, żaden materiał nie zaciska wokół gardła, żaden szpagat nie wiąże nadgarstków. Pani odeszła z tej mrocznej uliczki.
Trassończyk stoi niezłomny, obok niego nie ukarane diabelstwo. Klucz obrócono, zamek zaskoczył. Drzwi wiszą odryglowane, a skarb leży niestrzeżony. Mogłabym pójść za nim do labiryntów, ale są tam mroczne rzeczy i niezliczone korytarze, rozgałęziające się, wijące i pożerające nawzajem w niemożliwej do uproszczenia plątaninie. Giną w nich wszyscy wędrowcy, albo od krwawych pazurów, albo od drżących nóg, ale zawsze mając pewność, że wyjście znajduje się tuż za następnym rogiem. Może to jest wystarczająca kara.
I, szczerze mówiąc, nie odważę się pozwolić Trassończykowi otworzyć amfory i rzucić we mnie kolejnych nici z sieci Posejdona. Już teraz pierwsza znowu mnie znalazła. Czuję narastającą falę w tej pustce, gdzie kiedyś miałam serce, rytmiczny ryk, który rośnie i opada, po czym urasta ponownie, mocniejszy niż przedtem. Zapach morskiej wody i soli wypełnia powietrze, a mocna bryza szepcze ponad wodą. Niezależnie jak bardzo się staram, nie potrafię odciąć dźwięków ani zignorować zapachów. One są wewnątrz, podobnie jak koszmary wynurzające się z mrocznej studni w mojej piersi.
Stojąc ponad spienionymi falami widzę Panią Bólu odzianą w białą chmurę i opasaną złotym światłem. Jej usta są równie turkusowe jak Morze Arborejskie. Sznur pereł, czarnych i lśniących jak łzy sukuba, wisi wokół jej szyi. Na głowie błyszczy diadem z błękitnej błyskawicy, a w miejscu aureoli splamionych czerwienią ostrzy powiewa szargana wiatrem grzywa żółtych włosów. Pasma nikną w powietrzu i nie mają końca. To setki tysięcy złotych nici prowadzących do setek tysięcy nieskończonych planów wieloświata.
W powietrzu obok niej – mnie? – wisi podobny duchowi wizerunek stworzony przez wiatr i potężny jak słońce: Królowa Żywiołu Powietrza. Pomimo iż jej rysy są przezroczyste i zmienne jak wiatr, widzę coś w rysach jej twarzy, w kącikach jej owalnych oczu i kształcie wysokich policzków: matczyne podobieństwo do Pani Bólu.
Po mojej drugiej stronie stoi olbrzym z trójzębem, po biodra zanurzony w falach, pachnący wodorostami i słonym powietrzem, z pianą morską zamiast włosów, skórą iskrzącą jak światło księżyca na wodzie. Na jego ustach tkwi zakłopotany uśmiech ojca. Wyciąga w moją stronę odwróconą do góry dłoń i spogląda na morze.
Nie może być! Gdybym miała rodziców, pamiętałabym. To wspomnienie – ta iluzja – to jakaś sztuczka Posejdona, przynęta, by uzyskać moje zaufanie i nic więcej.
Zbliża się dżonka o czarnych żaglach, sterowana przez kapitana w czarnym kapturze. Na pokładzie spoczywają cztery czarne kufry, cena, której potężny Posejdon zażądał za serce swojej złotowłosej córki. W skrzyniach znaj dują się agonia, ból, nieszczęście i rozpacz – cztery Bóle, które rządzą wieloświatem – ale skąd o tym wiem, nie wiem. Jest to dla mnie równie ciemne jak twarz pod kapturem.
Teraz prąd się zmienia. Fale ryczą ciszej za każdym razem, gdy się podnoszą, zapach wody staje się kwaśny i odległy, twarz Królowej Żywiołów znika w drżeniu stojącego, gorącego powietrza. Posejdon tonie pod falami. Bałwany giną, może cichnie i staje się podobne do turkusowego zwierciadła, a powietrze ucieka z czarnego żagla dżonki. Sternik odwraca w moją stronę swoją zakapturzoną twarz i pod jego okrętem otwiera się wir. W dół go ciągnie, w dół wiruje do tej pustki w mojej piersi ten obcy w nocnym płaszczu, który zapłacił cenę za moje serce.
MIASTO Z ŻELAZA
Amnezjusz stał w półmroku, z ostrożnością wypatrując przyjemności Pani Bólu. Pomimo iż chwilę wcześniej zniknęła, powietrze wciąż było dziwnie gęste. W alejce nagle stało się gorąco i wilgotno, a zgniły zapach gliny zdawał się być silniejszy, może dlatego, że pozostałe odrażające zapachy Sigil ulotniły się. Nawet ponure światło zdawało się być w jakiś sposób głębsze – nie ciemniejsze, ale cięższe i wytrzymalsze. Od ściany za nim doszło go przestraszone stęknięcie i chrobot obcasów kopiących w poszukiwaniu oparcia. Sądząc, że Pani Bólu w końcu się pokazała, Trassończyk podniósł miecz i odwrócił się.
Ujrzał Jayk pochyloną nad Tessali, starającą się umknąć wierzgającemu elfowi i schwycić go za ramię. Podszedł do niej, schwycił za kołnierz i rzucił o ścianę chaty. Jej źrenice miały kształt diamentów, a kły były całkiem odsłonięte.
– Czy nie ostrzegałem cię, Jayk?
Zanim mogła odpowiedzieć, Tessali zerwał się na nogi i zaczął wspinać się na mur.
– Tutaj! Na pomoc!
Jedną ręką Amnezjusz zrzucił go na dół i przycisnął do ziemi.
– Będziesz ty cicho!
Tessali rzucił okiem na szczyt muru, po czym przymknął je, rozczarowany.
– Co tak długo? – krzyknął. – Jestem sam z tymi bzi... arrrgh!
Narzekanie ustało nagle, gdy Amnezjusz postawił stopę na gardle Tessali. Trassończyk spojrzał na mur, ale nie ujrzał żadnych oznak nadchodzącej pomocy.
Jayk pozbierała się, wciąż patrząc na Tessali źrenicami w kształcie diamentów.
– Pocałuję się z nim, tak? Gdy przejdzie do następnego stadium nie będzie takim problemem.
– Nie – rzekł Amnezjusz. – Potrzebujemy go żywego, by wymienić go na moją winną kobietę.
– Winną kobietę? – spytał Tessali.
– Tę w bieli. – Amnezjusz nie wyjaśnił, że nazywał ją winną kobietą dlatego, że pojawiała się tylko wtedy, gdy pił wino. – Zwróciła się do was w Rzecznej Bramie.
Tessali zmarszczył brwi.
– Byliście tam!
– Będzie twoim okupem. – Trassończyk nie zawracał sobie głowy potwierdzeniem domysłu elfa.
– Ale Zumbii! Czy mnie nie słyszałeś? Mówiłam ci, że on szuka tej „winnej kobiety”!
Tessali przytaknął.
– To prawda. Zgubiliśmy ją.
– Zgubiliście? Jak? – Trassończyk stanął nieco silniej na gardle elfa. – Jeśli coś się jej stało...
– Nie wiem, co się z nią stało – wydusił Tessali. – Byliśmy zaledwie kilka kroków od drzwi, kiedy ona ucie... ahem, kiedy zniknęła.
Amnezjusz nie potrzebował pytać o szczegóły. To samo przydarzyło się jemu wiele razy. Przechodził przez pokój w jej stronę albo ścigał ją przez zatłoczoną alejkę, kiedy przesłaniał mu ją róg albo kolumna. Wtedy zawsze znikała.
– Przykro mi – powiedział Tessali, zdając się wyczuwać rozczarowanie Trassończyka. – Ale jeśli ona jest dla ciebie ważna, wróć do Wieży Bramnej. Wcześniej czy później znajdziemy...
– Nie złapiecie jej – odparł Amnezjusz. – Nieważne jak bardzo będziecie szukać, nawet jej nie zobaczycie.
– A zatem elf jest bezwartościowy. – Jayk ruszyła w stronę Tessali. Spod jej anielskich usteczek wystawały końcówki kłów. – Pocałuję się z nim, tak?
– Nie. – Amnezjusz zaczął ganić diabelstwo, po czym zastanowił się nad tym i spojrzał na Tessali. Zabrał stopę z gardła więźnia, po czym rzekł: – Twoje życie jest w twoich rękach. Jeśli będziesz sprawiał dalsze problemy, pozwolę jej zrobić to, co jej się podoba.
Tessali zbladł, po czym rzucił okiem w kierunku diabelstwa. Jayk uśmiechnęła się kokieteryjnie, ale Amnezjusz powstrzymał chęć ostrzeżenia jej przed zbyt pochopnym osądem. W tej chwili czym bardziej elf będzie przestraszony, tym mniejsza szansa na to, że będzie sprawiał kłopoty.
Amnezjusz odsunął się od niego i stanął niedaleko środka nowo wzniesionego muru. Nie mógł dostrzec ukrytych w cieniu rogów, w których łączył on się z chatami, ale światła było wystarczająco dużo, by ujrzeć każdego, kto wspinałby się na szczyt. Nikt się nie pojawił. Ulica po drugiej stronie stała się groźnie cicha, a ziemia przestała drżeć pod niekończącym się rzędem stóp. Trassończyk schował miecz do pochwy.
– Wydaje się, że jesteśmy sami.
– Tak – jęknęła Jayk. – Mur, on jest już skończony. Teraz jesteśmy w pułapce.
– W pułapce? – Tessali wstał, spoglądając ostrożnie na diabelstwo. – To niemożliwe!
Usta Jayk przeciął cienisty półuśmiech.
– Czemu nie? Pani, ona nigdy nie wysyła Ponuraków do labiryntów?
Elf zmarszczył brwi.
– Oczywiście, że wysyła. – Obejrzał kamienny mur, jakby zastanawiając się, co leży po jego drugiej stronie. Jego twarz nagle rozjaśniła się, po czym rzekł: – Tak, właściwie to sam byłem tam już kilka razy.
Amnezjusz uniósł brwi.
– Ponuracy bawią się w labirynty?
– Nie bawią. – Twarz Tessali była nieprzenikniona. – Ale ludzie czasami zostają złapani w labirynt bez żadnej winy. Ponura Klika stara się pomóc im odnaleźć własną drogę.
– A Ponura Klika nie gubi się? – nalegał Trassończyk.
Tessali potrząsnął głową.
– Uwolniliśmy nasze umysły od złudzeń. Nie omamią nas fałszywe ścieżki. – Z twarzy elfa biła pewność siebie. – Jeśli mi pozwolicie, to wyprowadzę was z labiryntów.
– Prosto do jednej z twoich cel, nie?
Tessali odpowiedział na sceptycyzm Jayk uśmiechem.
– Z pewnością jest to lepsze, niż bycie zagubionym w labiryncie? – Wskazał na mroczne ściany wokół nich. – Poza tym nie zatrzymamy was na stałe. Zostaniecie wypuszczeni, gdy tylko uwolnicie się ze złudzeń.
– Gdy będziemy takimi bzikami jak ty, tak? – Jayk potrząsnęła energicznie głową, aż krople trucizny z czubków kłów poleciały w powietrze. – Ty nawet nie wiesz, kiedy trafiłeś w ślepaki. Jesteś takim kretem!
Tessali przyjął tę obelgę z wyrazem nieskończonej cierpliwości. Odwrócił się do Amnezjusza, rozkładając ręce w geście pojednania.
– To wy dwoje trafiliście w ślepaki. Czy nie pozwolicie mi pokazać wam drogi do wyjścia?
Amnezjusz wskazał na mur, który zbudowały dabusy.
– To wygląda mi na prawdziwe.
– To jest prawdziwe, ale nie każdy mur jest murem labiryntu. Niektóre to zwykłe mury.
– Po co dabusy budowałyby tutaj nowy mur? – spytał Trassończyk.
Tessali wyciągnął luźny kamień i rzucił go na ziemię.
– Ten nie wygląda mi na aż tak nowy.
– Jest. Dabusy zbudowały go, gdy starałem się wręczyć Pani Bólu dar od Posejdona.
Tessali uniósł brwi z politowaniem.
– Nie było tu żadnych dabusów.
– Widziałem je. – Amnezjusz wskazał na Jayk. – Podobnie jak ona.
Elf potrząsnął smutno głową.
– Ale ja nie. Gdy dwoje nieszczęśników spędza ze sobą czas, często karmią się własnymi złudzeniami.
Amnezjusz rzucił Jayk pytające spojrzenie. Diabelstwo szybko wyjaśniła:
– Nie widział dabusów. Zniknęły, zanim on się pojawił.
Tessali obdarzył ją pełnym wyższości uśmiechem.
– Możesz tłumaczyć sobie wszystko. Taka jest natura złudzeń.
Amnezjusz spojrzał na swój zgnieciony kirys.
– A co z tym? Czy wyobraziłem też sobie to, że Pani Bólu to miażdży?
Elf spojrzał na zbroję, ale jego pewność siebie nie została zachwiana.
– Zbroje z brązu nie są najmocniejsze. W tej dzielnicy jest spora liczba mieszkańców, którzy mogliby ją zgnieść.
– Nie tę zbroję, Tessali. To ty wymyślasz wytłumaczenia. – Trassończyk klęknął obok pękniętej amfory. – Nie doprowadzisz nas nigdzie, tylko w kolejne kłopoty.
– Tessali próbował nas oszukać. – Jayk przysunęła się do elfa. – Teraz się z nim pocałuję, tak?
– Nie. Puść go. – Amnezjusz podniósł kawałek pociętej sieci na bzików. – Jeśli Tessali odnajdzie swoich pomocników, to wtedy z nim pójdziemy.
Tessali opadła szczęka, ale szybko zaczął wspinać się na mur.
– Trzymam cię za słowo, wiesz o tym.
Amnezjusz nawet nie podniósł głowy.
– Dotrzymuję danego słowa, Tessali.
Trassończyk odciął kawałek liny z sieci i okręcił go dookoła szyjki amfory, po czym zużył resztę do zrobienia uprzęży, aby mógł nosić naczynie na plecach. Nawet w najprostszych labiryntach mądrze było mieć obie ręce wolne.
W chwili, gdy Amnezjusz skończył, Tessali usiadł na szczycie muru, gapiąc się z otwartymi ustami na to, co znajdowało się po drugiej stronie.
– Co mówisz, elfie? – Amnezjusz wyszczerzył zęby w kierunku Jayk, która odzyskała motek złotej nici i była zajęta rozwiązywaniem supła. – Czy wracamy do miłej ciepłej celi w twojej Wieży Bramnej?
Tessali powoli odwrócił głowę w ich stronę.
– Sigil zniknęło! Nie ma tu nic, nawet ziemi!
– A zatem mądrze by było pozostać w granicach labiryntu, czyż nie? – Amnezjusz przerzucił pas uprzęży przez ramię. – Jeśli nic nie widzisz, to zejdź i przestań marnować czas.
Elf nie ruszył się.
– Co wyście zrobili! – Jego oczy były pełne strachu. – Wasze szaleństwo zgubiło nas wszystkich!
– Na Jedyną Śmierć, bądź cicho albo sama cię uciszę! – Groźba Jayk była próżna, ponieważ jej kły zniknęły. – Zumbii nas wydostanie.
– Wydostanie nas? – zaskrzeczał Tessali. – To są labirynty Pani! Nikt nie może nas wydostać!
– Zumbii może. – Jayk włożyła motek w dłonie Amnezjusza. Poza pojedynczą nicią idącą do ciemnego kąta, złota włóczka była ładnie nawinięta. – Zumbii ma plan.
Ignorując Tessali, Amnezjusz skupił całkowitą uwagę na Jayk.
– Przyczepiłaś drugi koniec na zewnątrz? – Raczej nie wątpił, że to zrobiła, ale mądrze było mieć pewność. – Czy jest bezpiecznie przywiązany?
– Ależ oczywiście, Zumbii. – Odpowiedź Jayk była lekka i wesoła, jakby bycie zagubioną w labiryntach Pani było niewiele więcej jak tylko drobną niedogodnością. – Przeciągnęłam ją pomiędzy chatą a murem, gdzie nikt jej nie zobaczy, tak? Potem zawiązałam dwa razy wokół kamienia na dnie.
– Spisałaś się dobrze. Powinniśmy za chwilę wrócić do Sigil. – Trassończyk machnął na Tessali, aby ten zszedł z muru. – Chodź. Nie skrzywdzimy cię, a ty możesz opowiedzieć mi o Pani Bólu. Chcę wiedzieć o niej więcej, zanim znowu wręczę jej dar Posejdona.
Przerażone spojrzenie Tessali przeszło w wyraz niedowierzania. Opadła mu szczęka.
– Jesteś tak zbzikowany jak dretch w Kanii. – Zszedł z muru, powoli potrząsając głową. – A ja muszę być oszołomem, by dotrzymywać ci towarzystwa.
Nawijając nić w trakcie marszu, Amnezjusz ruszył za nią do mrocznego rogu. Gdy szli, ciemność zdawała się przed nimi gęstnieć i pochłaniać wszystko za nimi. Tylko kilka kroków zajęło im dotarcie do rogu i odkrycie, że mur już nie dotyka chaty. Zamiast tego pomiędzy nimi otworzyło się wąskie przejście. Złota nić biegła prosto w głąb tego korytarza i znikała w cichym półmroku przed nimi.
– To nie może tak być – wyszeptał Tessali. – Powinna tu być zatłoczona ulica.
– Powinien tu być mur. – Jayk stała przy chacie, spoglądając w głąb ponurego korytarza biegnącego wzdłuż czegoś, co kiedyś było frontem budynku. Teraz był to po prostu mur z luźnych kamieni, podobny do tego, wzdłuż którego biegła złota nić. Uklękła i zaczęła drapać kamień paznokciami.
– To tutaj przywiązałam nić.
– To właśnie tajemnica labiryntów – rzekł Amnezjusz. – Nie można ufać temu, co się pamięta. Należy pokładać zaufanie w nici, nieważne jak dziwny może się wydawać jej bieg.
Tessali potrząsnął stanowczo głową.
– Przeszedłem tylko przez jeden mur, zanim was znalazłem i nie był on grubszy niż długość mojej stopy. Musimy iść w złym kierunku.
– Myśląc w ten sposób, gdy wspiąłeś się na mur, powinieneś był na drugiej stronie ujrzeć ulicę. – Amnezjusz dalej nawijał nić. – Czy widziałeś?
– Nie widziałem nic poza... nic.
– Zatem zaufaj nici. To miejsce nie ma sensu i tylko ona może doprowadzić nas z powrotem do świata, który znamy.
Udzieliwszy tej rady Amnezjusz ruszył korytarzem, kuśtykając głucho zamarzniętą stopą po twardej jak skała ziemi. Zapomniał o niej podczas swojej audiencji z Panią Bólu, ale teraz przypomniał sobie, że potrzebuje odnaleźć uzdrowiciela, zanim ona się rozpuści. Przyspieszył kroku, nawijając nić na motek z taką furią, że zaczął mu się męczyć nadgarstek. Przeszli obok kilku rozgałęzień, aż w końcu nić skierowała ich w jedno z nich, po czym rozpoczęli wędrówkę zygzakiem przez wilgotne korytarze. Trassończyk nie pytał Jayk jak długo utrzyma się jej zaklęcie. Nawet gdyby naprawdę chciał to wiedzieć, nie mógłby tego do niczego wykorzystać. Poza przyspieszeniem kroku nie mógł zrobić więcej, by przyspieszyć ich ucieczkę.
Mając nadzieję, że odsunie to jego myśli od stopy, Trassończyk gestem poprosił Tessali, aby ten do niego podszedł.
– Możesz opowiedzieć mi o Pani Bólu.
– Co chcesz wiedzieć?
Elf nie miał problemu z dotrzymaniem kroku Amnezjuszowi. Nawet w najlepszym wypadku Trassończyk nie mógł nawijać nici szybciej niż szli jego towarzysze. Jeśli jego stopa zacznie się roztapiać, będzie musiał porzucić nawijanie i po prostu podążać za nią do wyjścia, ale bardzo niechętnie myślał o porzuceniu jednej z niewielu rzeczy łączących go z jego przeszłością.
– Muszę wiedzieć o niej wszystko – rzekł Amnezjusz. – Kim ona jest?
Tessali zmarszczył się.
– A co to za pytanie?
– Szczere, oczywiście – powiedziała Jayk. – Jest tak wiele rzeczy, których Zumbii nie wie. Stracił pamięć.
Tessali wzniósł jedną ze swych brwi.
– Naprawdę? To jest interesujące. – Podrapał się po brodzie, po czym spojrzał z powrotem na Trassończyka. – Przy odrobinie pracy może uda nam się odkryć, co starasz się zapomnieć.
– Nie staram się nic zapomnieć.
Tessali spojrzał z powątpiewaniem.
– Skąd możesz to wiedzieć nie wiedząc, co zapomniałeś? Większość tego typu przypadków spowodowana jest zwykłym brakiem siły umysłu...
– Mój umysł jest równie silny jak moja ręka. – Amnezjusz spojrzał z góry na elfa. – Po prostu powiedz mi, w jaki sposób mogę skłonić Panią Bólu, by przyjęła dar od Posejdona. Poradzę sobie.
Tessali wywrócił oczami.
– Widzisz, to jest dokładnie to, o czym mówię. Gdybyś tylko pozwolił mi sobie pomóc, nie potrzebowałbyś zadawać takich oszołomiarskich pytań. Wiedziałbyś, dlaczego nie można tego zrobić.
Amnezjusz prawie zatrzymał się, by stanąć twarzą w twarz z elfem, po czym pomyślał o zamarzniętej stopie i ruszył za nicią, skręcając w ciemny róg. Ubita ziemia ustąpiła brukowi, a kamienie w murach korytarza przytrzymywała w miejscu spora ilość mieszanki murarskiej. Mógł ulec pokusie i przyjąć oferowaną przez Tessali pomoc, gdyby nie podejrzewał, że elf nalegałby na pozostanie w Wieży Bramnej po tym, jak uciekną z labiryntów.
– Po prostu opowiedz mi o Pani Bólu – rozkazał Amnezjusz. – Posejdon obiecał przywrócić mi pamięć po tym, jak dostarczę jej tę amforę.
– Nigdy nie będzie musiał dotrzymać tej obietnicy, o czym wiedziałbyś, gdyby nie twój nieszczęśliwy – i najprawdopodobniej uleczalny – stan.
Amnezjusz zdał sobie sprawę, że Tessali był zdradziecko przebiegły. Nawet unikając pytań o Panią Bólu elf umiejętnie starał się nakłonić go do przyjęcia pomocy.
– Ostrzegam cię, Tessali, że unikanie odpowiedzi na moje pytania uważam za jednakie ze sprawianiem problemów. – Nie zwalniając kroku Amnezjusz rzucił znaczące spojrzenie w kierunku Jayk. – Sugeruję, żebyś zaczął odpowiadać.
– Pozwól mi go wziąć teraz, Zumbii. – Mówiąc to, Jayk przesunęła się za Tessali i wysunęła głowę nad jego ramię. – Już unikał zbyt wielu pytań, tak?
– Nie! – Tessali skoczył do przodu, po czym spojrzał przez ramię na Amnezjusza. – Sugerowałem tylko, że mogę pomóc ci samemu sobie przypomnieć.
Trassończyk gestem nakazał Jayk powrót na miejsce, po czym rzekł do elfa:
– Chwilowo, Tessali, wolałbym, abyś powiedział mi to, co chcę wiedzieć.
– Czemu nie spytasz mnie, Zumbii? – rzekła Jayk zranionym tonem. – Każdy Proch wie więcej o Pani niż ten sztyletouchy skórogłowy.
Amnezjusz zauważył znajome zwężenie się źrenic diabelstwa. O ile nie uczyni czegoś, by poskromić jej zazdrość, elf wkrótce padnie ofiarą jej trucizny.
– To, że go pytam, nie oznacza, że mu ufam, Jayk. – Trassończyk poczuł, jak słona kropla spływa mu po czole, po czym dostrzegł, że Tessali również ciężko oddycha. Tylko Jayk zdawała się nie pocić, chociaż jej skóra była na tyle ciemna, że nie można było być tego pewnym. – Mam swoje powody, by chcieć usłyszeć to, co on ma mi do powiedzenia.
– Tak?
Prawda wyglądała tak, że Amnezjusz uważał stwierdzenia Tessali za bardziej koherentne i wiarygodne, ale nie odważył się powiedzieć tego Jayk. Spojrzał na elfa, który powoli się cofał, jednocześnie mając oko na diabelstwo i starając się nie potknąć o nierówną podłogę korytarza.
– Chcę wiedzieć, czy można mu zaufać. – Trassończyk myślał szybko. – Liczę na to, że powiesz mi, jeśli on czegoś zapomni albo skłamie.
– To byłoby trudne. – Tessali zdawał się być jeszcze bardziej chętny niż Amnezjusz, by popchnąć rozmowę do przodu. – Pani Bólu jest zagadką nawet dla mieszkańców jej miasta.
– Nie o to pytał Zumbii – ostrzegła Jayk.
Na twarzy Tessali pojawił się wyraz ulgi.
– Masz rację. – Teraz, gdy był już pewny, że diabelstwo nie zaskoczy go od tyłu, zaczął patrzeć, dokąd idzie. – Zaczynając od początku, nikt nie wie, kim jest Pani Bólu, ale mogę powiedzieć ci, że ona nie lubi bogów. Oni zawsze starają się wedrzeć do miasta, a...
Wiele z tego, co mówi Tessali jest oczywiście nieprawdą. Mieszkańcy Sigil rozumieją mnie w stopniu tylko nieco mniejszym niż rozumieją prawdziwą istotę wieloświata, a to oznacza wystarczająco mało. Pomimo tego Jayk przerywa tylko czasami, gdy elf mówi, co wie, czym nie pragnę się dzielić, bojąc się, że będziecie mnie postrzegać jako osobę świadomie was zwodzącą – nieważne, czy nią jestem, czy nie – i wkrótce Trassończyk rozumie mnie nie lepiej niż ci, którzy zamieszkują moje zatłoczone budynki.
Cały czas idą za złotą nicią – bardzo mądry pomysł – głębiej do labiryntu. Przeszli obok setki ciemnych korytarzy, z których każdy doprowadziłby ich do tego samego miejsca, którym kroczą, i skręcili również sto razy. Czasami zbaczają tuzin razy w tym samym kierunku. Nie potrafią zrozumieć, w jaki sposób udaje im się nie przeciąć swojej ścieżki, ale złota nić nigdzie się nie krzyżuje, a pewny siebie Trassończyk zawsze mówi im, żeby nie ufali swoim zmysłom – w tym przynajmniej rozumie mnie lepiej niż dowolny z tych, co nazywają moje wijące się uliczki domem.
W tej chwili mogłabym zerwać jego skórę z kości, spowodować, że pożałuje tej pięknej modlitwy. W tej chwili mogłabym pozbawić diabelstwa jej Jedynej Śmierci, obdarzyć ją nieskończoną, bolesną nieśmiertelnością, równie żałosną jak moja. W tej chwili mogłabym zwrócić spojrzenie Tessali do środka, pokazać mu w jego sercu tę samą ciemność, której tak gorliwie szuka u innych. W tej chwili mogłabym uwolnić sieć Posejdona, zerwać kaptur temu sternikowi w czarnym płaszczu i spojrzeć w oczy mrocznej postaci, która wykupiła moje mroczne serce żony.
Nadejdzie czas, kiedy będę musiała. Ale teraz otaczające Trassończyka i jego towarzyszy mury zmieniły się w żelazne ściany. Podłoga jest zrobiona z cegieł, powietrze tak gorące jak dym z kuźni, a pomarańczowy poblask rozświetla półmrok. Ich gardła wypełnione są palącym popiołem, a każdy chrapliwy oddech drapie jak rozbite szkło.
Od głównego korytarza odchodzą tuziny mrocznych odgałęzień, każde świeże, wieje z niego wilgotna, chłodna bryza, a nić wciąż nie skręca. Przeszła pomiędzy dwoma płonącymi murami z rozgrzanego do czerwoności żelaza. Amnezjusz ruszył do przodu truchtem, kaszląc za każdym razem, gdy wciąga do płuc gorące powietrze i nawijając złotą nić na rękę, ponieważ był to jedyny sposób, by ją zebrać tak szybko, jak się poruszali. Ciche skrzypienie rozlegające się przy każdym kroku nie pozostawiało wątpliwości, że stopa zaczynała się roztapiać. Zastanawiał się, czy w Planie Parażywiołu Szlamu będzie spragniony. Z chęcią oddałby całe złoto z sakiewki za dzban wina, który rozbił na głowie barbazu.
Okrutny grzmot wstrząsnął korytarzem, uderzając z góry z taką siłą, że zanim Amnezjusz zdał sobie sprawę z tego, że leży, znalazł się na podłodze z twarzą na gorejących cegłach. Wstał na kolana, po czym podniósł oczy w górę i ujrzał wychylającą się z ciemności zasłonę lodowatych perłowych kulek. Uderzyły one z gwałtownością skrzydła Abudriańskiego Smoka, powalając go z powrotem na ziemię i powodując okrzyki zdziwienia u obojga jego kompanów.
Pomacał ręką w poszukiwaniu amfory. Gdy znalazł ją w całości, ruszył naprzeciw bijącemu gradowi i wstał na nogi. Lód padał pod ostrym kątem, bijąc w ściany z przodu, zmieniając się w parę w chwili, w której dotykał gorącego żelaza, i wypełniał powietrze ogłuszającym, syczącym rykiem. Nawet kule, które uderzyły o podłogę odbijały się raz i roztapiały, zanim spadły ponownie. Podnosiła się rdzawa, pachnąca spalenizną mgiełką, stale czerwieniejąc i gęstniejąc.
Amnezjusz spojrzał na dół, chcąc przyjrzeć się swojej zamarzniętej stopie. Pomarańczowa chmura była już tak gęsta, że nie widział własnej kostki, ale ujrzał smużki srebrnej pary unoszące się z okolic palców.
– Musimy iść dalej! – Ruszył ponownie do przodu, krzycząc w biegu przez ramię. – Czy wciąż jesteś ze mną, Jayk?
– Ależ oczywiście, Zumbii! Tylko nie przestawaj krzyczeć, abym cię nie zgubiła.
– Tessali?
Delikatna dłoń schwyciła Amnezjusza za ramię.
– Zatrzymaj się! – Tessali szarpnięciem zmusił go, by stanął. – Musimy... zawrócić!
Trassończyk zerknął przez ramię i ujrzał, że za nimi burza była o wiele lżejsza.
– Nie.
Ponownie ruszył do przodu tylko po to, by poczuć, jak elf ciągnie uprząż z amforą.
– To jest szaleństwo! – Tessali obrócił Trassończyka. Ledwo mogli się dostrzec przez bijącą białą zasłonę. – Nie masz... pojęcia dokąd idziemy. Maszerujemy już wiele godzin!
– Tak by się zdawało, ale czas nic nie znaczy w labiryncie. – Trassończyk musiał krzyczeć, aby usłyszano go wśród ryku burzy. – Musimy zaufać nici.
– Zaufać nici! – Elf wskazał na sporą plątaninę zakrywającą lewą rękę Trassończyka. – Masz tu dwie ligi. Ile jeszcze nici pomieści twój motek?
– Tyle, ile będzie potrzeba – odparł Amnezjusz. – Nigdy jeszcze się nie skończyła.
Tessali potrząsnął głową.
– Nie może być. Czy tego nie widzisz? To iluzja! Jedna z tortur Pani.
– Wierz w co chcesz. Miałem tę nić na długo przed tym, zanim wkroczyłem do Sigil.
– Tak ci się wydaje, ale to złudzenie. – Pomimo iż Tessali również krzyczał, jego głos brzmiał wyniośle i wybitnie cierpliwie. – Proszę, spróbuj zrozumieć.
Jayk oderwała jego rękę.
– Nie, to ty zrozum! Jesteś teraz w świecie bzików, więc to ty będziesz robić, co my ci mówimy, a nie my tak jak ty mówisz. Tak?
Szczęśliwie dla Tessali udało mu się nie odskoczyć, gdy spojrzał w diamentowe źrenice diabelstwa.
– Staram się pomóc nam wszystkim.
– Możesz zawrócić, jeśli chcesz. – Mówiąc to, Amnezjusz spojrzał na stopy. Mgła sięgała już do bioder, ale on wciąż widział grube strużki srebrnej pary unoszące się z jego palców. – Ale nie kłopocz nas więcej. Nie mam czasu, by się o to spierać.
– Twoja stopa, Zumbii? – Jayk przepchnęła się obok elfa, ze skulonymi ramionami przeciw gradowi. – Mogę ją ponownie zamrozić.
Amnezjusz potrząsnął głową.
– Obawiam się, że w tym gorącu nie będzie to warte trudu.
Tessali spojrzał na srebrzystą parę unoszącą się z palców Trassończyka.
– Zauważyłem, że utykasz. Co się stało?
– Wszedłem w coś, co nazywa się szlamowym portalem, i teraz moja noga zamienia się w błoto.
Elf nastroszył brwi.
– Ale jeśli uciekłeś, powinieneś teraz odzyskiwać...
– Stopa Zumbii była złapana przez długi czas – stwierdziła Jayk. – Już się zmieniła, gdy zamroziłam kałużę.
– Czemu mi nie powiedziałaś? – Tessali opadł na czworaka i zniknął w pomarańczowej mgle, po czym zaczął ciągnąć Amnezjusza za nogę.
Trassończyk wyrwał stopę.
– Co robisz?
Tessali podniósł głowę.
– Jestem uzdrowicielem.
– Jesteś mącicielem umysłów! – poprawiła go Jayk. Spojrzała na Amnezjusza. – Nie ufaj mu, Zumbii. On ukradnie twoje myśli.
– Gdybym miał zamiar to uczynić, Jayk, czy nie pracowałbym nad drugim końcem? – Twarz Tessali zdradzała ból, jaki elf odczuwał wystawiwszy swoje plecy na grad, ale nie wstał i nie uciekł nawale. Spojrzał z powrotem na Amnezjusza. – Staram się tylko zatrzymać szlam. W ten sposób możemy podjąć decyzję nie martwiąc się o twoją stopę.
– Nie przekonasz mnie, abym zawrócił, jeśli to jest cena twojej pomocy. – Amnezjusz przesunął się obok elfa. – Raczej obróciłbym się w błoto niż zgubił drogę w tych labiryntach.
Tessali uniósł dłoń, by go powstrzymać.
– Ponura Klika nie stawia warunków, gdy pomaga. Zaufamy nici. Tylko pozwól mi zrobić, co jestem w stanie.
Amnezjusz przytaknął, zadowolony ze szczodrości elfa. Rozejrzał się za miejscem, w którym mogliby uciec od burzy. Nie znalazłszy żadnego, cofnął się w głąb korytarza, gdzie grad nie był tak gęsty, odwijając podczas marszu złotą nić. Oparł dłoń na ramieniu Jayk, po czym Tessali przyklęknął i podniósł jego stopę z mgły. Cienkie strużki pary unosiła się z topniejącego ciała – ale nie były wystarczająco grube, by ukryć jej oślizgłą, gliniastą fakturę.
Tessali wyciągnął sztylet z pochwy, czym ściągnął na siebie podejrzliwe spojrzenie Jayk.
– Ostrzegam cię, mącicielu umysłów, że jeśli spróbujesz którejś z twoich sztuczek...
– Dopilnujesz, żebym tego pożałował, wiem. – Mówiąc to Tessali nawet nie spojrzał w górę. – Jayk, doskonale zdaję sobie sprawę, że Amnezjusz jest tym, który stoi pomiędzy tobą i moją śmiercią. Ostatnią rzeczą jaką mam zamiar zrobić, to uczynić mu krzywdę.
To rzekłszy, Tessali zaczął nakłuwać topniejące ciało. Ku uldze Amnezjusza sztylet nigdzie nie zatopił się w perłowym szlamie pokrywającym jego stopę na więcej niż grubość monety.
Tessali skinął głową z uznaniem.
– Dobrze. Topi się od zewnątrz. Nie ma szans, aby szlam przedarł się do twoich kości. – Wyczyścił ostrze o ziemię, po czym schował broń do pochwy. – Nie mogę przywrócić ci twojej stopy – wymagałoby to lepszego uzdrowiciela ode mnie – ale mogę powstrzymać szlam od pożarcia reszty twego ciała.
Oczy Amnezjusza zwęziły się.
– Nie chcesz chyba jej odciąć...
Tessali uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– Nie, nic takiego. – Przez chwilę macał ziemię, po czym wstał, trzymając nieregularny kawałek skruszonej cegły. – To powinno być odpowiednie.
– Do czego? – domagała się wciąż pełna podejrzeń Jayk.
– Zmienić jego stopę w kamień... lub w tym wypadku cegłę – wyjaśnił Tessali. – Gdy pacjent okazuje wybitne talenty w uciekaniu, czasami jesteśmy zmuszeni użyć tego zaklęcia, by go powstrzymać.
Trassończyk zmarszczył się.
– Nie podoba mi się bycie powstrzymywanym.
– Nie będziesz – zapewnił go Tessali. – Ciebie nie mam zamiaru przymocowywać do podłogi.
– Wciąż nie podoba mi się ten pomysł – odparł Amnezjusz. – Nie możesz zrobić czegoś innego? Jeśli wpadniemy w kłopoty, ceglana stopa mnie spowolni.
– Nie tak bardzo jak to, że zamienisz się w kałużę szlamu. Przykro mi, ale to wszystko, co mogę uczynić. Poza tym, już teraz utykasz. Jedyną różnicą, jaką zauważysz to to, że twoja stopa stanie się nieco cięższa. A gdy znajdziemy kogoś, kto będzie mógł ci ją przywrócić, natychmiast odwrócę zaklęcie.
Amnezjusz wpatrywał się przez kilka chwil w topniejące ciało, po czym w końcu przytaknął. Elf wcisnął kamień w stopę, ale oderwał ręce, gdy w korytarzu przetoczył się głęboki, huczący ryk.
Nie był on na tyle głośny ani nagły jak grzmot, który poprzedził grad. Raczej narastał stopniowo, zdając się dobywać jednocześnie ze wszystkich bocznych korytarzy.
Duże oczy Jayk wędrowały od jednego korytarza do drugiego, po czym spoczęły na Tessali.
– To ty tworzysz ten dźwięk!
Tylko mocny uścisk Amnezjusza powstrzymał ją przed rzuceniem się na elfa.
– Zostaw go w spokoju. Tessali nie ma z tym nic wspólnego.
Ryk rozległ się ponownie, tym razem nieco głośniej niż poprzednio, po czym zamarł. Jayk przekręciła głowę, by spojrzeć z powrotem w głąb korytarza.
– Zumbii, jeśli nie Tessali wydaje ten dźwięk, to kto?
– Potwór labiryntu, oczywiście. – Dalej trzymając stopę nad mgłą, Amnezjusz gestem nakazał Tessali, aby kontynuował. – Zaczynałem się obawiać, że nie ma tu żadnego.
Tessali wepchnął odłamek cegły głębiej w miękką stopę.
– Sądziłbym, że mądrzej byłoby martwić się, że taki tu jest.
– Pomimo tego, co stwierdziłeś wcześniej, nie bawiłeś się w wiele labiryntów, prawda? – Amnezjusz nie czekał na odpowiedź. – Jeśli jest tu potwór, należy go karmić. A jeśli trzeba go karmić, to musi być jakiś sposób na umieszczenie w labiryncie jedzenia. Czyż nie jest to prawdą?
– Oczywiście.
Amnezjusz podniósł lewą dłoń, całą pokrytą niezgrabną plątaniną złotego włókna.
– Sądzę, że nić prowadzi nas teraz do tego miejsca.
Tessali zmarszczył brwi w zadumie, po czym nagle zbladł.
– Masz na myśli, że to my jesteśmy jedzeniem!
Trassończyk przytaknął, po czym obnażył miecz.
– Sugeruję, żebyś się pospieszył. Z mojego doświadczenia wynika, że potwór rzadko oddala się od bramy zjedzeniem.
ZNAK JEDNEGO
Ponowny ryk przetoczył się przez tysiące korytarzy labiryntu, zagłuszając nawet dźwięk uderzającego w ściany gradu. Podobnie jak wcześniej, dochodził naraz ze wszystkich stron, z lewej, prawej, z przodu i z tyłu. Mroczne niebo trzaskało z furią, a wykładana cegłami droga drżała od jego potęgi. Amnezjusz pochylił się, jakby to mogło pomóc mu przebić wzrokiem gęstą mgłę. Nie widział nic poza kaskadami białego gradu wyparowującymi na rozgrzanym do czerwoności żelazie.
– Ten był głośniejszy – wyszeptał Tessali. By zapobiec rozdzieleniu grupy w grubej mgle, zarówno ona jak i diabelstwo trzymali się uprzęży, w której spoczywała amfora Trassończyka. – Zbliża się.
– Dobrze. – Gotujące się powietrze osłabiło głos Amnezjusza do skrzeku. Za każdym razem, gdy zakręcali za rogiem żelazne mury zdawały się świecić jaśniej. – Musimy znajdować się blisko wyjścia.
Amnezjusz dalej kuśtykał do przodu, na pół podnosząc, na pół ciągnąc kulawą nogę. Pomimo zapewnień Tessali cegła przeszkadzała mu w marszu bardziej niż zamrożony szlam. Trassończyk nie był w stanie stwierdzić, czy ten martwy przedmiot spoczywał na ziemi, a od wielokrotnego podnoszenia ciężaru jego noga płonęła zmęczeniem. Gdy w końcu spotkają potwora, będzie musiał go szybko zabić. Jeśli istota spróbowałaby porwać jednego z jego towarzyszy, nie byłby w stanie ruszyć za nią w pościg.
Zatrzymał się i spojrzał przez ramię.
– Może powinienem ruszyć sam, upolować bestię i ją zabić. Zostawię część nici, abyśmy mogli ponownie się odnaleźć.
– Nie! – powiedzieli jednocześnie Tessali i Jayk.
– Przynajmniej w czymś się zgadzamy, Jayk. – Paląca gorączka spowodowała, że Tessali ledwo dyszał. – Wszyscy mamy większe szansę będąc razem.
– Nie zostawię cię, Zumbii. Ani na chwilę.
– Jak chcecie. Ale trzymajcie się blisko. Jeśli potwór zabierze któreś z was, nie będę w stanie go złapać. – Amnezjusz spojrzał krzywo na Tessali i dodał. – Ta ceglana stopa nieco mnie spowalnia.
– W każdej chwili mogę ją odciąć – odparł elf.
Nie zaszczyciwszy go odpowiedzią, Amnezjusz pokuśtykał dalej. Maszerując, powoli kręcił lewym nadgarstkiem, nawijając nić na rękę, zostawiwszy prawą dla miecza. Już w tej chwili motek stał się na tyle gruby, że Trassończyk nie mógł podrapać się w ucho. Jeśli nie dotrą do wyjścia po następnej lidze, przestanie móc ruszać kończyną.
Ruszyli za nicią w serię krótkich, ostrych zakrętów, po czym znaleźli się w obszarze szerokich korytarzy o czarnych podłogach. Żelazne mury zdawały się tu wyższe niż przedtem, a grad padał mocniej. Przez pomarańczową mgłę Amnezjusz od czasu do czasu dostrzegał ciemne, podobne do okien kwadraty umieszczone wysoko na żelaznym froncie ściany, ale kształty były zawsze zbyt odległe, by zbadać je dokładniej. Od czasu do czasu z jednego z nich wydostawało się coś, co mogło być językiem płomieni. Starał się iść środkiem alei, woląc pozostawić czarne kształty niezbadane – o ile było to możliwe.
Przeszli w tym obszarze może tysiąc kroków, gdy Amnezjusz poczuł, jak coś delikatnie szarpie jego lewą rękę. Pociągnięcie było na tyle delikatne, że wydawało mu się, iż je sobie wyobraził. Wtedy pojawiło się ponownie.
Trassończyk nie rzekł nic, tylko szedł dalej, starając się przekonać siebie, że to wrażenie było rezultatem zmęczenia. Mimo wszystko nawijał nić przez niezliczone godziny, zbierając rosnące obciążenie. Wcześniej czy później ten wysiłek zbierze swoje żniwo. Znowu pociągnięcie. Wśród gradu i mgły trudno było mieć pewność, ale tym razem zdawało mu się, że nić zadrżała.
Amnezjusz poczuł, jak jego serce podchodzi mu do gardła. Od razu domyślił się, że potwór znalazł ich nić, ale nie powiedział nic swoim towarzyszom. Od początku Tessali nie miał nadziei na znalezienie wyjścia z labiryntów i nawet Jayk znacząco ucichła przez ostatnie kilka godzin. Gdyby powiedział im, co się stało, zanim wymyśli sposób na poradzenie sobie z porażką, straciliby wiarę i poddali beznadziei.
– Zumbii, co się dzieje z nicią?
– Co masz na myśli? – Trassończyk w duszy przeklął percepcję Jayk.
– Ja też to widzę! – dodał Tessali. – O, drgnęła.
Amnezjusz kuśtykał do przodu, starając się szybko myśleć.
– Coraz ciężej się ją nawija. – Podniósł dłoń, by pokazać potężną plątaninę, po czym skurczył się, gdy nić naprężyła się i wydała z siebie ostry bzyk. – I od czasu do czasu odbija się od niej kula gradu.
– Zumbii, nie lubię, gdy mnie okłamujesz – ostrzegła Jayk. – Coś ciągnie za nić, tak?
Czując, że ukrywanie prawdy nie zdałoby się na nic, Amnezjusz westchnął i przestał maszerować.
– Tak, ale nie rozpaczajcie. Wciąż możemy odnaleźć wyjście.
– Jak? – spytała Jayk.
– Ja, uch... znamy ogólny kierunek...
– Możemy o to martwić się potem – rzekł autorytatywnie Tessali, zadziwiająco przytomny w obliczu zagłady. – Jeśli coś idzie za tą nicią, to zgaduję, że jest to potwór. Odetnij się i ucieknijmy.
– Odciąć złotą nić? Nigdy! – Amnezjusz był przerażony tchórzostwem elfa. – Zrobimy zasadzkę i odpowiednio się z nim rozprawimy. Ja będę, oczywiście, przynętą. Bestia pójdzie po nitce prosto w moje łapy.
– A wtedy my zaatakujemy ją od tyłu! – wywnioskowała Jayk.
– Jeśli okaże się to konieczne. – Gardło Trassończyka, poranione od oddychania gorącym powietrzem, rozbolało go od tak długiej przemowy. – Po zabiciu Hydry z Trassos sądzę, że poradzę sobie z pojedynczym potworem z labiryntu.
Amnezjusz pokuśtykał do muru i zaczął się wycofywać, pozwalając złotej nici odwijać się z ręki podczas marszu. Jayk i Tessali szli obok niego, wciąż trzymając się uprzęży i oglądając przez ramię, jakby faktycznie spodziewali się nadejścia potwora. Mgła była gęsta jak noc, a grad dalej syczał i ryczał uderzając w ściany labiryntu. Gdy przeszli pod jednym z oknopodobnych kształtów umieszczonych wysoko w ścianie, język żółtego płomienia wystrzelił i trzasnął nad nimi, kąpiąc ich głowy w błyszczącym gorącu i wypełniając powietrze ostrym zapachem popiołu.
Odsunęli się nieco od ściany. Nić dalej drgała w nieregularnych odstępach, a ryk potwora przetaczał się przez labirynt. Był on jeszcze głośniejszy niż przedtem, ale nikt o tym nie wspomniał. Na twarzy Tessali dalej panował wyraz ponurego strachu. Jayk zdawała się być bardziej wściekła niż przestraszona. Trassończyk wyobrażał sobie, że mniej obawiała się śmierci niż uwięzienia w labiryncie i nie zemszczenia się na Komosahlu Trevancie.
Po pewnym czasie dotarli do jednego z bocznych korytarzy. Pomimo iż zdawał się on równie szeroki jak ten, którym podróżowali, Amnezjusz sądził, że nada się na zasadzkę. Posłał swoich towarzyszy dalej, każąc im liczyć każdy krok, aż w końcu przestali się widzieć. Już po pięciu ich sylwetki całkowicie zniknęły w gradzie i mgle.
– Stać! – Musiał krzyczeć, aby usłyszeli go wśród ryku burzy, jeszcze bardziej męcząc swoje spalone gardło. – Czekajcie tam, aż zawołam. Rozumiecie?
Odpowiedź była ledwo słyszalnym skrzekiem, który Amnezjusz uznał za potwierdzenie. Cofnął się pięć kroków w stronę skrzyżowania i zatrzymał się, czekając na przeciwnika. Grad wybijał nierówny rytm na tym, co pozostało z jego zbroi, ale on wątpił, by potwór usłyszał to w tym hałasie. Wsunął miecz do pochwy i schwycił kilka grudek gradu w dłoń, po czym wcisnął je do ust, by zaspokoić pragnienie. Lodowe grudki smakowały paskudnie, ale pozwolił im się rozpuścić i zmusił się do przełknięcia niesmacznej wody. Gdyby walka miała trwać dłużej niż kilka chwil, nie chciał, aby suche gardło przeszkadzało mu w oddychaniu.
Nić dalej naprężała się na jego lewej ręce. Potwór nawijał ją, co sugerowało, że była to istota myśląca. Czy zatrzyma się na rogu, by sprawdzić, czy nie ma tam zasadzki? Amnezjusz schwycił kolejną garść gradu i włożył ją do ust, po czym z powrotem wyciągnął miecz. Jeśli poczuje nagłą zmianę w sile naciągu linki, ruszy – czy raczej powlecze się – do ataku. Przypomniał sobie, aby być ostrożnym. Teraz, gdy jego zbroja została zmiażdżona, jego najwrażliwsze miejsca będą narażone na kontrataki. Priorytetem będzie zniszczenie broni przeciwnika. Następny atak wymierzy w nogę, zarówno po to, aby sprowadzić potwora do swojego poziomu, a także uniemożliwić mu ucieczkę z jednym ze swoich towarzyszy. Trzeci cios będzie śmiertelny.
Amnezjusz w jednej chwili skończył snuć plany, gdy we mgle pojawiła się wysoka, człekokształtna postać. Osłaniając się przed bijącym gradem wybitnie nie wyglądała ona na potwora. Miała potężną głowę, zakończoną raczej płasko, smukłą budowę, wysokie ramiona oraz parę błyszczących, kozich nóg. Trzymała spojrzenie utkwione mocno w ziemi, nawijając jednocześnie złotą nić na drzewiec długiej lancy, najwyraźniej nieświadoma istnienia zasadzki.
Potwór sztuczek i ułudy, stwierdził Amnezjusz. One były najgroźniejsze. Skoczył do przodu, lądując na ceglanej nodze, by przeciwstawić bestii swój opancerzony bok, po czym uderzył lancę w połowie drzewca. Istota wydała z siebie suchy krzyk zdziwienia i nagle podniosła się do góry, unosząc nogi ponad mieczem Trassończyka.
Para twardych jak kamień kopyt uderzyła jedno za drugim w naramienniki Amnezjusza, obalając go, zanim zdążył odwrócić ostrze, by ciąć do góry. Nie mogąc przesunąć ceglanej nogi do tyłu wystarczająco szybko, by złapać równowagę, przewrócił się i upadł na gorejące cegły.
Stwierdził, że patrzy na podbrzusze czegoś, co zdawało się być stojącą na tylnych nogach kozą.
– Bariaur? – sapnął.
„Potwór” opadł przednimi kopytami na cegły i Trassończyk ujrzał, że faktycznie, był to bariaur – i to do tego stary. Jego rogi, ukruszone i bezbarwne, były zakręcone dwa razy. Oczy zamglone, a szara, podobna do mchu broda, pokrywała wszystko od policzków aż po pierś. Wełniana sierść przypominała krzaczastą plątaninę kołtunów i kędziorów i prawie całkowicie zasłaniała znoszone juki położone na jego plecach.
Amnezjusz podniósł miecz, aby się zasłonić, ale nie ruszył się z gorących cegieł.
– Błagam o wybaczenie. W tej mgle pomyliłem cię z potworem z labiryntu.
Spojrzenie bariaura powędrowało do złotej nici nawiniętej na rękę Trassończyka. Stworzenie westchnęło, rozczarowane.
– Tak być nie może. – Jego głos łamał się ze starości. – Nie pozwolę na to.
– Przepraszam za moją pomyłkę. – Trassończyk zebrał się, poruszając się powoli, aby nie wystraszyć starego bariaura. – Ale słyszałeś te ryki? Gdy poczułem jak coś szarpie moją linę...
– Nie! Bądź silny, ty głupcze!
Amnezjusz zamarł w półprzysiadzie.
– Proszę, nie chcę cię skrzywdzić!
– Nie chce skrzywdzić! – Słowa te były czymś pomiędzy parsknięciem a śmiechem. – On musi odejść!
Bariaur uniósł tępy koniec swojej pękniętej lancy. Amnezjusz przygotował miecz i zaczął się zamierzać, ale nie było potrzeby wyprowadzać ciosu. Starzec zamknął swoje workowate powieki i uderzył się drzewcem prosto w czoło.
– On musi odejść!
Amnezjusz, zmieszany, pomyślał, że najlepiej będzie poczekać. Bariaur przez chwilę stał w bezruchu, po czym otworzył swoje zamglone oczy.
– Wciąż tutaj. – Bariaur zamknął oczy i uderzył się.
– Co robisz?
Bariaur ponownie uderzył się w czoło, tym razem nie otwierając oczu.
– Przestań! Zrobisz sobie krzywdę!
Z każdym słowem bariaur ponawiał uderzenia, jednoczenie mrucząc:
– On musi odejść. Musi odejść.
Zdając sobie sprawę, że jego słowa tylko pogarszają sprawę, Amnezjusz schował miecz do pochwy, po czym pokuśtykał do przodu, by powstrzymać szalonego bariaura. Po otrzymaniu niezamierzonego ciosu drzewcem, kiedy istota wznosiła je do kolejnego uderzenia, schwycił je i wydarł z uścisku starca.
– Potrzymam ci to. – Ostatnią rzeczą, jakiej życzył sobie Amnezjusz było to, by bariaur pozbawił się przytomności – przynajmniej dopóki mógł doprowadzić ich do miejsca, w którym znalazł drugi koniec nici. – Bicie się nie spowoduje, że zniknę.
Bariaur zasłonił uszy dłońmi i, nie otwierając oczu, ruszył w stronę bocznego korytarza, gdzie właśnie pojawili się Jayk i Tessali. Oboje mieli w dłoniach sztylety.
– Nie czyńcie mu krzywdy! – ostrzegł Amnezjusz.
Zatrzymali się dwa kroki od bariaura, który dalej zakrywał sobie uszy i miał zamknięte oczy.
– Co tu robicie? – spytał Trassończyk. – Nie wołałem was.
– Słyszeliśmy krzyki. – Jayk gestem dłoni wskazała niebo. – W całym tym hałasie myśleliśmy, że to ty, tak?
– To nie byłem ja. To nasz potwór. – Amnezjusz wskazał na bariaura. – Sądzę, że on jest tym, kogo nazwalibyście bzikiem. Starzec ciągle się bije i powtarza, że muszę odejść.
Tessali uniósł brwi, po czym spojrzał na skurczonego bariaura. Po chwili zacisnął usta i przytaknął ponuro.
Trassończyk wziął złamaną lancę i pokazał im złotą nić owiniętą na drzewcu.
– Jeśli przekonacie go, by pokazał nam, gdzie zaczął to zwijać, to może uda nam się znaleźć wyjście.
Elf przyłożył palec do ust, po czym schował sztylet. Trzej towarzysze patrzyli cicho wśród padającego gradu. W końcu bariaur odsłonił uszy i podniósł wzrok. Gdy ujrzał przed sobą Tessali i Jayk, zaszlochał z rozpaczy i opadł na przednie kolana.
– Silverwind, ty stary głupcze! – krzyknął.
Zaczął ponownie uderzać się w głowę. Amnezjusz ruszył, by go powstrzymać, ale Tessali gestem nakazał mu, żeby się cofnął.
– Prawie już się wydostałeś i znowu straciłeś kontrolę – narzekał Silverwind.
Przebiegł nieprzytomnym spojrzeniem po nieoczekiwanych kompanach, po czym skoczył przed siebie we mgłę. Rozległ się ostry trzask, po czym jego głowa na chwilę pojawiła się na powierzchni i zaraz potem znowu zniknęła. Usłyszeli kolejny trzask, potem jeszcze następny i Trassończyk zdał sobie sprawę, że Silverwind uderza rogami o ziemię. Tak potężne były te uderzenia, że gdy starzec podnosił je, leciały odłamki cegieł. Tessali wciąż jednak nie pozwalał Amnezjuszowi wkroczyć do akcji. W końcu, gdy odłamki zmieniły się w pył, bariaur przestał. Pozostał z głową we mgle i pomimo zapachu przypalonego futra wypełniającego powietrze wokół jego przednich nóg, nie uczynił nic, aby wstać na nogi.
Tessali przycupnął i cierpliwie czekał. Gdy Silverwind w końcu podniósł wzrok, elf dotknął palcami jego piersi.
– Jestem Tessali. – Wskazał na Jayk, a potem Trassończyka. – Moi przyjaciele...
– Nie pozwalaj sobie! – syknęła Jayk. – Nie jestem twoim przyjacielem.
Elf nie zareagował na to wtrącenie, tylko kontynuował:
– Moi... towarzysze to Jayk Wąż oraz Amnezjusz. – Wyciągnął dłoń w stronę bariaura. – Czemu nie wstaniesz? Twoje futro zaczyna się przypalać.
Silverwind spojrzał na swoje kolana i pozwolił, aby elf pomógł mu wstać.
– Mówiłeś, że musimy odejść – stwierdził Tessali. – Czemuż to?
– Ponieważ nie chcę, żebyście tu byli. – Odpowiedź Silverwinda była cicha. – Stoicie mi na drodze.
– Na drodze do czego? – spytał elf.
Bariaur odwrócił się bokiem, przyglądając mu się kątem oka.
– Nie ma ich tu. – Zamknął workowate powieki. – Bądź silny, Silverwind.
– Możesz trzymać oczy zamknięte tak długo, jak chcesz, Silverwindzie. Gdy je otworzysz, wciąż tu będziemy.
Silverwind ponownie zakrył oczy.
Zdając sobie sprawę, że może to zająć trochę więcej czasu, Trassończyk zaczął odwijać nić z ręki na włócznię bariaura. Jeśli chciał uniknąć jej przecinania, nawinięcie na właściwą szpulkę będzie trudnym zadaniem.
Po chwili Tessali sięgnął do jednej z dłoni bariaura i delikatnie ją odciągnął. Silverwind sapnął i wzdrygnął się od dotyku, po czym spojrzał na niego, jakby elf był diabłem z otchłani.
– Widzisz? – rzekł Tessali. – Wciąż tu jesteśmy. Nie możesz sprawić, żebyśmy odeszli.
Z zadziwiającą, jak na bariaura w jego wieku, szybkością, Silverwind opuścił głowę i ubódł Tessali w pierś. Cios powalił elfa, który lądując na ziemi wydał z siebie głośny jęk. Amnezjusz ruszył, by powstrzymać bariaura, ale, ze swoją ceglaną nogą, nie był tak szybki jak Jayk. Zanim Trassończyk zrobił drugi krok, diabelstwo znalazła się obok Silverwinda, pchając sztylet w kierunku jego gardła.
– Jayk, nie!
Diabelstwo zatrzymała się. Jej ręka była na wpół wyprostowana, a czubek noża dotykał grubej aorty. Kły wystawały, a źrenice wyglądały jak diamenty. Silverwind stał bez ruchu jak pomnik, utkwiwszy swoje zdziwione spojrzenie w czubku jej głowy.
– Ale on nas zaatakował, Zumbii! – narzekała Jayk.
Amnezjusz wiedział, że nie ma sensu odwoływać się do współczucia. Podniósł czubek lancy, pokazując nić, którą bariaur zebrał.
– Nie wiemy, gdzie Silverwind to zaczął. Jeśli pomożesz mu w przejściu do następnego stadium, to w jaki sposób odnajdziemy wyjście? Jak zemścisz się na Trevancie?
Jayk przewróciła oczami.
– Nie potrzebujesz mi kadzić, Zumbii. Jeśli mówisz nie ciąć, to nie tnę.
– Więc bądź tak dobra i cofnij się. – Tessali wstał, pocierając żebra, ale poza tym nie wyglądał specjalnie źle.
– Jestem pewien, że Silverwind zdaje sobie teraz sprawę, że nie pozbędzie się nas atakując.
Jayk zignorowała go i nie odstąpiła, zanim Amnezjusz nie przytaknął. Gdy odsunęła nóż od gardła bariaura, ten zamknął oczy i smutno potrząsnął głową.
– Byłeś tak blisko. Tak blisko.
– Tak blisko czego? – spytał Tessali. – Powiedz mi, Silverwindzie.
Bariaur otworzył oczy i spojrzał na niego. Przeniósł wzrok dalej na Jayk, po czym odwrócił się do Amnezjusza.
– Czemu musiałeś ich sobie wyobrazić, stary głupcze? Tak blisko byłeś ucieczki. Miałeś złotą nić. Wkrótce dotarłbyś do wyjścia.
– Wspaniale – jęknęła Jayk. – Znakowiec.
– Znakowiec? – spytał jak echo Amnezjusz.
– Znak Jednego. – Tessali potarł brodę, dalej skupiając się na Silverwindzie. – Uważają się za centrum wieloświata i twierdzą, że tworzą wszystko, co się w nim znajduje mocą swego umysłu. Wygląda na to, że izolacja Silverwinda przekonała go, że jest on jedyną rzeczywistą istotą w labiryncie – albo nawet w całym wieloświecie.
Silverwind wyrwał Amnezjuszowi z dłoni czubek złamanej lancy, po czym odwrócił się i zaczął odchodzić. Tessali potrząsnął mocno głową, po czym wskazał na rękę bariaura i zakrzywił palce, jakby coś chwytał. Trassończyk przytaknął, po czym złapał starca za ramiona.
– Silverwind, powinieneś to wiedzieć – stwierdził Tessali. – Nie możesz odejść od tworów twojego umysłu nie bardziej niż od tego wyobrażonego gradu. Jeśli chcesz się nas pozbyć, musisz najpierw się z nami ułożyć. Ramiona bariaura opadły.
– Sądzę, że muszę. – Odwrócił się w ich stronę. – Dobrze. Powiedzcie mi jeszcze raz swoje imiona.
Elf uśmiechnął się.
– Będziesz zadowolony ze swojej decyzji. Mów do mnie Tessali.
Okrutny ryk przetoczył się przez labirynt, tak głęboki i głośny, że cegły pod stopami Trassończyka zadrżały. Pomarańczowa mgła zawirowała, jakby pobudzona wiatrem, którego nie czuli i wydawało się, jakby przez chwilę nawet grad zatrzymał się.
– Myślałam, że to on jest potworem – narzekała Jayk.
– Ja... Jestem. – Dłonie Silverwinda trzęsły się, a jego krzaczaste brwi były uniesione ze strachu. – To, co słyszycie, to moja ciemna strona.
– Zatem powiedz jej, by się...
Rozkaz Jayk ucichł nagle, gdy potężna szara łapa wynurzyła się z gradu i zakryła jej twarz. Trassończyk dostrzegł za diabelstwem niewyraźny kontur potężnej, niedźwiedziej sylwetki, po czym niespodziewany napastnik odciągnął ją i zniknął wśród burzy.
– Jayk!
Amnezjusz schwycił złamaną lancę Silverwinda i rzucił ją za znikającym potworem, po czym sięgnął po miecz i pokuśtykał za nim tak szybko jak tylko mógł. Tessali przemknął obok, a po chwili rozległ się jego przerażający krzyk. Szara sylwetka elfa uniosła się wysoko w powietrze i opadła na ziemię, uderzając z cichym trzaskiem. Zaledwie półtora kroku dalej Trassończyk ujrzał potwora ponownie.
Bestia była o wiele większa od niedźwiedzia, miała wysoką, szpiczastą głowę, płaską twarz i okrągłą szczękę, z której wystawały szerokie, ostro zakończone zęby. Długie płaty lodowo-szarego futra zwisały z całego ciała, nadając mu dziwny kształt i czyniąc trudniejszym odróżnienie go od padającego gradu. Nogi Jayk, dziko wierzgające, wystawały spod wyjątkowo dużego kawałka futra. To wszystko, co ujrzał, zanim potwór nie zniknął wśród burzy.
Amnezjusz usłyszał jęki leżącego na ziemi Tessali i ledwo udało mu się podnieść na czas ceglaną nogę, by go nie rozdeptać. Zauważył, że złota nić nie odwija się, tylko prowadzi w dół. Lanca Silverwinda nie wbiła się w potwora. Nie mógł w żaden sposób śledzić go, a sądząc po szybkości, z jaką zniknął, szansa na jego wyprzedzenie była jeszcze mniejsza.
Z boku rozległ się stukot kopyt, po czym Silverwind przegalopował obok. Stary bariaur opuścił głowę i zniknął we mgle.
Po chwili rozległo się głuche... prask! – ogłuszający ryk i stłumiony trzask. Silverwind krzyknął, potem Jayk ryknęła z wściekłości. Amnezjusz podszedł trzy kroki do przodu i ujrzał przed sobą plecy podnoszącego się z ziemi potwora, jakby ten starał się wstać na czworaki. Nie dostrzegł ani bariaura ani diabelstwa, dopóki bestia nie zagrzmiała i nie podniosła ręki.
Jayk trzymała się nadgarstka, a jej twarz była zatopiona głęboko w splątanym futrze. Potwór ryknął przeciągliwie, po czym machnął dłonią w kierunku ściany. Gdy włochata ręka dotarła do końca łuku, diabelstwo zdawało się jeszcze przez chwilę trzymać, po czym oderwała się i uderzyła w gorący żelazny mur.
Amnezjusz dotarł do potwora i ciął go mieczem w rękę, którą ten przed chwilą wyrzucił Jayk. Tak twarde było jego ciało, że nawet gwiezdne ostrze z ledwością przecięło mięśnie. Gdyby cios nie wylądował dokładnie na stawie, kończyna by ocalała. Jednakże uderzenie, jak zwykle doskonale celne, odrąbało potężne ramię.
Z rany nie wypłynęły gejzery czerwonej krwi. Istota nie ryknęła z wściekłości ani nie padła w szoku. Zamiast tego, z miejsca po odciętej kończynie zaczęła wyciekać substancja podobna do czarnej posoki, a potwór odwrócił się, by spojrzeć na atakującego. Trassończyk podniósł miecz i ujrzał pędzącą w jego kierunku szarą smugę. Odwrócił się do ciosu, osłaniając się ramieniem.
Uderzenie wylądowało dokładnie na jego naramienniku, wbijając Amnezjusza w biodro potwora z taką siłą, że gdyby nie przyjął go na boski brąz, z pewnością by zginął. Trassończyk tylko jęknął, po czym stwierdzając, że znajduje się koło bestii, ciął go w odsłonięte podbrzusze.
Ponownie jego gwiezdny miecz wbił się głęboko, jednak nie na tyle, by przeciąć ogromną istotę na pół. Bestia uderzyła pięścią wielkości kamienia w naramiennik Trassończyka bez widocznego efektu.
Starał się dokuśtykać i zaatakować ponownie, ale ujrzał, że znajduje się przy boku potwora. Spróbował wyciągnąć swój miecz i stwierdził, że ten tkwi w jego brzuchu, w ociekającej posoką ranie.
Istota rozwarła pięści, ukazując na końcu każdego palca długi żółty pazur. Gdyby Amnezjusz nie patrzył już wiele razy śmierci w twarz – a czasem nawet bliżej niż teraz – mógłby wpaść w panikę lub rozpaczać. Ale wiedział doskonale, że zbawienie często przychodzi w ostatniej chwili, gdy okrutny wróg, wyczuwając zwycięstwo, staje się nieostrożny i zbyt szybko rusza, by zabić.
Gdy potwór sięgnął po niego, Trassończyk zmienił chwyt i popchnął jelce miecza do przodu. Ostrze obróciło się na brzegu rany, wbijając czubek głęboko w trzewia potwora.
Amnezjusz nie słyszał ryku – poczuł go w drgającym mieczu. Schwycił rękojeść z całej siły, po czym skulił się pomiędzy naramiennikami i starał się nie krzyczeć, gdy pazury bestii zamknęły się wokół jego brzucha.
Z dźwiękiem podobnym temu, jaki wydaje darte płótno, potwór oderwał Trassończyka od swego biodra. Amnezjusz poczuł, jak jego miecz wyślizguje mu się z dłoni i podwoił wysiłki, by utrzymać rękojeść. Przez chwilę zdawało się, że mu się nie uda, po czym z długim, oślizgłym cmoknięciem ostrze wyszło z ciała.
Amnezjusz stwierdził, że żegluje tyłem przez grad i niezależnie od tego, czy uderzy w ziemię, czy w mur, amfora uderzy pierwsza. Wyrzucił nogi nad głowę, wykonując w powietrzu pół salta, po czym uderzył twarzą w gorącą żelazną ścianę. Rozdzierający ból przyszedł na chwilę przed bolesną agonią, a potem Trassończyk opadł głową na ziemię.
Skulił się przed lądowaniem i w ten sposób udało mu się obrócić na bok i powstrzymać przed wylądowaniem całym ciężarem na amforze. Mimo tego usłyszał cichy zgrzyt dwóch połówek zmiażdżonej szyjki trących o siebie nawzajem. Nie wiedział, czy bardziej boli go skóra od krótkiego zetknięcia z rozżarzonym żelazem, czy też kości od upadku, ale nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać.
Wstał na nogi, po czym odwrócił się w kierunku środka korytarza i ujrzał truchtającego do niego Silverwinda. Bariaur trzymał w ramionach jęczącego Tessali. Płaszcz elfa był porwany i zakrwawiony. Pomimo iż jedno kolano miał wygięte pod niemożliwym kątem, a jego oczy były zamglone od bólu, pozostawał przytomny.
– Na moje imię, jak się cieszę, że sobie ciebie wyobraziłem! – oznajmił Silverwind, stając obok Trassończyka. – Mimo to wolałbym, żebyś nie pojawił się na drugim końcu złotej nici.
– Mojej złotej nici. – Amnezjusz obszedł bariaura, bezskutecznie wypatrując wśród burzy potwora labiryntu. – Co się stało z bestią?
– Wyobraziłem sobie, że jej nie ma – wyszczerzył się dumnie Silverwind.
– Podejrzewam, że będzie nieco trudniejsza do zniszczenia. – Trassończyk przebiegł spojrzeniem wzdłuż muru w poszukiwaniu Jayk. – Czy widziałeś, co się stało z diabelstwem?
– Zumbii, tu jestem.
Amnezjusz obrócił się i ujrzał jak całkiem niedaleko Jayk wynurza się z mgły, trzymając się obiema dłońmi za skronie. Jej źrenice były okrągłe, a kły ukryte. Ciemna cera diabelstwa utrudniała poszukiwanie zranień, ale poza zmarszczonym czołem nie ujrzał żadnych zewnętrznych obrażeń.
– Czy nic ci nie jest, Jayk? – spytał.
– Moja głowa, boli jakby była stłuczonym jajkiem.
– Ale czy możesz biec? – dodał Silverwind.
– Myślałam, że przechodzę do Jednej Śmierci – odparła Jayk. – Ale nie mam aż tyle szczęścia. Mogę biec, o ile zrobię to delikatnie.
– A zatem sugeruję, żebyśmy udali się w dalszą drogę. – Bariaur wskazał głową skrzyżowanie. – Obawiam się, że nie mam zbyt dużej kontroli nad moją ciemną stroną. Ma ona sposób na dochodzenie siłą swoich praw w najgorszych możliwych momentach.
WIATRY POPIOŁÓW
Nawijając nić na nadgarstek podczas kulawego marszu, Amnezjusz podążył za Silverwindem w stronę skrzyżowania, gdzie spotkali się zaledwie kilka minut temu. Pomimo możliwości, że potwór, ranny i wściekły, może ich ścigać, Trassończyk nie miał zamiaru pozostawienia luźnego jej końca leżącego w mglistym labiryncie. Jako jedna z niewielu rzeczy łączących go z jego przeszłością, nić była zbyt cenna, by traktować ją tak nieostrożnie.
Po wrzawie bitwy, łomot gradu zdawał się być cichy. Ból w jego kościach powoli mijał, ale poparzona klatka piersiowa wciąż paliła w miejscach, gdzie zetknęła się z gorącym murem. Powietrze zdawało się być jeszcze gorętsze. Żadna ilość grudek gradu o paskudnym smaku nie mogła zaspokoić jego pragnienia, a jego wysuszone gardło chciało spuchnąć i zatkać się. W duchu pomodlił się do Hermesa, błagając boga podróży, by pomógł staremu bariaurowi szybko odtworzyć swe kroki. Jeśli wkrótce nie uciekną z labiryntu, Trassończyk umrze z pragnienia.
Obok niego szła Jayk. Palce trzymała przyciśnięte do skroni, jakby starając się powstrzymać swój mózg od obijania się w środku czaszki i zdawała się być trochę nieprzytomna. Trassończyk wolałby się zatrzymać i pozwolić diabelstwu pozbierać rozrzucone myśli, ale dopóki nie znajdą bezpiecznego miejsca, w którym będą mogli odpocząć, nie wchodziło to w rachubę. Była przynajmniej w lepszym stanie niż Tessali, którego jęki od czasu do czasu były głośniejsze nawet od gradu.
Gdy dotarli do skrzyżowania, kąt, pod którym złota nić ginęła we mgle, stopniowo się zwiększał. Wkrótce wskazywał dokładnie w dół i Trassończyk zdał sobie sprawę, że stoi prawie na drugim końcu.
– Silverwind, poczekaj chwilę. – Zatrzymał się i pochylił, by podnieść lancę, wokół której bariaur owinął swój koniec nici. – Nie chcę cię zgubić w tej burzy.
– Dopóki się z wami nie ułożyłem, nie sądzę, aby to było możliwe. – Silverwind odwrócił się, by spojrzeć, co robi Amnezjusz. – Ale naprawdę musimy... och!
Bariaur spojrzał w głąb korytarza, po czym jego pokryta zmarszczkami twarz przybrała wyraz samooskarżenia.
– Nie, ty stary głupcze! Nie trać teraz kontroli!
Nie podnosząc się, Trassończyk obrócił się na dobrej stopie. Przez zasłonę gradu ujrzał niewyraźny kontur, ledwo widzialny, wynurzający się z mgły. Kamuflaż istoty był tak dobry, że Amnezjusz mógł stwierdzić, że potwór stoi do nich tyłem tylko po brakującej ręce.
– Zumbii, czemu Silverwind odchodzi? – Głos Jayk był niski i pełen zdziwienia. Bariaur uciekał. – Powiedziałeś mu, żeby zaczekał. Pocałuję się z nim, tak?
– Nie! Dobrze czyni. Chcę, żebyś z nim poszła. – Trassończyk popchnął ją w stronę bariaura. – Ale trzymaj swoje usta z dala od niego.
Jayk westchnęła, po czym jęknęła, ruszając za Silverwindem.
Skupiając swój wzrok na potworze, Amnezjusz przycupnął na piętach i przesunął dłonią po ukrytych we mgle cegłach. Gdy nie znalazł złamanej lancy, schwycił nić i zaczął ciągnąć. Bestia powoli odwróciła się w jego stronę, trzymając odciętą rękę w zdrowej dłoni. Przycisnęła koniec kończyny do miejsca, w którym kiedyś się znajdował i ostrożnie go tam przytrzymała.
Trassończyk zerknął za siebie i ujrzał, jak Jayk znika za Silverwindem wśród burzy. Pociągnął mocno za nić i poczuł, jak wibruje, gdy motek toczył się po cegłach, ale samej lancy nie znalazł.
Potwór z labiryntu odsunął dłoń od odciętej ręki. Pomimo iż kończyna zwisała, to jednak nie odpadła.
– Na Zeusa, naprawdę ciężko będzie cię zabić. – Nawet tak cichy szept sprawił, że suche gardło zaczęło go palić.
Bestia spojrzała w kierunku Silverwinda i zaczęła sunąć przed siebie. Amnezjusz po raz ostatni przesunął po cegłach i nic nie znalazł. Wstał i pokuśtykał kawałek, wyciągając miecz i ostrożnie oglądając się przez ramię.
Potwór nie wyrażał chęci, by dopaść go jakoś specjalnie szybko. Podobnie jak on sam, stwierdził zapewne, że tę bitwę wygra cierpliwość i przewidywanie, a nie brutalna siła czy cichość. Będzie podążał za swoimi ofiarami w pewnej odległości, gotów zaatakować w momencie nieuwagi, albo gdy padną z pragnienia.
Trassończyk dotarł do skrzyżowania, gdzie odnalazł czekającego Silverwinda. Bariaur trzymał w ramionach zmarnowanego Tessali, a Jayk stała obok niego.
– Nie widzę potwora. – Bariaur odetchnął głębiej, niż pozwalała na to sytuacja.
Amnezjusz odwrócił się i ujrzał, że bestia zniknęła za zasłoną gradu.
– On tam jest, bądź tego pewien. Nie możesz sobie wyobrazić, że go nie ma.
– Oczywiście, że mogę. – Silverwind obrócił się i obrzucił go krzywym spojrzeniem, czym wydobył jęk z ust trzymanego elfa.
Teraz, kiedy Amnezjusz był bliżej, dostrzegł, że cios zadany przez potwora otworzył w boku Tessali kilka ran, miejscami odsłaniając żebra.
– Jak się miewa Tessali?
– Potrzebuje mojej niepodzielnej uwagi jeśli ma nie zniknąć. Pomyślę o nim, gdy tylko znajdziemy osłonięte miejsce, by się zatrzymać.
– Ruszajmy zatem. – Amnezjusz odwrócił się w stronę, z której przyszedł Silverwind tylko po to, by stwierdzić, że bariaur stoi zwrócony w przeciwną stronę. – Co robisz? Pokaż mi, gdzie znalazłeś nić.
Bariaur potrząsnął głową.
– Ruszałem w przeciwnym kierunku.
– To nie ma znaczenia. – To mówiąc okręcił się na ceglanej pięcie, ostrożnie wypatrując potwora labiryntu. – Wyjście leży tam, gdzie po raz pierwszy znalazłeś nić.
– To niedorzeczne! Czemuż miałbym wyobrażać sobie złotą nić prowadzącą od wejścia?
Amnezjusz zmarszczył czoło, niepewny tego, co ma odpowiedzieć. Tessali zdawał się odnosić największe sukcesy udając, że akceptuje logikę bariaura, ale on nie miał wprawy w tego typu zagrywkach.
– Nie wiem, czemu miałbyś coś takiego robić. Ale gdy ja pojawiłem się w labiryncie, miałem motek ze sobą. – Wydawało mu się, że za plecami Silverwinda ujrzał przemykającą postać. Zrobił krok w tamtym kierunku, ale nic nie ujrzał. Podniósł rękę z owiniętą na niej nicią. – Jest on teraz w tej plątaninie. Gdybyśmy mieli czas, pokazałbym ci go.
Jayk zmrużyła oczy, patrząc na Amnezjusza, jakby miała problemy z dostrzeżeniem go.
– Mosze jeszteś jego drogą... – mówiła wolno i niewyraźnie. – Jego drogą na szewnątsz.
W oczach Silverwinda nagle zapłonęły ogniki zrozumienia.
– Tak, oczywiście. Ty jesteś moją drogą do wyjścia. Czemuż tego nie dostrzegłem wcześniej?
– Musisz pokazać mi, gdzie znalazłeś nić. – Głos Amnezjusza był niewiele głośniejszy od grobowego skrzypienia. Cała ta rozmowa sprawiła, że jego gardło było zdarte jak otarte kolano. – Wyjście tam jest, nawet jeśli go nie zauważyłeś.
– Jak mogłem, skoro wtedy jeszcze cię nie odnalazłem?
Mówiąc to, Silverwind zatańczył dookoła i ruszył stępa w głąb korytarza. Pomimo iż dla niego było to wystarczająco wolne tempo, to zarówno Jayk, jaki Amnezjusz z ledwością dotrzymywali mu kroku. Trassończyk kuśtykał nieco za nim, w jednej ręce trzymając miecz, drugą ciągnąc nić. Robił co w jego mocy, by być czujnym, ale za każdym razem, gdy oglądał się przez ramię, zwalniał kroku. Jego gardło z każdym oddechem stawało się mniejsze, a noga podnosząca ceglaną stopę zaczęła pulsować tępym, głębokim bólem.
Jayk szło lepiej niż jemu. Biegła obok bariaura stałym, płynnym krokiem. Często narzekała na bolącą głowę, a także na ciągłe wstrząsy, zwiększające jej ból. Po pewnym czasie przestała pomagać sobie w biegu rękami i przycisnęła palce do skroni. Niedługo potem zaczęła się potykać.
Ich przewodnik wciąż jednak biegł naprzeciw burzy. Amnezjusz nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób Silverwind przemierzał wszystkie zakręty z taką pewnością. Z trudnością dostrzegał jego zakrzywione rogi, a tymczasem starzec biegł przez grad i mgłę, jakby widział przed sobą co najmniej na sto kroków. Skręcał nagle w głąb szerokiego korytarza ukrytego za zasłoną szarego gradu, po czym zmierzał w stronę żelaznej ściany tylko po to, by skręcić w ukrytą odnogę i zapuścić się w sieć wąskich, wijących się przesmyków. Nigdy nie znaleźli się w ślepym zaułku, ani, na tyle, na ile Amnezjusz mógł to stwierdzić, nie wrócili na drogę, którą już przemierzali.
Złota nić zwisająca z nadgarstka Trassończyka zawsze była napięta, ale nieważne jak bardzo ich trasa się wiła, nigdy o nic nie zahaczyła. Amnezjusz pomyślał, że oznacza to, iż ciągnie za sobą złamaną lancę, aczkolwiek mogły być też inne wyjaśnienia tego faktu. Nić była, na przykład, w oczywisty sposób magiczna, co również mogło zapobiegać plątaniu.
W końcu stało się nieuniknione: Jayk potknęła się i zniknęła we mgle. Rozległ się też jęk i dwa uderzenia, po czym zaczęła krzyczeć. Silverwind zatrzymał się i odwrócił, a Amnezjusz przyklęknął obok niej.
– Jayk, cicho! – Trassończyk obawiał się, że jej krzyk przyciągnie potwora labiryntu. – Jestem tu.
– Zumbii! Plamy, zbyt wiele ich przed oczami!
Amnezjusz postawił diabelstwo na nogi. Jej czarne oczy dalej były wpatrzone w dal i szkliste, nawet gdy dotknął ich palcami.
– Straciła wzrok – rzekł Silverwind. – Mogę ją ponieść. Połóż mi ją na grzbiecie.
Trassończyk nie ruszył się, by zrobić to, czego żądał bariaur.
– Jej ból głowy się pogarsza.
– Oczywiście, uderzyła się w czaszkę – dodał Silverwind. – Ale nie mogę nic z nią zrobić tutaj. Gdy dotrzemy do spokojnego miejsca, zajmę się tym.
Jayk schwyciła Amnezjusza za ramię i przytaknęła.
– Mam na tyle siły, by trzymać się jego bioder, Zumbii. Wpadłam w panikę, bo poczułam się zagubiona. Tak długo jak wiem, że nie zostawisz mnie w tym miejscu, wszystko będzie w porządku.
– Nigdy! Obiecuję, Jayk.
Diabelstwo zdobyła się na słaby uśmiech.
– Zatem się nie martwię.
Trassończyk pomógł jej wsiąść na grzbiet Silverwinda i mała kompania ruszyła dalej. Amnezjusz kuśtykał obok bariaura, często oglądając się przez ramię i oczekując, że ich przewodnik za chwilę doprowadzi ich do jakiejś kryjówki. On jednak dalej szedł stępa, lawirując po korytarzach i skrzyżowaniach bez cienia wątpliwości.
Amnezjusz, po pewnym czasie, który dla niego zdawał się być wiecznością, nie mógł już wytrzymać dłużej. Opuchnięte gardło sprawiało wrażenie, że zaraz buchnie płomieniami, nawet jego sprawna noga drżała ze zmęczenia, a tę ceglaną mógł tylko za sobą ciągnąć.
– Silverwind, stój! – zaskrzeczał, bardziej jak slaad niż jak człowiek. – Nie mogę... tak szybko.
Bariaur nie zwolnił.
– Jeszcze tylko kawałek. Już prawie widzę to skrzyżowanie.
Trassończyk potknął się i upadł. Przez chwilę pozwolił sobie wierzyć, że był zbyt zmęczony, aby wstać – i wtedy poczuł szarpanie złotej nici i pomyślał o potworze. Jeśli za nimi szedł, teraz nadszedł dla niego doskonały czas do ataku. Wziął w płuca głęboki, ognisty oddech i, okrutnie jęknąwszy, podniósł się na nogi.
Silverwind stał kilka kroków dalej, niecierpliwie czekając. Amnezjusz odwrócił się od niego, na pół oczekując ujrzeć szarżującego na nich potwora.
Nie było nic, tylko grad.
Bariaur podszedł do niego. Jayk siedziała, opierając się na jego grzbiecie, z zamkniętymi oczami i twarzą całkowicie nieprzeniknioną. Tylko jej ręce, wciąż zaciśnięte na biodrach Silverwinda, sugerowały, że wciąż jest przytomna. Nie było natomiast wątpliwości, co do stanu Tessali. Wylewający się ciągłe z jego ust lament spowodował, Że Amnezjuszowi ciarki przeszły po plecach.
Silverwind niezadowolony potrząsnął głową jednocześnie na niego spoglądając.
– Czemu zawsze mi się to zdarza? Prawie mam w umyśle to skrzyżowanie i znowu tracę koncentrację.
– Zbyt...zmęczony – zaskrzeczał Amnezjusz. – Boję...się o... potwora.
Bariaur spojrzał w burzę, po czym parsknął i potrząsnął głową.
– Nie zaczynaj znowu go sobie wyobrażać. – Mówił do siebie, nie do Trassończyka. – On już odszedł.
– Przes... tań! – Cierpliwość Amnezjusza była podobnie wyczerpana, jak jego ciało. – Nie wyobrażasz sobie tego! To się naprawdę przytrafia tobie – nam!
Krzaczaste brwi Silverwinda zmarszczyły się.
– Oczywiście, że to się dzieje naprawdę. To się naprawdę dzieje, ponieważ naprawdę sobie to wyobrażam.
– Nie! Czy czujesz to? – Amnezjusz uderzył bariaura płazem w nogę. – Ja to zrobiłem – nie twoja wyobraźnia.
Oczy Silverwinda zaszły mgłą.
– Znowu mi się to przytrafia! – Opuścił Tessali we mgłę, co spowodowało, że elf krzyknął z bólu, po czym zaczął bić się w głowę. – Czemu nie potrafię kontrolować swoich myśli?
– Ponieważ nie jesteśmy twoimi myślami!
Amnezjusz schował miecz do pochwy, po czym pomógł Tessali wstać. Silverwind dalej bił się po głowie.
Tessali nachylił się do ucha Trassończyka.
– Nie... utrudniaj... sprawy. – Elf krzywił się z każdym słowem. – Musisz... zaakceptować... to, co on... mówi.
Amnezjuszowi opadła szczęka.
– Wierzysz, że jesteśmy wytworami jego wyobraźni?
Oczy elfa stężały.
– Jego złudz... ach... teoria... jest równie sensowna... jak wszystkie. Jeśli... wydostanie nas... przyjmę... wszystko.
Amnezjusz wywrócił oczami i spojrzał z powrotem w głąb korytarza. Gdy nie ujrzał czającej się wśród gradu pokrytej futrem postaci, wzruszył ramionami i wrócił do Silverwinda. Ujrzał, jak Jayk powoli zsuwa się z jego grzbietu. Diabelstwo spadła na ziemię z głuchym tąpnięciem, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
– Jayk?
Nie było odpowiedzi. Amnezjusz posadził Tessali na grzbiecie Silverwinda, po czym pochylił się i, raczej niezręcznie, podniósł Jayk. Oddech diabelstwa zwolnił i stał się płytszy. Nie było oznak świeżej rany, ale ciemne włosy z tyłu głowy kleiły się od zeschłej krwi.
Amnezjusz podszedł bliżej do bariaura, który wciąż bił się po głowie.
– Jak sobie życzysz, Silverwindzie.
Bariaur przestał.
– Co?
– Nie rób trudności. Odzyskałeś kontrolę nad swoim umysłem. – Przekazał mu Jayk. – Teraz uczyń to, o czym myślisz. Obawiam się, że Jayk może niedługo odejść.
Silverwind westchnął i sięgnął w jej stronę. Jednakże zamiast wziąć ją w ramiona, podniósł jej powieki. Nawet Trassończyk widział, że była w kiepskim stanie. Jej źrenice były malutkimi plamkami, jedna kwadratowa, druga trójkątna. Okrzyk zaskoczenia wymknął się bariaurowi z ust, po czym sięgnął do tylnej części głowy Jayk i zaczął coś do siebie mruczeć, przesuwając palcami po zaplamionych krwią włosach.
– Jak ona się czuje? – spytał Amnezjusz, jeszcze bardziej szorstko. – Co się jej stało?
Silverwind dalej mruczał i nie odpowiedział.
Tessali, spoglądający mu przez ramię, wyszeptał:
– Pęknięta czaszka... jeśli Silverwind jej nie ocali... ja mógłbym... ale potrzebuję... spokoju. Postaraj... się nie... – Elf zmarszczył brwi, a jego wzrok przesunął się ponad ramieniem Amnezjusza.
Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Trassończyk wcisnął Jayk w ręce bariaura. Wyciągając miecz z pochwy obrócił się i ujrzał tylko szary grad.
– Gdzie ona jest, Tessali?
– Za tobą... teraz – westchnął elf. – Ale nie bój się... widziałem jak coś powiewa... to czarna... wstążka.
– Wstążka? – Amnezjusz obrócił głowę i ujrzał czarną materię powiewającą na wietrze. – Co ona tam robi?
– Wychodzi... z amfory – odpowiedział Tessali. – Szyjka...
– Jest pęknięta. Wiem. – Amnezjusz podszedł do Silverwinda, po czym odwrócił się, by Tessali miał do niej łatwy dostęp. – Włóż ją z powrotem. Boję się tego, co mogłoby się stać, gdyby ta wstążka się wydostała.
– Czemu? – elf jęknął z bólu, po czym Trassończyk poczuł, jak naciska na amforę. – Wygląda jak... zwykły len.
– Czymkolwiek by to nie było, jest to... – słowa utknęły Amnezjuszowi w bolącym gardle. Musiał przerwać, by napłynęło do niego wystarczająco dużo śliny, po czym kontynuował. – Jest to dar Posejdona dla Pani Bólu. Wątpię, żeby było w nim coś zwykłego.
– Na moje krzywe rogi! – Silverwind bez ostrzeżenia zaczął odchodzić. – Jak słaby stał się mój umysł!
Amnezjusz ujrzał pokrytą futrem postać brnącą przez grad, ciągnącą złotą nić i zwijającą ją w potężną kulę.
– Przetnij nić! – Rozkaz Tessali nadszedł, gdy Silverwind zaczął uciekać.
– Prędzej przetnę ciebie! – Amnezjusz pokuśtykał za swoimi towarzyszami, zastanawiając się dlaczego, stanąwszy wcześniej z potworem do walki Silverwind nagle zdecydował się go opuścić. – Ta nić jest magiczna.
– Martwi nie mają pożytku z magii!
Silverwind i reszta znikali już w gradzie. Amnezjusz obejrzał się i ujrzał podążającego za nim w bezpiecznej odległości potwora. Nawijał on nić używając obu rąk z tą samą łatwością. Trassończyk nie ujrzał ani śladu słabości, czy nawet zesztywnienia w uprzednio odciętej kończynie. Ku jego rozczarowaniu, jedyną oznaką zranienia była ostrożność. Bestia śledziła go na skraju widoczności, możliwa do zauważenia tylko dlatego, że trzymana w dłoniach nić świeciła złotym blaskiem.
Gdy Amnezjusz obrócił się, by ponownie spojrzeć do przodu, uderzył głową w pękate juki Silverwinda.
– Tędy.
Bariaur potruchtał za występ w żelaznym murze, prowadząc go do miejsca, w którym korytarze były wąskie i kręte, a na każdym zakręcie rozgałęziały się. Gardło Amnezjusza wyschło tak, że zdawało się sklejać pomiędzy oddechami. W wąskich przejściach grad odbijał się echem od ścian głośniej niż poprzednio, ale najwyraźniej mniej lodu przedostawało się na dno wąskich przesmyków. Sztorm przycichł do poziomu zwykłej burzy. Widoczność zwiększyła się na mniej więcej odległość lotu strzały i Trassończyk ujrzał, że w ścianach, zarówno nisko, jak i wysoko, znajdują się takie same okna jak te, które zauważył w szerszych częściach labiryntu.
Kilka razy gejzery ognia wytryskiwały z jednego z ciemnych otworów, wypełniając wąski korytarz wirującymi kulami ognia. Silverwind zdawał się posiadać szósty zmysł, gdyż zawsze udawało mu się zatrzymać albo ruszyć do przodu tak, aby jego towarzysze uniknęli przypalenia. Mając nadzieję, że odkryje jego sekret, Amnezjusz często próbował zajrzeć w głąb czarnych otworów. Nigdy nie ujrzał nic poza barierą ciemności.
Potwór został daleko z tyłu, pozostając na skraju widoczności, często kompletnie znikając, gdy Amnezjusz i jego towarzysze skręcali za róg. Gdy jednak zwalniali choćby trochę kroku, bestia poganiała ich, rycząc tak, że aż trzęsły się ściany i zmuszając ich do szybkiego biegu. Trassończyk wiedział, że chciała ich zmęczyć i udawało jej się to. Jego język był tak spuchnięty, że on sam z trudnością łapał oddech. Dawno już wypocił z siebie resztki wody. Teraz jego krew stawała się gęsta i kleista, a serce musiało pompować jak miech kowalski, by zmusić ją do krążenia w żyłach.
Amnezjusz zaczekał, aż skręcą za kolejny róg, po czym schwycił Silverwinda za ogon. Bariaur obrócił się, a w oczach błyszczały ogniki irytacji.
– Co znowu?
Trassończyk próbował odpowiedzieć, ale jego język był zbyt spuchnięty, by wytworzyć słowa – albo pozwolić przejść powietrzu, które nadałyby im dźwięk. Udało mu się tylko wydobyć bulgoczące westchnienie, po czym wskazał na swój miecz i na korytarz, z którego przyszli.
– Nie, to się nie uda. – Silverwind rezolutnie potrząsnął głową. – Zabicie mrocznej strony jest niemo źli we. Ona zawsze wraca silniejsza niż przedtem.
Trassończyk chciał odwarknąć, że nie mają wyboru, ale udało mu się wydobyć zaledwie wściekły skrzek. Silverwind obejrzał go od góry do dołu.
– Cóż, nie mogę nieść jeszcze i ciebie. Nie z tym, co już mam. – Uniósł nieco Jayk, żeby podkreślić swoje słowa i Amnezjusz ujrzał, że jej twarz zmieniła kolor na alarmująco niebieski. – Wydaje mi się, że będziemy musieli się ukryć.
Bariaur pogalopował kilkanaście kroków w głąb korytarza, po czym odwrócił się w stronę jednego z otworów w ścianie. Amnezjusz na wpół oczekiwał, że Silverwind i niesieni przez niego towarzysze zatrzymają się na zasłonie ciemności, ale oni po prostu przez nią przeszli, jakby wchodzili przez ciemne drzwi do Rzecznej Bramy. Trassończyk zaczął iść w tamtym kierunku, po czym ledwo udało mu się uniknąć usmażenia, gdy z okna wystrzelił gejzer płomieni.
Najpierw zaskrzeczał, wstrząśnięty, potem zabulgotał z bólu, rozpaczając nad tym, jak szybko można było umrzeć w labiryntach.
W chwilę później pojawił się ponownie Silverwind, wciąż trzymając Tessali i Jayk. Bariaur i jego towarzysze nie tyle wyszli z czarnego otworu, co pojawili się obok niego.
– Chodźmy, Trassończyku! – warknął bariaur. – Jeśli pozwolimy mrocznej stronie dogonić nas na tym skrzyżowaniu, to będziemy biec do końca tego wieku.
Wciąż w szoku, Amnezjusz zaczął kuśtykać do przodu. Starał się zapytać o płomienie, które widział, ale nie potrafił wydobyć słów z gardła.
– Przetnij... nić. – Przez cały czas jadąc na grzbiecie Silverwinda, Tessali nie stracił jeszcze głosu. – Jeśli bestia pójdzie... za nami... zgubieni.
Trassończyk niechętnie przytaknął i zatrzymał się przy kolejnym otworze. Mając zamiar rzucić nić przez skrzyżowanie i zmylić potwora, owinął nić na rękojeści sztyletu, po czym przeciął ją gwiezdnym mieczem.
Ledwo włókno zdążyło się podzielić, zniknęła cała nić, w tym także ta owinięta wokół ramienia i drewnianej szpulki. Żołądek podszedł mu do gardła z rozpaczy, ale nie miał czasu, by poddać się temu uczuciu. Ogłuszający ryk rozległ się w labiryncie, a potem usłyszeli ciężkie uderzenia stóp.
Amnezjusz podszedł do Silverwinda i wszyscy razem przeszli przez okno ciemności.
Słyszy głośny ryk i na początku wydaje mu się, że spada: wiatr chłoszcze mu włosy, świszczy w uszach, drażni spaloną pierś. Teraz popiół zaczyna wciskać mu się do oczu, wsysa go przez nos, smakuje, gdy pokrywa jego napuchnięty język i wierzy, że został spalony przez jeden z tych gejzerów wystrzeliwujących z czarnych okien. Wtedy jego stopy znajdują oparcie na czymś miałkim, ale trwałym. Widzi stojącego przed nim Silverwinda, prawie świecącego dziwnym, perłowym światłem. Powoli jego oczy zaczynają odróżniać chmurę popiołu wirującą w powietrzu od rzeki tegoż wirującej pod nogami i podobnych wałów po bokach. Cieszy się, że wciąż jest w labiryntach.
Głupiec.
Tak, wciąż patrzę. Nawet w labiryntach Pani Bólu zawsze patrzy, tak samo jak przyglądam się czarnemu materiałowi, który wystaje z pękniętej amfory Trassończyka. Wiatr popiołu już go schwycił i wkrótce wiatr popiołu go wydostanie, a co wtedy?
Czy będzie przez wieki przemierzał labirynty, zawsze szukając tego, czego nie może znaleźć? Czy przejdzie do tej pustki w mej piersi, gdzie kiedyś miałam serce? Nie zdecydowałam się.
Nie zdecydowałam się.
Nie zdecydowałam się, czy włókno sieci Posejdona schwytało mnie na dobre, czy na złe, czy ten skrawek snu (nie odważam się nazwać go wspomnieniem) czyni mnie słabszą, czy silniejszą: może lepiej znać źródło Bólów. Na pewno lepiej wiedzieć, jaka jest przyczyna tej pustki w mojej piersi – ale to, co wiem, to tylko połowa.
A tam spoczywa niebezpieczeństwo, czyż nie?
Jeśli ignorancja to szczęście, a wiedza to moc, cóż przysłał mi Król Mórz? Co najwyżej połowę prawdy, nie ma na to rady. Widziałam, co widziałam. Szczelina jest otwarta, a ja nie potrafię powstrzymać tej czarnej materii od wyrwania się, nawet gdybym chciała – i wybaczcie mi wszyscy, wszędzie – nie chcę!
– Czy chcesz oznaczyć nasz szlak? – Silverwind schwycił Amnezjusza za ramię i zaczął ciągnąć w dół korytarza, w stronę mrocznego skrzyżowania przed nimi. – Odejdź od tej koniunkcji. Nie widziałeś, jak płoną?
Trassończyk, wciąż niezdolny do wypowiedzenia choćby słowa, zmarszczył brwi i zerknął przez ramię. Koniunkcja zdawała się być taka sama po tej stronie, jak po drugiej: czarny kwadrat, tak płaski i nijaki, że wyglądał raczej jak obraz niż drzwi. Wisiała bez ruchu w chmurze popiołu bez jakiegokolwiek widocznego podparcia, jedyna rzecz, jakiej wyjący wiatr nie był w stanie poruszyć. Korytarze za oknem pozostały ukryte za zasłoną ciemności. Potwór labiryntu – albo sama Pani Bólu – mógł stać po drugiej stronie, a Amnezjusz by tego nie zauważył.
Gdy przyglądał się koniunkcji, czarna wstążka uwolniła się w końcu z pękniętej szyjki amfory. Próbował ją złapać, ale nie trafił. Spróbował ponownie, gdy wirujący wiatr popiołu zmienił kierunek i owinął materiał wokół jego głowy. Tasiemka wydostała się spomiędzy jego palców, jakby była żywa, okrążyła go jeszcze dwa razy, zanim w końcu przepłynęła obok Silverwinda. Zawisła w połowie drogi do skrzyżowania i została schwytana w kolejny wir powietrzny.
Mając nadzieję, że uda mu się ją złapać zanim całkiem zniknie, Amnezjusz przecisnął się obok towarzyszy i ruszył do przodu. Nie miał pojęcia, co zrobi, nawet gdy ją schwyci, ale wiedział, że skąpy Posejdon wykorzysta każdą sposobność, by wycofać obiecaną zapłatę. Trassończyk przyrzekł sobie, że gdy wróci do Arborei, będzie mógł przekazać, że Pani Bólu otrzymała całą zawartość amfory.
Pokuśtykał do przodu i odetchnął z ulgą, gdy ujrzał w szarym popiele wiru wirujący czarny strzępek tkaniny. Po chwili pasek stał się sporą opaską, opaska zaczęła się rozszerzać zarówno w dół, jak i w górę i wkrótce cała chmura popiołu stała się czarna jak cień.
Wir zaczął zwalniać, przyjmując postać potężnego olbrzyma. Ceglana stopa Amnezjusza opadła jak kotwica i sprawiła, że stanął w miejscu z otwartymi ustami. Poczuł, jakby wyjący wiatr popiołu zawrócił mu w głowie. Nie do końca rozumiał, co stało się z czarną materią, ani jak ma odzyskać cień i włożyć go z powrotem do amfory.
– Kto życzy sobie przejść tą drogą? – Pytanie było tak głośne, że ze ścian posypały się małe lawiny popiołu.
– Ajajaj! – krzyknął Silverwind. – Co też znowu wynurzyło się z głębin twego zatrutego umysłu, stary głupcze?
Olbrzym podszedł krok do przodu, zostawiając cień za sobą. Stanął przed Amnezjuszem, którego głowa znajdowała się na wysokości jego pasa. Był on tak szeroki jak korytarz, para pełnych wszy lwich skór otaczała jego lędźwie, a w dłoni spoczywała żelazna maczuga rozmiarów wiosła galery. Nogi miał wielkie jak drzewa, skórę szorstką jak pumeks, a owłosiony brzuch tak potężny, że zwisał nad głową Trassończyka jak nadęty żagiel.
– Kto życzy sobie przejść drogą Perifetesa?
Gardło Amnezjusza, pokryte popiołem, było zbyt suche, aby mógł on udzielić jakiejś odpowiedzi – ale wiedział doskonale, że żadna nie zadowoliłaby olbrzyma. Walczył z wystarczająco wieloma łotrami, żeby zdawać sobie sprawę, że Perifetes zaraz będzie domagał się opłaty za przejście i że będzie to coś, czego nie będą chcieli zapłacić.
Trassończyk uderzył Perifetesa rękojeścią miecza w rzepkę kolanową, po czym zgrabnie odchylił się, gdy olbrzym trzepnął się dłonią, by odgonić natręctwo. Zanim zdążył ją podnieść, Amnezjusz dotknął ostrzem środkowego kłykcia, używając tylko tyle siły, ile potrzeba było na ostrzegawcze ukłucie i przyszpilenie potężnej kończyny – sławni ludzie nie powalali nawet najbardziej chciwych gigantów nie ostrzegając ich przedtem, by zachowywali się przyzwoicie.
Perifetes opuścił głowę, by spojrzeć ponad swoim potężnym brzuchem, ukazując potężną twarz w kształcie księżyca z brudną szczeciną zarostu oraz gigantycznym nochalem. Gdy ujrzał swoją dłoń przyszpiloną do rzepki kolanowej, uniósł swoją maczugę nad głową Trassończyka.
– Nie zmuszaj mnie, bym cię zgniótł, człowieczku.
Trassończyk potrząsnął palcem wolnej ręki na Perifetesa, po czym delikatnie nacisnął na miecz. Gwiezdne ostrze przecięło grubą skórę olbrzyma aż do krwi, ukazując jak łatwo mogło przebić zarówno dłoń, jak i kolano. Olbrzym ryknął, ale mądrze powstrzymał się od opuszczenia maczugi.
– Odsuń... się. – Głos Tessali zdradzał jego ból, ale w jakiś sposób udało mu się mówić wystarczająco głośno, by zwrócić uwagę olbrzyma. – Ten miecz... tnie... stal.
– Czyżby?
Twarz Perifetesa była zbyt duża, by udało mu się ukryć chytry błysk, który przez nią przemknął. Jego oczy przemknęły od Tessali, który wciąż siedział na grzbiecie Silverwinda, do Amnezjusza i z powrotem. Gdy potężna maczuga olbrzyma zaczęła się przesuwać w stronę elfa, Trassończyk od razu wiedział, że przeciwnik chce uczynić zakładników z jego towarzyszy. Zanurkował mu pomiędzy nogami i ciał mieczem po wierzchu dłoni olbrzyma. Palec wskazujący, gruby jak drzewce lancy, odpadł i, ciągnąc za sobą kaskadę ciemnej krwi, upadł w popiół.
Perifetes ryknął, a maczuga zmieniła kierunek.
Amnezjusz przeskoczył za udo olbrzyma, jednocześnie podnosząc ostrze do wewnętrznej strony potężnego kolana przeciwnika. Gwiezdna stal przecięła głęboko ścięgna. Gdyby ceglana stopa nie ograniczała jego ruchów, mógłby dalej tańczyć wokół Perifetesa, zmieniając jego nogę w niewiele więcej jak tylko krwawy kościany słup. W tym jednak wypadku Trassończyk musiał zadowolić się pojedynczym, okrutnym uderzeniem w tył kolana.
Ostrze wbiło się głęboko, po czym prawie wypadło mu z dłoni, gdy noga olbrzyma odskoczyła. Wiedząc, że Perifetes będzie musiał się obrócić, by kontratakować, Trassończyk zanurkował pod niego i zaatakował drugą nogę silnym cięciem z obrotu. Usłyszał wiele mówiące trzaśniecie ścięgien, po czym rzucił się do przodu, zanim maczuga przeciwnika zdążyła zmiażdżyć mu czaszkę.
Nie tyle wylądował na ziemi, co zatonął w miałkiej warstwie popiołu. Usta wypełniły się ostrym, metalicznym smakiem, po czym stwierdził, że kaszle i z każdym skurczem wdycha jeszcze więcej pyłu do gardła. Na pół płynąc, na pół przepychając się, wydostał się z gorzkiej substancji i odwrócił w stronę Perifetesa – a przynajmniej w stronę miejsca, gdzie podejrzewał, że olbrzym się znajduje. Popiół wypełniający powietrze był tak gęsty, że Trassończyk nie widział już swojego wroga.
Wciąż kaszląc i starając się złapać oddech, Amnezjusz wydostał się z falującej mgły popiołu i znalazł się z boku Perifetesa. Olbrzym był pięć kroków od niego, klęczał na okaleczonych kolanach, trzymając maczugę w górze i śmiał mu się w twarz. Nie było czasu na unik. Amnezjusz podniósł miecz do górnej zasłony i trzymał go oburącz, starając się jednocześnie odrzucić na bok ceglaną stopę.
Cios wylądował z okrutnym brzękiem.
Każda inna broń rozprysłaby się, ale gwiezdne ostrze wytrzymało. Amnezjusz poczuł, jak najpierw pod uderzeniem uginają się jego ramiona, potem kolana i ujrzał jak żelazna maczuga przechodzi obok na ostrzu jego miecza.
Nie mógł pozwolić sobie na upadek. Gdyby to zrobił, nie miałby siły, by ponownie wstać, zanim nie złapałby oddechu. A w chwili, gdy oczyszczałby gardło, Perifetes uderzałby ponownie. Potężnemu obuchowi przeciwstawił całą swoją wagę, jednocześnie wyciągając spod niego miecz.
Maczuga wylądowała w miękkim popiele, wzbijając do góry kolejną szarą chmurę. Trassończyk rzucił się w nią, opuszczając miecz w miejsce, w którym podejrzewał, że znajduje się nadgarstek przeciwnika.
Ostrze weszło z ostrym szarpnięciem i cięło dalej, aż zatonęło w popiele. Gęsty, miedziany zapach wypełnił mu nozdrza, a on sam dojrzał w szarej chmurze wznoszący się w górę czerwony kikut monstrualnego nadgarstka.
Potężny, rozdzierający kaszel wydostał się z głębi płuc Amnezjusza, wyrzucając ze spuchniętego gardła mnóstwo popiołu. Ignorując potrzebę ciała, by zatrzymać się i nabrać powietrza, przebił się przez szarą chmurę i ujrzał klęczącego Perifetesa. Olbrzym przyciskał kikut do nadgarstka w pozycji, która chroniła jego lewą pachę przed atakiem z flanki.
Nie mając możliwości zakończenia tej walki szybko, Amnezjusz obrócił mieczem, by spróbować drugiego w kolejności sposobu. Perifetes, sparaliżowany utratą dłoni, odwrócił się, by spojrzeć, dopiero gdy ostrze wciskało się pomiędzy jego masywne żebra. Trassończyk popchnął miecz z całej siły, zagłębiając go aż po rękojeść i obracając, by powiększyć ranę.
Długi, głośny jęk wydobył się z ust Perifetesa. Potem, prawie z rezygnacją, olbrzym opuścił łokieć i odepchnął przeciwnika od swego boku. Gdy Trassończyk wyleciał w powietrze, jego miecz wydostał się na zewnątrz i z rany wystrzeliła pojedyncza struga spienionej czerwonej krwi. Amnezjusz uderzył lekko w mur z popiołu, po czym pozbierał się i odczołgał, gdy jęki bólu giganta rozległy się w korytarzu.
Gdy znajdował się już poza zasięgiem ciosów przeciwnika, opadł na kolana. Świat pociemniał. Dłonią pozbył się popiołu z ust i gardła, ale nawet wtedy miał problemy z nabraniem powietrza. Jego oddech przyspieszył, stał się płytki i świszczący. Chwycił go suchy kaszel, który nie oczyścił gardła, a tylko zwiększył jego cierpienie, rozrywając pierś spazmami równie bolesnymi, co nie kontrolowanymi.
Jego agonia była okrutna, ale Trassończyk wiedział, że Perifetes cierpi bardziej. Śmierć od przebitego płuca była zarówno wolna, jak i bolesna i gdyby tylko miał siłę, oszczędziłby olbrzymowi tak przykrego końca.
Silverwind podszedł do niego, wciąż trzymając w ramionach Jayk. Trassończyk przestraszył się, widząc wąską strużkę krwi płynącą z nosa diabelstwa.
– Zaprawdę, jesteś moją drogą wiodącą do wyjścia z labiryntów – rzekł bariaur. – Nieważne, jaką nikczemność mój umysł postawi na drodze, ty zawsze ją pokonasz.
– Dobra... robota – zaskrzeczał Tessali, gdy olbrzym wydobył z siebie wyjątkowo głośny i bolesny jęk. – Choć... nieco... łaskawsza... śmierć...
Amnezjusz odpowiedział długą serią bolesnych kaszlnięć, po czym wydobył z siebie urwane sapnięcie prawie tak żałosne jak jedno z tych dochodzących z ust olbrzyma.
Krzaczaste brwi Silverwinda uniosły się z niepokoju.
– Coś nie tak? Czy jesteś ranny?
Trassończyk potrząsnął głową po czym schwycił się za gardło.
– Coś się zaklinowało?
Ponownie potrząsnął głową. Zgiął palce tak, jakby trzymał puchar, po czym podniósł go do ust i odchylił głowę.
– Oczywiście, jesteś spragniony! – Silverwindowi ulżyło. – Wyobrażam sobie, że mam w swoich jukach coś, co ci pomoże.
Tessali zaczął próbować rozwiązać troki, ale Amnezjusz nie miał nastroju na czekanie na niezgrabne palce rannego elfa. Schował miecz do pochwy, po czym rozerwał węzły dłońmi. W środku znalazł bulgoczący bukłak. Schwycił go i wyrwał z niego korek, po czym odchylił głowę i zaczął pić. Płyn, który wypłynął, czerwony i ciepły, nie był wodą.
Wino, słodkie wino.
WIZJA W GORĄCZCE
Wino, ciepłe i zbawcze dla pokrytego popiołem języka Amnezjusza, rozmoczyło kurz w jego ustach. Wypluł go i pił dalej. Tym razem zamiast popiołu poczuł ambrozję. Napitek był słodkim jak śliwa, bogatym w cynamon, słodzonym miodem nektarem, który złagodził suchość w krtani. Wziął długi, głośny oddech i na powrót widział już jasno. Zwilżył spuchnięte gardło kolejnym łykiem, po czym uśmiechnął się, gdy znajome ożywcze ciepło wypełniło jego żołądek.
– Silverwindzie, z tego wina byłby dumny sam Dionizos. – Głos Trassończyka wciąż był chrapliwy, a on wciąż czuł, że twarz ma nabiegniętą krwią, ale stwierdził, że ma dużo szczęścia, że w ogóle może teraz mówić. – Nie wyobrażam sobie, jak udało ci się je znaleźć w tych labiryntach.
– W ten sam sposób, w jaki znalazłem was, oczywiście. Wy...
Okrutny jęk przetoczył się po korytarzu i reszta wypowiedzi bariaura umknęła Amnezjuszowi. Obrócił się on i ujrzał jak Perifetes upada do przodu. Głowa olbrzyma uderzyła w ścianę, uwalniając lawinę pyłu. Ochrypłe parsknięcie wydobyło się z jego potężnych nozdrzy, zmieniając unoszący się w powietrzu popiół w wirującą szarą chmurę. Przewrócił się na bok i legł w pozycji płodowej, blokując korytarz do tego stopnia, że wyjący wiatr ucichł. Jego skóra zaczęła twardnieć i stawać się ziarnista. Ciemna bladość wykwitła na jego całym ciele, szybko przechodząc w matową czerń. Twarz zastygła w wyrazie bólu, a wszelkie oznaki tego, że kiedykolwiek żył, zniknęły z jego oczu.
– Po... wszystkim. – Głos Tessali był tak słaby, że słowa te zabrzmiały, jakby miały być ostatnimi, jakie elf wypowiedział.
Amnezjusz odwrócił się w stronę swoich towarzyszy. Teraz krew płynęła z uszu i nosa Jayk silniej, a sposób, w jaki jej kończyny zwisały spomiędzy przytrzymujących ją ramion Silverwinda, nie rokował dobrze. Tessali wyglądał lepiej tylko dlatego, że pozostał przytomny. Jego twarz zbladła od utraconej krwi, a oczy spoglądały w dal, jak u kogoś oszalałego z bólu.
– Silverwindzie, nadszedł czas, by zająć się rannymi. – Amnezjusz przewiesił bukłak przez ramię, po czym zdjął Tessali z grzbietu bariaura. Pomimo, iż elf był lekki, Trassończykowi krew nabiegła do twarzy. – Ufam, że to miejsce jest na tyle spokojne, że będziesz mógł wykorzystać swoją magię.
Silverwind przytaknął, po czym uklęknął i położył Jayk na jej kapie.
– Kto pierwszy?
Tessali podniósł dłoń i wskazał palcem diabelstwo. Pomimo iż Jayk mogłaby uważać ten gest za przeszkodę w jej dążeniu do Jedynej Śmierci, Amnezjusz pochwalił bezinteresowność elfa.
– Jesteś szlachetny, jak na Sigilianina.
Podał mu bukłak. Tessali jednak, zbyt słaby, by odmówić nawet najmniejszym ruchem głowy, po prostu zamknął oczy.
Silverwind już zajął się Jayk: odwrócił ją na brzuch i przesunął delikatnie palcami po jej potylicy. Zaczął do siebie mruczeć, jednocześnie badając podobny do gwiazdy wzór pęknięcia. Po pewnym czasie odchrząknął, najwidoczniej zadowolony, że znalazł koniec jej rany. Po czym, ku zdziwieniu Trassończyka, pochylił się do przodu i zaczął rozpylać ślinę na zakrwawionej głowie pacjentki.
Pomimo iż Amnezjusz zaczął się obawiać, że powierzył Jayk opiece podstarzałego szarlatana, powstrzymał się przed odepchnięciem starca. Tu, w labiryntach, rzeczy działały inaczej i nieważne jak dziwne zadawało się być zachowanie Silverwinda, nie było ono niebezpieczne. Poza tym, Tessali ponownie otworzył oczy i nie okazał zdziwienia widząc ten sposób leczenia.
Gdy głowa Jayk była cała zmoczona, Silverwind położył dłoń na ranie diabelstwa i wypowiedział coś, co zabrzmiało jak magiczna inkantacja. Bariaur skrzywił się, jakby odczuwał ogromny ból, ale nie było żadnej błyszczącej aury, żadnego cudownego dzwonienia, żadnej palonej siarki. Krew diabelstwa dalej skapywała z nosa i uszu, i z tego, co widział Trassończyk, to wszystko, co się stało.
– Co się stało? – Amnezjusz otarł brew. Pocił się teraz bardziej niż podczas walki z Perifetesem. – Wygląda równie źle, jak poprzednio.
Silverwind otworzył oczy i zrobił dziwną minę, widząc stan pacjentki.
– To moja wina – westchnął, potrząsając głową. – Nie powinienem był nigdy dawać im wolnej woli. Zawsze wędrują w dziwnych kierunkach.
– O czym ty mówisz? Kto zawsze wędruje?
Silverwind zmarszczył się.
– Wy, oczywiście: moje myśli.
Trassończyk był gotów schwycić starego bariaura za gardło i udusić go.
– Jayk nie wędruje. Ona jest ranna.
– Ale ona nie chce wrócić – rzekł Silverwind. – Jest zadowolona z tego, że odchodzi w nicość.
– Nie możesz jej na to pozwolić! – rozkazał Amnezjusz. – Spróbuj czegoś innego, rzuć inne zaklęcie!
Stare oczy Silverwinda nagle rozbłysły.
– Rację masz – mam! Czemu o tym wcześniej nie pomyślałem? – Pochylił się do ucha Jayk, po czym zaczął wrzeszczeć: – Diabelstwo, namaściłem cię moją wodą, wodą życia, widziałem twoją ranę, czułem twój ból i pomyślałem, że odeszły – a ty wciąż myślisz, że umarłaś. Kimże jesteś, by zaprzeczać mojej rzeczywistości? Jesteś żywa. Rozkazuję ci, żebyś mi uwierzyła!
Był to największy nonsens, jaki Amnezjusz kiedykolwiek słyszał, jednakże krew natychmiast przestała płynąć z uszu i nosa Jayk. Z jej ust wydobył się pojedynczy, sapiący bulgot. Pierś zaczęła się podnosić i opadać w równym, głębokim rytmie snu i Trassończyk stwierdził, że wstrzymuje oddech, czekając aż jęknie i podniesie głowę.
Jayk dalej oddychała, jednak nic więcej się nie stało.
Silverwind obrócił ją na plecy. Mroczny kolor wracał na jej twarz, a strużki krwi pod nosem i ustami zdążyły zaschnąć i pobrudzić popiołem. Bariaur otworzył jej oczy, pokazując parę dużych, okrągłych źrenic.
– Moje skupienie wraca. – Uśmiechnął się dumnie. – Jeszcze sobie wyobrażę drogę do wyjścia!
– Zbyt się spieszysz – odparł Amnezjusz. – Zanim ponownie ruszymy w stronę wyjścia, Jayk musi być gotowa do walki. Podobnie Tessali.
Brwi Silvewinda zwęziły się.
– To niemożliwe. Nawet ja nie potrafię przywrócić im pełni sił tak szybko! To będzie wymagać medytacji.
Amnezjusz jęknął.
– Jak długo?
– Tak długo, jak to potrzebne – odpowiedział krótko bariaur. – Jakie to ma znaczenie? Mamy tyle czasu, ile potrzebujemy – w końcu czas jest tylko wytworem mojej wyobraźni.
– Podobnie jak potwór labiryntu, który z pewnością teraz nas szuka. – Trassończyk pozwolił, aby jego spojrzenie powędrowało od Perifetesa zagradzającego drogę do przodu, z powrotem wzdłuż korytarza do okna, którym tu weszli. Nie było żadnych odnóg. – Prędzej czy później bestia znajdzie naszą koniunkcję. Jeśli nie chcemy zostać złapani w pułapkę, to musimy przejść na drugą stronę Perifetesa.
Powiesił bukłak na szyi i ruszył w stronę kamienia.
– Nie! – Silverwind ruszył do przodu, by zablokować mu drogę. – Czy wypiłeś zbyt dużo wina, czy jesteś najgłupszą myślą, jaką kiedykolwiek miałem?
– Masz podzielone kopyta – odparował Amnezjusz. – Z niewielką pomocą powinno ci się udać wspiąć na górę.
– Wiem, że mi się to uda! Ale dokąd? Czy ty nic nie wiesz o labiryntach? Jeśli będziemy próbować się wydostać górą z tego, to wpadniemy w inny – a to nie jest jak koniunkcja. Nie wiadomo, gdzie skończymy. Jak wtedy wrócę do miejsca, w którym znalazłem nić?
Amnezjusz zmarszczył się, przypominając sobie to, co Tessali twierdził, że widział – nic – po tym, jak wspiął się na mur ich własnego labiryntu. Nie był przekonany, że pokonanie tego kamienia było tym samym, co wspinanie się na mur, ale konsekwencje pomyłki były zbyt duże, by odważył się zaryzykować. Wolał szybką śmierć z rąk potwora, niż spędzenie wieczności w palących korytarzach labiryntów Pani.
– Co z przesunięciem kamienia? – spytał. – Czy to byłoby to samo, co przejście ponad?
Silverwind zmarszczył się, widząc kamienne ciało Perifetesa.
– Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie. Nie wyobrażam sobie przesunięcia kamienia tych rozmiarów.
Amnezjusz rzucił okiem na żelazną maczugę, która wypadła z odciętej dłoni olbrzyma.
– A ja tak.
Bariaur myślał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
– Jak chcesz, to spróbuj, ale najpierw to zdejmij. – Wskazał na amforę. – Potrząsanie tym nie jest dobrym pomysłem. Nie chcemy tu kolejnych olbrzymów.
Gdy Amnezjusz zdjął amforę z pleców, Silverwind zmarszczył się i podszedł do niego, by przyjrzeć się jego bokowi.
– Jak długo to masz?
– Co mam?
Amnezjusz podniósł łokieć i spojrzał pod ramię. Ledwo widział krótkie cięcie biegnące w dół boku jego żeber. Rana była zasklepiona spaloną krwią i poparzonym ciałem, ale spomiędzy poszarpanego szwu jej napuchniętych, czerwonych ust wydostawały się grudki białej ropy. Pomimo iż Trassończyk nie pamiętał, kiedy otrzymał to zadrapanie, czuł, że stało się to na pewno podczas walki z potworem labiryntu.
– Nic dziwnego, że jesteś tak zaczerwieniony! – Silverwind sięgnął po bukłak wiszący na szyi Trassończyka. – Pozwoliłem ci pić wino, a ty masz gorączkę!
Amnezjusz odepchnął jego dłoń.
– Wciąż chce mi się pić!
– Zbyt wiele wina może być dla ciebie niebezpieczne. Nie powinieneś pić więcej, dopóki nie uda mi się wyobrazić wody.
– Chce mi się pić teraz. – Trassończyk odwrócił się, zanim bariaur zdążył ponownie sięgnąć po bukłak. – Zrób, co możesz dla Jayk i Tessali. Ja dopilnuję, abyśmy znaleźli bezpieczną kryjówkę.
Amnezjusz podszedł do żelaznej maczugi Perifetesa. Była ona w połowie tak długa, jak wysoki był Silverwind. Na jednym końcu miała średnicę kostki człowieka, dalej rozszerzała się, by na końcu osiągnąć rozmiary niedźwiedziego łba. Warstwa pokrywającej ją rdzy była tak gruba, że Trassończyk obawiał się, iż może ona pęknąć od tego, co dla niej zaplanował.
Przyklęknął obok grubszego końca i objął ją oburącz, po czym podniósł z popiołu i zaczął ciągnąć w stronę nóg olbrzyma. Nosił już cięższe rzeczy – na przykład, gdy wynosił skrzynię ze skarbami Króla Minarosa z gniazda Ragariańskich Złodziei – ale wtedy miał trwalsze podłoże i było chłodniej, niż tu. Zanim dociągnął niewygodną broń do Perifetesa, potknął się i przewrócił tyle razy, że całe jego spocone ciało pokrył popiół.
Opuścił maczugę obok biodra olbrzyma, po czym odkorkował bukłak i zwilżył usta. Po zaspokojeniu pragnienia zamknął go i pod biodrem Perifetesa wykopał głęboki, podobny do studni tunel. Gdy skończył, pot lał się z niego strumieniami. Potrzebował znowu się napić.
Gdy odzyskał oddech, wcisnął grubszy koniec maczugi do wykopanej dziury. Potem podszedł do węższego i podniósł go. Z początku, gdy góra kołysała się w otworze, było to łatwe. Zmieniło się to jednak, gdy drzewce doszło do wysokości jego bioder, a drugi koniec zetknął się z brzuchem olbrzyma.
Biorąc głęboki oddech przykucnął i wsunął ramiona pod rękojeść. Wstał, używając siły swoich ud, by podnieść dźwignię i monstrualne ciało Perifetesa zaczęło się obracać. Trassończyk naciskał dalej, a jego nogi ślizgały się w popiele, jakby starał się przepchnąć wóz przez bagno. Olbrzym przetoczył się jeszcze kawałek i ciężar na ramionach Amnezjusza podwoił się. Pot spływał mu ciurkiem z czoła, gardło ponownie zaczęło się zamykać, ale myśl o poddaniu się nawet nie przeszła mu przez głowę. Sławni ludzie nie wahali się. Udawało im się, albo ginęli, ale nigdy się nie poddawali.
Rozległo się gigantyczne cmoknięcie. W tej samej chwili Perifetes przetoczył się na plecy i cały ciężar zniknął z ramion Amnezjusza. Uderzenie wyjącego wiatru wdarło się do korytarza. Trassończyk podniósł wzrok i ujrzał chmurę popiołu wirującą w okolicy kamiennych nóg olbrzyma, zastygłego w skulonej pozycji. Krztusząc się i kaszląc zrzucił maczugę z ramienia i odwrócił się od pyłu, i wtedy zauważył miecz i sandały.
Błyszcząc tą żółtą aurą właściwą zaklętemu złotu, leżały wciśnięte w popiół tam, gdzie spoczywał potężny brzuch Perifetesa. Miecz, zarówno krótszy, jak i szerszy od tego, który posiadał, miał złotą rękojeść i złotą pochwę, ozdobioną pojedynczym pasem szafirów. Podeszwy sandałów były zrobione z najlepszej krokodylej skóry, a rzemienie skręcone z nici ze szczerego złota.
Olbrzym bez wątpienia ukradł ten wspaniały łup jakiemuś niefortunnemu podróżnikowi. Prawem zwycięstwa, należał on teraz do Amnezjusza, jednak on wahał się przed ich zabraniem. Olbrzyma stworzyła magia Posejdona – magia przeznaczona dla Pani Bólu. Po tym, jak usłyszał relację Tessali na temat stosunków pomiędzy Panią a bogami, obawiał się, że Król Mórz zaklął w owe przedmioty jakieś pułapki.
Nie miał jednak innego wyboru, niż je podnieść. Obiecał, że dostarczy amforę Pani Bólu i nie sądził, że Posejdon wybaczy mu to, że zostawił część jej zawartości, by zniknęła w popiele. Wypił kolejny łyk wina, po czym przyklęknął i ostrożnie schwycił rzemień jednego z sandałów dwoma palcami.
Nic się nie stało.
Wyciągnął sandał z popiołu. Nic nie błysnęło, nie huknęło, ani nie zaśmierdziało. Westchnął z ulgą, domyślając się, że but trzeba założyć, by uaktywnić zawartą w nim magię. Starając się nie dotknąć podeszwy, przywiązał rzemienie do pasa. Wydostał drugi sandał i przymocował go obok pierwszego.
Miecz schwycił za pochwę.
Magiczny poblask zniknął ze złota i dziwny dreszcz przeszedł w górę jego ramienia. Krzyknął i chciał rzucić broń, ale stwierdził, że nie jest w stanie. Przed jego oczami zaczęła tworzyć się żółta mgła, wypełniła jego głowę, podobnie jak chmura wypełnia górską dolinę. Zapach popiołu ustępował przed miłym zapachem słonej sosny, suche powietrze zwilgotniało na jego skórze, a ponad szumem odległych fal mówił do niego głos:
– Jeden z twoich ojców zostawił je dla ciebie. – We mgle pojawia się postać wysokiej, przystojnej kobiety. Jej miodowo-brązowe loki podtrzymuje diadem księżniczki, a smutna twarz porusza w Trassończyku znajomą strunę, jak jeszcze żadna inna. – Jak bardzo modliłam się, żebyś ich nie znalazł. Hero, pomóż mi, teraz muszę cię odesłać!
– Dokąd? – wydusza z siebie Trassończyk. Widzi tylko kobietę i nie wie, czy znajduje się ona w jego umyśle, czy też poza nim. – Kim jesteś?
Łzy wypełniają jej oczy. Rozkłada dłonie i obejmuje Amnezjusza.
– Czy to możliwe? Czy syn może zapomnieć własną matkę?
To niemożliwe. Ta kobieta nie jest moim wspomnieniem. Co ona robi w amforze, którą Posejdon przysyła mnie?
Amnezjusz ukradł mi ją, ot co. Perifetes miał być mój, ale on go ukradł i zabił, ot co. Wspomnienie stało się jego, ot co, i teraz jest dla mnie na zawsze stracone, a może jest ono tym, które mówi, kto zapłacił cenę za moje serce?
Czy byłabym wtedy stracona, czy bezpieczna?
Żadna małżonka nie może długo opierać się temu, który zdobył jej serce. Niech przyjdzie cicho w nocy, a z pewnością otworzy się przed nim, kimkolwiek by nie był, by ją posiadł lub splądrował, jak tylko mu się podoba. A potem, co wtedy? Wieczność ciężkiej pracy i służby, jeśli jest okrutny; zapomnienie, pewne i szybkie, jeśli nie.
Lepiej poznać potwora teraz, by przygotować obronę, zanim podejdzie, bijąc w moje bramy. Może być czas, aby zmienić to, co się stało. Może być czas, jeśli odważę się ukraść to, co kupiono, zamknąć, co otwarto, ocalić stracone.
A co z Trassończykiem, stojącym tam w objęciach swojej matki? Jego siła odpowie. On wie, co jest słuszne, a co złe. Sam wybierze swoją karę.
– Matko, kim jestem? – pyta. Żółta mgła wypełniająca wcześniej jego umysł wiruje teraz wokół jego głowy. Straciła kolor i zmieniła się w obłok niesionego wiatrem pyłu. Popiół przylgnął do jego ciała, mieszając się z potem gorączki, a powietrze wyschło i stało się gorzkie. – Powiedz mi, jak mam na imię. Zgubiłem się i nie pamiętam.
– Nie jestem twoją matką, Zumbii. – Głos był słaby i świszczący. – Moja głowa, stanowczo za bardzo mnie na to boli.
Wciąż trzymając miecz znaleziony pod potężnym ciałem Perifetesa, Trassończyk odsunął kobietę z powrotem na odległość ramienia. Zamiast dostojnej twarzy swojej matki ujrzał mroczny wizerunek Jayk Węża.
– Co się z nią stało? – Puścił diabelstwo i obrócił się dookoła, desperacko szukając sylwetki swojej matki. Ujrzał Silverwinda klęczącego nad zgiętym kolanem Tessali, ale żadnego znaku kobiety, która powiedziała mu o sandałach i mieczu. – Gdzie ona poszła?
– Kto? – spytała Jayk.
– Moja matka! – Trassończyk potrząsnął w jej kierunku złotym mieczem. – Przyszła do mnie, gdy tego dotknąłem.
– Przerażasz mnie, Zumbii. – Jayk cofnęła się z dłońmi przyciśniętymi do boków głowy. Jej nogi drżały i zdawało się, że zaraz upadnie. – Ja do ciebie podeszłam. Obudziłeś mnie swoim krzykiem.
– Wybacz mi, nie chciałem.
Wciąż czując, że twarz ma nabiegłą krwią, Amnezjusz otworzył bukłak i pociągnął długi łyk. Ręce mu drżały, serce waliło, a myśli wirowały. Znał kobietę, która do niego przyszła. Czy w rzeczywistości stała tam przed nim, czy też nie, rozpoznał zapach jej miodowo-brązowych włosów, ciepło jej ramion otulających jego ciało, cmoknięcie ust całujących jego policzek. Pamiętał ją.
– Może nie było jej tu, w tym korytarzu – rzekł. – Ale widziałem swoją matkę.
Jayk wywróciła oczami i, nie odsuwając dłoni od bolącej głowy, rzuciła mu pełne sceptycyzmu spojrzenie.
– Myślałam, że nie pamiętasz swojej przeszłości, Zumbii.
– To była wizja... albo wspomnienie. – Amnezjusz wsunął złoty miecz za pas, po czym wskazał na amforę wciąż leżącą obok Silverwinda i Tessali. – Nadeszła stamtąd, razem z olbrzymem.
– Jak to możliwe? – nalegało diabelstwo. – Posejdon nie wysłałby twoich wspomnień dla Pani Bólu. To musiało być przeznaczone dla niej.
– Nie! Pamiętam tę kobietę. Ona była moją matką.
Z dalszej części korytarza doszedł ich ostry trzask nastawianego kolana Tessali. Wrzask, który potem nastąpił, zagłuszył nawet wyjący wiatr. Amnezjusz zaczął się obawiać, że przedostanie się przez koniunkcję. Pokuśtykał w stronę bariaura.
– Powinniśmy ruszać, jeśli to będzie bezpieczne dla Tessali.
– Już czuję... się lepiej. – Elf mówił nieco głośniej, ale twarz miał bladą z bólu. – A ruch jest lepszy od czekania tu na potwora.
Silverwind podniósł Tessali.
– Wyobrażam sobie, że on przeżyje krótki spacer.
Amnezjusz przytaknął, po czym pochylił się, by podnieść amforę.
– Nie potrzebujemy... więcej olbrzymów – wysapał Tessali. – Zostaw ją!
– Tego uczynić nie mogę. Posejdon obarczył mnie odpowiedzialnością dostarczenia tej amfory Pani Bólu. – Trassończyk podniósł naczynie i zamocował na plecach. Nawet ten wysiłek sprawił, że zrobiło mu się gorąco i poczuł pragnienie. – A, co równie ważne, sądzę, że są tam moje utracone wspomnienia.
– Phi! Te wspomnienia należą do Pani. – Jayk podeszła, dołączając do nich, zataczając się tak, jakby w każdej chwili miała paść nieprzytomna. – Tylko wydaje ci się, że są twoje.
Amnezjusz podtrzymał ją.
– Znam swoją matkę.
– Zatem opowiesz nam o niej, tak?
– Oczywiście. – Wciąż podpierając chwiejące się diabelstwo Trassończyk poprowadził ich w stronę przejścia pod zgiętymi kolanami Perifetesa. – Jest piękną księżniczką o oliwkowej skórze i miodowo-brązowych włosach.
– I?
– I co? Widziałem ją tylko przez chwilę.
– Obawiam się... że Jayk ma rację. – Tessali, wciąż niesiony przez Silverwinda, znajdował się blisko Amnezjusza. – Jeśli to naprawdę twoje wspomnienie, to powinieneś przypomnieć sobie więcej. Na przykład jej imię.
Dotarli do Perifetesa. Wiatr przeciskał się pod nogami olbrzyma z ogłuszającym rykiem, posyłając popiół w ich twarze i grożąc, że zwali ich z nóg. Trassończyk wziął Jayk na ręce, po czym zamknął oczy i przeszedł pod łukiem. Nie ważne jak mocno próbował, nie był w stanie wyłowić imienia swojej matki z głębin swojego umysłu. Przypomniał sobie tylko to, co ujrzał w wizji.
Kilka kroków dalej huragan opadł do poziomu zawiei. Amnezjusz otworzył oczy, zamrugał, by odgonić powódź potu i przez unoszącą się przed nim chmurę ujrzał ciemny otwór odnogi. Wciąż nie pamiętał imienia swojej matki.
– Co z... imieniem? – spytał Tessali.
– Gdy mówię, że widziałem moją matkę, to tak było! – Amnezjusz zmarszczył się, patrząc przez ramię. – A nawet jeśli się mylę, to wciąż mam dostarczyć tę amforę Pani Bólu!
Tessali mógł tylko potrząsnąć głową.
– Nic dziwnego... że jesteśmy w labiryntach.
– Nie życzę nikomu bólu, elfie, ale wolałem, jak na tyle cierpiałeś, by nie móc mówić.
Było mu zbyt gorąco i zbyt był zmęczony, by dalej nieść Jayk. Postawił ją na ziemi i, wciąż podtrzymując ją na ramieniu, pokuśtykał w boczną odnogę. Korytarz wyglądał tak samo jak ten, z którego przyszli. Wysokie, pyliste ściany i wirująca chmura popiołu, która czasami zmniejszała widoczność na długość ramienia. Starając się pozostać w polu widzenia Silverwinda ruszył wzdłuż ściany, skręcając dwa razy w prawo, po czym przeszedł na drugą stronę korytarza i trzy razy zboczył w lewo. W końcu zatrzymali się, by odpocząć w krótkim ślepaku, w którym nie wiał wiatr, a popiół spoczywał na ziemi.
Amnezjusz otarł pot z twarzy tylko po to, by poczuć jak świeże jego strugi spływają, zanim skończył. Pociągnął długi łyk z bukłaka – wino zdawało się być chłodniejsze niż przedtem – po czym zaoferował go towarzyszom.
– Czy ktoś chce trochę, zanim pójdę?
– Pójdziesz? – Jayk schwyciła się jego ramienia. – Dokąd?
Amnezjusz wskazał dłonią wyjście z alejki, wyznaczone przez zasłonę popiołu.
– Ktoś musi trzymać wartę.
– Ja... dziękuję – rzekł Tessali. – A ty nie powinieneś...
– Już mu to mówiłem. – Silverwind nie podniósł wzroku, zajęty badaniem jednej z ran elfa. – Ale on jest uparty. Nie ma się jednak czym martwić. Wyobrażam sobie, że gorączka powali go wkrótce.
– Źle sobie wyobrażasz, Silverwindzie. – Trassończyk odwrócił się i zaczął kuśtykać w stronę skrzyżowania. – Gdy skończysz z Tessali, będę czekał.
– A ja z nim – dodała Jayk. – Może trochę wina uwolni mnie od tego bólu głowy.
– Lepiej byłoby poczekać, aż wyobrażę sobie trochę wody. – Silverwind podniósł wzrok znad rany Tessali. – Obawiam się, że wino mogłoby ci zaszkodzić na tę ranę głowy.
Jayk żachnęła się.
– Życie to iluzja, ale ból nie! – Wydęła usta i splunęła mokrym popiołem w stronę podków bariaura. – Pluję na twoją wodę.
Amnezjusz podał jej bukłak.
– Jayk, dobrze jest mieć ciebie z powrotem.
Razem ruszyli do skrzyżowania. Trassończyk zsunął amforę z pleców i oparł ją o ścianę, po czym usiadł wśród popiołu docierającego z głównego korytarza. Czuł się bardziej przegrzany niż jakby miał gorączkę i zdawało mu się, że słabość jego mięśni wynika bardziej z pragnienia niż z choroby. Tak czy inaczej, gdy sięgnął skaleczenia na boku, był zaskoczony, czując jak bardzo go zabolało i jak gorące zdawało się pod opuszkami palców.
Diabelstwo usadowiła się obok i siedzieli tak w ciszy, podając sobie wino, zmywając kurz długimi łykami słodkiej ambrozji. Gdy oboje się napili, Jayk zakorkowała bukłak. Położyła pomiędzy nimi swoją sakwę, po czym objęła kolana łokciami i przytrzymała głowę pomiędzy dłońmi.
Po pewnym czasie powiedziała:
– Tessali, może on ma rację. – Podniosła grudkę popiołu i rzuciła nią w amforę. – Powinieneś wyrzucić to naczynie za ścianę.
Trassończyk cieszył się, że akurat w tej chwili nie pił, ponieważ z pewnością wyplułby sporo dobrego wina na ziemię.
– Jayk, co się z tobą dzieje? Ty sama lepiej niż ktokolwiek inny powinnaś wiedzieć, czemu nigdy tego nie zrobię.
Diabelstwo rzuciła ponure spojrzenie na amforę.
– Jesteś taki prosty, Zumbii. Posejdon cię oszukał.
– Tak czy inaczej, obiecałem mu, że dostarczę amforę Pani Bólu, a nie porzucę ją w labiryntach.
– Co znaczy tu twoja obietnica? – Jayk wyrzuciła rękę w niebo. – Pani Bólu nie chce naczynia, a ono tylko nam przeszkadza.
– Dla mnie to coś więcej.
– Phi! Ta wizja była przeznaczona dla Pani. Czemu Posejdon miałby wkładać twoje wspomnienia do daru dla kogoś innego?
– Nie wiem. Obiecał mi, że przywróci mi pamięć po tym, jak dostarczę amforę. – Trassończyk stwierdził, że wpatruje się w słój i zmusił się, by z powrotem patrzeć w korytarz. – Może chciał, żeby wróciły do mnie, gdy Pani Bólu ją otworzy. Bogowie lubują się w takich pokazach, wiesz.
Jayk wywróciła swoimi ciemnymi oczami, po czym skrzywiła się z bólu, jaki to spowodowało.
– Jeśli Posejdon chce kogoś zadziwić, to wydaje mi się, że jest to Pani, nie ty.
Nie potrafiąc zbić jej argumentu, Amnezjusz sięgnął po bukłak.
– Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego wizja przyszła do mnie z amfory, ale wiem, że to była moja matka. – Napełnił usta winem i przełknął. – Może to, co się w niej znajduje to nie wspomnienia, ale zaklęcia je przywołujące.
– Albo takie, które sprawiają, że wydaje ci się, że pamiętasz, albo może są to sztuczki dżinów, albo są tym, co mogło być, ale nie jest – drwiła Jayk. – Nie wiemy. Musimy wyrzucić tę amforę, zanim uwolni się kolejny olbrzym. Mamy wystarczająco dużo kłopotów.
– Nigdy nie pomyślałbym, że będziesz mówić jak Tessali. – Amnezjusz uniósł spocone brwi, uwalniając kaskadę słonych kropel, gromadzących się nad oczami. – Ty się boisz!
Jayk zaczęła pocierać czoło dłońmi, ale nie uczyniła tego na tyle szybko, by ukryć błysk w oczach.
– Boje się? Czego, Zumbii?
– Ty mi to powiedz. Wiem, że nie boisz się śmierci. – Wskazał na amforę. – To coś tam w środku.
Diabelstwo odsunęła dłonie od twarzy i nieco zbyt mocno utkwiła spojrzenie w Trassończyku.
– To, co znajduje się w amforze, nie ma dla mnie znaczenia. Jeśli sądzisz, że są to wspomnienia, to czemu jej nie otworzysz? – Wstała i podeszła do naczynia. – Ja to zrobię za ciebie, tak?
– Nie! – Trassończyk zerwał się na nogi. Jayk bała się, wiedział to, ale nie był tego aż tak pewien, jak tego, że wyciągnęłaby korek tylko po to, by udowodnić mu, że się myli. Schwycił ją za ręce i odciągnął na bok. – Nie wolno ci jej otwierać.
– Czemu nie, Zumbii? – Uśmieszek Jayk był wystarczająco szeroki, by zdradzić jej ulgę. – Sądziłam, że chciałeś wiedzieć, kim jesteś.
– Wiesz, czemu nie możesz jej otworzyć – warknął Amnezjusz. – Nie ważne, co ona zawiera, nie należy ona do mnie.
– Tym gorzej. – Jayk wydęła usta w geście przesadzonej pogardy, który zdradził mu jej ukryty strach. – Wiem, jak ważne jest dla ciebie dowiedzenie się, kim jesteś.
– A czemuż cię to przeraża? – nalegał. – Czy obawiasz się, że gdy przypomnę sobie, kim jestem, to zapomnę o tobie?
Jayk nie potrafiła ukryć, jak bardzo celne było to pytanie. Jej źrenice natychmiast przybrały kształt diamentów, a czubki kłów pojawiły się w ustach. Mroczna twarz jeszcze bardziej pociemniała, choć niemożliwym było stwierdzić, czy z gniewu, czy smutku, a ona sama opadła na ziemię.
– Jayk, nie masz się czego obawiać. Obiecałem, że pomogę ci wrócić do Sigil. – Gdyby Amnezjusz nie widział śmiertelnych rezultatów jej ugryzienia, uklęknąłby i objął ją. – Teraz już chyba wiesz, że jestem człowiekiem słownym.
– Zumbii, nie obawiam się, że o mnie zapomnisz. Zanim dotrzemy do Jedynej Śmierci, musimy zapomnieć o wszystkim. – Diabelstwo spojrzała do góry. Z jej oczu spływały szmaragdowe łzy. – Jest mi smutno, ponieważ idziesz w złą stronę!
DZIEWCZYNA ZE SNU
Sądziłam, że jest silniejszy i nie będzie siedział z zaczerwienioną twarzą, tyłem do ściany z popiołu, gorączką od rany płonącą w oczach i pragnieniem złodzieja palącym mu duszę. Przez godzinę (albo dzień, tydzień, czy minutę, cokolwiek to znaczy dla nas i dla niego) siedział tam, wpatrując się w te złote sandały i złoty miecz, zastanawiając się: czy się odważę? czy się odważę? Przemierzał wąskie uliczki i oddychał żółtą mgłą. Skruszył kadź wspomnień, podzielił bramy Sigil i odważył się przeszkodzić wieloświatowi, a teraz użala się nad łupem olbrzyma?
Jak chcecie, nazywajcie go honorowym, etycznym. Dla mnie nie ma to znaczenia. Trassończyk przywiódł do miejsca, w którym jest tylko pragnienie, działanie i konsekwencje, a teraz zaszedł w ślepy zaułek, poszukując właściwego i niewłaściwego, i zgubił drogę. W labiryntach nie ma przykazań ani kodów. Szaleniec, który szuka wskazówek, gubi się bardziej, niż głupiec, który tego nie robi. Wyobraża sobie przyczyny, by skręcić w jedną stronę, ale nie w drugą. Czeka na znaki, które nie mają znaczenia. Nie robi nic w strachu przed bóstwami, które go nie widzą i nie obchodziłoby to ich, gdyby mogło.
Ja nazywam go tchórzem.
W końcu Amnezjusz założy sandały i dowie się imienia swojego rodzica, ale najpierw musi walczyć ze swoimi skrupułami. Musi rozważyć swój honor i poprosić bogów o przewodnictwo, porównać zabicie giganta z obietnicą dostarczenia amfory i znaleźć wytłumaczenie, by zawłaszczyć sobie łup. Zanim tego nie uczyni, musimy czekać, podczas gdy on się zastanawia, musimy przyglądać się przez umysł otumaniony gorączką i winem, jak siedzi i zmaga się – a ja nie znoszę takiej dziecinady.
Powiem wam więc, co się stanie. Trassończyk postawi sandały na ziemi, po czym obnaży jedną stopę i postawi ją na chropowatej podeszwie. Poczuje niewygodne ciepło w podbiciu. Para dłoni z popiołu pojawi się obok jego kostki. Schwycą one rzemienie i zawiążą mu je wokół łydek, a mglisty głos dobiegnie go z wiatrem:
– Dam ci tę radę, synu: gdy dotrzesz do pałacu Króla Egeusza, nie mów mu od razu, czyja krew płynie w twoich żyłach. Zamiast tego powiedz, że przynosisz wieści i pozdrowienia od jego przyjaciela z Troi, Króla Piteusza. Jeśli stwierdzisz, że jest to człowiek dobry i honorowy, możesz powiedzieć mu, jak je znalazłeś. W ten sposób sam odkryje, że jesteś jego synem i nie będzie wątpił w twoje prawa do tego miasta. Ale jeśli Król Egeusz zda ci się człekiem zazdrosnym i zapatrzonym w siebie, musisz powiedzieć mu, że jesteś podarunkiem zaręczynowym od wnuczki Króla Pitteusa. Będzie sądził, że powiłam mu córkę i nie uczyni ci krzywdy, a wtedy będziesz mógł wrócić do domu, nie obawiając się krzywdy ni zdrady.
W ten sposób Trassończyk odkryje imię jednego ze swoich ojców. Krzyknie z radości. Będzie trząsł się tak bardzo, stawiając ceglaną stopę na drugim sandale, że prawie straci równowagę – ale musicie poczekać, by dowiedzieć się, co się wtedy stanie. Teraz Amnezjusz siedzi oparty o ścianę z popiołu, szukając przyzwolenia na to, o czym wiemy, że z pewnością to uczyni. Jayk opiera się o jego bok, równie bezczynna i cicha jak trup. Tessali utykając idzie w ich stronę. Jedno kolano ma napuchnięte i równie czerwone i okrągłe jak krwawy melon.
– Dalej. – Elf powiesił swój podarty płaszcz na ramionach, choć zniszczone ubranie nie było w stanie zakryć ran przecinających jego smukły tors. – Nic cię nie powstrzymuje.
– Powstrzymuje przed czym? – Głos Amnezjusza w końcu z powrotem stał się normalny, a jeśli mówił nieco grubiańsko, to z pewnością przyczyna tego leżała głównie w gorączce, niż w winie, które wypił. Przesunął wzrok z powrotem na skrzyżowanie i wpatrywał się w wirującą chmurę popiołu. – Ja tylko pilnuję.
– Tak – ich. – Tessali podniósł dłoń i, krzywiąc się z bólu, jaki wywołał ten ruch, wskazał na sandały leżące na podołku Trassończyka. – Chcesz je założyć i dowiedzieć się, co się stanie.
– Skąd możesz to wiedzieć? – Amnezjusz bardziej był poirytowany, niż zaprzeczał. – Czy człowiek nie może mieć odrobiny prywatności nawet we własnych myślach?
– Nie, kiedy jego twarz zdradza je wszystkim innym. Poza tym, jeśli sądzisz, że widziałeś swoją matkę...
– Widziałem swoją matkę.
– Oczywiście – Tessali przytaknął, jakby nigdy w to nie wątpił. – Więc jest jak najbardziej naturalne, że powinieneś chcieć dowiedzieć się, co się stanie, gdy założysz sandały. Nie widzę żadnej przyczyny, dla której nie powinieneś tego robić.
– Poza tym, że to nie ja mam je założyć.
– Skąd możesz to wiedzieć, jeśli tego nie spróbowałeś?
Amnezjusz zmrużył oczy.
– Bardzo chcesz, żebym to zrobił.
Tessali wzruszył ramionami.
– Nie rozwiążemy tej tajemnicy, dopóki tak będziesz siedział. – Elf rzucił ostrożne spojrzenie na amforę, którą Trassończyk starał się załatać, pokrywając zmoczonym winem popiołem. – I lepiej byłoby znać prawdę, zanim znowu wyruszymy. Zakładając, że wyjście jest blisko miejsca, w którym Silverwind znalazł nić...
– Jest.
Jego przekonanie nie przywróciło Tessali pewności.
– Tak... cóż, w tym wypadku ostatnią rzeczą, jakiej pragniemy, jest kolejna niespodzianka z twego naczynia.
Amnezjusz uśmiechnął się pod nosem.
– Wiem, co sobie myślisz, elfie.
– A więc nie jestem jedynym, który potrafi czytać w myślach?
Ignorując sarkazm Amnezjusz odparł:
– Twój plan nie podziała. – Wytarł krople potu, które spłynęły mu do oczu i spojrzał na Tessali. – Nawet jeśli założę te sandały i nie przypomnę sobie nic więcej o mojej matce, to nie będę wystarczająco zadowolony, by wyrzucić amforę za mur – ani nikomu na to nie pozwolę.
Elf podniósł brwi na tyle, by Amnezjusz zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem jego domysły były słuszne.
– A więc czego się boisz?
– Niczego! – W chwili, gdy Trassończyk wyrzucał z siebie to słowo zdał sobie sprawę, że zdradziła go szybkość odpowiedzi. Jego myśli były zmącone przez gorączkę i zmęczenie – a także przez wino – i może nie był to najlepszy czas, by zmagać się z Tessali. – Ale złożyłem przysięgę, a dla mnie jest ona bardzo ważna.
– Wiem, że tak jest – westchnął elf, raczej z ulgą niż z rozczarowaniem. – Jeśli nie można cię przekonać, to może lepiej przyjrzę się Jayk.
– Może powinniśmy pozwolić zrobić to Silverwindowi. – Coraz trudniej było mu wyczuć, w co gra Tessali, a on nie chciał, by stan diabelstwa stał się częścią jego manipulacji. – To on wyleczył jej czaszkę.
– Wybacz mi. Wyobraziciel Wieloświata zmęczył się, naprawiając swoje stworzenia. – Tessali skinął w głąb korytarza, gdzie Silverwind leżał na boku. Oczy starego bariaura były zamknięte, a żebra unosiły się w równym rytmie kogoś, kto śpi głęboko. – Miejmy nadzieję, że o nas śni. Wolałbym nie zniknąć tylko dlatego, że on śpi.
Amnezjusz nie pozwolił, aby dowcip elfa go rozbroił.
– Możemy poczekać.
Tessali potrząsnął głową.
– Nie chcemy, aby spała zbyt długo. To niebezpieczne dla osób z ranami głowy.
Nie wdając się w dalszą dyskusję, elf obszedł Amnezjusza i podszedł do Jayk. Gdy przy niej kucał, skrzywił się i opuścił dłoń do swych żeber.
– Mam nadzieję, że potwór nie znajdzie nas zbyt szybko. Nie będę w stanie uciekać – jęknął. – Silverwind twierdzi, że je wyleczył, ale ja wciąż mam wrażenie, że są one połamane.
– Dobrze. Będę wiedział, gdzie cię uderzyć, gdy znowu spróbujesz jakichś sztuczek.
Tessali przyjął ostrzeżenie z dobrotliwym uśmiechem.
– Wypatrujesz mnie, tak?
Z powrotem odwrócił się do Jayk, wymawiając jej imię i delikatnie potrząsając za ramię. Nie drgnęła. Tessali zmarszczył się i odciągnął od Amnezjusza, potrząsając mocniej.
Diabelstwo dalej było bezwładne jak puste ubranie.
– Jak długo tak śpi? – nalegał Tessali.
– Może z pół godziny. – Amnezjusz nie sądził, że elf chciał nim manipulować. Potrząsnął on Jayk tak silnie, że powinna była się obudzić. – Co z nią?
– Sen Otchłani. Czasami ktoś, kogo trafiono w głowę, zapada w sen tak głęboki, że nie może się obudzić.
Podniósł kciukami powieki Jayk i przeklął, po czym popchnął ją w stronę Amnezjusza.
– Potrząśnij nią. Mocno!
Trassończyk położył sandały i miecz z boku i usłuchał polecenia.
Tessali zaskoczył go, uderzając diabelstwo po twarzy i krzycząc:
– Jayk!
Gdy nie odpowiedziała, uderzył ją ponownie, po czym spojrzał na Amnezjusza.
– Potrząśnij nią!
Trassończyk ponowił swoje wysiłki – po czym prawie ją puścił, gdy Jayk rzuciła się w stronę gardła elfa. Ten, zaskoczony, upadł w tył w popiół i odczołgał się. Oczy miał okrągłe jak monety. Nagłe napięcie opadło z ciała diabelstwa. Jęknęła raz i schwyciła się za głowę.
– Ach, Zumbii! Ona tak mnie boli.
Ledwo wymówiła te słowa, a jej broda opadła mu na piersi.
Amnezjusz zaczął ponownie ją trząść.
– Starczy. – Tessali podczołgał się do przodu i ostrożnie podniósł powiekę. – Trzeba ją budzić tylko na chwilę.
– Czy czuje się dobrze?
– Przeżyje, ale nie wydobrzeje, dopóki nie spędzi trochę czasu w Wieży Bramnej. Wiesz o tym.
Amnezjusz zamilkł i oparł się o ścianę. Nawet pomimo że jego umysł był zaćmiony gorączką i otumaniony winem, rozumiał, że Tessali ma rację. Szczególne przekonania Jayk o jej powinowactwie ze śmiercią czyniły ją niebezpieczną dla niej samej oraz dla innych – szczególnie dla innych. I może przyznałby się do tego, gdyby jego własne doświadczenia nie udowodniły, że Ponura Klika ma skłonności do zamykania ludzi o całkowicie zdrowym umyśle. W takiej sytuacji uważał, że diabelstwo mogło mieć rację, mówiąc, iż jedynym sposobem na opuszczenie Wieży Bramnej było stać się Ponurakiem.
Przyciągnął ją bliżej i otulił ramieniem.
– Podejrzewam, że dasz nam sąsiednie cele?
Tessali szybko potrząsnął głową.
– Ty jesteś wystarczająco zdrowy... albo będziesz, gdy w końcu uda mi się pomóc przywrócić ci pamięć.
Amnezjusz zmierzył go ostrożnym spojrzeniem.
– Nie prosiłem cię o pomoc, elfie.
– Nie ma się czego obawiać. Najtrudniejszą częścią będzie dowiedzenie się, w jakich okolicznościach ta strata zaszła. Jest wiele sposobów, w jakie można stracić pamięć.
Trassończyk nie potrafił udawać nie zainteresowanego.
– Tak?
Tessali przytaknął.
– Cios w głowę, szkodliwe emocje, przeżycie zbyt przerażające, by je przywołać, picie z Rzeki Styks... – elf zamilkł i wskazał na płaski bukłak. – Albo, co w twoim wypadku jest bardziej prawdopodobne, zbytnie zamiłowanie do wina.
– Nie miłuję wina. – Amnezjusz spojrzał w odnogę i wpatrywał się w unoszący się popiół. – Byłem spragniony.
Tessali położył mu dłoń na czole.
– Nic dziwnego, skoro jesteś tak rozpalony. – Sięgnął do kieszeni podartego płaszcza i wyciągnął dwa liście ostrokrzewu. Oba były poplamione krwią od jego ran. – Nie mam takich umiejętności jak Silverwind, ale mogę zbić ci gorączkę i zająć się raną.
Amnezjusz dalej wpatrywał się w popiół. Ostatnim razem, gdy pozwolił Tessali rzucić na siebie zaklęcie, skończył z ceglaną stopą. Twierdził on, że była to jedyna rzecz, jaką mógł uczynić, by uratować mu życie, ale Trassończyk zdał sobie również sprawę z tego, że była to wygodna metoda, by utrudnić pacjentowi ucieczkę.
– Najlepiej będzie jak pozwolisz mi zrobić tyle, ile potrafię – rzekł elf. – Leczenie ran jest męczącym zajęciem, a Silverwind będzie miał wiele do roboty, zanim którekolwiek z nas będzie ponownie mogło biec. Moja pomoc może oznaczać różnicę między wyruszeniem tam, gdzie on znalazł nić, a czekaniem tu aż potwór nas znajdzie.
Amnezjusz nie puścił stwierdzenia Tessali mimo uszu. Już teraz był zaskoczony tym, jak długo zajmuje potworowi znalezienie ich. Jego część obawiała się, że bestia znajduje się w tej chwili w sąsiednim korytarzu, czekając ukryta w wirującym popiele, aż on zaśnie. Tylko stały ryk zawiei upewniał go, że tak nie jest. Tak duża istota nie mogłaby iść korytarzem nie powodując nagłych zmian w podmuchach wyjącego wiatru.
Przytaknął niechętnie.
– Zrób dla mnie, co możesz. Ale jeśli jest to jedna z twoich sztuczek...
– Naprawdę, nie masz żadnych powodów do obaw. Nawet stanę na straży, podczas gdy ty będziesz spał.
– Spał?
– Oczywiście. Wszyscy potrzebujemy odpoczynku, a ty po tak długim biegu bardziej niż którekolwiek z nas. – Tessali podniósł bukłaki potrząsnął nim. Resztka wina zachlupotała na dnie. – Poza tym, zważywszy na twoją gorączkę i to, ile już wypiłeś, to cud, że jeszcze nie zemdlałeś.
– Jeśli to ma mnie uśpić, to możesz odłożyć ostrokrzew z powrotem do swojej kieszeni. Nie jestem głupcem. Jak tylko zamknę oczy, wyrzucisz moją amforę za ścianę.
– I podążę jej śladem, gdy się obudzisz? Musisz mieć mnie za szaleńca.
– Nie jestem mordercą – zjeżył się Amnezjusz. – Nieważne jak wściekły...
Tessali uciszył go gestem dłoni.
– Przepraszam. Wiem, że nigdy nie zrobiłbyś czegoś takiego. Ja podobnie nie wyrzuciłbym niczego, co do ciebie należy. Ale nie wiem, czemu aż tak mi nie ufasz. – Elf przerwał na chwilę, po czym rzekł: – Zawrzyjmy umowę: jeśli amfory tu nie będzie, gdy się obudzisz, przyjmę dowolną karę, jaką mi wyznaczysz.
– Czemu jesteś tak zainteresowany moim zdrowiem? – spytał Amnezjusz.
– Czysta chęć przetrwania. Jesteś w równym stopniu drogą do wyjścia z labiryntów dla Silverwinda, jak i dla mnie. Jeśli ponownie spotkamy się z potworem, w co nie wątpię, jesteś jedynym, który ma szansę go pokonać.
– Czy zapomniałeś, co się stało ostatnim razem? – Trassończyk wskazał na rany elfa. – Nie poszło mi zbyt dobrze.
– Żyjemy, czyż nie? A olbrzyma powaliłeś pięknie. Gdy pojawi się następnym razem, może Jayk i ja będziemy mieli pod ręką jakąś magię. Wszyscy mamy większe szansę wydostania się stąd, jeśli będziemy działać razem.
– To najprawdziwsza rzecz, jaką od ciebie kiedykolwiek usłyszałem. – Amnezjusz przerwał, rzucając okiem na leżące obok miecz i sandały. – A jeśli już jesteś w nastroju do mówienia prawdy, to powiedz mi, czemu chcesz, żebym założył te sandały.
– Nie chcę. Sądzę, że musisz – odparł elf. – Nie robi mi różnicy, czyje założysz, czy wyrzucisz. Ale ty nie będziesz szczęśliwy, dopóki ich nie przymierzysz, a lepiej byłoby dla nas, żeby myśl o nich teraz cię nie rozpraszała.
Wyjaśnienie zdawało się jednocześnie wystarczająco praktyczne i podobnie bezinteresowne, by przekonać Amnezjusza, że Tessali był szczery.
– To, co mówisz jest prawdą, ale zapominasz, że one mogą nie być moje.
– Knebel! To ty powaliłeś Perifetesa, a nie Pani. Prawem walki to czyni je twoimi.
– Może, ale ta sprawa nie jest jasna. – Amnezjusz bardzo pragnął zgodzić się ze słowami elfa, ale bardziej obawiał się, że mogłoby to być uszczerbkiem na honorze. – Jeśli byk mojego sąsiada uwolni się i wejdzie na moje ziemie, z pewnością mogę go zabić, by obronić krowy. Ale czy mam prawo zabić go i zjeść?
– Lepiej to zrobić, niż zostawić go, by gnił, gdy sąsiad wyjechał – odparował Tessali. – Jeśli możesz dać mu potem trochę swojego mięsa dlatego, że zjadłeś jego byka, to będzie on bardziej zadowolony, niż gdybyś przeciągnął go na jego ziemię, by tam zgnił. Z pewnością najlepiej dla wszystkich byłoby, gdyby byk został na swoim miejscu, ale tak się nie stało i teraz twoim obowiązkiem jest zrobić tak wiele dla twojego sąsiada, jak tylko możesz.
Amnezjusz zmarszczył czoło, starając się na próżno przez mgłę w umyśle zrozumieć przenośnię.
– Nie widzę, co byk ma wspólnego z moimi sandałami.
– Jeśli ich nie założysz, to będziesz rozkojarzony, a my wszyscy zginiemy – wyjaśnił Tessali. – Byk Pani zgnije na polu.
– To prawda. – Amnezjusz zaczął rozwiązywać rzemień swojego sandała. – Robię to dla jej dobra, prawda?
Co za bezsensowną rzeczą jest umysł śmiertelnika. Z wężowatymi ścianami, niezliczonymi skrzyżowaniami i nieskończonymi wijącymi się w kółko przejściami, to labirynt, który sam się buduje – labirynt, gdzie każda ścieżka prowadzi tam, gdzie życzy sobie tego uwięziony. Gdzie w tym jest wyzwanie? Czy kiedykolwiek były jakieś wątpliwości, że Trassończyk założy sandał? Powiedziałam, że to uczyni i w tej chwili jego naga stopa staje na podeszwie.
Przypominacie sobie, co dzieje się dalej: ręce z popiołu, które zawiązują rzemienie, głos na wietrze udzielający rady, wspomnienie o Królu Egeuszu, jednym z jego dwóch ojców. Nie będziecie więc zaskoczeni, gdy ujrzycie łzy radości spływające po jego zaczerwienionych policzkach, ani gdy usłyszycie, jak krzyczy:
– Jestem synem Króla Egeusza! Jestem wnukiem Piteusza! Jestem synem...
Wtedy Amnezjusz zda sobie sprawę, że nie zna imienia swojej matki. Spojrzy w dół i stwierdzi, że nie może zdjąć sandała z ceglanej nogi i z jego gardła wydobędzie się krzyk rozpaczy. Tessali położy drugi but na ziemi i zasugeruje, że może jego magia też zadziała. Nogi Trassończyka zaczną się trząść tak bardzo, że z ledwością będzie mógł stać. Podeprze się chwytając Ponuraka za ramię – mocny to dotyk – i zacznie opuszczać stopę.
Wszystko to stałoby się już dawno, gdyby Amnezjusz nie spędził tak wiele czasu na rozważaniach, co jest właściwe, a co nie. Ale on zastanawiał się i roztrząsał tę sprawę, marnując cenne godziny na szukanie usprawiedliwienia na to, o czym wiedział, że na pewno to uczyni. A więc jeszcze nie usłyszał głosu na wietrze, nie dowiedział się imienia ojca, ani nie stwierdził, że dalej nie zna matki. Dopiero teraz ręce z popiołu wznoszą się, by zawiązać mu rzemienie na nodze. Musimy czekać, aż kobieta przemówi, Trassończyk zakrzyknie z radości i zda sobie sprawę z tego, czego nie wie, a w tym czasie przez szarą, ryczącą zawieję w sąsiednim korytarzu przekrada się postać.
Z pewnością sprawy miałyby się inaczej, gdyby Amnezjusz nie obawiał się dyshonoru (nazwałam go tchórzem, a każdy tchórz się czegoś obawia), gdyby nie zmarnował bezcennego czasu na bezsensowne rozważania, działał bez czekania na zezwolenie od wygadanego elfa. Ale w jego naturze leży działać, gdy powinien się zastanowić i zastanawiać się, gdy powinien działać, i odebranie mu jego niepewności byłoby krzywdą dla jego charakteru. Lepiej niech zmaga się ze swoim honorem i powoli porzuca zasady moralne, nieświadomie osuwając się w otchłań nieprawości, niż pozwolić mu ukazać się jako patetyczny szarlatan.
A teraz dotarł do tego miejsca w naszej historii: jego ceglana stopa opada na podeszwę ze skóry krokodyla, dłoń chwyta ramię elfa, oczy czekają na dłonie, które wynurzą się z popiołu. Mam nadzieję, że nie będziecie rozczarowani tym, co się stanie:
Nic.
Amnezjusz stał na drżących nogach, czekając aż zadziała magia drugiego sandała. W umyśle już słyszał głos swojej matki, szepczącej zarówno swoje imię, jak i jego słowami zbyt zniekształconymi przez wiatr, by je zrozumieć. Ale żadna magia nie rozpaliła jego stopy, ręce nie wynurzyły się z popiołu, by zawiązać mu rzemienie, nie nadeszły żadne słowa matczynej rady. Jego ceglana stopa pozostała nieczuła jak kamień. Żołądek stał się ciężki i lodowaty, a kolana prawie się pod nim ugięły. Wcisnął stopę w podeszwę, jakby mogło to przywołać dłonie. Nic się nie stało, oprócz tego, że jego rozpacz i frustracja pogłębiły się.
– To ta przeklęta ceglana stopa! – Starał się, aby nie zabrzmiało to tak, jakby obwiniał za to elfa, choć oczywiście tak było. Nie mógł się powstrzymać. – Magia nie przechodzi przez cegłę.
– Wątpię, czy przeszłaby też przez szlam. – Tessali uklęknął u stóp Amnezjusza. – Ale powyżej kostki masz ciało. Może gdy zawiążę rzemienie...
– Elf skrzyżował dwa rzemienie na przedniej części stopy Amnezjusza, przekładając jeden pod drugim, aby się nie zsunęły, po czym przeciągnął je za łydką. Gdy je wiązał, Trassończyk poczuł jak wpijają mu się w nogę. Powstrzymał się od spojrzenia w dół, wiedząc, że będzie rozczarowany widokiem pasków, które wciąż lśniły magicznym blaskiem.
Elf ponownie skrzyżował rzemienie i przewiązał je po raz trzeci, zanim Amnezjusz zauważył niewielką zmianę w tonie wycia wiatru. W chwili, gdy obracał się, by zobaczyć, co nadchodzi z sąsiedniego korytarza, wyciągał z pochwy gwiezdne ostrze. Tessali, wstając zbyt szybko, prawie stracił ucho, gdy miecz mignął obok jego głowy.
– Co jest? – wyszeptał.
– Kłopoty w wybitnie złą godzinę. – Trassończyk nie widział nic poza unoszącym się w korytarzu popiołem, ale szamotanie grubych kawałków futra dochodziło do jego uszu wystarczająco wyraźnie. – Obudź Jayk i Silverwinda. I nie obawiaj się go dobyć – wskazał na złoty miecz leżący obok diabelstwa.
– Wrócimy, jak tylko ich rozbudzę. – Tessali zgarnął miecz i Jayk z jękiem bólu, po czym pokuśtykał na koniec ślepego korytarza. – Postaraj się wytrzymać, aż wrócimy.
Amnezjusz nie powiedział tego, ale wątpił, czy ma jakikolwiek wybór. Potwór labiryntu już udowodnił, że jest przebiegłym łowcą. Z pewnością dostrzegłby korzyści ataku, podczas gdy jego przeciwnicy byli pogrążeni w letargu i tkwili w ślepym korytarzu. Największe szansę mieli, czy to na zwycięstwo, czy walkę, gdyby udało mu się powstrzymać bestię, podczas gdy elf obudzi resztę. Wszedł w boczny korytarz, po czym, stając blisko ściany, gdzie będzie trudniej go zauważyć, ruszył do przodu, by zasadzić się na przeciwnika.
Wino i gorączka miały większy wpływ na jego ciało, niż mu się zdawało. Po kilku koślawych krokach zakręciło mu się w głowie i cały był pokryty potem i popiołem. Oddech miał urywany i gorący, a gwiezdny miecz ciążył mu w dłoniach podobnie jak żelazne ostrza łowców nagród githyanki. Nie będąc zdatnym do długiej walki wiedział, że najlepszą taktyką będzie odcięcie jednej z nóg istoty i ucieczka do swoich towarzyszy.
Amnezjusz opadł na brzuch, po czym przeczołgał się na środek korytarza. Wygrzebał sobie płytką dziurę, w której się położył, po czym przykrył się cienką warstwą popiołu. Przy odrobinie szczęścia potwór nie zauważy go, dopóki on sam się nie podniesie i nie zaatakuje, a wtedy będzie za późno. Zamknął powieki, by je osłonić przed pyłem – tak blisko ziemi był on na tyle gruby, że kleił się do oczu jak mąka do mokrych owoców – i zaufał uszom, by powiedziały mu, gdy pojawi się potwór.
Minęła zaledwie chwila, gdy odgłosy szamotania stały się na tyle głośne, by stwierdził, że potwór idzie przy jednej ze ścian korytarza. Zmienił nieco swoją pozycję. Wtedy, żałując, że nie ma wina, by zmyć narastający w jego gardle kaszel, podniósł się na kolana i uniósł swój miecz.
Zamiast potężnej, na wpół widzialnej sylwetki pokrytego skórami potwora, Amnezjusz stwierdził, że wpatruje się w podobny duchowi kształt pięknej kobiety. Jej postać była tak rozmazana przez popiół i białą suknię szarpaną na wietrze, że wydało mu się, iż ją sobie wyobraża – co, jak zapewne wyjaśniłby Silverwind, wcale nie czyni jej mniej rzeczywistą – i zaczął sądzić, że popadł w malignę.
Wtedy wiatr odsunął jej jedwabne czarne włosy z policzka, ukazując gładką oliwkową skórę i królewski nos, i Amnezjusz wiedział, że jego gorączka nie ma nic wspólnego z jej pojawieniem się. To była ta sama kobieta, którą widział w Rzecznej Bramie oraz setce innych gospód, jego winna kobieta. Przyszła do niego nawet w labiryntach Pani.
Jej szmaragdowe oczy spojrzały w stronę Trassończyka i wtedy właśnie, jeśli była ona iluzją, stracił kontrolę nad swoją wyobraźnią. Z jej ust wydobył się okrzyk zaskoczenia. Spojrzenie przebiegło szybko po wzniesionym mieczu, po czym odwróciła się i uciekła drogą, którą przyszła.
– Stój! – Amnezjusz zerwał się, czy raczej ostrożnie wstał, na nogi. – Nie chcę uczynić ci krzywdy!
Kobieta nie zwolniła. Trassończyk kuśtykał za nią tak szybko, jak tylko mógł, sapiąc i spływając potem. Musiał biec z mieczem w dłoni, ponieważ nie miał czasu, by schować go do pochwy. Kobieta była już teraz zaledwie białą plamą w szarości przed nim, a on sam starał się nie mrugać, obawiając się ją zgubić. Więcej razy niż mógł to zliczyć zniknęła w krótkiej chwili nieuwagi i wiedział, że stałoby się podobnie, gdyby zerknął na pochwę. Skręciła w boczny korytarz. Amnezjusz podążył za nią, pewien że jej nie będzie, gdy skręci za róg.
Była tam, biała plama stojąca na środku korytarza.
– Poczekaj!
Kobieta odwróciła się i wystrzeliła w kierunku kolejnego korytarza, którego Trassończyk wcześniej nie dostrzegł w chmurze popiołu. Poczuł, jak coś pęka na jego nodze powyżej ceglanej stopy i przypomniał sobie, że Tessali nie dokończył sznurowania magicznych sandałów. Rozwiązał się najwyższy węzeł. Biegł dalej. Ona zniknie wystarczająco szybko, by mógł zająć się swoim butem.
Obraz przed jego oczami rozmył się i zdawało mu się, że gorący pot roztapiał jego ciało. Płuca bolały go, mięśnie paliły, głowa wirowała, a on wciąż kuśtykał za kobietą. Skręciła za kolejny róg, a on stwierdził, że stara się sobie przypomnieć, czy był to trzeci, czy czwarty zakręt i czy pierwszy był w lewo, a pozostałe wprawo. Potknął się, prawie pozwalając sobie na upadek, pewien, że nie będzie jej, gdy on skręci za nią.
Tylko ten zakręt, powiedział sobie, a ona zniknie. Wtedy będzie czas, żeby odpocząć.
Rozwiązał się kolejny węzeł. Jeszcze jeden i straci sandał – a tym razem nie poczuje, jak rozluźniają się rzemienie.
Skręcił za róg i po nagłej ciszy rozpoznał, że znalazł się w ślepym zaułku. Wydostał się z nawałnicy, krztusząc się i kaszląc, z zawrotami głowy. Tam, kilka kroków przed nim, stała kobieta, wpatrując się w czarny kwadrat koniunkcji. Nie patrzyła na niego. Dłonie miała złożone na podołku jakby przebierała palcami. Zatrzymał się i nie odrywając oczu od pleców kobiety, odnalazł pochwę i schował do niej swój miecz.
Dopiero wtedy przemówił, swoim najdelikatniejszym i najcichszym sapnięciem:
– Proszę, nie musisz... mnie się... obawiać.
Kobieta odwróciła się i, ku jego zaskoczeniu, nie uciekła. Otworzyła usta, a jej ręce powędrowały do policzków. Podeszła krok do przodu, wpatrując się w Trassończyka, jakby wyglądał jak trup, którego, jak przypuszczał, w tej chwili przypominał.
– Czy to możliwe? – westchnęła. – Szukałam cię tak długo!
Jego nogi wybrały akurat tę chwilę, by ugiąć się pod nim. Opadł kolanami w popiół. Otworzył usta, ale gdy chciał coś powiedzieć, stwierdził, że serce podeszło mu do gardła. Nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa.
Kobieta powoli podeszła do niego, jej dłonie niepewnie sięgnęły w j ego kierunku.
– Myślałam, że po mnie wrócisz.
Serce Amnezjusza wróciło na miejsce, a on sam dotknął palcami swoich policzków.
– A więc znasz tę twarz? – spytał. – I ten głos? Wiesz, kim jestem?
Kobieta stanęła, a w jej szmaragdowych oczach błysnęła ostrożność.
– Oczywiście, że cię znam! Ukradłeś mnie mojemu okrutnemu ojcu i wywiozłeś za morze. Nie pamiętasz?
– Nie. – Amnezjusz zapomniał się i zamknął oczy. – Straciłem pamięć. Obudziłem się na plaży w Trassos i nie pamiętam nic przedtem. Nawet swojego imienia.
Jedyną odpowiedzią była długa cisza. Trassończyk przeklął swoją głupotę i otworzył szeroko oczy. Kobieta wciąż tam była.
– Jak mogłeś o mnie zapomnieć?
Łzy zaczęły płynąć po jej policzkach, a ona sama odwróciła się od niego. Sądząc, że zaraz ucieknie, Amnezjusz wstał na jedno kolano i zaczął się podnosić. Kobieta ukryła twarz w dłoniach.
– Nie! – krzyknęła. Była to bardziej prośba niż rozkaz. – Jak mogłeś zapomnieć? Kiedyś się kochaliśmy!
– I z pewnością dalej cię kocham. Pomóż mi sobie przypomnieć!
Amnezjusz oparł dłonie na kolanie i wstał. Gdy zaczął iść do przodu, jego ceglana stopa w coś się zaplątała. Potknął się i opadł z powrotem na kolana. Spojrzał w dół i ujrzał, że luźne rzemienie drugiego sandała dostały się pod jego sprawną nogę.
Przeklinając, zaczął ponownie wstawać, tym razem sprawną nogą do przodu.
– Piękna pani, jeśli kochałaś mnie i wciąż mnie kochasz, zatem zaprawdę jestem człowiekiem błogosławionym przez bogów – rzekł. – Gdy wrócimy do Arborei, mieszkańcy Trassos obsypią nas płatkami róży.
Gdy podniósł wzrok, stwierdził, że mówi tylko do siebie. Kobieta zniknęła ponownie.
$$BÓLE SERCA
Stoją jak słupy tam, pośród popiołu – szalony bariaur, bombastyczny elf, kochające krew diabelstwo – wszyscy wpatrują się w ryczącą szarość korytarza, szukają nieobecnego Trassończyka, pewni, że zamiast niego ujrzą potwora. Mają na końcu języka zaklęcia, a w ręku przygotowaną broń i wiedzą, że bez Amnezjusza nie przeżyją. On jest ich drogą do wyjścia, ich siłą, pewnością siebie i pomimo iż nie zdają sobie z tego sprawy, ich przekleństwem.
Dobrze karmił swoje głęboko zakorzenione Bóle i niektóre z nich zaokrągliły się, stały cięższe i przeszły na jego towarzyszy. Grube wrzody mocno wiszą na ich ciałach. Niektóre już pękły u Jayk i Tessali, a jeszcze więcej tylko na to czeka. Przestały pulsować, a ich skóra jest wąska, napięta i przezroczysta. Nie trzeba dużo, by je przerwać – nieostrożny gest, czy ostre słowo – więc musimy uważać, a nawet się strzec. Bóle, tak duże jak teraz, mogą pęknąć wszystkie naraz, a to byłoby coś, czego nie wolno przegapić.
Nie wolno wam mówić, że jestem okrutna – nigdy! Cierpienie innych nie przynosi mi radości – ani wyrzutów sumienia – robię tylko to, co musi zostać zrobione. Jeśli, wiedząc, jakie Bóle noszą obawiacie się o Amnezjusza i jego przyjaciół, nie rozpaczajcie. Pomyślcie nad tym: tylko przez ciężkie doświadczenia uczymy się zdecydowania, dzięki próbom stajemy się silniejsi, dzięki kłopotom przybywa nam odwagi, a przez rozterki otrzymujemy mądrość. Tak, będą cierpieć niewyobrażalne tortury, ich smutek będzie w stanie zmiażdżyć boga – a mimo to, gdy zostanie zadany ostatni cios i wypowiedziane ostatnie słowo, wszystko skończy się dobrze. Będą razem, żywi, zwycięzcy, silniejsi niż przedtem – to wam obiecuję.
Ale teraz nadszedł czas, by ujrzeć twarz pod czarnym kapturem i spojrzeć w oczy, które będą mną władały, poznać imię tego, kto kupił moje serce. Podnoszę jedną stopę z ziemi, potem drugą i Pani Bólu jest tam, przed nimi, stojąc wśród zawiei popiołu. Kraniec jej szaty unosi się tuż ponad pyłem, ostrza jej aureoli świszczą na wietrze.
Ich zaklęcia roztapiają się jak sól na języku. Uzbrojone dłonie opadają do boków. Jayk, najmądrzejsza ze wszystkich, ucieka na koniec ślepego korytarza. Silverwind podchodzi do przodu, odważając się myśleć, że mnie sobie wyobraził. Przekręcam dłoń, on uderza bokiem w ziemię, wypuszczając powietrze ze swoich potężnych bariaurzych płuc i traci oddech. Tessali otrząsa się z szoku i odwraca, by uciec, ale Ból wybiera tę chwilę, by pęknąć. Elf przypomina sobie o amforze. Wkłada złoty miecz za pas i rusza w stronę naczynia. Przecinam powietrze paznokciem i dłonie, które mnie obraziły spadają w popiół.
Elf nie krzyczy. Jest zbyt sparaliżowany, albo zbyt przerażony tym, że mógłby mnie jeszcze bardziej obrazić. Po prostu odwraca się. Oba kikuty spływają czerwienią, a on rusza za Jayk. Zaczynam płynąć w stronę amfory, co powoduje, że zbliżam się do sapiącego Silverwinda. Pomimo iż dalej nie odzyskał on oddechu, wstaje i odgalopowuje. Ból pęka, wylewając zieloną posokę na jego kłąb, a on nie zatrzymuje kroku, docierając do końca korytarza. Zamiast tego wyskakuje w powietrze i znika za murem. Jego tylne kopyta naruszają jego szczyt, gdy znika z pola widzenia i dopiero wtedy zdaje sobie sprawę z tego, co porzucił.
Jayk patrzy na mnie spod muru. Jej ciemna skóra staje się nagle blada jak perła, po czym diabelstwo chwyta Tessali za łokieć i ciągnie go w stronę dwóch kupek popiołu, które znaczą miejsce, gdzie Silverwind opuścił korytarz. Splata razem palce, by podsadzić elfa, który poza żałosnym spojrzeniem na zostawione za sobą dłonie, nie waha się ani chwili, by na nie wejść. Przerzuca go ponad murem i wspina się za nim, po czym zostaję sam na sam z amforą.
Jak długo wpatruję się w dzban, nie potrafię powiedzieć. W Sigil śmiertelnicy wchodzą do swoich małych gospód na nogach, a wychodzą na czworaka. Żelazo wlewa się gorące do form i wyciąga zimne. Kieszonkowca złapano, osądzono i zaraz zamknięto, a ja wciąż się wpatruję. Głęboko w środku mnie wiruje zimno. Czuję, jak drżę i boleję słabością śmiertelników. Amfora nie może nieść dla mnie nic dobrego, inaczej Król Mórz nigdy by jej nie przysłał, mimo to muszę ją otworzyć. Niezależnie od tego, czy sieć w środku jest spleciona z prawdziwych, czy fałszywych lin, pozostaje prawda o pustce w mojej piersi i, nieważne jak mało prawdopodobne, fakt że bóg może posiadać to, co tam przynależy, jest zagrożeniem dla Sigil zbyt wielkim, bym mogła na nie pozwolić.
Idę do amfory, ale nie wyciągam korka. Tego właśnie pragnąłby Posejdon. Wspomnienia napłynęłyby wszystkie naraz, w przerażającej ilości i sile, a wtedy byłabym zgubiona. Lepiej niech przychodzą do mnie pojedynczo, by je posegregować, osądzić i poznać rozmiary oszustwa Króla Mórz.
Wycieram popiół z szyjki dzbana, po czym trzymam go na boku, dopóki złota nić nie wyjrzy ze szczeliny. Pasmo jest żółte i piękne jak moje powiewające na wietrze włosy, gdy stałam z Posejdonem i moją matką. W tej chwili nie potrafię powiedzieć, co to za magia, czy iluzja, przyzwanie, czy leczenie, ale nie może to być przypadek, że z amfory wydobywają się złote nici dla mnie i czarne wstęgi dla Trassończyka, a to jest już jakaś wiedza.
Stawiam dzban z powrotem, po czym odchodzę. Pasmo uwalnia się i podlatuje do mnie. Okrąża moją głowę po raz pierwszy. Mój oddech przyspiesza, a niski, syczący wiatr wieje na ulicach Niższej Dzielnicy. Materiał okrąża mnie po raz drugi i gorzka mżawka spada w Gnieździe. W ten sposób Pani Bólu zdradza swój niepokój. Jesteśmy jednością, Sigil i ja.
Włókno okrąża mnie po raz trzeci i z pustki w mojej piersi zaczyna się coś wylewać, zryw powietrza, który szarpie, faluje i staje się coraz bardziej przytłaczający. Czuję, jak moje stopy się ruszają, ciało się kręci, a rytm radosnych dud satyra dosięga mych uszu. Zapach pieczonego dzika wypełnia nozdrza. Stwierdzam, że znajduję się w uścisku potężnych dłoni wielkiego ogra o głowie byka. Moje złote włosy wirują dookoła, gdy tańczymy.
– Nie, nie poślubiaj tego paskudnika. – Jego szept jest niski i głęboki, oddech słodki od wina. – Ucieknij ze mną, a oszczędzę ci wiecznego cierpienia.
Tańczymy obok wysokiego stołu, gdzie zasiadł Posejdon, a przed nim znajduje się cały dzik i puchar z winem. Razem z nim siedzi mój narzeczony, sternik czarnej dżonki w czarnym płaszczu. Poza dwoma żółtymi oczami płonącymi w stygijskiej głębi pod jego kapturem, nie można ujrzeć jego twarzy. Na środku stołu spoczywa moje serce, wciąż bijące w środku zielonej szklanicy. Obok niego jego cena, zamknięta w czterech hebanowych pudełkach.
– Nie obawiaj się – szepcze mój partner. – Ukradnę twoje serce, żeby Set nie miał nad tobą mocy i ukradnę Bóle, by uczynić z nich twój dar zaręczynowy.
Set uderza pięścią w stół i przez pomieszczenie przetacza się grom. Mroczny bóg podnosi się z krzesła i pochyla nad stołem, i w świetle świecy po raz pierwszy go widzę. Ma przerażającą twarz szakala z długim pyskiem, potężnymi uszami i pełnymi pogardy oczami tchórza.
– Skończ swoje szepty i tańce, Bafomecie! – zawył jak stal na kamieniu. – Nie pozwolę ci zatruwać mojej żony swoim brudnym, byczym językiem.
Muzyka w jednej chwili cichnie, ale Bafomet okręca mnie ostatni raz.
– Bądź gotowa – szepcze. – Dziś w nocy.
Puszcza mnie i ponownie znajduję się w labiryncie, unosząc się przed amforą. Gorzki popiół płonie w moich nozdrzach, wyjący wiatr wdziera mi się do uszu, a w umyśle kłębi się tysiąc pytań. Dobrze Posejdon zaplótł swoją sieć, gdyż jedna odpowiedź rodzi dwa następne pytania. Ponownie muszę podnieść naczynie. Kolejne włókno wynurza się ze szczeliny. Cofam się i czekam, aż okrąży mnie po raz pierwszy. Moje przerażenie narasta i gromy przetaczają się przez Dzielnicę Urzędników. Teraz czekam na drugi i Dzielnica Handlowa drży od mego strachu.
Złota nić wykonuje trzecie okrążenie i z pustki w mojej piersi wylewa się chłodny wir, otępiający prąd, który płynie, pieni się i staje się coraz zimniejszy. Śmierdząca, bagnista chmura wisi w powietrzu, a wiatr przedostaje się pod skórę. Klęczę na skraju ogromnej, słonej równiny, wpatrując się w czarne płycizny szerokiej, gęstej rzeki. Ciemne niebo huczy i wyje rykiem mojego ojca i zawodzeniem Seta.
– Wypij, a będziesz bezpieczna. – Bafomet stoi obok mnie, z jego ramienia zwisa czarna sakwa. Nie widziałam, co jest w środku, ale dno zwisa nisko, ujawniając ciężki i okrągły kształt. – Wypij i żaden z nich nie będzie miał nad tobą władzy.
Ale ja nie piję. Pomimo iż niosę w mojej własnej sakwie cztery hebanowe pudełka, Bafomet wciąż mi nie oddał mojego serca. Pomimo iż temu zaprzecza, podejrzewam, że właśnie to niesie w owym czarnym worku, a ja wiem, że jest to rzeka Lete – niektórzy nazywają ją inaczej, ale ci, co z niej wypili nigdy nie przypomną sobie jej prawdziwej nazwy. Jeśli przełknę jej mroczne wody, nie będę pamiętać ani Seta, ani mojego ojca, a wtedy tylko ten, kto posiada moje ukradzione serce, będzie miał nade mną władzę.
– Złodzieje! – huczy Posejdon. – Oddajcie, co żeście ukradli!
– Żonokrady! – wyje Set.
Oczy Bafometa rozszerzają się, ponieważ nie jest on w stanie stawić czoła furii mojego ojca.
– Pij!
Dopóki pamiętam imię mojego ojca, Posejdon zawsze będzie mógł mnie znaleźć. Pomimo tego wciąż odmawiam. Czemuż miałabym zamienić jednego pana na innego? Lepiej niech zabiją się na słonej równinie, a ich krew uczyni mnie wolną.
W tej chwili Bafomet przejrzał mój plan.
– Podstępna kobieta! – Okręca moje włosy wokół swojego nadgarstka, chwyta je w potężną dłoń i ciągnie mnie do przodu. – Wypijesz!
Moja dłoń szybko dosięga sztyletu. Jeszcze szybciej sztylet dosięga moich włosów i pojedynczym cięciem ostrze przecina moje zebrane w garść loki. Opadam na plecy. Bafomet krzyczy i wpada głową do rzeki. Ciemne wody szybko zamykają się nad jego ciałem.
Mając w uszach gromy Posejdona i wycie Seta, przyglądam się czarnemu prądowi na długi czas, zanim Bafomet wynurzy się w dole rzeki. Krztusi się, bulgocze i pluje ciemną wodą ze swoich byczych nozdrzy. Jego ramiona uderzają w powierzchnię. Czarna sakwa już nie zwisa mu z ramienia, a gdy oczy padają na mnie, jest w nich tylko pustka i zdziwienie.
Wstaję i biegnę wzdłuż brzegu. W końcu dostrzegam czarny worek unoszący się sto kroków przede mną i dryfujący szybciej, niż jestem w stanie biec.
Z czarnego nieba ryczy głos mojego ojca.
– Tam, Paskudniku, na brzegu Styksu! Pospiesz się, albo ją stracimy!
Odwracam się w stronę rzeki, ale zamiast czarnych wód widzę amforę. Wiatr wieje z sąsiedniego korytarza, wzbijając w powietrze chmury szarego popiołu, a moje usta wyschły z rozpaczy. Gdzie jest teraz moje serce: Tartar, Avalas, Malbolga? Czy muszę wyciągnąć kolejne włókno, by poznać odpowiedź, a potem kolejne, by dowiedzieć się jeszcze więcej?
Z pustki pod moją piersią wznosi się gorące, niespokojne wrzenie. Nieważne, czy będę wyciągać włókna jedno po drugim, czy wszystkie razem, nigdy nie poznam odpowiedzi, dopóki nie opróżnię słoja – a teraz zdaję sobie sprawę, że nawet wtedy nie! Jeśli skoczyłabym za sakwą, zapomniałabym, po co to uczyniłam! Okrutna burza wstrząsa Sigil: grad pada tak duży jak pięści, przebijając dachy i zabijając ludzi na miejscu. Nawałnica przetacza się przez alejki, wbijając lektyki w mury, a mury jeden na drugi. Błyskawice tańczą od fontanny do fontanny, roztrzaskując baseny i zawalając studnie. Sama ziemia drży od mojego gniewu, pęknięcia przecinając ulice, konkurując między sobą, która zawali więcej budynków. W ten sposób chciwy Posejdon chce poniżyć Sigil: pobudzając mnie do takiego stanu, że zniszczeje sama, tak aby mógł przechadzać się wśród ruin i uczynić ze mnie niewolnicę bez żadnej walki.
Może, gdybym była na tyle głupia, by wyciągnąć korek, plan by podziałał. Wspomnienia wypłynęłyby ze słoja i schwytały mnie jedno za drugim. W gorączce chwili mogłabym uwierzyć, że wskoczyłam do rzeki Lete za moim sercem, że piłam jej ciemne wody, by uciec Setowi, memu narzeczonemu oraz Posejdonowi, mojemu ojcu.
Ale jeśli wtedy wypiłam, w jaki sposób mogę teraz nazwać rzekę jej prawdziwym imieniem? Lete.
W ten sposób zdrada Posejdona została pokonana i ziemia w Sigil przestaje się trząść. Błyskawice przeradzają się w niewielkie iskry, grad zmienia się w zimny deszcz, wiatr zaledwie jęczy. Miasto jest ponownie bezpieczne i takie pozostanie, dopóki perfidne sztuczki Króla Mórz pozostaną nienaruszone w środku amfory.
A kto może to uczynić, jeśli nie Pani Bólu?
Napełniam dłoń popiołem, po czym moczę go w krwi wyciśniętej z odciętych dłoni Tessali. Klejąca się masa jest brązowa, pachnie miedzią i z pewnością przyciągnie potwora labiryntu.
KARFHUD
Naprawdę, nie było innego wyboru, jak tylko wejść w koniunkcję. Jedynym miejscem, przez które kobieta mogła uciec był czarny kwadrat, więc Amnezjusz przymocował niesforny sandał do pasa i ruszył za nią. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego, nie miał wrażenia, że spada, nie poczuł wiatru wdzierającego się w jego włosy ani popiołu wżerającego w twarz. Po prostu wszedł w ciemność i stał tam, czekając – zdawało się, że przez wieki – aż wynurzy się po drugiej stronie.
Wtedy przypomniał sobie gejzer ognia, który prawie spalił go na popiół wcześniej, gdy Silverwind wchodził z żelaznego labiryntu do tego z popiołu. Kula ognista wybuchła w chwili, gdy bariaur przechodził przez koniunkcję: potężna, jasna i zbyt gorąca, by jej nie zauważyć. A później, po drugiej stronie, ostrzegł Trassończyka, by nie stał zbyt blisko czarnego kwadratu, ponieważ „zapaliłby się” i przyciągnął uwagę potwora.
Gdy zniknęła kobieta, nie było żadnej kuli ognistej.
Amnezjusz stał, wpatrując się w ciemność. Jego umysł wirował od gorączki, a spocone ciało drżało ze słabości. Kobieta nie mogła odejść w inne miejsce. Koniunkcja była jedynym wyjściem ze ślepaka – przynajmniej z tego, co widział. Rozważał zawrócenie i sprawdzenie, czy czegoś nie przegapił, po czym stwierdził, że zastanawia się, czy potrafi wrócić. Prawdopodobnie czarny kwadrat wisiał dokładnie za nim, ale jeśli się poruszał? W żołądku nie czuł szarpnięć, powietrze nie ocierało się o jego skórę, nie było żadnych wrażeń sugerujących ruch – a jednak stał tam przez spory czas pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Musiał się poruszać. Nie potrafił wyobrazić sobie innej przyczyny opóźnienia.
Lepiej zatem dalej czekać. Mógł tylko zastanawiać się, co by się stało, gdyby podczas przechodzenia przez koniunkcję próbował pójść w jedną albo drugą stronę – czy wyszedłby w innym miejscu, niż powinien? Na zawsze błąkałby się w ciemnościach? Zginął w otchłani zapomnienia? Wszystkie te możliwości zdawały się katastrofalne. Co więcej, nawet gdyby kobieta zniknęła w bocznym korytarzu, dawno już by jej nie było. Mógł tylko mieć nadzieję, że ta koniunkcja, podobnie jak różniła się długością przechodzenia, również nie wypluwała gejzerów ognia, gdy ktoś przez nią przechodził.
Amnezjusz nie czuł jednak potrzeby stania w grobowych ciemnościach. Wyciągnął gwiezdny miecz z pochwy i podniósł jego ostrze w powietrze.
– Światło gwiazd niech rozdzieli noc – rozkazał.
Błyszcząca błękitna poświata wytrysnęła z czubka, tworząc małą kulę, która skąpała otoczenie w dziwnym szafirowym świetle. Po długim wpatrywaniu się w ciemność, nagły rozbłysk poraził oczy Trassończyka. Wciąż starał się on mruganiem odgonić ślepotę, gdy kątem oka spostrzegł uciekający z jasnego kręgu przypominający kobietę kształt.
– Błagam cię, poczekaj!
Z na wpół zamkniętymi oczami Amnezjusz ruszył za uciekającą sylwetką i zorientował się, że kuśtyka w dół wąskiej, piaszczystej alejki. Po obu jej stronach stał rząd pozbawionych okien mieszkań z cegły z mułu, a otwarte drzwi były tak nieruchome i czarne jak kwadraty koniunkcji. Trassończyk przeklął swoją głupotę, zastanawiając się, jak długo stał w ciemnościach sądząc, że znajduje się pomiędzy labiryntami. To był cud, że kobieta wciąż znajdowała się w pobliżu, gdy zapalił miecz.
– Proszę... poczekaj! – wystękał. – Jestem zbyt... chory, by dotrzymać... kroku.
Znalazł się za rogiem i kątem oka ujrzał odwracającą się do ucieczki kobiecą postać. W błękitnym świetle jej suknia zdawała się być raczej szara niż biała, a ramiona nieco bardziej obwisłe, niż pamiętał, ale nie było czasu, by rozważać różnice. Rzucił się w alejkę i wyciągnął ręce, by ją schwycić.
Jej ramię zdawało się być miękkie i gąbczaste, a materiał je okrywający miał zakurzoną, kruchą fakturę starego lnu. Suknia nie była już przepasana w biodrach, tylko zwisała jak worek, brudna i poplamiona poniżej kolan. W błękitnym świetle miecza jej włosy straciły kolor i połysk. Były również sztywne jak słoma i tak cienkie, że z ledwością przykrywały jej skalp pokryty czerwonymi plamami.
– Pani? Czy to... ty?
Zamiast odpowiedzi kobieta pochyliła się i spróbowała wyrwać. Amnezjusz ścisnął jej ramię – po czym jęknął z obrzydzeniem, gdy jej ciało wybuchło pod naciskiem. Śmierdzący, zbyt słodki zapach wypełnił powietrze, a jego palce pokryła ciepła, obślizgła ciecz. Odsunął rękę, wciąż trzymając garść rozpadającego się ze starości materiału i trochę brązowej substancji, która prawdopodobnie była kiedyś ciałem.
Amnezjusz wgapił się w swoją dłoń.
– Ja... – Nie potrafił znaleźć słów, żeby przeprosić. – Pani, proszę wybacz mi moją niezdarność. Nie chciałem uczynić nic złego.
– A co chciałeś? – Głos kobiety był zmęczony. Odwróciła się w jego stronę, podnosząc opuchnięty, nieregularny kształt na końcu pokrytej łuską ręki. Wyciągnęła palec wskazujący, jedyny jaki jej pozostał i wskazała na swoją głowę. – Spojrzeć na to? Czy to chciałeś?
Amnezjusz ze wszystkich sił starał się powstrzymać wymioty. Twarz kobiety była zapadniętą masą pomarszczonego ciała i gorejących wrzodów, tak groteskowo zniekształconą, że z trudnością przypominała ludzką. Para czarnych klejnotów wyglądała spod opuchniętych brwi, nos zniknął w potężnej ciemnej guli, która wyrosła na środku twarzy. Tylko usta, szeroka szczelina otoczona czerwonymi, spękanymi ustami, przypominały jeszcze pierwowzór.
– Błagam... błagam o... wybaczenie. – Amnezjusz nagle poczuł się strasznie słaby i oparł dłoń na ścianie. Dwa razy odważył się przemierzyć Trędowate Miasta Acheronu, by uratować Dziewice Marmaryjskie i nigdy nie napotkał tak odpychającego, żałosnego widoku. – Myślałem, że jesteś... Szukałem młodej kobiety w bieli... Może widziałaś ją... jak tędy szła?
– Skąd wiesz, że już jej nie znalazłeś? – Tak głęboki i grzmiący był ten nowy głos, że Trassończykowi zdawało się, iż usłyszał go w otchłani swego żołądka. – W tym miejscu wszyscy życzymy sobie być kimś innym.
Za kobietą pojawiła się gigantyczna ciemność, nie tyle wkradając się w szafirowe światło, co odpychając blask. Ponura postać była co najmniej półtora raza wyższa od człowieka, a jej tors tak szeroki, że wypełniał sporą część wąskiej alejki. Gdy oczy Amnezjusza przyzwyczaiły się do patrzenia na coś, co tak właściwie było ciemniejszym cieniem stojącym w mroku, ujrzał – albo sobie to wyobraził – dwoje brunatnych oczu błyszczących gdzieś pod parą zakręconych rogów. Za potężnymi ramionami istoty zdawała się czernieć para skrzydeł wznoszących się dobre dwa metry ponad jej głowę, zakończonych dwoma kościanymi szponami.
Nowo przybyły pochylił się ponad kobietą, zbliżając głowę do świecącego miecza, co podkreśliło zakrzywione rogi i brunatne oczy, które Amnezjusz zauważył wcześniej. Pomimo tego, dopiero w chwili, gdy mroczna postać całkowicie weszła w krąg światła, szafirowy blask oświetlił jej twarz. Pod workowatymi fałdami i czarnymi guzami, podobnymi do tych pokrywających twarz kobiety, ukryte były ociekające trucizną kły i, nieco przypominający małpi, pysk potężnego tanar’ri.
Amnezjuszowi nagle zrobiło się strasznie gorąco. W uszach zaczęło mu dzwonić, obraz pociemniał na skraju, a on sam poczuł, że uginają się pod nim kolana. Diabeł przysunął twarz bliżej i Trassończyk musiał się cofnąć, by nie dotknąć ognistych czarnych ust.
– To dziewczę, które straciłeś, jak ją nazywają? – Oddech diabła cuchnął spalenizną i rozkładem. – Karfhud jest ulubieńcem wszystkich dziewcząt. Czyż tak nie jest, Do...?
Amnezjusz nie usłyszał imienia kobiety, ponieważ dzwonienie w uszach było zbyt głośne. Ciemność napłynęła, parna i gęsta, po czym jego nogi sflaczały, a on poczuł, że pada.
Spada w dół, w dół, w bezgraniczną, wieczną ciemność, w dół do ciemnej lodowatej pustki, gdzie wylęgają się i pełzają potwory, w dół do zepsutej, syczącej czerni, która we wszystkich z nas wiruje jak powoli gotująca się smoła. Gdyby Jayk była tam i mogła go schwycić, upadek nie zdawałby się tak nieskończony. Ale ona jest gdzieś pod niskim, miedzianym niebem, zagubiona na piaszczystej ścieżce otoczonej z lewej i prawej strony ciernistymi krzewami, rozglądając się dookoła – ze strachu przede mną, w nadziei na ujrzenie Trassończyka – skraj jej szaty postrzępiony jest w miejscu, gdzie bariaur oderwał pasy, by obwiązać nadgarstki Tessali.
I elf: wpatruje się szklistymi oczami, skołowany, w pustkę na końcach swoich nadgarstków. Jego ramiona pulsują aż do ramion, kości bolą – ale nie jego dłonie. Te nie bolą wcale. Wciąż czuje, jak zwisają z jego nadgarstków, czuje poruszające się palce, gdy stara się je zacisnąć w pięść, kłykcie ocierające się o pierś bariaura, gdy starzec pracuje – ale ich nie widzi. Z jakiejś przyczyny nie rozumie, że stały się niewidzialne. Jest jak duchy, które, ukrywając się w cieniu rzeczy minionych, prześlizgują się przez Chwilę Nie Do Zniesienia.
Powinien wiedzieć lepiej.
Ponura Klika nazywa Nieubłaganym Odwrotem takie ukrywanie się w mrocznych miejscach. Z każdym oddechem Tessali wchłania coraz więcej tej ciemności. Z każdym oddechem szare światło coraz bardziej ginie w jego oczach. Jeśli zostanie w cieniu zbyt długo, mrok wypełni go całkowicie. Zatraci się w swojej ślepocie podobnie, jak to się stało z Jayk – a raczej jak mogłoby się stać, gdybym nie przejrzała zdrady w podarunku Posejdona.
Gdy Silverwind kończy obwiązywać kikuty Tessali, czarne bandaże są mokre od krwi. Zmęczony bariaur nie może już nic na to poradzić. Już rzucił zaklęcia, by zmniejszyć ból elfa i spowolnić krwawienie, ale nie będzie więcej magii uzdrawiającej, dopóki nie odpocznie.
Tessali rozkłada swoje kikuty, patrzy pomiędzy nie.
– Nie widzę moich dłoni. – Marszczy się na widok czerwonych kropel spadających z bandaży. Jego oczy stają się puste, patrzy z powrotem na Silverwinda i pyta: – Czemu nie widzę moich dłoni?
– Pani je zabrała – odpowiedź bariaura jest zmęczona, niecierpliwa, nawet niegrzeczna. – Nie pomoże ci teraz oszukiwanie się. Widziałem, co widziałem i tego nie zmienisz. One odeszły.
Elf szaleńczo kręci głową.
– Ja je czuję!
– Wyobrażasz sobie, że je czujesz. Ale ja wyobrażam sobie, że ich nie ma, a ponieważ to ja jestem Jednym, to ich nie ma. – Silverwind dotyka dłońmi obu kikutów, pociera je wystarczająco mocno, aż elf wyda z siebie westchnienie bólu. – Widzisz?
Tessali mruży oczy, pochyla się do przodu i wpatruje w dłonie bariaura zakrywające jego nadgarstki, podczas gdy on sam wciąż czuje swoje ręce. Powoli elf przedziera się przez ciemność, z powrotem do szarego światła. Szklisty blask znika z jego oczu. Usta otwierają się szeroko.
– Pani zabrała moje dłonie! – Wydziera kikuty z uścisku Silverwinda i krzyżuje je na piersi. – Co mam robić? Bez dłoni nie mogę leczyć!
Jayk klęka obok niego i otacza go współczująco ramieniem. Głowa ją boli, ale ona wie, kiedy ją się wzywa.
– Nie obawiaj się, przyjacielu. Mogę ci pomóc, tak?
– Możesz? – Tessali wygląda jakby odzyskał nadzieję, a nawet jakby mu ulżyło, niż na pełnego ostrożności. – Jak?
Jayk uśmiecha się. Jej źrenice wydłużają się w diamenty. Przytula się do elfa.
– Pocałujemy się, tak?
Tessali zrywa się na nogi, wyrywając z jej uścisku.
– Nie!
Jayk wydyma wargi, kły ociekają trucizną.
– Nie ma potrzeby się obawiać. Już jesteś martwy. Jeśli się do tego przyznasz, nic cię nie będzie niepokoić.
– Nie jestem gotów do niczego się przyznać – a w szczególności do tego!
Tessali odsuwa się od diabelstwa i skupia spojrzenie na Silverwindzie, który patrzy w dół korytarza. Przejście ciągnie się przez jakieś trzydzieści kroków, po czym ostro skręca. Za nimi znajduje się skrzyżowanie.
– Silverwindzie?
Bariaur odwraca się, ale nic nie mówi.
Tessali podnosi kikuty przed jego twarz.
– Jesteś Jedynym Stworzycielem. Możesz dać mi nową parę dłoni.
Silverwind potrząsa głową.
– Nie, nie mogę.
– Oczywiście, że możesz. – Twarz Tessali przybrała przebiegły wyraz. – Jeśli naprawdę jesteś Jedynym Stworzycielem, to możesz uczynić cokolwiek chcesz.
Stary bariaur obdarza go pełnym wyrzutu parsknięciem.
– Stosując tę logikę, tworzyłbym tylko to, czego chcę – co, ponieważ nigdy nie zamierzałem stworzyć was ani waszych przyjaciół, nie byłoby dla was dobre. – Odpycha kikuty Tessali. – Ciesz się, że mam swoje ograniczenia. Lepiej nie mieć dłoni niż wcale nie istnieć.
Elf ponownie podnosi okaleczone ręce.
– Nie rozumiesz. Bez dłoni nie mogę rzucać zaklęć. Nie mogę powstrzymywać bzików, ani chronić się przed Niebezpiecznymi. Jestem niczym!
– A zatem jesteś niczym. – Wzrusza ramionami Silverwind. – Jeśli miałbym z czym pracować, może mógłbym przywrócić coś, co straciłeś. Ale nawet ja nie potrafię stworzyć czegoś z niczego.
Oczy Tessali rozszerzają się. Spogląda w górę żywopłotu, widzi dwa wgłębienia, gdzie kopyta Silverwinda otarły się o szczyt.
– Jayk – mówi, odwracając się do diabelstwa. – Jeśli wrócisz i przyniesiesz mi moje dłonie, nikt nigdy nie będzie próbował ponownie zamknąć cię w Wieży Bramnej. Dopilnuję tego.
Diabelstwo mruży podejrzliwie oczy.
– Jak?
– To nie ma znaczenia – przerywa Silverwind. – Nie możesz wrócić – nie wspinając się tam. Nie wiadomo, gdzie skończysz, ale na pewno nie w labiryncie z popiołu.
Powiedziawszy to parska i odwraca się w stronę, w którą biegnie korytarz.
– Czekaj! – woła Tessali. – Dokąd idziesz?
– Jeśli jesteś tak zdeterminowany, by odzyskać swoje dłonie, będziemy musieli ich poszukać, czyż nie?
– Znasz drogę?
– Jestem podobnie zagubiony jak ty. – Silverwind dalej zmierza do rogu. – Ale teraz, gdy nie ma Trassończyka, cóż innego nam pozostało?
– Musimy tu czekać! – Jayk tupie nogą i zatrzymuje go. – Jeśli nas nie będzie, gdy Zumbii przeskoczy przez mur, to co on sobie pomyśli? Że go zostawiliśmy, tak?
– Jayk, chodźmy. – Tessali marszczy czoło. – Amnezjusz nie przeskoczy przez mur. On jest martwy.
– Tak jak ty. – Patrzy na nadgarstki elfa. – A czy ciebie zostawiłam? Nie!
– Wiesz, że to co innego. – Tessali przyjął swój cierpliwy głos uzdrowiciela umysłów. – Mnie Pani tylko okaleczyła. Natomiast Amnezjusza zab... ehm, unicestwiła.
– Skąd możesz to wiedzieć? Widziałeś to?
– Cóż innego mogło się stać? – Elf wyciąga w jej stronę kikut, jakby wciąż miał na jego końcu dłoń. – Amnezjusz nie chciałby tego. Poświęcił się, żebyśmy my mogli uciec.
Jayk splata ramiona.
– Właśnie dlatego będziemy czekać. Zasługuje na to, tak?
– Byłoby tak, gdyby miał nadejść. Ale...
– Tessali, labirynty mają swoich padlinożerców – przerywa Silverwind. – Czy chcesz odnaleźć swoje dłonie, czy nie?
– Jayk, chodźmy. – Elf nie może powstrzymać się przed odwróceniem głowy w stronę bariaura. – Nie ma sensu tu czekać.
– Ty martwisz się tylko o swoje dłonie. – Jayk odwraca spojrzenie. – Ja czekam na Zumbii.
– Zrobisz, jak zechcesz, ale zdajesz sobie sprawę z tego, że gdy odejdziemy, zostaniesz sama? Możemy nigdy więcej się nie zobaczyć.
– Nie chciałam, żebyśmy się w ogóle spotkali.
– Jak sobie życzysz, Jayk. – Po przywróceniu zmysłów tysiącom szaleńców Tessali poznaje blef – albo tak mu się wydaje.
Odwraca się i z pomocą Silverwinda wspina się na jego grzbiet. – Będę za tobą tęsknił.
Elf, pewien, że Jayk podąży za nimi, gdy ujrzy, że mówi poważnie, kiwa głową, po czym bariaur odwraca się i truchta w głąb korytarza. Gdy skręcają za róg, Jayk wciąż stoi tam, gdzie ją zostawili, z ramionami na piersi i spojrzeniem utkwionym w szczycie żywopłotu.
Minie trochę czasu, zanim ujrzy Trassończyka przeskakującego ponad cierniami. W tej chwili on wciąż spada przez gorejące ciemności. Serce podchodzi mu do gardła, żołądek ma lekki jak piórko. W uszach dzwoni mu głos kobiety, ostry i wysoki. Śpiewa cały czas jedno imię. Sylaby płyną i zagłuszają się, jak rytmiczna aria wodospadu. Stara się zrozumieć, co słyszy, jakby uchwycenie się jej głosu mogło oszczędzić mu uderzenia na końcu tego upadku, ale żeby go ocalić, trzeba będzie więcej.
Trassończyk wciąż spada, gdy otwiera oczy i stwierdza, że leży na brudnej ulicy. Nie pamięta uderzenia w ziemię, a jego wnętrzności dalej się buntują, ale albo on przestał się poruszać, albo wszyscy poruszają się wraz z nim – nie może się zdecydować. Patrzy w górę na krąg zapadniętych, pomarszczonych twarzy oświetlonych szafirowym światłem jego gwiezdnego miecza podniesionego wysoko przez tanar’ri Karfhuda, jakby na otoczony mgłą księżyc w ciemnościach.
Amnezjusz nie potrafi odnaleźć kobiety, którą najpierw ujrzał. Wszystkie twarze nad nim są okrągłe, pokryte opuchniętą masą pomarszczonej skóry i ciemnych wrzodów. Niektóre, te w najwcześniejszym stadium choroby, zachowały coś z oryginalnych rysów: brwi, policzki i szczęki wciąż rysowały się wyraźnie pod płatami białej, martwej skóry. Inne oblicza, na które nie można patrzeć, stanowiły zaledwie błyszczącą od posoki bezkształtną masę, co sprawiało, że Trassończyk czuł się winny swego własnego szczęścia.
Głęboki śmiech wydobył się z okrągłego pyska Karfhuda.
– Nieznajomy, nie masz aż tak wiele szczęścia! Gwiazda, która cię tu przywiodła, była zaprawdę okrutna. – Diabeł odwrócił się do innych. – Moi przyjaciele, mamy tu szlachetną osobę. On naprawdę nam współczuje.
– Zatem zostaw go, Karfhud. – Chrapliwe słowa wydostały się z ust jednego z ludzi o nierozpoznawalnych rysach. – On nie chce uczynić nam krzywdy.
– Zaprawdę, nie chcę! – Amnezjusz podparł się na łokciu. Zaskoczyły go czarne plamy, jakie pojawiły mu się przed oczami po tym niewielkim wysiłku, a także to, jak dobrze diabeł potrafił czytać jego myśli. – I zrobię... co w mojej mocy... by wam pomóc.
Człowiek potrząsnął głową.
– Nie możesz zrobić nic, obcy przybyszu.
– Nie... spiesz się. Jestem sławnym człowiekiem... zabójcą Hydry z Trassos, poskromicielem Krokodyla z Hebros... zgubą Smoków Abudriańskich... – Amnezjusz z każdą deklaracją czuł, jak rośnie mu gorączka i wysycha gardło. Po raz pierwszy chciał, żeby słuchacze mu przerwali, ale mieszkańcy wioski mieli czas w wieloświecie, by go wysłuchać. – Czempionem Królów z Ilyrii... zabójcą Chalcedońskiego Lwa... karą przeciwników zbyt licznych, by ich wymieniać... i zawsze dokonałem tego, co obiecałem.
– Zatem nigdy nie obiecałeś tego, czego nie można dokonać. – Człowiek podniósł głowę i rozejrzał się po swoich towarzyszach. – Najlepiej będzie zostawić go tu, gdzie leży.
Cofnął się i zniknął w ciemnościach. Pozostali mieszkańcy podążyli zanim, przeciskając się obok Karfhuda i znikając w głębi mrocznej uliczki.
– Czekajcie! – Trassończyk wiedział, że nie jest w stanie wyleczyć ich choroby, ale Tessali albo Silverwind mogliby może pomóc. – Nie jestem sam...
– Powinieneś oszczędzać siły – mruknął Karfhud. – Krzyki nie zmienią ich zdania.
– Ale są...
– Uwiąd Labiryntu jest nieuleczalny – przerwał mu diabeł. – Magia twoich uzdrowicieli nic tu nie pomoże.
Amnezjusz zmarszczył się.
– Czy słyszysz wszystko, o czym myślę?
– Tak – przytaknął Karfhud. – A tobie nie wolno się wściekać na moich towarzyszy.
Trassończyk podniósł brwi. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, że był wściekły, ponieważ go opuszczono, ale oczywiście diabeł miał rację. Pomimo tego, że widać było, iż potrzebował wody i odpoczynku, mieszkańcy wioski zostawili go, by umarł na ulicy.
– Wyświadczają ci przysługę. Lepiej szybko umrzeć z gorączki, niż tu żyć. Komuś z twoim zdrowiem gnicie tutaj zabrałoby ze sto lat.
– Zawsze to samo... wolę spróbować szczęścia... za sto lat... będę i tak... martwy.
Czarne usta diabła wygięły się do góry.
– Z pewnością będziesz chciał, by tak było.
Nie czekając na odpowiedź, Karfhud obejrzał bok Amnezjusza, gdzie zainfekowana rana napuchła i nabiegła krwią tak, że niedługo ponownie by się otworzyła. Dreszcze przeszły Trassończykowi po plecach. Złapał się na tym, że wpatruje się w zapadnięte czoło diabła pomiędzy jego rogami, zastanawiając się, czy tanar’ri miał na myśli to, że już zaraził się Uwiądem Labiryntu. Z pewnością choroba nie mogła być aż tak zaraźliwa, że chwytała każdego, kto po prostu wszedł do wioski.
– Czy zapomniałeś, co się stało, gdy schwyciłeś Dorat za ramię? – spytał Karfhud, ponownie wdzierając się do myśli Trassończyka. – Ale tak naprawdę, to żadne z nas nie może powiedzieć, w jaki sposób zostało zarażone. Jest pewna bestia...
Potwór z labiryntu! – pomyślał Trassończyk.
Pomiędzy ustami Karfhuda pojawiło się nieco więcej kłów. Opuścił miecz Amnezjusza i zaczął przyglądać się świecącemu ostrzu. Błękitne ostrze odbijało się w jego brunatnych oczach, wypełniając alejkę brązowymi błyskami.
– Wybitnie cudowna broń. – Diabeł potarł kciukiem o ostrze, zeskrobując kaskadę malutkich czarnych płatków. – Metal z gwiazd, prawda?
– Znasz się na broni. – Amnezjusz nie miał wątpliwości, że diabeł zamierza mu go ukraść...
– Wręcz przeciwnie! – Karfhud uklęknął, otaczając potężnymi nogami pierś Trassończyka i odwrócił broń, chwytając ją za nagie ostrze. – Miałem nadzieję, że mi go sprezentujesz. Po tym, jak umrzesz, oczywiście.
– Nie... nie mam zamiaru... umierać.
– Nie? Zatem jeszcze bardziej mi cię żal. – Diabeł położył rękojeść w dłoni Amnezjusza, po czym wstał. – Ciągle, i mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe, że ci to wypominam, nie wyglądasz dobrze. Jakbyś przez przypadek nas opuścił, czy prośba o słowa uaktywniające magię to zbyt wiele?
Oczywiście, w chwili, gdy pomyślał, aby o tym nie myśleć, to zdanie pojawiło się w jego umyśle: światło gwiazd niech rozdzieli noc.
– Jedno zaklęcie! – warknął Karfhud. – Jak na tak wspaniałą broń, to raczej mało.
– To wszystko... co odkryjesz!
Wiedząc, co Karfhud z pewnością teraz uczyni, Amnezjusz ciął okrutnie, mierząc w żołądek diabła.
Karfhud, oczywiście, zdał sobie sprawę z jego intencji w chwili, gdy się pojawiła. Gdy śmignęło ostrze, był już poza zasięgiem.
– Ponieważ jesteś chory i skołowany, wybaczę ci tę pomyłkę. – W ciemnych źrenicach tanar’ri pojawiły się malutkie ogniki. – Ale ostrzegam cię, nie zniosę ponownie podobnej obrazy.
– Nie obchodzą... mnie twoje ostrzeżenia. Nie jestem głupcem... by ufać lordowi tanar’ri.
Amnezjusz wstał z trudem, celowo udając bardziej niezdarnego, niż był w rzeczywistości w nadziei sprowokowania ataku. Podstęp zawiódł, podobnie jak poprzedni i Trassończyk stwierdził, że stoi naprzeciw wyjątkowo potężnego lorda tanar’ri w bardzo wąskim przejściu. Biorąc pod uwagę swój stan, sam fakt, że był żywy sugerował, iż źle ocenił intencje Karfhuda.
– Teraz zaczynasz myśleć z sensem. – Diabeł podszedł bliżej. Wyciągnął nadgarstek i, używając własnego pazura, otworzył żyłę. – Daj mi swoją dłoń.
Amnezjusz zaczął się wycofywać.
– Po co?
– Moja krew mnie zobowiązuje. – Karfhud jednym krokiem znalazł się przy nim. – Przyrzekam, że nie ukradnę twojego miecza, nie skrzywdzę cię, póki żyjesz i pomogę ci na tyle, na ile będę w stanie.
Widząc, że cofanie się nie pomoże mu, Trassończyk stanął.
– A co w zamian?
– Proszę o mniej, niż przyrzekam. – Karfhud zdawał się nie przejmować strumieniem czarnej, syczącej krwi, wypływającej z otwartego nadgarstka. – Tylko tyle, żebyś nie krzywdził mnie, póki żyjesz oraz, gdy umrzesz, żeby twój miecz i wszystkie należące do ciebie rzeczy stały się moje.
Pomimo iż Amnezjusz bardzo potrzebował pomocy, wiedział, że diabłom ufać nie należy. Szczególnie jednemu z tanar’ri, które wierzyły bardziej w siłę zła niż w siłę prawa.
– A jeśli odmówię?
Skrzydła tanar’ri wypełniły alejkę i sprawiły, że diabeł zdał się być jeszcze większy.
– Nie chcesz odmówić.
– Jeśli nie mam innego wyboru niż śmierć, to się zgadzam.
Opuścił miecz i wyciągnął dłoń. Nie miał skrupułów, ponieważ w obliczu śmierci taka wymiana przysiąg nie była dyshonorem – ani w oczach bogów nie była wiążąca.
Tanar’ri schwycił wyciągniętą dłoń ruchem szybkim jak błyskawica. Wykrzywił pysk w odrażającej parodii uśmiechu, po czym przytrzymał nad nią krwawiący nadgarstek. Pojedyncza kropla czarnej krwi wylądowała na jej środku.
Rozległ się głośny syk. Ramię Trassończyka zapiekło, jakby zanurzono je w gotującym się oleju. Krzyknął i sądząc, że diabeł już go zdradził, spróbował podnieść miecz i zaatakować. Gdy tylko ta myśl zaświtała mu w głowie, broń wypadła mu z ręki i opadła na ziemię. Amnezjusz wpatrywał się w świecące ostrze i starał się zignorować przeszywający ból i okropne, ogarniające go uczucie, że właśnie popełnił błąd gorszy od śmierci.
W końcu syczenie ucichło, a przyprawiający o mdłości zapach kwasu zniknął z nozdrzy Trassończyka. Ból wycofał się z jego ręki, a Karfhud puścił jego nadgarstek. Amnezjusz odwrócił dłoń do światła i ujrzał wytatuowany na dłoni wizerunek krępego tanar’ri.
– To było przed uwiądem. – Karfhud miał prawie rozmarzony głos. – Ale to wiele wieków temu, a my mamy o wiele pilniejsze sprawy, czyż nie? Weź swój miecz i ruszajmy.
Nie widząc nic innego do roboty, Amnezjusz uczynił zadość poleceniu diabła.
– A dokąd idziemy?
– By zabrać nasze zapasy, oczywiście! – Karfhud zdawał się być całkowicie zaskoczony pytaniem. – A wtedy wrócimy do twoich przyjaciół!
– Moich przyjaciół? – Trassończykowi nie podobała się myśl o powrocie do swoich kompanów w towarzystwie chorego na Uwiąd Labiryntu tanar’ri. – Może lepiej by było, gdybym wrócił sam.
– W twoim stanie? Nigdy by ci się to nie udało! – Karfhud podniósł Amnezjusza jedną ręką. – I czy nie przysięgałem pomagać ci, jak tylko potrafię?
DŁONIE
Przemierza labirynty jak krewkie ostrza w swoich poszukiwaniach, wyglądając zza rogów, przyciskając się do ścian, wpatrując się w niesiony wiatrem popiół. Prawie niewyczuwalny zapach wina, kwaśnego potu i zaschniętej krwi staje się z każdym krokiem coraz wyraźniejszy. Zatrzymuje się, wsysa do płuc sporą ilość pylistego powietrza, podnosi pysk w górę. Z jej gardła wydostaje się niski pomruk, który urasta do głębokiego ryku i rozprzestrzenia się jak piorun po ciemnym niebie. Wiatr cichnie wobec furii grzmotu. Kaskady popiołu spływają ze ścian, ziemia mięknie od wstrząsów – i odbija echem huk z powrotem do niej, pusty, bezbarwny i bez strachu. Jest sama w tym labiryncie. Ofiary porzuciły ją, idąc za własnym tropem. Jej matowe futro jeży się w lodowatym gniewie, a pragnienie zwiększa się, ponieważ je odebrano.
Ty, ja i potwór, wszyscy mamy te same mroczne pragnienia. Wszyscy chcemy zaspokoić ten sam apetyt, którego nie odważamy się nazwać. To ta sama pustka tkwi w nas wszystkich. Wpatrujemy się w tę samą ciemność, wrzucamy swoje skarby w tę samą bezdenną otchłań i w końcu wszyscy dochodzimy do tego samego ledwo wystarczającego pocieszenia: spokój ciepłej krwi, towarzystwo jękliwych głosów, intymność klekotu śmierci. Nie przeklinajcie potwora. Zanim nie spojrzymy do wewnątrz siebie, nie odważymy się.
Ona tylko szuka i nie jest ważne, że nigdy nie znajdzie tego w amforze Posejdona. Dobrze, że wydaje jej się, iż może jednak jej się uda. Klęczy teraz przed kadzią, z płaską i zarośniętą twarzą przyciśniętą blisko szyjki, a podobne do jaskiń nozdrza rozszerzają się, gdy wącha łatę z popiołu. Pachnie ona krwią, strachem i bólem, które zaspokajają jej apetyt równie dobrze, jak wszystko inne, ale także czymś więcej, dumą, nadzieją, a nawet dobrze zamaskowaną pod całą resztą zdradą. Amfora nie będzie kopać, krzyczeć, czy bić, gdy ona zacznie się nią cieszyć, ale może dostarczyć trochę nowej zabawy – jeśli nie, powróci po swoje ofiary. Nie mogły uciec daleko.
Potwór wsuwa amforę pod ramię – to samo, które wcześniej zostało odcięte – po czym wchodzi w wirujący pył i w chwili, gdy Amnezjusz prowadzi Karfhuda w stronę ślepaka, ona opuszcza labirynt z popiołu i udaje się w stronę swojego legowiska.
Trassończyk siedział w zagłębieniu łokcia tanar’ri, jedną ręką obejmując gąbczasty kark diabła, a drugą opierał o jego gigantyczny biceps. Gorączka nie spadła, ale czuł się już w miarę dobrze. Niedługo po tym, jak pozwolił, aby krew Karfhuda naznaczyła jego dłoń, zawroty głowy zniknęły, mgła wyparowała z umysłu, ulotniło się nawet zmęczenie. Poza niezaspokojonym pragnieniem i pulsowaniem zainfekowanego zadraśnięcia – i niepokojącym podejrzeniem, że zawdzięcza swój stan diabelskiemu znakowi – nie miał na co narzekać. Tak właściwie, to pozwalał się nieść tylko dlatego, że ceglana stopa czyniła niemożliwym dotrzymanie kroku potężnemu kompanowi.
Karfhud skręcił za róg i zatrzymał się u wejścia do ślepaka. Kończący się korytarz wyglądał jak miejsce, w którym Trassończyk zostawił swoich towarzyszy. Ten sam kurz wirujący na skrzyżowaniu. Miał tak samo trzydzieści kroków głębokości i wznoszące się po bokach ściany z popiołu. Jedyną różnicą była pustka: brakowało Jayk, Tessali i Silverwinda, a także amfory.
– Postaw... postaw mnie na ziemię! – Stęknięcie Trassończyka było raczej spowodowane wstrząsem niż pragnieniem.
Karfhud wyprostował ramię, pozwalając Amnezjuszowi opaść na ziemię.
– Jesteś pewien, że to tu ich zostawiłeś? W labiryntach wiele miejsc może wyglądać tak samo.
– Nieobce są mi labirynty!
Karfhud zmrużył oczy, ukrywając swoje brunatne źrenice pomiędzy fałdami opuchniętej twarzy i nie odpowiedział. Lordowie tanar’ri nie byli znani ze swojej powściągliwości, ale Amnezjusz martwił się bardziej o swoich zaginionych towarzyszy niż o to, że może rozwścieczyć diabła. Pokuśtykał do miejsca, w którym zostawił amforę. W pylistej ziemi znalazł płytki dołek, w którym spoczywało jej dno. W popiele przed nim była odciśnięta para wgłębień. Miały one rozmiary męskiego torsu, były nieco wydłużone i odległe o prawie dwa kroki. Coś tu klęczało – coś większego niż Karfhud.
– Potwór tu był – rzekł tanar’ri, wypowiadając na głos wniosek Trassończyka w chwili, gdy on do niego doszedł. – I zabrała twoją amforę.
– Ona?
Karfhud przytaknął.
– Potwór jest samicą – czyż nie jest tak zawsze? Zastanawiam się, co zawierało twoje naczynie, że ją tak zainteresowało?
– Ja również. – Po raz pierwszy Amnezjusz nie znał odpowiedzi, którą diabeł mógłby wyłuskać z jego umysłu.
Ziemia nie była rozgrzebana, czego można się było spodziewać gdyby miała tu miejsce walka, a pomimo iż wirujące powietrze pokrywało cały obszar popiołem, dwa zagłębienia w miejscu, gdzie siedzieli razem z Jayk i rozmawiali były całkowicie wypełnione, podczas gdy ślady po amforze i kolanach potwora pokrywała tylko jego delikatna warstwa.
– Masz rację, Trassończyku. – Karfhud rozejrzał się po korytarzu. – Ślady na tym polu bitwy nie mają sensu.
– Czy pozwolisz mi na odrobinę prywatności w moich własnych myślach?
– Czemuż chciałbyś ją mieć – chyba, że starasz się coś ukryć? – Karfhud pochylił swoją twarz nad Trassończykiem, rozsuwając napuchnięte czarne usta na tyle, by odsłonić czubki żółtych kłów. – Z pewnością nie troszczysz się o ich poprawność. Jeszcze żadna myśl, która zrodziła się w ludzkim umyśle nie była w stanie obrazić uczuć tanar’ri.
– Wątpię, żeby tanar’ri miały jakieś uczucia – mruknął Trassończyk. – I z pewnością nie mam nic do ukrycia. Potrafisz czytać w myślach. Z pewnością znasz już moje zdanie o tobie.
Odwrócił się, by sprawdzić, czy nie będzie w stanie dowiedzieć się więcej o losach swoich towarzyszy. Widząc, jak często wiatr dostawał się do środka korytarza, by pokryć wszystko świeżą warstwą popiołu, nie sądził, że znajdzie więcej wskazówek na ziemi. Zamiast tego przeszedł wzdłuż muru w obu kierunkach, szukając czegokolwiek, co mogłoby sugerować, że odbyła się tu bitwa: śladów niecelnych ciosów, grudek przesiąkniętych krwią, wgłębień zostawionych przez rzucane ciała.
Nie znalazł nic, co, jak stwierdził, nic nie oznaczało. Bitwę można z łatwością stoczyć nie pozostawiając ani śladu na ścianach. Jego towarzysze mogli uciec bez walki. Albo, gdy dotarli do wyjścia z korytarza i stwierdzili, że go nie ma, mogli umknąć, zanim pojawił się potwór.
– Nie, to nie mogło się stać.
Intruzja Karfhuda wstrząsnęła Amnezjuszem tak mocno, że aż podskoczył. Wylądował z na wpół wyciągniętym mieczem i odwrócił się w stronę diabła, wściekły na tyle, że czuł gorąco płomieni w swoich oczach.
Karfhud nie okazał po sobie, żeby zauważył furię Trassończyka.
– Twoi towarzysze spieszyli się, gdyż inaczej zabraliby ze sobą twoją amforę.
– Niekoniecznie. – Amnezjusz nie wiedział, dlaczego w ogóle mówił, może poza tym, że sprawiało to, iż mniej czuł się jak przyszły diabeł. – Dla nich nie była ona niczym więcej, jak tylko kłopotem.
Pomimo iż nie raczył on rozwinąć tematu, Karfhud przytaknął.
– Ach, tak: olbrzym.
Amnezjusz zazgrzytał zębami, ale opadł na czworaka blisko miejsca, w którym siedzieli z Jayk. Karfhud poddał mu pomysł. Zaczął przesuwać dłońmi przez popiół w poszukiwaniu bukłaka z winem, który zostawił na ziemi. Jeśli jego towarzysze uciekli w popłochu, to najprawdopodobniej znajdował on się gdzieś w pobliżu.
Otarł się o coś zimnego i o wiele zbyt gładkiego jak na bukłak Silverwinda. Stracił z tym kontakt, więc rozcapierzył palce i zanurzył je głęboko w popiele. Tym razem schwycił tę rzecz dość mocno. Krew dudniła mu w uszach. Oczekiwał, że cokolwiek to było, ugryzie go i odbiegnie, ale przedmiot pozostał mu w garści. Miał dziwną fakturę. Delikatna zewnętrzna część owinięta była wokół twardego środka. Z jednej strony wystawało kilka długich, ruchliwych odrostów...
Żołądek Amnezjusza zakotłował się, a on sam stwierdził, że krzyczy z obrzydzenia, gdy wyciągnął z popiołu dłoń o dość delikatnych kościach.
– Przeklęty Hadesie! – Trassończyk potrząsnął rzeczą za kciuk. – Tu odbyła się walka.
Wezbrało w nim niezdrowe poczucie winy. Podczas gdy on ścigał swoją winną kobietę, nadszedł potwór i pożarł jego towarzyszy.
– Czy musisz tak histeryzować? To tylko dłoń!
Tanar’ri wyrwał ją z uchwytu Trassończyka, po czym wytarł popiół z uciętego nadgarstka i podniósł go do pyska. Z ust diabła wysunął się długi, ostro zakończony język pokryty białym grzybem. Jego czubek kilka razy przesunął się po kończynie i gdy Karfhud zaczął pocierać nią o kubki smakowe, Amnezjusz ze wszystkich sił starał się nie odwrócić. Cięcie było wybitnie czyste. Nawet jego gwiezdne ostrze nie mogło przeciąć kości tak gładko.
Kilka przyprawiających o mdłości chwil potem Karfhud opuścił dłoń i westchnął, zadowolony do głębi.
– Elf. Nieco stary, ale tak czy inaczej elf.
– Tessali – przytaknął Amnezjusz. – Jeden z moich towarzyszy.
Karfhud opadł na cztery łapy i zaczął węszyć, pozwalając Trassończykowi po raz pierwszy przyjrzeć się potężnej sakwie, którą diabeł zabrał po wymianie przysiąg. Przymocowany dokładnie przy pomocy ciężkich pasów, zapiętych wokół mocnych stawów skrzydłowych tanar’ri, worek wykonany był z jakiejś gładkiej, prawie bezbarwnej skóry, która kiedyś mogła należeć do świni albo do człowieka. Był wystarczająco duży, żeby zmieścił się tam Amnezjusz razem ze stojącym obok Tessali, chociaż sięgałby im tylko do piersi. Górę zaciągnięto mocnym rzemieniem, a po bokach przyszyto kilka otwartych kieszeni na różne drobiazgi.
– Jeśli interesuje cię mój plecak, to dobrze by było, gdybyś pamiętał, że to mój plecak. – Karfhud uklęknął i, zanim Amnezjusz mógł spytać o przyczynę groźby, pokazał drugą dłoń Tessali. – To nie jest sprawka potwora.
Amnezjusz doszedł już do tego samego wniosku. Cięcie było stanowczo zbyt czyste, a zważywszy na przebiegłość bestii, nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego zostawiła ona obie dłonie.
– Zatem czyja?
Karfhud wzruszył ramionami, po czym ponownie pochylił się nad popiołem. Wciąż niosąc dłonie Tessali zaczął węszyć w kierunku ściany kończącej korytarz, z każdym wydechem wzbijając w powietrze potężną chmurę szarego pyłu. Amnezjusz pokuśtykał za nim, starając się odgadnąć, co się stało. Coś – nie mógł nawet domyślać się, co – przybyło i odcięło dłonie elfa, po czym spłoszyło całą trójkę. Jakiś czas później, nie aż tak dawno temu, sądząc po niewielkiej warstwie popiołu w miejscach, gdzie spoczywały kolana, coś innego, najprawdopodobniej potwór, przybyło i zabrało amforę.
Karfhud dotarł do końca korytarza i zaczął węszyć w górę ściany, po czym nagle zatrzymał się i przekrzywił głowę, prawie zahaczając czarnym rogiem o policzek Trassończyka.
– W waszej drużynie znajduje się marilith?
– Marilith?
– Samica tanar’ri! Sześć ramion, ogon węża. – Karfhud przyłożył ręce do klatki piersiowej. – Trzy albo cztery duże...
– Nie! Nie wśród moich towarzyszy.
Na twarzy diabła pojawił się szczery uśmiech.
– Dobrze zatem. Sądzę, że wiem, kto je odciął. – Pokazał dłonie Tessali, po czym sięgnął za skrzydło, zgiął ramię w sposób, w jaki nie powinno się ono zginać i wsunął kończyny do jednej z zewnętrznych kieszeni plecaka. – Mam wyjątkowe szczęście.
– Szczęście?
Karfhud spróbował mrugnąć, na chwilę ukrywając jedno oko pod fałdami twarzy.
– Nie wyobrażasz sobie wieków, jakie minęły od czasu, kiedy ostatni raz zmagałem się z samicą tanar’ri!
Z tymi słowy diabeł schwycił szczyt muru i podciągnął się. Amnezjusz spojrzał z powrotem do wyjścia ze ślepego korytarza, rozdarty pomiędzy ruszeniem za Karfhudem a poszukiwaniami amfory. Obietnica dana Posejdonowi – a także, prawdę mówiąc, ciekawość swojej przeszłości – nakłaniała go, by podążył za naczyniem. Obowiązek wobec kompanów wymagał, by udał się za nimi. Nie mógł uczynić obu tych rzeczy. Gdy już wespnie się na ścianę, odnalezienie drogi powrotnej może okazać się trudne, a każda chwila dzieląca go od rozpoczęcia poszukiwań amfory zmniejszała szansę powodzenia.
– Mogłem cię źle ocenić, Trassończyku. Wziąłem cię za głupca, który uważa, że życie jego kompanów jest więcej warte niż własne pragnienia. – Karfhud, siedząc już na szczycie ściany, przełożył nogi na drugą stronę. – Zdecyduj się szybko, nie będę na ciebie czekał.
Diabeł odepchnął się i zniknął z widoku jeszcze zanim spadł na drugą stronę. Amnezjusz parsknął sfrustrowany, po czym podskoczył, schwycił się muru i podciągnął się na szczyt. Pomimo iż bardzo cieszyłby się, gdyby mógł uwolnić się od Karfhuda – choć podejrzewał, że nigdy nie będzie wolny, dopóki ohydna twarz tanar’ri była wytatuowana na jego dłoni – wiedział, że diabeł ocenił go słusznie. Żaden sławny człowiek nie mógł opuścić swoich towarzyszy w tak wielkiej potrzebie – nawet jeśli oznaczałoby to złamanie przyrzeczenia danego bogu. Wspiął się na górę, przerzucił nogi na drugą stronę i odepchnął.
To nie było podobne do podróży przez koniunkcje.
Żołądek podchodzi do gardła. On sam obraca się, nogi dryfują mu nad głową. Wydaje mu się, że spada. A potem nie, zdaje sobie sprawę, że się unosi. W chwilę później stwierdza, że jest zawieszony jak mucha w bursztynie, w syropie nicości. W nozdrzach nie czuje nic, nawet zapachu swojego własnego niemytego ciała. W uszach ryczy mu cisza, skóra swędzi od dotyku nicości, język szuka smaku własnych zębów. Widzi to, co widzą martwi: nie ciemność, ale ocean nieskończonych, bezbarwnych głębin. Coś się rozluźnia i Trassończyk ma wrażenie, jakby coś w środku się odwijało. Jego dusza, umysł i ciało dryfują, każde w stronę własnego, oddzielnego spokoju.
Wtedy okrutny wstrząs sprawia, że jego kolana lecą w stronę podbródka. Amnezjusz stwierdza, że kuca, w uszach mu dzwoni, jakby ktoś w nie uderzył, kości drżą. Niesłusznie byłoby powiedzieć, że wylądował. To sugerowałoby, że przedtem spadał. Bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że przesunął się jego paradygmat. Teraz widzi siebie klęczącego pomiędzy dwoma rzędami żywopłotu o kolcach jak sztylety, przyglądającego się ze zdziwieniem jak Karfhud węszy w poszukiwaniu marilith, przyciskając swoją opuchniętą twarz do piaszczystej ziemi.
Mądre jest to, jak Amnezjusz unika myślenia, jakim bufonem jest ten porażony żądzą tanar’ri. Trassończyk wie lepiej niż każdy z nas, że nie ma żadnej marilith. Czy jego nos Łowcy nie wyczułby jej odoru tam, w ślepaku? Czy te bystre oczy nie dostrzegłyby pod najwyższą warstwą popiołu jej wijącego się śladu, a palce nie wyczuły oślizgłej wilgotności pozostałej po jej przejściu? Krew, która tak pobudziła pragnienia Karfhuda należy do Jayk, poczętej w chwili śmierci i wyklutej ze skórzastego jaja marilith, ale on rozważnie o tym nie myśli. Przygląda się węszącemu tanar’ri, mając umysł zajęty myślami o swoich towarzyszach i strategiami walki z kobietami-wężami. Mądrzej jest grać głupca, ukrywając swoją naturę, dopóki nie nadejdzie czas, by zdradzić nowego opiekuna i okiełzać diabła.
Z pewnością jest to niebezpieczna gra – i jedyny sposób na pokonanie potwora labiryntu – ale w jaki sposób Trassończyk posiadł tę wiedzę? Ja na pewno mu tego nie powiedziałam. A kto jeszcze mógł to uczynić oprócz was? Obawiam się, że ktoś ma zbyt długi język i ten ktoś za to zapłaci.
Ale nie niepokójcie się teraz. To i tak nic nie zmieni, a oczekiwana kara nie służy niczemu dobremu. W tej chwili Karfhud zmienił kierunek. Diabeł węszy w kierunku Amnezjusza, stojącego na środku przejścia. W jakiś sposób udaje się Trassończykowi nie myśleć o cichym oddechu Jayk dochodzącym od skrzyżowania, jakoś twierdzi, że uszy Łowcy nic nie słyszą. Tego, co się stanie, gdy tanar’ri zatrzyma się u jego stóp, nie można przegapić.
– To nie może być prawda! – Diabeł oderwał twarz od piasku i wskazał na ciągnący się korytarz w przeciwną stronę od skrzyżowania. – Krwawy szlak wiedzie za ten róg, ale marilith odeszła w drugą stronę – z człowiekiem.
Amnezjusz zmarszczył się.
– Nie może być. Byłem jedynym człowiekiem w mojej drużynie.
– Mój nos może jest pokryty uwiądem, Trassończyku, ale nie kłamie.
Karfhud odwrócił się, by podejść do skrzyżowania, pozostawiając kuśtykającego Amnezjusza tak daleko z tyłu, jak tylko potrafił. Pomimo iż nie było to daleko, dotarł tam kilka kroków wcześniej. Rozejrzał się i spojrzał najpierw w lewo, potem wprawo. Jego potężne skrzydła rozłożyły się, zaciągając nad korytarzem zasłonę ciemności. Z gardła wydobył się donośny pomruk, tak niski, że brzmiał prawie jak drżenie ziemi.
– Diabelstwo!
Zza rogu dobiegł głos Jayk, wysoki i przenikliwy, łamiący się ze strachu, wypowiadający inkantację. Okrutny grzmot przetoczył się przez korytarz, a potężne skrzydła Karfhuda otuliły jego plecak w chwili, gdy chmura ognia wystrzeliła z bocznego korytarza i pochłonęła go. Przejście wypełniło się żółtym dymem, śmierdzącym siarką i palonym ciałem. Trassończyk zatrzymał się i odwrócił, osłaniając twarz, odważając się mieć nadzieję, że diabelstwo uwolniła go od diabła.
Żar bijący od płomieni narastał. Amnezjusz położył się na piasku i starał się nie oddychać. Paskudny dym już wypełnił jego płuca, a on sam nie mógł przestać kaszleć. Z każdym wdechem połykał więcej oparów, które powodowały dalsze konwulsje. Czuł, że zaraz się udusi.
Pomimo iż zdawało się to trwać całe życie, płomienie opadły po kilku sekundach. Wciąż kaszląc Amnezjusz odepchnął się od palącego piasku i spojrzał w górę korytarza. Karfhud wyglądał nieco ciemniej niż zwykle, o ile to w ogóle możliwe, ale stał dokładnie tak samo, jak w chwili, gdy otoczyła go kula ognia.
– Teraz będziesz miała powód do lamentu, diabelstwo! – Diabeł rozłożył ogromne skrzydła, ukazując sczerniały plecak. Z kieszeni, w których znajdowały się dłonie Tessali unosiły się smużki brązowawego dymu, ale poza tym worek zdawał się być nienaruszony. – Za tę kulę ognistą i wzniecenie mojego apetytu tym swoim fałszywym zapachem!
– Karfhud, czekaj! – Amnezjusz ruszył w górę korytarza, ale diabeł już ginął za rogiem. – To nie jej wina!
– Zumbii? – krzyknęła Jayk. – Pomóż mi!
Amnezjusz wyciągnął miecz i pokuśtykał za róg. Skrzydła Karfhuda całkowicie zasłaniały przejście. Pomiędzy jego nogami Trassończyk ujrzał leżącą na plecach Jayk, gorączkowo usiłującą odpełznąć w głąb korytarza. Rzuciła garść piasku w twarz diabła i wykonała palcami gesty potrzebne do rzucenia zaklęcia, ale była tak wystraszona, że nie mogła wykrztusić inkantacji.
– Karfhud, stój! – Gdy diabeł nie posłuchał, Amnezjusz ruszył do przodu z mieczem uniesionym do uderzenia.
Gdy tylko zaczął opuszczać ostrze, broń wyślizgnęła mu się z dłoni. Nie mógł pogwałcić słowa danego tanar’ri.
Karfhud pochylił się, by schwycić Jayk w swoje szpony. Diabelstwo rzuciła przerażone spojrzenie pod jego nogami, po czym próbowała zawołać Trassończyka. Wydobyła z siebie niewiele więcej niż skrzek.
Amnezjusz opadł na kolana i schwycił swój miecz. Wtedy, mając nadzieję, że udało mu się znaleźć sposób na uwolnienie się od diabła, położył dłoń z tatuażem na piasku. Podniósł gwiezdne ostrze nad nadgarstek, wziął głęboki oddech i zaczął je opuszczać.
Potężna dłoń o czarnych szponach schwyciła jego nadgarstek.
Amnezjusz podniósł wzrok i ujrzał masywną głowę Karfhuda spoczywającą na szerokich ramionach. Brunatne oczy tanar’ri, gorejące przytłumioną furią, patrzyły znad nadpalonej sakwy.
– Ona jest twoja?
– Ona jest moją przyjaciółką. – Amnezjusz uwolnił swoją uzbrojoną rękę, wciąż zdecydowany odciąć sobie dłoń, jeśli byłoby to konieczne do obronienia Jayk. – Ale jej krzywda jest moją krzywdą.
– To właśnie udowodniłeś. – Karfhud obrócił się i stanął przodem do Amnezjusza. – Mogłeś mi o tym wspomnieć, zanim się tak... podekscytowałem.
– Nie dałeś mi żadnej szansy! Poza tym powinieneś był to wiedzieć – o ile zapach Jayk nie przeszkadza ci w czytaniu myśli, ani ocenie. – Amnezjusz miał nadzieję, że właśnie tak było.
– Powinieneś mieć tyle szczęścia – zauważył Karfhud.
Poddając się rozczarowaniu tanar’ri wykrzywił swoje ramię w ten sam niemożliwy sposób i wyciągnął z sakwy jedną z dłoni Tessali. Kula ognista Jayk sprawiła, że kończyna była ciemna i spieczona, ale osmalenie nie przeszkodziło diabłu odgryźć jednego z palców i zacząć go głośno przeżuwać.
– Jest równie dobry. – Rzekł w czasie przekąski. – Z takim maleństwem jak ona zmagania nie trwałyby długo.
Pomimo iż silił się na obojętny ton, jego napięcie zdradzało prawdziwe uczucia. Przepchnął się obok Amnezjusza, prawie wpychając go na kolczasty żywopłot, po czym zniknął za rogiem. Wciąż przeżuwał opalony palec Tessali.
Jak tylko diabeł zniknął, Jayk wyrzuciła ręce na boki i rzuciła się na Amnezjusza.
– Zumbii! Ocaliłeś mi życie!
Trassończyk dostrzegł jej diamentowe źrenice, po czym puścił miecz i powstrzymał ją w odległości ręki. Jej szeroki uśmiech niszczyły – przynajmniej w jego mniemaniu – dwa zakrzywione kły wystające ponad niższą wargę.
– Mogę kiepsko wyglądać, Jayk, ale nie jestem gotów na twój pocałunek.
– Zumbii, nigdy nie jesteś gotowy! – Diabelstwo przesadnie wydęła usta, po czym szybko przybrała chytry uśmieszek. – I nie masz racji, że się obawiasz. Jesteś już...
– Już martwy. Wiem. – Amnezjusz puścił Jayk, po czym podniósł miecz. – Ale zdaje mi się, że nie tylko ja obawiam się śmierci. Czy przed chwilą nie podziękowałaś mi, że uratowałem ci życie?
Twarz Jayk stała się równie mroczna jak twarz Karfhuda.
– Tak się tylko mówi, Zumbii. – Podniosła podbródek. – Sądzę, że on chciał ukraść moją duszę, tak? To dlatego ci podziękowałam.
– Nie spotkałem jeszcze diabelstwa, które nie byłoby kłamcą. – Głos Karfhuda dotarł do nich zza rogu, rozwiewając tym samym ulotną nadzieję Amnezjusza, że diabeł musi widzieć osobę, żeby móc czytać jej myśli – Myślałaś, że mam zamiar cię zabić i bałaś się śmierci.
Amnezjusz uniósł brwi.
– Karfhud potrafi czytać w myślach, Jayk.
Pożałował tego komentarza w chwili, w której opuścił on jego usta. Szczęka diabelstwa pracowała cicho, próbując znaleźć słowa, by zaprzeczyć temu, o czym wszyscy wiedzieli, że jest prawdą. W końcu Jayk poddała się i odwróciła, ukrywając twarz w dłoniach.
– Nie, nie płacz Jayk. – Amnezjusz schował miecz do pochwy, po czym wziął ją w ramiona. – Nie jest niczym złym kochać życie.
Diabelstwo próbowała się wyrwać, ale on trzymał mocno.
– Na twoim miejscu, Trassończyku, puściłbym ją – ostrzegł Karfhud. – Jesteś bardzo blisko odkrycia prawdy o Jedynej Śmierci.
Amnezjusz dalej trzymał Jayk, pewien, że nawet dla niej istnieje różnica między myślą a działaniem.
– Jayk, byłaś przerażona... i miałaś powód. Nie wiń siebie za jedną chwilę wątpliwości.
Karfhud wychylił się zza rogu, a jego pofałdowane brwi były wzniesione ponad brunatnymi oczami tak wysoko, jak nigdy do tej pory. Trzymał w ręku osmalony plecak, zasznurowując górny rzemień po sprawdzeniu zawartości. Sądząc po tym, że jego twarz nie wyglądała bardziej wściekle niż zazwyczaj, można było powiedzieć, że zawartość pakunku przetrwała ognistą burzę bez szwanku.
– Trassończyku – mruknął Karfhud. – Ostrzegam cię, ona...
Pisk strachu wydostał się z ust Jayk, a ona sama schowała się za Amnezjuszem.
Trassończyk sięgnął, by pogłaskać jej dłoń.
– Nie ma powodu się teraz ukrywać, Jayk. On cię nie skrzywdzi, dopóki ja tu jestem.
– To prawda, diabelstwo. – Karfhud zawiązał górny rzemień, po czym zarzucił plecak pomiędzy skrzydła i ponownie wygiął ręce do tyłu pod tym dziwnym kątem, by przymocować go na miejscu. – Jak długo Trassończyk żyje, jesteś wystarczająco bezpieczna.
Jayk wysunęła się zza swojej tarczy.
– On... Zumbii jest już martwy... jak my wszyscy. – Głos diabelstwa był cichy i pełen desperacji, a słowa nie do końca na miejscu. – Ale czemu miałoby to mieć dla mnie znaczenie? Ja... nie obawiam się śmierci. Ani ciebie.
– To dobrze, bo zdaje się, że będziemy wędrować razem. – Karfhud wykrzywił swoje spękane usta z powrotem w ponurym uśmieszku. Kilka kawałków przypieczonej dłoni Tessali utkwiło mu między zębami. – Ruszajmy w tej chwili. Schwytanie bariaura będzie wystarczająco trudne nawet jeśli nie damy mu czasu, by mógł się oddalić jeszcze bardziej.
SEN
Karfhud poprowadził ich z powrotem do miasta z żelaza. Pomimo iż gromy przetaczają się gdzieś po odległym niebie, nie ma gradu, który by złagodził żar wylewający się z zardzewiałych ścian, ani pary by zwilżyła suche powietrze, szepczące w krętych korytarzach. Paląca suchość maluje plamy atramentowej rosy na powierzchni ciemnej skóry diabelstwa. Skóra Trassończyka pali, swędzi i pozostaje sucha jak sól. Od momentu przypieczętowania umowy z diabłem nie stracił ani kropli wody. Powinno go to martwić, ale tak naprawdę, to jest zadowolony ze swojej nowej przyjaźni z gorącem. Nie wysysa ono już z niego sił, nie przyprawia o ból stawów, ani nie wypełnia umysłu mgłą. Teraz go żywi, wypala ból, a nawet wypełnia zmęczone mięśnie dawno utraconym wigorem.
W ten sposób zaczyna się zepsucie, nie samym okropnym aktem przemiany, ale darem, za który nie trzeba płacić i obietnicą dalszych. Nie ma przymusu, żadnej siły, nikogo nie można oskarżać. Ofiara sama dokonuje wyboru, sądząc, że będzie tym mądrym i silnym szczęśliwcem, który ujrzy w oddali czającą się przepaść i... Ale o tym może innym razem. Nie ma to nic wspólnego z Trassończykiem i tym, co się zdarzy na skrzyżowaniu. Jedna odnoga prowadzi do dzielnicy wąskich, krętych alejek, gdzie powietrze załamuje się i drży od gorąca jak kiepsko dmuchane szkło. Druga ma tylko kilka kroków i potem dochodzi do ulicy tak szerokiej i zapraszającej, że odległa ściana zdaje się być tylko mirażem.
Karfhud stanął w przejściu prowadzącym do szerokiej alei, przykucnął, by zdrapać krąg zaschniętej brązowej substancji z bruku, po czym zlizał ją z czarnego pazura.
– Elf. – Diabeł cmoknął i, nie podnosząc się, obrócił głowę do tyłu, spoglądając na Jayk. – Czy nie mówiłaś, że Silverwind wraca do labiryntu z popiołu?
Jayk przytaknęła, po czym niezgrabnie cofnęła się o krok.
– Silverwind, on mówi, że potrzebuje dłoni Tessali, by je naprawić. A więc wracają.
Amnezjusz nie wiedział, czy Jayk zauważyła, jak Karfhud wcześniej jadł spaloną dłoń – ani czy połączyła to z elfem – ale mówienie jej teraz o tym było bezcelowe. Wciąż zdawała się być w szoku po ataku diabła, a on nie chciał, żeby cokolwiek sprawiło, że zaczęłaby się go bać jeszcze bardziej.
Karfhud dalej wpatrywał się swoimi brunatnymi oczami w Jayk, ale nie powiedział nic. Amnezjusz postąpił krok do przodu, stając pomiędzy nimi.
– Przestań się gapić. Odpowiedziała na twoje pytanie.
– Błagam o wybaczenie. Nie chciałem wyglądać groźnie. – Cień pogardy przemknął po pysku Karfhuda. – Zastanawiałem się tylko, dlaczego, jeśli chcieli wrócić do labiryntu z popiołu, zawrócili od wejścia.
– Silverwind nie wie, jak je znaleźć. – Szybkość odpowiedzi Jayk zdradziła jej niepewność. – Powiedział, że mogą tylko...
– Odwróćcie się. – Karfhud wstał i wykrzywił ręce tak, by mógł rozwiązać rzemień plecaka. – Ty też, Trassończyku.
Dłoń Jayk opadła w stronę sztyletu, a strach ujawnił się w ostrym wdechu. Amnezjusz schwycił ją za nadgarstek, po czym objął ją jedną ręką i odwrócił.
– Nie bój się. Karfhud nas nie skrzywdzi.
– Skąd możesz to wiedzieć, Zumbii?
– Ponieważ jeśli tego by chciał, bylibyśmy teraz... – Trassończyk prawie powiedział „martwi”, ale ugryzł się w język. Biorąc pod uwagę kryzys wiary Jayk może lepiej nie mówić o śmierci. – Ponieważ jeśli Karfhud chciałby nas skrzywdzić, to już by to zrobił.
Za nimi rozległo się ostre łupnięcie, gdy Karfhud opuścił plecak na ziemię. Jayk zadrżała i prawdopodobnie zaraz by uciekła, gdyby ręka Trassończyka nie przytrzymała jej za ramię.
– Zumbii, czego on od nas chce? – wyszeptała, najwyraźniej zapominając, że diabeł potrafi odczytać każdą myśl, która zaświta jej w głowie. – To nie jest naturalne, ta przyjaźń, którą z tobą zawarł.
– Nie nazywałbym tego przyjaźnią! – Amnezjusz poczuł się obrażony. Jak Jayk mogła w ogóle pomyśleć o tym, iż brałby za przyjaciela coś tak z piekła rodem jak tanar’ri. – To raczej coś w rodzaju umowy. On twierdzi, że chce mojego miecza.
– A ty mu wierzysz?
Trassończyk skulił się, ponieważ było to jedno z pytań, którego chciał uniknąć, dopóki nie znajdzie sposobu na osłonięcie swoich myśli przed Karfhudem. Nie było jednak sensu unikanie go teraz. Odpowiedź już pojawiła się w jego umyśle.
– Tylko głupiec ufałby temu, co mówi tanar’ri.
Amnezjusz usłyszał cichy szelest, jakby Karfhud przebierał w stosie pergaminów.
– Trassończyku, mądrzej byłoby skoncentrować się na pytaniu diabelstwa. Ostrzegałem cię co do mojego plecaka.
– Nie wiem, czego tak naprawdę chce Karfhud – rzekł szybko Amnezjusz, starając się powstrzymać swój ciekawski umysł od zastanawiania się nad tym szelestem. – Jeśli był to mój miecz, mógłby go dostać wystarczająco łatwo. Biorąc pod uwagę mój stan, nie miałby wtedy najmniejszych trudności z zabiciem mnie.
– A zatem on chce czegoś od ciebie, Zumbii.
Zza nich doszedł ich szelest rozwijanego pergaminu. Nawet nie starając się, Amnezjusz odgadł, co diabeł ma w swojej sakwie: mapy. Dreszcz przeszedł mu po plecach, a on sam zaczął się zastanawiać, czy to odkrycie sprowokuje Karfhuda do ataku. Sięgnąłby po swój miecz, gdyby nie wiedział, iż wysunie on mu się z dłoni.
Gdy żaden atak nie nadszedł, Trassończyk odważył się obejrzeć przez ramię. Jak oczekiwał, ujrzał Karfhuda klęczącego nad rozwiniętym pergaminem. Diabeł miał w oczach białe płomienie i wpatrywał się w niego. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem, po czym tanar’ri z powrotem skupił się na swojej mapie.
Amnezjusz spojrzał z powrotem na Jayk.
– Czegokolwiek chce Karfhud, wydaje mi się, że chce tego od nas. Wydaje się, że jest zdeterminowany, by odnaleźć Tessali i Silverwinda.
– Tak. I czyż nie jest to również twoja wina? – Jayk zepchnęła jego rękę ze swoich ramion. – Czy może sądzisz, że zasługują na to, by polował na nich diabeł?
– Nie! – rzekł. – Czemuż miałbym tak myśleć?
– Ponieważ porzucili twoją amforę, oczywiście! – głos Jayk stawał się z każdą chwilą bardziej piskliwy. – To, co się stało Tessali, nie ma dla ciebie najmniejszego znaczenia! Ty tylko chciałeś, żeby ocalił twoją amforę, nawet jeśli kosztowało go to utratę dłoni!
Dopiero teraz Amnezjusz usłyszał, w jaki sposób elf stracił dłonie i co się stało z amforą. Unikał zadawania pytań na ten temat, obawiając się, że pogorszyłyby one delikatny stan diabelstwa. Świadomość, że miał rację wcale mu nie pomogła.
– Jayk, nie winię Tessali za to, że zgubił amforę. – Schwycił diabelstwo za ramiona i odwrócił ją przodem do siebie. – Nie winię również ciebie. Gdy przybył potwór...
– Jaki potwór? To była Pani! Odchodzisz, ścigając tę swoją winną kobietę i zostawiasz nas, żebyśmy ratowali amforę przed Panią Bólu! – Jayk splunęła mu pod nogi. – Pluję na twoją amforę. To twoja wina, jeśli ją stracisz!
Pomimo iż wersja wydarzeń przedstawiona przez diabelstwo nie pasowała do znalezionych przez Amnezjusza dowodów, sądził on, iż mądrze będzie nie poruszać dalej tej kwestii.
– Jayk, jeśli Pani przyszła, gdy mnie nie było, przykro mi – ale nie winię nikogo za pozostawienie amfory. Przybyłem do Sigil, by jej ją dostarczyć. Nie pamiętasz?
Szczęka diabelstwa opadła, po czym Jayk wzięła krótki oddech i wywróciła oczami.
– Tak, zapomniałam!
– Muszę przyznać, Trassończyku – rzekł zza nich Karfhud – że zaskakuje mnie fakt, iż słyszę jak ty kłamiesz. Ty i ja obaj wiemy, że amfora została...
– Dość! – Amnezjusz puścił Jayk i odwrócił się, by spojrzeć na diabła. – Jayk ma rację. Nieważne, co się stało z amforą, nie mogę winić za to nikogo, tylko siebie.
Głęboki rechot wydobył się z gardła Karfhuda.
– Och, Trassończyku. Wiesz, że tłumienie swoich uczuć nie prowadzi do niczego dobrego! Amfora była twoją największą nadzieją na dowiedzenie się, kim jesteś, a teraz czujesz się zdradzony, ponieważ twoi kompani ją porzucili.
– Zumbii! Czy to prawda? – Źrenice Jayk wydłużały się, a jej kły wysuwały spod warg. – Gdy osiągniesz Jedyną Śmierć, nie będziesz potrzebował wspomnień!
– Uspokój się, Jayk – rzekł Amnezjusz.
Zaczął się wycofywać, rzucając ponad nią wściekłe spojrzenia Karfhudowi, który śmiał się tak mocno, że jego twarz stopiła się w jedną masę fałd.
– Jest różnica między sentymentem a rozsądkiem – kontynuował. – Jestem rozczarowany, ale...
Jayk skoczyła, odsłaniając kły i rzucając się z pazurami na jego twarz.
Trassończyk odstąpił na bok, unikając jej ataku, jednocześnie zwijając ręce w pięści. Oszczędzono mu ogłuszania diabelstwa, gdy Karfhud schwycił ją z tyłu.
– Starczy, Mały Cieniu! – Diabeł podniósł ją z ziemi, wciąż śmiejąc się z rozkoszy. – Nie mogę pozwolić ci ugryźć Trassończyka. On i ja zawarliśmy przymierze krwi.
W jednej chwili Jayk zamarła jak kamień – poza drżącymi mięśniami i ustami.
– Cóż – stwierdził Karfhud. – Zawsze lepiej mieć jasny obraz sytuacji, prawda?
Diabelstwo pozostało nieruchome, dopóki jej źrenice znowu się nie zaokrągliły, po czym skierowała spojrzenie na Amnezjusza.
– Co ty sobie myślałeś, prowadząc do nas tanar’ri? – Szarpnęła głową, oglądając się przez ramię, choć starała się nie patrzeć bezpośrednio w stronę diabła. – Odkryjesz, czego on chce, zanim to odnajdzie, tak?
– To, czego chcę, to ocalić waszych przyjaciół. – Pergamin zaszeleścił, gdy Karfhud go zwijał. – A w tej chwili przyczyna nie jest tak ważna, jak pośpiech. Jeśli Sheba...
– Kto? – spytał Amnezjusz.
– Królowa labiryntu – ta, która zaatakowała ciebie i twoich towarzyszy – odparł Karfhud. – Jeśli Sheba zabrała amforę...
– Nie mówiłam ci! – Jayk odwróciła się. – To Pani po nią przyszła.
Amnezjusz odwrócił się i ujrzał Karfhuda wciskającego pergamin pomiędzy dziesiątki innych znajdujących się w plecaku. Tanar’ri najwyraźniej zrezygnował z ukrywania swej tajemnicy przed nimi, ponieważ nie okazał zdenerwowania, gdy ujrzeli zawartość sakwy – co zaniepokoiło Trassończyka bardziej niż uczyniłyby to wszelkie jego groźne spojrzenia. Nie zaufałby on im na tyle, gdyby nie miał zamiaru później ich zabić.
Jeśli Karfhud zdawał sobie sprawę z tego, o czym myślał Trassończyk, to jego zniekształcona twarz tego nie zdradziła. Utkwił spojrzenie w Jayk.
– Może i Pani odegnała was od amfory, ale to ktoś o wiele większy od niej ją zabrał. – Diabeł zaciągnął rzemienie sakwy i zawiązał je, niezgrabnie przebierając pokrzywionymi przez uwiąd pazurami. – Znaleźliśmy dwa duże zagłębienia w miejscu, gdzie ktoś klęknął i podniósł amforę. A z tego, co z pewnością wiecie, Pani Bólu nie pozostawia po sobie żadnych śladów.
Gdy Jayk nie zaprotestowała, Karfhud zarzucił sakwę na plecy i zaczął zapinać paski.
– Jeśli dobrze się domyślam, to Silverwind ma zamiar ruszyć Wielką Drogą do alejki z oknem popiołu...
– Oknem popiołu? – spytał Trassończyk.
– Z pewnością je pamiętasz? Musiałeś przez nie przejść, by dotrzeć do labiryntu z popiołu!
Amnezjusz przytaknął.
– Silverwind nazywał je koniunkcjami.
– A to ciekawy sposób na opisanie go. – Pomarszczone czoło Karfhuda drgnęło na środku, po czym tanar’ri potrząsnął głową. – Ale to nieważne. Istotne jest to, że najprawdopodobniej spotkają idącą z naprzeciwka Shebę. Musicie dogonić ich, zanim ona to uczyni. I powstrzymać ją.
– Czemu my? – Nalegała Jayk. Perspektywa ponownej konfrontacji z potworem sprawiła, że mniej obawiała się już diabła. – Co z tobą?
Tanar’ri odsłonił długi rząd kłów.
– Ja będę za nią. – Wskazał na krótką uliczkę wiodącą do głównej alei. – Gdy dotrzecie do Wielkiej Drogi, musicie postrzegać ją jako prostą linię. Ignorujcie rogi, gdziekolwiek by ona nie skręcała, i liczcie tylko skrzyżowania. Miniecie dwadzieścia osiem alejek, licząc tylko te po prawej i skręcicie w dwudziestą dziewiątą, która będzie po waszej lewej. Pójdziecie nią aż dotrzecie do skrzyżowania w kształcie litery T, gdzie skręcicie w lewo. Potem przejdziecie następne jedenaście skrzyżowań licząc tylko te po lewej i skręcicie w dwunaste, które będzie po prawej. Czwarte okno po lewej stronie prowadzi do labiryntu z popiołu, ale wtedy spotkacie albo Shebę, albo mnie.
– Co się stanie, gdy zgubimy drogę? – spytała Jayk.
– Wtedy będę bardzo zły. Ale zawsze możecie mnie wezwać, wymawiając moje imię. – Tanar’ri spojrzał na Amnezjusza. – Powtórz moje wskazówki.
– Odliczyć dwadzieścia osiem alejek po prawej i skręcić w dwudziestą dziewiątą, która będzie z lewej. Dojść nią do T i skręcić w lewo, po czym odliczyć jedenaście korytarzy z lewej i skręcić w dwunasty, który będzie po prawej. Czwarte okno po lewej prowadzi do labiryntu z popiołu, ale tego akurat nie musimy wiedzieć. Wtedy albo będziemy martwi, albo z powrotem spotkamy się z tobą.
Karfhud przytaknął z uznaniem.
– Jak na człowieka, który nie pamięta swojego imienia, masz doskonałą pamięć.
– Podejrzewam, że może dlatego, iż nie jest zaśmiecona – odparł Trassończyk. – Ale mam pytanie.
– Możesz pytać.
Amnezjusz spojrzał w stronę szerokiej alei.
– Czy skręcamy w lewo, czy w prawo w Wielką Drogę?
Karfhud zmarszczył się.
– A jak ci się wydaje? – Odwrócił się, wchodząc w otwierające się przed nim gorące, wijące się alejki. – W lewo!
Diabeł oddalił się szybkim krokiem, pozostawiając Amnezjusza samego z Jayk i jego instrukcjami. Trassończyk ruszył w głąb alejki i przekuśtykał kilkanaście kroków, zanim zauważył, że diabelstwo nie idzie za nim. Zatrzymał się, odwrócił i ujrzał ją, jak wpatruje się w stronę, z której przyszli.
– Jayk?
Diabelstwo popatrzyła na niego tylko przez chwilę, po czym z powrotem zwróciła swój wzrok tam, gdzie skierowała go poprzednio. Przez chwilę Trassończyk myślał, że wystrzeli do przodu, ale potem jej ramiona opadły i weszła za nim w uliczkę.
– Zumbii, w jaki sposób on wie?
– Co wie, Jayk?
– Że zrobimy to, co on nam każe. – Przeszła obok niego nie zatrzymując się, po czym wyszła na Wielką Drogę. – Sądzę, że nigdy się od niego nie uwolnimy.
Ona nie ma, oczywiście na imię Sheba. Karfhud nazywają tak, ponieważ przypomina mu ona o pewnym sukubie, który kiedyś pokonał go w walce. Ale potwór labiryntu nie ma imienia. Ona nawet nie zrozumiałaby, czym jest imię, ponieważ nie potrafi myśleć o nikim innym, jak tylko sobie. Jest w tym podobna do Silverwinda – czy każdego z nas, jeśli spojrzymy wystarczająco głęboko – poza tym, nigdy nie rozpacza, a to czyni ją o wiele silniejszą – wystarczająco silną, by pokonać nawet lorda tanar’ri.
O tym właśnie myśli Amnezjusz, gdy kuśtyka w dół Wielkiej Drogi, starając się dotrzymać kroku Jayk. W przeciwieństwie do niej, przestaje się bać Karfhuda, ponieważ zaczyna rozumieć, czego on od nich chce. Przez wieki – były to milenia, ale żaden śmiertelnik nie jest w stanie wyobrazić sobie tak długiego czasu – przez niezliczone wieki, diabeł był zagubiony w labiryntach. Trassończyk nie jest tanar’ri, ale zna tę podłą rasę na tyle, by zrozumieć, że dla potężnego lorda, jakim jest Karfhud, uwięzienie jest mniejszą obelgą niż niemożność stania się panem więzienia.
To, czego pragnie diabeł, to zabicie potwora. Trassończyk zaczyna układać swój plan. Myśli oczywiście o amforze i mapach Karfhuda, a jest wystarczająco mądry, by wiedzieć, że jego myśli są znane. Ale tam odbędzie się bitwa, a w bitwach rodzi się zamęt i gdy ten zamęt przejdzie, to ten, który jeszcze stoi, będzie miał i mapy, i amforę, i swoje życie.
I tak, zostawiając Jayk ignorowanie rogów i postrzeganie Wielkiej Drogi jako prostej linii, odliczanie alejek po prawej i poprowadzenie ich w dwudziestą dziewiątą po lewej, Amnezjusz planuje, knuje intrygi i zamyśla się tak głęboko, że nie zauważa, jak diabelstwo doprowadza ich do skrzyżowania w kształcie litery T i skręca w lewo, a także nie dostrzega narastającego grzmotu ani parnej bryzy, nie słyszy też stukotu galopujących kopyt odbijającego się echem od żelaznych ścian, ani nie zwraca uwagi na ryk potwora, dopóki nie rozpostrze się on nad labiryntem jak potężny młot Hefajstosa uderzający w kowadło.
W chwili, gdy Amnezjusz zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje i wyciąga miecz, zza rogu wypada w pełnym galopie Silverwind. Budzące odrazę kikuty Tessali obejmują mu biodra, za plecami ryczy burza gradowa. Bariaur rzuca jemu i Jayk krótkie spojrzenie, jakby oczekiwał, że spotka ich dokładnie w tym miejscu, i biegnie dalej.
– Uciekajcie, jeśli wam życie miłe! – Silverwind przysunął się do jednej ze ścian korytarza. – Och, przywołałem was w złym momencie!
– Potwór jest tuż za nami! – Tessali wyglądał na zbyt przerażonego, by być zaskoczonym powrotem Amnezjusza. – Uciekajcie!
Widząc, że nie ma czasu na przekonywanie przyjaciół, by zostali i walczyli, Trassończyk wyciągnął ceglaną stopę i podciął bariaurowi kopyta. Silverwind krzyknął i pochylił się do przodu, po czym oboje z Tessali odbili się od żelaznej ściany i potoczyli się po podłodze.
– Zumbii? – Jayk była raczej zaciekawiona niż zaniepokojona. – Czemu...
Amnezjusz popchnął ją za siebie.
– Przygotuj zaklęcia. I powiedz Silverwindowi, żeby uczynił to samo. – Chmura pary o kolorze rdzy wychynęła zza rogu przed nimi, a za nią nadeszła ściana padającego gradu. – Może masz coś, żeby zwiększyć widoczność?
Tessali za nim jęknął i zaczął przeklinać go, wyzywając od niebezpiecznych i kretów. Amnezjusz zignorował go i pokuśtykał do przodu, przesuwając się w stronę wewnętrznej części zakrętu. Wiedział, że nie zaskoczy potwora – Sheba była zbyt przebiegła, by skręcić za niewidoczny róg po wewnętrznej – ale potrzebował zatrzymać ją tylko do chwili, zanim nie przybędzie Karfhud.
Zatrzymał się dwa kroki od zakrętu. Schwycił miecz w obie ręce i przycisnął się tak blisko palącego żelaza, jak tylko mógł. Za nim stali blisko siebie jego towarzysze, zaledwie cienie wśród bijącego gradu. Zarówno Jayk, jaki Silverwind poszukiwali komponentów, ale ich uwaga była niepokojąco podzielona. Tessali opierał się o grzbiet bariaura, dziko gestykulując kikutami i zasypując diabelstwo pytaniami. Ona tylko wzruszyła ramionami i potrząsnęła przecząco głową, mniej przejmując się nadchodzącą bitwą, niż uspokajaniem elfa. Wciąż była wstrząśnięta atakiem Karfhuda. Z pewnością, nigdy przedtem nie zwracałaby na takie rzeczy uwagi.
Amnezjusz poczuł, jak strużka potu spływa mu po plecach. Spojrzał przed siebie i ujrzał jak lodowo-szary kształt wynurza się zza rogu. Jej długie futro czyniło ją prawie niewidzialną wśród gradu. Zdawała się być tylko częścią burzy, niewidoczną masą dryfującą powoli do przodu przez pomarańczową parę. Tylko szyjka amfory wystająca ponad jej jednym ramieniem sprawiała wrażenie materialnej.
Trassończyk przeklął swojego pecha, widząc naczynie na plecach potwora, po czym wyskoczył na środek korytarza, tnąc Hebę po nodze. Gdyby mógł ją okulawić, mógłby czekać, aż Karfhud przybędzie i dokończy dzieła. Potem kwestia przeżycia – i położenia łap na mapach diabła – wymagałaby od niego tylko uratowania głowy, podczas gdy tanar’ri i potwór zabiliby się nawzajem.
Ceglana stopa opadła obok Sheby, gwiezdne ostrze już wbijało się jej w nogę. W następnej chwili w korytarzu rozległ się ogłuszający ryk i potężna dłoń pojawiła się znikąd, rozbijając się na ramieniu Amnezjusza. Stracił on swój miecz, przetoczył się po cegłach i po wykonaniu trzech obrotów uderzył w palący mur. Rozległ się głośny syk i powietrze wypełniło się smrodem palonego ciała, a mimo to Trassończyk czuł tylko lekkie mrowienie w miejscu, gdzie nagie ciało dotknęło gorącego metalu. Odepchnął się od ściany i opadł na kolana, po czym stwierdził, że wpatruje się w zasłonę gęstego futra. Potężna dłoń o czarnych szponach sięgała w dół, by go schwycić.
Przetoczył się przez ramię, ale Sheba odwróciła się, zanim zdążył wstać na nogi. Dojrzał pas wyciekającej czarnej posoki w miejscu, gdzie gwiezdne ostrze weszło w kolano, ale kończyna wydawała się być dalej cała. Nigdzie nie zauważył swojej broni, musiała leżeć gdzieś wśród pary. Potwór sięgnął po niego ponownie i Amnezjusz zaczął się zastanawiać, czy jego towarzysze przypadkiem go nie opuścili.
– Jayk?
Odpowiedzią na jego krzyk były przytłumione przez grad sylaby inkantacji. Para żółtych smug zabłysła w pomarańczowej parze, uderzając potwora w ramię, po czym rozprysnęła się w gąszcz złotych iskier i srebrnego futra. Sheba jęknęła i cofnęła się o krok.
Amnezjusz ruszył na czworaka, przechodząc za potwora i szaleńczo przeczesując dłońmi mgłę w poszukiwaniu miecza – i mając nadzieję, że nie znajdzie go, odcinając sobie palce. Sheba wydała z siebie pomruk frustracji, po czym zaczęła kiwać głową tam i z powrotem, szukając go.
Silverwind rzucił swoje zaklęcie, wypełniając korytarz grzmiącą inkantacją, głośniejszą nawet od bijącego gradu. Pochłonął ich ryczący wiatr, spychając parę za róg i odganiając burzę tam, skąd przyszła.
Gdy nawałnica się uspokoiła, Sheba patrzyła dokładnie na miecz Trassończyka, leżący nie dalej jak trzy kroki od jej stopy. Amnezjusz, znajdujący się nieco za nią i po jej prawej stronie, stwierdził, że potwór nie jest w stanie go zobaczyć – przynajmniej taką miał nadzieję. Amfora znajdowała się pod ramieniem bestii po jego stronie. Zastanawiał się nad próbą wykopania jej i zanurkowania po miecz, ale zdecydował, że ma większe szansę na utknięcie w jej gumowatym futrze, niż zdobycie broni czy naczynia.
Potwór obrócił się z głową pochyloną do przodu, szukając przeciwnika. Amnezjusz zaczął obchodzić ją na czworaka, mając nadzieję, że uda się ją okrążyć i dopaść miecza. Wtedy właśnie zauważył wynurzający się zza rogu potężny czarny cień.
W końcu.
Amnezjusz pozwolił swojej ceglanej stopie stuknąć o ziemię za potworem, po czym rzucił się w przeciwnym kierunku, nurkując po miecz. Sheba już się odwracała. Jej szpony rozorały mu grzbiet, ale Trassończyk znajdował się o wiele niżej, niż się tego spodziewała i poruszał się w przeciwnym kierunku. Opadł brzuchem na ziemię i podczołgał się do ostrza, po czym odwrócił na sponiewierane plecy, podnosząc na wszelki wypadek broń, gdyby bestia zaatakowała jego, zamiast zająć się Karfhudem.
Sheby nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Trassończyk stwierdził, że patrzy prosto na diabła, którego gorejące oczy były skupione na czymś w głębi korytarza. Przetoczył się raz jeszcze i ujrzał potwora z amforą zatkniętą pod pachą, przemykającego obok jego towarzyszy. Byli oni tak przerażeni, że zdawali się nie zauważać, iż plecy mają przyciśnięte do palących żelaznych ścian. Amnezjusz podniósł się na nogi i pokuśtykał w ich stronę w najlepszej imitacji sprintu. Potężna dłoń Karfhuda schwyciła go za ramię.
– Za późno. – Brak emocji w głosie diabła był zaskakujący. Z pewnością potrafiący czytać myśli tanar’ri wiedział, w jaki sposób Trassończyk próbował wykorzystać Shebę przeciwko niemu, jednakże w jego słowach nie było słychać złej woli. – Teraz musimy zrobić to w trudniejszy sposób.
– Co zrobić w trudniejszy sposób? – spytał Amnezjusz.
– Tylko to, co obaj chcemy uczynić – upolować Shebę.
Karfhud patrzył, jak potwór znika za rogiem, po czym zwrócił spojrzenie na Tessali i Silverwinda. Obaj gapili się na niego i wyglądali na jeszcze bardziej przerażonych niż wtedy, gdy ścigała ich Sheba.
– Ale najpierw, Trassończyku, musimy zrobić coś z twoją ceglaną nogą – stwierdził Karfhud. – Obaj będziemy musieli być w pełni sił. Zawołaj swoich przyjaciół. Przydadzą się.
– Nie skrzywdzisz ich?
Diabeł potrząsnął głową.
– Powiedziałem ci, że się przydadzą.
Amnezjusz, mniej lub bardziej upewniony w ten sposób, gestem przywołał swoich towarzyszy. Podeszli na kilka kroków, Jayk pierwsza, po czym się zatrzymali. Silverwind od razu zaczął besztać się za to, że nie potrafi utrzymać lepszej kontroli nad swoją złą stroną.
– Wszyscy jesteśmy zmęczeni – rzekł Karfhud, zagłuszając narzekania bariaura, błyskawicznie uciszając starego kleryka i przejmując dowodzenie nad malutką kompanią – Tutaj odpoczniemy.
Tessali, zawsze skłonny do kwestionowania autorytetu innych, potrząsnął głową.
– Musimy dotrzeć do labiryntu z popiołu tak szybko, jak to możliwe. – Podniósł ręce, ukazując zabandażowane kikuty. – Odcięto mi dłonie i musimy...
– Twoich dłoni tam nie ma. Jedną z nich już zjadłem. – Karfhud sięgnął do plecaka i wyciągnął drugą dłoń elfa. – I obawiam się, że diabelstwo nieco przypaliła tę drugą.
– Co zrobiłeś?
– To była pomyłka. – Karfhud wzruszył ramionami. – Ale ostrzegam cię, że zjem drugą, jeśli się nie uciszysz.
Tessali zamilkł, ale zrobił błąd, sięgając po spaloną dłoń. Diabeł popchnął go tak, że elf upadł na ziemię, po czym schował kończynę z powrotem do sakwy.
– Zatrzymam ją, by zapewnić sobie twoją współpracę – i milczenie. – Nie czekając na odpowiedź zwrócił się do Silverwinda. – Bariaurze, przygotuj swoje zaklęcia leczące.
Jego rozkaz najwyraźniej wyrwał bariaura z jego skonfundowania, przynajmniej na chwilę.
– Zaklęcia leczące... po co?
– Musimy zmienić ceglaną stopę Trassończyka na prawdziwą. – Karfhud ściągnął plecak, otworzył go i wyciągnął ze środka potężny bukłak z winem. Podał go Amnezjuszowi. – Możesz pić, aż już nie będziesz mógł.
Jayk szybko przechwyciła bukłak.
– Ten pomysł jest bardzo kiepski. Gdy on pije...
– Wiem, co się dzieje. – Karfhud wyrwał jej bukłak, po czym wcisnął w dłonie Trassończykowi. – Pij, wyczyszczę dla ciebie twój miecz.
Amnezjusz przyjął bukłak i podał mu miecz, wciąż pokryty krwią Sheby. Wyciągnął korek i wziął głęboki łyk. Napitek smakował jak woda z bagien, ale był mocny i zaspokajał pragnienie. Nie pytając o pozwolenie napoił potem Tessali, po czym podał worek Jayk i Silverwindowi.
Karfhud nie skomentował jego szczodrości. Zamiast tego otworzył jedną ze swoich żył i skropił własną krwią gwiezdny miecz Trassończyka. Śmierdząca ciecz zasyczała i zagotowała się, w jednej chwili rozkładając pokrywającą prawie całe ostrze kleistą, czarną maź.
– Krew tanar’ri: najlepsza substancja oczyszczająca w całym wieloświecie. – Wysuszył gwiezdne ostrze, po czym zabrał bukłak z rąk Jayk i podał z powrotem Amnezjuszowi. – Pij, to będzie bolało.
– Co? – nalegał Trassończyk.
Karfhud zignorował go, zamiast tego nakazał Jayk, by siadła na środku korytarza. – Diabelstwo, przytrzymasz Trassończyka. I żadnego gryzienia.
Amnezjusz zaczął rozumieć plan diabła.
– Karfhud, nie mam zamiaru...
Diabeł odwrócił się w jego stronę.
– Czy nie przysięgałem, że nie uczynię ci krzywdy?
– Tak, ale...
– Ostrzegam cię, że jeśli wkroczysz kulawy do legowiska Sheby, nigdy już z niego nie wyjdziesz. – Głęboko odetchnął, po czym uspokoił się i cofnął o krok. – Ale wybór należy do ciebie, nie będę cię zmuszał.
Amnezjusz myślał przez chwilę, po czym podniósł bukłak i zaczął pić.
– Dobrze. – Karfhud zwrócił się do Silverwinda. – Czy jesteś gotowy?
Bariaur przytaknął, po czym uklęknął obok Jayk i zaczął rozkładać komponenty do zaklęć.
– Czy jest coś, co ja mogę uczynić? – Tessali rzucił ponure spojrzenie na swoje kikuty, po czym dodał: – Byłem kiedyś uzdrowicielem.
Karfhud przez chwilę przyglądał się mu, po czym gestem nakazał mu, żeby do niego podszedł.
– Może zaszczycisz mnie, stając obok. Mogę potrzebować porady.
Powiedział to z takim współczuciem, że gdyby nie był to tanar’ri, Amnezjusz przysiągłby, że chce on pomóc Tessali. Jednakże w zaistniałej sytuacji jego słowa tylko zdziwiły i zmartwiły Trassończyka.
– Karfhud, jestem pewien, że wiesz...
– Pij, Trassończyku! – Oczy Karfhuda błysnęły jak płomienie. – I nie obawiaj się o Tessali. Pomoc tylko mu wyjdzie na dobre.
– Z pewnością tak będzie. – Elf podszedł do diabła. – Chętnie podzielę się tym, czym mogę.
Amnezjusz podniósł bukłak i napił się z niego. Wino już wypełniło jego głowę słodkimi oparami, ale nie do tego stopnia, żeby go omamiło tak, jak czułe słówka diabła omamiły elfa. Karfhud uklęknął obok Trassończyka. Potem, gdy Tessali podszedł do niego, schwycił ceglaną stopę i bez dalszych ceremonii opuścił miecz.
Amnezjusz nie oczekiwał, że będzie go to bolało – nie tak naprawdę – ale nigdy w swoim życiu nie pomylił się aż tak bardzo. Jeszcze zanim jego ceglana stopa stuknęła o ziemię, niemiłosierny ból wystrzelił w górę jego nogi do samego serca, tak paraliżująco dotkliwy, że Trassończyk nie mógł nawet krzyczeć. Zauważył, jak palce Jayk wpijają się w jego ramiona, poczuł swoje paznokcie drapiące ziemię, po czym zaczął krzyczeć o jeszcze więcej wina.
Silverwind podniósł bukłak, wlał mu do ust spory łyk i właśnie wtedy Karfhud schwycił Tessali za kostkę. Szybkim szarpnięciem obalił go na ziemię, po czym wzniósł miecz, by odciąć mu stopę.
Amnezjusz odepchnął bukłak.
– Nie!
Karfhud obrócił głowę.
– Musisz mieć stopę!
– Nie... nie czyjąś! – Trassończyk uwolnił się z uścisku Jayk i usiadł – po czym prawie zemdlał, gdy ujrzał szlamiastą substancję wyciekającą z kikuta jego kostki.
– Nie... Tessali!
– Ale z niego nie będzie pożytku w legowisku Sheby! – sprzeciwiał się Karfhud. – Nie może walczyć. Nie rzuca zaklęć. Nie może nawet nosić naszej broni.
Tessali, leżąc sztywno na ziemi, nie powiedział nic.
– Nie... przyjmę jej! – Trassończyk odwrócił wewnętrzną stronę dłoni w kierunku diabła. – Prędzej... umrę.
Po raz pierwszy Jayk nie powiedziała Amnezjuszowi, że już i tak jest martwy. Zamiast tego pochyliła się i położyła usta na jego krtani, po czym szepnęła:
– Umrzemy razem, Zumbii.
– To nie będzie konieczne. – Karfhud puścił przerażonego jeńca, po czym z bocznej kieszeni plecaka wyciągnął poczerniałą dłoń elfa. – Możemy to zrobić z tym.
– Dłoń? – stęknął Silverwind.
– Zdaje się, że to wszystko, co mamy. – Karfhud rzucił kończynę bariaurowi. – Jak sądzę posiadasz zaklęcie zwiększające?
IMIĘ
Podczas snu Trassończyka dwie odcięte dłonie – zwęglone, z długimi czarnymi szponami i odpadającymi czarnymi kawałkami skóry, ukazującymi pod spodem różowe ciało – ocierają się o jego skórę. Są chłodne, pokryte łuską i zostawiają po sobie ślad w postaci zapachu zgnilizny, gdzie tylko go dotkną: na policzkach, karku i ramionach, pod pachami, na brzuchu, biodrach i dalej, w miejscu mrocznych pułapek i mroczniejszych pragnień, wzdłuż ud przez kolana do stóp, a nawet palców u stóp. Gdziekolwiek zawędrują, jego ciało pokrywają wrzody, puchnące do pęcherzy o rozmiarach kciuka, które wypuszczają maleńkie, zakrzywione kolce i zaczynają pulsować. Rosną i stają się tak duże jak melony. Zmieniają kolor na szmaragdowy, złoty, czarny i podobny ropie, oraz pulsują w rytmie serca. Tak bardzo ciążą Amnezjuszowi, że nie może on wstać. Nie jest w stanie usiąść, by spojrzeć na swoje pokryte naroślami ciało. Nie może podnieść nawet palca, by odegnać śmierdzące pęcherze.
Na tym polega piękno snów, że pokazują to, co prawdziwe, nie zdradzając, co jest rzeczywiste – tak przynajmniej słyszałam. Tak naprawdę, o ile nieustanne czuwanie nie jest koszmarem, nie jestem w stanie tego stwierdzić. Od tak dawna nie odważyłam się zasnąć, że zapomniałam, co to znaczy śnić, czy nawet odpoczywać. Zawsze muszę być gotowa, w obawie że jakiś bóg pomyśli o szturmowaniu moich wrót. Zawsze muszę przypatrywać się tym, co przychodzą i odchodzą, na wypadek, gdyby okazało się, że któryś z nich jest szpiegiem, co pozostawi otwartą bramę. Zasnąć, to poddać się, ponieważ wtedy moi wrogowie z pewnością przyjdą i zwyciężą.
Podobnie z Trassończykiem. Gdy odsypiał wino i ból, nadeszła Ruina, podkradając się, by przytrzymać jego głowę na swoim łonie i przesuwać swoim delikatnym dotykiem po jego ciele. Złożyła go delikatnie w ramionach i przytuliła mocno, a on śni teraz o jej dłoniach, których każda pieszczota wydobywa kolejne ciążące mu pęcherze, które powoli dojrzewały od chwili, kiedy po raz pierwszy znalazł się w Sigil.
We śnie z uciętych czarnych dłoni wyrasta para rąk o barwie kości słoniowej. Ramiona zaczynają rosnąć, powoli rozciągają się i dołączają do barków i korpusu nagiej kobiety. To wszystko, co widzi Trassończyk, ponieważ jest przygnieciony ciężkimi, pulsującymi wrzodami – ale to wystarcza. Kobieta ma pełną figurę bogini i gładką skórę statui, a jej zmysłowy głos jest słodki jak trele fletu.
Powoli wszystko do niego wraca: okrutny szok po tym, jak Karfhud odciął mu ceglaną stopę, niemiłosierne pieczenie, gdy Silverwind przytwierdzał potężną czarną dłoń do jego kostki, mroczny, czarny przypływ wznoszący się, by go pochłonąć, cieniste palce wpijające mu się w ramiona, gdy Jayk stara się go utrzymać na ziemi.
– J-jayk – Stara się wyciągnąć szyję, by ujrzeć jej twarz, ale napuchnięte pulsujące wrzody nie pozwalają mu na to. Jednak pomimo mgły spowodowanej winem i bólem zdaje mu się, że coś jest nie tak z kolorem jej skóry. – Jayk? To ja... Zumbii.
– Zombie? Nie wolno ci mówić takich rzeczy. – Głos należy do kobiety i jest mu znajomy, ale nie jest to głos diabelstwa. – Daleko ci do śmierci, mój ukochany.
Jego winna kobieta!
Kładzie mu dłonie na policzkach, przysuwając swoją twarz do jego piersi, spłaszczając napuchnięte wrzody pokrywające jego tors. Amnezjusz widzi klasyczną, wąską twarz, orli nos, zimne, twarde spojrzenie... aureolę wielu ostrzy.
Śni, że kobieta jest mną.
Szmaragdowy pęcherz, ściśnięty zbyt mocno pomiędzy ciałami, pęka. Zielona ropa wylewa mu się z boku, tłusta, o gorzkim zapachu. Gdziekolwiek go dotknie, on czuje swędzenie. Chłodne igły agonii przebijają się przez jego skórę, po czym wchodzą głębiej z okrutną powolnością. Tak wolno toną, że cierpi, jeszcze zanim zacznie cierpieć. Jego strach zwiększa się szybciej niż ból.
Stara się odepchnąć kobietę, ale nie może podnieść rak. Krzyczy, przerażony niemożnością poruszenia się. Wszystkie zielone wrzody pękają, a ropa zabarwia go na zielono od stóp do głów. Płonie tym powolnym, okrutnym ogniem, wrzeszczy i jęczy, a boli go raczej to, czego się obawia, niż to, co czuje. Amnezjusz poddał się pierwszemu bólowi.
– Szzzzz! Nie wolno ci przyciągnąć do nas innych. Zbyt długo na to czekałam. – Głos dalej należy do kobiety. Ucisza jego krzyki pocałunkiem, po czym szepce trzy sylaby: – Tezeusz.
Słowo pobudza strunę w piersi Trassończyka i sprawia, że cały zaczyna drżeć. Nagle przestaje śnić. Tezeusz to było czyjeś imię, przypomina sobie.
To było jego imię.
Jego oczy otwierają się błyskawicznie i Trassończyk stwierdza, że leży na twardych cegłach, wpatrzony nie w twarz Pani Bólu, ale w winną kobietę. Jest tak piękna jak zawsze, z oliwkową skórą, szmaragdowymi oczami i wysokimi, dumnymi policzkami.
– Tezeusz? – zaskrzeczał. – Jestem Tezeusz?
– Pamiętasz!
Kobieta obdarzyła go szerokim uśmiechem i przytuliła mocno do piersi. I wtedy Trassończyk – nie, Tezeusz – wtedy Tezeusz przypomniał sobie o pulsujących wrzodach przyciskających się do jego piersi.
– Nie, czekaj...
Pękają trzy żółte pęcherze, wypełniając powietrze odorem zepsutego mięsa. Kleista żółta ropa rozlewa się na piersiach Trassończyka. Pasy miażdżącej agonii zacieśniają się wokół jego torsu. Ból zaczyna tonąć w jego ciele, przechodząc przez mostek, przeciskając się między żebrami, osadzając głęboko w środku. Zasłona mrocznego bólu otacza jego płuca i Tezeusz stwierdza, iż walczy o każdy bolesny oddech. Czuł wokół serca zaciskające się lodowate palce, hamujące puls tak, że cała pierś boli go przy każdym uderzeniu.
Gdy ból się pogłębiał, odór żółtej ropy stawał się silniejszy i bardziej gorzki, aż w końcu stał się tak przytłaczający, że Tezeusz nie mógł powstrzymać się od jęków. Konwulsje spowodowały, że pękły kolejne żółte wrzody i jeszcze więcej złotej ropy rozlało się po jego ciele. Pasy agonii zaczęły zaciskać się wokół brzucha, nóg, a nawet gardła. Smród zgnilizny stał się nie do zniesienia, a on wiedział, że nie powstrzyma nudności.
Kobieta z ledwością miała czas, żeby zepchnąć jego głowę ze swojego łona. Zerwała się na nogi i spojrzała na niego, a jej usta wykrzywiły się w wyrazie niesmaku.
– Czy to zapach mojego łona napawa cię takim niesmakiem, Tezeuszu? – Jej szmaragdowe oczy nie zdradzały niczym, że czuła odór paskudnej ropy pokrywającej jego ciało, ani nie widziała wrzodów. – Czy nasza miłość stała się dla ciebie odpychająca?
Tezeusz potrząsnął głową i w jego czaszce odezwało się bolesne dzwonienie.
– Nie. Nasza miłość ma się dobrze – jestem pewien.
– Zatem udowodnij to. – Kobieta uniosła podbródek. – Powiedz mi.
Teraz, gdy pękły już zielone i żółte pęcherze, Tezeusz nie czuł aż takiego ciężaru. Udało mu się podnieść głowę na tyle, żeby mógł spojrzeć kobiecie prosto w twarz.
– Kocham cię.
Łzy wezbrały w jej oczach.
– Kłamiesz! Jak możesz twierdzić, że mnie kochasz, skoro nawet nie znasz mojego imienia? – Zaczęła się wycofywać, usta jej drżały. – Sądziłam, że sobie przypomnisz, jeśli powiem ci twoje imię. Ale ty o mnie zapomniałeś.
– Nie! – Tezeusz wyciągnął dłoń, powodując, że pękł ostatni z żółtych pęcherzy. Jego ręka zwiotczała i opadła na ziemię, jakby Karfhud nastąpił mu na łokieć. – Nie widzisz? Boleję!
– Ja też!
Z tymi słowy kobieta odwróciła się i odbiegła, znikając mu z oczu.
– Poczekaj!
Tezeusz zebrał siły i przetoczył się na bok, zamierzając wstać i ruszyć za nią. Zamiast tego zmiażdżył dwa czerwone wrzody przyczepione do boku. Pęcherze pękły, wypełniając powietrze zapachem tak przepełniającym i słodkim, że aż go zemdliło. Czerwona ropa nie wypłynęła na ziemię, tylko ruszyła w górę, przyciągana do jego ciała jak knot przyciąga olej lampy. Skóra zaczęła go piec, po czym stracił w niej czucie. Nagle poczuł się wewnątrz strasznie pusty i złamany. Delikatne nudności wezbrały głęboko w jego trzewiach, a resztka sił, jaką udało mu się zebrać, nagle wyparowała z jego członków. Przetoczył się na plecy, miażdżąc kolejne czerwone bąble. Poczuł jak rubinowa ropa tonie w jego piersi, żądląc go tą dziwną płonącą niemocą.
Pomyślał, że uczucie pustki ogarnie go ponownie, oczekiwał, że osłabnie, poczuje się jeszcze bardziej załamany. Zamiast tego doświadczył okrutnej tęsknoty, by potrzymać winną kobietę w ramionach, wypełnić znajdującą się w nim pustkę i poczuć jej usta przyciśnięte do jego ust, jej piersi przyciskające się do jego piersi, jej łono trące o jego łono. Nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o niej, o tym, że jej pragnie i jak niesprawiedliwie postąpiła, opuszczając go. Będzie ją miał. Upoluje ją i schwyta, sprawi, że zrozumie iż to, że o niej zapomniał, nie było jego winą.
Siły z powrotem napłynęły do jego członków. Trassończyk wstał i ujrzał, że kobieta odciągnęła go od jego towarzyszy. Korytarz był otoczony zardzewiałymi czerwonymi ścianami labiryntu z żelaza i wybrukowany tą samą ciemną cegłą, ale on siedział w niewielkim krętym przejściu, którego nie poznawał i nie dostrzegł nigdzie śladu po swoich czterech kompanach.
Nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia oprócz tego, by złapać winną kobietę. Tezeusz zaczął prostować nogi i wtedy zauważył dłoń.
Huśtała się na końcu jego nogi, tuż poniżej zaczerwienionego, niechlujnego szwu, który łączył ją z kostką. Mniej więcej dwukrotnie większa od zwyczajnej dłoni, kończyna była dalej paskudna, zwęglona i pokryta czarnymi płatkami, spod których przebijały się plamy gołej skóry. Mały palec był tam, gdzie powinien być duży, a kciuk tam, gdzie mały. Długie palce, smukłe i nadpalone, sprawiały, że stopa wyglądała raczej jak szpony demona.
Tezeusz spróbował zgiąć duży palec. Drgnął sczerniały mały palec i wtedy pękł ostatni z czerwonych wrzodów. On sam nie uczynił nic, nie ścisnął go, ani nie naciął. Po prostu pęcherz stał się zbyt pełen, wylewając rubinową ropę na jego pierś.
Ponownie poczuł ten przepełniający słodki zapach i dziwny brak czucia tonący w jego skórze. Coś w nim pękło i wypełnił go potężny, przygniatający żal. Nigdy nie schwyta kobiety mając tę odrażającą rzecz zamiast stopy! A nawet jeśli by mu się udało, to jak może ona odwzajemnić jego miłość? Jeśli nawet nie stał się potworem, to z pewnością był wynaturzeniem – niewart adoracji kogoś tak pięknego jak jego winna kobieta.
Pozwolił swojemu ciału opaść na ziemię, prawie nie zauważając, jak czaszka uderzyła o twarde cegły.
– Karfhudzie! – krzyknął. – Cóżeś ty mi uczynił?
Ledwo zdążył wypowiedzieć imię diabła, kiedy szeroki, rogaty cień padł na jego twarz.
– Tu jesteś. Już zaczynałem się obawiać, że nie zawołasz mnie po imieniu. – Ziemia zadrżała pod krokami diabła, po czym nad Tezeuszem pojawił się pełen żółtych kłów pysk Karfhuda. – Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób udało ci się dotrzeć tak daleko. Silverwind powiedział, że będziesz zbyt cierpiał, żeby chodzić.
– To była moja ukochana – wyjaśnił Trassończyk. – Ona mnie tu sprowadziła.
– Niemożliwe. Jayk wciąż... – Karfhud umilkł, odczytując jego następną myśl, zanim jeszcze do końca się wykształciła. – Będę uważał na tę winną kobietę. Rzadko się zdarza porywacz, który może ukraść więź... ehm... towarzysza, gdy jestem odwrócony tyłem.
– Ona mnie nie ukradła. – Gdy Trassończyk spojrzał na twarz Karfhuda, zauważył, że cała jest grubo pokryta żółtą ropą, a na jego karku znajduje się pulsujący, podobny do grdyki, złoty wrzód. – Gdybym był przytomny, z pewnością poszedłbym z własnej woli.
– I opuścił bitwę z Shebą? – zadrwił Karfhud. – Sądziłem, że chcesz odzyskać swoją amforę i ukraść moje mapy – czy może porzuciłeś swoje ambicje teraz, gdy już pamiętasz swoje imię?
– Wciąż jest wystarczająco dużo rzeczy, których nie pamiętam. – Tezeusz był zaskoczony, widząc kolejny żółty wrzód, o wiele mniejszy, za szpiczastym uchem diabła. Zastanawiał się, czy Karfhud zdaje sobie z nich sprawę. – A czy odzyskam amforę, czy nie, nigdy nie przestanę szukać wyjścia z tego miejsca.
– Zatem powróćmy do pozostałych. Silverwind musi przygotować cię do bitwy i wtedy zaatakujemy.
Karfhud podszedł do Trassończyka i uklęknął, by go podnieść. Jego ciało pokryte było żółtą ropą i zwisało z niego przynajmniej dziesięć złotych pęcherzy, wahających się rozmiarami od kciuka do głowy Sheby. Tezeusz nie ujrzał bąbli w żadnym innym kolorze.
Zanim diabeł wziął go w ramiona, zawahał się i przyjrzał się swemu ciału.
– Na co się gapisz? Nie widzę żadnych pęcherzy!
– Tutaj.
Tezeusz spróbował oderwać bąbel od jego ciała. Mógł równie dobrze próbować schwytać bańkę mydlaną. W chwili, gdy dotknął go palcami, ten natychmiast pękł i świeża warstwa złotej ropy spłynęła w dół torsu tanar’ri.
Karfhud syknął z bólu, po czym spojrzał na Trassończyka, a w jego brunatnych oczach tańczyły żółte ogniki.
– Cokolwiek zrobiłeś, nie próbuj tego więcej.
Z tymi słowy porwał Tezeusza w ramiona i ruszył w głąb korytarza. Trassończyk uśmiechnął się, znalazłszy nową broń, po czym spojrzał na swoje ciało i zmarszczył czoło. Wciąż miał dwa razy więcej bąbli niż Karfhud i wszystkie z nich były czarne.
$$BÓLE DUCHA
Mgła zasłania moją twarz, jest gruba i kwaśna jak wilgotna wełna, ciężka od zapachu krwi, odciętej kości i wnętrzności rozciągniętych wzdłuż szarych wód. Ulice szumią dźwiękiem szlochających dzieci i skrobnięciami małych pazurów rozdrapujących nagą kość przy akompaniamencie pełnych niewiary jęków – powolnych, głupich, i pechowców. Nocne powietrze jest chłodne w Sigil. Oddychając wypuszczam z ust żółć i parę, a z czubków mojej stalowej aureoli zwisają purpurowe sople.
Jestem rozczarowana, przyznaję to szczerze, ale tylko sobą, dzięki porażce dostrzegając to, co było oczywiste. Winna kobieta cały czas mu pomagała: to ona wywabiła Tessali i jego strażników z Rzecznej Bramy, to ona doprowadziła go do Karfhuda i – pomimo iż nie potrzebuję wam mówić – to tylko ona mogła pokazać mu wrzody. Wino ma tę moc nad mężczyznami, wiem. Pokazuje im jasno to, czego nigdy by nie zauważyli.
Wciąż jednak muszę spytać was, czemu.
Sympatię do Trassończyka rozumiem. On jest Bohaterskim Amnezjuszem, a wy, śmiertelnicy, zawsze poszukujecie bohaterów. Ale co z Posejdonem? Czy pomoc temu sponiewieranemu wyrzutkowi...
(Nie sądźcie, że jestem na tyle głupia, by nazywać go Tezeuszem, gdyż dobrze znam tę legendę: w jaki sposób narodził się z Etry, mając jednocześnie dwóch ojców, Króla Egeusza i boga Posejdona. Jak odnalazł sandały Egeusza i jego miecz pod kamieniem i oczyścił drogę ze zbójców, maszerując do Aten, by odzyskać prawa należne mu z urodzenia. Jak z ledwością uniknął otrucia z rak zazdrosnej królowej jego ojca. Jak pożeglował do ziemi Króla Minosa i, z pomocą jego własnej córki, Ariadny, wkroczył do labiryntu i zabił okrutnego Minotaura. Jak zapomniał o Ariadnie na wyspie Naksis i w roztargnieniu nie zasygnalizował swojego szczęśliwego powrotu, tak zasmucając swojego ojca, że ten rzucił się z klifu – mądry sposób na przejęcie tronu, prawda? Jak przekazał demokrację swojemu miastu... Znam całą legendę, tę i wiele więcej, więc nie sądźcie, że dam się wrobić w nazywanie tego oszołomowatego, rękonogiego wyrzutka Tezeuszem!)
... jest pomaganiem Królowi Mórz? Jeśli Amnezjusz i Tezeusz to jedna osoba, to czyż jego matką nie jest Etra? Czy wspomnienia z amfory nie są prawdziwe, a jeśli prawdziwe dla niego, to czy nie są również prawdziwe dla mnie? Musicie dostrzec, dokąd to doprowadzi: z powrotem na brzeg rzeki Lete, mrocznych złodziejskich wód, a pytanie musi pozostać bez odpowiedzi.
Więc muszę spytać was ponownie, czy to wy ją przysłaliście, i dlaczego?
SZARE WODY
Obtartą dłonią klapiąc w kamienną podłogę i z nogą wciąż pulsującą bólem od kostki do biodra, Trassończyk kuśtyka przez skaliste wąwozy najlepiej jak może, sapiąc z każdym oddechem przez zaciśnięte zęby i trzymając mocno w ręku gwiezdne ostrze. Na wszystkich swoich towarzyszach widzi wrzody i ropę: zielona posoka spływa z kikutów Tessali, szmaragdowe i rubinowe bąble pulsują na piersi Jayk, maź w kolorze kości słoniowej i białe pęcherze czepiają się całego Silverwinda, żółte wypustki wystają spod plecaka Karfhuda, czarne pędy czepiają się jego własnego torsu. Pomimo bólu, pomimo wszystkich bólów przyczepionych do jego towarzyszy, nie myśli o niczym innym, jak tylko o powrocie winnej kobiety, o wzięciu jej w ramiona i...
Najpierw trzeba wygrać bitwę, odzyskać amforę, wspomnienia, przypomnieć sobie imię kobiety, powalić diabła i ukraść mapy. Po zwycięstwie będzie czas na picie, radowanie się i miłość, tego Trassończyk jest prawie pewien. Pokonać lorda tanar’ri, uratować utraconą miłość, uciec z labiryntów Pani, wszystko jednego dnia, wszystko to z ręką zamiast stopy oraz kalekami i bzikami do pomocy, będzie jego największym, jak do tej pory, wyczynem. Sami bogowie będą sławić imię Tezeusza!
Dusza bohatera, mówią, nigdy się nie łamie.
Ale czy się nie skruszy?
Karfhud od pewnego czasu zwalniał kroku, a teraz stanął przed nierównym kręgiem ciemności unoszącym się z boku wąwozu. Czarny obszar mógł być jaskinią, gdyby nie znaki spalenizny na przeciwległej ścianie. Diabeł zwinął mapę i wepchnął ją do sakwy.
– Przygotujcie się – powiedział, wyciągając nie oznaczony pergamin. – Wchodzimy do legowiska Sheby.
To rzekłszy, wszedł w usta ciemności. Język płomieni wytrysnął na chwilę, liżąc przeciwległą ścianę, po czym zniknął. Tezeusz ruszył do przodu, blokując przejście i stając twarzą do reszty kompanii.
– To wasza szansa, żeby umknąć tanar’ri, przyjaciele. – Przebiegł niepewnym spojrzeniem po wrzodach na ciałach towarzyszy, zastanawiając się, czy mógł powstrzymać je przed pęknięciem, oszczędzając im nadchodzącej bitwy. – Walka zacznie się wkrótce i Karfhud będzie zbyt zajęty, by po was wrócić.
– A co z tobą, Zumbii?
To pytanie go zaskoczyło. Od chwili, w której opuścili labirynt z żelaza, Jayk i Tessali zostawali razem z tyłu i szeptali coś do siebie tak intensywnie, że kilka razy prawie się zgubili. Trassończyk przyjął – może nawet miał nadzieję – że kryzys wiary diabelstwa spowodował zmianę w jej uczuciach. Najwyraźniej konwersacja była o wiele mniej romantyczna, niż to sobie wyobrażał.
– Z moich własnych przyczyn chcę zabić potwora równie chętnie, co tanar’ri. – Podniósł dłoń, pokazując odpychającą twarz wytatuowaną na jej spodzie. – Poza tym tak długo, jak to mam, wybór nie leży w moich... rękach.
Jayk podeszła o krok.
– Zatem ja też idę, Zumbii.
– Byłoby be... – Trassończyk ugryzł się w język i nie powiedział „bezpieczniej”, niepewny tego, w jaki sposób Jayk mogłaby zareagować na sugestię, że boi się o swoje życie. – Może byłoby lepiej, gdybyś poczekała tutaj.
Diabelstwo przekornie pokręciła głową.
– Moje miejsce jest z tobą.
– A ja z pewnością nie mam zamiaru pozwolić ci wyślizgnąć się z moich myśli – stwierdził Silverwind. – Jesteś nicią, która mnie stąd wyprowadzi.
Tezeusz spojrzał na stojącego na końcu Tessali, który wyglądał na niezadowolonego i bardziej niż trochę przestraszonego.
– Nie mam zamiaru pozostać tutaj samemu, jeśli na to masz nadzieję. Będziesz musiał po prostu na mnie uważać. – Elf zerknął na stopę Trassończyka. – Mimo wszystko masz tam moją dłoń.
– Jak sobie życzycie – zwrócił się do całej trójki Tezeusz. – Ale nie obawiajcie się odwrócić i uciec. Łatwiej będzie zabić potwora, gdy będę wiedział, że jesteście bezpieczni.
Podniósł miecz przed siebie, po czym odwrócił się i skoczył przez koniunkcję. Nie rozległ się plusk, nie było też żadnych fal rozchodzących się po srebrnej powierzchni z miejsca, w którym stał. Trassończyk po prostu znalazł się po szyję w mglistych, szarych wodach wąskiego bagnistego kanału. Palce jego nowej stopy wczepiały się w śliskie muliste dno. Perłowe opary leżały na wodzie jak dym i były tak gęste, że z trudnością udało mu się dostrzec splątane pajęczyny na korzeniach, wznoszących się wzdłuż brzegu, podpierających nieprzebyte gąszcze krztuszących się winoroślami bagiennych drzew.
Jakieś cztery kroki w głąb korytarza stał Karfhud, czarny kształt wznoszący się z wody jak potężny cyprys. Patrzył w kierunku jednego z korytarzy wychodzącego z poczwórnego skrzyżowania. Trzymając w jednej ręce mapę, rysował na niej linię szponem drugiej. Powietrze stało w miejscu, było gorące i tak ciche, że Tezeusz słyszał skrzypienie diablego pazura na pergaminie.
– Inni nie chcą czekać. – Karfhud nie pytał. – Sądzą, że będziesz ich zbawieniem, ale nie możesz pozwolić im, by cię rozpraszali. W labiryntach każdy musi się troszczyć o siebie.
– Oczekuję, że będziesz ich chronił tak samo, jakbyś chronił mnie. – Tezeusz pozostał przy koniunkcji, aby wystrzeliwujące po drugiej stronie płomienie powstrzymały jego przyjaciół przed przejściem, dopóki on sam nie zaznajomi się z okolicą. – Jeśli ci się nie uda, nie oczekuj ode mnie jakiejkolwiek pomocy.
– Co sprawia, że sądzisz, iż oczekuję jej teraz? – Karfhud zanurzył pazur w ranie, którą otworzył na drugim nadgarstku, po czym swoją krwią namalował linię na pergaminie. – Dojdziesz do wniosku, że musisz się bronić, a to wystarczy.
– Wystarczy do czego?
Zamiast odpowiedzieć, Karfhud gestem nakazał Trassończykowi ruszyć do przodu.
– Wpuść swoich przyjaciół. Czym dłużej się spieramy, tym mniej mapy uda mi się narysować, zanim zaatakuje Sheba.
Tezeusz pozostał na miejscu, zastanawiając się, czy potrafi zmusić diabła, by powiedział, co takiego ważnego było w narysowaniu mapy legowiska potwora.
– Powiedziałbym ci – rzekł Karfhud, odczytując jego myśli. – Ale wtedy musiałbym cię zabić, a przysięgłem już tego nie czynić.
– Obaj znamy wartość tej przysięgi.
Karfhud błyskawicznie obrócił głowę w jego stronę. Jego brunatne oczy płonęły tak gorąco, że przez mgłę zdawały się przebiegać małe promienie szkarłatu.
– To problem z wami, istotami honorowymi. W swojej arogancji sądzicie, że znacie umysł tanar’ri. Nie wiecie nic. Gdybyście wiedzieli, nie mielibyście o sobie tak wysokiego mniemania.
– Może... ale to nie zmienia okoliczności. Obaj wiemy, że przynajmniej jeden z nas zginie, zanim ta bitwa się skończy.
Niski pomruk zagrzmiał z nieba, szybko narastając do okrutnego ryku, który spowodował, iż liście na drzewach zadrżały. Karfhud rzucił nerwowe spojrzenie w głąb każdego z korytarzy, po czym spojrzał z powrotem na Tezeusza.
– Nie ma potrzeby, żeby sprawy skończyły się tak, jak mówisz. Moje mapy nie wyprowadzą cię z labiryntów.
– Może bym ci uwierzył, gdybyś powiedział mi, dlaczego je robisz.
Mgła zaczęła gęstnieć i Karfhud wysyczał przekleństwo.
– Uwolnij mnie z mojej przysięgi, a wtedy ci powiem.
Tezeusz uniósł brwi wstrząśnięty żądaniem diabła. Czemuż tanar’ri chciałby zostać uwolniony z przysięgi, gdyby nie był zobowiązany jej dotrzymać?
– Albo gdyby chciał, żebyś tak myślał. – Karfhud wpatrywał się w gęstniejącą mgłę, udając, że ogląda boczną odnogę. – Twoja arogancja jest żałosna, naprawdę. Gdy już dowiesz się, co robię, stracisz zainteresowanie.
– Pozwól, że ja o tym zadecyduję.
Kolejny ryk przetoczył się po bagnisku, tym razem wstrząsając drzewami tak mocno, że kilka suchych gałęzi złamało się i spadło. Karfhud spojrzał w górę na korony, prawie ukryte we mgle, po czym wzruszył ramionami.
– Powiem ci tyle: ten jest ostatni.
– Ostatni co?
– Labirynt – odparł diabeł. – Naszkicowałem już wszystkie pozostałe. Gdy już skończę ten, mapy będą w komplecie.
– To niemożliwe. Kłamiesz.
Karfhud opuścił rogatą głowę w kierunku Trassończyka.
– Twoja arogancja przekracza wszelkie wyobrażenie.
– Nie możesz narysować mapy wszystkich labiryntów. Silverwind mówi, że powstaje nowy dla każdej osoby, która...
– Silverwind ma rację – przerwał Karfhud. – Ale ty wszedłeś do labiryntów w towarzystwie Jayk i Tessali i wszyscy jesteście razem. Jeśli Silverwind ma rację, czyż każdy z was nie powinien być w oddzielnym labiryncie?
Tezeusz zmarszczył się, starając się znaleźć słowo-klucz, które pomogłoby mu rozwiązać tę zagadkę.
– Milenium nie wystarczyłoby, żebyś rozwiązał tę enigmę – stwierdził diabeł. – Wy, honorowi, nie jesteście w stanie zrozumieć Mnogości. Odpowiedź jest prosta: jest tylko jeden labirynt i jest wiele labiryntów.
Trassończyk skrzywił się.
– Teraz mówisz bez sensu.
– Czyżby? – Karfhud zerknął w jedną z odnóg, po czym odwrócił się i zaczął brnąć w przeciwnym kierunku. – Jeśli sobie tego życzysz, wyjaśnię ci to, pracując, ale skończyłem z czekaniem. Na nic mi się nie przydasz, jeżeli Sheba cię tu zabije. Będę musiał ponownie się wycofać.
Diabeł zniknął za rogiem, zostawiając Tezeusza samego na końcu kanału. Trassończyk szybko ruszył naprzód, gdyż potrzebował pomocy Karfhuda w równym stopniu, co tanar’ri potrzebował jego pomocy. Tylko razem mogli mieć nadzieję na zabicie potwora labiryntu – albo przynajmniej na powstrzymanie go wystarczająco długo, by odzyskać amforę i narysować mapę labiryntu.
Tezeusz dotarł zaledwie do skrzyżowania, gdy z koniunkcji wyszedł Silverwind, niosąc na grzbiecie Tessali a w ramionach Jayk. Rozległ się głośny plusk, gdy bariaur opuścił nogi diabelstwa do wody. W chwilę później kolejny z ryków Sheby przetoczył się po bagnach.
– Zumbii! – Jayk rzuciła się przez kanał i zaczęła płynąć w kierunku Tezeusza.
Silverwind, wciąż niosąc Tessali na grzbiecie, brnął przez wodę tuż za diabelstwem. Trassończyk czekał, aż do niego dołączą, zdziwiony nietypowym dla niej okazywaniem strachu. Był wielce szczęśliwy widząc, że ceni ona swoje życie, ale miał niemiłe wrażenie, że przypisuje to jemu – a on myślał o winnej kobiecie.
Jayk zatrzymała się u jego boku i postawiła nogi na dnie.
– Zumbii, strasznie długo stałeś w koniunkcji. – Sięgnęła po jego ramię. – Sądziliśmy, że walka już się zaczęła!
– Bez was? Nigdy! – Tezeusz uwolnił rękę z uścisku diabelstwa, po czym zerknął na Silverwinda i Tessali. – Przygotujcie się i bardzo uważajcie.
Odwrócił się i poprowadził ich za Karfhudem.
Dogonili tanar’ri na następnym skrzyżowaniu, gdzie zatrzymał się, by coś naszkicować. Tezeusz szybko przydzielił każdemu z kompanów kierunek do pilnowania, samemu wybierając przód.
Przecisnął się obok tanar’ri, aby zająć stanowisko.
– Karfhud, miałeś zamiar coś wyjaśnić?
Diabeł podniósł wzrok i przekrzywił głowę.
– Bardzo cicho. – Ruszył w głąb jednego z korytarzy, które właśnie zaznaczył. – Ona po nas idzie.
– Nie zmieniaj tematu. – Tezeusz zerknął do tyłu, upewniając się, że jego towarzysze idą za nimi, po czym ustawił się przed diabłem. – Jak może jeden labirynt...
– Czego ty szukasz? – przerwał Karfhud. – W labiryntach, miałem na myśli.
– Tylko jednej rzeczy: wyjścia.
– I dlatego nigdy go nie znajdziesz. – Przeszli przez delikatny zakręt i wkroczyli do długiego, krętego kanału, gdzie drzewa były tak niskie, że Karfhud zawadzał o nie rogami. – Szukasz też czegoś jeszcze... czegoś, o co jesteś gotów walczyć z Shebą. Pomyśl.
– To nie wymaga myślenia. – Tezeusz odgiął głowę do tyłu tak, aby mógł patrzeć na nisko wiszące korony przy posuwaniu się przez wodę, polegając na przyszytej zwęglonej dłoni. – Chcę amfory.
– Ponieważ?
– Ponieważ obiecałem dostarczyć ją Pani Bólu.
– Dość już na ciebie zmarnowałem oddechu! – sapnął Karfhud. – Mógłbym dać ci moje mapy, a ty nigdy nie odnalazłbyś swojego wyjścia!
Tezeusz zerknął przez ramię na pokrytą uwiądem labiryntów twarz diabła.
– Jeśli jesteś taki mądry, to czemu wciąż tu jesteś? Czemu nie znalazłeś swojej drogi na zewnątrz?
Oczy Karfhuda stały się czarne.
– Czemu uważasz, że tego chcę?
Gdzieś daleko przed nimi rozległo się pluskanie, powodując, że z ust Tessali i Jayk wydobyły się westchnienia zaskoczenia. Tezeusz skupił swoją uwagę przed sobą.
– Może powinniśmy spróbować innego korytarza.
– Ona tego właśnie chce – stwierdził Karfhud. – Inaczej nic byśmy nie słyszeli. Idzie nam lepiej, niż się spodziewałem.
– Lepiej?
Zamiast odpowiedzi, Karfhud przecisnął się obok Trassończyka i dalej szedł korytarzem, swoją krwią zaznaczając na pergaminie każdy zakręt i zakrzywienie. Tezeusz z zadowoleniem pozwolił mu podjąć ryzyko prowadzenia, samemu idąc za nim, od czasu do czasu zerkając w tył, sprawdzając jak miewają się jego towarzysze. Nie było to konieczne. Jayk i Silverwind nie odrywali wzroku od brzegów kanału ani na chwilę, podczas gdy Tessali, siedząc tyłem na grzbiecie bariaura, wpatrywał się we mgłę za nimi.
Sheba była zbyt przebiegła, by atakować, gdy drużyna była tak czujna. Poza powtarzającym się grzmotem jej ryków i okazyjnym odległym pluskiem, nie kłopotała w inny sposób dziwnej kompanii. Karfhud był w stanie narysować mapę większej części labiryntu, niż się spodziewał, a Tezeusz miał dużo czasu na zastanowienie się nad ich wcześniejszą rozmową. Prawdziwą przyczyną, dla której chciał on odzyskać amforę, było to, iż pragnął dowiedzieć się więcej o swojej przeszłości. Nawet jeśli w tej chwili natknąłby się na wyjście, nie odszedłby bez ukrytego w naczyniu skarbu.
Widzicie, jak delikatnie zepsucie zakrada się do duszy? Jak gładko niespełnione życzenie staje się odmówionym prawem? Pokażcie mi czyste serce, a ja pokażę wam serce kamienne. Wszyscy mamy swoich Karfhudów, nasze niezaspokojone pragnienia, tajemne zdrady. Wszyscy mamy logiczne uzasadnienia i nasze nieszczęśliwe przypadki, ale to nie zmienia tego, co uczyniliśmy. Wszyscy zawarliśmy nasze umowy. Udawanie, że nie mieliśmy wyboru, nie czyni nas tragicznymi, szlachetnymi, czy cnotliwymi – to tylko czyni nas słabymi.
– Głębiej.
Karfhud zatrzymał się na przecięciu pięciu kanałów i ostrożnie zaglądał do każdego z nich, zaznaczając je jednocześnie krwią.
Tezeusz rozejrzał się wokół. Srebrzyste wody wciąż sięgały Karfhudowi tylko do bioder, kanały przed nimi były równie błyszczące i gładkie jak lustro, a splątane korzenie bagiennych drzew dalej otaczały korytarze. Nie widział żadnych oznak tego, aby bagno się pogłębiało.
– Nie bagno – ty. – Karfhud wybrał najwyraźniej losowo jedną z odnóg, po czym ruszył nią do przodu. – Spojrzyj głębiej.
Tezeusz zmarszczył brwi, niezbyt chcąc zaufać Karfhudowi, jednak niepewny tego, w jaki sposób tak prosta rada tanar’ri mogła być niebezpieczna.
– Czemu mi pomagasz?
– Czyż nie przysięgłem pomagać ci jak tylko jestem w stanie?
– Możesz to zrobić, odnajdując amforę.
– A jak ci się wydaje, co teraz robię? – Karfhud skręcił w odnogę, której Trassończyk nawet nie zauważył. Mgła gęstniała. – Ale odnalezienie amfory nie pomoże ci, o ile nie będziesz wiedział, czego szukasz.
Tezeusz ruszył za diabłem w zwężający się kanał, po czym zerknął przez ramię, upewniając się, że jego towarzysze również skręcili. Jayk pojawiła się za rogiem nie dalej niż trzy kroki od niego, cienista głowa i ramiona brnące przez powierzchnię srebrzystej wody. Chwilę później nadszedł Silverwind, którego zasłonięty przez mgłę tors wznosił się nad kanałem równie wysoko, co Karfhud. Tessali był rozmazaną plamą na jego grzbiecie.
– Skupcie się trochę bardziej – rozkazał Tezeusz. – Ledwo was tam z tyłu widzę.
Odwrócił się z powrotem do przodu, by odkryć, że Karfhud prawie zniknął w oparach przed nimi. Ruszył przed siebie, wczepiając się palcami zaimprowizowanej stopy głęboko w gładkie dno kanału.
Gdy dogonił diabła, rzekł:
– Szukam swoich wspomnień. Cóż jeszcze by to mogło być?
– Tylko ty możesz odpowiedzieć na to pytanie.
– Czemu mi nie pomożesz? – Głos Tezeusza był bardziej gorzki, niż wyzywający. – Możesz czytać w myślach.
– Nawet ja nie mogę odczytać tego, czego w nich nie ma. Zapomniałeś, czym jest to, czego szukasz. – Karfhud podniósł pysk, jakby węsząc w powietrzu, po czym gestem nakazał Amnezjuszowi, żeby się zbliżył. – Pokaż mi swój miecz. Mam coś, co nie pozwoli futru Sheby ci go wyrwać.
Pamiętając, jak wcześniej tanar’ri użył swojej krwi, by pozbyć się czarnej posoki z ostrza, Tezeusz stanął obok niego. Nie oddał jednak broni, tylko po prostu trzymał ją wystarczająco wysoko, by diabeł mógł pokryć nią stal.
Karfhud parsknął na widok nieufności Trassończyka, ale nie narzekał w żaden inny sposób. Przełożył mapę do wolnej ręki, po czym przesunął przeciętym nadgarstkiem w górę i w dół głowni miecza, rozsmarowując po jego obu stronach grubą warstwę czarnej, kwaśnej krwi.
– Od czasu do czasu zanurzaj ostrze w wodzie, by spowolnić wysychanie – doradził. – Ale nawet wtedy nie wytrzyma to długo. Powiedz mi, jeśli zacznie krzepnąć zanim zaatakuje Sheba.
– A zatem ona jest blisko?
Karfhud spojrzał ponad Silverwindem w gęstniejącą mgłę.
– Nigdy nie była daleko. Ale ucichła.
Tezeusz zmarszczył czoło, ponieważ diabeł miał rację. Potwór nie ryczał, ani nawet nie pluskał od czasu, gdy weszli do wąskiego przesmyku. Otworzył usta, chcąc to powiedzieć, ale Karfhud nagle odwrócił się i ruszył w dół korytarza, już nie troszcząc się o wytyczanie jego szlaku na pergaminie. Jasne było, że w najbliższym czasie spodziewa się ataku Sheby.
Diabeł opuścił dłoń i gestem przywołał Tezeusza.
– Ale może mogę być ci pomocny, Trassończyku. Wiedza o tym, czego szukają inni, może pomóc ci w odkryciu tego, co musisz znaleźć.
Tezeusz podszedł do niego.
– Słucham. – Była to półprawda. Bardziej był skupiony na przeszukiwaniu mgły przed nimi, ale ujrzał mądrość w kontynuowaniu dyskusji. Nagła cisza wyjawiłaby potworowi ich czujność, a on chciał, aby bitwa odbyła się, zanim kompania zmęczy się jeszcze bardziej, niż była już teraz. – Wciąż jednak nie widzę, w jaki sposób wyjście może służyć jednej osobie, a innej nie.
– Mnogość – odparł Karfhud. – Czyż prawem wieloświata nie jest, że dla każdego faktu jest tysiąc znaczeń?
– Nie! – Odpowiedź nadeszła z tyłu kolumny, gdzie Silverwind najwyraźniej zwracał na nich większą uwagę, niż sądził Tezeusz. – To nie w ten sposób sobie to wyobraziłem, wcale nie! To, o czym mówisz, byłoby chaosem...
– Dokładnie. Chaos! – Karfhud zatrzymał się i odwrócił, zwijając w trakcie swojej wypowiedzi nową mapę. – To jest prawo wieloświata. Nikt nie ma racji i wszyscy mają rację.
Tessali jęknął.
– Chaosyta. – Elf zerknął ponad ramieniem Silverwinda na Tezeusza i dodał: – Powinienem być rozsądniejszy i nie ufać ci w doborze przewodnika.
– Pilnuj swojej części! – Tezeusz wskazał na niego mieczem. – To nie jest czas na kłócenie się o...
Szpony Karfhuda wpiły się w ramię Trassończyka.
– Czyż nie prosiłeś mnie o pomoc, Tezeuszu?
– Tak, ale...
– Zatem słuchaj – i ucz się. – Karfhud przecisnął się obok Jayk i podszedł do Silverwinda, który nie cofnął się i spojrzał diabłu prosto w oczy. – Czyż nie jesteś wyobrazicielem labiryntów?
– Jestem wyobrazicielem wszystkich rzeczy – przytaknął bariaur.
Mgła zgęstniała do momentu, w którym Trassończyk z ledwością mógł dostrzec ich dwie wysokie sylwetki. Otaczające ich drzewa były trochę ciemniejszymi, potężnymi cieniami i niemożliwym było odróżnienie powierzchni wody od unoszących się nad nią oparów. Karfhud wcisnął mapę z powrotem do plecaka i Tezeusz zrozumiał, czemu wybrał on ten moment na rozpoczęcie debaty z Silverwindem.
Sheba nadchodziła z tyłu.
Karfhud dalej rozmawiał z bariaurem.
– Stworzyłeś labirynty, a mimo tego nie potrafisz znaleźć wyjścia?
Silverwind potrząsnął głową.
– Nie, jestem równie zagubiony jak ty.
Tezeusz prześlizgnął się obok Jayk, delikatnie ją trącając i machając palcami na podobieństwo rzucania czaru. Schwyciła go za ramię i nie pozwoliła przejść. Zmarszczył się, po czym wyrwał i ponownie pokiwał palcami. Diabelstwo zagryzła wargi, ale niechętnie przytaknęła i zanurzyła ręce w wodzie, by wydostać potrzebne komponenty. Trassończyk ruszył w stronę pozostałych.
Karfhud dalej dyskutował z Silverwindem, jakby różnice w ich prywatnych wierzeniach były o wiele bardziej istotne od jakiegokolwiek ścigającego drużynę potwora.
– Jesteś wyobrazicielem labiryntów, a mimo to się w nich zgubiłeś – mówił diabeł. – A zatem twoje poszukiwanie wyjścia jest poszukiwaniem wewnętrznej prawdy o twojej istocie, czyż nie?
Oczy Silverwinda zalśniły.
– Ależ... ależ oczywiście! – Bariaur nagle jakby odmłodniał o pół wieku, ale nie umknęło Tezeuszowi, że dwa z wrzodów starca przestały pulsować i nabrzmiały, jak gotowe do pęknięcia melony. – Patrzyłem na to cały czas ze złej strony: wcale nie jestem uwięziony w labiryntach!
Karfhud przytaknął ponuro.
– A zatem poszukujesz...
– Rzeczywistości mojej własnej istoty.
Silverwind był tak podekscytowany, że stanął na tylnych nogach, zrzucając Tessali do wody. Tezeusz podszedł z boku do bariaura i, starając się dalej pilnować tyłów, sięgnął po elfa.
Tessali wyszedł, plując i wpatrując się w Karfhuda.
– Bziki w moim skrzydle mówią z większym sensem niż ty!
– Niewątpliwie – zgodził się Karfhud. – W swej mądrości już odkryłeś główne znaczenie wieloświata, czyż nie? Że nie ma on znaczenia?
To stwierdzenie zdawało się uspokoić Tessali, ale nie Tezeusza. Kłótnia była tą chwilą nieuwagi, na którą czekał potwór.
– Postaraj się nie być taki podenerwowany, Tezeuszu – stwierdził diabeł. – Czasami wszystko, co można uczynić, to być cierpliwym.
Rzucił Trassończykowi ostrzegawcze spojrzenie i zwrócił się z powrotem do Tessali, który, gdy jego mądrość została uznana, zdawał się podchodzić do niego z nowo odkrytym szacunkiem.
– Tessali – kontynuował diabeł. – Widzę, że jesteś jednym z tych niewielu elfów, które naprawdę siebie rozumieją – a ja przeczytałem wystarczająco wiele myśli, by to wiedzieć. Opiszmy życie jako labirynt, a twój ratunek jako wyjście. Jestem pewien, że możesz powiedzieć mi, czego szukasz.
– Z pewnością. – Spojrzenie Tessali stało się niepewne i odbiegło w bok. – Ale nie rozumiem, co to ma wspólnego z mnogością wieloświata.
Głos Karfhuda stał się bardziej szorstki.
– Nie wyjaśniam chaosu. Dotrzymuję słowa danego Trassończykowi. Biorąc pod uwagę twój zawód, sądziłem, że chciałbyś mi pomóc.
Tanar’ri zachowywał się raczej jak niebiański serafin, niż jak diabeł z Otchłani, co spowodowało, że Tezeuszowi ciarki przeszły po plecach.
Pulchne usta Karfhuda zaczęły drgać – niewątpliwie starał się on nie parsknąć śmiechem z absurdalnej myśli Trassończyka – ale całą swoją uwagę skupił on na Tessali.
– No i, elfie? Czy pomożesz temu człowiekowi, czy nie?
– To nie będzie potrzebne – wtrącił Tezeusz. – W cokolwiek Karfhud gra, może to doprowadzić tylko do złego.
– Nie, on ma rację – rzekł Tessali. – Powinienem znać siebie na tyle dobrze, by móc odpowiedzieć na jego pytanie.
Elf zamyślił się, pozostawiając jedynie Tezeuszowi wypatrywanie Sheby. Oczy Karfhuda skupiły się całkowicie na rozmówcy, jakby całkowicie zapomniał on o potworze. Silverwind mruczał do siebie o podstawowych rzeczywistościach i poznaniu swojego umysłu, a Jayk ukrywała się gdzieś we mgle. Niepokojąca myśl przeszła Trassończykowi przez głowę i powoli zatoczył on krąg, przepatrując pokrytą mgłą powierzchnię kanału w poszukiwaniu ciemnej plamy głowy i ramion diabelstwa. Nie widział nic, tylko szarość.
Miał już zawołać ją po imieniu, kiedy Tessali podniósł wzrok, unosząc w górę kikuty.
– Zbyt długo pozwalałem moim dłoniom nadawać sens mojemu życiu! – Jego oczy lśniły z podniecenia, podobnie jak Silverwinda, i podobnie jak u starego bariaura, jeden z pęcherzy pokrywających jego ciało przestał pulsować i przybrał wygląd, jakby zaraz miał pęknąć. – Ale nie ma znaczenia na zewnątrz nas! Moje leczące dłonie tylko mnie rozpraszały. Bez nich mogę spokojnie zajrzeć do wnętrza.
– A zatem lepiej ci bez twoich dłoni niż nam bez Jayk – rzekł Tezeusz. Zanurzył miecz w wodzie, by zamoczyć krew Karfhuda, po czym zawołał: – Jayk?
– Diabelstwo wie, jak znaleźć swoje wyjście – stwierdził Karfhud. – Zawsze wiedziała, ale nie chce jeszcze odchodzić.
Tezeusz obrócił się na pięcie.
– O czym ty mówisz?
– Sądzę, że wiesz. – Oczy Karfhuda zabłysły purpurą. – Co ona zawsze powtarza? „Życie jest złudzeniem”?
Trassończyk bardzo nie chciał wiedzieć tego, co miał na myśli diabeł. Jako Proch, Jayk szukała ścieżki do Jedynej Śmierci.
– Tak – Karfhud się teraz uśmiechał. – Ale ona obawia się dotrzeć do końca, ponieważ wie, że ty z nią nie pójdziesz.
– Gdzie ona jest? – Tezeusz wpatrzył się we mgłę. – Jeśli pozwoliłeś, aby coś się jej stało...
– Ja? – zbeształ go Karfhud. – To ty odwróciłeś się do niej plecami.
Tezeusz przepchnął się obok tanar’ri.
– Jayk!
– Nie odpowie. Potwór jest zbyt blisko niej.
Tezeusz rzucił się we mgłę, brnąc przez wodę i strasznie pluskając – głośno, ale nie tak głośno, by zagłuszyć gwiżdżący chichot Karfhuda. Pierś ścisnęła mu się z gniewu, choć mniej na diabła, a bardziej na siebie, za to, że pozwolił diabelstwu i innym wejść do legowiska Sheby. Jedną rzeczą jest zawiązywanie umów z tanar’ri na własną odpowiedzialność, a czym innym wciąganie w to bagno swoich przyjaciół.
Gdy nie znalazł diabelstwa po kilkunastu krokach, zatrzymał się, by rozejrzeć się po okolicy. Pomimo iż kanał nie był szerszy niż cztery jego ramiona, z ledwością dostrzegał splątane brzegi. Były tylko nieco ciemniejszymi kawałkami mgły. Za nim perłowa zasłona zakryła całkowicie Karfhuda i pozostałych. Wyglądało to tak, jakby przeszedł przez koniunkcję i wszedł do całkowicie innego labiryntu.
– Jayk?
Odpowiedź nadeszła z kanału za nim, pod postacią krzyku, który nagle zmienił się w pisk bólu. Zanim Tezeusz mógł zidentyfikować głos, ogłuszający ryk przetoczył się przez mgłę, zagłuszając go i sprawiając, że poczuł się, jakby ktoś wbił mu w bębenki uszu igły. Odwrócił się i ruszył z pluskiem w głąb korytarza, przeklinając zdradę Karfhuda, który nie powiedział mu, skąd nadchodzi potwór.
W chwili, gdy dzwonienie w jego uszach zaczęło zamierać, ujrzał czarną, rozmazaną sylwetkę diabła na środku kanału. Tanar’ri uwijał się szaleńczo, wyszarpując pazurami kawałki futra z mgły, bijąc skrzydłami w wodę. Trassończyk skręcił do brzegu, chcąc wkroczyć do walki z boku potwora. Nawet po przejściu obok zasłony stworzonej przez skrzydła Karfhuda miał problemy z odnalezieniem samej Sheby. Tak dobrze jej barwa stapiała się z perłowymi oparami, że gdyby nie plątanina bijących ramion i kopyt pod pachą, Tezeusz wcale nie ujrzałby bestii.
Czy Karfhud walczył, by ocalić Silverwinda? To nie mogło być możliwe.
Ostry trzask zasyczał w głębi kanału. Jasny błysk rozświetlił mgłę za potworem, tworząc wokół jego pokrytej futrem sylwetki widowiskową aureolę. Zza ramienia buchnął deszcz dymiącego futra i czarnych kropli. Sheba nagle rzuciła się do przodu, twarzą i piersią uderzając w wodę jak szeroka strona wiosła. Karfhud skoczył na nią, wdzierając się w ranę pazurami i wbijając kły głęboko w gardło.
Tezeusz przeszedł obok Tessali, bezradnie stojącego kilka kroków od rozgrywającej się bitwy i wkroczył w kipiącą chmurę dymu, śmierdzącego spalonym futrem i zgniłym, spalonym mięsem. Ujrzał twarz i ręce Silverwinda wynurzające się z wody tylko po to, by po chwili zniknąć, gdy Karfhud wepchnął głowę potwora pod powierzchnię. Nigdzie nie było widać Jayk. Znajdowała się gdzieś za potworem, bez wątpienia przygotowując dalsze zaklęcia.
Miał nadzieję, że nie zostanie trafiony przez pomyłkę. Od pewnego uderzenia w głowę Sheby dzieliły go tylko trzy kroki wody. Podniósł miecz, wyobrażając już sobie bulgoczący trzask, który spowoduje przecinające kark potwora ostrze.
Silverwind nagle wynurzył się z wody, wciąż uwięziony pod ramieniem Sheby. Potem pojawiła się jej głowa, wypluwając z ust potężny kawał skrzydła Karfhuda. Pomimo iż Tezeusz był tylko dwa kroki dalej, bestia podczas obrotu zdawała się go nie zauważać. Rozległ się głośny trzask, po czym jej ramię, teraz schwytane w pazury i kły tanar’ri, zostało wyrwane ze stawu. Sheba odrzuciła głowę i wydała z siebie kolejny ogłuszający ryk, tym straszniejszy, że w jej głosie brzmiało teraz cierpienie.
Tezeusz odszedł na bok, nie chcąc trafić Karfhuda – nie martwiłby się o to, gdyby doświadczenie nie nauczyło go, że straciłby w ten sposób swój miecz – po czym ruszył przed siebie, tnąc gwiezdnym ostrzem ramię Sheby. Stal, wciąż czarna od krwi diabła, przecięła skórę potwora i grube chrząstki, jakby to był jedwab.
Ryk Sheby nie tyle brzmiał w uszach Trassończyka, co w nie bił. Wszystko poczerniało, coś chłodnego i mokrego splamiło mu twarz. Tezeusz instynktownie uskoczył, ale nie nadszedł żaden kontratak. Gdy wzrok mu się poprawił, ujrzał unoszące się na wodzie ramię potwora i wciąż w nie wczepionego, również ogłuszonego rykiem, Karfhuda.
Sheba była ponownie szarą plamą uciekającą przez mgłę. Tezeusz ruszył za nią, wpatrując się w czarny krąg posoki spływającej z jej odciętego ramienia. Pod jej zdrową ręką próby uwolnienia się Silverwinda były z każdą sekundą coraz słabsze – choć, na szczęście, bariaur nie ciągnął za sobą strumienia czerwonych kropel, towarzyszących krwi, którą potwór zostawiał za sobą na powierzchni kanału.
Ku zaskoczeniu Tezeusza, znajdująca się przed jego zdobyczą ściana bagiennych drzew zdawała się z każdym krokiem ciemnieć i stawać wyraźniejsza. Już teraz mógł wyodrębnić kształty pojedynczych gałęzi, a poniżej splątane korzenie. Trassończyk miał nadzieję, że Sheba kieruje się do jakiegoś tajnego przejścia, którego nie widział. Jeśli wspięłaby się na ścianę, musiałby wybierać pomiędzy opuszczeniem Silverwinda a skokiem w nieznane, bez gwarancji, że Karfhud – czy nawet Jayk – podążą za nim.
Powód jego zmartwień zmienił się, gdy usłyszał przerażony głos diabelstwa recytujący inkantację. Zdał sobie sprawę, że Sheba wcale nie uciekała. Ona tylko zabezpieczała sobie tyły.
Potwór wydał z siebie kolejny ryk, po czym stanął przed plątaniną porytych winoroślą drzew. Tezeusz brnął przez wodę tak szybko, jak tylko mógł. Zastanawiał się nad tym, czy nie spróbować popłynąć, ale z mieczem w dłoni byłoby to zapewne wolniejsze od przedzierania się. Jayk skończyła zaklęcie. Kolejny trzask przeciął powietrze, długi strumień futra i czarnej, kleistej krwi wystrzelił z boku Sheby i z pluskiem utonął w kanale. Bestia nie upadła.
Podniosła z wody jedną nogę, po czym odchyliła się nieco od brzegu, przygotowując się do zdeptania ofiary. Tezeusz myślał, czy nie rzucić mieczem, ale był to ruch desperacki, do użycia tylko w ostateczności i wtedy, gdy cios byłby śmiertelny. Zdawał sobie sprawę, że o ile potwora w ogóle można było zabić, to z pewnością nie dokonałby tego jednym uderzeniem. Poza tym, jeszcze tylko dwa kroki...
Sheba opuściła stopę, przebijając się przez plątaninę korzeni. Skądś daleko, spoza dzwoniących uszu Trassończyka, doszedł go pojedynczy, urwany krzyk – potem znalazł się już na niej. Uderzył, zagłębiając miecz po rękojeść tam, gdzie u człowieka znajdowała się nerka. Tym samym ruchem uwolnił ostrze i odwrócił atak, uderzając w górę, w żebra, starając się dotrzeć do płuc.
Gdy wydostał swój miecz, gotując się do trzeciego ataku, Sheba odwróciła się, wbijając tylną część Silverwinda w jego naramiennik. Boska zbroja przyjęła najgorsze na siebie, ale siła ciosu powaliła go i posłała na dno kanału. Tezeusz pomyślał tylko i wyłącznie o swoim mieczu. Wciąż czuł rękojeść w dłoni i skupił się tylko na tym, żeby tam pozostała. Nieważne, co jeszcze się stanie, bez swojej broni byłby zgubiony.
Gdy chwilę później osiadł w mule, bolał go cały bok. Głowa mu pękała, miał konwulsje, a płuca pragnęły powietrza – ale miecz pozostał w jego dłoni. Zgiął nogi pod siebie i odepchnął się z dna, wystawiając głowę ponad wodę.
Dokładnie przed nim znajdowała się plątanina korzeni, w której ziała dziura wielkości piersi mężczyzny. Mała, cienista dłoń uniosła się z pomiędzy nich, by schwycić nisko wiszącą winorośl, a woda powoli nabierała czerwonego odcienia. Wciąż kaszląc wodą, Tezeusz ruszył w tę stronę.
Jayk leżała głęboko w plątaninie, z głową opartą o brzeg i na wpół zanurzonym zmiażdżonym ciałem. Srebrzysta woda była pokryta zieloną i czerwoną ropą z pękniętych pęcherzy. Nisko, w okolicach jej biodra, pojedynczy czerwony wrzód wciąż unosił się na powierzchni. Diabelstwo krwawiło z nosa, ust i pół tuzina miejsc, w których złamane żebra przedarły się przez jej tors. Źrenice miała wąskie, w kształcie diamentów, a z czubków długich kłów na podbródek spływała krew.
– Zu... bii.
Puściła winorośl i sięgnęła po Tezeusza, osuwając się nieco bardziej w wodę. Trassończyk spróbował jej dosięgnąć, ale dziura była zbyt głęboka, a on nie chciał czołgać się do środka, w obawie, że ją potrąci. Szybko wyciął mieczem otwór, po czym zaczął w niego wchodzić.
Potężna szponiasta łapa schwyciła go za ramię.
– Zostaw ją – powiedział Karfhud. – Diabelstwo odnalazła to, czego szukała. Ty nie.
Tezeusz starał się wyrwać, ale diabeł trzymał mocno.
– Tessali z nią zostanie – rzekł tanar’ri. – My musimy wytropić potwora.
– Spójrz na nią! – syknął Tezeusz. – To nie zajmie długo.
– Dłużej, niż ci się wydaje, Trassończyku.
Karfhud odciągnął go, po czym wskazał na strużkę czarnych kropel krwi unoszących się na wodzie. Jedna z nich zatonęła na ich oczach.
– Poza tym jej ślad nie przetrwa długo – stwierdził. – Nawet jeśli nie masz zamiaru ocalić Silverwinda, wciąż musisz rozważyć amforę.
– Zumbii... zostań ze mną... nie?
– Nie, Jayk. Nie mogę.
Gdy Tezeusz się odwracał, nie widział, jak pękł ostatni wrzód. Poczuł to.
WYSPA ROZPACZY
Brną w głąb wijących się kanałów, Trassończyk i diabeł, w głąb alei szemrzących pomiędzy ścianami z liści, górującymi, mrocznymi i zanurzonymi w oparach, w głąb meandrów srebrnych wstążek, gdzie kleiste strużki czarnych paciorków unoszą się na wodzie. W powietrzu unosi się ostry smród potwora: cierpki odór jej ciemnej krwi i spleśniały fetor jej futer. Dookoła białe opary syczą jej szybkim, płytkim oddechem. Widzą ją, jak ucieka po falach biegnących po kanale. Czują jej strach w kwaśnej żółci narastającego pragnienia. Zapał Trassończyka pulsuje mu mocno w głowie. Powalą potwora i ocalą Silverwinda – jeśli można go jeszcze ocalić – ale co z Jayk? Jej serce stanęło, krew zmieniła kolor na fioletowy i osunęła się do wody, wszystkie bóle odeszły.
W żołądku Trassończyka jest gniew, gorzki i gotujący się, gorący i czarny jak smoła. Mógłby sprawić, że uwierzymy, iż wścieka się na Karfhuda, czy nawet na siebie, ale kogo tym oszuka? Jego szał jest kłamstwem – parszywym wiarołomstwem, plamą na imieniu tak wstydliwą, że nie przyzna się do niej nawet sobie – a ja znam prawdę. Pani zawsze wie.
Ten Trassończyk nie jest sławnym człowiekiem. Jest dalece zbyt egoistyczny, zbyt zazdrosny. Raczej zamiast żałować Jayk jej wolności, powinien cieszyć się z jej odejścia. Powinien celebrować ujawnienie jej labiryntu i czuć lekkość w sercu – wy również. Nie ma powodu, by lamentować, żadnej przyczyny do gniewu. Nie złamałam słowa. Prawdą jest, że diabelstwo cierpiała niewyobrażalne cierpienia i przetrzymała ból wystarczający, by zmiażdżyć olbrzyma, nosiła rozpacz, która zmiażdżyłaby boga, wszystko jak obiecałam, ale czy również nie uciekła ze swojego labiryntu i nie odnalazła nagrody? Jeśli Jedyna Śmierć nie jest triumfem, na który mieliście nadzieję, to nie oskarżajcie o to mnie. Powiedziałam, że jest Prochem i nie jest moją sprawą, jeśli żywicie tajemny pociąg do martwych.
Skręcają w całkiem zamglony korytarz, Trassończyk i diabeł, wciąż podążając za unoszącą się na wodzie strużką czarnej krwi i falami, wciąż wdychając smród potwora i wciąż szukając w perlistej bieli jej szarego kształtu. Górujące drzewa ustąpiły ścianom z popielato-brązowego granitu, ledwo dostrzegalnym w stojących oparach, a muliste dno stwardniało i stało się bardziej nierówne pod dłonią-stopą Amnezjusza. Niski cokół pojawił się na końcu korytarza, widoczny tylko ze względu na czarne pęknięcia pomiędzy potężnymi blokami wapienia i małe przejście z nadprożem pośrodku.
Nie zatrzymując się ani na chwilę, Karfhud podszedł do bramy.
– Tonący pałac. – Schylił się pod nadprożem i ruszył dalej. Srebrne strugi spływały z jego zmasakrowanych skrzydeł, gdy wspinał się po zanurzonych w wodzie schodach. – Jak bardzo bym chciał mieć czas na zrobienie mapy.
– Będzie czas potem – gdy zabijemy Shebę. – W ciszy Tezeusz dodał: jeśli nie sprawisz, że będę musiał zabić również ciebie.
– Jesteś bardzo pewny siebie. – Tanar’ri dotarł do szczytu schodów, gdzie woda sięgała mu tylko do kostek i zatrzymał się. – To dobrze. Szczególnie jeśli mamy przejść przez jej pułapkę.
Karfhud oparł się o mur i gestem nakazał Trassończykowi stanąć obok siebie. Przyciskając się do pokrytej uwiądem klatki piersiowej diabła bardziej, niż mu się to podobało, Trassończyk wcisnął się w otwór i stwierdził, że wpatruje się w wąski korytarz. Woda płynęła bardzo powoli, tworząc wiry wokół warstwy kamiennych odłamków, które odpadły od starożytnych ścian pałacu. Mgła była tutaj rzadsza. Widział przed sobą na dwanaście kroków. Długa, obracana brama stała do nich bokiem na środku skrzyżowania, od którego odchodziły cztery odnogi. Tezeusz brał udział w atakowaniu wystarczająco wielu fortec, by rozpoznać w tej pancernej bramie turniket, przeznaczony do zwabienia atakujących w mylący labirynt bocznych przejść i morderczego ognia.
Po jednej stronie turniketu leżał Silverwind, zakrwawiony i bez ruchu, z wyjątkiem unoszących się żeber. O drugą opierała się amfora. Sheba czekała na końcu przełazu, jej ogromne cielsko wystawało po obu stronach grubej bramy. Wiła się niespokojnie, a w miejscu, gdzie ostrze Trassończyka odcięło jej rękę, ział otwór, z którego wypływała czarna posoka.
– Stara się nas rozdzielić.
Karfhud potrząsnął głową.
– Bez wątpienia uczyniłoby ją to wystarczająco szczęśliwą, ale nie to ma na myśli. Oferuje ci wybór: bariaur albo amfora. – Diabeł spuścił wzrok i wykrzywił pysk w uśmiechu, obnażając żółte kły. – Teraz musisz zadecydować, czy jesteś bohaterem. Czy wybierzesz życie swojego przyjaciela, czy stracone wspomnienia?
– Każdy człowiek może wybierać. Bohater bierze wszystko. – Tezeusz zebrał garść ciemnej krwi z jednej z wielu ran na ciele Karfhuda, po czym rozsmarował ją na ostrzu. – Ja uratuję Silverwinda. Ty odzyskasz amforę.
Czerwony blask strzelił z paciorkowatych oczu Karfhuda.
– Jeśli sądzisz, że będziesz wydawać mi rozkazy...
Tezeusz przecisnął się obok diabła, jednocześnie uderzając mocno w jeden ze złotych pęcherzy zwisających z boku tanar’ri. Wrzód pękł, wylewając strumień żółtej ropy na potężne biodro. Karfhud opadł na kolano, a z jego ust wydobył się syk bólu.
– Nie chcę tracić czasu na kłótnie. – Trassończyk położył dłoń na kolejnym wrzodzie. – Będziemy...
– Możesz zadać mi tyle bólu, ile chcesz – mruknął Karfhud. – Jeśli się rozdzielimy, cierpienie będzie znacznie większe. Nawet bez ręki Sheba żywcem obdarłaby cię ze skóry – a gdyby mi udało się uciec, zrobiłbym to samo z twoimi przyjaciółmi.
Diabeł zerknął na dłoń Trassończyka, ale nie uczynił nic, aby ją odsunąć. Tezeusz skrzywił się. Czy Sheba naprawdę mogła być tak potężna, że nawet bez jednej ręki wywoływała strach w sercu lorda tanar’ri?
– Serca tanar’ri nie znają strachu. – Karfhud powoli wyprostował się, po czym spojrzał w głąb korytarza. – Jeśli nie troszczysz się o swojego przyjaciela, to zróbmy z niego użytek. Jeśli nie odzyskamy amfory, zanim on umrze, Sheba zmieni zdanie jeśli chodzi o zabranie jej.
– Będę miał obie te rzeczy.
Tezeusz przy pomocy nowej stopy znalazł pod wodą zdatny do rzucania kamień, po czym podniósł go do prawej ręki, uprzednio przełożywszy miecz do lewej. Nie tak dawno straciłby cenny czas na zastanawianie się nad prawością tego, co chciał uczynić. Bolałby nad słowem danym Posejdonowi, pytając się, czy został z niego zwolniony w chwili, gdy Pani Bólu odegnała jego przyjaciół od amfory. Spędziłby drogie minuty zastanawiając się, czy miała ona zamiar porzucić dzban, a jeśli tak, to czy dawało mu to prawo do jego zawartości.
Teraz Trassończyk po prostu wszystko to założył.
– Przyjacielu, zaczynasz myśleć jak tanar’ri – stwierdził Karfhud. Jeśli diabeł miał mu za złe zadany mu ból, jego głos tego nie zdradzał. – Podoba mi się to.
– Zatem z pewnością jestem w niebezpieczeństwie utraty mojego honoru.
Tezeusz odwrócił się i ruszył w głąb korytarza. Karfhud podążał blisko za nim. Podbiegli środkiem, nie zdradzając, którą stronę przełazu wybiorą.
Gdy zbliżali się do bramy, biała mgła zaczęła się wznosić wokół kostek Sheby. Potwór dalej się zwijał, ale nie obrócił się i nie patrzył, jak nadchodzą. Jej powściągliwość zaniepokoiła Trassończyka. Była zbyt przebiegła, by sądzić, że jest dobrze ukryta.
W chwili, gdy Tezeusz zbliżył się do bramy na odległość kroku, mgła podniosła się do poziomu kolan potwora i zaczęła się wylewać na pozostałą część korytarza. Trassończyk udał, że skacze po Silverwinda, po czym nagle wrócił na drugą stronę korytarza. Karfhud, jak zwykle czytając jego myśli, przecisnął się obok, ruszając w stronę bariaura. Sheba pozostała na końcu bramy.
Trassończyk wypchnął swoją rękę do przodu. Kamień uderzył w amforę z głośnym, pustym brzękiem i zniknął w zrobionym przez siebie otworze. Strumień podartych czarnych wstążek i jedwabnych złotych nici wypłynął ze szczeliny, wijąc się i szarpiąc jak plątanina młodych węży starających się wydostać z jamy, w której się urodziły. Na końcu skrzyżowania bok Sheby wciąż wystawał z jego strony bramy.
– Na wszelkie ciemności! – Po przekleństwie Karfhuda rozległ się głośny dźwięk darcia i diabelski ryk bólu. – Ona...
Resztę zdania pochłonął niski, bulgoczący ryk. Tezeusz rzucił okiem na potwora przed nimi i ujrzawszy, że wciąż się nie poruszył, zdał sobie sprawę z tego, co się działo. Zaczął się cofać i okrążać bramę, by pomóc Karfhudowi, po czym wpadł na lepszy pomysł i ruszył do przodu przez skrzyżowanie.
Potężny brzdęk przeszedł przez bramę, jakby uderzyło w nią ciężkie ciało. Tezeusz dotarł do amfory, której dolna część była już ukryta w podnoszącej się mgle. Pomimo ogromnej pokusy, jaką czuł, by ją schwycić i uciec, nie mógł zdradzić Karfhuda. Jak do tej pory, diabeł robił dokładnie to, co przysiągł, a Trassończyk wciąż miał na tyle dumy i honoru, że nie poniżyłby się bardziej niż tanar’ri. Poprzestał na kopnięciu naczynia, gdy przebiegał koło niego.
Zamiast pęknąć, mocny dzban tylko się przewrócił. Kawałek brzydkiego, czarnego materiału uniósł się z nowego otworu, który zrobiła stopa Tezeusza i schwytał go za kostkę. Trassończyk próbował ją strząsnąć, ale wstążka tylko zacieśniła się i zaczęła wędrować w górę jego nogi.
Po drugiej stronie bramy zgiełk bitwy – ryczenie, syczenie i uderzenia – dalej rozlegał się z pełną mocą. Tezeusz wybiegł ze skrzyżowania, pozwalając sobie na rzucenie okiem na potężny szary kształt wijący się na końcu przełazu. Gdy przechodził obok, ujrzał, że była to faktycznie sylwetka Sheby – a raczej jej skóra. Zwisała ona z bramy, trzymając się na miejscu dzięki kleistemu futru, całkiem pusta, lecz wciąż drgająca. Oczy i usta były ciemne, a dziura w lewym ramieniu dokładnie spięta.
Trassończyk wiedział, co znajdzie w środku i nie zatrzymywał się, by przeciąć futro. Powietrze już wypełniał siarczany zapach krwi tanar’ri, a ryki Karfhuda brzmiały bardziej desperacko niż wściekle. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, była samotna walka z potworem.
Okrążył szybko bramę i potknął się o unoszący się na wodzie kawał skóry. Podparł się dłonią, by odzyskać równowagę i ujrzał, że było to jedno z potężnych skrzydeł Karfhuda. Poza tym, że nie wisiało już dłużej na plecach diabła, wyglądało z grubsza na nienaruszone.
Potężne uderzenie rozległo się w przejściu. Tezeusz podniósł wzrok i ujrzał jak potężny lord tanar’ri zostaje wbity w bramę przez obślizgłe czerwone... nie było słowa na opisanie bestii innego niż coś. Istota miała tylko jedną rękę, była podobnego wzrostu co Sheba i wyglądała mniej więcej na dwunożną – ale tu kończyło się jakiekolwiek podobieństwo do potwora, z którym do tej pory walczyli. To coś składało się z samych mięśni i ścięgien, ciało przecinała mu pajęczyna czarnych żył, a skóra była przezroczystą śluzowatą membraną. Cała sylwetka pulsowała szybkim, mocno-delikatnym rytmem, który sprawiał, że wyglądało to, jakby drgało samo powietrze.
Tezeusz podniósł się i zaszarżował przez skrzydło, modląc się, by Karfhud wytrzymał wystarczająco długo, aby odwrócić uwagę przeciwnika, dopóki go nie zaatakuje. Tanar’ri jak zwykle wiedział, o czym myśli Trassończyk. Gdy Sheba ponownie uderzyła nim o bramę – w przejściu rozległ się stłumiony trzask pękającego żebra – znalazł w sobie na tyle siły, by podnieść ręce i zatopić szpony w chrząstkowatej głowie potwora. Ona tylko potrząsnęła głową. Ruch oderwał po obu stronach twarzy długie pasy czerwonej tkanki, ale udało jej się uwolnić. Pochyliła się do przodu i zatopiła pysk w gardle przeciwnika.
To było wszystko, czego potrzebował Tezeusz. Gdyby był wystarczająco wysoki, odciąłby głowę potwora i skończyłby z tym. W tej sytuacji jednak nie miał wyboru, jak uderzać w serce. Odwrócił ostrze tak, by mieć rękę w górze i zanurzył je aż po rękojeść w plecach Sheby. Gejzer gorącej, gumowatej posoki wytrysnął z rany i pokrył mu twarz. Z ledwością udało mu się na czas odsunąć głowę, by uniknąć oślepienia.
Sheba powinna była co najmniej wydać z siebie zaskoczony bulgot i paść na kolana. Karfhud wydostałby się z jej uchwytu i odszedł na bok, potykając się, kaszląc i krztusząc, z jedną ręką przyciśniętą do zranionego gardła. Potwór miał pochylić się do przodu i położyć twarzą w płytkiej wodzie z przeciętym rdzeniem kręgowym i sercem przebitym gwiezdnym ostrzem Trassończyka.
Zamiast tego Tezeusz ujrzał jak jej łokieć śmiga w powietrzu w stronę jego głowy. Miał zaledwie tyle czasu, żeby zacisnąć drugą dłoń na rękojeści miecza i ukryć się pod naramiennikami. Poczuł, jak pękają rzemienie jego zbroi, po czym jego ciało eksplodowało bólem, a on stwierdził, że odlatuje od Sheby.
Jego ręce prawie zostały wyrwane ze stawów, ale nie wypuścił miecza. Poczuł, jak gwiezdne ostrze obraca się w ranie i przecina tors potwora i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ona jeszcze może stać. Teraz z pewnością prawie przeciął ją na połowę.
Miecz Trassończyka wyślizgnął się z ciała potwora. On sam uderzył w żelazną bramę. Powietrze opuściło jego płuca z ostrym okrzykiem. Opadł do wody jęcząc, zbyt oszołomiony, by czuć ból. Wtedy ujrzał tornado bijących czarnych szponów odciągające Shebę od przełazu. Potwór, krwawiąc kaskadami czarnej posoki z długiego cięcia w plecach, został zmuszony do desperackiej obrony. Jej pojedyncza ręka była w stanie jedynie zbijać pazury Karfhuda i powstrzymywać je przed oderwaniem jej głowy z ramion.
Czując, że każdy atak przełamie jej obronę, Tezeusz przetoczył się na kolana – i wtedy zauważył czarną materię z amfory otaczającą jego pierś. Nie potrafił powiedzieć, ile razy wstążka już go okrążyła, ale wiedział, że w tej chwili każda przeszkoda może okazać się śmiertelna w skutkach. Wciąż cierpiąc od pierwszego ciosu potwora, skoczył na nogi – a raczej na stopę i dłoń – i ruszył do bitwy.
Sheba ujrzała, jak się zbliża i kopnęła Karfhuda w brzuch. Gdy diabeł opuścił ręce do bloku, postawiła nogę i cofnęła się w stronę dalszego końca przełazu, zręcznie utrzymując tanar’ri pomiędzy sobą a Trassończykiem. Zaczęła się wycofywać ze skrzyżowania.
Czarna wstążka okrążyła Tezeusza po raz drugi. Zignorował to i, zdając sobie sprawę z tego, co Sheba ma zamiar zrobić, ruszył sprintem do przodu. W jego głowie kołatała się tylko jedna myśl: Rzuć się na jej nogi.
Tylko chwilę zajęło Karfhudowi zrozumienie, że myśl ta była skierowana do niego, ale w momencie, w którym rzucił się na nogi Sheby, Tezeusz już był na nim. Zanim wybił się w powietrze, musiał na jedno bicie serca się zawahać, a to było zbyt wiele.
Potwór odskoczył daleko poza zasięg szponów Karfhuda. Potem, gdy Tezeusz i jego gwiezdny miecz nadlecieli zza diabła, wynurzyła obślizgłą, czerwoną stopę z płytkiej wody. Cios trafił Trassończyka prosto w pierś. Ujrzał, jak czarna wstążka okrąża go po raz kolejny, a potem nie widział już nic.
BRAMA NIEDOLI
Ryk fal pieści delikatnie jego uszy, morze jest chłodne w dotyku, gwiazdy słodko mrugają przed oczami. Kobieta – ta kobieta, wysoka piękność o oliwkowej skórze i szmaragdowych oczach – leży młoda i naga w zagłębieniu jego ramienia. Świat jest taki, jaki powinien być dla herosów i ich dziewic: wygrane bitwy, wypite wino, przespane godziny – ale oni popełnili błąd i to śmiertelny. Położyli się nadzy przed pełnymi pożądania oczami bogów, a co bogowie widzą, to bogowie będą mieli.
Delikatna jak pocałunek strużka wina drażni usta Trassończyka, wypełnia słodyczą jego język, płynie gorąca i oczekiwana jak ambrozja przez gardło. On śni i nie śni: ponad nim stoi przystojny młodzieniec, wlewający ze srebrnego dzbana słodki nektar do jego ust. Twarz chłopca nie jest zwykłym ciałem naciągniętym na kość. Wyrzeźbiono ją z marmuru i ma rysy o wiele doskonalsze niż jakikolwiek śmiertelnik oraz skórę, która lśni jak perły. Oczy boga są fioletowe jak winogrona. Na głowie ma wieniec z kwitnących winorośli, a jego usta rozszerzyły się w przebiegłym uśmiechu.
– Wielki Tezeuszu, czy wiesz, kto zaszczyca cię tą libacją?
Trassończyk przytakuje.
– Dionizos. Bóg wina, ucieleśnienie zabawy, radości i towarzystwa – a także szaleństwa, delirium i halucynacji. Oddaję ci cześć.
Fioletowe oczy boga roziskrzyły się.
– Podobnie, jak bogowie tobie, Tezeuszu – o ile uczynisz tak, jak ci rozkażę.
Trassończyk nie mówi nic, gdyż zna niebezpieczeństwa czekające na tych, którzy idą ścieżką Dionizosa – jak również wie, jakim szaleństwem jest odmawianie bogom.
– Dobrze uczyniłeś, ratując córki Króla Minosa. – Dionizos patrzy w dal, gdzie małe statki stoją na piasku z pojedynczym czarnym żaglem zwiniętym na rei. – Ich ojciec był tyranem nawet dla swoich dzieci i wszyscy bogowie pragnęli, by je uwolniono.
– Oby moje uczynki zawsze cieszyły bogów.
– Zatem musisz zostawić swoją zdobycz, wielki Tezeuszu. – Krzywy uśmiech czaił się na ustach Dionizosa. Przesunął spojrzenie na piękność śpiącą bezpiecznie w zagłębieniu ramienia Trassończyka. – Zostaw ją na tym brzegu, a ja będę się nią opiekował. Dla ciebie przeznaczyliśmy młodą księżniczkę Fedrę.
– Nigdy! Nie porzucę...
– Weź Fedrę i wraz z nią moje błogosławieństwo. – Bóg schwycił garść piasku i uniósł ją przed sobą. – Pomimo iż zasadzisz swoje winorośle na piaszczystej plaży, zawsze obrodzą one najpiękniejszymi owocami na ziemi. Za wino będziesz mógł kupić więcej pałaców, niż jesteś w stanie ich zliczyć i wypełnić je wszystkie skarbami. Podczas wojny będziesz mógł za nie zakupić najlepszą broń i nigdy nie zaznasz porażki. Twoje imię tak długo będzie tkwić na językach ludzi, dopóki będą oni mieli języki.
– A jeśli odmówię?
Dionizos pozwolił piaskowi przesypać się przez dłoń.
– Wtedy twoje winorośle zmarnieją, nawet jeśli posadzisz je na zboczach samego Olimpu. Twoi ludzie zaznają głodu i pragnienia, wrogowie zabiją twoich głodnych wojowników, twoje imię będzie przekleństwem na ustach twoich ludzi i szybko o nim zapomną, gdy wrzucą twe nagie ciało do morza.
Jestem pewna, że to ta ostatnia groźba sprawia, że Trassończyk porzuca swoją księżniczkę. Nie kocha niczego tak bardzo jak sławy i za to wszyscy musimy cierpieć:
Czyż nie widziałam pękniętej amfory, wstęg czarnego żagla i włókien moich złotych włosów wynurzających się z przebitej dziury? Jaki mam teraz wybór, jeśli nie nazwać ich rzeczywistymi?
Zbyt wiele wyjaśniono, zbyt wiele cegieł położono i połączono, bym dalej zaprzeczała istnieniu muru. Posejdon wysłał mi wspomnienia, ale Dionizos kobietę, a ci dwaj prędzej dzieliliby łoże, niż zwycięstwo. Niebo jest ciężkie, niski pomruk rozlega się pod ulicami, jak jęki lewiatana. W powietrzu czuć, jakby kruszyła się jakaś epoka, a przed młyńskim kołem stoję tylko ja.
Dionizos przechyla srebrny dzban i wino ponownie spływa do ust Trassończyka. Tym razem smakuje ohydnie, jakby było spleśniałe, ale Tezeusz pije. Wie, że nie należy obrażać bogów, a pragnienie jego jest wielkie jak jezioro. Fioletowe oczy zmieniają kolor na brunatny. Czoło marszczy się i tężeje, twarz ciemnieje i przybiera brutalne rysy, jak u bestii. Para długich, zakrzywionych rogów wyrasta z głowy, a usta wydłużają się w małpi pysk.
– Nie czas na sny! – warknął wściekle Karfhud. – Obudź się albo przyrzekam, że zostawię cię tu, byś utonął.
Groźba nie wzruszyła Tezeusza, który zaczynał czuć, jak zimny wąż winy wije się w jego trzewiach. Nieważne, czym groził mu Dionizos, nie mógł on zostawić swojej ukochanej na tym samotnym wybrzeżu! Był sławnym człowiekiem, a sławni ludzie zawsze znajdowali mądry sposób na uniknięcie okrutnego wyboru. Z pewnością wrócił po zmroku na wybrzeże, pokonał boga w zawodach picia albo spróbował czegoś, by ją odzyskać!
– Jak się tego dowiesz, Tezeuszu? – Wino dalej płynęło, już nie z dzbana Dionizosa, ale z brudnego bukłaka Karfhuda. – Jeśli przestaniesz czuć się winny i wstaniesz, wciąż możemy odzyskać amforę. Sheba ucieka i musimy jedynie ją złapać.
– I co wtedy? – Tezeusz odepchnął bukłak. Leżał na oderwanym skrzydle diabła, wciąż unoszącym się w miejscu, w którym walczyli z Shebą. Przełaz był zamknięty w miejscu, gdzie przedtem było poczwórne skrzyżowanie, tworzył pojedyncze przejście. – Jeśli nie mogliśmy jej zabić...
– Zabić ją? – Karfhud wstał, krzywiąc się z bólu. Jego ciało było pokryte ranami i złotą ropą, ale kilka małych wrzodów jakoś przetrwało bitwę nie pękając. Z każdym uderzeniem serca pęcherze rosły. – W jaki sposób możemy ją zabić? Prościej byłoby spłaszczyć same labirynty!
Tezeusz zmarszczył się. Jeśli diabeł nie chciał zabić potwora, to czemu go ścigał?
– Mam swoje powody, podobnie jak ty – czy może boisz się przypomnieć sobie, co zrobiłeś na tej wyspie? – Diabeł poderwał Tezeusza na nogi, po czym wcisnął mu w dłonie jego gwiezdny miecz. – A teraz pomóż mi z bramą. Jeśli się pospieszymy, złapiemy Shebę i skończymy z tym wszystkim.
Gdy tanar’ri odwracał się w stronę pancernej bramy, Tezeusz przypomniał sobie o przynęcie Sheby. Miał wrażenie, że tonie. Obrócił się i ujrzał futro Sheby leżące na płyciźnie, na odległym końcu bramy. Już się nie wiło.
– Karfhud, zapomnieliśmy o Silverwindzie.
Diabeł zerknął za siebie.
– Nie mamy czasu, by go marnować na umarłych. Od czasu, gdy uciekła, minęły już minuty.
– Jeśli on jest naprawdę martwy, to nie zajmie to długo. – Tezeusz zamoczył miecz w krwi diabła, po czym doszedł do kleistego futra i wsunął ostrze do pustego otworu na usta.
– Silverwind? Jesteś tu?
Gdy nie otrzymał odpowiedzi, a futro się nie poruszyło, ostrożnie je rozciął. W środku, z oczami zamkniętymi i zwinięty w pozycji płodowej leżał stary bariaur. Jego krótka niewola sprawiła, że był pokryty śliną i brudem, ale jego pierś unosiła się w regularnych odstępach, podkowy drgały, jakby śnił, a poza tym wciąż był pokryty pulsującymi wrzodami bólu.
– Silverwind, obudź się. – Tezeusz sięgnął do środka i delikatnie nim potrząsnął. – Musimy się spieszyć.
Oczy Silverwinda otworzyły się błyskawicznie, a on drgnął, zaskoczony.
– Tezeusz? – Stary bariaur podniósł głowę i rozejrzał się po otoczeniu. – Myślałem, że implodowałem! Czy możesz to sobie wyobrazić? Musiałbym to wszystko wyobrażać sobie jeszcze raz – całość!
– Jeszcze możesz – jęknął Karfhud, czekając w odległym końcu bramy. – Czy już skończyliście z przedłużaniem?
Tezeusz pomógł Silverwindowi wydostać się z pustej skóry potwora, po czym obaj dołączyli do Karfhuda. Jakiś czas przedtem, niewątpliwie zanim zdecydował, że potrzebuje jego pomocy, diabeł próbował odepchnąć na bok ciężkie drzwi, ale udało mu się tylko je przebić – pomimo faktu, że Sheba, poważnie ranna i w pośpiechu, zamknęła je tylko jedną ręką. Trassończyk zaczął się zastanawiać, kto tu na kogo poluje.
– Czy to ma znaczenie? – Karfhud położył dłonie na żelaznych sztabach i naparł na bramę. – Ona ma twoją amforę.
Tezeusz naparł na bramę ramieniem.
– A czego ty od niej chcesz, jeśli nie masz nadziei na jej zabicie?
Karfhud zmierzył go spojrzeniem.
– Jestem zaskoczony, że jeszcze tego nie odgadłeś, Trassończyku.
Od osi bramy dobiegło ich głośne skrzypienie. Ciężkie wrota powoli zaczęły się otwierać. Chwilę później Silverwind w pełnym galopie uderzył w nie rogami. Rozległo się głośne łup! i Tezeusz wraz z Karfhudem prawie upadli, gdy brama skoczyła do przodu. Ruszyli biegiem, by za nią nadążyć i gładko dopchnęli ją z powrotem do pierwotnej pozycji.
W sąsiedniej odnodze stał Tessali, trzymając w ramionach obwisłe ciało Jayk. Serce Tezeusza na chwilę podskoczyło, gdyż sądził, że ona może wciąż żyć – potem zauważył wygięty kręgosłup w drugą stronę i krąg, jaki końce złamanych żeber tworzyły wokół środka jej piersi. Nie widział żadnej ropy na jej ciele. Przynajmniej skończył się jej ból.
– Tezeuszu, umarła z twoim imieniem na ustach. – Tessali podszedł bliżej, mierząc go oskarżycielskim spojrzeniem. – Poprosiła, abyś spalił jej ciało i nosił ze sobą jej prochy.
Tezeusz podszedł, by zabrać ciało, ale Karfhud wepchnął się przed niego.
– Nie mamy czasu na fajerwerki, Trassończyku. Jeśli pozwolimy Shebie z powrotem się zebrać, zginie więcej z nas.
Tezeusz spojrzał w ogniste oczy diabła, wiedząc, że powiedział on prawdę, i w ciszy przeklął go za to.
– Nie oskarżaj o to mnie. To ty jesteś bohaterem, Tezeuszu. Ty musisz nieść to brzemię: czy zaryzykujesz życie czterech, by spełnić życzenie jednej? – Karfhud przerwał, delikatnie drapiąc się złamanym szponem w podbródek. – Zdaje mi się, że twój wybór jest podobny do tego, który przedstawił ci Dionizos. W ten, czy inny sposób kogoś zdradzasz. Jaka szkoda, że nie możesz sobie przypomnieć, jak rozwiązałeś tamten dylemat.
– Bądź przeklęty, Karfhudzie!
Diabeł uniósł pomarszczone brwi i rozejrzał się po wąskim korytarzu.
– Tutaj? Raczej nie. – Zachichotał i potrząsnął głową. – Labirynty są niczym w porównaniu z Otchłanią.
Tezeusz skrzywił się na drwiące parsknięcie tanar’ri, ale gestem przywołał Tessali.
– Chodź ze mną. Możemy owinąć ją w skrzydło Karfhuda do czasu, aż skończy się bitwa.
Elf spojrzał na ciemną ranę, znaczącą miejsce, gdzie znajdowało się oderwane skrzydło, po czym zmarszczył się i z powrotem przeniósł spojrzenie na Trassończyka.
– A co jeśli nie...
– Wtedy zgnijemy wraz z nią! – uciął Tezeusz. – Nie podejrzewam, żeby miała o to do nas pretensje.
Zanim Trassończyk ruszył wokół bramy, przerwał na chwilę, by rozejrzeć się po okolicy i upewnić, że potwór zabrał amforę – zabrał. Wyciągnął poszarpane skrzydło Karfhuda z wody, wsunął do środka ciało Jayk, po czym wcisnął pakunek z powrotem w ramiona Tessali i ruszył, by odciąć kilka kawałków z futra Sheby. Elf szedł blisko niego, trzymając kokon, podczas gdy Tezeusz owijał ją w kleiste pasy.
– Uleczyłbym ją, wiesz – rzekł Tessali. – Nawet bez moich dłoni i moich zaklęć zaczynałem sprawiać, że rozumiała. Nie sądzę, by chciała umrzeć, przynajmniej nie tam.
Tezeusz podejrzewał, że zmiana w przekonaniach Jayk miała więcej wspólnego z jej bliskim spotkaniem z Karfhudem, niż jakąkolwiek mądrością Ponuraka, którą usiłował wtłoczyć jej Tessali, ale nic nie powiedział. Elf stracił już wystarczająco wiele. Jeśli znajdował pocieszenie w takich złudzeniach, nie do niego należało go rozczarowywać.
Po opleceniu kokonu Jayk futrem potwora, Tezeusz schwycił go i przykleił do bramy, przymocowując tak wysoko, jak tylko był w stanie. Pomimo iż nie widział w labiryntach żadnych padlinożerców, nie dostrzegł też żadnych szczątków, czy szkieletów, a martwe ciała musiały gdzieś się znajdować.
Zanim Tezeusz i Tessali wrócili do reszty, Karfhud wyjął już ze sponiewieranego plecaka mapę i oznaczył krzyżujące się korytarze. Gestem nakazał Trassończykowi iść blisko za sobą, po czym ruszył bez słowa w przeciwnym kierunku.
Pomimo jego stanu – wyraźnie utykał i zginał się nad pękniętym żebrem – przechodził zakrzywionymi, wąskimi korytarzami prawie bezgłośnie, szkicując podczas marszu skrzyżowania i odnogi. Nie było mgły, więc dostrzegali regularnie rozmieszczone w ścianach okienka dla łuczników, wszystkie znajdujące się za wysoko nawet dla Karfhuda. Dość często widzieli w górze ciężkie drewniane okiennice, czy dębowe drzwi strzegące jakiegoś portalu, ale nigdy nie spotkali takich przejść na ich poziomie labiryntu.
Podobnie jak przedtem, nie mieli większych problemów z podążaniem tropem potwora. Pomimo iż we wszystkich korytarzach woda sięgała im do kostek, to prąd był bardzo delikatny i wolny. Czarna krew Sheby znaczyła jej trasę tak jasno, jak na bagnach. Znajdowali krople gumowatej substancji wszędzie: przyczepione do ścian, w rogach, na kamieniach pokrywających podłogi.
Sheba miała również problemy z utrzymaniem zawartości pękniętej amfory. Od czasu do czasu natrafiali na wiszące w powietrzu pasma złotych włosów i dwa razy napotkali wstęgi czarnego płótna żaglowego. Pierwsza wstążka okrążyła Tezeusza trzy razy. Ujrzał siebie czeszącego złotym grzebieniem – tym samym, który miał ze sobą, gdy obudził się na brzegu w okolicach Trassos – kasztanowe włosy swojej martwej żony, Antiopii. Zginęła ona z rąk swego ludu za to, że go kochała.
Gdy okrążyła go druga wstążka, Trassończyk ujrzał siebie, o wiele starszego, trzymającego srebrne zwierciadełko – to samo, które znalazło się w jego sakiewce wraz z grzebieniem – nad ustami i nosem innej martwej żony, Fedry. To wspomnienie zaniepokoiło go bardziej niż pierwsze, gdyż Fedra była siostrą... nawet teraz Tezeusz nie potrafił sobie przypomnieć imienia swej ukochanej księżniczki, tylko głos Dionizosa nalegający, aby ją porzucił.
Starał się uspokoić, mówiąc sobie, że w tym drugim wspomnieniu był o wiele starszy, niż wtedy, gdy bóg do niego przemówił. Wiele lat minęło pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami. To, że poślubił Fedrę, wcale nie oznaczało, że porzucił jej siostrę.
Gdy podążali za mrocznym śladem Sheby w głąb pałacu, od kamiennych ścian zaczął odbijać się echem odległy odgłos ssania. Karfhud przekrzywił głowę i gestem nakazał Trassończykowi iść przodem, ale sam dalej zanurzał pazur we krwi i rysował mapę labiryntu. W górze widzieli coraz więcej drzwi i okiennic, wiele z nich otwartych i wypaczonych. Woda zaczęła płynąć szybciej, sprawiając, że podążanie za potworem stało się trudniejsze. Kilka razy musieli zatrzymać się na skrzyżowaniach, gdy Tezeusz szukał w bocznych korytarzach krwawych śladów Sheby. Przynajmniej się do niej zbliżali. Każda czarna kropla zdawała się być nieco cieplejsza i bardziej kleista.
Echo odgłosów ssania stale narastało, a woda płynęła jeszcze szybciej. Wkrótce prąd wirował im wokół kostek, ciągnąc ich za stopy i czyniąc każdy krok po zaśmieconej podłodze niebezpiecznym. Krwisty ślad Sheby zniknął, choć to przestało mieć znaczenie. Tezeusz już zdał sobie sprawę, że potwór podróżował z nurtem, który z każdym krokiem przybierał na sile.
Po pewnym czasie skręcili za róg i weszli do małego westybulu, gdzie łączyło się razem kilka mniejszych korytarzy. Na jednym końcu zwężenia, poniżej ogromnego kamiennego łuku wisiała para przekręconych i na wpół otwartych potężnych dębowych wrót. Spód trzecich dawno już zgnił, pozwalając wodzie płynąć na potężny dziedziniec poniżej. Odgłos ssania przestał odbijać się echem. Teraz był to stały, na wpół przytłumiony dźwięk, wystarczająco głośny, by zagłuszyć szmer strumienia. Karfhud wcisnął się do pomieszczenia obok Tezeusza i razem zaczęli się skradać, by wyjrzeć przez dębowe bramy.
Stwierdzili, że patrzą przez zalany dziedziniec na potężny pałac o ciemnych oknach, płaskim suficie, z odpadającymi od bladych wapiennych ścian płatami bogatych, jasnych farb. Sam dziedziniec prawdopodobnie stanowił wspaniały zatopiony ogród, ponieważ powierzchnię wody przecinały głowy starożytnych statui i pachwiny ozdobnych łuków. W pobliżu środka skweru znajdował się wir, źródło ssącego dźwięku, srebrny i prawie tak szeroki jak skrzydła Karfhuda – gdyby diabeł wciąż mógł je rozpostrzeć.
Chwilę zabrało Tezeuszowi zauważenie Sheby, niedaleko od krańca wiru. Czaiła się przy zatopionym łuku, po szyję zanurzona w wodzie i otoczona śliską plamą jej czarnej krwi. Jej czerwona, żylasta głowa pokryta siatką czarnych żył i wciąż błyszczącą śluzowatą membraną, pozostawała nieruchoma jak posąg. Trassończyk jęknął w duchu. Woda sięgałaby mu ponad głowę, a on naprawdę nienawidził pływać w trakcie walki.
Sheba wycofała się zza łuku. Potem, trzymając oczy utkwione w bramie, gdzie ukrywali się łowcy, zaczęła unosić się na plecach. Trzymała amforę w zagłębieniu ramienia, potężną ręką zakrywając oba otwory zrobione przez Tezeusza. Przez chwilę Trassończyk myślał, że po prostu z nich drwi, ale potem zaczęła kopać nogami, popychając się w kierunku wiru.
– Nie wierzę w to, co sobie wyobrażam! – westchnął Silverwind.
– Wie, że ją pokonaliśmy – rzekł Tessali. – Topi się.
– Powinienem być tak szczęśliwy, jak ty jesteś głupi, elfie. – Karfhud zwinął pergamin, nad którym pracował. – Ucieka do innego labiryntu – a mnie skończyły się skóry.
Diabeł wsunął zwiniętą mapę do sakwy, jednocześnie rzucając spojrzenie na bladą skórę elfa.
– Karfhud, wiesz lepiej – ostrzegł Tezeusz.
– A więc teraz i ty potrafisz czytać w myślach?
Sheba zaczęła poruszać się po okręgu, gdy schwycił ją prąd na krańcu wiru. Karfhud przeszedł przez łuk i zaczął zbiegać po zanurzonych schodach. Tezeusz ruszył za nim, po czym zatrzymał się i spojrzał na ciężkie dębowe bramy. Zapukał w drewno. Wyglądały na wystarczająco solidne, przynajmniej na wysokości jego piersi.
– Karfhud, czy możesz wyrwać jedną z tych bram?
Diabeł odwrócił się, patrząc na zardzewiałe zawiasy, po czym odsłonił swe żółte kły i wrócił do góry. Schwycił tę po prawej, wiszącą na pojedynczym skrawku pogiętego metalu i zaparł się nogą o ścianę.
– Nie myślisz chyba o wpłynięciu na tym czymś na dno wiru! – stęknął Tessali.
Tezeusz przytaknął.
– Tak właśnie myślę. – Odszedł od Karfhuda, który starał się wyrwać bramę i wstrząsał całym westybulem swoimi niskimi pomrukami. – Dawno temu stwierdziłem, że to łatwiejsze niż pływanie.
– Czy nie sądzisz, że utoniemy? – Pytanie Silverwinda było raczej upewnianiem się, niż obiekcją.
Tezeusz spojrzał na środek stawu, gdzie Sheba właśnie znikała w centrum wiru.
– Tylko, jeśli potwór utonie pierwszy.
Karfhud wydał z siebie ostatni donośny pomruk, po czym z wielkim trzaskiem brama puściła. Diabeł zachwiał się pod jej wagą, z ledwością obracając się w stronę stawu, zanim ciężkie drewno zaczęło się przechylać. Puścił je i cofnął się, pozwalając mu głośno plusnąć. Ich nowa tratwa od razu zaczęła się oddalać, więc Tezeusz schował miecz do pochwy i poczłapał w dół zanurzonych schodów, by ją schwycić.
Była tak ciężka, że zaczęła go odciągać od brzegu. Udało mu się ją prawie zatrzymać, wczepiając paznokcie w pradawne drewno i wciskając palce swej zaimprowizowanej stopy w wąską szczelinę w stopniu. Mimo tego stwierdził, że prąd ściąga go w stronę środka stawu. Jego wrzody dryfowały wokół niego jak rój kolczastych, czarnych gąbek.
Usłyszał za sobą ostry trzask i odwróciwszy głowę ujrzał jak Karfhud wyłamuje długą deskę z krawędzi drugiej bramy. Silverwind i Tessali stali nieco w głębi korytarza, wpatrując się w tę demonstrację diablej siły.
– Może mógłbym was prosić o odrobinę pomocy? – zawołał Trassończyk.
Wszyscy jego trzej towarzysze obrócili głowy w jego stronę. Tessali podszedł do szczytu schodów, ale zdawał się nie wiedzieć, co może uczynić. Silverwind pogalopował do przodu i wskoczył na tratwę – przy lądowaniu prawie zmuszając Tezeusza, by ją puścił. Karfhud po prostu wyrwał deskę do końca, rzucił ją obok bariaura i ruszył przez wodę.
– Może powinniśmy zamienić się miejscami. – Diabeł sięgnął za Tezeusza i zatopił swoje szpony w tratwie, po czym przyciągnął ją bliżej brzegu. – Ty pomóż elfowi.
Tessali cofnął się.
– Nie możecie mówić poważnie. Płynięcie tratwą w dół wiru to szaleństwo!
– To mały wir. – Tezeusz wspiął się na tratwę, ale nie podał elfowi ręki. – Ale jeśli chcesz, możesz tu zostać.
– Oczywiście! – Głos Karfhuda zdradzał tylko odrobinę drwiny. – Znajdziemy cię, gdy wrócimy, by spalić diabelstwo.
Tessali rzucił diabłu spojrzenie tak ostre, jak strzała, ale wzruszył ramionami i niechętnie wszedł na schody. Tezeusz pomógł mu wskoczyć na tratwę, po czym podniósł rzuconą przez Karfhuda długą deskę i wsunął jej koniec do wody, trzymając drzwi w miejscu, podczas gdy na nie wchodził. Ułożyli się tak, by rozłożyć wagę równo – potężny tanar’ri miał dla siebie cały przód, natomiast Tezeusz odpychał.
Karfhud zdjął swój plecak i zajął się szczelnym jego zaciągnięciem. Pozostali po prostu czekali, słuchając jak zasysanie wiru narasta. Czekali długo. Prąd schwycił ciężką tratwę i zaczął ją ciągnąć w stronę środka stawu. Gdy stało się jasne, że nie potrzeba już jej odpychać, Tezeusz położył deskę na krawędzi – skąd w razie czego mógł ją skopać – i wyciągnął miecz. Pomimo iż nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie prowadził wir, był pewien, że Sheba będzie oczekiwać ich po drugiej stronie. Chciała, żeby za nią ruszyli, w przeciwnym wypadku nie czekałaby, zanim nie rzuciła się w wir. Tratwa przepłynęła obok łuku, gdzie czaił się potwór i nabrała szybkości. Zaczęła zakręcać w stronę wiru i właśnie wtedy Tezeusz usłyszał ledwo słyszalny w szumie wody odległy, znajomy krzyk z tyłu.
– Tezeuszu, mój ukochany! – Rozpoznał po tym przytłumionym głosie swoją ukochaną winną kobietę. – Czy o mnie zapomniałeś?
Trassończyk odwrócił się i spojrzał w stronę wielkiego łuku wejściowego. Tam na schodach, do pasa w wodzie, stała na biało odziana kobieta. Jej ciemne włosy spływały luźno na ramionach, a pod szmaragdowymi oczami mógł dostrzec rzeźbiące jej policzki ślady po łzach.
Tezeusz schował miecz do pochwy.
– Musimy wracać!
– Dobra myśl – wydusił Tessali. – Niech będzie błogosławiony Wielki Brak Sensu!
Tezeusz schylił się, by sięgnąć po deskę i poczuł, jak tratwa przechyla się, gdy Karfhud rusza ku niemu.
– Nie. Podjąłeś już decyzję – zagrzmiał diabeł. – Nie możesz jej teraz cofnąć.
Na schodach kobieta wyciągnęła ku niemu ręce.
– Mój kochany, w jaki sposób cię obraziłam? Czemu mnie porzucasz?
Tezeusz schwycił deskę i wsunął jej koniec do wody, opierając się na niej z całej siły.
– Zawracamy.
Tratwa obróciła się dookoła deski, po czym zakręciła wraz z prądem, płynąc tyłem. Bez diabła obciążającego przód, powierzchnia pochylała się w stronę Trassończyka pod niebezpiecznie ostrym kątem.
– Prąd nas schwycił. – Karfhud cofnął się w stronę swojej części bramy. – Nie możesz już nic uczynić.
Tezeusz spojrzał na schody. Kobieta z każdą chwilą malała, ale widział ją jeszcze na tyle dobrze, by stwierdzić, że z rozpaczy darła szaty i wyrywała sobie włosy.
– Muszę spróbować.
Zanurzył deskę w wodzie, z całej siły opierając się prądowi. Tym razem tratwa obróciła się w przeciwną stronę, kierując się do serca wiru. Wody ustąpiły, zwijając się w dół w dzikiej, szaleńczej spirali. Przód tratwy przez chwilę wisiał na krawędzi, po czym nagle zanurzył się i opadł.
Pokład zatrząsł się pod stopami Tezeusza. Trassończyk puścił deskę i padł, starając się schwycić wysoką krawędź tratwy. Powierzchnia podniosła się, uderzyła go w twarz i obróciła na plecy. Zaczął się zsuwać w stronę wiru, a wtedy palce jego nowej stopy schwyciły kraniec bramy. Zacisnął je mocno i trzymał, by uratować życie.
Spojrzał w stronę dziobu i ujrzał leżącego obok niego z zamkniętymi oczami Silverwinda, trzymającego się bramy obiema rękami. Po drugiej stronie bariaura znajdował się Karfhud. Szpony jednej dłoni miał wbite głęboko w dębowy pokład, drugą ręką ściskał jeden z kikutów Tessali.
Tanar’ri podniósł głowę i napotkał jego spojrzenie, po czym jego brunatne oczy zapłonęły szkarłatem. Parsknął i puścił nadgarstek elfa.
Jeśli Tessali krzyknął, Tezeusz nigdy się o tym nie dowiedział. Elf po prostu zniknął w wirze, po czym tratwa przewróciła się na bok i ruszyła za Ponurakiem w wirujące wody.
SERCE PROBLEMU
W koło i w koło, i w dół się kręcą, przyciśnięci do tratwy płasko jak kraby. Śmigają obok nich kamienne łuki, na wpół zatopione kolumny i krzycząca kobieta: łuk-kolumna-kobieta, łuk-kolumna-kobieta. Serca podeszły im do gardeł jak bijące kamienie, wirujący szary lej wznosi się ponad ich głowami, uszy dzwonią od ryku, ponura otchłań znajduje się poniżej, coraz szersza i szersza, aż w końcu odchodzą – gdzie, wie tylko Pani.
Będzie czekać tam, w ciemnościach poniżej.
Nie czuli, że toną. W żołądku Tezeusza z oszołomienia i gniewu wezbrały nudności, a jego puls dudnił mu w skroniach, ale nie poczuł tego lekkiego uczucia przewracania do góry nogami. Tratwa tylko dalej wirowała wokół, aż zawroty głowy stały się zbyt mocne i musiał zamknąć oczy. W chwilę później woda zabulgotała i pochłonęła tratwę, a oni wciąż wirowali, nie przez prąd, ale wraz z nim. Trassończyk poczuł, jak jego ciało zaczyna się unosić. Zacisnął palce stopy mocniej na krawędzi i wczepił się mocniej palcami dłoni w niewielkie szczeliny pomiędzy dębowymi deskami. Jego płuca zaczęły pragnąć powietrza. Otworzył oczy i ujrzał ciemność.
Wirowanie zdawało się ustawać. Przebili się przez powierzchnię. Tezeusz czuł jak wilgotne powietrze ociera się o jego twarz, a ciało pragnie oderwać się od tratwy, ale nie mógł pojąć tego, co mówiły mu zmysły. Teraz czuł się, jakby wirowali na zewnątrz kolumny wody, jakby przeszli przez wir i wynurzyli się w rynnie. Sądząc, że nieco światła powinno pomóc, sięgnął po miecz – i w chwili, gdy oderwał palce zrzuciło go prawie z tratwy. Wpił się z powrotem i czekał.
Powietrze zwolniło nieco, a siła grożąca zrzuceniem jego ciała z tratwy powoli malała. Po pewnym czasie, dziwny prąd zwolnił na tyle, że Tezeusz usłyszał odbijający się od niewidocznych kamiennych murów szmer wody. Dźwięk zdawał się dochodzić ze wszystkich stron, jakby kręcili się wokół długiego, mrocznego tunelu. W końcu Trassończyk mógł wyciągnąć miecz bez ryzyka zrzucenia z tratwy. Podniósł ostrze nad głowę i rozkazał gwiezdnej stali rozświetlić ciemności.
Gdy szafirowy blask wytrysnął z czubka, Tezeusz ujrzał, że faktycznie unoszą się na powierzchni wirującej kolumny wody, obracającej się jak świder stolarza w dół ciemnego, okrągłego tunelu. Nie było żadnych brzegów. Strumień płynął przez powietrze. Z początku Trassończyk pomyślał, że muszą pędzić prosto w dół do otworu, ale wtedy ujrzał jak powoli mijają obok odnogę. Poruszali się zbyt wolno, by spadać prosto w dół.
– I cóż ja znowu narobiłem? – wykrztusił Silverwind. – Wyobraziłem sobie pewne zasady, pewne prawa, które strzegą wieloświata. To nie ma sensu!
– To ma tyle sensu, co wszystko inne. Wkroczyliśmy do serca labiryntów – miejsca, w którym rodzi się Mnogość! – Karfhud rozglądał się dookoła z szeroko otwartymi oczami, wpatrując się z tęsknotą w każdą odnogę, którą mijali. – Jak bardzo potrzebuję skóry na mapę!
Tezeusz odwrócił się na czas, by ujrzeć jak diabeł sięga w stronę Silverwinda.
– Zostaw go w spokoju – ostrzegł. – Jeśli skrzywdzisz kolejnego z moich przyjaciół, przysięgam na swoje życie, że znajdę sposób, by cię zabić.
– Kolejnego? – parsknął Karfhud. Z jednego z jego groteskowych nozdrzy wydobyła się chmura czerwonej pary, ale cofnął rękę. – Nie skrzywdziłem żadnego z nich.
– Pozwoliłeś wirowi zabrać Tessali!
Karfhud wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– Sądziłem, że już się dla ciebie nie liczy.
Tezeusz skrzywił się, zbyt rozwścieczony jawnym kłamstwem tanar’ri, by mu odpowiedzieć.
– Naprawdę! – zaprotestował Karfhud. – Jeśli byś o nim myślał – czy o którymkolwiek z nas – nie próbowałbyś wrócić po winną kobietę.
– Oczekiwałeś, że ją porzucę?
Karfhud wywrócił oczami.
– My, tanar’ri, jesteśmy na tyle mądre, żeby nie oczekiwać – szczególnie od ludzi. Mówię tylko, że nie możesz mieć obu rzeczy, bohaterze. – Ostatnie słowo wymówił, jakby było ono obsceniczne. – Próbowałeś tego w bramie pałacu i kosztowało mnie to skrzydło. Od tej chwili musisz wybierać, czy chcesz zadowolić siebie, czy zrobić to, co najlepsze dla twoich towarzyszy. Nie obchodzi mnie, co wybierzesz, ale nie chcę mieć nic wspólnego z próbami uzyskania obu tych rzeczy.
– Jeśli oznacza to, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego, to proszę bardzo – warknął Tezeusz.
– Naprawdę? – Karfhud zerknął w górę tunelu. – Zatem nie chcesz mojej pomocy w walce przeciwko Shebie? Czyżbyś też zdecydował się porzucić Tessali?
– On żyje?
– Czy chcesz mojej pomocy, czy nie? – Karfhud mówił z przesadną niecierpliwością. – Czym dłużej się decydujesz, tym trudniej będzie ją wytropić. Już jesteśmy wystarczająco daleko od miejsca, gdzie ich widziałem.
Tezeusz pomyślał, że diabeł może blefować, ale stwierdzenie to miało w sobie sporo sensu. Bez tratwy elf i potwór zostaliby wyrzuceni ze strumienia jak tylko wydostaliby się z wiru – na długo przedtem, zanim udało mu się wydobyć miecz. Przyjmując, że Karfhud widział w ciemnościach...
– Widzę – przerwał diabeł. – Oczywiście, tylko ciepło ciał, ale Tessali i Sheba prawie płonęli. Podniecenie polowania, jak mi się wydaje.
– Jeśli to jest sztuczka...
– Tezeuszu! Czy kiedykolwiek ci skłamałem?
Nie czekając na odpowiedź, Karfhud odepchnął się od tratwy i wylądował na czymś, co Tezeusz z początku wziął za mur. Silverwind szybko ruszył za nim, stając naprzeciwko diabła, tam gdzie był sufit. Pod nogami bariaura wyglądał on na podłogę, podobnie jak powierzchnia, na której stał tanar’ri. Trassończyk odepchnął się od pokładu i stanął pomiędzy nimi. Kamień pod jego stopami z pewnością zdawał się być „dołem”. Wszystko wskazywało na to, że obaj jego towarzysze stali na ścianach, podczas gdy strumień płynął przez powietrze ponad ich głowami – co zupełnie nie miało sensu. Nawet jeśli „dół” był tam, gdzie stały czyjeś stopy, to woda powinna płynąć wzdłuż murów, zamiast po środku przejścia.
– Po prostu zaakceptujcie to, co widzicie. – Karfhud ruszył w górę tunelu, okrążając przy okazji rzekę. – Jeśli będziecie próbowali zrozumieć Mnogość, staniecie się równie szaleni jak... ale podejrzewam, że to nie jest możliwe. Nigdy nie moglibyście być równie szaleni jak baatezu.
– Obawiam się, że już jestem – wyszeptał Silverwind.
Tezeusz podążył za swoimi towarzyszami w górę tunelu, omijając odnogi i starając się przełknąć gniew. Lord tanar’ri, czy nie, Karfhud nie miał prawa go pouczać. Gdyby utrzymał Tessali, próba zawrócenia po winną kobietę nie wyrządziłaby nikomu żadnej krzywdy. Jeśli chodzi o Trassończyka, to wina za nieszczęście elfa nie spoczywała na jego barkach, ale jasno i wyraźnie na Karfhudzie.
Oczywiście, Tezeusz nie oczekiwał, że tanar’ri będzie żałować swojej zdrady. Z pewnością miał on swoje powody, dla których chciał upolować Shebę i niewątpliwie wypuszczenie Tessali jakoś pomogło mu w realizacji jego planów. To, że Trassończyk nie rozumiał w jaki sposób, tylko podkreśliło jego potrzebę odkrycia tego, co naprawdę robił diabeł: z pewnością rysował mapy labiryntów, tylko po co?
Jeśli Karfhud podsłuchiwał, to zaniedbał zwrócić uwagę Trassończykowi, by zajął się swoimi sprawami. Odległy fetor gnijącego mięsa bił z wilgotnego tunelu, a u jego wyjścia znajdowały się strużki kleistej czarnej krwi.
– Sądzę, że to ten. – Karfhud usiadł na skraju przejścia i zwiesił nogi do środka, po czym rzucił tęskne spojrzenie w stronę wirujących wód powyżej. Pomimo iż strumień przemykał z zapierającą dech prędkością, wydawał z siebie tylko cichy bulgot i nie zakłócał głosu diabła. – Jak bardzo chciałbym mieć skórę!
Z tymi słowy wkroczył na ścianę bocznego korytarza i szybko wszedł głową w ciemność. Z szybu dobiegło krótkie, grobowe przekleństwo, po czym diabeł zniknął.
Tezeusz opadł na brzuch, sięgając mieczem do otworu, by go rozświetlić. Jakieś dziesięć kroków poniżej korytarz zaczynał skręcać, ale nie można było stwierdzić, dokąd podąża.
– Karfhud?
Gdy nie nadeszła odpowiedź, Silverwind zasugerował:
– Może został zabity.
Tezeusz potrząsnął głową.
– Nie możemy mieć tyle szczęścia.
Trassończyk ponownie spróbował zawołać diabła. Gdy nie otrzymał odpowiedzi, przełożył swoje nogi przez krawędź, po czym odwrócił się i powoli opuścił się do studni. Ściany korytarza były równie chropowate jak w każdej jaskini. Miał niewiele problemów ze znalezieniem oparcia dla stóp, a znalazłszy je, jeszcze mniej wciskając w nie palce pożyczonej stopy. Pomimo iż kamienie były wilgotne i oślizgłe w dotyku, dłoń Tessali sprawiała, że Tezeusz czuł się tak bezpiecznie, że nawet nie oddał miecza Silverwindowi, zanim zaczął opuszczać się w dół szybu.
Z czterema podzielonymi kopytami i dwoma rękami podążający za nim bariaur trzymał się jeszcze pewniej. Wilgotne powietrze zgęstniało smrodem rozkładu i zepsutego mięsa. Tezeusz znał ten zapach wystarczająco dobrze. Czuł go w legowiskach większej ilości żywiących się ludźmi potworów niż mógł sobie przypomnieć.
Na dnie szybu znaleźli czekającego tuż za zakrętem Karfhuda. Ciało porażonego uwiądem diabła wyglądało na obtarte, a jego pozostałe skrzydło zwisało skurczone i złamane na plecach, ale upadek nie wyrządził mu większych szkód.
– Czemu nie...
Diabeł odwrócił się dookoła ze szponem przyciśniętym do czarnych, spękanych ust.
– Widzę ciepło przed nami. – Szept tanar’ri był tak cichy, że Tezeusz miał problemy z dosłyszeniem go przez dudniącą mu w uszach krew. – Jakieś dziesięć kroków stąd. Dochodzi zza rogu.
– Zatem ujrzała już nasze światło. – Tezeusz wykrzywił dłoń w jedną i w drugą stronę, posyłając promienie szafirowego blasku tańczące wzdłuż wejść do kilku odnóg. – Równie dobrze możemy iść.
Silverwind wyciągnął garść białego piasku z sakiewki.
– Jestem gotów.
Karfhud przytaknął i ruszył w głąb korytarza, ale Tezeusz schwycił go za ramię i przejął prowadzenie. W wąskim przejściu łatwiej będzie tanar’ri sięgnąć ramieniem ponad jego głową, niż jemu uderzyć obok jego potężnego ciała. Podbiegł dziesięć kroków i odwrócił się w pierwszą odnogę, gdzie zatrzymał się tak nagle, że Karfhud wpadł na niego od tyłu i posłał go na ziemię prosto w stronę tego, co spowodowało, że stanął.
Mnie.
Stoję, jak stałam od momentu, gdy Karfhud spadł w dół szybu, czekając w ciemnościach tak jak obiecałam. Moja aureola ostrzy drapie o sufit, suknia zwisa spokojnie w wilgotnym powietrzu, stopy płasko na kamieniu, niewidzialna, pająk czekający na swoją zdobycz. Powinien był wpaść prosto w moje ramiona, z zapachem starej śmierci w nozdrzach i bijącą w piersiach troską o elfa, krwią gotującą się w bitewnej gorączce, nerwami kłującymi od ostrożności – ale gdy wyszedł za róg, jego usta się otworzyły, zatrzymał się, a tanar’ri uderzył go w plecy. Teraz leży tu, u moich stóp, wpatrując się w moje oblicze, blady ze strachu.
W jaki sposób mnie widzi, chcę wiedzieć.
Jego usta zaczynają się poruszać, a on podnosi się na stopę oraz trzy dłonie i odpełza tyłem.
– P-p-pani!
Tanar’ri i bariaur marszczą się na widok jego przerażenia i patrzą prosto przeze mnie, nie okazując żadnych oznak strachu, i stąd wiem, że mnie nie widzą.
– Ona jest tylko w twoim umyśle. – Bariaur przeciska się obok Karfhuda i potrząsa Trassończykiem. – Przestań ją sobie wyobrażać – zanim my też ją zobaczymy!
Tanar’ri odciąga starego kleryka do tyłu. Diabeł nie widzi mnie bezpośrednio, ale wie, co jest w umyśle Trassończyka i podejrzewa, że jestem kolejną sztuczką Sheby.
My wiemy lepiej, prawda? Ktoś ostrzegł Trassończyka, że będę czekać, podobnie jak ktoś pokazał mu, jak dostrzec Bóle. Za tę drugą zdradę powinnam go zabić na miejscu. Teraz byłoby to proste, gdy jego boska zbroja leży zgnieciona i bezużyteczna gdzieś w labiryntach, a on płaszczy się przede mną na ziemi jak każde pospolite krewkie ostrze na tyle próżne, by sądzić, że mnie nie obchodzi – a jaka kara jest bardziej odpowiednia, niż pozbawić was tak blisko zwycięstwa lub porażki waszego bohatera? Nigdy nie dowiedzielibyście się, czy udało mu się zabić potwora, ocalić Tessali, odzyskać wspomnienia i – wygląda to na wątpliwe – poznać znaczenie swojego labiryntu? Na taką karę zasługujecie, za to żeście zdradzili moje zaufanie i za wiele, wiele więcej.
Posuwam paznokieć w stronę jego torsu i otwór wielkości drzewca strzały pojawia się w jego piersi. Ciemna krew bluzga potężnym, pulsującym łukiem, ochlapując ściany i dodając do panującego w korytarzu fetoru delikatny posmak miedzi. Trassończyk nie krzyczy, ani nie rzuca się w agonii. Wszystkie jego złote bąble już dawno zniknęły i pozostały tylko czarne. Już od pewnego czasu oczekuję, że pękną, ale tym też jestem rozczarowana. On tylko stęka zdziwiony i wciskając palec do rany tamuje upływ krwi.
Co za zuchwalstwo! Żaden zwyczajny sławny człowiek nie przeciwstawi się mojej woli. Przeciągam palcem w powietrzu. Czerwona linia otwiera się wzdłuż jednego boku jego gardła, wylewając strumienie krwi na jego pierś.
Zaskoczony tanar’ri chwyta go pod ramiona, chcąc podać go bariaurowi do wyleczenia. Podchodzę krok do przodu, podnosząc najpierw jedną, potem drugą stopę z ziemi i ukazuję się niedoszłym ratownikom Trassończyka.
Karfhud pozwala, by na jego spękane usta wypełzł jęk. Spotkaliśmy się już raz, dawniej niż mogę się doliczyć, gdy Wojna Krwi zalała Sigil i stworzyła Żużlowiska. Jestem jedyną rzeczą w wieloświecie, której się obawia bardziej niż nienawidzi. Puszcza Trassończyka i biegiem ucieka z korytarza, nie oglądając się za siebie. Co się stało z bariaurem, nie wiem. Zniknął jeszcze przed diabłem.
Trassończyk szybko wstaje na nogi i odwraca się, by pobiec za nimi. Nie wolno mi okazywać litości. Mrugam i gdy czyni pierwszy krok za diabłem, biegnie w moje ramiona.
Pomimo iż jestem wściekła na was za waszą zdradę, nie zabijam go. Widziałam, że jest człowiekiem przeznaczonym, aby nosić Bóle, a nie jest moją rolą obrabowywanie przeznaczenia, tylko ukaranie was. Przyciskam go mocno do mojej piersi, jak matka przyciskałaby dziecko. Chce podnieść swój gwiezdny miecz, ale jest już za późno. Żaden śmiertelnik nie ma siły, aby uwolnić się z moich objęć. Trzymam go, aż poczuję, że Bóle unoszą się z tej pustki w mojej piersi. Aż ekstaza wypełni mnie do syta, zaspokoi miodową radością, a rozkosz przemieni się w słodką agonię. Aż ciało zacznie kłuć palący ból, aż zacznę gotować się w swoim własnym chorym poczuciu winy, a ja wciąż go trzymam. Ze studni się wylewa, wypełnia mnie ona cierpieniem jak ogień wypełnia kuźnię, a ja wciąż go trzymam. Mam tylko jedną szansę i teraz cała nadzieja Sigil leży w Amnezjuszu.
Lecz nie myślcie, że wybaczyłam wam waszą zdradę. Uczyniliście się tego częścią, więc daję wam ten sam przywilej, który dałam Karfhudowi: idźcie i wędrujcie samotnie po labiryntach, nigdy nie widząc już Trassończyka, zostawcie go krwawiącego i bez przyjaciół w moich czułych ramionach, z Bólami zakorzeniającymi się głęboko w jego duszy – albo pozostańcie lojalni. Idźcie dalej razem z nim i cierpcie tak samo jak ci, co nazwali Tezeusza swoim przyjacielem. Wybór należy do was, a to jest dla mnie wystarczająca zemsta.
ODWET
Kto może powiedzieć, jak długo Trassończyk leżał skulony w cuchnącym, wilgotnym mroku, z kolanami, łokciami i twarzą na chłodnej ziemi? Wystarczająco długo, by smród strachu wypełnił tunel, wystarczająco długo, by pryszcze stały się bąblami, by te z kolei urosły i zaczęły pulsować, wystarczająco długo, by ciernie wypuściły swoje czarne strąki i zakrzywiły swoje czubki w chwytliwe haczyki.
Obejrzyjcie się. Wiecie, czego szukać: pręg, bąbli, rosnących czyraków, czy czerwonych plamek, ropieni, wrzodów, których wolelibyście nie mieć. Jesteście teraz tego częścią, jednymi z przeklętych i przeklinających, jednymi z wędrowców, którzy przynoszą coś jeszcze ze swojej wyprawy, jednymi z Sigiliańskich jasno świecących aniołów bólu. Spytacie się, gdy natraficie na ulicy na jakiegoś szalonego bezdomnego o szklistych oczach albo usłyszycie jęczącego z bólu przyjaciela, czy to wy byliście tymi, którzy przenieśli na niego wrzody. Będziecie z każdym biednym wrakiem trochę cierpieć. W ciszy będziecie wdzięczni, że pęcherz, gdy pękł, nie znajdował się na was.
Możecie mnie oskarżać, jeśli chcecie, ale zasłużyliście na te Bóle. Mam nadzieję, że będziecie nosić godniej te kilka należących do was niż Trassończyk swój tysiąc.
Wciąż zwija się tam, na podłodze, masa ciernistych, pulsujących bąbli, wygląda raczej jak worek jaj bebilith, niż jak człowiek. Jak długo to trwa? Dłużej niż minuty, może dłużej niż godziny, może nawet dni. Może chce się zagłodzić, choć wątpię, czy nawet on jest w stanie to stwierdzić z całą pewnością: nigdy żaden wir nie pędził tak szybko, jak ten, który wiruje w jego umyśle.
Ponieważ trzyma głowę na ziemi, nie widzi mrocznej ręki sięgającej do tunelu. Nie dostrzega czarnej wstążki wyślizgującej się spomiędzy jej palców i lecącej w jego stronę, ani nie zauważa jak skrawek materiału okrąża go trzy razy, przechodząc przez bąble jak włócznia przez mgłę. Przypomina sobie tylko siebie, jak skulony szlocha, wyglądając z okna swego pałacu w stronę odległego wybrzeża. Tam leży jego syn, Hipolit, zmiażdżony pod kołami rydwanu, ponieważ potwór morski wystraszył konie.
– Śmierć twojego syna jest moim dziełem, Królu. – Załamujący się głos sługi dochodził zza pleców Tezeusza. – Gdybym powiedział ci, jaką wściekłością zapałała Fedra, gdy twój syn odrzucił jej zaloty, nigdy nie rzuciłbyś na niego klątwy Posejdona.
W swoich rękach Tezeusz trzyma wiadomość, znalezioną pod wiszącymi nogami swojej żony, Fedry, oskarżającą jej pasierba Hipolita o zbezczeszczenie jej kobiecej czci. Trassończyk zgniata pergamin i czuje, jak coś wywraca się w jego wnętrznościach.
– Nie!
W końcu podniósł głowę z chłodnej podłogi tunelu. Pękł pierwszy czarny wrzód, pokrywając jego pierś błyszczącą kaskadą hebanowej ropy.
– Nie zniosę tego!
– Mój dar cię nie zadowala? – Karfhud wszedł do tunelu. Zwijał nowy pergamin z mapą, a z jego palca wskazującego skapywała krew. – Zatem proszę o wybaczenie. Sądziłem, że chcesz odzyskać swoje wspomnienia.
Tezeusz wstał i rzucił ostrożne spojrzenie na pergamin. Skóra wyglądała na zbyt wilgotną i różową, by przeleżała zapomniana gdzieś w odmętach sakwy Karfhuda. Trassończyk wskazał ją świecącym czubkiem swojego miecza.
– Skąd to masz?
– Wątpię, czy naprawdę chcesz to wiedzieć – odparł Karfhud. – Ale nie obawiaj się. Nie zabiłem żadnego z twoich przyjaciół, by to dostać.
– A skąd jeszcze mógłby pochodzić? – nalegał Trassończyk. Może Karfhud w ogóle nie widział Sheby. – Czy o tym myślałeś, gdy pozwoliłeś Tessali utonąć?
Karfhud potrząsnął głową.
– Tessali nie utonął – a twoi przyjaciele nie są jedyną zwierzyną w labiryntach.
– Ale najprawdopodobniej jedyną zwierzyną tutaj. – Tezeusz powąchał zepsute powietrze i dodał. – Przynajmniej jedyną, której skóra wciąż się do czegoś nadaje.
– Teraz zaczynasz mówić jak Silverwind. Twoja wyobraźnia zajęła miejsce rozumu.
– A zatem uspokój moją wyobraźnię. – Tezeusz wyciągnął dłoń. – Pozwól mi zobaczyć pergamin.
Karfhud wyrwał pergamin i odsunął go na bok, a w jego brunatnych oczach zabłysły pomarańczowe ogniki.
– Nikt nie może dotykać moich map!
Gniew wezbrał w Tezeuszu, płonąc jak żółć w gardle. Gdyby nie wiedział, że rękojeść wysunie mu się z ręki w chwili, gdy podniesie miecz, zaatakowałby diabła. Zamiast tego skupił spojrzenie na dwóch żółtych wrzodach wciąż znajdujących się na ciele tanar’ri, zastanawiając się, czy zemścić się w ten sposób. Gdy spojrzał na siebie i ujrzał wszystkie wiszące bąble, zdecydował, że mądrze byłoby odłożyć odwet na później. Zwykłe ranienie Karfhuda ani nie pomści Tessali, ani go nie zwróci.
– Mądry wybór. – Karfhud podszedł krok do przodu i spojrzał z góry na Trassończyka. – Jestem pewien, że moglibyśmy zadać sobie ogromną ilość bólu i nie pogwałcić naszych przysiąg, ale to nie pomogłoby w ocaleniu Tessali ani odzyskaniu twoich wspomnień.
Tezeusz zmarszczył się.
– Czy mówisz...
– Tak. – Karfhud podniósł mapę. – Znalazłem leże Sheby.
– I Tessali jest w środku? Żywy?
Diabeł wzruszył ramionami.
– Kłamałbym, gdybym stwierdził, że zajrzałem do środka. Ale nie widziałem go nigdzie indziej, a to nie należy do niego. – Karfhud potrząsnął swoim nowym pergaminem. – Ale bądź pewny, że potwór ma twoją amforę. To wspomnienie, które ci wręczyłem, uciekło z jej leża, gdy tam wchodziła.
Tezeusz ostrożnie przyjrzał się tanar’ri.
– Skąd mogę wiedzieć, że to nie jest sztuczka?
– Jesteś jedynym z nas dwóch, który kiedykolwiek pomyślał o sztuczkach – odparował Karfhud.
– Nie mam sposobu, by się tego dowiedzieć. – Tezeusz milczał przez chwilę, po czym rzekł: – Pójdę za tobą, gdy powiesz mi, czemu chcesz zaatakować Shebę.
Karfhud potrząsnął pergaminem w stronę Tezeusza.
– Ponieważ potrzebuję czasu, żeby je skończyć! – W głosie diabła słychać było fanatyzm. – A dopóki nie zostanie ona rozrzucona na cztery rogi labiryntów, nie będę go miał.
– To już zauważyłem. Ale z pewnością znalazłeś już wyjście z labiryntów?
– Oczywiście. Czy sądzisz, że nikt w Otchłani przez tak wiele tysięcy lat nie wezwał mojego imienia?
– Zatem czemu nie odpowiedziałeś na ich wezwania? – spytał Tezeusz. – Co jest takiego ważnego w ukończeniu rysowania tych map?
Diabeł odwrócił wzrok.
– Lepiej zrobiłbyś, zająwszy się odnalezieniem własnego sensu. – Złożył ramiona, po czym opadł na ziemię. – Ale jeśli nie pójdziesz, dopóki nie odpowiem na to pytanie, to poczekamy tutaj . Nie ma to dla mnie znaczenia. Sheba w końcu po nas przyjdzie – gdy skończy już z pozostałą zwierzyną.
Lodowaty dreszcz przeszedł Tezeusza, po czym nagle poczuł on skurcz w piersiach i nudności w żołądku. Doświadczył tych wrażeń już kilka razy, wystarczająco jednak wiele, by rozpoznać w nich objawy głębokiego, instynktownego uczucia, nad którym panować potrafiło niewielu ludzi.
– Boisz się? – stęknął Karfhud. – Potwora?
– Jestem przerażony – przyznał się Tezeusz. Tak naprawdę to bał się wrzodów. Stawał dzielnie twarzą w twarz ze śmiercią zbyt wiele razy, żeby je zliczyć, ale zwykłe wspomnienie tego, jak ostatnim razem bąble pękły wystarczyło, by kolana się pod nim ugięły. Zacisnął zęby i gestem nakazał Karfhudowi, żeby wstał. – Załatwmy to.
Pomimo swoich ran, diabeł skoczył na nogi z gracją akrobaty.
– Zawsze mówiłem, że bogowie nienawidzą tchórzy. – Rozejrzał się po tunelu i dodał: – Chociaż wydaje mi się, że w tym miejscu nie ma to specjalnego znaczenia.
Karfhud rozwinął mapę i ruszył w głąb korytarza, wykrzywiając pysk w pożądliwym uśmiechu. Gdy tanar’ri przeciskał się obok, Tezeusz spróbował rzucić ukradkiem bliższe spojrzenie na pergamin. Nie ujrzał nic poza kawałkiem prostej linii i grudką świeżego mięsa.
– Co z Silverwindem?
Karfhud nawet nie podniósł wzroku.
– Jeśli chcesz ocalić Tessali, sugeruję, żebyśmy nie marnowali czasu na szukanie bariaura.
Starając się nie myśleć, czego nie jest w stanie uczynić, jeśli odpowiedź diabła oznaczała to, co mu się wydawało, Tezeusz ruszył za Karfhudem przez długą plątaninę przejść. Od czasu do czasu tanar’ri zatrzymywał się na skrzyżowaniu i obracał mapę w tę i w drugą stronę, coś do siebie mrucząc. Większość czasu spędził nie podnosząc w ogóle wzroku, gdy mijał kolejny róg i przemierzał jeden ciemny tunel za drugim. Trassończyk nie starał się zapamiętać trasy, jaką szli. Nawet jeśli w jakiś sposób później uda mu się odnaleźć drogę z powrotem do wiru, nie był w stanie wspiąć się na wodną kolumnę – ani nie miał pomysłu, gdzie mógłby pójść, gdyby dotarł do zalanego ogrodu.
Większość czasu spędził starając się domyślić, czego szukał Karfhud. Diabeł chciał dokonać na pierwszy rzut oka niemożliwego: narysować mapy wiecznie rozszerzających się labiryntów, jednakże twierdził, że ucieczka nie zależała od powodzenia jego misji. Tylko jedna rzecz była w stanie wytworzyć takie oddanie u tanar’ri: moc. Ale jaka? Czy starał się wyznaczyć trasę dla sił inwazyjnych? Czy labirynty były w jakiś sposób powiązane z niezliczoną liczbą portali łączących Sigil z resztą wieloświata? Trassończyk sapnął ze zmęczenia. Sam fakt, że Karfhud nie narzekał na ten tok rozumowania mógł oznaczać, że nie zbliżył się nawet do prawdy.
– Oczywiście, moje milczenie może być również mylące. – Karfhud podniósł wzrok znad mapy i parsknął na Trassończyka. – Ale wątpię w to. Lepiej spędziłbyś swój czas martwiąc się o siebie.
– Dzięki za radę. – Trassończyk prawie udusił się, wypowiadając te słowa. Pomimo iż zauważył, że gdy zagłębiali się w legowisko smród zepsutego ciała stale narastał, otwierając usta nie spodziewał się, że go posmakuje. – Ale obaj wiemy, czego ja szukam.
Karfhud uniósł pomarszczoną brew.
– Czyżby?
Diabeł skręcił w kręty korytarz, pozostawiając Tezeuszowi zastanawianie się nad tym pytaniem. Trassończyk nie potrafił sobie wyobrazić, co mógł odnaleźć w labiryntach, czego łatwiej nie odnalazłby w Arborei. Pomimo tego, co powiedział Karfhud na bagnach, zdawało mu się, że poszukuje jedynie swoich wspomnień. Lepiej niż ktokolwiek inny, Trassończyk wiedział, że ktoś bez przeszłości to pusta skóra, twarda skorupa nawyków położona na szkielecie zwierzęcych instynktów.
Karfhud wygiął rękę do tyłu w ten niemożliwy sposób, wciskając mapę do sakwy, po czym wskazał na podłogę przed nimi. Na szarym kamieniu leżał dywan z kości, niektórych starych i pylistych, innych pokrytych smugami krwi i z resztkami ścięgien wciąż trzymającymi się stawów – choć żadna nie wyglądała na wystarczająco świeżą, by zapewnić diabłu jego nowy pergamin. Tezeusz zaczerwienił się, a jego żołądek zaczął się wywracać. Nudności się nasilały, ale nie był w stanie stwierdzić, czy to ze względu na okrutny smród, odrażający fetor, czy też na wzmagający się strach. Aby pozbyć się wiszącej masy bąbli, dałby się obedrzeć ze skóry. Tylko myśl, że mogłyby pęknąć, powstrzymywała go przed tą próbą.
– Możesz to zrobić? – spytał Karfhud.
– Jeśli nie, zabij mnie tutaj.
– Jeśli nie możesz, nie będę miał ku temu okazji.
Ostrożnie stawiając swoje kroki pomiędzy kośćmi, diabeł poprowadził Tezeusza do miejsca, w którym w ścianie otwierała się mała szczelina. Biorąc ją za wejście do leża Sheby, Trassończyk prześlizgnął się do przodu i zajrzał do niej – wtedy Karfhud cicho schwycił jego głowę i przesunął jego spojrzenie w górę przejścia.
Jakieś trzy kroki przed nimi tunel przechodził w dużą wężowatą komnatę otaczającą potężną kolumnę z naturalnego kamienia. Filar był kwadratowy i prawie tak szeroki jak dom, a jego szczyt znajdował się tak wysoko, że ginął w ciemnościach powyżej. Oprócz dywanu splątanych kości rozwiniętego wokół jego podstawy, jedyną ozdobą były udekorowane postumenty wyrzeźbione w każdym z jego rogów. Nie było żadnego wejścia, przynajmniej z tych dwóch stron, które mógł dojrzeć Trassończyk.
Pozwoliwszy Tezeuszowi obejrzeć miejsce bitwy, Karfhud wskazał pazurem szczelinę.
– Czekaj tam – ze schowanym mieczem. Nie byłoby dobrze, gdyby Sheba zauważyła jego światło, zanim uderzysz.
Tezeusz ponownie zajrzał w wąskie przejście. Było do połowy wypełnione rozpadającymi się szkieletami tych, którzy zginęli w jego wąskich ścianach, niewątpliwie gdy potwór czaił się na zewnątrz. Mógł z łatwością się tam wślizgnąć, ale jego pęcherze z pewnością się tam nie zmieszczą.
– Czego się boisz? – jęknął Karfhud, zauważając jego wahanie. – Po prostu wyobraź sobie, że te bąble są na tyle miękkie, żeby nie pęknąć. One i tak istnieją tylko w twoim umyśle.
– Jeśli tak, to czy ty też je sobie wyobraziłeś – a może zapomniałeś, jak bolą?
Diabeł parsknął z niesmakiem.
– Moglibyśmy zamienić się miejscami, ale ty raczej byłbyś kiepską przynętą. Sheba schwytałaby cię w jednej chwili.
Tezeusz zerknął do wężowatej komnaty i stwierdził, że Karfhud mówi mądrze. Nogi diabła, zarówno dłuższe, jak i mocniejsze od ludzkich, były o wiele lepiej przystosowane do przedzierania się przez sterty kości.
Wziął głęboki oddech, po czym ostrożnie wcisnął się do szczeliny. Większość bąbli, wciąż pulsujących w rytm jego serca, po prostu przeniknęła przez kamień jak duchy. Kilka z większych ścisnęło się jak winogrona między palcami, przestało pulsować i przetoczyło po jego ciele. Ale pękł tylko jeden. Był to duży szmaragd, który wypełnił jego umysł szczypiącą zieloną mgłą. Gdy ropa rozlała się po jego ramieniu, jego serce zaczęło szybciej bić, a szczęki zabolały od chęci wymiotowania Zamknął usta i spróbował wmówić sobie, że przeszkadza mu tylko zapach spleśniałych kości.
Karfhud wcisnął swoją ciemną głowę w szczelinę i skupił swoje spojrzenie na twarzy Trassończyka.
– Szaleństwo, które cię ogarnęło, stanowi dla mnie zagadkę. Ale wiedz to, Trassończyku: Karfhud delga’ Talator nie zawiera przymierza krwi z tchórzami ani skurlami. – W porównaniu z odpychającym fetorem jaskini, siarczany oddech diabła przynosił ulgę. – Gdy nadejdzie czas, postąpisz tak, jaki naprawdę jesteś – albo obaj zginiemy.
Tezeusz przytaknął – chociaż nie za mocno, gdyż nie chciał, aby pękły dalsze pęcherze.
– Możesz na to liczyć.
– Dobrze. – Karfhud wyciągnął głowę ze szczeliny i zerknął na filar. – Pozostań w ukryciu, dopóki nie usłyszysz, jak przechodzimy obok tego tunelu. Stanę tuż przy wyjściu i poprowadzę Shebę na ciebie. Nie jestem w stanie toczyć z nią długiej bitwy, więc zajmij się od tyłu jej nogami i zrób to szybko. Potem będziemy mogli posiekać ją jak nam się będzie żywnie podobać.
Karfhud naciął nadgarstek i pozwolił Trassończykowi pokryć gwiezdne ostrze swoją krwią. Potem, raz jeszcze napomknąwszy, by był gotowy, diabeł odwrócił się. Pomimo iż w sąsiedniej sali kości sięgały kolan, poruszał się przez nie w całkowitej ciszy. Tezeusz wsunął miecz do pochwy, pogrążając szczelinę w ciemnościach i starając się nie myśleć, co się stanie, gdy wyskoczy ze swojej kryjówki. Może tanar’ri miał rację. Może tylko wyobrażał sobie te pęcherze – ale jeśli tak, to wyobrażał sobie również Panią Bólu, a nikt zdawał się nie wątpić w jej istnienie.
Tezeusz ostrożnie starał się nie myśleć o Karfhudzie, dopóki nie zacznie się bitwa, co stało się dość szybko. Rozpoczęła się spokojnie, niskim drżącym pomrukiem, który przetoczył się po jaskini jak trzęsienie ziemi, sprawiając że kości zatańczyły, wypełniając przejście klekotem tysięcy uderzających o siebie żeber. Następnie tanar’ri wydał z siebie ogłuszający ryk, równie wściekły, co pełen strachu – i Trassończyk wiedział, że nadszedł czas, by zacząć knuć.
W głębi wężowatej komory rozległo się kilka głuchych uderzeń, po czym odległe trzaski, gdy Karfhud ciężkimi stopami miażdżył stosy kości. Tezeusz ani przez chwilę nie rozważał możliwości, że diabeł miał zamiar pozwolić mu żyć po bitwie. Trassończyk wiedział o mapach niewiele, ale tanar’ri z pewnością wolałby, żeby nie wiedział nic – a lordowie Otchłani mieli zwyczaj otrzymywać dokładnie to, czego pragnęli.
Do tunelu dotarł najpierw ostry dźwięk darcia, potem przekleństwo tanar’ri i głośne, mokre plaśnięcie. Potwór zaryczał, Tezeuszowi zaczęło dzwonić w uszach i nie był już w stanie usłyszeć trzasku kości pękających pod stopami obu potężnych istot. Trassończyk zaczął wysuwać się ze szczeliny, modląc się, żeby nie pękło zbyt wiele z jego pęcherzy. Nie przydałby się na wiele, leżąc na ziemi i zwijając się z bólu. A Karfhud, czegokolwiek by nie planował po bitwie, mówił prawdę przynajmniej w tej sprawie: jeśli nie zniszczą potwora razem, to razem zginą.
Ciężkie stopy Karfhuda przebiegły obok wejścia. Sheba ruszyła tuż za nim. Tezeusz wysunął nogę ze szczeliny – i poczuł pęknięcie. Coś ciepłego i gęstego spłynęło mu z uda. Prawie przegryzł język, starając się nie krzyknąć, a jego noga opadła, martwa i bezużyteczna. Kolano ugięło się pod nim, a on sam wytoczył się z otworu na ciemną, usianą kośćmi podłogę.
Tezeusz nie był w stanie powiedzieć ile, ani które bąble pękły. Po prostu wpadł we wrzący ocean bólu. Przez chwilę – nie mogło to być dłużej, choć zdawało mu się, jakby minęła godzina – leżał tam, starając się nie krzyczeć, nie wić, nie uderzać stopami w ziemię, ani nie uczynić nic, co przyciągnęłoby uwagę potwora. Słyszał, jak kilka kroków od niego szaleje bitwa: ryki, uderzenia, darcie, parskanie, pękanie, trzaskanie, łamanie i stłumione kruszenie. Karfhud grzmiał, Sheba ryczała, on piszczał, ona zawodziła. Pomieszczenie wypełnił zapach siarki i popiołu, posoki tanar’ri i krwi potwora.
Tezeusz zebrał się i wstał na nogi. Wysiłek ten posłał rzeki wrzącej stali przez jego żyły, ale zmusił się, by pokuśtykać w stronę zgiełku. Nie biegł. Gdyby biegł, mógłby upaść. Gdyby upadł, pękłoby więcej wrzodów, a wtedy byłby z nim koniec. Już teraz każdy pulsujący nerw w jego ciele błagał go, by odstąpił od burzy i uciekł w ciemności. Odciągał ich uwagę koncentrując się na bólu, jaki by czuł, gdyby Sheba później go schwytała.
Coś mokrego i śmierdzącego śmignęło w ciemnościach tak blisko jego twarzy, że poczuł jak powietrze muska jego policzki. Karfhud wydał z siebie niski, głęboki jęk, po czym oddał przerażający cios. Kleista krew Sheby ochlapała czoło Trassończyka.
Gdy Tezeusz zaczął wyciągać swój jasno świecący miecz, usłyszał jak Karfhud zatacza się krok do tyłu. Sheba stała w ciemności, rzężąc i niewątpliwie starając się zrozumieć przyczynę dziwnej chwili spokoju, a wtedy Trassończyk zrozumiał plan diabła.
– Na co czekasz? – krzyknął tanar’ri. – Uderzaj!
I Sheba uczyniła to, przypuszczając tak szaleńczy atak, że powaliła tanar’ri na ziemię z okrutnym klekotem i trzaskiem pękających ponownie starych szkieletów i kości diabła. Karfhud krzyknął z bólu, a potwór zaryczał z radości.
Tezeusz skoczył w ciemność, szepcząc dwa słowa, gdy wyciągał miecz:
– Mroczna gwiazda.
Gwiezdne ostrze wyszło z pochwy czarne jak heban i przecięło coś o grubości drzewa oliwnego. Sheba zawyła i upadła na ziemię. Tezeusz atakując na ślepo uderzył ponownie. Tym razem jego stal uderzyła głęboko w jej gruby tułów. Syknęła z bólu i przetoczyła się po stercie szkieletów. Trassończyk podążył za jej dźwiękiem, tnąc ciemność i trafiając tylko kości. Mimo tego nie zapalał swojej broni. Gdyby czubek jego miecza lśnił jasno jak księżyc, ściągnąłby prosto na siebie uwagę potwora, a Karfhud musiałby tylko uprzątnąć bałagan po jego upadku.
Wciąż przecinając przed sobą drogę przez jaskinię, Trassończyk wolał sytuację taką, jaką się teraz przedstawiała – szczególnie gdy z lewej strony usłyszał klekot kości i parskanie. Podszedł tam i zaczął uderzać w ciemność, nie troszcząc się o to, w co trafia, dopóki było to coś żywego. Trzy razy poczuł, jak gwiezdne ostrze przecina coś o średnicy jego bioder i trzy razy usłyszał ryk potwora. Słyszał też i Karfhuda, ale jęczącego i to bardzo cicho. Nie troszczył się o to. Dalej bił, aż w końcu pazur wynurzył się z ciemności i posłał go na ziemię.
Tezeusz poczuł, jak bąble pękają jeden po drugim, i teraz nie był w stanie powstrzymać się przed krzykiem. Pomimo tego przetoczył się i wstał, nogi się pod nim ugięły, a on sam zanurzył się w kadzi wrzącego bólu. Zaczął na czworaka iść w stronę bitwy.
Chwilę zajęło mu zdanie sobie sprawy, że nie ma pojęcia, dokąd idzie. Jego własne krzyki zagłuszały wszystkie odgłosy wydawane przez Karfhuda i potwora, a nos miał zbyt zapchany krwią, by mógł ich odnaleźć po zapachu. Powoli udało mu się przekonać swój torturowany umysł, że musi być cicho, bo jeśli będzie krzyczał, to jego wrogowie rzucą się na niego jak padlinożercy na świeże ciała. Zamknął usta i wtedy ogarnęła go złowieszcza cisza.
Pomieszczenie było ciche, ale nie do końca. Gdzieś z przodu rozlegały się niskie i równomierne jęki Karfhuda. Wokół niego zdawało się dobywać ciche drapanie, jakby szczury już wyszły, by zacząć gryźć jego palce. Słyszał też okrutnie głośne rzężenie – zajęło mu chwilę zorientowanie się, że to jego własny zmęczony oddech.
– Światło... gwiazd... – Zdawało się nie do uwierzenia, że ten cichy głos należał do Karfhuda. – Niech... przetnie... noc.
Szafirowe światło rozbłysło na czubku miecza Tezeusza, ukazując jego oczom widok tylko niewiele bardziej odpychający, niż ten przed bitwą. Jedna z nóg Sheby leżała u jego stóp, jej palce wciąż się zginały, kostka i kolano wciąż pracowały, a kończyna powoli zmierzała w stronę legowiska. Rozrzucone po pomieszczeniu w różnych miejscach były pozostałe części potwora: ucho, góra torsu, dłoń z ręki, którą odcięli w bagiennym labiryncie. Podobnie jak noga, wszystkie podążały w kierunku środkowego filaru.
Kilka kroków dalej, w dziurze pełnej zmiażdżonych kości i kałuży własnej krwi leżał Karfhud. Jego twarz była na wpół oderwana, czarne żebra wystawały z piersi w wielu miejscach. Pomimo iż jego brunatne oczy zmalały do maleńkich pomarańczowych węgielków, dalej widać w nich było nienawiść. Były wpatrzone w Tezeusza.
– Tchórz.
Tezeusz potrząsnął głową.
– Może zdradliwy.
Tanar’ri potrząsnął głową.
– Nie... oszukasz... mnie. – Diabeł podniósł szpon, gestem prosząc Trassończyka, by podszedł bliżej. – Daj mi... trochę krwi.
Tezeusz stał w miejscu.
– Ostatnie... życzenie – rzekł Karfhud. – Powiem...
Tezeusz potrząsnął głową. Nawet w obliczu śmierci tanar’ri raczej nie ujawni tajemnicy map.
– Nie... mapy. Tego... nigdy... się... nie dowiesz – ale co... z... przyjacielem? Jest... tajne...
Trassończyk przeklął. Tessali był już najprawdopodobniej martwy, ale nie można było go zostawić, nie upewniwszy się, czy tak jest w istocie.
– Oczywiście... że możesz – sapnął Karfhud. – Kto się... dowie? Twoja... sława... nie ucierpi...
Tezeusz ruszył w stronę diabła.
– Tu nie chodzi o moją sławę. Tu chodzi o Tessali.
Gdyby Karfhud nie odwrócił spojrzenia i nie przeklął, Tezeusz może nigdy by nie stanął, by zastanowić się nad własnymi słowami. Był sławnym człowiekiem od tak dawna, że przyzwyczaił się rozpatrywać swoje czyny nie pod kątem tego, w jaki sposób pomagał innym, ale tylko chwały, jaką mu przynosiły. Stracił z oczu prawdziwą cechę, jaka uczyniła kiedyś z niego bohatera – jego troskę o innych – i zamiast tego wpadł w pułapkę bycia sławnym czempionem. Może właśnie dlatego stracił wspomnienia: sam się zatracił.
– Nie... mam... wiele... czasu... na... gratulacje – sapnął diabeł. – Mogę... nie... przetrzymać.
Tezeusz klęknął przy głowie Karfhuda i przeciągnął dłonią po ostrzu swego miecza. Stal cięła czysto. Zacisnął pięść, ale nie pozwolił ani kropli krwi spłynąć na usta diabła.
– Powiedz mi.
Jedyną odpowiedzią Karfhuda był długi, bulgoczący gwizd. Diabeł oblizał usta, ale potrząsnął głową.
– Już... mnie raz... obrałeś.
Tezeusz przesunął dłoń nad wargi tanar’ri i mocniej ścisnął pięść, wylewając długi strumień czerwieni do jego ust. Pozwolił mu przez kilka sekund pić, po czym ponownie oderwał dłoń.
– Teraz powiedz mi, jak znaleźć Tessali.
Karfhud zlizał krew ze spękanych ust, po czym z głębi jego piersi wydobył się urywany śmiech i żar w jego oczach zgasł.
Tezeusz nie marnował czasu na próbę ożywienia diabła, ponieważ doskonale wiedział, że został oszukany. Zamiast tego przetoczył na bok jego ciężkie ciało i odciął mu z pleców sakwę. Jeśli wejścia do leża strzegła jakaś tajemnica, to Karfhud z pewnością zaznaczył ją na swoich ukochanych mapach. Szperał wśród pergaminów, aż w końcu znalazł najświeższy z nich i go wyciągnął. Rozwijając go, znalazł kawałek splątanej siwej sierści bariaura wciąż przyczepionej do jednej z różowych krawędzi.
To prawda, pomimo moich wszystkich obietnic, że ktoś jeszcze umarł. Stało się to w następujący sposób: podczas gdy patrzyliśmy gdzieś indziej, Karfhud zaskoczył bariaura z tyłu. Zanim Silverwind zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, miał połamane wszystkie nogi i ręce, a z grzbietu właśnie ściągano mu skórę i już planował, co sobie wyobrazi lepiej następnym razem.
Chciałabym móc powiedzieć, że jego wieloświat skończył się szybko, ale tanar’ri nie postępują w ten sposób. Są oni mistrzami powolnej śmierci i znają tysiące sposobów na przedłużenie mąk, a każdy z nich bardziej bolesny od poprzedniego. Czasami tortura trwa nawet po śmierci. Tego przynajmniej bariaurowi oszczędzono za cenę stania się mapą.
Oczywiście, szkoda, że Silverwind nigdy nie odnalazł swojego wyjścia z labiryntu, ale nie była to dla nas specjalna strata: nudny, egocentryczny stary głupiec, jakich można znaleźć śpiących w każdym rynsztoku w Sigil. I czego tak naprawdę oczekiwaliście od tanar’ri? Mądrości oraz dobrej woli? Uważajcie się za szczęściarzy, że diabeł poprzestał na skórze bariaura, podczas gdy mógł mieć tę najlepszą, należącą do człowieka o oliwkowej skórze.
Trassończyk miał oczywiście rację co do mapy. Tylko chwilę zajęło mu znalezienie kolumny, następną ujrzenie trzech okręgów, lecz nie było tam nic, co pomogłoby zorientować się, co ma zrobić. Już wrzucił wijące się członki Sheby do sąsiednich korytarzy, już okrążył dwa razy kolumnę, odrzucił na bok rozwiniętą mapę i zabrał się do dzieła.
Ze złamanymi żebrami i krwawiącymi ranami Tezeusz zataczając się brnął po raz trzeci dookoła kolumny, nie zauważając na swojej drodze daru pokoju. Zobaczył tylko otwierające się czarne wrota, usłyszał jak stopa kruszy skorupy, a okruchy wpijają mu się w pożyczoną stopę i spojrzał w dół. Ujrzał wirujące dookoła czarne wstążki, wznoszące się jedna po drugiej, otaczające jego ciało raz, drugi, trzeci. Przypomniał sobie, jak kiedyś stał przed wejściem do ciemnej, śmierdzącej jaskini. Jego młoda, winna kobieta znajdowała się obok i wciskała mu kłębek złotej nici w dłonie.
– Przytrzymam koniec, waleczny Tezeuszu. Po tym, jak zabijesz minotaura, wróć za nicią prosto do mnie.
– Możesz być pewną, że tak uczynię, Księżniczko. – Tezeusz pocałował ją w usta. – A wtedy uwolnię cię z rak okrutnego Minosa i popłyniemy przez szafirowe morze, by uczynić cię Ariadną, Królową Aten.
Ariadna.
Imię to pojawiło się w momencie, w którym Trassończyk poczuł pękający wrzód. Spojrzał w dół i ujrzał czarną ropę spływającą mu z ramion. Jego pierś wypełniła się pustką, a on sam poczuł chłodny, gorzki wiatr drapiący jego żebra.
– Dość! – krzyknął. – Już dość sobie przypomniałem!
Ale wspomnienia napływają dalej. Z każdym kolejnym pęka następny wrzód i wylewa swoją czarną zawartość na jego ciało. Ujrzał jasno to, czego przebłyski miał wcześniej: jak z lodowatym spokojem zdradził Ariadnę, w jaki sposób jego niedopatrzenie spowodowało śmierć ojca, jak jego własna próżna ślepota kosztowała go życie dwóch żon, furia zniszczyła jego niewinnego syna. Po swoim pierwszym zwycięstwie stracił to, co uczyniło go bohaterem.
A teraz, kiedy potwór oferował mu ten sam wybór, który wcześniej przyniósł mu tyle nieszczęść: życie, jedno życie w zamian za wieczną chwałę i sławę, Tezeusz wiedział już, co powinien przyjąć. Z czarnymi wstążkami wciąż wijącymi się wokół niego i czarnymi wrzodami spływającymi ropą, uniósł miecz i ruszył przez czarne drzwi.
Znalazł się w ciemnym pomieszczeniu, pełnym zapachu potu i strachu, gdzie mrok zwisał jak dym z sufitu, a westchnienie z bolejących piersi odbijało się od każdej ściany. Pokój był pełen żelaznych klatek o różnych rozmiarach i kształtach. Część była kwadratowa, część okrągła, jedne w kształcie gruszek, inne wystarczająco duże, by zmieściła się w nich Sheba, a jeszcze inne z ledwością pomieściłyby gnoma. Tuzin kajdan zwisał z podtrzymujących sufit kolumn. W wielu z nich znajdowały się zgniłe szczątki więźniów.
Na środku pomieszczenia wisiał Tessali. Linę owiniętą miał wokół szyi, wierzgał nogami i za wszelką cenę starał się zaczerpnąć powietrza. Rąk nie miał związanych i pocierał kikutami o pętlę w próżnej próbie uwolnienia się. Potwora nie było nigdzie w zasięgu wzroku, ale Trassończyk wiedział, że czai się gdzieś w pobliżu, by móc łatwo dosięgnąć elfa.
Tezeusz ruszył sprintem, nie zwracając uwagi na nic poza tym, żeby nieco zakręcić, aby zbliżyć się z boku. Pomimo iż biegł prosto w zasadzkę, nie miał czasu na pruderię – nie, jeśli chciał ocalić Tessali.
Gdy zbliżył się do szamoczącego się elfa, prawie powalił go palący zapach popiołu. Zrobił unik za kolumną, z ledwością mijając uderzający pazur, po czym obrócił się za filarem i przebiegł za plecami Sheby.
Oczy Tessali zaczęły już wychodzić z orbit, a twarz wykrzywiła się, więc Tezeusz nie był w stanie stwierdzić, na ile elf był zaskoczony, widząc go spieszącego na ratunek. Ostatnie kilka kroków przemierzył potężnym skokiem, a jego miecz śmignął jak błyskawica, przecinając linę.
Ledwo zdążył to zrobić, a w jego uszach eksplodował ogłuszający ryk. Poczuł, jak leci w bok i wylądował na jakiejś stercie, pod potworem. Wrzody bólu pękały garściami. Otworzył usta do krzyku i stwierdził, że dusi go oślizgła czerwona skóra bestii. Powoli Sheba zaczęła zatapiać pysk w jego gardle. Tezeusz starał się podnieść miecz i obronić się, ale ona była zbyt silna, by się jej opierać.
Potem, nagle, pomiędzy ciałami otworzyła się przestrzeń. Tezeusz przetoczył się na plecy i ujrzał linę okręconą wokół gardła Sheby, odciągającą jej głowę do góry. Za potworem, z jednym końcem sznura pomiędzy zębami, a drugim owiniętym wokół łokcia, stał Tessali.
To była doskonała okazja. Tezeusz wydał z siebie potężny okrzyk bojowy, po czym ciął szerokim łukiem w gardło Sheby, ale potwór z labiryntu żyje w każdym z nas. Ona jest mrocznym, pożerającym pragnieniem, które nigdy nie zostanie zaspokojone, skradającym się cieniem, diabłem dla naszego serafina, sekretnym gniewem ukrywanym w naszych sercach. Zaprzeczmy jej, a staniemy się jej niewolnikami. Walczmy z nią, a uczynimy ją niezwyciężoną. Teraz musicie już wiedzieć, że żadnego potwora nie można tak naprawdę zabić – i gwiezdna stal Trassończyka przecina powietrze szafirowym łukiem, który prawie rozcina githyanki na pół.
– Uważaj, krecie!
Githyanki odsuwa się na bok, kopiąc szybko Tezeusza w głowę.
Gdy jego stopa opada na ziemię, nie dostrzega on pulsującego, żółtego wrzodu przyczepionego do jego kostki. Widzi tylko zmaltretowanego, śmierdzącego Trassończyka siedzącego na bruku, wybałuszającego oczy na przeklinający ruchliwy tłum, stojące po bokach zrujnowane chatki z nagiego kamienia, a przede wszystkim na znajdującego się przed nim obszarpanego elfa o dzikich oczach.
$$BÓLE NIESKOŃCZONE
On sądzi, że mi uciekł, ten opalony sławny człowiek, ale nikt tak naprawdę nie opuszcza labiryntów. Wystarczy, że skręcą za róg, przejdą przez próg, otworzą drzwi, a zapomną, że kiedyś już szli tą drogą. Widzę go nad czarnym, nagim brzegiem Lete: drżąca masa wrzodów, napuchnięta i pulsująca ropą, schylająca się nad zimnymi wodami, by obejrzeć swoje mroczne odbicie. Jego oczy, zapadnięte i podkrążone spoglądają z jakiegoś mrocznego miejsca równie głębokiego i brutalnego jak Otchłań. Jego policzki wychudły i zapadły się od mrocznego głodu. Napuchnięte i spękane wargi krwawią tym złym pragnieniem, któremu nigdy nie można do końca uciec. Nic nie przeszło mu przez usta od czasu, gdy opuścił leże potwora: ani chleb, ani owoce, ani słodkie, chłodne wino. Nie marnował ani chwili na podziwianie cudów Sigil, nie odpoczął, ani nawet nie zaopatrzył się na swoją podróż. Ruszył tylko w dół Gościńcem Kundli, by wpaść przez ponure drzwi Rzecznej Bramy i rzucić się przez ten bulgoczący portal.
Trassończyk klęczy na kamienistym wybrzeżu i trzyma w złączonych dłoniach cenny łyk ciemnej, kojącej wody z rzeki. Ile razy wcześniej, zastanawia się, już to robił? Ile razy wcześniej był Bohaterskim Amnezjuszem, sławnym człowiekiem poszukującym swej spuścizny, tylko by odkryć, że nie jest ona warta zatrzymania? Ile razy klęczał na tych samych nagich brzegach, biorąc w dłonie chłodną wodę, by wypić otumaniający łup Lete?
Lete?
Ci, którzy pili z wód Lete nie pamiętają jej imienia, a jednak ja je sobie przypominam. Jeśli on pił, to czy ja również? Cóż z tego wtedy, że potwór zebrał wszystkie kłamstwa Posejdona, że przywiązał je jak złote nici bezpiecznie w swoim legowisku? Jeśli Trassończyk pił, to ja również. Kłamstwa stają się zapomnianymi prawdami. Staję się marnotrawną córką Króla Mórz i narzeczoną Seta, zobligowaną przez krew i rytuały, by służyć im obu.
Ale może być, że Trassończyk nigdy nie pił, że stracił swoje wspomnienia w wypadku albo przez klątwę bogów, że gra się jeszcze nie skończyła i przebiegły Posejdon czyni córkę z tej, której ojcem nie jest. Wtedy dowiem się, że jego dary są kłamstwami. Wtedy naprawi się pęknięta brama, wtedy ten Tezeusz, ten pomywacz o zapadniętych oczach, wróci do Arborei, jeszcze jeden Łowca niosący dary dla swojego pana.
Czy pił wcześniej? Macie odpowiedź w sobie, tego jestem pewna. Czy prawdziwa nazwa rzeki brzmi Lete, czy... jakoś inaczej?
Wkrótce się dowiem. Trassończyk podnosi dłonie do twarzy. Bóle stały się zbyt ogromne. Już teraz – gdy walczył z potworem, gdy przeciskał się przez Gościniec Kundli, nawet gdy klęczał tu, na kamienistym brzegu Lete – pękło sto bąbli. Ale czymże jest setka w porównaniu z tysiącem? Nie może znieść tej złamanej pustki w środku, tej lodowatej, chorej winy w żołądku, tego wiecznego bólu w piersi. Musi tylko wypić, a one znikną. Ciernie się wyprostują, pęcherze zsuną się z jego ciała i utoną w zimnej, wirującej wodzie.
Spuszcza głowę, by przysunąć do niej podnoszone dłonie, wydyma wargi, by zaczerpnąć kojącej wody do ust... ale jeśli wypije, to zapomni o Ariadnie. Czy ona nie wróci, by go męczyć? Czy on nie zacznie jej ścigać przez labirynty, błagając, by wyjawiła mu jego imię? Czy popełni te same błędy, dodając do swojej listy zdrad więcej Antiopii, Hipolitów i Jayk, zwiększając swoje okrutne jarzmo, które musi nieść za każdym razem, gdy poszukuje swojej spuścizny?
Patrzy głęboko w złożone dłonie, przygląda się tym zapadniętym policzkom i spękanym ustom błyszczącego odbicia, przez długą chwilę wpatruje się w te czerwone i zapadnięte oczy i widzi w nich coś z diabła: brunatny odcień wokół tęczówek, dwa pomarańczowe języki migoczące w Otchłannej ciemności źrenic. Nie odwraca wzroku. Otwiera dłonie i pozwala mrocznemu obrazowi spłynąć. Nieważne jak okrutne są Bóle, lepiej nosić je po wieki, niż odwrócić się plecami do tanar’ri.
O kochanko i matko rozkoszy,
Jedna rzecz jest tak pewna jak zgon.
My zmienimy się i rzeczy nam drogie zbledną,
Tak jak już zbladły nie raz,
Znikną tak jak piana na wodzie,
Jak na brzegu piach.
Wiemy już, co nam ciemność odkrywa,
Czy głęboki, czy płytki nasz grób;
Starzy nasi ojcowie, kochanki,
Czuć będziemy, czy zmógł sen ich już.
Zobaczymy, czy piekło jest niebem,
Czy chleba nie da nam chwast,
Siedemdziesiąt radości po siedem,
Pani Bólu i Łez!