Balogh Mary Huxtoble Quintet 03 W końcu miłość

Mary Balogh

W końcu miłość

1

Gdy Duncan Pennethorne, hrabia Sheringford, powrócił do Londynu po pięcioletniej nieobecności, nie poszedł z miejsca do Claverbrook House przy Grosvenor Square, lecz - aczkolwiek niezbyt chętnie - do rezydencji swej matki, lady Carling, na Curzon Street. Sir Graham, jej drugi mąż, nie był zachwycony, lecz szczere przywiązanie do żony sprawiło, że nie przepędził pasierba spod drzwi.

Duncan musiał się jednak, wcześniej czy później, zjawić w Claverbrook House. Bez ostrzeżenia i bez wyjaśnienia został bowiem pozbawiony źródeł utrzymania, i to właśnie wtedy, gdy zamierzał wrócić do domu, czyli do Woodbine Park w hrabstwie Warwick, gdzie się wychował i skąd czerpał nie najgorsze dochody po śmierci ojca, zmarłego przed piętnastu laty.

I nie wybierał się tam sam. Miał zabrać ze sobą Harrisów, których zatrudniał przez ostatnie pięć lat w różnym charakterze. W Woodbine Park zwolniła się posada głównego ogrodnika i Harris mógłby ją objąć. A co najważniejsze, czteroletni Toby również by z nimi pojechał jako osierocony wnuczek Harrisów. Chłopczyk ożywił się niezwykle, gdy usłyszał, że będzie mieszkał w miejscu, które znał z frapujących opowieści Duncana o jego własnym dzieciństwie, bez wyjątku zresztą pogodnych.

Nagle wszystkie plany obróciły się wniwecz, a on musiał zostawić chłopca z Harrisami w Harrogate i pojechać natychmiast do Londynu, w nadziei że zdoła zapobiec katastrofie.

Jedynym ostrzeżeniem był bardzo oficjalny w tonie list skreślony ręką sekretarza dziadka, choć u dołu widniał podpis tego ostatniego, z upływem czasu coraz mniej zamaszysty i czytelny. W tym samym czasie rządca Woodbine Park nagle i złowieszczo przestał się odzywać.

Wszyscy wiedzieli, pod jaki adres kierować listy do Duncana, bo powód, by się ukrywać, przestał istnieć wraz ze śmiercią Laury, a on czuł się zobowiązany zawiadomić kilka osób o tym smutnym zdarzeniu.

Nie miał pojęcia, dlaczego dziadek pozbawił go środków do życia akurat teraz, gdy on sam ponownie mógł zacząć się uważać za człowieka godnego szacunku. Miało to jeszcze mniejszy sens, kiedy pomyślał, że jest jedynym wnukiem i bezpośrednim potomkiem markiza Claverbrook, a tym samym jego spadkobiercą.

Bez względu jednak na sensowność tej sytuacji, został bez pensa przy duszy, pozbawiony możliwości utrzymania ludzi, którzy od niego zależeli, a także siebie samego. Nie trapił się zbytnio o Harrisów; dobrzy służący zawsze gdzieś znajdą miejsce. O siebie też nie, był ciągle młody i krzepki. Martwił go za to los Toby'ego. Jakżeby zresztą nie miał?

Stąd ta desperacka wyprawa do Londynu, chyba ostatniego miejsca na ziemi, gdzie chciałby się teraz znaleźć, na dodatek w środku sezonu. Nic innego mu jednak nie pozostało. Na list, który wysłał dziadkowi, nie otrzymał odpowiedzi, a i tak stracił już wiele cennego czasu. Zmuszono go, by przybył tam i osobiście zażądał wyjaśnień. A właściwie o nie poprosił. Nikt nie żądał niczego od markiza Claverbrook, który nie słynął bynajmniej z łagodności.

Matka również nie udzieliła mu wsparcia. Nie wiedziała nawet, że Duncan nie ma już z czego żyć, póki sam jej tego nie powiedział.

- Dziwię się - oznajmiła, gdy zjawił się w jej buduarze już pierwszego ranka po przybyciu, a raczej wczesnym popołudniem, ściśle mówiąc, bo ranki nie były jej ulubioną porą dnia że nie pozbawił cię tych dochodów już pięć lat temu, mój drogi, skoro miał taki zamiar. Wszyscy się zresztą tego spodziewaliśmy. Miałam nawet ochotę pójść do niego i prosić, żeby tego poniechał, ale doszłam do wniosku, że gotów byłby wtedy zrobić tak jeszcze wcześniej, niż zamierzał. Zapewne przypomniało mu się dopiero teraz, że czerpiesz dochody z Woodbine. Ostrożniej, Hetty, bo powyrywasz mi wszystkie włosy z głowy i co ja wtedy pocznę?! - zawołała do pokojówki, szczotkującej energicznie splątane pukle. Dziadek Duncana nie słynął jednak z kiepskiej pamięci. Zwłaszcza gdy chodziło o pieniądze.

- Graham mówi, że może cię utrzymywać najwyżej przez tydzień - dodała matka, zwracając się ponownie do niego i układając fałdy peniuaru tak, by jej figura wyglądała jak najkorzystniej. - Powiedział mi to wczoraj wieczorem, tuż po twoim przyjeździe. Nie martw się tym jednak, kochanie, bo mogę go owinąć wokół małego palca, jeśli tylko zapragnę.

- Nie musisz tego robić ze względu na mnie, mamo - zapewnił ją. - Nie pozostanę tu długo. Odjadę, gdy tylko zdołam pomówić z dziadkiem i jakoś się z nim porozumieć. Chyba nie zamierza odprawić mnie z niczym?

Obawiał się jednak, że tak właśnie będzie i że w gruncie rzeczy już się tak stało. A matka najwyraźniej myślała podobnie.

- Nie założyłabym się nawet o dziesięć gwinei na twoją korzyść - stwierdziła, sięgając po słoiczek z różem. - To uparty, zdziwaczały staruch. Cieszę się ogromnie, że nie jest już moim teściem i nie muszę udawać, że go lubię. Podaj mi, z łaski swojej, pędzelek do różu, mój drogi. Nie, nie ten, tamten drugi. Hetty, ile razy mam ci powtarzać, że wszystkie rzeczy muszę mieć w zasięgu ręki, kiedy ty się zajmujesz moimi włosami? Czy myślisz, że mam ręce dwa razy dłuższe? Byłoby to dość osobliwe!

Duncan wyszedł z buduaru, podawszy najpierw matce właściwy pędzelek. Nie mógł rozstrzygnąć, czy pójść bez uprzedzenia do Claverbrook House, czy też napisać list z prośbą o posłuchanie, gdyż tak właśnie należało nazwać tę wizytę. Idąc tam osobiście, mógł się narazić na odprawienie go przez wiernego jak pies kamerdynera, jeśli Forbes, równie chyba wiekowy jak jego pan, nadal tam służył. Gdyby zaś napisał, list mógłby zżółknąć ze starości, nim sekretarz dziadka raczyłby zwrócić na niego uwagę. Młot albo kowadło. Deszcz albo rynna. Co wybrać?

Sytuacja wymagała jednak pilnego rozwiązania, a to go właśnie przerażało. Umieścił Harrisów i Toby'ego w Harrogate, wynajmując parę ciasnych klitek i płacąc za jeden miesiąc. Nie miał pieniędzy na kolejny, a upłynął już jeden tydzień.

Mimo to zwlekał z podjęciem decyzji i spędził cały dzień, zaznajamiając się na nowo z Londynem i pozwalając, by stolica też go rozpoznała. Choć instynkt nakazywał mu, by wydać się jak najmniej widzialnym i przemykać po mieście chyłkiem, coś mu z kolei mówiło, że nie może unikać kontaktu z ludźmi do końca życia, chyba że chciałby zostać pustelnikiem. Poruszał się więc po Londynie z całą nonszalancją, na jaką go było stać.

Zaszedł do klubu White'a, którego członkiem był nadal, i przekonał się, że nie zaryglowano przed nim drzwi. Spotkał tam sporo dawnych przyjaciół i znajomych, z których nikt z nim oficjalnie nie zerwał. Przeciwnie, sporo z nich powitało go z jowialną poufałością, jakby jego nieobecność trwała co najwyżej tydzień, jakby nigdy nie porzucił Londynu i dobrego towarzystwa w atmosferze skandalu. A jeśli nawet kilku mężczyzn go zignorowało, nie było w tym nic dziwnego. Nie wita się w końcu wylewnie każdego, czy to u White'a, czy to gdziekolwiek indziej.

Nikt jednak nie zrobił mu przykrej sceny ani nie żądał, żeby go stamtąd usunąć.

Pozwolił sobie nawet zajrzeć do Tattersall, wraz z grupą entuzjastów hippiki, żeby popatrzeć na konie, a potem na wyścigi. Wygrał tam nawet co nieco pod koniec popołudnia, zbyt mało jednak, żeby znacząco polepszyć swoje położenie. Wieczorem poszedł na partyjkę kart, gdzie najpierw przegrał popołudniowy łut szczęścia, a potem zdołał odzyskać więcej niż połowę.

Zanim poszedł spać, odliczył pieniądze, które rano miał wysłać do Harrogate. Do tej pory Toby zdążył z pewnością przedziurawić pończochy lub poprzecierać spodnie. Wydatków na inne cele też nie brakowało. Wychowanie dziecka to zdecydowanie kosztowne przedsięwzięcie. Drugiego dnia kłopotliwą decyzję, w jaki sposób ma odwiedzić dziadka, miał już z głowy. Przy talerzu ze śniadaniem znalazł list zaadresowany aż za dobrze mu znanym charakterem pisma sekretarza. Było to wezwanie, by stawił się u markiza Claverbrook dokładnie o pierwszej. Stary pan, wedle słów matki Duncana, rzadko wychodził z domu, ale najwyraźniej wszelkie nowinki docierały do niego na bieżąco. Usłyszał, że wnuk jest w mieście. Wiedział nawet, gdzie go znaleźć.

Stanowczo było to raczej wezwanie niż zaproszenie. Punkt pierwsza!

Duncan wybrał z rozmysłem płaszcz z niebieskiej wełny w najlepszym gatunku, czysty i elegancki, ale nie ostatni krzyk mody. Pozwolił lokajowi zawiązać sobie halsztuk na wytworny, lecz prosty węzeł. Skromny łańcuszek do zegarka, szare pantalony i wyczyszczone do połysku, choć dość zwyczajne wysokie buty z czarnej skóry dopełniały reszty. Nie chciał sprawić wrażenia, że żyje ponad stan, czego skądinąd nie robił.

- Rozumiesz chyba, Smith - powiedział do lokaja - że nie mogę ci zapłacić za ten tydzień ani za następny, a nawet i za kolejne. Może poszukasz sobie innego miejsca, w Londynie o to nietrudno.

Smith, który służył mu przez całe jedenaście lat, zarówno tłustych, jak i chudych, choć nigdy w skrajnej nędzy, tylko prychnął.

- Ja sporo rozumiem, milordzie. Nie urodziłem się imbecylem. Odejdę, kiedy sam będę chciał. Co oznaczało, jak się domyślił Duncan, że nie nastąpi to natychmiast. Lojalność służącego wzbudziła w nim szczerą wdzięczność.

Przejrzał się przed wyjściem uważnie w lustrze. Nie chciał zrobić na dziadku wrażenia kogoś nazbyt skromnego, ale jeszcze bardziej nie miał ochoty wyglądać na kogoś, kto żyje ponad stan, choć - rzecz jasna - był zdesperowany. Westchnął w duchu, wziął od Smitha kapelusz i laskę, a potem wyszedł.

Forbes odebrał od niego obydwie rzeczy, kiedy Duncan wszedł do Claverbrook House, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, a potem skinieniem dał mu znak, żeby iść za nim. Duncan poszedł więc, unosząc brwi i zaciskając wargi, za wyprostowanym sztywno sługą. Chyba dobrze zrobił, nie przychodząc tu wczoraj bez zaproszenia. Wątpliwe, by Forbes mu pozwolił wejść, chyba że wziąłby się z kamerdynerem za bary.

Markiz Claverbrook siedział w salonie w wiekowym fotelu z wysokim oparciem, tuż przy kominku, gdzie mimo ciepłego wiosennego dnia buzował ogień. Ciężkie aksamitne kotary były na wpół zaciągnięte, a w powietrzu unosił się zapach balsamu na reumatyzm. Duncan skłonił się nisko.

- Mam nadzieję, że zastaję dziadka w dobrym zdrowiu.

Markiz, który nigdy nie lubił zbędnych pogawędek, nie raczył odpowiedzieć, jak się miewa, nie pozdrowił nawet wnuka ani nie wyraził zadowolenia, że znów go widzi po tak długim czasie. Nie spytał też, po co Duncan wrócił do Londynu, skoro pięć lat wcześniej uciekł z niego w atmosferze skandalu i potępienia. Oczywiście wiedział, dlaczego Duncan się u niego zjawił, czemu dał wyraz już w pierwszych słowach.

- Wskaż mi choć jeden istotny powód - zaczął, a jego krzaczaste siwe brwi niemal zetknęły się ze sobą, tak że tylko głęboka zmarszczka między nimi wskazywała, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga - choć jeden, Sheringford, dla którego miałbym nadal płacić za twoje wybryki i rozwiązłość.

Ujął drewnianą laskę ze srebrną gałką w zniekształcone przez artretyzm dłonie i stuknął nią energicznie w podłogę między swoimi stopami, żeby podkreślić niezadowolenie.

Istniał jeden całkowicie słuszny powód. Dziadek nie wiedział o Tobym i nigdy się nie dowie, jeśli tylko Duncan ma tu coś do powiedzenia. Nikt inny zresztą też nie powinien wiedzieć o tym chłopcu.

- Jestem w końcu twoim jedynym wnukiem, dziadku podsunął mu Duncan. A że nie był to wcale powód wystarczający, dodał: - A także zamierzam zachowywać się przyzwoicie przez całą resztę życia, teraz, kiedy Laura już nie żyje.

Nie żyła od czterech miesięcy. W zimie przeziębiła się i po jakimś czasie zgasła, bo jego zdaniem opuściła ją wola życia.

Dziadek zmarszczył brwi jeszcze mocniej, choć wydawało się to niemożliwe, i znów stuknął laską o podłogę.

- Jak śmiesz wymawiać to imię w mojej obecności? Pani Turner umarła dla świata już pięć lat temu, kiedy wolała popełnić czyn tak ohydny, jak ucieczka z tobą i porzucenie prawowitego małżonka.

Zdarzyło się to w dwudzieste piąte urodziny Duncana i - na domiar złego - w dniu jego ślubu. Porzucił pannę młodą niemal przed ołtarzem i uprowadził jej bratową, Laurę. Był to jeden z najbardziej głośnych skandali; w Londynie od lat, a może nawet jeszcze nigdy, nie zdarzyło się coś równie zdumiewającego. Tak przynajmniej przypuszczał, bo sam nie mógł się o tym osobiście przekonać.

Duncan milczał, uznając, że nie była to odpowiednia chwila, żeby się spierać o słuszność wyrażenia „ohydny czyn”.

- Nie powinienem był dać ci wtedy ani pensa - ciągnął dziadek, nie zwracając uwagi na to, że wnuk wciąż stoi. - Pozwoliłem ci jednak korzystać z dochodu, jakie ci przynosił Woodbine Park, tak żebyś miał z czego żyć, ale trzymał się z dala ode mnie, jak też od wszystkich przyzwoitych, godnych szacunku ludzi. Teraz jednak, kiedy tej kobiety już nie ma i nikt jej nie opłakuje, mógłbyś sobie pójść do diaska. Przyrzekłeś mi jednak uroczyście w moje siedemdziesiąte urodziny, że ożenisz się przed trzydziestką i spłodzisz syna, nim skończysz lat trzydzieści jeden.

Pięć lat temu opuściłeś przy ołtarzu pannę Turner, a trzydziestka stuknie ci za sześć tygodni. Czy istotnie przyrzekł mu coś tak nierozważnego? Oczywiście, był wówczas młodzieńcem, ale czy właśnie z powodu niedotrzymania tej obietnicy odcięto go od funduszy? Dlatego że zbliżają się jego trzydzieste urodziny, a on wciąż jest kawalerem? Na miłość boską, spędził te pięć lat z Laurą, ale nie ożenił się z nią, bo Turner uparcie nie chciał się z nią rozwieść. Czy dziadek się spodziewał, że on znajdzie sobie żonę w ciągu ostatnich czterech miesięcy i poślubi ją tylko po to, żeby dotrzymać przyrzeczenia złożonego wiele lat temu przez chłopca, który nic nie wiedział o życiu?

- Wciąż jeszcze mogę spłodzić syna przed trzydziestym pierwszym rokiem życia - odparł, wybierając bardzo głupią odpowiedź, co dziadek z miejsca dał mu do zrozumienia parsknięciem, a nie był to przyjemny dźwięk. - Prócz tego - ciągnął Duncan - chyba źle, dziadku, zapamiętałeś moją obietnicę. Ja natomiast przypominam sobie, że przysiągłem się ożenić przed twoimi osiemdziesiątymi urodzinami. Kiedy one przypadają? Za rok? Za dwa lata?

- Tak się składa, że skończę osiemdziesiąt lat za szesnaście dni. - Brwi dziadka zjeżyły się groźnie. - No, a gdzież jest ta twoja żona, Sheringford? Szesnaście dni? Niech to diabli!

Duncan podszedł do okna, żeby odwlec odpowiedź, i spojrzał na skwer z rękami założonymi za plecy. Czy ma obstawać przy tym, że miał na myśli osiemdziesiąte urodziny? Nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć tej obietnicy. A może dziadek chce go jedynie zbić z tropu, żeby zyskać pretekst mający pozbawić go środków do życia? Woodbine Park, choć należał do markiza Claverbrook, tradycyjnie przypadał w udziale spadkobiercy i był głównym źródłem jego dochodów. Duncan zawsze uważał go za swoją własność. Został przecież spadkobiercą po śmierci swego ojca, choć nie mieszkał w tej posiadłości od lat. Nigdy też nie zabrał tam Laury.

- Nie odpowiadasz - stwierdził po długim milczeniu markiz. W jego głosie brzmiał nieprzyjemny, szyderczy ton. - Spłodziłem tylko jednego syna, który zmarł w czterdziestym czwartym roku życia, kiedy, jak ostatni głupiec, chciał wygrać wyścig kariolek i spróbował wyprzedzić rywala na ostrym zakręcie. A ten jedyny syn też spłodził tylko jednego. Ciebie. Nie zabrzmiało to jak komplement.

- Owszem, mnie - przytaknął Duncan. Cóż innego miał powiedzieć?

- Czy to moja wina? - spytał z irytacją dziadek. - Mój brat spłodził pięciu krzepkich synów, nim zaczęły mu się rodzić córki, a tych pięciu z kolei spłodziło jedenastu: wypada prawie po dwóch na każdego! No i niektórzy z nich też już mają synów.

- W ten sposób - przerwał mu Duncan, widząc już, dokąd dziadek zmierza - nie ma obawy, że ród wygaśnie, nieprawdaż? Nie muszę się więc spieszyć ze spłodzeniem własnego syna. Była to niewłaściwa odpowiedź, choć właściwa zapewne nie istniała. Laska znów łupnęła o podłogę.

- W takim razie tytuł przypadnie w dość bliskiej przyszłości Normanowi - odparł dziadek. - Po mojej śmierci i po twojej, bo nie pociągniesz tak długo jak twój ojciec, jeśli nadal będziesz wieść nędzne życie, jakie sobie obrałeś! Zamierzam traktować go tak, jakby już był moim spadkobiercą. Przyznam mu Woodbine Park w moje osiemdziesiąte urodziny.

Duncan zesztywniał, jakby ktoś go nagle uderzył. Przymknął na moment oczy. Tego było za wiele. Już odebranie mu Woodbine Park i prawa do dochodów uznał za okropność, ale jeśli miał na tym w dodatku skorzystać kuzyn Norman... Nie, doprawdy, to cios poniżej pasa!

- Norman ma żonę i dwóch synów - wyjaśnił markiz. - A także córkę. To człowiek z poczuciem obowiązku. Tak, w istocie.

Ojciec i dziadek Normana już nie żyli. Kuzyn był następnym z kolei spadkobiercą po Duncanie.

Miał też głowę na karku. To on pojął za żonę Karolinę Turner sześć tygodni po tym, jak Duncan porzucił ją w dniu ślubu, i miał już z nią troje dzieci, w tym dwóch synów. Zrobił wszystko, co trzeba, by wkraść się w łaski brata swego dziadka.

Duncan spojrzał w zadumie na pusty skwer za oknem. Choć nie był on jednak całkiem pusty, bo służąca szorowała właśnie na czworakach schody domu naprzeciwko.

Czy Norman wiedział, że Woodbine Park najprawdopodobniej stanie się jego własnością za szesnaście dni?

- Gdybym utrwalił na piśmie obietnicę, którą ci dałem w twoje siedemdziesiąte urodziny - odezwał się Duncan - i gdybyś ją zachował, to wiedziałbyś teraz, że w istocie obiecałem się ożenić raczej przed twoimi osiemdziesiątymi urodzinami niż przed moimi trzydziestymi, choć oczywiście jedne i drugie przypadają w tym roku. Dziadek znów parsknął, co wyrażało krańcową pogardę.

- Co zamierzasz zrobić, Sheringford, kiedy stąd za parę minut wyjdziesz? Złapać pierwszą lepszą niewiastę, jaką spotkasz, i zaciągnąć ją do ślubu za specjalnym zezwoleniem? Coś w tym rodzaju. Kiedy ktoś zostanie wychowany na dżentelmena, który potrafi zarządzać majątkiem ziemskim i spodziewa się odziedziczyć zaszczytny tytuł oraz bajeczne bogactwa, to nie jest przygotowany do żadnego innego zyskownego sposobu zarobkowania. Nic mu nie potrafi zapewnić takich dochodów, by mógł utrzymać zależne od niego osoby, w tym dziecko, a także by sam miał za co żyć.

- Ależ skąd. - Duncan utkwił teraz wzrok w dziadku. - Przecież już sobie wybrałem żonę. Jesteśmy nieoficjalnie zaręczeni, choć jeszcze tego publicznie nie ogłosiłem.

- Doprawdy? - spytał z pogardą dziadek i uniósł brwi z niedowierzaniem, a przynajmniej na to wyglądało. - Kimże jest owa dama?

- Zobowiązała mnie do zachowania wszystkiego w sekrecie, póki nie będzie gotowa tego oznajmić.

- Niezła wymówka! - Markiz znów zmarszczył brwi. - Łżesz jak z nut, Sheringford, jak zresztą zawsze. Nie ma nikogo takiego, nie było zaręczyn, nie będzie małżeństwa. Precz z moich oczu!

- A jeśli ona jednak istnieje? - Duncan nie ruszał się z miejsca, choć miał wrażenie, że grunt usuwa mu się spod nóg. - Jeśli rzeczywiście jest taka dama i zgodziła się wyjść za mnie w nadziei, że zapewnię jej bezpieczne życie, że zamieszkamy w Woodbine Park i będziemy żyli z dochodów, jakie przynosi?

Dziadek nadal patrzył na niego z tą samą złością i wzgardą.

- Jeżeli jest taka dama... - podjął, niemal wypluwając z siebie te słowa - i jeżeli nadaje się ona na żonę hrabiego Sheringford oraz przyszłą markizę Claverbrook i jeżeli ty mi ją przedstawisz na dzień przed ogłoszeniem waszego małżeństwa w gazetach, a ożenisz się z nią nie później niż w przeddzień moich urodzin, to tego samego dnia Woodbine Park będzie twój. Tylko że za dużo w tym wszystkim ,jeżeli”, Sheringford! Jeśli zaś nie spełnisz choć jednego z warunków, w co nie wątpię, to Woodbine Park dostanie się twemu kuzynowi.

Duncan skinął głową.

- Sądzę - dodał dziadek - że Norman i jego żona mogą nadal spokojnie pakować manatki i przygotowywać się do drogi.

Nadal pakować manatki? A więc Norman wiedział o wszystkim?

- Może lepiej byłoby im tego nie doradzać?

- Nie zaprosiłem cię tu na herbatkę - prychnął z pogardą dziadek. - Masz szesnaście dni na znalezienie sobie narzeczonej, godnej szacunku narzeczonej, i przekonanie jej, żeby cię poślubiła.

Duncan skłonił się ponownie.

- W takim razie wyjaśnię mojej przyszłej żonie konieczność ślubu bez żadnej zwłoki - oznajmił i wyszedł, słysząc za sobą kolejne prychnięcie dziadka. Na dole wziął od kamerdynera kapelusz i laskę.

Jak, u diabła, znajdzie sobie narzeczoną i poślubi ją w ciągu piętnastu dni? W dodatku godną szacunku damę z dobrego towarzystwa? Wiedział, że dziadek nie zgodzi się na inną. Żadna jednak go nie zechce, gdy się dowie o skandalu sprzed lat. A o jego powrocie dowie się wkrótce cały Londyn, chyba że już zdążył się dowiedzieć.

Przede wszystkim zaś nie wiedział, po co właściwie miałby się żenić z jakąkolwiek kobietą.

Dopiero co uwolnił się od wszelkich zobowiązań wobec Laury, które co najmniej mu ciążyły, choć biedaczka nie opuściła tego świata nieopłakiwana. Pragnął radować się odzyskaną wolnością co najmniej przez kilka lat. Prócz tego, co było o wiele ważniejsze, istniał pewien konkretny powód, dla którego żona byłaby poważną przeszkodą. Żadna szanująca się kobieta nie tolerowałaby w swoim domu nieślubnego dziecka, czy choćby szczerego przywiązania małżonka do legalnego być może wnuka ogrodnika. Czy zdołałby ukryć to przywiązanie? Nie do pomyślenia.

Poza tym Toby, żeby nie wiem jak go pouczać, przez cały czas zwracałby się do niego nie „sir” albo „milordzie”, tylko „papo”.

Niech to diabli!

Musiał się jednak ożenić. Potrzebował Woodbine Park, domu i własnych korzeni. Kiedyś istotnie odziedziczy wszystkie posiadłości dziadka i cały jego majątek wraz z Woodbine Park, który był majoratem i nie mógł dostać się jako prezent ani Normanowi, ani nikomu innemu.

Dziadek nie mógł temu zapobiec, chyba żeby go przeżył. Niestety, Duncana nie było stać, by czekać na jego zgon, który mógł nastąpić za wiele lat. Nie mógł też w żadnych okolicznościach życzyć mu śmierci. Był od tego jak najdalszy.

Potrzebował Woodbine Park teraz.

Nagle ujrzał oczami wyobraźni Normana jako właściciela dworu, z Karoliną jako panią domu, z ich dziećmi biegającymi hałaśliwie po pokojach i parku zamiast Toby'ego. Co za bolesny obraz! Woodbine Park jest przecież jego domem.

Małżeństwo było istotnie jedynym wyjściem w tej sytuacji. Nie miał jednak czasu, żeby wybrać sobie odpowiednią żonę i upewnić się, że nie poślubia kogoś, kto w dwa tygodnie mógłby go doprowadzić do szaleństwa, albo raczej kogoś, kogo on by nie doprowadził do szaleństwa.

Zdąży co najwyżej złapać pierwszą lepszą, jeśli starczy mu czasu choćby na to. Nie mógł przecież podejść do jakiejś damy na którymś z balów i poprosić ją, żeby za niego wyszła. A może? Gdyby jednak tak zrobił i gdyby z jakiegoś dziwnego powodu ona się zgodziła, musiałby jeszcze przekonać do tego całą jej rodzinę.

Nie, to po prostu niewykonalne. Tylko że przegrana nie wchodziła w grę.

Musiałaby to być osoba bardzo młoda, która pozwoli sobą rządzić, której rodzice byliby uszczęśliwieni, że mogą wepchnąć córkę przyszłemu markizowi ze skandaliczną reputacją.

Może ktoś z mieszczaństwa? Nie, dziadek by się nie zgodził. W takim razie córka jakiegoś zubożałego szlachcica, z pospolitą twarzą i figurą.

Duncan poczuł, że oblewa go zimny pot, kiedy wyszedł na skwer przed domem dziadka. Albo ktoś...

No, ale w końcu była wiosna i trwał w najlepsze londyński sezon, wielkie matrymonialne targowisko, na które zjeżdżały do stolicy damy pragnące jak najszybciej znaleźć sobie męża. On zaś, niezależnie od reputacji, jest hrabią Sheringford, nawet jeśli był to tylko kurtuazyjny tytuł bez istotnego znaczenia. Mógł jednak odziedziczyć po markizie autentyczny tytuł, włości i fortunę, a ich właściciel miał już osiemdziesiąt lat lub będzie je miał za szesnaście dni.

Nie był więc przypadkiem całkiem beznadziejnym. Owszem, zostało mu tylko piętnaście dni, ale to wystarczy. Sezon zbliżał się już ku końcowi. Wiele dziewcząt oraz ich rodziców zaczynało się niepokoić, a nawet wpadać w panikę z powodu braku konkurenta.

Duncan opuścił skwer w nieco lepszym humorze. Weźmie dziadka za słowo i zdobędzie ponownie Woodbine Park. Musi tego dokonać! Trzeba jakoś pogodzić małżeństwo z resztą jego planów.

Sama myśl o nim sprawiła jednak, że znów oblał go zimny pot.

Będzie się musiał zdecydować na wybór jakiegoś przyjęcia. Matka zapewniłaby mu zaproszenie na każde z nich, jeśli w ogóle byłoby ono potrzebne. Wiedział, że wiele dam skwapliwie zaprasza mnóstwo gości, by móc się przechwalać następnego dnia ich liczbą. Z pewnością nie pogardzą utytułowanym dżentelmenem, nawet jeśli pięć lat temu uprowadził jakąś mężatkę w dniu swego ślubu z inną kobietą.

Bal byłby najlepszym wyjściem. Pójdzie na któryś z nich jeszcze tego wieczoru, jeśli tylko jakiś bal się odbędzie.

Miał piętnaście dni, by spotkać damę z dobrego towarzystwa, zalecać się do niej i wreszcie zaręczyć. Nie było to bynajmniej czymś niemożliwym. Właściwie stanowiło raczej interesujące wyzwanie.

Skierował się szybkim krokiem ku Curzon Street. Może uda się mu jeszcze zastać matkę w domu. Ona będzie wiedziała, na jakie bale należałoby chodzić przez najbliższe kilka dni.

2

Margaret Huxtable miała trzydzieści lat, a nie była jeszcze zamężna. Niegdyś się zaręczyła, a ściślej mówiąc, zawarła w tajemnicy pewną umowę z mężczyzną, który z miejsca by się z nią ożenił, gdyby nie to, że Margaret postanowiła wziąć na siebie całą odpowiedzialność za rodzinę - dwie siostry i brata - po śmierci ojca. Chciała się nimi opiekować, póki nie podrosną na tyle, by móc już stanowić o sobie.

Crispin Dew, najstarszy syn sir Humphreya Dew, upierał się zaś, by wstąpić do wojska i zabrać ze sobą Margaret tam, gdzie zostanie wezwany. Ona nie chciała porzucać obowiązków, on nie chciał wyrzec się swych marzeń i w rezultacie ruszył na wojnę bez niej, obiecując wrócić, gdy tylko Margaret będzie wolna.

Byli w sobie bardzo gorąco zakochani.

Nim jednak ten czas nastąpił, Crispin poślubił pewną hiszpańską damę, gdy wraz ze swoim regimentem walczył na Półwyspie Pirenejskim z wojskami Napoleona Bonapartego. Margaret przez kilka lat leczyła w milczeniu złamane serce i próbowała odnaleźć cel w życiu. Wreszcie odkryła, że rodzina to nie wszystko, mimo że ogromnieją kocha. Poza tym bliscy już jej nie potrzebowali. Vanessa, czyli Nessie, poślubiła księcia Moreland, a Katherine, czyli Kate, wyszła za barona Montford. Oba związki były małżeństwami z miłości. Stephen, najmłodszy, miał teraz dwadzieścia dwa lata i całkiem dobrze mu się wiodło. Jako siedemnastolatek odziedziczył niespodziewanie tytuł hrabiego Merton i w następnych latach poczuł się bardzo wygodnie w nowej roli arystokraty z licznymi posiadłościami oraz wielką fortuną. Był młodzieńcem przystojnym i o miłym usposobieniu, toteż zyskał sobie popularność wśród innych dżentelmenów i wielką życzliwość dam. W nadchodzących latach z pewnością pomyśli o małżeństwie.

A kiedy to nastąpi, Margaret nie będzie już dłużej panią Warren Hall, głównej wiejskiej siedziby Stephena, bo to miejsce zajmie jego żona. Stanie się po prostu zależną od brata starą panną. Perspektywa ta przejmowała ją grozą i to ona między innymi sprawiła, że Margaret ostatniej zimy powzięła pewne postanowienie.

Zamierzała mianowicie wyjść za mąż. Miała też inne powody, żeby tak zrobić. Liczyła sobie trzydzieści wiosen i nikt już nie mógł zaprzeczać, że jest starą panną.

Szanse zamążpójścia malały z każdym kolejnym rokiem, podobnie jak nadzieje na macierzyństwo.

A ona chciała wyjść za mąż i mieć dzieci. Zawsze tego pragnęła, lecz poświęciła się wychowywaniu brata i sióstr, a młodzieńcze uczucia skończyły się na pierwszej i jedynej miłości do Crispina Dew.

Wrócił on do Anglii i to jako wdowiec. Mieszkał w Rundle Park, w Shropshire, z rodzicami, a także córeczką. Lady Dew, która nic nie wiedziała o ich potajemnym porozumieniu, napisała do niej. Wspomniała w liście, że Crispin pytał o nią i o to, czy wyszła za mąż. Lady Dew przypominała jej, jak bardzo się obydwoje lubili w dzieciństwie, a nawet podsunęła jej w liście myśl, że Margaret mogłaby na jakiś czas przyjechać do Rundle Park. Może dwoje dawnych przyjaciół odnowi swoją przyjaźń teraz, kiedy obydwoje są już dojrzali i wolni? Crispin, jak dodała, miał szczerą nadzieję, że Margaret przyjmie zaproszenie.

A tymczasem list ją przygnębił. Bardzo lubiła swoją starą sąsiadkę. Lady Dew była osobą z gruntu zacną, ale miała skłonność do upiększania rzeczywistości. Czy Crispin naprawdę pytał o Margaret i o to, czy nie wyszła za mąż? Czy istotnie miał nadzieję, że ona przyjedzie do Rundle Park? Czy spodziewał się odnowienia dawnych uczuć? Dlatego że jego żona już nie żyła?

Dlatego że musiał wychowywać córkę i pragnął dziewczynce dać matkę?

Miała nadzieję, że to wszystko to tylko pobożne życzenia. Crispin zranił ją i rozczarował, poślubiając inną, a teraz nabrała o nim jeszcze gorszego mniemania. Czyżby sądził, że wystarczy mu kiwnąć palcem, żeby padła w jego ramiona?

Postanowiła, że owszem, wyjdzie za mąż, ale nie za Crispina Dew, nawet jeśli gotów był ponownie starać się o nią. Już ona mu pokaże, że wcale jej na nim nie zależy i nie spędziła tych lat w nadziei, że on do niej powróci. Też coś! Wiedziała już, za kogo chce się wydać.

Markiz Allingham oświadczał się jej trzykrotnie w ciągu ostatnich pięciu lat. Za każdym razem dawała mu odmowną od powiedź, ale nie zrywała tej znajomości, związana z nim przyjaźnią. Lubiła go i wiedziała, że on odwzajemnia jej sympatię. Było im z tym całkiem dobrze. Nigdy nie musieli z wysiłkiem szukać tematu do rozmowy, a czasami obydwoje milczeli, nie czując żadnego skrępowania. Markiz, mężczyzna przystojny i dystyngowany, starszy od niej o jakieś osiem czy dziewięć lat, był juz kiedyś żonaty.

Tylko jedna jedyna rzecz powstrzymywała ją od zgody. Nie kochała go. Nigdy w niej nie wzbudził tego radosnego uczucia, jakim niegdyś darzyła Crispina, i nigdy się nie pojawiał w jej marzeniach o namiętnym romansie, które przez tyle lat pielęgnowała. Ostatniej zimy uznała je wszakże za głupstwa. Miłość romantyczna nie dała jej nic poza cierpieniem. Dużo rozsądniejsze byłoby poślubienie przyjaciela.

Odpowiedziała wprawdzie „nie”, gdy ją prosił o rękę, lecz za trzecim razem - pod koniec zeszłorocznego sezonu - po raz pierwszy się zawahała, a on to zauważył. Ujął jej dłoń, uniósł do warg i powiedział, że nie chce wywierać na nią nacisku. Obiecał, że spotkają się za rok, pozostając nadal - jak ma nadzieję - przyjaciółmi. O mało nie powiedział, że powtórzy wówczas oświadczyny, a ona, z wahaniem, o mało nie wyznała, że następnym razem je przyjmie.

A teraz chciała tak zrobić.

Zamierzała wyjść za mąż, nim minie jej trzydziestka. Czuła się zadowolona, a nawet uszczęśliwiona tą decyzją. Nie kochała już Crispina od dobrych paru lat. Mariaż z markizem Allingham zamknąłby ostatecznie ten rozdział młodzieńczego zadurzenia. Żałowała tylko, że nie przyjęła jego oświadczyn wcześniej, ale może to i dobrze? Chciała czuć się gotowa do małżeństwa i tak właśnie było.

Margaret pojechała więc do Londynu na sezon nieco później, niż zamierzała, bo pewne komplikacje zatrzymały ją w Warren Hall. Stephen był już w stolicy, podobnie jak Vanessa, Elliott, ich dwoje dzieci oraz Katherine i Jasper ze swoim potomkiem.

Już sama myśl o ujrzeniu całej rodziny w komplecie szczerze ją uradowała. Najbardziej jednak cieszyło ją to, że nareszcie zyska niezależność dzięki małżeństwu i założeniu rodziny.

Nie mogła się więc doczekać spotkania z markizem.

Pierwsze dni po przyjeździe spędziła na wizytach u rodziny, zakupach i przechadzkach z siostrami. Zamierzała też zacząć od balu lady Tindell, zawsze cieszącym się wielkim zainteresowaniem. Czuła się raczej jak młoda panienka na swoim pierwszym balu. Wciąż zmieniała zamiary co do stroju i obmyślała, jak pokojówka ma ją uczesać, gdyż chciała wywrzeć najlepsze wrażenie.

W przeddzień balu przechadzała się z siostrami po Hyde Parku, w najodpowiedniejszej porze, czyli po południu. Piękna pogoda nastąpiła po trzech dniach nieustannej pluchy i zaroiło się tam od modnych pojazdów. Jeźdźcy na koniach torowali sobie drogę, gdzie tylko mogli, a tłum pieszych falował na ścieżkach. Nikomu się nie spieszyło, nikt nie pragnął szybkiej jazdy. Do parku przychodziło się po południu po to, by rzucić okiem na wielki świat, wymienić pozdrowienia, poplotkować z przyjaciółmi czy znajomymi, oglądać innych i samemu być widzianym.

- W końcu - stwierdziła pogodnie Vanessa, gdy przepychały się przez ciżbę - nie po to wydałam połowę majątku Elliotta na ten kapelusz, żeby w nim paradować po bezludnych zaułkach.

- Wyglądasz w nim wręcz oszałamiająco - odparła Katherine. - Meg i ja musimy się zadowolić tym, że spłynie na nas trochę twojego blasku, Nessie!

Roześmiały się wszystkie, lecz Margaret poczuła nagle, że uśmiech zamiera jej na ustach. Jeden z grupy wojskowych w niezwykle twarzowych, szkarłatnych mundurach zatrzymał konia o kilka jardów od nich i przyglądał im się uważnie, najpierw z zaskoczeniem, a potem z jawną radością. Promienny uśmiech rozjaśnił mu twarz, gdy zdjął z głowy czako i złożył im ukłon. Crispin Dew!

- Meg! - zawołał. - i Nessie! No i chyba mała Kate? Czy to możliwe?

Margaret mocno zacisnęła obciągnięte rękawiczkami dłonie i ze wszystkich sił starała się nie zemdleć, podczas gdy siostry aż krzyknęły na jego widok. Crispin zeskoczył z siodła i podszedł ku nim, przepychając się przez tłum. Jedną ręką trzymał konia za wodze. Och, czemu nikt jej nie ostrzegł? Czemu nikt jej nic nie powiedział?

- Crispin! - zawołała Vanessa i podeszła, żeby go uściskać. Była wcześniej żoną Hedleya Dew, jego brata, póki ten nie zmarł na suchoty. Katherine skłoniła głowę i dygnęła.

- Witaj, Crispin - odparła chłodnym, ale uprzejmym głosem. Crispin szukał wzrokiem Margaret, a potem wyciągnął ku niej obydwie ręce.

- Meg - zaczął z łagodnym uśmiechem - och, Meg, w jaki sposób zdołałaś z czasem stać się jeszcze piękniejsza? Ileż to już lat minęło? Margaret nie uniosła ku niemu rąk.

- Dwanaście - odparła i pożałowała, że tak dokładnie potrafi określić datę, kiedy rozstali się pewnego popołudnia. Kiedy obiecała, że na niego poczeka, a on... że do niej wróci. Kiedy pełni byli uczucia i żalu. Kiedy myślała, że jej serce pęknie.

Był teraz nawet jeszcze przystojniejszy. Rudawe włosy pociemniały o ton lub dwa, blada cera nabrała zdrowej ogorzałości, ciało zmężniało, rysy stały się bardziej wyraziste. Biaława blizna biegła wprawdzie od prawej brwi przez czoło, niknąc przy linii włosów, ale, dziwna rzecz, dodawała mu jedynie uroku.

- Doprawdy, aż tak długo? - spytał, cofając ręce. Spojrzał ku swoim towarzyszom, którzy również się zatrzymali, choć tłum ich potrącał.

- Te trzy urocze damy były moimi sąsiadkami i przyjaciółkami, kiedy dorastałem - wyjaśnił im Crispin. - Przejdę się z nimi przez chwilę, jeśli pozwolicie. Nie czekajcie na mnie.

Trzy urocze damy. Co za bzdurny komplement!

Nie miały wyboru, skoro nie prosił ich wcale o pozwolenie. Vanessa wyglądała na nieco zakłopotaną, Katherine wręcz zmarkotniała. Oczywiście, wiedziały o potajemnych zaręczynach i o zdradzie Crispina, choć Margaret nigdy o tym nie wspominała.

Szumiało jej w głowie, gdy Crispin kroczył koło nich i prowadził uprzejmą rozmowę. Słyszał, rzecz jasna, o drugim małżeństwie Nessie, i powiedział jej, że się z tego cieszy. Była wspaniałą żoną dla Hedleya i zasługiwała, jak stwierdził, na ponowne szczęście. Matka mówiła mu też, że Kate wyszła za lorda Montford. Również i to go ucieszyło; miał nadzieję, że wkrótce pozna jej męża.

Nie sposób jednak było spacerować dłuższy czas we czworo. Wkrótce Vanessa i Katherine zatrzymały jakieś znajome, a Margaret znalazła się nagle sama u boku Crispina.

Z trudem oddychała, a własny niepokój i zażenowanie drażniły ją i denerwowały. To był Crispin Dew, który poślubił hiszpańską damę i spłodził z nią córkę, po tym jak obiecał wrócić do niej! Crispin, którego całym sercem kochała, wierząc w swoją miłość i przyszłość.

- No cóż, Meg - zaczął, patrząc na nią ze szczerym podziwem - zasługujesz na słowa uznania. Dotrzymałaś obietnicy danej ojcu. Dbałaś o rodzeństwo, póki nie dorosło, i udało ci się je wychować nad podziw dobrze. Ale nigdy nie wyszłaś za mąż, nieprawdaż?

Całkiem jakby już nie mogła tego zrobić!

Nie odpowiedziała mu. Udała, że tłok rozprasza jej myśli.

- Cieszę się z tego. - Crispin zniżył teraz głos. - Czemu nie chciałaś przyjechać do Rundle Park, kiedy razem z mamą cię tam zapraszałem?

Ach, tak. A więc wiedział, że lady Dew do niej napisała, i to aprobował. Zaczęła o nim gorzej myśleć, jeśli było tu coś do myślenia.

- Miałam inne zobowiązania.

- Czy aż tak pilne, by odkładać odwiedziny u starego przyjaciela, który za tobą tęsknił i chciał cię ponownie ujrzeć? Zresztą nieważne. Za to ja przyjechałem do Londynu i spotkałem cię tutaj. Pozostanę w stolicy miesiąc lub dwa. Chętnie będę ci towarzyszył podczas tego pobytu, Meg, kiedy czas mi pozwoli. To prawdziwa radość dla mnie. Wciąż jesteś oszałamiająco śliczna. A gdyby jej uroda zblakła? Czy wtedy już nie czułby radości?

Chętnie będzie jej towarzyszył. Co właściwie przez to rozumiał? Nie poprosił jej wcale o towarzystwo ani nie zaproponował, by ona towarzyszyła jemu. Uważał pewnie, że jego asysta była jakimś cennym darem. Jakby bez niej czuła się osamotniona i opuszczona. Jakby już była za stara, by się spodziewać, że bliscy lub starzy przyjaciele będą zwracać na nią uwagę. Jakby powinna być mu wdzięczna, że znalazł dla niej czas w swoim pełnym zajęć życiu. Wtedy, gdy nie będzie już miał nic lepszego do roboty.

Poczuła nagle złość i znienawidziła go serdecznie. Zaczął w niej rosnąć tłumiony przez lata gniew. „Wciąż jesteś oszałamiająco śliczna”. Co za protekcjonalne słowa!

- Jesteś niezwykle uprzejmy, Crispinie - zaczęła, usiłując nie mówić zbyt ostrym tonem - ale całkiem niepotrzebnie.

- Och, to nie będzie dla mnie żaden kłopot - zapewnił ją. - Nigdy bym tego nie powiedział, gdybym nie chciał okazać galanterii damie, która niegdyś darzyła mnie szczerą przyjaźnią. Mam nadzieję, że nadal tak pozostało. Spojrzał na nią pytająco.

Meg nie nawykła do szczerego gniewu i nie miała pojęcia, jak go zdusić, jak zachować powściągliwość i opanowanie. Przemówiła więc dość nierozsądnie:

- Nie zrozumiałeś mnie i całkiem niepotrzebnie proponujesz mi swoje względy. Mojemu narzeczonemu mogłoby się to bardzo nie spodobać.

Własne słowa zabrzmiały dla niej tak, jakby nie ona je wymówiła. Meg zapragnęła nagle, by rzeczywiście należały do kogoś innego. No bo po cóż by powiedziała coś równie nieprzemyślanego?

- Twój narzeczony? - spytał Crispin ze zdumieniem. - To ty się zaręczyłaś, Margaret?

- Tak - potwierdziła z satysfakcją - chociaż jeszcze nie ogłosiliśmy tego publicznie.

- Któż jest tym szczęściarzem? Czy to ktoś, kogo znam?

- Prawie na pewno nie - odparła, unikając odpowiedzi na pierwsze pytanie. Crispin się zatrzymał.

- Kiedy będę mógł go poznać?

- Nie wiem.

- Może na balu u lady Tindell dzisiejszego wieczoru?

- Być może - powiedziała, czując, że wpadła w pułapkę.

- Nie wiedziałem, czy na niego pójdę, ale teraz nic już mnie nie powstrzyma. Muszę to zrobić, spotkać tego człowieka, i przekonać się, czy jest ciebie wart. A jeśli nie, wyzwę go na pojedynek i będziemy się strzelać o świcie, a potem przerzucę cię przez siodło i pojedziemy razem prosto w słońce... albo w mroki nocy.

Uśmiechnął się do niej szeroko, a ona wprost zdrętwiała. Crispin powinien był jej powiedzieć coś takiego, kiedy był młodszy, ona by mu odpowiedziała w podobnym stylu, a potem obydwoje pękaliby wręcz ze śmiechu.

Przygryzła wargę.

Czy gdyby markiz Allingham był na tym balu - na co liczyła - mogłaby mu przedstawić Crispina i powiedzieć coś o ich zaręczynach?

Jakież to żenujące.

Oczywiście, nie miała pewności, czy markiz tam będzie. Nie wiedziała nawet, czy on w ogóle jest w Londynie, choć powinien, bo bardzo poważnie traktował swoje obowiązki członka Izby Lordów, a trwała akurat sesja parlamentu. Może nie powinna iść na ten bal? Strasznie jednak chciała to zrobić i znów zobaczyć się z markizem.

Poza tym, po cóż miałaby siedzieć w domu i zwlekać ze spotkaniem się z nim tylko dlatego, że Crispin się tam wybierał, a gniew podszepnął jej niemądre kłamstwo czy raczej zbyt przedwczesną prawdę?

- Tylko nikomu nie mów o moich zaręczynach. Nie powinnam jeszcze o nich wspominać. Nawet moje siostry o tym nie wiedzą.

- Czuję się więc uprzywilejowany. - Ujął jej prawą dłoń w swoją i musnął wargami nadgarstek. - Dochowam tajemnicy. Ach, Meg, jak miło było znów cię zobaczyć. Rozłąka trwała zbyt długo. Niestety, spóźniłem się.

- O całe dwanaście lat - odparła i nerwowo przełknęła ślinę. Wciąż czuła dotyk jego warg na nadgarstku.

Było w rzeczy samej za późno. Crispin wzbudzał w niej tylko ból i niechęć. Powinien był okazać choć cień zakłopotania, zażenowania, dać jej jakoś do zrozumienia, że potraktował ją niegodnie.

A tymczasem nawet do niej nie napisał! O jego małżeństwie dowiedziała się czystym przypadkiem.

Vanessa i Katherine skończyły swoje pogawędki i wreszcie do nich dołączyły. Vanessa zapytała Crispina o córkę, która mieszkała w Rundle Park z dziadkami.

- Wkrótce przyjadą wszyscy do miasta - wyjaśnił - bo nie potrafię długo wytrzymać bez mojej małej Marii. Powinni tu przybyć lada dzień.

Katherine ujęła siostrę za rękę i ścisnęła ją w geście milczącego współczucia. Margaret uśmiechnęła się do niej.

Tętniło jej w skroniach. Gdyby wiedziała, że Crispin będzie w Londynie, bez wahania pozostałaby w Warren Hall, ale teraz było już za późno.

Czy markiz Allingham oświadczy się jej dzisiejszego wieczoru, na pierwszym ich spotkaniu po roku? Oczywiście, jeśli będzie na balu? Było mało prawdopodobne, by tak wcześnie chciał wyjawić swoje zamiary. Z pewnością wolałby poczekać do trzeciego lub czwartego spotkania, a nawet wówczas mógłby zachować pewną rezerwę, skoro odrzuciła go już trzykrotnie.

Och, cała sprawa wyglądała teraz beznadziejnie. Gdyby go ośmieliła, czułaby, że nim manipuluje, choć już wcześniej zamierzała przyjąć oświadczyny. Całkiem jakby go próbowała zmusić do deklaracji tylko dlatego, że nie chciała stracić twarzy wobec pierwszego, niewiernego amanta.

Nie, tak nie można. Cóż ją teraz obchodzi Crispin Dew? Powinna mieć na względzie uprzejmego, wytwornego mężczyznę, za którego postanowiła wyjść.

- Och, Meg - szepnęła Katherine. - Jak strasznie musiałaś się przejąć. Szkoda, że nie wiedziałyśmy o jego obecności w Londynie, bo wtedy mogłybyśmy cię przynajmniej uprzedzić.

- Wcale się nie przejęłam. Spaceruję sobie z wami spokojnie i rozmyślam, w co się mam ubrać na mój pierwszy od roku bal. Chyba rozumiesz, jakie to ważne? Może włożyć tę złocistą suknię, jak myślisz?

Katherine westchnęła wręcz teatralnie.

- Nowy kapelusz Nessie i twoja złocista suknia. Teraz jestem pewna, że całkowicie pogrążę się w cieniu moich sióstr.

Spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem.

Katherine była najpiękniejsza z nich trzech, wysoka, smukła, ze złotobrązowymi włosami. Mogłaby się pojawić na balu nawet w worku, a i tak zyskałaby powszechny podziw. Crispin pożegnał się i odszedł. Margaret skinęła mu głową i znów poczuła, że aż ją mdli ze strachu. Przecież on się wybierał na ten bal tylko po to, by spotkać jej narzeczonego.

Powinna była pamiętać przynajmniej o tym, że kłamstwo nigdy nie popłaca.

3

Margaret włożyła na bal u lady Tindell swoją złocistą suknię. Kupiła ją pod koniec zeszłego sezonu, co było niemądrą ekstrawagancją, jak wówczas myślała, i nie miała wtedy sposobności, żeby ją nosić przed powrotem na lato do Warren Hall. Zachwyciła się nią jednak, gdy tylko ją ujrzała - gotową, dokładnie w jej wymiarach i możliwą do kupienia! Obawiała się jedynie, czy dekolt nie jest zbyt śmiały. Zarówno Vanessa, jak i Katherine, które jej tamtego dnia towarzyszyły, zapewniały ją, że nie, bo skoro ma tak piękny biust, to powinna wykorzystać ten atut. Argument nie przekonał jej wprawdzie w sposób ostateczny, lecz tak czy owak suknię nabyła.

Poczuła się w niej teraz młodo i kobieco. Oczywiście, nie była w gruncie rzeczy młoda. Ale mogła chyba uchodzić za choć trochę pociągającą? Skromność mówiła jej, że nie, lecz lustro upewniło ją, że nie straciła urody. Nigdy jej też nie brakowało partnerów na żadnym z balów podczas ostatnich lat.

Przecież spodobała się markizowi Allingham, tak czy nie? Mężczyźnie, który był bez wątpienia jedną z najbardziej pożądanych partii w Anglii. Och, miała wielką nadzieję spotkać go na tym balu.

Spodziewała się też, że Crispin zmieni zamiar i nie pójdzie na niego. Wcale nie miała ochoty zobaczyć go ponownie.

Spód z pięknego jedwabiu w kolorze kości słoniowej leżał na niej jak ulał, a przejrzysta, złocista wierzchnia warstwa błyszczała w blasku świec. Suknia miała wysoki stan, głęboki dekolt, a rękawki - krótkie, bufiaste i doskonale dopasowane kolorem do pantofelków - kończyły się tuż nad złocistymi, długimi rękawiczkami.

Straciła jednak cały animusz przed wyjściem z garderoby. W jej wieku z pewnością należało nosić skromniejsze i przyzwoitsze stroje. Ledwie jednak zdążyła to pomyśleć, usłyszała pukanie do drzwi, a gdy pokojówka je otwarła, do pokoju zajrzał Stephen.

- Och, Meg! - wykrzyknął, patrząc na nią z uznaniem. - Wyglądasz wprost zachwycająco. Ludzie gotowi pomyśleć, że towarzyszę młodszej siostrze. Wszyscy mężczyźni będą mi zazdrościć, kiedy wejdę do sali razem z tobą.

- Dziękuję! - Zaśmiała się, słysząc te niemądre zachwyty, i złożyła mu wytworny ukłon. - A wszystkie kobiety będą z kolei zazdrościć mnie! Może powinniśmy zostać w domu i oszczędzić ludziom przykrości?

Stephen już jako chłopiec świetnie się prezentował. Był wysoki, miał rozwichrzoną jasną czupryną, błękitne oczy i szczerą, pogodną twarzą. Teraz, gdy miał dwadzieścia dwa lata, był niezwykle przystojnym mężczyzną, włosy starannie układał mu doświadczony fryzjer, poruszał się z niedbałym wdziękiem. Margaret z satysfakcją widziała, jak kobiety oglądają się za nim, kiedy je mijał, i nie chodziło tu jedynie o jego tytuł i zamożność, choć i to miało przecież swoją wartość.

- Lepiej tego nie róbmy. - Stephen otwarł drzwi szerzej, złożył jej ceremonialny ukłon, uśmiechnął się i podał siostrze ramię. - Jesteś gotowa? Nie chciałbym pozbawiać mężczyzn twojego towarzystwa.

- Cóż, masz rację. - Meg uśmiechnęła się do pokojówki, okryła ramiona jedwabnym szalem, ujęła wachlarz i wzięła brata pod rękę.

Pół godziny później byli już pod rezydencją Tindellów, lecz musieli trochę poczekać, nim ich powóz stanął na skraju czerwonego dywanu. Stephen pomógł jej wysiąść. Oddała szal lokajowi w holu i wspięła się po schodach ku gospodarzom, wsparta na ramieniu Stephena. Niektóre z pełnych podziwu spojrzeń, jak się jej zdawało, przeznaczone były dla niej, choć większość z pewnością należała się Stephenowi.

Poczuła takie podniecenie, jakby to był jej pierwszy bal. Była też jednak pełna obaw.

Ochłodziła wachlarzem twarz, gdy przechodzili koło witających gości gospodarzy. Jeden rzut oka na salę balową wystarczył, żeby się przekonać, że nie ma tam markiza Allingham ani Crispina Dew. Jeszcze się nie pojawili. Oczywiście, ciągle było wcześnie. Meg zauważyła jednak siostry. Stały w głębi wraz z Elliottem i Jasperem.

Przeszli ze Stephenem przez salę, witając znajomych i zatrzymując się parę razy, żeby pozdrowić niektórych z nich. Oboje objęli siostry, a Stephen przywitał szwagrów uściskiem dłoni.

- Stephen - powiedziała Katherine - chcę, żebyś koniecznie zatańczył ze mną pod koniec wieczoru rogera de coverley. Nikt nie zna lepiej od ciebie kroków tego tańca, co niewymownie mnie cieszy, bo przecież ja cię go nauczyłam, kiedy miałeś piętnaście lat. Poza tym wyglądasz wprost wspaniale, a ja mam zwyczaj tańczyć jedynie z najprzystojniejszymi mężczyznami.

- Czuję więc ogromną ulgę, że obiecałaś mi już wszystkie walce, Katherine - stwierdził Jasper - Ale biedny Elliott będzie się bał, że mu odmówisz.

- Już mi się nogi trzęsą - zapewnił Elliott i wszyscy się roześmiali.

- Muszę cię prosić, byś zarezerwowała dla mnie pierwszy taniec, Meg - powiedział Jasper. - Con poprosił już o to Katherine.

- O, czyżby Constantine był tutaj? - spytała Margaret, rozglądając się żywo wokół. Istotnie, stał nieco dalej, w grupie kilku mężczyzn. Spostrzegła, że na nią spojrzał. Obydwoje uśmiechnęli się do siebie i unieśli ręce w geście pozdrowienia.

- Jeszcze mnie nie odwiedził w Merton House. Powinnam go skarcić za to zaniedbanie, gdy tylko tu podejdzie.

Constantine Huxtable był ich dalekim kuzynem i odziedziczyłby tytuł Mertonów zamiast Stephena, gdyby jego rodzice pobrali się choćby na dzień przed narodzinami syna, a nie dwa dni później. Owe dwa dni pozbawiły Constantine'a prawa pierworództwa i Margaret często dziwiło, że nie znienawidził z tego powodu ani jej brata, ani jego sióstr, choć istotnie między nim a Vanessą panowała pewna oziębłość. Constantine i Elliott, czyli książę Moreland, poróżnili się bowiem dawno temu, choć sama nie wiedziała, z jakiego powodu, a Vanessa wzięła oczywiście stronę męża. Co za szkoda. Constantine i Elliott wyglądali raczej na braci niż kuzynów ze swoją grecką urodą, odziedziczoną po matkach. W rodzinach nie powinno być kłótni.

Kiedy goście zaczęli ustawiać się w dwa rzędy do pierwszego tańca, Jasper, baron Montford, poprowadził ją do niego. Meg kochała wieś i często sobie powtarzała, że byłaby absolutnie szczęśliwa, nie wyjeżdżając stąd do miasta. W londyńskim sezonie było jednak coś niezaprzeczalnie urokliwego. Jakże cudownie się czuła, raz jeszcze tańcząc w sali balowej, pośród towarzyskiej śmietanki stolicy, pośród błysków klejnotów i blasku setek świec w dwóch wielkich żyrandolach oraz licznych kinkietach. Drewniana posadzka lśniła pod ich stopami, wazony pełne kwiatów radowały oko i napełniały powietrze swoją wonią.

Tylko że nigdzie nie było ani śladu markiza Allingham. Ani też, co stwierdziła z ulgą, Crispina Dew.

Muzykanci zaczęli grać. Margaret i Jasper skłonili się sobie, stojąc naprzeciw siebie w dwóch rzędach kobiet i mężczyzn, a potem ruszyli do tańca. Margaret zawsze lubiła dźwięk skrzypiec i rytmicznego uderzania stóp o podłogę.

W połowie tańca zaniepokoił ją jednak widok czegoś czerwonego przy drzwiach i ujrzała Crispina z dwoma innymi oficerami, tymi samymi, którzy mu towarzyszyli poprzedniego dnia.

Serce podjechało jej do gardła, a potem gwałtownie opadło.

Wszyscy trzej przepychali się przez tłum gości, którzy nie brali udziału w tańcu. Crispin rozglądał się wokoło, póki nie dostrzegł Margaret, a wtedy się uśmiechnął. Mogła wprawdzie udawać, że go nie zauważyła, lecz uznała, że byłoby to głupie. Odwzajemniła jego uśmiech, bardzo zadowolona, że tańczy tuż pod żyrandolem, który oświetlał jej złocistą suknię. A potem zirytowało ją, że folguje swojej próżności.

Nigdzie nie było widać markiza. Oczywiście, mogło go wcale nie być w Londynie, a nawet jeśli przyjechał i pojawi się później...

- Och! - krzyknęła nagle, bo nastąpiła Jasperowi na but. - Przepraszam. Wybacz mi, proszę. Potknęła się również, tak że musiał chwycić ją za ramię, póki nie podjęła znów tańca. Szczerze ją to upokorzyło. Kilka najbliższych par spojrzało na nią z niepokojem.

- To moja wina - zapewnił ją Jasper. - Katherine, mam nadzieję, nie zauważy, że omal nie przewróciłem jej siostry. Jeśli jednak trzeba będzie komuś dać po gębie albo jeszcze gorzej, śmiało możesz zdać się na mnie. Zrobię to z największą satysfakcją. Od dawna już nie wdałem się w żadną solidną burdę. Niestety, tak bywa, kiedy się człowiek ożeni.

Margaret spojrzała na niego zaskoczona. Nie było po co udawać, że nie rozumie, co szwagier ma na myśli. Z pewnością również zauważył Crispina i poznał go po mundurze, co oznaczało, że Katherine o wszystkim mu opowiedziała. Jakież to żenujące! Miała trzydzieści lat i pozostała niezamężna, bo jej jedyny ukochany porzucił ją, żeniąc się z inną. A teraz musiała go znów oglądać i w dodatku nastąpiła z tego powodu partnerowi na nogę!

Figury taneczne rozdzieliły ich na chwilę, lecz Margaret oprzytomniała już, gdy znów znaleźli się blisko, robiąc obrót i odwracając się plecami do siebie.

- Wszystko to zdarzyło się całe lata temu - powiedziała Jasperowi - i całkiem o tym zapomniałam.

Wypadło to śmiesznie. Mógłby przecież zapytać, co się właściwie wtedy zdarzyło i w jaki sposób może o tym mówić, skoro zapomniała? Zrobiła z siebie idiotkę wobec szwagra.

Och, jakże tego nienawidziła! Cóż się stało z wszystkimi tamtymi latami? Jakże mogła w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób wykreślić je ze świadomości? Gdzież się podziewał markiz Allingham, kiedy akurat najbardziej go potrzebowała? Co ma powiedzieć Crispinowi, jeśli zacznie z nią później rozmawiać i spyta, gdzie jest jej narzeczony? Już była gotowa wyznać mu prawdę, że nie ma nikogo takiego, że wcale się nie zaręczyła, a nawet zrezygnować z dodania „jak dotąd”, co pozwoliłoby jej zachować twarz. Gdyby z jakiegoś powodu markiz nie bawił tego roku w Londynie, oznaczałoby to dla niej upokorzenie.

Niech to będzie dla niej lekcja, żeby już nigdy więcej nie kusiło ją do kłamstw! Nawet do drobnych i niewinnych. Za kłamstwa zawsze trzeba pokutować.

Nagle, tuż przed samym końcem tańca, zobaczyła go. Markiz Allingham wszedł do sali balowej, a jego widok wydał się jej niezwykle wręcz bliski sercu. Zatrzymał się i rozejrzał wokoło.

Margaret zdała sobie sprawę, że nie została jeszcze dostrzeżona. Znów okrążała Jaspera, a potem powróciła na swoje miejsce w szeregu. Nie było to jednak istotne. Najważniejsze, że naprawdę tu był i wyglądał niezwykle wytwornie w czarno - białym wieczorowym stroju. Poruszał się z niewymuszoną godnością. Musiał chyba zobaczyć kogoś znajomego, ponieważ skierował się w jego stronę.

Taniec dobiegł końca i Margaret położyła Jasperowi dłoń na ramieniu.

- Dziękuję - powiedziała, śmiejąc się. - Chyba wyszłam z wprawy. Okropnie się zdyszałam. Był to jednak bardzo miły początek wieczoru.

- W rzeczy samej - zgodził się. - Przez chwilę miałem niemiłe wrażenie, że wszyscy inni tancerze na mnie patrzą, całkiem jakbym włożył pantofle nie na tę nogę, co trzeba, albo jakby mi się halsztuk przekrzywił na bok. Z wielką ulgą przekonałem się jednak, że oni spoglądają na ciebie. Wyglądasz dziś doprawdy wspaniale, Meg, i z pewnością lustro powiedziało ci już to samo, nim wyszłaś z domu. Margaret zaśmiała się ponownie.

- Ale dużo przyjemniej usłyszeć o tym od mężczyzny, nawet jeśli on trochę przesadza. Nim wrócili do miejsca, gdzie Vanessa i Elliott stali razem z Katherine, Margaret spostrzegła, że przechodzą też koło markiza. W tej samej chwili Allingham zobaczył ją, uśmiechnął się serdecznie i oddalił od ludzi, koło których dopiero co przystanął.

- Panno Huxtable - powiedział, kłaniając się. - Co za niespodziewane spotkanie. Moje uszanowanie, Montford.

- Witam, milordzie. - Meg ukłoniła się i czekała bez ruchu, podczas gdy Jasper odszedł po słowach pozdrowienia.

- A więc jest pani jednak w Londynie? - spytał markiz. - Już przypuszczałem, nie widząc pani nigdzie, że pewnie postanowiła pani zostać w tym roku na wsi.

- Wyjechałam z Warren Hall ledwie tydzień temu - wyjaśniła - ale zamierzam dobrze się bawić podczas ostatnich atrakcji sezonu. Lady Tindell musi być chyba bardzo rada. Na jej bal przyszło całe mnóstwo gości, nieprawdaż?

- Rzeczywiście, istny tłum - odparł. - A zatem zostanie to uznane za wielki sukces. Czy mogę skomplementować pani urodę? Jest jeszcze piękniejsza niż zwykle.

- Miło mi to słyszeć.

- Mam nadzieję, że zarezerwowała pani dla mnie kilka tańców. Przyszedłem, niestety, znacznie później niż zamierzałem. - Istotnie, zrobiłam tak.

- Może więc zatańczymy po tańcu, który teraz nastąpi?

- Chętnie. - Uśmiechnęła się do niego. - Z góry się na to cieszę.

Może zatańczą też później walca, przynajmniej miała taką nadzieję. Był w nim bardzo dobry.

Dlaczego właściwe nie przyjęła w zeszłym roku jego oświadczyn? Nawet mając świadomość, że musi wyjść za mąż, żeby nie zostać starą panną i nie ciążyć Stephenowi oraz siostrom brzemieniem. Nawet wiedząc, że poślubienie markiza, którego przecież bardzo lubiła, byłoby najlepszą rzeczą, jaką może zrobić.

- Pary jeszcze się nie ustawiają - powiedział, rozglądając się Wokół. - Mamy sporo czasu. Śmiało może ją pani poznać.

Ujął ją za łokieć i skierował ku grupie gości, z którymi stał poprzednio. Ją? Co on miał na myśli?

- Moja droga - rzekł do ładnej szatynki w zielonej sukni - pozwól sobie przedstawić pannę Huxtable, siostrę hrabiego Merton. Przyjaźnię się z nią od wielu lat. To jest panna Milfort, moja narzeczona, to jej siostra, pani Yendle, a to...

Margaret nie słyszała już nic więcej. Jego narzeczona! Zaręczył się. Z inną.

Trwało dobrą chwilę, nim dotarło to do jej świadomości, choć i tak nie w pełni, co było może czymś pomyślnym.

Margaret obdarzyła narzeczoną markiza promiennym i serdecznym uśmiechem, a potem podała jej prawą dłoń.

- Och, jakże mi miło - powiedziała. - Życzyłabym pani szczęścia, ale założę się, że to całkiem zbędne.

Uśmiechnęła się, również promiennie i serdecznie, do pani Yendle oraz reszty osób, i uprzejmie skinęła głową.

- Panna Milfort i ja poznaliśmy się w Boże Narodzenie u naszych wspólnych przyjaciół - wyjaśnił markiz. - Uczyniła mnie zaś najszczęśliwszym z ludzi tuż przed Wielkanocą, zgadzając się oddać mi rękę. Musiała pani chyba widzieć ogłoszenie o naszych zaręczynach w „Morning Post”?

- Nie - odparła, wciąż z takim samym uśmiechem. - Jeszcze do niedawna byłam na wsi. Ale, rzecz jasna, słyszałam o nich i cieszyłam się ze względu na pana.

Kolejne łgarstwo. Jakże łatwo jej ostatnio przychodzi kłamać.

- Pary już się ustawiają - zauważyła dama, której nazwisko całkowicie umknęło Margaret. Markiz wyciągnął rękę ku pannie Milfort.

Margaret kątem oka zauważyła po prawej błysk czerwieni. Nie musiała nawet odwracać głowy, żeby stwierdzić, że to Crispin toruje sobie ku niej drogę, zapewne chcąc ją prosić do tańca lub zostać przedstawiony markizowi Allingham, który zaręczył się z kim innym.

Objawiła się jej przerażająca prawda. Nie była zaręczona. Nie miała nawet cienia nadziei na zaręczyny. W wieku trzydziestu lat nieodwracalnie stała się kimś samotnym i z nikim niezwiązanym.

Będzie musiała wyznać wszystko Crispinowi, przekonanemu, że potrzebuje jego zalotów, bo żaden inny mężczyzna zapewne nie zechce zaofiarować jej swego towarzystwa. Ścisnęło ją rozpaczliwie w dołku.

Nie może stanąć z nim twarzą w twarz. Nie zniosłaby tego. Gotowa jeszcze rzucić mu się z płaczem w ramiona!

Musi się jakoś pozbierać, a na to potrzeba czasu i samotności. Musi... Spojrzała odruchowo ku drzwiom. Mogła zyskać względną samotność w damskiej gotowalni. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby prześliznąć się tam pod ścianą. Pobiegła prosto ku drzwiom, rada, że w pobliżu jest dość tancerzy, by jej pośpiech nie rzucał się zbytnio w oczy. Czuła zaś, że wręcz przeraźliwie zwraca na siebie uwagę, i pamiętała tylko tyle, że ma się uśmiechać.

Gdy już była przy drzwiach, obejrzała się, żeby sprawdzić, czy Crispin za nią nie idzie.

Ogarnęła ją absurdalna panika. Sama zresztą wiedziała, że to idiotyczne, ale cały kłopot w tym, że paniki nie sposób kontrolować. Przestała patrzeć za siebie, ale zrobiła to zbyt późno, żeby się uchronić od zderzenia z jakimś mężczyzną, który stanął akurat w drzwiach, zagradzając jej drogę.

Przez chwilę czuła się tak, jakby nagle brakło jej tchu, a potem do popłochu i paniki doszło jeszcze zażenowanie. Zderzyła się bowiem z bardzo dobrze zbudowanym męskim ciałem i nie upadła jedynie dlatego, że czyjeś dłonie wpiły się w jej ramię niczym kleszcze.

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała, odchylając do tyłu głowę i odpychając się rękami od jego szerokiej piersi w daremnej próbie wyminięcia przeszkody.

A potem zdała sobie sprawę, że patrzy prosto w czarne oczy osadzone pośrodku podłużnej, kanciastej twarzy o śniadej cerze, twarzy niemalże brzydkiej, okolonej włosami równie czarnymi jak oczy.

- Proszę mnie puścić - powiedziała, ale jego uścisk nie osłabł.

- A dlaczego? - spytał, wpatrując się w nią zuchwale. - Po co ten pośpiech? Czemu pani tu nie zostanie i nie zatańczy ze mną, a potem nie wyjdzie za mnie i nie będzie ze mną żyła długo i szczęśliwie?

Margaret była tak zaskoczona, że cała jej panika gdzieś znikła. Zionęło od niego trunkiem.

W dniu rozmowy Duncana z dziadkiem nie było żadnego balu, nawet najmniejszego. Londyn podczas sezonu każdego dnia i nocy obfitował w różnorakie atrakcje, ale tego akurat wieczoru mógł wybierać jedynie między przyjęciem u znanej sawantki, gdzie bez wątpienia roiło się od polityków, uczonych, poetów oraz inteligentnych pań, a koncertem najwyraźniej przeznaczonym dla wyrobionych melomanów, a nie dla kogoś, kto pospiesznie musiał dokonać wyboru na matrymonialnym targowisku.

Duncan nie pojawił się więc ani tu, ani tam, i w ten sposób zmarnował jeden z bezcennych piętnastu dni. Poprzedniego popołudnia zaszedł do Salonu Bokserskiego Jacksona, choć mógł, co zbyt późno przyszło mu na myśl, pospacerować po Hyde Parku, żeby w tłumie wypatrzyć potencjalną narzeczoną. A tego dnia, kiedy tak właśnie zrobił, deszcz mżył nieustannie z wiszących nisko nad miastem szarych chmur i spotkał tam jedynie kilku nieustraszonych jeźdźców - wyłącznie mężczyzn - oraz jeden zamknięty powóz pełen wdów.

Całkiem jak w tych snach, kiedy człowiek pragnie przed czymś uciekać, ale nie jest w stanie nawet pełzać.

Wieczorem jednak odbywał się bal u lady Tindell, obiecujące wydarzenie. Zdaniem matki, która zamierzała tam pójść, była to jedna z najbardziej tłocznych zabaw w całym sezonie, bo lady Tindell słynęła z obfitych obiadów. Każdy, kto się choć trochę liczył w Londynie, chciał tam być, włączając - jak Duncan miał gorącą nadzieję - całe mnóstwo młodych, obiecujących panien na wydaniu, które zbyt późno przyjechały na sezon, żeby znaleźć sobie mężów.

To wystarczyło, żeby się zaraz lepiej poczuł.

Nie powiedział matce o ultimatum dziadka, chociaż przydałaby się jej pomoc, gdyby w ciągu najbliższych kilku dni nie udało mu się znaleźć samemu odpowiedniej kandydatki. Matka znała bowiem wszystkich. Z pewnością wiedziałaby, które z dziewcząt - a co jeszcze ważniejsze, którzy z rodziców - są na tyle zdesperowani, by zgodzić się na mężczyznę o wątpliwej reputacji, i to z tak niestosownym pośpiechem.

Przyszedł z pewnym opóźnieniem. Być może zrobił niemądrze, skoro czas grał kluczową rolę, lecz wieczorem stracił odwagę, co było nieuniknioną konsekwencją czekania dłużej niż dobę na rozpoczęcie poszukiwań. Zasiedział się po obiedzie w klubie White'a. W końcu został tam sam, ponieważ jego kompani udawali się wieczorem w inne miejsca. Niektórzy z nich też wybierali się zresztą na ten właśnie bal. Mógł pójść razem z nimi i przedostać się do sali balowej niezauważony. Zamiast tego został w klubie, żeby się wzmocnić kolejnym kieliszkiem portwajnu, póki nie stwierdził, że do pokrzepienia potrzeba mu więcej kieliszków niż ten jeden.

Nie miał zaproszenia na bal, ale nie bał się, że go wyproszą. Zresztą wszelkie obawy opuściły go po kilku kieliszkach portwajnu. W końcu był hrabią Sheringford. Jeśli zaś ktoś by sobie przypomniał ów dość głośny skandal sprzed pięciu lat, a z pewnością każdy go doskonale pamiętał, to cóż, tacy ludzie z pewnością będą ciekawi, co się z nim działo w ciągu ostatnich lat i jak się zachowa po powrocie.

Przyszło mu nagle na myśl, że ktoś z Turnerów może być tego roku w Londynie, i gorąco zapragnął, żeby tak się nie stało. Nie uśmiechało mu się zwłaszcza stanąć twarzą w twarz z Randolphem Turnerem, bo właśnie on był mężczyzną, którego żonę uprowadził.

Drzwi Tindellów nie zostały przed nim zamknięte. Przybył tam jednak, rzecz jasna, na tyle późno, żeby już nikt z gospodarzy nie witał gości i żeby majordomus go nie zaanonsował. Oddał na dole kapelusz i płaszcz lokajowi, a potem wszedł do sali balowej i zaczął się po niej rozglądać.

Czuł się jak wystawiony na pokaz i niemalże oczekiwał, że mimo wszystko zacznie się zaraz zgorszenie, głównie wśród dam, gotowych go wtrącić w odmęty piekielne. Tak się nie stało, choć bez wątpienia zwrócono na niego pewną uwagę. Mógł słyszeć szmer podniesionych głosów gdzieś po swojej prawej stronie. Zignorował to.

Istotnie, na balu panował ścisk. Gdyby wszyscy goście zdecydowali się jednocześnie na taniec, to chyba rozsadziliby ściany. A gdyby tak ruszyli na niego... Cóż, zostałby pewnie zadeptany na śmierć.

Kiedy wszedł, trwała właśnie przerwa po tańcu, lecz pary zaczynały się już ustawiać do następnego. Wspaniale! Będzie mógł wtedy w spokoju snuć matrymonialne projekty, chyba że ów szmer zainteresowania po prawej miałby się przeobrazić w pomruk oburzenia i wypełnić całą salę.

W pewnej odległości dostrzegł Cona Huxtable'a i kilku innych znajomych, lecz nie podszedł do nich. Gdyby tak uczynił, dałby się może wciągnąć w rozmowę, a nawet zaciągnąć do pokoju, gdzie grano w karty. Na Boga, nie miałby nic przeciwko temu. Poczuł, że nastrój mu się psuje z każdą mijającą sekundą, a tak nie powinno być.

Przecież nie miał zamiaru rozpoczynać teraz polowania na żonę. Nie był pewien, czy w ogóle to zakładał. A już z całą pewnością nie zamierzał wcześniej przyjeżdżać do Londynu.

Od czego, do licha, należało zacząć?

Były tam kobiety ładne i brzydkie, młode i stare, pełne wigoru i apatyczne - te ostatnie, jak przypuszczał, notorycznie podpierały ściany. Wiele z nich stało wciąż na uboczu, wyczekując na partnera, mimo że taniec już się rozpoczął. Powinien zapewne skoncentrować uwagę właśnie na nich.

Co za kłopot z tym wyborem żony! Może powinien zabrać się do najbardziej znużonej z tych podpierających ściany panien i wystąpić z propozycją, że opromieni jej życie? Zaoferować jej małżeństwo z mężczyzną, który niemal dosłownie porzucił swoją narzeczoną na stopniach ołtarza, żeby uciec z jej zamężną bratową i żyć z nią w grzechu przez blisko pięć lat. Z mężczyzną, który wcale nie chciał się żenić, lecz został zmuszony do tego groźbą nędzy. Z mężczyzną, który od dawna nie wierzył w romantyczną miłość i nigdy nie dbał o wierność. Z mężczyzną, który miał nieślubne dziecko i nie chciał go wcale ukrywać w jakimś zapadłym, prowincjonalnym zakątku.

Zatrzymał wzrok na dziewczynie o bezbarwnych włosach, która - jeśli go wzrok nie mylił z tej odległości - miała płaską pierś i pełno pryszczy na twarzy. Zauważyła, że Duncan poddaje ją uważnym oględzinom, i wyglądała na wyraźnie przestraszoną jego zainteresowaniem.

Lustracja ta została jednak nagle przerwana.

Niespodziewane uderzenie niemal zwaliło go z nóg. Czyżby ktoś zamierzał go mimo wszystko stąd wypędzić?

Złapał tego kogoś w obie ręce, żeby ustrzec się od runięcia na wznak - jakże efektowne byłoby to jego ponowne wejście w krąg socjety! - i dopiero wtedy spostrzegł, że ma do czynienia z kobietą.

Bardzo kobiecą kobietą.

Miała bujne piersi, przepięknie zaokrąglone kształty i przyjemnie pachnące ciemne włosy. A gdy odrzuciła w tył głowę, chcąc go przeprosić, ukazała twarz jak najbardziej godną reszty ciała, z porcelanową karnacją, wielkimi, wyrazistymi oczami i niezwykle wręcz harmonijnymi rysami. Była uosobieniem kobiecej urody od stóp do głów..

Trzymał ją blisko siebie dłużej, niż to było konieczne, i znacznie dłużej, niż wypadało robić coś takiego w miejscu publicznym, gdzie jego nagłe pojawienie się już przykuło uwagę. Uznał jednak, że z pewnością upadłaby na ziemię, gdyby puścił ją zbyt wcześnie.

Miała też długie smukłe nogi. Mógł to wyczuć, bo wsparły się o jego własne.

Była piękna, działała na zmysły i jakimś szczęśliwym trafem przylgnęła do jego ciała. Czyż jakikolwiek mężczyzna mógłby sobie życzyć czegoś więcej? Chyba tylko samotności we dwoje, nagości i miękkiego łóżka.

Jak na razie, mógł w niej dostrzec tylko jedną ujemną cechę: nie była najmłodsza. Zapewne dorównywała mu mniej więcej wiekiem. A więc bez wątpienia to mężatka. Musiał ją ktoś złowić na tym matrymonialnym targowisku dobre dziesięć lub dwanaście lat temu. Pewnie ma już z tuzin dzieci. Co za szkoda! Los znowu sobie z niego zadrwił. Nie powinien był oczekiwać, że tak łatwo i szybko mu pójdzie.

Nie miała jednak obrączki na lewej ręce, którą wspierała się o jego pierś.

Wszystkie te uwagi i obserwacje przemknęły mu przez głowę jak błyskawica.

- Proszę mnie puścić - powiedziała zarumieniona, z czym wyglądała jeszcze ładniej, jeśli to w ogóle było możliwe, i próbowała go odepchnąć.

Mógł chyba żywić pewną nadzieję. Przecież to nic nagannego, prawda?

- A dlaczego? - spytał. - Po co ten pośpiech? Czemu pani tu nie zostanie i nie zatańczy ze mną, a potem nie wyjdzie za mnie i nie będzie ze mną żyła długo i szczęśliwie?

Poczuł, że jej ciało nieruchomieje, a oczy wpatrują się w niego. Potem uniosła brwi. Nawet one były śliczne. Nic dziwnego, że niektórzy poeci potrafili pisać wiersze o kobiecych brwiach.

- Czy właśnie w tej kolejności? - spytała.

Cóż za intrygujące słowa. Odpowiedź w formie pytania. Duncan zacisnął usta.

Może nie upadł, ale został jednak wytrącony z równowagi, co na jakiś czas odebrało mu mowę.

4

Margaret o mało się nie roześmiała, chociaż byłby to raczej śmiech histeryczny niż szczere rozbawienie.

Co on takiego powiedział? A co ona miała na to odpowiedzieć?

Dobry Boże, przecież był zupełnie obcym człowiekiem i nie wyglądał w dodatku zbyt szacownie. Czy ktoś na nich patrzy? Co sobie ludzie pomyślą?

Ręce nieznajomego nie wpijały się już tak mocno w jej ramiona, ale nadal ich nie puszczał. Mogłaby się dość łatwo wyrwać z jego uścisku i wybiec z sali balowej, a tymczasem patrzyła na niego i czekała, co teraz powie.

Zacisnął wargi, a bardzo ciemne oczy - chyba nie mogły być całkowicie czarne? - wpatrywały się w nią zuchwale.

Wyglądał na kogoś całkiem samotnego. Jakiś instynkt podpowiedział jej, że nie jest to typ mężczyzny, z którym mogłaby rozmawiać, zwłaszcza bez oficjalnej prezentacji. A jednak stała nadal tuż przy nim, z rękami wspartymi o jego pierś, on zaś trzymał ją za ramiona akurat w tych miejscach, gdzie między rękawami a rękawiczkami miała całkiem nagie ciało. Pozostawali w tej pozycji znacznie dłużej, niż mogłoby to spowodować zwykłe zderzenie się dwóch osób. Powinni byli odstąpić od siebie, obydwoje zakłopotani, i gorąco się nawzajem przepraszać. Och, mój Boże.

Znowu wsparła się dłońmi o jego piersi i próbowała go odepchnąć, ale gdy wciąż trzymał ją w żelaznym uścisku, jej ręce osunęły się bezwładnie w dół. Poczuła ciarki na plecach. Z tyłu za sobą miała niemal połowę dobrego londyńskiego towarzystwa, łącznie z własną rodziną. A także z Crispinem Dew, no i z markizem Allingham.

- Obawiam się, że właśnie w tej kolejności, a nie w innej - odpowiedział wreszcie na jej pytanie. - Jeśli nawet żwawo się zakrzątnę koło specjalnego zezwolenia na ślub i znajdę odpowiednią osobę zdolną dopełnić tej ceremonii, to i tak taniec skończy się, zanim wrócę. A wtedy ktoś inny może panią złapać, uprowadzić do Szkocji i zostawić mnie na lodzie razem z bezużytecznym już dokumentem. Jeśli mamy oboje i zatańczyć, i się pobrać, trzeba to zrobić akurat w takiej kolejności, choć bardzo mi pochlebia pani skwapliwość względem bezzwłocznego zamążpójścia. Intruz pozwalał sobie doprawdy na zbyt wiele, bez względu na to, kim właściwie był. Margaret nie powinna się była roześmiać, lecz oburzyć na te niepoważne słowa, mimo że były równie absurdalne, jak dowcipne. A tymczasem parsknęła śmiechem. Nieznajomy za to nie śmiał się wcale. Przyglądał jej się intensywnie i puścił ją wreszcie.

- Proszę ze mną teraz zatańczyć, a jutro rano załatwię specjalne zezwolenie. Obiecuję. Był to dziwaczny żart, lecz on wcale nie robił wrażenia rozbawionego. Niespodziewanie Margaret wzdrygnęła się lekko, mimo że uśmiech nadal widniał na jej twarzy.

Powinna uciec jak najprędzej i pozostać jak najdalej od niego w sali balowej przez resztę wieczoru. Jej słowa o właściwej kolejności były nieopatrzne. Czy rzeczywiście powiedziała to na głos? Niestety, jego odpowiedź dowiodła, że tak.

Kimże ten człowiek, u licha, był? Nigdy go dotąd nie widziała, miała co do tego zupełną pewność.

A jednak nie uciekła. Powiedziała natomiast:

- Dziękuję panu, sir. Owszem, zatańczę z panem.

Lepiej było postąpić w ten sposób niż uciekać z powodu markiza Allingham, któremu trzykrotnie odmówiła ręki, a teraz on postanowił zaręczyć się z inną. I z powodu obecności Crispina, którego powiadomiła o tym, że ma narzeczonego.

Nieznajomy skłonił się przed nią, podał jej ramię i wprowadził ją między innych tancerzy. Margaret z zaskoczeniem odkryła, że taniec się jeszcze nie rozpoczął. Całe zdarzenie, łącznie z dziwaczną wymianą zdań, nie trwało dłużej niż jedna czy dwie minuty.

Zauważyła, że ramię, na którym wsparła dłoń, było imponująco umięśnione, a także to, że jej pierwsze wrażenie wcale nie kłamało. Czarny wieczorowy strój leżał na dobrze zbudowanym ciele niczym druga skóra, a długim nogom też nie brakło muskularności. Był od niej o kilka cali wyższy, choć Margaret nie należała do niskich kobiet. No i ta jego mroczna, niemal nieładna twarz. Przyszło jej nagle na myśl, że mógłby się okazać groźnym przeciwnikiem.

- Zdaje mi się - zaczął - że jeśli mam jutro otrzymać specjalne zezwolenie, to powinienem znać nazwisko mojej przyszłej żony, a także jej adres. Nie uśmiechałoby mi się, gdybym się gorliwie zrywał z łóżka o całkiem nieprawdopodobnej porze tylko po to, by moja prośba musiała się spotkać z odmową, skoro nie byłbym w stanie podać nazwiska narzeczonej ani wyjaśnić, gdzie też ona mieszka.

Och, co za wariat! Nadal ciągnął swój absurdalny żart, choć twarz miał śmiertelnie poważną, bez cienia uśmiechu.

- Też tak sądzę - zgodziła się.

Orkiestra zaczęła w tej chwili grać żwawego kontredansa i po kilku krokach wspólnego tańca obydwoje rozłączyli się, by wykonać kolejną figurę z sąsiednią parą. Gdy znów się znaleźli blisko siebie, tańczyli wspólnie z innymi osobami, nie mieli więc żadnej sposobności, by prowadzić prywatną rozmowę, absurdalną czy też nie.

Margaret uznała, że to wszystko jest bardzo niestosowne. Sam przecież mówił, że się wzajemnie nie znają. A jednak tańczyli ze sobą. Jakże się z tego wytłumaczy Vanessie i Katherine? A Stephenowi? Ona, zawsze taka przeczulona na punkcie towarzyskich subtelności. Okazało się jednak, że nie dba o nie w tej chwili i całkiem dobrze się bawi. Słowa markiza, a zwłaszcza jego przypuszczenie, że o wszystkim już wiedziała, rozstroiły ją, podobnie jak obecność Crispina. A tymczasem teraz tańczy i śmieje się mimo wszystko! Żart nieznajomego był właściwie całkiem zabawny.

Ileż kobiet może się pochwalić, że zetknęły się z kimś całkiem im nieznanym i zostały przez niego poproszone do tańca, a potem o rękę, wszystko na jednym wydechu? Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- Czy wolno mi będzie - spytał, kiedy wreszcie zetknęli się ponownie w tańcu - poznać nazwisko mojej przyszłej żony?

Kusiło ją, żeby nie odpowiedzieć. Uznała jednak, że byłoby to niemądre. Mógł się przecież łatwo dowiedzieć, kim była, tuż po tańcu.

- Nazywam się Margaret Huxtable - odparła. - Jestem siostrą hrabiego Merton.

- Ach, znakomicie. Zależy mi na tym, żeby poślubić osobę z dobrego domu. Zresztą każda rodzina uzna, że to ważne.

- Oczywiście - przytaknęła. - Az kim ja mam przyjemność? Musiała jednak poczekać następnych kilka minut, póki figura taneczna nie oddaliła od nich pozostałych tancerzy.

- Duncan Pennethorne, hrabia Sheringford - odparł bez żadnych wstępów, gdy znów się zetknęli. - Tytuł, muszę panią uprzedzić, nim zdąży panią zafascynować na tyle, by go zapragnęła poślubić, ma wyłącznie kurtuazyjne znaczenie, chociaż brzmi wcale efektownie. Odziedziczę jednak prawdziwy i dużo znakomitszy, jeśli ten, kto go obecnie nosi, raczy umrzeć przede mną. Markiz Claverbrook, mój dziadek, może mi jednak nie wyświadczyć tej grzeczności, mimo że ma osiemdziesiątkę na karku, a raczej będzie ją miał za dwa tygodnie. Jest ode mnie starszy o całe pięćdziesiąt lat.

Dostarczył jej dużo więcej informacji, niż się spodziewała. Dziwne, że go przedtem nigdy nie spotkała. A jednak coś się kołatało w jakimś zakamarku jej umysłu, nie mogła sobie jednak przypomnieć co. Miała tylko wrażenie, że było to coś niezbyt przyjemnego. Coś związanego ze skandalem.

- A gdzie - spytał - mogę panią znaleźć jutro, panno Huxtable, już ze specjalnym zezwoleniem w ręce?

Znów się zawahała, lecz on i tak szybko by się przecież sam dowiedział.

- W Merton House przy Berkeley Square.

Żart trwał stanowczo zbyt długo. Gdy tylko taniec się skończy, powinna bezzwłocznie oddalić się od hrabiego Sheringford. Nie chciała go ośmielać do jeszcze zuchwalszych i bardziej poufałych kroków niż dotąd. Musi przeprowadzić dyskretne dochodzenie na jego temat. Jakaś niejasna myśl nie dawała jej spokoju.

Widziała, że Crispin rozmawia z Vanessą i Elliottem. To, że znów go widzi po tylu niewesołych latach, wydawało jej się ciągle czymś nierzeczywistym. Myślała, że nie będzie im dane ponowne spotkanie po tym jego ożenku. Przypuszczała, że po wojnie osiądzie z żoną w Hiszpanii. Albo może w Rundle Park.

- Panno Huxtable - odezwał się hrabia Sheringford, co zmusiło ją do ponownego skupienia na nim uwagi - dlaczego uciekała pani z sali balowej w takiej panice?

Było to doprawdy bezczelne pytanie. Czyżby on nie miał najmniejszego pojęcia o dobrych manierach?

- Wcale nie uciekałam i nie byłam w panice.

- Dwa wierutne kłamstwa w jednym zdaniu.

Spojrzała na niego z największą wzgardą, na jaką było ją stać.

- Jest pan impertynentem, milordzie.

- Och, jak zawsze - zgodził się. - Ale po co tracić czas na kurtuazję? Czy on był wart tej paniki? Już miała na języku ciętą ripostę, lecz rozmyśliła się i tylko bez słów pokręciła głową.

- Czy to miało znaczyć „nie”? - spytał. - A może ten gest miał wyrażać ,jest pan niemożliwy”?

- To drugie - ucięła, nim znów nastąpiła zamiana partnerów w tańcu.

Chwilę później orkiestra zamilkła przed rozpoczęciem kolejnego tańca, lecz hrabia Sheringford najwyraźniej miał już dość. Ujął rękę Margaret, nie troszcząc się o pozwolenie, położył jej dłoń na swoim rękawie i odprowadził ją do małej, półkolistej alkowy tuż przy drzwiach, gdzie wygodna na oko sofa nie była akurat przez nikogo zajęta.

- Doprawdy, nie sposób prowadzić dłuższej rozmowy podczas tańca - stwierdził, gdy Margaret z pewnym wahaniem usiadła na sofie, on zaś zajął miejsce obok. - Taniec jest najbardziej niedorzeczny ze wszystkich towarzyskich rozrywek, jakie zdołano wymyślić.

- A ja go właśnie wyjątkowo lubię. Poza tym nikt nie zamierza prowadzić wtedy długich rozmów. To nie miejsce i czas po temu.

- Co on takiego zrobił - spytał ją ponownie - że wpadła pani w panikę?

- Przecież nawet nie przyznałam, że w ogóle ktoś taki jest ani że coś takiego się stało. - Margaret rozłożyła wachlarz i zaczęła nim chłodzić rozpaloną twarz.

Hrabia Sheringford śledził uważnie jej ruchy. Choć siedział z boku, jego łokieć spoczywał na oparciu sofy dość blisko jej ramienia. Czuła bijące od niego ciepło na swojej szyi.

- Z pewnością ktoś taki był i coś się stało - stwierdził. - A musiało to panią bardzo dotknąć, sądząc po naszym gwałtownym zderzeniu.

Powinna była po prostu wstać i odejść, pomyślała. Przecież nic jej nie zatrzymywało, czyż nie? Natarczywość pytań obudziła jednak przygnębiające i dotkliwe wspomnienie. Nie mogła pogodzić się z tym, że nigdy nie wyjdzie za markiza Allingham.

Lord Sheringford był dla niej człowiekiem obcym, a niekiedy łatwiej jest rozmawiać z osobą nieznaną niż bliską. Wątpiła, by mogła się szczerze poskarżyć Stephenowi czy nawet siostrom. Nigdy nie miała zwyczaju obarczać ich swoimi troskami. Przeciwnie, zawsze skrywała uczucia głęboko w sobie, przynajmniej te negatywne. Zawsze była starszą siostrą, zastępującą młodszemu rodzeństwu rodziców. Zawsze musiała być tą silniejszą, na której wszyscy mogli polegać. Rozmowa z obcymi bywa niebezpieczna, lecz w całym tym balu było coś tak dziwacznego i nierealnego, że ostrożność i powściągliwość nagle ją opuściły.

- Wczoraj powiedziałam pewnemu znajomemu, że się zaręczyłam. Spodziewałam się, że tak się istotnie stanie dziś wieczorem, lecz wyszło na jaw, że dżentelmen, którego miałam na myśli, zaręczył się już z kim innym. Ów pierwszy przyszedł tu zaś w zamiarze spotkania mego narzeczonego. Och, to całkiem bez sensu, nieprawdaż?

- Niekoniecznie. A czy ten pierwszy dżentelmen zrobił kiedyś coś, co panią zraniło? Spojrzała na niego zaskoczona. W jaki sposób się wszystkiego domyślił?

- Skąd pan o tym wie?

Spojrzał na nią tak przenikliwie, jakby znał wszystkie jej sekrety.

- Cóż innego mogło spowodować, żeby mu przedwcześnie o tym oznajmić? - spytał, wzruszając ramionami. - Chciała pani utrzeć mu nosa. A po co miałaby mu pani ucierać nosa, gdyby kiedyś pani nie zranił? Co takiego zrobił?

- Poszedł na wojnę, a ja zostałam w domu, żeby zająć się rodzeństwem po śmierci ojca. Przyrzekliśmy sobie jednak wierność, co podtrzymywało mnie na duchu przez wiele niewesołych lat. A potem dowiedziałam się z listu, który przysłał swojej matce, że ożenił się w Hiszpanii.

- Czy ten wzór wierności to może któryś z tych ubranych na czerwono oficerów, którzy czarują wszelkie damy?

- Tak.

- A tamten drugi, z którym miała pani nadzieję się zaręczyć? Czy on też zachował się podle wobec pani?

- Nie mogę mieć do niego pretensji. Prosił mnie o rękę trzy razy w ciągu ostatnich pięciu lat. Odmawiałam mu za każdym razem, choć pozostaliśmy przyjaciółmi i obiecaliśmy sobie pod koniec zeszłego sezonu, że spotkamy się znów za rok. Przyjechałam do Londynu dopiero w ostatnich dniach, nic więc nie słyszałam o jego zaręczynach ani nie czytałam anonsu w gazetach. Przyszłam tu dziś w nadziei, że... Cóż, to bez znaczenia.

Poczuła się niepewnie, a nawet uznała, że się ośmiesza. To, co miało być pobieżnym wyjaśnieniem, przeobraziło się w drobiazgową i dość upokarzającą spowiedź.

- W obydwu przypadkach czekała pani za długo. Proszę wyciągnąć z tego naukę na przyszłość. Margaret coraz energiczniej wachlowała policzki. Zasłużyła sobie na tak oschłe i pozbawione współczucia stwierdzenie. W typowo męski sposób nieznajomy wziął stronę innych mężczyzn, całkiem jakby straciła i Crispina, i markiza Allingham wyłącznie z własnej winy.

Miał jednak, rzecz jasna, prawo tak sądzić. Przecież ani Crispin, ani markiz jej nie porzucili. Po prostu kazała im czekać zbyt długo. Ten męski punkt widzenia był jednak dość upokarzający.

- A czy ten olśniewający i niewierny oficer zna tożsamość dżentelmena, z którym zamierzała się pani zaręczyć dzisiejszego wieczoru?

- Och, nie. Nie byłam aż tak niedyskretna. Na całe szczęście. Jak dobrze, że przynajmniej tego nie zrobiła. Byłoby po prostu straszne, gdyby...

- W takim razie można łatwo zaradzić wszystkim pani troskom. Niech mnie pani przedstawi swemu oficerkowi jako narzeczonego i jednocześnie pokaże temu drugiemu, że nie musiała czekać na jego ponowne oświadczyny.

Doprawdy, to już był obraźliwy żart! Nie dostrzegła jednak żadnego rozbawienia w jego oczach, gdy gwałtownie obróciła głowę, by w nie spojrzeć.

- A co będzie jutro, gdy pana odwiedzą moi bracia i szwagrowie, chcąc poznać pańskie prawdziwe intencje? No i co ja powiem Crispinowi jutro albo później? Ze mi się nagle odmieniło?

Wzruszył ramionami.

- Oznajmię pani srogim krewniakom, że mam jak najbardziej godziwe intencje. A pani będzie mogła utrzeć nosa temu oficerowi.

- Dziękuję za pańską uprzejmą ofertę - odparła ze śmiechem. Jakby się zachował, biedak, gdyby zdecydowała się potraktować poważnie jego propozycję? - A także za taniec. Bawiłam się bardzo dobrze. Teraz muszę już jednak iść i...

Zdanie pozostało jednak niedokończone, gdyż ręka wsparta na sofie spoczęła stanowczo na jej ramieniu, a jego twarz zbliżyła się nieco ku niej.

- Nadchodzi właśnie jeden z tych czerwonych mundurów, a wewnątrz niego jakiś wysoki, rudy oficer. Bez wątpienia pani niegdysiejszy ukochany.

Nie odwróciła nawet głowy. Przymknęła na chwilę oczy.

- Niech pani lepiej zrobi tak, jak radziłem, i przedstawi mnie jako swego narzeczonego. Będzie to o wiele bardziej satysfakcjonujące niż przyznanie się do żenującej prawdy.

- Przecież pan nie...

- Mogę nim zostać - przerwał jej - jeśli pani tego zechce i jest gotowa poślubić mnie w ciągu najbliższych czternastu dni.

O szczegółach możemy sobie do woli porozmawiać później.

Czy on mówił poważnie? Niemożliwe. Wszystko to wyglądało bardzo dziwacznie. Nie mogła jednak wypytywać go teraz. Nie było czasu, żeby wszystko przemyśleć i rozważyć. Nie było zresztą czasu na nic. Jego wzrok skierował się gdzieś poza nią. Uniósł brwi i przybrał wygląd człowieka bardzo niezadowolonego, że przerwano mu czułe tête - à - tête. Miał wyniosły i zimny wyraz twarzy.

Margaret odwróciła głowę.

- Crispin! - powiedziała.

- Witaj, Meg. - Oficer złożył jej ukłon. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

- Ani trochę. - Serce waliło jej tak mocno, że zagłuszyło muzykę i głośne rozmowy. - Milordzie, czy zechce pan poznać majora Dew? Crispinie, czy mogę ci przedstawić lorda Sheringford? Crispin skłonił się ponownie. Lord Sheringford spojrzał na niego, unosząc brwi.

- Czy to ten sam major Dew, którego niegdyś znałaś, Maggie?

Maggie! Och Boże! Margaret zrobiło się ciemno przed oczami, a jednocześnie czuła całkiem niestosowną chęć parsknięcia śmiechem. Znów znalazła się na skraju ataku nerwowego.

- Byliśmy sąsiadami i razem dorastaliśmy.

- Ach, tak - wycedził lord Sheringford. - Właśnie, właśnie. Wiedziałem, że obiło mi się już o uszy to nazwisko. Miło mi, majorze. Mam nadzieję, że nie przyszedł pan prosić Maggie do tańca, bo ja jeszcze z nią tańczyć nie skończyłem.

- Meg. - Crispin zignorował całkowicie słowa hrabiego i tylko nozdrza lekko mu się rozdęły. - Czy pozwolisz, żebym cię odprowadził do rodziny? Zatańczymy ze sobą później, jeśli będzie mi wolno. Zdarzają się chwile, kiedy całe życie może przybrać inny obrót, a nadchodzą one niespodziewanie, bez żadnego ostrzeżenia, nie pozostawiając czasu na żadne deliberacje. Trzeba wtedy w ułamku sekundy podejmować decyzje, od których wiele może zależeć. Nawet wszystko. Był to właśnie jeden z takich momentów i Margaret z przerażającą jasnością miała tego świadomość. Mogła wstać i odejść z Crispinem albo mogła zostać i wyjawić mu prawdę, albo też nie ruszyć się z miejsca i zrobić to, co podsunął jej hrabia, a następnego dnia ponosić konsekwencje.

Margaret nigdy się nie spieszyła, nawet gdy była zmuszona podjąć decyzję w jednej chwili. A miała teraz do podjęcia naprawdę szczególną decyzję.

- Dziękuję ci, Crispinie, z przyjemnością zatańczę z tobą później, lecz teraz pozostanę z lordem Sheringford. Markiz Allingham wkrótce tu zawita i założę się, że on też poprosi mnie do tańca.

- A potem nabrała głęboko tchu i decyzja zapadła. - Lord Sheringford to mój narzeczony. W sali balowej zrobiło się nagle nienaturalnie duszno i gorąco. Margaret wątpiła jednak, czy panuje nad swoimi rękami wystarczająco, by znów rozłożyć wachlarz.

Crispin patrzył to na nią, to na hrabiego, z twarzą całkiem pozbawioną wyrazu. Margaret odniosła wrażenie, że mężczyzna zna Sheringforda lub przynajmniej wie o nim coś, co wcale mu się nie podoba. Zaofiarował się, że ją odprowadzi do rodziny, kładąc nacisk na to ostatnie słowo.

- Twój narzeczony, Meg? - spytał. - Ale Nessie i książę Moreland nic o tym nie wiedzą. Przed chwilą z nimi rozmawiał, a wszyscy oni widzieli ją z hrabią. Zapewne Crispin sam się zaofiarował, że wydrze ją z jego szponów i bezpiecznie przyprowadzi do rodziny. Cóż oni takiego wiedzieli o hrabim, co jej było nieznane? Musiało to być coś bardzo nieprzyjemnego.

- Przecież powiedziałam ci wczoraj, Crispinie, że o moich zaręczynach nikt jeszcze nie wie.

- Ale wkrótce wszyscy się dowiedzą - dodał hrabia, ściskając jej ramię. - Postanowiliśmy pobrać się w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Kiedy człowiek dojdzie do wniosku, że znalazł kogoś, z kim pragnie spędzić resztę życia, to po cóż dłużej czekać? Wiele projektowanych małżeństw nie dochodzi do skutku, bo narzeczeni, czy jedno z nich, czekali za długo.

Dopiero wtedy do Margaret dotarło, że on może mówić serio. Ale jakże to możliwe? Przecież dopiero co się poznali. Nie, on chyba nie ma zamiaru żenić się z nią w ciągu dwóch tygodni! Nawet nie wiedziała, kim ten człowiek właściwie jest, prócz tego że będzie dziedziczył po markizie Claverbrook.

Poczuła, że hrabia przesuwa lekko jednym palcem po jej policzku, i odwróciła głowę, żeby na niego spojrzeć. Teraz spostrzegła, że oczy ma ciemnobrązowe. Czy to ten kolor, prawie identyczny z czarnym, sprawiał, że jego wzrok zdawał się przewiercać ją na wskroś i docierać do zakamarków jej duszy?

- W takim razie gratuluję. - Crispin skłonił się ponownie. - Poproszę cię o taniec później, Meg.

- Zatańczę z tobą z przyjemnością. Crispin odwrócił się, nie patrząc dłużej na hrabiego, i odszedł sztywnym, wojskowym krokiem.

- Nie był zadowolony - powiedział hrabia. - Czy ta jego hiszpańska żona jeszcze żyje?

- Nie. Został wdowcem.

- Miał zatem nadzieję, że znów rozpali w pani dawne uczucie. Na szczęście zdołała się pani wykręcić. Muszę przyznać, że doskonale się prezentuje w mundurze, ale ma nie najlepiej zarysowany podbródek.

- Skądże! - zaprotestowała.

- Ależ tak - upierał się hrabia. - Jeśli nadal go kochasz, Maggie, radziłbym ci nie ulegać jego urokowi. Zmarnowałabyś się, wychodząc za człowieka o słabym charakterze.

- Wcale go nadal nie kocham - powiedziała stanowczo. - Już dawno się przekonałam, że brak mu charakteru. Ale nie pozwoliłam panu, milordzie, zwracać się do mnie po imieniu. Zwłaszcza w zdrobniałej formie, której nikt nigdy wobec mnie nie użył.

- Nowe imię na nowe życie. Dla mnie zawsze będziesz się nazywać Maggie. A z kim to chciałaś się zaręczyć dzisiejszego wieczoru?

- Z markizem Allingham - odparła i zrobiła niezadowoloną minę. Przynajmniej tego mogła mu nie mówić.

- Z pani przyszłym partnerem w tańcu? - Hrabia uniósł brwi. - A to ciekawe. Ale i z tej sytuacji może pani wybrnąć. Jeśli jest taki, jak go pamiętam, to okropny nudziarz.

- Ależ skąd! To uroczy człowiek, dobry przyjaciel i znakomity rozmówca.

- Pozostanę przy swoim zdaniu. Nudziarz i tyle. Dużo lepiej będzie pani ze mną. Utkwiła w nim wzrok. On zrewanżował się jej tym samym. Och, Boże. On naprawdę mówił serio.

Margaret znów zrobiło się ciemno przed oczami, lecz nie mogła pozwolić na omdlenie. Uniosła wachlarz i stwierdziła, że jest już w stanie go rozłożyć oraz nieco się nim ochłodzić. Chciwie zaczerpnęła powietrza, choć było duszne i przesycone perfumami.

- Dlaczego? - spytała. - Nawet gdyby spotkał pan damę, która wydałaby się panu przewyższać wszystkie inne, dlaczego chce pan poślubić zupełnie obcą osobę w ciągu dwóch tygodni? Po raz pierwszy uniósł lekko kąciki warg, co mogło uchodzić za uśmiech.

- Jeśli tego nie zrobię, zostanę bez jednego pensa, póki mój dziadek nie zejdzie z tego świata, co może nastąpić nawet za dwadzieścia czy trzydzieści lat, bo poza reumatyzmem nic mu nie dolega. Stuknie mu jednak osiemdziesiątka właśnie za dwa tygodnie, a wczoraj wezwał mnie do siebie i postawił ultimatum: albo się ożenię przed jego urodzinami, albo odbierze mi rentę i dochody z majątku, w którym wyrosłem i z którego tradycyjnie utrzymują się dziedzice rodu. Wychowano mnie na dżentelmena, nie przypuszczałem więc, bym musiał szukać sobie zajęcia. Spodziewałem się, że będę bogaty. Nie nadaję się na górnika, nawet gdybym zdradzał jakieś inklinacje do tego zawodu. Widzi więc pani, że muszę się ożenić, i to z wręcz nieprzystojnym pośpiechem. Mój dziadek, co muszę dodać, sądzi, że nie zdołam tego dokonać. Zamierza oddać Woodbine Park memu kuzynowi, następnemu w kolejce, w dniu swoich urodzin, jeśli się wcześniej nie ożenię, i to z godną tego kobietą. Margaret wpatrywała się w niego oniemiała. Mówił zupełnie poważnie!

- Czym się mu pan naraził? Kara wydaje się niezwykle okrutna, jeśli dotyczy tego, że ociągał się pan z wyborem żony.

- Wybrałem sobie żonę pięć lat temu i bardzo się z tego cieszyłem. Byłem w niej zakochany po uszy. Ale w noc przed ślubem uciekłem z żoną jej brata i żyłem z nią w grzechu, gdyż mąż nie chciał się rozwieść, aż do jej śmierci cztery miesiące temu.

Margaret wpatrywała się w niego jak urzeczona. Ach, to o tę sprawę chodziło! Zdarzenie miało miejsce tuż przed jej pierwszym przyjazdem do Londynu wraz z bratem i siostrami. Stephen dopiero co odziedziczył tytuł i wszyscy zaczęli wieść życie w samym centrum dobrego towarzystwa. Wciąż jeszcze rozprawiano tam wtedy o tym skandalu. Myślała wtedy, że hrabia Sheringford to diabeł wcielony. A więc to on! Hrabia też nie odrywał od niej wzroku, a na jego twarzy o smagłej karnacji malowała się kpina.

- Mój dziadek bez wątpienia wyobraża sobie, że wolno mu, ot tak po prostu, uczynić dziedzicem mego kuzyna i pozbawić mnie wszystkiego. Oczywiście to niemożliwe, ale może postawić mnie w bardzo trudnej sytuacji i skazać na ubóstwo przez resztę życia.

- Czy panu nie wstyd? - spytała, a potem poczuła, że gwałtownie się czerwieni. Co za impertynenckie pytanie. Przecież to wcale nie była jej sprawa. Tylko że on chciał się z nią ożenić w ciągu czternastu dni lub jeszcze szybciej tylko po to, by zachować swoje dochody!

- Ani trochę. Różne rzeczy się zdarzają, Maggie, i trzeba do nich dostosować swoje życie. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Mogła zadawać mu całe tysiące pytań, lecz nie miała wcale ochoty słuchać odpowiedzi. Czemu to jednak zrobił? Jak mógł się tego nie wstydzić? Oszczędzono jej jednak mówienia czegokolwiek.

- Twój świeżo zaręczony wielbiciel nadchodzi, aby poprosić do obiecanego tańca - oznajmił hrabia, patrząc gdzieś za nią. - No i co? Zgorszyłem cię do głębi, Maggie? Ośmielę się złożyć jutro wizytę i mam nadzieję, że nie zamkną mi drzwi przed nosem. Zostałoby mi wtedy bardzo mało czasu na znalezienie kogoś innego, sama rozumiesz.

Nawet nie zauważyła, że kolejny taniec się skończył, a następny zaczyna. Gdy jednak odwróciła głowę, ujrzała, że istotnie podchodzi do nich markiz Allingham.

- Zdaje mi się, że to mój taniec, panno Huxtable - powiedział z miłym uśmiechem,, ledwo racząc pozdrowić hrabiego lekkim skinieniem głowy.

- A, rzeczywiście.

Hrabia Sheringford wstał jednocześnie z nią. Ujął jej prawą rękę, gdy markiz wyciągnął już ramię, i uniósł ją do warg.

- A więc widzimy się jutro, najdroższa - mruknął, po czym skinął głową w stronę markiza i wyszedł. Przez drzwi sali balowej. Najdroższa?

Markiz uniósł brwi, gdy położyła mu dłoń na rękawie. Margaret uśmiechnęła się do niego. Wyjaśnienia nie miały sensu, a zresztą nie musiała się markizowi z niczego tłumaczyć.

Ale... najdroższa?

Hrabia uprowadził jakąś mężatkę na dzień przed planowanym ślubem z jej szwagierką. Czyż taki mężczyzna nie przekroczył wszelkich granic przyzwoitości?

I on się chciał z nią żenić!

Mógł rzeczywiście narazić się na to, że go do niej nie wpuszczą, gdyby miał czelność przyjść nazajutrz z wizytą.

Czy jakikolwiek dzień, czy też wieczór, mógł być jeszcze dziwniejszy od tego?

5

Margaret czuła się bardzo zażenowana podczas tańca z markizem Allingham. To nie było zresztą niczym dziwnym w tych okolicznościach, choć na szczęście nie mógł wiedzieć, czego oczekiwała, wybierając się dziś na bal.

Słyszał jednak, że hrabia Sheringford powiedział do niej „najdroższa”, i choć powtarzała sobie, że markiza nie powinno obchodzić, jak ktoś się do niej zwraca, słowa te zdawały się wisieć w powietrzu wokół nich. A fakt, że tańczyli przez jakieś pierwsze dziesięć minut w całkowitym milczeniu, tylko potęgował to wrażenie.

Uśmiechała się jednak bez przerwy, aż jej w końcu zesztywniały wargi.

Czy markiz wiedział, kim właściwie był hrabia Sheringford?

Oczywiście. Musiał wiedzieć.

No i właśnie on odezwał się jako pierwszy.

- Panno Huxtable - zaczął z powagą - proszę mi wybaczyć, jeśli mówię nie w porę, a także to, że nic nie mówiłem, kiedy prawdopodobnie należało. Powinienem był przywołać tego niegodziwca do porządku z powodu poufałości, z jaką panią potraktował. Zapewne nie spotkała go pani do dzisiaj?

Tego niegodziwca? Oczywiście. Markiz wiedział.

- Lord Sheringford? - powiedziała niedbale. - Och, nie uważam tego za obrazę, milordzie. On po prostu sobie zażartował. Niech pan nie bierze jego słów tak poważnie.

- Jako przyjaciel - rzekł po chwili wahania - uważam, że powinienem panią ostrzec: od hrabiego Sheringford należałoby trzymać się z daleka. Przykro by mi było, gdyby pani reputacja miała ucierpieć z powodu tej znajomości. Zapewne nie wie pani, kim on jest ani dlaczego wszyscy porządni ludzie jak najsłuszniej od niego stronią. Założę się, że wcale nie dostał zaproszenia i bezczelnie przyszedł na bal. Nie wiem też, kto uznał za właściwe, żeby panią z nim zapoznać.

- Myli się pan co do jednego. Ja o nim słyszałam. Pamiętam nawet ten skandal, wciąż świeży, kiedy pięć lat temu po raz pierwszy pokazałam się w Londynie. Proszę się nie martwić, milordzie. Potrafię zadbać o siebie i wybierać sobie znajomych wedle własnego uznania. Markiz Allingham, jako dżentelmen, nic więcej nie mówił i Margaret myślała już, że nie będzie miała więcej kłopotów. Prócz tego, że powinna jeszcze zabronić lordowi Sheringford wstępu do Merton House, gdyby istotnie się tam jutro pojawił, no i wyjawić Crispinowi prawdę, kiedy go ujrzy następnym razem.

Och, ależ sobie szaleńczo poczyna tego wieczoru!

Nie miała powodów do dumy. Zawsze uchodziła za istne uosobienie przyzwoitości i dyskrecji. Długo będzie z zakłopotaniem pamiętać ten wieczór. Robiło się jej na przemian zimno i gorąco, gdy sobie przypomniała żale, jakie wylała przed hrabią, wszystkie swoje najbardziej żenujące i upokarzające sekrety. Z pewnością to najgorsza rzecz, jaką tego dnia zrobiła. Cóż ją opętało? Vanessa i Katherine czekały już, kiedy markiz ją do nich odprowadził. Elliott i Jasper rozmawiali z grupą mężczyzn w pobliżu.

- Meg! - Vanessa objęła ją mocno ramieniem - Nic mnie w życiu tak nie ucieszyło jak widok ciebie tańczącej z markizem Allingham. Kto właściwie przedstawił ci Sheringforda? Jeśli zro­biła to lady Tindell, powinna była sobie lepiej zdawać sprawę z tego, co robi, i powiem jej to bez ogródek. On jest po prostu wyrzutkiem!

- A nawet wygląda na kogoś takiego - dodała Katherine. - To wręcz niebezpieczny niegodziwiec. Meg, czy ty wiesz, że...

- Owszem - przerwała jej Margaret. - Wiem, że uprowadził pięć lat temu bratową swojej narzeczonej. Nie uważam jednak, żeby z tej przyczyny musiał dzisiaj być pariasem. Ludziom należy dawać drugą szansę.

- Ależ oczywiście! - Vanessa poklepała ją po ręce. - Absolutna prawda! Założę się, że jest przygnębiony i pełen skruchy. Słyszałam, że dama, z którą wówczas uciekł, niedawno zmarła. Nigdy się z nią nie ożenił, bo mąż nie chciał jej dać rozwodu. Całkiem to do ciebie podobne, Meg, że się od niego z miejsca nie odwróciłaś, choć trochę nas zaniepokoiło, że w samym środku tańców zaprowadził cię do tej alkowy.

- Przecież widać w niej wszystko jak na dłoni - stwierdziła Margaret. - Nie groziło mi tam porwanie ani żadna napaść.

- Zgadza się. - Vanessa się roześmiała. - Ale mnie się już zaczęło zdawać, że szepce ci tam do ucha wielce nieprzystojne propozycje. Już chciałam pójść na ratunek, lecz Kate wówczas tań­czyła i nie mogła mi towarzyszyć, a Elliott powiedział, że lepiej nie ryzykować sceny w miejscu publicznym, a poza tym wierzy w twój zdrowy rozsądek. Crispin jednak poszedł się przekonać, czy nie potrzebujesz pomocy, co mnie ucieszyło, choć wiem, że nie zachwyca cię jego obecność w Londynie.

A fałszywe poczucie dumy pchnęło ją do przedstawienia hrabiego Sheringford jako swego narzeczonego. Zrobiła coś okropnego! Dzięki Bogu choćby za to, że zobowiązała Crispina do dyskrecji, a przynajmniej tego się po nim spodziewała. Powiedziała mu przecież, że zaręczyn jeszcze nie ogłoszono. Musi go zaraz odszukać i wyznać prawdę. Ach, obiecał z nią zatańczyć później! Wtedy mu o wszystkim powie, niezależnie od tego, jak upokarzające się to okaże. A wówczas cała sprawa wreszcie się skończy.

Było już jednak za późno.

Stephen szedł ku nim pospiesznie przez salę, z nietypową zupełnie dla niego ponurą miną i oczami utkwionymi w Margaret.

- Co się stało? - spytała go Katherine.

On jednak zwrócił się wprost do najstarszej siostry.

- Meg, nie mam pojęcia, kto właściwie poznał cię z tym niegodziwcem, ale tego kogoś powinno się zastrzelić! A to jeszcze nie wszystko! Szerzą się nonsensowne plotki, które musimy jak najprędzej stłumić. Ludzie mówią, że ty i Sheringford jesteście zaręczeni.

- Och, to niemożliwe! - wykrzyknęła Vanessa.

- Ale to kompletna bzdura - dodała z rozbawieniem Katherine. - Nikt nie potraktuje tego poważnie, Stephenie.

Margaret wpatrywała się w nich oniemiała. Elliott i Jasper musieli słyszeć, co mówił Stephen. Obydwaj oderwali się od swoich rozmówców.

- Odpowie za to! - powiedział Elliott. - Co on sobie myśli?

- Lepiej byłoby - wtrącił się Jasper - dać nauczkę żartownisiowi, który puścił plotkę w obieg. Nie mógł tego zrobić sam Sherry, bo wyszedł stąd jakieś pół godziny temu. Nie wiesz, kto to może być, Stephenie?

Odpowiedzi udzieliła mu Margaret.

- Obawiam się, że chodzi o Crispina Dew - powiedziała i nie po raz pierwszy tego wieczoru poczuła, że chyba za chwilę zemdleje.

W sali balowej słychać było żywy pomruk, który nieodmiennie towarzyszył szerzeniu się najnowszych smakowitych ploteczek, a jeden rzut oka na gości utwierdził Margaret w jej obawach, że właśnie ona jest ich przedmiotem. Zbyt wiele spojrzeń zwracało się ku niej i towarzyszącym jej osobom, by to uznać za normalne.

- Dew?! - huknął gniewnie Stephen. - A po cóż, do diabła ciężkiego, miałby rozpuszczać podobną plotkę? Brat nie przeprosił za nieprzystojne wyrażenie. Nikt zresztą nawet tego od niego nie zażądał.

- Boję się, że powodem tego było to, co powiedziałam... - zaczęła Margaret, co oczywiście niewiele wyjaśniło. Wzięła głęboki oddech. - Otóż przedstawiłam mu lorda Sheringford jako mego narzeczonego.

- Coś ty powiedziała? - spytał Elliott bardzo cichym głosem. Wszyscy spojrzeli na nią tak, jakby nagle stała się cielęciem o dwu głowach.

- Uprzedziłam go też, że nikt jeszcze o tym nie wie. To był żart! To był... No cóż, zrobiłam to impulsywnie i chciałam mu wyznać prawdę później, kiedy ze mną zatańczy.

Czuła się straszliwie głupio, chociaż to mało powiedziane. Szmer podnieconych rozmów wokół nich wcale nie stracił na sile.

- A jak te niesłychane słowa przyjął lord Sheringford, Meg? - spytała Katherine. Margaret zwilżyła językiem suche wargi.

- Właśnie on mi je podsunął. I chce całą rzecz urzeczywistnić. To znaczy ożenić się ze mną. Ale to przecież nonsens i lepiej o wszystkim zapomnieć.

Cały ten wieczór wydał się jej upiornym koszmarem. Dobrze będzie, jeśli nie zamkną jej w Bedlam*1 przed końcem balu.

- Łatwiej tak powiedzieć niż zrobić. - Jasper skłonił się przed nią i wyciągnął ku niej rękę. - Zwróciłaś na siebie powszechną uwagę, Meg, zwłaszcza że Sherry już się stąd wymknął. Całe zainteresowanie skupia się więc na tobie. Zatańcz znów ze mną. I się uśmiechaj. Katherine i ja odprowadzimy cię potem do domu. Inni mogą zostać, żeby zaprzeczać plotkom, na ile tylko się da. Margaret przyjęła jego dłoń.

- Przecież są idiotyczne!

- Jak większość plotek - stwierdził szwagier. - Ale też mogą się ciągnąć za tobą w nieskończoność.

- Gdzież jest Dew? - spytał ze złością Stephen, rozglądając się po sali. - Ukręcę mu ten parszywy łeb!

- Jutro będziesz miał na to więcej czasu - uznał Elliott. - Nie wszczynaj z nim tutaj burdy ku ogólnej uciesze. Zatańcz lepiej z Vanessą i wyrażaj się przyzwoicie w obecności mojej żony i bratowych. Katherine, czy mogę cię prosić do tańca?

I Margaret po raz drugi zatańczyła z Jasperem, śmiejąc się z jego żartów, które bez przerwy opowiadał. Czuła się okropnie w roli obiektu powszechnego zainteresowania, zwłaszcza że - jak dobrze wiedziała - sama je na siebie ściągnęła.

Jak Crispin mógł jej zrobić coś podobnego? Nigdy go nie znała jako mściwego złośliwca. Musi przeczekać plotki z całą cierpliwością, na jaką mogła się zdobyć, uznała później, gdy wraz z Katherine wracała do domu powozem Jaspera. Nie potrwają długo, gdy tylko wszyscy się zorientują, że były bezpodstawne. A potem wróci do starego, przyzwoitego życia, nawet jeśli miałoby to oznaczać staropanieństwo i zależność od Stephena przez resztę życia. Położyła się do łóżka, nim Stephen wrócił z balu, i udało się jej nawet zasnąć, lecz sen przerywały pełne zgrozy chwile przebudzeń, podczas których przychodziły jej na myśl wszystkie sekrety zdradzone temu czarnookiemu, ponuremu, obcemu człowiekowi. Widziała też podczas nich siebie, przedstawiającą go Crispinowi jako swego narzeczonego.

A Crispin poszedł sobie i rozgłosił to wszystkim!

Spała tego ranka dłużej niż zwykle. Gdy się obudziła, Stephena już nie było. Zjadł śniadanie i wyszedł, jak poinformował ją kamerdyner.

Pozostawił stół w nieładzie. Naczynia już wprawdzie zabrano, lecz poranna gazeta leżała, niedbale rzucona, na miejscu talerza. Margaret usiłowała ją porządnie złożyć, lecz wzrok jej padł nagle na stronę poświęconą kronice towarzyskiej.

Figurowało tam jej nazwisko, które wprost skoczyło Margaret do oczu, jakby było obdarzone nogami. Nachyliła się, a jej oczy rozwarły się z przerażenia.

Panna Margaret Huxtable - pisał dziennikarz - najstarsza siostra hrabiego Merton, siedziała poprzedniego wieczoru nieprzyzwoicie długo w alkowie na balu u lady Tindell, sam na sam z osławionym uwodzicielem cudzych żon, hrabią Sheringford, który, wedle słów autora, kilka dni wcześniej cichaczem pojawił się w mieście. Gdy zaś pewien zaprzyjaźniony z nią mężczyzna chciał ją uchronić od skandalu lub czegoś jeszcze gorszego, panna Huxtable zuchwale przedstawiła mu hrabiego jako swego narzeczonego. Cały wytworny świat zadaje sobie teraz pytanie, czy istotnie dama ta jest godną szacunku osobą, jak do niedawna sądzono. Autor tych słów mógłby tu przypomnieć czytelnikowi, co dwa lata temu spotkało jej młodszą siostrę...”

Margaret nie czytała dalej. Złożyła gazetę drżącymi rękoma, jakby mogła w ten sposób unicestwić to, co w niej napisano. Zły sen przeobraził się w najgorszy z koszmarów.

Usiadła, cała roztrzęsiona, przypominając sobie, jak złośliwe i niemal całkowicie pozbawione podstaw plotki zmusiły Kate do małżeństwa z Jasperem dwa lata temu.

Czyżby z nią miało się stać podobnie?

Och, nie! Dwie takie same katastrofy nie mogą się zdarzyć w jednej rodzinie.

Co miała teraz począć?

Duncan szczerze wątpił, by akurat panna Margaret Huxtable puściła w obieg tę plotkę, no bo po cóż miałaby działać na własną niekorzyść? Musiał to zrobić ten rudy oficerek o dziwnym, mglistym nazwisku*2.

O plotce powiadomiła go matka. Pojawiła się na śniadaniu w jakiś czas po wyjściu sir Grahama do jego klubu i właśnie w chwili, gdy Duncan miał już wstawać od stołu. Wiedział, że ona też była na balu u lady Tindell, choć nie zabawił tam na tyle długo, by ją spotkać.

- Duncanie - powiedziała, wślizgując się do pokoju śniadaniowego w bladoniebieskim, półprzezroczystym nocnym stroju, który falował wokół niej, choć fryzurę miała nieskazitelnie ułożoną, a policzki, jak podejrzewał, uróżowane. - To ty już wstałeś? Prawie nie zmrużyłam oka w nocy! Jestem na wpół przytomna. Nie było cię jednak w twoim pokoju, kiedy wróciliśmy, nie mogłam więc z tobą pomówić, ty zuchwalcze! Nie słyszałam, kiedy wróciłeś. Pewnie o jakiejś wprost niesłychanej porze. Powiedz mi, czy to prawda? Rzeczywiście zaręczyłeś się z najstarszą siostrą hrabiego Merton, nie pisnąwszy ani słowa rodzonej matce? Byłby to wspaniały mariaż, kochanie! Dziadek z pewnością by się z tobą pogodził. No i Graham przestałby gderać i narzekać, och, co za głupiec z niego!, że zostaniesz u nas do końca życia. On cię wprawdzie po swojemu lubi, ale... No mówże coś, zamiast siedzieć bez słowa, jakbyś nie miał nic do powiedzenia! Zaręczyłeś się?

- Szczerze mówiąc, mamo - odparł, kryjąc zaskoczenie i dając znać lokajowi, żeby nalał mu kolejną filiżankę kawy - nie. Jeszcze nie. A może nigdy tego nie zrobię. Tańczyłem tylko z tą damą zeszłego wieczoru, to wszystko.

- Nie, to nie wszystko! - zaprotestowała. - Panna Huxtable przedstawiła cię komuś, ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, komu, jako swego narzeczonego. Powiedziała mi o tym Prue Talbot, a ona nigdy nie rozpuszcza nieprawdziwych plotek. Poza tym wszyscy tak mówią.

- W takim razie... - Duncan wstał, pociągając jeszcze jeden łyk świeżej kawy. - W takim razie nie musiałaś mnie wcale pytać. Pozwolisz, że teraz pójdę? Powinienem być w Salonie Bokserskim Jacksona już od dwudziestu minut.

- A więc to nieprawda? - spytała z przygnębieniem.

- Panna Huxtable została sprowokowana, żeby tak powiedzieć, ale zrobiła to za moją radą. Zajdę do niej później, żeby omówić tę sprawę.

Matka była wyraźnie zbita z tropu, ale spojrzała na niego z nadzieją, zapominając o jedzeniu, które miała na talerzu.

- Gdzieś tyją właściwie spotkał? Całą noc mnie to intrygowało, daję słowo, a Grahama również, ale nie mógł mi nic wyjaśnić, kiedy go spytałam, tylko odburknął coś w ten swój okropny sposób. Ledwie parę dni temu przyjechałeś do miasta, a nie wierzę, by panna Huxtable bawiła tu wiele dłużej. Nie przypominam sobie, żebym ją gdzieś widziała przed ostatnim wieczorem, choć jej siostry widywałam wszędzie, a tego jej przystojnego brata również. Och, już mi świta! Spotkałeś ją gdzie indziej i umówiłeś się z nią, że zobaczycie się tutaj. Ty... Uniósł jej dłoń do ust.

- Zachowaj to dla siebie przez jakiś czas, mamo - powiedział. Zresztą niepotrzebnie, bo pewnie cała sala balowa wprost pękała wczoraj od plotek, kiedy już stamtąd wyszedł.

- Ależ oczywiście! Przecież wiesz, że jestem wcieleniem dyskrecji. Oczywiście, powinnam jednak o twoich słowach powiedzieć Grahamowi, bo my nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Poszedł więc do Jacksona. Pierwszym, kogo spotkał, okazał się Constantine Huxtable. Podejrzenie, że czekał tam specjalnie na Duncana, szybko się potwierdziło.

- Zmierz się ze mną, Sherry - przywitał go, lecz było to raczej ultimatum niż uprzejme zaproszenie.

- Z przyjemnością - odparł Duncan. - Wyglądasz, jakbyś chciał mi rozwalić łeb. Muszę przyznać, że to byłoby lepsze niż boksowanie się z tymi, którzy lubią przybierać efektowne pozy, żeby w swoim mniemaniu wyglądać bardziej po męsku.

Con się nie zaśmiał ani nawet nie uśmiechnął. Miał surową minę i nieco zbielałe wargi. Duncan przypomniał sobie nagle, że kompan nazywa się Huxtable i jest kuzynem Mertona. Obydwa odgałęzienia rodu nie lubiły się zbytnio, bo Con był najstarszym synem zmarłego hrabiego i powinien był odziedziczyć tytuł. Głupie prawo zabraniało tego jednak mężczyźnie lub kobiecie, jeśli byli nieprawym potomstwem, nawet gdyby ich rodzice się potem pobrali. Nawet kilka dni po narodzinach dziecka, jak się stało w przypadku Cona. Kiedy stary hrabia zmarł, dziedzicem tytułu został chorowity młodszy brat Cona, po jego zaś śmierci - dalszy kuzyn. Obecny Merton. No i brat Margaret Huxtable.

Czemuż więc Con miałby się troszczyć o reputację tej kobiety? A jednak najwyraźniej tak właśnie było.

Con odezwał się ponownie, gdy już byli rozebrani do pasa i okrążali się na ringu, próbując wyśledzić słabe miejsca przeciwnika i czekając na sposobność.

- Nie mogę uwierzyć, Sherry, żebyś poważnie myślał o poślubieniu Margaret. Czemu pozwoliłeś, żeby to się rozniosło?

Duncan postanowił uderzyć podbródek rywala i zaatakował go prawym prostym, lecz Con zręcznie uchylił się przed ciosem i wymierzył własny prosto w odsłonięty żołądek Duncana. Zabolało go wściekle i przez chwilę zabrakło mu tchu. Nie chciał jednak tego pokazać. Było mu trochę wstyd, że tak bardzo stracił wprawę. Dosięgną! głowy Cona lewym prostym. Huxtable skrzywił się z bólu.

- Nie wolno pozwalać sobie na szerzenie plotek, ale też nie sposób ich powstrzymać, kiedy już się zaczną rozchodzić - powiedział Duncan. - Szybko zaczynają żyć własnym życiem, kiedy jedni ludzie puszczają je w obieg, a drudzy im wierzą. Ta akurat plotka zaczęła kursować dopiero wtedy, kiedy już wyszedłem z sali.

Skoncentrowali się na wzajemnym zadawaniu sobie ciosów przez następnych kilka minut. Duncan szybko doszedł do oczywistego wniosku, że nie chodzi tu o przyjacielską rozgrywkę.

- Mówisz więc, że to nieprawda? - spytał w jakiś czas później Con, kiedy zajadłość walki zelżała i obaj ciężko dyszeli przed podjęciem jej na nowo.

- Ze zaręczyłem się z panną Huxtable? Nieprawda. Że przedstawiła mnie jakiemuś gogusiowi w szkarłatnym mundurze? Prawda. Ze złożyłem jej propozycję małżeństwa? Prawda. Nie było mnie tam już i nie słyszałem na własne uszy szczegółów, nie mam więc pewności, jak ta plotka naprawdę brzmiała.

Uderzył znów podbródek Cona - stanowczo jego obrona pozostawiała wiele do życzenia - i tym razem udało mu się trafić, tak że głowa przeciwnika aż odskoczyła do tyłu. Jednakże, podobnie jak i poprzednim razem, jego własna obrona nie należała do udanych i Con znowu trafił go w przeponę. Duncan parsknął i puścił w ruch obydwie pięści. Przeciwnik zrobił to samo. Walczyli zawzięcie jeszcze przez kilka minut bez słowa, póki obydwaj nie osłabli, obolali, bez tchu i oblani potem. W końcu obydwaj, za milczącą zgodą, uznali, że żaden z nich nie wygrał.

- Lubię cię, Sherry - powiedział Con, sięgając po ręcznik - i zawsze lubiłem. Nie przejąłem się tym, że uciekłeś z panią Turner, zamiast poślubić pannę Turner. Uznałem, że to twój interes i że miałeś powód, żeby tak postąpić. Ale tym razem twój interes jest także moim. Duncan zacisnął pięści, ale nie po to, żeby ponownie walczyć. Były całe czerwone, a nawet poocierane.

- Czy panna Huxtable to twój interes?

- Tak, jeśli ktoś zamierzają skrzywdzić - odparł Con - nawet jeśli chodzi tylko ojej reputację. Miała niełatwe życie, Sherry, jakie aż za często przypada w udziale kobietom. Nie skończyła jeszcze osiemnastu lat, kiedy obiecała ojcu leżącemu na łożu śmierci, że będzie się opiekować bratem i siostrami, póki nie dorosną na tyle, żeby sami mogli o siebie zadbać. Działo się to na długo przedtem, nim mój własny ojciec, a potem Jon umarli, a jej brat odziedziczył tytuł. Nie mieli za wiele, ale ona dotrzymała słowa tak czy owak. Merton stał się pełnoletni, a młodsze siostry dwa lata temu powychodziły za mąż. Margaret jest teraz wolna od zobowiązań, ale już nie pierwszej młodości. Pewnie zdaje sobie sprawę, że jeśli szybko kogoś nie poślubi, to czekają niezbyt godne zazdrości życie starej panny, a nagrodą za to, co zrobiła dla rodziny, będzie zależność od niej. Widzę, że może stać się łatwym łupem dla kogoś takiego jak ty. Con mówił z uniesieniem, mimo że wciąż jeszcze dyszał.

- Kogoś takiego jak ja? - Duncan uniósł brwi.

- Pani Turner nie żyje, twój ojciec tak samo, Sherry, a twój dziadek jest starcem. Przypuszczam, że przyjechałeś do Londynu, żeby sobie poszukać żony.

- I wybrałem pannę Huxtable właśnie dlatego, że zamierzam ją skrzywdzić? - Duncan owinął ramiona ręcznikiem i wytarł nim twarz.

- Już sama twoja reputacja ją krzywdzi. Zostaw ją w spokoju, Sherry. Wybierz sobie kogoś mniej bezbronnego.

- Jeśli plotka o tym, że przedstawiła mnie komuś jako narzeczonego, zacznie się szerzyć, a z pewnością już zaczęła, to przecież byłoby dla niej niepowetowaną stratą, gdybym się teraz wycofał.

- Niech cię diabli, Sherry! - Con spojrzał na niego nieprzyjaźnie, wytarł się ręcznikiem i poszedł po swoją odzież. - Czemu sobie upatrzyłeś akurat Margaret? Jeśli ją poślubisz i choćby jeden włos spadnie jej z głowy, to będziesz miał ze mną do czynienia. Dzisiejsze nasze spotkanie okaże się przy tym niczym.

- Nie idziesz czasem do White'a? - spytał Duncan. - Bo jeśli tak, to poszedłbym z tobą.

U White'a stanął jednak twarzą w twarz z księciem Moreland, który podczas jego ostatniego pobytu w Londynie był tylko wicehrabią Lyngate.

- Witaj, Moreland. - Duncan skinął uprzejmie głową księciu i jasnowłosemu młodzieńcowi, który mu towarzyszył, a potem chciał przejść do czytelni i przejrzeć poranne gazety. Książę jednak zastąpił mu drogę.

- Słuchaj, Sheringford - zaczął gniewnie. - Chciałbym z tobą pomówić. Moja żona, jeśli o tym nie wiesz, była wcześniej małżonką Hedleya Dew, a przedtem panną Vanessą Huxtable. To jest hrabia Merton.

Ach, a więc Moreland powiązany był zarówno z rodziną Dew, jak i z Huxtable'ami! Duncan westchnął w duchu. Nie zdawał sobie przedtem sprawy z tych koneksji.

Merton skinął mu na powitanie głową, z miną bardzo poważną. Był przystojnym, smukłym młodzieńcem, lecz Duncan miał dość wprawne oko, by stwierdzić, że to bynajmniej nie słabeusz.

Mimo młodego wieku ciało jego odznaczało się siłą, a rysy świadczyły o zdecydowanym charakterze.

- Dobrze, że się spotykamy, Merton - zaczął Duncan. - Właśnie z panem chciałem dziś porozmawiać...

Nie myślał jednak o tym aż do tej chwili. Nadszedł właśnie moment, w którym musiał formalnie poprosić o rękę Margaret. Choć jednak musiała być o kilka lat starsza od brata, skoro go samodzielnie wychowywała, z pewnością należało zwrócić się właśnie do niego, by omówić warunki małżeństwa i wszelkie inne sprawy związane z oświadczynami.

- To chyba i tak trochę za późno - przerwał mu Merton - skoro o całej sprawie mówi połowa socjety? A ta notatka w porannych gazetach?

- W gazetach? - spytał ze zdziwieniem Duncan.

- Nie inaczej. Zresztą w rubryce poświęconej plotkom. Niesłychane. Musiał to być ten oficerek ze słabo zarysowanym podbródkiem. Nikt inny nie mógł widzieć, jak ze sobą rozmawiali, ani puścić w obieg pogłoski, że się zaręczyli. Duncan chętnie by zamienił parę słów z majorem Dew.

Jak panna Huxtable mogła znieść ten poranek? Czy czując, że traci grunt pod nogami, zgodzi się na niego? Jeśli dobre towarzystwo nabrało przekonania, że się z nim zaręczyła - a z pewno­ścią tak było lub będzie, gdy tylko ci ludzie przeczytają poranną gazetę - byłoby jej trudno odmówić mu ręki. Z drugiej strony, wyjście za niego graniczyło ze skandalem. Nie był ulubieńcem elity. Panna Margaret Huxtable znalazła się zatem między młotem a kowadłem.

- Nigdy bym się na to nie zgodził - powiedział Merton, podczas gdy Moreland milczał z groźną miną - nawet gdyby pan zrobił wszystko, jak należy, i najpierw pomówił w cztery oczy ze mną. Nie wyraziłbym zgody, jeśliby zależała tylko ode mnie. Niestety, Meg nie podlega mojej woli, jest dorosłą osobą i może o sobie decydować. Nie lubię pana, Sheringford.

Duncan uniósł brwi.

- Jeśli mnie pamięć nie myli, spotykamy się po raz pierwszy, Merton. Nieco pochopnie wyraża pan swoje opinie.

- Nie lubię mężczyzn - podjął Merton - którzy porzucają swoje narzeczone, łamiąc im serce i wystawiając je na pośmiewisko, żeby uciec z czyimiś żonami. Nie lubię takich mężczyzn, zwłaszcza gdy zamierzają się żenić z jedną z moich sióstr. Niewiele mi też trzeba czasu, żeby sobie o nich wyrobić opinię.

- Zaczynamy zwracać uwagę - stwierdził Moreland.

Hol był na tyle obszerny, by nie tamowali drogi innym, lecz istotnie spoglądano na nich coraz częściej. Nic dziwnego zresztą, skoro sala balowa Tindellów musiała przedtem huczeć od plotek, co łatwo było sobie wyobrazić. Zwłaszcza gdy ów pismak nadał swemu tekstowi charakter smakowitego skandalu, jak pismacy zazwyczaj czynią. Duncan stał więc teraz w towarzystwie brata i szwagra panny Huxtable, a obydwaj mieli tak poważne i uroczyste miny, jakby chodziło o pogrzeb. Oczywiście, że musieli zwracać uwagę.

- Obiecałem wczorajszego wieczoru pannie Huxtable - odezwał się Duncan - że ją odwiedzę w Merton House dziś po południu. Wolałbym jednak, Merton, jeśli można, rozmówić się najpierw z panem.

Merton skinął sztywno głową, Duncan ukłonił się obydwu i odszedł.

Mógłby wyjść z klubu White'a, nie zapuszczając się dalej niż do westybulu, lecz duma nie pozwoliła mu rejterować. Poza tym chciał się przekonać, co też wypisano o nim w tym szmatławcu. Wszedł zatem na piętro, gdzie przywitało się z nim kilku gości, a niektórzy z nich pozdrowili go wręcz jowialnie, poklepując po plecach. W pewnych kręgach miał więc opinię wcale sympatycznego jegomościa.

A potem przeczytał opis siebie samego jako uwodziciela i porywacza żon.

Jedno i drugie było szczerą prawdą.

Przeczytał również, że przedstawiono go znajomemu panny Huxtable, który pragnął ją przed nim ratować, jako jej narzeczonego.

A więc istotnie zdradził ją Dew. I to powtórnie! Duncan stanowczo musiał sobie pogadać z tym oficerkiem.

Zanim po wczesnym lunchu opuścił klub, zerknął jeszcze na wpisy w księdze zakładów.

Obstawiano, czy i tę narzeczoną również porzuci na stopniach ołtarza. Większość uważała, że tak.

A po południu miał zamiar oświadczyć się pannie Margaret Huxtable w sposób oficjalny, ona zaś mogła czuć się zmuszona do przyjęcia tej oferty. Zostałoby mu wówczas trzynaście dni na przedstawienie narzeczonej dziadkowi i załatwienie specjalnego zezwolenia na ślub.

Mógł sobie kupić wolność od trosk - oczywiście, gdyby Margaret oświadczyny przyjęła - choć za wysoką cenę.

Tylko że nie chodziło tu o wolność. Najważniejszy był Toby.

6

Margaret po przeczytaniu gazety chciała najpierw uciec do swego pokoju, rzucić się na łóżko i naciągnąć kołdrę na głowę. Być może gdyby po jakimś czasie wyszła, cały ten incydent poszedłby już w niepamięć, przesłonięty przez wiadomość o tym, że ktoś zamordował własną babkę, ożenił się z pomywaczką, biegł nago wzdłuż całego Rotten Row albo zrobił coś równie zdumiewającego, co przyciągnęło zmienną uwagę dobrego towarzystwa.

Nie mogło go zaś poważnie zainteresować to, że skromna i niemłoda już stara panna skłamała w oczy mężczyźnie, który niegdyś wzgardził jej uczuciem, oznajmiając mu o swoich zaręczynach z łajdakiem i uwodzicielem.

Chociaż, kto wie... jeśli tak się właśnie rzecz ujmie, zaczyna ona wyglądać intrygująco. Nawet dla niej.

Doszła zatem do wniosku, że chowanie się pod kołdrą niczego nie rozwiąże. Należało raczej razem z Vanessą pójść do Katherine, żeby wspólnie zaśmiewać się z wczorajszego balu i bzdurnej historyjki w porannej gazecie.

Jak dobrze, że mają poczucie humoru! Tylko czy to wszystko naprawdę jest zabawne?

Konieczne powinna zamienić słówko z Crispinem Dew. Właściwie więcej niż słówko. Chciała mu porządnie natrzeć uszu. Owszem, skłamała, ale po co wszystko rozgłaszał, skoro wyraźnie mu powiedziała, że nikt o tym nie wie, nawet jej rodzina? Czyżby zrobił jej na złość? Ale dlaczego?

No i zjawił się jak na skinienie magicznej pałeczki. W tejże chwili do pokoju śniadaniowego wszedł lokaj i powiedział kamerdynerowi, on zaś przekazał to Margaret, że major Dew pyta, czy może się widzieć z panną Huxtable, i że wprowadzono go do bawialni.

Margaret udała się więc w ślad za kamerdynerem i weszła tam, gdy tylko sługa otworzył przed nią drzwi.

Crispin, w mundurze, stał przy pustym kominku. Wyglądał przystojnie, imponująco i był mocno skrępowany, całkiem zresztą słusznie. Złożył jej ukłon.

- Meg... - zaczął.

- Żądam wyjaśnień - powiedziała lodowatym tonem. - Czy aż tak bardzo mnie nienawidzisz, Crispinie? Ale za co? Co ja zrobiłam, żeby na to zasłużyć?

- O Boże, Meg - zaczął znowu i zbliżył się do niej o krok, zdumiony. - Nic podobnego! Zawsze cię przecież uwielbiałem. Niemożliwe, żebyś o tym nie wiedziała.

Odchyliła gwałtownie głowę, jakby uderzył ją w twarz.

- Uwielbiałeś? - spytała z pogardą. - Czyżby?

- Myślisz o Teresie, prawda? Mogę to wyjaśnić, Meg.

- Ja również. Nawet głupiec mógłby to wyjaśnić. Aleja nie jestem zainteresowana wysłuchiwaniem twoich wyjaśnień. Dlaczego zdradziłeś mnie zeszłego wieczoru?

- Zdradziłem? Ja cię miałem zdradzić? To bardzo surowy osąd, Meg. Zaręczyłaś się z Sheringfordem, nieprawdaż? Sama mi o tym powiedziałaś, w Hyde Parku i na balu.

- I przy obu okazjach mówiłam ci też, że nikt o tym nie wie, nawet moja rodzina. Nie przyszło mi do głowy, żeby cię prosić o milczenie. Wierzyłam w twój honor i dyskrecję. Skrzywił się wyraźnie.

- Martwię się o ciebie, Meg. Rozmawiałem z Vanessą i Morelandem, kiedy przerwałaś taniec i poszłaś do tej alkowy z Sheringfordem. Moreland wyjaśnił mi, kim on jest, i dziwił się, kto cię z nim zapoznał. Jego zdaniem zapewne nie wiedziałaś, iż nie jest to stosowna znajomość, co tak zmartwiło twoją siostrę, że chciała zaraz podejść do ciebie, ale Moreland jej to odradził. Zamiast niej poszedłem ja. Miałem nadzieję, że uda mi się odciągnąć cię od niego bez żadnej sceny. Sądziłem, że chętnie przyjmiesz moją pomoc i będziesz wdzięczna, kiedy poznasz całą prawdę. A tymczasem oznajmiłaś mi o swoich zaręczynach. Co zatem miałem zrobić?

- Oczywiście, można było zrobić tylko jedną rzecz. No i zrobiłeś ją! Powiedziałeś o tym wszystkim wokoło.

- Zwierzyłem się dwom z moich kolegów - przyznał. - Są moimi przyjaciółmi i mam do nich zaufanie. Spytałem ich, czy człowiek, który znał cię przez całe życie jako sąsiad i przyjaciel, ma prawo ingerować w twój los, próbując cię nakłonić do zerwania zaręczyn.

- Nie znałeś mnie przez całe życie, bo nie wiesz, jak żyłam przez ostatnie dwanaście lat, Crispinie.

Jako sąsiad i przyjaciel! Czyżby nic innego między nimi nie było?

- Meg, Sheringford to wyjątkowy łajdak. Nie powinien był wcale znaleźć się wczoraj na tym balu. Wątpię, czy wysłano mu zaproszenie. Chyba nie myślisz poważnie o poślubieniu go? Zerwij te zaręczyny i wyjdź za mnie.

- Co takiego? - Otworzyła szeroko oczy.

- Nikt cię nie będzie krytykował. Przeciwnie, wszyscy pochwalą twój rozsądek.

- Bo postanowiłam ciebie poślubić? Crispin poczerwieniał.

- Niegdyś chciałaś tak zrobić. Gdyby twój ojciec żył, pewnie już od dawna bylibyśmy małżeństwem. Nic się od tego czasu nie zmieniło, tyle że staliśmy się trochę starsi. A ty jesteś teraz jeszcze piękniejsza niż przedtem. - Uśmiechnął się.

- W tym czasie zdążyłeś się jednak ożenić. No i masz córkę. - Której potrzeba matki - powiedział łagodnie. - Meg... Przerwała mu jednak, unosząc dłoń.

Prosił, żeby za niego wyszła. Po tych wszystkich latach. Po tym, co zaszło, spodziewał się, że za niego wyjdzie! Po przeraźliwym zażenowaniu, którego sprawcą był zeszłego wieczoru! Nie pozwoliła, żeby odwrócił jej uwagę od tej kwestii.

- Czy to jeden z tych oficerów rozgłosił wczoraj, że się zaręczyłam? Czy to właśnie sugerujesz, Crispinie?

- Nie zrobiono tego umyślnie, a już z pewnością nie stało się to z przyczyny czyjejś złośliwości. Chciałem go posiekać na kawałki dziś rano, kiedy przeczytałem gazetę, ale on był tak samo skonsternowany jak ja. Po prostu wspomniał o tym, co mu mówiłem, jednej ze swoich kuzynek, kiedy ode mnie odszedł, oczywiście najzupełniej poufnie. Chciał poznać jej opinię.

A więc w ten sposób rodziły się wszystkie pogłoski i plotki, całkiem jak pożar z powodu jednej iskierki. Kuzynka powtórzyła całą rzecz komu innemu, oczywiście też poufnie, a ta osoba...

- Strasznie mi przykro, Meg. Rozumiem, że przygnębiło cię ujawnienie twoich zaręczyn, nim jeszcze zdołałaś powiedzieć o nich rodzinie i nim Sheringford mógł oficjalnie poprosić Stephena o twoją rękę. Ale plotki zaczęłyby się wcześniej czy później, gdyby brat i siostry nie zdołali cię przekonać, żebyś zrezygnowała z tak nieodpowiedniego związku. Nie dałoby się ich uniknąć. Sheringford jest wyrzutkiem i to całkiem słusznie. Doprawdy, nie pojmuję, jak mógł cię przekonać do przyjęcia jego oferty. Meg...

- Przyjęłam twoje przeprosiny - przerwała mu. - Jak sądzę, po to właśnie tu przyszedłeś. Pozwól teraz, że cię przeproszę, bo właśnie wybierałam się do Nessie, kiedy akurat tu przybyłeś.

- Meg - powiedział, zbliżając się do niej jeszcze o krok - nie wychodź za niego, zaklinam cię. Będziesz z nim nieszczęśliwa. Wyjdź za mnie.

- I żyjmy razem długo i szczęśliwie? Crispin znów się zaczerwienił.

- Niekiedy trzeba mieć trochę czasu, żeby zmądrzeć i naprawić błędy popełnione w przeszłości.

- Mam nadzieję, że nie nazywasz poślubienia swej zmarłej żony błędem. Ani córki. A czy lordowi Sheringford nie należałoby również dać takiej samej szansy? Może przez te pięć lat zmądrzał i też chce naprawić błędy?

Crispin głośno westchnął i ukłonił się jej ponownie.

- Rodzina z pewnością będzie miała coś do powiedzenia na temat tych twoich zaręczyn. Wysłuchaj jej, Meg. Nie sprzeciwiaj się wyłącznie z przekory. Zawsze byłaś najbardziej upartą osobą, jaką znałem. Jeśli nie chcesz usłuchać mnie, posłuchaj przynajmniej swoich bliskich. Obiecujesz?

Margaret uniosła jedynie brwi i spojrzała na niego, a Crispin pospiesznie życzył jej miłego dnia i wyszedł. Stała bez ruchu, nasłuchując skrzypienia jego butów na marmurowej posadzce w holu, a potem usłyszała trzask zamykanych drzwi.

Poprosił ją, żeby za niego wyszła.

Kiedy zrobił to poprzednim razem, o mało nie zemdlała, tak strasznie była w nim zakochana.

Nie mogła jednak przyjąć tych oświadczyn, bo on wyruszał na wojnę, a ona musiała zostać w domu i zająć się rodziną.

A teraz?

Czy tak wielka miłość może zgasnąć? Czy można w tym przypadku mówić o prawdziwej miłości? Czy ona w ogóle istnieje? Życie byłoby czymś bardzo smutnym i nie do zniesienia, gdyby romantyczna miłość przeobrażała się w nieuleczalny cynizm.

Nie kochała już Crispina i nie tęskniła za tą miłością. Między nimi nigdy już nie będzie tak samo. Czy postanowiła go nie kochać, bo złamał jej wiarę i skazał ją na całe lata cierpienia?

Któż by w takim razie zasługiwał na miłość, gdyby zależała od idealnego postępowania?

Czy on ją kochał? Powiedział, że ją uwielbiał. Ale czy ją kiedykolwiek darzył miłością? A jeśli tak, to jakże mógł się ożenić z inną? Czy kochał swoją żonę, Teresę?

Och, znów czuła się wytrącona z równowagi. A już sądziła, że Crispin zupełnie jej zobojętniał.

Margaret westchnęła, podchodząc do drzwi. Chciała odwiedzić wreszcie Vanessę, zobaczyć jej dzieci i odzyskać pogodę ducha. Cóż ją obchodzą głupie płotki i jeszcze głupsza rubryka towarzyska w gazecie, a nawet Crispin Dew? Albo hrabia Sheringford, który musi się ożenić w ciągu dwóch tygodni lub straci wszystko, póki jego dziadek nie umrze. Albo markiz Allingham i ta jego ładniutka panna Milfort!

Zycie bywa czasami nieznośne, ale idzie naprzód. Nie ma sensu poddawać się melancholii. Usłyszała pukanie i drzwi się otwarły, nim zdążyła do nich dojść.

- Panno Huxtable, przybywa z wizytą pani Pennethorne. Czy mam ją wprowadzić? - spytał kamerdyner.

Pani Pennethorne? Kimże ona może być? Nazwisko brzmiało znajomo, ale po co przychodzi rano, skoro większość wizyt składa się po południu?

Ach, tak. Czyż hrabia Sheringford nie przedstawił jej się jako Duncan Pennethorne? Czyżby ta dama była jego matką? Ta niemądra pomyłka zdaje się prześladować ją bez końca.

- Poproś ją tu natychmiast.

Pani Pennethorne okazała się jednak młodsza od niej, jak uznała Margaret, gdy tylko kobieta weszła do pokoju. Miała na sobie elegancki bladozielony strój podróżny i pasujący do niego kapelusz. Była nieduża, szczuplutka, jasnowłosa, z urodą w typie figurynki z kruchej porcelany. Nie, to nie jego matka. Może siostra? Zapowiedziano ją jednak jako panią Pennethorne.

- Czy mam przyjemność z panną Huxtable? - Nowo przybyła złożyła Meg ukłon i przyjrzała się jej lekko skośnymi oczami, zielonymi jak jej strój. Margaret odwzajemniła się uprzejmym skinieniem głowy.

- Nie widziałyśmy się nigdy - powiedziała nieznajoma słodkim, cichym głosikiem - ale poczułam, że muszę pani złożyć wizytę, gdy tylko o wszystkim usłyszałam. Nie wolno pani poślubić lorda Sheringford, panno Huxtable. Za nic! To istny diabeł, który sprowadzi na panią nieszczęście, a także ostracyzm towarzyski. Proszę mi wybaczyć to impertynenckie najście całkiem obcej osoby, lecz musiałam je zaryzykować, by panią przestrzec. Margaret zrezygnowała z pierwszego odruchu i nie poprosiła jej, by usiadła. Wzięła się pod boki. O tak, to naprawdę była impertynencja. - Czy jest pani może skoligacona z hrabią Sheringford?

- Z przykrością muszę przyznać, że tak. - Tu nieznajoma się zarumieniła. - Lecz na szczęście to tylko mój powinowaty. Jest kuzynem mego ukochanego męża. Margaret wciąż jeszcze nie wiedziała, co powiedzieć.

- Może pani o mnie słyszała? - spytała pani Pennethorne. - Moje panieńskie nazwisko brzmiało Turner. Niegdyś o mało nie popełniłam największego błędu w moim życiu. Pięć lat temu miałam poślubić hrabiego Sheringford, lecz zamiast tego wyszłam niedługo potem za mego drogiego męża, pana Pennethorne'^ i żyję z nim odtąd w niezmąconej harmonii.

O Boże, a więc to ta porzucona narzeczona, szwagierka osławionej pani Turner, która uciekła z hrabią!

- Owszem, słyszałam oczywiście o pani, ale...

Ale to nie była wcale jej sprawa. Nie chciała też znać ani jednego szczegółu z całej tej wstrętnej historii.

- Nie poznałam pani, jak dotąd - ciągnęła porzucona panna młoda, która najwyraźniej przybyła po to, żeby mówić, a nie słuchać - lecz wiem o pani reputacji. Jest pani szanowaną przez wszystkich starszą siostrą hrabiego Merton, księżnej Moreland i baronowej Montford. Pojmuję, że przykro pani pozostawać niezamężną, skoro siostry zrobiły tak świetne partie, lecz proszę mi wierzyć, panno Huxtable, że mariaż z lordem Sheringford nie jest dobrym wyjściem! Mój brat był najszczęśliwszym z mężczyzn, nim Laura nie została uprowadzona przez tego potwora. Przebaczyłby jej wszystko, gdyby tylko zechciała wrócić.

Nie chciał więc zgodzić się na rozwód, co wszyscy mu doradzali, bo nigdy nie stracił nadziei, że do niego wróci i że będzie go błagać o przebaczenie, jakiego chętnie by jej udzielił. Złamała go wiadomość o śmierci żony. Ten człowiek, panno Huxtable, zrujnował mu na zawsze życie, a zrujnowałby również i moje, gdyby mój drogi pan Pennethorne nie uczynił mnie łaskawie swoją żoną.

Margaret wpatrywała się w nią osłupiała.

- Dziękuję za wizytę i za troskę - powiedziała wreszcie. - Czy wybaczy mi pani brak poczęstunku? Chciałabym jednak wyjść, bo siostra mnie pilnie oczekuje.

A nie tak dawno postanowiła, że już nigdy nie będzie kłamać!

- Ależ oczywiście, nie będę pani zatrzymywać. Proszę wybaczyć również i mnie, panno Huxtable, lecz nie mogłam znieść tego, co pani chyba zrozumie, że ów człowiek miał czelność wrócić do Londynu. Mój brat cierpi dotkliwie z tego powodu, podobnie jak ja. Mój drogi pan Pennethorne jest wręcz przybity, bo nosi przecież to samo zhańbione przez lorda Sheringford nazwisko. Szczerze pragnęliśmy nigdy już go nie widzieć ani o nim nie słyszeć, gdy pod koniec sezonu opuszczaliśmy miasto. Nie życzyliśmy sobie utrzymywać z nim żadnych kontaktów. Gdy jednak usłyszałam dziś rano, że usiłuje usidlić kolejną godną szacunku i niewinną damę, uznałam, że nie wytrzymam tego dłużej. Wiedziałam, że nie mam wyboru, że muszę panią ostrzec i błagać o zerwanie zaręczyn, nim będzie za późno. Proszę mi to obiecać, panno Huxtable.

- Doceniam pani troskę o moje szczęście - odparła Margaret - i dziękuję za wizytę. Wybaczy pani, ale muszę już wyjść.

- Oczywiście - odparła pani Pennethorne, gdy Margaret otwarła przed nią drzwi. - Czułam, że mam obowiązek tu przyjść.

Margaret pożegnała ją skinieniem głowy i stała w drzwiach, patrząc, jak jej gość opuszcza pokój.

Nie posiadała się ze zdumienia. Cóż to wszystko miało znaczyć? Nietrudno jej było zrozumieć, że zielonooka dama musi nienawidzić hrabiego Sheringford zarówno ze względu na siebie, jak i na brata. Czemu jednak uznała za konieczne odwiedzić kobietę, która się z hrabią zaręczyła?

Czyżby chodziło o zazdrość? Może w głębi duszy wciąż go kochała? Niemożliwe!

Miała w głowie zamęt. Oto żałosne skutki chwili triumfalnej satysfakcji nad Crispinem. Może, zamiast iść z wizytą do Vanessy, powinna tu pozostać i polecić, by spakowano jej rzeczy?

Zatęskniła nagle za spokojem i zdrową atmosferą Warren Hall.

Tak, to właśnie powinna zrobić.

Nim jednak zdołała wyjść z pokoju, rozległo się kolejne stukanie i lokaj oznajmił przybycie Vanessy i Katherine.

- Och, doskonale. - Margaret nie próbowała nawet ukrywać irytacji. - Chodźcie tu obydwie i dołączcie do chóru!

- Do jakiego chóru? - spytała Vanessa, gdy lokaj zamknął za sobą drzwi.

- Ludzi, którzy gorąco mnie namawiają, żebym zerwała nieistniejące zaręczyny. Najpierw Crispin, potem pani Pennethorne, a teraz pewnie wy. Ciekawa jestem, kto będzie następny? To czysto retoryczne pytanie doczekało się natychmiastowej odpowiedzi. Rozległo się pukanie do drzwi, nim wszystkie trzy zdołały usiąść, i zaanonsowano Constantine'a.

- Och! - zawołała Margaret, wznosząc obie ręce do góry.

- Nie pytam, czy ten gest oznacza radość na mój widok, czy też niezadowolenie - powiedział, podchodząc do niej i ujął jej dłoń oburącz, nim ją puścił - ale mam nadzieję, że to pierwsze. Właśnie boksowałem się zaciekle u Jacksona i mam nadzieję, że dostanę u ciebie herbaty albo kawy.

Stephen i Elliott przyszli również, nim jeszcze wniesiono herbatę, a Jasper pojawił się, nim Margaret skończyła ją nalewać. Zastanawiała się, czy przeżyła choć raz równie szaleńczy dzień, i doszła do wniosku, że nigdy. Co za burza w szklance wody!

Była bardzo zagniewana, ale nie wiedziała, na kogo najbardziej. Może na siebie samą? Crispin powiedział, że jest i zawsze była uparta. Zirytowało ją to oskarżenie, ale musiało chyba być słuszne, jak uznała po kilku minutach.

Chór śpiewał idealnie unisono. Nikt nie wypadł z tonu. Vanessę i Katherine wręcz przerażało, że w ogóle mogła myśleć o poślubieniu kogoś ujrzanego po raz pierwszy zeszłego wieczoru i to bez oficjalnej prezentacji. W innych okolicznościach wskazywałyby, że po tak krótkiej znajomości nic o nim nie może wiedzieć, lecz tym razem było całkiem na odwrót. Wiedziała o nim wszystko, głównie zresztą od niego samego, i wszystko też źle o nim świadczyło, wyrażając się najoględniej.

Stephen, a za nim Elliott, zgodzili się pozwolić hrabiemu Sheringford złożyć jej oficjalną wizytę po południu. Nie mogli zresztą postąpić inaczej, skoro Margaret przedstawiła go wczoraj Crispinowi Dew jako narzeczonego. Obydwaj jednak zgodnie uznali, że można go wpuścić co najwyżej do biblioteki i wysłać do niego jedynie Stephena, któremu trzeba pozostawić powiadomienie hrabiego, iż Meg nie przyjmie go ani dzisiaj, ani żadnego innego dnia.

- W końcu - zwrócił się do niej Stephen - nie jesteś wplątana w żaden prawdziwy skandal, tylko w mnóstwo głupich plotek. Jeśli nigdy go już nie zobaczysz i nie będziesz komentować sprawy domniemanych zaręczyn, ludzie szybko dojdą do wniosku, że w całej tej historyjce nie było ani źdźbła prawdy, jak to zwykle bywa z większością pogłosek.

- Masz zupełną rację - zgodziła się z nim Katherine.

- I mówisz całkiem rozsądnie - przytaknęła Vanessa.

- Poza tym wszyscy wiedzą, że jesteś uosobieniem cnoty, Margaret - dodał Elliott. Ostatnie słowa niezbyt się jej spodobały. Uosobienie cnoty! Czy chciałaby, żeby tak brzmiało epitafium na jej nagrobku?

- Sherry był niegdyś moim przyjacielem - powiedział Constantine. - A myślę, że i teraz nadal nim pozostaje. Boksowaliśmy się dziś rano u Jacksona, a potem poszedłem z nim do White'a. Postąpiłabyś jednak niemądrze, wychodząc za niego, Margaret. Ma bezsprzecznie fatalną przeszłość. Splamiłabyś swoją nieskazitelną reputację.

Nieskazitelna reputacja! To też by świetnie wyglądało na nagrobku. Przyszłe pokolenia będą ziewać przy czytaniu tych słów.

- Lekkoduchowi groziłaby wieczysta infamia, gdyby jakaś porządna kobieta nie zakochała się w nim, dając mu w ten sposób drugą szansę - zażartował Jasper, co naruszyło harmonię chóru. Dobrze wiedział, o czym mówi. Był niegdyś jednym z najbardziej osławionych hulaków Londynu, gdy Kate dała mu taką właśnie szansę, do czego zmusił ją zresztą wybuch skandalu. - Tylko że Sherry właściwie nie jest hulaką czy lekkoduchem. Słusznie czy nie, uchodzi za najgorszego z łajdaków. Nikt nie zaprzeczy, że zrobił pięć lat temu bardzo paskudną rzecz, a właściwie dwie rzeczy. Nie byłabyś go w stanie zmienić, Meg, ani zresztą on ciebie. Zawsze wiodłaś uczciwe życie i zasługujesz na coś lepszego.

- Och, właśnie to próbujemy ci wszyscy powiedzieć. - Katherine położyła jej przy tych słowach dłoń na ramieniu. - Chcemy zobaczyć przy twoim boku kogoś absolutnie dobrego. Chcemy, żebyś była szczęśliwa. Zasługujesz na jak najwspanialsze życie.

A więc tego zdania byli ci, którzy ją najbardziej kochali. Tak bardzo, że chcieli dla niej wszystkiego, co najlepsze w życiu. Była w ich oczach uosobieniem cnoty, kobietą o nieskazitelnej reputacji. Pragnęli dla niej kogoś równie bez skazy, cnotliwego, uczciwego... w sumie nudnego. Całkiem jak markiz Allingham. Czy nie dlatego tak długo się wahała z przyjęciem jego oświadczyn, co zakrawało na nielojalność? Był przecież wcieleniem tego wszystkiego, a ona zawsze go lubiła. Zawsze widziała w nim przyjaciela.

Przyjaciela. Nie ukochanego.

A hrabia Sheringford nazwał go nudziarzem.

Gdy markiz powiedział jej o swoich zaręczynach, poczuła się całkowicie wytrącona z równowagi. Ale czy również przygnębiona? Czy dziś uważa się za osobę ze złamanym sercem?

W świetle tego, co się wydarzyło później, nie miała nawet okazji o tym pomyśleć.

Bliscy chcieli, żeby była szczęśliwa. Ale czy wiedzieli, co może ją uszczęśliwić? I czy wiedziała ona sama?

Niegdyś wydawało się jej, że szczęście i Crispin Dew są jednym i tym samym. A dziś, gdy znów chciał ją poślubić, odmówiła mu, ponieważ... Och, z całego mnóstwa powodów.

Zdała sobie jednak z czegoś sprawę, podczas gdy cała rodzina patrzyła na nią z miłością, troską i czekała, co ona powie.

Narastał w niej bunt. A może zresztą tylko zaciekły opór.

Miała do czynienia z hrabią Sheringford tak krótko, że ledwie sobie przypominała, jak wyglądał. Wiedziała, że jest wysoki, dobrze zbudowany, ciemnowłosy. Ma śniadą karnację, kanciaste rysy i niemal czarne oczy. W pierwszej chwili uznała go za prawie brzydkiego.

Pamiętała też jednak, że podczas rozmowy zauważyła na jego twarzy jakieś napięcie, nieokreślone przygnębienie, co w dziwny i niewytłumaczalny sposób ją zafascynowało.

To on ją zafascynował.

Rozmowa z hrabią była inna niż wszystkie konwersacje, jakie do tej pory prowadziła z mężczyznami. Jego otwartość po prostu zapierała jej dech. Namawiał ją do małżeństwa i jednocześnie przyznawał, że uciekł z cudzą żoną, porzucając własną narzeczoną w dniu ślubu.

Nie udawał zresztą żadnego zauroczenia jej osobą. Powiedział też wyraźnie, czemu chce się z nią ożenić. Musiał sobie znaleźć żonę, nim miną dwa tygodnie.

Z pewnością każdy inny mężczyzna w takich okolicznościach wychodziłby wprost ze skóry, byle ją tylko oczarować słodkimi słówkami i kłamstwami, a prawdę o sobie ukrywałby tak długo, jak tylko by mógł, nie ujawniając brudnych sekretów przed ślubem.

A on był... inny. Niewątpliwie odrzuciłaby z miejsca jego propozycję, gdyby się z nim spotkała w innych okolicznościach. Dziś jawiłby się jej jako nieatrakcyjny, agresywny łajdak, którym w istocie był. Dostrzegłaby, że jest zdecydowany na wszystko, co by ją od niego odstręczyło. W końcu który mężczyzna byłby gotów poślubić pierwszą lepszą nieznajomą tylko po to, by zachować dom, posiadłość i płynące z niej dochody, póki jego dziadek nie umrze, zostawiając mu fortunę?

A ona była tą nieznajomą, którą wybrał. Doprawdy, to wręcz zniewaga! Zafascynował ją jednak, co trwało nadal.

Ona zaś była uparta. Cała rodzina nakłaniała ją, by nigdy więcej nie oglądała Sheringforda.

Crispin chciał, by zmieniła zdanie i z miejsca za niego wyszła. Pani Pennethorne nalegała, by niezwłocznie zerwała zaręczyny. Milczenie przeciągało się, a napięcie w pokoju rosło.

- Hrabia Sheringford przyjdzie tu dziś po południu - powiedziała - by porozmawiać ze mną, a przedtem będzie widział się z tobą, Stephenie. Postąpiłabym nieuprzejmie, odmawiając widzenia się z nim, zwłaszcza że sama sprowokowałam plotki, przedstawiając go Crispinowi jako narzeczonego. Pamiętaj, że to nie on tak powiedział.

- Byłaś podenerwowana - odezwała się Vanessa - niespodziewanym spotkaniem z Crispinem. Zrozumiałe więc, że...

- Niezrozumiałe i niewybaczalne - przerwała jej Meg - było to, że posłużyłam się jednym mężczyzną, żeby zrobić na złość drugiemu, bo jeśli mam być uczciwa, tak właśnie się stało. Pomówię z hrabią po południu i przeproszę za to, że wplątałam go w głupie plotki, podczas gdy on zapewne chciał dyskretnie włączyć się w towarzystwo po tylu latach odosobnienia. Wszystko zdarzyło się wyłącznie z mojej winy i powinnam mu to powiedzieć osobiście.

- Bierzesz cały ciężar winy na siebie. Jakie to podobne do ciebie, Meg. - Stephen się zaniepokoił.

- Zawsze tak zresztą postępowałaś. Pozwól, żebym teraz ja coś dla ciebie zrobił. Pozwól mi wyprosić stąd tego niegodziwca.

- To nie żaden niegodziwiec. - Meg zerwała się na nogi. - To hrabia Sheringford! A ja chcę z nim pomówić. Osobiście.

- Brawo, Meg! - zawołał Jasper.

- Och, Meg! - Vanessa podbiegła, żeby ją uściskać. - Wielkoduszna jak zawsze! Obawiam się jednak, że najpierw go przeprosisz, a potem zaręczysz się z nim naprawdę.

- Zaufaj mi - odparła Margaret, gdy wszyscy wstali.

Mają jej zaufać? Ze zrobi... co? Czy naprawdę chce zobaczyć lorda Sheringford tylko po to, by wyrazić żal z powodu konsekwencji swych impulsywnych słów, do których ją zresztą sam nakłonił?

Czy dlatego, że pragnie mu się lepiej przyjrzeć? Czy dlatego, że ją zafascynował? Czy może dlatego, że ma już trzydzieści lat, spotkała właśnie kochanka, który ją niegdyś porzucił oraz narzeczoną mężczyzny, którego zamierzała poślubić tego roku?

A może ma już dość uchodzenia za uosobienie cnoty i wzór przyzwoitości?

- Och, ufamy ci, Meg. - Z tymi słowami uściskała ją z kolei Katherine, gdy Vanessa odstąpiła na bok. - Oczywiście, że ufamy!

O tak, nie mieli powodów, by myśleć inaczej. Zawsze była przecież prawdomówna, przewidywalna i niezawodna. No i nudna.

7

Niemal dokładnie pięćdziesiąt godzin po ultimatum dziadka Duncan stał sam jeden w bibliotece Merton House, wyglądał przez okno i czekał, żeby złożyć oficjalną ofertę małżeńską pannie Margaret Huxtable.

Czuł się co najmniej niepewnie. Dobry Boże, przecież on wcale nie zna tej kobiety. Ani ona jego.

Ledwie mógł sobie przypomnieć, jak wygląda. Dość dobrze pamiętał, co poczuł, gdy jej ciało przywarło do niego, lecz im bardziej chciał przywołać w myślach jej twarz, tym słabiej mu się rysowała, niczym niewyraźna plama w obramieniu ciemnych włosów. Zostało mu w pamięci tylko tyle, że zrobiła na nim wrażenie pięknej.

Było to w końcu pewnym pocieszeniem. Tak przypuszczał.

Z ulgą przyjął wejście Mertona do biblioteki, gdzie wprowadzono go ponad pół godziny temu.

Spodziewał się ujrzeć również Morelanda, a książę był doprawdy mężczyzną imponującej postury. Miał w sobie grecką krew i widać to było wyraźnie.

Merton też się jednak wcale dobrze prezentował mimo młodego wieku. Duncan przypuszczał, że ma co najwyżej dwadzieścia dwa lub trzy lata. Nie krył wcale, że Duncana nie lubi, gardzi nim, a do małżeństwa siostry usposobiony jest wrogo. Posag, jaki jej przyznał, był więcej niż hojny, nalegał jednak, by mogła nim dysponować co do pensa tylko ona, a nie żadne dziecko z tego małżeństwa. Skrupulatnie zapoznał się z obecną sytuacją finansową Duncana i oświadczył, że chciałby złożyć wizytę markizowi Claverbrook, by wszystko potwierdził, jako że nie ufa słowom osławionego łajdaka.

Trzeba było całej samokontroli Duncana, żeby nie wypadł z trzaskiem ani z biblioteki, ani z samego domu. Nie mógł jednak tego zrobić. Zeszłego wieczoru złożył pannie Huxtable ofertę tego rodzaju, a poranna gazeta tyle o tym napisała, że honor dyktował mu jedynie jej oficjalne przypieczętowanie. Jeśli panna da mu kosza, niech i tak będzie. Podejmie wtedy swoje poszukiwania w ciągu pozostałych trzynastu dni.

Przypomniał sobie wielki bukiet kwiatów, z jakim oświadczał się Karolinie Turner. Lokaj odebrał go od niego już w drzwiach i Duncan już tej wiązanki więcej nie zobaczył. Ojciec wybranki przyjął go wtedy z uśmiechem, ukłonem i potrząsał jego dłonią jak najserdeczniej. Kiedy znaleźli się z Karoliną sami, ukląkł przed nią na jedno kolano i wygłosił przygotowaną z góry przemowę, jeszcze bardziej kwiecistą od przyniesionego bukietu. Okrył dłoń narzeczonej pocałunkami, kiedy powiedziała „tak”, i nazwał się najszczęśliwszym z ludzi. Zapewnił, że będzie ją kochał do grobowej deski, a nawet do końca świata, i wierzył w każde swoje słowo.

Boże, miej nad nim litość.

Dziś przychodził z pustymi rękami i bez żadnej przemowy. Nic też nie zmuszało jego serca do szybszego bicia.

Drzwi otworzyły się i zamknęły ponownie, nim zdołał się odwrócić. Z ulgą stwierdził, że ją poznaje, choć wyglądała nieco inaczej. Dzisiaj miała na sobie ciemnobłękitną suknię, fryzurę prostszą, kształty krąglejsze i powabniejsze. W świetle świec nie prezentowała się tak korzystnie. Wydała mu się jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widział, nie mówiąc już o tym, że i zmysłową. Nie, pamięć go tu nie zawiodła.

Wydawała się spokojna i opanowana. A także... inteligentna. Patrzyła mu prosto w oczy, bez pośpiechu. Może i ją martwiło, że nie może dziś odtworzyć w pamięci jego rysów?

Złożył jej oficjalny ukłon. Nie dygnęła w odpowiedzi. Skinęła tylko lekko głową.

- Witam, panno Huxtable.

- Witam, lordzie Sheringford.

- Muszę panią przeprosić za rozgłos, jaki nadano naszemu wczorajszemu spotkaniu.

- Przeciwnie, to ja muszę pana przeprosić, milordzie. Gdybym lepiej patrzyła pod nogi, nie wpadłabym na pana. A gdybym nie powiedziała wcześniej w parku majorowi Dew, że jestem zaręczona, i gdyby potem nie wytrąciło mnie z równowagi odkrycie, że markiz Allingham zaręczył się z inną, nie przedstawiłabym pana nikomu jako swego narzeczonego. Postąpiłam bardzo niemądrze i w sposób całkiem niepodobny do mnie. Zresztą, to nieważne. Przysporzyłam panu kłopotu i bardzo tego żałuję.

Zaskoczyła go wczoraj jej otwartość. Dziś również. Spodziewał się, że będzie chciała zrzucić winę na niego.

- Wszystkie kłopoty znikną dla nas obojga, gdy oficjalne ogłoszenie o naszych zaręczynach ukaże się jutro w gazetach.

Weszła głębiej do pokoju i usiadła przy kominku, wskazując mu fotel po drugiej jego stronie.

- Niech pan siada. Nic pana nie zmusza do tych oświadczyn. Byłoby absurdem, gdybyśmy czuli się zmuszeni do małżeństwa z powodu bzdurnych plotek. Nie zrobiliśmy przecież nic złego ani nawet nierozważnego. Tańczyliśmy i rozmawialiśmy ze sobą w zatłoczonej sali balowej, jak zresztą wszyscy inni. I jedno, i drugie jest jak najbardziej na miejscu podczas balu. Nic w tym nie zakrawało na skandal. Plotki to czcze słowa i szybko je zastępują następne. Za tydzień wszyscy o nich zapomną.

- Ależ panno Huxtable...

Uniosła rękę, dając znak, aby jej nie przerywał.

- Jednakże pamiętam, jak mi pan mówił, że musi się bezzwłocznie ożenić. Sądzę, że właśnie z tego powodu przyszedł dziś pan tutaj.

- Myślę, że tak czy owak bym to zrobił.

- Zapewne Stephen zapewnił pana, że ta rycerskość jest mile widziana, lecz całkiem zbędna. Chętnie bym mu poleciła, żeby panu podziękował i pozwolił swobodnie odejść. Lecz pan by pewnie nie powitał tej swobody z satysfakcją, gdybym odesłała go z kwitkiem?

- Swobodę ma się zawsze, chyba że kogoś akurat zamkną w więzieniu. Poszukałbym sobie wtedy zatrudnienia i tyle.

- A jednak wolałby się pan ożenić? Dlaczego? Doprawdy, ależ wierci mu dziurę w brzuchu! Ta rozmowa nie przebiegała tak, jak oczekiwał.

- Pewnie dlatego, że wolałbym pędzić życie ziemianina, do czego przywykłem.

- Ubóstwo jest przykrą rzeczą. Byliśmy niezamożni, póki Stephen nie odziedziczył tytułu. Ale nie byliśmy nieszczęśliwi.

Przeciwnie, często bywało całkiem odwrotnie. Nigdy jednak nie zaznaliśmy bogactwa i poczucia bezpieczeństwa, które dają okazałe domostwo, gospodarstwo i spory dochód. A teraz, kiedy już to wszystko mamy, strasznie trudno by nam było wrócić do poprzedniego stanu. Nie mam co do tego wątpliwości. A pan nigdy, jak sądzę, nie zaznał biedy. Boi się jej pan? Duncan odchylił się i uniósł jedną brew.

- Nie boję się absolutnie niczego, panno Huxtable.

No i rzeczywiście nie miał powodów do strachu. Najgorsze już go spotkało. Da sobie radę, bez względu na to, co się zdarzy w ciągu najbliższych dwóch tygodni. W końcu mężczyźni, którzy muszą zarobić na życie, wychowują całe rzesze małych chłopców.

- Jeśli to prawda, jest pan niemądrym człowiekiem. Ale ja w to nie wierzę. Myślę, że pan po prostu kłamie. Tylko że znalazł się pan w niezłym towarzystwie. Mężczyźni przyznają się raczej do wszelkich innych wad niż do strachu, bo on uchodzi za oznakę słabości, co im nie przystoi.

- Panno Huxtable, ofiarowuję pani Woodbine Park w Warwickshire. Stoi tam okazałe domostwo na obszernych, dobrze utrzymanych gruntach. A dochód, jaki ta posiadłość przynosi, nie jest wprawdzie fortuną, lecz wcale okrągłą sumką. Mam również widoki na coś dużo bardziej imponującego. Jestem dziedzicem markiza Claverbrook, a do niego należą wielkie dobra w całej Anglii. Jest wprost bajecznie bogaty.

- Czy to wszystko, co ma mi pan do zaoferowania, lordzie Sheringford? - spytała, przypatrując mu się w milczeniu przez dłuższą chwilę.

Już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, lecz zamknął je znowu. O co tu chodziło? Chyba nie przypuszcza, że zakochał się w niej na zabój i chce złożyć serce u jej stóp?

- Nic więcej. Nie mam nazwiska bez skazy. Obawiam się, że wyrobiłem sobie fatalną reputację, która nieprędko ulegnie poprawie, a może nawet nigdy.

- To prawda, ale przeszłości nie da się zmienić. Jedynie nad przyszłością mamy pewną władzę. Czy żałuje pan swoich czynów? Poczuł nagły przypływ złości. Czy ona zamierza palnąć mu kazanie?

- Nie - uciął krótko.

- Zrobiłby pan to jeszcze raz?

- Tak. Bez wahania.

- Żarliwe uczucie - odparła cicho, że ledwie ją słyszał - jest chyba czymś dobrym. Znów otworzył usta, po czym je zamknął.

- Co by pan zrobił, gdybym dziś dała panu rekuzę? Niemal sobie tego życzył. To była doprawdy przykra rozmowa. Wzruszył ramionami.

- Wznowiłbym poszukiwania. Wciąż mi jeszcze zostają dwa tygodnie.

- Ściślej mówiąc, trzynaście dni. Strasznie długi kawał czasu.

- Tak.

- Tym razem jednak będzie pan się musiał liczyć z niemiłymi plotkami, a nie tylko ze swoją złą sławą. Przyszła narzeczona i jej rodzina mogą dojść do wniosku, że porzucił pan również i mnie.

- Być może. - Nie chciał zrobić gniewnej miny, bo to by świadczyło, że mu zaszła za skórę, ale spojrzenie, jakie jej posłał, mogłoby przestraszyć niejednego.

Kiedy próbował sobie wcześniej przypomnieć jej wygląd, przypuszczał, że ma przy ciemnych włosach oczy brązowe, a tymczasem były zadziwiająco błękitne. I nie cofnęły się przed jego wzrokiem.

- Czemuż miałabym wychodzić za pana? Proszę mi podać jakiś powód, lordzie Sheringford, a nie finansowe szczegóły. Znałam je już, nim tu weszłam. Nie robią na mnie wrażenia. Nie muszę się już lękać biedy, nawet jeśli nigdy nie wyjdę za mąż i będę żyć do późnej starości. Po co mam pana poślubić? Jakich argumentów zamierzał pan użyć, nim się tu zjawił?

Gdyby wszedł do sali balowej dwie minuty wcześniej czy później, toby się z nią wcale nie zderzył, a potem nie tańczył i nie rozmawiał w alkowie. Wybrałby sobie jakąś panienkę o żałosnym wyglądzie, która byłaby wręcz zachwycona perspektywą podobnego mariażu. Widział przecież taką na moment przed zderzeniem. Nie siedziałby teraz tutaj i nie wypytywałaby go o nic kobieta, która była na najlepszej drodze do tego, by wzbudzić w nim nienawiść. Zmusił się, żeby nie bębnić dłużej palcami po poręczy fotela.

- Nie jest już pani najmłodsza. Ile pani właściwie ma lat?

- Trzydzieści. Myśli pan zatem, że rozpaczliwie chciałabym się za kogoś wydać? Spodziewał się pan, że nie będzie mnie trzeba zbytnio namawiać?

Przez chwilę nie spuszczał z niej wzroku.

- Chyba musiałaby pani być ślepa, żeby wpadać w rozpacz. A skoro jest inaczej, musi pani dobrze wiedzieć o swojej urodzie i ponętności, choć może to niezbyt eleganckie określenie. Obydwoje dobrze wiemy, że nie jestem tą ostatnią szansą, panno Huxtable. Wytrąciło jednak panią z równowagi ponowne pojawienie się na widowni dawnego kochanka. A nawiasem mówiąc, czy on był kochankiem, czy tylko ukochanym?

Po raz pierwszy się zaczerwieniła, ale i wtedy nie odwróciła wzroku.

- On był... - urwała gwałtownie. - Jest pan impertynentem. Ach, interesująca rzecz.

- Przyszła pani na bal, spodziewając się oświadczyn Allinghama. I zostałyby przyjęte, mimo że go pani nie kocha.

- Skąd pan wie?

- Nie była pani wcale wytrącona z równowagi.

- Naprawdę? A przecież wpadłam na pana, bo chciałam jak najprędzej wybiec z sali balowej.

- Z powodu zmartwienia, a nawet upokorzenia. No i dostrzegła też pani niewiernego kochanka, a także zdała sobie sprawę, że teraz już nie może mu utrzeć nosa. A gdy Allingham poprosił panią do tańca, nie ujrzałem wcale twarzy kobiety, której dopiero co pękło serce.

- Miło mi to słyszeć. Major Dew przyszedł tu dzisiaj i błagał, żebym nie wychodziła za pana, tylko za niego.

- No i? - Uniósł brwi.

- No i powiedziałam mu „nie”.

- A jednak wciąż go pani kocha.

- Naprawdę? Chyba zna mnie pan lepiej niż ja samą siebie, lordzie Sheringford. Po cóż poślubiać kobietę, która pańskim zdaniem kocha innego?

- Nie byłaby z nim pani szczęśliwa.

- Z powodu słabo zarysowanego podbródka?

- Dlatego, że on kocha siebie bardziej od kogokolwiek innego. Tacy mężczyźni nie są dobrymi mężami.

- A pan by nim był?

- Nie jestem zakochany w sobie. W pani też nie. Uśmiechnęła się nieznacznie, unosząc lekko kąciki warg.

- Czy zawsze jest pan taki szczery?

- Kłamiemy, żeby przekonać ludzi i siebie, że jesteśmy kim innym niż naprawdę, zazwyczaj kimś dużo lepszym i godnym pochwały. Ja nie mam zamiaru oszukiwać siebie, inni zaś sądzą, że znają mnie bardzo dobrze.

- Czy rzeczywiście? Z powodu tego, co pan zrobił pięć lat wcześniej?

- Musi pani przyznać, że trudno, by mogło być coś gorszego niż porzucenie narzeczonej w dniu ślubu. Chyba tylko ucieczka z jej zamężną bratową.

- Czemu pan to zrobił?

- Pewnie dlatego, że lubiłem jedną z tych niewiast bardziej od drugiej, a także chciałem mieć to, czego pragnąłem, nawet za cenę brzemiennych w skutki konsekwencji.

- A jednak powiedział mi pan wczoraj, że był zakochany po uszy w narzeczonej. Skąd ta niestałość uczuć? I czy zawsze udaje się panu zdobyć to, czego chce? Pierwsze pytanie zignorował. Namyślał się nad odpowiedzią na drugie.

- To, czego pragnę, nie zawsze jest osiągalne.

- A czy pan pragnie mnie? Nie dała mu jednak czasu na odpowiedź.

- Podobno zawsze mówi pan prawdę. Proszę ją więc powiedzieć, lordzie Sheringford. Wedle pańskich wcześniejszych słów wciąż jeszcze może pan sobie poszukać innej narzeczonej. Mimo wszystko znalazłaby się niejedna aż zanadto chętna do ślubu z hrabią i przyszłym markizem. Czy pan mnie pragnie?

Obydwoje wciąż patrzyli sobie w oczy.

Czy rzeczywiście wolałby jakąś młodszą dziewczynę, bardziej potulną i rozpaczliwie mu wdzięczną za to, że się z nią żeni? Taką, z którą chętnie by sypiał, ale nic poza tym? Zbyt nieśmiałą, by protestowała przeciw obecności w jej domu nieślubnego dziecka, poza którym jej mąż w dodatku świata by nie widział?

Z kobietą tego typu żyłby niemal jak w stanie wolnym, ale zawsze by podejrzewał, że złamał jej ducha, a zatem zrobił jej największą krzywdę, jaką mężczyzna może wyrządzić kobiecie. Margaret Huxtable byłaby zaś nieustannym wyzwaniem. Kobietą niezłomnego ducha. Ciągłą drzazgą w ciele. Niezmiennie...

- Tak - odezwał się nagle.

- Zażądam teraz od pana czegoś niełatwego. Wolno panu odmówić. Nie jest mi pan nic winien, gdyż wszystko, co zaszło wczoraj, nastąpiło z mojej winy. Ale nie mogę poślubić kogoś całkiem mi obcego. Wiem, że jeśli mamy się pobrać, musi to nastąpić w ciągu trzynastu dni. Jednakże małżeństwo za specjalnym zezwoleniem można chyba zawrzeć z miejsca. Wyjdę za pana w ostatnim z tych dni, lordzie Sheringford, pod warunkiem że obydwoje będziemy wtedy tego chcieli. Najtrudniejsze jest oczywiście to, że jeśli pan się zgodzi, wszystko będzie zależało od tego, czy ja w końcu powiem „tak”, bo mogę tego nie zrobić. A już z pewnością nie zrobię tego tylko po to, by pana uchronić od konieczności zarabiania na życie, nim pański dziadek odejdzie z tego świata.

- A pozostałe dwanaście dni?

- Przez ten czas musimy się wzajemnie poznać, na tyle, na ile można w tak krótkim okresie. A pan musi się o mnie starać, i to publicznie. Jeśli nie wyrazi pan zgody, nie będę się martwić. Łatwo mi przyjdzie zdusić plotki. Gdybym musiała wziąć ślub za dzień lub dwa, byłabym bardziej niż zażenowana. Czułabym się upokorzona! Dobre towarzystwo użyłoby bowiem sobie, snując cały tuzin przypuszczeń na temat tego pośpiechu, a wszystkie okazałyby się niezbyt pochlebne. Jeśli chce się pan ze mną ożenić, to powinien się pan do mnie zdecydowanie, a nawet gorliwie zalecać, ryzykując wszystko, włącznie z pana ukochanym domem i dochodami. Duncan zagryzł wargi. Mógł ją znienawidzić, zresztą był niemal pewien, że już jej nienawidzi, ale czuł, że budzi w nim szacunek. Trzeba się było z nią liczyć.

Istniało jednak ryzyko, dużo większe niż przypuszczał, że da mu kosza w ostatniej chwili. Może nawet świadomie zastawia na niego pułapkę, niejako w imieniu wszystkich porzuconych kobiet. Wyglądała na osobę, która mogłaby prowadzić taką krucjatę.

- Muszę pana uprzedzić - dodała - że wszyscy, którzy mnie znają, a nawet ktoś, kto wcale mnie dotąd nie znał, wprost drętwieją ze zgrozy na samą myśl, że w ogóle mogłabym myśleć o małżeństwie z panem. Będą mnie próbowali od tego odwieść i nie potraktują pana zbyt uprzejmie.

- A kim jest osoba, która pani dotąd nie znała?

- Pani Pennethorne. Pańska porzucona narzeczona. Przybyła tu dziś rano i błagała mnie, żebym nie ściągała na siebie nieszczęścia, poślubiając pana. Doprawdy, jest śliczna. Nie dziwi mnie, że się pan kiedyś w niej zakochał, choć, jak się okazało, nie aż tak bardzo, jak w jej bratowej. Jest pan niestały w uczuciach.

- Na to wygląda. Czy nadal chce pani, żebym się do niej zalecał?

- Tak, byle bez udawania, że się pan teraz we mnie zakochał. Szczerze mówiąc, zaloty najbardziej osławionego łajdaka w Londynie muszą być ciekawym doświadczeniem, a ja mam mało do stracenia. Jeśli na koniec dojdę do wniosku, że nie mogę za pana wyjść, będę uważana za bohaterkę.

Znów uniosła delikatnie kąciki ust, a on nie mógł zdecydować, czy siedząca przed nim kobieta ma poczucie humoru, czy też może serce z kamienia. Podejrzewał, że raczej to drugie.

- Będę się do pani zalecał wytrwale i z zapałem w nadziei, że podczas tych trzynastu dni poważnie rozważy pani możliwość małżeństwa ze mną.

- Dziś wieczorem idę do teatru. Będę w loży księcia Moreland wraz z moją rodziną. Czy mam im powiedzieć, że dołączy pan do nas, milordzie?

Daniel w jaskini lwów. Albo jeden z młodzianków w piecu ognistym. Wstała. On również. Oznaczało to najwyraźniej koniec wizyty. Ukłonił się.

- A więc widzimy się wieczorem. Będę skwapliwie tego oczekiwał... Maggie. Tym razem uśmiechnęła się zarówno oczami, jak i kącikami ust.

Może naprawdę miała poczucie humoru?

8

Margaret nie poprosiła hrabiego Sheringford, żeby został na herbacie, choć cała jej rodzina zebrała się w salonie na piętrze, z niepokojem oczekując na koniec ich rozmowy.

Czuła się o wiele bardziej wyczerpana, niż powinna po wejściu na schody. Mimo to chętnie wspięłaby się jeszcze wyżej, by ukryć się we własnej sypialni. Nie mogła jednak tego zrobić.

Wyprostowała się i energicznie otwarła drzwi salonu.

Stephen stał przy oknie, twarzą do wnętrza, z rękami założonymi na plecy, na lekko rozstawionych nogach i z nietypową dla niego ponurą miną.

Elliott stał z kolei za fotelem Vanessy, przy kominku, z jedną ręką na ramieniu żony. Ona wydawała się poruszona, zaś on wyglądał jak zachmurzone i ciemnowłose greckie bóstwo.

Jasper siedział na małej, dwuosobowej kanapce przy Katherine, z małym Halem śpiącym w jego ramionach. Katherine przycupnęła obok męża. Dłonie splotła na podołku tak ciasno, że pobielały jej kostki palców.

Wszyscy, z wyjątkiem Hala, spojrzeli ku drzwiom, gdzieś poza nią, i wyraźnie ulżyło im, gdy zobaczyli, że lord Sheringford jej nie towarzyszy.

- No i co, Meg? - spytał Stephen z napięciem, a do niej dopiero teraz dotarło, że po kilku ostatnich latach, na co nie zwróciła szczególnej uwagi, zdołał się w pełni i w podziwu godny sposób przyzwyczaić do roli głowy rodziny. Nie był już dłużej beztroskim, choć czarującym młodzieńcem, jakiego pamiętała.

- Cóż, przyszłam tu - odparła pogodnie - i kazałam już przynieść bez zwłoki tacę z herbatą. Musicie być chyba wszyscy wyschnięci na wiór z pragnienia, podobnie jak ja. Dziś wieczór, Elliotcie, będziemy mieli w naszej loży dodatkowego gościa. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Zaprosiłam hrabiego.

Jasne, że miał, co okazał natychmiast, przybierając jeszcze surowszą minę.

Wszyscy mieli coś przeciwko temu. Ona sama zresztą myślałaby tak samo, gdyby to jedna z sióstr stała teraz na jej miejscu, i dziwiłaby się, czy ona ma dobrze poukładane w głowie.

- Och, Meg! - jęknęła Kate. - A więc przyjęłaś jego oświadczyny?

- Nie jestem z nim zaręczona, bo gdybym była, przyprowadziłabym go tutaj i wam przedstawiła. Stephenowi najwyraźniej ulżyło.

- Wiedziałam, że za nic byś tak nie zrobiła, Meg! - Vanessa uśmiechnęła się do niej serdecznie. - Zawsze byłaś dużo rozsądniejsza od nas, a poślubienie kogoś takiego jak hrabia Sheringford jedynie z powodu bzdurnych plotek byłoby czymś stanowczo nierozumnym.

Vanessa miała rację. Meg była rozsądna. A także bardzo porządna i rzeczowa. I strasznie nudna. Od zeszłego wieczoru, a jeszcze bardziej od tego ranka, czuła zaskakującą konieczność uczynienia czegoś, co wcale nie będzie rozsądne. Chciała... po prostu chciała żyć.

- Ale zaprosiłaś jednak Sherry'ego, żeby nas odwiedził w teatrze? - spytał Jasper. - Czy to może nagroda pocieszenia dla tego nieszczęśnika?

Herbata musiała chyba być już gotowa, bo kiedy Meg zamierzała mu odpowiedzieć, tuż po jego słowach wniesiono ją i w ogólnym milczeniu postawiono na niskim stole przed jej fotelem, którego nikt nie zajął.

Przyszło jej na myśl, że pewnie nikt by go nie zajmował przez całą resztę jej życia, gdyby nie wyszła za mąż. Nikt by tego nie zrobił, bo byłby to fotel ciotki Margaret, a później starej ciotki Margaret, kiedy musiałaby siadać tuż przy kominku, chcąc rozgrzać wiekowe już ciało, i blisko gzymsu, żeby móc oprzeć o niego laskę.

Co za upiorna wizja przyszłości! Margaret usiadła i ujęła dzbanek z herbatą.

- Nie przyjęłam oświadczyn hrabiego - zaczęła, gdy za lokajem zamknęły się drzwi, a Vanessa zaczęła rozstawiać filiżanki.

- Ale też ich nie odrzuciłam.

Odstawiła dzbanek i rozejrzała się po obecnych. Wszyscy czekali na bliższe wyjaśnienie. Atmosfera znów stała się napięta.

- Hrabia musi się ożenić, nim markiz Claverbrook skończy osiemdziesiąt lat, to znaczy mniej więcej za dwa tygodnie. W przeciwnym razie straci dom, w którym wzrastał, i dochód, jaki zawsze ciągnął ze swoich dóbr. Musiałby wówczas podjąć się jakiegoś zarobkowego zajęcia, póki dziadek nie umrze, co może nastąpić niezadługo albo też w dalekiej przyszłości, czego nie sposób określić. Nie utraci jednak tego wszystkiego, jeśli zawrze związek małżeński choćby na jeden dzień przed urodzinami dziadka. Ślub za specjalnym zezwoleniem można zaś wziąć niemal w każdej chwili.

- Ale ty przecież nie... - zaczęła Katherine.

- Powiedziałam mu, że być może wyjdę za niego w ciągu tych dwóch tygodni, lecz równie możliwe jest, że tego nie zrobię. A także, że w tym czasie musi się do mnie zalecać i przekonać mnie, że pragnę być jego żoną do końca życia. Zgodził się, choć wiąże się to dla niego z wielkim ryzykiem. Gdybym bowiem powiedziała wówczas „nie”, byłoby już dla niego za późno na szukanie sobie kogoś innego.

- No i nikt by go wtedy nie chciał - orzekł Stephen, siadając na najbliższym fotelu - zwłaszcza po ostatnim wieczorze i dzisiejszym ranku.

- Nie byłbym tego taki pewien - uznał Elliott. - Perspektywa dziedziczenia po jego dziadku mogłaby skusić niejednego ojca, który miałby sporo ambicji, mało skrupułów i córkę na wydaniu. Już sam Woodbine Park to niebłaha posiadłość.

- Dlaczego, Meg? - spytała Katherine, wpatrując się w nią.

- Dlaczego w ogóle rozważasz możliwość takiego małżeństwa?

Przecież zdajesz sobie sprawę równie dobrze, jak my, że twoja reputacja nie ucierpiałaby prawie wcale, gdybyś po prostu powiedziała „nie”. Czemu chciałaś się z nim dzisiaj widzieć, skoro Stephen wolałby go tu wcale nie wpuszczać?

Wszyscy pragnęli, żeby odpowiedziała na te pytania, chociaż na niektóre z nich dała im już wcześniej odpowiedź. Nikt nie tknął herbaty. Vanessa nie zaczęła nawet częstować ciastem.

- Zachowałam się wczoraj nierozsądnie - odparła Margaret. - Pragnęłam uświadomić Crispinowi, że nie czekam skwapliwie, aż się mną zainteresuje, a nawet na jego zaloty. Byłam też zirytowana... nie, raczej rozgniewana... gdy pragnął mnie wyrwać ze szponów hrabiego po rozmowie z Nessie i Elliottem. Całkiem jakby miał mnie strzec, jakbym potrzebowała jego ochrony. Zupełnie jakbym nie była zmuszona dbać o siebie sama, a także o brata i siostry, kiedy on poszedł na wojnę. No i palnęłam wówczas bez zastanowienia coś bardzo głupiego. Powiedziałam mu, że hrabia Sheringford jest moim narzeczonym. Nic, co się potem stało, nie zdarzyło się z jego winy. Przeciwnie, zachował się bardzo honorowo.

- Prócz tego, że desperacko szuka żony - uznał Stephen. - A ty nam przecież mówiłaś, że właśnie on ci podsunął, co masz powiedzieć Dew. Najwyraźniej stajesz się marionetką w jego rękach, Meg.

Margaret poczuła się upokorzona. Nigdy nikomu nie mówiła o romansie z Crispinem ani o tym, że zdrada z jego strony złamała jej serce. Zachowywała wszystko w milczeniu.

Czy jednak o mały włos nie zdradziła hrabiemu, że obydwoje zostali kochankami, nim Crispin poszedł do wojska?

- Sądziłam, że jestem mu winna dzisiejszą wizytę po prostu z uprzejmości.

- A czy również z tej uprzejmości wyszłabyś za niego? - spytał Elliott. - Przez najbliższe dwa tygodnie będzie się gorliwie starał, żeby cię do tego przekonać, możesz być pewna. Jego środki utrzymania zależą teraz od twojego „tak”. A on potrafi być w tym dobry! Nie tak dawno temu namówił pewną mężatkę, żeby zrujnowała sobie życie, uciekając z nim.

- Trzeba jednak przyznać - wtrąciła się Katherine - że nikt go nigdy nie oskarżał o uprowadzenie pani Turner wbrew jej woli. Założyłabym się, że wina obciążają choćby częściowo.

- Jeśli zdoła mnie przekonać - odparła spokojnie Margaret, unosząc do ust filiżankę rękami, które niemal wcale się jej nie trzęsły - wyjdę za niego. Jeśli zaś nie, to tego nie zrobię. Przecież to takie proste! Decyzja będzie należeć do mnie.

Zapadła pełna zakłopotania cisza.

- Być może - zaczął Stephen - powinniśmy go wszyscy przyjąć jak najlepiej i z całym entuzjazmem zachęcać do małżeństwa. Inaczej Margaret poślubi go na przekór nam, robiąc w sumie sobie na złość. Dobrze znam, Meg, twój upór. Gdy nam mówiłaś „nie”, nic nigdy nie pomagało.

Ubodło ją to oskarżenie.

- Podjęłam odpowiedzialność za was i musiałam wam zastąpić oboje rodziców, choć sama byłam żałośnie młoda. Nigdy nie będziesz wiedział, jakim brzemieniem było dla mnie, Stephenie, podołanie temu obowiązkowi. Nie mogłam mu uchybić. No i żadne z was nie wyszło na tym źle.

- Weź ode mnie Hala, kochanie. - Jasper zwrócił się do Katherine i podał jej bezwładne, śpiące dziecko, a potem wstał, przysiadł na jednej z poręczy fotela Margaret i ujął ją za ręce. - Dokonałaś wspaniałej rzeczy, Meg, i ufam ci bez zastrzeżeń. Co więcej, powierzyłbym ci też los mojego dziecka, gdyby było trzeba. Sherry przed ucieczką z panią Turner był moim przyjacielem, nie większym szaławiłą niż każdy z nas, a to już nieźle. Miał widocznie jakieś powody, żeby tak postąpić. Musisz jednak sama zadecydować, a ja mam nadzieję, że dokonasz właściwego wyboru. Już czas, żebyś sama zaczęła kierować swoim życiem.

Podał jej dużą chustkę i dopiero wtedy do Margaret dotarło, że płakała przez cały czas, nawet zanim jeszcze Jasper do niej podszedł. Wzięła ją i otarła oczy zawstydzona. Przecież nigdy nie była beksą! Dawno temu nauczyła się nie ujawniać własnych uczuć, żeby inni mogli na niej spokojnie polegać.

- Och, Meg - zawtórowała Jasperowi Vanessa - oczywiście, że wszyscy ci ufamy, tyle tylko że cię również kochamy i chcemy, żebyś była szczęśliwa.

- Meg - zaczął zgnębionym tortem Stephen - przepraszam cię, wybacz mi. Wszystko dlatego, że jesteś dla mnie więcej niż siostrą. Byłem najmłodszy, ledwie pamiętam matkę, a nawet i ojca. Ty mi matkowałaś i to wspaniale. Miałem w tobie wielkie oparcie. Nigdy nie zapomnę, ile ci zawdzięczam. Elliott odchrząknął donośnie.

- Potraktujemy Sheringforda jak najuprzejmiej. Możesz być pewna. Margaret wytarła nos, czując się bardzo głupio.

- Dziękuję. Kucharka obrazi się śmiertelnie, jeśli odeślemy ciasto nietknięte.

- Już się obawiałem - odezwał się Jasper - że nikt nie pomyśli o poczęstunku i będę musiał wrócić do domu głodny. - Po czym wziął talerz i sam zabrał się do częstowania gości.

Margaret przypomniała sobie nagle, że hrabia nazwał ją ponętną. Co za zuchwalstwo! Jakaś zdradliwa cząstka umysłu podsunęła jej jednak myśl, że to najwspanialszy komplement, jaki w życiu usłyszała. Szokujące! A on? Ani atrakcyjny, ani nawet przystojny. Ale był... interesujący. Fascynujący.

Całkiem nieodpowiednie słowa, lecz przyzwoicie wychowane damy nie mają zbyt bogatego słownictwa w tym zakresie.

Bez wątpienia fascynował ją jako owoc zakazany. Sam przecież przyznał, że uwodził i porzucał kobiety. A zarazem... nie posuwał się do kłamstwa czy słodkich słówek, mimo że desperacko potrzebował się ożenić. Może ciekawiło ją, jak taki mężczyzna mógł przekonać szanowaną mężatkę, żeby odrzuciła wszystko, łącznie z własną reputacją, i dała się uprowadzić?

Wcale nie był typem mężczyzny, którego mogłaby uznać za fascynującego. A jednak ją zafascynował.

Sherry. To było miano odpowiednie dla szczęśliwego, żywiołowego, beztroskiego młodzieńca.

Ale jaki był wcześniej? Jaki później? A teraz? Nie wyglądał ani na szczęśliwego, ani na beztroskiego.

Miała dwa tygodnie na zaspokojenie swojej ciekawości, na zrozumienie, czemu ją fascynował, i na wyzwolenie się z tej fascynacji lub przeobrażenie jej w związek na całe życie.

Wzdrygnęła się, lecz na szczęście nikt tego nie zauważył. Wszyscy nakładali sobie ciasta na talerze, żeby kucharka nie poczuła się urażona, i starali się swobodnie gawędzić.

Duncan pojawił się w teatrze z pewnym opóźnieniem, tak żeby jego obecność w loży Morelanda nie rzucała się zanadto w oczy. Niewiele to dało, bo przy spóźnieniu musiał wejść do loży, gdzie wszyscy już zajęli miejsca. W dodatku zrobił to na oczach publiczności, która też już siedziała i dla zabicia nudy przed podniesieniem kurtyny obserwowała oraz obmawiała każdego, kto czekał z przybyciem do ostatniej minuty.

Równie dobrze mógłby jako główny aktor pojawić się na scenie. Nie wątpił, że wszystkie oczy są na niego zwrócone. Nie musiał patrzeć na ludzi, żeby się o tym dowiedzieć, bo donośny szmer rozmów mówił mu wyraźnie, że znalazł się w centrum uwagi. To było doprawdy irytujące.

Najwyraźniej Margaret Huxtable postanowiła poddać próbie jego wytrzymałość. Być może także i swoją, bo była wręcz ostentacyjnie wystawiona na spojrzenia widzów. Oczywiście nie zachęcała go do spóźnienia, ale z miejsca dostrzegł, że usiadła w centralnym miejscu loży, a za sobą zostawiła puste krzesło. Nie wybrała miejsca z tyłu, gdzie oboje mogliby patrzeć na scenę spoza pleców jej krewnych.

Wszystkie głowy obróciły się w jego stronę. Moreland wyglądał wyniośle, a Merton, jak zwykle, ponuro. Monty wyszczerzył zęby, jego żona otwarła wachlarz i tylko zerknęła sponad niego, księżna zaś starała się uśmiechać szczerze i serdecznie. Panna Huxtable ledwie raczyła unieść brwi.

- Witam, lordzie Sheringford - powiedziała i za przykładem siostry rozłożyła wachlarz. Ukłonił się, a ona przedstawiła go siostrom. Obydwie były pięknościami, choć księżna miała chyba więcej uroku niż urody.

- Niech pan siądzie przy mnie - powiedziała panna Huxtable. Podszedł ku niej i usadowił się na wskazanym krześle. Czuł się tak ostentacyjnie obserwowany, jakby przyszedł do teatru bez żadnego ubrania. Gdy siadł, uniósł jej wolną dłoń do ust.

- Brawo - powiedział tak przyciszonym głosem, żeby nie słyszał go nikt prócz niej. - Chyba to było zamierzone? Nie udawała, że go nie rozumie. Uśmiechnęła się i cofnęła dłoń.

- Niech cała moja rodzina się przekona, a także całe dobre towarzystwo, jak bardzo panu na mnie zależy.

Nachyliła się przy tym ku niemu, nadal się uśmiechając. I znów nikt inny nie słyszał tych słów. W tym momencie zależało mu na niej tylko dlatego, że nie miał żadnej alternatywy.

- Wygląda pani zdumiewająco ładnie - odpowiedział, zresztą całkiem szczerze. - Ale skoro tak jest zawsze, nie będę powtarzał tego w nieskończoność. Na szczęście ten typ urody trwa długo, nawet do późnej starości, i bardzo powoli przechodzi w wygląd jedynie przystojny.

- Z pewnością wie pan, milordzie, jak zawrócić kobiecie w głowie - odparła, wachlując się energicznie. - Już się niemal w panu zakochałam. Czy taki był pański zamiar?

Nie było w tym cienia sarkazmu, jedynie humor. Uśmiechała się, ale bez złośliwości. Może nie jest jednak lodowata. Należy być wdzięcznym za drobne łaskawości losu.

Niemalże odwzajemnił jej uśmiech, lecz gapiło się na niego tyle par oczu, że tego nie zrobił. Z pewnością jakiś pismak mógłby to zauważyć i uznać za zażenowanie.

Nie byłby z tego rad, głównie dlatego, że wcale nie czuł wstydu. Nie czuł do tej pory i nie zamierza w przyszłości.

Przezornie zabrał z domu lorgnon, nim wyszedł, choć wcale tego modnego przedmiotu nie lubił i Smith musiał przejrzeć mnóstwo szuflad, nim je wreszcie znalazł. Uniósł teraz szkła do oczu i powoli powiódł wzrokiem dokoła, po rzędach lóż i po parterze, gdzie siedzieli niemal sami mężczyźni. Niektórzy pomachali do niego przyjaźnie ręką.

Kilka osób otwarcie przyglądało mu się z lóż. Dużo więcej jednak odwróciło się i udawało, że są całkowicie nieświadome jego obecności.

- Powinnam pana uprzedzić - powiedziała panna Huxtable akurat w chwili, kiedy przestało to być potrzebne - że pani Pennethorne siedzi w loży niemalże naprzeciw naszej, choć trochę wyżej. Elliott powiedział, że ten dżentelmen koło niej to jej mąż, a tamten, który siedzi za nią, to pan Turner, jej brat. Czyli mąż Laury, we własnej osobie.

Wszyscy na niego patrzyli. Duncan opuścił lornetkę i lekko skinął głową w ich kierunku. Dobry Boże, nic dziwnego, że podniósł się tak głośny szmer, gdy wszedł do loży Morelanda. Karolina prawie się nie zmieniła przez te pięć lat. Wyglądała tak ślicznie i delikatnie jak zawsze. Norman z pewnością trochę utył, ale nadal robił wrażenie nudziarza i jak zwykle ostre rogi wykrochmalonego kołnierza koszuli zdawały się grozić mu wybiciem oczu. Randolph Turner, choć przystojny i jasnowłosy, był tak blady, jakby ktoś wytoczył z niego całą krew.

Czy mąż Laury spodziewa się, że dobre towarzystwo oczekuje, by z odległości dwudziestu kroków posłał Duncanowi kulkę między oczy w jakiś mroźny poranek, tak żeby legł w kałuży krwi?

Żadne z nich trojga nie odpowiedziało na jego skinienie.

- Można by niemal sądzić, panno Huxtable - powiedział, opuszczając lorgnon zawieszony na czarnej wstędze i biorąc Margaret za dłoń, którą położył na mankiecie swojej koszuli, przytrzymując ją drugą ręką - że pani to wszystko zaaranżowała. Całkiem jak w sztuce, nieprawdaż?

- Byłoby to wcale chytre z mojej strony. - Zaśmiała się. - Czy lubi pan sztuki Goldsmitha?

- Odpowiem na to pytanie po obejrzeniu przedstawienia. Nie mógł się jednak na nim skoncentrować. Czuł wyraźnie ciepło jej dłoni, widział wysmukłość palców i doskonale owalne, krótko przycięte paznokcie. Była bardzo atrakcyjną kobietą. Sypianie z nią nie stanowiłoby problemu, gdyby się pobrali. Doskonale wiedział, że jej rodzina siedzi tuż przy nim i patrzy przed siebie w milczeniu, ale nie był pewien, czy na niego, czy na spektakl, bo wszyscy znajdowali się z tyłu.

Doskonale też wiedział, że widzowie będą mieli dużo bardziej interesujący temat do rozmów dzisiejszej nocy niż sztuka, jaka się rozgrywała na scenie.

Czy Randolph Turner wreszcie zechce bronić swego honoru i wyzwie go na pojedynek, skoro Duncan ośmielił się pokazać w Londynie? Czy zrobi to, mimo że pojedynki są zabronione prawem?

Teatr rozbrzmiewał szumem podniesionych głosów, kiedy pierwszy akt dobiegł końca i rozpoczął się antrakt.

- Czy aktorzy grają lepiej, niż się spodziewałaś, Meg? - spytała księżna, podnosząc się z krzesła.

- Lordzie Sheringford, ona się upiera, że woli czytać sztuki niż oglądać je na scenie.

- To dlatego, że wychowaliśmy się na wsi - pospieszyła z wyjaśnieniem lady Montford - gdzie nie było innej możliwości.

- Postacie nigdy nie wydają mi się na scenie podobne do moich wyobrażeń - odparła Margaret - a dialogi nie są tak pełne werwy. W sumie wolę raczej czytać i sobie wyobrażać niż słuchać i widzieć.

- Przecież ten spektakl jest wręcz znakomity! - zdziwił się Merton.

- Powiedz mi, Meg - zaczął Monty, mrugając porozumiewawczo do Duncana - czy nie wolałabyś czytać partytury niż słuchać symfonii?

- Ależ to całkiem co innego - powiedziała z uśmiechem.

- Niezupełnie - obstawał przy swoim Moreland. - Sztukę pisze się, żeby ją słyszeć i widzieć, Meg, a nie czytać.

- Ja bym powiedział - odezwał się Duncan - że wszystkim, cokolwiek się pisze w jakiejkolwiek formie, aby zabawić publiczność, można się radować w taki sposób, jaki ktoś uważa za najlepszy.

- Och, co za dyplomatyczna odpowiedź! - Lady Montford klasnęła w ręce. - Muszę sobie ją zapamiętać, na wypadek gdybyś, Jasperze, znów chciał nękać Meg pytaniami, co się jej bardziej podoba.

- Może się przejdziemy? - spytał Jasper, wstając i podając ramię żonie. - Czy ktoś chciałby do nas dołączyć? - spytał, spoglądając dość natarczywie na Duncana.

Merton, Moreland i Vanessa podnieśli się z miejsc.

- My zostaniemy tutaj - odezwała się panna Huxtable i po chwili siedzieli w loży sami.

- Nie ma pani dla mnie litości. A może i dla siebie? - stwierdził Duncan. - Czy raduje panią rozgłos, spowodowany zaproszeniem mnie tutaj na ten wieczór?

- Zyskałam go, niestety, gdy mnie podkusiło, żeby przedstawić pana Crispinowi jako mego narzeczonego. Ale słowo to przywodzi na myśl jakiś zły czyn, a ja przecież nic takiego nie zrobiłam, prócz tego, że skłamałam.

- Wkrótce to przestanie być kłamstwem.

- Jest pan bardzo pewny siebie, milordzie.

- A co z panią będzie, jeśli mnie pani nie poślubi? Pomyślał, że mogła nosić stroje dosłownie w każdym kolorze, bo we wszystkich wyglądałaby równie dobrze. Teraz miała na sobie srebrzystą tunikę na spodzie z turkusowego jedwabiu. Była typem kobiety, która zawsze będzie wyglądać pięknie, nawet gdy czas przyprószy jej ciemne włosy siwizną. Wzruszyła ramionami i wolno wachlowała twarz.

- Plotki szybko ustaną, gdy braknie im pożywki, a ja wrócę do Warren Hall, gdzie zawsze było mi dobrze. Zawsze też mam się tam czym zająć.

- Ale czas płynie. Czy pani życie w niczym się nie zmieni? Ile lat ma Merton?

- Dwadzieścia dwa.

- A zatem za pięć lub sześć lat, jeśli nawet nie wcześniej, bez wątpienia zechce się ożenić i spłodzić dziedzica. Jak się wtedy będzie pani żyło w Warren Hall?

- To duży dom. Znajdzie się w nim miejsce i dla mnie. Nic nie powiedział, tylko popatrzył jej głęboko w oczy.

- Zawsze będę tam miała coś do roboty.

- Przy dzieciach brata, bez wątpienia.

- Owszem. To miłe zajęcie.

- Czy nie byłoby milsze zajmowanie się własnymi? Zaczęła szybciej poruszać wachlarzem.

- Mówimy o tym, co zrobię, jeśli nie wyjdę za pana. Może poślubię kogoś innego.

- Kogo? Majora Dew?

Złożyła wachlarz, umieściła go bardzo ostrożnie na kolanach i skupiła na tym przedmiocie swoje spojrzenie.

- Nie. Tego, co czułam do niego, nie da się na nowo powołać do życia, a ja się nie zgodzę na nic gorszego.

- A jednak, jeśli pani mnie poślubi, będzie to coś znacznie gorszego, czyż nie? Nigdy mnie pani nie kochała ani ja pani.

Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się nieznacznie.

- Lordzie Sheringford, przecież miał mnie pan uwodzić. Czy pańskie zaloty się powiodą po takich słowach?

- Myślę, że miałbym znacznie mniej szans na sukces, gdybym gorliwie szeptał pani do ucha płaskie komplementy i wzdychał jak ktoś, kto boi się, że zostanie wzgardzony, a jego miłość zdeptana.

- Sądzę, że ma pan rację - odparła ze śmiechem. Znów spojrzał jej w oczy.

- Przyznała się pani sama, że nie jest niewinną dziewicą. Czy nie szkoda przez całą resztę życia obywać się bez takich doznań?

Zarumieniła się, ale nie odwróciła oczu.

- Czy tak, pańskim zdaniem, będzie, jeśli za pana nie wyjdę?

- Zapewne, jeśli nie wyjdzie pani ani za mnie, ani za nikogo innego. Tylko czemu akurat nie za mnie? Ja bym pani te doznania zapewnił i założę się, że ku pani satysfakcji. Jeśli zaś nie, pozostanie pani tylko bierna przyjemność czytywania o nich.

- Zakładając, że znalazłabym takie lektury. Czy istnieją podobne książki? Pewnie tak, ale dla mężczyzn. Czy to mają być te zaloty? Będzie mnie pan przekonywał o swojej zręczności w małżeńskim łożu?

- To niemały atut, choć przyzwoicie wychowane młode damy poucza się bez wątpienia, iż jest ono miejscem obowiązku, a nie satysfakcji. I że nie ma łóż innego rodzaju, gdzie można folgować sobie oraz doznawać cielesnych rozkoszy.

- Co za zuchwalstwo z pana strony, lordzie Sheringford! Czy tak się emabluje wystraszoną dziewczynę, córkę zubożałych rodziców?

- Dobry Boże, nie. Wcale bym się nie musiał do takiej kobiety wdzięczyć. Wolałbym zauroczyć jej ojca dokładnym opisem profitów, jakie może przynieść Woodbine Park, i wyliczeniem posiadłości mego dziadka. Zresztą jedno i drugie mogłoby się okazać zbyteczne. Wystarczyłby mój własny tytuł i ten, który mam odziedziczyć.

- Wierzę w to, że Bóg jest dobry, i nie trzeba mi o tym przypominać, lordzie Sheringford.

- Przepraszam. - Po raz pierwszy coś go tego wieczoru naprawdę rozbawiło.

- Ale uważa pan, że obecny majątek... oczywiście, jeśli ożeni się pan w te dwa tygodnie... i widoki większego bogactwa nie wystarczą w moim przypadku? Och, z pewnością tak pan właśnie sądzi. Przecież powiedziałam to dzisiejszego popołudnia. Trzeba mnie zatem było zachęcić obietnicą... ehm... Nie potrafiła dokończyć zdania.

- Łóżkowych rozkoszy? - podsunął jej.

- Czy potrzebuję takiej właśnie zachęty?

- Może bardziej niż jest pani skłonna przyznać. Jest pani piękna i atrakcyjna, panno Huxtable, ale już trzydziestoletnia. I niezamężna. A upłynęło z dziesięć albo i więcej lat od czasu, kiedy po raz ostatni spała pani z mężczyzną. Myślę, że perspektywa czynienia tego znowu, i to nie tylko w nocy, ale nawet i w dzień, powinna panią pociągać.

- W nocy i w dzień... z panem?

- Czy jestem odrażający?

- Nie można pana nazwać urodziwym ani nawet przystojnym. No i doczekał się odpowiedzi! Uniósł brwi. Znowu oblała się rumieńcem.

- Ale też nie jest pan brzydki. A już z pewnością nie odrażający. W istocie...

W tym interesującym momencie przerwało im rozmowę gwałtowne stukanie do drzwi, po czym do loży weszła, nie czekając nawet na pozwolenie, jego matka. Za nią postępował sir Graham.

- Duncanie! - zawołała. - Och, jakżeż to odważne posunięcie z twojej strony, że przyszedłeś dziś do teatru, choć Graham jest zdania, że twoje postępowanie cechuje niemądra brawura, jak stwierdził wczoraj po balu u Tindellów. Wiem, powinnam była poczekać na oficjalną wizytę twojej narzeczonej, ale nie przyszedłeś do nas po południu. A ja cały czas czekałam, sądząc, że tak zrobisz, ty zuchwalcze! Poznaj nas ze sobą teraz, bardzo proszę!

- Mamo, mam zaszczyt przedstawić ci pannę Huxtable, która nie jest moją narzeczoną, choć była tak uprzejma, by zaprosić mnie tu dziś wieczór. A to moja matka, panno Huxtable, i jej mąż, sir Graham Carling.

- Nie jest narzeczoną? - Matka zrobiła krok do przodu i ujęła Margaret za ręce, powstrzymując ją od dygnięcia. - Ależ z pewnością jest nią lub będzie wcześniej czy później. Czyż nie powiedziała pani wczoraj pewnemu oficerowi, którego nazwisko mi umknęło, że zaręczyła się z moim synem?

- Istotnie, madame, lecz byłam z pewnego powodu zagniewana na majora Dew i obawiam się, że skłamałam.

- Za moją radą - dodał Duncan, widząc minę sir Grahama.

- Ach, a więc dlatego znaleźliście się na ustach wszystkich. - Matka zaniosła się śmiechem. - Ale łatwo sobie z tym poradzić. Po prostu musicie zamienić kłamstwo w prawdę i dać anons o swoich zaręczynach. Tworzycie razem bardzo przystojną parę, czyż nie, Grahamie?

- Myślę, Ethel - odparł po wymamrotaniu czegoś, co mogło być równie dobrze zgodą, jak i sprzeciwem - że przerwa ma się ku końcowi. Wróćmy lepiej do naszej loży.

- O tak, oczywiście - zgodziła się Ethel, ściskając przed wyjściem dłonie Margaret. - Syn musi panią przyprowadzić jutro na herbatkę, panno Huxtable. Pomówimy sobie o weselu, które powinniśmy wyprawić raz - dwa, bo dziadek Duncana, który zawsze był starym zrzędą, stał się jeszcze bardziej nieznośny i obciął mu fundusze. Będzie je musiał jednak przywrócić, gdy Duncan wybrał tak odpowiednią partię! Nie damy mu wyboru! Najbardziej pospiesznego ślubu nie należy jednak brak po kryjomu, jakby miał być czymś okropnym. Podsunę pani jutro kilka pomysłów. Proszę mi obiecać, że pani przyjdzie! Margaret spojrzała na Duncana, a potem się uśmiechnęła.

- Będę zachwycona, madame. Muszę jednak uprzedzić, że może nie dojść do żadnego ślubu.

- Oczywiście! Każdy mężczyzna zaczyna się bać, kiedy małżeństwo majaczy na horyzoncie. Już ja urobię Duncana do jutrzejszego popołudnia i natrę mu uszu. Niech się pani tym nie zamartwia.

- Nie będę, madame - obiecała Margaret, a gdy sir Graham zdołał już wyciągnąć żonę z loży i obydwoje z Duncanem mogli ponownie usiąść, oznajmiła z rozbawieniem: - Polubiłam pańską matkę. Lubię ludzi z charakterem.

- Czy podobają się pani również osławieni synowie takich matek?

Lecz Margaret jedynie zaśmiała się w odpowiedzi i powitała krewnych, którzy wrócili do loży.

Na scenie znów pojawili się aktorzy.

Może matka zdoła namówić ją do małżeństwa? Przynajmniej żywił taką nadzieję. Nie miał bowiem za wiele czasu, żeby zaczynać podchody do jakiejś innej panny.

Zauważył, że loża zajmowana przedtem przez Turnera, Normana i Karolinę jest pusta.

9

Sir Humphrey Dew i jego żona przybyli ze Shropshire na jedną z rzadkich wizyt w Londynie.

Zabrali ze sobą wnuczkę i zatrzymali się w Grillon's Hotel.

Zrobili to przede wszystkim po to, by syn spędził z nimi nieco czasu i częściej widywał córkę. Z radością dowiedzieli się o tym, że w stolicy bawią również ich dawni sąsiedzi, Huxtable'owie, bez zwłoki więc zaprosili ich na obiad do hotelu na następny wieczór po wizycie w teatrze.

Stephen musiał, niestety, odmówić, bo zobowiązał się już pojawić gdzie indziej, lecz przyrzekł odwiedzić ich innego dnia. Pozostali mogli jednak złożyć wizytę dawnym sąsiadom.

Margaret szczerze wolałaby tego nie robić. Byli ze sobą zaprzyjaźnieni i chętnie by ich ujrzała ponownie, obawiała się jednak, że na obiedzie będzie również Crispin, czego raczej należało się spodziewać. A ona wcale nie chciała go widzieć. Nadal czuła gniew, żal i zażenowanie. Nie kochała go już i nie chciała za niego wyjść, ale...

Co za szkoda, że jego żona nie żyła, a on nie został z córką w Hiszpanii. Chciała już zamknąć ten przykry rozdział w swoim życiu, a tymczasem, ku jej irytacji, nie mogła tego zrobić.

Lord Sheringford był w błędzie, mówiąc, że ona nadal kocha Crispina. A ona mimo wszystko przyjęła zaproszenie na tę wizytę.

Zgodziła się też jednak na popołudniową herbatkę u lady Carling. Mogła tam pójść pieszo lub pojechać dorożką, jak powiedziała hrabiemu dzień wcześniej, ale on koniecznie chciał jej towarzyszyć i przyszedł po nią wcześniej, niż się spodziewała.

- Mam się do pani zalecać publicznie - zaczął, gdy wychodzili, zostawiając w holu zatroskanego Stephena. - A zatem pójdziemy do matki okrężną drogą, przez park. Dzisiaj, przy pięknej pogodzie, będą tam istne tłumy, mimo że jest wczesne popołudnie.

- Z pewnością - przyznała, przyjmując ofiarowane jej ramię.

- Chciałbym tam panią zawieźć kariolką, tylko że jej nie mam. Naprawdę bardzo zubożałem.

- Spacer służy zdrowiu. Czy chce pan jednak obudzić we mnie współczucie, abym zgodziła się jak najprędzej na małżeństwo tylko w celu ratowania pańskich funduszy?

- A zrobiłaby to pani?

- Nie.

- W takim razie nie mam wcale podobnych zamiarów. Margaret uśmiechnęła się na te słowa.

- Czy widział pan Randolpha Turnera przed wczorajszym wieczorem? - spytała, kiedy szli w stronę Hyde Parku. - To znaczy, po ucieczce z jego żoną?

- Nie. Również jego siostrę widziałem po raz ostatni dzień przed planowanym ślubem. Poranne gazety pewnie już pisały o mojej wizycie w teatrze?

- Istotnie. - Wytrąciło ją z równowagi, że widzi swoje nazwisko w prasie drugi poranek z rzędu.

- Zauważono, że i pan Turner, i państwo Pennethorne'owie nie wrócili po przerwie do loży, bo czując uzasadnioną obrazę, nie chcieli przebywać pod jednym dachem z osławionym nikczemnikiem. Czy żałuje pan, że im zepsuł wieczór?

- Ani trochę, choć wątpię, czy się tym zmartwili. Raczej delektowali się słusznym oburzeniem podczas kolacji.

Wręczył monetę mężczyźnie zamiatającemu ulicę. Przeszli na drugą stronę i wkroczyli do parku.

- Czy naprawdę jest pan aż tak bezwzględny?

- Oczywiście. Doświadczenie życiowe czegoś ludzi uczy, panno Huxtable.

- Mam nadzieję, że nie bezwzględności. Gdybym stała się cyniczna, nie mogąc wziąć odpowiedzialności za niegodziwe czyny, znienawidziłabym siebie.

- Czy w takim razie jestem niegodziwcem?

- Niech pan mi to powie. Przecież miał się pan do mnie zalecać!

Park był pełen ludzi mimo dość wczesnej pory, a oni przyciągali powszechną uwagę, całkiem jakby wytworne towarzystwo nie mogło się na nich dość napatrzeć. Co właściwie chciało zobaczyć?

Mogło ujrzeć, że hrabia Sheringford nachyla ku pannie Huxtable głowę, patrzy jej w oczy i bierze ją pod rękę. Czy zrobił tak celowo? No cóż, sama chciała.

- Nie wszystko jest takie, jak się wydaje, panno Huxtable - powiedział. Miał rację, co musiała przyznać z nieznacznym uśmiechem.

- Czy to znaczy, że nie jest pan łajdakiem? Że nie porzucił pan narzeczonej, której deklarował miłość? Że nie uciekł pan z żoną innego i nie żył pan w grzechu? Wiemy, że plotki mogą się mylić, ale żeby aż do tego stopnia?

- Nie kochałem już Karoliny, kiedy ją rzucałem, choć mnie to nie usprawiedliwia. A Laura Turner bardzo chciała uciec ze mną, co zresztą, jak sądzę, wcale nie usprawiedliwia tego, co zrobiłem. Tak, panno Huxtable, muszę przyznać, że w myśl pani definicji naprawdę jestem skończonym łajdakiem.

Splótł jej palce ze swoimi, gdy mijał ich otwarty powozik pełen dam, i nachylił się ku niej jeszcze bliżej.

- W myśl powszechnej definicji - stwierdziła.

- Jak pani woli.

Nadjeżdżał ku nim Constantine w towarzystwie kilku innych znanych jej mężczyzn. Jeźdźcy ściągnęli cugle i zatrzymali się na chwilę, żeby ich pozdrowić. Wszyscy nazywali go „Sherry”. Mężczyźni, jak pomyślała, wybaczają łatwiej niż kobiety. Może zazdrościli temu, kto robił, jak chciał, i zagrał na nosie dobremu towarzystwu, choć wyrządził komuś przy tej okazji krzywdę.

- Margaret. - Constantine spojrzał prosto na nią. - Twoja sława rośnie wraz z każdą poranną gazetą. Czy mogę wam towarzyszyć?

- Dziękuję, ale idziemy na herbatkę do lady Carling.

- A ja obiecuję, Con - dodał hrabia - że poradzę sobie z każdym, kto chciałby wyrządzić krzywdę pannie Huxtable.

Constantine spojrzał na niego ostro, nim odjechał ze swoimi towarzyszami.

- Chyba miło jest mieć tylu obrońców przed wszelkimi łajdakami - odezwał się hrabia.

- Owszem, miło. Ostrzegałam pana jednak, że tak właśnie może być.

- Czy nie dlatego przyjęła pani wczoraj moją wizytę, zamiast pozwolić, żeby Merton mnie odprawił? Czy nie dlatego nie odrzuciła pani z miejsca mojej oferty, zaprosiła mnie do teatru i idzie teraz na herbatkę do mojej matki, że wszyscy ci obrońcy jak jeden mąż są mi przeciwni? Czyżby się pani w duchu buntowała, panno Huxtable? Zaczęła już wierzyć, że chyba tak. Dwuznaczna popularność powinna ją była przerażać, a tymczasem... prawie ją bawiła.

- Wszyscy uważali, że powinnam pana odrzucić, i właśnie to mnie zachęciło.

- A więc winienem im wdzięczność, podobnie jak pani prywatnemu buntowi. Czego jeszcze potrzeba, żeby panią przekonać, że staropanieństwo nie jest lepsze niż związek ze mną?

- Sama nie wiem, ale stawia pan czoło wrogości socjety z niejaką godnością. Może właśnie to działa na pańską korzyść.

- A może znaczy to tylko tyle, że nie mam sumienia lub że chcę coś uzyskać nawet za cenę własnego poniżenia?

- Może. Chyba trzeba jednak znać coś więcej niż tylko parę faktów sprzed pięciu lat. A ja niczego poza tym nie wiem. Po to właśnie trzeba mi było tych dwóch tygodni: chcę się dowiedzieć, kim pan jest naprawdę.

- Zdaje mi się, że pragnie pani usprawiedliwić swoje zauroczenie moją osobą.

- Może się panu zdawać cokolwiek, lordzie Sheringford - odparła ostro - ale żadna cudza opinia ani zauroczenie nie sprawią, żebym zrobiła coś wbrew memu charakterowi i zasadom. Małżeństwo z panem wydaje mi się czymś zupełnie im przeciwnym, a tymczasem nic pan nie robi, żeby to zmienić. Ani nie usprawiedliwia swoich postępków, ani nie usiłuje mnie przekonać, że się poprawił.

Hrabia skręcił na wąską ścieżkę wiodącą ku kępie wiekowych dębów, mniej zatłoczonej niż alejka, którą szli poprzednio.

- Dosyć już tych publicznych zalotów - uznał, puszczając jej rękę i się prostując. - Przeszłości nie sposób zmienić czy usprawiedliwić, panno Huxtable. A gdyby nawet choć w części było to możliwe, nie zrobiłbym, tego wobec całkiem mi nieznanej osoby. Jeśli zostanie pani moją żoną, może zdradzę coś, o czym nikt nie wie i w co nigdy by nie uwierzono. Ale nie jest pani nawet moją narzeczoną. Jeśli ma mnie pani poślubić, musi się zgodzić na takiego, jakim jestem.

- To nieuczciwe. Jakże mogę pana właściwie osądzić, skoro nie znam wszystkich faktów? Sprowadził ją ze ścieżki pomiędzy wysokie drzewa i po pewnej chwili stracili z oczu rozległe trawniki parku. Puścił wtedy jej ramię i wsparł się o jeden z dębów, krzyżując ręce na piersi.

- Proszę mi opowiedzieć o swojej znajomości z majorem Dew. Wszystko, ze szczegółami, nawet tymi intymnymi. Ile razy? Gdzie? Kiedy? Czy z satysfakcją?

Poczuła, że się czerwieni, i spojrzała na niego gniewnie.

- Nie pański interes, lordzie Sheringford. Ani trochę.

- Jeśli się mam z panią ożenić, to bezdyskusyjnie mój. Czyż mężczyzna nie ma prawa oczekiwać, że się żeni z dziewicą? Czy nie należą mu się przynajmniej wyjaśnienia, jeśli nią nie jest?

- Szczegóły mojej znajomości z Crispinem Dew sprzed dwunastu lat absolutnie pana nie powinny obchodzić.

- Rzeczywiście - odparł, odwzajemniając jej spojrzenie przenikliwym wzrokiem, który zdawał się przewiercać ją na wskroś. - Jeden punkt dla pani.

- Przecież to pan ma się do mnie zalecać, a nie odwrotnie. To pan ma mnie przekonać, że winien być moim mężem. Ja niczego nie muszę udowadniać.

- Jeśli mamy zostać małżeństwem, to będziemy na równi mężem i żoną. A co, jeśli pani kochała Dew tak mocno, że już go nie zapomni? A co, jeśli go pani nadal kocha, mimo swoich zaprzeczeń? Jeśli to, co pani z nim przeżyła, było tak cudowne, że nigdy pani nie zazna czegoś podobnego ze mną? Albo tak okropne, że pozostanie pani oziębła przez resztę życia? Może ta przeszłość sprawi, że wcale nie warto się z panią żenić?

- Nie będę z panem rozmawiać na temat mojej znajomości z Crispinem.

- Ani ja na temat moich z Karoliną i Laurą - powiedział, unosząc brwi.

Poczuła coś na kształt niechętnego uznania, choć ich sytuacje były nieporównywalne. Większość mężczyzn wolałaby się w tych okolicznościach uciec do wykrętów, byle tylko dopiąć swego.

- A co do tego, czy się poprawiłem, to jestem, jaki jestem, panno Huxtable. Wiele małżeństw okazuje się nieudanych, bo narzeczeni chcieli się sobie pokazać z jak najlepszej strony i dopiero po ślubie, kiedy już jest za późno, odkrywają, że są sobie obcy i nawet się zbytnio nie lubią. Czy chce pani, żebym ją uwodził, nadskakiwał jej i łudził słodkimi słówkami? Nie będę taki po ślubie.

Trafił w sedno, lecz wciąż ją zdumiewało, że niczym jej nie chciał skusić, prócz obietnicy danej zeszłego wieczoru, że...

- Proszę tu podejść - powiedział, wyciągając ku niej rękę.

- Dlaczego? - Zmarszczyła brwi i nie ujęła jej.

- Chce pani ode mnie zalotów, chyba zresztą nie tylko publicznych. A to jest bardzo odosobnione miejsce, mimo że widać stąd cały park. Zeszliśmy daleko ze ścieżki, którą i tak mało kto szedł, stoimy w cieniu drzew, choć jasno świeci słońce. Praktycznie nikt nas tu nie widzi. Proszę mi pozwolić na bardziej prywatne zaloty.

- Na jaki ich rodzaj? - spytała z trudem, bo brakło jej tchu.

- Zamierzam panią pocałować. Nie trzeba się martwić, nie mam zamiaru robić tego przemocą. Mimo wszystko nie znaleźliśmy się w odosobnieniu, które by pozwoliło na coś więcej niż pocałunki.

- Wcale nie mam pewności, czy ich pragnę. Skłamała haniebnie, bo było wręcz przeciwnie.

- A więc należy taką pewność nabyć. Jeśli rzeczywiście zamierza pani za mnie wyjść, za dwa tygodnie nastąpi nasz ślub, który zawsze poprzedza noc poślubną. Jeśli nie chce się pani teraz całować, to zapewne nie będzie też pragnęła ze mną sypiać, co byłoby dla mnie prawdziwym kłopotem.

- Przecież mógłby mnie pan do tego zmusić.

Zaległa między nimi cisza i tylko mierzyli się obydwoje wzrokiem, a ona z jakiegoś powodu czuła się przestraszona. Jego oczy wydawały się teraz całkiem czarne.

- Panno Huxtable, o jednym najwyraźniej nie ma pani pojęcia: nigdy do niczego nie będę pani zmuszał. Ani do mówienia, ani do robienia czegokolwiek wbrew pani woli. Gdybym zaś mógł zlikwidować tę idiotyczną przysięgę posłuszeństwa małżonkowi składaną podczas zawierania małżeństwa, chętnie bym to zrobił.

Cicha groźba w jego głosie nie pasowała do wypowiadanych słów.

- Lepiej już chodźmy - powiedział, nim Margaret potrafiła zdobyć się na odpowiedź, i odsunął się od drzewa. - Albo spóźnimy się na herbatę.

- Myślałam, że chce mnie pan pocałować.

- A ja myślałem, że pani tego nie pragnie.

- Był pan w błędzie.

Słowa te zawisły między nimi na moment. A potem on wsparł się plecami o drzewo i wyciągnął ku niej obydwie ręce.

Och, jak bardzo tęskniła za tym, żeby ktoś ją całował, pomyślała, zbliżając się ku niemu. Ileż było dotąd mrocznej pustki w jej życiu...

Uchwycił Meg mocno za dłonie, wykręcił jej ramiona do tyłu i przyciągnął ją ku sobie. Patrzył jej teraz w oczy z odległości ledwie paru cali.

- Proszę nie płakać - szepnął.

- Przecież ja nie... - Ale, istotnie, płakała.

- Nie chce pani tego?

- Chcę.

A potem jego usta znalazły się na jej ustach. Jej wargi drżały, kolana się uginały. Zacisnęła dłonie na jego rękach tak mocno, że aż zbielały, a piersiami przylgnęła do niego, czując, jak boleśnie pęcznieją. Brakło jej tchu. Znów zajrzał jej w oczy.

- Przepraszam - powiedziała, upokorzona. - To się działo tak dawno temu.

Ciało miał solidnie umięśnione, co pamiętała zresztą od zaprzeszłego wieczoru. O Boże, czy naprawdę upłynęły od tego czasu tylko dwa dni?

Puścił ręce Margaret i ujął w obie dłonie jej twarz, unosząc palcami rondo kapelusika.

Przesunął kciukami po wargach, a potem ucałował miejsce, po którym przedtem przeciągnął palcami. Położyła mu dłonie na ramionach.

Usta miał zamknięte, lecz nagle poczuła, że wodzi koniuszkiem języka po jej wargach, a potem poczuła go w swoich ustach. Poczuła przyjemne ciepło. Zareagowała na tę inwazję całą sobą.

Cofnął dłonie, odejmując je od jej twarzy. Jedną ręką otoczył jej ramiona, a drugą talię.

Margaret objęła go jedną za szyję, drugą za plecy. Znów przyciągnął ją mocno ku sobie.

Później doszła do wniosku, że nie był to jakiś przeraźliwie lubieżny uścisk. Jego ręce nie błądziły po jej ciele, pocałunki nie wykroczyły poza twarz i szyję. Ona jednak czuła się mimo wszystko brana w posiadanie, a przynajmniej - ujmując rzecz łagodniej - bardziej kobieca i radośniej sza.

Od bardzo dawna nie czuła czegoś podobnego.

A może nawet nigdy. Odbierała ten pocałunek całym swoim ciałem.

Trzymał ją obiema rękami w talii, a ona jego za ramiona, kiedy zdała sobie sprawę, że jest już po wszystkim. Znów zajrzał jej w oczy. Miał, jak zawsze, nieodgadnione spojrzenie.

- Nie bardzo mi to wyszło, prawda?

- Nie skarżę się. A poza tym powiem coś pani... panno Huxtable... Maggie. Jeśli pani za mnie wyjdzie, proszę się wcześniej dobrze wyspać. Obiecuję, że w noc poślubną nie będzie to możliwe. Z trudem przełknęła ślinę i zauważyła, że on zrobił podobnie.

Ale przecież nie wyszłaby za niego tylko dlatego, że mówił o nocy poślubnej tak, jakby to miała być najwspanialsza rzecz na świecie. Cofnęła się, strzepując muślinową suknię, jaką miała na sobie pod spencerem. Ani dlatego, że ten pocałunek dał jej więcej radości niż... cokolwiek, o czym mogła teraz myśleć. Ani dlatego, że pragnęła kolejnych i wiedziała, iż długo jej przyjdzie o nich potem marzyć.

Igrała z ogniem i się poparzyła.

Jak by wyglądała spędzona z nim noc poślubna? A jej życie jako żony skruszonego rozpustnika?

- Niewątpliwie spóźnimy się na herbatę - powiedziała pospiesznie - jeśli stąd zaraz nie pójdziemy.

- Jeśli pani rumieńce nie zblakną do tej pory, moja matka będzie zachwycona, nawet gdy mocno się spóźnimy.

Ofiarował jej ramię. Przyjęła je.

Margaret Huxtable była pedantyczna, pruderyjna i rozsądna. Dzień wcześniej upomniała go za używanie boskiego imienia nadaremno, a całowała się jak zupełna nowicjuszka. Owszem, niczego nie ukrywała, ale też nie żądała za wiele. Nie wykazywała żadnej inicjatywy, a jeśli w ogóle można tu było mówić o jakichś doświadczeniach, to albo o nich dawno zapomniała, albo też nie miała nawet czego zapominać.

Mógłby się założyć, że ona i ten Dew o słabo zarysowanym podbródku pozwolili sobie na coś najwyżej jeden raz, zapewne tuż przed jego ruszeniem na wojnę. Całe szczęście, że zdołała uniknąć poważniejszych konsekwencji.

Gdy, nie mówiąc zbyt wiele, zbliżali się już do Curzon Street, zapytywał się w duchu: czy naprawdę chce się ożenić akurat z tą kobietą? Zbyteczne pytanie. Oczywiście, że nie, ale żadnej innej nie było.

Otrzymał rano list od pani Harris - umiała czytać i pisać, choć mąż był analfabetą. W zeszłym tygodniu Toby spadł z drzewa, skręcił sobie kostkę i nabił wielkiego guza na czole. I choć jakimś cudem nic mu się więcej nie stało, jak pani Harris zapewniała w liście, małżonkowie uznali jednak, że lepiej byłoby wezwać doktora, ten zaś uznał, że należy przepisać lekarstwo, co pociągnęło za sobą wydatki. No i, oczywiście, przy upadku Toby tak podarł spodenki na kolanach, że nie nadawały się już do niczego.

Cały Toby! Zawsze mu się coś przytrafiało, jak zresztą każdemu normalnemu chłopcu. On był przecież niegdyś taki sam.

Poprzednio Toby chciał koniecznie sam wdrapać się na przełaz, choć go ostrzeżono, że belki są stare, zbutwiałe i należy to robić bardzo ostrożnie. On zaś, oczywiście, wrzasnął radośnie „Patrzcie na mnie!” i zeskoczył na dół z najwyższej. Rozdarł sobie przy tym wystającym sękiem spodenki na siedzeniu - tym razem nie na kolanie - i skaleczył pośladek. Gdyby Duncan go nie złapał, utytłałby się też cały w błocie. Pewnego znów razu wskoczył na przedwiośniu, choć mu tego zabroniono, w kałużę, gdzie pod wodą była cienka warstwa lodu. A kiedy indziej... Można by godzinami ciągnąć takie wspomnienia. Duncan musiał jednak myśleć o czym innym niż o wyciąganiu drzazgi z obolałego tyłka chłopca, któremu drżały wargi, ale ze wszystkich sił starał się nie płakać i tylko prosił, żeby nic nie mówić mamie, bo się zmartwi. Ani o drobnym ciele, które tuliło się do niego, kiedy wracali do domu po wpadnięciu chłopca w lodowatą kałużę, ani o jego rączkach, którymi obejmował go za szyję, kiedy znów prosił, żeby nic nie mówić mamie. Czego Duncan, rzecz jasna, nigdy by nie zrobił.

- Moja matka - ostrzegł pannę Huxtable, gdy się zbliżali do domu - będzie chciała z panią mówić o naszym ślubie.

- Wiem. Wyjaśnię jej, że żadnego ślubu może nie być.

- Wyjaśnianie czegoś mojej matce jest niełatwym zadaniem, kiedy raz coś sobie postanowi. Ona wprost marzy, żebym żył z kimś długo i szczęśliwie.

- Ależ wszystkie matki są takie, a także wszystkie siostry, które musiały matkować swojemu rodzeństwu. Całkowicie ją rozumiem. Musiał jej pan przysporzyć niewiarygodnych cierpień przez ostatnie pięć lat. Duncan w to wątpił. Jego matka była próżna, trzpiotowata i afektowana. Nie sądził, by była zdolna do głębszych uczuć.

- Może pan sobie do woli unosić brwi, dając do zrozumienia, że się mylę. Przypuszczam, że jest na odwrót.

- W takim razie proszę nie przydawać jej cierpień, panno Huxtable. Niech pani lepiej za mnie wyjdzie.

Margaret otworzyła usta, żeby mu się odciąć, ale stanęli właśnie przed domem, w którym najwyraźniej już na nich czekano, bo drzwi otworzono, nim jeszcze Duncan wszedł na schodki. Najpierw ukazał się w nich kamerdyner sir Grahama, a za nim matka, która z ciepłym uśmiechem wyciągnęła ku niej obydwie ręce, chcąc ją serdecznie uściskać. Duncan równie dobrze mógłby być niewidzialny.

10

Margaret znalazła się nagle w objęciach ciepłych ramion i owionął ją zapach kwiatowych perfum, z pewnością niezwykle drogich.

- Panno Huxtable... czy mogę mówić pani po imieniu? - spytała lady Carling. Wypuściła Margaret z uścisku i wzięła pod rękę, prowadząc ku schodom. - Wprost nie umiem wyrazić, jak mnie pani uszczęśliwiła. Prawie nie zmrużyłam oka ostatniej nocy! Proszę spytać Grahama. Och, nie ma go tutaj, jakiż z niego nieznośny człowiek! Mówi, że robię sobie próżne nadzieje, skoro powiedziała pani całkiem jasno wczoraj wieczorem, że nie zaręczyła się z Duncanem. No i dlaczegóż miałoby być inaczej, skoro jest pani siostrą hrabiego Merton i, jak wszyscy wiedzą, rozsądną, cnotliwą damą. Dziwne jednak, dodał, że zaprosiła go pani do loży szwagra. A ja na to, że w gruncie rzeczy jest pani zaręczona, tylko wolała się wstrzymać z oficjalnym ogłoszeniem. Ale mnie można śmiało powiedzieć, będę przecież pani teściową!

Gdy urwała, żeby nabrać tchu, stały już przed drzwiami wiodącymi zapewne do salonu, a lokaj właśnie je otwierał. Duncan postępował za nimi.

Istotnie był to salon, a herbata już na nich czekała. Elegancka pokojówka zaczęła napełniać trzy filiżanki, gdy tylko ujrzała obydwie kobiety w drzwiach, a potem wyszła.

- W gruncie rzeczy, madame, jeszcze nie mówiłam, że wyjdę za lorda Sheringford, i być może nigdy tego nie zrobię.

- Zawsze rozumniej jest nie działać zbyt pospiesznie - uznała lady Carling. - Dwukrotnie odmówiłam ręki ojcu Duncana, nim mu ją obiecałam, choć byłam w nim nieprzytomnie zakochana. Grahamowi odmówiłam tylko raz, co właściwie się nie liczy, bo powiedział wówczas, że powinniśmy się pobrać, zamiast mnie o to prosić. Niech pani sobie wyobrazi! Niektórzy mają go za człowieka bez uczuć i nic dziwnego, skoro się tak zachowuje. Ale oczywiście wcale nim nie jest, o czym wiem bardzo dobrze. Och, proszę, niech pani siądzie na tej ślicznej kanapce, a ty koło niej, Duncanie. Kochałam cię serdecznie przez całe życie, ale nie wiedziałam wcale, że potrafisz być taki rozsądny. Powiedz mi, czemu wybrałeś Margaret?

Zrobili, co im kazano, i Margaret znalazła się tuż przy Duncanie. Czuła ciepło bijące od jego ciała.

- Dlatego, mamo, że poszedłem na bal u Tindellów, żeby sobie poszukać żony, a tam zderzyłem się w drzwiach z panną Huxtable i postanowiłem już nie szukać żadnej innej. Matka zamarła z filiżanką uniesioną już do ust i spojrzała na niego podejrzliwie.

- Och, nie opowiadaj! Z niego czasem trudno coś wyciągnąć, Margaret. Dlaczego zwlekać z ogłoszeniem zaręczyn? Czy z powodu jego reputacji, która... przyznaję... może szokować? Ale nie jest to chyba jedyny powód. Okazała pani sporą odwagę, pokazując się razem z nim w sali balowej Hildy Tindell, a potem w teatrze. Niewiele kobiet naraziłoby w ten sposób na ryzyko swoją reputację.

- Bliscy mówią mi nieraz, madame, że jestem strasznie uparta. Kiedy słyszę, że inni by za nic czegoś nie zrobili, mam nieodpartą chęć właśnie to zrobić.

- Polubiłam panią! - oznajmiła lady Carling. - Duncanie, czyś już skończył swoją herbatę? Byłoby wręcz cudem, gdybyś tego nie zrobił, bo przecież zawsze ją pijesz wielkimi łykami, zamiast po trochu, jak przystało porządnie wychowanej osobie.

- Skończyłem, mamo.

- No to idź i zajmij się czymś gdzie indziej. - Lady Carling machnęła ręką, wskazując mu drzwi.

- Wróć za pół godziny, aby odprowadzić Margaret do domu. Mamy do przedyskutowania różne sprawy, które cię z pewnością znudzą. Duncan wstał i ukłonił się im z tą samą mroczną, nieprzeniknioną miną.

- Mogę odejść... Maggie?

- Ależ oczywiście. - Skinęła głową, choć też się trochę niepokoiła. Czyżby chciał zrobić na matce wrażenie, że są bardziej spoufaleni niż w rzeczywistości?

Pozwoliła mu się jednak dopiero co pocałować w Hyde Parku, a nie było to zwykłe muśnięcie warg. Wielkie nieba, przecież wsunął jej język do ust! Uniosła filiżankę i zbyt późno spostrzegła, że dłoń lekko jej drży.

- Margaret. - Lady Carling złożyła ręce na podołku i z miejsca zaczęła wyglądać inaczej, bardziej serio, mniej frywolnie. - Powiedz mi, dlaczego spędzasz czas z moim synem? Czemu się wahasz, czemu zwlekasz z poślubieniem go? Margaret z westchnieniem odstawiła filiżankę na stolik.

- Chyba dlatego że... jak zresztą wiele osób... muszę sobie wyrobić zdanie, gdy poznaję kogoś obcego. Jest to trudne w jego przypadku. Nie przeczy nawet, że pięć lat temu zrobił coś strasznego. Uważam jednak, że nikogo nie można osądzać na podstawie jednego występku, zwłaszcza jeśli coś się stało w odległej przeszłości. Chyba chciałabym o nim więcej wiedzieć, właściwie go ocenić. A poza tym naprawdę wpadliśmy na siebie w drzwiach. Naprawdę przedstawiłam go komuś innemu jako mego narzeczonego tylko dlatego, że ów ktoś był niegdyś moim wielbicielem i czułam się upokorzona, gdy odkrył, że mimo trzydziestki wciąż jeszcze nie wyszłam za mąż. Lord Sheringford zachęcił mnie zaś do tego kłamstwa, a potem zaproponował, żeby zmienić je w prawdę. Żadne z nas się nie spodziewało, że major Dew rozgłosi to wśród znajomych, a oni powtórzą całą rzecz innym. Powiedziałam mu przecież, że nikt nie wie o tych zaręczynach, nawet moja rodzina. Lady Carling słuchała, nie przerywając jej ani razu.

- Zapewne Duncan robi sobie nadzieję, że gdy się dobrze ożeni, to dziadek zwróci mu Woodbine Park. Margaret spojrzała na nią uważnie. Czyżby lady Carling przedtem tego nie wiedziała?

- Markiz Claverbrook istotnie obiecał tak zrobić - zaczęła - jeśli lord Sheringford ożeni się z zaaprobowaną przez niego damą przed jego osiemdziesiątymi urodzinami. W przeciwnym razie posiadłość dostanie się kolejnemu spadkobiercy.

- Normanowi? Och, moja droga, to wartościowy młodzieniec, zawsze go ogromnie lubiłam, ale on nigdy w życiu nie zrobił nic niestosownego i dlatego gardzą nim, a nawet go nienawidzą jego mniej cnotliwi bracia i kuzyni. Duncan nigdy nie mógł go znieść. A Norman był na tyle dobry, by ożenić się z Karoliną Turner.

- Słyszałam o tym.

- Ale jakże ten stary zrzęda mógł mu spłatać tak przykrego figla! A kiedyż to wypadają jego osiemdziesiąte urodziny? Chyba niezadługo?

- Za blisko dwa tygodnie. Lady Carling zmarszczyła brwi.

- Biedny Duncan! Z pewnością nie chodzi mu tylko o pieniądze, choć rozpaczliwie ich musi potrzebować. Pozbawiono go apanaży, a ode mnie nic nie chce przyjąć. Och, ta głupia męska duma! On się wychował w Woodbine Park, no i naturalnie łączy się z tym miejscem mnóstwo wspomnień. Nie bywał tam jednak od swojej ucieczki z panią Turner. Trudno jednak wymagać od zdrowego, energicznego młodego mężczyzny, żeby się zakopał na wsi. Dokazywał wiele w młodości, choć nigdy nie doszły mnie słuchy, żeby to było coś strasznego. Wszyscy w tym wieku są tacy sami. Zamierzał osiąść w majątku po poślubieniu Karoliny Tuner. A potem zrobił coś tak głupiego, że będzie musiał za to pokutować przez resztę życia.

- Kiedy lord Sheringford oświadczył mi się wczoraj oficjalnie, wyjaśniłam mu, że potrzebuję trochę czasu, żeby go lepiej poznać, nawet gdyby w grę miały wchodzić zaledwie dwa tygodnie. Nie jest to całkiem w porządku, bo nie miałby czasu na znalezienie innej kandydatki, gdybym się w końcu nie zgodziła, ale podjął ryzyko.

Lady Carling patrzyła na nią bez słowa przez tak długą chwilę, że Margaret poczuła się niezręcznie. W końcu jednak przemówiła:

- Dużo o tobie słyszałam, Margaret. Wcześnie straciłaś matkę, a ojciec zmarł, kiedy wciąż jeszcze byłaś bardzo młoda. Mówiono mi też, że wzięłaś na swoje barki prowadzenie domu i wychowanie sióstr oraz brata, choć jeszcze wtedy nie wiedziałaś, iż odziedziczy on tytuł i majątek Mertonów, co ułatwi wam życie. Zapewne czułaś się nie tylko siostrą, ale i matką młodszego rodzeństwa.

- W pewnym sensie tak, madame.

- Mnóstwo ludzi uważa mnie za beztroską i bezmyślną osobę, co zresztą wcale mnie nie martwi. Łatwiej mi w ten sposób manipulować innymi, zwłaszcza mężczyznami. Może się wydawać, że jestem niezdolna do głębszych uczuć. A jednak wiele wycierpiałam przez ostatnie pięć lat. Bardziej bym wprawdzie cierpiała, gdyby Duncan zmarł, lecz czasami trudno mi siebie samą o tym przekonać. Gdyby zmarł, miałby już bowiem spokój, a w tym wypadku stracił absolutnie wszystko, Margaret, z powodu szaleńczego postępku, którego nie sposób było odwrócić. Stracił lata młodości, reputację, dom, utrzymanie, szczęście, spokój. A ja jestem jego matką. Nie proszę cię, żebyś chciała wczuć się w moje położenie, bo ono jest zbyt bolesne. Margaret nawet nie próbowała odpowiedzieć.

- A był takim szczęśliwym, figlarnym, żwawym, całkiem normalnym chłopcem! Lubił zwierzęta i bronił ich, kiedy krzywdziła je służba lub wiejskie dzieci. Cierpiał ogromnie, gdy jego ojciec nagle zmarł. Oboje zresztą wtedy cierpieliśmy. Ból jest jednak częścią życia i oczywiście wkrótce otrząsnął się z niego. Był beztroski, swobodny i całkiem zwyczajny jako młodzieniec. A potem złamał sobie życie jednym szaleńczym postępkiem. Pewnie nigdy się nie dowiem, czemu to zrobił, ale jednak tak zdecydował. W ten sposób jakby położył kres swojemu życiu. Wątpię, czy ostatnie pięć lat było dla niego dobrym okresem. Nie wygląda na szczęśliwego człowieka. Postarzał się przynajmniej o dziesięć lat, a był przystojnym chłopcem. Może jednak, Margaret, będzie mógł podjąć życie na nowo. Może zyska wreszcie spokój, a nawet szczęście. Podobasz mi się. Jesteś lepsza, niż mogłam sobie wymarzyć.

- Ale mogę za niego nie wyjść.

Lady Carling uśmiechnęła się, choć oczy miała podejrzanie błyszczące.

- Zapewne opuścisz ten dom w przekonaniu, że postąpiłam bez skrupułów i dopuściłam się wobec ciebie emocjonalnego szantażu, podczas gdy powinnam była cię zabawiać jak każda porządna pani domu. No i będziesz miała zupełną rację.

Margaret uśmiechnęła się na te słowa.

- Nie przez całe swoje życie Duncan porzucał niewinne młode damy i uciekał z mężatkami. Zrobił to tylko raz. Nie usprawiedliwiam go, Margaret, bo jak może zauważyłaś, on też tego nie czyni. Ma już jednak trzydziestkę. Pomnóż te lata przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni i nawet jeśli odejmiesz tamte pięć, to i tak zostanie mnóstwo dni, podczas których nie postępował jak nikczemnik. Pomyśl o nich, Margaret. Pomyśl o moim synu. Wyjdź za niego, jeśli zdołasz. Kochaj go, jeśli chcesz. A teraz pozwól, żebym cię poczęstowała drugą filiżanką herbaty i powiedziała ci komplement na temat kapelusza, w którym tu przyszłaś. Gdzie kupiłaś taką piękną rzecz? Szukam, szukam i nigdy nie znajduję czegoś, co by mi się naprawdę podobało, chyba że na głowach innych pań. Graham byłby zgorszony, słysząc mnie teraz, bo żali się głośno na rachunki za kapelusze, które musi płacić, ale gdybym mogła znaleźć jeden czy dwa naprawdę ładne, nie musiałabym kupować tylu nieciekawych czy wręcz brzydkich.

- Kupiłam zwyczajny kapelusz, ale ozdobiłam go sama.

- Ach, więc w tym rzecz. Absolutnie musisz zostać moją synową, Margaret, nie chcę słyszeć o niczym innym! Obydwie roześmiały się właśnie w chwili, gdy do salonu wszedł Duncan.

- Broniłam twojej sprawy - oznajmiła mu matka. - Okazuje się, że Margaret sama ozdabia swoje kapelusze, a w takim razie musi zostać moją synową.

- Jak sądzę, mamo - powiedział, gdy Margaret zaczęła się zbierać do odejścia - będzie, to w jej odczuciu ważki argument. Spodziewam się, że jest już gotowa zezwolić mi na zamieszczenie anonsu o naszych zaręczynach w jutrzejszych gazetach.

- Bynajmniej, ty wariacie. Pozwoli ci na to, kiedy ją przekonasz, że ślub z tobą jest jedyną rzeczą, jaka może przynieść jej szczęście na resztę życia. Cóż innego mogłoby zmusić kobietę do zamążpójścia i stania się własnością mężczyzny, całkiem jakby była rzeczą? Właśnie dlatego wyszłam za twego papę i żyłam z nim szczęśliwie przez prawie dwadzieścia lat. I właśnie dlatego poślubiłam Grahama, nawet jeśli w sumie okazał się panem Zrzędą.

- Aha - rzekł, gdy matka podniosła się z fotela, by znów uściskać Margaret. - A zatem mam twoje błogosławieństwo i mogę kontynuować swoje zaloty?

- Nie błogosławieństwo, Duncanie, lecz matczyne polecenie. Margaret, my obie znakomicie do siebie pasujemy! Czuję to przez skórę. Obydwie interesujemy się kapeluszami.

Margaret, wychodząc stamtąd, wątpiła, czy Duncan podejrzewa, jak głęboko matka go kocha i z jakim oddaniem broniła jego sprawy.

- Z pewnością - stwierdził oschłym tonem, potwierdzając w ten sposób jej przypuszczenia - ta wizyta uświadomiła pani wiele rzeczy.

- Lubię pańską matkę. Naprawdę. I jeśli za pana wyjdę, zrobię tak częściowo dlatego, że pragnę, by została moją teściową.

Spojrzał na nią z ukosa, nie odwracając głowy.

Margaret się uśmiechnęła. Wyobraziła go sobie jako chłopca i młodzieńca, przed przerażającym czynem, który odmienił jego życie. Lady Carling nie powiedziała jej właściwie o nim nic konkretnego, lecz Margaret nietrudno było sobie wyobrazić chłopca, który kochał zwierzęta i stawał w ich obronie, a potem szczęśliwego, beztroskiego młodzieńca, nieco żywiołowego. Całkiem normalnego, jak Stephen.

Czy odwrócono by się od Stephena, gdyby zrobił coś tak szokująco obrzydliwego, jak Sheringford?

Odpowiedź brzmiała, rzecz jasna, „tak”. Czy jednak przestałby wówczas być sobą? Czy stałby się wyzuty z pogodnego usposobienia, z radości życia? A z honoru?

Czy Sheringford był kiedyś człowiekiem o pogodnym usposobieniu, pełnym radości życia? A honoru?

- Skąd ta poważna mina? - spytał. - Czy zaczyna do pani docierać świadomość, że to mnie by poślubiła, a nie moją matkę?

- Coś strasznego, prawda? Kim pan jest, lordzie Sheringford? A kim pan był?

- Ach, a więc weszła pani w fazę krytyczną.

- O której nie chce pan dyskutować.

- Tak.

- W takim razie muszę się zadowolić fazą wcześniejszą i późniejszą.

Nie rozmawiali już więcej w drodze do domu. Czy nie dlatego, że mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia? A może zbyt mało? Wszedł razem z nią do Merton House, ale tylko do holu.

- Czy będzie pani wieczorem na koncercie Johnstona?

- Mam zaproszenie, którego nie mogę odrzucić. Sir Humphrey Dew i jego żona, nasi byli sąsiedzi z Throckbridge, przyjechali na krótko do Londynu i zaprosili całą moją rodzinę.

- Ach, tak. A szarmancki major również tam będzie, jak przypuszczam?

- Zapewne tak.

- Czy to mój rywal?

- Ani trochę. Nie gram komedii, milordzie. Powiedziałam panu, całkiem zgodnie z prawdą, że mogę za pana wyjść, ale mogę też tego nie zrobić... Ile nam jeszcze zostało dni? Dwanaście? Wcale nie jestem zainteresowana Crispinem. Już od wielu lat.

- Coś za ostentacyjne wydają mi się te protesty.

- Jest pan impertynentem.

- Owszem. A jutrzejszy wieczorek u pani Henry? Będzie pani na nim?

- Z pewnością będę się jutro cieszyć, spędzając wieczór w domu. Zawsze uważałam rojny londyński sezon za przytłaczający. A zwłaszcza tegoroczny, choć brała w nim udział dopiero od kilku dni.

- Proszę mi tam pozwolić pójść razem z panią. Pani Henry to siostra mojej matki i nie wyrzuci mnie za drzwi. Na pewno też będzie zachwycona, mogąc panią poznać.

- Nie jestem pewna.

- Proszę mnie traktować uczciwie, Maggie. Miałem się do pani zalecać na oczach wszystkich i lepiej ją poznać. Niechże zyskam sposobność i do jednego, i do drugiego, bo już straciłem kolejny dzień. Zostaje mi ich tylko jedenaście.

- Och, dobrze - zgodziła się z westchnieniem.

Wieczorek zapowiadał się całkiem spokojnie i przyzwoicie, a dobre towarzystwo z pewnością będzie już o tej porze zbyt znużone, aby o nich plotkować.

Lord Sheringford pożegnał się i odszedł.

Czy istnieje coś takiego, jak czysty przypadek, zapytywała ze zdziwieniem samą siebie Margaret, gdy zamknęły się za nim drzwi. Gdyby przyszedł na tamten bal minutę wcześniej, a ona znalazła się przy drzwiach minutę później, gdyby uważniej patrzyła przed siebie, nigdy by się nie zderzyli. Gdyby on nie potrzebował pilnie żony, a ona narzeczonego, żeby go przedstawić Crispinowi, albo gdyby usłyszała o zaręczynach markiza Allingham choćby dzień wcześniej czy nawet godzinę później, to może wpadliby na siebie, ale byliby jedynie zakłopotani, przeprosiliby się potem pospiesznie i poszli każde w swoją stronę.

Wszystkie te „gdyby” zniweczyła jedna jedyna chwila, z czego wynikało pytanie: czy to wszystko było ślepym trafem, czy może nie? A jeśli nie, co w takim razie znaczyło?

Margaret pokręciła głową i poszła do swego pokoju.

11

Wieczór w hotelu Grillon's był doprawdy zachwycający. Sir Humphrey powitał wszystkich ze zwykłą mu serdecznością, a lady Dew uściskała ich mocno - nawet Elliotta i Jaspera - i rozpływała się wręcz nad elegancją oraz korzystnym wyglądem dam.

Vanessę objęła, rzecz jasna, ze szczególną wylewnością, ponieważ była ona niegdyś żoną ich zmarłego na gruźlicę syna, Hedleya. Nie przestała jej zresztą uważać za synową, podobnie jak sir Humphrey, a dzieci, które miała z Elliottem, traktowali jak własne wnuczęta. Mieli oboje mnóstwo planów co do spaceru z nimi następnego dnia, zaznajomienia ich z małą Marią, a także zabrania wszystkich razem do Tower na oglądanie zwierząt i do Guntera na lody.

- Czy możecie sobie wyobrazić - spytała z uśmiechem - że nigdy w życiu nie jadłam lodów? Jestem więc równie ciekawa tego deseru, jak dzieci. Słyszałam, że koniecznie należy ich skosztować.

- Nie można mówić o szczęściu - powiedział żartem Jasper - jeśli się nie jadło lodów od Guntera! Panie poszły później razem na piętro, gdzie niańka czytała Marii jakąś historyjkę. Dziewczynka okazała się czarnooką i czarnowłosą małą pięknością, bardzo hiszpańską z wyglądu, mimo że przypominała Crispina rysami twarzy. Margaret uznała, że ma najwyżej cztery lata. Gdyby wszystko ułożyło się inaczej, tyle lat mogłoby mieć jej dziecko.

Obiad przeciągnął się do późna, bo wszyscy mieli o czym mówić. Crispin, głównie na prośbę Elliotta, opowiedział o jednej ze swoich przygód wojennych, chociaż ojciec, najwyraźniej dumny z syna, też chciał, żeby o niej usłyszeli. Lady Dew zaś, podczas gdy Crispin opowiadał, wciąż uśmiechała się rozanielona do Margaret.

- Czy możesz uwierzyć, że to ten sam chłopiec, z którym bawiłaś się jako dziewczynka? Czy nie wyrósł na przystojnego mężczyznę, mimo tej szkaradnej blizny? Wyobraź sobie, że mało nie zemdlałam na jej widok!

- Z pewnością mogę to sobie wyobrazić - zgodziła się Margaret, pozostawiając resztę pytań bez odpowiedzi. Rozmowy dotyczyły zarówno nowin z domu, jak i wspomnień dawnych czasów, kiedy żyli jeszcze w Throckbridge jako sąsiedzi. Oczywiście nie dotyczyło to Elliotta i Jaspera, lecz i oni słuchali z zainteresowaniem.

Margaret, mimo obecności Crispina, szybko poczuła się całkiem swobodnie. Najwyraźniej rodzina Dew nie znała plotek, które tak ją rozstroiły w ostatnich dniach. A więc przynajmniej bliskim Crispin nic nie powiedział. Dobre i to.

Spodziewała się, że wróci razem z Vanessą i Elliottem, tak jak przyszła, ale sir Humphrey pospiesznie zaoferował jej własny powóz, a lady Dew przyłączyła się do niego. Nie chcieli nawet słyszeć o odmowie, jak oznajmiła. Przynajmniej tyle mogą zrobić dla najlepszych sąsiadów, jakich kiedykolwiek mieli. Nigdy nie zapomną, że Margaret całą młodość poświęciła rodzeństwu, zapewniając mu taką miłość i bezpieczeństwo, jakich każde dziecko mające oboje rodziców mogłoby sobie życzyć.

- A Crispin cię odwiezie - dodała, ocierając łzy z oczu.

- Och, nie trzeba, madame. - Margaret poczuła niepokój. - To byłoby całkiem...

- Na ulicach Londynu roi się, jak mówią, od rabusiów, rzezimieszków i innych łotrów - powiedział sir Humphrey. - Crispin musi z panią pojechać, panno Huxtable. Każdy nędznik, gdy tylko na niego spojrzy, weźmie nogi za pas!

- Zrobię to z prawdziwą przyjemnością, Meg - zawtórował mu Crispin.

Sir Humphrey kazał więc, by powóz zajechał pod same drzwi, a jego żona znów uśmiechnęła się z rozczuleniem do Margaret i swego syna.

- Całkiem jak za dawnych lat! - zawołała. - Stałabym się bogaczką, gdyby Crispin dawał mi suwerena czy choćby szylinga za każdym razem, kiedy cię odprowadzał do domu z Rundle Park, często po tym, jak ty odprowadzałaś jego. Wiele razy Vanessa i nasz drogi Hedley towarzyszyli wam wówczas, a czasami także Katherine i któraś z naszych córek. Och, to były doprawdy dobre czasy. Jakżebym chciała, żeby powróciły, choćby częściowo, no bo Hedleya nigdy już z nami nie będzie.

Lady Dew znów uroniła kilka łez, sir Humphrey wyciągnął z kieszeni wielką chustkę i wytarł nos, a Vanessa objęła jego żonę i przez chwilę stała z policzkiem przytulonym do jej głowy.

Chwilę później Margaret siedziała już w wielkim, staromodnym powozie, a tuż przy niej Crispin.

- Meg - odezwał się, gdy powóz ruszył - natknąłem się dziś w parku na Sheringforda. Nie powiedział ci o tym? Usłyszałem od niego, że dałby mi po nosie, ale ma już dostatecznie paskudną reputację, a potem prawił mi morały na temat tego, że dżentelmen powinien trzymać język za zębami, skoro dama prosi go o dyskrecję, i zrobić, co tylko może, by jej słowa i czyny nie doszły do publicznej wiadomości. Co za bezczelność z jego strony! Po tym, jak się obszedł z panną i panią Turner! Czy ty naprawdę się z nim zaręczyłaś, niezależnie od tego, co mi powiedziałaś na balu, i od jego obecności w waszej loży? W gazetach nie było jeszcze żadnego anonsu. Proszę cię, nie rób tego. Wyjdź za mnie.

Hrabia nie wspomniał jej tego popołudnia o swoim spotkaniu w parku. A tymczasem nieźle zrugał Crispina, i to z jej powodu. Owszem, mogło się wydawać, że przyganiał kocioł garnkowi, ale w końcu cała afera z Turnerami liczyła sobie już pięć lat. Tymczasem znów musiała wysłuchiwać utyskiwań na ten temat. Miała ich już powyżej uszu! Pięć lat temu Crispin ożenił się ze swoją Hiszpanką, Teresą.

- Czemuś to zrobił? Czemu się z nią ożeniłeś? Odsunął się od niej na sam kraniec siedzenia.

- Zrozum, Margaret, byłem od dawna na obczyźnie i czułem się samotny. Mężczyzna ma swoje potrzeby, których kobieta na całe szczęście nie odczuwa. Wróciłbym do ciebie, byłaś przecież moją miłością, ale Teresa zaszła w ciążę, a pochodziła z szanowanej rodziny. Nie mogłem jej zbyć pieniędzmi ani porzucić. Nie miałem wyboru i musiałem ją poślubić. Nigdy jej nie kochałem. Kochałem ciebie i nigdy nie przestałem. Nadal darzę cię uczuciem. Żądałaś ode mnie rzeczy niemożliwej, kazałaś mi czekać zbyt długo. Przecież nie musiałaś zajmować się rodziną. Vanessa była niewiele młodsza od ciebie.

- A czemu do mnie nie pisałeś?

Przyszło jej na myśl, że hrabia Sheringfbrd nie usprawiedliwiał swoich postępków. Do wszystkiego się przyznawał, choć byłoby lepiej, gdyby o nim dobrze myślała, bo wtedy mogłaby za niego wyjść, a on nie popadłby w nędzę ani nie stracił domu.

- Napisałem ze sto listów, ale podarłem je wszystkie i spaliłem. Wiedziałem, że złamałbym ci serce. Napisałem do matki, sądząc, że ona załatwi to delikatniej. Nie odpowiedziała.

- Czy złamało ci to serce, Meg? Bo moje było już złamane. Konieczność poślubienia Teresy okazała się okrutną karą za próbę ulżenia mojej samotności.

- Czy była jedyną kobietą, u której szukałeś takiej ulgi?

- Meg! Jak mam na to odpowiedzieć?

- Tak albo nie. Czy była jakaś inna?

- W końcu jestem jednak mężczyzną, Meg. Nie doszłoby do tego, gdybyś tam była, gdybyś wcześniej za mnie wyszła. Zrób to teraz. Zostaw tego nędznika swemu losowi i wybierz mnie. Nie karz mnie dłużej. Nie karz samej siebie. Powóz stanął. Musieli więc dojechać już do Merton House, lecz stangret nie otworzył jeszcze drzwiczek.

- Bo tak właśnie czynisz! - Crispin znów przysunął się do niej i ujął ją za rękę. - Karzesz samą siebie. Jeśli wyjdziesz za Sheringforda, zrobisz to na złość mnie. A potem będziesz uwięziona w tym małżeństwie przez resztę życia. Moje trwało tylko cztery lata, na całe szczęście. Ty możesz nie mieć takiego szczęścia. Nie rób tego, Meg.

Ścisnął kurczowo jej dłoń, a drugą ręką objął ją za szyję, nachylił głowę i mocno pocałował.

Och, zapomniała, że zawsze całował się tak gwałtownie. Tak samo kochał się z nią w zakątku Rundle Park na dzień przed odjazdem. Trwało to krótko, było bolesne, a jej zostały potem sińce. Tylko że wówczas pragnęła go z równą gwałtownością.

Jakże to było strasznie dawno! Chociaż nadal całował podobnie. Przynajmniej dziś. Odepchnęła go mocno. Rozluźnił wreszcie uścisk i podniósł głowę.

- Nie przeczę, twoje małżeństwo złamało mi serce. Nie wiodłam jednak smutnego, szarego życia, które rozświetlił dopiero twój powrót. Nie jestem już tą samą dziewczyną, która cię kochała i zamierzała poślubić, ani tą, która usłyszała, że się ożeniłeś z inną. Przez pięć ostatnich lat stałam się dojrzałą kobietą, całkiem inną osobą. Polubiłam tę osobę i chcę teraz żyć jej życiem. To też była prawda, mimo że Margaret czuła bolesny skurcz w gardle.

- A więc przyjmij mnie do niego. Potrzebuję cię, Meg. Czuję się samotny bez ciebie. Wiem również, że nadal mnie kochasz. Wiedziałaś, że wróciłem do Anglii. Dlatego zaręczyłaś się z Sheringfordem, prawda? No i trafiłaś na najgorszego mężczyznę, jakiego mogłaś znaleźć. Pewnie sama nie zdajesz sobie sprawy, czemu to zrobiłaś, aleja znam powód. Chciałaś, żebym cię przed nim uratował. Byłaś na mnie zła, chciałaś mnie ukarać i przyciągnąć znów do siebie. Nie musiałaś tego robić, Meg, bo wróciłbym tak czy owak.

- Crispinie, kiedy po raz ostatni miałeś kobietę? To znaczy, kiedy z jakąś spałeś?

Ta nowa Margaret - całkiem nowa! - była o wiele śmielsza niż dawna, lecz nawet ją zaszokowało postawione przez siebie dopiero co pytanie. Jednak pełna była gniewu i żalu.

- Nie odpowiem ci. - Crispin był równie wstrząśnięty jak ona. - Damy nie zadają podobnych pytań. Wprost nie mogę uwierzyć...

- Ale dama właśnie cię pyta. Kiedy, Crispinie? W zeszłym tygodniu?

- Nie powinno cię to obchodzić. Dobry Boże, Meg...

- A więc nie jesteś znów taki samotny.

- Jestem i tęsknię za tobą. Nie będzie już żadnej innej, kiedy cię poślubię, Meg.

- Przynajmniej takiej, o której bym wiedziała? Crispinie, to był doprawdy uroczy wieczór. Twoi rodzice ugościli nas tak serdecznie, jak zawsze. Nie psuj tego! Czuję się znużona. Zechciej dać znak stangretowi, żeby otworzył drzwi i wystawił schodki.

Crispin westchnął i puścił jej dłoń, nim zastukał w przednią ściankę powozu.

- Pomyśl o tym, co ci mówiłem - odezwał się, pomagając jej wysiąść. Kamerdyner Stephena otworzył już drzwi na oścież. - Nie wychodź za Sheringforda, żeby mi dokuczyć, bo zrobisz na złość tylko sobie.

- Zanadto sobie pochlebiasz, Crispinie. Dobrej nocy. Mężczyzna wsiadł do powozu, patrząc gdzieś przed siebie, gdy stangret zamykał drzwiczki. Margaret weszła do domu, nie czekając, aż kareta ruszy. Była bardzo przejęta, a nawet zgnębiona. Crispin wciąż jeszcze potrafił zachwiać jej uczuciami. Silniejsze okazały się jednak gniew i żal.

Sheringford miał co do niego rację. Crispin okazał się słabeuszem. Nie spodobało się jej wcale nic z tego, co dziś mówił o sobie. Był jednak Crispinem i bardzo go niegdyś kochała. Och, jak bardzo!

W swoim pokoju rzuciła się na łóżko, choć nie wiedziała, czy zdoła zasnąć.

Po dwunastu jałowych latach pocałowali ją dziś dwaj różni mężczyźni i obydwaj chcieli się z nią żenić. Tylko że żaden z nich nie przypominał jej wymarzonej partii.

I tylko jeden z nich szczerze by to przyznał.

Pani Agatha Henry, ciotka Duncana, nie wysłała mu wprawdzie zaproszenia, uważał jednak, że na pewno by tak zrobiła, gdyby wiedziała, że jest w Londynie. Zawsze był jej ulubieńcem, bo miała sześć córek i ani jednego syna.

Nie przyjęła go jednak zbyt wylewnie, kiedy w połowie wieczoru zjawił się u niej wraz z Margaret.

- O mój Boże! - zawołała, wyglądając raczej na zmieszaną niż zachwyconą. - Duncan! Jakże mi... - nie dokończyła, lecz uniosła brwi i nadstawiła policzek do pocałowania. - Ech, co tam. Jutro wszyscy zaczną mówić o moim wieczorku i pewnie długo nie przestaną, a jakaż gospodyni może sobie życzyć czegoś więcej? A poza tym jesteś w końcu moim siostrzeńcem. Panno Huxtable - dodała z serdecznym uśmiechem - jaki piękny odcień różu ma ta suknia. Doskonale pasuje do pani karnacji. A więc przyprowadziła pani ze sobą tego nicponia? Podziwiam odwagę.

- Dziękuję, madame - odparła Margaret. - Ogromnie ucieszyło mnie zaproszenie na ten wieczór. Och, a więc ona została zaproszona, chociaż jest w Londynie dopiero od kilku dni. Zapewne nie dłużej niż on. Może ciotka naprawdę nie chciała, aby się tu zjawiał? Ta myśl wcale nie podniosła go na duchu. Pani Henry odwróciła się jednak, żeby powitać kolejną grupę gości.

- Myślę - stwierdził, podając ramię pannie Huxtable - że powinniśmy dołożyć starań, by zapamiętano ten wieczorek ciotki. Wszyscy już na nas patrzą, jak pani pewnie zauważyła. Można się do tego przyzwyczaić. Cieszy panią dwuznaczna popularność?

- Ani trochę, ale dlaczego miałabym być osobą osławioną? Przyszłam po prostu tam, gdzie mnie zaproszono, w towarzystwie pewnego mężczyzny, na które się zgodziłam. Zauważył, że trzyma głowę wysoko, a w jej oku pojawił się błysk.

- Mężczyzny, który gorliwie panią adoruje - dodał, zaglądając jej w oczy. - Widzę tu dwie swoje kuzynki. Doprawdy, powinienem być jak najuprzejmiejszy i do nich podejść, bo oczy Susan niemal wyszły na wierzch.

Weszli do salonu, gdzie Duncan przedstawił ją Susan Middleton i Andrei Henry, dwóm córkom ciotki Agathy.

- Och, nie jestem już panną Henry, Duncanie - zaprotestowała Andrea. - Nie słyszałeś, że dwa lata temu wyszłam za Nathana? Jestem teraz lady Bodsworth.

- Naprawdę? Szczęściarz z niego. Ale nie zaprosiłaś mnie na wesele, a to nieładnie. Musiałem wtedy być zajęty czym innym.

Andrea przygryzła wargę, przewracając oczami, a Susan wybuchnęła śmiechem. Lubiły obie Duncana tak samo jak ciotka, zresztą z wzajemnością. Były wesołymi, rozszczebiotanymi dziewczętami, zawsze gotowymi do psot.

- Wprost nie mogę uwierzyć - zaczęła Susan - że wróciłeś do Londynu, choć przyznam, że bardzo się z tego cieszę. Nigdy nie mogłam znieść Karoliny Turner, co ci zresztą, jak pewnie pamiętasz, powiedziałam, nim się z nią zaręczyłeś.

- Ale nie powinieneś był dziś przychodzić na wieczorek mamy - uznała Andrea. - W każdym razie nie bez uprzedzenia. Wszystkie trzy odradziłybyśmy ci to, a ja na twoim miejscu nie zostałabym tutaj dłużej niż parę minut. Panno Huxtable, podziwiam pani suknię. Co za boski kolor! Niestety, nie dla mnie, bo wyglądałabym jak śmierć angielska, ale pani w nim jak najbardziej do twarzy.

- Dziękuję.

Duncan rozejrzał się wokoło. Dom ciotki doskonale się nadawał na przyjęcia tego typu, z pokojami położonymi w amfiladzie. Drzwi do każdego otwarto na oścież, tak by goście mogli swobodnie przechodzić z jednego do drugiego. W salonie zebrało się ich całe mnóstwo. Ktoś w przyległym pomieszczeniu grał na fortepianie.

- Może posłuchamy? - podsunął myśl swojej towarzyszce, wskazując na salonik muzyczny.

- Na twoim miejscu nie robiłabym tego - rzekła Andrea, gdy Margaret już kładła dłoń na jego rękawie. - Och, moja droga, nie wyjdzie z tego nic dobrego.

Przeszli przez pierwsze drzwi. Grupa gości otaczała instrument, na którym bardzo wprawnie grała młoda dama w bladoróżowej sukni. Merton stał przy niej, przewracając strony nut.

- Panna Weeding - wyjaśniła Margaret. - Ma prawdziwy talent, a przy tym jest bardzo skromna. Ogromnie się cieszę, że zdołano ją namówić na występ.

Stali oboje razem z innymi, zwracając tu na siebie znacznie mniej uwagi niż w salonie, Merton jednak spostrzegł ich już po chwili i wydawał się jawnie zaniepokojony. Gdy występ dobiegł końca, nachylił się ku pannie Weeding, mówiąc coś do niej, a potem podszedł do siostry.

- Meg, czekałem na twoje przyjście. Bałem się wyjść w obawie, że możemy minąć się w drodze. Musisz zaraz stąd ze mną odejść - zaczął, spoglądając wrogo na Duncana. - Nie powinien pan tu przychodzić, Sheringford. Założę się, że pani Henry nie wysłała panu zaproszenia. Duncan ograniczył się do uniesienia brwi.

- Ale zaprosiła mnie, Stephenie - odezwała się Margaret. - Cóż więc dziwnego, że lord Sheringford przyszedł ze mną? W końcu pani Henry to jego ciotka.

- Turner i państwo Pennethorne'owie są tutaj - powiedział Stephen przyciszonym głosem, ale z naciskiem. No cóż, kiedyś musieli się spotkać. Przyjechali na sezon, tak jak i on. Wcześniej czy później stanęliby twarzą w twarz. Już wczoraj w teatrze właściwie do tego doszło, tyle że wtedy rozdzielała ich widownia, a Turner nic nie zrobił, by doszło do konfrontacji, tylko stamtąd umknął podczas pierwszego antraktu, co było w pełni zgodne z jego charakterem. Dziś nie będzie zapewne miał wyboru, chyba że panna Huxtable zdecyduje się wycofać teraz, gdy jeszcze nie jest za późno. Spojrzała na niego.

- Pewnie to właśnie miała na myśli pani Henry, kiedy powiedziała, że o jej wieczorku będzie wkrótce głośno. A twoje kuzynki sugerowały, aby nie pozostawać tu długo.

- Odprowadzisz ją do domu, Sheringford, czy ja mam to zrobić? - spytał Stephen.

- A czy pan chce odejść, milordzie? - spytała Margaret, ignorując całkowicie brata. Przyglądała mu się badawczo.

W rzeczywistości chciał. Byli w miejscu publicznym, a on towarzyszył damie, którą miał nadzieję poślubić.

Mogła go uratować przed nędzą, przed niemożnością podarowania Toby'emu domu na wsi, co mu obiecał po śmierci Laury. Znajdował się wśród ludzi myślących o nim jak najgorzej. Nie potraktowaliby go życzliwie podczas konfrontacji z mężem Laury czy z Karoliną Pennethorne.

Doprawdy, niemiło jest być człowiekiem znienawidzonym. Można to lekceważyć, kiedy się jest samotnym, ale tu, w towarzystwie...

Tak, chciał stąd odejść, ale pewne chwile decydują, co człowiek winien myśleć o samym sobie, i ma to większe dla niego znaczenie niż opinia postronnych. Nie cofnął się przed decyzją, podobnie jak uczynił pięć lat temu.

A przynajmniej nie odejdzie, póki nie zechce tego zrobić panna Huxtable.

Ale to ona zadała mu to pytanie.

- Nie - odparł - lecz z pewnością odprowadzę panią do domu, jeśli pani chce odejść.

- Nie ma takiej potrzeby - uciął Merton. - Z największą przyjemnością ochronię siostrę przed niebezpieczeństwem samotnego powrotu, a siebie przed przykrą sceną. Na twoim miejscu, Meg, pożegnałbym się z hrabią Sheringford na zawsze.

Margaret nie spuszczała oczu z Duncana.

- Dziękuję wam obydwu, ale zamierzam zostać. Byłoby nieuprzejmością wychodzić z przyjęcia tak wcześnie.

- Pozwól mi przynajmniej - tu brat westchnął - zabrać cię stąd do salonu, Meg. To są...

- Stephenie - powiedziała tonem łagodnej prośby - mam przed sobą całe życie i mogę je przeżyć bez cudzej pomocy. Idź stąd i baw się dobrze. Panna Weeding wyraźnie czuje się opuszczona.

- Meg - rzucił błagalnie Stephen, a potem spojrzał na Duncana i wrócił do pianistki, która ustąpiła miejsca przy instrumencie komuś o znacznie cięższej ręce.

- Panno Huxtable - odezwał się Duncan - znalazła się pani, delikatnie mówiąc, w kłopotliwym położeniu. Powinienem nalegać, by móc panią odprowadzić.

- Znalazłam się w nim z własnej woli, kiedy skłamałam Crispinowi na balu u lady Tindell. Zawarłam przedwczoraj z panem w moim domu umowę - och, Boże, czyżby to było ledwie dwa dni temu? - co do pańskich zalotów. Nic pan dotąd nie zrobił, co by mnie przekonało o konieczności tego mariażu, ale też nic, co by mnie od niego odstręczyło. Jeśli teraz odejdę, zawsze będę się zastanawiać, czy istotnie mogłam wyjść za pana i osiągnąć coś w rodzaju szczęścia. Zamierzam zatem zostać. Nie jest w pana mocy, by mnie namówić do tej rejterady.

Spojrzał na nią gniewnie. Czy istotnie mógłby zyskać szczęście lub choćby coś w jego rodzaju, żeniąc się z kobietą? Od lat chciał już tylko spokoju, własnego domu i bezpiecznego miejsca, gdzie Toby mógłby szczęśliwie dorastać. Obecność żony byłaby w Woodbine Park poważną komplikacją. Bez żony nie mieliby jednak domu ani on, ani Toby - jedyna osoba, którą kochał absolutnie i bezwarunkowo.

Margaret Huxtable była odważną kobietą. Może nawet wspaniałą, chociaż wcześniej w to wątpił. Gotową stanąć wobec wszystkiego, co mogło się zdarzyć. Randolph Turner był tutaj, podobnie jak Karolina.

- Czy wczoraj nie doszła pani do wniosku, że major Dew mógłby łatwiej panią uszczęśliwić niż ja? Zacisnęła wargi. Nie powinien był jej zadawać tego pytania. Gotowa uznać, że jest o nią zazdrosny. Choć nie lubił majora Dew, podejrzewał, że panna Huxtable może jeszcze mieć do niego pewną słabość. Dew z pewnością nie chce, żeby wyszła za Duncana i ugrzęzła w tym małżeństwie na resztę życia.

- Nie wybieram między wami. To nie rywalizacja, milordzie. Crispin znów zaproponował mi małżeństwo, a ja znów mu odmówiłam. Panu, jak dotąd, nie. Kiedy wiem, że mam odpowiedzieć „nie”, wtedy to mówię. A kiedy będę wiedzieć, że należy odpowiedzieć „tak”, również to powiem.

Uśmiechnął się dyskretnie.

- W takim razie chodźmy do następnego pokoju. Mój wuj ma imponującą kolekcję starych map, którą zawsze trzyma w bibliotece, choć wątpię, czy można ją będzie dziś obejrzeć.

- Pójdźmy tam więc i przekonajmy się sami - odparła, nieco mocniej ujmując go za ramię, i uśmiechnęła się również.

12

Nagła cisza, jaka zapadła w zatłoczonej bibliotece, a potem ponowny gwar powiedziały Duncanowi, że przynajmniej jedna z trzech osób, których nie miał najmniejszej ochoty spotkać, musi się tam znajdować.

Rozejrzał się powoli wokół siebie. Oczywiście, na wyściełanej kanapce pod oknem siedziała Karolina, a Norman stał koło niej.

Duncan skinął im głową. Margaret przywitała się z Constantine'em, towarzyszącym jakiejś rudowłosej piękności.

- Dzień dobry wam obojgu - odezwał się Con z niezbyt szczerą serdecznością. - Czy znacie panią Hunter? Chodźcie do pokoju muzycznego i poproście ją razem ze mną, żeby zechciała dla nas wszystkich zaśpiewać. Panno Huxtable, hrabio Sheringford, to jest Ingrid.

- Pamiętam, że ma pani piękny kontralt - powiedziała Margaret - i mam nadzieję, że zgodzi się pani na występ, lecz ja i lord Sheringford spędziliśmy już dobre pół godziny w pokoju muzycznym, a teraz idziemy do bufetu.

Pani Hunter przyjrzała się Duncanowi, zaciskając wargi, ale w jej oczach malowało się lekkie rozbawienie.

- Pamiętam pana z dawnych lat, milordzie - zaczęła - kiedy wszystkie debiutantki, łącznie ze mną, muszę wyznać, gotowe były wręcz zemdleć z powodu pańskiego spojrzenia. Niestety, zdawał się pan wcale nas nie dostrzegać. Miała niski, muzykalny głos.

- Założyłbym się, że byłem wtedy dużo głupszy niż dzisiaj, pani Hunter, natomiast pan Hunter okazał się o wiele mądrzejszy.

- Biedny Oliver! Żył ledwie przez rok po naszym ślubie, choć muszę dodać, że nie było żadnej łączności między tymi wydarzeniami. Czy możemy już pójść do pokoju muzycznego, Constantine? Con zawahał się i spojrzał przeciągle na kuzynkę, lecz podał wdowie ramię i oboje wyszli.

Norman zmierzał ku nim długimi, energicznymi krokami. Duncan stwierdził, że w teatrze odniósł słuszne wrażenie. Norman właściwie w niczym się nie zmienił, przytył jedynie i stracił nieco włosów. Wypięta pierś i pompatyczna mina pozostały takie same. Wyglądał na oburzonego. Przez ostatnie pięć lat dorobił się też drugiego podbródka.

- Sheringford! - rzekł, kiedy zyskał już pewność, że Duncan może go słyszeć, choć gwar rozmów w bibliotece nie był wcale ogłuszający. Duncan założyłby się o wszystko, gdyby miał cokolwiek, że każdy z obecnych powtórzy jutro ich rozmowę tym, którzy nie mieli sposobności słyszeć jej osobiście.

- Norman - odpowiedział uprzejmym tonem - czy mogę ci przedstawić pannę Huxtable? To mój kuzyn, kochanie, ze strony ojca, o czym zresztą świadczy nazwisko. Dokładniej zaś mówiąc, daleki kuzyn.

Norman skłonił się jej zdawkowo.

- Słyszałem, madame, że moja droga żona złożyła pani dwa dni temu wizytę, choć nie wiedziałem o niej wcześniej, bo byłbym jej tego zakazał. Muszę jednak pochwalić odwagę uczynienia czegoś tak dla niej przykrego jedynie z troski o pani szczęście i dobre imię. Widzę, niestety, że był to trud daremny. Zignorowała pani jej ostrzeżenie. Margaret uprzedziła odpowiedź Duncana.

- Istotnie, panie Pennethorne, pańska żona uczyniła mi ten zaszczyt i wysłuchałam uważnie tego, co miała mi do powiedzenia. Każdy medal ma jednak dwie strony i byłoby z mojej strony nieuczciwością, gdybym w tej szczególnej sprawie wzięła pod uwagę tylko zdanie jej, a nie lorda Sheringford, zwłaszcza że raczył mi się oświadczyć.

- Czy przyjęła pani te oświadczyny? - spytał ostro Norman.

- Jeśli tak jest lub będzie w przyszłości, przeczyta pan o tym następnego dnia w porannej gazecie. Karolina, jak zauważył Duncan, nie ruszyła się z miejsca. Była blada, wyglądała z tym interesująco i zgromadziło się przy niej kilka pań, które poklepywały ją po plecach, wyciągały chusteczki lub podsuwały jej pod nos flakoniki z solami trzeźwiącymi. Norman przestał zwracać uwagę na Margaret i jeszcze mocniej wypiął pierś.

- A ty, Sheringford, wcale nie zmieniłeś się na lepsze. Jak zawsze, drwisz sobie z przyzwoitości. Nie masz jej nawet na tyle, by trzymać się z dala od mojej żony i szwagra oraz unikać zgromadzeń, gdzie porządni ludzie nie spodziewają się ujrzeć łajdaków. Z pewnością pani Henry cię tu nie zapraszała.

Inaczej niż Margaret, Norman nie starał się nawet mówić przyciszonym tonem. Perorował jak w sali obrad parlamentu, donośnie i ze swadą.

- Miło mi było cię widzieć - odparł przyjaźnie Duncan. - A teraz, jeśli pozwolisz, przejdziemy do jadalni. Panna Huxtable chciałaby się napić czegoś orzeźwiającego.

Turner musiał się znajdować właśnie tam. Duncan nie chciał jednak przeczytać w porannej gazecie, że okazał się tchórzem.

- Żądam - parsknął Norman - żebyś opuścił dom, w którym przebywa moja żona! Och, dobry Boże, on doprawdy zachowuje się jak na scenie.

- Chętnie to zrobię, gdy tylko panna Huxtable powie, że gotowa jest wracać. Albo gdy zażąda mego odejścia ciotka.

Spojrzał na pannę Huxtable i pożałował, że nie nalegał na wcześniejsze wyjście. Nie należało jej wciągać w tę haniebną sprzeczkę. Wcześniejsze plotki będą niczym w porównaniu z jutrzejszymi, a tymczasem ona tkwi tu jak w pułapce.

Tylko że - jak mu sama wcześniej powiedziała - nie był zdolny zmusić ją do zrobienia czegoś, co jej nie odpowiadało.

- Jeśli zamierzał pan wzbudzić powszechną uwagę i postawić w kłopotliwym położeniu swoją żonę - rzekła spokojnie do Normalna - powiodło się to znakomicie. Pozwoli pan, że stąd pójdziemy.

Podała znów ramię Duncanowi, kierując się ku jadalni w tym samym momencie, gdy wychodził z niej Randolph Turner, prowadząc pod rękę dwie młode damy.

Była to idealnie wybrana chwila, co Duncan musiał w duchu przyznać. Co za scena! Nikt w całej bibliotece nie udawał już nawet, że nic go ona nie obchodzi.

- Witaj, Turner. - Duncan skinął mu lekko głową. Turner zatrzymał się nagle i zbladł.

Wygląda jak uosobienie romantycznego bohatera, stwierdził w duchu Duncan, czekając na ewentualną odpowiedź. Randolph był wysoki i dobrze zbudowany. Miał miękkie, jasne włosy, bladoniebieskie oczy, subtelnie zarysowany nos i delikatny wykrój ust. Z Laurą, która miała podobną karnację, tworzyli kiedyś nie­zwykle przystojną parę.

Norman nie czekał na replikę szwagra, tylko stanął między Turnerem a Duncanem.

- Randolphie, próbowałem przekonać Sheringforda, żeby się stąd usunął, nim będziesz zmuszony stanąć z nim twarzą w twarz. Pojmuję, jak bolesne musi dla ciebie być podobne zdarzenie, zwłaszcza w miejscu publicznym. Nie chciał mnie jednak usłuchać i na niego spada odpowiedzialność. Wielu świadków bez wątpienia podziela twoje i moje oburzenie. Nikt cię nie potępi, gdy zażądasz satysfakcji. Wszyscy uznają, że nie dano ci alternatywy.

Duncan przyglądał się uważnie Turnerowi, który zbladł jeszcze bardziej. Patrzył na Duncana, zaciskając szczęki, oczami całkiem bez wyrazu.

Cóż można powiedzieć komuś, kto pozwolił, żeby mu uprowadzono żonę, i nie uczynił nic, by uwodziciela ścigać, powalić go na ziemię, a potem pozbawić życia, ani nawet nie chciał odtrącić niewiernej małżonki? A cóż ów ktoś może powiedzieć temu, kto - jak musiał podejrzewać - poznał jego najmroczniejsze i najwstrętniejsze sekrety?

- Kochałem moją żonę - odezwał się Turner - ponad życie. Obydwie młode damy przylgnęły do niego jeszcze bliżej niż przedtem. Jedna z nich patrzyła na niego wręcz z uwielbieniem. Druga oplotła jego ramię obydwiema rękami. Duncan pokiwał głową.

- O tak, powiedziała mi o tym wszystko.

- Nie miałeś prawa - przerwał mu Turner - wdzierać się między męża a jego prawnie poślubioną żonę. Duncan nie odwrócił od niego wzroku, ale był pewien, że niemało obszytych koronką chusteczek uniosło się w tej chwili do kobiecych oczu.

- Nie miałem żadnego prawa - zgodził się Duncan.

- Randolphie! - zawołał ostro Norman.

Turner spojrzał na niego z zakłopotaniem i zwilżył językiem wargi.

- Powinieneś zażądać satysfakcji od tego łajdaka! - powtórzył Norman.

Wszystkie kobiety westchnęły jednocześnie. Dłoń Margaret zacisnęła się na ramieniu Duncana.

- Pojedynek? - spytał Duncan. - Czy zezwolono na nie prawem, Normanie, podczas mojej nieobecności? A to ciekawe! Czy chcesz mnie wyzwać, Turner? Przy tylu świadkach? Nawet przy damach?

- Ja... ja... - zaczął Turner.

- Ależ oczywiście, że to zrobisz, Randolphie! - zawołał szybko Norman. - Będę twoim sekundantem. Wszyscy z obecnych tutaj przyklasną twojemu czynowi. Stań przeciw nędznikowi, który publicznie upokorzył twoją siostrę i zniszczył twoje szczęśliwe małżeństwo!

Doprawdy, Norman powinien przemawiać w Izbie Gmin lub zostać aktorem. Podbiłby wszystkich swoją krasomówczą swadą.

- Przynajmniej jedna z obecnych tu osób nie pochwala równie infantylnego zakończenia starej kłótni - odezwała się Margaret. - Co komu przyjdzie z tego, że jeden z was pośle na tamten świat drugiego? Radziłabym rozumną rozmowę i to prywatnie.

Powszechne milczenie zdawało się świadczyć, że nikt nie podziela jej zdania. A jednak znalazł się niespodziewanie ktoś taki.

- Panno Huxtable - powiedział Turner - bo przypuszczam, że to właśnie pani, choć nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Ma pani zupełną rację. Dom pani Henry nie może być miejscem podobnie haniebnej konfrontacji. Nigdy też nie wierzyłem, że przemoc może cokolwiek rozwiązać. Prócz tego, proszę mi wybaczyć, nie wierzę, by hrabia Sheringford zasługiwał na zaszczyt pojedynku. Wybrał własną, nikczemną drogę i wolno mu nią podążać aż do końca. Nie mam obowiązku na nią wstępować, aby go ścigać. Obydwie młode damy spojrzały teraz na niego z uwielbieniem. Ktoś w bibliotece zaszlochał. Ktoś inny całkiem wyraźnie pociągnął nosem.

Duncan uśmiechnął się, nie spuszczając oczu z Turnera.

- Owszem, nigdy nie wierzyłeś, by przemoc coś rozwiązywała. Można jedynie podziwiać i szanować tak pokojowe poglądy. Jeśli zmienisz zdanie, wiesz, gdzie można mnie znaleźć. Muszę cię jednak ostrzec, że sir Graham Carling nie będzie raczej zachwycony najściem aż dwóch wojowniczych dżentelmenów, rozjuszonego męża i jego krewnego, choć nie brata.

Turner odwrócił wzrok.

Oczywiście, że wiem o wszystkim, mówił mu Duncan, choć nie wprost. Czy w ciągu ostatnich pięciu lat miałeś choćby szczyptę nadziei, że jest inaczej?

- Randolphie - powiedział ostro Norman - pomyśl o swojej biednej, zmarłej żonie. Pomyśl o swojej siostrze. Duncan spojrzał na Margaret.

- Może pójdziemy wreszcie na tę lemoniadę?

- Bardzo chętnie - odparła i przeszli oboje do jadalni. Turner i jego otoczenie rozstąpili się pospiesznie. Rzecz jasna, goście w jadalni byli równie świadomi zdarzenia, jak ci z biblioteki. Wszyscy patrzyli na nich przez chwilę w głuchym milczeniu, a potem odwrócili się i rozpoczęli ożywioną konwersację między sobą.

- Myślę - rzekł Duncan - że miała pani pod dostatkiem tych publicznych zalotów.

- Jeśli istotnie dojdzie do pojedynku - odparła głosem drżącym z emocji - i jeśli popłynie choć jedna kropla krwi którejkolwiek ze stron, własnoręcznie pana zamorduję.

- Chyba to brzmi trochę nielogicznie. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak bardzo się pani wszystkim przejęła.

Spojrzała mu w oczy i powiedziała już nieco ciszej, ale z tym samym przejęciem:

- Jutro, lordzie Sheringford, musi pan odwiedzić tego nieszczęsnego człowieka... jeśli zechce w ogóle pana przyjąć... i go przeprosić. Pokornie i szczerze. Skrzywdził go pan, lecz skoro nie sposób już zmienić przeszłości ani spodziewać się przebaczenia, można przynajmniej przyznać, że zrobił pan coś bardzo złego i że wyrządzone przezeń cierpienia są niewybaczalne. Przeprosi go pan, lordzie Sheringford.

- A w przeciwnym razie?

- Och, czy musi pan żądać ultimatum przed uczynieniem tego, co należy? Ma pan przeprosić i już.

- Chcesz być po stronie kłamstwa, Maggie?

- Kłamstwa? - wzdrygnęła się. - Nie, choć sama kilka razy skłamałam ledwie parę dni temu, co zresztą nie przyniosło mi żadnych korzyści.

- A jednak chciałaby pani, żebym i ja kłamał? Nadal marszczyła gniewnie czoło.

- Nie czuję się winien. Gdybym przeprosił, byłoby to kłamstwem. Przymknęła na chwilę oczy i bezradnie opuściła ręce.

- Och, jakże pan ją musiał kochać. Miłość jednak nie powinna okrywać hańbą ani przyczyniać bólu.

- Jak może pani w swoim wieku być tak naiwna? Otwarła gwałtownie oczy.

- Niech mi pani pozwoli przynieść sobie tej lemoniady.

Duncan wziął od Margaret pusty talerz i położył go na jednym ze stołów. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że musiała coś jeść, choć tego nie pamiętała. A jej szklanka była pusta. Lemoniada? Tak, czuła jeszcze jej smak.

Z uśmiechem dojrzała, że zbliża się ku niej lady Carling niczym statek pod pełnymi żaglami i wyciąga obie ręce.

- Deanowie zaprosili nas na obiad już całe wieki temu - powiedziała, całując Margaret w policzek - na długo przedtem, nim Agatha ustaliła datę swego wieczorku. Stąd nasze spóźnienie. Straciliśmy całe to podniecające zdarzenie! Margaret, moja droga, musisz chyba być święta, skoro wszystko przetrzymałaś i do końca stałaś u boku Duncana. Pojmuję, że Randolph Turner uchylił się od pojedynku, co jest doprawdy zaskakujące, a nawet trochę żenujące, choć oczywiście jestem rada, że tak zrobił. Nigdy bym już chyba później nie przyszła do siebie! Duncanie, mój drogi, nie masz teraz innego wyjścia, tylko ukorzyć się i przeprosić. Powinieneś był to zrobić już dawno temu.

- On mówi, że nie czuje się winien i nie przeprosi - powiedziała Margaret. Matka Duncana pokiwała głową.

- Laura Turner miała zatem prawdziwe szczęście. Duncanie, przynieś mi trochę ratafii.

Minęło kolejne pół godziny, spędzone głównie w towarzystwie lady Carling i jej znajomych, nim Duncan znów zasugerował, że odprowadzi Margaret do domu. Nic jej nigdy bardziej nie ucieszyło, choć prędzej by umarła, niż o to poprosiła. Czuła się kompletnie wyczerpana.

W co się właściwie wplątała? Cokolwiek to było, sama była sobie winna.

Czy powinna mu oznajmić, kiedy ją będzie odprowadzał do Merton House, że stanowczo postanowiła nie wychodzić za niego, że nie chce go więcej widzieć? Miałby wtedy czas znaleźć sobie inną. No i jakże mogła zgodzić się na poślubienie kogoś, kto najwyraźniej nie miał sumienia?

Któraż jednak go zechce, jeśli ona da mu kosza?

Nie jej interes.

Stephen był w salonie. Stał pośród młodych ludzi, którzy mówili jeden przez drugiego i śmiali się wszyscy naraz. Wyszedł spomiędzy nich, gdy zobaczył, że wchodzą tam z pokoju muzycznego.

- Idziesz już, Meg? - spytał. - Mogę cię odprowadzić?

- Nie, dziękuję. Lord Sheringford się tym zajmie.

- Pozwól mi chociaż wezwać powóz.

- Nie. - Uśmiechnęła się do niego. - Wieczór jest przepiękny, a przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy ostatni raz wyjrzałam przez okno.

Sheringford nie miał powozu, a ona nie pozwoliła mu wezwać dorożki. Przeszli tę krótką drogę pieszo.

Pożegnali się wcześniej z panią Henry, która pokiwała głową nad siostrzeńcem, cmoknęła go w policzek i powiedziała, że uczynił ją sławną, a każdy będzie teraz niecierpliwie czekał na jej następne przyjęcie. - Każdy, kto odpowie odmownie na zaproszenie, gorzko tego pożałuje - oświadczyła.

13

Kilka minut później byli już na ulicy. Margaret drżała nieco mimo szala. Otaczała ich głucha cisza. Podał jej ramię, a ona je przyjęła.

- O czym pani myśli? - spytał, kiedy szli już przez dłuższą chwilę bez słowa.

- Sama nie wiem. Czuję się, jakby całe moje życie zostało wywrócone do góry nogami.

- Może powinienem dać już spokój z tymi zalotami? Pani reputacja wiele nie ucierpi na tym wydarzeniu. Plotki szybko giną, jeśli brak im pożywki.

- Myślę, że wolałabym, lordzie Sheringford, aby mi pan raczej wyjaśnił, czemu pan się nie czuje winien i dlaczego nie chce przeprosić tego nieszczęsnego człowieka. Czy chodzi tu tylko o upór, czy o prawdziwą miłość? Czy zakochał się pan w Laurze Turner bez pamięci i uznał, że warto dla niej poświęcić wszystko, łącznie z zasadami i honorem? Czy warto również odmawiać teraz zrobienia tego, co należy, zamiast przyznać, że wyrządził pan nieodwracalną krzywdę jej mężowi?

Znowu zadrżała. Szal ześliznął się jej z ramion, wystawiając je na wieczorny chłód.

Duncan przystanął i podniósł go, otulił ją nim mocniej i przytrzymał ramieniem szal na miejscu. Zajrzał jej potem prosto w oczy, choć ledwie go mogła dostrzec w mroku. Poczuła bijący od niego zapach wina.

- Czy zakochałem się w niej bez pamięci? Byłoby obrazą dla pani, gdybym ciągnął dalej moje zaloty i pozwolił jej w to wierzyć. Wcale jej nie kochałem, Maggie, a w każdym razie nie w żadnym romantycznym sensie. Spojrzała na niego, całkiem zbita z tropu. Zdała sobie nagle sprawę, że idą koło rzędu drzew posadzonych wzdłuż linii bruku. Dlatego właśnie ciemność wydała się jej tak głęboka, mimo że na niebie świeciły księżyc i gwiazdy. Nikt inny nie szedł ulicą, nigdzie nie było widać nawet nocnego stróża.

- A więc to tylko upór? Niemożność przyznania się do tego, że przelotna namiętność zrujnowała kilkorgu ludziom życie, łącznie z pańskim? Sądzi pan, że inni, włączając mnie, pogodzą się z tym i będą pana za to szanować? Uważa pan za rzecz niegodną mężczyzny przyznanie się do postępku tak niegodziwego, o nie­odwracalnych skutkach? Czyż prośba o wybaczenie nie jest jedyną przyzwoitą i godną mężczyzny rzeczą, jaka panu pozostaje?

Sheringford westchnął.

- Powinienem był gorąco przeprosić panią, kiedy zderzyliśmy się ze sobą na balu u pani Tindell, i pozwolić pobiec tam, dokąd pani chciała. Powinienem był wybrać kogoś dużo mniej zasadniczego, żeby się uchronić od nędzy. Maggie, istnieje wiele różnych rodzajów przyzwoitości. Uprowadzenie czyjejś żony jest czasem jedyną przyzwoitą rzeczą, jaka mężczyźnie może przyjść na myśl. Nawet jeśli musi on wówczas porzucić własną narzeczoną niemal dosłownie na stopniach ołtarza, choć Karolina Turner nie została potraktowana aż tak nikczemnie.

- Niech mi pan więc powie dlaczego?

Zwróciła się gwałtownie ku niemu i musiała przy tym wesprzeć dłonie o jego pierś, bo nie odstąpił. Jedno z jego ramion nadal spoczywało na jej barkach.

- Jakże taki grzech może być czymś przyzwoitym?

Stała wpatrzona w jego twarz, ledwie widoczną, nawet z tak bliska.

A potem powoli zaczęła do niej docierać prawda i Meg zdumiała się, jak mogła nie dostrzec jej wcześniej.

- Randolph Turner jest tchórzem - powiedział. - Mogła to pani zauważyć nie tak dawno temu. Każdy inny mężczyzna w jego sytuacji wiedziałby, że musi mi rzucić w twarz rękawicę, choćby tylko w sensie przenośnym. Znalazł sposób, żeby się od tego wykręcić, i wydał się niektórym osobom, a przynajmniej damom, bohaterem.

- Może brzydzi się przemocą i rozumie, że nie rozwiązuje ona żadnej kwestii.

- Chyba każdy normalny mąż, którego żona uciekła z innym, szukałby jej wszędzie, chcąc ją za wszelką cenę znaleźć i ukarać uwodziciela. Albo też wyrzekłby się jej publicznie i z nią rozwiódł. Z pewnością też przeciwstawiłby się stanowczo temu, by ów uwodziciel po jej śmierci wrócił do społeczeństwa i spodziewał się tam takiego samego traktowania, całkiem jakby miał wszelkie prawo do wybaczenia i szacunku.

- Być może - powtórzyła równie dobitnie, jak przedtem - brzydzi się przemocą. Znowu westchnął.

- A może Turner posiada cechę, która nieraz towarzyszy tchórzostwu - odparł.

Jeszcze raz chciała mu zajrzeć w oczy mimo mroku. Nie czekała na resztę wyjaśnień. A więc jej domysły były trafne.

- Znęcał się nad nią? - spytała szeptem.

Puścił jej ramię i odszedł kilka kroków dalej, żeby oprzeć się o drzewo, a potem skrzyżował ręce na piersi. Margaret owinęła się mocniej szalem.

- Obiecałem jej, że nikt się o tym nigdy nie dowie, i rzeczywiście należało wszystko zachować w najgłębszej tajemnicy. Głównie jednak z tego powodu, że czuła się winna. Sądziła, że zawiodła jako żona i dlatego zasłużyła na okrutne traktowanie i przemoc. Myślała, że ludzie potępią ją za to, jeśli dowiedzą się prawdy, i najwyraźniej wolała, by ją uważano po prostu za niewierną małżonkę.

- Czy on ją bił? - Margaret tak kurczowo chwyciła za krańce szala, jakby jej życie zależało od tego, by z niej nie spadł.

- Między innymi. Uważała jednak, że zawiniła, uciekając od niego. Mąż ma przecież prawo bić żonę lub karać ją wszelkimi sposobami, by wymóc należne mu posłuszeństwo i uległość. Jest ona w końcu jego własnością. Własnego psa też mu przecież wolno bić.

- Och, biedna pani Turner - powiedziała Margaret i rozejrzała się wokół, ale również i tym razem nikogo nie było widać. Zawsze sądziła, że przemoc w rodzinie była jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą kogoś dotknąć. Rodzina powinna przecież dawać bezpieczeństwo. - Jak się pan o tym dowiedział?

- Czystym przypadkiem. Zaręczyłem się właśnie z Karoliną, należałem więc niejako do rodziny. Absolutnie sobie nie mogę przypomnieć, dlaczego pewnego wieczoru Laura i ja oddzieliliśmy się od reszty towarzystwa tak bardzo, że mogliśmy przez kilka minut rozmawiać w cztery oczy. Turner trzymał ją wciąż przy sobie, zwłaszcza po biciu, co oznacza, że było tak prawie zawsze. W oczach kogoś postronnego mogło to wyglądać na małżeńskie oddanie. I ja tak z początku myślałem. Aż do tego wieczoru, rzecz jasna.

Margaret wpatrywała się w niego mimo ciemności. Zapomniała o zimnie, choć nadal cała drżała. Po lewej ktoś przejechał obok nich konno, ale jeździec musiał skręcić w jakąś inną ulicę. Stukot kopyt słabł coraz bardziej, aż wreszcie całkiem go już nie było słychać.

- Tak czy inaczej znaleźliśmy się z dala od reszty, a ona zapomniała o ostrożności na tyle, bym mógł dostrzec ciemny siniec na jej ramieniu. Pamiętam, że zawsze nosiła suknie z dłuższymi rękawami, niż nakazywała moda. Przestraszyła się, kiedy o niego spytałem, a potem tak przechyliła głowę, że jedwabny szal zsunął się jej na chwilę z szyi, nim zdołała znów ją zasłonić. Siniec na podbródku już zbladł, ale nadal był dostrzegalny. Zrozumiałem wtedy, jaka to „niedyspozycja” sprawiła, że zamknęła się w pokoju na cały poprzedni tydzień. Odkąd poznałem Karolinę, było wiele takich „niedyspozycji” Laury. Mówiono, że jest kobietą słabego zdrowia. Przypominam sobie, co wtedy powiedziałem. „Turner cię bije!”, zawołałem, a ona z miejsca spojrzała ku reszcie towarzystwa. Wszyscy stali zbyt daleko od nas, by mogli to usłyszeć, uśmiechnęła się więc z przymusem i powiedziała mi pospiesznie o wszystkim. Wyszła za niego trzy lata wcześniej, a bicie, które zaczęło się w drugim roku małżeństwa, stawało się coraz częstsze i dotkliwsze.

- Och - szepnęła Margaret, bo nic innego nie mogła powiedzieć. Zawsze uważała, że mężowie maltretujący żony są godni największej pogardy. - A więc dlatego zabrał ją pan ze sobą?

- Nie od razu. Zdawałem sobie sprawę, że nikomu o tym wcześniej nie mówiła i po tych zwierzeniach nęka ją strach. Oskarżała się o wszystko, głównie o to, że jest niedobrą żoną, która nie potrafi przypodobać się własnemu mężowi. Kiedy powiedziałem jej, że porozmawiam sobie o tym z Turnerem, o mało nie zemdlała z przerażenia. Nie chciała potem ze mną rozmawiać przez kilka tygodni, ale zrobiła to nocą w przeddzień mojego ślubu. Przyszła do mnie sama jedna, co jak pani wie, było krańcowo nierozważne i niebezpieczne, lecz strach doprowadził ją niemal do obłędu i nie miała się do kogo zwrócić. Mówiła o targnięciu się na własne życie i ja jej uwierzyłem. Wciąż zresztą uważam, że byłaby to zrobiła. A jeśli nie, Turner wcześniej czy później i tak by ją zabił. Zrobiłem więc jedyną rzecz, która wydawała się w tej sytuacji możliwa. Uciekłem z nią, obiecując jej wpierw, że nic nigdy nikomu nie zdradzę. Łamię teraz tę obietnicę. Może mnie pani nie poślubi, Maggie. Chyba lepiej tego zresztą nie robić. Muszę się jednak odwołać do pani dyskrecji względem tego, co powiedziałem.

Margaret z całej siły przygryzała dolną wargę, z czego dopiero teraz sobie zdała sprawę.

- Ludzie powinni poznać prawdę i dowiedzieć się, że nie jest pan wcale szubrawcem, jak uważają.

- Ależ jestem nim. Mąż jest panem życia i śmierci swojej żony, Maggie. Mąż ma prawo, a niektórzy powiedzieliby nawet, że obowiązek, karcić i dyscyplinować żonę, jak mu się żywnie podoba. Żaden inny mężczyzna, nawet jej ojciec czy brat, nie ma prawa mu tego zabronić. Kościół i państwo też tak twierdzą. Jestem istotnie nędznikiem, za jakiego wszyscy mnie uważają, tyle że może nieco odmiennego rodzaju, niż sądzą.

Margaret zaczerpnęła głęboko tchu.

- Czemu on pana nie ścigał?

- Bo jest tchórzem. Tyrani domowi zwykle nimi są. A także dlatego, że ukrywaliśmy się bardzo skutecznie przez prawie pięć lat, aż do jej śmierci. Mógłby mi ją odebrać, gdyby nas znalazł. Prawo i Kościół miałby po swojej stronie. Czuję, Maggie, że bez wątpienia by ją zabił. Jakie to smutne, że go w tym wyręczyła! Nie odebrała sobie życia w dosłownym znaczeniu, ale przestała o nie walczyć. Pozbawił ją wiary we własną wartość. A kiedy ktoś przestaje w siebie wierzyć, nie ma już po co żyć i czuje się niewart tego życia, które mu jeszcze zostało. Nie przeproszę mężczyzny, który doprowadził kobietę do śmierci. Jedyną winą Laury była niezdolność do walki z okrucieństwem i niesprawiedliwością.

Margaret podeszła do niego, a on przestał krzyżować ręce na piersi. Wsparła się czołem o jego ramię. Poczuła jego ciepło.

Zrobiła to instynktownie i zbyt późno pojęła, że jej zachowania nie można nazwać stosownym. Poczuła przemożną potrzebę jego ciepła i wsparcia, całkiem jak Laura Turner pięć lat temu.

- Teraz rozumiem, czemu nie mogłam pana odrzucić, choć wszystko świadczyło o tym, że powinnam tak zrobić. Czasami lepiej zawierzyć intuicji. Nie mogłam wmówić samej sobie, że jest pan nikczemnikiem.

- Jestem nim, jestem. Nie istnieje żadne prawo: ziemskie, kościelne ani moralne, które by mnie usprawiedliwiło. Zona jest własnością męża i może on z nią robić, co chce.

- Ależ to absurd - odparła, nie podnosząc głowy.

- Prawo często jest nonsensowne, lecz tylko ono spaja społeczność i chroni przed całkowitym chaosem. Można mieć jedynie nadzieję, że będzie podlegać ono stopniowym reformom, póki nie zacznie wyrażać prawdziwej moralności i nie obejmie wszystkich: kobiet, ubogich, a nawet zwierząt. Tylko że to się nie stanie za mojego życia, a może i nigdy. To, co zrobiłem, było złe, Maggie.

- W takim razie należałoby dziękować niebu za to, że na świecie istnieje trochę zła. Moralność nie jest przecież czarno - biała. Och, co za głęboka refleksja! Całkiem jakby nikt przedtem tego nie dostrzegł. Przypomniało się jej jednak, że nie ze wszystkiego można go rozgrzeszyć.

- A co z panną Turner? Została przecież porzucona w dniu ślubu, upokorzona i ze złamanym sercem.

- Tylko jej jednej zdradziłem co nieco z tego, czego się wtedy dowiedziałem, nim zostałem zobowiązany przez Laurę do milczenia. Obawiałem się, czy brat nie traktował jej podobnie. Byłem gotów wydusić z niego ostatnią iskrę życia, gdyby mi tylko o czymś podobnym wspomniała. Ale ona tego nie zrobiła. Wiedziała jednak, jak traktował Laurę, i broniła go zażarcie. Gdyby Laura sama nie popchnęła go do tego, tak mi powiedziała!, nie musiałby jej karać. Do wszystkiego doszło z jej winy! Następnego dnia Laura znów zamknęła się w pokoju i przez dobry tydzień z niego nie wychodziła, dłużej niż zwykle. Obawiam się, że to ja byłem przyczyną najgorszego pobicia w jej życiu, bo mówiłem o tym z Karoliną. Laura miała słuszny powód, żeby mnie prosić o to przyrzeczenie.

- To panna Turner mu o wszystkim powiedziała?! - spytała Margaret, całkiem zresztą niepotrzebnie.

- Czy się pani dziwi, że szybko mnie to wyleczyło z miłości? Nie dziwiła się wcale.

Wsparła znów czoło o jego ramię i zamknęła oczy, gdy jakiś zaprzężony w cztery konie powóz przejechał koło nich z hałasem.

- Sądzę - zaczęła, gdy znów byli całkiem sami - że lepiej już za pana wyjdę. Poczuła lekki dotyk jego palców na wargach.

- Bo uważa pani, że jestem żałosną figurą?

- Bo wcale pan nią nie jest. Potrzebuje pan tylko trochę spokoju w życiu, lordzie Sheringford. Ja także.

- Zdążyłem już o nim zapomnieć. Sądzi pani, że to małżeństwo mi go przyniesie, Maggie?

- Zapewne da go panu życie w Woodbine Park. Fatalnie się składa, że można je osiągnąć tylko za cenę małżeństwa ze mną... albo z kimś innym, jeśli znajdzie pan taką osobę w przyszłym tygodniu. Jednak ja byłabym chyba bardziej odpowiednia. Znam prawdę o panu i mogę pana szanować, a nawet podziwiać. Objął ją w pasie i westchnął.

- Proszę nie popełniać błędu. Wcale mnie pani nie zna lepiej niż przedtem. Poznała pani zaledwie kilka faktów.

- Tu się pan myli - odparła, obejmując go na tyle, na ile pozwalało drzewo za jego plecami. - Znam teraz coś więcej niż fakty. Znam pana, a przynajmniej jestem na najlepszej drodze do tego.

- I wierzy pani, że ofiaruję jej spokój? - Przez chwilę czuła dotyk jego policzka na czubku głowy. - Albo że sprawi to Woodbine Park?

- Nie potrafię tego przewidzieć. Nigdy przecież nie znamy przyszłości. Możemy tylko podjąć skalkulowane ryzyko.

Uniosła czoło znad jego ramienia i spojrzała na niego.

- To bardzo ryzykowne - odparł. - Ludzie i tak będą mną pogardzać, Maggie, a panią również, kiedy tylko za mnie wyjdzie.

Uśmiechnęła się do niego.

- Chciał mnie pan za wszelką cenę nakłonić do małżeństwa. Czy teraz namawia mnie pan do czegoś przeciwnego? Oparł głowę o pień i przymknął oczy.

- Rzeczywistość daje mi się we znaki. Przez parę dni... dwa, trzy czy może więcej, bo straciłem rachubę czasu... robiłem, co tylko mogłem, byle nie utracić Woodbine Park. A teraz, kiedy mam już niemal wszystko w zasięgu ręki, zaczyna mnie nękać świadomość, że osiągnę to za cenę szczęścia innej niewinnej istoty.

- Czy to oznacza, że będę nieszczęśliwa jako pańska żona?

- Jakże mogłoby być inaczej? - spytał, nie otwierając oczu. - Znamy się ledwie trzy czy cztery dni. Przecież to bardzo krótko. Żenię się z panią jedynie dla zysku. Sądzę, że panią lubię, choć dopiero dzisiejszego wieczoru doszedłem do tego wniosku. Nie kocham pani. Jakżebym mógł? Nie znam pani, a stałem się nieuleczalnym cynikiem i nie wierzę w romantyczną miłość. A pani z kolei nie zna mnie. Wiodła pani uporządkowane, chwalebne życie w kochającej się rodzinie. Zawsze panią szanowano. Pewnie ciągle żywi pani uczucia do mężczyzny, który panią zdradził. Małżeństwo ze mną, społecznym wyrzutkiem, będzie dla pani w istocie podróżą w nieznane.

Miał rację we wszystkim, wyjąwszy Crispina. Miał zupełną rację. Nie wiedziała wcale, dlaczego tak ważne było dla niego odzyskanie Woodbine Park właśnie teraz, skoro i tak by się kiedyś stał jego własnością, wraz ze znacznie większą fortuną. Był w końcu młody, zdrowy i z pewnością zdołałby zarobić na wcale godziwe życie. W każdym jednak razie - może wskutek reakcji na długie wygnanie, choć ono już minęło - rodzinny majątek był czymś ważnym. Czuła jednak, że jeśli ona teraz powie „nie”, musiałby się obejść bez Woodbine. Jeśli wydawało mu się nie w porządku poślubienie jej tylko dla własnej wygody, to nie byłby też w stanie ożenić się z kim innym.

Z miłym zaskoczeniem odkryła, że był mimo wszystko człowiekiem o wrażliwym sumieniu. Może nawet bardziej niż inni. Musiał jednak przeciwstawić je przed pięciu laty całemu swemu otoczeniu.

- Wyjdę za pana, jeśli wciąż pan tego chce, ale z jednym zastrzeżeniem. Nie powinien się pan czuć zobowiązany tylko dlatego, że mi się oświadczył, a ja te oświadczyny przyjęłam. Jeśli naprawdę pragnie się pan żenić, to za pana wyjdę. Zaryzykuję swoją przyszłość.

Otworzył oczy, ale nadal wspierał głowę o drzewo. Znów popatrzył jej w oczy, a jego własne były teraz całkiem czarne. Miał bardzo surową twarz. Kilka dni temu mogłaby się jej przestraszyć.

- Chcę się z panią ożenić.

- Chciałabym prosić tylko o jedno. Jest to dla mnie bardzo ważne. Proszę pozwolić mi powiedzieć rodzinie to, co dziś od pana usłyszałam. Ręczę za ich honor i dyskrecję. Nikt z nich nikomu słowa nie piśnie bez wyraźnego pozwolenia. Nie mogę jednak znieść, by myśleli, że wychodzę za nieodpowiedzialnego nikczemnika. Nie zniosłabym ich zdumienia i litości ani tego, by panem pogardzali i unikali go przez całą resztę naszego życia.

- Nadal będą mnie za takiego uważali, Maggie. A przynajmniej Moreland. I Merton. Pewnie twoje siostry również.

- Nie. Oni się tacy nie okażą.

Uniósł dłoń i powiódł lekko palcami po jednym z jej policzków.

- Co za cudowna rzecz mieć tyle wiary w ludzi. Przytuliła policzek do jego dłoni.

- Gdybym przestała ufać mojej rodzinie, równie dobrze mogłabym umrzeć.

Nachylił się nad nią i ją pocałował. Miał ciepłe, miękkie, wilgotne usta. Przesuwały się po jej wargach, rozdzielając je. Jedną ręką objął ją za ramiona, drugą w talii.

Och, jakże się jej podobają pocałunki bez dzikiej gwałtowności, pomyślała, gdy uniósł głowę.

- A więc chcesz mnie poślubić, Maggie? - spytał. - I tym samym każdej nocy dzielić ze mną łoże? Zrozumiała, że czekał na jej odpowiedź. Dobrze, że nie mógł ujrzeć koloru jej policzków.

- Tak - odparła, a bolesny ucisk w dole brzucha przekonał ją, że nie kłamie. Chciała tego. Nie kochała go bardziej niż on ją, ale... och, ale pragnęła zostać jego żoną. Uznała, że jest dziwnie pociągający. Tak, chciała się znaleźć razem z nim w łóżku.

Powtórzyła to w myśli i wydała się sobie przeraźliwie rozpustna. Ale to nie była żadna rozpusta. Miała zostać żoną.

- No to mnie pocałuj - powiedział.

- Przecież dopiero co to zrobiłam.

- Nie. Rozchyliłaś tylko usta, żebym ja z nich skorzystał, tak jak wczoraj w parku. Nie chcę mieć biernej, uległej żony. I tak za wiele ich jest na świecie. Zmuszają je do tego panowie małżonkowie. Moja żona nie będzie jedną z nich. Jeśli chcesz za mnie wyjść, jeśli chcesz ze mną spać w naszą noc poślubną i w każdą następną, kiedy nam akurat przyjdzie ochota, to mnie teraz należycie pocałuj.

Ani nie żartował, ani się z nią nie drażnił. Świadczył o tym zarówno głos, jak i wyraz twarzy. Podobnie jak nie żartował ani jej nie drażnił na balu u Tindellów, kiedy proponował jej małżeństwo w minutę po zderzeniu się z nią. Nie był zatem kimś, kto całuje kobietę, jakby miał do tego prawo.

- Pocałuj mnie - powtórzył cicho.

- Przecież jesteśmy na ulicy.

- Wszyscy tu albo śpią, albo się gdzieś bawią. W żadnym z okien się nie świeci. A jeśli w którymś siedzi po ciemku jakiś podglądacz, to nic nie zobaczy, bo drzewo całkiem nas zasłania. Maggie, ty albo tchórzysz, albo nie chcesz mnie pocałować. Jeśli zaś tak właśnie rzeczy się mają, to nie chcesz również ze mną sypiać i tym samym za mnie wyjść. Zaśmiała się.

- A więc o co chodzi? - spytał.

Uchwyciła go za ramiona, przysunęła się bliżej i mocno pocałowała. Nagle zdała sobie sprawę, jak twarde są jego uda i pierś, jak mocno pachnie winem ciepły oddech. Jego wargi ani drgnęły i Meg po chwili poczuła się całkiem zagubiona. Cofnęła głowę.

- Och, no tak Chyba chcesz mi pokazać, jaka byłam przedtem niezręczna. Bardzo mi przykro, tylko, widzisz...

Znów poczuła jego usta na swoich i zanurzyła palce jednej dłoni w jego włosach, pod wysokim, obciągniętym jedwabiem kapeluszem. Przechyliła nieznacznie głowę i rozwarła wargi, dotykając językiem jego ust. Ręce Duncana zacisnęły się mocno wokół niej, a później powędrowały dużo niżej i uniosły ją ku sobie. Był gotów na nią. Och, dobry Boże, on już... Odskoczyła w tył.

- Przestraszona? - szepnął.

- Tak - przyznała. - A także świadoma faktu, że stoimy na ulicy, nawet jeśli żaden podglądacz nas nie widzi.

- Głos rozsądku - mruknął, wygładzając swój ubiór, i oderwał się od drzewa. - Nie musisz się mnie bać, Maggie. Być może pobierzemy się z niewłaściwych powodów, choć nie mam już pewności, czy w ogóle istnieją jakieś właściwe powody do małżeństwa. Wciąż jednak możemy się po tym związku spodziewać fizycznej przyjemności, bo na pewno jesteśmy ją w stanie osiągnąć.

- Tak - przyznała i mimo ciemności ujrzała błysk jego zębów w uśmiechu. - Czy mamy tu jednak stać w nieskończoność? Podał jej ramię i poszli znów ku Berkeley Square.

- Jutro zabiorę cię do dziadka, jeśli się zgodzisz. Obawiam się, że może to przypominać pobyt Daniela w lwiej jamie, choć dziadek nie ma żadnego powodu, żeby się na ciebie gniewać.

Następnego dnia anons o naszych zaręczynach ukaże się w gazetach. Wszystko się stawało coraz bardziej rzeczywiste.

- Dobrze.

- A potem - dodał, gdy już stanęli przed wejściem do Merton House - zdobędę specjalne zezwolenie i ustalimy dzień ślubu. Możemy chyba wybierać przynajmniej wśród dziesięciu.

- Ale wciąż nie usłyszałam odpowiedzi na swoje pytanie. Czy mogę powiedzieć rodzinie o tym, co dziś usłyszałam?

- Owszem - odparł po chwili wahania i pocałował ją szybko jeszcze raz, nim sięgnął po kołatkę i załomotał nią o mosiężną płytkę. - A po ogłoszeniu w gazetach Dew, Allingham i im podobni dostaną po nosie.

- Cudownie dojrzała postawa - stwierdziła z ironią.

- I wspaniała satysfakcja. Jeśli, oczywiście, naprawdę tego chcesz.

- Chcę. Bo widzisz, ja kiedyś naprawdę kochałam Crispina i wciąż jeszcze na myśl o nim czuję pewien ból, ale tylko dlatego, że nie okazał się takim mężczyzną, za jakiego go uważałam i z którym chciałam szczęśliwie spędzić resztę życia.

- Czy okazałem się nim ja?

- Przynajmniej nie mam żadnych złudzeń. Nie pozwoliłeś na nie. Nie udawałeś innego człowieka ani czułych uczuć, których nie było. Można na tej podstawie zawrzeć przyjaźń, a nawet poczuć coś więcej, na co mam zresztą nadzieję i czego się spodziewam po naszym małżeństwie.

Drzwi otworzono, nim zdążył jej odpowiedzieć. Surowe spojrzenie kamerdynera Stephena sprawiło, że życzył jej tylko dobrej nocy.

A więc zaręczyłam się, pomyślała, wchodząc do domu, i poszła ku schodom pewnym, energicznym krokiem, całkiem niezgodnym z jej uczuciami. Zaręczyłam się z mężczyzną, który sumienie i honor cenił wyżej niż reputację, prawo, Kościół, spokój ducha.

Takiego mężczyznę mogłaby pokochać. A z pewnością już go podziwiała, może nawet bardziej niż kogokolwiek innego w życiu.

Czy dlatego postanowiła nagle wyjść za niego, mimo że obiecała sobie nie śpieszyć się z tą decyzją?

A może z tych powodów, jakie mu przed chwilą wyliczyła? Lecz czy bez obietnic, bez iluzji, bez cienia romansu śmiała marzyć o pożyciu, które mogło przeobrazić się w coś znaczącego i satysfakcjonującego?

Gdy weszła do swego pokoju, poczuła, że zaraz się rozpłacze. Odprawiła pokojówkę, rzuciła się na łóżko w ubraniu i leżała bez ruchu, sama nie wiedząc dlaczego.

14

Czy nie uważasz, Smith - spytał następnego ranka Duncan swego lokaja, który pomagał mu włożyć surdut i upewniał się, że na koszuli oraz kamizelce nie ma najmniejszej zmarszczki - że kiedy ktoś żył w kłamstwie przez ładnych parę lat, to już nigdy nie będzie potrafił mówić prawdy?

Smith, nie całkiem zadowolony ze swojej roboty, podciągnął nieco wyżej prawy rękaw surduta i cofnął się, żeby krytycznie ocenić rezultat.

- Jeśli nawet ktoś przez większość życia mówił prawdę - zaczął, szczotkując energicznie surdut, póki nie usunął z niego ostatnich, upartych kłaczków - to i tak wciąż jeszcze może kłamać. Myślę, milordzie, że to działa w obie strony.

- Hm - mruknął jego pan. - Jest więc pewna nadzieja. Skończyłeś już?

- Skończyłem - odparł Smith. - Kiedy ona rzuci na pana okiem, zemdleje z zachwytu.

- Naprawdę? Byłby to cud. Już mi oznajmiła, że nie jestem wcale urodziwy, a nawet przystojny. Smith spojrzał na niego z ukosa, zbierając części ubrania, które Duncan uprzednio z siebie ściągnął.

- Nic dziwnego, milordzie, że tak się pan zamartwia kłamstwami, skoro znalazł pan sobie równie prawdomówną niewiastę.

Duncan śmiał się jeszcze, gdy zamykał drzwi garderoby i szedł ku schodom.

Tego popołudnia zamierzał zabrać Margaret do dziadka. Poszedł do łóżka z zamiarem spędzenia rankiem jakiejś godzinki w Salonie Bokserskim Jacksona, a kolejnej godziny lub dwóch w klubie White'a. Sen jednak nie nadchodził, aż wreszcie nad ranem Duncan podjął pewną decyzję.

Leżał na wznak, wpatrywał się w baldachim nad łóżkiem, kładł się na lewym boku, a potem przewracał na prawy, z ramieniem pod poduszką, lub też kładł na brzuchu, usiłując tak ułożyć głowę, by umożliwiało mu to oddychanie. Nic nie pomagało. Nie istniała żadna wygodna pozycja.

Co za okropność, pomyślał w końcu, znów leżąc na plecach, z palcami splecionymi pod głową i wzrokiem utkwionym w różyczce wyhaftowanej pośrodku baldachimu, że człowiek rodzi się z sumieniem. Potrafi ono zniszczyć do szczętu wszelką możliwość wygodnego życia w prawdziwym świecie i nie pozwala porządnie się wyspać.

A rano wystroił się tak, jakby szedł z oświadczynami po raz drugi, co w pewnym sensie było prawdą. Do tej samej kobiety i w to samo miejsce. Wybierał się do Merton House, żeby porozmawiać z panną Huxtable.

Szczerze sobie życzył, żeby nie było jej w domu. Czyż damy nie spędzają ranka na zakupach, wizytach, wymienianiu książek pożyczonych z czytelni, spacerach po parku i...

Margaret była w domu.

Kamerdyner Mertona nawet się nie pofatygował, żeby to sprawdzić. Zamiast tego odebrał od Duncana kapelusz i rękawiczki, a potem zaprowadził go do pustego salonu i powiedział, że powiadomi ją o jego przybyciu.

Duncan zbyt późno zdał sobie sprawę, że kamerdyner uznał jego wizytę za zaplanowaną. Dobry kamerdyner nigdy nie powinien tego zakładać.

Tego dnia dostał kolejny list od pani Harris. Przypominała mu w nim, że należy wkrótce zapłacić za wynajem. Całkiem jakby mu trzeba było o tym przypominać.

Pani Harris włożyła też do listu obrazek, który Toby dla niego narysował. Byli tam wszyscy, uszeregowani rzędem na dole kartki - Toby z rozwichrzoną, kędzierzawą czupryną, oboje Harrisowie, skromne i małe figurki, a także on sam - ogromny niby - gigant. Zapełniał całą prawą połowę rysunku, a nad jego głową wschodziło okrągłe, promieniste słońce.

Opiekun. Ktoś, kto wypełnia dziecku cały świat i sprawia, że świeci w nim słońce.

Duncan mógł niemal widzieć Toby'ego przy rysowaniu, drobna sylwetka pochylona nad papierem i węgielek trzymany w lewej ręce, mimo wysiłków pani Harris, która chciała, żeby posługiwał się prawą, zmarszczone w skupieniu czoło, koniec języka wysunięty z ust. Niemalże czuł zapach dziecka.

Targnęła nim taka tęsknota, że przymknął na chwilę oczy i musiał sobie przypomnieć, po co tu przyszedł. Czy robi właściwą rzecz? Skądże ktoś może wiedzieć, co jest właściwe, a co nie? Z jednej strony sumienie. Z drugiej - dziecko.

Margaret najwyraźniej ani nie zamierzała wyjść, ani nie oczekiwała gości. Weszła do salonu ledwie dwie minuty po jego przyjściu, ubrana w białą poranną suknię, która wyglądała na starą i ulubioną, z włosami zebranymi na karku w prosty węzeł. Widocznie nie przyszło jej na myśl, że mogłaby mu kazać czekać, a samej przebrać się i zrobić coś z włosami.

Dziwne, ale mimo to wyglądała jeszcze ładniej niż zwykle. Była też zarumieniona i oczy jej błyszczały. Zupełnie jak niedoświadczona panienka, która całowała się poprzedniego wieczoru i uznała to za wcale miłe doświadczenie.

- Duncanie... - zaczęła, zatrzymując się w pewnej odległości od niego. - Co za przyjemna niespodzianka. Wyciągnęła ku niemu dłoń, którą ujął i uściskał. Trochę za późno zrozumiał, że podała mu ją zapewne do ucałowania. Puścił jej rękę.

- Może nie taka znów miła. Przyszedłem, by dać ci szansę odrzucenia mojej oferty, nim nasze zaręczyny zostaną ogłoszone publicznie. Zarumieniła się jeszcze mocniej. Uśmiech nie zniknął z jej twarzy, ale stał się bardziej powściągliwy.

- Czy pan Turner wyzwał cię na pojedynek?

- Nie.

- Jeśli chodzi o coś, co przeczytałeś w porannej gazecie, proszę się nie przejmować. Już przywykłam do bzdur, które wypisywano tam o mnie... i o tobie. Stephen ogromnie się przejął tym, co powiedziałam mu przy śniadaniu. Miał nadzieję, że dziś zastanie cię u White'a i że się z tobą pogodzi. Jestem pewna, że moje siostry i szwagrowie postąpią podobnie. Wysłałam im listy. Poszłabym zresztą do nich osobiście, lecz obawiałam się, że bardzo by mnie to zmęczyło, a mam dzisiaj stanąć przed markizem Claverbrook.

- Margaret, nie byłem z tobą całkiem szczery. Nie powiedziałem czegoś, co prawie na pewno skłoni cię do ponownego rozważenia swojej zgody na małżeństwo ze mną.

Teraz też nie będzie całkiem szczery. Pewnych szczegółów nie wolno mu wyjawić. Uśmiech Margaret zgasł całkowicie. Nie patrzyła już na niego.

- Może lepiej siądźmy - powiedziała, zajmując fotel przy kominku.

Usiadł na małej kanapce stojącej obok.

- Nie zamierzałem zawierać tak pospiesznego małżeństwa tylko po to, by zachować Woodbine Park, mimo że bardzo tę posiadłość kocham. Zwykłą koleją rzeczy i tak by mi się w końcu dostała. Nawet perspektywa utraty wszystkich apanaży nie pchnęłaby mnie do związku z całkowicie obcą osobą. Założę się, że kiedyś zdobędę bogactwo, a na razie mógłbym śmiało zarobić na życie, choć nie nawykłem do tego. Szczerze mówiąc, nie myślałem dotąd o małżeństwie ani nawet nie sądziłem, że je kiedykolwiek zawrę.

Przerwał na dłuższą chwilę, co pozwoliło jej zabrać teraz głos.

- A zatem zdałeś sobie sprawę od wczorajszego wieczoru, że nie chcesz poślubić ani mnie, ani kogoś innego, i wolisz podjąć jakąś pracę, czekając na spadek po markizie Claverbrook. Mogę zrozumieć, że narzeczeństwo uświadomiło ci niemożność innego życia niż dotychczasowe. Mogę cię nawet szanować za to, jak też za przyjście tutaj, żeby mnie uczciwie potraktować, nim ukaże się jakikolwiek anons. Lepsze to niż być porzuconą na stopniach ołtarza. - Uśmiechnęła się słabo. - Nie musisz czuć się nieswojo. Ja cię nie kocham i wcale nie muszę wychodzić za mąż. Bez wątpienia po kilku dniach pojmę, że w gruncie rzeczy wyszłam z tego obronną ręką. Niemiło jest być obiektem plotek.

Może wszystko powinno było tak zostać? Może ona naprawdę po kilku dniach doszłaby z ulgą do wniosku, że dobrze zrobiła, nie popełniając takiego szaleństwa? Może powinien już tylko wstać, przeprosić ją gorąco i odejść?

Zamiast tego powiedział jednak:

- Margaret, tu chodzi o dziecko. O Toby'ego, czyli Tobiasa. Kocham go i obiecałem mu, że zamieszkamy w Woodbine Park. W przystani bezpieczniejszej niż wszystko, co dotąd znał. Laura nieustannie się lękała, że nas znajdą. Ciągle musieliśmy się przenosić z miejsca na miejsce i zaczynać wszystko od początku, z nowymi nazwiskami za każdym razem. Obiecałem Toby'emu, że Woodbine będzie jego domem.

Patrzyła na niego z twarzą całkiem bez wyrazu.

- Dziecko? Mieliście dziecko? Przygryzła wargę.

- Czuwa nad nim para małżonków, Harrisowie. W Harrogate. Przynajmniej dzięki nim w jego życiu jest coś stałego. W Woodbine trzeba zatrudnić nowego ogrodnika i zaoferowałem Harrisowi to miejsce, póki nie rozmówiłem się z dziadkiem i nie zrozumiałem, że już nie mam do tego prawa. Pani Harris zawsze była nianią Toby'ego. Miał uchodzić za ich osieroconego wnuka, żeby sąsiedzi nie czuli się zgorszeni obecnością nieślubnego dziecka. Odkąd wiem, że muszę się ożenić, by zatrzymać Woodbine, umyśliłem sobie, żeby wszystkich troje umieścić w jednym z zabudowań dla służby. Nie mogę jednak trzymać Toby'ego z dala od domu tylko dlatego, że zamieszkałaby tam moja żona. Łudziłem się, że mógłby pozostawać z tobą pod jed­nym dachem, gdybym mógł ukryć prawdę. Toby przyzwyczaił się jednak nazywać mnie papą, mimo że próbowaliśmy mu wpoić nawyk zwracania się do mnie per „pan”. Bez wątpienia szybko byś to rozszyfrowała, ale wtedy byłoby już za późno, by odmówić poślubienia mnie. Dziś w nocy zrozumiałem też, że nawet gdyby wszystko udało się zachować przed tobą w sekrecie, nie zniósłbym tego. Nie mogę pozwolić, byś musiała mieszkać w jednym domu ze mną... i z bękartem. Dobry Boże, nigdy nie nazwał jeszcze w ten sposób Toby'ego.

- Całe mnóstwo ojców - ciągnął - a nawet ich większość płaci za mieszkanie, wyżywienie i ubiór dzieci z własnych zarobków. Ja też mogę to robić, tak długo, jak będę musiał. Wybacz mi, Margaret. Nie powinienem był przyjeżdżać do Londynu, żeby się układać z dziadkiem, a już na pewno przyjmować jego ultimatum, do którego go sprowokowałem. A na balu u Tindellów należało cię przeprosić za zderzenie i pozwolić ci odejść. Nie powinienem był nawet przychodzić na ten bal.

- Wcale się ze mną nie zderzyłeś. To ja na ciebie wpadłam. Zaśmiał się, ale bez wesołości.

- Ile on ma lat? - spytała.

- Cztery.

- Czy jest do ciebie podobny?

- Nie. Do Laury. - Duncan przymknął na chwilę oczy, a potem otworzył je i wpatrzył się we własne, wsparte na kolanach dłonie. - Jasnowłosy, niebieskooki, szczupły. A przy tym nieznośny. Niepokój i niepewność źle mu służą, lecz poza tym ma wszelkie cechy szczęśliwego, rozfiglowanego psotnika. Jeśli da mu się szansę, wyrośnie na całkiem normalnego chłopca. Przyrzekłem sobie, że mu ją dam. Przepraszam, Margaret, ale to przede wszystkim on się dla mnie liczy. Nie prosił się na świat. Jest pod moją opieką, na dobre i na złe. A ja chcę, żeby pod nią pozostawał. Mam nadzieję, że nie przyczyniłem ci zbytnich kłopotów z rodziną. Chociaż, niech to licho weźmie, musiałem ich przyczynić.

- Duncanie - powiedziała bardzo cicho - czy nie zechciałbyś się ze mną ożenić? Spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Pojmuję, że właściwie nie chcesz się wcale żenić. Pojmuję też, że gdybyś chciał to zrobić i miał dosyć czasu, to zapewne nie wybrałbyś mnie. Twojemu dziecku potrzeba jednak domu i takiego życia, jakie mu obiecałeś. On musi mieć przy sobie ojca, żeby je chronił, ale również i matkę, choć, rzecz jasna, nikt mu nigdy nie zastąpi rodzonej.

- Laura - odparł z pewnym trudem - nie zajmowała się nim prawie wcale. Wpadła w głęboką melancholię po jego urodzeniu i nigdy jej nie przezwyciężyła, podobnie jak swoich lęków. Większość czasu spędzała samotnie. W zaciemnionym pokoju. Prawie zawsze w łóżku. Nie mogła nawet patrzeć na Toby'ego.

- Biedna kobieta. Biedny chłopiec. W takim razie naprawdę trzeba mu matki. Pozwól mi nią zostać.

- Za nic. Pomyśl tylko, Maggie. Już sama myśl o tym jest gorsząca. Musiałabyś mieszkać z... z... moim bękartem.

- Cenię twoje zażenowanie. Czy tak zwykle nazywasz swojego syna?

- Nie. Nigdy, aż do dziś, nie posłużyłem się tym słowem.

- W takim razie nie rób tak więcej, ani przy mnie, ani przy kimkolwiek. Jak sam przed chwilą przyznałeś, on nie wybrał sobie losu dziecka mężatki oraz jej wybawcy i kochanka. Jest tyle samo wart, co dziecko królewskie. Na przyszłość nazywaj go swoim synem.

- Sąsiedzi mogą się zgorszyć, jeśli poznają prawdę. Lepiej trzymajmy to oboje w sekrecie. Sam się zdziwił, że mówi to z uśmiechem.

- Chyba nigdy się niczego nie nauczysz. Sąsiedzi z pewnością wiedzą o skandalu. Będą wobec ciebie bardzo podejrzliwi. Jeśli już masz wisieć, niech przynajmniej będzie wiadomo, za co. Nie ma sensu ukrywać, że dziecko, które przyjedzie do Woodbine Park, jest twoim synem. Oboje musimy dać wyraźnie do zrozumienia, że go kochamy, tak jakby był naszym własnym potomkiem. Sąsiedzi zrobią, jak zechcą, ale jeśli wiem cokolwiek o sąsiadach na wsi, a założę się, że wiem, to szybko ci wybaczą, zaakceptują chłopca jako twojego syna i zajmą się swoimi sprawami.

Duncan patrzył na nią przez chwilę w milczeniu.

Doprawdy, była nadzwyczajna. Wątpił teraz, czy mógłby się do niej zniechęcić po jakimś czasie. Już prędzej by się w niej zakochał.

A gdyby tak się właśnie stało, to - jak podejrzewał - zakochałby się na zabój, choć sam nie wiedział, skąd mu taka myśl przyszła do głowy.

- Jesteś pewna tego, co mówisz? Spojrzała prosto na niego.

- Myślę, że chyba wierzę w przeznaczenie. Nigdy o tym wcześniej nie myślałam, ale teraz tak. Przeżyłam kilka bardzo osobliwych dni. Jeszcze niedawno byłam w Warren Hall i wyjechałam stamtąd późnym rankiem do Londynu. Cztery dni później zamierzałam pójść na bal u lady Tindell w nadziei, że spotkam tam markiza Allingham i zgodzę się na jego zaręczyny. Nawet cię wówczas nie znałam. A potem nastąpiła cała seria dziwnych zdarzeń. Było ich tyle, że starczyłoby za cały rok. Nie może to być wyłącznie dziełem przypadku. Gdybym się z tobą pożegnała dziś rano i wróciła do poprzedniej egzystencji, zawsze bym podejrzewała, że ominął mnie punkt zwrotny w moim życiu. Bo to musiał być punkt zwrotny. Po cóż by w przeciwnym razie do tego wszystkiego doszło? Zbyt wiele tu zbiegów okoliczności, bym nie wyciągnęła wniosku, że one wcale nimi nie są. Może los chce, żebym została matką twojego chłopca?

- I moją żoną?

Zawahała się, ale potem skinęła głową.

- Owszem - przyznała. - Dziwne, prawda? Mam nadzieję, że się nie mylę i że będziemy umieli żyć ze sobą szczęśliwie.

Duncan wstał i wyciągnął ku niej ręce. Ona też wyciągnęła swoje i stanęła przed nim.

- Postaram się, żebyś nie żałowała swojej decyzji. Mówiłem przedtem, że w moim życiu liczy się przede wszystkim Toby, ale ty będziesz równie ważna, Maggie.

Uniósł dłoń Margaret do ust, ale potem ucałował również i jej wnętrze.

Czuł się okropnie. Przekonała go, by zrezygnował z sekretu, kiedy pojadą do Woodbine Park, a on skapitulował, bo wiedział, że miała rację. Toby zbyt długo był trzymany w ukryciu. Duncan wiedział jednak, że oznacza to otwarcie puszki Pandory. Wszystko zaś zaczęło się wczorajszego wieczoru, kiedy częściowo ujawnił prawdę o uprowadzeniu Laury Turner. Woodbine nie było jednak zamkniętym światem. Niekiedy wieści o tym, co się tam dzieje, wydostawały się poza jego granice, zwłaszcza gdy działo się coś niezwykłego i ciekawego.

Toby potrzebował swobody. Ale czy przyjdzie za to zapłacić?

- Lepiej już sobie pójdę - powiedział. - Czy wolno mi będzie wrócić tu po południu, jak zamierzałem, żebyśmy razem poszli stawić czoło lwu w jego jamie?

- Pójdziemy tam. Cieszę się z góry na spotkanie z markizem Claverbrook. Doprawdy, należałoby zabronić napędzania ludziom tyle strachu, co on.

- Uwielbiałem dziadka jako dziecko. Zwykle srożył się, burczał i robił wrażenie okrutnika, kiedy go widywałem, ale potem zawsze zaczynał szperać po kieszeniach i wyjmował z nich szylinga. Zawsze udawał wtedy zaskoczonego i twierdził, że nie wie, jak on się tam znalazł, ale potem rzucał do mnie i mówił, żebym go wydał mądrze na słodycze.

Zaśmiała się. Duncan złożył jej ukłon i wyszedł, zastanawiając się, czy miała rację. Może istotnie to było przeznaczenie? Czyżby całe jego życie wiodło do osobliwego spotkania z Maggie Huxtable? Nie dawało mu to spokoju.

A więc miał syna. Margaret nie rozumiała, dlaczego ją to tak zaskoczyło. Przecież spędził razem z Laurą prawie pięć lat. Należało się raczej dziwić, czemu nie było więcej dzieci.

Przedtem jej powiedział, że nigdy nie kochał pani Turner, w każdym razie nie w romantycznym sensie. Przypomniało jej to Crispina. Czyżby miłość była dla mężczyzn czymś niemożliwym? A w każdym razie miłość romantyczna? Przygnębiające! Dobrze, że już nie zależy jej na takim uczuciu.

Vanessa przyszła wkrótce po odejściu Duncana, uradowana, podobnie jak ona sama, że nie okazał się wcale łajdakiem, jak wszyscy sądzili. Nie chciała jednak zostać u niej dłużej, bo obiecała dzieciom spacer - czekały na nią w powozie razem z niańką - i nie chciała, żeby się rozczarowały.

Pół godziny później zjawiła się Katherine. Była właśnie w bibliotece, kiedy doręczono jej list od Margaret, który tak ją ucieszył, że nawet nie zdjęła kapelusza i bez zwłoki przybiegła, żeby ją uściskać, a nawet uroniła kilka łez. Jasper miał jednak zjawić się w domu lada chwila, chciała więc tam wrócić, żeby podzielić się z nim dobrą nowiną.

- Och, Meg - powiedziała, żegnając się ze łzami w oczach - twoje małżeństwo stanie się związkiem z miłości. Wystarczy, że trochę poczekasz.

Margaret nie wspomniała im ani słowem o dziecku, choć z pewnością wszyscy się wkrótce dowiedzą. Stanowczo nie chciała, by chłopca ukrywano w jakimś ciemnym zakamarku, podając go za kogoś innego, jakby należało się go wstydzić. Każdy z sąsiadów Woodbine Park będzie wiedział, kim jest naprawdę. Wielu mężczyzn, czego była świadoma, miało nieślubne dzieci, w większości ukrywane starannie przed żonami i lepszym towarzystwem wraz z ich matkami lub też umieszczane w prywatnych sierocińcach czy szkołach. Nic takiego nie stanie się z synem hrabiego Sheringford! A gdyby ktoś próbował jej współczuć, że musi cierpieć podobną zniewagę, już mu ona natrze uszu!

Margaret ubrała się starannie na wizytę u markiza Claverbrook. Było ważną rzeczą, by się spotkała z jego uznaniem, choć nie miał z pewnością powodu, by go nie okazać, chyba że chciał się bawić w kotka i myszkę z wnuczkiem i zamierzał krzywić się na każdą kandydatkę. No, jemu też natrze uszu, gdyby tak się stało. Wyszła z pokoju, gdy tylko usłyszała stuk kołatki. Była w bojowym nastroju, może dlatego że w środku trzęsła się z nerwów. Stanęła na szczycie schodów i zobaczyła, że w holu Stephen podaje rękę jej narzeczonemu.

- Nie będę przepraszał za to, jak pana traktowałem przez ostatnie kilka dni, Sheringford, bo muszę dbać o moje siostry, zwłaszcza o Margaret, której zawdzięczam więcej, niż zdołał bym jej kiedykolwiek dać w zamian. Zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, byle ją uchronić przed krzywdą lub nieszczęściem, a wszelkie dowody zdawały się świadczyć, że pan mógłby na nią sprowadzić jedno albo drugie. Dziś rano powiedziała mi jednak w największym zaufaniu coś, co mnie przekonało, że źle pana oceniłem. Mam nadzieję, że gdyby mi kiedyś przyszło podjąć tak ciężką decyzję, jak panu pięć lat temu, to zdobyłbym się na odwagę i dokonał takiego samego wyboru, również dochowując sekretu, gdyby takie było życzenie damy. Szanuję pana głęboko.

- Wie pan, że to nic nie zmienia. Panna Huxtable poślubi wyrzutka, wzgardzonego przez całe otoczenie. Nadal jestem uważany za uwodziciela i porywacza. Mam nadzieję, że siostra powiadomiła pana o przyjęciu moich oświadczyn?

- Owszem, i muszę wyznać, że mimo wszystko czułem się w obowiązku ją ostrzec, że małżeństwo z panem nie będzie łatwe. Szanuję jednak jej decyzję. Meg jest bardzo dzielną osobą.

- Zrobię wszystko, co w mojej... - zaczął Duncan, lecz w tym momencie Margaret chrząknęła donośnie i zaczęła schodzić.

- Witaj, Maggie.

- Dzień dobry, milordzie.

- Maggie?! - spytał Stephen ze śmiechem. - To coś nowego.

- Nowe imię na nowe życie - odparła - jak mi powiedział Duncan kilka dni temu. Chyba je polubię. Sprawia, że czuję się mniej nudna i stateczna.

- Nudna? Stateczna? Ty, Meg? - przekomarzał się z nią Stephen.

Ucałował ją w policzek i patrzył w ślad za nimi, gdy wychodzili. Wciąż trudno było uwierzyć, że dorósł, został głową rodziny i że to on jest teraz za nią odpowiedzialny, a nie odwrotnie. Poczuła nagły przypływ miłości do brata.

15

Stephen chce wydać dla nas przyjęcie weselne - powiedziała, gdy szli ulicą. - Jak sądzisz, czy to właściwe? No i czy ktoś na nie przyjdzie?

- Właściwe? - spytał, spoglądając niepewnie w niebo. Najwyraźniej zanosiło się na deszcz, a Meg miała na sobie bladoniebieską suknię wyjściową, spencerek i słomkowy kapelusik przybrany bławatkami. Był wprawdzie na tyle przezorny, by zabrać ze sobą parasol, ale jak na złość nie mógł jej służyć powozem. - Przecież to tak czy owak wesele, więc czemuż nie urządzić przyjęcia?

Jakoś nie potrafił kojarzyć swego ożenku z weselem, co - rzecz jasna - świadczyło o krańcowym braku przewidywania. Do urodzin dziadka pozostało jeszcze dziesięć dni: mnóstwo czasu, żeby zająć się organizacją czegoś takiego jak wesele. Z rezygnacją musiał w końcu przyznać, że jest jej to winien. Chyba każda kobieta chce mieć przyzwoite wesele. Oczywiście, jej obawy mogły być usprawiedliwione. Dobre towarzystwo mogło w większości uznać, że urządzanie takiego wesela w Londynie jest w kiepskim guście. Choć pewnie tego nie zrobi.

- Założyłbym się, że większość śmietanki towarzyskiej odpowie na zaproszenie. Któż oprze się temu, żeby na własne oczy ujrzeć w kościele, czy i tym razem nie stawię się przy ołtarzu? Z pewnością co najmniej w jednej księdze klubowych zakładów wpisy twierdzą, że tak właśnie będzie.

- Och, mój drogi, wolałabym, żebyś o tym nie wspominał.

- Przegrają.

- Wiem.

- Moja matka wpadła wręcz w ekstazę na samą myśl o ślubie. Koniecznie chce przy nim pomóc. - Duncan prawie się skrzywił na tę myśl.

- Nessie i Kate tak samo. Myślę, że mogę spokojnie powierzyć szczegóły wszystkim trzem. Choć bierna postawa jest przeciwna mojej naturze.

- Jeśli tylko nie spodziewasz się pomocy ode mnie, będę najzupełniej szczęśliwy.

Meg roześmiała się, a dwaj nieznani im panowie, którzy akurat przechodzili obok, spojrzeli na nią z jednakowym podziwem.

Przybyli na Grosvenor Square z nieznacznym opóźnieniem i Duncan zastukał do drzwi Claverbrook House uchwytem parasola.

Drzwi otworzył im Forbes.

- Dzień dobry - rzucił Duncan, puszczając przodem Meg. - Lord Sheringford i panna Huxtable z wizytą do markiza Claverbrook. Powiedz mu łaskawie, że przyszliśmy.

Forbes patrzył po kolei to na jedno, to na drugie z nich, jakby chciał samego siebie upewnić, że to nie jacyś szalbierze.

- Zobaczę, czyjego lordowska mość jest w domu. Duncan uniósł brwi i spojrzał porozumiewawczo na Meg, gdy kamerdyner niespiesznie wspinał się po schodach.

- Dziadek jest w domu przynajmniej od dwudziestu lat.

- A przez cały ten czas - stwierdziła z rozbawieniem - wolno mu było odprawiać z kwitkiem niechcianych gości, jak każdemu wolno robić we własnym domu. Czy cię kiedyś nie wpuścił?

- Nie. Zawsze był rad, że może mnie solidnie zbesztać z tego czy innego powodu.

- W takim razie dzisiaj również cię przyjmie. Przypuszczam, że czytał poranne gazety.

Oczywiście miała rację. Ledwie Forbes zdążył odejść od szczytu schodów, gdy pojawił się tam ponownie, żeby zejść na dół.

- Zechcą państwo pójść za mną - powiedział, gdy stanął już na dole, zamiast po prostu wezwać ich z góry, i znów zaczął się wspinać po schodach. Być może, jak sobie pomyślał Duncan, był to jego sposób na utrzymanie dobrej kondycji.

W ciągu pięciu dni nic się nie zmieniło w salonie. Duncan nie zdziwiłby się, gdyby dziadek przez cały ten czas nie ruszał się z fotela. Nie był również w lepszym niż wtedy humorze, a jego brwi znów niemal się stykały nad samym nosem.

- Hrabia Sheringford, milordzie - zaanonsował Forbes - i panna Huxtable.

- Proszę mi wybaczyć, panno Huxtable - odezwał się markiz, wspierając obydwie ręce na gałce laski tkwiącej między jego nogami - że nie wstanę na powitanie. Zbyt wolno mi to idzie i jest raczej bolesne ostatnimi czasy. Duncana zupełnie zignorował.

- Ależ oczywiście, milordzie - odparła Meg. - Proszę nawet o tym nie myśleć.

- Niech pani tu podejdzie, młoda damo. Zrobiła, jak jej kazał.

- Jeszcze o krok bliżej, tak żeby na panią padło światło z okna. Piekielnie tu ciemno. A na dworze chyba pada, jak zwykle. Sheringford, odsuń no trochę zasłony. Gdy Duncan podszedł do okna, dziadek w milczeniu przyglądał się Margaret.

- Nie było oficjalnego ogłoszenia - powiedział w końcu, zwracając się do niej - ale dobre towarzystwo już od paru dni uważa, że się ono ukaże. A widocznie musi tak być, skoro Sheringford tu dzisiaj panią przyprowadził. Założę się, że nie chodzi wcale o zwykłą towarzyską rozmowę. Zrobił to, żebym panią sobie dokładnie obejrzał i wyraził moje uznanie, nim pośle anons do gazet.

- Tak, milordzie, prawidłowo się pan domyślił.

- Czyś ty zgłupiała, kobieto? - spytał markiz.

Duncan cofnął się o krok od okna, lecz Margaret wcale nie wyglądała na osobę, która miałaby dostać gwałtownego ataku nerwowego.

- Nie sądzę - odparła całkiem spokojnym głosem.

- No to czemu wychodzisz za Sheringforda, co? Nie jesteś biedna. Nieźle wyglądasz. A twoja rodzina tego nie pochwala, przynajmniej ten szczeniak, twój brat. Powiedział mi to bez ogródek, kiedy tu przyszedł przewąchać, ile jestem warty. Bardzo tego nie pochwala!

- To już się zmieniło. Ale najważniejsze, milordzie, że zgodziłam się wyjść za hrabiego i przyszłam tu razem z nim, tak żeby spełnić pana ultimatum i by mógł zatrzymać Woodbine Park oraz dochody z niego, kiedy się pobierzemy. Zgodziłam się go poślubić z własnej woli. Do niczego mnie nie zmuszał. Zrobiłam tak z powodów, które dotyczą tylko mnie i lorda Sheringford.

Duncan zbliżył się jeszcze o krok. Dobry Boże! Czy ona w tych paru słowach naprawdę dała dziadkowi do zrozumienia, że to nie jego zakichany interes? Zapadła pełna napięcia cisza.

- Założę się - odezwał się wreszcie dziadek - że zrobiłaś tak z powodu swojego wieku. Chyba dawno temu straciłaś wszelkie szanse na zamążpójście. Ile masz lat?

- To także dotyczy tylko mnie, milordzie. Mam zwyczaj odpłacać uprzejmością zarówno za uprzejmość, jak i za impertynencję. Czy mogę usiąść? Łatwiej byłoby wtedy panu patrzeć na mnie niż zadzierać głowę do góry. Duncan z trudem stłumił chęć parsknięcia śmiechem, choć nie byłoby mu wcale wesoło, gdyby dziadek w gniewie kazał jej iść precz i nie wyraził zgody na małżeństwo. Ale cóż za wspaniałą swadę ma jego przyszła żona!

- Dobrze - burknął dziadek. - Masz cięty język, dziewczyno.

- Skądże - odparła, unosząc skraj sukni i sadowiąc się na obszernej sofie, która wyglądała tak, jakby nikt na niej nie siadał od dobrych dziesięciu lat. - Ja tylko nie pozwalam się zastraszyć.

- Założę się, że miałaś do tego sporo okazji przez ostatnie kilka dni.

- Owszem, nie były one łatwe - przyznała. - Nie przywykłam do tego, żeby budzić żywe zainteresowanie, i wcale mnie to nie bawiło. Nie uciekałam jednak przed nim, bo nie zrobiłam nic złego i nie żałuję niczego, co spowodowało szum wokół mojej osoby. Dobre towarzystwo z pewnością przycichnie, gdy się z lordem pobierzemy i zaczniemy godne, spokojne życie w Woodbine Park. Plotki stają się nudne, jeśli nie są podsycane coraz nowszym skandalem.

Tylko że w Woodbine Park będzie też Toby, a plan, by uchodził za osieroconego wnuka Harrisów, trzeba było porzucić. Chyba stracił rozum, godząc się na to. Teraz nic już go nie uchroni przed ciekawością sąsiadów.

- Podobno - odezwał się dziadek - jesteś córką wiejskiego pastora.

- Owszem. Na chwilę zapanowało milczenie.

- Dlaczego nie śpieszysz mi donieść, że był krewnym ostatniego hrabiego Merton?

- Skoro zna pan moje pochodzenie, milordzie, przypuszczam, że słyszał pan również o reszcie. Bez wątpienia wie pan, że hrabią Merton jest teraz mój brat, sądzę więc również, że nie fatygował się pan zbytnio przy zasięganiu pozostałych wiadomości. Wieś, w której ojciec był pastorem, to Trockbridge w Shropshire, ale mniemam, że i o tym pan wie. Jeśli zaś jest coś, czego pan nie wie, a o czym pragnąłby wiedzieć, chętnie odpowiem na pytania.

- Z wyjątkiem pytania o twój wiek?

- Z wyjątkiem - zgodziła się - wszelkich szczegółów o charakterze zbyt osobistym, które nie powinny pana zaprzątać.

- Twój wiek właśnie mnie zaprząta! - Dziadek z irytacją stuknął donośnie laską o podłogę. - Sheringford dziedziczy po mnie i już najwyższy czas, żeby spłodził dziedzica. Skąd mam wiedzieć, czy możesz jeszcze wydać potomstwo?

Duncan stał bezradnie między oknem a sofą, jakby przyrósł do tego miejsca. Poczuł straszliwe zażenowanie. Niełatwo było go wpędzić w to uczucie, ale dziadkowi pierwszorzędnie się udało. Spytał pannę Margaret Huxtable, siostrę hrabiego Merton, czy jeszcze może rodzić, a w dodatku czy jest na to dość młoda!

Widział tylko część jej twarzy widoczną spod ronda słomkowego kapelusza, lecz jeśli wzrok go nie mylił, ona się chyba uśmiechała! A gdy zaczęła mówić, stało się to oczywiste, gdyż pobrzmiewał w nim śmiech.

- A cóż pan może o tym wiedzieć, milordzie? Dziadek ostentacyjnie oparł laskę o fotel i założył ręce na piersi, prostując się.

- Sheringford - zaczął, nie spuszczając wzroku z Margaret - chyba zrobiłeś najmądrzejszą rzecz w całym swoim życiu... albo też najgłupszą.

Duncan ruszył się wreszcie ze swego kąta, przebył niewielką odległość dzielącą go od sofy, i położył rękę na ramieniu Margaret, choć ona najwyraźniej nie potrzebowała wsparcia.

- A jak ty, dziadku, sądzisz?

- Ona się nie ugnie przed wrogością - mruknął markiz. - A może jej sporo doświadczyć. Z drugiej strony, będziesz się musiał z nią liczyć, bo nie da sobą kierować. Spodziewam się ujrzeć anons o waszych zaręczynach w porannej gazecie, chyba że wcześniej wróci jej rozum.

- A Woodbine Park? - Duncan wpił palce w ramię Margaret.

- Stanie się twoim w dniu ślubu. To znaczy... kiedy? - Dziadek uniósł krzaczaste brwi.

- W wigilię pańskich urodzin, milordzie - odparła bez wahania Margaret, choć jeszcze tego ze sobą nie uzgodnili. - Mój brat, siostry i lady Carling wydadzą wielkie weselne przyjęcie w Merton House, na które musi pan oczywiście przybyć. Wzniesiemy wtedy toast z okazji pańskich urodzin.

- Nie ruszam się z domu pod żadnym pretekstem, bo dawno już doszedłem do wniosku, że nie warto go opuszczać. Zresztą, nie mam zwyczaju świętować swoich urodzin, a już na pewno nie osiemdziesiątych. Każdy, kto chce uczcić taką rocznicę, musi mieć bzika, i to nielichego.

- Ale na moim weselnym przyjęciu pan będzie, tak czy inaczej. Hrabia Sheringford jest pańskim jedynym dziedzicem, ja zostanę jego żoną. Urodziny trzeba uczcić z okazji pogodzenia się z wnukiem i jego ślubu z kobietą, która ma jeszcze przed sobą ładne parę lat na rodzenie prawnuków, nim się zestarzeje. Z pewnością nie zepsuje mi pan wesela, jestem tego pewna. Zepsułby je pan, pozostając tutaj w narzuconym sobie odosob­nieniu.

- Hm - mruknął dziadek. - Wreszcie sobie przypomniałem, kogo mi od początku przypominałaś, nim jeszcze usłyszałem pierwsze słowo. Moją ostatnią żonę, niechaj spoczywa w spokoju. Ależ z niej była zaraza, mówiąc łagodnie.

- Kochał ją pan, milordzie?

Dobry Boże! Duncan pamiętał jeszcze babkę, drobną, miłą, pogodną i łagodną kobietkę, za którą jego burkliwy dziadek świata nie widział.

- Nie twój zakichany interes. Widzisz, ja też znam tę grę. Margaret uśmiechnęła się serdecznie do Duncana.

- Polubiłem Mertona. - Dziadek zmienił niespodziewanie temat i po raz pierwszy spojrzał na wnuka. - To jeszcze niedorostek, ale na tyle dojrzał, żeby zostać głową rodziny. No i, na Jowisza, nie jest naiwny. Zadawał mi pytania i nie dał się zbyć byle czym.

- Przyprowadzę go tutaj - powiedziała Margaret - a być może również i moje siostry, milordzie, kiedy już wszystko będzie gotowe do ślubu i przyjęcia weselnego. Przyjdziemy wszyscy razem i przekona się pan, że my, Huxtable'owie, nie godzimy się z odmową, kiedy wbijemy sobie coś do głowy.

Wstała i na tym wszystko się skończyło. Dwie minuty później byli już z Duncanem na ulicy, gdzie siąpił drobny deszczyk.

- Coś nadzwyczajnego. - Duncan nie mógł znaleźć innych słów na określenie wizyty. Był gotów przysiąc, że markiz naprawdę polubił Margaret, choć bez wątpienia już od lat nikt z nim nie mówił tak prosto z mostu jak ona.

- Lubię twojego dziadka - powiedziała. Sympatia markiza była więc odwzajemniona. - A on ciebie kocha, lordzie Sheringford.

O mało się nie roześmiał. Owszem, może kiedy był chłopcem, choć nic o tym nie świadczyło poza niezliczonymi szylingami. Ale teraz? Wątpił w to, mocując się desperacko z parasolem, póki nie osłonił nim obojga.

- W dziwny sposób daje temu wyraz.

- Ależ skąd. Przez pięć lat czuł się głęboko zraniony, zły i gubił się w domysłach. Musiałeś go strasznie rozczarować, nie dając mu żadnych wyjaśnień. Nie wydziedziczył cię jednak, co z pewnością by zrobił, gdyby cię nie kochał. Poczekał na twój powrót i na powód, by mógł cię nadal kochać. No i udało ci się.

- Bo znalazłem ciebie i zdołałem cię namówić do małżeństwa?

- Trochę się obawia, że nie będę w stanie dać mu prawnuka przed jego śmiercią, co jest, oczywiście, absurdem. Ale cieszy go, że się żenisz i wracasz do domu. Przyjdzie na nasz ślub.

- Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie.

Drobny deszczyk przeszedł w ulewę, która bębniła po parasolu. Zamiast jednak przyspieszyć, Duncan nagle się zatrzymał.

- On uwielbiał moją babkę.

Spojrzała na niego. Jakże niemądra była, wybierając jasno - błękitną suknię, skoro wiedziała, że będą wracać piechotą. Czy nie jest zbytnią optymistką? A czy on zdoła sprostać wyzwaniu?

Nachylił się i pocałował ją prosto w usta, a ona oddała mu pocałunek, co trwało niestosownie długo. Duncan poczuł, że mu się kręci w głowie, gdy pomyślał, jakie zmiany zaszły w jego życiu w ciągu zaledwie sześciu dni.

16

Margaret miała dziesięć dni na przygotowanie się do ślubu i życia małżeńskiego. A także na rozważenie, czy mądrze zrobiła, postanawiając wyjść za całkiem jej obcego człowieka, który żył z cudzą żoną przez blisko pięć lat i spłodził z nią syna. Dziesięć dni na kupno sukni ślubnej i dodatków, co robiła z siostrami, z lady Carling, a niekiedy z wszystkimi trzema naraz. Dziesięć dni na sporządzenie listy gości, wysłanie zaproszeń, czekanie na odpowiedzi, a także na oparcie się chęci udziału w przygotowaniach do przyjęcia. To zresztą było najtrudniejsze.

Najchętniej zaprosiłaby jak najmniej gości albo nawet żadnych, tak żeby na weselu nie było nikogo prócz jej bliskich, sir Grahama i lady Carling oraz markiza Claverbrook.

Siostry, oczywiście, były innego zdania, podobnie jak matka Duncana.

- Musisz zaprosić każdego, kogo ty i Duncan znacie, choćby przelotnie - powiedziała jej Vanessa.

- Ja też tak uważam, Meg - zawtórowała jej Katherine. - Tak przecież postanowiliśmy zrobić na moim ślubie, nie pamiętasz? A chociaż było z tym mnóstwo kłopotu, teraz myślę o nim z zadowoleniem. Wystawne wesele dostarcza wspaniałych wspomnień.

- Ależ na moje nikt nie przyjdzie. Siostry spojrzały na siebie i się roześmiały.

- Meg! - zawołała Katherine. - Wszyscy przyjdą. Jakże mogliby się oprzeć? To będzie najważniejsze wesele sezonu.

- Przecież zostało do niego tylko dziewięć dni.

- Nawet gdyby dało się je wyprawić już jutro, każdy na nie przyjdzie, ty niemądra gąsko! - odparła Vanessa. Lady Carling, która przyszła do Merton House z wizytą tego samego dnia, też podzielała tę opinię.

- Nawet gdyby miała na nim być tylko rodzina, to i tak już sporo osób, Margaret. Twój brat, obie siostry, pan Constantine Huxtable, moja siostra Agatha, Wilfred, wszystkie moje siostrzenice, czy wiesz, że mam ich aż sześć?, i wszystkie zamężne. A Duncan ma ze strony ojca czterech stryjów, ich żony i dwie ciotki z mężami. Są to, co prawda, tylko kuzyni mego zmarłego pierwszego męża, a nie stryjowie i ciotki, lecz Duncan zawsze ich tak nazywał. A mają takie mnóstwo dzieci, że dawno już straciłam rachubę. W tej rodzinie są też wnuczęta, na tyle duże, żeby mogły być na ślubie, bez obawy, że będą się darły i plątały wszystkim pod nogami. Jeśli dasz mi papier, pióro i atrament, wypiszę ci wszystkie ich imiona i adresy, przynajmniej te, które pamiętam.

Większość z nich mieszka w Londynie i z pewnością spodziewa się zaproszeń. Duncan zawsze w dzieciństwie lubił swoich kuzynów, bliższych i dalszych. Rzecz jasna, z wyjątkiem Normana. Był on wprawdzie zacnym chłopcem, ale zawsze zbyt skorym do potępiania wszystkich braci czy kuzynów, którzy coś spsocili. Jak sobie pewnie możesz wyobrazić, nie przysporzyło mu to sympatii z ich strony. Chyba nie możemy go zaprosić, skoro się ożenił z tą biedną Karoliną.

Margaret skapitulowała więc i zaprosiła wszystkich - tak się jej przynajmniej zdawało. A kiedy skończyła z zaproszeniami, ręka ją bolała od pisania.

Po dwóch dniach nadeszły odpowiedzi i prawie wszyscy goście zadeklarowali obecność w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square oraz na przyjęciu w Merton House.

Markiz Claverbrook również zapowiedział, że przyjdzie. Margaret dotrzymała obietnicy, że odwiedzi go ze Stephenem i siostrami, a nikt z rodzeństwa jej nie odmówił. Oczywiście dziadek utrzymywał, że zjawia się na weselu tylko po to, żeby przekonać się na własne oczy, czyjego zuchwały wnuk i tym razem nie ucieknie sprzed ołtarza.

Margaret rzuciła się w wir przygotowań i nim spostrzegła, nadszedł dzień ślubu. Było już za późno, by zmieniła zdanie, nawet gdyby tego chciała.

Ale nie chciała.

Miała za sobą niejedną nieprzespaną noc z powodu Crispina, wiedziała jednak, że nigdy by za niego nie wyszła, nawet gdyby nie było ślubu z Duncanem. Zbyt wiele się jej w nim nie podobało, a dawny sentyment nie wystarczał.

Miał się jednak pojawić na ślubie, choć podejrzewała, że było to spowodowane ciągłą obecnością sir Humphreya i jego żony w Londynie, a on nie chciał, by się dziwili jego nieobecności. Lady Dew była zachwycona zaproszeniem, choć przyznała z niejakim smutkiem, że jej starania, by wyswatać syna z Margaret, spaliły na panewce. Dowiedziała się w końcu o skandalu związanym z Duncanem, lecz uznała, że jeśli jakaś żona decyduje się na tak szaleńczy postępek, jak porzucenie męża i ucieczkę z innym mężczyzną, to musi widocznie mieć bardzo ważne powody. A ona ze swej strony nie ma nic przeciw hrabiemu Sheringford.

Zwłaszcza że okazał tyle rozsądku, żeniąc się z Meg.

Margaret stała boso przy oknie swojej sypialni w weselny ranek i patrzyła w błękitne niebo bez najmniejszej nawet chmurki. Tak piękna pogoda była rzadkością tego lata. Nie podziwiała jednak widoku. Usiłowała zdusić strach, powtarzając sobie, że z pewnością każda narzeczona boi się w dniu ślubu.

Nie spojrzała nawet na rozrzuconą pościel. Zmienią ją, kiedy pójdzie na ceremonię, a łóżko stanie się łożem małżeńskim. Mieli jechać z Duncanem do Warwickshire zaraz po weselu, lecz wieczorem Stephen nastawał, żeby zostali w Merton House, a on zatrzyma się u Vanessy i Elliotta.

Margaret wsparła czoło o zimną szybę i przymknęła oczy. To dziwne, że stanie się teraz czyjąś żoną. Pragnęła tego jednak z całego serca. Nocy poślubnej także. Czyżby to były pragnienia niegodne damy? Nie dbała jednak o to. W końcu długo zwlekała z zamążpójściem. Za długo. Młodość przeminęła. A skoro już odeszła wraz z jej marzeniami o romantycznej miłości, ona musiała teraz zwrócić się ku przyszłości. Oby nadeszła jak najprędzej!

Dziś jest panną młodą i zamierzała się cieszyć każdą chwilą tego dnia. Od jutra zaś na całą resztę życia stanie się żoną. Tym również zamierzała się cieszyć, przecież zawsze tego chciała i jeszcze zimą postanowiła, że wyjdzie za mąż. Nieważne, że jej mężem nie został Crispin, którego niegdyś kochała, ani markiz Allingham, z którym serdecznie się przyjaźniła. Postanowiła wyjść za Duncana i stworzyć razem dobre małżeństwo.

Jest dziecko, które należy wychować. Znowu. Uśmiechnęła się lekko. A jeszcze nie przyszły na świat jej własne dzieci.

Och, niech jej będzie dane postąpić słusznie, błagała w duchu, choć nie wiedziała, do kogo kieruje tę prośbę.

Niech się okaże, że to był właściwy wybór!

Czternaście dni minęło, odkąd zderzyła się z Duncanem w drzwiach sali balowej. Czternaście dni temu poprosił ją do tańca i o rękę. W jednym jedynym zdaniu. W pierwszych słowach, jakie do niej skierował.

Tylko czternaście dni.

Małżeństwa zawierane za specjalnym zezwoleniem, jak się Duncan przekonał w ciągu dziesięciu dni przed swoim ślubem z Margaret Huxtable, nie różnią się szczególnie od tych zwyczajnych, tyle że nie trzeba czekać na nie przez cały miesiąc, póki nie zostaną odczytane ostatnie zapowiedzi.

Mieli się pobrać w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square, gdzie podczas sezonu udzielano prawie wszystkich ślubów, gdyż był to również parafialny kościół większości dobrego towarzystwa. Tylko że to właśnie tam Karolina daremnie miała czekać na niego przy ołtarzu przed pięcioma laty, jak głosi opowieść, która zdążyła urosnąć do rozmiaru legendy.

Jakże był niemądry dwa tygodnie temu, kiedy sobie wyobrażał, że po uzyskaniu specjalnego zezwolenia zaciągnie Margaret do najbliższego kościoła i weźmie z nią ślub w obecności samego pastora i co najwyżej dwu świadków, a potem zabierze ją do Warwickshire, żeby tam z nią żyć długo i w najzupełniejszym odosobnieniu!

A teraz mógł tylko czekać na ślub, który zbliżał się doprawdy w żółwim tempie.

Jedyną istotną rzeczą, którą podczas tych dni zrobił, była wizyta u Normana i Karoliny, coś zupełnie przeciwnego jego naturze. Nigdy nie lubił Normana, i to chyba już od najwcześniejszego dzieciństwa, a kuzyn na wieczorku u ciotki Agathy zachował się w typowy dla siebie sposób, czyli jak pompatyczny osioł. Karolina zaś nie różniła się zasadniczo od swego brata, co oznaczało, że była istotą po prostu podłą.

Mimo wszystko wyrządził jej jednak krzywdę. Choć napisał do niej list, nim uciekł z Laurą, i upewnił się, że otrzyma go z samego rana w dzień ich niedoszłego ślubu, porzucenie jej było, trzeba przyznać, paskudnym postępkiem. Winien był jej przeprosiny.

A może jednak należało wyciągnąć rękę do zgody? Norman tracił przecież Woodbine Park, który - jak miał prawo się spodziewać - już niemal do niego należał. Było to dla niego ciężkie rozczarowanie. Duncan nie miał zamiaru płatać kuzynowi szkaradnego figla, choć go nie znosił. Nigdy mu też źle nie życzył, mimo że kiedyś, gdy obydwaj byli chłopcami, dał mu w nos i podbił oko.

Poszedł więc do nich pewnego popołudnia, choć miał cichą nadzieję, że nie zastanie ich w domu albo że tak każą powiedzieć służącemu. Nie powiodło mu się jednak lepiej niż wtedy, gdy przyszedł oznajmić Margaret o istnieniu Toby'ego.

Przyjęto go w małym saloniku na parterze, gdzie musiał czekać przez ponad pół godziny.

Karolina weszła pierwsza. Nie wyglądała na więcej niż osiemnaście lat, choć w ciągu ostatnich pięciu wydała na świat troje dzieci.

Duncan złożył jej ukłon. Nie dygnęła.

- Karolino - zaczął - dziękuję ci, że zechciałaś mnie przyjąć.

- Lordzie Sheringford, chyba nigdy panu nie pozwoliłam na zwracanie się do mnie po imieniu. Mówiła tym samym delikatnym, słodkim głosikiem, który tak go niegdyś oczarował.

- Przeprosiny nic nie kosztują, pani Pennethorne, a ja dobrze o tym wiem. Nic też nie mogą naprawić, lecz niekiedy nic prócz nich nie pozostaje. Proszę, by zechciała je pani przyjąć jako zadośćuczynienie za upokorzenia i cierpienia, jakich przyczyną stałem się pięć lat temu.

- Pochlebia pan sobie, lordzie Sheringford. Uwolnił mnie pan jedynie od zobowiązań, które przejęłyby mnie wstrętem, choć oczywiście dobre wychowanie zmusiłoby mnie do ich honorowania. Jestem panu wręcz wdzięczna za brak skrupułów. Wiodę z panem Pennethorne'em dużo szczęśliwsze życie niż to, które mogłabym kiedykolwiek pędzić z panem.

Jeśli mówiła szczerze, poczułby wielką ulgę. Czemu zresztą nie miałoby to być prawdą? Byliby bardzo nieszczęśliwi we dwoje. Przypomniał sobie, jak prosił ją o wstawiennictwo u brat a w sprawie Laury. - Cieszę się twoim szczęściem. Czy zatem zechcesz mi wybaczyć? Uniosła subtelnie zarysowane brwi nad wielkimi orzechowymi oczami.

- Niech się pan po mnie tego nie spodziewa, lordzie Sheringford - zaczęła, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Norman. - Pewnych postępków wybaczyć nie można. Wprawdzie dzięki temu mogłam zawrzeć najszczęśliwsze na świecie małżeństwo, ale samego czynu nie sposób puścić w niepamięć. Nigdy też nie wybaczę panu zniszczenia równie jak mój szczęśliwego związku Randolpha z Laurą. Można by pana równie dobrze nazwać mordercą. Laura pewnie żyłaby do dziś, gdyby pan jej nie porwał, żeby zaspokoić swoje niecne żądze!

- Moja droga. - Norman podszedł do niej pospiesznie, objął żonę i poprowadził ją do kanapki. - Powinnaś była zostać na górze i pozostawić ten przykry obowiązek mnie. Ale ty zawsze jesteś tak niezwykle dzielna!

- Nigdy nie byłam tchórzliwa - odparła, sadowiąc się na kanapce. - Przecież udałam się nawet do panny Huxtable, bo uważałam, że padła niewinnie ofiarą łajdaka. Chyba się jednak pomyliłam w jej ocenie. Pożałuje wkrótce, że mnie nie posłuchała, ale przynajmniej mam czyste sumienie. A ona dostanie, na co zasłużyła.

- Normanie - zaczął Duncan - przykro mi z powodu Woodbine. Myślę, że po prostu dziadek się rozgniewał i posłużył tobą, żeby mnie zmusić do posłuszeństwa. Nie powinien był jednak obiecywać ci czegoś, co potem mógłby odebrać. Może mnie tam kiedyś odwiedzisz i weźmiesz ze sobą Kar... to znaczy panią Pennethorne, no i, rzecz jasna, dzieci?

Norman przeszył go lodowatym spojrzeniem, w czym celował już od ósmego roku życia.

- Żałuję, Sheringford, że musiałem cię dziś przyjąć pod ten sam dach, pod którym żyją moja żona i dzieci. Zrobiłem tak jednak, ponieważ mam ci do powiedzenia coś, co mówi się tylko raz. Z największą przyjemnością wpakowałbym ci podczas pojedynku kulkę między oczy, lecz przyczyniłoby to mojej żonie przykrości z powodu plotek. Szczerze żałuję, że mój szwagier ma zbyt łagodne usposobienie, żeby cię wyzwać. To dżentelmen i człowiek obdarzony sumieniem, za co muszę go szanować, mimo że sam zrobiłbym co innego. Nie chcę cię znać, Sheringford. Jeśli tu jeszcze raz przyjdziesz, nie zostaniesz wpuszczony. Zignoruję cię, jeśli się nam kiedyś przyjdzie spotkać. A jeśli znów będziesz chciał mówić z moją żoną, przepędzę cię jak psa. Wahałem się przeprowadzić z rodziną do Woodbine Park, bo ty tam niegdyś mieszkałeś. Popełniasz błąd, sądząc, że czuję się rozczarowany.

Doprawdy, Norman okazał się urodzonym oratorem, choć styl jego mów był zbyt pompatyczny.

- A teraz - dodał - wynoś się stąd, Sheringford.

Duncan skinął głową, skłonił się przed Karoliną i wyszedł. Zastanawiał się później, czy Karolina kiedykolwiek powiedziała Normanowi choć cząstkę prawdy o tym, co się zdarzyło pięć lat temu, to znaczy tę najistotniejszą cząstkę. Raczej wątpił. Oznaczało to, że święte oburzenie jej męża było usprawiedliwione. Miał wszelkie prawo do gniewu i życzenia Duncanowi nagłej śmierci.

Karolina z pewnością znała prawdę. Całą prawdę. Przecież jej wszystko powiedział, a ona bynajmniej się nie zdziwiła, tylko zaczęła płaczliwie narzekać, że gdyby Laura okazała więcej lojalności Randolphowi i jego rodzinie, obeszłoby się bez siniaków. A tymczasem Randolph kochałby ją do końca życia - co zresztą i tak robił - i zadbałby, żeby jej niczego nie brakowało do szczęścia. Dostało się jej więc to, na co sobie zasłużyła.

Podobnie jak Margaret Huxtable dostaje to, na co zasługuje, wychodząc za niego.

Duncan nie odwiedził Randolpha Turnera ani nie starał się z nim pogodzić. Karolina miała rację co do jednego. Pewnych rzeczy wybaczyć nie sposób. A w każdym razie komuś, kto nigdy nie okazał skruchy za swoje niewyobrażalnie podłe i okrutne uczynki.

Poza tą jedną wizytą dziewięć dni zeszło Duncanowi na unikaniu wszystkiego, co wiązało się z przygotowaniami do ślubu. Matka wyjaśniała mu długo, czemu wesele musi być tak imponujące, kiedy wróciła z Merton House, przynosząc wiadomość, że Margaret Huxtable wysłała ponad dwieście zaproszeń.

No, może nie aż tyle, bo w niektórych przypadkach chodzi o pary małżeńskie i wtedy wystarczy jedno, po co więc marnować papier, atrament, czas oraz wysiłek na dwa...

Nie sprzeczał się z nią wówczas w nadziei, że oszczędzi mu reszty szczegółów. Jakże się pomylił!

- Koniecznie trzeba zawrzeć uroczysty ślub - wyjaśniała mu z właściwą sobie szczególną logiką - bo każdy, kto przyjdzie, nie będzie już mógł potem udawać, że cię nie widzi, co łatwo mógłbyś sobie wyobrazić. Może nie zostaniesz ulubieńcem socjety, ale przyjmą cię znowu w jej poczet, a to się właśnie liczy naprawdę.

- Nie mam najmniejszego zamiaru zawracać sobie głowy socjetą.

- Och, ludzie bywają strasznie głupi, ale jeśli nawet sam nie dbasz o to, co sobie myślą, musisz pamiętać, że staniesz się mężczyzną żonatym. Musisz mieć na względzie swoją żonę. Jeśli socjeta będzie tobą pogardzać, to i nią tak samo. Winieneś więc ze względu na Margaret robić wszystko, co tylko możesz, żeby wkraść się znów w łaski towarzystwa.

Duncan westchnął głośno. Oczywiście, matka miała zupełną rację. Niech to diabli!

- Założyłbym się, że nikt tych zaproszeń nie przyjmie, oprócz może kilku wujów i kuzynów. Znów się pomylił, podobnie jak w swoich wyjaśnieniach Maggie kilka dni wcześniej.

- Och, ci mężczyźni! - jęknęła matka z pogardą, patrząc w sufit. - Nie mają pojęcia, o czym inni ludzie myślą. Oczywiście, że wszyscy przyjmą zaproszenia. Absolutnie wszyscy! Nikt ich za nic nie odrzuci.

Potwierdzenie tej opinii znalazł następnego dnia w porannej gazecie. Pisano tam, że będzie to najwspanialszy ślub sezonu - jeśli tylko hrabia Sheringford nie zostawi narzeczonej na stopniach ołtarza, jak zrobił poprzednim razem.

Był mu więc pisany imponujący ślub, podobnie jak skazańcowi szubienica.

Wstał tego ranka z pełną świadomością, że będzie niedługo wystawiony na widok publiczny w o wiele większym stopniu niż kiedykolwiek, odkąd wrócił do Londynu. A to już coś znaczyło.

- Nie tak mocno! - warknął niemal do Smitha, gdy lokaj zawiązywał mu halsztuk na węzeł ani zbyt prosty, ani zanadto wyszukany, wręcz perfekcyjny, choć pozbawiony jednej istotnej zalety. - Czy próbujesz mnie udusić?

- Myślę, że to z powodu ślubu tak pana dusi w gardle, milordzie - odparł Smith i przestał manipulować przy halsztuku. - Chyba nie chce pan, żeby się wciąż przekręcał to na jedną, to na drugą stronę? A nawet gdyby pan tego chciał, to ja nie! Nigdy bym nie mógł potem spojrzeć w oczy innym lokajom. Proszę stać spokojnie i pozwolić, żebym należycie wyszczotkował surdut. Wciąż się do niego przyczepiają jakieś kłaki, choć nie mam pojęcia, skąd ich pan tyle potrafi nazbierać.

Duncan uwolnił się wreszcie od gorliwego sługi i zszedł na dół, gdzie czekało na niego w holu kilka osób. Carling z rezygnacją oczekiwał na nudną ceremonię, po której wszakże nie będzie musiał dłużej łożyć na utrzymanie pasierba. Matka oświadczyła, że nie może go uściskać, bo pogniotłaby sobie nową suknię, a jemu surdut, i wolałaby nie płakać, bo zepsuje w ten sposób własną twarz. Nie wspomniała o kosmetykach, choć widniały tam w całej okazałości. Ucałowała go jednak, nim ruszyli do kościoła, i w ostatniej chwili objęła syna, a potem osuszyła łzy wielką białą chusteczką wyciągniętą z kieszeni męża, nim wyszła jako pierwsza z domu. Duncan zbliżył się do Cona Huxtable'a, który zgodził się być jego drużbą.

- Sherry, nie mam pojęcia, co się właściwie zdarzyło pięć lat temu, lecz jeśli przyjdzie ci do głowy czmychnąć po drodze do kościoła, to wiedz, że najpierw będziesz musiał sobie poradzić ze mną.

- Nie mam zamiaru czmychać - zapewnił go z rozdrażnieniem Duncan.

Con pokiwał głową. - Sam nie rozumiem, jak doszło do tego ślubu. Margaret zawsze wydawała mi się rozsądną damą. Tak czy inaczej, doszło jednak do niego albo raczej dojdzie, kiedy zaciągnę cię do kościoła i dopilnuję, żebyś tym razem nie zwiał. Traktuj ją przyzwoicie, Sherry. Było to poza wszelką dyskusją.

- Wielu rzeczy człowiek nie rozumie - stwierdził Duncan. - Ja na przykład nie mam pojęcia, czemu się tak przejmujesz szczęściem panny Huxtable, skoro jej rodzina pięć lat temu przeniosła się do Warren Hall, a ty musiałeś się stamtąd wynosić.

Ciemne oczy Cona pociemniały jeszcze bardziej.

- Zmusiły mnie do tego okoliczności. Śmierć ojca, a potem Jona. Łatwo jest kogoś znienawidzić, Sherry, i przez całe życie podsycać w sobie to uczucie. Owszem, ze mną tak właśnie było. Znienawidziłem ich, a na pewno Mertona. Czasem jednak trzeba sobie zadać pytanie: czy ktoś naprawdę zasługuje na nienawiść? Merton i jego siostry nic tu nie zawinili. Niełatwo było ich nienawidzić. A potem nachodzi nas myśl: komu właściwie bardziej szkodzi nienawiść? Ale czy musimy o tym mówić akurat teraz?

- Nie musimy. - Duncan po tych słowach z trudem oparł się gwałtownej chęci rozluźnienia halsztuka. - Ale powinniśmy pospieszyć do kościoła. W tych okolicznościach spóźnienie byłoby czymś fatalnym.

- Chodźmy zatem - powiedział przyjaźnie Con.

Dzięki pięknej pogodzie i temu, że ceremonie ślubne w łonie socjety zawsze przyciągają tłumy, stangret Stephena musiał wyjątkowo ostrożnie kierować powozem, żeby przed kościołem nie przejechać kogoś z gapiów cisnących się na ulicy.

Rozległo się chóralne „och”, gdy Stephen wysiadł i podał dłoń Margaret, całkiem jakby tłum sądził, że właśnie on jest panem młodym. Jako młodzieniec wyjątkowo przystojny zawsze przyciągał spojrzenia, nawet gdy nie miał na sobie uroczystego czarno - białego stroju, jak tego ranka.

Margaret wysiadła, uśmiechając się do niego. Stephen odwzajemnił uśmiech. Jeszcze w domu zwilgotniały mu oczy, gdy Vanessa i Katherine z mężami już stamtąd wyszły. Pospiesznie się wtedy musiał odwrócić, żeby niczego nie dostrzegła. Gdy znów na nią spojrzał, jego oczy były zupełnie suche.

- Meg, och, Meg, zawsze byłaś wprost idealną siostrą. Nie miałem wcześniej pojęcia, że można jednocześnie smucić się i radować. Jestem pewien, że to dobry człowiek i że ty go kochasz, choć znacie się tak krótko. Uścisnął mocno jej dłonie.

- Bo go kochasz, prawda? Margaret, na skraju łez, kiwnęła tylko głową.

- A tego, że i on cię kocha, też jestem pewien, Meg. Mogę tak powiedzieć z całym spokojem, no bo któż by cię mógł nie kochać?

- Czy nie są to czasem pobożne życzenia? - spytała z uśmiechem. - Ach, Stephen, zawsze cię kochałam i nigdy nie przestanę. Ale wybacz, nie chciałabym się spóźnić na własny ślub. Brat roześmiał się, poprawił kapelusz i podał jej ramię.

Tłum przed kościołem jęknął chórem „ach”, gdy wysiadła z powozu, a Margaret wiedziała, że naprawdę dobrze się prezentuje. Sprzeciwiła się lady Carling, która pragnęła ubrać ją w żywe kolory. Wybrała kremową suknię z atłasu i koronek, z wysokim stanem i prostą w kroju, ale za to świetnie uszytą, tak że leżała na niej wprost idealnie. Na głowie miała nowy słomkowy kapelusz ozdobiony białymi pączkami róż. Zdaniem Jaspera świetnie się złożyło, że właśnie ona jest panną młodą, bo nikt nawet okiem nie rzuci na żadną inną kobietę - i przy tych słowach mrugnął wesoło do Kate. Stephen podał jej ramię i weszli do kościoła.

Nagle obleciał ją znów dziki strach. A co, jeśli go tam nie będzie? Jeśli się spóźni? A jeśli wcale nie przyjdzie? Uznała jednak, że to nieuzasadniona panika. Ufa mu zanadto, by obawiać się teraz porzucenia. Zdołała przemóc strach, nim jeszcze weszli w drzwi kościoła, i przekonała się, że jest pełen po brzegi, ale nikt nie wygląda na zmartwionego lub nadmiernie zaniepokojonego. Obróciło się ku niej mnóstwo twarzy, a na końcu nawy pastor kiwał na nią ręką. Stało przy nim dwóch mężczyzn i obydwaj patrzyli w jej stronę. Jednym z nich był Constantine. Drugim Duncan.

Margaret utkwiła w nim wzrok. Stephen nachylił się, żeby poprawić rąbek jej sukni, a potem znów podał jej ramię. Ona jednak nie widziała nikogo poza narzeczonym. Nic się prócz niego nie liczyło. Nieważne, czy w kościele była garstka ludzi, czy setki. Szła do ślubu, a pan młody stał tam, gdzie powinien, i patrzył na nią, gdy szła ku niemu. Z przeraźliwą jasnością uświadomiła sobie, że to właśnie jego chce wziąć za męża. Poczuła nagły przypływ radości i uśmiechnęła się do niego.

Odwzajemnił ten uśmiech, a Margaret po raz pierwszy dostrzegła, że jest w końcu całkiem przystojny - rosły, smagły, ciemnowłosy - a rysy, choć brakowało im klasycznej harmonii, ma pełne ekspresji.

Nieczęsto się chyba uśmiechał, choć jego twarz nabierała wówczas życzliwego wyrazu. Musi więc być człowiekiem życzliwym. A tamta biedna, zmaltretowana kobieta zaufała mu, kiedy już nie mogła ufać nikomu. Do niego się zwróciła o pomoc w beznadziejnej sytuacji. On zaś kochał swego synka bardziej niż kogokolwiek, bo dziecko potrzebowało jego uczucia i opieki, które miał do zaoferowania.

Dziwne, że właśnie w tej chwili dotarło to do niej z taką jasnością. Zdała sobie sprawę: wychodzi za życzliwego człowieka.

I to jej wystarczyło. Ruszyła ku niemu pełna nadziei.

Chwilę później Stephen włożył jej dłoń w dłoń przyszłego męża i oboje zwrócili twarze w stronę pastora.

W kościele zaległa cisza.

Margaret wiedziała, że z tyłu za nią siedzi w kościelnych ławkach niemal połowa londyńskiej elity, a co ważniejsze, również ich rodziny. Nawet i to się jednak nie liczyło najbardziej. Była wreszcie tam, gdzie chciała być, i stała obok mężczyzny, którego pragnęła poślubić. Może nie znała go za dobrze, ale to się zbytnio nie liczyło.

W jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób czuła, że czyni słusznie. Och, oby tak naprawdę było!

- Moi drodzy... - zaczął pastor.

Wszystko działo się na oczach tłumu, co było wręcz przerażające. Choć stali tyłem do zgromadzonych przez większą część ceremonii, Duncan wręcz namacalnie czuł niesłychane zaciekawienie tym osobliwym ślubem najbardziej osławionego wyrzutka i jednej z najbardziej szanowanych dam.

Całkiem jakby wszyscy chciwie czekali, żeby coś poszło nie tak.

Margaret Huxtable sądziła, że to przeznaczenie. On sam czuł się tak, jakby całe jego dotychczasowe życie wiodło wprost do ich zderzenia w drzwiach sali balowej. Nie znał jednak swojej nowej żony i nie miał pojęcia, jak mógłby ją uszczęśliwić.

Żenił się z nią ze względu na Toby'ego. Nie zrobiłby tego, gdyby nie dziecko, to jasne. Wyjechałby wówczas daleko od Londynu i poszukał sobie pracy. Nie prosiłby o zwrot Woodbine, gdyby chodziło wyłącznie o niego, i jego noga nie postałaby więcej w stolicy.

- Ogłaszam was mężem i żoną, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego, amen - powiedział pastor. I było po wszystkim.

Nic nie zapamiętał z własnego ślubu, ale to nieważne. Był teraz żonatym mężczyzną. Poślubił Margaret Huxtable, która stała się Margaret Pennethorne, hrabiną Sheringford.

Ach, Toby!

Kilka minut później, gdy złożyli już swoje podpisy w rejestrze, przeszli znów przez całą nawę, witani uśmiechami - i łzami - krewnych oraz ciekawskimi spojrzeniami reszty gości. Duncan rozpoznał jedynie swoją matkę, która płakała, i dziadka. Siedział w drugiej ławce i spojrzał na niego groźnie, ale tak samo, jak patrzył wtedy, gdy szukał po kieszeniach szylinga.

A potem wyszli na światło dzienne, prosto w wiwatujący tłum, a dzwony kościelne biły radośnie. Całkiem jak na ślubie. A prawda, przecież był ślub. Jego własny.

Spojrzał na żonę. Za każdym razem, gdy na nią patrzył, wydawała mu się ładniejsza. A teraz na pewno wyglądała piękniej niż kiedykolwiek.

- No i cóż, Maggie?

- No i cóż, lordzie Sheringford?

- Musimy z tym skończyć. Już nie jestem dla ciebie lordem.

- Duncanie - poprawiła się.

- Chodź - powiedział i poprowadził ją ku otwartemu powozikowi, który na tę okazję dostarczył dziadek. Dopiero z bliska zobaczył, że przystrojono go barwnymi wstęgami, a z tyłu wisiała para starych butów. Ci zaś, co ją przyczepili, szczerzyli do nich zęby w uśmiechu razem z resztą tłumu i obrzucali ich płatkami kwiatów. Cała horda jego kuzynów, z którymi wyczyniał najprzeróżniejsze figle za młodu. Czyżby więc przyjęto go ponownie na łono rodziny? Dziwne, ale ścisnęło go coś w gardle i poczuł, że jest niebezpiecznie bliski wzru­szeniu.

Panna młoda z uśmiechem pozwoliła się podsadzić do powozu, spoczęła pośród jaskrawych wstążek i patrzyła na niego, kiedy siadał obok. Jej kapelusz i suknia były obsypane płatkami kwiatów. Duncan sięgnął do sakiewki włożonej pod siedzenie i rzucił kilka garści monet w tłum.

Powozik zakołysał się i ruszył z miejsca, przy czym buty łomotały niemiłosiernie o jego boki. Tłum rozproszył się wokół. Maggie odruchowo chwyciła go za rękę.

- Duncanie, och, Duncanie, czyż wszystko nie było cudowne?

Ścisnął jej dłoń. Jeśli ona tak uważa, to widocznie było cudowne. Powinien jej przyznać rację. Powinien zrobić wszystko, aby była szczęśliwa.

- Owszem, było - odezwał się, pośród okrzyków kuzynów i reszty gości oraz ciągłego łomotu butów o ściany powoziku. Chyba ktoś je musiał poprzybijać gwoździami. - Powinniśmy się postarać, żeby wszyscy mieli potem o czym mówić, i dać temat do jakiejś soczystej plotki w jutrzejszej kronice towarzyskiej. A potem ją pocałował. Prosto w usta. Był to długi, przeciągły pocałunek, od którego się nie uchyliła. Nie chciała też, żeby się zaraz skończył. Przywarła ustami do jego warg i odwzajemniła go z całą żarliwością. Za nimi rozległy się jeszcze głośniejsze okrzyki.

17

Margaret uznała, że cały dzień wesela był cudowny, co ją trochę zaskoczyło. Prawda, że czekała na niego z optymizmem, bo tak sobie postanowiła, odkąd tylko ostatecznie zdecydowała się wyjść za Duncana. Ale żeby był aż tak cudowny?

Sam ślub wypadł wspaniale. Każda kobieta mogłaby o takim marzyć. Każda chwila ceremonii, każde słowo, każda przysięga utkwiły jej w pamięci. Pamiętała ciepły, silny uścisk dłoni Duncana, gdy ją ujął za ręce, chłód obrączki wsuniętej na palec, a nawet słaby zapach męskiej wody kolońskiej. Przez cały czas była też w pełni świadoma - wyjąwszy jakieś pierwsze dwie minuty - obecności gości z tyłu za nimi. Wesele zgromadziło bodajże połowę socjety.

A kiedy wychodzili z kościoła główną nawą, choć wcale nie szli powoli, zobaczyła twarze bliskich. Stephen uśmiechał się rozpromieniony, Elliott też, Nessie ocierała oczy chusteczką, Katherine śmiała się przez łzy, Jasper mrugał do niej, lady Car - ling złożyła ręce na piersi i przygryzła dolną wargę, a spojrzenie markiza Claverbrook mówiło coś całkiem innego niż jego sroga mina. Och, a całą resztę gości też widziała, każdego z osobna, i prawie wszyscy się do niej uśmiechali. Uznała, że ludzie w głębi serca są całkiem dobrzy. Każdy gotów był dać jej mężowi drugą szansę.

A potem tłum przed kościołem, deszcz kwiatowych płatków, odgłos dzwonów i stare buty, które przez całą drogę do Merton House łomotały o powóz. I pocałunek na oczach wszystkich. A potem przybycie gości, na których czekali przed drzwiami sali balowej, nieustanne uściski rąk, pocałunki w policzek, serdeczne życzenia. A potem sala balowa, zastawiona na dwieście osób, tak obficie przybrana kwiatami, że wręcz trudno ją było poznać. A potem obiad z sześciu dań, toasty, krajanie tortu i rozmowy z gośćmi. Pod koniec uroczystości nikt się zaś nie śpieszył z wyjściem. Pierwszy pożegnał się markiz Claverbrook, który tym razem zjawił się bez laski i chodził dumnie wyprostowany, choć Margaret dobrze wiedziała, że bardzo się zmęczył. Ujęła go pod rękę i razem z mężem odprowadziła do drzwi.

- Dziadku - powiedziała - musisz nas odwiedzić w Woodbine Park. Och, proszę, obiecaj, że to zrobisz. Nagle przypomniała sobie o dziecku, ale nie mogła już cofnąć zaproszenia. Nie było zresztą powodu, żeby przed wszystkimi ukrywać istnienie chłopca. W końcu ludzie wiedzieli o cudzołóstwie Duncana i najwyraźniej mieli zamiar je wybaczyć. A przecież dziecko nie było niczemu winne. Jeśli zaś miała zamiar zatrzymać je w domu i matkować mu, któż mógłby się czuć tym obrażony?

- Hm - mruknął markiz za całą odpowiedź. Było to najwyraźniej jego ulubione słowo. Nie powiedział jednak „nie”. Miał też coś jeszcze do powiedzenia. - Słuchaj no, Sheringford - odezwał się, gdy lokaj czekał, by otworzyć przed nimi drzwi. - Spodziewałem się, że sobie znajdziesz żonę, nim będzie za późno, i byłem gotów dać swoje błogosławieństwo niemal każdej, byle była choć trochę przyzwoitą osobą. Nie przypuszczałem jednak, że się aż tak dobrze sprawisz. Zrób wszystko, żeby była szczęśliwa.

Duncan pochylił głowę.

- Postaram się, sir.

- Pamiętaj też, że przyrzekłeś mi syna, nim skończysz trzydzieści jeden lat. Margaret spojrzała na męża pytająco.

- Zrobię, co w mojej mocy, żeby tej obietnicy dotrzymać - odparł Duncan.

Oczywiście miał już syna, ale nie takiego, o jakim myślał stary dżentelmen. Margaret z uśmiechem cmoknęła markiza w policzek.

- Przyjdziemy do ciebie, dziadku, nim jutro wyjedziemy z Londynu, żeby ci powinszować w dniu urodzin.

- Hm. Dzisiejszy toast nie wystarczy?

- Nie. Przyjdziemy jutro - poparł ją Duncan.

A potem wrócili do pozostałych gości i podchodzili to do jednych, to znów do drugich, rozmawiając z nimi, póki Margaret omal nie zachrypła. Cały czas jednak czuła się szczęśliwa. Nawet wtedy, gdy wreszcie zaczerpnęła głęboko tchu i zbliżyła się do Crispina. Nie przyszło jej to z łatwością. Czuła, że w głębi serca zawsze będzie miała dla niego szczyptę sentymentu. Był jej pierwszą miłością... i pierwszym kochankiem. Choć trochę się obawiała ostatecznego zakończenia tej znajomości, nie czuła z tego powodu żalu. Crispin miał słaby charakter i nie byłby dla niej żadną ostoją, ale choć przestała nim już gardzić z powodu tych cech, z całą pewnością nie chciała, by jej mąż okazał się kimś tego pokroju. Duncan, jak uważała, był silny i można było na nim polegać. Nigdy też nie szukał wymówek. Wręcz przeciwnie. Crispin nachylił się nad jej dłonią ze smutnym uśmiechem, złożył życzenia i szybko się oddalił pod pretekstem, że ktoś go przywołuje z drugiego końca sali.

Goście stopniowo się żegnali i w połowie wieczoru już tylko jej rodzina oraz teściowa jedli ciasto w salonie. Rozmowa zaczęła utykać i wkrótce Jasper wstał od stołu.

- Nie wiem, jak wy, aleja się już zmęczyłem i chętnie bym wrócił do siebie. Co ty na to, Katherine?

- Och, ja też. Oczy mi się kleją.

- Graham, kochanie - zawołała lady Carling - obiecałeś, że mnie jutro zabierzesz do sklepu i kupisz mi tę wysadzaną perłami bransoletkę, która tak nam się podobała w zeszłym tygodniu. Będziesz narzekał, jeśli nie wstanę przed południem, a wiesz przecież, że nie mogę tego zrobić wcześniej, jeśli nie pójdę do łóżka przed północą. Może już się pożegnamy?

- Zawsze jestem do twoich usług, Ethel. Elliott także wstał. Nic wprawdzie nie powiedział, ale uśmiechnął się do Margaret.

- No, czas już na nas - uznała Vanessa. - Idziesz z nami, Stephen?

- Też bym się chciał wcześniej położyć. Nessie uprzedzała, że rano może mnie obudzić para dzieci harcująca po moim łóżku.

- Wizyta stryja w domu - wyjaśnił Elliott - zwłaszcza tu, w Londynie, to dla nich niesłychana nowość. Oczywiście, możesz zawsze zastawić drzwi fotelem, co bym ci osobiście doradzał. Nasza dwójka wstaje skoro świt.

Po kwadransie wszyscy się pożegnali wśród uścisków, pocałunków i dyskretnie ronionych łezek. Lady Carling wygłosiła długi monolog, zaczynając od zapewnienia, że powie niewiele.

Margaret poczuła się trochę dziwnie, gdy po pożegnaniu się ze Stephenem - w jego własnym domu! - została sama z mężem.

- Wróćmy do salonu - powiedział, podając jej ramię.

Przyjęła to z ulgą, bo wcale nie miała ochoty się kłaść. Dopiero teraz mogli zamienić ze sobą kilka słów. Nie mieli dla siebie ani chwili, odkąd jechali powozikiem, a wtedy i tak nie było po temu okazji z powodu wszystkich tych wstążek i stukotu pary butów, które zwracały powszechną uwagę. Duncan zbliżył się do szafki z trunkami, nalał dwa kieliszki wina i podszedł z nimi do kanapki przy oknie.

- Usiądź tu - powiedział, a ona dopiero wtedy spostrzegła, że wciąż jeszcze stoi w drzwiach, jakby nagle poczuła się obcą osobą we własnym domu. Duncan siadł koło niej i podał jej jeden z kieliszków.

- Czy ten dzień nadal wydaje ci się cudowny? Spojrzała na niego, ale w oczach męża nie było uśmiechu. W świetle świec wyglądały na całkiem czarne. Widocznie dzień, który wydał się Margaret radosny, dla niego był tylko środkiem, by dać dom synowi. Duncan wciąż jeszcze wydawał się jej obcy.

- A tobie? - spytała, woląc nie odpowiadać na jego pytanie, bo potem mogła nastąpić chwila niezręcznego milczenia, gdyby on nie odpowiedział jej tym samym. Wolała przerzucić obowiązek repliki na niego.

- Wszystko było... cudowne - odparł, unosząc kieliszek. - Pijmy do dna.

Zauważyła pauzę. Zawahał się, jakby trudno mu było wypowiedzieć to słowo. Czy zrobił tak tylko po to, by ją uspokoić? Czy powiedziałby „cudowne” z własnej woli, gdyby go nie spytała?

Jej niepokój był jednak w tym momencie bezcelowy. Pobrali się obydwoje, każde z innego powodu, i żadne nie zrobiło tego ze względów uczuciowych. Klamka zapadła. Będą mężem i żoną. Póki śmierć ich nie rozłączy. Duncan sączył powoli swoje wino. Ona zrobiła to samo.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

- Chyba każda kobieta na moim miejscu czułaby się podobnie w dniu ślubu. W byciu panną młodą jest coś wyjątkowego. Przyciąga się wtedy powszechną uwagę ze zrozumiałych względów. To dobra odmiana. Cieszyłam się dziś każdą chwilą bez żadnych zahamowań. Pragnęłam, żeby wszyscy na mnie patrzyli i radowali się razem ze mną.

Szkoda, że nie mogła cofnąć ostatnich słów, ale było już za późno. Zapadła po nich chwila ciszy, co tylko je podkreśliło. Zajrzała szybko do kieliszka i pociągnęła kolejny łyk.

- Oczywiście, nie jestem w tobie zakochana - odparła zdecydowanym tonem - ale cieszy mnie, że za ciebie wyszłam. Od dawna chciałam być mężatką, mieć własny dom, no i może też... Znów upiła łyk wina, tym razem spory.

- Miałem chyba ze dwadzieścia lat, kiedy obiecałem dziadkowi, że ożenię się do trzydziestki i spłodzę syna przed trzydziestym pierwszym rokiem życia. Byłem wtedy młody i nie kosztowała mnie wiele obietnica zrobienia czegoś za dziesięć lat. Wydawało mi się wówczas, że to cała wieczność. Dwudziestolatek nie potrafi sobie nawet wyobrazić, że kiedyś stuknie mu trzydziestka lub czterdziestka, nie mówiąc o osiemdziesiątce. Tak czy owak spóźniłem się jednak nieco z wypełnieniem pierwszej obietnicy, ale wciąż jeszcze mam czas wywiązać się z drugiej. Rzecz jasna, nie mogę zagwarantować, czy to będzie syn. Nie wiem też, czy w ogóle uda mi się spłodzić dziecko. Ale mogę spróbować. Margaret znów pociągnęła łyk wina, który tym razem okazał się haustem.

- Po winie - powiedział Duncan - niektórzy robią się śpiący. Mam nadzieję, że z tobą tak nie będzie, Maggie. Wyjął z jej ręki kieliszek. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Czy to miał być żart? Nigdy w życiu nie czuła się mniej senna.

- Ani z tobą - odparła.

Uśmiechnął się nieznacznie i odstawił obydwa kieliszki. Uderzyło ją teraz, podobnie jak przedtem, że uśmiech całkowicie go odmienia. Czy dużo miał przedtem okazji do radości? Lady Carling opisała go jako beztroskiego i żywiołowego młodzieńca, co sugerowało, że potrafił się cieszyć. Czy w przyszłości będzie się częściej uśmiechał?

- Zamierzam się przekonać, czy nauczysz się ponownie śmiać. Uśmiech na jego twarzy zamarł, a potem zniknął.

- Naprawdę? - spytał. - A czy zapomniałem?

- Myślę, że tak, z wyjątkiem rzadkich okazji, kiedy coś cię zaskoczy. Stajesz się bardzo przystojny, kiedy się uśmiechasz.

- A bez uśmiechu jestem brzydki? Czy masz własny interes na względzie, Maggie? Wolałabyś pewnie patrzeć na przystojnego męża, a nie brzydkiego.

- Wolałabym patrzeć na szczęśliwego męża niż na zachmurzonego.

- A czyż ja jestem nieszczęśliwy albo zachmurzony? Skinęła głową i przyłożyła dłoń do jego policzka.

- Myślę, że długo byłeś nieszczęśliwy. Chcę to zmienić. Co za zuchwałe słowa! Przecież on jej nie kocha. Nie była nawet pewna, czyją lubi. Nie chodziło jej jednak o miłość, tylko o serdeczność, współczucie, przyjaźń i... no tak, o miłość. Ale nie o romantyczne uczucie. Zamierzała go pokochać ze względu na samą siebie. Nigdy nie brała pod uwagę życia z kimś, kogo by nie kochała. Nakrył jej dłoń własną. Zaczęło ją dławić w gardle.

- Naprawdę chcesz? - spytał. Przytaknęła bez słów.

Nagle jego głowa w jakiś dziwny sposób znalazła się tuż koło niej. Czuła ciepło jego oddechu na swoim policzku.

- W jaki sposób? - spytał niemalże szeptem. Trochę ją tym zaskoczył. Poczuła się tak, jakby w pokoju nagle zabrakło powietrza. Oczywiście on, jako mężczyzna, od razu doszedł do wniosku, że Margaret mówi o łożu małżeńskim.

- Och - odparła zdławionym głosem - nie wiem, czy mogę cię uszczęśliwić w ten właśnie sposób, Duncanie. Pewnie sądzisz, że mam jakieś doświadczenie, bo powiedziałam ci o mojej przeszłości, ale tak naprawdę ono nie istnieje. To było strasznie dawno temu, a nawet wtedy... Poczuła jego usta na swoich wargach: ich ciepło, wilgoć i smak wina. Ręka, którą gładziła jego policzek, zadrżała. Przytrzymał ją i odsunął się nieco.

- Gdyby był mi potrzebny ktoś z doświadczeniem, Maggie, to poszedłbym do burdelu.

Nie zachwyciło jej jego wyznanie. Nie miała nawet pewności, czy przedtem ktoś przy niej wymówił na głos to słowo. Ale... on nie był taki jak Crispin, prawda?

- Często tam bywałeś? - spytała i przygryzła wargę, widząc w jego oczach rozbawienie.

Niestety, był dokładnie taki jak Crispin! Och, ci mężczyźni! Gdyby mu tylko pozwoliła, on też zacząłby bąkać coś o samotności i potrzebach, których kobiety na szczęście nie czują. Nie dała mu tej szansy.

- Ale więcej tam nie pójdziesz. Już ja ci dam. Doprawdy lepiej, żebyś nie próbował!

Z jego oczu nie znikło rozbawienie. Miały teraz ciepły odcień brązu niczym filiżanka gorącej gęstej czekolady. Zbiło ją to z tropu, zwłaszcza że znów je widziała z odległości zaledwie kilku cali.

- Chyba nie będę potrzebował, skoro obiecałaś mnie uszczęśliwić. A jeśli niepokoi cię twój brak doświadczenia, to powinniśmy się chyba postarać, żeby temu zaradzić. Nie mam racji? Im szybciej, tym lepiej.

Och Boże!

- Zgoda - odparła, a potem odchrząknęła i powiedziała bardziej stanowczym tonem: - Może to śmieszne, ale czuję się skrępowana. W moim wieku! Powinniśmy byli pójść na górę, gdy tylko goście się pożegnali. Do tej pory byłoby już po wszystkim.

Spojrzał na nią z jeszcze większym rozbawieniem. Obrócił głowę, ucałował wnętrze jej dłoni, a potem puścił rękę.

- Po wszystkim? I na wieki wieków, amen?

- Czuję się teraz nie tylko skrępowana, ale i głupia, a nie lubię tego ani trochę. Chcę się położyć, obojętne, czy jesteś gotów, czy nie.

Wstała energicznie z kanapki i zaczęła poprawiać fałdy sukni ślubnej.

- Maggie - zaczął, podnosząc się, a potem stanął przed nią, ujął ją za ręce i przyciągnął je do piersi. - Nie byłaś gotowa, kiedy wychodziła stąd nasza rodzina. Właściwie żadne z nas nie było. Potrzebowaliśmy trochę wina i rozmowy. Mieliśmy jedno i drugie, a teraz, jak sądzę, przyszła pora na seks.

Wolałaby, żeby nie posłużył się tym słowem. Czyżby nie wiedział, że damy nie używają go na co dzień? Poczuła, że pieką ją policzki i że coś głęboko w niej zaczyna pulsować. Wszystko z powodu tego słowa.

- Tak - odparła chłodno. - Tak, oczywiście.

A potem uniosła ku niemu twarz i go pocałowała. Rozwartymi ustami i nie za szybko. Przesunęła koniuszkiem języka po jego wargach. Czuła jego podniecenie.

- No to chodźmy - powiedział, podając jej ramię.

Czuła się bardzo dziwnie, wchodząc razem z nim na schody, stając przed swoim apartamentem i pozwalając, żeby otworzył drzwi gotowalni - jej prywatnego świata, jej sanktuarium. Tylko że nie był on już dłużej prywatny. Nie będzie więcej miała żadnego prywatnego pomieszczenia. Nawet własne ciało przestanie należeć tylko do niej. Dzień ślubu zamienił się w noc poślubną.

- Wrócę za kwadrans - powiedział, przepuszczając ją przodem, a potem zamknął za nią drzwi. Stephen oddał do jego użytku pokój gościnny. Przyniesiono już tam wcześniej jego rzeczy.

Własna sypialnia wydała się jej nagle jakaś obca. Margaret rozebrała się, a pokojówka wyjęła z fryzury szpilki i wyszczotkowała włosy. Przynajmniej pod tym względem nic się nie zmieniło, bo jej rzeczy, spakowane już, stały pod ścianą.

Po raz ostatni spędzała noc w Merton House, a jednak nie czuła się tego wieczoru we własnych pokojach jak u siebie.

Czekała na męża. Czekała na dopełnienie małżeństwa. Na seks, jeśli już miała użyć tego kłopotliwego słowa. Zwolniła pokojówkę już po kilku minutach i weszła do sypialni. Na bocznym stoliku płonęły dwie świece. Zasłony były zaciągnięte, choć zazwyczaj tego nie robiła, a kołdra nieco odchylona.

Margaret uchwyciła obiema rękami jedną z kolumienek podtrzymujących baldachim w nogach łóżka i przylgnęła do niej policzkiem.

Była mężatką. Stała się nieodwracalnie Margaret Pennethorne, hrabiną Sheringford.

Ten dzień, który wydawał się taki wspaniały, zmienił jej życie raz na zawsze. Och, oby zrobiła właściwą rzecz.

Usłyszała ciche pukanie i drzwi sypialni się otwarły.

18

Cudowny dzień! Czy naprawdę był taki?

Z pewnością był istotny pod kilkoma względami, jak uznał Duncan. Jeśli nawet dobre towarzystwo nie przywróciło go w pełni do swoich łask, to przynajmniej przestało ignorować. Nikt, kto przyszedł dziś na jego ślub, nie wyrzuci go jutro za drzwi.

Z pewnością uradował matkę. Nie przypominał sobie, żeby ją widział kiedyś tak szczęśliwą jak dzisiaj.

Powróciło przekonanie, które w dzieciństwie, nim zmarł ojciec, było dla niego oczywiste, że matka kocha go całkowicie i bezwarunkowo. Chyba słuszniej ją wtedy oceniał niż później, kiedy uważał, że jest próżna i płytka.

A dziś udało się też wywabić dziadka z Claverbrook House. Wyglądał jak dawniej, choć starzej, i był równie dumny, jak niegdyś, ale w jego wzroku pojawiło się coś w rodzaju wesołych ogników. Nigdy nie był przedtem mizantropem. Duncan zdał sobie nagle sprawę, że jego ucieczka z Laurą i porzucenie Karoliny miały coś wspólnego z przemianą dziadka w pustelnika. Czyżby go nie tylko rozczarował, ale złamał jego ducha? Mimo wszystko wyglądało jednak na to, że dziadek go kocha.

Chyba jutro rano, w jego osiemdziesiąte urodziny, powinien powiedzieć mu o tym uprowadzeniu choćby tyle, co wyjawił Maggie. A może i swojej matce? Obietnica dana Laurze była jednym, ale jego rodzina też jest ważna. Zwłaszcza że zawiódł ich uczucia.

Zrób wszystko, żeby była szczęśliwa”, powiedział mu dziadek, kiedy wychodził. Ale on nie po to poślubił Margaret. Czuł się winien, bo nie pozwolił sobie wobec niej na zupełną szczerość. To, czego jej nie powiedział, co rozmyślnie zataił, nie miało już większej wagi.

Mimo to czuł się winien, bo nie powiedział jej wszystkiego. W końcu była jego żoną.

Chciałabym, żeby wszyscy na mnie patrzyli i radowali się razem ze mną”, powiedziała. Wzdrygnął się, kiedy przypomniał sobie te słowa. I zaraz wzdrygnął się po raz drugi, kiedy Smith głośno chrząknął.

- Czy podać panu nocną koszulę, milordzie? Czy tylko szlafrok?

Duncan spojrzał na niego ostro. Pewnie miał jakąś nocną koszulę, bo inaczej Smith by mu jej nie proponował. Ale odkąd to jego lokaja obchodzi, w czym on będzie spać?

- Szlafrok.

- Czy ten nowy, milordzie?

- Jasne, że ten nowy. - Duncan wstał i powiódł palcem po podbródku, żeby się upewnić, że twarz ma należycie wygoloną, choć Smith golił go zawsze bardzo skrupulatnie. - Czy myślisz, że po to go kupiłem, żeby wisiał w szafie i mole go jadły?

Kiedy wsuwał ręce w jego rękawy, a potem ściągał spodnie, zrozumiał, że jest zirytowany. A także podniecony. Irytację powodowało właśnie podniecenie. Dziwne, ale jakoś nie wydało mu się to właściwe. Do żony powinien czuć coś więcej poza pożądaniem.

Zamyślił się i z niejaką ulgą uznał, że owszem, żywi też do niej inne uczucia. Polubił ją, a nawet zaczął podziwiać. Przywiązałby się pewnie do niej, gdyby tylko spróbował. A musiał i chciał próbować. Prawdę mówiąc, zaczęło go jednak dławić w gardle, kiedy powiedziała: „chciałabym, żeby wszyscy na mnie patrzyli i radowali się razem ze mną”. Zapragnął zamknąć ją w ramionach, jak zawsze robił, kiedy Toby czepiał się jego spodni, pytając, czy go naprawdę, ale tak naprawdę kocha.

- No to do jutra - powiedział lokajowi, wciąż z irytacją, wyszedł z gotowalni i skierował się do sypialni Maggie. Z pewnością czuł podniecenie. Poczucie winy nic tu nie zmieniało. Była zachwycająca, nawet kiedy nie piła wina. A kiedy to robiła, jak przed chwilą w salonie, mogła mężczyznę przyprawić o zawrót głowy. Nie przypuszczał, by sobie zdawała sprawę, jak bliski był przewrócenia jej na dywan, kiedy go pocałowała, przeciągając językiem wzdłuż jego warg.

Nie spodziewał się tego. Miał ją dotąd raczej za osobę pełną zahamowań, a nawet pruderyjną. Typową, doskonałą damę. A jednak pocałunek w salonie był wyraźnym zaproszeniem.

Do diaska, miał nadzieję, że nie będzie żałowała swojego zamążpójścia. Idzie przecież do niej po to, żeby nie miała powodów do żalu. Był jej to winien. A nawet, niezależnie od wszystkiego, nie mógłby nawet myśleć o małżeństwie, gdyby nie był w stanie należycie sprostać jego wymogom. Prawda, nie chciał się wcale żenić, ale skoro już to zrobił, musiał żyć jak żonatemu mężczyźnie przystało.

Wciąż czuł tę osobliwą mieszaninę irytacji z podnieceniem, gdy zastukał do drzwi, a potem wszedł, nie czekając na pozwolenie. Byłoby, jak pomyślał, dosyć absurdalne, gdyby czekał, aż się odezwie.

Stała w nogach łóżka; wsparta o jedną z kolumienek. Miała na sobie biały szlafrok, który połyskiwał w blasku dwóch świec i wyglądał w jakiś dziwny sposób o wiele bardziej zjawiskowo niż najwytworniejsze nawet balowe suknie. Ach, i - o Boże! - rozpuszczone włosy spływały jej na plecy aż poniżej pasa. Były ciemne, gęste i lśniące. A szlafrok, choć najzupełniej przyzwoity, nie ukrywał niczego z jej krągłych kształtów. Duncan walczył usilnie ze zbyt wczesnym pobudzeniem.

- Czemu podpierasz baldachim? Czy się bez tego załamie?

Spojrzała na niego na wpół przytomnie, potem popatrzyła na kurczowo przez nią trzymany słupek, aż wreszcie opuściła ręce i zaniosła się śmiechem, który zabrzmiał jeszcze piękniej i żywiej niż zwykle.

- Daję słowo, że pewnie tak! A może to ja nie potrafię stanąć prosto bez podpory? Pewnie przyczyną jest wino.

- Myślałem, że cię może uśpiło.

- Och, nie. - Znów się roześmiała.

- No to się bardzo cieszę.

- Naprawdę?

Cieszyło go, że nie usnęła, co mu pozwoli z nią spać, choć w istocie nie spodziewał się, by spała. Czy cieszyło go również to, że jest tu ze swoją żoną? Z kobietą, z którą miał spędzić reszt ę życia? Albo to, że rano nie odejdzie od niej i jej nie zapomni, tylko zabierze ją ze sobą do Woodbine? A czy byłby w stanie o niej zapomnieć, nawet gdyby mógł tak zrobić? Interesujące pytanie.

- O co chodzi? - spytała, a on dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że stoi i patrzy na nią w milczeniu od dłuższej chwili.

- Jesteś niemal zbyt piękna, żeby cię można było dotknąć.

- Mam nadzieję, że będzie inaczej.

- Tak sądzisz? - spytał, podszedł bliżej i położył jej dłonie na ramionach, wpatrując się w nią. - Doprawdy, jesteś bardzo piękna. Mam szczęście, Maggie. Nachylił się i pocałował ją w kark. Odchyliła głowę i lekko westchnęła.

- Nie czuję już zażenowania. Co za głupie uczucie. Przecież to najbardziej naturalna rzecz na świecie. Pragnę tego, Duncanie. Bardziej w gruncie rzeczy niż wszystkiego innego.

Zastanawiał się, ile odwagi kosztowały ją te słowa. Ciepło bijące od jej ciała świadczyło, że mówi prawdę. Powiódł kciukami po jej barkach, a potem zsunął szlafrok i ucałował jedno z odsłoniętych ramion. Powiódł ustami po nabrzmiewającej piersi, coraz niżej zsuwając nocny strój, póki nie ukazał się sutek. Ujął go wargami i dotknął końcem języka. Poczuł, że wstrząsnął nią dreszcz, a ciało stało się jeszcze gorętsze.

Odsunął się nieco i puścił jej szlafrok. Przytrzymała go odruchowo, lecz po chwili opuściła ręce na boki i pozwoliła, żeby opadł na ziemię.

Policzki jej płonęły. Spojrzała mu prosto w oczy, póki ich nie odwrócił, żeby przyjrzeć się całemu jej ciału.

Miała pełne piersi z różowymi sutkami, szczupłą talię, krągłe biodra i długie, kształtne nogi. Nie widział żadnej niedoskonałości w jej urodzie. Była ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny.

A potem jedna z jej rąk uniosła się i pociągnęła za wiązadło jego szlafroka, który się rozchylił. Margaret ściągnęła go z jego ramion, tak że i on opadł na podłogę.

Zaskoczyła go ich wzajemna nagość. Spodziewał się po niej czegoś innego - ale czego? Skromności, ostrożności, umiarkowania? Nie była co prawda dziewicą, lecz jeśli słusznie się domyślał - a mógłby pójść o zakład, że tak - niewiele się od niej różniła.

- Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem - mruknął. Położyła mu dłonie na ramionach i powiodła nimi wzdłuż jego rąk, otwarcie mu się przyglądając.

- Ty także jesteś piękny. Czy użyłam niewłaściwego słowa? Przepraszam w takim razie, ale to wydaje mi się odpowiednie. Jesteś naprawdę piękny.

Ujął ją za dłonie i założył je sobie na biodra, a potem przyciągnął ją blisko do siebie. Zbliżył usta do jej warg, rozchylił je i wniknął w nie językiem. Jęknęła i wsparła się o niego mocniej.

- Może się położymy? - spytała, kiedy się cofnął. - Chyba nie utrzymam się już dłużej na nogach.

Zaniósł ją na łóżko, do którego nie było wcale daleko, złożył na nim i znów ucałował rozchylone usta. Ciągle smakowała winem. Pachniała lawendowym mydłem. Kusząca syrena i jednocześnie dama. W jednej osobie.

- Czy chcesz, żebym zdmuchnął świece? Wolałbym nie. Chcę widzieć, co będziemy robić. Będzie jednak tak, jak ty chcesz.

Na Jowisza! Nie było tego w jego planach. Otworzyła oczy.

- Och, proszę bardzo. Niech się świecą.

Położył się koło niej, wsuwając jedną rękę pod jej plecy. Drugą wodził lekko po całym jej ciele, po jego obłych kształtach, czując ciepło skóry, woń lawendy i wina. Powinien doprawdy zwolnić tempo. Przesunął dłonią po jej piersiach i lekko uniósł jedną z nich w dłoni, czując jędrność, miękkość i wspaniałą ciężkość. Słyszał jej powolny, ale głośny oddech. Zanurzyła mocno palce w jego włosach.

- Och, proszę cię - powiedziała, ale nie wyjaśniła nic więcej. Nakrył ją swoim ciałem, wsuwając kolana między jej uda tak, by móc uklęknąć, i spojrzał na nią spod na wpół przymkniętych powiek. Ona z kolei popatrzyła na niego. Włosy rozsypały się jej ciemną falą po ramionach i piersiach. Na twarzy tańczył odblask płomienia świecy. Wsparła dłonie o jego pierś, a potem zaczęła nimi koliście wodzić, gładząc włosy na niej to w jedną, to w drugą stronę. Spojrzała mu w twarz i się uśmiechnęła.

Czuł gładkość jej ud na swoich nogach, widział pełne piersi. Doznał tak gwałtownego pobudzenia, że gdyby zaraz go nie pohamował, mogłoby się zdarzyć coś bardzo kłopotliwego.

- Wybacz mi - powiedział, schylając głowę i całując ją - ale nie mogę dłużej czekać.

- Dobrze - odparła, nie przestając się uśmiechać. - Ja też nie.

Zapragnął lec na niej i wziąć ją szybkimi, pełnymi gwałtowności ruchami. Chciał poczuć to piękne ciało pod sobą, a w lędźwiach zaczął rodzić się żar.

Powiedziała, że jest gotowa. Ale mówiła też, że dzień ślubu był dla niej czymś cudownym. Dopełnienie małżeństwa jest kulminacją tego dnia. Nie chciał jej rozczarować. Przynajmniej tyle pragnął dla niej zrobić.

Rozchylił kolana i uniósł jej nogi, aby go nimi oplotła. Wsunął ręce pod jej pośladki i mocno je uchwycił, a potem wniknął w nią jednym pewnym ruchem.

Patrzył na nią, nasłuchując jednocześnie jej powolnego oddechu, obserwując zaciśnięte i zarazem drżące powieki, póki nie zagłębił się dostatecznie i nie znieruchomiał.

Dobry Boże, jakże tam była wilgotna, gorąca, miękka, jak zaciskała mięśnie. A on...

Za nic nie chciał, żeby instynkt wziął nad nim górę.

Otwarła oczy i spojrzała na niego. Powiódł znów rękami po jej ciele, ułożył je przy piersiach i muskał kciukami sutki.

- Och, nie - odezwała się. - Och nie, to zbyt wiele, Duncanie, za wiele.

- Naprawdę? - Ujął ją za biodra i poderwał całe swoje ciało w tył, a potem zaczął to czynić raz za razem, w mocnym, głębokim rytmie, i zaciskał zęby, żeby wytrzymać jak najdłużej.

Patrzył w dół, żeby obserwować to, co robi. A potem spostrzegł, że ona przygląda się temu także, spod półprzymkniętych powiek i z rozchylonymi ustami, póki jej oczy znów się mocno nie zamknęły, a dłonie, rozrzucone na boki, nie wpiły się w materac. Głowę odrzuciła w tył, wewnętrzne mięśnie zacisnęła z całej siły, oddech stał się urywany.

Chwycił ją za dłonie i uniósł nad jej głową, prostując nogi, a potem opadł na nią całym ciężarem. Przyśpieszył ruchy i zagłębiał się w nią raz za razem jeszcze szybciej, póki nie krzyknęła i nie zadrżała konwulsyjnie pod nim. Potem zaś legła bezwładnie, odprężona.

Ręce miała gorące i śliskie od potu, podobnie jak resztę ciała.

Krew w nim pulsowała, szumiało mu w uszach, serce łomotało głucho w piersi, póki nie nadeszło spełnienie. A wtedy westchnął głęboko, tuż koło jej policzka, i opadł na nią.

Słuchał swojego tętna, które stopniowo zwalniało, i zapadł w półsen. Zachwycały go leżące pod nim ciało i świadomość, że żona okazała się kobietą zdolną do wielkiej namiętności.

- Duncanie - szepnęła. - Czy ty może śpisz?

- Nie. Czy ci ciężko?

- Tak, ale nie musisz się ruszać. To było takie piękne. Dziękuję ci. Znowu była damą, choć leżała pod nim naga i mokra od potu. Wsparł się na łokciu i spojrzał na nią.

- Owszem, to było piękne - odparł - i jestem ci wdzięczny, Maggie. Ale wolałbym, żebyśmy sobie nie dziękowali za każdym razem, bo szybko by się nam to sprzykrzyło. Przyłożyła dłoń do jego policzka.

- Nie żałuję, że wyszłam za ciebie. Naprawdę. Całkiem jakby myślała, że mogłaby tego żałować. Czy chodziło o Crispina Dew? Duncan z przykrym zaskoczeniem ujrzał go na przyjęciu weselnym, z niechęcią też patrzył, jak rozmawia z Margaret i bierze ją za rękę. Korciło go, żeby coś na ten temat powiedzieć, ale zmienił zamiar.

- Ja też nie żałuję - przyznał - ale obawiam się, że jeśli mamy cieszyć się jeszcze nocą poślubną, to muszę się teraz trochę przespać.

- Och. - Uśmiechnęła się.

Zsunął się na bok i okrył ich oboje kołdrą. Spojrzał na nią i zdał sobie sprawę, że ona już prawie śpi. Ułożył się przy niej i patrzył na nią jeszcze przez chwilę, póki on też nie zapadł w sen.

Jutro pojadą do Woodbine. Na resztę życia. Za kilka dni dołączy do nich Toby i będzie żył razem z nimi jak normalne, zwykłe dziecko, którym przecież był. Był jej za to głęboko wdzięczny. Tęsknił za nim ogromnie.

Za oknami było już całkiem jasno, kiedy Margaret się zbudziła. Przeciągnęła się i natychmiast dotarło do niej niezwykłe uczucie nagości własnego ciała.

Czuła się cudownie rozpustna i jednocześnie rozbawiona z tego powodu. Odwróciła z uśmiechem głowę, ale miejsce koło niej było puste, a kołdra odrzucona.

Czy przespała cały ten czas, kiedy on wstawał i wychodził z pokoju? Trudno jej było wprost uwierzyć, że tak się stało. Zawsze miała lekki sen i zrywała się z łóżka wcześnie. No jasne, zmęczyła ją ta noc.

Zamierzali odjechać jak najwcześniej, choć obiecali jej rodzinie, a także jego matce, że poczekają na ich przyjście, żeby się z nimi pożegnać. Mieli też pójść jeszcze raz z wizytą do Claverbrook House z powodu osiemdziesiątych urodzin dziadka.

Och Boże, pewnie wszyscy już tam czekają przy śniadaniu, a ona powinna wstać, ubrać się i wyglądać przyzwoicie, bo inaczej cóż sobie o niej pomyślą? I co też sobie będą myśleć o jej nocy poślubnej?

Czy się wszystkiego domyślą? Oczywiście, że tak. Och, chyba umrze ze wstydu.

Już miała odrzucić kołdrę, kiedy drzwi się otwarły.

- Gdybym był porządną pokojówką - odezwał się Duncan, wchodząc do pokoju z tacą - to pewnie zdążyłbym ze wszystkim, nim się obudzisz, i miałabyś wtedy gorącą czekoladę przy łóżku, a zasłony byłyby rozsunięte, tak żebyś mogła zobaczyć filiżankę, kiedy tylko otworzysz oczy. Ale nie jestem nią, niestety. Postawił tacę na stoliku. Stały na niej dwie filiżanki czekolady, a obok leżały na talerzu cztery słodkie biskwity.

- Zatrudniłabym cię tak czy inaczej - odparła, podciągając kołdrę pod samą brodę - ale wtedy Ellen straciłaby pracę, a mnie by jej brakowało. Założę się, że nie potrafiłbyś mnie uczesać tak dobrze jak ona. Duncan siadł na brzegu łóżka. Był już wprawdzie ubrany, ale niekompletnie. Nałożył pantalony i niezapięta do końca koszula pozwalała dojrzeć nieco włosów na piersi. Włosy miał wilgotne, świeżo się ogolił, wyglądał uroczyście, a oczy znów stały się niemal czarne. Ale żartował z nią, podobnie zresztą jak ona z nim. No i przyniósł jej czekoladę z biskwitami.

Ucieszyły ją te drobne względy w pierwszy dzień po ślubie. Wesele minęło, noc poślubna także.

- Bałam się, że przespałam cały ranek.

- Byłby to wspaniały komplement w uznaniu mojej zręczności. Obudziłaś się jednak, a wciąż jest jeszcze dość wcześnie.

Och, znów sobie żartował. Dziwna się jej wydała obecność mężczyzny w tym pokoju, do którego nawet Stephen rzadko zaglądał.

Miała męża. Wstępowała dziś w całkiem nową rzeczywistość. Wczoraj był jeszcze panem młodym, dziś - po prostu jej mężem.

Kochali się tej nocy trzy razy. Za drugim chyba przez całą godzinę czy nawet więcej. Nie miała pojęcia, że kobiece ciało ma aż tyle miejsc, dzięki którym można doznawać niesłychanych wrażeń. Nie wiedziała też, że akt małżeński może składać się z czegoś więcej niż kilku pocałunków, szybkiego wtargnięcia w ciało i równie szybkiego dążenia do kulminacji. Męskiej kulminacji, rzecz jasna. Tego, że istnieje również kobieca, nawet nie przypuszczała, ani że wiąże się ona z tak zupełnym zapamiętaniem... i z rozkoszą. Nie znajdowała słów, żeby móc w nie ująć to, czego doznała.

- Założę się, że wiem, o czym myślisz - powiedział.

- Och, o niczym - odparła, ale poczuła, że się czerwieni. Pewnie po kilku dniach zdoła się z tym wszystkim oswoić.

- Jeśli będziesz leżeć tu z kołdrą pod samą brodę, nie zdołasz wypić czekolady, Maggie. A szkoda by jej było. Pachnie wprost nadzwyczajnie. Czy rankiem stajesz się przesadnie skromna?

- Skądże.

Spojrzał na nią z powątpiewaniem i uniósł jedną brew, musiała więc trochę zsunąć kołdrę, aż po piersi. Ale jeśli ma usiąść...

A wtedy Duncan zrobił to samo, co wieczorem w salonie. Spojrzał na nią ze szczerym rozbawieniem w oczach, choć wcale się przy tym nie uśmiechał. Odrzuciła kołdrę po pas i spojrzała na tacę. Czekolada pachniała naprawdę wspaniale.

- To nieładnie - powiedziała. - Ty miałeś czas, żeby się ubrać.

- Miałaś taką samą możliwość, ale z niej nie skorzystałaś. Czy chcesz, żebym poszedł do gotowalni i coś ci przyniósł? Wszystko już chyba zostało zapakowane. A może mam zdjąć koszulę?

Och, tego ranka poznała zupełnie innego Duncana. Może tak właśnie wygląda intymność małżeństwa? Może tak będzie już zawsze? Może...

- Zdejmij też pantalony - zażądała.

Ściągnął koszulę przez głowę i rzucił ją na podłogę, a potem wstał i sięgnął ku guzikom w pasie.

- Zdejmę je wtedy, kiedy i ty cała się odkryjesz. Odrzuciła kołdrę, a on wyskoczył z pantalonów, a potem z bielizny.

Och Boże święty!

- Czy będziemy teraz pić czekoladę? - spytała. W odpowiedzi uniósł brwi.

- A co będzie, jeśli tu wejdzie Stephen? Albo Nessie czy Elliott? Albo twoja matka?

- Jest siódma rano, Maggie. Jeśli nawet komuś z nich przyjdzie do głowy, żeby tu zaglądać o takiej porze, to chyba nie będą chcieli wdzierać się do twojej sypialni.

Wyciągnęła ku niemu obie ręce.

Poradził sobie w zdumiewająco szybkim tempie i usatysfakcjonował ją tak samo, jak podczas trzech długich epizodów w nocy.

Kiedy skończył, była cała obolała, a nawet, jak zdała sobie sprawę, bolało ją już, zanim zaczęli, ale nie umniejszyło to w niczym jej satysfakcji.

- Założę się - mruknął jej do ucha - że czekolada jeszcze nie wystygła, bo poradziliśmy sobie w imponującym tempie. Może się przekonamy?

Siedli więc przy sobie w łóżku całkiem nadzy, wsparli się na poduszkach i zjedli biskwity. Czekolada wciąż się jeszcze nadawała do picia.

- Myślę, Maggie, że dziś rano powiem mojej matce to samo, co tobie przed ślubem. Jak sądzisz, czy zdoła dotrzymać tajemnicy?

- Jeśli ją poprosisz, zrobi tak z pewnością. Ona cię kocha.

- Zdradzę to również dziadkowi. Dochowałem tajemnicy Laurze, póki żyła, ale sądzę, że jestem też coś winien mojej rodzinie. Zgodzisz się ze mną?

- W zupełności. Wiesz przecież, że dziadek też cię kocha.

- Myślę, że tak, ale ta miłość znowu będzie poddana próbie. Ujęła go za jedną z rąk i splotła jej palce ze swoimi. Och, ta część małżeństwa okazała się doprawdy nadzwyczajna. Te rozmowy, te zwierzenia, proszenie o radę...

- Myślę, że miłość zawsze bywa poddawana próbie - odparła - i może się zachwiać, ale nigdy nie niszczeje. Mam na myśli prawdziwe uczucie. Dziadek i matka kochają cię naprawdę.

A ona chyba także go pokocha. Może już wkrótce.

- Myślę, że powinnam wstać i się ubrać.

- Co za szkoda. Lubię, kiedy jesteś ubrana tak jak teraz. Odwróciła się i parsknęła śmiechem.

19

Jechali nowym powozem, prezentem ślubnym od markiza Claverbrook. Nic wprawdzie nie mogło sprawić, by angielskie drogi były choć trochę równiejsze i uprzyjemniały podróż, wspaniale było jednak jechać w nowym, wygodnym pojeździe na siedzeniach obitych miękką skórą.

Było popołudnie następnego dnia po ślubie. Wkrótce mieli przybyć do Woodbine Park.

Margaret nie mogła się zdecydować, czy kobiety doznają większego od mężczyzn szczęścia w małżeństwie, czy też nie. Jechali do domu, którego nigdy nie widziała, położonego daleko od miejscowości, gdzie wyrosła. Wszystko miało tam być dla niej nowe, dziwne, niezwykłe i nic na to nie mogła poradzić. Zona zawsze udaje się do domu męża, a nie odwrotnie. Czuła się tak, jakby traciła cząstkę własnej tożsamości. Nawet nazwisko nosiła teraz inne.

Z drugiej strony, było coś niezwykle ożywczego w zaczynaniu całkiem nowej egzystencji. Oczywiście nie można się z tego powodu stać inną osobą, ale nowe nazwisko, nowy dom i nowa okolica dają sposobność, żeby wszystko zacząć od początku i uczynić swoje życie lepszym niż przedtem, bo szczęśliwszym.

W tym poprzednim życiu nie czuła się wcale nieszczęśliwa, ale też nie była w nim absolutnie szczęśliwa. Czuła, że coś ją ominęło. Ostatnia zima okazała się zaś najgorsza. Uważała wtedy, że trzydziestka jest czymś strasznym. Teraz uznała, że to najlepszy wiek. Nie była już tak żałośnie młoda i bezbronna. Wciąż jeszcze zaś dostatecznie młoda, żeby...

- Niegdyś zdawało mi się, że poza Woodbine nie ma świata - odezwał się mąż. - Myślałem też, że kieruje nim dwoje ludzi, którzy mnie kochają i zawsze zapewnią mi bezpieczeństwo.

Spojrzała na niego. Wyglądał przez okienko powozu po jego stronie.

Wszystkie szczęśliwe dzieci uważają podobnie, pomyślała sobie. Nawet jeśli nie żyją w bogactwie i przepychu.

- Czy miałeś szczęśliwe dzieciństwo?

- Najzupełniej, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, zwłaszcza kiedy rozbiłem kolano lub łokieć czy nawet złamałem rękę. Z chłopców wyrastają jednak młodzieńcy, którzy nie mogą się doczekać dorosłości, a bezpieczeństwo i miłość niewiele dla nich wówczas znaczą. Koniecznie chcą wejść w szeroki świat, szukać przygód i złudnego szczęścia. Szukają tego, co już mają, i w tym czasie to tracą.

- Czy byłeś nieszczęśliwy po odejściu z domu?

- Nie. Zbyt dobrze się bawiłem i nie miałem na to czasu. Uśmiechnęła się.

- Czy wszystkie dzieci myślą, że kiedy dorosną, staną się wreszcie wolne i będą mogły robić, co im się podoba?

- spytał.

- Chyba wszyscy chłopcy tak uważają.

- A dziewczynki nie? - zdziwił się i zaraz sam sobie odpowiedział: - Sądzę, że nie. Nie mają tylu marzeń, co chłopcy.

- Ależ mają. Marzą o szczęśliwym małżeństwie, o idealnym mężu: przystojnym, bogatym, czarującym, czułym, łagodnym, wyrozumiałym, namiętnym... Coś mi tu chyba umknęło... O, już mam: i kochającym. Dziewczęta marzą o miłości i romansie, bo po cóż miałyby marzyć o czymś innym? Każda z nich roi sobie, że przyjedzie do niej książę z bajki.

Nigdy nie myślała o tej najbardziej podstawowej różnicy między światem mężczyzn i kobiet. Czy tylko bezcelowość rojeń o wolności i przygodzie sprawia, że kobiety marzą o domu, serdecznym mężu i dzieciach? A może to raczej wrodzony instynkt każe im dbać o zachowanie gatunku?

- A dla ciebie takim księciem z bajki był Dew? Uśmiech Margaret przygasł. Zaczęła się przyglądać swoim rękom, złożonym na podołku. Za oknem powozu przesuwał się zielony krajobraz.

- Cała bieda w tym, że nie zawsze marzenia przeobrażają się w rzeczywistość, jak sam zresztą odkryłeś po odejściu z domu. Tylko że ich miejsca zajmują nowe. Jesteśmy pod tym względem nieuleczalnie optymistycznym gatunkiem.

Ona z pewnością miała nowe marzenia, nawet jeśli nie były szaleńczo romantyczne. Jej małżeństwo zaczęło się w sumie nie najgorzej. Miała też nadzieję, że...

- Biedna Maggie. - Duncan ujął ją za rękę. - Nie jest to chyba małżeństwo twoich marzeń, co?

- Twoje wymarzone życie, pełne swobody i przygód, też się chyba takie nie okazało. Ale jedziesz do miejsca, gdzie czułeś się szczęśliwy jako dziecko, a ja wyszłam za mężczyznę, którego mogę szanować i podziwiać. Nie jest tak źle. Mamy przed sobą przyszłość i od nas zależy, jaka ona będzie.

- Czy naprawdę jesteśmy nieuleczalnie optymistycznym gatunkiem? - spytał w zadumie. - Może tylko niektórzy z nas są tacy, na przykład ty? Czy zawsze byłaś optymistką?

- Zawsze. No, może prawie zawsze. Czasami zdarza się coś tak fatalnego, że przez pewien czas, nawet całkiem długi, tonie się w mroku i nie wierzy, by coś mogło być poza ciemnością. A jednak mrok ma zawsze swój kres. Może nawet tak się dzieje w chwili śmierci. A zwłaszcza wtedy.

Duncan milczał, zaczęła więc patrzeć przez okno. Już chyba dojeżdżają do Woodbine. Powiedział, że mają jeszcze przed sobą jakieś dwie godziny jazdy, kiedy się zatrzymali, żeby zmienić konie i zjeść lunch. Z pewnością minęły już od tego czasu blisko dwie godziny.

- Kiedy tam byłeś po raz ostatni?

- Sześć lat temu. Nawet gdy zamierzałem ożenić się z Karoliną i zawieźć ją tam, dobrze wiedziałem, że nastąpi to najwcześniej po roku. I nawet ten rok wydawał mi się niewiarygodnie odległym terminem. Tęskniłem za powrotem do domu.

- Kiedy uciekałeś z panią Turner, miałeś chyba świadomość, że możesz tam nigdy nie wrócić?

- Tak.

Próbowała wyobrazić sobie tę decyzję, to poświęcenie. Czy było im potem ze sobą dobrze? Do pewnego stopnia chyba tak, skoro mieli syna, choć Duncan powiedział jej, że nigdy Laury nie kochał. Jak przez te pięć lat wyglądało jego życie? Mówił jej też, że wciąż zmieniali miejsce pobytu. Ale czy zyskał jakąś satysfakcję lub nawet szczęście? A Laura? Wspomniał, że po urodzeniu Toby'ego wpadła w melancholię. Czy trwała ona bez przerwy, czy może ogarniała ją od czasu do czasu?

Jej nastroje musiały mu bardzo utrudnić życie. Czy był przybity z powodu śmierci Laury? A może poczuł wtedy coś w rodzaju ulgi? Ale była matką jego syna i zmarła ledwie cztery miesiące temu, czyli bardzo niedawno. Pewnie wciąż jeszcze jest tym przygnębiony.

Nie mogła go wypytywać o tamto życie. Nie teraz, a może nawet nigdy. W końcu sama nie wierzyła, by kiedykolwiek była gotowa rozmawiać z nim o Crispinie. Pewne rzeczy należy zachować tylko dla siebie.

- No ale w końcu wracam do domu - powiedział. - Chyba słusznie uważasz, Maggie, że mrok ma zawsze swój kres.

- Kiedy przyjedzie tam twój syn?

- Jutro, jeśli nie nastąpi żadna nieoczekiwana zwłoka.

- W takim razie mrok się chyba wkrótce rozproszy. - Ścisnęła jego dłoń.

- Tak.

Nie powiedziała swojej rodzinie o dziecku. Zauważyła też, że i on nie wspomniał o nim wcale swojej matce ani dziadkowi, choć była przy tym, gdy wyjaśniał im ze szczegółami, czemu uciekł z Laurą w przeddzień swego ślubu z obecną panią Pennethorne.

Matka uściskała go wtedy gorąco i się rozpłakała. Zapewniła go, że nie piśnie nikomu ani słowa, jako że Graham siedział tuż koło niej i już o wszystkim wiedział, choć będzie jej bardzo trudno nie oznajmić Randolphowi Turnerowi, kiedy go następnym razem zobaczy, co sobie o nim myśli. A także powiedzieć coś niecoś Karolinie Pennethorne, kiedy z kolei zobaczy ją.

Dziadek zaś, do którego potem poszli, zmarszczył gniewnie brwi, zacisnął usta i wymamrotał coś pod nosem, a potem nawy - myślał Duncanowi od ostatnich osłów. Nie udało mu się jednak oszukać Margaret, bo oczy błyszczały mu podejrzanie pod krzaczastymi siwymi brwiami.

- To wioska - powiedział cicho Duncan, ściskając jej rękę.

Przez okienko powozu widziała, że droga zakręca tam szeroko, zgodnie z nurtem rzeki, a spoza zakrętu wyłania się kilka domków z czerwonej cegły i wieża kościelna górująca pośród nich. Po obu brzegach rzeki rosły drzewa.

A potem powóz skręcił i domki na parę minut znikły im z oczu, póki nie wjechali między nie, zbliżając się do wiejskich błoni.

Minęli je i przejechali obok kościoła i stojącej tuż przy nim gospody oraz zajazdu. Szynkarz stał właśnie w fartuchu przy wejściu z miotłą w ręku. Uniósł dłoń w geście pozdrowienia, zaglądając z ciekawością w okno powozu. Troje dzieci poniechało zabawy i rozbiegło się w trzech różnych kierunkach, zapewne po to, by powiedzieć matkom, że przez wieś jedzie wielki powóz.

A potem wjechali w wysoką bramę z kutego żelaza, która stała otworem, i powóz potoczył się wysadzanym drzewami podjazdem. Po chwili znowu koła zadudniły na moście.

Margaret spojrzała na Duncana.

Patrzył gdzieś w dal, oczy miał mroczne, minę nieodgadnioną. Nie było go tu od sześciu lat. Kiedy zaś przez cztery miesiące planował powrót, nie przypuszczał, że przywiezie ze sobą żonę. Nie tylko jednak jego plany obróciły się wniwecz przez ostatnie trzy tygodnie.

Trzy tygodnie temu nawet się przecież nie znali, a ona miała zamiar zgodzić się na oświadczyny markiza Allingham.

- Może cię pocieszy, że Odyseuszowi powrót do Itaki po wojnie trojańskiej zajął aż dwadzieścia osiem lat.

- Rzeczywiście, krzepiąca myśl - odparł i znów ujrzała w jego oczach wesołe ogniki. - Wyjrzyj przez okienko. W pierwszej chwili nie zobaczyła nic poza pniami wielkich, starych drzew i gęstym poszyciem. Gdy jednak pojazd wynurzył się z lasu, ujrzała rozległy, usiany drzewami trawnik wznoszący się stopniowo ku domostwu stojącemu na szczycie wzgórza. Był to obszerny dom z czerwonawego kamienia, o podłużnych oknach, mansardowym dachu i portyku wspartym na kolumnach. Marmurowe najpewniej stopnie wiodły do podwójnych drzwi. Poniżej znajdowały się zabudowania stajenne i ogród pełen barwnych kwiatów, który schodził aż do rzeki wijącej się za wzgórzem.

Margaret uznała, że to jeden z najpiękniejszych domów i parków, jakie kiedykolwiek widziała.

Przyjechała do domu. Nie, przyjechali tu obydwoje. Uścisk ręki Duncana był niemal bolesny. Obydwoje milczeli.

Gdyby Duncan przybył tam sam, tak jak zamierzał, obszedłby cały dom, szukając rzeczy znanych i nieznanych. Próbowałby przypomnieć sobie ojca w bibliotece i matkę w pokoju śniadaniowym czy w salonie. Stanąłby przy oknie w swojej dawnej sypialni, żeby spojrzeć na stok wzgórza schodzący ku rzece, na szeroką, prostą, obsadzoną szczodrzeńcem aleję, prowadzącą do altany, na widok pól i lasów sięgający po horyzont. Przeszedłby się może wzdłuż galerii portretów, patrząc na podobizny przodków oczami dorosłego. Spędziłby wieczór rozparty w fotelu, zapewne w salonie, a może raczej w bibliotece, czytając jakąś książkę. Delektowałby się świadomością, że jest we własnym domu. Nareszcie.

Było to długie i ciężkie wygnanie, choć narzucił je sobie dobrowolnie. Wyjechał, żeby się wyszumieć, a potem trzymał się z daleka, bo przekroczył niewidzialną, lecz mimo to całkiem realną granicę między szaleństwami młodości a jałową pustką wykluczenia. Przez całe pięć lat tęsknił straszliwie za Woodbine.

Mógłby co prawda odwiedzać to miejsce od czasu do czasu, nie mógł jednak zostawić Laury. Nawet pod opieką Harrisów, których znała i którym ufała. Kilka razy oddalił się od niej na dzień czy dwa, żeby mieć choćby złudzenie samodzielnego życia. Za każdym jednak razem czuł się po powrocie winien. Nie czyniła mu wprawdzie wyrzutów. Nigdy by tego nie zrobiła. Po prostu... kochała go. Tak, to było właściwe słowo, choć nie chodziło, rzecz jasna, o miłość romantyczną. No i go potrzebowała. Ogromnie go potrzebowała. Zdawałoby się, że miło jest być komuś potrzebnym. Ale to nie było wcale miłe. Biedna Laura.

On również ją kochał. Nie miłością romantyczną. I nie miało to również nic wspólnego z seksem.

Nie przybył jednak do rodzinnego domu sam. Przywiózł ze sobą żonę.

Pokazał jej po przyjeździe dom i zdumiało go, jak niewiele się zmienił przez te sześć lat. Czemu jednak miałby się spodziewać zmian? Tylko on sam mógłby o nich zadecydować. Albo dziadek.

Nie czuł niechęci do Maggie, choć jakby się tego spodziewał. Była współczująca i wrażliwa. Dobry Boże, ona nawet upierała się, żeby Toby'ego zatrzymać w domu, jakby był dzieckiem z prawego łoża. I wcale nie chodziło tylko o to.

Po prostu... Sam zresztą nie potrafił tego nazwać.

- Nie widziałaś jeszcze galerii - powiedział jej, gdy siedzieli przy późnym obiedzie na dwóch przeciwległych krańcach stołu w jadalni. Kamerdyner miał rozsądny pomysł, żeby złożyć jego dodatkowe klapy, tak że nie siedzieli zbyt daleko od siebie. - Lepiej ją jednak oglądać przy świetle dziennym. Pokażę ci ją jutro, jeśli zechcesz.

- Czy wiszą tam wszystkie wasze portrety rodzinne?

- To ciekawa galeria. Wszystkie najważniejsze portrety są w Wychen Abbey, wiejskiej siedzibie dziadka. Jednakże markizowie z ostatnich siedmiu pokoleń wychowywali się bez wyjątku w tym domu, tak jak ja, więc ich portrety jako dzieci i młodzieńców pozostały tutaj, tak samo jak podobizny innych członków rodziny. Byłem jedynakiem i nie zawsze mogłem liczyć na towarzystwo rówieśników, choć nieraz przyjeżdżali tu na długo moi kuzyni. Często bywałem w tej galerii, zwłaszcza przy złej pogodzie. Moimi kompanami stali się w ten sposób przodkowie. Wymyślałem sobie różne historie o nich i o mnie. Uśmiechnęła się.

- Musi być bardzo miło mieć stary rodzinny dom, który niejako łączy cię z tymi, co żyli tu wcześniej.

- Owszem. Jest tam wspaniały portret dziadka jako piętnastolatka. Siedzi na nim na koniu i nachyla się, aby wziąć na ręce kudłatego pieska. A także drugi, na którym jest już młodym mężczyzną. Widnieje tam razem z moją babką i moim ojcem jako niemowlęciem. Trzyma go na kolanach. Uśmiechnęła się do niego poprzez stół.

- Cieszę się z góry na te obrazy. Och, Duncanie, dziadek naprawdę bardzo cię kocha. Namówię go, żeby przyjechał tutaj, nim zacznie się zima.

- Nie było go tu od śmierci mojego ojca piętnaście lat temu.

- W takim razie czas już, żeby pojawił się ponownie. Postaramy się, by wyniósł stąd szczęśliwsze wspomnienia. A więc będziemy tu szczęśliwi? O mało nie powiedział tego na głos.

- Jeśli zdołasz go namówić, to będziesz istną cudotwórczynią.

- Jestem nią - odparła ze śmiechem. - Czy mam cię teraz zostawić, żebyś sam wypił swój portwajn? Nie miał ochoty zostać sam. Zaczęło go to nawet dziwić, tym bardziej że marzył o samotnym powrocie do Woodbine.

- Przejdźmy do salonu - powiedział, wstając od stołu - i wypijmy tam herbatę. A może kawę?

- Wolę herbatę - odparła, a on dał znak kamerdynerowi.

- Popełniłem gafę, Maggie - przyznał, prowadząc ją pod ramię do salonu - bo powinienem był tobie pozostawić posłanie po tacę z herbatą. Nie jesteś moim gościem, tylko żoną.

- Byłoby wysoce niestosowne, gdybym była twoim gościem. - Zaśmiała się. - Zajmę się jednak nalewaniem herbaty.

I zrobiła to, kiedy przyniesiono tacę. Patrzył na nią. Miała wyważone, harmonijne ruchy, była piękna i elegancka, ale wciąż mu obca. Czy musi tak być w każdym nowo zawartym małżeństwie? Czy można należycie poznać kobietę, zanim zacznie się z nią wspólne życie pod jednym dachem? Zalecał się do Karoliny przez kilka miesięcy przed oświadczynami, zaręczeni zaś byli przez dobre kilka miesięcy. A jednak wcale jej nie znał prawie do samego ślubu. Nawet wtedy zresztą nie mógłby powiedzieć, że ją zna. Poznał tylko jeden fakt, który go przejął obrzydzeniem. Może to nie takie ważne, że znał Maggie niecałe trzy tygodnie.

- To jest niezręczne, prawda? - spytała po dłuższej chwili, gdy bez słowa pili herbatę.

- Chodzi ci o milczenie?

- Przecież potrafię mówić, ty również. Chociaż nie bez przerwy. O czym porozmawiamy, Duncanie?

- A o czym mówisz z bratem i z siostrami?

- Sama nie wiem. Z ludźmi nieznajomymi czy nawet znanymi przeze mnie powierzchownie mogę uprzejmie rozmawiać na dość ogólnikowe tematy. W końcu to część dobrego wychowania. W obecności zaś bliskich nie muszę prowadzić grzecznościowej rozmowy. Oni mówią, ja mówię i nie silimy się, żeby znaleźć tematy, bo same się nasuwają.

- A czy czasem też milczysz, będąc z rodziną?

- Owszem, nieraz - odparła po chwili zastanowienia. - Milczenie łączy. Może tak być nawet pomiędzy serdecznymi przyjaciółmi.

- A ja nie jestem ani rodziną, ani serdecznym przyjacielem?

- Musisz być i jednym, i drugim, ale czy przyjaźń można uzyskać na siłę? Albo choćby przyjazną atmosferę? Poczuł się trochę zaskoczony. Milczenie nie sprawiało mu przykrości. Gdyby tak było, postarałby się zastąpić je jakąś formą konwersacji. Od samego przyjazdu mówił wiele o swoim domu, rodzinie, dzieciństwie. Wcale jednak nie pytał ojej życie, a mogło to wypełnić resztę wieczoru.

No jasne, on był w domu, ale ona nie. Nie znajdowała się w miejscu, gdzie mogłaby czuć się jak w domu. Woodbine Park był jej obcy. Nic dziwnego, że zrobiło się jej trochę nieswojo.

- Nie jesteśmy wrogami - zaczął.

- Zgadzam się.

- Czy w takim razie nie powinniśmy być przyjaciółmi?

Uśmiechnęła się.

- Jesteśmy kochankami - dodał.

- Tak.

- Ale nie przyjaciółmi?

- Myślę - powiedziała, odstawiając filiżankę - że jestem po prostu trochę zmęczona.

- I trochę przygnębiona? - zapytał łagodnie.

- Nie. - Zaśmiała się nagle. - Byłoby to dziwne, skoro mówiłam ci wcześniej, że jestem wieczną optymistką. Po prostu zmęczyłam się i na chwilę zapomniałam, że małżeństwo, tak jak i życie, to ciągła podróż. Nie powinnam się spodziewać, że od samego początku będzie idealnie. Gdyby tak rzeczywiście było, nie mielibyśmy do czego dążyć.

- A więc nasze małżeństwo nie jest idealne?

- Oczywiście, że nie - odparła, nadal nie przestając się uśmiechać. - Pobraliśmy się z powodów bynajmniej nie idealnych, a jesteśmy sobie poślubieni ledwie od dwóch dni. Ja pragnęłabym zadowolenia, szczęścia, domu i rodziny. A ty... no cóż, chciałbyś po prostu nie żałować ożenku tak ciężko, jak się obawiałeś, że go będziesz żałować. Chyba nie są to nierealne marzenia?

Od samego początku znajomości wydała mu się uderzająco uczciwa. I teraz taka była. Nie oczekiwała zbyt wiele. Niewiele też żądała od niego.

- Nie żałuję małżeństwa - powiedział.

Przyszło mu nagle na myśl, że gdyby tu teraz siedział sam, pewnie narzekałby na samotność, mimo że jutro miał przyjechać Toby. Teraz zaś nie czuł się wcale samotny. Może nieco zirytowany, ale nie samotny. Nie był też nieszczęśliwy.

- Dziękuję ci - odparła. - Obiecuję ci, że pewnego dnia powiesz to z większym przekonaniem.

- A ty mi powiesz pewnego dnia, że nie tylko jesteś zadowolona z naszego małżeństwa, ale też szczęśliwa. Obiecuję.

Podał jej dłoń i pomógł wstać.

- Pewnego dnia - ciągnął - będziemy mogli posiedzieć w milczeniu całą godzinę, a ty nie poczujesz wówczas zakłopotania. Znowu się roześmiała.

A potem założyła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego, przytulając policzek do jego twarzy. Duncan też ją objął.

- Och, jak do tego tęskniłam - powiedziała i zamilkła na tak długą chwilę, jakby nie miała już powiedzieć nic więcej, ale jednak zrobiła to. - Przez całe życie tęskniłam do tego, żeby mieć dom, męża, którego mogę szanować, własny kąt, bliskość drugiej osoby, obietnicę szczęścia w niedalekiej przyszłości. Duncanie, ja nie jestem wcale przygnębiona, ja tylko... Odchyliła głowę, żeby mu spojrzeć w oczy, i nie dokończyła.

- Pożądasz mnie?

- Och, ty okropny człowieku! Przecież wiesz, że damy tak nie mówią! Spojrzał na nią jedynie i nic nie odpowiedział.

- Tak - powiedziała cicho. - Pożądam cię. Jakież to wspaniale nieprzystojne wyrażenie.

Kiedy ją całował, uznał, że kobiety niepotrzebnie wszystko komplikują. Była to z pewnością najbardziej oryginalna myśl, na jaką wpadł. Pożądanie nie było dla nich jedynie prostą potrzebą porządnej nocy w łóżku. Kojarzyło im się z małżeństwem, domem, sympatią, szacunkiem, romansem i miłością. A co z mężczyznami? Z nim?

Pocałował ją żarliwiej i objął jeszcze mocniej.

On także tęsknił... Za kobietą w swoich ramionach, w swoim łóżku, w swoim... życiu? Sercu? Nie wiedział i nie głowił się nad odpowiedzią, ale był stęskniony.

- Maggie - szepnął jej do ucha. - Chodźmy do łóżka.

- Dobrze. W końcu jest to dobra strona naszego małżeństwa, czyż nie?

- Może przestaniemy się dłużej zastanawiać i po prostu to zrobimy?

- Zgoda - powiedziała z rozbawieniem. - Myślę, że wkrótce zamienisz mnie w rozpustnicę.

- To mi się podoba.

20

Następnego ranka po przybyciu do Woodbine Park Margaret czuła się zażenowana oszołomieniem, w jakie ją wtrąciła obcość nowego miejsca i nowego życia.

Podczas długiego milczenia w salonie czuła, że tęskni za rodziną, Merton House, Warren Hall, znajomym tłem codziennego życia. Wiedziała też, że wszystko zmieniło się na zawsze i bezpowrotnie.

Uznała jednak, że to absurd. Po cóż miałaby sobie życzyć powrotu przeszłości? No i nie straciła przecież rodziny. Osiągnęła po prostu to, czego pragnęła gorąco od ostatniej zimy.

Rankiem wszystko przedstawiało się w jaśniejszych barwach, nawet w sensie dosłownym. Słońce błyszczało na czystym, błękitnym niebie za oknami sypialni, którą dzieliła z Duncanem. Mogła podziwiać park przed frontem domu. Widok był wspaniały, bo budynek stał na szczycie wzgórza. Za trawnikami widać było drzewa wokół parku, rzekę po jednej jego stronie, dachy domów i wieżę kościelną w wiosce oraz grunty farmerów rozciągające się niczym gigantyczna narzuta ze zszytych kawałków tkaniny aż po sam horyzont.

Czuła w sobie mnóstwo energii mimo miłosnej nocy, a częściowo może też i z jej powodu. Ta strona nowego życia była doprawdy czymś wspaniałym i przewyższyła jej najśmielsze oczekiwania. Spodziewała się, co prawda, że mogą to być doznania przyjemne. I były, ale żeby aż tak...

Duncan był zręcznym, cierpliwym i pełnym temperamentu kochankiem, ona zaś odkryła w sobie podobną namiętność.

Może damie nie wypadało aż tak bardzo radować się małżeńskim pożyciem, lecz w takim razie Margaret wolała wcale nie być damą. Na pewno zaś nie nocą i nie w sypialni.

Zamierzała spędzić przynajmniej część poranka na naradach z gospodynią i, być może, również z kucharką.

Musiała dobrze poznać dom, jeśli miała zostać panią Woodbine. Tym razem jej zadanie okazało się łatwiejsze. Kiedy przeprowadziła się ze Stephenem i Kate do Warren Hall, porzuciła skromny domek dla dużej rezydencji na wsi. Prowadzenie jej było czymś całkiem odmiennym, wymagało też wysiłku i determinacji.

Duncan zjawił się w gotowalni, nim jeszcze Ellen skończyła układać jej fryzurę. Margaret obudziła się dość wcześnie, ale Duncana nie było już w łóżku. Miał na sobie strój do konnej jazdy i chyba był już na dworze.

- Myślałem - zaczął, spoglądając na jej odbicie w lustrze - że mogłaś się zgubić gdzieś między gotowalnią a pokojem śniadaniowym i błąkasz się po domu, póki ktoś cię nie znajdzie i nie uratuje.

- A więc przyszedłeś, żeby mnie odprowadzić? - spytała, uśmiechając się do jego odbicia. Wyglądał na równie pełnego energii, jak ona. Wydawał się także młodszy, bardziej beztroski i przystojniejszy. Odniosła wrażenie, że mąż o wiele swobodniej czuje się na wsi niż w Londynie.

- Istotnie.

Usiadł w fotelu przy drzwiach i czekał na nią, wsparłszy kostkę jednej nogi o kolano drugiej. Doprawdy, był bardzo męski i atrakcyjny.

- Muszę spędzić przedpołudnie z gospodynią - powiedziała, kiedy schodzili na śniadanie - czyli z panią Dowling. Muszę się dowiedzieć wielu rzeczy i chciałam jak najprędzej zacząć.

- Ale nie dzisiaj.

- Przecież i ty musisz się chyba widzieć z twoim rządcą po tak długiej nieobecności.

- Ale nie dzisiaj - powtórzył. - Dziś zaczniemy od galerii, chociaż nie zabawimy tam zbyt długo, skoro jest taka piękna pogoda. Pójdziemy się przejść, a ja pokażę ci park.

A więc przyjemności zamiast obowiązków? Jakież to nieodpowiedzialne. I jak nieodparcie pociągające!

- Czy to rozkaz? - spytała i odwróciła głowę, żeby się do niego uśmiechnąć, kiedy byli już u stóp schodów i skierowali się ku pokojowi śniadaniowemu. Zatrzymał się raptownie i tym razem nie dojrzała w jego oczach rozbawienia.

- Nie. Nigdy nie usłyszysz ode mnie żadnych rozkazów, Maggie.

- W takim razie zrobimy sobie święto, skoro obydwoje tego chcemy - odparła pogodnie. - Coś w rodzaju miesiąca miodowego.

- No właśnie. Choć nie jestem pewien, czy słyszałem to słowo więcej niż dwa razy w życiu.

- Niech to będzie święto dla uczczenia świeżo zawartego małżeństwa.

- A, już sobie przypomniałem. Miesiąc miodowy to te dni, kiedy świeżo poślubiona para oddaje się całkowicie nowym dla siebie doświadczeniom.

- Właśnie. Dokładnie o to mi chodziło.

Och, czuła się bardzo swobodna, bardzo beztroska, bardzo... Czyżby była szczęśliwa?

Po śniadaniu poszli więc do galerii, biegnącej wzdłuż całej górnej kondygnacji wschodniego skrzydła i doskonale oświetlonej z trzech stron przez okna.

Portrety, jak Duncan mówił wieczorem, przedstawiały miłych, młodych ludzi, a on wiedział, kim była każda namalowana postać i znał liczne związane z nimi anegdoty.

Zdumiało ją, jak bardzo przypominał z wyglądu dziadka w latach młodości.

- Och, jakiż był z niego przystojny mężczyzna. Wyglądasz zupełnie jak on, Duncanie.

- Czy to ma być komplement? O ile sobie przypominam, powiedziałaś mi kiedyś, że nie jestem ani urodziwy, ani nawet przystojny.

Czy naprawdę tak się wyraziła? Przypomniało się jej jednak, że istotnie powiedziała coś w tym rodzaju.

- Myliłam się - przyznała. - Pewnie dlatego, że miałeś wówczas niewesołą, a nawet posępną minę. Ludzie zawsze wyglądają korzystniej, kiedy są szczęśliwi.

- A więc ja jestem szczęśliwy?

Och, czemuż on jej ciągle zadaje podchwytliwe pytania? Podeszła do męża i ujęła jego twarz w dłonie.

- Nie wiem, Duncanie. Mogę się tylko domyślać, ile musiałeś wycierpieć przez te pięć lat, jak bardzo pragnąłeś samotności po twojej stracie i jak się z tego żalu podźwignąłeś dzięki synkowi. Ale na pewno jesteś teraz szczęśliwszy niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Nie wiem, czy sprawił to powrót do domu, czy też może przyczyniłam się do tego i ja.

- A czy ty jesteś szczęśliwsza, Maggie? - spytał, biorąc ją za rękę.

- Bardziej niż wtedy, gdy cię spotkałam? - Margaret się uśmiechnęła. - Nie wyszłam ani za Crispina, ani za markiza Allingham, a wszystkie moje marzenia i plany snute od ostatniej zimy spaliły na panewce. A potem poznałam ciebie. Tak, jestem szczęśliwsza. Zmieniłam też w dniu ślubu zdanie co do twojej aparycji. Przypominasz sobie chyba: powiedziałam ci wtedy, że jesteś piękny.

Kąciki ust Duncana uniosły się i uśmiech, który przedtem widniał tylko w jego oczach, rozświetlił całą twarz.

- Byłem wtedy nagi. Pewnie moje ciało jest ładniejsze od twarzy.

- Przecież twarz stanowi część twojego ciała - zaprotestowała i obydwoje się roześmiali.

Och, jakże dobrze jest śmiać się we dwoje z czegoś tak absurdalnego, pomyślała Margaret, kładąc mu wolną dłoń na ramieniu. Blask słońca wpadł do galerii przez południowe okno, przynosząc im światło i ciepło. Odeszła od Duncana, żeby wyjrzeć przez okno, a on podążył za nią. Widok stamtąd bardzo przypominał ten, który mogli oglądać z okien sypialni. Kiedy zaś podeszli do jednego z okien od wschodu, zobaczyli ogród.

Zbudowano go wzdłuż szeregu niskich kamiennych murów, które niczym stopnie schodziły w dół wzgórza. Rosły tam róże, bratki, margerytki, hiacynty, kwitnący groszek, stokrotki - wszelkie kwiaty, o jakich Margaret mogła tylko pomyśleć, tworzące jeden wspaniały, barwny kobierzec spływający w dół ku rzece. Komuś zależało widocznie na połączeniu tu w jedno dzikiej przyrody z uprawą i powiodło mu się znakomicie. Stało tam również, jak zdołała zauważyć, kilka ławeczek z kutego żelaza.

- Czy ten ogród stworzyła twoja matka?

- Nie, moja babka, kiedy mieszkała tu jako młoda małżonka. Zawsze uważałem go za o wiele ładniejszy niż wszelkie starannie uporządkowane ogrody, jakie widziałem.

Zbliżyli się z kolei do okna od północy. Przez nie widać było wykładany kamieniem taras tuż pod domem, a za nim strome zbocze schodzące ku rzece. Rosło na nim kilka niskich drzew i mnóstwo polnych kwiatów. Po lewej znajdowała się przystań dla łódek z krótkim pomostem.

Za rzeką biegła zaś długa aleja, gdzie trawę przystrzyżono tak krótko, że mogłaby służyć za plac do gry w kule. W oddali, na jej krańcu, stała kamienna budowla. Otaczały ją, niczym rząd żołnierzy, wysokie drzewa.

- Wszystko to jest bardzo piękne - powiedziała. Duncan wziął ją za rękę i splótł jej palce ze swoimi.

- Może wyjdziemy? - zaproponował.

Nie odeszli jednak daleko od domu, choć przechadzali się po parku przez kilka godzin. Nie wrócili nawet na lunch. Za dużo było do zobaczenia, zbyt wiele słońca, by się nim nacieszyć, całe mnóstwo kwiatów, żeby je wąchać i zrywać, tak wiele rozmaitych widoków do podziwiania. Mieli też sobie sporo do powiedzenia, a krótkie pauzy w rozmowie wypełniał ptasi świergot i brzęk owadów.

Zeszli wreszcie ku rzece na tyłach domu, gdzie przyglądali się rybom śmigającym pod zmarszczoną wietrzykiem powierzchnią wody.

Było ciepło, ale bez dotkliwego upału.

- Niegdyś poniżej przystani znajdował się cichy zakątek, gdzie siadywałem, kiedy chciałem być sam lub razem z kuzynami zakładałem jakieś tajemnicze sprzysiężenie. A, jest tu jeszcze.

Była to niewielka zatoczka na pochyłym brzegu, porośnięta gęsto trawą i ocieniona kępą krzewów. Można w niej było pozostać niedostrzeżonym z domu na wzgórzu.

Usiedli koło siebie. Margaret objęła rękami kolana i patrzyła na odblaski słońca w wodzie.

- Wróciłem do siebie - odezwał się po kilku minutach ciszy. - Do mojego domu, mojego parku, do moich przodków, do moich wspomnień. Czyż nie za dużo tu myślenia o samym sobie?

- Ale to teraz i mój dom. Chciałabym się dowiedzieć wszystkiego o nim i o tobie.

- A co będzie z tobą? Kim ty jesteś, Maggie? Jakie doświadczenia z dzieciństwa uczyniły z ciebie kobietę, którą teraz jesteś?

- Miałam całkiem zwyczajne dzieciństwo. Żyliśmy na plebanii w Throckbridge, w małym domku w niewielkiej wiosce. Nie byliśmy ani bogaci, ani też krańcowo biedni, choć myślę, że raczej ubodzy. Nie odczuwaliśmy tego dzięki matce, która znakomicie prowadziła dom, i ojcu, który wygłaszał kazania i wierzył, że szczęście ma niewiele wspólnego z pieniędzmi czy dobytkiem.

- A więc byliście szczęśliwi?

- Mieliśmy też dobrych sąsiadów, łącznie z rodziną Dew w Rundle Park. Zarówno tam, jak i we wsi było wiele dzieci w różnym wieku. Wszyscy bawiliśmy się razem.

- A potem twoi rodzice zmarli.

- W pewnym odstępie czasu. Matka umarła pierwsza. Był to dla nas straszny cios, ale nasze życie niewiele się zmieniło, choć przypuszczam, że ojciec nigdy nie przyszedł do siebie. Stał się potem smutnym, zamkniętym w sobie człowiekiem.

- Ile miałaś lat w chwili jego śmierci?

- Siedemnaście.

- I obiecałaś mu, że zajmiesz się rodziną, póki rodzeństwo nie dorośnie?

- Tak.

- Gdyby twój ojciec nie umarł - powiedział po chwili Duncan - wyszłabyś za Crispina Dew.

- Tak. Dziwne, prawda? Przez wiele lat wierzyłam, że gdyby tak się stało, to żyłabym potem długo i szczęśliwie. Tylko tego pragnęłam i nie marzyłam o niczym innym.

- A teraz zmieniłaś zdanie?

- Nigdy nie będę wiedzieć, jakby wtedy wyglądało moje życie, ale sądzę, że chyba nie byłabym zbytnio szczęśliwa. Nawet gdyby mi pozostał wierny, a myślę, że tak by się stało, gdybym była razem z nim przez cały czas jako żona oficera. Jeździłabym z wojskiem wszędzie, nie miałabym żadnego domu ani wtedy, ani później.

- A więc nie podobałoby ci się takie życie?

- Niegdyś wydawało mi się wspaniałe, ale teraz już nie. Nie jestem osobą żądną przygód. Kiedy zostałam w domu z rodzeństwem, sądziłam, że robię tak z konieczności, ale to była tylko część prawdy, choć może znaczna. Jestem domatorką. Nie mam na myśli jakiegoś konkretnego domu czy sąsiedztwa. Nigdy nie czułam do żadnego z nich takiego przywiązania jak ty, ale dom to dom. Jakieś stałe, własne miejsce i ludzie mi bliscy, i sąsiedzi, na których mogę liczyć, którym ufam, z którymi mogę obcować. Miejsce, jakie może być domem nie tylko moim, ale i bliskich. Nie sądzę, bym mogła znieść koczownicze życie.

Milczenie przeciągało się, ale tym razem Margaret nie czuła się niezręcznie. Ciągle rozważała w myślach własne słowa.

Powiedziała absolutną prawdę. Gdyby wyszła za Crispina w wieku siedemnastu lat i ruszyła za nim na wojnę, nawykłaby może do takiego życia z konieczności, ale nie bardzo w to wierzyła.

Jej żywiołem był dom. Zawsze czuła się szczęśliwa, stwarzając dom siostrom i Stephenowi. Brakowało jej tylko kogoś, kto by dzielił z nią tę miłość do domu.

Zawsze sądziła, że to będzie Crispin. Ale on, jak teraz wiedziała, nigdy by nie dorósł do tej roli.

No i nie byłaby wówczas całkiem szczęśliwa.

Wsparła czoło o kolana, a rękami objęła mocniej nogi.

Czy znalazła kogoś takiego? Jeśli nie, to już nigdy nie znajdzie. Przecież wyszła za mąż.

Po chwili poczuła jego dłoń na karku.

- Maggie, co ci jest? - spytał łagodnie.

- Nic takiego - odparła, lecz głos jej drżał i miał przykre, wysokie brzmienie. Nim zdołała odchrząknąć i zacząć mówić normalnym tonem, Duncan rozplótł jej dłonie i pociągnął ją za sobą na trawę. Położył się przy niej i podłożył rękę pod jej głowę. Otarł załzawione oczy własną chustką.

Sama nie wiedziała, że płacze. Poczuła się strasznie głupio. Przez tyle lat starała się panować nad uczuciami, a teraz wymknęły się jej spod kontroli.

- Co ci jest? - szepnął ponownie.

Jakaż ja byłam samotna, jak rozpaczliwie samotna, pomyślała, omal nie wypowiadając tego na głos. I nadał jestem.

Można być pogodną, rzeczową, snuć rozsądne plany małżeństwa i stworzenia miłego, przyjaznego domu, a mimo to nie czuć się szczęśliwą. Nie sposób wciąż oszukiwać serca. Czuła się samotna. Co za okropne, samolubne, godne pogardy uczucie. Całkiem do niej niepodobne.

- Nic takiego - powtórzyła.

- Maggie, żałuję, że nie mogłem się starać o ciebie tak długo, jak na to zasługiwałaś. Żeby zdobyć twoją miłość. Żeby się w tobie zakochać. Żeby wszystko zrobić, jak należy. Chciałbym, żeby tak było. Ale skoro brakło czasu... Położyła mu palec na ustach.

- Nie mielibyśmy żadnego czasu. Gdybyśmy oboje nie byli, choć z różnych powodów, zdesperowani, kiedy się ze sobą zderzyliśmy, przeprosilibyśmy się jedynie i nic poza tym. Dopiero teraz mamy ten czas, a innego już nie będzie.

- W takim razie zacznę swoje zaloty ponownie, żebyś ty się we mnie zakochała, a ja w tobie.

- Nie powinieneś składać mi takich obietnic tylko dlatego, że się akurat rozpłakałam, choć sama nie wiem dlaczego.

- Dlatego że czujesz się samotna - odparł, jak gdyby wypowiadając jej własne słowa na głos - i to od bardzo dawna. Ja również. Ale głupio jest być samotnym, skoro mamy siebie nawzajem.

- Nie jestem samotna - zaprotestowała.

- Kłamczucha - mruknął i ją pocałował.

Oddała mu pocałunek z nieoczekiwaną gwałtownością. Miała wszystko. Gdyby chciała to spisać, lista byłaby bardzo długa i zawierałaby wszelkie wyobrażalne marzenia o szczęściu, jakie może snuć kobieta.

Brakowałoby w niej jednak czegoś najistotniejszego, czego szukała w tym pocałunku, choć wiedziała, że nadaremnie.

Czyż można sobie postanowić, że się w kimś zakocha?

- Przecież wiesz, że cię kocham - powiedziała, odsuwając się od niego.

- Wiem, ale ty tak robiłaś od zawsze, Maggie. Kochałaś innych, nie myśląc wcale o sobie, i poświęcałaś się dla nich, dając z siebie wszystko. To nie wystarczy.

Spojrzała na niego z wyrzutem.

- Ależ ty też coś z siebie dawałeś. Poświęciłeś wszystko, żeby tylko chronić Laurę: rodzinę, przyjaciół, dom, dobre imię. Dobrze wiesz, czym jest miłość.

- Ale to nie wystarczy - powtórzył. - Musimy się w sobie zakochać, Maggie, a to jest coś innego. Trzeba wtedy także brać, a nie tylko dawać. A ja i ty jesteśmy chyba lepsi w dawaniu.

Spojrzała na niego uważnie. Może miał rację?

- Kiedy otwieramy się na miłość, stajemy się też bardziej podatni na zranienie - ciągnął. - Łatwo nas wtedy skrzywdzić. Póki jednak nie nauczymy się brać, a nie tylko dawać, nie możemy być naprawdę szczęśliwi. Czy powinniśmy podjąć to ryzyko, czy zadowolić się tym, co jest? Myślę, że możemy się nauczyć cieszyć swoją obecnością.

Nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć.

Duncan odchylił głowę i przymknął oczy. Ramię, które czuła pod karkiem, było napięte. Domyślała się, że mówił pod wpływem impulsu i nie wiedział, co powie, póki tego nie zrobił.

On również stał się podatny na zranienia i lękał się miłości. Nie, chodziło o co innego: on bał się być kochanym.

A ona? Och, z pewnością nie. Tylko że zawsze ukrywała swoje uczucia, nawet przed własną rodziną - nie, zwłaszcza przed nią! - żeby się wydać osobą silną, na której można polegać. Jakże się troszczyła o pogodę ducha podczas tych lat, gdy nieobecność Crispina nieustannie sprawiała jej dotkliwy ból. Jak się starała kryć swój żal, kiedy usłyszała o jego małżeństwie, choć jej bliscy i tak się wszystkiego domyślali. A swoje małżeństwo zaplanowała sobie dokładnie w ten sam sposób: zamierzała być zawsze pogodna i opanowana.

Kochała Duncana. W przeciwnym razie nie byłaby zdolna spędzić z nim całego życia. Ale czy mogłaby pozwolić mu się kochać? A jeśli jego miłość osłabnie i stanie się bardziej powierzchowna, a mniej namiętna?

Jeśli przestanie płynąć z głębi serca?

Lepiej byłoby zamiast tego strzec własnego serca. Albo i nie.

- Jakże to osiągnąć? - spytała go. - Jak mamy temu sprostać? Nim jednak zdążył odpowiedzieć, obydwoje usłyszeli tętent kopyt i chrzęst kół na podjeździe po drugiej stronie domu.

Zrozumiała, że właśnie z tej przyczyny przez cały dzień nie odeszli zbyt daleko. W przeciwnym razie nie usłyszeliby nadjeżdżającego powozu.

Duncan nasłuchiwał z napięciem. Ona również. Nie mylili się.

- Powóz - powiedział.

- Tak.

Zerwali się pospiesznie na nogi i wdrapali na stok wzgórza, po czym pobiegli ku tarasowi i zachodniemu skrzydłu domu. Duncan nieznacznie ją wyprzedził.

Ciężki powóz zahamował właśnie przed portykiem, a stangret otworzył drzwiczki i zajrzał do środka, nim jeszcze spuścił schodki. Ktoś wołał wysokim, cienkim głosikiem. Stangret wyjął go z wnętrza powozu i postawił na ziemi. Był to chudziutki malec z jasną kędzierzawą czupryną. Margaret przestała biec, podeszła do pojazdu już wolniej i zatrzymała się w pewnej odległości.

Chłopiec ujrzał widocznie Duncana, bo rzucił się ku niemu najszybciej, jak tylko mógł, wyciągając ręce i nie przestając krzyczeć.

- Papo! - wołał po drodze. - Papo!

Nie musiał biec daleko, bo Duncan nie zwolnił kroku. Porwał dziecko w ramiona, zakręcił nim wkoło i mocno je objął. Ręce chłopca oplotły jego kark.

- Papo, papo! - powtarzał raz po raz malec, tuląc się do Duncana, póki ten go nie pocałował. - Myślałem, że już nigdy tu nie dojedziemy - mówił chłopiec wysokim, przenikliwym głosikiem - a pani Harris powiedziała, że ma ze mną istne urwanie głowy! Pan Harris za to ciągle spał. I chrapał! Myślałem, że może cię tu nie będzie. Pani Harris mi mówiła, że jedziemy do ciebie, a ja myślałem, że ty nigdy nie wrócisz, że już cię nigdy nie zobaczę i nie będę wcale miał papy. Pani Harris zaraz ci powie o wszystkim, co spsociłem, a ty się strasznie pogniewasz, że byłem niegrzeczny. Nie gniewaj się, papo, proszę cię, bo mi będzie strasznie smutno! A potem chwycił go za szyję i pocałował.

- Już nie będę więcej niegrzeczny - wołał przymilnie - bo jestem teraz w domu i znowu mam ciebie!

- Założę się, że porządnie zalazłeś pani Harris za skórę, co, łobuzie?

- Ano tak - przyznał chłopiec i zaczął się wiercić, chcąc znów stanąć na ziemi. Wtedy dojrzał Margaret. - A kim ty jesteś?

- Nieładnie tak pytać, Toby. - Duncan ujął go za rączkę. - Powiedziałbym ci sam, gdybyś tylko trochę poczekał. To lady Sheringford, moja żona. I twoja nowa mama.

- Nie! - Chłopiec przylgnął do Duncana, próbując schować się za nim. - To nie mama. Ja nie chcę żadnej mamy. Po co nam ona, papo? Powiedz jej, żeby sobie zaraz stąd poszła! Margaret ujrzała, że Duncan gwałtownie marszczy brwi.

- Oczywiście, że nie jestem twoją mamą, Toby, tylko żoną twojego papy, i tylko tyle. Spadłeś niedawno z drzewa, prawda? Papa mi o tym mówił. Czy wciąż masz guza na czole? Chłopiec pomacał czółko.

- Chyba już nie - odparł. - Ale był taki wielki jak jajo. A nawet jak dwa!

- Szkoda, że tego nie widziałam. Mój brat spadł raz z konia, kiedy był w twoim wieku albo może trochę starszy, ale jego guz z pewnością nie był większy niż jajko. Zazwyczaj nabijał sobie jednak sporo siniaków, kaleczył się wszędzie i miał zawsze dużo strupów na ciele.

- Ja mam jednego na kolanie. Chcesz zobaczyć?

- Z pewnością... - zaczął Duncan.

- Ależ tak, pokaż mi. - Margaret podeszła bliżej. - Jak to się stało?

- Próbowałem złapać kota pani Lennox - odparł chłopiec, podwijając nogawkę i zsuwając pończochę. - Nigdy go nie wypuszcza z domu, a kiedy jej ucieknie, nie daje się wcale pogłaskać, bo się boi ludzi. Już go prawie chwytałem, ale wtedy pani Lennox wystawiła miotłę i przewróciłem się o nią.

- Fatalna historia. - Margaret nachyliła się nad jego kolanem, całym pokrytym wielkim strupem. - Czy krwawiłeś?

- Całe spodenki zapaskudziłem - przyznał - a nie były wcale stare! Pani Harris musiała je prać przez godzinę, żeby plama zeszła, i jeszcze zaszyć dziurę. Powiedziała wtedy, że papa by mi przetrzepał skórę, gdyby tam był.

- Mnie się wydaje - powiedziała Margaret, cofając się nieco, kiedy Toby naciągał z powrotem pończochę - że to właśnie pani Lennox należałoby przetrzepać skórę. Toby zaśmiał się, mile zaskoczony, i znów chwycił Duncana za rękę.

- Czy to naprawdę nasz dom, papo? Raz na zawsze? Nie będziemy się więcej przeprowadzać?

- Tak, Toby - zapewnił go Duncan.

- A ty już nigdy nie odjedziesz?

- Nigdy to może nie, ale będziemy tu żyli, ty, ja i... - Spojrzał na Margaret, ale nie dokończył. - Chodź i obejrzyj swój pokój. Myślę też, że zgłodniałeś. Słyszałem, że kucharka upiekła dla ciebie specjalne ciasto. Toby wspiął się po schodkach tuż przy Duncanie, trzymając go mocno za rękę, ale przystanął na ich szczycie i obejrzał się na Margaret.

- Możemy się zaprzyjaźnić, jeśli chcesz - oznajmił.

- Naprawdę? - zapytała. - Zastanowię się i dam ci odpowiedź jutro albo pojutrze.

- Dobrze - odparł Toby i zniknął w drzwiach. Słodki blondynek obok ciemnowłosego, silnego mężczyzny.

Nie był świadomy okoliczności, które towarzyszyły jego urodzeniu. Ale miał teraz dom. Wszyscy troje go mieli. I chciał się z nią zaprzyjaźnić. Margaret też weszła do środka, ale trochę wolniej. Toby zniknął już z pola widzenia. Razem z Duncanem byli już na górze.

Lepsze to niż nic, pomyślała i się uśmiechnęła. Może pokochają się oboje z Duncanem? Tylko czy im się powiedzie?

21

Duncan spędził resztę dnia z Tobym. Wypił z nim herbatę, pokazał mu pokój lekcyjny przylegający do dziecięcego, a także swoje zabawki i książki, które zachowały się od jego dzieciństwa. Wreszcie zabrał go ze sobą nad rzekę, za dom, gdzie na trawie mogli grać w krykieta i inne gry wymagające otwartej przestrzeni.

Potem poszedł z nim do stajni, gdzie były konie i szczenięta, zazdrośnie pilnowane przez sukę collie. Nie pozwolił mu na razie wziąć któregoś do domu, choć nie wątpił, że w końcu się na to zgodzi po wielu błaganiach i prośbach, kiedy pieska można już będzie odłączyć od matki, nie narażając się na rozpaczliwe skomlenie po nocach.

Zjadł też z nim obiad w pokoju dziecięcym i nadmienił, że można by także zaprosić nową przyjaciółkę chłopca.

- Ale ona jeszcze nią nie jest - zauważył Toby. - Powie mi o tym jutro albo pojutrze. Może mnie nie lubi. Papo, jak myślisz?

- Myślę, że polubi cię trochę bardziej, jeśli ją teraz zaprosisz. My, mężczyźni, musimy bardzo ostrożnie postępować z damami, Toby. Gdy je traktujemy grzecznie i z poważaniem, to zazwyczaj stają się nam przyjazne.

- A co to jest „poważanie”? - spytał Toby. Gdy Duncan mu wytłumaczył, kiwnął głową i zgodził się, że Margaret naprawdę powinna zostać zaproszona na obiad.

Po posiłku Duncan przez całą godzinę słuchał mocno upiększonych opowieści Toby'ego o jego przygodach w Harrogate, z których malec jakoby ledwie uszedł z życiem, a potem opowiedział mu parę bajek i położył spać.

- Spij dobrze - powiedział, całując go w czoło. - Jutro znów się będziemy razem bawić.

- Będziesz przy mnie, papo? Obiecujesz?

- Obiecuję. - Duncan pogładził go po jasnych kędziorach.

- Możemy tu zostać? Na zawsze?

- Może nie na całą resztę życia, Toby, ale tyle, ile będziemy chcieli. Ale to potrwa bardzo, bardzo długo. No i będziemy tu wracać, jeżeli gdzieś wyjedziemy na krótko. To nasze miejsce. Zawsze tu wrócimy.

- Razem - odparł sennie Toby. - Tylko ja i ty, papo.

- Tak. Ty i ja. I może też moja żona, twoja nowa przyjaciółka, jeśli postanowi nią zostać. Myślę zresztą, że tak właśnie będzie. Była zadowolona z zaproszenia na obiad, prawda?

- To było uprzejme z naszej strony, że ją zaprosiliśmy. I zrobimy to znowu. - Toby ziewnął szeroko i zamknął oczy. - Czy teraz już jestem bezpieczny, papo? Nikt nie przyjdzie tu i nie zabierze mnie stąd, jak mama zawsze się bała?

- Jesteś tu absolutnie bezpieczny - zapewnił go Duncan i siedział przy nim, póki chłopiec nie usnął. Miał nadzieję, że powiedział prawdę. Niech to diabli, miał tylko nadzieję. Może mimo wszystko powinien ukryć przed wszystkimi prawdziwą tożsamość Toby'ego. Nie, Maggie miała jednak rację - już nie pora na sekrety. Tylko że one wciąż istniały. Powinien był wyjawić komuś te ponure tajemnice. Laura jednak nieugięcie twierdziła, że bezpieczeństwo i jej, i Toby'ego zależą od tego, by prawda nigdy nie wyszła na jaw. A on musiał jej to wciąż na nowo przyrzekać.

Czy powinien zachować sekret nawet po jej śmierci? Czy też lojalność względem żony ma większe znaczenie? Pięć ostatnich, ciągnących się bez końca lat zdominowało bez reszty właśnie ten sekret i katastrofa, do której mogłoby dojść po jego wyjawieniu. Niełatwo było mu się otrząsnąć z tej świadomości. Nie zawsze można mieć pewność, co jest słuszne, a co nie. Zwłaszcza że chodziło o niewinne dziecko, a ono ucierpiałoby, gdyby podjął złą decyzję.

Co by się jednak stało, gdyby teraz zszedł na dół i powiedział o wszystkim Margaret? Obawiał się jednak, że wie, co by mu wtedy odrzekła. Przekonywałaby go, że prawda okaże się najlepszym wyjściem, bo z ukrywania jej nic dobrego nie przyjdzie.

Już sama myśl o tym, że mogłaby go do tego namawiać, sprawiła, że poczuł bolesny skurcz żołądka. Ryzyko było o wiele za duże.

Westchnął i wstał. Pogłaskał lekko rączkę Toby'ego, nim okrył go szczelnie kołdrą.

Nie zapomniał niczego z dziwnej rozmowy nad rzeką tuż przed przyjazdem chłopca z Harrisami. Przeciwnie, od tamtej pory cały czas miał ją w myślach.

Nie miał pojęcia, skąd wziął wtedy własne słowa, a także ukrytą w nich myśl, że zakochani muszą i brać, i dawać. Wydawało się to czymś samolubnym, a tymczasem było wręcz przeciwnie. Wzdraganie się przed czyjąś miłością równało się odrzuceniu najważniejszego z darów.

Sądził, że zerwał z rojeniami o romantycznej miłości i stał się nieuleczalnym cynikiem, a tymczasem wcale tak nie było. Po prostu zbyt wiele wycierpiał, nadal jednak był zdolny dać coś z siebie, byle pod pewną kontrolą.

Otwarcie się na przyjęcie cudzej miłości było jednak związane z większym ryzykiem. Oznaczało bowiem, że musiałby znów przed kimś otworzyć swoje serce. Być może tylko po to, żeby zostać odrzuconym lub odartym ze złudzeń. Żeby doznać bólu. Żeby mieć złamane serce.

Co za ryzyko! A jednak trzeba je koniecznie podjąć. No i, rzecz jasna, zaufać komuś drugiemu.

Znalazł ją w salonie, siedzącą nad haftem. Nigdy jej jeszcze nie widział przy tym zajęciu. Uniosła wzrok znad robótki i uśmiechnęła się, kiedy wszedł.

- Usnął już? Skinął głową.

- Maggie, przepraszam, że potraktował cię tak bezwzględnie zaraz po przyjeździe.

- Nie musisz. On nie był celowo niegrzeczny, tylko jak każde dziecko mówił po prostu to, co myśli, a przy tym był bardzo przestraszony. Wydałam mu się kimś, kto mu ciebie zabierze. Wzruszyło mnie, kiedy potem powiedział, że możemy zostać przyjaciółmi.

- Pomysłowo z tego wybrnęłaś.

- Jest uroczym malcem - odparła z rozbawieniem.

- A także przeraźliwie nieposłusznym. O mało nie wpadł do rzeki, chcąc się przyjrzeć rybie, choć był tu ledwie od dwóch godzin. Mimo że go ostrzegałem, żeby się zanadto nie pochylał! Wybuchnęła śmiechem.

- Ale nie przyszedłem tu po to, żeby rozmawiać o Tobym. Zamarła z igłą w palcach i spojrzała na niego uważnie, a jej oczy wydały mu się nagle przepastne w świetle świecy.

- Naprawdę?

- Spędziłem z nim cały dzień, bo tak było trzeba, a także tego chciałem. No i, oczywiście, będę też się musiał zająć sprawami majątku, podobnie jak ty domem. Bez wątpienia zjawią się tu wkrótce goście, żeby nas namawiać do powrotu. Musimy jednak znaleźć w tym wszystkim czas dla siebie. Utkwiła wzrok w robótce i powiodła palcem wolnej ręki po płatku wyszywanego jedwabną nicią kwiatu.

- Żeby się w sobie zakochać - dokończył.

- Czy można to zrobić z premedytacją? - spytała, spoglądając na niego.

- A cóż innego nam pozostaje? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Nie nazywajmy tego zakochiwaniem się w sobie. Nie mieliśmy na nie czasu przed ślubem, ale chyba nie jest jeszcze za późno.

- Ale to mężczyzna ma się zalecać, a nie kobieta.

- W takim razie zbuntujmy się przeciw temu. Zalecaj się też do mnie, Maggie. Spraw, żebym się w tobie zakochał, a ja dołożę starań, żebyś ty zakochała się we mnie. To będzie coś cudownego.

W oczach błysnęły jej nagle łzy. Wbiła igłę w robótkę i odłożyła ją.

- Och tak, prawda? - spytała nieco drżącym głosem. - To byłoby naprawdę coś cudownego.

- Księżyc jest już prawie w pełni, a niebo bez chmur i świeci pełno gwiazd. Pozwól otulić się szalem i wyjdźmy przed dom. Nie sposób sobie wyobrazić lepszej scenerii do zalotów.

- Doprawdy? - Zaśmiała się z cicha. - Idź więc i przynieś szal.

Dziesięć minut później stali w połowie ogrodowego mostku, patrząc na wodę połyskującą w świetle księżyca. Margaret przytrzymywała szal oburącz, a Duncan założył ręce z tyłu.

Obydwoje mieli po trzydzieści lat. Młodość urwała się dla niego nagle przed dwudziestymi piątymi urodzinami, a dla niej po śmierci ojca, odjeździe kochanka i niedochowaniu przez niego wierności. Obydwoje dali sobie wtedy spokój z myśleniem o romantycznej miłości.

A jednak sceneria, w której się teraz znaleźli, była wprost stworzona do romansu. Wieczór był chłodny, ale nie zimny. Duncan czuł woń kwiatów, słyszał szmer wody pod mostem i był w towarzystwie pięknej kobiety, która była jego kochanką i towarzyszką życia.

- Spójrz na mnie - poprosił.

Usłuchała go i zajrzeli sobie w oczy, a potem oboje się uśmiechnęli. Potarł koniec jej nosa, nim ją łagodnie pocałował.

- Myślę - powiedział - że możemy zacząć wszystko od nowa, to znaczy życie. Po co mielibyśmy ciągnąć za sobą nasze poprzednie doświadczenia jak zbędny bagaż i uginać się pod jego ciężarem, zanim dojdziemy do późnego wieku? Skoro mamy się stawać coraz starsi i mądrzejsi, trzeba otrząsnąć się z dawnego bólu, żebyśmy mogli zacząć wszystko jeszcze raz. Co o tym sądzisz?

- Myślałam, że to kwestia woli i dyscypliny i że otrząsnęłam się z przeszłości, póki nie dostałam kilka miesięcy temu listu od pani Dew. Pisała, że Crispin owdowiał i wrócił do Anglii z córką, że pytał o mnie i chciał się ze mną zobaczyć. Musiałam wtedy zebrać całą siłę woli.

- Ale to nic nie pomogło?

- Przecież wyszłam za ciebie. Zrobiłam tak z wielu powodów, pozornie z Crispinem niezwiązanych. A jednak on był jednym z nich. Pragnęłam wreszcie o wszystkim zapomnieć. Pragnęłam przestać go kochać lub raczej przestać się bać, że znowu go pokocham. Boja tego nie chciałam! Chciałam za to oszczędzić sobie bólu. Chciałam zacząć żyć od nowa. Chciałam kochać ciebie, Duncanie, i już cię kocham. Ale chciałam też...

- Czegoś cudownego?

- Tak.

Ujął ją za rękę i przeszedł z nią przez mostek. Szli w milczeniu po ścieżce i wydało mu się, że opuściło ją już zakłopotanie, które czuła poprzedniego wieczoru. Pomyślał, że mogą wspólnie cieszyć się tym chłodem, spokojem, światłem księżyca, które ich uzdrowią.

Potem puścił jej dłoń i objął ją w pasie. Po chwili ona przytuliła się do niego, kładąc głowę na jego ramieniu. Poczuł, jak budzi się w nim pożądanie.

- Duncanie - powiedziała, nie podnosząc głowy - czuję się teraz szczęśliwsza niż przez te wszystkie poprzednie lata.

- Naprawdę?

- Stoję w miejscu, które stało się moim domem, z mężczyzną, którego lubię, podziwiam i z którym... hm... bardzo dobrze mi się żyje. No i właśnie z nim romansuję.

- Na końcu alei jest altana.

- Owszem, widzę ją stąd.

- Przygotuj się na to, że zacznę cię zapamiętale całować, kiedy tam dojdziemy. Zaśmiała się i spojrzała na niego ze szczerym rozbawieniem.

- Byłabym o tobie złego zdania, gdybyś tego nie zrobił. Ale uważaj, ja też cię mam zamiar gorąco całować.

Roześmiał się również, odrzucając do tyłu głowę. Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się tak beztrosko.

Przestali się obejmować i ujęli swoje ręce, splatając palce.

Chętnie by zaświecił lampę, która zapewne wciąż była w altanie, jak zresztą zawsze. Księżyc świecił jednak tak jasno przez wszystkie ażurowe okna, że wszelkie sztuczne światło było zbędne.

Stały tam także skórzana sofa, dwa wyściełane fotele i okrągły stolik pośrodku. Siedli w jednym z foteli. Wziął żonę na kolana. Objęła go za szyję, a on ją ponownie w pasie.

- Każda dziewczyna marzy o tym - powiedziała - żeby znaleźć się nocą w jakimś uroczym zakątku sam na sam z przystojnym mężczyzną.

- To dziewczęta mają takie nieprzystojne marzenia?

- Och, dlaczego znów nieprzystojne? Po prostu romantyczne. Dziewczęta marzą o gorących pocałunkach, po których serca zaczną im gwałtownie bić, a palce stóp podkurczą się w pantofelkach, i poczują, że znalazły się w samym centrum pachnącego różami świata. Zaśmiała się cicho.

- Naprawdę? - spytał, muskając ustami jej dolną wargę.

- Tak. Wciąż jeszcze czuję się po cichu dziewczyną, Duncanie. I wciąż marzę.

- A więc jestem przystojnym mężczyzną? Znowu się zaśmiała, nisko i zmysłowo.

- Musisz nim widocznie być. Serce mi trzepocze i palce stóp są podkurczone. Zaraz ulecę pod niebiosa, Duncanie.

- Czyja też mógłbym tam wzlecieć z tobą? - Pocałował ją mocniej. Westchnęła przeciągle.

Duncan nie miał pewności, czy nie odpowiedział jej podobnym westchnieniem.

Całowali się długo, gorąco, robili przerwy na złapanie oddechu i zaczynali od nowa. Nie były to pocałunki gwałtownej namiętności. Pożądanie miało przyjść później, kiedy już znajdą się w łóżku. Tu nie chodziło o seks, tylko o romans. O to, żeby się zakochać.

Wszystko to było osobliwe, ale też dziwnie pociągające. Czyżby romansowanie mogło być przyjemniejsze od fizycznej miłości?

Duncan nie był tylko pewien, czy świat nie pachnie różami.

Margaret prawie cały następny ranek spędziła z panią Dowling. Przejrzała porcelanę, szkło, srebra, bieliznę i długo razem z nią sprawdzała rachunki. Zeszła też do kuchni, żeby zrobić przegląd spiżarni i składów, a potem jeszcze wypiła herbatę i spróbowała biskwitów prosto z pieca, ustalając menu oraz pory posiłków z kucharką, panią Kettering.

Zaznajomiła się również z liczną służbą i w sumie uznała, że był to bardzo przyjemny poranek. W Warren Hall nigdy się nie czuła tak bardzo u siebie jak tutaj. To były jej dom i jej służba.

Poczuła szczere zadowolenie. A choć z satysfakcją myślała o nocy - kochali się dwukrotnie, drugi raz tuż przed wyruszeniem Duncana na poranną przejażdżkę - to jednak najcieplej wspominała ostatni wieczór.

Całowali się w altanie z rosnącą namiętnością, obiecującą tę późniejszą, po powrocie - ale też z czymś, co poza nią wykraczało. Pomiędzy pocałunkami rozmawiali ze sobą, były jednak i takie chwile, kiedy obydwoje woleli milczeć. Wspierała wtedy głowę na jego ramieniu, a on bawił się delikatnie jej włosami. I śmiali się.

Ten wspólny śmiech sprawił, że poczuła się bliższa zakochania. Nieczęsto się śmiał, a już prawie nigdy nie słyszała, by robił to z całego serca, słysząc jakieś głupstwo, które zresztą tak naprawdę nie było zabawne. Ona też od dawna nie śmiała się równie beztrosko.

Całkiem jakby wreszcie zaczęli sobie wzajemnie ufać. A Margaret tego potrzebowała.

Duncan również miał dzień pełen zajęć. Zjadł śniadanie z Tobym w pokoju dziecięcym, ale resztę czasu spędził ze swoim rządcą, panem Lambem. Wyruszyli konno tuż po śniadaniu, zapewne na objazd gospodarstwa.

Margaret uznała, że miesiąc miodowy to coś wspaniałego, ale cieszyło ją też przyzwyczajanie się do rutyny dnia codziennego. Mieszkała teraz na wsi i, jak przypuszczała, będzie tu spędzała większość czasu przez dobre kilka lat, skoro Toby był jeszcze nieduży. A może w pokoju dziecięcym pojawi się wkrótce drugie dziecko.

Oby tak się stało.

Duncan zamierzał spędzić z Tobym całe popołudnie. Margaret wmawiała sobie, że nic jej to nie przeszkadza.

Przecież uprzedził ją, że chłopiec jest dla niego najważniejszy, a dziecko przyjechało dopiero wczoraj i potrzebowało obecności ojca.

Jednak tuż przed lunchem, kiedy Margaret przy pomocy pokojówki przebierała się w gotowalni, rozległo się pukanie. Ellen otwarła drzwi.

Na progu stanął Toby, a za nim Duncan.

- A, tutaj jesteś - odezwał się chłopiec. - Szukaliśmy cię w tym wielkim pokoju na parterze, ale ciebie tam nie było. Miałaś mi dziś powiedzieć, czy się ze mną zaprzyjaźnisz.

- Och - odparła Margaret, rzucając okiem na Duncana i czując, że z niewiadomego powodu uginają się pod nią kolana. - Byłam bardzo zajęta i nie miałam czasu, żeby o tym pomyśleć. Sądzę jednak, że mogłabym się z tobą zaprzyjaźnić. A nawet jestem tego pewna. Czy możemy uścisnąć sobie dłonie?

Podeszła ku drzwiom i podała mu rękę. Potrząsnął nią energicznie.

- W porządku! A jak zjemy, to pójdziemy na spacer i zagramy w krykieta. Papa będzie do mnie rzucał piłkę, a ja w nią będę walił! Ty możesz łapać. Jeżeli chcesz, oczywiście. Pozwolę ci kilka razy odbić.

- To bardzo miłe z twojej strony.

- A potem pójdziemy nad jezioro i jak będę grzeczny, papa zgodzi się, żebym w nim popływał.

- Czy tu jest jezioro? - Margaret spojrzała ze zdumieniem na Duncana.

- Za trawnikami, po zachodniej stronie. Nie widać go z domu, ponieważ jest zasłonięte drzewami.

- Wspaniale - odparła, patrząc na Toby'ego.

- Jak mam się do ciebie zwracać? - spytał. - Nie będę cię nazywać mamą.

- Byłoby to bez sensu, bo przecież nią nie jestem. Papa mówi do mnie „Maggie”, moi bliscy „Meg”, więc może „ciociu Meg”, chociaż też wcale nie jestem twoją ciocią?

- Ciociu Meg - odparł. - Bądź gotowa wyjść zaraz po jedzeniu, bo inaczej papa cię tu zostawi. Tak mi powiedział.

- Mówiłem, żebyś tego nie powtarzał, łobuzie! Zmykaj stąd teraz. Pani Harris czeka już na ciebie w pokoju dziecięcym. Co, może nie wiesz, gdzie on jest?

- Wiem! - zawołał, wybiegając z pokoju. - Jasne, że wiem. Mam już cztery lata!

- Dobrze, że nie czterdzieści - mruknął Duncan, kiedy chłopiec nie mógł go już usłyszeć. Wszedł do gotowalni, gdzie po wyjściu Ellen zostali całkiem sami. - Wybacz, Maggie. Granie w krykieta z dzieckiem, które jeszcze nie umie trafić w piłkę, nie jest pewnie, twoim zdaniem, najprzyjemniejszym sposobem spędzenia słonecznego popołudnia.

- Wprost przeciwnie. Ja też zawsze miałam okropne trudności z krykietem. Teraz zaś mogę odgrywać rolę nauczycielki! Jeśli, rzecz jasna, Toby pozwoli na to nowej przyjaciółce. Roześmiali się obydwoje i mrugnęli do siebie.

- Wieczór - zapewnił ją - będziemy mieli tylko dla siebie. Na romansowanie.

- Doskonale - odparła i ucałowała go lekko w usta.

- Doprawdy, nie rozumiem - powiedział - jak mogłem choćby przez chwilę myśleć, że znajdę sobie żonę, poślubię ją w największym pośpiechu, a potem zepchnę na margines swojego życia.

- Udało ci się urzeczywistnić punkt pierwszy i drugi, a to już wcale nieźle. Ale chyba snułeś te plany, nim mnie jeszcze spotkałeś lub należycie poznałeś. Nie czułabym się dobrze na żadnym marginesie.

Roześmiał się i oddał jej pocałunek.

- Jeśli nie siądziemy zaraz do stołu, Toby pójdzie sobie gdzieś bez nas i spędzimy całe popołudnie tylko we dwoje.

- Och Boże, co też byśmy wówczas zrobili? Margaret zaśmiała się, lecz Duncan jedynie uniósł brwi.

Ujęła jego ramię i pomyślała, że postąpiła właściwie, wychodząc za niego. Po prostu musieli wpaść na siebie w drzwiach sali balowej u lady Tindell. Los tak chciał.

Czuła się szczęśliwa. A teraz jeszcze zamierzali się w sobie zakochać. Jeśli zaś tak postanowili, to znaczy, że są na najlepszej drodze do tego, a może nawet sporą jej część mają już za sobą.

22

Dni Duncana były wypełnione rozmaitymi zajęciami, co było miłą odmianą po ostatnich pięciu latach, kiedy czas dłużył mu się nieznośnie. Teraz często mu go brakowało.

Zapoznawał się na nowo z posiadłością i domem po sześciu latach nieobecności. Praca zabierała mu wszystkie poranki, a często przedłużała się do popołudnia. Starał się jak najczęściej przebywać z Tobym. Na jesieni należało się rozejrzeć za guwernantką albo wychowawcą, choć i tak zamierzał spędzać z dzieckiem kilka godzin dziennie. Trzeba też było podejmować sąsiadów, którzy wciąż składali wizyty, wynikające po części z życzliwości, a po części zapewne z czystej ciekawości. Nie obchodziło go to zresztą. Podejmował ich jak najuprzejmiej, Maggie zresztą też. I zawsze z całą otwartością mówiła o Tobym. Nie wiadomo, czy ktoś się tym nie zgorszył, lecz Murdochowie zaprosili go na urodzinowe przyjęcie najmłodszego synka, a następnego dnia przyszła się z nim bawić cała gromadka dzieci.

Wizyty należało oddawać, a Maggie obiecywała i jemu, i sąsiadom obiady i przyjęcia na wolnym powietrzu oraz, być może, bal z okazji Bożego Narodzenia połączony z zabawą dla dzieci.

Wieczorami, kiedy opowiedział już Toby'emu bajkę, otulił go kołdrą i ucałował na dobranoc, udawał się na zaloty. Co wieczór Duncan i Margaret wychodzili, trzymając się za ręce, na spacer. Kiedy pewnego razu padało, tańczyli w galerii portretów przy akompaniamencie nuconych przez siebie niezbyt czysto melodii, wybuchając co chwila śmiechem.

Zawsze na koniec całowali się z zaskakującym brakiem podniecenia, które nadchodziło później, w sypialni.

Dziwne, że nie mieli podkrążonych oczu z braku snu.

Duncan zdawał sobie sprawę, że się w niej zakochuje. Lubił ją, szanował, cieszyły go jej towarzystwo i rozmowy, a fizyczne pragnienia wydawały się wiecznie nienasycone. Czuł też jednak coś jeszcze - zaczął ufać Margaret oraz jej uczuciom do niego i do Toby'ego. Nie zamierzał ujmować tego wszystkiego w słowa. Być może było na to za wcześnie, a może nie ufał jej wystarczająco. Codziennie przynosił żonie kwiaty z ogrodu, a ona zawsze przypinała jedną z róż do sukni.

Była dobra dla Toby'ego. Nigdy mu nie narzucała swego towarzystwa ani uwagi, ale też nigdy nie odmawiała, kiedy o nie prosił. Zadowalała się rolą jego przyjaciółki, kiedy wszyscy troje grali w krykieta lub w kule, bawili się w chowanego albo w inne gry. Podziwiała go, kiedy pływał w jeziorze, wdrapywał się na drzewa, łapał żaby czy motyle, a potem je wypuszczał. Zawsze była gotowa wyrażać zachwyt, kiedy się wysoko wspinał lub zdołał przepłynąć parę jardów. Poszła z nim do Murdochów, którzy mieli dom na skraju wsi, bo Duncan był wtedy bardzo zajęty. Pocieszała go też, jeśli się przewrócił, skaleczył albo zadrapał, co zdarzało się przynajmniej raz dziennie. Toby zaśmiewał się, kiedy ucałowała jego kciuk, który sobie wybił, niezręcznie łapiąc piłkę. Po chwili zapomniał o bólu i z zapałem rzucił się w wir zabawy.

Zycie zaczęło iść miłym, choć utartym torem. Należało tylko wykonać ostatni krok - wyjawić sekret. Duncan wzdragał się przed tym i powtarzał sobie, że zrobi to wkrótce. Niestety, zwlekał za długo, choć dzień wcześniej nic nie zapowiadało nieoczekiwanego ujawnienia tajemnicy.

Był to wyjątkowo upalny dzień, po którym nawet noc nie przyniosła ochłody. Margaret zbiegła ze schodów, chcąc spotkać się z Duncanem w holu, otulona tylko lekkim szalem.

- Czy Toby już śpi? - spytała.

- Tak.

A wtedy zatrzymała się nagle, patrząc na coś, co trzymał pod pachą.

- Co to jest? - spytała, choć odpowiedź była oczywista.

- Ręczniki. Pójdziemy popływać.

- Popływać? - Zajrzała mu w oczy i się roześmiała.

- Tak, popływać - powtórzył. - Poszedłem tam z Tobym dziś po południu i kilka dni temu. Zostawiłem cię wtedy siedzącą na stoku. Wyglądałaś bardzo ładnie, ale, jak zauważyłem, smutno.

- Ależ skąd!

- Kłamiesz. - Uśmiechnął się szeroko. - Aż cię korciło, żeby razem z nami zanurkować.

- Gdzież tam.

- Umiesz pływać?

- Umiałam jako dziewczynka, ale od lat tego nie robiłam. Uważam, że byłoby to bardzo niestosowne. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i nic nie powiedział.

- Ale mogłoby być zabawnie.

- Nie „mogłoby być”, tylko „będzie”.

Ujęła go za drugą, wolną rękę, przestając się spierać, i poszli przez trawnik do jeziora. Słońce już zaszło, kiedy tam dotarli, ale niebo ciągle jeszcze lśniło pomarańczowym i czerwonym blaskiem, który odbijał się w jeziorze.

- Och, jak tu pięknie, Duncanie. Może powinniśmy po prostu posiedzieć na brzegu i podziwiać ten widok?

- Myślę, że jesteś tchórzem.

- Zniszczę sobie suknię.

- Przecież ją zdejmiesz, nim skoczysz do wody.

- W takim razie zniszczę moją bieliznę.

- Bieliznę też zdejmiesz.

- Duncanie! Przecież nie mogę...

- Rozebrać się do naga? Dlaczego nie?

Powiodła wzrokiem dokoła, jakby spodziewała się ujrzeć całą armię podglądaczy.

- Przecież każdej nocy widzę cię nagą - przypomniał jej.

- To co innego.

Podobała mu się ta skromność, tak niepodobna do temperamentu, jaki okazywała w łóżku.

- Obiecuję, że nie będę patrzył, póki się nie zanurzysz po samą szyję. Zaśmiała się. On również.

- Chyba już zapomniałam, jak się pływa. Pewnie pójdę na dno jak kamień.

- Wtedy będę miał okazję zostać bohaterem i zanurkuję, żeby cię ratować.

- Och, Duncanie! - jęknęła, przechylając głowę na bok. - Mieliśmy wieczory poświęcić na romansowanie, a nie...

Przechylił głowę tak samo jak ona. Westchnęła i obróciła się plecami do niego.

- Lepiej rozepnij mi suknię - powiedziała zdejmując szal. - Może to naprawdę będzie zabawne. Położył ręczniki na trawie.

- Będzie - obiecał, całując ją w kark po rozpięciu dwóch górnych guzików. Potem opuścił suknię i na chwilę dotknął przez koszulę jej piersi. Wziął jednak zaraz ręce. W końcu mieli tylko romansować.

Ukląkł i zsunął jej z nóg jedwabne pończochy, a ona zrzuciła obuwie. Chwycił za rąbek koszuli i zdjął ją z niej przez głowę. Wyjęła z włosów szpilki.

Kiedy kąpał się za dnia z Tobym, pozostał w bieliźnie. Teraz tego nie zrobił.

Potrząsnęła głową, a włosy spłynęły jej kaskadą na plecy.

Odwrócił się i wskoczył do wody, po czym wynurzył się, otarł twarz i wyciągnął ku Margaret ręce.

- Lepiej skoczyć od razu niż zanurzać w wodzie palec.

- Pamiętam o tym. Odsuń się.

A potem wzięła rozbieg i skoczyła z głośnym pluskiem. Wynurzyła się, prychając, z mocno zaciśniętymi powiekami.

- Och - powiedziała, ocierając twarz rękami i wygładzając włosy - nie uprzedziłeś mnie, że woda jest zimna.

- Tylko w pierwszej chwili.

Trzymała się blisko brzegu, gdzie woda sięgała jej do piersi. Duncan posuwał się naprzód, dotykając stopami dna, z rękami na powierzchni, i patrzył na nią.

Nigdy jej nie widział z mokrymi włosami. Zrobiły się całkiem ciemne i przylegały ściśle do głowy. Wyglądała teraz młodziej i swobodniej, choć nie widział jej w zmroku wyraźnie.

- No, chodź - powiedział i zaczął płynąć wolnym kraulem. Po chwili obejrzał się. Płynęła jego śladem, z głową nad wodą, wykonując najpierw niezręczne ruchy. Szybko jednak nabierała wprawy. Zanurzyła twarz w wodzie i obróciła po chwili, by złapać oddech. Nie ruszał się, póki nie dopłynęła do niego. Zobaczyła go i uniosła głowę.

- Och - powiedziała zdyszana - pewnych rzeczy się nie zapomina. Chyba tutaj nie wyczułabym stopami dna, prawda?

Zabrał ją tam, gdzie jezioro było głębsze. Gdzie indziej, na płytszym jego krańcu, kąpał się zawsze z Tobym, ale tamto miejsce znajdowało się dalej.

- Zmęczyłaś się?

- Tylko trochę się zdyszałam - odparła i ujrzał w gęstniejącym mroku błysk jej zębów. - Wyszłam z wprawy. Och, zupełnie jakbym znów była dziewczyną, Duncanie.

- Obróć się na plecy i daj unosić się wodzie.

Zrobiła tak, rozkładając szeroko ręce, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy. Płynął przy niej, podtrzymując ją swoim ramieniem. Otwarła oczy, obróciła głowę, żeby na niego spojrzeć, i się uśmiechnęła. Pływali tak godzinę lub dłużej, czasem osobno, czasem tuż przy sobie. Niekiedy leżeli tylko na plecach, patrząc w gwiazdy i próbując odszukać gwiazdozbiory. Zgodzili się w końcu, że gwiazdy nie mają prawdziwych nazw, tylko te, które nadali im ludzie.

- To samo odnosi się do drzew i kwiatów, prawda? - stwierdził Duncan.

- A także ptaków i zwierząt - dodała.

- No i do ludzi. Zapewne żadne z nas nie ma imion prócz tych, które wybrali nam rodzice.

- Dobrze zrobili, bo musielibyśmy wołać na siebie „hej, ty”, i byłoby na świecie tysiące takich istot.

- Miliony - poprawił ją - i nazywaliby się w mnóstwie różnych języków.

- Co byłoby mocno kłopotliwe - uznała i obydwoje się roześmiali. Chyba już od lat nie bawił się tak dobrze i nie śmiał.

Wreszcie wyszli z wody i wytarli się dwoma ręcznikami. Duncan przyniósł ich trzy, tak więc jeden pozostał suchy. Usiedli na nim, ona plecami do niego, żeby mógł osuszyć jej włosy. Nie ubierali się jeszcze.

- Myślałam, że to już wszystko dawno poza mną - powiedziała, obejmując kolana. - Pływanie w jeziorze, siedzenie wieczorem na brzegu, śmiech...

- Czyżbyś się nie śmiała, odkąd przestałaś być dziewczynką?

- Ależ nie, oczywiście, że się śmiałam. Wcale nie miałam smutnego życia, wręcz przeciwnie. Od dawna nie czułam się jednak tak... tak... Och, nie mogę znaleźć właściwego słowa.

- Radośnie? - podsunął.

- Beztrosko. A także, owszem, radośnie. Właśnie tak. Czuję beztroską radość. Odłożył ręcznik i zaczął przeczesywać palcami jej splątane włosy.

- Nie dasz im rady bez grzebienia - powiedziała, kładąc się na ręczniku i ponownie patrząc w gwiazdy. - Nieważne. Rozczeszę je później.

Duncan położył się przy niej i ujął jej dłoń. Spletli palce. Tak, życie wciąż miało im coś do zaofiarowania. W dodatku tam, gdzie się tego najmniej spodziewał - we własnym domu.

Czuł się całkowicie szczęśliwy i był tego świadomy. Uniósł się na łokciu i położył na niej. Przestała wpatrywać się w gwiazdy i spojrzała mu w oczy. Dotknęła jego policzka.

Pocałował ją. Ona jego również.

- Chcę się teraz z tobą kochać - powiedział.

- Co, tutaj?

- Właśnie tutaj. Odetchnęła głęboko.

- Ja też tego chcę. Chyba nie można sobie wymarzyć bardziej romantycznej scenerii - przyznała, mimo że ziemia była dużo twardsza niż materac w ich łóżku.

Położył ją na sobie, a ona rozchyliła kolana i otoczyła go udami. Dotykali się wzajemnie i uśmiechali do siebie. W końcu ujął jej biodra, poprowadził ją i wypełnił sobą.

- Mm - mruknęła.

- Sam nie umiałbym wyrazić tego lepiej - uznał, a ona zaczęła się poruszać w tym samym, wolnym, niemal leniwym rytmie, który przynosił ze sobą i błogość, i ból, póki obydwoje nie dotarli do szczytu. A potem nastąpiło odprężenie, tak całkowite, że poczuli... radość.

Leżeli potem długo bez ruchu, ze złączonymi dłońmi.

Duncan o mało nie powiedział na głos. „Kocham cię, zakochałem się w tobie”. Ale nie zrobił tego.

Następnego dnia uświadomił sobie, że złamał ich umowę. Kochał się z nią, podczas gdy powinien był zadowolić się pocałunkami i romansowaniem, póki nie wrócili do domu i do łóżka.

Chyba to jednak nie miało wielkiego znaczenia.

A może powinien był powiedzieć coś innego niż po prostu „kocham cię”? Na przykład coś takiego: „Nie byłem z tobą całkiem szczery. Nie zaufałem ci w pełni. A nawet teraz obawiam się... tak, trochę się obawiam, że...”

Jak można kogoś kochać i nie mieć do niego pełnego zaufania? A może on jej wcale nie kocha? Jednak już samo przypuszczenie sprawiło, że poczuł dławienie w gardle.

Po półgodzinie, wypełnionej patrzeniem w gwiazdy i drzemką, ubrali się, zwinęli ręczniki, spletli dłonie i poszli do domu.

- Jakiż to był wspaniały wieczór - powiedziała.

- Najlepszy ze wszystkich - przyznał, choć te inne też wydawały mu się w swoim czasie najlepsze.

- Absolutnie najlepszy - uznała - ale nie mówię tak po to, żeby mieć ostatnie słowo.

- W takim razie będzie ono należeć do mnie. To był absolutnie, idealnie najlepszy z wieczorów. Zaśmiali się obydwoje. On otoczył ramieniem jej barki, a ona objęła go w pasie.

Następnego dnia, jak sądził, będzie jeszcze lepiej. Może wtedy zdobędzie się na wyjawienie sekretu. Dziwne, jak słuszne jest stare porzekadło, że ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Tylko że to, co musiał jej powiedzieć, nie było tak drobne jak ziarnko piasku.

Po południowej stronie domu można było krążyć między drzewami i ani razu nie wychodzić na otwartą przestrzeń, chyba że na podjazd. Był to prawdziwy dziecięcy raj.

Następnego wieczoru po pływaniu w jeziorze poszli tam z Tobym. Przedzierali się przez dżunglę, wypatrując dzikich bestii i okrutnych tubylców wymachujących dzidami.

Margaret kilka dni wcześniej podzieliła się z Duncanem pomysłem, by w części lasu wydzielić spacerową ścieżkę. Byłoby to wspaniałe miejsce do przechadzek podczas upału, na które można by zabierać również gości odwiedzających Woodbine. Miał to być jej wkład w piękno parku, podobnie jak zaplanowanie kwia­towego ogrodu było wkładem babki Duncana.

Energia i wyobraźnia Toby'ego okazały się bezgraniczne, a Duncana wręcz nie sposób było poznać. Jak bardzo różnił się od człowieka, z którym zderzyła się nie tak dawno na balu. Zniknął gdzieś mroczny, posępny mężczyzna, którym się jej wtedy wydał. Teraz był odprężony, pogodny, zadowolony.

Och, ona też była zadowolona. A nawet więcej - czuła się szczęśliwa. Kochała i pozwoliła sobie na to, aby miłość przyjmować. Nie mówili o tym, lecz słowa były zbędne. A może jednak nie? Może niezdolność do wypowiedzenia ich na głos dowodziła, że nadal nie ufają sobie bez zastrzeżeń?

Pomyślała, że pewnie wkrótce zdobędzie się na słowa. Ufała też, że usłyszy jego wyznanie. Może nawet tego wieczoru.

Toby wdrapał się na drzewo, by uciec przez rozjuszonym lwem. Duncan, z palcami zagiętymi jak pazury, ryczał groźnie. Chłopiec dyrygował zabawą.

- Ty, ciociu, jesteś przyjazną dzikuską, więc chodź mi na pomoc i odpędź lwa! Ale nie zabijaj go, bo on tylko szukał pożywienia dla lwiątek, które zostały z lwicą!

Toby krzyknął, bo Duncan groźnie rozczapierzył palce, a Margaret patrzyła na poczerwieniałą, podnieconą twarz dziecka, próbując doszukać się w niej podobieństwa do Duncana.

Chwilami miała wrażenie, że je dostrzega, ale umykało jej natychmiast i Toby wciąż pozostawał szczupłym, jasnowłosym chłopcem. Uznała, że nie przypomina nikogo poza sobą samym.

Udawała, że się skrada, a Toby śmiał się i krzyczał. Duncan znów skoczył do przodu, a ona zdzieliła go wyimaginowaną dzidą w plecy i odciągnęła w tył wśród krwiożerczych okrzyków. Wtedy odwrócił się ku niej, odgrywając komedię zaskoczenia i zgrozy.

- Możesz teraz zejść - powiedziała, zdejmując chłopca z drzewa - i go pogłaskać. On już rozumie, że przypominasz jego lwiątka, choć jesteś człowiekiem, i nie zrobi ci krzywdy. Duncan zawarczał, ale potem zaczął mruczeć. Toby zaniósł się śmiechem.

Kilka minut później siedzieli na ziemi, Margaret wsparta o pień, Duncan po turecku. Toby leżał na brzuchu, z podbródkiem wspartym na rączkach. Machał w powietrzu nogami.

- Toby. - Duncan wyciągnął rękę, żeby mu żartem zmierzwić czuprynę. - Ja już jestem za stary na takie zabawy. Kiedy lato się skończy, poszukamy ci guwernantki.

- Czy nie jest jeszcze za mały? - spytała Margaret. - Ma przecież tylko cztery latka.

- Mam cztery i pół! - oznajmił Toby z pewnym zgorszeniem. - A po Bożym Narodzeniu będę miał pięć! Czy ona mnie nauczy czytać, papo? Wtedy ja tobie poczytam, jak będziesz szedł spać.

- Żeby mnie uśpić? Czy znajdzie się dla mnie dość miejsca w twoim łóżku, jak myślisz?

- Posunę się - wyjaśnił Toby. - A będzie mnie też uczyła dodawania? Potrafię dodać dwa do dwóch: to razem jest cztery. Umiem też dodać trzy do trzech, cztery do czterech i tak dalej, aż do dziesięciu. Chcesz usłyszeć, ciociu Meg?

- Oczywiście. Czy dziesięć i dziesięć to dwadzieścia jeden?

- Dwadzieścia.

- Ach, jakaż ja jestem niemądra.

Cztery i pół? Z początku tylko ją ubawiła dokładność dziecka, które nie chciało się wydawać młodsze.

A po Bożym Narodzeniu skończy pięć. Po Bożym Narodzeniu... Laura Turner porzuciła męża i uciekła z Duncanem w pełni sezonu, nim jeszcze Margaret po raz pierwszy przyjechała do Londynu ze Stephenem i siostrami.

Laura Turner była już w ciąży, kiedy uciekła z Duncanem.

Oznaczało to, że musiała zostać jego kochanką wcześniej, co zmieniało absolutnie wszystko. Okłamał ją. Żeby się wydać wielkim bohaterem. Powtórzyła to kłamstwo rodzinie, a on - swojej matce. A także dziadkowi, już po ślubie. Podziwiali go więc, wybaczyli mu wszystko i uznali, że wart jest Margaret.

Chyba że... och, dobry Boże, istniało też drugie wyjaśnienie, tak okropne, że nie śmiała brać go pod uwagę.

Jeśli pierwsze zmieniało wszystko, to drugie...

O Boże. O dobry Boże!

Niepożądane myśli krążyły jej po głowie, gdy udawała, że słucha szczebiotania Toby'ego, i zdołała mu nawet odpowiedzieć, kiedy zwrócił się bezpośrednio do niej. Uśmiechnęła się nawet do niego, choć całkiem bezmyślnie. Czuła, że cała krew odpłynęła jej z twarzy.

- Wyglądasz na znużoną - powiedział po chwili Duncan.

- Owszem, trochę się zmęczyłam. Znów zmierzwił Toby'emu włosy.

- Zmęczyliśmy ciocię Meg. Odprowadzimy ją do domu i pozwolimy jej odpocząć, a ja zabiorę cię na przejażdżkę, jak ci wcześniej obiecałem.

- O, jak dobrze! - Toby zaczął podskakiwać z radości. - Wolno mi będzie trzymać wodze, papo?

- Raczej nie. Najpierw dostaniesz kucyka, żebyś mógł się uczyć konnej jazdy. Toby znów zaczął podskakiwać, a potem wbiegł między drzewa.

- Oprzyj się na mnie - powiedział Duncan, podając jej ramię. - Chyba za mało spałaś tej nocy. Moja wina. Uśmiechnął się do niej!

- Dziękuję, nie trzeba - odparła i poczuła, że jego uśmiech zbladł, choć wcale na niego nie patrzyła.

- Co ci jest?

- Nic - odparła z trudem, bo ścisnęło ją w gardle. Była tchórzem. Chciała zapomnieć o kilku ostatnich minutach i o słowach Toby'ego „mam cztery i pół roku”. Czasem lepiej o czymś wcale nie wiedzieć.

- Twoje „nic” trochę za bardzo przypomina „coś” - powiedział, patrząc na nią uważnie.

Margaret otwarła usta, żeby mu odpowiedzieć. Zamknęła je jednak, a słowa nie zostały wypowiedziane. Nie usłyszałaby dobrej odpowiedzi na swoje pytanie. Wszystko uległoby zmianie. A jeśli jej najgorsze obawy miały się sprawdzić, wszystko istotnie musiało ulec zmianie. Och Boże, nie, proszę! Tylko nie to!

23

A więc zwróciła na to uwagę. Jeśli Toby miał cztery i pół roku, a urodził się zaraz po Bożym Narodzeniu, musiał zostać poczęty poprzedniej wiosny, nim Laura uciekła z Londynu.

Poznałaby prawdę wcześniej czy później. To było nieuniknione. Głupio postąpił, usiłując zwlekać, póki nie zostanie do tego zmuszony, póki ona się nie zaniepokoi, nie wpadnie w popłoch, a w końcu nie dojdzie do pozornie oczywistego wniosku.

Wciąż jeszcze wyglądała na opanowaną, gdy wszedł do salonu po uśpieniu Toby'ego. Unikała do tej chwili jego towarzystwa, a on spodziewał się w gruncie rzeczy, że zastanie pokój pusty. Może nawet miał taką nadzieję. Czy szukałby jej, czy też odłożył wszystko do jutra? Nie miało to znaczenia. Siedziała przed pustym kominkiem, schylona nad haftem. Nie uniosła głowy znad robótki ani nie przestała wyszywać. Nie wyglądała na kobietę, która spodziewa się zalotów. Wiedział już ponad wszelką wątpliwość, że jego domysły były słuszne.

- Czy zostaliście kochankami, nim z tobą uciekła? - spytała, wyciągając z materiału igłę nawleczoną zieloną jedwabną nitką.

- Nie. Maggie...

- A więc to jego dziecko nosiła. - Usiłowała wykonać kolejny ścieg, ale ręka zanadto jej drżała. Wpięła wreszcie igłę w materiał. - Randolpha Turnera.

- Nie - powtórzył. - Maggie... Spojrzała na niego w końcu oczami pełnymi łez.

- Musiała je mieć albo z nim, albo z tobą - powiedziała. - Albo byliście kochankami i uciekliście, kiedy przekonała się, że jest w ciąży, albo też uciekła z tobą, zabierając nienarodzone jeszcze dziecko swego męża. W tym przypadku przez cały czas ukrywałeś przed ojcem jego legalnego potomka. Która z możliwości wchodzi w grę, Duncanie?

- Żadna - odparł posępnie.

Odłożyła tamborek na bok i wstała. Jej ręce były opuszczone, lecz dłonie zacisnęła w pięści. Zrobiła krok w jego stronę. Była blada.

- Nie potrafisz się przyznać nawet wtedy, gdy cię przyparto do muru? - spytała. - Usiłuję sobie wmówić, że kierował tobą może jakiś szlachetny motyw, że pokochałeś Toby'ego i nie możesz znieść myśli o zwróceniu go prawdziwemu ojcu. Nie ma jednak dla tego usprawiedliwienia. Wolałabym już drugą możliwość: byliście kochankami i uciekliście, a potem razem wymyśliliście historyjkę o przemocy, żeby wam posłużyła za zasłonę. Byłoby to wciąż nikczemne, ale... na miły Bóg... wolałabym, żeby tak właśnie wyglądała prawda. A jak jest w rzeczywistości?

Sam to na siebie ściągnął i był tego świadomy. A jednak czuł, że wzbiera w nim gniew. Stał tuż przed nią.

- Nic z tego, co wymieniłaś - powiedział ostro.

- A więc, jak przypuszczam, Laura miała innego kochanka, tylko że on nie chciał z nią uciec. Jakiż się okazałeś szlachetny! A umarli nie mogą się bronić.

- Pozwól sobie wszystko wyjaśnić.

Margaret była jednak zdenerwowana do granic możliwości. Widział to wyraźnie. Zakryła rękami uszy, co było zupełnie do niej niepodobne.

- Mam już dosyć twoich wyjaśnień! Mam dosyć twoich kłamstw! Nie chcę ich więcej słuchać. Nienawidzę cię zaś przede wszystkim za to, że zabrałeś mnie tutaj, nie mówiąc mi prawdy. A ja teraz też pokochałam Toby'ego. I też mnie kusi, żeby ukryć raz na zawsze prawdę, tak żeby pozostał częścią naszej „szczęśliwej” rodziny. Nigdy ci tego nie wybaczę!

Nie odjęła dłoni od uszu, póki nie doszła do drzwi. Wtedy nacisnęła klamkę, otworzyła je i wybiegła z pokoju. Niech to wszyscy diabli, pomyślał sobie. Niech to diabli!

Nie dziwił się, że nie chciała go wysłuchać. A jeśli nie chce tego ona, czyż wysłucha go ktoś inny? Czy zawsze będzie się bał, jak niegdyś bała się Laura, że nikt tego nie zechce zrobić?

A co teraz pocznie Maggie? Czy należy jej nakazać milczenie, czy też próbować z nią pomówić? Czy mają może zmusić do tego, by go wysłuchała?

Zdołali się zakochać, przynajmniej on tak uważał. Zaczęli na nowo ufać życiu, wierzyć w miłość, wierzyć sobie nawzajem.

Zawiódł jednak zaufanie, jakim go obdarzyła, gdyż nie był z nią szczery. Mógł więc teraz winić tylko siebie samego. Bał się powiedzieć jej o wszystkim. Bał się tego, co mogłaby mu wtedy doradzać lub może na nim wymóc. Wiedział w głębi serca, że miałaby rację.

Westchnął głęboko i wyszedł z salonu. Nie udał się jednak w ślad za żoną na górę, gdzie, jak sądził, poszła, tylko ku stajni. Musiał się przejechać na koniu.

Przez cały następny tydzień Margaret była bardzo zajęta. Dowiedziała się wiele o prowadzeniu domu, próbowała zaplanować obiady i przyjęcia dla sąsiadów, odwiedzała żony dzierżawców, zanosząc im ciasto.

Spacerowała rano po parku, często zabierając ze sobą Toby'ego, jeśli Duncan był zajęty. Pisała listy do rodziny i przyjaciół, pracowała nad haftem.

Nie zrobiła żadnego użytku z nowo nabytej wiedzy. W końcu to były tylko podejrzenia, a niemądrze jest podejmować działania jedynie na podstawie niepotwierdzonych przesłanek. Tak sobie przynajmniej wmawiała. Duncan odmówił odpowiedzi na jej pytania, chciał się jedynie wytłumaczyć. Wieczna wymówka winowajcy! Może jednak należało go wysłuchać.

Och, bez wątpienia powinna była pozwolić mu na wyjaśnienia. Zadawała pytania i sama sobie na nie odpowiadała, bo się jej wydawało - i nadal była zresztą tego zdania - że istnieją tylko dwie możliwe odpowiedzi. A obydwie były równie przykre.

Czy istniała jeszcze jakaś inna?

Nie wierzyła, by to było możliwe. Z pewnością powinna była jej jednak wysłuchać. Zawsze była dumna ze swojego rozsądku i przekonania, że przed wydaniem jakiegokolwiek wyroku należy rozstrzygnąć wszystkie wątpliwości.

Jakże jednak ma poruszyć ten temat teraz, kiedy się pokłócili? Zwlekała zatem, co - jak czasami przyznawała w skrytości - było łagodniejszą formą tchórzostwa. Całkiem jakby wierzyła, że dzięki gorączkowej pracowitości i unikaniu wszelkiej prywatnej rozmowy z Duncanem zdoła ochronić swój świat przed rozpadnięciem się na kawałki.

On z kolei stał się chłodny i zdystansowany, prawie arogancki w obejściu, prócz chwil spędzanych z Tobym.

Spał w sypialni przylegającej do apartamentu, który przez tydzień dzielili.

Nie było już ani zalotów, ani romansu, ani pożycia małżeńskiego.

Miłość Margaret do Toby'ego, choć tak świeżej daty, stała się źródłem katuszy. Malec był spontaniczny i beztroski, a jego przywiązanie do niej rosło z każdym dniem, przyprawiając ją o ból serca. Pewnego ranka siedziała na przykład nad rzeką, kiedy nadbiegł, przerywając jedną ze swoich zabaw, podczas których nie potrzebował jej towarzystwa. Przybiegł ku niej w podskokach z bukiecikiem stokrotek i jaskrów w rączce.

- To dla ciebie, ciociu Meg - powiedział, wręczając jej kwiatki, i cmoknął ją w policzek. A potem odbiegł, nim zdążyła mu podziękować.

Martwiło ją jeszcze coś innego. Prawie od miesiąca była mężatką, a od ślubu nie miała okresu. Spóźniał się już o trzy dni. Co prawda to niewiele, ale przedtem zawsze miesiączkowała bardzo regularnie. Sama nie wiedziała, czy powinna się tym martwić, czy cieszyć i czy w ogóle ma to jakieś znaczenie. Osiem dni po kłótni z Duncanem wracała po południu z ogrodu, niosąc całe naręcze ciętych kwiatów, którymi chciała ozdobić salon. Duncan, co mogła zobaczyć, zmierzał od stajni wraz z Tobym. Chłopiec trzymał go za rękę i coś do niego mówił. Widocznie wrócili z przejażdżki. Margaret poszła ku domowi, nie czekając na nich. Odwróciła się jednak, z nogą już na stopniu, i spojrzała na podjazd. Duncan zatrzymał się i popatrzył w tym samym kierunku. Nadjeżdżał ktoś na koniu, choć jeździec był jeszcze za daleko, żeby można go było rozpoznać.

Za nim ukazało się więcej koni. Cztery z nich ciągnęły elegancki powóz, który Margaret poznała od razu, pomimo odległości. Należał do Elliotta. A więc Elliott i Vanessa przybywali z wizytą? I Stephen? Nagle rozpoznała samotnego jeźdźca.

- Popatrz, ciociu Meg! - zawołał Toby, biegnąc ku niej i wskazując palcem na powóz. - Goście do nas jadą! Kto to może być? Papa mówi, że to ktoś nietutejszy.

- Mój brat - odparła z uśmiechem. - A jak mi się zdaje, także moja siostra ze szwagrem.

Och, jak bardzo chciała, żeby w powozie znajdowała się właśnie Nessie. I jej dzieci. Stłumiła absurdalną chęć, żeby wybiec im naprzeciw. Stała bez ruchu, ściskając kurczowo kwiaty. Spojrzała przelotnie na Duncana, który stanął przy niej.

- To Stephen - powiedziała, całkiem niepotrzebnie, bo był już tak blisko, że bez trudu można go było poznać. - i powóz Elliotta - Stephen! - zawołała, gdy podkowy konia zastukały na tarasie. Położyła kwiaty na stopniu i wyciągnęła do brata ręce, śmiejąc się i płacząc jednocześnie.

Zeskoczył z konia jednym płynnym ruchem i porwał ją w ramiona, a potem długo w nich trzymał, mocno i w milczeniu.

- Meg - szepnął, kiedy już ją puścił, i obydwoje odsunęli się na bok, żeby zrobić miejsce dla powozu, który zahamował u stóp schodów.

Margaret natychmiast uściskała z radością siostrę i już odwracała się w stronę Elliotta, kiedy coś jej zaczęło świtać. Nikt z nich się nie uśmiechał i nikt nic nie mówił. Wymówili jedynie jej imię. Coś tu było nie tak. Coś się musiało stać Kate albo któremuś dziecku! Dzieci Nessie i Elliotta nie było w powozie, a przecież nigdzie się bez nich nie ruszali. Margaret cofnęła się i z rosnącym strachem patrzyła na rodzeństwo. Czuła, że blednie.

- Przyjechaliśmy najprędzej, jak tylko można, żeby was ostrzec - powiedział Stephen, przenosząc co chwila wzrok z niej na Duncana. - Tur...

- Stephen! - wykrztusiła nagle Vanessa. - Dziecko!

- Och. - Margaret spojrzała na Toby'ego, który przywarł do jednej z nóg Duncana, chowając się za nią. - No, oczywiście. Przecież nic im nie powiedziała. Duncan zgodził się, co prawda, choć niechętnie, żeby nie ukrywać przed sąsiadami, kim jest Toby, ale nie chciał, żeby wiedzieli o tym inni, łącznie z ich rodzinami.

- To jest Tobias, czyli Toby - oznajmiła, uśmiechając się do niego. - To znaczy... syn Duncana.

- Witaj, Toby. - Vanessa również uśmiechnęła się do chłopca. - Miło mi cię poznać. Toby nadal krył się za Duncanem.

- Może byśmy tak weszli do domu? - Duncan położył dłoń na głowie chłopca. - Maggie zabierze was do salonu, a w tym czasie przygotuje się sypialnie. Dołączę do was, kiedy odprowadzę Toby'ego do pokoju dziecięcego.

Minę miał niewesołą, jak zresztą wszyscy.

Margaret schyliła się po kwiaty i podała je lokajowi, a potem wskazała krewnym drogę do salonu. Póki Duncan nie wrócił, prowadzili tam - niewiarygodna rzecz! - przez całe kilka minut nadzwyczaj uprzejmą konwersację. Margaret pytała o dzieci, a Vanessa jej odpowiadała. Gdy spytała Elliotta, jak im minęła podróż, a Stephena o plany na lato, odpowiedzieli jej również. Całkiem jakby wszyscy nie byli świadomi katastrofy. Nie chodziło wcale o Kate ani o dzieci, jak sobie uświadomiła, bo zaraz by jej wszystko powiedzieli. Nalewała właśnie herbaty, gdy Duncan wszedł i zamknął za sobą cicho drzwi. Odstawiła dzbanek, choć pozostała jej do napełnienia jeszcze jedna filiżanka. Nikt jednak nie sięgnął po herbatę.

- Przybyliśmy, żeby was ostrzec - powtórzył Stephen po chwili ciszy. - Na szczęście wszyscy troje byliśmy w Londynie, choć Monty i Kate wrócili już na wieś. Zaczęto rozpowiadać, Sheringford, że trzymasz tu jakieś dziecko.

- Tak, mieszka ze mną mój syn. - Duncan wszedł głębiej do pokoju, choć nie usiadł. Zresztą, żaden z mężczyzn tego nie zrobił. Elliott stał przy kredensie, a Stephen przy oknie. - Maggie wiedziała o tym, nim się pobraliśmy, i nie zgodziła się, żeby go ukrywać.

- Kocham go - odezwała się - jakby był moim własnym dzieckiem. Poczuła, że szumi jej w uszach.

- Och, Meg! - wpadła jej w słowa Vanessa. - Ludzie mówią, że Toby nie jest dzieckiem Duncana, tylko Randolpha Turnera. Wiek by się rzeczywiście zgadzał, wygląd również.

- Laura też była jasnowłosa i smukła - powiedział Duncan dziwnie głuchym głosem.

- Nigdy jej nie widziałam, ale na pewno masz rację. Przecież byś nie uciekł z cudzym synem. Wiem, że nie zrobiłbyś tego, Duncanie, tylko że...

- Tylko że Turner także uważa dziecko za swoje - wtrącił Elliott, który obracał w dłoni karafkę brandy, chociaż sobie nie nalewał. - Tak samo myśli pani Pennethorne. Norman Pennethorne wprost zieje nienawiścią. Mówi się też, że wszyscy mają zamiar tu przyjechać, Sheringford. Chcą zabrać dziecko.

- Toby jest mój i nikt go stąd nigdzie nie zabierze.

- Może i twój, Sheringford - stwierdził Stephen. - Nie uważam cię za kłamcę i nie mogę zrozumieć, po co chciałbyś zatrzymać dziecko, gdyby nie było twoje. Zwłaszcza teraz, kiedy jego matka już nie żyje.

- Och, Stephen! - zawołała Vanessa. - Ty niczego nie wiesz o ojcowskich uczuciach. Poczekaj, póki nie będziesz miał własnych dzieci.

- Nie o to chodzi, Vanesso - wtrącił się Elliott - ale o chłopca. Nieważne, kto jest jego ojcem, urodziła go jednak żona Turnera w ciągu dziewięciu miesięcy po ucieczce z Sheringfordem. Chłopiec według prawa należy do prawowitego męża. Żaden sąd w Anglii nie wyda wyroku przeciw Turnerowi.

- Nikt - zabrał znów głos Duncan - nie weźmie stąd Toby'ego. Niech tylko spróbuje! Margaret siedziała, milcząc, z dłońmi zaciśniętymi na podołku.

A więc to koniec. Nie mogła o niczym decydować, wszystko wyśliznęło jej się z rąk. Odbiorą jej Toby'ego i to słusznie. Przez chwilę sądziła, że zemdleje.

Nagle zrozumiała coś, czego nie chciała sobie uświadomić w poprzednim tygodniu. Podobieństwo, jakie przelotnie dostrzegła, patrząc na Toby'ego, nie łączyło go z Duncanem, tylko z Randolphem Turnerem. Z jego ojcem.

Teraz już wiedziała bez żadnych wątpliwości. Toby był prawowitym potomkiem i jedynym synem zamożnego, wpływowego członka londyńskiej socjety. A ten człowiek nigdy zapewne nie bił żony, tylko ją kochał i został w okrutny sposób wystrychnięty na dudka.

Duncan na prawie pięć lat pozbawił go syna. Odarł też chłopca - albo próbował to zrobić - z prawa pierworodnego syna. Nie miała pojęcia, po co właściwie uprowadził Laurę Turner. Może istotnie mąż źle ją traktował, ale to się już teraz nie liczyło. Toby był synem Randolpha Turnera.

- Przepraszam was - powiedziała, wstając i odpychając tacę z herbatą, a potem wybiegła z salonu i opuściła dom. Dopiero w połowie drogi do altany zwolniła kroku, bo nikt za nią nie gonił.

Rodzina wiedziała, że nie może jej teraz pocieszyć. A Duncan i tak nie zechciałby za nią pójść. Nie chciała zresztą, by to zrobił. Nie chciała go już więcej widzieć. Dziecko. Och, to biedne dziecko.

Duncan straciłby tylko czas, idąc nad jezioro, lecz szczęściem miał na tyle przytomności umysłu, żeby spytać stajennego, który szczotkował akurat konia Mertona, czy lady Sheringford tędy przechodziła. I dowiedział się, że nie.

Pomyślał wtedy o altanie i kiedy się do niej zbliżał, przekonał się, że miał rację. Siedziała tam, wcale ku niemu nie patrząc, choć musiała wiedzieć, że się zbliża.

Niechętnie to zresztą robił. Chciał być w domu i trzymać w ramionach Toby'ego. Poprosił krewnych Margaret, żeby go pilnowali. Merton i Moreland jednogłośnie się zgodzili.

- Idź do Meg - dodała Vanessa.

Nie chciał do niej iść. Gniewał się na nią już od tygodnia i czuł się bardziej zraniony, niż sam chciałby przyznać. Myślał, że zaczyna go kochać, a tymczasem nie ufała mu nawet na tyle, żeby wysłuchać jego odpowiedzi na jej własne pytania. Już sobie na nie odpowiedziała sama.

Jasne, on też był temu winien, przynajmniej w połowie. Nie powinien był zwlekać tak długo z wyjaśnieniem czegoś, co bezdyskusyjnie miała prawo wiedzieć.

Wszedł do altany i wsparł się o futrynę. Nawet na niego nie spojrzała.

- Czuję się wręcz chora, kiedy przebywam z tobą w jednym pomieszczeniu - powiedziała bezbarwnym głosem.

- A ja czuję się wręcz wściekły, przebywając z tobą. Zawsze zawczasu znasz odpowiedzi na wszystkie pytania. Jakie to wygodne!

Spojrzała na niego wrogo.

- Masz rację. Niektóre odpowiedzi są aż nazbyt oczywiste. Nie powinnam była nawet pytać. Duncan założył ręce na piersi.

- Zawiniłem wobec ciebie, uznając, że przyrzeczenie złożone zmarłej kobiecie ma większą wagę niż obowiązki wobec własnej żony. Może też za długo zwlekałem, nie wiedząc, do czego mogłoby doprowadzić moje wyznanie. To, co wcześniej powiedziałem, było prawdą, Maggie, niestety niepełną, i przyznaję się do błędu. Miałaś prawo dowiedzieć się wszystkiego, nim za mnie wyszłaś.

- Tak. Zrobiłam głupstwo.

Odchyliła się w fotelu i obróciła głowę, by wyjrzeć przez okno.

- W takim razie Laura Turner rzeczywiście była maltretowaną żoną. Ale jeśli wiedziałeś o jej ciąży, zrobiłeś bardzo źle, uciekając z nią. A jeśli dowiedziałeś się o tym później, uczyniłeś źle, zatrzymując ją przy sobie. Jeśli bałeś się ojej życie i zdrowie i dlatego ją uprowadziłeś, to i tak źle postąpiłeś, ukrywając przed Randolphem Turnerem istnienie syna. A jeśli nawet chodziło ci o to, by Laura mogła żyć w spokoju, powinieneś jednak oddać Toby'ego ojcu po jej śmierci.

- Dobry Boże, Maggie! - rzucił z gniewem. - Toby nie jest synem Turnera! Posłała mu zimne spojrzenie.

- Kłamiesz. Przecież dostrzegłam podobieństwo, ale nie chciałam tego dopuścić do świadomości, póki dziś nie usłyszałam, co mówią moi bliscy. Ale teraz mam już pewność. Toby wygląda jak Randolph. Roześmiał się, choć wcale nie było mu do śmiechu.

- A widzisz? - spytała. - Nie możesz zaprzeczyć temu teraz, kiedy prawda wyszła na jaw i aż w oczy kole. Będziesz musiał zwrócić Toby'ego prawowitemu ojcu, co dziecku wyrządzi straszliwą krzywdę. Niech Bóg zlituje się nad tobą, Duncanie.

- No i znów masz na wszystko gotowe odpowiedzi, Maggie. Przez prawie dwa tygodnie po ślubie czułem się jak w raju. Myślałem, że jesteś cudowną, kochającą istotą. W jej oczach błysnął gniew.

- Nie mogę kochać kogoś, kto skradł czyjegoś syna, pozbawiając go przywilejów urodzenia. Ani kogoś, kto być może zniszczył mu raz na zawsze życie, nawet jeśli teraz zostanie zwrócony ojcu. Bo Toby cię kocha. Uważa ciebie za ideał. Nie wie, że jesteś diabłem wcielonym. To tylko niewinne dziecko. Rozpłakała się, nie próbując dłużej ukrywać łez.

Duncan nadal wspierał się o futrynę i wciąż krzyżował ręce na piersi, ale również miał wilgotne oczy. Socjeta nigdy nie przestaje karać kogoś, kto przekroczył jej prawa. Już myślał, że zyskał wreszcie spokój, a nawet szczęście. Wiedział jednak, że otwiera puszkę Pandory. Mógł przewidzieć, co się stanie.

Otarła oczy wierzchem dłoni i spojrzała na niego. Potem przyjrzała mu się uważniej. Widocznie dostrzegła jego łzy.

- W zeszłym tygodniu nie chciałam słuchać twoich wyjaśnień, bo uważałam, że stać cię jedynie na kłamstwa. Powiedz mi więc teraz wszystko, co masz do powiedzenia, ale niech to będzie prawda, cała prawda. Nie próbuj niczego zatajać ani upiększać. Wiem już o najgorszym i... wybacz mi... daję temu wiarę. Powiedz mi prawdę.

- Randolph Turner ma brata... - zaczął.

- Och, nie obrażaj mojej inteligencji! - ucięła ostro. - Mów prawdę! Patrzył na nią w milczeniu, póki nie założyła rąk na piersi.

- Już ci więcej nie przerwę. Mów.

- Turner nie ma wprawdzie tytułu, ale jest niewyobrażalnie bogaty. To chyba jeden z najzamożniejszych ludzi w Anglii. Przebąkiwano, że jego rodzina zbiła wielki majątek na handlu niewolnikami i ulokowała pieniądze w posiadłościach ziemskich oraz w solidnych inwestycjach. Podobnie jak wielu mężczyzn, pragnął przekazać to dziedzictwo własnemu synowi. Właśnie dlatego ożenił się z Laurą.

Margaret wpatrywała się we własne dłonie, lecz miał nadzieję, że go słucha. Odetchnął z wolna.

- Myślę, że on chyba przedkłada mężczyzn nad kobiety. To całkiem możliwe. Spojrzała na niego szybko, ale potem znów opuściła wzrok.

- Ale może istniała też jakaś inna przyczyna. W każdym razie... nie był w stanie dopełnić fizycznie małżeństwa z Laurą. Ilekroć tego próbował w pierwszym roku ich małżeństwa, odchodził od niej sfrustrowany i przez jakiś czas zostawiał ją w spokoju. Lecz po jakimś roku ta frustracja zaczęła przybierać gwałtowną formę. Obwiniał ją o swoją niezdolność. Zaczął się nad nią znęcać.

Margaret, jak zauważył, zacisnęła dłonie tak mocno, że aż zbielały jej kostki.

- A potem, po paru latach, zwolnił z pracy swojego lokaja i zatrudnił innego, tak podobnego do siebie, że mogliby uchodzić za bliźniaków. Wiem o tym, bo sam widziałem tego zuchwalca i jego porozumiewawczy uśmieszek. Był to nieślubny brat Turnera. Z tego podobieństwa natrząsała się cała służba, choć Turner wolał, żeby widziało go jak najmniej osób. Meg zakryła usta rękami i patrzyła na niego ze zgrozą.

- Czy chcesz mi powiedzieć, że Laura miała z nim romans?

- Nie, chodzi o coś znacznie gorszego. Sprowadzono go mianowicie, żeby... zapłodnił Laurę. Przypuszczam, że zarobił w ten sposób niemałą sumkę. Wszystko ciągnęło się przez kilka miesięcy. Turner nad tym czuwał i ich nadzorował. Zawsze też bił ją potem, nazywał brudną dziwką i zarzucał jej, że czerpie z tego przyjemność. A kiedy znów miała okres, co oznaczało, że nie zaszła w ciążę, bił ją jeszcze okrutniej. Ten człowiek jest chory, Maggie. Zakryła rękami nie tylko usta, ale i oczy.

- Aż wreszcie zaszła w ciążę, co ukrywała przez cały miesiąc, woląc raczej znosić bicie niż wyznać prawdę. Pod koniec drugiego miesiąca, w wigilię mego ślubu z Karoliną, przyszła do mnie i wszystko mi powiedziała. Do bicia przyznała się już wcześniej, ale nie zdradziła mi wtedy wszystkiego. Nie wahałem się ani przez chwilę. Widziałem przecież tego lokaja. Zabrałem ją ze sobą i ukryłem, podobnie jak Toby'ego, kiedy się urodził. Ukrywałem ich oboje aż do śmierci Laury. Trzymałbym go nadal w ukryciu i podawał za osieroconego wnuka Harrisów przez resztę jego dzieciństwa, ale postanowiłaś, że będzie inaczej. Zgadzałem się zresztą z tobą. Dziecka nie sposób ukrywać w nieskończoność. Teraz jestem jego tatą, a on moim synkiem. Tak jest i tak pozostanie. Masz tu całą brudną, wstrętną prawdę. Margaret kiwała się w tył i w przód, z twarzą nadal zakrytą rękami.

- Toby - wyszeptała wreszcie. - Ach, biedny Toby! Ale Stephen miał słuszność, z prawnego punktu widzenia jest on synem Randolpha. Przecież Turner nie rozwiódł się z Laurą. A nawet i wtedy nie miałoby to znaczenia, bo kiedy Toby został poczęty, wciąż była jego żoną. Turner może tu przyjechać i zabrać Toby'ego, kiedy tylko zechce.

- Po moim trupie - powiedział cicho.

Opuściła ręce. Spojrzała na niego. Twarz miała kredowobiałą. Nawet jej wargi straciły kolor.

- Duncanie, wybacz mi. Wprawdzie łatwo to powiedzieć, ale jak mógłbyś mi wybaczyć? Nawet ci nie dałam wtedy dojść do słowa! Nie ufałam ci.

- Miałaś swoje powody, Maggie. Nie chciałem ci wszystkiego wyznać, bo obiecałem Laurze, że nikt nigdy nie pozna ohydy, jaką było jej życie z Turnerem. A także obawiałem się...

- ...że nie pokocham Toby'ego?

- Nie, że będziesz mnie przekonywać, żebym wszystko ujawnił. Któż by mi uwierzył? Uwierzyliby Turnerowi, nie mnie. Ona zaś pozostawała jego żoną do samej śmierci. A nawet gdyby dano wiarę prawdzie, Toby i tak w świetle prawa byłby jego synem.

Margaret milczała.

- Maggie... - zaczął, ale znów wsparł się o futrynę i zamknął oczy. Zerwała się na nogi i chwyciła go za ręce.

- Musimy pomyśleć. Znajdziemy jakiś sposób, żeby zachować przy sobie Toby'ego. O Boże, na pewno go znajdziemy! Jesteś jego ojcem, a ja... ciocią Meg. A ciotki bywają nieraz groźne!

Wyswobodził dłonie z uścisku Margaret, objął ją i przyciągnął do siebie. Oparł głowę na jej ramieniu. A potem niespodziewanie dla siebie samego zaczął szlochać.

24

Przez resztę dnia nie zdarzyło się nic strasznego i wyglądało na to, że wcale się już nie zdarzy.

Choć, zdaniem Margaret, Randolph Turner nie odważyłby się przyjechać, gra toczyła się o wysoką stawkę.

Syn, którego tak desperacko pragnął, narodził się z jego ślubnej żony w ciągu dziewięciu miesięcy po jej ucieczce. Innych zaś dzieci nie mógłby już mieć, chyba że uciekłby się do tych samych metod.

Margaret wiedziała, że Turner jednak przyjedzie. Wszyscy to wiedzieli.

Duncan wyjawił wszystko Stephenowi i Elliottowi, a Margaret powiedziała Vanessie. Czas tajemnic i składanych w zaufaniu przyrzeczeń dawno minął.

Następnego dnia urządzili piknik w zacisznym zakolu rzeki, skąd jednak widać było front domu. Elliott poszedł z Tobym na ryby, Stephen nosił potem chłopca na barana, a Duncan kręcił się z nim w kółko, aż obaj stracili równowagę. Vanessa opowiadała mu o własnych dzieciach, za którymi ogromnie tęskniła.

- To twoi kuzyni. Przyjadą tu kiedyś, żeby się z tobą bawić.

- Zmierzwiła czule jego czuprynę. Margaret zaś nakarmiła go pasztetem jeszcze przed herbatą, bo narzekał, że umiera z głodu.

- Strasznie go psujemy - skarżyła się Vanessie, kiedy odbiegł, żeby się naprzykrzać mężczyznom.

- Och, co też mówisz. - Vanessa poklepała ją po plecach.

- Miłość i uwaga wcale nie są psuciem, tylko czymś wręcz przeciwnym. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Margaret otarła łzy. Stanowczo za często ostatnio płacze.

- Tak, Nessie, niewątpliwie - a potem nagle dodała: - Okres mi się spóźnia o kilka dni.

- Meg, czy Duncan o tym wie?

- Nie. Jeszcze nic nie wiadomo. Nie mam zupełnej pewności. Może to fałszywy alarm. Siostra znów poklepała ją po plecach.

Margaret uspokoiła się nieco i wrócił jej pogodny nastrój, gdy wraz z Duncanem spakowała koszyk i wszyscy już mieli wracać do domu. Może niepotrzebnie się obawiali, chociaż niepokojące wieści przywiodły tu do nich rodzinę. Mogą spędzić razem jeszcze kilka dni, a potem ona, Duncan i Toby znów zostaną sami i wszystko wróci do normy.

Czy tak się jednak stanie? Czy naprawdę ma lepszy humor, skoro żołądek skręcał jej się w bolesny supeł?

Coś się na pewno zdarzy.

Toby harcował na przedzie, jak zwykle. Za nim szli mężczyźni, potem panie. Stephen niósł koszyk piknikowy.

Wtedy dostrzegli, że drogą nadjeżdża wielki powóz.

- Toby! - rzucił ostro Duncan.

Chłopiec jednak nie usłyszał go albo był tak podniecony, że nie zatrzymał się, żeby posłuchać, co się do niego mówi. Puścił się biegiem ku tarasowi, a Duncan popędził za nim. Wszyscy przyśpieszyli kroku. Toby dopadł tarasu, nim Duncan zdołał go chwycić. Drzwi powozu otwarły się, ktoś z niego wyskoczył, nie czekając nawet na spuszczenie schodków, i chciał złapać chłopca, lecz Toby wyrwał mu się i wrócił pędem do Duncana, który nachylił się i coś mu powiedział. Potem zaś wyszedł naprzeciw przyjezdnym. Toby pomknął do pozostałych ze zgrozą w oczach, wymachując rozłożonymi rękami. Elliott chciał go złapać, ale malec minął go, zawodząc:

- Mamo, mamo!

Margaret porwała go na ręce. Toby objął ją za szyję tak mocno, że o mało jej nie udusił, i przylgnął do niej rozpaczliwie.

- Mamo! Zły człowiek! Zły człowiek tu przyjechał, żeby mnie porwać! - powtarzał, trzęsąc się ze strachu, cały rozgorączkowany.

- Dobrze, już dobrze. - Margaret kołysała go w ramionach. - Nikt cię nigdzie nie zabierze. Papa i mama na to nie pozwolą. Nikt ci nie zrobi krzywdy. Niech Bóg pozwoli, aby to okazało się prawdą.

- To ktoś zły! - powtarzał zdyszany, tuląc buzię do jej szyi.

- Ale papa, wujek Elliott i wujek Stephen są dobrzy. A ja i ciocia Nessie także. Nie pozwolimy cię skrzywdzić ani stąd zabrać.

Uspokajał się stopniowo i przestał popłakiwać, choć nadal kurczowo się jej trzymał.

Elliott i Stephen dołączyli do Duncana.

Człowiekiem, który wyskoczył z powozu, był, jak teraz zobaczyła, Norman Pennethorne. Pomagał teraz wysiąść żonie, a za nią z wnętrza wynurzył się Randolph Turner.

Dziwne, ale na ich widok poczuła ulgę. Trzeba było raz na zawsze rozwiązać tę kwestię, a teraz być może nadarzała się po temu okazja.

Ucałowała mokre włosy Toby'ego, nim podeszła bliżej.

- O, to on! - krzyknęła Karolina Pennethorne, wskazując w stronę Margaret. - Spójrz tylko, Randolphie! Już jest całkiem duży, a ty przez cały ten czas byłeś go pozbawiony! Z pewnością cię za to powieszą, lordzie Sheringford, a ja chętnie się temu przyjrzę razem z motłochem. Za porwanie dziecka grozi kara śmierci, prawda, Normanie? Toby objął Margaret jeszcze mocniej i znów zaczął popłakiwać, trzęsąc się konwulsyjnie.

- Pożałujesz tego, Sheringford! - zawołał Norman. - Ty...

- Czy mógłbym zaproponować - spytał cierpko Duncan - byśmy się rozmówili jak cywilizowani ludzie, w salonie, z dala od służby i dzieci? Randolph Turner stał tuż przy powozie, milczący i blady. Nie odrywał oczu od Toby'ego.

- Noga nasza nie postanie w Woodbine, póki ty jesteś tu panem, Sheringford - wypalił Norman. - Ale to nie potrwa już długo, co ci z satysfakcją oznajmiam.

- W takim razie rozmówimy się na zewnątrz. W alei za domem. - Wykonał ręką gest w kierunku mostku. - Bądź tak dobra, Maggie, zabierz Toby'ego do pokoju dziecięcego i niech pani Harris tam przy nim zostanie. Toby znów zakwilił i wzmocnił uścisk.

- Nie możemy na to pozwolić, bo dziecko zniknie, nim tu wrócimy! - sprzeciwił się Norman.

- W takim razie pani Pennethorne musi zaryzykować i skalać się wstąpieniem w nasze progi. - Margaret, mówiąc to, poczuła nagle złość. - Poczekam z Tobym w pokoju dziecięcym, Duncanie. Z pewnością Nessie też ze mną pójdzie.

Za wszelką cenę chciała być obecna przy rozmowie, bo czekanie na jej rezultat byłoby śmiertelną udręką. Nie mogła jednak powierzyć Toby'ego staraniom służby, nawet pani Harris, mimo że ta troszczyła się o niego od urodzenia. W końcu to właśnie o niego chodziło. A Toby dopiero co nazwał ją mamą.

- Za nic! - krzyknęła Karolina Pennethorne. - Nie wejdę do jaskini diabła! Idę z tobą, Normanie. I z Randolphem.

Nikt się jej nie sprzeciwił. Margaret weszła do domu w towarzystwie Vanessy, zaniosła Toby'ego na górę do pokoju dziecięcego i siadła w głębokim fotelu, kołysząc go w ramionach.

Vanessa wyszła i po chwili wróciła z dużą wełnianą kołdrą, którą otuliła Toby'ego, chociaż dzień był ciepły, a jego ciałko wręcz rozpalone.

Zasnął prawie natychmiast.

Duncan zmierzał w stronę mostka i porośniętej trawą alei. Merton i Moreland dotrzymywali mu kroku. Nie oglądał się, żeby sprawdzić, czy pozostali idą za nim, i nie zatrzymał się, póki nie odeszli od domu wystarczająco daleko, by nie zostać usłyszanym przez nikogo w domu lub przy stajni.

Norman przemówił pierwszy:

- Zasługujesz, żeby cię wysmagać szpicrutą, Sheringford, co chętnie bym zrobił własnoręcznie. Niestety, pójdziesz co najwyżej na szubienicę. Wprost nie mogę uwierzyć, że okazałeś się zdolny do takiej podłości. Karolina jest niepocieszona, odkąd poznała prawdę, a Randolph...

- Normanie, nim znów podejmiesz swoją perorę, chciałbym wiedzieć, czy Turner utracił mowę od czasu wieczorku u mojej ciotki? Sądziłem, że to właśnie od niego coś usłyszymy.

Turner nie powiedział do tej pory ani słowa. Wszyscy spojrzeli na niego wyczekująco. Odchrząknął więc i zaczął:

- Namówiłeś moją żonę do ukrycia przede mną syna i pomagałeś jej w tym, Sheringford. I dalej to robisz, nawet po jej śmierci. Nie mam gwałtownego usposobienia Normana i skłonniejszy jestem do wybaczania. Przybyłem po mego syna i odjadę razem z nim. Wolę pozostawić cię na pastwę wyrzutów sumienia.

- Randolphie! - wybuchnął zgorszony Norman. - Przecież nie możesz...

- Spodziewałem się tego po tobie, Turner - przerwał mu Duncan. - Czy słusznie podejrzewam? Czy z was trojga tylko Norman nie zna całej prawdy? Twarz Turnera, i tak już bardzo blada, stała się biała jak papier.

- Wiem, że... - zaczął Norman.

- Milcz! - powiedział ostro Turner, a Norman zamarł z otwartymi ustami, krańcowo zaskoczony.

- Moi szwagrowie wiedzą o wszystkim, podobnie jak moja żona i bratowe - powiedział Duncan. - A reszta najbliższej rodziny dowie się niedługo, skoro sekret przestał istnieć. Prawda nie może już skrzywdzić biednej Laury. Rodzina mojej żony jest dosyć wpływowa, Turner, podobnie jak mój dziadek, matka i ojczym. Wszyscy oni są obdarzeni zaufaniem towarzystwa. Wszyscy też potrafią dochować tajemnicy, jeśli się ich poprosi. Od ciebie teraz zależy, jak wiele osób poza tym kręgiem będzie znać prawdę o spłodzeniu Toby'ego... nikt albo wszyscy. Wybierz jedno lub drugie. Turner próbował jeszcze udawać, że nie ma o niczym pojęcia.

- Nie wiem, co ci o tym wiadomo, Sheringford, i nie wiem też, ile ci nakłamała moja żona, która nie była zbyt prawdomówna. Dziecko jest moje.

- Ono nawet z wyglądu cię przypomina, Randolphie - uznała Karolina. - Całkiem jakbym znów ujrzała ciebie w dzieciństwie! Nikt, kto go zobaczy, nie zaprzeczy, że to ty jesteś ojcem.

- Tylko że on również bardzo przypomina - odezwał się niezwykle uprzejmym tonem Stephen - pani przyrodniego brata, madame. Tak mi przynajmniej powiedziano, bo sam tego człowieka nie widziałem. Chociaż spotkam się z nim, jeśli zajdzie potrzeba. Zrobię to z największą przyjemnością.

- Garetha? - spytała.

- A więc tak mu na imię, madame? Zdaje się, że służył u pani brata w charakterze lokaja jakieś pięć lat temu. Jestem pewien, że wszyscy byli zadowoleni. Musi go pani szczerze lubić.

- Karolino, kochanie, co to... - zaczął Norman.

- Niczego mi nie możesz dowieść, Sheringford - powiedział Turner, nagle zaczerwieniony, bez przerwy zaciskając i rozluźniając pięści. Jego twarz wykrzywiała furia. - Żadnej z tych wstrętnych insynuacji. Czy to ona ci o tym mówiła? Ja...

Duncan uniósł brwi, gdy Turner nagle przerwał.

- Czy pobijesz mnie za moje słowa, Tuner? Wątpię. Wiesz, że mógłbym ci oddać. Nie byłbyś z tego rad, prawda? Zdobądźmy się więc na rozsądek. Mam dla ciebie pewną propozycję.

- Ależ, Sheringford, przecież nie masz prawa... - przerwał im Norman.

- Och, zamilcz wreszcie! - wrzasnęła Karolina. Norman zamknął usta tak gwałtownie, że aż mu zadzwoniły zęby.

- Wrócisz do Londynu - ciągnął Duncan - i powiesz szczerze każdemu, kto będzie chciał cię wysłuchać, to znaczy wszystkim, gdzie i po co jeździłeś. A potem oświadczysz, że się myliłeś, że ponad wszelką wątpliwość Toby nie jest twoim synem, że został poczęty w grzechu przeze mnie i Laurę, kiedy byliśmy kochankami, nim razem uciekliśmy. Publicznie się go wyrzekniesz i odmówisz uznania za swoje dziecko. A potem możesz sobie żyć, jak ci się spodoba.

- To niedorzeczne, Randolphie! - wołał Norman. - On nie jest...

- Lepiej byś już zamilkł, Pennethorne - mruknął Moreland.

- Jakże mogę się zaprzeć własnego syna? - Turner zwilżył zaschnięte wargi językiem. - On jest mój, Sheringford. Ja...

- Tak? - nie zdzierżył Duncan. - Patrzyłeś pewnie, jak go płodzono? Karolina zakryła usta rękami. Norman otworzył szeroko oczy. Turner znów zbladł.

- Bez wątpienia za twoimi plecami ludzie będą plotkować, że przyprawiłem ci rogi, nim jeszcze uciekłem z Laurą. Zresztą, większość już w to pewnie uwierzyła wcześniej. Poradzisz sobie bez trudu. Damy będą ci gorąco współczuć. Możesz nawet twierdzić, że podbiłeś mi każde oko z osobna, kiedy tu zawitałeś. Nie będę zaprzeczał, a założę się, że moi szwagrowie również tego nie zrobią. Turner nadal wpatrywał się w niego.

- Możesz się zgodzić lub nie - ciągnął Duncan. - Jeśli nie, to całe dobre towarzystwo pozna prawdę. Bez wątpienia wielu uwierzy, nawet jeśli tylko ja ją ujawnię. Ludzie chętnie myślą o bliźnich jak najgorzej, co może zauważyłeś. Kiedy jednak moje słowa zaczną potwierdzać ludzie powszechnie szanowani, jak książę Moreland, hrabia Merton, markiz Claverbrook, sir Graham Carling, nie mówiąc już o ich żonach, to wątpię, czy zdołasz się skryć w jakimś zakątku Anglii przed nieuniknioną hańbą i skandalem. Prawo i Kościół możesz mieć po swojej stronie, ale co wtedy stanie się z twoim życiem? Wybór należy do ciebie.

- Szkoda, że nikt mi nie może powiedzieć - zaczął Norman - o co tu się tutaj rozchodzi. Nie masz żadnego argumentu, Sheringford. Jesteś porywaczem i łajdakiem. Przez całe pięć lat ukrywałeś istnienie chłopca przed jego kochającym ojcem!

Nikt go nie słuchał. Turner znów oblizał wargi.

- To mój syn - powiedział niemal szeptem.

- Tylko że nim wcale nie jest - odparował Duncan. - Pod żadnym względem. Pod każdym zaś względem jest mój. Nosi nawet moje imię, bo nazywa się Tobias Duncan Pennethorne. To mój naturalny syn, który przez całe życie będzie kochany tak, jakby był prawowity. I jak będą kochane wszystkie moje dzieci.

- A jego nowa matka, wujowie i ciotki też go bardzo kochają i przyjmą do swojej rodziny - dodał Merton.

- Randolphie! - jęknął Norman. - Czy ty...

Turner jednak odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku powozu.

- Karolino! - zawołał Norman. - Czy chcesz, żeby...

- Och, zamknij się! - krzyknęła. - Czy nie widzisz, że on szantażuje Randolpha, a ten nie ma wyboru? Chyba nie wierzysz, że Laura by od niego uciekła, gdyby dziecko naprawdę było jego? A Duncan też nie jest jego ojcem, bo był wtedy po uszy zakochany we mnie! Och, że też podsunął Randolphowi, by sprowadził do Londynu Garetha! Mogłam się spodziewać, że będzie zbyt zazdrosny, żeby wszystko dobrze poszło i że Laura okaże się przewrażliwiona. Powinnam była przewidzieć, że ucieknie z Duncanem, a on mnie dla niej porzuci! Och, przestań wreszcie stać z rozdziawioną gębą i pośpiesz się, bo inaczej Randolph odjedzie bez nas!

I pobiegła za Turnerem wzdłuż alei drobnymi, kobiecymi kroczkami, w powiewnej muślinowej sukni. Przynajmniej raz Norman zaniemówił. Spojrzał na Duncana, poruszył bezgłośnie wargami, a potem popędził w ślad za żoną.

- Jasny gwint - powiedział Merton, gdy Norman był już tak daleko, że nie mógł ich słyszeć. - Żaden z nich nie dał mi wystarczającego powodu, żebym mu rozbił nos. Palce będą mnie świerzbiły z irytacji przez dobry tydzień.

- Kobiety zawsze radzą sobie lepiej z działaniem niż mężczyźni z myśleniem - odparł z westchnieniem Moreland. - Nadal bardziej by mi odpowiadał twój pierwotny plan, Sheringford, żeby zrobić z Turnera krwawą miazgę, a Stephen i ja gralibyśmy w kości o to, który z nas będzie miał przyjemność złamać Normanowi nos. Ale plan Margaret okazał się lepszy. Turner przegrał z kretesem, choć nie popłynęła ani jedna kropla krwi. Do diaska! Czy on nie mógł choćby raz się na ciebie zamachnąć?

- W pewnej chwili miałem wrażenie, że istotnie chciał tak zrobić - stwierdził Duncan. - Niestety, w porę sobie przypomniał o swojej prawdziwej naturze tchórza. Maggie uratowała wprawdzie Toby'ego, lecz żałuję, że jej plan nie zawierał w najmniejszym nawet stopniu przemocy. Mógłby się właściwie całkowicie opierać na przemocy, co byłoby lepsze. Moreland położył rękę na jego ramieniu.

- A jeśli już mowa o Margaret, założę się, że razem z Vanessą niecierpliwie czeka na jakąś wiadomość.

- Niewątpliwie. - Duncan przymknął nagle oczy.

Czy istotnie było już po wszystkim? Czy naprawdę poszło im aż tak łatwo? Czy może już zapewnić Maggie i Toby'ego, że wreszcie są bezpieczni? Gdzież oni byli? Czy w pokoju dziecięcym?

Pośpieszył ku domowi, nie dziękując nawet szwagrom za moralne wsparcie. A kiedy minął mostek, zaczął biec.

Powóz, jak zobaczył z tarasu, znikał już w oddali. Wbiegł na schodki, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Margaret nie ruszyła się z fotela w pokoju dziecięcym, gdzie siedziała z Tobym. Vanessa stała przy oknie i wyglądała przez nie, ale nic właściwie nie dojrzała. Pokój dziecięcy znajdował się w zachodnim skrzydle i widać było z niego tylko stajnię oraz zachodnią część trawników.

Margaret nakazała sobie spokój, tak żeby Toby nie przejął jej obaw, nawet we śnie. Kosztowało ją to jednak wiele trudu.

Całą nadzieję pokładała w tym, że okrutnicy zwykle bywają tchórzami. Być może najgorsi z nich są też najbardziej tchórzliwi. W każdym razie gorąco sobie życzyła, żeby okazało się to prawdą. Oparła na tej teorii cały plan.

Namówiła do niego Duncana, brata i szwagra. Vanessy nie musiała przekonywać. Nie była jednak pewna, czy plan się powiedzie.

Miała nadzieję, że rozmowa nie przerodzi się w bójkę. Mężczyznom zawsze łatwiej przychodzi puszczenie w ruch pięści niż rozumowanie. Może to dobrze, że była z nimi Karolina Pennethorne? Może jej obecność zmusi ich, żeby rozmawiali, zamiast się bić?

Racjonalny umysł mówił jej, że Toby jest bezpieczny, a podsunięty przez nią plan się uda. Nie mogła się jednak zdobyć na chłodne rozumowanie, kiedy tyle było do stracenia. Randolph Turner mógł w świetle prawa zabrać Toby'ego, obojętne, kim był jego prawdziwy ojciec. Pragnął przecież syna z taką desperacją, że uknuł odrażającą intrygę. Mógł też nie dbać o to, co myślą o nim ludzie. Mógł...

Drzwi otwarły się cicho, a jednak Toby się ocknął. Przetarł oczy piąstką, skulił się, a potem spojrzał sennym wzrokiem na Duncana, który właśnie podszedł.

Trudno było coś wyczytać z jego twarzy.

Vanessa odwróciła się od okna.

- Papo - spytał Toby - czy ten zły człowiek już sobie poszedł?

Oczy Duncana prześliznęły się po Margaret, nim schylił się nieznacznie i położył chłopcu dłoń na głowie.

- Nawet nie taki w gruncie rzeczy zły, tylko dość irytujący. To jeden z moich kuzynów i strasznie mnie drażnił, kiedy byliśmy mali. Nadal mnie zresztą drażni, ale jest w sumie nieszkodliwy. Tak, poszedł sobie. Przepędziłem go stąd razem z dwiema innymi osobami, z którymi przyjechał. Oni już nie wrócą. Nigdy zresztą nie zostaną tu zaproszeni. Jesteś teraz całkiem bezpieczny, a ja i ciocia Meg będziemy nad tobą czuwać.

- Żadna ciocia Meg. Ona wcale nie jest moją ciocią, tylko mamą. A gdzie się podział wujek Stephen? Chciałbym, żeby mnie jeszcze trochę ponosił na barana. Jak myślisz, czy się zgodzi?

Odrzucił kołdrę i zsunął się z kolan Margaret, gotowy do dalszej zabawy.

Margaret poczuła, że ściskają w gardle. Spojrzała na Vanessę, która się do niej uśmiechała. Została zatem mamą niejako oficjalnie.

- Myślę, że możemy go spytać - odparł Duncan, podając mu rękę. - Dlaczego jednak on miałby cię nosić na barana, a nie ja?

- Bo jest od ciebie wyższy, głuptasie - wypalił Toby, ignorując dłoń Duncana, i wypadł za drzwi.

- Ach, tak - mruknął Duncan, gdy Margaret wstawała z fotela. - Co za głupiec ze mnie, żeby zadawać takie pytania.

Obrócił się do żony, przyciągnął ją do siebie i ucałował mocno w same usta. A potem zwrócił się z uśmiechem do Vanessy:

- Reputacja okazała się dla Turnera ważniejsza od syna i dziedzica.

- Wiedziałam, że tak będzie! - zawołała Margaret. - A jeśli publicznie wyprze się Toby'ego i zaprzeczy, że jest jego synem, nie będzie już mógł zmienić zdania. Orientuje się przecież, że Stephen i Elliott wiedzą o wszystkim, a wkrótce dowiedzą się też Jasper i dziadek. I że żaden z nich nie cofnąłby się przed ujawnieniem prawdy, gdyby zaczęło nam z jego strony coś grozić.

- Ach, gdyby tylko Turner był choć trochę mniejszym tchórzem! Przez chwilę zaciskał pięści i patrzył na mnie wojowniczo. Wręcz chciałem, żeby się na mnie rzucił. Niestety, nie zrobił tego.

- Założę się, że Elliott i Stephen też byli tym rozczarowani - stwierdziła Vanessa. - A muszę wyznać, że nawet i ja, choć tylko trochę.

- Przecież nie mogłabyś się bić przy Karolinie Turner.

- Och, Maggie - powiedział Duncan - to właśnie ona wszystko wymyśliła!

- Co?

- Posłużenie się przyrodnim bratem Turnera, który miał mu spłodzić dziedzica. To był jej pomysł. Objęła go wpół, nie zważając na obecność siostry.

- Mogliśmy się tego domyślić - uznała Vanessa. - Zbyt chytry i przewrotny koncept, żeby mógł na niego wpaść mężczyzna. Powiem o tym Elliottowi tylko dlatego, że chcę mieć satysfakcję usłyszenia jego riposty! - rzuciła i wybiegła z pokoju, głośno się przy tym śmiejąc.

- Pomyśl tylko, że mogłeś zostać mężem Karoliny - powiedziała Margaret.

- Wiem teraz, od czego los mnie uchronił. Moim przeznaczeniem była pewna kobieta, która wpadła na mnie w pewnych drzwiach w pewnej sali balowej.

- Lepiej zejdźmy na dół - uznała, całując go w usta - żeby uratować mego brata od zajeżdżenia na śmierć. Kiedy jednak stanęli na szczycie schodów, usłyszeli turkot kół od strony holu. Margaret zdrętwiała. Duncan puścił jej ramię i wyprzedził ją, zbiegając na dół.

Czyżby wrócili? Czy mimo wszystko postanowili zabrać im Toby'ego?

Zatrzymała się nagle, choć zostało jej do przejścia jeszcze kilka stopni. Duncan był już na samym dole, tak samo Vanessa, Elliott i Stephen z Tobym na ramionach.

Gośćmi okazali się jednak sir Graham, lady Carling i markiz Claverbrook.

- Duncanie, mój drogi - zawołała lady Carling - co tu się dzieje? Och, czy to ten chłopiec? Po prostu uroczy! Spójrz tylko na jego loki, Grahamie! Jak mogłeś nie wspomnieć o nim nawet własnej matce, ty zuchwalcze! Graham mówił, że w tych okolicznościach, rzecz jasna, nie mogłeś, ale to nonsens. Przecież jestem jego babcią! Po Londynie krążą jednak najokropniejsze plotki, a Randolph Turner dał im chyba wiarę, bo inaczej by tu nie przyjeżdżał. A właśnie tak zrobił. Minęliśmy się z jego po wozem na drugim końcu wsi. Nie chciał się jednak zatrzymać, mimo że machałam do niego ręką, i nawet na nas nie spojrzał. Choć może nas nie zauważył, bo byli tam z nim jacyś inni ludzie, założę się, że Karolina i Norman. Ale oni też nie zwrócili na nas uwagi i robili wrażenie strasznie czymś zaaferowanych, prawda, Grahamie? Czy nie jechali czasem do sędziego pokoju? Och, powiedz mi zaraz, Duncanie. Jakież to denerwujące! I lady Carling się rozpłakała.

Margaret pospiesznie zeszła na dół, lecz sir Graham, ze zbolałą miną, wziął właśnie żonę pod rękę.

- Jeśli pozwolisz Sheringfordowi dojść do słowa, Ethel, może się szybciej pozbędziesz swoich wątpliwości - zasugerował.

Toby, jak dostrzegła Margaret, ściskał piąstki na włosach Stephena. Najwyraźniej chciał się schować za jego głową. W oczach chłopca znów pojawił się strach.

- Przypuszczam, że jechali do Londynu. Mogą sobie zresztą jechać do samego diabła. Nie dbam o to, mamo - powiedział Duncan. - Poznaj Toby'ego, czyli Tobiasa Duncana Pennethorne'a, syna mojego i Maggie. Później wam opowiem o wszystkim, kiedy odpoczniecie i napijecie się czegoś orzeźwiającego.

- Dziadku - zwróciła się Margaret do markiza - niech mi będzie wolno wziąć cię pod rękę. Markiz wspierał się ciężko i dumnie na lasce, ale jego twarz była szara ze zmęczenia.

- Hm - mruknął i spojrzał na Toby'ego, marszcząc groźnie brwi. Toby wciąż jeszcze popłakiwał. Stephen uniósł ręce i obejmował jego plecy. Markiz Claverbrook szukał czegoś mozolnie wolną ręką w kieszeni.

- Co u licha stało się z moimi żebrami, że tak mi zesztywniały? - narzekał, nie kierując tego pytania do nikogo z obecnych.

Toby nie odrywał od niego oczu.

Markiz wyciągnął coś z kieszeni i podniósł, trzymając tę rzecz między kciukiem a palcem wskazującym.

- To szyling - powiedział. - Strasznie lubi mi się gdzieś zawieruszać. Hej, chłopcze, lepiej weź go ode mnie i wydaj mądrze na słodycze.

Zbliżył się do Toby'ego i podał mu monetę. Malec wahał się tylko przez krótką chwilę. Puścił włosy Stephena i wyciągnął rączkę po pieniądz.

- Toby... - upomniał go cicho Duncan.

- Dziękuję, sir - przypomniał sobie w porę Toby. - Mogę sobie kupić tych słodyczy, papo?

- Jutro.

Margaret wzięła starszego pana pod ramię i skierowała się z nim ku schodom.

- Chodźmy do salonu - powiedziała, obejmując tym zaproszeniem również sir Grahama i lady Carling. - Dziadku, musisz się czegoś napić przed pójściem do swego pokoju, żeby przygotować się do obiadu. Niezmiernie mi miło, że przyjechałeś. Mam nadzieję, że zostaniesz u nas dłużej.

- Hm - odpowiedział markiz.

- Oddałabym królestwo za filiżankę herbaty - oznajmiła lady Carling. - Wprawdzie nie mam żadnego królestwa, rzecz jasna, ale wyschłam na wiór z pragnienia. Och, Margaret, pozwól dziecku pójść z nami do salonu. Nie dbam o to, że Graham uważa mój entuzjazm dla niego za niestosowny. Jak najbardziej pragnę się z nim zapoznać, pokochać go, no i psuć w najokropniejszy sposób.

- Przyznaj uczciwie, Ethel, że ja jeszcze prawie nic na ten temat nie mówiłem. Nie miałem sposobności! - żalił się sir Graham.

Margaret zerknęła na Duncana i uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.

- Ile słodyczy będę sobie mógł kupić za szylinga, wujku Elliotcie? - spytał Toby.

- Wystarczająco dużo, żeby twoja mama i niania uparły się położyć je na najwyższej półce i wydzielać ci je po trochu przez najbliższy miesiąc albo dwa. A jak wszyscy dobrze wiemy, słodycze wcale nie sprawiają wtedy przyjemności. Na twoim miejscu ukryłbym je dobrze w jakimś tobie tylko znanym zakątku, nim położą na nich swoje ręce, i sięgałbym po nie, kiedy tylko miałbym ochotę.

- Och, Elliotcie! - zaprotestowała Vanessa. - Meg gotowa nie wpuścić nas więcej do domu!

Toby wręcz piszczał z radości. Zapomniał o przeżytym strachu, choć jak Margaret przypuszczała, mógł od czasu do czasu miewać koszmary. Poradzą sobie z tym jednak wraz z Duncanem, podobnie jak poradzą sobie z jego nieprawym pochodzeniem, które zawsze będzie go dzieliło od przyszłych braci i sióstr.

A w końcu sam nauczy się zmagać z życiem, które nigdy nie jest idealne.

Bo taka może być tylko miłość.

25

Niektóre dni mijają tak spokojnie, że tydzień później nikt nie może sobie przypomnieć, co. się właściwie wydarzyło. Inne dni zaś bywają wypełnione po brzegi i wprost trudno uwierzyć, że aż tyle można przeżyć w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Ten dzień, jak Duncan stwierdził pod wieczór, należał do drugiej kategorii.

Czuł się krańcowo znużony, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie, zanim jeszcze wszyscy udali się na nocny odpoczynek. Podobnie było z Maggie. Pod koniec dnia wyglądała doprawdy na całkowicie wyczerpaną.

Siostra i teściowa próbowały - bez powodzenia - namówić ją, żeby wcześnie położyła się do łóżka.

A tymczasem koło północy jeszcze w nim nie leżała. Duncan również. Zresztą, nie byli nawet w domu, tylko siedzieli na brzegu rzeki, gdzie wcześniej urządzali piknik.

Opierali się plecami o gruby pień. Woda szemrała za nimi i uderzała o brzeg. Liście nad ich głowami szumiały, poruszane chłodnym wietrzykiem, który był miłą odmianą po upale całego dnia. Sowa pohukiwała gdzieś w oddali.

Duncan czuł, jak opuszcza go napięcie, a nadchodzi pragnienie snu.

Toby'emu nic nie groziło. Wszyscy troje byli bezpieczni. Obydwie rodziny znały już całą prawdę i choć wydawało się to nieprawdopodobne, nie były zgorszone obecnością dziecka w pokoju dziecięcym - mimo że w rzeczywistości Toby nie był jego synem, lecz urodził się skutkiem niewypowiedzianie wręcz ohydnej manipulacji. Lady Carling mimo to zdecydowała, że chce być jego babcią. A dziadek Duncana zdołał jakoś wygrzebać z kieszeni szylinga.

Duncan był wówczas zaskakująco bliski łez.

- Chciałabym - odezwała się Maggie, ujmując go w ciemności za dłoń i zamykając ją w swoich rękach - żeby cię przestano uważać za łajdaka. Nie chcę, żeby inni sądzili, że ty i Laura byliście kochankami, nim z nią uciekłeś.

- Ale ludzie zawsze wierzą w takie rzeczy. Po cóż byśmy mieli uciekać, gdybyśmy nie byli kochankami? Nic się tu nie zmieniło, a są to bardzo stare plotki. Niedawne odkrycie, że Toby jest dzieckiem zrodzonym z naszego zakazanego związku, wywołało pewne rojenia, zwłaszcza kiedy wydawało się, że może być synem Turnera. Gdy Turner się go jednak wyrzeknie, szybko nastąpi kres tych domysłów i wszystko znów pójdzie w zapomnienie.

- Chciałabym tylko, żebyś został wreszcie oczyszczony z podejrzeń. Żeby ludzie mogli poznać prawdę.

- Prawdę o Tobym? - spytał, obracając ku niej głowę. Milczała przez chwilę.

- O tobie - powiedziała w końcu. - Ale nie mogą jej przecież znać, skoro nie poznają też i tamtej, prawda?

- Życie nie jest idealne. Kiedy ma się trzydzieści lat, powinno się już o tym wiedzieć, Maggie.

Patrzył, jak się uśmiecha.

- Tak - przyznała - nie jest idealne. Czy będziesz przez całe życie ukrywał przed Tobym prawdę? Duncan westchnął.

- Nie. I tak by ją z pewnością poznał. Za dużo ludzi o niej wie i w końcu ktoś może dojść do wniosku, że dobrze zrobi, rozmawiając z nim o tym. Powiem mu o jego urodzeniu, kiedy będzie już dość duży, żeby sobie z tą świadomością poradzić, ale na tyle pewny twojej i mojej miłości, żeby go to nie zdruzgotało. Możemy go kochać i kochamy, Maggie, ale tylko on może żyć własnym życiem. Podobnie zresztą jest z nami.

- A więc nie będzie szczęśliwego zakończenia?

- A ty chciałabyś, żeby tak właśnie było? Czyż wtedy życie nie byłoby straszliwie nudne? Ja tam wolę zawsze dążyć do szczęścia.

- Czyżby? - spytała, kierując twarz ku niemu. - Kiedy wszyscy będą myśleć o tobie jak najgorzej?

- Och, nie wszyscy. Ci, którzy są mi najbliżsi i najdrożsi, wiedzą, dlaczego tak postąpiłem, zarówno pięć lat temu, jak i po śmierci Laury. Czasami trzeba coś poświęcić, Maggie. A bywa, że te ofiary niosą też ze sobą wiele dobrego i z nawiązką wyrównują cierpienia, jakich nam przyczyniły. Gdybym nie uciekł z Laurą i nie zgorszył całego dobrego towarzystwa, nie miałbym i nie kochałbym Toby'ego. No i nie spotkałbym ciebie. Albo spotkałbym cię zbyt późno, bo byłbym już wówczas mężem Karoliny.

- Czy to byłoby takie okropne? - spytała, cicho i w zadumie. - To znaczy... gdybyś mnie nie spotkał?

- Tak. Najokropniejsze ze wszystkiego. Ominęłoby mnie coś absolutnie najwspanialszego. Straciłbym sens istnienia. Straciłbym miłość mojego życia. Mógłbym wprawdzie wiedzieć, czym jest miłość, bo istnieją ludzie, których kocham i zawsze będę kochał. Nigdy jednak nie wiedziałbym, co to znaczy zakochać się, nie poznałbym magii miłości. Nie byłbym w pełni człowiekiem.

- Och...

- Tylko „och”? - Uniósł rękę i powiódł zewnętrzną stroną dłoni po jej policzku.

- To ty mnie kochasz? Naprawdę kochasz? Miłość mnie już raz oszukała, Duncanie, a młodość i życie mijały. Rozpaczliwie pragnęłam zachować choćby resztki uczuć, tak żebym mogła dać szczęście komuś innemu i sama poczuć się szczęśliwa. Czy nareszcie znalazłam miłość? Taką, w porównaniu z którą wszystko inne blednie?

- Nie potrafię ci na to odpowiedzieć - odparł, muskając ustami jej twarz. Odkrył, że jest wilgotna od łez. - A czy taką znalazłaś?

- Powtarzam sobie, że kocham cię, bo podziwiam odwagę, z jaką idziesz przez życie. Kocham cię też, bo ty pokochałeś biedne, bezbronne dziecko, całkowicie i bezwarunkowo. Kocham cię właśnie za takie rzeczy, a najbardziej za to, że żyjesz tutaj. - Położyła rękę na sercu. - Bo wiem, że przez całe życie chciałam spotkać ciebie i odkryć radość, do jakiej zostałam stworzona.

- Ach - powiedział Duncan.

- Tylko „ach”? - Usiłowała się zaśmiać, ale bez powodzenia. Pocałował ją, a kiedy to zrobił, objął ją mocno i osunął się z nią na trawę pod drzewem.

Kochali się, gdy było już dobrze po północy, choć nie było im ani zbyt wygodnie, ani zbyt ciepło. W końcu obydwoje niemal padli z wyczerpania.

Zycie nie jest idealne.

A jednak takie właśnie się im wydało.

- Duncanie - odezwała się, kiedy skończyli i leżała w jego ramionach. - Muszę ci coś powiedzieć, choć nie chciałam tego robić, póki nie nabiorę zupełnej pewności. Zresztą dzisiejszy dzień nie sprzyja sekretom. A może mówię o dniu wczorajszym?

Nieważne. Nie będzie dziś żadnych sekretów. Być może jestem w ciąży, ale jeszcze nie jestem pewna.

Zanurzył twarz w jej włosach i odetchnął z wolna. Był ojcem od czterech i pół roku. Czyżby miał nim zostać znowu?

- Okres spóźnia mi się o kilka dni. To jeszcze nic pewnego.

- Kiedy miałem dwadzieścia lat, przyrzekłem dziadkowi, że się ożenię w wieku lat trzydziestu i po roku będę miał dziecko. Syna i dziedzica. Czyżby miało się tak mimo wszystko zdarzyć? A może urodzi się córka? Och, Boże, córka! Maggie, czy życie może mi ofiarować coś lepszego?

- Nie mam jeszcze pewności, czy w ogóle będzie jakieś dziecko, Duncanie. Ale pewnie będzie. Syn albo córka. Och, może to prawda! Nigdy wcześniej tak się nie zdarzało. Objął ją jeszcze mocniej. Wdychał jej ciepły zapach i przymknął oczy.

- Nieważne - powiedział. - Będziemy mieli pretekst, żeby wciąż ponawiać próby, nawet jeśli to tylko złudna nadzieja. Kochamy się, jesteśmy małżeństwem, mieszkamy w Woodbine, mamy naszych bliskich i Toby'ego, co jak na razie całkiem wystarczy nam do szczęścia. Miejmy nadzieję, że jesteś w ciąży, ale nie bądźmy zbytnio rozczarowani, jeśli się okaże, że nie. Zgadzasz się ze mną?

- Życie nie jest idealne - odparła i zaśmiała się z cicha.

- W tej chwili wydaje mi się bardzo bliskie ideału.

- Tylko że korzeń drzewa wbija mi się w biodro, a stopy chyba całkiem zamarzły. Szli w stronę domu, obejmując się.

- Czy jesteś równie zmęczona, jak ja? - spytał Duncan.

- Przynajmniej dwa razy bardziej. Czy powinniśmy namawiać dziadka, żeby się u nas zatrzymał na dłużej? Albo zaprosić kilkoro sąsiadów na obiad, nim Nessie i Elliott odjadą? Albo... Nachylił się, żeby ją pocałować, gdy weszli na taras przed domem.

- Z pewnością powinniśmy, ale jutro. Dziś już jest o wiele za późno. Może byśmy tak poszli do łóżka i zasnęli?

- To brzmi wprost wspaniale, Duncanie. Mogłabym spać przez cały tydzień, ale tylko w twoich objęciach.

- A kogóż miałbym obejmować, jeśli nie ciebie? - spytał i objął ją w talii jeszcze mocniej.

- Nikogo innego, jak przypuszczam.

- Właśnie.

Margaret ziewnęła i oparła głowę o jego ramię.

Być zakochanym to najwspanialsza rzecz, pomyślał Duncan.

Właściwie najlepsza na świecie.

1* Londyński szpital dla umysłowo chorych (przyp. tłum.).

2* Dew (ang.) - rosa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balogh Mary Huxtoble Quintet 03 W końcu miłość
Balogh Mary Huxtoble Quintet 01 Najpierw ślub
Balogh Mary Huxtoble Quintet 02 Potem uwodzenie
Balogh Mary Bedwynowie 04 Między występkiem a miłością
Balogh Mary Mroczny anioł 03 Idealna żona
Balogh Mary Kwintet Huxtable 3 W końcu miłość
Balogh Mary Bedwynowie 01 Noc miłości
Balogh Mary Noc Milosci
Balogh Mary Szkoła Ms Martin 03 Magiczne oczarowanie
Balogh Mary Magiczne oczarowanie (Szkoła Ms Martin 03)
Balogh Mary Najpierw ślub Huxtable Quintet (tom 1)
Balogh Mary Bedwynowie 03 Sekretne małżeństwo
Balogh Mary Szkoła Ms Martin 02 Po prostu miłość
Balogh Mary [Bedwynowie 01] Noc miłości
Balogh Mary Noc Milosci
Balogh Mary [Niedyskrecje 03] Zauroczeni
Balogh Mary (Bedwynowie 03) Sekretne małżeństwo
Balogh Mary Noc miłości

więcej podobnych podstron