40 Obcy ptak odlatuje

1

- Tęsknisz za nim.

Reijo lekko pogładził Raiję po włosach. Przysunęła po­liczek do jego dłoni, spoczął na ciepłej powierzchni. Palce Reijo były szorstkie i pełne czułości.

- On da sobie radę - odparła. Ton jej głosu nie różnił się od słów. Ale zdradził ją wyraz twarzy. Zdradził tęskno­tę, choć Raija z pewnością wierzyła w to, co powiedziała.

- Tym razem statek przypłynie we właściwej porze - wyraził swoją opinię Reijo.

Objął ją, a ona jego. Stali razem na cyplu, zielona tra­wa sięgała im do pół łydki. Spojrzenia obojga kierowały się na fiord, przesuwały po wypiętrzeniach fal. Na szczytach Pollfjellet, Jiehkkevarre wciąż leżał śnieg...

Lipiec przyniósł tęsknotę. Narosła ona w Raiji, aż zmie­niła się w kulę w brzuchu, ciepło letnich dni jakby jeszcze ją pielęgnowało, dopieszczało. Nie było w ciągu dnia go­dziny, w której Raija nie kierowałaby spojrzenia na pół­noc. Robiła to na poły ukradkiem, nie chciała niepokoić innych. Nie chciała nikogo zbyt obarczać swoim bólem.

Lecz Reijo i tak go widział.

- Michaił przypłynie - powiedział. Nigdy nie mówił „Mi­sza”. Nie potrafił przyzwyczaić się do spieszczenia, jakim Raija nazywała syna. Dla Fina, rybaka znad fiordu Lyngen, brzmiało ono raczej jak imię odpowiednie dla konia. Nie wspominał o tym Raiji, lecz mówiąc o jej najmłodszym sy­nu, zawsze używał imienia, jakie nadano mu na chrzcie.

- Wymieniłam go na was. Znów stało się to samo. - Ra­ija nie szczędziła sobie goryczy. Tam, gdzie innym okazywała wyrozumiałość, tam własną skórę drapała do krwi. - Tyle że tym razem na odwrót - dodała po chwili.

Jej spojrzenie na krótki moment skrzyżowało się ze wzrokiem Reijo. Było bezdennie brunatne, graniczące z czernią.

- Czy mogłam postąpić inaczej? Przecież ta decyzja by­ła także słuszna, równie słuszna jak wiele innych. A być może tak samo błędna. Co ja o tym wiem? Dane nam jest podążać wyznaczonymi ścieżkami tylko jeden jedyny raz. - Raija westchnęła. - Oczywiście masz rację. Misza oczy­wiście przypłynie. Ale tęsknię za nim. Czekam. Archangielsk również był moim światem, Reijo. Może ciekawa je­stem także nowin z Rosji. Mosty palą się tak słabo, czy ty też to zauważyłeś?

- Ja ich nie paliłem - odparł Reijo cicho. - Ja po prostu po nich przechodziłem...

Dzieliły ich duże i liczne różnice. Oboje dostrzegali je tak samo wyraźnie. Niektóre istniały od zawsze, inne zrodziło życie. Inne były przebłyski światła, ku którym dorastali, których starali się dosięgnąć. Słońce i gwiazdy skłaniały do tak różnych działań, Raija i Reijo kierowali się ku bardzo różnym celom, lecz mimo wszystko znów byli razem.

- Późno już - powiedział Reijo, oślepiony czerwonawą łuną wieczornego nieba.

Promienie słońca bezwstydnie flirtowały z leciutko marszczącym się fiordem. Niczym w lustrze odbijały na powierzchni wody całe swoje ciepło, przeganiając z rucho­mego zwierciadła blady błękit nieba.

- On nie przypłynie dzisiejszej nocy.

Raija wiedziała o tym równie dobrze jak Reijo, lecz wy­patrując Miszy, miała wrażenie, że jest bliżej niego. Czuła wiatr we włosach, wokół kostek.

- On jest już w drodze - powiedziała z niezachwianą pewnością, jak gdyby niedawno rozmawiała z synem. Jak gdyby położonego w nieskończonej dali na wschodzie Archangielska od Skibotn, małej wioski nad fiordem, nie dzieliły ani morze, ani ziemia.

Reijo godził się z tym, że Raija wie. Taka już była. Ni­gdy nie przestał się tym martwić, lecz również on nie po­trafił jej odmienić. Wielu tego próbowało. Tymczasem Re­ijo nie miał nawet pewności, czy tego chce. Raija zawsze była taka. Z wiekiem być może jedynie stała się mądrzej­sza, zaglądała wszak do wielu różnych głębi.

Ale na zawsze pozostała sobą. Zachowała jądro, to, cze­go nie dało się wytłumaczyć, choćby nie wiadomo jak wie­lu i jak pięknych słów się używało. Zachowała to, co na­prawdę było nią. Co było Raiją.

Jej spojrzenie wciąż nie mogło oderwać się od fiordu, poszukiwało żagli, których, jak podpowiadał jej rozsądek, nie mogła zobaczyć. Jakaś jej cząstka utrzymywała więź z synem, tym dzieckiem, które z chłopca wyrosło już pra­wie na mężczyznę. Nie widziała go przez cały długi rok.

Miejsce Michaiła było tam, na wschodzie. Gdzie było jej miejsce, tego Raija nie wiedziała.

- Masz rację - powiedziała do Reijo. Słowom towarzy­szyło westchnienie. - Późno już, pora spać.

Niebo czerwieniało coraz bardziej i bardziej. Zapowia­dał się cudowny poranek.

- Oczywiście, że nie będzie zła. Dlaczego miałaby się gniewać? - zaśmiała się Olga. - Szkoda, że załoga nie wie, że kapitan leży w swojej kajucie i boi się, co powie matka!

Michaił nie potrafił się śmiać.

- Mama i tatuś przyjęli to bardzo dobrze, gdy tylko przywykli już do tej myśli. Kochany Misza, przecież Raija - Raisa przez wiele lat była mi matką tak jak tobie!

- Nie powiedziałem wcale, że ona cię nie lubi. - Micha­ił uśmiechnął się leciutko. - Pamiętam przecież, Olgo, że bywałem o ciebie zazdrosny. Zawsze mi się wydawało, że mama bardzo pragnęła mieć córkę. Ty byłaś dziewczynką.

Brała cię na kolana tak samo często jak mnie. Pamiętasz? Olga skinęła głową. Wiele miała wspomnień z domu nad Dwiną. Dobrych wspomnień, choć mieścił się w nich także ból. Wielka pustka z czasu, gdy jej rodzona matka ich opu­ściła. Z lat, kiedy Olga zaczęła już niemal wierzyć, że Raija jest również jej matką. Z czasów, kiedy ojciec nie chciał dłu­żej mieszkać w domu, który kiedyś był ich domem, i ułożył sobie inne życie na zachodzie, w Norwegii. I tamten czas po powrocie Antonii, długie dni i lata, podczas których Ol­ga czuła się nic nie warta dla tych, którzy ją spłodzili.

- Nigdy niczego ci nie odebrałam - stwierdziła Olga. - Ona, Raija - Raisa, ma bardzo wiele do ofiarowania. Ogromnie się cieszę, że się z nią zobaczę. Nie rozumiem, czego ty się możesz bać!

- To przecież mama - odparł Michaił, uśmiechając się lekko. - Potrafi też być surowa, czyżbyś już o tym zapo­mniała? Wciąż traktuje nas jak dzieci, a przecież jesteśmy małżeństwem...

Olga uśmiechnęła się z pewną goryczą.

- Oniemieje, kiedy się dowie, że zdołałeś się nauczyć aż tylu słów z Biblii, że pozwolono ci się ożenić, mój Misza! Jesteś już dostatecznie dorosły. Raija - Raisa na pewno to zrozumie.

Ostatnie słowa wypowiedziała z powagą, świadczącą o większej dojrzałości, niż należałoby się spodziewać po sie­demnastoletniej dziewczynie, jaką Olga wciąż przecież była.

Michaił pogładził ją po policzku. Jego palce zaczęły się bawić brązowoczarnym lokiem. Ta zabawa wciąż była dla niego nowa. Znał tę dziewczynę przez całe swoje życie, wiedział o niej niemal równie dużo, jak o sobie samym, lecz mimo to wciąż budził się ze zdziwieniem. Obok niej.

Teraz należeli do siebie. To była nowość.

Czuł, że tak powinno być. Powiedział o tym Raiji, po­zostawiając ją w Lyngen. Mówił wtedy szczerze, z głębi serca. Nie miał pewności, czy mu uwierzyła.

Nie po raz pierwszy zdarzyło się, że pochwycił jakąś myśl i gwałtownie tchnął w nią życie. Być może matka są­dziła, iż ten pomysł również jest jednym z tych ptaków, który spadnie na ziemię, nim skrzydła zdołają go unieść w przestworza.

Teraz Michaił obawiał się, że matka może nie zaakcep­tować tego małżeństwa. Bał się, że Raija znów zechce uczy­nić z niego dziecko. A przecież czuł się dorosły. Wykony­wał pracę dorosłego mężczyzny, żył jak mężczyzna.

Jego policzki wciąż ledwie pokrywał puch, rysy miał miękkie. Dopiero zbliżał się do siedemnastego roku życia, ale nie chciał na powrót stać się małym chłopcem.

- Przecież tatuś jest z nami - Olga mówiąc, odpowiada­ła na jego wręcz roztargnione pieszczoty. Jej gesty niosły o wiele więcej namiętności. - I choć być może twojej mat­ce nie od razu się to spodoba, to jednak ona prędko przy­chodzi po rozum do głowy. Przecież nic już nie może na to zaradzić, Misza!

- Chcę, żeby to od razu zaakceptowała - odparł zamy­ślony. - Chcę, żeby cieszyła się razem z nami. Od razu.

Olga uśmiechnęła się, przesunęła wargami po jego po­liczku. Podobało jej się, że wciąż jest taki miękki. Niewie­le się od siebie różnili. Oboje musieli jeszcze dorosnąć, ra­zem uczyć się powagi i odpowiedzialności.

- Chyba jestem do niej podobny - zaczął się tłumaczyć Misza, uświadomiwszy sobie, że Olga na niego patrzy. - Do mamy - dodał. - Ona też jest taka. Wymagająca...

- Rzeczywiście, jesteś do niej podobny - przyznała Ol­ga. - Oboje potraficie dawać. I za wiele myślicie. Zbyt moc­no żyjecie we własnym wnętrzu.

Michaił nie chciał od razu zrozumieć słów Olgi. Wolał obrócić je w żart. Ale to, co powiedziała, zapadło mu głę­boko.

Miała rację. Właśnie tacy byli.

Jego ojciec różnił się od nich. Ta jedna tajemnica, którą w sobie nosił, naznaczyła go już od chwili, w której skłamał po raz pierwszy. Ale żył chwilą i potrafił być szczęśliwy pomimo kłamstwa, bólu i tego, czego nie dało się nazwać. To drugie, co było nim, Michaiłem, pochodzi­ło z innej gałęzi rodziny. Z tej, której nie znał. Z tej, z któ­rą ledwie się zetknął poprzedniego lata, nad brzegami fior­du Lyngen.

Nagle pojawiło się tyle osób, za którymi tęsknił i które pragnął spotkać tam, nad brzegami tego fiordu, wcześniej tak bardzo obcego.

- Spij! - poprosiła Olga, przysuwając się do niego. Ra­miona ułożyły się na jego karku, wargi dotknęły czoła. Usi­łowały zetrzeć troski, od których pomiędzy brwiami Mi­chaiła pojawiła się zmarszczka. Nawet jednak pocałunki nie zdołały wygładzić mu czoła. Zamknął jej ciało w ra­mionach, a policzek wtulił w kędziory.

- Nie mógłbym żyć bez ciebie - powiedział z westchnie­niem. - Nie potrafiłbym żyć sam...

Olga mogłaby uznać to stwierdzenie za bardzo wątpli­we wyznanie miłości, ale Misza miał inne intencje. W wy­powiadane przez siebie słowa wkładał wiele serca, choć niekiedy bywały dwuznaczne. On tego nie słyszał. Niezbyt dobrze sobie radził ze słowami. Nad wieloma innymi rze­czami panował o wiele lepiej.

Zasnął, nim Olga zdążyła mu powiedzieć, że go kocha. Przez krótką chwilę odczuwała rozczarowanie. Zachowy­wali się niemal jak stare małżeństwo i pod pewnymi wzglę­dami nie mijało się to z prawdą. Przecież znali się przez całe swoje życie, niczym nie mogli się zaskoczyć. Olga uśmiechnęła się i wtuliła policzek wygodniej w jego ramię. Zasypianie przy nim i budzenie się w otoczeniu jego cie­pła wciąż jednak było nowe.

Ich życie mogło być nudne. Tyle dało się przewidzieć.

Ale ona go kochała.

I była pewna, że on również ją kocha.

Ufała mu. Misza nie zawodził, nie oszukiwał. Tyle z sie­bie dawał.

Statek kołysał ich do snu. Tym razem płynęli „Sankt Ni­kołajem”, statkiem towarowym, który nosił imię patrona morskich podróżników. Olga nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Nie potrafiła ani przyznać się do wiary w świętych, anioły czy diabły, ani też jej odrzucić. Na wszelki wypadek jednak podejmowała pewne działania, mogące stanowić ja­kieś zabezpieczenie. Nie różniła się w tym od innych.

Ojciec i Misza twierdzili, że to już niedaleko, że wkrót­ce ujrzą fiord, którym popłyną niemal do samego końca. Olga im wierzyła. Usiłowała zrozumieć szkice i odczytać coś z krajobrazu, oglądanego ze statku.

Oczarowało ją gwiaździste niebo, lecz letnią porą w ich północnym świecie niewiele było gwiazd, ułatwiających nawigację. W jesienne wieczory, w ojczyźnie, w Rosji, Oleg i Misza usiłowali przekazać jej bodaj część tej sztu­ki. Oldze nauka przychodziła z łatwością. Nazwy gwiazd nie były dla niej niczym nowym, podobnie jak obrazy, któ­re malowały na sklepieniu niebieskim. Raija - Raisa i matka opowiadały jej baśnie o gwiazdach. Olga splatała je z wie­dzą mężczyzn. Czytała mapy nieba w inny sposób niż oni. Misza śmiał się z niej, gdy przypominała mu baśnie. On również kiedyś je słyszał, lecz nigdy nie przyswoił ich do tego stopnia, jak zrobiła to Olga.

Olga kołysała się w objęciach Michaiła i „Sankt Niko­łaja”. Jak okiem sięgnąć, morze nie miało żadnych granic. Olga nie czuła się na nim obca. Owszem, na pokładzie by­ło brudno i żyło się prosto, zwłaszcza gdy podróż się prze­ciągała, ale jej to wcale nie przeszkadzało.

Czuła się na morzu jak w domu. Zawsze czuła się jak w domu przy Miszy. Tak niewiarygodnie bezpieczna, cho­ciaż na obcym wybrzeżu, wzdłuż którego żeglowali, góry wznosiły się tak wysoko, że przebijały chmury.

Siedział przy ognisku i rzeźbił w rogu renifera. Miał brą­zowe dłonie z mocno zaznaczonymi ścięgnami.

Uderzyło ją, że tam zawsze jest słońce, że u niego nie­bo zawsze jest błękitne. Taka cisza. Taki spokój.

Kark miał pochylony, głowę gołą. Czapka leżała obok. Skrzyżowane nogi, znoszone brązowe kumagi i taśmy jak tęcze oplatające łydki.

Kto tka mu wstążki do kumagów?

Czy oczy matki Ravny mogły się tu do czegoś przydać? Czy jej palce były na tyle zwinne, że mogła tkać?

Czuła, że ona sama jest boso. Zawsze tak do niego przy­chodziła.

Czy on wyczuwał jej oczekiwanie?

Czy wyczuwał, że ona stara się stłumić coś na podobień­stwo niechęci?

- Dni bez ciebie tak się dłużą - powiedział, podnosząc wzrok.

Wiedział, że ona tu jest. Ten żółty błysk w jego oczach. Kąciki ust leciuteńko opadające w dół w uśmiechu. Raija wszystko to znała. Kochała to. Kochała jego. Przez długi czas stanowili dla siebie nawzajem sens życia. Dlaczego miałaby go nie kochać?

- Ja też o tobie myślę - wyznała. W ustach jej zaschło, ręce schowały się w fałdach spódnicy. Pragnęła go dotknąć, a zarazem nie chciała.

Czy on to wyczuwał?

Poszukującym oczom nic nie umykało. Przyjemnie by­ło oddać się jego spojrzeniu, pozwolić mu się pieścić. Ale było w niej coś, co pragnęła przed nim ukryć.

- Pamiętasz moją obietnicę? - spytał Mikkal. Raija skinęła głową.

- Czekam na ciebie - podjął. Nie przestawał rzeźbić. Prawie nie patrzył na to, co trzymał w rękach, lecz ani razu się nie zaciął. Zawsze po­sługiwał się nożem z wprost niewiarygodną sprawnością.

A ona zawsze była taka dumna z tego, co potrafił nim stworzyć. Teraz nie wycinał ptaków.

- Czekam z wielką niecierpliwością, Mały Kruku. Z ogromną tęsknotą.

Jej spojrzenie omiotło całe to piękno. Soczystą zieleń, taką łagodną. To był krajobraz, w którym można odpoczy­wać, w którym można żyć.

Tęskniła za tym miejscem. Śniła o tym. I o nim. Wiele razy bliska już była zrobienia tego kroku i przyjścia tutaj. Czuła tę ogromną, wprost nadludzką pokusę.

Teraz ciarki przebiegły jej po plecach. Opierała się.

Miała nadzieję, że on tego nie zauważy...

Ale jego oczy widziały.

- Masz teraz inne tęsknoty? - spytał z łagodnym smut­kiem w głosie. Tym, który dobrze pamiętała, lecz nie była pewna, czy go lubi.

- Jest mi dobrze - odparła szczerze. Zawsze starali się być wobec siebie szczerzy. Dla niej to było ważne. Czasa­mi ta szczerość potrafiła ugodzić ją jak nożem. Tym razem wezwał ją nie po to, by o niej słuchać.

- Coś w rodzaju miłości? - popatrzył na nią. Odsłonił zęby w uśmiechu. Powiódł po wargach czubkiem języka. Ona wciąż poprzez czas i wszelkie inne granice, które ich dzieliły, czuła smak jego pocałunków.

- Reijo coś w tobie znalazł - powiedział wolno. Nie wy­puszczał noża z ręki. Ostry metal drążył róg.

Zastanawiała się, czy jego nóż byłby w stanie ją tu spro­wadzić. Zadawała sobie pytanie, czy on mógłby ją zabić tu­taj, a jednocześnie uśmiercić i to, co pozostało z niej po tamtej drugiej stronie. Takiego pytania nie mogła jednak zadać.

On nigdy nie zrobiłby jej czegoś podobnego. Ani tu, ani w żadnym innym miejscu. To jemu zawdzięczała swoje życie.

- Może ja to przeoczyłem - zamyślił się, patrząc na nią. Jego spojrzenie za każdym razem jakby odnajdywało w niej coś nowego. A może znajdowało jedynie coś, o czym zapomniał. O to również nigdy go nie pytała. Na pewno przyjdzie jeszcze czas na pytania. Później.

- Między nami są więzy, Mały Kruku. Między tobą a mną. Zawsze byliśmy tylko my.

Teraz pieścił ją głosem. Zmiękła pod wpływem ukrytej w nim magii.

- Żadne z nas nie zdoła od tego uciec. Ja nie mogłem, i ty nie możesz. Więzów, które nas łączą, nie da się prze­ciąć. Są stare jak cała wieczność. I ja tak długo już czekam! Tak długo, bardzo długo! Nie wiem, czy rozumiesz moją samotność.

Zabolało ją, że nie może mu odpowiedzieć. Czuła teraz jego tęsknotę, tak mocną, że wręcz jej dotykała niczym promienie słońca.

Ale ona, odkąd go straciła, wiodła niejedno życie. I za­wsze mocno chwytała się tego, co miała. Raija w jednej chwili zdała sobie sprawę, że nie jest jeszcze dostatecznie zmęczona.

Odczuwała głód życia. Głód tego, czego wolno jej było dotknąć. Głód powszednich dni spędzonych na cyplu ra­zem z Reijo i jego maleńkim synkiem.

Tych słów nigdy nie mogła powiedzieć Mikkalowi, lecz on być może i tak był ich świadom. Sprawiał wrażenie, że wie o niej wszystko to, co wiedzieć warto.

Raiję ścisnęło w sercu, mocno, aż do bólu. Miała ocho­tę płakać nad sobą. I nad nim.

Nad obojgiem.

Stała jednak dumnie wyprostowana w tym śnie, który był jego światem. Napotkała jego udręczone spojrzenie, widziała, jak bardzo cierpi. Tak bardzo chciał do niej do­sięgnąć.

- Nie jestem jeszcze gotowa - oświadczyła. - Najdroż­szy, nie jestem gotowa...

Nie odpowiedział.

Wreszcie puścił ją wzrokiem i zajął się rogiem, który trzymał w dłoniach. Rzeźbił gwałtownymi ruchami. Ostrze niebezpiecznie zbliżało się do jego skóry, ale nie ze­ślizgnęło się ani razu.

Nie wiedziała, czy obróciła się do niego plecami, czy też raczej się wycofywała. W końcu wszystko zmieniło się w wiatr i ziemię szepczącą pod jej stopami...

- Obudź się! Czyjeś wargi przy jej policzku. Dłonie na ramionach.

Szerokie palce. Szorstka skóra dłoni. Czyjeś duże, dobre ręce na plecach.

- Obudź się, kochana! Tak prędko szła, wyłaniała się z wiatru. Sprawiało jej to ból, jak gdyby przebijała się przez styczniowy lód na rzece.

- Pozwól mi tam zostać - szepnęła. Reijo pocałował ją w czoło, odgarnął włosy. Czuł, jak mokre od potu jest jej ciało pod koszulą. Serce waliło mu ze strachu, który budził się w nim teraz zbyt łatwo. Może to już sprawa wieku. Upłynęło wszak sporo czasu, odkąd był młodym chłopcem. I zbyt wiele już utracił.

- Pozwól mi zostać, Reijo. - Jej usta szukały jego warg. Pocałunek miał w sobie tyle mocy, był słony od jej łez. I od jego.

Spodziewał się, że usłyszy imię Mikkala, nie swoje wła­sne. Czułość rosła w nim na kształt góry, obłoku.

Reijo gładził ją po plecach, po włosach. Tulił, pragnąc obdarzyć własnym ciepłem. Czuł taki sam strach jak ona, lecz razem z nią potrafił spojrzeć mu w oczy.

Wiedział, gdzie była.

- Już nie śpisz - szepnął wreszcie, biorąc jej twarz w dło­nie.

Oczy miał suche. Również Raija nie chciała nad tym płakać.

- To był tylko sen - rzekł Reijo, być może próbując ra­czej przekonać samego siebie. - Spałaś, Raiju, coś ci się przyśniło. Wszystko jedno, co to było, i tak to tylko sen.

Raija pokręciła głową. Popatrzyła mu w oczy, wiedząc że jest inaczej. Była tam.

- On ma już dość czekania - powiedziała cicho.

- To był tylko sen!

Raija przyjmowała jego słowa z tym swoim nowym spo­kojem. Tym, którego nabrała, dopiero gdy tu powróciła. Rosja ją odmieniła. Potrafiła ująć w dłonie najgorętszy ogień i długo na niego patrzeć. Wcześniej tego nie umiała.

- W Archangielsku - zaczęła, tuląc usta do dłoni Reijo - w Archangielsku tego chciałam. Pragnęłam uciec od wszystkiego. Chciałam po prostu zniknąć. Miałam nadzie­ję, że tam pójdę, do miejsca, gdzie jest on. Dla mnie to by­ło coś w rodzaju nieba, Reijo. To była najwspanialsza rzecz, na jaką mogłam mieć w życiu nadzieję.

Zaczerpnęła oddechu i uprzedziła Reijo:

- To w istocie był sen, w pewnym sensie. A jednocze­śnie coś innego. Coś bardziej rzeczywistego. To był Mik­kal. Żałuję, że posiadłam ten dar...

- Jesteś tutaj - oświadczył Reijo. - Z nami. Żyjesz. To właśnie jest rzeczywistość, moja Raiju.

I znów zobaczył to przekonanie w jej oczach. Raija po­siadała pewność, jakiej on nigdy nie zdobędzie. Do której nigdy nawet się nie zbliży.

- Tak mi tu dobrze - powiedziała Raija. Ułożyła się wygodniej, wtulając w jego bark. Reijo po­czuł na szyi jej gorący oddech.

- Od tak dawna nie czułam się taka pełna i cała, tak bar­dzo na właściwym miejscu, jak przy tobie, Reijo. Wydaje mi się nawet, że zaprzyjaźniłam się z tymi górami. Pogo­dziłam się z nimi.

- To był tylko sen - powtórzył niezgrabnie. Co innego mógł jej powiedzieć? Musiał z całych sił uchwycić się tej prawdy. Musiał uczepić się rzeczywisto­ści, którą widział na własne oczy, której część sam stano­wił. Oczywiście wierzył Raiji, wierzył w jej podróże, lecz wiedział, że nigdy ich nie zrozumie.

Musiał zatrzymać ją tutaj. Tu, w tej rzeczywistości, któ­ra należała do nich obojga.

- Nie chcę cię utracić, moja Raiju - szepnął. Jego oczy wpatrywały się gdzieś daleko poza belki stropu. - Należy­my teraz do siebie, Raiju. Ty i ja. My.

- Ja także pragnę tu zostać.

W taki sposób starali się jeszcze mocniej związać ze so­bą, związać słowami.

- Mikkal był moim życiem - powiedziała cicho Raija. - Stanowił jakby część mnie. Byliśmy sobie tacy bliscy. Lecz tyle czasu już minęło. Chcę zostać tutaj, Reijo. Tu, przy tobie...

Leżeli długo w swoich objęciach. Starali się zatrzeć strach poczuciem bliskości. Czekali, aż wstanie dzień.

2

Coś zacisnęło się w jej plecach. Naprężone barki wygię­ły się do tyłu. Raija zachowywała czujność. Starała się na­słuchiwać wszystkiego, co tylko możliwe. Usiłowała zaj­rzeć dalej, poza rzeczywistość. Czekała...

Szeroko otwartymi oczami wypatrywała tego, czego jednocześnie się obawiała. Usiłowała przeniknąć przez tę ścianę, która była przed nią zamknięta i której istnienie najchętniej usunęłaby ze świadomości.

Mężczyźni budowali oborę dla Mattiego i Elise. Zdąży­li zapewnić im dach nad głową przed zimą, ale na posta­wienie obory czasu już nie starczyło.

Teraz wreszcie miała stanąć przed końcem lata, by mo­gli wypełnić ją kilkoma owcami i być może wprowadzić do niej też krowę.

Obrabianie pni, często grubości człowieka, było mozol­ną pracą. Należało umocować na zrąb kolejne warstwy ba­li, między którymi mogło zostać jedynie tyle pustej prze­strzeni, by zmieścił się w niej uszczelniający mech.

Dla Reijo, Mattiego i Sedolfa nie była to pierwszyzna, zresztą obora nie miała być z tych największych. Liczyli, że w ciągu jednego dnia dadzą radę chociaż dwóm okrąże­niom. Nie przeciągali przerw w robocie, przychodzili na miejsce pracy o świcie, a narzędzia odkładali, gdy wieczór przynosił już prawdziwy chłód.

Elise gotowała i zajmowała się gromadką dzieci z wszystkich trzech domostw, a także pozostałymi malu­chami, które przychodziły z wioski. Gdzie coś się działo, tam natychmiast pojawiały się dzieci. Te, którym w jakiś sposób udało się wyrwać od domowych obowiązków czy też po prostu z nimi uporać, przychodziły bez słowa do drewnianej chaty Elise i Mattiego, wybudowanej na środ­ku zielonej polany, tam gdzie góry nie tłoczyły się aż tak bardzo i nawet las starał się zachować pewien dystans.

Raija i Ida cięły korę, której warstwę zamierzano uło­żyć na dachu obory pod darnią. Potrzeba jej było napraw­dę dużo. Cały dach miał zostać pokryty najpierw korą, na­stępnie warstwą darni, zwróconą trawą do dołu, a potem kolejną, której trawa miała rosnąć w górę, do nieba.

Raija i Ida napełniały każda swój worek paskami kory ściągniętymi z brzóz. Rosyjskie worki, grubo tkane... Ro­sjanie sprzedawali w nich mąkę.

Raiję ogarnął smutek. Nosiła w sobie również tęsknotę za wschodem.

Rosja pozostała w jej sercu. Wyniosła stamtąd różne wspomnienia, nie tylko złe. Przeżyła tam przecież wiele dobrego. Wiele zostawiła tam, na wschodzie, nad brzegiem Dwiny.

Szły teraz brzegiem rzeki. Wyruszyły na wysokości po­lany należącej do Mattiego i Elise, teraz dotarły już prawie do Idy i Sedolfa. Pomiędzy brzozami widać było zabudo­wania ich obejścia.

Raija uwolniła krawędź spódnicy, zaczepioną o gałązkę. Worek z korą leżał oparty o pień, który dokładnie już odarły.

Ida, tak jak stała, usiadła w trawie. Pochwę noża miała umo­cowaną na biodrach, przy pasku pożyczonym od Sedolfa. Nóż był długości jej przedramienia, lecz nie cięższy od pęku kluczy, który zwykle nosiła przypięty w pasie. Podciągnęła spódnicę nad kolana, żeby przewietrzyć łydki. Rozsznurowała wstążki kumagów i oswobodziła stopy. Twarz zwróciła ku słońcu, ciepłe promienie przyjemnie osuszały pot.

Raija usadowiła się przy niej. Ostrze noża wbiła w torf, tak by nie mogło wyrządzić nikomu krzywdy. Nie miała na nie innej osłony.

- Te okolice przemawiają do mnie - wyznała cicho, przesuwając wzrokiem tak daleko, jak mógł sięgnąć.

- Byłaś tu szczęśliwa? - spytała Ida, nie otwierając oczu. Jej twarz pozostała niewzruszona, lecz głos zdradzał, że jest bardzo ciekawa odpowiedzi.

Raija odgarnęła włosy z czoła. Nie potrzebowała zamy­kać oczu, żeby wspominać. Otoczenie naprawdę do niej przemawiało. Szeptało o jej przeszłości. Pamiętało ją.

- Biegałam tutaj razem z Kallem i Reijo - powiedziała, do­dając do swoich słów uśmiech. - Być może stanowiłam dla nich powód do kłótni, lecz one nigdy nie były poważne, ot, taka zabawa. Oni mi dawali władzę, a ja z niej korzystałam bez zmrużenia oka. Na Jumalę, byłam taka młoda. Czy i ty się tak zachowywałaś w młodości, Ido? Musiałaś być bardzo piękna, dziewczyno. Chłopcy pewnie walczyli o twój uśmiech, o twoje łaski.

Ida roześmiała się.

- Widziałam, co się dzieje z Elise i Mają. Mnie chłopcy uważali za lodową księżniczkę. Bardzo wcześnie oddałam serce Ailo.

Raija westchnęła. Ogromnie żałowała, że nie znała Idy jako młodej dziewczyny. Tyle ją ominęło.

- Ja miałam tajemniczego przyjaciela. Żył w moich my­ślach, dawał mi dobre rady, pocieszał mnie, zawsze brał moją stronę. Pojawił się w chwili, gdy przybyłam tu, do Skibotn, z płaskowyżu. I żył aż do czasu, kiedy znów spo­tkałam Mikkala. Skończyłam wtedy piętnaście lat. Zorien­towałam się wówczas, że tym moim bezimiennym przyja­cielem był właśnie on. Mikkal.

I znów jej spojrzenie zaczęło czegoś szukać wśród pni brzóz, wśród wysmukłych, ukształtowanych wiatrem bia­łych ciał drzew. Palce gałązek w ciepłym letnim powietrzu wyciągały się ku niebu. Tryskała z nich siła życia, jakby na przekór surowemu krajobrazowi. Krążące soki ożywiły i nadały barwę nieprzeliczonym zielonym liściom w lesie. To było życie.

- Tutaj Mikkal bronił mnie nożem przed jednym takim, który chciał mi się wedrzeć pod spódnicę. Tutaj zrozumia­łam, że nie możemy od siebie uciec. Tu zbudowaliśmy mój dom. Tutaj przetańczyłam z Reijo pół nocy poślubnej, pod­czas gdy Kalle, pan młody, się dąsał. Tutaj dostałam boli, kiedy miała urodzić się Maja. Tu razem z Anttim gasiłam ogień, który się wyrwał spod kontroli. Tu mi powiedzieli, że Kalle zaginął na morzu. Tutaj wychowywałam troje dzie­ci bez ojców i spalam w jednym łóżku z twoim ojcem, a w wiosce gadali tylko o tym, jak grzesznie żyjemy, bez ślubu. Wszystko tutaj przeżyłam, moja Ido, wszystko. Również szczęście. Kochałam tutaj, nienawidziłam i płakałam. Biegałam tu, bawiłam się i aż do ochrypnięcia zdziera­łam gardło, krzycząc ze strachu. Pracowałam tu w pocie czoła, dźwigałam wiadra z wodą aż do bólu ramion. W środku zimy płukałam ubrania w lodowatej wodzie. La­tem kąpałam się w rzece, brodziłam w wodzie razem z Kallem i Reijo, gdy moja opiekunka rwała sobie włosy z gło­wy i przeklinała chwilę, w której zgodziła się przyjąć pod swój dach to nieposłuszne fińskie dziecko. Tyle się tu wy­darzyło, Ido. Bardzo wiele. Tyle różnych rodzajów miłości.

- I zawsze był Mikkal?

- Mikkal był w moim życiu niczym ptak zesłany z nie­bios - odparła Raija. - Był pierwszym, którego pokocha­łam. Jedynym, którego ośmieliłam się obdarzyć tak wiel­kim zaufaniem. I on mnie kochał tak mocno, pomimo wszystkiego, czym byłam i czym nie byłam. O wiele póź­niej zrozumiałam, że mama i ojciec również musieli mnie bardzo kochać. Zbyt długo sądziłam, że mnie zdradzili. Ale to, na co się poważyli, wymagało ogromnej miłości, Ido. Naprawdę bardzo mnie kochali. Inaczej nie mogliby mnie oddać. Trzeba dużej mądrości i wielu lat, żeby to w koń­cu pojąć. Żałuję, że ja nie mogę znaleźć podobnego wytłu­maczenia dla tego, co zrobiłam.

- Nie miałaś wyboru. Zwłaszcza tam, na wschodzie. Ida pogodziła się już z rzeczywistością. Gorycz nie mi­nęła jej sama z siebie, lecz Ida czuła, jak z niej uchodzi. Po­frunęła wysoko pod niebo niczym czarny ptak.

- Kogo kochałaś najbardziej? Najmocniej? - Ida otwo­rzyła oczy. - Czy to Mikkal jest tym, z którym zawsze czu­łaś się najsilniej związana?

- O to samo mogłabym spytać ciebie - uśmiechnęła się Raija. - Ty również nie potrafisz zmierzyć ich ze sobą. Ko­chałam ich wszystkich - westchnęła Raija. - Każdego na swój sposób. Na różne sposoby. Ale z Mikkalem łączyły mnie więzi rozmaitego rodzaju. Nadal mnie łączą. Nic ich nie zniszczyło.

- Nawet śmierć? Raija pokręciła głową.

- Tatuś jest teraz szczęśliwy - powiedziała Ida.

- Wiem o tym. Ja także. Z twoim ojcem łatwo jest do­brze żyć. Łatwo jest razem z nim znaleźć szczęście. To mój najstarszy przyjaciel z tych, którzy jeszcze pozostali przy życiu. Gdyby moje życie mogło być takie jak teraz, tu, nad fiordem, to chciałabym wypełnić je dniami powszednimi i Reijo.

- Nie do tego się urodziłaś - stwierdziła Ida cierpko. - Nie do powszednich dni. Nie po to, żeby całe życie prze­żyć tylko tu, nad fiordem.

- Czy ty nigdy nie tęsknisz za tym, żeby się stąd wy­rwać? - spytała Raija z zainteresowaniem. - Czy to, co masz, ci wystarcza?

- Kiedy jestem w innych miejscach, tęsknię za domem - odrzekła Ida sucho. - Ja się urodziłam dla tego fiordu, mamo. To, co mam, wypełnia mi życie, ręce i objęcia. Mam o jedno dziecko za mało, lecz poza tym niczego mi nie brakuje.

- To krew Kesaniemi - oświadczyła Raija. - Dzięki Bogu, jesteś również dzieckiem Reijo. Nie dotknął cię ten niepokój, przekleństwo mojej rodziny. Ominęły cię moje przekleństwa.

- Rzeczywiście, urodziłam się, żeby przeżyć więcej po­wszednich dni. - Ida na powrót wsunęła stopy w kumagi, zasznurowała je na łydkach. - Cóż, rozbierzemy jeszcze kilka brzózek do naga. Prawie mi ich szkoda - roześmiała się śmiechem tak perlistym, że aż zadzwonił wśród gór.

Trzymały się w pobliżu zabudowań. Unikały wkracza­nia na cudzą ziemię, chociaż na ogól kończyło się to do­brze, o ile rozmawiały wcześniej z właścicielami.

Do codzienności jednak należało, że mniej lub bardziej dobrzy sąsiedzi wytaczali sobie nawzajem procesy o roz­maite ważne i mniej ważne sprawy. Przyczyn mogło być wiele. Od całkiem zwyczajnej zazdrości do równie zwy­czajnej chciwości. Czasami spór wynikał również dlatego, że sąsiad zanadto strzelał oczami za żoną sąsiada albo też poważył się na potajemne uściski. Życie wśród ścian z drewna i mchu miewało rozmaite barwy.

Teraz, gdy na powrót zajęły się odzieraniem kory z drzew, nie rozmawiały już tak dużo. Nóż wymagał uwagi.

Spojrzenie Raiji nie odrywało się od błyszczącego ostrza. Reijo naostrzył nóż, nim wyruszyła z cypla o po­ranku. Prosił, żeby była ostrożna.

Ale to głos Wasilija przemawiał do niej z przeszłości. Głos Wasi o brzmieniu z tamtego lata, kiedy kochali się bez ro­zumu, bez myśli, bez głowy. Do szaleństwa. I tak pięknie...

On to powiedział. Być może sama również o tym wie­działa. Teraz Raija nie pamiętała już, jak było. To zresztą nie miało znaczenia. Ponadto Wasia nigdy nie proponował tego poważnie, a ona nie uważała tego za właściwy klucz do tych drzwi. Przynajmniej do czasu, dopóki dane jej bę­dzie dokonywanie swobodnego wyboru.

Ostrze noża było takie błyszczące...

Załadowały worki na wóz i wróciły do Mattiego i Elise. Siedziały obok siebie na koźle, Ida udawała, że kieruje ko­niem, lecz prawdą było, że zwierzę kierowało sobą same.

Raija napawała się ciszą, panującą między nimi. Wielu ludzi zawsze musiało mówić, tak wielu uważało wspólne przebywanie za nieudane, jeśli przez cały czas usta im się nie zamykały. Jakże bardzo się mylili! To przecież w chwi­lach milczenia rodziło się coś, co należało tylko do nich, pojawiało się w ciszy przy palenisku, przy ogniu. Poprzez ciszę, przez wspólne dobre milczenie tak bardzo można się zbliżyć do innych.

To była niezwykła nowa więź. Raiji zawsze o wiele ła­twiej przychodziło nawiązywanie głębokich przyjaźni, braterstwo duszy, z mężczyznami. Dopiero przy Antonii zrozumiała, jak głęboka może być przyjaźń kobiet. Teraz właśnie czuła to nowe, ledwie się budzące, dobre, to coś, co przypominało przyjaźń, lecz w stosunku do rodzonego dziecka. Ida była jej rodzoną córką i niewiele już brakowa­ło, by mogła nazwać ją prawdziwą przyjaciółką.

To naprawdę niezwykłe. Nowe.

- Będę miała dziecko - oznajmiła Ida nieoczekiwanie, jak gdyby nie wiadomo skąd czerpiąc słowa. Całą twarzą uśmiechała się do Raiji. W Raiji coś aż się ścisnęło. Przy­pomniało o sobie samej. Tak nieskończenie dawno temu. Ona również była głodna życia. Nie pamiętała jednak, by miała jakiekolwiek powody, by przyjąć którąś ze swoich ciąż z uśmiechem tak pogodnym jak Ida.

Za każdym razem była taka samotna. Wyjątek stanowił czas, gdy spodziewała się Miszy.

- Boję się - ciągnęła Ida. - Boję się, że coś pójdzie nie tak. Już kiedyś poroniłam.

Raija wiedziała o tym, Reijo jej opowiadał. Ida być mo­że się domyślała. W każdym razie więcej o tym nie wspo­minała.

- To małe urodzi się w okresie targu - mówiła Ida z radością. - Jeśli wszystko ułoży się jak trzeba. W listopadzie. Sedolf mówi, że za bardzo się martwię, a ja udaję, że nic szcze­gólnego się nie dzieje. Może więc wszystko będzie dobrze.

- Nie powinnaś się przemęczać - powiedziała Raija, uświadomiwszy sobie właśnie, że wóz mocno podskakuje.

- Przecież nie jestem chora - stwierdziła Ida. - I nie mo­gę przez tyle miesięcy siedzieć jedynie na tyłku i być ku ozdobie. Nie żyję przecież jak szlachcianka...

Urwała zawstydzona.

- Nie miałaś nic złego na myśli - próbowała łagodzić Raija.

- Maja w pewnym sensie dokonała słusznego wyboru - stwierdziła Ida zamyślona. - Ona na to zasługiwała. I czu­ła się tam jak w domu. Na tyle, na ile w ogóle mogła się tak poczuć w jakimkolwiek miejscu. Maja tak naprawdę nigdy nie należała do żadnego miejsca. Ale Hailuoto i Wil­liam dali jej szczęście. Mimo wszystko jednak pozostała Mają. Nie zmieniła się. I znalazła tam coś w rodzaju spo­koju. Tu zawsze za czymś tęskniła.

Raiję zabolało w sercu. Ona znała ten stan aż za do­brze. Nikt nie powinien się tak czuć. Maja nie powinna była się tak czuć. Lichym dziedzictwem obdarzyła swoje potomstwo.

- Cieszę się, że ciebie to ominęło. Powinno zniknąć ra­zem ze mną. Dziecko Mai wydaje się takie jak inne dzieci. Mały Mikkal również. Ty nigdy nie miałaś tego w sobie, Ido. Mój Misza nie ma ani krztyny. Nie należy przekazy­wać tego dalej.

Raiji przed oczami stanął obraz ze snu. Mikkal. Jego spojrzenie, jego ręce. Być może miał rację, mówiąc, że cze­kał już zbyt długo.

Być może nikt nie powinien tak długo z tym żyć. Mo­że dostatecznie rozciągnęła już ból. Pewnego dnia zabrak­nie jej sił.

Być może lepiej odejść, zanim ten dzień nastąpi. Zanim wewnętrzny ból pochłonie ją doszczętnie, pochłonie wszyst­ko, co w niej ludzkiego.

Raija nie umiała sobie na to odpowiedzieć, ale bała się.

Miała po co żyć. Tyle było różnych radości, tyle nadziei.

- Już się cieszę na spotkanie z tym małym - oświadczy­ła. - Czy to tajemnica?

- Na razie wiemy o tym tylko ty, ja i Sedolf. - Ida uśmiechnęła się prawie nieśmiało. - Ale możesz powie­dzieć też o tym tatusiowi.

- Sama mu powiedz, Ido - stwierdziła Raija. - Nie są­dzisz, że najprzyjemniej mu będzie, jak usłyszy tę nowinę od ciebie?

- Wiedziałaś o tym? - spytał Reijo, gdy zapadła noc, a oni właściwie byli już zbyt zmęczeni, by dłużej zwlekać ze spaniem. Ale ich czas był tak drogocenny. Chcieli dzie­lić ze sobą każdą daną im krótką chwilę. Widzieli już tak wiele, że nie wierzyli, iż jest jeszcze czas na odkładanie cze­goś na później. Jeśli coś leżało im na sercu, natychmiast o tym mówili. Nie zwlekali.

- Tak, powiedziała mi.

Leżeli zwróceni do siebie twarzami. Spletli palce. Uchy­lone okno wpuszczało noc do środka. Z zewnątrz dobie­gał śpiew wielu gardeł. Morze jednoczyło się z brzozowym lasem i skałami. Nieprzeliczone istnienia unosiły się na skrzydłach. Gdzieś w oddali szczekał lis. Świergot ptaków mówił więcej o niebezpieczeństwie, lecz uderzenia skrzy­deł brzmiały leniwie. Lis był zbyt daleko.

- To takie dziwne, że przeżywam to razem z tobą - po­wiedział Reijo z uśmiechem.

- Wyglądasz teraz, jakbyś miał siedemnaście lat.

- Nie całkiem. - Uśmiech zmienił się w chichot. - Po­winnaś mi się baczniej przyjrzeć, Raiju. Ty też nie wyglą­dasz na piętnastolatkę. Niech to będzie jasne!

Śmiali się już razem. Cicho, żeby nie zbudzić Ivara, który niespokojnie kręcił się w swoim łóżeczku pod ścianą. Chłopczyk miał taki lekki sen jak zajączek.

Raija widziała zmarszczki Reijo. Nie była na tyle głu­pia, by wmawiać sobie, że jest inaczej. Zauważyła, że wło­sy mu się przerzedziły, przyblakły, nie miały już koloru zboża przetykanego promieniami słońca. Przypominały raczej srebrzysty księżyc. Dostrzegała na jego twarzy śla­dy pozostawione przez lata. Życie odmalowane cieniuteń­kim pędzelkiem. Zmarszczki były cienkie jak włos, utka­ne z najprzeróżniejszych rodzajów zmartwień.

Raija lubiła twarz Reijo. Patrzyło się na nią z przyjem­nością.

- Miałeś ten sam wyraz twarzy - wyjaśniła. - Tego sa­mego diabła, który wtedy w tobie mieszkał. Tego samego dobrego diabła.

- Ja powiedziałbym raczej: łobuza - poprawił ją Reijo. łagodnie.

- To nie oddaje wszystkiego. Zgodził się z nią.

- Tak czy owak to dziwne. Siedemnastoletni Reijo ni­gdy by nie uwierzył, że dane nam będzie przeżyć to wszyst­ko razem. Że zostaniemy dziadkami. To prawdziwy cud. Nasze dziecko, Raiju. Ona ma już Mikkala, a urodzi się jeszcze jedno. Czy to nie cud?

Raija kiwnęła głową. Być może powinna poczuć się sta­ro, tak jednak się nie działo. To również było dziwne.

- Tym razem musi pójść dobrze - rzekł Reijo z, powa­gą. Ida wciąż nie schodziła mu z głowy. - Ona się załamie, jeśli straci również to dziecko.

- Ida ma w sobie więcej siły - stwierdziła Raija z nieza­chwianą pewnością, jaką tylko ona potrafiła mieć. - Nie pozwoli się złamać.

Reijo żałował, że nie potrafi jej uwierzyć.

- Będziemy się nią razem opiekować - powiedział. I za nic nie chciał przyjąć do wiadomości, że to ich dziecko ma już dwadzieścia dwa lata i własną rodzinę. I tak naprawdę ani trochę nie potrzebuje opiekuńczych skrzydeł troskli­wych rodziców.

Tym razem nie mogła dostać się do środka.

Były tam cienie, ich obecność ją zaniepokoiła. Wcze­śniej zawsze otaczało ją jasne światło, wszystko było jasne.

Niebo takie wysokie, takie niebieskie.

Teraz panował tu mrok.

Cienie były ponure, nieostre. Szare.

Nie widziała go wyraźnie.

Również on był cieniem wśród całej tej szarości, nie wy­chodził z niej, pozwalał otulać się mgle.

Mgła stanowiła barierę.

Trzymała ją na dystans.

Raija czuła to i marzła.

W powietrzu unosiła się ciężka wilgoć, jak gdyby ta chwila została wyjęta z niekończącego się szeregu zimnych jesiennych dni, zaraz po trwającym tydzień deszczu.

Zadrżała, zdjęta chłodem.

Nie chciała się do niego zbliżać.

Ale świadomość, że on tam jest, bolała. On nie należał do takiego mroku.

On nie powinien marznąć.

Nie chciała, żeby marzł.

- Chodź - powiedział. - Ogrzej mnie! Raija się cofnęła.

- Możesz mnie ogrzać - mówił jego głos. - Zimno tu sa­memu. Bez ciebie będzie ciemno. Ty zawsze byłaś moim światłem. Byłaś ogniskiem, przy którym się grzałem. Bez ciebie wszystko jest zamarznięte.

Chłód wyraźnie ciągnął w jej stronę. Był niczym ciężka mgła, którą widziała i której niemal mogła dotknąć. Ją także chciała otoczyć. Mgła przypominała dym z ogniska, którego nigdzie nie mogła dostrzec. Snuł się po ziemi pod ciężką wilgocią. Sza­re połyskujące palce, które chciały się zamknąć wokół niej.

Jej krzyk się nie rozległ.

W milczeniu zaczęła się cofać.

Odsuwała się w tył.

Uciekała od jego głosu. Od niego. Uciekała od mgły, w której się pławił.

Nie chciała tego.

Nie teraz!

- Nie teraz!

Reijo spał, kiedy się obudziła. Ivar także. Nie krzycza­ła. Jej głos szeptał we mgle. W tej ciężkiej wilgotnej szarej masie jakby nie było miejsca na krzyk.

Oblewał ją pot.

Zmusiła się, żeby leżeć spokojnie. Tylko stopy wysunęła spod przytulnego ciepła okryć. W izbie panował błogo­sławiony chłód, który orzeźwiał jej nagą skórę.

Mikkal nie chciał wyrządzić jej żadnej krzywdy.

Nigdy nie może dopuścić do siebie myśli, że jest ina­czej. To nigdy nie stanie się prawdą.

Mikkal nie chciał jej skrzywdzić. Mikkal zawsze ją ko­chał. Tylko po to żył. Jego miłość do niej była najwięk­szym i najprawdziwszym uczuciem w jego życiu.

Nigdy nie wolno jej przestać w to wierzyć.

Ręką sięgnęła do ptaszka, którego nosiła na szyi. Był gładki i chłodny. Przyjemny w dotyku na skórze.

Wyschnięte wargi zaczęły go pieścić, całowały leciutko, ogrzały.

Nigdy nie wolno jej przestać wierzyć w miłość Mikka­la. Nigdy nie wolno jej przestać wierzyć, że to, co ją cze­ka, będzie dobre.

Dziecko Idy...

Raija rozrzewniła się na myśl o nienarodzonym dziec­ku. To była nadzieja.

Czuła, że pragnie tu być w chwili, gdy ono przyjdzie na świat. Że chce to przeżyć. Uczestniczyć w tym i być świad­kiem narodzin dziecka. Powitać je na świecie!

Pragnęła wziąć je w objęcia, ujrzeć nowo narodzone ży­cie i wiedzieć, że oto dalszy ciąg życia jej dziecka, dalszy ciąg życia jej i Reijo...

Nadzieja.

Zaczynało w niej narastać zdecydowanie.

A w głowie monotonnie rozlegał się głos Wasi. Taki, jak brzmiał w tamto ich lato. Lato 1748 roku nad Dwiną. Ich ślepe, bezrozumne opętanie.

Nie żałowała tego lata. Nawet teraz, po wszystkim. Wiedziała, do czego doprowadziło, lecz nie żałowała nicze­go. Gdyby miała teraz przed sobą początek tamtego lata, postąpiłaby tak samo. Nie mogłaby zrobić inaczej.

Takie właśnie miało być jej życie.

Nie piękne, lecz mocne.

Pragnęła teraz, by wciąż trwało. Dłonie odnalazły się na­wzajem, złożyły się. Było to dla niej niezwykłe, ale zaczę­ła się modlić. Modliła się o to, by jej życie nadal trwało.

Głos Wasi sprzed czterech lat.

Powiedział to, nie zastanawiając się, że ona może nad tym rozmyślać. Chodziło mu o pewną osobliwość, którą wyciągnął z pamięci. Nawet przez chwilę nie kierował tych słów do niej.

Lecz ona od tamtego razu wielokrotnie wracała do te­go, co powiedział. Rozmyślała nad tym, bardzo wnikliwie.

Teraz znów się to odezwało, zmieniło w decyzję. Być może stanowiło klucz do odsunięcia w czasie tego, co nie­uchronne.

Nie przypadkiem Mikkal przychodził do niej w snach. To nie były jedynie sny.

Raija leżała, nie śpiąc, a przed oczami przesuwały jej się niezliczone momenty własnego życia. Przyjmowała je z otwartymi oczyma. Ból i radość. Tkanina, której sama nigdy nie potrafiłaby utkać, gdyż kolory zbyt często się zmieniały. Jeden zabijał drugi. Innym razem tonęły w od­cieniach zbyt delikatnych, za bardzo do siebie zbliżonych.

Ta tkanina nie była piękna.

Jedynie mocna.

Pragnęła wpleść w nią nadzieję.

Pragnęła wpleść w nią listopadowe dziecko Idy.

Pragnęła wpleść nadzieję i radość, połyskującą żółcią i czerwienią. To dziecko musi zajaśnieć w tkaninie jej ży­cia niczym ognisko. Ozdobić roziskrzonym ogniem jej krawędzie.

Taka cena za to nie będzie zbyt wysoka.

Przemyślała wszystko na zimno, na spokojnie. Krok po kroku. Wyobraziła to sobie. Oceniła czas i miejsce.

Oceniła ból.

Nie bała się bólu. Potrafiła się od niego odciąć. Jej tka­nina już i tak była przesiąknięta bólem. To będzie jedynie maleńką plamką, ledwie widoczną w całości.

Raiję wypełnił spokój.

Zasnęła nad ranem. Obudziła się wypoczęta. Uśmiech­nęła się, kiedy Reijo pocałował ją na dzień dobry. Nanosił jej wody, Raija napaliła w piecu. Potem boso wymknęła się na schody, wypatrując żagli, które wciąż się nie pojawiały. Fiord był zaledwie odrobinę bardziej niebieski niż niebo. Wiatr wiał z południowego wschodu. Z domu. Kiedyś, dawno temu, tak właśnie w żartach razem z Reijo nazywa­li południowy wschód. To było wtedy, gdy on kradł jej uściski, a ona słała mu spojrzenia, zawierające obietnice, których wcale nie miała zamiaru dotrzymać.

Raija jednak ani trochę nie pragnęła odzyskać niewin­ności tamtego czasu. Miejsce tej niewinności przynależne było początkowi życia, a ona zbliżała się teraz do jego dru­giego krańca i dostrzegała wartość wszystkich zdobytych w ciągu tych lat doświadczeń.

To one uczyniły ją silną.

Dostatecznie silną, by zrobić również to.

- Zabierz Ivara do reszty dzieci - powiedziała do Reijo, kiedy przygotowywał się do wyjścia. Oborze wciąż brako­wało do ukończenia kilku ładnych okrążeń z drewnianych bali. - Ja będę miała dość roboty z praniem.

Reijo uścisnął ją kilka razy, nim zniknęli wraz z syn­kiem, zwróceni twarzami do wiatru.

Raija harowała, aż spływał z niej pot. Gdy stała nad go­tującą się bielizną, gorąco wprost buchało w twarz. Cięż­ko było wylewać wodę z drewnianej balii. Ciężko nieść pranie do strumienia, w którym płukała je na klęczkach. Mimo pełni lata woda w strumieniu wciąż była zimna. Pal­ce prędko drętwiały.

Przydźwigała pranie z powrotem do domu i rozwiesiła je sztywnymi palcami.

Jej myśli odrzuciły nóż. Tego by nie zniosła.

Głos Wasi. Wasia przy piecu u siebie w domu, w Archangielsku. Dotyk jego nagiego ciała pod okryciem. Ona, opowiadająca mu o mężczyźnie w porcie, tym jednym, którego nie była w stanie uzdrowić z zaropiałych pęche­rzy na dłoniach. Z tej dziwnej choroby, którą przywieźli ze sobą z Norwegii.

Wasia, który mówi jej, że człowiek ten pewnej zimy od­mroził sobie palce u stóp, i jego głos, gdy ciągnie:

- Powiadają, że aby zachować moc, trzeba mieć wszyst­kie członki.

Raija zdecydowała się na siekierę.

3

- Wydaje mi się, że powinieneś iść do domu, tato!

To Ida nagle stanęła przed Reijo. Na twarzy miała wy­raz dziwnego napięcia, włosy nie chciały trzymać się w węź­le na karku. Kosmyki wysuwały się z niego, jakby chciały podążyć własną drogą. Pod tym względem była bardzo po­dobna do Raiji, tyle że włosy Idy były niczym ogień, Raiji natomiast jak węgiel, czy teraz może raczej jak sadza.

Ida przyciskała koniuszki palców do skroni. Wyraźnie czymś się niepokoiła.

- Coś się stało, tato! Coś... Reijo nie domagał się wyjaśnień. I nie musiał też prosić Sedolfa, by ten zajął się Idą. Zięć był na tyle mężczyzną, że rozumiał, co ma robić.

- Nie musisz iść sam - powiedział Matti. On również odłożył już narzędzia. W gorącym lipcowym słońcu każ­da przerwa dobrze robiła.

- Pójdę sam. Opiekujcie się tylko Ivarem Anttim! Nie­długo wrócę.

- Co się stało, skarbie? - dopytywał się Sedolf łagodnie, obejmując Idę. Miał ochotę wziąć ją na ręce, gdyby tylko mu na to pozwoliła. Ona jednak się sprzeciwiła, stała moc­no na własnych nogach.

Patrzyli, jak Reijo wskakuje na konia i rusza galopem, bez siodła. Widać było, że poważnie potraktował słowa córki.

- Nie wiem - odparła Ida przygnębiona. - To mnie tak naszło. Coś się stało.

- Z Raiją?

Ida skinęła głową.

- Tak mi się wydaje. Sedolfie, ale nic nie wiem. Coś się stało...

Wtuliła twarz w jego kurtkę. Nie zdołała odepchnąć od siebie złych przeczuć. Zimne kleszcze zacisnęły jej się na sercu, sprawiając ból.

Ida powtarzała sama sobie, że to nie to samo, co okry­ło mrokiem życie Mai. To nie mogło być to samo. Ona nie miała w sobie pewności, a jedynie przeczucie mroku.

Reijo znalazł ją w kuchni. Skuloną na ławie, z prawą rę­ką owiniętą fartuchem.

Białe płótno przesiąkło krwią. Twarz miała bladą, pod oczami sińce. W kuchni unosił się dziwny zapach.

- Co tu się, u licha, dzieje?

Reijo siadł przy niej i objął za ramiona. Pot wprost z nie­go parował, bo starał się jechać jak najszybciej. Cały czas poganiał konia.

- Może głupio zrobiłam - szepnęła, ciężko opierając się plecami o drewnianą ścianę z bali. Z miejsca, w którym sie­działa, rozciągał się widok na fiord.

Reijo rozwinął fartuch. I nie chciał uwierzyć własnym oczom. Delikatnie przycisnął płótno do jej zranionej ręki i uniósł tak, by znajdowała się wyżej niż serce.

- To nie był wypadek! Wolną ręką chwycił Raiję pod brodę, podniósł jej twarz.

Głos brzmiał łagodnie, choć ledwie się powstrzymywał, że­by na nią nie krzyczeć. Miał ochotę mocno nią potrząsnąć i spuścić jej lanie, ale nawet żadnego z dzieci nigdy nie ude­rzył, i to wówczas, gdy sprawowały się najgorzej. To nie leżało w jego zwyczaju.

- Raiju, nie mogłaś sobie odciąć pół małego palca nie­chcący. W dodatku prawej ręki...

Raija przekrzywiła głowę.

Reij o zauważył, że płakała.

I nagle w jednej chwili zrozumiał, co to za zapach. Mu­siała spalić odcięty kawałek ciała. W żołądku go ścisnęło.

- W imię niebios, Raiju, dlaczego?

- To przez te sny - szepnęła. Wargi miała pobladłe. - Nie chcę ich już więcej, Reijo. Nie chcę tego. Już nie. Chcę się od tego uwolnić.

Reijo siedział przy niej, przytrzymując jej prawą rękę wysoko przy ścianie, niemalże ponad jej głową. Wpatry­wał się w nią, słuchał.

Nie był w stanie zrozumieć.

Raija siedziała z zamkniętymi oczyma, lecz oddychała normalnie. Wiedział, że musi odczuwać niewyobrażalny ból, ale ona go wytrzymywała, tylko oddech lekko jej drżał.

Nie znikała.

Nie wyruszyła w tę podróż w nieznane.

Z wolna Reijo przejaśniało się w głowie, chociaż nie mógł się z tym pogodzić. Ale jej myśli też musiały się po­mieszać. Nie byłaby w stanie tego zrobić, gdyby poważnie się nad tym zastanowiła.

Chociaż co do tego Reijo nie miał pewności.

- Wiem, co zrobiłaś - powiedział zmienionym głosem. Od dawna już tak mocno nie ściskało go w gardle. - Wiem, dlaczego to zrobiłaś, moja Raiju.

Ledwie uchyliła powieki, żeby na niego spojrzeć. Uśmiechnęła się, wciąż mocno zaciskając zęby.

- Gdybym wiedział, jak wielkie ma to dla ciebie znacze­nie... - Głos mu się załamał, musiał odwrócić głowę. —... Do diabła, Raiju, mógłbym ci wybić kilka zębów, to by było o wiele lepsze!

Nie odpowiedziała, przynajmniej nie słowami, ale w brązowoczarnych oczach coś błysnęło.

- Nie jestem wcale pewien, czy ci się udało, Raiju. Wca­le nie jestem pewien, czy twoja moc przez to zniknie. Spotkałem już bezzębnych i bezrękich czarowników, najdroższa. Nie jestem pewien, czy osiągniesz coś w zamian. Położył ją do łóżka, opatrzył ranę. Lekko przywiązał chustką jej prawą rękę do wezgłowia.

- Oby Bóg sprawił, żebyś się nie wykrwawiła! - Popa­trzył na nią, kręcąc głową. - Nigdy cię nie zrozumiem, ko­bieto!

Nie odpowiedziała, może nie miała na to siły, tego Re­ijo nie wiedział. Nie dopuszczał do siebie żadnych myśli. Czuł na sobie jej spojrzenie, ale nawet nie usiłował sobie wmówić, że ona chce go za cokolwiek przeprosić. O ile do­brze ją znał, to wiedział, że przeżyłaby swoje życie w do­kładnie taki sam sposób, gdyby ofiarowano jej możliwość nowej próby. On natomiast dokonałby kilku drobnych zmian. Na tym polegała różnica między nimi.

- Idę sprowadzić tu Elise. Nie chcę cię zostawiać samej, ale muszę. Zamknę drzwi na klucz. Masz tu wodę i chleb, na wypadek gdyby zrobiło ci się słabo. Staraj się za bardzo nie poruszać.

- Wszystko w porządku - odparła słabym głosem. Reijo dobrze widział, na ile wszystko jest w porządku, lecz nie powiedział nic. Przed wyjściem jeszcze tylko uca­łował ją w oba policzki.

- To moja matka! - powtarzała Ida. Na policzkach z gnie­wu wykwitły jej róże. Spojrzenia dwóch par zielonych oczu zwarły się ze sobą, ten pojedynek przegrał ojciec.

- W dodatku poczuję się o wiele gorzej, jak będę tu sie­działa, nic nie wiedząc!

- Idź, idź - włączyła się Elise. Roztaczała wokół siebie taki spokój. - Zaopiekuję się dziećmi. Przyjdę, jak Matti wróci. My jesteśmy przyzwyczajeni działać na zmianę. Zaj­mę się wszystkim tutaj.

- Tylko żadnych wyrzutów - ostrzegł córkę Reijo. Ko­nia zaprzęgnięto już do bryczki.

- A ty co jej powiedziałeś? - dopytywała się Ida.

- Wstrzymam się z tym, aż ona dojdzie do siebie - od­parł ojciec, mocniej ściągając brwi.

- Raija jest rozsądna - stwierdził Matti. - Na ogół. Jumala wie, co ją naznaczyło tam, na wschodzie. Bo ten po­stępek, doprawdy, trudno nazwać rozsądnym.

- Ona ma sny - wyjaśnił Reijo krótko. - O Mikkalu. I własne przekonanie o tym, dlaczego tak się dzieje.

Matti westchnął.

- Naprawdę w to wierzy? Wierzy w to, że on jest... gdzieś? I że ona tam pójdzie...

- Nie dane nam jest zrozumieć tego, co łączyło ją i Mik­kala - ostro skwitował Reijo. - Powinieneś o tym pamię­tać, Matti. Przecież widziałeś ich razem. Wyczuwałeś to. Między nimi istnieje jakaś więź.

- Istniała - poprawił go Matti. Był trzeźwo myślącym człowiekiem. - I przyjmuję, iż rzeczywiście tak było. Ale widziałem zwłoki Mikkala. Wiem, w którym miejscu wpadł do morza. I wiem, że był zimny na długo, nim się to stało. Mikkal nie żyje. Dla Raiji najlepiej by było, gdy­by również to zaakceptowała. Bez względu na to, jak bar­dzo ją to boli. Mikkal już nie żyje.

- Teraz ani słowa na ten temat! - ostrzegł Reijo. Matti pokręcił jasnoblond głową.

- Ja też ją kocham - powiedział cicho.

- W każdym razie nie można jej odmówić odwagi - stwier­dził Sedolf. Uśmiechał się przy tym lekko, narażając się na karcące spojrzenie żony. Nie na wiele jednak się ono zdało.

- Wiem, że nie jest to odpowiedni moment, żeby o tym mówić - dodał, przyglądając się własnym dłoniom. - Ja bym tego nie potrafił. Ale to, co ona zrobiła, jeszcze lepiej mi tłumaczy niektóre strony Idy.

- Jesteś człowiekiem pozbawionym wszelkich uczuć, Sedolfie Bakken! - syknęła Ida przez zęby. - Jak możesz w ogóle powiedzieć coś takiego!

Reijo zerknął na Sedolfa. Sedolf całym sobą prosił jakby o wybaczenie, ale Ida tego nie widziała. Reijo puścił oko do zięcia, ostrzegawczo. Dostatecznie długo mieszkał z córką pod jednym dachem, by znać jej humory. Nie roz­trząsali już tego dłużej, ale mieli świadomość, że Ida raczej nie zapomni tego mężowi.

Ida, gdy przyszło co do czego, okazała się najbardziej ugodowa z nich wszystkich. Nawet spojrzeniem nie zdra­dzała gniewu, który się w niej gotował. Nic nie mówiąc, usiadła przy Raiji. Popatrzyła matce w oczy z czułością.

- Do kroćset! - zaklął Matti, zatrzymując się przy wez­głowiu łóżka.

Raija wysiliła się na uśmiech. Zęby jej zazgrzytały. Matti przekrzywił głowę.

- Co, u diabła, w ciebie wstąpiło?

Odpowiedziała takim samym poruszeniem głowy. Wy­nieśli je z tego samego domu.

- Nie śpię - odparła z wysiłkiem. Najdrobniejszy ruch wiele ją kosztował. Ale ból utrzymywał ją w przytomno­ści, sprawiając, że wszystko stawało się po dwakroć bar­dziej rzeczywiste.

Reijo się nie odzywał. Stał oparty o drzwi i przyglądał się im w milczeniu. Żonie, córce i szwagrowi.

I widział, że bandaż na dłoni Raiji jest czerwony.

Krew Alatalo, przemknęło mu przez głowę w przypły­wie wisielczego humoru. Być może Raija kiedyś jeszcze bę­dzie się śmiała z tego dowcipu. Może później...

- Dlaczego nie ząb? - dopytywał się gniewnie Matti, ale nie dal Raiji czasu na odpowiedź. - Przypuszczam, że dla­tego, że miałabyś wtedy brzydszy uśmiech! Na Jumalę, Ra­iju, przecież my cię tak kochamy! Nie rób nam tego! Nie rób tego sobie! Do stu piorunów! Jeśli chcesz się zabić, mo­żesz to zrobić inaczej!

- Chcę żyć - szepnęła Raija. Swobodną ręką sięgnęła po dłoń córki. Ida uścisnęła ją obiema rękami.

Rei jo wyszedł. „W saunie przechowywał dzban z piwem. Wśród żaru parowej kąpieli dobrze było schłodzić gardło. Zawsze dbał, by nigdy nie zabrakło tam piwa. A teraz, choć daleko jeszcze było do kolejnego dnia kąpieli, czuł, że mu­si się napić.

- Opłukałem siekierę w morzu. - Z szopy wyłonił się Sedolf. Był z natury bardzo porządny. - Pomyślałem, że najlepiej będzie, jak odwieszę ją na miejsce. Niedobrze, że­by takie narzędzia walały się nie wiadomo gdzie. Jeszcze jakiś dzieciak się na nią natknie i pokaleczy.

Reijo zaśmiał się głucho. Podsunął dzbanek zięciowi. Wypili w milczeniu.

- Wygląda na to, że Ruscy płyną - stwierdził Sedolf, ru­chem głowy wskazując na fiord.

Reijo również dostrzegł widoczną w oddali maleńką plamkę. Zorientował się już, że tym razem jest to statek stosownych rozmiarów, a o tej porze tu, w głębi fiordu, nie spodziewano się innych statków poza rosyjskimi.

- Tylko tego brakowało! - westchnął. Ciężko przysiadł na schodach sauny. Sedolf poszedł w jego ślady.

- To dopiero kobieta - mruknął. Reijo pokiwał głową.

- Dzięki Bogu, Ida to również moje dziecko - powie­dział w końcu.

- Rozmawialiśmy o tym już wcześniej - uśmiechnął się Sedolf.

- Czasami zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie - wyrzucił z siebie Reijo - gdybym nie spotkał Raiji.

- Czy kiedykolwiek żałowałeś, że ją spotkałeś?

- Nie wiem - odparł Reijo. - Ale w tej chwili nad tym się też zastanawiam. Co, u wszystkich diabłów, powiemy, jeśli to jej syn wpływa właśnie na fiord?

- Nic szczególnego - stwierdził Sedolf. - Przecież nikt z nas nie bardzo umie po rosyjsku.

Reijo zachichotał. Dzban z piwem przeszedł z rąk do rąk.

- Ona się boi - wydusił z siebie wreszcie Reijo, wręcz niechętnie. - Wydaje mi się, że to na nic - dodał, upiwszy w zamyśleniu kilka łyków z dzbana. - Raija nie jest noaidą, to coś zupełnie innego. Myślę, że na to nie ma żadnej na­zwy i że nie byłaby w stanie się od tego uwolnić, nawet je­śliby odrąbała sobie obie ręce.

- To mogłoby być trudne bez pomocy drugiej osoby - zauważył Sedolf i już przy następnym oddechu zaczął się usprawiedliwiać ze swych nieprzemyślanych słów: - Nie potrafię wszystkiego widzieć w czarnych barwach, ale ty przynajmniej nie obetniesz mi głowy, co z pewnością pró­bowałaby zrobić Ida.

- Na dzisiaj siekiera zrobiła już swoje - stwierdził Re­ijo, uśmiechając się krzywo.

Zaśmiali się gorzko.

Później było dużo rozmów i mało śmiechu.

- Tym razem to właściwy statek. - Reijo uporczywie grzebał w kieszeni, szukając czegoś, czego na pewno tam nie było.

Pewność uzyskali dopiero wówczas, gdy ze statku spuszczono na wodę szalupę. Reijo rozpoznał młodego chłopaka, który do niej wsiadał. Rosłego Olega również trudno było z kimś pomylić.

- Co im powiemy? - spytał Matti, niepewnie popatru­jąc na innych. Ściany z bali nagle jakby zaczęły się tłoczyć.

- Ona w każdym razie musi teraz spać. - Ida zamknęła drzwi do alkowy. Stanęła przed nimi z rękami założony­mi na piersi. Wszyscy trzej mężczyźni dobrze już wiedzie­li, co oznacza ten gest.

- Oleg mówi po norwesku - stwierdził Reijo, lecz wca­le nie cieszył się na to spotkanie. - Przynieś jakiś dzban z piwem, Sedolfie. Musimy przynajmniej okazać im go­ścinność.

- Weź też udziec barani! - dodała Ida. - Zostało ci chyba jeszcze trochę masła, tato? Przynieś i je. I chleb. Mama niedawno piekła...

Sedolf kiwnął głową. Już się kierował w stronę wykopa­nej nieco dalej piwniczki w ziemi, w której przechowywali latem jedzenie. Panował tam chłód, a wykładane kamieniem ściany tym bardziej nie przepuszczały ciepła. Suszone mię­so i chleb wisiały w spichrzu, z dala od myszy, chyba że zwierzątka ośmieliłyby się z narażeniem życia powędrować wzdłuż sznurów.

Sedolf zdążył wrócić akurat w chwili, kiedy łódka z ro­syjskiego statku zaszurała o przybrzeżne kamienie na krańcu cypla. Zaczął już kroić plastry suszonego i solone­go udźca, którymi mieli ugościć przybyszów. Ida niemal­że wyjmowała mu je z rąk i układała równiutkim rządkiem na drewnianym półmisku, stojącym na środku stołu.

Kręciła się jak fryga, nakrywając do posiłku.

Talerze ustawiła wianuszkiem w towarzystwie kubków. Przy półmisku z mięsem stanęło również masło, chleb i piwo.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział Sedolf i przez chwilę rozcierał jej kark. Ida napawała się dotykiem dłoni męża. - Przecież się nie zapowiedzieli, a my mieliśmy inne rzeczy na głowie, aniżeli piękne przybieranie stołu, moja Ido!

- Kim może być ta dziewczynka? - zachodził w głowę Matti, który wraz z Reijo stał na szczycie pagórka tuż po­niżej zabudowań i patrzył, jak Rosjanie schodzą na ląd.

- Od naszej młodości minęło już sporo czasu - odparł Reijo. - Ona właściwie jest już dorosła, albo prawie. Kie­dy Raija wyglądała mniej więcej tak jak ona, kochałem ją już od dawna.

Matti zerknął na szwagra z ukosa. Pomyślał, że i on rów­nież nie powinien pierwszy rzucać kamienia.

Reijo powitał gości, być może nie z takim uśmiechem jak należy, ale miał przynajmniej nadzieję, że nie wypadł on wrogo. Troski nie zdołał od siebie odegnać, ale przecież to nie wina gości. Skąd mogli wiedzieć, że pojawiają się akurat w najmniej odpowiednim momencie? I pod pewny­mi względami to, co się stało, dotyczyło również ich. Ra­ija była wszak matką Michaiła.

- Raija nie jest zupełnie zdrowa - oznajmił, na tyle wol­no i wyraźnie, żeby Oleg go zrozumiał. Na tyle wolno, że trudno było ukryć, iż za tymi słowami kryje się coś więcej.

Nawet Michaił, który nie znal języka, wychwycił jakiś dziwny ton.

Zresztą to na Michaiła Reijo patrzył, wypowiadając te słowa. Zwracał się do jej syna. Słowa musiały wprawdzie korzystać z pośrednictwa Olega, lecz tak naprawdę Reijo kierował je do chłopaka.

- Odcięła sobie palec - dodał Reijo. Nie dało się tego powiedzieć delikatniej. Wiadomość, bez względu na to, jak by ją opakował, nie mogła być przyjemna.

Michaił zapytał o coś zachrypniętym głosem. Oleg przetłumaczył.

- Czy to jakiś wypadek?

- Tak naprawdę to nie - odparł Reijo. - Nic już jej nie grozi - dodał. - Śpi. I musimy jej na to pozwolić. Ale wy chodźcie teraz do domu trochę się posilić.

- Czy mogę ją zobaczyć? - Michaił uczynił gwałtowny ruch głową.

Równie dziwnie było oglądać gesty Raiji u tego młode­go chłopaka teraz, jak i wówczas, gdy Reijo widział go po raz pierwszy.

- O tym zdecyduje Ida - odparł Reijo, uśmiechając się leciutko. - Nawet ja nie mam odwagi jej wyminąć, kiedy stanie przed drzwiami na straży.

Syn Raiji nie miał czasu na wysłuchiwanie całego tłumacze­nia Olega. Wielkimi krokami już maszerował pod górę w stro­nę domu. Oleg ucichł, przepraszająco wzruszył ramionami.

- On jest jej synem, no tak... - Reijo uśmiechnął się ką­cikiem ust.

Oleg pokiwał głową. Objął ramiona ciemnowłosej dziewczyny, która przez cały ten czas trzymała się z tyłu. Reijo miał wrażenie, że dostrzega w jej oczach błysk, któ­ry nie bardzo pasuje do takiej skromności.

- To moja córka - oznajmił Oleg. - Olga. Ten młody sza­ławiła ożenił się z nią. Musieliśmy trochę skłamać co do jego wieku, a Antonia, moja żona, sfałszowała podpis Raiji, żeby w ogóle doszło do ślubu. Do dokumentów dodaliśmy trochę rubli, dla wszelkiej pewności. I zostali sobie formalnie poślu­bieni. Miszy trudno się sprzeciwić. W każdym razie zdobył sobie żonę, z którą w życiu na pewno nie będzie mu nudno.

- Tatusiu! - poprosiła Olga. - Stawiasz mnie w kłopotl­iwej sytuacji!

Reijo roześmiał się.

- Wszyscy byliśmy kiedyś młodzi - rzucił lekko. - Ra­ija w jego wieku już dawno była mężatką. Nie moją żoną, ale teraz nią jest.

Oleg zamrugał.

- I co na to ludzie?

- Niewiele gadają. Raija wróciła teraz do domu.

- Skąd to nieszczęście? Reijo w jednej chwili spoważniał.

- O tym porozmawiamy w środku. Chodźcie. Ida wszystko przygotowała. Nie wolno wam odrzucać naszej gościnności. Raija nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym do tego dopuścił.

Michaiłowi udało się wyminąć Idę.

Nieoczekiwanie pojawił się w izbie, ciemne włosy prze­czesał mu wiatr. Bił od niego zapach morza. Ich spojrze­nia spotkały się i niczego więcej już nie było trzeba.

Ida wskazała głową. Zresztą nie było tu zbyt wielu drzwi do wyboru. Dom Reijo nie zaliczał się do dużych. Dzieci, dorastając, mieściły się w jednej izbie. Żyło się tu skrom­nie, lecz nie ubogo.

Michaił poszedł za jej ruchem. Stawiał kroki tak, jakby wciąż chodził po pokładzie.

Oczy Idy zwracały uwagę na takie rzeczy. Zauważyła również, że Michaił jest dobrze ubrany. Miał na sobie czy­stą koszulę, szeroką i białą, wsuniętą w spodnie bardziej nieokreślonego koloru, coś pomiędzy brązowym a czar­nym. Był tak szczupły, że spodnie na nim wisiały. Nosił skórzany pas, dość zniszczony, podobnie zresztą jak dłu­gie buty do konnej jazdy, o które wyraźnie bardzo dbał. Ida nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Takie buty u marynarza to dziwny widok.

Kurtkę miał z tego samego materiału co spodnie, ale nie tak zniszczoną. I dobrze na nim leżała. Chłopak był wysoki i chudy, ale Ida już widziała, że na pewno z czasem nabie­rze ciała, i to w taki sposób, że będzie podobał się kobietom.

Ta świadomość wypełniła ją niezwykłym uczuciem. Czymś w rodzaju dumy. Tak, tak, kobiety będą się oglądały za tym chłopakiem. Już był bardzo ładnym chłopcem, a ra­czej należałoby powiedzieć: młodym mężczyzną. I był jej bra­tem. Poczuła dumę. To idiotyczne, stwierdziła, zastanawiając się nad tym głębiej, lecz ani trochę się tym nie przejęła.

Michaił nie zabawił długo u Raiji.

Ida za nim nie poszła. Uznała, że nie powinna. Miał prawo zostać sam na sam z Raiją. Z ich wspólną matką. Ida nie nosiła w sobie zazdrości.

Raija była matką Michaiła, prawdziwą matką. Przeżył dzieciństwo, do którego mógł wracać myślami, przywoły­wać je w pamięci. Ale Ida już mu nie zazdrościła jak kiedyś. Michaił otrzymał coś, czego ona nigdy nie doświadczyła, ale żadne z nich nie mogło na to nijak zaradzić. A gorycz mia­ła przecież nieprzyjemny smak.

Michaił, wróciwszy do izby, delikatnie zamknął za sobą drzwi. Był to drobiazg, ale Idzie od razu cieplej zrobiło się na sercu. Porządny chłopak ten ich brat. Od razu widać, że odebrał należyte wychowanie. Miły ten Michaił. Żałowała, że nie może z nim porozmawiać bez cudzego pośrednic­twa. Bardzo chętnie podzieliłaby się z nim swoimi myśla­mi i bacznie przyjrzała przynajmniej niektórym z jego my­śli. Niestety, język rozdzielał ich jak wzburzone morze.

Reijo i Matti przyszli z pozostałym dwojgiem. Ręka młodej dziewczyny czym prędzej odszukała dłoń Micha­iła, Ida wyczuła u nieznajomej silę. Przywitały się, przelot­nie dotknęły miękkimi policzkami.

Olga miała włosy przewiązane chustką, której ostra zie­leń mocno odcinała się od ciemnego brązu włosów. Loki jednak wysuwały się spod niej, tak jak chciały. Dziewczy­na była niewysoka i niemalże piękna, lecz nie miała w so­bie miękkości świadczącej o uległości.

Ida wyczuła to, wychwyciła już w momencie, gdy się z nią witała. I rozumiała, dlaczego Michaił wybrał akurat tę dziewczynę. Ta panna miała w sobie coś, co przypomi­nało ich, lecz przede wszystkim była podobna do Raiji.

O wiele większe trudności Ida miała ze zrozumieniem, dlaczego dziewczyna wybrała akurat Michaiła. Raczej spo­dziewałaby się po Oldze, że wybierze mężczyznę starsze­go, posiadającego więcej siły.

Idzie nie przyszło do głowy, że Olga być może dokona­ła identycznego wyboru jak ona sama. Ida nie od razu za­uważyła, że tego jej brata z Rosji łączy z Sedolfem bardzo wiele wspólnych cech.

Nikt nie jadł zbyt dużo, gdy zgromadzili się wokół sto­łu Reijo. Nakryciu nic nie dało się zarzucić, ale zabrakło chęci do jedzenia.

Reijo na swój bezpośredni sposób wyjawił, co się stało.

- Ale dlaczego? - dopytywał się Oleg.

- Nie chcę wnikać w przyczyny - odparł Reijo, chociaż Raija wszystko mu wyjaśniła. - Niech sama wam o tym powie.

- Ona chciała się tego pozbyć - stwierdził Michaił bez namysłu.

Oleg niechętnie przetłumaczył po tym, jak Michaił mu na to pozwolił, a właściwie niemal do tego zmusił.

- Czy nie jest tak, że przez to jej moc zniknie? - Syn Raiji dobrze znał swoją matkę.

- Misza?

Raija stanęła w drzwiach. Zachwiała się lekko, lecz przy­trzymała się futryny. Reijo i Michaił przypadli do niej jed­nocześnie. Reijo pozwolił, żeby to syn ją podparł. Raija skinieniem głowy wskazała na ławę, nie chciała, by zosta­wiono ją samą. Pragnęła być teraz wśród nich.

- Już przyjechałeś? - Pogłaskała syna po policzkach, a on uśmiechnął się do niej zawstydzony, lecz pozwolił jej na pieszczotę. Pozwolił mierzwić sobie włosy, mówić, że są za długie, pytać, czy w Archangielsku nie ma nikogo, kto by go ostrzygł.

Raija patrzyła na Olega, na Olgę. Uśmiechnęła się blado.

- Wyszłaś za mąż za mojego syna? - spytała Olgę. Dziewczyna potwierdziła skinieniem głowy.

- To dobrze - stwierdziła Raija. - Dużo o was dwojgu myślałam. Tacy jesteście jeszcze młodzi, ale być może zo­staliście stworzeni dla siebie nawzajem. Szkoda, że nie by­łam na ślubie.

Raija nie puszczała Michaiła. Prawą rękę trzymała na kolanach. Reijo spostrzegł, że nie przestała krwawić. Ale ten przykry dzień zdążył już nabrać innego blasku, ponie­waż statkiem przypłynął Michaił. Reijo cieszył się z tego, cieszył się mimo wszystko.

- Taka jestem głupia, że bardzo chciałabym poznać rów­nież to pokolenie, które nadejdzie po was - powiedziała Raija, długo wpatrując się w syna i w Olgę, a potem w Idę i Sedolfa. - Moje własne życie mi nie wystarcza. Mało wiel­kich wydarzeń jest jeszcze przede mną. To nic nie szko­dzi, ale odkryłam, że chcę zobaczyć, co wy poczniecie z da­nym wam czasem. To takie wspaniałe móc oglądać wasze dzieci. Pragnę przeżyć tego jak najwięcej.

Powiedziała to w obydwu językach. Wszyscy mieli ją zrozumieć. To było ważne dla Raiji.

- Stąd ta nieostrożność z siekierą? - W głosie Michaiła zabrzmiała twardość, w której jednak mieściło się nieskoń­czenie wiele miłości i oddania, a także lęku.

- Próbuję się wykupić. Próbuję kupić sobie czas. - Ra­ija nie tłumaczyła się dokładniej.

- Dlaczego akurat teraz?

- Ponieważ wydaje mi się, że mój czas jest wymierzo­ny. Ponieważ widzę otwarte drzwi, które czekają.

- Na ciebie? Raija skinęła głową.

- Widnieje na nich moje imię, Misza, a widzę, że wciąż jeszcze mało mi życia. Nie chcę przejść przez te drzwi. Pra­gnę zobaczyć, jak rosną moje wnuki, marzę też o tym, że­by jeszcze raz ujrzeć Rosję. A na to potrzeba mi czasu.

Ucichła. Była taka zmęczona. Straciła wiele krwi. W oczach jej pociemniało, ale zdołała trzymać się rzeczywistości.

Reijo widział, że Raiji jest trudno. Podniósł ją z ławy, tym razem jego spojrzenie mówiło, że nie zniesie żadnych sprzeciwów.

- Wrócisz teraz do łóżka, moja pani! Oni przecież zosta­ną, najdroższa. Masz w sobie na tyle życia, że na pewno od­zyskasz siły. Na dzisiaj dość już uroczystych spotkań!

Raija się nie opierała. Z westchnieniem wtuliła tylko po­liczek w jego koszulę.

- Dobrze mi z tobą - powiedziała.

4

Ludzie nie biegają pod górę po to, by poczuć wiatr we włosach. Gdy biegną, znaczy, że stało się coś poważnego.

Reijo spotkał Klemeta na podwórzu.

Mężczyzna ten, nieco starszy od Reijo, był jednym z tych, którzy całkiem niedawno przenieśli się z ziemian­ki do niziutkiej chatynki z drewnianych bali. Pokryty dar­nią dach jego domostwa ledwie zaczął się zielenić dopiero tego lata. Klemet dorobił się kilku owiec, lecz nie miał ko­nia. Stopy musiały go zanieść tam, dokąd się wybierał.

- Skąd taki pośpiech? - spytał Reijo. Klemet z trudem chwytał oddech. Nogi trzęsły mu się tak, że wreszcie osunął się na porośniętą trawą ziemię. Po twarzy kilkoma strumykami spływał mu pot.

- Dziewczyna - wydyszał. - Maret... Reijo przed oczami stanęła córka Klemeta. Jedyna dziewczynka w gromadce piętnaściorga dzieci, która jed­nak dawno już przestała być dzieckiem. Przez zimę i wio­snę brzuch stałe jej się powiększał, a ludzie uchodzący za tych, którzy wiedzą najlepiej, gadali, że chyba za wysoko zadarła spódnice przed pewnym kupcem z okolic Tornea podczas listopadowego jarmarku w ubiegłym roku.

- Maret leży w bólach już drugą dobę... Reijo przymknął oczy.

- Moja baba mówi, że Raija musi przyjść.

Reijo już wcześniej wiedział, że Klemet przybiegł wła­śnie po Raiję. Nikt w innych sprawach nie przybiegał na cypel.

- Raija jest chora - powiedział Reijo wolno. Z bólem patrzył, jak w szarych przekrwionych oczach wieśniaka blaknie nadzieja.

Być może w chałupie Klemeta i tak dość już było gąb do wykarmienia, lecz mimo wszystko każde istnienie mia­ło dla nich wartość, nakazującą podjąć o nie walkę.

- Zraniła się - ciągnął Reijo. Trudno było mu wyjaśnić to zranienie, ale postanowił przynajmniej podjąć próbę bez wdawania się w szczegóły. - Straciła palec. Kroiła mię­so na tyle twarde, że zdecydowała się użyć siekiery, a ko­biety nie umieją się obchodzić z takim narzędziem.

Cieszył się, że Raija go nie słyszy, ale po prostu nie po­trafił się przemóc, by powiedzieć prawdę. Uważał, że in­nym ludziom nic do tego.

Klemet nawet wśród własnego lęku wyraził współczucie.

- Nie ma nikogo innego, kogo można by poprosić o po­moc? - spytał Reijo i znów napotkał spojrzenie tamtego. Ono samo wystarczyło za odpowiedź.

Wioska nie zawracała Raiji głowy w porę i nie w porę, lecz ludzie wiedzieli o jej zdolnościach. Nikt nie rozpra­wiał o nich wielkimi słowami, ale nie miał przy tym wąt­pliwości, jak się sprawy mają, i zwracano się do niej, gdy wszystkie inne sposoby już zawiodły.

- Drugą dobę, mówisz? Dowiem się, czy Ida nie zechce do was pójść.

Reijo niemal od razu pożałował swoich słów. Ida w jej sta­nie nie powinna tego oglądać, ale co się rzekło, to się rzekło.

- Powinna raczej przyjść jej matka - stwierdził Klemet i wstał. Chciał już odejść.

- Nie napijesz się niczego przedtem? - Nic więcej nie miał do zaproponowania, a Klemet i tak odmówił.

- Jak Raija dojdzie do siebie - powiedział tylko - spy­tasz ją, czy nie mogłaby...

Reijo kiwnął głową. Myślał o Maret, o Raiji. I nie wie­dział, czy będzie w stanie powiadomić Raiję. Przecież chciałaby pomóc.

Reijo nie mógł pozbyć się wrażenia, że zamiast serca ma kamień, gdy opowiadał, z czym przyszedł Klemet.

- Maret jest taka chuda! - wyrwało się Idzie. - I taka wą­ska w biodrach! A przecież i ze mną było źle, jak rodziłam swoje.

W pamięci Reijo również obnażyły się tamte wspomnie­nia. Ida miała ciężki poród. Niemal przez cały czas dźwi­gał ją na własnych plecach, krzycząc, kiedy chciała zapaść się w ciemność i pustkę.

Młodziutkiej Oldze, gdy wszystko jej przetłumaczono, również pobladły policzki. Dłonie zaczęły poruszać się nerwowo.

- Ktoś musi pomóc - oświadczyła i kazała ojcu przeka­zać swoje słowa.

Spojrzenia obu młodych kobiet, Olgi i Idy, spotkały się na chwilę. Obie myślały tak samo, chociaż nie rozumiały swoich słów.

- Idę tam - oznajmiła Ida. Jej mina świadczyła o tym, że podjęła już decyzję. - I gdy tylko mama odzyska trochę siły, też powinna przyjść.

Zmierzyła się wzrokiem z ojcem. W końcu to Reijo ustąpił.

Olga również podniosła się zdecydowanym ruchem. Z wściekłą prędkością wyrzuciła z siebie po rosyjsku jakieś słowa, skierowane do Michaiła i Olega. Michaił kiwnął gło­wą i wyszedł z chaty. Oleg wyjaśnił, że Misza wraca na sta­tek po lekarstwa, i nieco bardziej zrezygnowanym tonem dodał, że córka postanowiła iść razem z Idą.

- Może zdoła w czymś pomóc - powiedział, wzdycha­jąc. - A przemawianie jej do rozumu na nic się nie zda. Przynajmniej na pewno nie będzie nikomu przeszkadzać. Ona jest silna - wyjaśnił.

Kobiety zaczekały, aż Misza wróci ze statku. Wręczył swej młodej żonie skórzany woreczek. Ida w tym czasie zaprzęgła już jednego z koni i wyruszyły we dwie. Córka i synowa Raiji. Siedziały tak samo, plecy miały tak samo proste i tak samo gwałtownie poruszały głowami. Jedna miała ten ruch we krwi, druga długo musiała się w nim wprawiać.

- Tak tu cicho - powiedziała Raija po przebudzeniu. Sen nie chciał się zatrzymać na dłużej. Wstrząs, który zadała swemu ciału, ustąpił. Jego miejsce zajął ból.

- Przestałaś krwawić.

Reijo odgarnął jej włosy z czoła. Raija się pociła. Wie­dział, że bardzo teraz cierpi, lecz swoim zwyczajem nie wspomniała o tym ani słowem. Tym razem sama zawiniła i Reijo podejrzewał, że w związku z tym będzie milczeć jeszcze bardziej uparcie.

- Wrócili na statek?

- Michaił jest tutaj - odparł Reijo powoli. - Siedzi nad piwem i żuje suszone mięso. Trochę trudno nam się gada. Rusko - norweski najbardziej nadaje się do handlu. Próbo­waliśmy, ale wyszło z tego tylko „moja” i „twoja”, niewie­le więcej. Przecież nie o rybach i workach mąki chcemy rozmawiać, moja Raiju.

Przez twarz Reijo na wspomnienie podjętych prób przemknął uśmiech. Zawsze łatwo się uczył nowych słów, innych języków. Nawet rusko - norweski nie sprawiał mu najmniejszego kłopotu.

Ale też i był to język, który najlepiej nadawał się do han­dlu. Po to został stworzony. Stanowił narzędzie dla rozma­itych ludzi, zajmujących się handlem na wybrzeżu, od Malangen na zachodzie po położony na wschodzie Archangielsk. Stanowił łataninę kilku garści słów odartych do pnia, jeśli można tak powiedzieć. Znalazły się w nim słowa i zwroty z portów, norweskie i rosyjskie, niemieckie, holenderskie, od czasu do czasu trafiały się lapońskie i fińskie. Ludzie dzięki tym słowom sprzedawali i kupowali, rozmawiali o pogodzie, o wiatrach, o złej i dobrej żegludze. O tym, gdzie nocowali i jak długo. Poza te sprawy jednak język ten sięgał niewiele dalej. Być może udawało im się nawiązać przyjaźń za pomo­cą tych prostych słów, na ogół jednak pogłębiano ją przy wy­korzystaniu innych języków.

Byli kupcy z północy, którzy uczyli się rosyjskiego i traktowali to jako inwestycję, równie dobrą jak te, które inni czynili w złocie. I byli też handlarze ze wschodu, któ­rzy przyswajali sobie norweskie słowa z dokładnie tych sa­mych przyczyn.

Patrzono w przyszłość i już wtedy wielu rozumiało, że znajomości nawiązane wzdłuż północnego wybrzeża mo­gą pod wieloma względami okazać się bardzo korzystne.

- Boli? - spytał Reijo. Musnął wargami koniuszki wła­snych palców, nim pogładził nimi jej wargi.

Raija kiwnęła głową.

- Jest już noc?

- Niedługo będzie rano - odparł.

- A ty z Misza piliście przez całą noc piwo?

- Nie. Raija usiadła na łóżku. Spuściła nogi. Nie kręciło jej się od tego w głowie, tylko w miejscu, gdzie kiedyś miała pa­lec, pulsowało, ale dało się to wytrzymać.

- Nic mi się nie śniło - powiedziała. - Nawet się nie zbli­żyłam do żadnego snu, Reijo. Może jednak słusznie zrobi­łam!

- Córka Klemeta, Maret, leży w bólach - oznajmił Re­ijo. Trzeba jej było o tym powiedzieć. Chodziło wszak o życie, i to nie jednej, a dwóch istot. - Ida pojechała tam z Olgą. Oleg twierdzi, że jego córka przynajmniej nie bę­dzie przeszkadzać. Klemet był tutaj, to już wówczas trwa­ło drugą dobę. A one nie wróciły.

Upłynęła dobra chwila, zanim Raija coś powiedziała. Tyle miała w sobie sprzecznych uczuć. Lęk, jakiego nigdy wcześniej nie zaznała, i poczucie obowiązku, które znała aż za dobrze.

- Zawieziesz mnie tam, Reijo?

Długo się jej przyglądał. Opieranie się nie miało żadne­go sensu. Z wiekiem czegoś się nauczył.

- Jumala! - westchnęła Raija, stając w małej mrocznej chacie Klemeta i jego żony Marie. Cztery sąsiadki, Ida, Ol­ga i sama Marie już od dwóch dni robiły, co mogły.

Maret, szczupła i wąska w biodrach, leżała na łóżku. Na twarzy miała ślady płaczu. Pod oczami sińce, policzki szaroblade. Spękane wargi na okrągło formowały te same sło­wa: „Chcę umrzeć!”

- Dzięki Bogu, że mogłaś przyjść, Raiju! - Matka Maret również płakała.

Kobiety ze zszarzałych chat nad fiordem rzadko pozwa­lały sobie na płacz. Idąc pod wiatr, prostowały plecy. Gdy los atakował niczym ostry podmuch z południowego zacho­du, stawały na szeroko rozstawionych nogach, zakasywały rękawy robionych na drutach swetrów, mocniej zawiązywa­ły chustki pod brodą i przedzierały się przez trudności w po­jedynkę lub wspólnie.

Marie Klemetowa płakała, lecz nie pozwoliła, by żal ją sparaliżował. Kobiety wykorzystały już wszystkie znane sposoby, wszystkie sztuczki akuszerskie. Modliły się do Pana Boga i próbowały zaklęć, których pastor na pewno by nie pochwalił.

- Dziewczyna nam umiera! - oznajmiła Marie. - Tylko ty możesz ją ocalić!

- Olga dała jakiś proszek ze wschodu - powiedziała Ida. Widać było, że ona również płakała. Na twarzy miała śla­dy potu i łez, czerwone oczy. Bliska była rezygnacji, lecz wciąż zbyt mocno rozgniewana na wyższe moce, które do tego dopuściły, by móc całkiem ustąpić.

- Nie miałyśmy śmiałości podawać jej dużej dawki. Ro­bi się od tego taka zamroczona, nie ma siły przeć.

- Tak, z tym proszkiem trzeba uważać - przyznała Raija, która go znała. Oleg jej mówił, jak bardzo potrafi być nie­bezpieczny. I widziała jego działanie u Jewgienija. Sama sta­rała się go od tamtej pory nie używać, ale środek ten złago­dził najstraszniejsze bóle, kiedy Jewiegienij stracił rękę. Przez jakiś czas sądziła, że proszek rozwiązuje wszelkie problemy, dopóki nie zorientowała się, że jedynie stwarza nowe.

- Ona ma nieustanne skurcze prawie przez cały czas - powiedziała Marie. - Dziewczyna umiera, a dzieciak, czy raczej dzieci, razem z nią.

Zebrane wokół łóżka kobiety pokiwały głowami.

- Na pewno jest więcej niż jedno - westchnęła Ida. - Wygląda na to, że pierwsze jest źle ułożone. Marie próbo­wała je obrócić.

- Moje dziecko to nie krowa - oświadczyła Marie twardo. - Nie mogę tego zrobić. Niech mi Bóg wybaczy, lecz wolę raczej poświęcić życie tych nienarodzonych w zamian za mo­ją córkę. Może to i niechrześcijańskie, ale taka jest prawda.

Raija ją rozumiała.

W całej prawej ręce jej pulsowało. To będzie próba. Być może teraz dowie się, czy jej się powiodło.

Któraś z innych kobiet powiedziała to, o czym wszyst­kie myślały. To, co Marie usiłowała im przekazać, lecz nie potrafiła ubrać w słowa.

- Musimy ją rozciąć i próbować wyciągnąć dzieci.

- To już zaszło tak daleko, że jeśli nic nie zrobimy, mo­żemy ją stracić - dodała inna.

Wspólnie kobiety te były świadkami narodzin większo­ści dzieci we wsi. Ich zręczne dłonie pomogły wszystkim tym istotom ujrzeć światło.

Marie odłożyła nożyce.

- Nie mogę kroić ciała, które sama wydałam na świat.

Kobiety popatrzyły na Raiję, która w odpowiedzi wy­sunęła zabandażowaną prawą rękę. Wiedziała, że nie na wiele może się tu przydać. W końcu nacięcie zrobiła jed­na z najstarszych.

Maret płakała. Zanadto zachrypła, żeby krzyczeć. Gar­dło miała zbyt obolałe.

- Przywiążcie jej nadgarstki do słupków łóżka - powie­działa Marie nieswoim głosem i odwróciła się.

Ida z trudem przełknęła ślinę i poświęciła chustkę zdjętą z głowy. Olga prędko rozwiązała tę, którą nosiła w pasie.

- Mocno - przykazała Raija, kiedy młode kobiety wią­zały. - Ale tak, żeby nie zatamować przepływu krwi.

Siadła przy Maret. Popatrzyła w nabiegłe krwią, pół­przytomne oczy.

- Nie wiem, czy będę mogła ci pomóc, Maret - powie­działa spokojnie. Lewą ręką pogładziła dziewczynę po spo­conym czole. Próbowała je schłodzić. Dłonie Raiji były lo­dowato zimne. Nawet ta, w której opętańczo pulsowało i której brakowało jednego palca, była zimna jak lód. - Ale spróbuję. Postaraj się użyć tych sił, jakie ci jeszcze zosta­ły, Maret. To się wkrótce skończy.

- Chcę umrzeć - szepnęła Maret ochryple. Lecz nawet te słowa nie brzmiały już przekonująco.

- Musisz żyć, Maret. - Raija przyłożyła dłonie do obu po­liczków dziewczyny. Siedziała odwrócona plecami do ko­biet, które tak się starały uratować dzieci, Maret lub i mat­kę, i dzieci. Jej ciało zasłaniało Maret widok na to, co robiły z nią kobiety, gdyby nagle zebrała siły i podniosła głowę.

- Ida ma szczupłe dłonie - powiedziała cierpko jedna ze starszych niewiast.

- Ja nie potrafię! - odparła Ida. Raija odwróciła głowę. Zdołała pochwycić wzrok córki.

Patrzyła, jak Ida ulega. Ida kiwnęła głową.

- Umyj ręce! - nakazała Raija. A potem znów odwróci­ła się do rodzącej i widziała już tylko ją.

Próbowała.

Przywołując wszystko, co w sobie miała, wykorzystu­jąc wszystkie zdobyte dotychczas doświadczenia, usiłowała zebrać całą swoją moc. Chciała skupić ją w ciele, wypro­wadzić z niego i przekazać Maret. Nie wiedziała, w jaki sposób to w ogóle możliwe, lecz robiła to już wielokrot­nie, tyle razy, by móc wierzyć, że to się może stać. Cho­dziło tu bardziej o wiarę i wolę aniżeli o wiedzę.

Raija czuła pod dłońmi skórę Maret, lepką i wilgotną. Czuła ruchy szczęk młodej dziewczyny, czuła, jak rodzą­ca mocno zaciska zęby.

Raija chciała.

Słyszała głosy za plecami. Kobiety, które krótkimi słowa­mi starały się pomóc Idzie dokonać tego, co niemożliwe.

Raija także zacisnęła zęby. W całej prawej ręce pulso­wało, w myślach zginała palec, którego, jak przecież wie­działa, nie ma. Rzadko aż tak bardzo pragnęła pomóc. W skroniach jej tętniło, głowa zdawała się pękać, tak bar­dzo, bardzo chciała ulżyć Maret.

Ciało dziewczyny walczyło z takim samym zacięciem. Oddech z trudem przeciskał się przez zaciśnięte zęby, lecz matka najwyraźniej zakazała jej wykrzykiwania bólu. Takie zachowanie nie było dobrze widziane. Kobiety wszak znały swój los od dzieciństwa. Musiały przygotować się do tego, co je czeka, najlepiej jak umiary. Zresztą i w Biblii napisano, że dzieci rodzić będą w bólach. Miało to swój początek jesz­cze w ogrodach raju, w dniach grzesznego upadku. Taką ka­rę Pan Bóg wymierzył wszystkim córkom Ewy; podczas każ­dego porodu musiały odpokutować za jej grzech.

Ten ból znały wszystkie kobiety. Matki przekazywały córkom, że muszą znosić go z godnością i nie wyszarpywać wnętrzności krzykiem.

Tak robić nie wolno!

Nie powinna mieć takich myśli. One powinny gdzieś odpłynąć, powinny się zatrzeć. Powinna całkiem odgro­dzić się od rzeczywistości.

Tymczasem Raija w pełni uświadamiała sobie, gdzie jest, o czym myśli. Wyczuwała wszystko jasno i wyraźnie.

A najmocniej ze wszystkiego własny ból. I rozczarowanie tym, że nie może nic zrobić dla Maret. Nie może ulżyć jej w cierpieniu.

Ciało Maret opierało się kobietom, opierało się ich rę­kom, przytrzymującym je, przeszukującym wnętrze. Maret opierała się falom, które przez nią przechodziły, wal­czyła resztką sił, jaka jeszcze jej została.

Raija sama bliska była krzyku, ale zdawała sobie spra­wę, że krzycząc, na pewno w niczym nie pomoże. A w głę­bi ducha żyła w niej resztka nadziei, maleńka, ostatnia resztka wiary, że w końcu to odnajdzie i pochwyci, że zdo­ła przekazać Maret swoją moc, pokonać jej udrękę, stłu­mić ten niszczący ciało dziewczyny ból.

- Ciągnij! - za plecami Raiji rozległ się czyjś zduszony głos. Rozpoznała w nim jedną z najbardziej doświadczo­nych kobiet. Mało w nim było nadziei.

- Próbuję! - to głos Idy na granicy przenikliwości. Ostry niczym nóż, chociaż jeszcze nie tnący.

- Ciągnij! - powtórzyła tamta druga. Raija nie mogła otworzyć oczu, nie miała na to siły, nie miała siły już na nic! Bała się spojrzeć na Idę, bała spojrzeć na kobiety i pokazać im, że nie jest w stanie podołać te­mu, co jej zleciły. Przecież one tak w nią wierzyły, a ona nie potrafiła zrobić dla Maret nic!

Przez ciało rodzącej przetoczyła się kolejna fala i tym razem dziewczyna zaniosła się krzykiem, jednocześnie zaś rozległ się inny krzyk. To Ida wypuściła z siebie ból, o ja­ki przyprawiało ją to, co musiała zrobić.

- Sama widzisz - rozległ się pomruk jednej ze starszych. Raija nie miała siły patrzeć. Nie miała siły obnażać się przed tymi kobietami.

- Jumala! - wyrwało się Idzie. Głos jej drżał. Raija była pewna, że cała Ida się trzęsie. Ona nie powinna zbierać ta­kich doświadczeń! Zresztą taka młoda dziewczyna jak Maret również...

- Chłopiec, Marie - powiedziała któraś z kobiet. Spód­nica zaszeleściła po wyszorowanej podłodze.

Czystość kobiety poczytywały sobie za punkt honoru. Podłogowe deski tarły do białości piaskiem przyniesionym z rzeki. Nawet jeśli żyli w biedzie, to nie znaczyło, że mu­szą żyć jak świnie.

- I życie się w nim tli - dodał inny głos. A potem Marie na granicy płaczu:

- Na Boga, jakież to piękne dziecko! Maret, słyszysz mnie, dziewczyno? Chłopiec i w dodatku śliczny!

- To jeszcze nie koniec - rozległ się cierpki głos za ple­cami Raiji. - To nie ostatnie. Ona musi się jeszcze posta­rać. Przyj, Maret! Jeszcze nie skończyłaś!

Raija poczuła, że Maret płacze.

Ale nawet pragnienie zniknięcia w tym nieznanym świe­cie nie oddaliło Raiji od rzeczywistości, w której tkwiła. Czuła pod udami krawędź łóżka. Wprawdzie pod doty­kiem wielu pokoleń wytarła się i zaokrągliła, lecz przy dłuższym siedzeniu wciąż się ją czuło. Ale Raija nie była też w stanie się poruszyć, nie miała siły ujawniać, że nie potrafi dokonać tego, czego się po niej oczekuje.

A przecież tak bardzo tego chciała. Dla Maret. Tym ra­zem jednak pragnienie nie wystarczało.

- Przyj! - nakazywały kobiety za plecami Raiji. I Raija czuła, że Maret się stara, lecz po kilku dobach w bolesnych skurczach była zanadto wycieńczona.

- Przyj! - zaklinały kobiety. Raija usłyszała, że Ida kolejny raz musi się szykować, by pomóc rodzącej. Raiję zakłuło w sercu. Tak bardzo by­ło jej szkoda obydwu, i Idy, i Maret.

- Przyj!

- Idzie drugi. - Głos Idy brzmiał ochryple.

Rozległ się dźwięk przypominający popiskiwanie szcze­niaka i Raija poczuła, że miękko jej się robi na sercu. Przy­najmniej dzieci żyją. Gorzej było z kobietą, która właśnie została matką. Oddychała drżąco, osłabła, no ale wciąż jeszcze oddychała.

Raija tak strasznie żałowała, że nie może się z nią po­dzielić swoimi siłami, swoim życiem. Wyglądało jednak na to, że jej okrutny zabieg się powiódł. Być może to przez cały czas było takie proste. Ktoś obdarzony mocami, ja­kich jej użyczono, musiał mieć wszystkie członki...

- Znowu chłopiec - rozległ się czyjś głos. Maret nie miała sił już nawet na to, żeby się uśmiechnąć.

To, co w niej zostało, starało się jedynie przeżyć, przetrwać.

- Niech Klemet znajdzie kogoś, kto będzie mógł ochrzcić dzieci - oświadczyła któraś. - Są nie większe od kociąt. Nie należy się spodziewać, że przeżyją, zwłaszcza kiedy matka jest taka słaba. Lepiej je ochrzcić niż skazać na wieczne potępienie. Przecież to nie wina dzieci, że zo­stały poczęte w grzechu!

- Nie gadaj tak! - Głos Idy zabrzmiał jeszcze ostrzej. - Maret i tak ma już dość, nie dokładajcie jej jeszcze ciężaru!

- Proszę, proszę, słuchajcie tej młodej owieczki!

Raija pogardzała sobą za to, że nic nie mówi. Nie mo­gła jednak zdobyć się na nic, potrafiła jedynie pozostawać niewidzialna.

Usłyszała trzaśniecie drzwi. Ktoś więc wyszedł poszu­kać osoby uważanej za odpowiednią do udzielenia chrztu w potrzebie. Raija słyszała, że Marie w ustach smakuje róż­ne imiona. Należało uczcić imię krewnych, chociaż dzieci Maret przyszły na świat bez ojca, który by się do nich przyznał.

- Trzeba pomóc przy łożysku.

Za plecami Raiji coś się zakołysało. Doświadczone ko­biety miały okrągłe ciała i mocne, zdecydowane ruchy; wie­działy, co teraz do nich należy. Jedna z nich całym swym ciężarem położyła się na brzuchu Maret, ciałem i rękami starała się wycisnąć z niej łożysko.

- Na Boga Ojca!

- Jeszcze jeden! Zręczne dłonie pośpieszyły z pomocą, ciągnęły, pomagały przyjść na świat.

- Tego i tak nie dałoby się uratować - oświadczyła Ma­rie, gdy przedłużająca się cisza zaczęła już bardzo ciążyć.

- Szyję ma oplataną pępowiną - dodała inna z kobiet. Maret oddychała słabo, straciła już przytomność.

- Umyjcie go i nadajcie mu imię - nakazała Marie. - Na­wet nam musi być wolno to zrobić w takiej sytuacji.

- Ale przecież on urodził się martwy! Umarł już w ło­nie matki!

- To mój wnuk! Nie zamierzam skazywać go na zatra­cenie. Nadamy mu imię i oddamy pod opiekę Panu Bogu. I powiemy, że ostatnie tchnienie wydał później.

Marie okazywała taką władczość, jaką mało kto widział u niej wcześniej.

- Jak go nazwiemy? - spytała miękko Ida.

- Jakub - oświadczyła Marie stanowczo. - Maret bardzo lubiła opowieść o Jakubie i jego braciach.

- To musiało być tak czy owak już dawno temu - za­uważyła któraś kwaśno, lecz prędko ją uciszono.

- Chrzczę cię, Jakubie, w imię Jezusa Chrystusa - po­wiedziała Ida. - Nie wiem, czy dobrze robię, ale Bóg mu­si mieć przynajmniej tyle dobroci, by przyjąć go do siebie, pomimo iż ja nie znam może właściwych słów.

Marie polała ciemną główkę wodą.

Potem tą samą wodą obmyły martwego chłopczyka i Marie owinęła go w biały ręcznik. Wyglądał, jakby tylko spał. Maleńki i pomarszczony, wręcz nie do odróżnienia od swych dwóch braci, którzy wciąż trzymali się życia ma­leńkimi, niemal przezroczystymi paluszkami.

Raija wzięła się w garść i powoli otworzyła oczy. Ciało miała takie ospałe.

- Daj Maret trochę tego białego proszku - zwróciła się cicho do Olgi.

Spojrzenie dziewczyny się ożywiło.

- Nic nie mogłaś zrobić?

- Nie mogłam. Raija powiedziała Marie i pozostałym kobietom, że jej zdaniem Maret powinna dostać ów środek uśmierzający ból.

Marie kiwnęła głową. Wzięła na siebie odpowiedzial­ność. Maret była jej córką, to ona musiała pozwolić lub się sprzeciwić. Pozwoliła.

Olga rozmieszała szczyptę proszku w ciepłej wodzie, Raija pomogła wlać ją w usta Maret. Niewiele spłynęło do gardła dziewczyny, bały się zresztą wlewać więcej, bo Maret była prawie nieprzytomna. Leżała jakby w śpiączce, która przerażała Marie.

- Połóż jej trochę tego proszku na języku - poprosiła Olgę i dziewczyna posypała szczyptą język Maret najdalej jak udało jej się sięgnąć.

- To powinno uśmierzyć ból - powiedziała Raija, nie spuszczając z oczu Marie. - Ale nie mogę obiecać, że ona to przetrwa.

- Może to za wiele, by można się tego spodziewać - stwierdziła Marie. Była blada, lecz nie bała się spojrzeć w oczy rzeczywistości. - Jak Klemet wróci, ochrzcimy Da­wida i Eliasza.

- Chyba mi się powiodło - powiedziała Raija, kiedy Re­ijo wiózł je do domu.

Jechali wozem we czworo, Reijo, Raija, Ida i Olga, lecz poza Raiją nikt się nie odzywał.

- Nie miałam możności jej pomóc, musiałam udawać, bo tak przykro było sprawić im zawód. Bałam się o siebie i bałam się o nich wszystkich, i o to, że rozczarowanie od­bierze im siły.

- Czy nie tego właśnie chciałaś? - spytał Reijo przybity.

- Chciałam sama się od tego uwolnić - odparła Raija sła­bym głosem. - Miałam w myślach tylko jedno i wolałam nie pamiętać o takich ludziach jak Maret. To również cię­żar, który teraz trudno mi udźwignąć. Zapłaciłam cenę wyższą niż mój własny ból.

- Myślisz, że dzieci przeżyją? - spytała Ida drżącym głosem. Raija popatrzyła córce w oczy.

- Są bardzo małe - powiedziała w końcu z rezygnacją. Widziała już śmierć tylu dzieci. Widziała takie, które po­winny dorosnąć, ale nigdy nie miały możliwości przeżycia. Nadzieje, które w sobie nosiła, gdy była młodsza, okryły się ciężkim płaszczem rzeczywistości.

A rzeczywistość miała smak goryczy.

- A Maret? - dopytywała się Ida.

- Maret sama widziałaś - odparła Raija. - Jest taka drob­na i chuda. Jej matka mówi, że zawsze była słabowita. Wal­czyła przez dwie doby, myślisz, że zostały jej jeszcze siły?

- Mogłabyś jej pomóc, gdybyś...

Raija patrzyła gdzieś daleko poza córkę. Dalej niż się­gał jej wzrok.

- Tego nigdy się nie dowiemy, prawda? Również Raija miała w ustach smak goryczy.

5

Reijo delikatnie zmieniał opatrunek na kikucie palca. Bolało bardzo. Bardziej niż w chwilę po tym, gdy się to stało. Bardziej niż wówczas, gdy próbowała pomóc Maret, a sama starała się jedynie ukryć.

- Zawsze tak gruntownie bierzesz się do dzieła - stwier­dził Reijo. Dłonie miał bardzo delikatne.

- Nie myślałam o tym, że będzie bolało - odparła Ra­ija. Oboje wiedzieli, że nie rozmawiają o bólu wywołanym zranieniem. - Nie sądziłam, że tak mnie dotknie to, że nie mogę pomóc, że nie jestem w stanie tego zrobić. Z czasem przyjęłam to za pewnik. Na Jumalę, pamiętasz, Reijo? Pa­miętasz, jak się to wszystko zaczęło?

Reijo skinął głową. Myślami przyłączył się do jej myśli, które pofrunęły na pustkowia, w zaklęte miejsce, gdzie tań­czą huldry, na płaskowyżu na północy.

Od tamtego czasu upłynęło całe życie. Byli wówczas ta­cy młodzi. Wierzyli, że tam, na północy, dane im będzie rozpocząć wszystko od nowa. I chyba tak się stało, lecz inaczej, niż sobie to wyobrażali. Poruszyli coś, co raczej powinno pozostać nietknięte. Być może należało ominąć to szerokim lukiem.

Raija znalazła duszę, która nie mogła zaznać spokoju. Przyjęła to z dumnie podniesioną głową, z prostym kar­kiem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co bierze w swo­je ręce. Nigdy nie miała wyboru. Reijo jednak przeczuwał, Że postąpiłaby tak samo nawet wówczas, gdyby pokazano jej skutki tej decyzji jeszcze przed jej podjęciem.

- Po co cały ten ból? - zastanawiała się Raija. Jej dłoń wciąż spoczywała między rękami Reijo. - Nie chodzi mi o mój ból - wyjaśniła natychmiast - lecz wszystko to, co wi­dzę. Cierpienie Maret. Ból, który mieszka w małych cha­tach. Wszystko to, czemu nie da się zaradzić. Wszystko, co tkwi tak głęboko, Reijo. Co wrosło w ściany. Utkwiło pod dachami z darni. Co jest w kamieniach, które wydobywa się z ziemi. W pęcherzach, pojawiających się na dłoniach pod­czas wiosłowania przez fiord. Ten ból, który tkwi w bar­kach zgiętych od nosidła po całym życiu wypełnionym dźwiganiem wody. Rozumiesz to, Reijo? Skąd cały ten ból? Reijo wiedział, o czym mówi Raija. Ale od zrozumienia do odpowiedzi jeszcze droga daleka.

- Mieliśmy szczęście - powiedział tylko.

- Przecież to moglibyśmy być my. - Raija ubrała w sło­wa resztę jego myśli.

Oboje pochodzili z szarych ubogich chałup. Z torfo­wych ziemianek. Z powszednich dni wypełnionych pro­stym jedzeniem biedaków, podawanym na zniszczonych stołach. Nie z nędzy i głodu, ale też i nie ze zbytku.

Pochodzili od ludzi, którzy zawsze marzyli o czymś in­nym, lepszym. Od ludzi, którzy nie wierzyli w spełnienie marzeń, jeśli o nich chodzi, lecz nie tracili nadziei, że być może ich dzieciom uda się pochwycić szczerozłoty puszek dmuchawca. Marzenia zawsze wiązano z tymi, którzy przyjdą później. Żyło się dla następnych pokoleń, dla nich spędzało się powszednie dni wśród brązu i szarości. Na ty­le jednak zdawano sobie sprawę z rzeczywistości, że nie pozwalano uwieść się baśniom.

Marzenia nigdy nie dotyczyły tego, kto je snuł. Marze­nia dotyczyły dzieci. Zawsze dzieci.

Ból natomiast przynależny był ich własnemu pokoleniu.

- Doprawdy, mam za co dziękować, mimo wszystko, Re­ijo. Mogłabym siedzieć w chacie o wiele nędzniejszej niż ta. Odkąd odesłali mnie z domu, już nigdy nie zaznałam głodu.

- Tak teraz myślisz? - spytał Reijo cicho.

Wokół nich panowała cisza. Żar na palenisku też jakby wstrzymał oddech. Zmienił się w czerwoną ciszę w jasno­ści nocy.

- Tak, tak myślę teraz. - Raija odetchnęła głęboko i drżą­co. - Ale chętnie obeszłabym się bez tego bólu. Nie mam tu na myśli siebie, to nie tak. Ale widzę mnóstwo rzeczy, które chciałabym odmienić, Reijo.

Żadne z nich jednak nie mogło zrobić zbyt wiele. Mie­li przynajmniej tę świadomość.

- Może nie powinniśmy aż tak dużo myśleć - stwierdził Reijo. - Trzeba po prostu żyć, moja Raiju. Tylko żyć. My dwo­je widzieliśmy już prawie wszystko. Próby zobaczenia na­prawdę wszystkiego i tak na nic się nie zdadzą. Tak mało cza­su już zostało tobie i mnie, a myśli niosą ze sobą tyle bólu.

- Obejmij mnie - poprosiła.

Być może jednak tak naprawdę to ona objęła jego. Mie­li swoje objęcia dla siebie.

Tyle było między nimi czułości.

- Bez wątpienia właśnie ty byłeś tym moim jedynym wiernym przyjacielem w życiu - powiedziała Raija. Wycią­gnęła z pamięci dawne słowa, przepowiednię Elle, wygło­szoną w przełomowej chwili dzieciństwa.

- Wtedy nie chciałem być jedynie twoim przyjacielem - uśmiechnął się Reijo. - Uraziłabyś mnie, gdybyś mi o tym powiedziała wcześniej. Potrafiłem przecież wówczas przez tyle dni czekać na jeden twój uśmiech. Teraz cieszę się, że tak mówisz. Przyjaciel to słowo, które tak pięknie brzmi, moja Raiju.

Obydwoje dorośli.

Ów gorący ogień, którego oboje szukali, bardziej ich oparzył, niż ogrzał. Przytulna bliskość była dla nich o wie­le ważniejsza aniżeli owe lśnienia błyskawic, które podpa­lają wyschnięte wrzosowiska podczas nagłych letnich burz.

- Dlaczego musi upłynąć tyle czasu, nim człowiek się nauczy? - zadawał sobie pytanie Reijo.

To był czas stawiania pytań, na które żadne z nich nie mogło tak naprawdę odpowiedzieć.

- Bardziej niż czegokolwiek pragnę teraz spokoju - wyzna­ła Raija. - Bliskości. W ciszy. Pragnę dobrego spokoju i chcę się nim dzielić z tobą. Dzielić się nim ze wszystkimi, którzy są naszą rodziną. Pragnę trzymać się tego, co jest nasze.

- Nasze... - Reijo słowo zawisło na wargach. - Nie wiem, czy potrafisz zostać tylko Raiją żoną Reijo, nawet jeśli bę­dziesz się bardzo starać, moja kochana. Twoje imię nigdy nie łączyło się z moim w taki sposób, nigdy nie wypowia­dano ich jednym tchem.

- Jestem swoja własna. Uśmiech Reijo pofrunął do niej. Czuł kolce wystawione w jego stronę, przypominające sterczące ciernie karmazyna.

- Raija żona Mikkala też nigdy nie brzmiało dobrze w moich uszach - powiedział spokojnie.

- Bo w rzeczywistości nigdy tak nie było - odparła. Ale ramiona, którymi go obejmowała, były rzeczywiste.

Reijo żył już za długo, żeby się zastanawiać, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. Chwile następowały jedna po drugiej, a on je przyjmował. Tylko to miało jakieś znaczenie. Uczest­niczyć, być przytomnym, czuć, gdy życie je przynosiło.

Pocałunki były niczym sierpniowe moroszki. Odcienie stawały się takie wyraźne. Wszystko się ze sobą łączyło.

Uwolnili ową nabrzmiałą dojrzałą tęsknotę. W spoko­ju. Zmysły piły powoli. Zaspokajali pragnienie, nie zadając sobie nawzajem bólu.

Koniuszki palców Raiji przebiegły po twarzy Reijo. Do­tykanie go w taki sposób niemal koiło ból. Było dziwne, dobre. I niepojęte.

Ale człowiek nie wszystko musi pojąć. Coś powinno po­zostać tajemnicą. Istnieją rzeczy, których nigdy nie powi­nien wziąć w ręce, jedynie domyślać się ich i w nie wierzyć.

W tej chwili czuła, że istnieje. Wiedziała to z niezachwia­ną pewnością, która wręcz ją przerażała. Niemal mogła zobaczyć tę rzeczywistość z jakiegoś innego miejsca. Widziała własne palce na skórze Reijo. Bandaż, który z taką troskli­wością jej założył. Na jego twarzy odblask porannych go­dzin spędzonych na łodzi, na fiordzie, dni w lesie i w górach. To gorące pieszczoty nieba nadały jego skórze ten odcień.

Jej oczy patrzyły, chłonęły ów obraz ich obojga. Podo­bał się Raiji, lecz nie potrafiła stwierdzić, czy pragnie, by zawsze taki pozostał.

Na wodach fiordu kołysał się statek i obcym językiem opowiadał, że wiodła różne życia, na wiele sposobów. Wszystkie były równie rzeczywiste.

Na Jumalę! Jak mogła sądzić, że krew przyniesie jej wy­zwolenie?

Rzeczywistość obnażyła się przed nią do naga.

Reijo zapiął spodnie. Spódnicą porządnie zakrył jej łyd­ki. Tyle mieli wspólnie przeżytych chwil, które gdzieś się zagubiły. Wpadły jak krople wody do kałuży i po jakimś czasie wyparowały w słońcu.

Raija nie chciała, by taki sam los spotkał tę chwilę. Tę, w której tkwiła i którą nazywała teraźniejszością.

- Coś w rodzaju miłości - powiedział Reijo miękko. Za­topił dłoń w jej włosach. Raija dostrzegła w jego oczach znajomą zadumę. Nie rozumiała jej, lecz lubiła na nią pa­trzeć. Słowa, które przed chwilą wypowiedział, były tak naprawdę jej słowami. Tymi, które powtarzała tak często, że aż wytarły się po brzegach. Teraz zabrzmiały jak nowe. Słowa. Znaczenie. Teraz należały również do niego. Były prawdziwe inaczej, niż gdy należały tylko do niej:

- Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się żałować, że wpląta­łam się w twoje życie?

Na twarzy Reijo pojawiła się wesołość, gdy na nią patrzył. Oczyma szukał śladów tego, co kryło się za jej pytaniem. Raija była poważna.

- A kto wie, kogo mógłbym dostać zamiast ciebie?

- Musiałeś o tym myśleć!

Oczywiście, że myślał. Przeklinał każdą chwilę, którą z nią spędził. I to nie raz, a po wielekroć. Nie dałoby się zliczyć, ile razy pragnął, by ktoś oczyścił jego czas i dni. Marzył o nowych możliwościach, o zaczynaniu od same­go początku.

Marzył o kobiecie takiej jak Helena. O całym nowym życiu. Bez zmartwień. O całym życiu leniwym jak popo­łudnie późnego lata, kołyszącym się na fiordzie, niemal za­padającym w sen.

Dobry Stwórco, jakże on potrafił marzyć! Snuć fantazje!

- Gdybyś ty mogła wybierać, moja Raiju, gdybyś mogła na nowo wybierać swoje ścieżki... Zrobiłabyś to? Czy był jakiś zakręt na twojej drodze, na którym mogłaś wybrać Mikkala? Potrafisz wyobrazić sobie życie razem z nim? Zdecydowałabyś się na to? Zamieniłabyś wszystko, co przeżyłaś, na to marzenie?

Raija wiedziała, jak bardzo niesprawiedliwy byłby taki handel. Zamienić wszystko, co miało dla niej wartość, na coś tak nieuchwytnego jak marzenie. Na dym unoszący się znad ogniska.

Pojawiały się jednak chwile, w których gotowa była od­powiedzieć na pytanie Reijo twierdząco.

- Teraz nie - powiedziała.

Ta odpowiedź niosła w sobie coś w rodzaju prawdy. Pomógł jej wstać, dołożył jeszcze polano, żeby w cha­cie było ciepło aż do rana.

Statek kołysał się tak daleko, jak pozwalał mu na to łań­cuch kotwicy. Ciężki i obcy tu, niemal w samej głębi fiordu.

- Powinniśmy pojechać do Archangielska! - wybuchnęła nagle Raija. - Tyle tam rzeczy, które chciałabym ci po­kazać, Reijo!

- Może to by się udało jakoś zrobić.

- Mówisz poważnie? Naprawdę?

- Tak, poważnie. Może dlatego, że taki jestem śpiący. Przytul się do mnie, żeby mogły nam się przyśnić te same sny. Pozwól mi najpierw zbliżyć się do Archangielska w myślach, Raiju. Gdybym miał łódkę, sam bym pożeglował na wschód.

- Moglibyśmy tam zostać przez zimę. Ta myśl była niczym ptak, który pierwszy raz unosi się na skrzydłach. Niepewny, lecz szczęśliwy...

Reijo nie odpowiedział. Powiódł ją tylko do alkowy.

Z policzkiem wtulonym w jego bark, z zapachem i cie­płem jego skóry jako przyprawy dla zmysłów, w samej ko­szuli pod wełnianym kocem, tęsknota Raiji powędrowała na wschód.

To było takie rzeczywiste.

We śnie brakło miejsca na zrozumienie, lecz mimo to się pojawiło.

Takie rzeczywiste.

Nawet w Tornedalen jego wzrok nie sięgał tak szeroko. Tam wznoszący się ku niebu świerkowy las stanowił ob­ramowanie rozłożystych krajobrazów.

Przed oczami przesunęło mu się wiele obrazów, zanim horyzont odgrodził ostateczną cienką jak włos kreską to, czego mógł dotknąć, i to, co znajdowało się na zewnątrz.

Wiedział, że nie może tego dotykać, lecz nie stało się to z tego powodu wcale mniej rzeczywiste.

Również głos był rzeczywisty.

Znał go, to głos brata. Nie brata tej samej krwi, lecz te­go samego serca, wolności i wyboru.

- Nigdy nie chciałem jej straszyć. Nie chciałem posiąść jej na własność. Nigdy nie przyjdę po to, żeby ją zabrać. Musi przyjść sama. Z własnej nieprzymuszonej woli. To dla mnie bolesne, że sama zadała sobie taką ranę.

To nie dawało objąć się rozumem. Reijo w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że on do tego świata nie należy. Było takim samym szaleństwem jak próba złowienia czarnia­ków w strumieniu poniżej cypla.

- Nie spodziewałeś się, że ciebie wezwę? Reijo pokręcił głową. Tu było pięknie, zielono. Nieskończona bujność. Te okolice musiały być nadzwyczaj żyzne.

Reijo rozumiał, że panuje tu spokój, że za tym miejscem można tęsknić.

- Jej jest dobrze. - To zabrzmiał jego własny głos. Dziw­nie było napotkać żółtopiwne spojrzenie, mające w sobie więcej barwy słońca aniżeli drewna.

Jaka ta twarz młoda!

Mikkal nosił ciało z czasów pamiętanych przez Reijo. Potrafił nazwać wydarzenia, które powinny pozostawić świeże ślady na tej młodej twarzy. Być może te zmarszcz­ki wciąż na niej tkwiły, oczy Reijo szukały, lecz nie znala­zły. Może żywymi oczami nie dawało się ich dostrzec?

- Nie przeniknę w jej dzień. Nie wejdę między was.

- Nie możesz czy nie chcesz? - spytał Reijo. Jakże jasno myślał w tym śnie!

- Nie chcę.

Pomiędzy ich spojrzeniami zawisło zrozumienie. Ni­czym most bez słupów zawieszony na linach i zaciśniętych na mrozie węzłach.

- Od tego, co w niej tkwi, nie ma ucieczki - oznajmił Mikkal. - Nie ma żadnych ścieżek na skróty. Nie ma do­kąd uciekać. Nie ma innego miejsca niż tutaj.

- Dlaczego Maret umarła?

- Dla Maret nie było już więcej dni. Tak już jest z na­mi wszystkimi. Nasze dni się kończą. Potem następuje ko­lejny początek.

Reijo nie był przekonany do takiego spojrzenia na życie.

Było ono podobne do tego tak chętnie wbijanego im do głów przez pastora. Bóg, który karze i zbawia. Człowiek, któ­ry nigdy nie jest w stanie sprostać w życiu przykazaniom i wy­maganiom, na kolanach, ze zgiętym karkiem, pogrążony w na poły szczerym żalu, nawet za grzechy, których nie rozumie.

- Życie łapie śmierć za ogon - powiedział Mikkal. Po­siadł o wiele większą mądrość, aniżeli w czasach, które za­pamiętał Reijo. To się nie trzymało kupy.

Ten młody człowiek musiał być kim innym niż ze­wnętrzna powłoka człowieka, pozostająca w pamięci Reijo.

- To się wszystko ze sobą łączy, wszystko. Śmierć rodzi życie, życie zaś musi podążać do śmierci. Taka jest rzeczy­wistość, nie zauważyłeś tego, Reijo?

Reijo poczuł, że kiwa głową. I pomyślał o kwiatach. Trudno mu było wyobrazić sobie ludzi żyjących tak jak kwiaty. Nie bardzo mu się to udało, ale przyjął przynaj­mniej początek tej myśli.

- Nie chcę jej odbierać niczego, co ona pragnie zacho­wać - rzekł Mikkal ze smutkiem. - Ona nigdzie nie pój­dzie, jeśli sama nie będzie tego chciała. I to bardzo...

Reijo zrozumiał. I dziwił się, dlaczego strach Raiji był ta­ki uporczywy. Musiał z czegoś wyrosnąć. Przecież Raija ni­gdy nie bała się cieni. Na to zbyt długo żyła między nimi.

Czy w takim miejscu można kłamać?

- Przyjdzie, kiedy zechce - zapewnił Mikkal jeszcze raz, jak gdyby torując sobie drogę do myśli Reijo z równą ła­twością, jak uchyla się połę jurty. - Nie skradnę czasu z twojej rzeczywistości. Nie chcę kraść niczego, co należy do innych. Tutaj jest dosyć czasu.

Rozłożył ręce. Objął nimi cały krajobraz, jaki Reijo wi­dział dookoła. Teraz przynajmniej wierzył Mikkalowi. Tu­taj był czas i spokój.

- Ona nie może się mnie bać!

Pod pewnymi względami byli braćmi, lecz na ich bra­terstwo, na ich więź zabrakło przestrzeni ponad granicami dzielącymi ich istnienia.

Reijo nie potrafił się przemóc, żeby nazwać to życiem. Niech więc pozostanie istnieniem...

- Nie jestem pewien, czy mogę jej zanieść takie przesłanie.

- Może masz rację, lecz mógłbyś jej pomóc to zrozumieć.

Niech nie będą to moje słowa, lecz kwiat wyrastający z jej własnych myśli, Rei jo. Niech to będzie lodowy jaskier, wy­kwitający ze zmrożonych kamieni jej wątpliwości. Niech jej zimny jak śniegowa zaspa lęk zapłonie i obdarzy ten kwia­tek życiem. Niech pomoże mu rozpostrzeć białe płatki. Niech staną się czerwone, niemal niebieskie. Niech ona zro­zumie, że mnie nie musi się bać. Nie chcę odbierać jej życia. Nie chcę nic szarpać na strzępy. Nie potrafię jej skrzywdzić. Ona musi o tym wiedzieć. Jej zaufanie nie może zblaknąć!

- Uczynię, co tylko będę mógł. Ale nie zaszczepię jej żadnych nowych myśli. O to nie możesz mnie prosić. Nie mogłeś mnie o to prosić również przedtem.

Młoda twarz Mikkala rozjaśniła się w uśmiechu, lecz Reijo to nie wzruszyło.

Zorientował się, że się z tego cieszy.

Być może było tu pięknie, wzrok sięgał daleko, lecz czuł, że ten krajobraz nie jest dla niego.

- Nie będę cię więcej nachodził - obiecał Mikkal. Biła teraz od niego wielka powaga. - Lecz kiedy ona mnie we­zwie, będę gotowy.

Reijo wciągnął oddech, ale nie znalazł żadnych słów od­powiednich na pożegnanie. Z gestu, który miał zamiar uczynić, nic nie wyszło.

Nadszedł ranek.

Mężczyźni nie mogli sobie zrobić wolnego w środku tygo­dnia. Rankiem znów wyprawili się na polanę do Mattiego i Eli­se, którzy czekali na ukończenie obory. Nie powinno się siedzieć z założonymi rękami, kiedy wśród gór zawitała dobra pogoda.

Wioskowi ludzie już handlowali z Michaiłem. On prze­cież był również kupcem, choć przyjechał przede wszyst­kim w odwiedziny do matki. Statek wyładowany był ro­syjskimi towarami, a mąka w odnogach fiordów wzdłuż norweskiego wybrzeża cieszyła się dużym popytem. Znad fiordu Lyngen daleko było do Bergen.

Wzdłuż północnych wybrzeży rozmawiano o wyłowie­niu z morza dostatecznych ilości mąki, by starczyło jej na zimowe zapasy. Mało kto nie wymieniał złowionych ryb na przeznaczoną na przetrwanie zimy mąkę. Ci, którym połów się udał, mogli teraz powiosłować do domu, wioząc pięć, sześć worków pełnych mąki.

Rosyjska mąka była dobra, a dla worków po opróżnie­niu również znajdowało się zastosowanie. Niewiele szło na straty u ludzi, u których pod niską powałą musiała stale gościć oszczędność.

Raija przyglądała się łódkom otaczającym statek. Wi­dok ten napełniał ją dumą.

Jewgienij również byłby dumny. Misza doprawdy nie miał się czego powstydzić. Raija jednak nie chciała wie­rzyć, że Jewgienij pilnuje syna albo jej.

Jewgienij umarł. Odszedł.

Mikkal wciąż był...

Nie śnił jej się już teraz, lecz wyczuwała jego obecność. Mikkal nie odszedł. Został. Był równie rzeczywisty jak krew krążąca w jej żyłach. Tkwił w jej krwi.

- Wciąż mnie boli - odpowiedziała na pytanie Reijo, które przeniknęło do niej poprzez mur myśli.

Stał już gotów do wyjścia, służyć młodzieży pomocą w tym, co opanował lepiej niż większość innych ludzi.

- Ale dam sobie radę. Musiała na niego popatrzeć. Reijo miał w oczach jakieś głębokie zdumienie. Przyglądał się jej badawczo, jak gdy­by szukał w niej czegoś nowego. Raija poczuła się nieswo­jo. Jeśli ktoś w ogóle potrafił czytać z jej twarzy, to czło­wiekiem tym musiał być właśnie Reijo.

Ale on nic tam nie zobaczył. Być może więc nie było czego szukać.

- Możliwe, że na nic nie zda się ucieczka od tego, co po­siadasz - powiedział tylko.

Raija westchnęła. Patrzyła, jak on się oddala. Zachodziła w głowę, co też właściwie usiłował jej przekazać. Rozu­miała myśl, która kryła się za tymi słowami. Nie wiedziała jednak, co skłoniło Reijo, by wystąpił z tym akurat teraz.

Pod bandażem wciąż jej pulsowało. Raija stale czuła tamten palec, którego nie było. Zginała go w myślach, a to, że Mikkal już jej się nie śnił, o niczym nie świadczyło.

Raija została sama na cyplu. Jej spojrzenie kąpało się w fiordzie. Pragnęła, aby. Michaiłowi zostało to oszczędzo­ne. Olga. Wciąż pewną trudność sprawiało jej myślenie o Oldze jako synowej. Jako żonie Miszy. Olga przecież by­ła w pewnym sensie również jej dzieckiem, Raija żywiła wobec niej takie właśnie uczucia. Lecz może jednak pod­świadomie pragnęła tego małżeństwa? Raija nie miała pew­ności. Żartowały na ten temat z Antonią, lecz żadna z nich tak naprawdę w to nie wierzyła.

Ale może był w tym jakiś głębszy sens.

Raija nie miała siły dłużej się nad tym zastanawiać. Przy­sięgła sobie, że będzie po prostu żyć, mniej myśleć, lecz jakże łatwo zgrzeszyć przeciwko takim obietnicom. Wszak była odpowiedzialna jedynie sama przed sobą, skoro nikt inny o nich nie wiedział.

Wśród wielu niebieskich i brunatnoszarych postaci na pokładzie pojawiła się sylwetka w czerwieni. Widać było rękę machającą w stronę lądu. Całe ciało Olgi machało. Chodziła z gołą głową, naśladując w tym zarówno Anto­nię, jak i Raiję. Raija uśmiechnęła się, odmachała. Widzia­ła, jak wiatr śpiewa w kędziorach Olgi. Wezbrała w niej czułość, zaczęła ją wypełniać jak naczynie.

Fantazja kolorowała pierwsze gorzkie wspomnienia Ra­iji. Widziała samą siebie wśród wiosennych roztopów na wietrze, dziecko pozostawione wśród obcych, gdy ojciec od­chodził. Wcześniej utkwiły jej w pamięci tylko jego plecy, stopy zapadające się w żółtoszarej lodowej brei. Teraz Ra­ija była w stanie zobaczyć również samą siebie, dziecko owi­nięte wielką brunatną chustą. Kosmyki włosów wysuwające się spod niej i zmieniające się w oczach Mikkala w kru­cze skrzydła. Widziała też czternastolatka w skórzanej kur­cie i spodniach ze skóry. Pamiętała, że jeden z rzemieni przy zimowych butach miał barwę bledszą niż drugi. Przypomi­nała sobie jego czapkę. Poczucie bezpieczeństwa w obję­ciach chłopca niewiele starszego od niej.

Wiatr we włosach Olgi przywiał Raiję z powrotem do rzeczywistości. Zdołała patrzeć na to wspomnienie, nie za­prawiając go bólem. Widać pogodziła się z przeszłością.

To dobre uczucie.

Gorycz była zła.

Olga przypłynęła na brzeg szalupą. Raija siedziała na schodach, wędrując daleko spojrzeniem. W myślach zry­wała rośliny, w których miała farbować wełnę jesienią, a może dopiero przyszłą wiosną. Musi nakłonić Reijo, że­by zrobił jej warsztat tkacki. Miała wielką ochotę tkać!

Ciemnoczerwona spódnica Olgi była mokra aż do po­łowy łydek. Dziewczyna pod pachą niosła buty do konnej jazdy. Przysiadłszy przy Raiji, wykręciła spódnicę.

- Misza twierdzi, że jestem bardzo niecierpliwa - powie­działa.

Raija potrafiła mówić brwiami. Uleciały w górę.

- Jestem niecierpliwa. - Olga wcisnęła mokre stopy w bu­ty. Nasiąkniętą wodą spódnicą wcale się nie przejmowała. - I tak wyschnie - pocieszyła się sama. - Tutaj lato wprost marnotrawi ciepło. To chyba przez te góry. - Spojrzeniem omiotła cały krajobraz w obramowaniu szczytów. - One są takie ponure. To przerażające mieć tak ograniczony widok. Ty tak nie uważasz? Nie boisz się tego, co jest za nimi?

- Kiedyś się bałam - odparła Raija. Rozpoznawała te myśli, lecz sama dawniej tłumaczyła je sobie inaczej. Olga dawała wiarę temu, co widzi. I wyrażała się z wielką sta­rannością. Michaił raczej mruczał pod nosem, podobnie jak ona. I zawsze twierdził, że Olga o wiele lepiej radzi so­bie ze słowami.

Możliwe, że tak to odczuwał, ponieważ krajobrazy, któ­re oglądał w swoim wnętrzu, były tak gwałtowne, że nie dawało się ich opisać. Nigdy nie potrafił przekazać ich in­nym. I wcale nie dlatego, że niezdarnie posługiwał się sło­wami. Po prostu nie zawsze starczało słów.

Raija nie wiedziała, kiedy to zrozumiała. Nie da się przecież zajrzeć w cudze myśli, dlatego porównanie jest niemożliwe. Sądziła, iż wszyscy są tacy jak ona, a odkry­cie, że nie każdy żyje równie mocno w swoim wnętrzu, przeraziło ją, a zarazem sprawiło niesłychaną ulgę. Odkry­ła świat, którego odczuwanie nie było dane wszystkim tak jak jej. Niektórzy żyli tylko ciałem. Nie wszystkim dano możliwość wędrówki po światach, które ona posiadała w myślach. To stanowiło jej bogactwo, a świadomość tego otworzyła w niej nowe drzwi. To, co znajdowało się za ni­mi, nie zawsze było przyjemne, lecz ona wolała raczej za­znać również bólu, aniżeli żyć jedynie w połowie.

Niektórym udawało się żyć pełnią życia, pomimo iż nie posiadali wewnętrznej rzeczywistości Raiji. Ona bez niej czułaby się pusta. Coś w niej wołałoby o jeszcze.

- Teraz góry mnie tu przytrzymują - tłumaczyła Oldze. - Sprawiają, że czuję się tu bezpieczna. A moje myśli wyrusza­ją na wyprawy odkrywcze wśród szczytów. Widać musiałam się zestarzeć, żeby móc osiąść gdzieś na stałe, znaleźć w so­bie dość odwagi, by to zrobić, Olgo. A te góry pomimo wszystko są dla mnie niczym ściany rodzinnego domu.

- Nie brak ci wcale Archangielska? - spytała Olga niemal z przerażeniem. - Tam wszyscy za tobą tęsknią! - dodała.

- Czasami jestem bliska krzyku - przyznała Raija. - Tak strasznie tęsknię za Archangielskiem. Ale to mija. Nic wię­cej już tam dla mnie nie zostało, Olgo. Misza ma ciebie, a tu są ludzie, którym jestem potrzebna.

- Przywieźliśmy twój warsztat tkacki - uśmiechnęła się Olga. - Ja nie za bardzo umiem tkać. Wydaje mi się, że ni­gdy się tego nie nauczę. Zresztą wcale nie mam ochoty. A ty zawsze tak się cieszyłaś, kiedy mogłaś przy nim usiąść. Źle by było, gdybym próbowała wpleść w tkaninę wszystkie mo­je mocne wyrażenia, a Misza jest taki wymagający. Twierdzi, że tkam świńską szczecinę tam, gdzie tobie wychodziły ob­łoki. Powinno istnieć prawo zabraniające posiadania takich matek jak ty, Raiju - Raiso. Nigdy nie będę taka jak ty!

- Przecież ty nie masz być matką Miszy - powiedziała Raija, gładząc Olgę po włosach. Na moment ogarnął ją żal, że nie będzie małej dziewczynki albo chłopca z uśmiechem Miszy i kędziorami Olgi. - Masz być dla niego Olgą. Żo­ną, kobietą, zaufaną przyjaciółką. Wszystkim, czym może być kobieta dla mężczyzny, tylko nie matką.

- Uważasz, że powinnam była zaczekać? - spytała nagle Olga. Usposobienie miała zmienne i gwałtowne, jak wiosna na północy świata, na wybrzeżu, na którym dorastała. - Je­steśmy przecież tacy młodzi, a może później będzie to mia­ło dla Miszy jakieś znaczenie. Być może zapragnie mieć ro­dzone dziecko.

Tak łatwo było wyobrazić sobie Olgę jako dorosłą. Wy­pełniały ją tak różnorodne doświadczenia. To za ich spra­wą głos dziewczyny brzmiał rozsądniej i poważniej, niż można by się spodziewać po osobie w jej wieku. Teraz z jej piersi wyrwała się młodość i wrażliwość. Niemal tuląc się do Raiji, prosiła o radę, której nie dało się udzielić.

- Jeśli rzeczywiście tak się stanie, musisz stawić temu czoło. Jesteście młodzi i nikt nie może wam obiecać, że wszystko zawsze będzie się dobrze układać. Takich obiet­nic nikt nie dostanie. Sama raz po raz parzyłam sobie pal­ce. Ale to było moje życie. Drzewo potrafi żyć dalej, na­wet jeśli odłamie mu się kilka gałęzi. Jakaś część soku w nim pozostanie. Zresztą rzadko się zdarza, by wszystkie gałęzie odpadły naraz. Drzewa można przesadzać. Życie można przeżywać na bardzo wiele różnych sposobów, ale nikt ci nie powie, że ten sposób jest lepszy czy gorszy od tamtego. Musisz starać się to wyczuć. I Misza także. Dopóki będziecie razem szczęśliwi, wszystko będzie dobrze. Cieszę się, że on ma ciebie. Sercu matki byłoby o wiele cię­żej, gdyby wybrał sobie kwiatek, którego by nie znała. Te­raz przynajmniej wiem, o co mam się martwić. Nie jesteś nieznajoma, Olgo. Pomogło mi, że wybrał sobie za żonę dziewczynę, którą również ja kocham. Przecież prędzej czy później musiałabym go oddać.

- Do wczoraj nie myślałam o dziecku - wyznała Olga z poważną miną. - To, co zobaczyłam, było straszne, ale żałowałam, że sama tego nie doświadczę. Że nie poczuję, jak dziecko we mnie rośnie. Że nie będę wiedziała, że to nasze dziecko. Że nie dam mu życia i światła. Misza tego nie rozumie. Na razie o tym nie myśli, ale pewnego dnia może zacząć. A ja boję się tego dnia...

Raija nie odpowiedziała.

- Co się stanie z tymi dziećmi? - spytała Olga. - Czy ich matka przeżyje? Jak sobie poradzi z tą dwójką? Tak było u nich ciasno i szaro. Co to będzie za życie?

- Nie wiem - odparła Raija.

A więc Olga również wyczuła ten ból, który Raija wi­działa tak wyraźnie.

6

Ida przyniosła odpowiedź na pierwszą część pytania Olgi.

- Maret umarła dziś w nocy - oznajmiła, niczego nawet nie starając się ukryć. Oparła brodę o podciągnięte kolana, usadowiwszy się pomiędzy matką a Olgą.

Raija beznamiętnym głosem przetłumaczyła jej słowa. Zaniepokoił ją wyraz twarzy Olgi.

- Co teraz będzie z małymi? - spytała dziewczyna, grze­biąc obcasem w czarnej ziemi pod schodami.

- Klemet zbija trumnę - poinformowała Ida. - Marie płacze, ponieważ nie mogą znaleźć mamki dla chłopców. Twierdzi, że ludzie chcą, by te dwie sieroty też umarły.

- Muszą być przecież jakieś kobiety, które ciągle karmią piersią swoje dzieci?

Ida wzruszyła ramionami.

- Własne to własne. A cudze dzieci to cudze. Na tym polega różnica, mamo.

- Mam ochotę porządnie kimś potrząsnąć! - wyrwało się szczerze Raiji.

- Te dzieci są takie maleńkie! - wybuchnęła Ida. - Klemet i Marie są za starzy, żeby zaczynać wszystko od no­wa. Dosyć już mieli swoich. Ten dom zawsze był pełen dzieciaków.

- W większości domów jest pełno dzieci - przypomnia­ła jej Raija cierpko, tłumacząc Oldze jedynie połowę. Sy­nowa za mocno to wszystko przeżywała. Nie warto infor­mować jej o każdym westchnieniu.

- Mój Boże, i to jeszcze aż troje! - Ida patrzyła na Ra­iję ze łzami w oczach. - W dodatku w taki sposób. Przecież ludzie tak czy owak gadają. Potrafisz sobie wyobrazić, jak to się będzie plątało za tymi dwoma, które przeżyły? Chyba że i one umrą.

- Nie wolno ci myśleć, że tak byłoby dla nich najlepiej. - Głos Raiji był ostry jak świeżo wyostrzona kosa.

Córka nie odpowiedziała, a Olga cicho poprosiła, żeby Raija wszystko jej tłumaczyła. Zrobiła to niemal dosłownie.

- Jon wspominał o kimś z ich siida. O kobiecie, która straciła własne... - Raija zamyślona popatrzyła na Idę. - U was też był?

Ida kiwnęła głową. Na poły o tym zapomniała. Szwedz­cy Lapończycy ciągnęli nad morze, wprawdzie nie schodzi­li już nad sam fiord, lecz wciąż przekraczali granice, wyry­sowane na mapach przez tak zwanych mądrych ludzi bez żadnej wiedzy o tych, którzy żyli w tej krainie i dzięki niej.

- To takie nowiny, które staram się puszczać mimo uszu - powiedziała Ida, uśmiechając się lekko.

- Coś mi się wydaje, że zrobię sobie wycieczkę w góry - stwierdziła Raija po namyśle.

- Pójdę z tobą - Ida oświadczyła to z prędkością lawi­ny schodzącej w marcu.

- Kto jak kto, ale ty z pewnością nie powinnaś się prze­męczać. - Raija nie pozwoliła córce na dyskusje i zaraz doda­ła z wyrozumiałym uśmiechem: - A poza tym mając takiego pięknego ubóstwiającego cię męża, nie powinnaś biegać po płaskowyżach, żeby przez chwilę popatrzeć na innego.

Z oczu Idy strzeliły błyskawice, nim wybuchnęła śmie­chem. Policzek oparła o kolano. Tym razem Raija nie tłu­maczyła swojej synowej z Rosji wszystkiego. Istniały ta­jemnice, których nie należało rozsiewać dokoła.

- Jon coś w sobie ma - przyznała Ida lekko. - Ale to nie jest groźne...

- O wilku mowa... - powiedziała nagle Raija. Ledwie do­strzegalnym ruchem głowy skinęła w stronę skały nad ni­mi. Ida całą twarz zwróciła do góry, a Olga, która niewiele wychwyciła z tego potoku wyrzucanych z niezwykłą prędkością słów, popatrzyła za ich spojrzeniami.

W dół zbocza, na którym właściwie nie dało się dostrzec żadnej ścieżki, schodził ubrany w skóry mężczyzna. Do pa­sa przytroczony miał nóż i worek, a przez pierś przewie­szoną zwiniętą linę. Czapkę z takiej samej skóry jak spodnie i kurtka nasunął głęboko na czoło.

Kiedy się zbliżył, przeszedłszy przez porośnięty trawą placyk, Olga zobaczyła, że człowiek ten ma cerę i włosy równie ciemne jak Raija. Duża nieregularna blizna spra­wiała, że jego broda wydawała się lekko skrzywiona, ale nie można go było nazwać brzydkim.

- Buris - przywitał się z uśmiechem, przyjaźnie podno­sząc rękę. Opierał się na pasterskim kiju. Jego oczy też się uśmiechały.

- Buris, buris - odpowiedziała na jego pozdrowienie Ra­ija. Poklepała zniszczony szary stopień schodów, gdzie by­ło jeszcze miejsce do siedzenia. Przybysz nie zareagował na zaproszenie, lecz nie zrobił tego w sposób nieuprzejmy. Wolał usiąść w trawie u ich stóp. Wypytywał o nowiny.

- Czy ta kobieta u was, która straciła dziecko, ma jesz­cze mleko? - przerwała mu Ida.

Popatrzył na nią zdziwiony, odrobinę unosząc ciemne proste brwi. Nie był pewien, do czego Ida zmierza. Myśli żo­ny Sedolfa Bakkena poruszały się na małych ptasich skrzy­dełkach. Potrafiły dostać się wszędzie. A poza rym jej oczy potrafiły tak mocno przytrzymać. I była taka bezpośrednia. Umiała wkraść się w duszę mężczyzny, zburzyć mu spokój.

- Córka Klemeta urodziła wczoraj - wyjaśniła Raija, wzrokiem prosząc Idę o odrobinę opanowania. - A sama dzisiejszej nocy umarła. Powiła troje dzieci, jedno zmarło zaraz po urodzeniu, pozostali dwaj chłopcy są maleńcy jak szczenięta. Klemet ostrzygł owce i otulił wnuczęta wełną. Potrzebują mamki, lecz mało mają do zaofiarowania w za­mian. Jedynie wdzięczność.

Raija westchnęła.

- Maret nie miała ojca dla tych dzieci, a ludzie, chociaż szkoda im Klemeta i Marie...

- ... to jednak współczucie aż tak daleko nie sięga - do­kończył Jon. - Pozwólcie mi najpierw odpocząć. Przycho­dzę po mąkę. Podobno Rosjanie przypłynęli do zatoki.

Wskazał głową na fiord. Patrzył na nieduże łódki, wia­nuszkiem otaczające ciężki handlowy statek, przypomina­jący starą kaczkę z gromadką kacząt.

- Mąkę dostaniesz - powiedziała Raija. - To mój syn prowadzi ten statek. A to moja synowa Olga. - Raija ob­jęła dziewczynę za ramiona. Powiedziała coś po rosyjsku, wciągając Olgę w ten niewielki krąg.

Wszyscy zebrani pod jej chatą na cyplu byli mieszkań­cami północy. Ta myśl łatwo mogła urosnąć w siłę i przy­tłoczyć. Raija postanowiła nie igrać z nią zbyt długo.

- Pasuje do bukietu - uśmiechnął się Jon. Olga zarumieniła się leciutko, gdy Raija przekazała jej słowa Jona w języku zrozumiałym dla dziewczyny.

- Przyniosę jedzenie i miód. - Ida już zerwała się na no­gi. Starała się nie patrzeć na Jona. - Tobie nasz miód sma­kuje - dodała.

Lapończyk objął ją spojrzeniem z błyskiem w oczach, który wciąż jeszcze był tylko rozbawieniem. Usta rozcią­gnęły mu się w wąskim, dobrodusznym uśmiechu na brą­zowej twarzy.

- Poza tym, że jesteście piękne, to jeszcze warzycie do­skonały miód. Sprytne z was kobiety, a wasi mężowie to szczęściarze.

- Reijo załaduje mąkę dla was - powiedziała Raija. - Czy mogę przyprowadzić do was mego syna i Olgę? Chciałabym im pokazać, jak żyłam. Pokazać, jak otwarta jest moja kra­ina. Dlaczego tak niechętnie osiadam w jednym miejscu. Być może mój syn i tak tego nie zrozumie, lecz z pewnością chęt­nie wszystko zobaczy.

- Chyba nie mogę odmówić. - Jon ściągnął czapkę, do­puszczając we włosy wiatr, który natychmiast zmierzwił je i schłodził. Na komary, które od razu przystąpiły do ata­ku, Jon nie zwracał uwagi.

- Mój syn, Misza, ma szesnaście lat - powiedziała Raija nie bez dumy. - Być może do tej pory wszystko przycho­dziło mu łatwo - dodała - lecz teraz musi radzić sobie sam.

- Misza? - Jon smakował imię. - To nie bardzo pasuje do kapitana statku.

- Na chrzcie daliśmy mu imię Michaił - powiedziała Ra­ija wolno. Jej historia od kilkudziesięciu lat wędrowała już po północy i Jon oczywiście również ją znal ze szczegółami.

- To zabrzmiało o wiele bardziej znajomo. Tak, chyba będę nazywał go tym imieniem, bardziej podobnym do te­go, które już znam.

Raija nagle zrozumiała, dlaczego za sprawą tego Lapończy­ka ze Szwecji twarz Idy w jednej chwili stała się taka naga, a oczy bezbronne. Jon miał w sobie jakąś cichą wyrozumia­łość, mądrość, której nie znajdzie się w książkach. I życzliwość.

Raija nie lubiła nazywać nikogo miłym, to słowo mogło obrócić się na różne strony, a „miły” nie zawsze znaczyło „dobry”.

Jon przypominał Raiji Ravnę, jej pierwszą przybraną matkę. Tę, którą Raija w sercu i w myślach nazywała te­raz mamą.

Raija rozumiała Marję, tę, która ją urodziła i pragnęła wyłącznie jej dobra, na swój sposób kochała. Tę, która zro­biła to, co musiała, ponieważ przyszła na świat jako kobie­ta i musiała żyć w ciężkich czasach. Najpierw posłuchała głosu serca, a potem - rozsądku.

Raija ją rozumiała.

Nie potrafiła jednak kochać tej matki, Marji, tak jak ko­chała Ravnę, mamę. Tę, która była matką Mikkala i najła­godniejszym człowiekiem, jakiego Raija kiedykolwiek po­znała. Być może również najmądrzejszym.

Od Jona biło jakby to samo. Niósł spokój, który chwy­tał za serce. Zapraszał do poufności.

Raija cieszyła się, że Ida ma rozum na właściwym miej­scu. Nie sądziła, by córka mogła skaleczyć się na przyjaź­ni z Jonem. Ida nie była z tych, które snują marzenia i spla­tają je w sieć, w którą same niechybnie wpadają.

A spokój i mądrość Jona łączyły się też z pewną wstrze­mięźliwością. Z pewnością już wcześniej dostrzegł to, co malowało się teraz na twarzy Idy. Przyglądał się temu ze swoistą skromnością. Raija zauważyła, że próbował stwo­rzyć dystans, lecz nie pozostawał obojętny na czar Idy.

Istniał jakiś podźwięk, jakieś echo pomiędzy Idą a tym człowiekiem w skórzanym ubraniu. W Raiji zaczęło nara­stać przeświadczenie, że gdyby miała syna z Mikkalem, mógłby nim być Jon.

W drodze do Rosji straciła zalążek dziecka, dziecka Mikkala. Również to wydawało się cząstką jakiegoś inne­go życia. Starannie ukryte myśli. Niewiele razy się nad tym zastanawiała, wolała raczej unikać tych wspomnień.

- Jesteś bardzo młoda jak na takie dorosłe dzieci. Raija przekrzywiła głowę tak, jak miała to w zwyczaju Ida. Spostrzegła, że Jon zauważył ten ruch. Ze go rozpoznał.

- Inaczej mnie sobie wyobrażałeś?

- Starszą - odparł. - Albo nieżyjącą. Z baśni nigdy nie wyciąga się kogoś żywego.

- Ja już nie żyłam.

Raija uśmiechnęła się. Zapomniała o obecności Olgi. Za­pomniała, że Ida rządzi się w jej kuchni. W tej kuchni, któ­ra o wiele dłużej należała do Idy niż do niej.

- Kiedy tak na ciebie patrzę - powiedziała nagle Raija - to myślę sobie, że mogłam mieć takiego syna jak ty.

- Z nim?

Uśmiech Raiji nie był właściwie uśmiechem, lecz mu­śnięciem wiatru.

- Syna, ciemnowłosego, smagłego, niewysokiego - odpowiedziała, nie popadając wcale w rozmarzenie. Wzrok miała wbity w tego młodego człowieka pochodzącego z południowo - wschodnich okolic Laponii, jeśli oczywiście w ogóle dało się powiedzieć, że on skądś pochodzi.

- Syna, który by miał w oczach upór i spokój. I wiedzę. Ze skłonnością do ciągłego wędrowania bez przeświadcze­nia, że cokolwiek opuszcza. Który nie czułby, że po dro­dze coś traci. Takiego, który czerpałby radość z ulegania biegowi pór roku. Takiego, który posiadałby radość i nie­wiele poza nią. Syna o brązowych dłoniach. Który lubiłby czuć wiatr we włosach. Który na bosaka biegałby z renife­rami po mchu, który chodziłby odziany w skóry i umiał wszędzie rozpalić ognisko.

Raija popatrzyła w ciemne oczy Jona. Lapończyk potra­fił słuchać. Nie wszyscy to umieli. A już na pewno nie wszyscy młodzi tak jak on. Raija zrozumiała zmarszczkę pomiędzy oczami Idy.

- Tak, syna z nim. Z Mikkalem. Wydaje mi się, że mógł­by być dobrym człowiekiem, może takim jak ty, nie wiem. To tylko taka myśl, która mi przyszła do głowy. Nigdy nie stała się rzeczywistością. I tak dosyć istnień zasiałam.

- Szkoda, że nigdy nie miałaś tego syna. - Jon mówił z powagą. Nie był młodym człowiekiem, który by drwił Z kogoś starszego. Potrafił słuchać. I posiadał zdolność wy­powiadania właściwych słów.

- Masz dzieci? - spytała go Raija. Pokręcił głową.

- Mam nadzieję, że będę je miał. Czy nie wszyscy, ją mają?

Pytanie, na które nie dało się odpowiedzieć. Raija zasta­nawiała się, ile jest takich pytań. I dlaczego tak często sta­ją się tematami rozmów.

- Uważasz, że moja córka jest piękna? To go zaskoczyło, ale się nie zaczerwienił. Tylko na twa­rzy ukazał się jeszcze szerszy uśmiech.

- A czy większość ludzi tak nie sądzi?

Raija westchnęła.

- Gdybym miała syna, byłby taki jak ty. Mikkal mógł być taki jak ty. Za dużo jednak było przeszkód. Zresztą mo­że byłby inny, nawet gdyby los nam sprzyjał. Na pewno wiem tylko, że wiatr przeczesał mu włosy na inną stronę.

- Nie jestem podobny do syna, którego mogłaś mieć.

- Dlaczego?

- Jesteś zbyt piękna - odparł Jon. - Przed twoimi ocza­mi czuję się jak mężczyzna. Bardziej jak mężczyzna niż jak syn. To nie są dobre myśli dla syna.

Raija wybuchnęła śmiechem. Odrzuciła głowę i śmiała się do nieba. Zauważyła, jak bardzo jest błękitne. Nagle w oczach mignął jej skrawek czarnej spódnicy Idy. Dzba­nek z miodem przesłonił niebo nad głową Raiji.

Spojrzenie Idy było badawcze, uważne. Usłyszała ostat­nie słowa Jona skierowane do Raiji. Rozpoznała niektóre z nich, chociaż od dawna już sama nie mówiła po lapońsku. Od dawna już myślała wyłącznie po norwesku i fiń­sku. Lapoński był językiem Ailo.

Zrozumiała na tyle dużo, że nie mogła ich spytać, o czym rozmawiali.

Czuła się jak dziecko, które przerwało rozmowę doro­słym. I Idę aż do bólu przeszyła świadomość, że bardzo jej się to nie podoba. Jon powinien mieć radość w oczach, gdy patrzył na nią.

Teraz takim spojrzeniem obdarzał jej matkę.

Przecież Raija miała dostatecznie dużo lat, by być rów­nież jego matką!

Ida postawiła chleb i ryby u stóp Jona. Ledwie na nie­go patrzyła. Nie chciała patrzeć.

Nie pojmowała własnych myśli. Nie wiązały się ze so­bą. Przecież nigdy tak o nim nie myślała. Przecież on aż tyle dla niej nie znaczył.

Takie uczucia nie są jej potrzebne.

To było jedynie oszołomienie, przypominające to, które wywołuje miód. A Ida nie potrzebowała oszołomienia. Miała wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. Doprawdy, właściwie wszystko. Nie poszukiwała przypadkowego po­dziwu w czyimś spojrzeniu.

Ida dość już się naoglądała podziwu. Nie zależało jej na tym, by gościć w przypadkowych myślach innych ludzi. Wystarczało jej przeglądanie się w oczach Sedolfa.

Ale bliskość Jona miała ów słodki smak gorąca. Nie­groźnego porozumienia.

Zorientowała się, że nie może wedrzeć się w to, o czym rozmawiali. To nie dla niej.

Jej matka nie została stworzona tylko i wyłącznie dla niej. Była kimś więcej niż tylko mamą. Była kobietą. Wśród nitek osnowy życia była także człowiekiem.

Oczywiście Ida została wpleciona w jej tkaninę, lecz nie wypełniała jej w całości. I nie wiedziała, co tak naprawdę jeszcze ją wypełniało. To były nowe myśli, w pewnym sen­sie również dobre. To było jak odkrywanie Raiji na nowo.

To było jak odkrywanie na nowo samej siebie.

Jon jadł. Wypijał głębokie łyki z dzbana. Gdy chwalił miód, w oczach pojawił mu się ów szczególny błysk. Po­wiedział, że po smaku poznaje, że matka i córka mają tę samą rękę.

Raija się śmiała.

Ida przypomniała sobie ten śmiech. Nie rozumiała, jak to możliwe, że może go pamiętać. Była przecież niemow­lęciem, kiedy Raija przepadła na wschodzie. Tymczasem tego nie dało się nazwać świeżym wspomnieniem. Pocho­dziło gdzieś z głębi Idy. Z dzieciństwa, w którym na sa­mym początku była też gdzieś jakaś matka.

- Ristina może przyjść. - Jon, najadłszy się do syta, nie tra­cił czasu na uprzejme pożegnania. Nasadził czapkę na głowę, ściągnął ją nieco w dół, aż zatrzymała się na uszach. - Dobrze jej to zrobi. A ty zawsze będziesz u nas mile widziana!

Miał oczy jedynie dla Raiji. To ją zapraszał.

Ida nagle zrozumiała rozgoryczenie Mai. Maja była do­statecznie duża, żeby pamiętać. I Ida nagle pojęła, że nawet dzieci stały w cieniu Raiji. Nie dlatego, że ona sama tego chciała, być może nigdy nawet tego nie zauważyła, trudno jednak było ją przyćmić. Nawet jej rodzone dzieci nigdy nie mogły mieć pierwszeństwa przed Raiją. A Maja zawsze pragnęła czuć na sobie najgorętsze promienie słońca.

Wszystkie dzieci mają do tego prawo.

Mają prawo do tego, by padał na nie słoneczny blask.

Ida zrozumiała, że tę chwilę zapamięta na zawsze. Wie­działa, że pozwoli stanąć w blasku słońca małemu Mikka­lowi. Dla niego gotowa była sama zrezygnować ze światła.

Przyłożyła dłoń do brzucha. Nie sądziła, by ktokolwiek inny to zauważył.

Jon i Olga patrzyli na Raiję.

A Raija chłonęła powietrze i światło. Pozwalała słowom ulatywać z ust. Nic nie mogła na to poradzić. Przyciągała do siebie światło. Przyciągała do siebie spojrzenia. I kiedy odsuwała kogoś i stawiała go w cieniu samej siebie, nigdy nie robiła tego świadomie.

Ida zrozumiała, dlaczego jej ojcu tak dobrze było z He­leną, a jednocześnie rozumiała, że mógł żyć z Raiją.

Jej ojciec był chyba jedynym człowiekiem, który nie po­zwolił Raiji się zaślepić. Widział ją taką, jaką była. Patrzył na nią raczej sercem niż oczyma.

Reijo był jedynym, któremu starczyło odwagi, by przy niej zostać, nawet wówczas, gdy już poznał ją do samego dna. Jedynym, który miał śmiałość objąć również jej mroczne strony.

Ida to wszystko pojęła.

I po raz pierwszy ośmieliła się pomyśleć o tym, że rów­nież ona została zrodzona z miłości. Do tej pory w to wąt­piła, gdyż jej ojciec zawsze stał w cieniu ojca Ailo, w cie­niu Mikkala.

Raija i Mikkal zawsze przebywali tak blisko siebie w słońcu, bezpośrednio pod nim, i rzucali cienie na wszyst­kie strony. Długie cienie.

Ida poczuła, że teraz występuje z cienia.

Nareszcie.

- Piękny chłopak - powiedziała Raija, kiedy Jon znów powędrował stromą ścieżką.

Ida uśmiechnęła się. Domyślała się, co matka próbowa­ła jej powiedzieć. Starała się wyczuć, jakiego zapewnienia oczekuje od niej Raija. Złożenie go kosztowało Idę nie tak znów wiele:

- Jon to przyjaciel, który niesie ze sobą wiele światła.

Odwiedzenie Marie i Klemeta Raija uznała za koniecz­ne. Może nie było jej winy w tym, co się stało, lecz Raija nie potrafiła uciec od tego, co nazywała odpowiedzialnością.

Kiedy przekroczyła próg niskiej chaty, Marie zdążyła już osuszyć łzy. Ślady po nich ukrywała, pochylając głowę.

- Nie rozumiem, dlaczego tak musiało się stać - zwró­ciła się od razu do Raiji. - Cóż takiego złego mogła uczy­nić Maret, że spotkała ją taka kara? Jedyne, co zrobiła, to nosiła w łonie tych malców, nie mając kogo wskazać im za ojca. Ale przecież sama ich nie spłodziła. Dlaczego moja Maret musiała umrzeć?

Raija słuchała jej, z trudem przełykając ślinę. Marie nie czekała na żadną odpowiedź. Wystarczało, że ktoś w ogóle chce jej wysłuchać. Musiała o tym mówić. Wiele razy. Nazwanie tego żalu tylko raz to zbyt mało. Musiała się zaprzyjaźnić również z tymi słowami. - Wydaje mi się, że nikomu nie wchodziliśmy w drogę. Maret również. Nigdy nie stroniła od ciężkiej pracy, nigdy nie bała się uczciwej roboty. Dlaczego tak została nagro­dzona? A dzieci? Przecież dzieci w łonie matki są niewin­ne, prawda? Czy wszystko, w co wierzę, jest nieprawdą? Czy to dlatego spadła na nas taka kara?

Raija rozejrzała się dokoła. Mieszkańcy chaty oszczędzali olej do lampy. Pod niskim sklepieniem panował pół­mrok, a malców należało chronić przed zimnem, dlatego otwory okienne również były zamknięte i do środka wpa­dało niewiele światła.

Jakie prawo miała Raija, żeby mówić tej starszej kobie­cie, iż być może nie chodzi tu wcale o karę?

Raija nie mogła twierdzić, że ma wyłączność na prawdę. Na szukanie prawdopodobnych przyczyn, na rozumienie tego życia, które robiło z ludźmi, co chciało, które igrało z nimi, zmuszało ich do przyjmowania radości i smutków.

Nie miała prawa narzucać nikomu swojej prawdy, a już na pewno nie Marie.

- Przecież życie Maret dopiero się rozpoczęło! Te słowa zawierały tyle racji. Raija żałowała, że nie ma do zaofiarowania żadnej pociechy.

Czuła się tak ubogo, gdy mogła tu jedynie być. Poświęcała swój czas. Nic więcej. A w dodatku niedługo już miała odejść.

- Naprawdę chciałam pomóc, Marie, ale nie mogłam.

- Widać czas Maret nadszedł. - Marie szukała wyjaśnień w swojej wierze. - A nikt nie mógł jej zatrzymać, jeśli jej czas już się dopełnił. Nie rozumiem tylko, dlaczego to by­ło konieczne!

Kołyska była już zniszczona. Wszystkie dzieci Klemeta i Marie korzystały z niej po kolei. Marie wniosła ją w posa­gu. Sama, gdy była długa na łokieć, leżała w niej w swym ro­dzinnym domu, a poza nią jeszcze ośmioro jej rodzeństwa.

Płozy w kształcie półksiężyca przekołysały się przez wiele mil. Przynosiły sen i spokój zmęczonym rodzicom i dzieciom.

Brązowa farba, którą ojciec Marie pokrył kiedyś nową kołyskę, gdy pierwsze dziecko miało przyjść na świat, star­ła się na wszystkich krawędziach. Na płozach nie pozostał po niej żaden ślad. Nawet na bokach widoczne zaczęły być słoje drewna. Teraz kołyska stała przy samym palenisku, aż stare drewno trzeszczało.

Raija podeszła do niej blisko. Delikatnie zakołysała jed­ną ręką. Dzieci leżały przytulone do siebie na posianiu z owczej wełny, otulone nią i przykryte skórą koźlątka.

Maleńkie czerwone, pomarszczone twarzyczki. Czer­wone główki, pokryte ciemnym puchem. Wszędzie prze­świtywały naczynia krwionośne, błękitne ścieżki pod cien­ką jak pajęczyna skórą. Rzęsy przypominające kawalątki piór na policzkach. Brwi narysowane pewną ręką, maleń­kie usta, maluteńkie noski. Paluszki takie cienkie, cieniut­kie... Doprawdy, to cud, że może istnieć życie tak maleń­kie, a przy tym skończone. Tak niezwykle piękne, choć malusieńkie, a jednocześnie doskonałe.

- Dawid to ten z lewej - powiedziała Marie. Nie pod­nosiła się z ławy. Śledziła jedynie Raiję wzrokiem. - Mniej­szego niż on nie widziałam - dodała. - Jeśli przeżyje i wy­rośnie na człowieka, to znaczy, że wygrał z Goliatem. Z prawej jest Eliasz. Te imiona wpadły mi ot, tak, do gło­wy. Klemet twierdzi, że postradałam rozum, skoro nada­łam dzieciom Maret biblijne imiona, ale one pierwsze przyszły mi na myśl. Nie dlatego, że chcę być wielka i dumna. Wydaje mi się, że Maret podobałyby się te imio­na, a mały Jakub, biedak, po prostu nie mógł nazywać się inaczej. Tak już musiało być.

- To piękne imiona - stwierdziła Raija. Przepełniające ją uczucia niemal rozdzierały jej serce, a odezwała się jesz­cze ta sama troska, to samo zmartwienie, z którym Olga przyszła do niej rankiem.

Co się stanie z tymi dziećmi? Czy będzie im dane. przeżyć?

- Klemet poszedł posłać po pastora - wyjaśniła Marie. - Chce ich pochować najszybciej jak tylko się da. Ale to chy­ba nie przystoi. Musimy okazać cierpliwość, my, tak samo jak wszyscy inni. Jeśli lato nie będzie zbyt gorące, nikomu zanadto to nie dokuczy. Klemet chce jednak, żeby Maret i dziecko jak najszybciej znaleźli się w ziemi. Ułożył małe­go w jej objęciach. Musiałam przeszyć trochę rękawy jej bluzki, żeby wyglądało tak, jak gdyby obejmowała małego. Nie dało się zgiąć rąk, ciało tak szybko sztywnieje. Robi się takie, że zaczyna ci się wydawać, iż jesteśmy jedynie sko­rupką. Może za dużo mówię? Raija pokręciła głową.

- Miał się też rozejrzeć za mamką. Dzieci nie przeżyją, jeżeli żadna kobieta nie zgodzi się ich wykarmić. Zwierzęce mleko jest dla nich za mocne, dla tych maleńkich biedactw.

- Rozmawiałam z Jonem z siida Lapończyków. - Raija nie przestawała bujać kołyski. - Ma tu przysłać kobietę, która niedawno urodziła dziecko, lecz je straciła. Powie­dział, że Ristinie dobrze zrobi, jeśli będzie mogła w czymś pomóc. O ile, oczywiście, wy przyjmiecie jej pomoc.

Marie prawie się rozpłakała.

- Czy zechcemy przyjąć? Ach, kochana, będziemy pła­kać z wdzięczności! Nie obchodzi mnie, skąd ona jest, by­le tylko mogła utrzymać przy życiu synków Maret! Nie mam nic przeciwko Lapończykom ze Szwecji. Wszyscy je­steśmy z tego samego ludu. Kiedyś nie było mowy o żad­nych różnicach, byliśmy jedni drugim potrzebni. Ale kie­dy nad fiordem zaczęło przybywać ludzi, dopiero wtedy zaczęło się to gadanie o tym, skąd kto pochodzi i kim są jego rodzice. Nagłe okazało się, że ludzie muszą mieć pa­pier na swój spłachetek ziemi. A niech się Bóg zlituje nad tym, kto ośmieli się wejść na cudze pole w kumagach przed sianokosami! Niech cię Bóg błogosławi, Raiju! Nie mogę się już doczekać tej kobiety!

7

Raija zorientowała się, że patrzy oczyma Michaiła. Tak bardzo chciała mu to pokazać, sprawić, żeby on spojrzał jej oczyma, tymczasem stało się chyba odwrotnie.

- Ona tego wszystkiego nienawidziła - wyjaśnił Reijo. Oleg przetłumaczył, a na jego twarzy ukazał się szeroki uśmiech.

- Nie za bardzo lubiłam wtedy te góry - powiedziała Raija. - One mnie przytłaczały. Nie pozwalały ulecieć mo­jej tęsknocie. W cieniu tych gór tworzyłam jedynie nowe marzenia.

- Ty musisz tęsknić - stwierdził Oleg. - Nie czujesz się całkiem dobrze, jeśli nie masz za czym tęsknić.

Może mówił prawdę. Spoglądali na nią z różnych punk­tów widzenia. Składali w jedną osobę. Gdzieś w głębi tego obrazu była ona. Patrzyła na siebie od środka. Nie wiedzia­ła, czy tamto uczucie powinna nazywać niepokojem, czy raczej chciwością. Tęsknota była o wiele ładniejszym sło­wem, lecz te inne zawierały więcej prawdy.

Przywieźli Lapończykom transport mąki. Wybrali się w piątkę, Raija, Reijo, Oleg, Olga i Misza. Ida, odmawiając pójścia w góry, puściła do matki oko, jak gdyby rozumiała, że Raija może nie mieć ochoty na to, by córka towarzyszy­ła jej w wędrówce do letniego obozowiska Lapończyków. Ida z uśmiechem przejęła obowiązki w opiece nad dziećmi i w oborze. Prosiła jeszcze tylko matkę, żeby uważnie stą­pała po niewygodnych, zdradliwych ścieżkach. Raija naj­pierw zbyła ją prychnięciem, w końcu jednak z powagą po­traktowała ostrzeżenie. Zrozumiała, że nie jest już młodą dziewczyną, biegającą po zboczach jak koza. Teraz potrzeb­ne jej były lepsze, szersze ścieżki.

- Niechętnie to wspominam - powiedział cicho Misza. Pamiętał przeprawę w głąb kraju z Soroya. Jego pierwszym wspomnieniom związanym z krainą na zachodzie towa­rzyszyły przerażające obrazy.

Południowo - wschodni wiatr przeczesał mu czarne włosy.

Raija przyglądała mu się z boku. Jej syn był tu obcy. Ona być może mogła nazwać góry, doliny, ten fiord i otwarte płaskowyże swoim krajobrazem, lecz Misza nie był z nim ani trochę związany. Ona go urodziła, lecz w innym pejza­żu. Ta świadomość miała smak goryczy. Nie wystarczało pokazanie mu, wyjaśnienie i prośba o zrozumienie tych ukrytych kawałków jej przeszłości. Misza nie stanie się przez to jednym z ludzi znad fiordu. Do tego trzeba cze­goś więcej, a Misza przecież nie zabawi tu dostatecznie dłu­go. Butów do konnej jazdy nie zamieni na kumagi, na męż­czyznę wyrośnie w porcie w Archangielsku.

- Lubiłaś tak się przenosić? - dopytywał się Misza. - Lubiłaś te maleńkie namioty? Lubiłaś nie mieć nic więk­szego?

Był Rosjaninem, kupcem. Być może rzeczy zaczynały go pętać. Raija wolałaby, żeby wybrał coś innego, ale nie mogła przeżyć życia za niego.

- Wydaje mi się, że posiadałam więcej, kiedy mieszka­łam w Jav'vo niż u twego ojca w Archangielsku - odparła cicho, prawie niechętnie. Nie chciała burzyć obrazu Jew­gienija w oczach ich syna, lecz winna była Michaiłowi prawdę. - Byłam wolna i nigdy niczego mi nie brakowało. Wydaje mi się, że nigdy za niczym nie tęskniłam w tym czasie, gdy mieszkałam w jurcie i wędrowałam wraz z re­niferami. Wiedziałam, że będziemy się przenosić, za czym więc miałam tęsknić?

W Rosji zawsze tęskniła. Nawet wtedy, gdy nie była w stanie nazwać słowami źródła tęsknoty. Teraz wiedziała już, że nie zdoła niczego Michaiłowi wytłumaczyć. Po­kazała mu obozowisko szwedzkich Lapończyków. Poka­zała mu, jak żyją. Pokazała mu ułamki sposobu życia. Coś, co nosiła skryte głęboko w sercu. Podzielenie się z nim na poły oddaliło ją od tego, co pokazywała.

Michaił nie dostrzegł, nie zrozumiał i nie rozpoznał jej miłości. Przyglądał się wszystkiemu ze zdumieniem. Raija trochę żałowała. Wiele czasu już upłynęło, odkąd sama no­siła skórzaną kurtę i zasypiała, czując w nosie łaskoczący dym z paleniska. Pokazując synowi to wszystko, czuła się taka obca. Nie chciała czynić z tych ludzi dziwowiska, lecz w swej bezmyślności właśnie to zrobiła.

Kiedyś i ona należała do tego świata, ale teraz również wśród nich stała się obca. Tyle przynajmniej uświadomiła jej ta wyprawa. Górskie powietrze wypełniło swoją misję.

Na cyplu Ida śpiewała. Na podwórzu aż roiło się od sil­nych mężczyzn, którzy taszczyli drewno do pieca, dźwi­gali wodę do obrządku w oborze i przynosili drobne ryby z fiordu.

- To dopiero! - uśmiechnął się ciepło Reijo. Z trudem zachowywał powagę.

- Statek sam się przypilnuje - wyjaśniła Ida, jego przed­siębiorcza córka. - Zaprosiłam marynarzy na kolację na lą­dzie. Nie uchodzi, żeby tkwili tak na środku fiordu. Braci­szek Misza musi mi to wybaczyć. Weselej będzie zarówno im, jak i nam, jak posiedzimy przez chwilę razem. Powie­dzieli, że upieką rosyjski chleb w naszym piecu. Mój ty świecie, przecież muszą mieć świeży chleb na drogę!

- Chyba byłoby trudno ci zostać samotną kobietą - po­wiedział Reijo ciepło; w głębi ducha przekonany, że Ida nie robi nic złego. - Coś mi się zdaje, że Sedolf powinien mieć na ciebie oko!

Ida zaśmiała się perlistym śmiechem.

- Sam powiedział coś podobnego, nim poszedł do domu, zająć się obrządkiem. Zdążył jeszcze tylko wyjaśnić tym mężczyznom, że jestem w błogosławionym stanie, a oni od tej pory zmuszają mnie, żebym siedziała nieru­chomo, niemalże pomagają mi oddychać. Czy wszyscy Ro­sjanie są tacy rycerscy?

Raija patrzyła na marynarzy Miszy. Uwijali się, mało butów nie pogubili, chcąc zadowolić Idę. Filcowe pode­szwy mogły się zniszczyć na przybrzeżnych kamieniach, ale wszyscy byli zadowoleni. Raija jasno widziała, czym została pobłogosławiona Ida: jej śmiech malował dookoła radość. Ludzie tacy jak Ida rozjaśniali życie innych bla­skiem słońca.

- W Rosji też są różni ludzie - odparła. - Ale niektórzy z każdego potrafią wydobyć tylko to, co najlepsze.

Raija cieszyła, że Ida nie odziedziczyła po niej skłonno­ści do przygnębienia. Pogoda Idy była warta więcej niż ca­łe złoto, jakie Knut wydobył z wnętrza czarnej góry.

Ida nuciła do wtóru melancholijnych pieśni, które śpie­wali jej marynarze. Szare od smutku, ciężkie słowa pozo­stawały dla niej niezrozumiałe, Ida napełniała więc zduszo­ne płaczem rosyjskie pieśni nadzieją i wesołością.

- Co to było o Raisie? - zainteresowała się nagle. Imię to zostało wplecione w jedną z tych wypełnianych uczu­ciami melodii, śpiewanych z takim zaangażowaniem.

- Oszczędź mi tłumaczenia - poprosiła Raija, zbierając spódnice i szykując się do ucieczki, chociaż już podwinę­ła rękawy bluzki, żeby pomóc przy pieczeniu.

Oleg puścił oko do Idy.

- Raija - Raisa się wstydzi. Nie posądzałabyś jej o to? Wi­dzisz, w niej wciąż mieszka młoda dziewczyna.

- To o niej śpiewają? Michaił, który zaczął się domyślać przebiegu rozmowy, podchwycił piosenkę. Miał w spojrzeniu tę samą wesołość co Oleg.

- To nie będzie zupełnie to samo, jeśli zaśpiewam to po norwesku, albo słowa będą kuleć, albo melodia. Ale spró­buję jedną zwrotkę.

Zaczął nucić wolno, w zamyśleniu, przypominając so­bie rosyjski tekst. Misza przyłączył się do niego drugim głosem. W końcu Oleg zaczerpnął tchu i ułożył tekst, któ­ry i oni mogli zrozumieć:

Raisa, Raisa, anioł najuboższych, mateczka ludzi z portu.

Raisa, Raisa, czarnooka, w czarnej sukni caryca ubogiej ziemi.

Kilku marynarzy przyłączyło się w następnych zwrot­kach po rosyjsku, gdy Oleg zrezygnowała dalszego tłuma­czenia. Śpiewali pełnym głosem. Ida wyczuwała w słowach piosenki szacunek, wprost go widziała. Wszyscy ci ludzie kochali jej matkę, choć być może nigdy wcześniej jej nie widzieli.

- W Archangielsku ona jest legendą. Zresztą nie tylko tam. Nad całym Morzem Białym - wyjaśnił Oleg. - Raija to Raisa Morza Białego. Caryca zmrożonej ziemi. To z in­nej zwrotki. Odśpiewanie niektórych pieśni o niej w cało­ści zajęłoby całą noc.

- Chyba nie tylko dlatego, że jest piękna - powiedziała cicho Ida.

- Nie, nie tylko dlatego - zgodził się Oleg.

Ida w zamyśleniu przyglądała się matce. Ci ludzie śpie­wali o takiej Raiji, jakiej ona nie znała. O takiej, o której nagle postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej. O takiej Raiji, o której nie opowiedziałaby jej sama matka. Nawet gdyby Ida ją o to poprosiła.

- Chcę o niej usłyszeć. O tej Raisie znad Morza Białe­go. Być może jej się to nie podoba, lecz chcę usłyszeć te legendy, żebym mogła je opowiedzieć swoim dzieciom.

- Nie możesz poznać tych baśni tu, nad fiordem Lyn­gen - rzekł Oleg łagodnie. - Musisz stanąć wśród chat ry­baków w porcie w Archangielsku i posłuchać, jak nucą o niej staruszkowie. Powinnaś usłyszeć, jak małe, zgięte wpół babuszki opowiadają o niej cichym głosem wieczo­rem przy palenisku. Musisz zajrzeć do karczem i zobaczyć młodych chłopców tańczących na stołach i śpiewających na kilka głosów o niej, o Raisie z zasypanych śniegiem brzegów Morza Białego. Powinnaś stanąć nad zamarznię­tym białym morzem i poczuć wiatr szepczący o niej. Nie zdołam opowiedzieć ci wszystkich baśni o Raisie tu, na za­chodzie, córko Raiji.

- Ale pozwoliłbyś mi poznać te historie, które ludzie opowiadają, gdybym przyjechała na wschód?

Oleg kiwnął głową, uśmiechając się całą twarzą.

Ida wyglądała na zdecydowaną. Świat w jednej chwili zrobił się o wiele większy aniżeli ten kawałek, który wi­działa pomiędzy górami nad fiordem. Świat w jednej chwi­li stał się bezkresem mórz i wybrzeży, których nie potra­fiła sobie wyobrazić. Na razie.

Ale Olegowi nic więcej nie powiedziała. Pozwoliła tej myśli unieść się na wietrze na podobieństwo przygotowa­nemu już do lotu ptasiemu pisklęciu.

To był długi wieczór, przeszedł w noc, która nie przy­niosła zbyt wiele snu. Piec wymagał kilku godzin palenia w nim bez przerwy, by nagrzał się dostatecznie i dało się upiec chleb. Przez kilka tych godzin kuchnia w domu na cyplu pełna była marynarzy, którzy mieszali i ugniatali czarne żytnie ciasto, formując z niego okrągłe, płaskie bochny. Raija stała między nimi z mąką we włosach i ener­gicznie zagniatała z nimi chleb, ani trochę niepodobny do tych, które piekła w domu na cyplu na co dzień.

Ida patrzyła i wiedziała, że te bochenki są przypomnie­niem innych powszednich dni, których Raija nie była w stanie pozbyć się z pamięci. Ruchy wciąż tkwiły w jej dłoniach. Robiła to już tyle razy wcześniej, że nie musiała bacznie przyglądać się swojej pracy.

W ustach Rosjan nieustannie czaiły się żarty. Słowa przeskakiwały z kamienia na kamień, momentami dawały się porwać biegowi strumienia, suchą nogą wychodziły na brzeg i przemykały dalej.

Uszom Idy słowa te nie niosły żadnego znaczenia. W chacie jej ojca zagościł maleńki rosyjski światek. Ida wy­szła na podwórze. Ognisko nad brzegiem jeszcze płonęło. Na tym ogniu gotowali w morskiej wodzie ryby. Krąg wo­kół ognia był duży i rozumieli się nawzajem, chociaż roz­mowa się przedłużała, ponieważ każde słowo musiało się przewinąć przynajmniej w dwóch językach. Tam tworzy­li wspólnotę, tak jak kamienie łączą się w jedność, w brzeg, stanowiący front przeciwko morzu. Teraz natomiast Ida znów poczuła, że stało się inaczej. Trochę jakby brakowa­ło dla niej miejsca tam, gdzie była jej matka. Ta druga, ta obca Raisa nie miała córki, którą mogłaby wciągnąć w krąg własnego ciepła. Ida stała się niewidzialna.

To ojciec znalazł ją na brzegu.

- Tylko ty się za mną stęskniłeś? - spytała Ida. Sama usłyszała, jak żałośnie zabrzmiało jej pytanie. A przecież wcale tego nie chciała. Nawet w jej własnych uszach pre­tensje zabrzmiały dziecinnie.

Reijo ojcowskim ruchem objął ją za ramiona, uśmiech­nął się, dojrzał smutek na twarzy. Rozpoznał go z minio­nych lat. Całym sobą wiedział, że Ida od dawna już nie mu­siała stawać w czyimś cieniu.

- To czar - wyjaśnił gdzieś na granicy powagi i żartu. - Ona mogłaby tam siedzieć siwa, pomarszczona, bezzębna i wychudła jak szczapa. A oni mimo wszystko krążyliby wokół niej jak ćmy wokół światła. Ona tego nie robi, tak po prostu jest. Nie musisz z tego powodu zgrzytać zęba­mi, Ido, i marznąć na brzegu.

- Jestem zazdrosna - przyznała Ida. Zacisnęła szczęki i wcale nie poczuła się lepiej od tego, że Reijo pogładził ją po policzku i włosach. Przecież już kiedyś ją tak pocieszał..

- Głupia też jestem - dodała, czując w ustach smak gory­czy. - Dorosła baba, mężatka, matka dzieciom. Ale zazdrosz­czę jej tego. Sama chciałabym pławić się w blasku tych spoj­rzeń. Oni nie wyrażają się o niej wulgarnie. Nie rozumiem, co mówią, ale ton nigdy nie jest wulgarny. Traktują ją jak kogoś w rodzaju bogini, niemal jak obrazek na ołtarzu. Wiem, że to bliskie bluźnierstwu, ale to właśnie przychodzi mi do głowy. Obraz na ołtarzu. Jestem zazdrosna.

- Stoisz tak blisko niej, że czujesz ciepło ogniska - powie­dział cicho Reijo. - Raija stoi w samym środku ognia, inaczej nie potrafi. Nie wszystko jest takie, na jakie wygląda, kocha­na Ido. Ty odczuwasz na sposób kobiet, ja jestem jednym z wielu mężczyzn, którzy zaznali innego uścisku zazdrości. To równie gorzkie, niemądre, ale w ognisku nie ma miejsca dla innych. I nikt inny też by tego nie zniósł. Raija będzie tam stała, dopóki nie rozpostrze skrzydeł i nie odleci.

- Obcy ptak... - powiedziała Ida rozmarzonym tonem, w którym zabrzmiał cień urazy. Nie mieściła się w nim jednak zazdrość.

- Tak, tak, ona z pewnością nie jest pliszką - Reijo się uśmiechnął. - To my jesteśmy takimi zwyczajnymi kłęb­kami piór, wróblami, pliszkami i drozdami. Twoja matka ma więcej kolorów na skrzydłach.

Siedzieli razem w milczeniu. Słuchali fal załamujących się o brzeg. Patrzyli, jak podnoszą się daleko, jak przeta­czają się, by wreszcie pieszczotliwie oblać pasek ich lądu. Biała piana znaczyła ziemię, przez chwilę. Jej ślad blakł, zakrywały go nowe, świeże ślady. Wszystko nieustannie się zmieniało, lecz mimo to pozostawało identyczne.

- No i jak? - spytał w końcu Reijo. - Poderwiemy się już i pofruniemy do domu?

Ida kiwnęła głową. W piersi wciąż jej ciążyło. Coś pali­ło w sercu. Teraz była w stanie powstrzymać łzy, lecz wie­działa, że w nocy będzie płakać na ramieniu Sedolfa.

- Ty i Ida jesteście sobie tacy bliscy. Raija mówiła ściszonym głosem. W łagodnym świetle nocy ściany z bali wokół ich łóżka przybrały kolor mio­du. Splotła palce z palcami Reijo. Jego duże, szerokie dło­nie przy jej drobnych. Opatrunek na kikucie palca był no­wy. Bolało ją teraz, trochę piekło. Ale w oczach iskrzyły się ślady radości. Poświata. Migoczący blask jak nocna mgła nad moczarami pełnymi moroszek po długim, cie­płym od słońca dniu.

Reijo nie mógł się nadziwić, jak bardzo matka i córka są do siebie podobne. Obie wprost chłonęły światło. Obie pragnęły go więcej. Pragnęły wszystkiego.

- To prawda, Ida i ja jesteśmy sobie bardzo bliscy - po­twierdził.

Raija westchnęła. Oczywiście miała świadomość, że zmarnowała swoje prawo. Nigdy nie będzie dla dzieci tym, kim stał się dla nich Reijo. Reijo zawsze był przy nich. Za­wsze mogły do niego dotrzeć. Był ojcem i przyjacielem, si­łą, a także łagodnością. Gromadził ich wokół tego znisz­czonego kuchennego stołu. Stworzył im na cyplu dom.

Ona nie mogła wybudować im domu w ciągu jednego tylko lata, choćby nie wiadomo jak wydawało się magicz­ne. Otworzyli przed nią tyle drzwi, ile mogli. Obdarzyli ją zaufaniem, obdarowali chwilami błyszczącego słońca. Dla­czego miałaby chcieć czegoś więcej? Dlaczego pragnęła więcej, niż była w stanie przetrawić?

- Ida jest podobna do ciebie - rzekł cicho Reijo. Nie mógł zawieść zaufania Idy, mówiąc Raiji, co powiedziała ich córka. Reijo poważnie traktował swoje dzieci. - Ida również pragnie chwytać wszystko obiema rękami.

- Ja należę do tego miejsca - oświadczyła Raija z upo­rem, lecz już następne otwarcie ust zdradziło inną stronę jej myśli. - A mimo to wciąż jestem tutaj obca.

- Już gdzieś cię niesie, coś cię niepokoi - wyjaśnił Reijo, który wcześniej miał okazję obserwować u Raiji nadejście tego stanu. Był dla niego równie oczywisty, jak widok na­brzmiałych pączków wierzby tuż przed ukazaniem się na gałązkach bazi pod koniec kwietnia.

- Nie chcę tego niepokoju! Chcę być zadowolona i szczę­śliwa. Jestem zadowolona i szczęśliwa. Niczego mi nie brak. Tak mi dobrze z tym spokojem. I tyle chcę zobaczyć. Chcę ujrzeć jesień, zimę, jarmark i wszystkich ludzi. Chcę zoba­czyć, jak słońce zawraca. Chciałabym odlewać świece na Boże Narodzenie, zbierać śmietanę na świąteczny obiad. Chcę popłynąć z tobą do kościoła w pierwszy dzień świąt i chcę wziąć w ramiona dziecko Idy i szukać w tym nowym człowieku twoich rysów. Chcę zobaczyć, jak słońce powra­ca. Chcę szorowaniem wpuścić wiosnę do naszych izb. Tak dobrze jest myśleć o wszystkim, co należy do mnie i do cie­bie, Reijo. To taki spokój.

- Ale skrzydła cię swędzą - odpowiedział jej Reijo, tuląc czoło do jej czoła. - Ptaki odlatują, Raiju, nie są w stanie usie­dzieć spokojnie. Ty również odfruniesz i przekonasz się, że to będzie przyjemne. Zrozumiesz, że właśnie po to się urodziłaś.

- Kochasz mnie? - spytała nagle. Jej spojrzenie zrobiło się niemal czarne. Żądało prawdziwej odpowiedzi.

- Teraz cię kocham - odparł Reijo. Miał w głosie ciepłą wesołość i posługiwał się językiem, w którym oboje się urodzili. Ich intymne rozmowy nocami odbywały się po fińsku. Żaden inny język nie zawierał słów wyrastających prosto z serca.

Żadne z nich nie dodało teraz „na swój sposób”...

Znajome dłonie wsunęły się pod nocną koszulę.

Raija odpowiedziała. Ich stopy otarły się o siebie, łydki się splotły. Reijo sypiał w kalesonach, nie w koszuli. Dło­nie Raiji zatrzymały się na mocnym, rozgrzanym męskim ciele. Wargi piły smak barków Reijo, jego szyi, piersi. Pul­sowanie na szyi drżało pod jej wargami, poruszającymi się leciutko i zmysłowo. Rysowała go językiem. Biegła za każ­dą linią mocnego ciała, które było nim.

Wełniany pled spadł na podłogę. Miodowe ściany od­gradzały ich od łagodnej letniej nocy. Nocne powietrze nie chłodziło rozgrzanej skóry. Okienko było uchylone i chło­nęło ćwierkanie ptaków z brzozowych zarośli i cichą roz­mowę fal u stóp cypla.

Zmieszali swoje dźwięki z nocą.

Twarzą w twarz budzili w sobie nawzajem radość. Sta­wali się swoimi instrumentami. Razem zmieniali się w mu­zykę.

Ręce Raiji musiały go poczuć. Wnętrze dłoni i koniusz­ki palców musiały prześlizgnąć się po całej skórze, która obejmowała jego wnętrze. Rękami, całym ciałem i ustami gładziła jego barki, silne, kwadratowe. Ramiona miał moc­ne, lecz skóra na nich stała się cieńsza, mniej napięta niż u tamtego młodzika, którego wciąż pamiętały jej dłonie. Tamten młodzik ciągle tkwił w koniuszkach jej palców. Wspomnienia i rzeczywisty mężczyzna zlały się w jedno. Przeszłość, którą dzielili, istniała w cieniach, czyniąc te­raźniejsze pieszczoty jeszcze głębszymi i bardziej praw­dziwymi.

Przesunęła się obok jego piersi. Uderzenia serca pieściły jej policzek. Ciało miał takie gładkie, gorętsze niż ognisko.

Duże dłonie wędrowały po niej. Pieściły plecy, barki i kark. Palce wplotły się we włosy. Zalała jego pierś czar­nym jedwabiem niczym zmysłowym letnim deszczem.

Był wąski w biodrach, ale pośladki miał mocne, silne mięśnie poruszały się pod obejmującymi je dłońmi.

Język i wargi były wilgotne na mocnych, napiętych udach. Pocałunki drżały od tych samych tęsknot, od któ­rych drżała jego skóra. Językiem szkicowały linie na sil­nych łydkach. Policzki ocierały się o sprężyste nogi.

Piersi twardymi perełkami pieściły go, gdy wolno prze­suwała się do góry.

Wargi otarły się o niego do sucha. Łaskotały czułą cien­ką skórę. Krew krążyła szybciej.

Zwilżyła językiem swoje wargi. Chłodziła go i zarazem grzała wilgotną rosą ust. Lubiła jego smak. I zakryła go ustami i dłońmi. Kochała go niesamolubnie, była szczodra, gorąca.

Piła z niego.

Oparła się o jego brzuch, pełna jego zapachu i smaku, mając pod policzkiem jego zadowolone ciało, a łydki sple­cione na plecach.

Na zewnątrz noc śpiewała tymi samymi głosami.

Raija była tak gorąca, iż miała wrażenie, że plonie.

Nareszcie dotknął dłońmi jej czoła. Odgarnął na bok włosy. Uśmiechnął się do niej jakby gdzieś z daleka, zza wzgórza, którym była jego pierś, podnosząca się i opada­jąca jak morze w rytmie księżyca.

Pochwycił jej dłonie, prosił, by się zbliżyła. Twarz miał błyszczącą, rozgrzaną. Zielona radość w oczach nie była ani błyskawicą, ani ogniem, jedynie spokojem i czułością. Być może również tym czymś większym, czego Raija w ża­den sposób nie potrafiła nazwać.

- Kocham cię - powiedział Reijo, przyciskając wargi do jej szyi. Szorstkie wnętrze jego dłoni załaskotało, ale piesz­czoty niosły obietnicę.

Nie był mężczyzną, który nie spełnia danych przyrze­czeń, nawet jeśli zostały złożone bez słów.

Jego pocałunki miały dźwięk. Były leniwie gorące i gło­śne. Reijo wymyślał słowa, nieistniejące w żadnym języku, które stawały się ich słowami. Rodziły się i w tej samej chwili znikały. Słowa stworzone z tej samej materii co tę­cza i zorza polarna, zmysłowe słowa, przyprawione pełny­mi miłości szczęśliwymi dźwiękami.

Śmiałe ręce pieściły na granicy twardości. Palcami i usta­mi sprawił, że piersi napięły jej się niemal do bólu.

Dłońmi szukała jego ciała, lecz Reijo zdecydowanie przycisnął je do materaca. Wziął głęboki oddech, żeby coś powiedzieć, lecz pozostało to bez słów. Mówił spojrzeniem, prosił ją, by przyjęła go tak samo, jak on przyjął od niej czuły podarek miłości.

Jego wargi zatonęły w jeszcze bardziej miękkiej skórze. Lato na cyplu sprawiło, że znów się zaokrągliła. Reijo po­dobała się taka. Jego dłoniom też podobała się jej bujność. Rozpalona bujność. Być może jej ciało nie stawało się przez to młodsze, lecz na cóż dojrzałej kobiecie ciało mło­dej dziewczyny? Reijo kochał to ciało, w którym mieszka­ła. Ono było jej. Zmysłowe, ciepłe i miękkie.

Miękkie...

Ta miękkość jej ciała, otulająca siłę, która się pod nim kryła, zawsze wprawiała go w oszołomienie.

Dłonie zatrzymały się na krągłych udach.

Nie zdołała zostawić wszystkiego jemu. Ledwie jej do­tknął, a już się przed nim otworzyła.

Język zaczął pieścić na próbę. Zadrżała. Uniosła się ku niemu, musiał wykorzystać ciężar własnego ciała, by opu­ścić jej rozedrgane biodra.

Jej głos wydobył się z głębi gardła. Ochrypły, bardziej jak ciężki oddech niż jak krzyk.

Całował jej brzuch, czubkiem językiem bawił się w pęp­ku, dopóki nie zmusiła go do podsunięcia się wyżej, pocią­gając go za włosy.

Reijo podniósł pled, wychłodzony na podłodze, przy­jemny w zetknięciu z ich leniwym gorącem.

Rękami naciągnęli go na swoje twarze, wierzchem dło­ni ocierali pot.

Pocałunki były powolne, lekkie, łaskotały w kącikach ust. Pieszczoty przypominały ciepły oddech na wilgotnej skórze. Ruchy ospałe.

A potem przyjemny żar. Ciche poczucie więzi, dojrza­łe i pełne. Moroszki, które zebrały słoneczne pocałunki w ciągu wspaniałego, długiego lata.

Żar niósł ze sobą ich spokój. Ich poczucie bezpieczeń­stwa.

Ale nie był senny.

Dojrzałe jagody miały najwięcej smaku. Tego, który naj­dłużej zostawał na języku.

Kolano Reijo próbowało wsunąć się pomiędzy jej uda. Wytrzymała nacisk, nie puszczając go. Nie odpychając, lecz nie pozwalając się zbliżyć.

- W starej gałęzi płyną jeszcze soki - roześmiał się Re­ijo w policzki Raiji, a ona podsunęła się blisko niego i po­czuła to, o czym mówił, na brzuchu.

Ze śmiechem uniosła się odrobinę, by go do siebie wpu­ścić. Podciągnął się i zakradł w otwarcie miękkich drzwi.

Leżeli zamknięci w swoich ramionach. Usta ich się spo­tkały, badały znajome głębie, które zawsze przynosiły ty­le radości.

Radość...

Ruchy były delikatne, niespieszne. Przepojone wielką radością, lecz powolne aż do udręki. Żartobliwe, zaskaku­jące. Przewidywalne, lecz nie nużące. Biodra przetaczały się jak skore do zabawy fale, które chcą przechytrzyć jed­na drugą.

W gardłach wzbierał im śmiech. Z trudem łapali powie­trze. Pocałunki unosiły się w noc.

Śmiech wydobywał się z dwóch gardeł. Z otwartymi oczyma, pełnymi objęciami napotkali nawzajem swoje szczyty fal. Ze śmiechem kochali się, żeby osiągnąć dojrza­łe, mocne spełnienie.

Byli dwoma globami. Dwoma trzęsieniami ziemi. Dwo­ma różnymi rodzajami radości.

Ale rozkosz odczuwali razem.

Dzielili się ze sobą bez ograniczeń. Szczodrze obdaro­wywali pożądaniem, radością i zaufaniem.

Później piosenka ptaków brzmiała w ich uszach inaczej. Reijo, kiedy serce przestało mu walić w uszach jak mło­tem, poczłapał do okna.

- Już prawie ranek - oznajmił, uśmiechając się kącikiem ust. - Cóż, na miłość boską, skłania nas do czuwania aż do świtu, Raiju?

- Chodź tutaj, śpij razem ze mną, Reijo - mruknęła, wy­ciągając do niego rękę. - Bądź przy mnie teraz, kiedy je­stem taka szczęśliwa. Tak leniwie i spokojnie szczęśliwa. Chodź, Kesaniemi, i zajmij łóżko, nie tylko mnie...

Reijo wsunął się pod wełniane okrycie, wtulił w jej pierś. Raija pocałowała go w czoło.

Reijo czuł, jak ona zasypia. Czuł, jak jej puls powoli wpada w senny, spokojny rytm. Obejmował jej życie i dzielił z nią szczęście. Całym sobą czuł, jak bardzo jest prawdziwe. Byli wobec siebie szczerzy.

Wciąż trwało lato.

Słyszał piosenkę ptaków na dworze. Wiedział, że to let­ni chór wielu gardeł. Zimą piosenka była bardziej mono­tonna.

Reijo miał świadomość, że prawem natury obce ptaki odlatują, gdy nadejdzie jesień.

8

Złe wiadomości często mkną zadziwiająco lekkonogie. Zanim słońce znalazło się wysoko pośrodku nieba, wszy­scy już wiedzieli, że Klemet nagle osunął się w łodzi na środku fiordu i wyzionął ducha, nim ktokolwiek zdążył przybyć mu na ratunek. Ludzie nie pływali przecież burta w burtę, gdy wyprawiali się po pożywienie.

- Miał przywieźć tylko drobne ryby do gotowania - pła­kała Marie, która od śmierci Maret chodziła z czerwony­mi oczyma. Chude dłonie zaciśnięte kurczowo złożyła na podołku.

Raija przełknęła kulę w gardle. Zbyt wiele już w życiu widziała, żeby teraz płakać, lecz mimo wszystko losem Marie przejęła się jak swoim własnym. Rozsądek podpo­wiadał jej, że nie powinna tak się angażować, ale ona wie­działa, że Marie tak nagle została zupełnie sama.

- Panie Jezu, musimy mieć co włożyć do garnka! Miał wypłynąć po drobne ryby, po nic więcej. Niczego więcej nie żądamy. Razem dalibyśmy sobie jakoś radę, ale odkąd Maret odeszła, on nie był sobą. Nie mógł tego znieść. To dla niego za wiele. Ale Pan daje i Pan odbiera. Miał przywieźć jedynie drobne ryby, Raiju. Niczego więcej nie żądaliśmy...

Urwała.

Ristina posprzątała chatę. Miała zręczne dłonie i gorą­ce serce. O ile Raija mogła się zorientować, sprawnie też zajmowała się malcami. Marie potrzebowała teraz kogoś w domu. I tak ciężko by jej było bez męża i córki, a gdy­by musiała sama opiekować się dwojgiem niemowląt, nie dałaby rady.

- Mamy długi - oznajmiła Marie pustym głosem. - A te­raz będą liczyć to, co zostało po nim. Po Klemecie. Mamy tylko tę chatę. I długi. Nie pojmuję, jak zdołamy z tego pokryć wszystko, co się należy kupcowi z Karnes... I dzier­żawę za ziemię...

Raija obliczała w głowie, rozglądając się po ubogiej izbie. Marie z pewnością mówiła prawdę. Te sprzęty nie pokryją długu, jaki Klemet zaciągnął u kupca.

- Jezu, nie chcę żebrać pod wioskowymi drzwiami!

Raija spotkała wiele kobiet takich jak Marie. Nieraz sły­szała już tę samą nagą rozpacz. Ich losy były tak do siebie podobne, chociaż Marie siedziała w izbie nad rzeką Ski­bom i niemal cały świat dzielił ją od żon rybaków w Archangielsku.

- Klemet i ja nic nie mieliśmy. - Marie z rozpaczą pa­trzyła na Raiję. Głos jej drżał. - I co się teraz stanie z ty­mi malcami Maret? Ja sobie z nimi nie poradzę. A Ristina odejdzie z reniferami i szwedzkimi Lapończykami.

- Nie wiem - odpowiedziała Raija, lecz czuła już, że ogarnia ją zdecydowanie. - Nie wiem, Marie, ale nie martw się tak. Na pewno znajdzie się jakaś rada.

Ręka, całe ramię Raiji bolało, gdy odchodziła od Marie. Bolało ją serce. Ale złożyła obietnicę, której musiała do­trzymać. Jumala wie, w jaki sposób. Wzięła na siebie od­powiedzialność, a Raija nie uciekała od odpowiedzialności.

Przeszedł ją dreszcz, chociaż świeciło słońce. Wiatr wiał od innej strony, od morza. Przydałaby jej się teraz peleryna.

- Wyobrażasz sobie, co się stanie z Marie, kiedy będą dzielić to, co zostało po Klemecie? - pytała Raija wzburzo­na. Nie była w stanie wykrzesać z siebie nawet odrobiny spokoju, który pozwoliłby jej usiąść bodaj na chwilę. Pod­łoga aż się wybłyszczyła od jej chodzenia tam i z powrotem.

- Mogą upłynąć lata, nim dojdzie do podziału spadku - stwierdził Reijo. - Nic przecież o tym nie wiemy. Nie pierwszy raz podział majątku może przeciągnąć się w nie­skończoność.

- Marie... - zaczęła Raija. Zabrakło jej siły, by dokończyć. Przed oczami miała wychudzoną, zmęczoną, pełną rezygna­cji twarz wieśniaczki, która zbyt wielu bliskich straciła w tak krótkim czasie. - Marie nie ma zdrowia, żeby wypływać na fiord czy orać ziemię. Krzyż nie pozwala jej właściwie nawet już dźwigać wody. Ristina powiedziała mi, że to Klemet przynosił wodę do domu. To on zajmował się szorowaniem, a ona już tylko polerowała. Marie zawsze się chwaliła, że Klemet bardzo uważa i nie wnosi do domu brudu.

Reijo westchnął.

- Wiem, co wpiszą do tego wielkiego protokołu, Reijo. Wiem, co napiszą o Klemecie Olsenie ze Skibotn. Zosta­nie tam napisane, że pozostawił po sobie wdowę, Marie Persdatter, i niekoniecznie wyliczeni zostaną spadkobier­cy, żyjące dzieci, bo nie będzie czego dziedziczyć. Wpiszą, że własność przepadła. Wpiszą, że dom to prosta chata z drewnianych bali i zagroda dla bydła na ziemi, będącej własnością Johana Hvida. Napiszą, że stoi wielki bróg na siano, który nie przedstawia żadnej wartości. Że mają kro­wę i dwie owce. Że Klemet oprócz tego ubrania, w którym chodził, miał jeszcze kurtę, spodnie z samodziału i taką ko­szulę, drugą na zmianę, kołnierzyk z płótna. Jeden kocio­łek i dwa garnki. Bóg jeden wie, co oni jeszcze mają. Mar­ną łajbę przy brzegu, która przepuszcza wodę. I wpisane jeszcze zostanie, że miał tyle i tyle długu, wynoszącego ty­le i tyle talarów, marek i szylingów. Krótko mówiąc, że po Klemecie nie zostaje nic.

- Wiem, że o coś mnie teraz pytasz - odezwał się wresz­cie Reijo. - I wiem, że prawdopodobnie nie odmówię. Czy Marie umie powiedzieć, ile on miał długu?

Raija pokręciła głową. Nie przypuszczała, żeby Marie musiała się kiedykolwiek nad tym zastanawiać. To Klemet zajmował się takimi sprawami.

- A więc kupiec z Karnes - powtórzył Reijo. - Jutro po­winna być dobra pogoda do żeglugi, jeśli ten wiatr się utrzyma.

- Niech Misza popłynie statkiem. Załoga będzie miała inne zajęcie niż szorowanie pokładu.

Reijo zachichotał.

- A ty będziesz spokojna, że nie wpadnę do wody? Raija wzruszyła ramionami.

- Narwę kwiatów, żebyś mógł je położyć na grobie He­leny. I małej Raiji.

- Pozostaje jeszcze sprawa dzierżawy za ziemię - dodał Reijo. - Powinniśmy być właścicielami ziemskimi - uśmiechnął się zmęczony. - Tak czy owak, muszę jechać do Karnes. Michel Hvid na pewno będzie wiedział, ile syn zażąda dzierżawy za ziemię Klemeta. Jeśli zostanie zapła­cona za dziesięć lat w przód, Marie powinna czuć się bez­pieczna, a Hvid zadowolony. I ty także, Raiju.

Mieszkańcy Lyngen byli dzierżawcami. Cała ziemia na północy od wczesnego średniowiecza stanowiła własność Korony. Ale szereg przygód wojennych sporo kosztował króla Danii - Norwegii. Po pokoju w roku 1660 król zadłu­żył się po uszy u bogatszych od niego, zarówno w kraju, jak i zagranicą. Pożyczony kapitał posłużył sfinansowaniu marzeń o ekspansji, które nie bardzo się opłaciły. Nadszedł wreszcie czas spłacania rachunków.

Szambelan króla Joakim Jurgens zajmował również po­zycję zarządcy dóbr koronnych. Był głównym właścicie­lem kopalni miedzi w Roros i podczas wojny dostarczał Koronie wielu towarów. W okresie pokoju król nie był w stanie spłacić długu zaciągniętego u Joakima Jurgensa.

Szambelan nie wyszedł jednak ze swych transakcji z państwem z pustymi rękami. Otrzymał wielkie posiadło­ści w Danii i w Norwegii, stanowiące dotychczas własność Korony, z prawem pobierania podatków. - Na norweskiej ziemi, która przeszła w jego ręce, znaj­dowały się dwory w Helgeland, Salten i Troms.

Jurgens zmarł w roku 1675 jako Joakim Irgens, otrzy­mawszy wcześniej szlachectwo, a po bliższym przyjrzeniu się jego interesom okazało się, że zacny Irgens oszukiwał w swoich żądaniach wobec państwa. Sprawy o podział spadku przybrały przez to jeszcze ostrzejszą formę niż zwykle, chociaż i do tej pory ludzie na ogół bardzo się ich obawiali.

W roku 1682 państwo odzyskało dobra w Salten, na Lofotach i Vesterdlen, w Andenes i Senjen.

Najuboższe ziemie, te położone w okręgu Tromso, po­zostały własnością rodziny Irgensów.

Baron Jacob de Petersen z odległego Amsterdamu, je­den ze szwagrów Joakima Irgensa, zgłosił swoje żądania wobec majątku. Otrzymał kilka pozostałych dworów w Helgeland. Zarządca dóbr Irgensów, sędzia Gjert Lan­ge, również wystąpił z żądaniami. Posiadał zastaw na wszystkie nieruchomości w rejonie Troms. Tworzyły one wspólnie posiadłość obejmującą ziemie w okręgach sądo­wych Hillesoy, Helgoy i Skjervoy. Na początku XVIII wieku pani Bichers, wdowa po Joakimie Irgensie, w wyni­ku procesu sądowego otrzymała prawo dysponowania ty­mi dobrami. Wykupiła Langego za dwa tysiące talarów.

W roku 1713 roku baron de Petersen przejął owe posia­dłości w okolicach Tromso, być może wbrew własnej wo­li. Jego noga nigdy nie postała na tych włościach położo­nych na dalekiej północy, rozciągających się od Malangen na południu po Brynilen na północy. Baron de Petersen zmarł wkrótce po przejęciu dworu, a jego syn, noszący to samo nazwisko, posiadał pełnomocnictwo występowania w imieniu spadkobierców. Właściciele w Holandii nie wy­kazywali żadnego zainteresowania dworem, wystawiono go więc na sprzedaż i po pewnym czasie został zakupiony przez mieszczanina z Trondheim, Johana Christiana Hvida, który zapłacił za posiadłości dwadzieścia tysięcy caroli gilden, waluty holenderskiej. Transakcja dokonana zo­stała 2 lipca 1751 roku.

W Karnes mieszkał ojciec Johana Christiana Hvida, pi­sarz okręgowy, Michel Hvid, i zarządzał własnością w imieniu syna. Karnes stało się główną siedzibą dworu Tromso.

Ludzie znad fiordu Lyngen mieli więc nowego pana, lecz oni nie odczuli żadnej szczególnej różnicy.

- Nikołaj mieszka lepiej - oznajmiła Olga, gdy wieczo­rem siedzieli przy ogniu w chacie na cyplu.

Reijo śmiał się, gdy Raija przetłumaczyła mu słowa dziewczyny.

Olga i Michaił towarzyszyli Reijo, gdy załatwiał intere­sy z pisarzem okręgowym Hvidem. Wykupienie długów Klemeta kosztowało Reijo sporą część jego zapasów zło­ta, lecz w końcu obie strony były zadowolone. Michel Hvid nie pytał o nic z wyjątkiem tego, co konieczne, a Re­ijo Kesaniemi nie mówił niczego, o co nie został spytany.

Olgi zaś ani trochę nie olśniło mieszkanie zarządcy po­siadłości. Bacznie przyjrzawszy się wszystkiemu zmrużo­nymi oczyma i biegle to oceniwszy, sucho stwierdziła, że rodzinie Norkinów w Archangielsku powodzi się o wiele lepiej aniżeli tym wielkim właścicielom ziemskim.

- Marie może odetchnąć. - Raija lekko dotknęła policz­ka Reijo. Choć jej mąż nie został obdarzony wysokim wzrostem, to jednak w tej chwili zdawał się górować nad wszystkimi. Przyszło jej do głowy, że Reijo pozostanie w pamięci ludzi jeszcze długo po tym, jak wszyscy, któ­rych widziała dookoła siebie, łącznie z nią samą, i których miała w pamięci, odejdą w zapomnienie.

- Marie w pojedynkę nie da sobie rady - stwierdziła Ida ostrym głosem, patrząc na rodziców świdrującym spojrze­niem.

- Chcesz płacić również za to, żeby ktoś jej pomagał w domu? - spytała ojca.

- Może to jest jakiś pomysł. - Reijo wzruszył ramiona­mi. Nie zdążył jeszcze pomyśleć aż tak daleko. Nie wie­dział, czy chce, żeby wciągano go w sprawy tych ludzi aż tak głęboko. Tam, gdzie pomagał wcześniej, robił to w spo­sób ledwie zauważalny, nie rozgłaszał niczego. Zaraz wy­cofywał się w cień.

- Marie nie podoła opiece nad dziećmi - podjęła Ida z bezpośredniością ostrą jak nóż.

- Na Jumalę! - wtrąciła się Raija, oburzona w imieniu Marie. Wdowa nie mogła ich słyszeć, lecz Raiji ta rozmo­wa wcale się przez to bardziej nie podobała. - Nie wiemy nawet, czy malcy przeżyją, a ty o tym mówisz!

- Jeśli mają przeżyć, to ktoś musi o tym mówić! - Głos Idy brzmiał przejrzyście niczym woda ze źródła. Nabrała powietrza i przelotnie zerknęła na Sedolfa. Zamierzała te­raz ogłosić własne myśli, których na razie nie śmiała oma­wiać nawet z mężem. Zresztą i dla niej był to bardzo no­wy pomysł. - Moglibyśmy zabrać te dzieci do siebie.

- My? - Sedolf nawet nie udawał, że zna zamiary Idy.

- Nie mówmy o rym teraz! - Reijo prosząco wyciągnął ręce. Tym jednym drobnym gestem uspokoił wszystkich.

Wiedział, że raz powiedziane słowa posiadały w sobie ma­gię, gdyż z trudem blakły w pamięci.

- Zamknij usta, Ido, zanim się z nich przeleje. Chcesz dobrze, ale teraz powinnaś się wiele razy zastanowić. I nie podejmuj żadnych ostatecznych decyzji w tej swojej pięk­nej główce. Musisz pomówić o tym z Sedolfem i musisz też być pewna tego, co zdecydujesz. Nie pozwól, żeby przemówiło przez ciebie lekkomyślne współczucie, nieod­powiedzialność i przesadne gadulstwo.

Ida pod wpływem poważnego spojrzenia zielonych oczu ojca milczała. Zapewne i tym razem Reijo miał rację. Może ocalił ją przed sobą samą?

- Czy to cię czasami dręczy? - Olga przetoczyła się na Michaiła i oparła łokcie na jego piersi. - Ja jestem ostatnia z mojego rodu, a ty będziesz ostatni z twojego.

Michaił ściągnął brwi, które wyglądały teraz jak para skrzydeł uciekającego ptaka.

- Owszem, tak jest i będzie. Więcej nie ma o czym mó­wić.

- Ty jeszcze możesz zostać ojcem. Michaił westchnął.

- Wydaje mi się, że rozmawialiśmy o tym już wcześniej. Nie jestem szalony na punkcie dzieci i obydwoje wiemy przecież, że dość jest dzieciaków, którym potrzeba praw­dziwego domu, gdybyśmy nagle zapałali taką tęsknotą. W Archangielsku nie trzeba nawet oddalać się od portu, żeby je znaleźć.

Olga zamknęła oczy, wtuliła się policzkiem w jego po­liczek. Może i była głupia, ale ta myśl wryła się w nią na stałe. Zaczepiła się mocno w jej ciele i w sercu.

Być może myśl ta zjawiła się zbyt późno. Ida miała ta­kie błyszczące oczy i żar na policzkach, kiedy zdradzała swoje zamiary. Babka malców z pewnością będzie wolała mieć dzieci blisko siebie, by móc patrzeć, jak dorastają, wi­dywać je i poznawać.

- Wiem, o czym myślisz. - Misza nigdy nie był naiwny. - Słyszałaś, co powiedziała Ida. Uważam, że nie powinni­śmy wchodzić w drogę jej i Sedolfowi. Miejsce dzieci jest tutaj, my jesteśmy tu obcy.

Olga nie chciała ustąpić.

' - A jeśli Ida i Sedolf mimo wszystko nie zdecydują się na zabranie bliźniąt, czy wtedy będę mogła o tym wspo­mnieć? Czy ty uważasz, że to możliwe? Moglibyśmy wte­dy wziąć je do siebie?

Na jej twarzy widać było taką bezbronność. Olga zwy­kle aż tak się nie odsłaniała. Wyciągała rękę i dopuszczała do siebie świat na taką właśnie odległość, lecz nigdy bliżej.

- Zastanawiałaś się nad tym? Kiwnęła głową.

- I naprawdę tego chcesz? Znów potaknęła.

- Dlaczego? Odpowiedź znajdowała się w Oldze. Prawdą było, jak powiedział Misza, że również w Archangielsku są dzieci, którym potrzeba bezpiecznego domu. Nietrudno byłoby im znaleźć nieszczęśliwe maluchy, którymi mogliby wy­pełnić dom nad Dwiną. Nie wywodzili się wprawdzie z któregoś ze starych, na wskroś solidnych rodów, posia­dających rodzinne więzy w całej okolicy, lecz ich sytuacja materialna i młodość sprawiały, że ludzie w Archangielsku, i to nie tylko ci, którzy ich kochali, widzieli ich przyszłość w jasnych barwach.

Mogli założyć wielką rodzinę, którą pobłogosławią wszyscy ludzie z ich stron.

- Wiem, że możemy zapewnić dom jakimś dzieciom z Archangielska - powiedziała wreszcie Olga. - Jesteśmy młodzi, Misza. Wiem, że nie ma z tym pośpiechu, ale te dzieci są mi takie bliskie. Cierpiałam razem z ich matką, kiedy ona walczyła o życie. Płakałam za wszystkich troje, kiedy się rodziły. Trzymałam je na rękach, zanim zobaczy­ły słońce, Misza. Nie mogę liczyć na to, że będę przy na­rodzinach dzieci, które będziemy mieć później. Tymcza­sem te widziałam od początku ich życia.

Michaił nie bardzo mógł w tej kwestii protestować. A w każdym razie niewiele miał argumentów, które dotar­łyby do Olgi. Zacisnął ręce na jej barkach, ich policzki się spotkały.

Byli młodzi. Mieli przed sobą czas, wprost niewiarygod­nie dużo czasu, jeśli im się poszczęści. Michaił nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak długo będzie żył. Ale też i ni­gdy nie myślał, że kiedyś umrze.

Mieli czas.

Słowa uwięzły mu w ustach. Pozostały tam, jak gdyby zabrakło wiatru, który uniósłby je ze sobą. Nie doszły do­nikąd. Nienarodzone. Niemożliwe. Tak jak te dzieci, któ­rych on i Olga nigdy nie mieli spłodzić. Fakt, iż nie będzie miał z nią dzieci, naprawdę nic dla niego nie znaczył, kie­dy wiązał się z Olgą. Teraz właściwie też nie.

Ale żywo pamiętał tamtą noc w ciemnym zaułku Ar­changielska, pamiętał tamten krzyk. Wciąż miał w pamię­ci swój strach obnażony do kości. Olga nigdy więcej nie będzie już tak cierpieć. Michaił rozumiał, że jej tęsknota ma głębokie korzenie. Pod zamkniętymi powiekami Mi­chaił widział je, rozciągające się aż stąd, ze spokojnego fior­du Lyngen, na wschód przez Morze Białe do ciasnych uli­czek w ich rodzinnym Archangielsku. Jej tęsknota będzie wciąż istniała i otrzyma imię, które on znał. Upływające lata być może skropią ją goryczą. Tego Michaił nie wie­dział. Nie wyznawał się na kobietach, ale kochał Olgę i uważał, że zna ją lepiej niż ktokolwiek inny.

To było dla niej ważne.

- Wydaje mi się, że powinnaś porozmawiać z moją mat­ką. Ja także. Pomówimy z nią razem, ale to ty musisz jej wszystko wyjaśnić. To ty musisz jej powiedzieć, dlaczego chcesz te dzieci.

- A ty? - szepnęła pytająco. Michaił przełknął ślinę.

- Jeśli ty tego chcesz, Olgo, to ja również tego pragnę. Ale dla mnie posiadanie dzieci nie jest sprawą życia i śmierci.

Olga nie zrobiła nic, żeby go przekonać. Serce mocno zaciążyło jej w piersi. Poczuła, że w połowie już przegra­ła. Być może powinna okazać się mądrzejsza i nie błagać go o to. Ale mieli tak mało czasu. Nie było czasu na to, by czekać, by mieć nadzieję, że Misza zmieni zdanie, albo wręcz sam jej to zaproponuje.

W domu mogłaby całą sytuację rozegrać zręcznie i sprytnie, tak by Misza uznał, iż propozycja wypłynęła od niego. W domu poruszałaby się po znajomym gruncie.

I tam miałaby czas.

Już za mocno go nacisnęła. Misza nie lubił, gdy coś dzia­ło się zbyt prędko. Cenił sobie możliwość posiadania kon­troli. Możność przewidzenia rozwoju wydarzeń. Lubił wie­dzieć, co się dzieje w każdym kącie. Misza nie przepadał za niespodziankami.

Oczywiście takie cechy stanowiły zalety armatora, Ol­ga doskonale zdawała sobie z tego sprawę, bo przecież sa­ma również dorastała niemal w porcie. Dobrze wiedziała, czego wymaga się od ludzi zarabiających na chleb w taki właśnie sposób. I lubiła Misze takiego, jakim był. Akurat jednak w tej sprawie wolałaby, by jego wrodzona powol­ność nie zdominowała go do tego stopnia. Chętnie tchnę­łaby w niego więcej życia, roznieciła zdolność podejmowa­nia szybkich decyzji. Naprawdę nie zaszkodziłoby mu, gdyby umiał się prędzej decydować.

Olga stłumiła westchnienie i wsłuchała się w oddech Miszy. Był taki spokojny, tak spokojny jak fale na fiordzie pod dnem statku.

Olga była realistką. Znała jednak prawdę. Nie wierzyła, że zdoła zmienić Misze. Sama nie chciała ani trochę się zmieniać. Dlaczego w jego wypadku miałoby być inaczej?

Przyszły po Raiję.

- To ty się nią zajmowałaś - powiedziały. Miało to być coś w rodzaju wytłumaczenia. Jakieś wyjaśnienie, dlaczego same nie chciały wziąć za to odpowiedzialności. Nie umywałyby rąk, gdyby nie było innej osoby, tak wyraźnie rzucającej się w oczy. To oczywiste, że zaopiekowałyby się jedną ze swoich.

Ale to Raija zajmowała się Marie, odkąd Maret umarła w połogu. To Raija sprowadziła mamkę i pomagała, gdy Klemet odszedł tak nagle. To Raija i Reijo zadbali o to, by Marie mogła zostać w swojej chacie.

Oczywiste więc, że zwróciły się do Raiji.

Nie zrobiły tego ze złej woli, ufały jej. Nie oddałyby jej Marie pod opiekę, gdyby nie miały tego zaufania. Marie była wszak jedną z nich.

Raija w pewnym sensie również. Długo jej tu nie było, lecz ludzie nie pozwolili sobie na to, by ją zapomnieć. Ona poruszyła ich sumienia. I kiedy powróciła, okryta obcym nazwiskiem, zaakceptowali to. Przyjęli ją z powrotem w wielkie wspólne objęcia. Oczywiście, że jej ufali.

A Raija pozwoliła im złożyć odpowiedzialność do jej fartucha. Kula wyrzutów sumienia ściskała w żołądku. Po­czucie, że tragedia zaistniała z jej winy. To ona nie była w stanie ocalić Maret w najkrytyczniejszej chwili. Okaza­ła się niegodna pokładanego w niej zaufania. Milczała te­raz i spłacała dług, o którym wiedziała tylko ona i które­go ciężar tylko ona czuła.

Raija zawsze pozwalała prowadzić się do tych, którzy jej potrzebowali. To było niezależne od jej woli. Nosiła w sobie krzyk, powołanie.

Na podwórzu Marie nad paleniskiem wciąż wisiał cy­nowy kociołek, z wypalonego ogniska sączył się jeszcze dym.

- Ocaliłyście jej przędzę? - spytała Raija. Być może nie była to najważniejsza sprawa, lecz motek przędzy miał wartość dla tego, kto w ogóle posiadał tak mało.

Kobiety wymieniły spojrzenia.

- Tak, zabrałyśmy ją i pofarbujemy to, czego sama nie zdążyła.

Raija pozwoliła sobie na uśmiech. Nie traciła więcej cza­su na rozmowy z gromadką kobiet. Schyliła się i weszła do chaty. W środku było czysto i porządnie jak zawsze. Raija wiedziała, że teraz porządek ten jest raczej wynikiem sta­rań Ristiny aniżeli zabiegów Marie. Przy palenisku leżały świeże gałęzie, a wiadro z dziegciem tuż przy ogniu rozsy­łało zapach, który przedostawał się do każdego kąta chaty. Dziegieć był dobry na mnóstwo rzeczy, wiedzieli o tym zarówno mieszkańcy okolic nad fiordem, jak i ci z gór.

Zatroskana, okrągła twarz Ristiny spływała potem. Ko­bieta podwinęła rękawy kaftana, bo w izbie było wręcz go­rąco. Suchy torf trzeszczał w ogniu, Ristina nie szczędziła opalu.

- Jej jest zimno - wyjaśniła Raiji. - Całe to jej chude cia­ło się trzęsie. Boję się o nią.

Mówiła ściszonym głosem, bo Marie miała oczy szero­ko otwarte, a lapoński był językiem jej dzieciństwa.

Raija sama widziała, że Marie trzęsie się jak na zimo­wym mrozie. Ristina opatuliła ją grubymi, tkanymi pleda­mi z wełny i skórami, lecz mimo to ciało ukryte w tym kopczyku nie przestawało dygotać. W łóżku musiało być jak w saunie, lecz Marie nie mogła się rozgrzać.

- Co się właściwie stało?

- Zbierałyśmy brzozowe liście, Marie chciała farbować wełnę. Ja uważałam, że dobrze będzie, jeśli się czymś zaj­mie. Cały czas chciała coś robić. A to przecież nie jest ta­ka ciężka praca. Niewiele zresztą ma motków przędzy. Chciała to robić. Nie sądziłam, że coś może jej się stać. - Ristina nabrała powietrza. - Gotowała sama na podwórzu, miałam na nią oko. Teraz, po tym, jak Klemet... ktoś mu­si mieć na nią oko przez cały czas. Nakarmiłam Eliasza i popatrzyłam na nią, zanim wzięłam Dawida. Biedny ma­ły tak długo musiał czekać na jedzenie, ale na pewno da sobie radę. Żywotny malec...

Ristina opowiadała dalej, jak Marie, tak jak stała, upa­dła nagle przy cynowej balii, w której farbowała wełnę. Kołtuny żółtej wełnianej przędzy dalej kłębiły się w wo­dzie. - Trzęsła się z zimna i mówiła tak, jakby była zupeł­nie gdzie indziej, kiedy zaciągnęłam ją do chaty.

Ristina położyła Marie do łóżka i dopiero potem spro­wadziła sąsiadki. Kobiety zajrzały tu i zaraz wyruszyły po Raiję na cypel.

- Wygląda na to, że najbardziej boli ją brzuch - wyja­śniła Ristina, obdarzona spojrzeniem, które potrafiło ogar­nąć wiele spraw jednocześnie.

- Widzę, że wymiotowała. - Raija odsunęła cynowe wia­dro od łóżka. Pogładziła Marie po czole. Było chłodne.

- Pewnie w tym domu nie ma wódki - mówiła dalej do siebie. - I Klemet, i Marie zawsze byli pobożni i bogoboj­ni. Ludzie z chichotem powtarzali, że najsłabszy miód nad całym fiordem Lyngen to ten, który warzy Marie Klemetowa. Niektórzy mówią, że wódka z pieprzem pomaga na mdłości - wyjaśniła Ristinie. Nie wiedziała, czy Laponka jej słucha, lecz to właściwie nie było wcale takie ważne. - Cóż, ale nie możemy skorzystać z tego, czego nie mamy.

- Spalone i pokruszone rogi renifera - powiedziała Ristina po namyśle, niemal niepewnie. - To pomaga na brzuch. Mieszamy z owsianką, zwykłą owsianką. Woda z mąką, bez mleka.

- A róża reniferowa*1, nie widziałaś jej tu w okolicy? - spy­tała Raija. - Rosła kiedyś na zboczu. Może potrafiłabym ci wytłumaczyć, gdzie jej szukać. Ida wie. Ona szaleje na punk­cie kwiatów jak jakaś paniusia! Ale Ida nie może biegać po górach. Kochana Ristino, czy mimo wszystko mogłabyś iść do Idy? Niech Sedolf przyniesie mi trochę tej róży. A ty po drodze nazrywaj, ile tylko znajdziesz, arcydzięgla i krwaw­nika. Nie wiem, czy to się na coś zda, ale musimy przynaj­mniej próbować.

- Marie ma jagody jałowca w pudełeczku - poinformo­wała Ristina.

Raija sama już też myślała o jałowcu. Podobnie jak dzie­gieć, jałowiec był dobry na większość chorób. W każdej chacie znaleźć się dało i dziegieć, i jałowiec, przeznaczone do wykorzystania w leczeniu jakichś przypadłości. Więk­szość ludzi miała własne recepty na każdy rodzaj choroby.

Raija z westchnieniem zaczęła przeszukiwać pojemniczki Marie. W głowie słyszała łagodny głos matki Ravny, przenikający poprzez wszystkie te lata, które dzieliły dzi­siejszy dzień od dzieciństwa.

Ravna, zajmując się swoimi roślinami, bez końca powta­rzała to samo. Odziedziczone kiedyś przepisy zmieniła w baśnie dla Raiji. Nigdy nie napierała na dziewczynkę, nie wbijała jej do głowy, że ma wszystko zapamiętać. Ravna nigdy nie wymagała od Raiji, że ma tę wiedzę przeka­zać dalej.

Ale Raija pamiętała. Potrafiła zamknąć oczy i wyciągnąć tamte wiadomości z pamięci. Nieraz już korzystała z tych wspomnień dzieciństwa. Do śmierci będzie wdzięczna Ravnie za przekazanie jej takiego spadku.

Dotychczas jednak Raija nigdy nie musiała ufać wy­łącznie siłom natury. Zawsze mogła wierzyć w to drugie, w ów dar, który otrzymała, zarówno ku swej radości, jak i bólowi.

- Róża reniferowa - szeptała przez zęby. - Róża reni­ferowa. Matka Ravna zmuszała Mikkala do żucia tej ró­ży, kiedy dostał skurczów żołądka, i Mikkalowi się po­prawiło.

W powietrzu aż gęsto było od zapachu dziegciu. Gałę­zie też lekko pachniały. W Raiji coś aż krzykiem domaga­ło się świeżego powietrza, lecz nie śmiała otworzyć ani okienek, ani drzwi. Marie było zimno, Raija nie mogła ry­zykować, Że chora jeszcze bardziej się wychłodzi.

Palce Raiji zacisnęły się na brzegu spódnicy, lecz nie zdołała złożyć rąk. Nie miała siły się modlić.

Na szczęście mali chłopcy wciąż spali. Raija nie mogła się powstrzymać, żeby nie podejść do kołyski i nie pogła­dzić maleńkich policzków. Obaj poruszyli się leciutko, ma­łe buzie skrzywiły się, ale żaden się nie obudził. Przynaj­mniej z pozoru wyglądało na to, że bliźniakom niczego nie brakuje i miewają się dobrze. Ristina otoczyła ich miłością i troskliwą opieką. A więc nie sparaliżował jej żal po stra­cie rodzonego dziecka. Pomimo własnego nieszczęścia po­trafiła podarować życie sierotom Maret.

Raija miała wrażenie, że upłynęła cała doba, nim wresz­cie Ristina wróciła. Za jej plecami dreptała Ida.

- Nie powinnaś była tu przybiegać! Ida tylko wzruszyła ramionami. Wraz z Ristiną zajęły się przygotowywaniem wywaru z krwawnika. Ziele powin­no być jak najlepiej wysuszone, ale sytuacja była krytycz­na. Musiały zachować trzeźwość umysłu i zadowalać się tym, czym dysponowały.

- Zbudzimy ją? - zastanawiała się Ristina, kiedy przewi­nęła i nakarmiła malców. Ida pomogła przy przewijaniu, a kiedy Ristina karmiła chłopców piersią, w jej oczach bły­snęło coś na kształt zazdrości.

Raija rozpoznała ten błysk. To cecha, jaką niosła ze so­bą krew Alatalo: wszyscy pragnęli za wiele. Łatwo przy­chodziło im wyznaczanie zbyt odległych granic, a przecież rzeczywistość potrafiła być bardziej gorzka niż marzenia. Z wielką beztroską nie zauważali trudnych zboczy w oko­licy, po której się poruszali.

- Nie możemy - zaprzeczyła Raija.

- Nawet po to, żeby coś jej podać? Żeby dać jej lekar­stwo? - Ida wzięła stronę Ristiny.

Raija pokręciła głową. Coś w niej prosiło, by spróbowa­ła użyć swej mocy w rękach, siły płynącej z serca. Lecz bra­kowało jej już wiary. Nie zgodziła się usłuchać tego głosu. Nie zgadzała się na to, by żałować swojego czynu. Prze­cież nie zrobiła nic, by odróżnić się od zwyczajnych ludzi. Nikt nie mógł żądać od niej niczego więcej. Była teraz ta­ka jak wszyscy, ani mniej, ani więcej.

Ale coś w niej krzyczało.

Ale głos śpiewał wprost z serca. Błagał ją, by podjęła ostatnią próbę.

Raija nie miała na to odwagi.

Gorzka była świadomość, dlaczego tak jest: śmiertelnie się bała, że się jej powiedzie.

Drgnęła przestraszona, gdy czyjaś ręka złapała ją za ra­mię. To Marie spoglądała na nią szeroko otwartymi oczy­ma, dłoń przytrzymywała ją równie mocno jak szpon dra­pieżnika trzyma zdobycz. Marie oddychała otwartymi drżącymi ustami.

- Ja odchodzę - szepnęła.

- Zajmiemy się tobą - odparła Raija, lecz na uśmiech się nie zdobyła. - Wyzdrowiejesz, Marie. Odwagi! Musisz wy­zdrowieć dla dzieci Maret!

A Marie Klemetowa pokiwała głową z całych sił, na ile tylko jeszcze ją było stać.

- Właśnie, dzieci, Raiju! Posłuchaj mnie!

Raija milczała. Również Ida i Ristina przysunęły się bli­żej łóżka. Niewiele czasu upłynęło, odkąd Maret umarła na tym samym posłaniu. Wszystkie miały tego świado­mość, również Marie.

- Zaopiekuj się dziećmi, Raiju! Oddaj je kapitanowi stat­ku, twojemu synowi. Podobała mi się jego żona. Poproś, żeby wzięli do siebie dzieci Maret. Tu na zawsze pozosta­ną bękartami Maret, nic dobrego ich tu nie czeka.

Raija nie zdołała odpowiedzieć. Posłała tylko krótkie spojrzenie Idzie, która stała z płonącymi policzkami. Oczy córki zwęziły się, zapłonęło w nich więcej zieleni niż brą­zu. Ida jednak dość miała w sobie szacunku dla starszych, żeby milczeć, a Raija czuła, że nie potrafi dać Marie obiet­nicy, o którą chora błagała.

- Zabierz je na wschód i sama opiekuj się nimi przez zi­mę. Zapewnij im życie w Rosji. Tam, gdzie nikt ich nie zna, gdzie nikt nie pamięta o wstydzie Maret.

- Ty wyzdrowiejesz! Mamy dla ciebie różę reniferową, Marie. Przyrządziłyśmy wywar z krwawnika. Sama zaopie­kujesz się dziećmi Maret!

Ristina przyniosła kubek parującego przejrzystego napoju. Raija na poły uniosła Marie, oparła ją o własne cia­ło i przyłożyła kubek z wywarem z krwawnika do warg Marie. Chora zacisnęła usta. Całą sobą wzbraniała się przed wypiciem.

- Spróbuj, Marie! - prosiła Raija.

- Ja odchodzę - upierała się Marie przy swoim, jak gdy­by dostała boleści z własnej woli, jak gdyby pragnęła, że­by jej życie dobiegło końca. - Nic już dla mnie tutaj nie zostało. Obiecaj mi, Raiju, obiecaj mi, że zaopiekujesz się Dawidem i Eliaszem, tak jak cię o to prosiłam! Przyrzek­nij mi, że się o nich zatroszczysz!

Raija widziała udrękę w oczach Marie. Czuła, jak siły chorej słabną, i zrozumiała, jak ważne jest dla Marie takie zapewnienie.

- Zaopiekuję się nimi, Marie. Jeśli coś ci się stanie i nie będziesz mogła sama się nimi zająć, zadbam o to, żeby zna­lazł się dla chłopców dobry dom i żeby ich nie rozłączono. I obiecuję, że dowiedzą się o Maret, o tobie i o Klemecie.

- To dobrze - westchnęła Marie i z powrotem osunęła się na poduszkę i materac. Na chudej twarzy pojawił się uśmiech. Uśmiechała się tak, że trzy kobiety zgromadzone przy jej posłaniu dostrzegły pośród siateczki zmarszczek, pokrywającej cienką jak pergamin skórę, minioną urodę.

Marie Klemetowa od razu usnęła. Nie wypiła lecznicze­go wywaru. Żadna z trzech kobiet nie miała serca jej bu­dzić. Wypowiedziana ochrypłym głosem prośba zabrała jej mnóstwo siły. Więcej niż było ich w chorym ciele. Teraz nie wstrząsały nią już dreszcze, leżała spokojnie, a przez sen wciąż się uśmiechała.

- Wyzdrowieje - powiedziała Ristina, która nie chciała dopuścić myśli, że Marie mogłaby spotkać jeszcze jakaś krzywda. Nie miała siły oglądać więcej bólu.

- Musiałam jej przyrzec. Ona by nie ustąpiła. Raija popatrzyła Idzie w oczy, a Ida spuściła głowę. To nie była wina matki. Zresztą kiedy Marie Klemetowa wyzdrowieje, obietnica nie będzie się już liczyć. Wtedy Ida porozmawia z Marie, poprosi ją. Zaproponuje chłopcom ciepło własnego domu.

Marie Klemetowa, kiedyś Marie Persdatter, do niedaw­na wdowa po Klemecie Olsenie, zasnęła wiecznym snem, nim nadszedł wieczór. Uśmiechała się w chwili śmierci, spokojna, że zapewniła wszystko, co najlepsze, dwóm naj­młodszym z jej rodu.

Raija spuściła głowę, gdy naciągały szaroczarny pled na twarz Marie.

- Ristino, ty i malcy musicie przenieść się do nas na cy­pel - oświadczyła zdecydowanie. - Obietnica to obietnica - dodała, patrząc na Idę, która mocno zacisnęła wargi.

9

- Nie mogę w to uwierzyć! - mówił Reijo przez zaciśni­ęte zęby, z rękami na relingu rosyjskiego statku, płynące­go na wschód.

Raija wsunęła mu rękę pod pachę i wtuliła policzek w je­go ramię. Był jak skała, zawsze był tym dla niej. Skałą, opoką.

Stali teraz razem i patrzyli, jak dom na cyplu staje się coraz mniejszy i mniejszy. Nasmołowana kropka wśród blednącej zieleni, na tle czarnej skały i zielonych zarośli.

- Wszystko potoczyło się tak prędko - westchnął Reijo, wciąż nie będąc w stanie w pełni zrozumieć, że jest tutaj. Że naprawdę zdobył się na ten krok i wybrał się w podróż.

Archangielsk. Język z takim trudem wymawiał tę na­zwę, miała w sobie obce dźwięki, których nie umiał wypo­wiedzieć. Z ust Raiji wydobywały się Z taką łatwością, ale ona spędziła kilka garści życia w tym mieście. Reijo przede wszystkim pragnął zobaczyć ją tam, przekonać się, kim by­ła, nie będąc tą Raiją, którą znał.

Dlatego właśnie jechał.

Michaił Jewgienijewicz i jego załoga zabrali znad fior­du Lyngen nie tylko ryby. Na wschód wieźli ponadto pię­cioro dorosłych i czworo dzieci więcej, aniżeli przywieźli ze sobą na zachód.

Raija wypełniała złożoną przez siebie obietnicę, którą słyszały obie, i Ida, i Ristina. Po rozmowie z Olgą i Misza postanowiła oddać bliźnięta Maret im, a sama również to­warzyszyć im na wschód, by przez zimę opiekować się dziećmi, tak jak to przyrzekła Marie.

Wielokrotnie od śmierci Marie Klemetowej Raija żałowała, że nie była z nią sama w jej ostatniej godzinie. Mo­głaby wtedy oddać dzieci na wychowanie Idzie i Sedolfowi. Być może nie uczyniłaby tego z lekkim sercem, lecz obietnicę złożoną umierającej kobiecie łatwiej byłoby zła­mać, gdyby tylko ona ją słyszała.

Rodzina Kesaniemi z cypla położonego niemal na samym krańcu fiordu Lyngen u jego wschodnich brzegów zaczęła przygotowywać się do wyjazdu do Rosji. Raija porozumia­ła się z rodziną Ristiny w siida Lapończyków, a ponieważ sama Ristina również tego chciała, zgodzili się, by i ona wy­ruszyła przez morze do największego nad Morzem Białym miasta, Archangielska. Dzieci potrzebowały mamki, a Ristinę już znały, w dodatku Raija miała do niej zaufanie.

O wiele mniej zachwycona była Raija, gdy Ida, mocno wsparłszy ręce na biodrach, oznajmiła, że ona również wy­biera się na wschód. Niestety, tym razem nie podziałały ani prośby, ani groźby. W końcu wtrącił się Reijo i z po­wagą oświadczył, że Ida pojedzie na własną odpowiedzial­ność. Miał w pamięci bolesne doświadczenie. Nie chciał wierzyć, że Ida o nim zapomniała. Nie chciał wierzyć, że Ida igra z tym życiem, które nosi w łonie.

Ida wybrała się więc razem z nimi.

Raija postawiła tylko jeden warunek: Sedolf i Mikkal będą jej towarzyszyć.

- Nie należy rozdzielać kolejnych rodzin żadnymi wy­jazdami na wschód - oświadczyła ostro, nikomu nie pa­trząc w oczy.

To było pożegnanie pełne uczuć. Pożegnalny obiad w małej chacie na cyplu. Ciasno skupili się wokół znisz­czonego stołu. Izbę wypełnił śmiech. Opowiedziano wiele historii, zanim ogień na palenisku wygasł. Dzieci pospały się na rękach i w pogrążonych w półmroku kątach. Elise i Matti ze swoją gromadką ułożyli się do snu na podłodze. Nie chcieli opuszczać najbliższych, dopóki statek nie pod­niesie kotwicy.

Ledwie zdążyli ukończyć oborę Mattiego. On i Elise nie mieli aż tak dużo trzody w tę swoją pierwszą zimę nad fior­dem, żeby nie mogli zająć się zwierzętami Idy i Sedolfa. Re­ijo również swoje stadko przeprowadził do obory córki. I ono nie było zbyt liczne. Wszystko załatwili w pędzie. Tak bardzo spieszyło im się z wyruszeniem, jak gdyby wszyscy bali się, że zaczną żałować, jeśli wstrzymają się z odjazdem.

A teraz byli w drodze.

- Cieszysz się na powrót do Rosji? - spytał Reijo, pa­trząc na żonę.

Raija ciasno owinęła włosy czarną chustą. Tylko z brze­gu wymykało się kilka loków. Wciąż wyglądała młodo, on zaś nic nie mógł poradzić na to, że ciągle czuł się za nią od­powiedzialny. Mało znał ludzi umiejących sobie dawać ra­dę samodzielnie tak jak właśnie Raija, lecz mimo wszystko odczuwał potrzebę chronienia jej, bycia przy niej i dla niej. Reijo miewał momenty, kiedy wciąż był młodym chłopcem, który czuł się dorosły, gdyż liczył o dwa lata więcej niż ona.

- Czuję, że słusznie robimy - odpowiedziała Raija. Z pewną niechęcią patrzyła na fale na fiordzie. Chyba ni­gdy nie polubi morza! Dawny strach nie działał już z taką mocą, to Wasilij go trochę osłabił, lecz miała świadomość, że z morzem nigdy nie będzie w zgodzie. Bała się go.

- Tu, w środku, czuję, że to słuszne, Reijo - oświadczy­ła, przykładając swobodną rękę do serca. - Jak gdyby wszystko w moim życiu zmierzało do tej podróży. Wszyst­ko kierowało się na nią. Nie mogłam zostać, musiałam te­raz wyjechać. Na wschód. I musiałam zabrać was wszyst­kich ze sobą.

Reijo nie odpowiedział. Na moment przed oczami sta­nęła mu twarz Mikkala, dorosłego Mikkala, takiego, któ­rego znał, a także tamto młode oblicze ze snu. Ale Reijo nie chciał wierzyć, że w tej podróży towarzyszą im upio­ry. Odepchnął tę myśl od siebie. Wolał wczuć się wszyst­kimi zmysłami w tę właśnie chwilę. Nie chciał ciągnąć za sobą podróżnych kufrów, wypełnionych przeszłością. Misza wyprowadził się ze swojej kajuty. Fakt, że kapi­tan sypia wraz ze swoimi marynarzami, graniczył z szaleń­stwem, lecz Bykowowie nie urodzili się na armatorów. Nie należało się spodziewać, że będą wiedzieli, co uchodzi ka­pitanowi, a co nie.

- Nie wolno o tym rozpowiadać po mieście, jak wrócimy do domu - oświadczył najstarszy marynarz reszcie załogi, kiedy w sierpniowym zmierzchu siedzieli zgromadzeni wo­kół garnka z rybami. Michaił na szczęście przynajmniej ja­dał z rodziną.

- Nie możemy pozwolić, żeby nasz kapitan stał się po­śmiewiskiem wśród swoich - pouczał dalej stary. - Byków i Jurków już i tak więcej dla nas zrobili, niż wszyscy inni właściciele statków razem wzięci. Nie są za to specjalnie lubiani. Nie wolno nam jeszcze bardziej wszystkiego im popsuć.

Nie powiedział na głos, że wówczas pogorszyć się mo­że również im samym. Nie bali się Olega ani Michaiła, lecz w Archangielsku istniały siły, które mogły wcisnąć tych niewielkich armatorów na ścieżkę bardziej podobną do ich własnej.

Ich flota była jedną z najmniejszych i najmłodszych w Archangielsku, a mimo to dla nikogo nie stanowiło ta­jemnicy, że mężczyźni wprost przepychają się w kolejce, chcąc zaciągnąć się właśnie do nich. Kolejki stałyby się jeszcze dłuższe, gdyby wielu marynarzy nie wiązały ze swoimi armatorami długi. Mało kto mógł tak naprawdę wybierać, dla kogo chce pływać. Również morze miało swoich dzierżawców i wyrobników.

Wszyscy zebrani wokół garnka z rybami przyrzekli trzy­mać język za zębami, choć w głębi serca i tak wiedzieli, że to właśnie z takich sytuacji rodzą się piosenki i opowieści.

Michaił wcale nie chciał stać się bohaterem tęsknych śpiewów w karczmach. Na statku panowała ciasnota, a kajuta kapitana była największa. Odstąpił ją więc kobietom i dzieciom.

Tylko Raija nie zgodziła się tam spać. Poszła za Reijo, któ­ry razem z Sedolfem codziennie rozkładał legowisko na pod­łodze w kajucie Olega. Wrodzony upór Raiji kazał jej odmó­wić miejsca na łóżku. Oleg zatrzymał więc koję i zmagał się z wyrzutami sumienia, Raija natomiast spała bez złych snów wtulona w męża. Czasami rozdzielało ich tylko drobne, roz­grzane ciałko Ivara. Chciała, żeby tak właśnie było. Nie ży­czyła sobie żadnego specjalnego traktowania. Powiedziała, że najważniejsze są dzieci, a potem załoga. Pasażerowie do ni­czego się nie przydają, wsiedli na statek z własnej woli i dla­tego na liście Raiji zajmowali ostatnie miejsce.

Przez pierwszą cześć podróży płynęli z wiatrem. Kopu­ła nieba nad ich głowami połyskiwała życzliwie we wszyst­kich odcieniach jasnego błękitu. Towarzyszyło im słońce, miłośnie pieszcząc promieniami. Pokazywało dobre strony tej krainy, która już zaczęła się przebierać na spotkanie no­wej pory roku.

Potem poszarzało. Szarość spadła na nich ciężko jak po­krywa, nie wiadomo skąd. Mgła była chłodna, całowała po­wierzchnię morza dopóty, dopóki ta nie uspokoiła się na ty­le, że nawet drobne zmarszczki ich nie kołysały. Statek lekko chwiał się pod własnym ciężarem. Nie było nawet tchnienia wiatru, który mógłby zawieźć ich dalej. Tkwili w białoszarej masie niczym w zimnej owsiance, która wprawdzie nie zaty­kała, ale też i nie stanowiła żadnej pokusy.

Wybrzeże w pobliżu było strome, przynajmniej tyle zdą­żyli zauważyć, zanim mgła spowiła ich i oślepiła na wszyst­ko inne z wyjątkiem świata na pokładzie. Zresztą nawet tu­taj nie na wiele kroków dało się cokolwiek zobaczyć.

- Wszyscy, którzy nie mają żadnej ważnej sprawy na pokładzie, niech się trzymają pod nim - przykazał Micha­ił. - Dotyczy to również ciebie, mamo - dodał.

Raija prychnęła.

- Zła pogoda to dla mnie nie pierwszyzna, synu, panie pryncypale!

Michaił westchnął i puścił jej słowa mimo uszu. Czego innego mógł się spodziewać po matce?

Wielki niepokój ogarnął ich dopiero w połowie drugiej doby we flaucie. Wszyscy przyłapywali się na nasłuchiwa­niu wiatru. Wmawiali sobie, że morze naprawdę zaczęło poruszać się pod statkiem. Nie tracili nadziei, lecz mgła, wilgotna i biała, wciąż otaczała ich, nie rzednąc nawet na chwilę. Niebo, które musiało znajdować się gdzieś ponad nimi, wstrzymało oddech.

Reijo w miarę upływu czasu coraz częściej ściągał brwi. Przemierzał pokład wraz z Olegiem i Michaiłem. Wdychał głęboko morskie powietrze, słuchał przeraźliwego fałszy­wego wrzasku mew, pozostających poza zasięgiem wzro­ku, i wcale nie chciał rozpamiętywać, co przypomina mu ta sytuacja.

Zapadł drugi już wieczór w ciszy morskiej, a nic się nie zmieniało.

Raija owinięta w pelerynę wybrała się na pokład. Mi­chaił już otworzył usta, żeby prosić ją, by wróciła na dół, ale przełknął słowa.

- Wykarmiłam cię i nauczyłam cię chodzić. Wycierałam ci zasmarkany nos, podcierałam cię i myłam. I wciąż nie jesteś na tyle stary, żebym nie mogła przełożyć cię przez kolano i wymierzyć porządnego klapsa - oznajmiła Raija synowi cierpkim tonem.

Nawet Misza nie mógł się nie uśmiechnąć. Zasalutował jej i pozwolił, żeby robiła, co chce. Protesty i tak na nic by się nie zdały. Zresztą Raija na ogół miała rację. Oczywiście, bardzo uważała, gdzie stawia stopy, aż tak głupia nie była, bez względu na to, co myślał o niej syn. Jewgienij być mo­że nazwałby Michaiła przemądrzałym, lecz Raija czuła, że synem kieruje jedynie miłość do niej. Misza bardzo wydo­roślał, odkąd opuściła Archangielsk, odkąd opuściła jego.

Coś w tej mgle przemawiało do niej. Próbowało nawią­zać ochrypłą, szepczącą rozmowę. Na razie jedynie to wy­czuwała, nie była w stanie wychwycić słów. Nie potrafiła pojąć tego przesłania i zrozumieć, dlaczego to coś dziwne­go stara się do niej zbliżyć. Przecież za tymi ścianami z mgły nie było nic, co grałoby na strunach jej duszy. Zna­lazła się nieskończenie daleko od osnowy w swojej własnej tkaninie życia.

Podeszła do relingu. Wzrokiem usiłowała szukać czegoś w tej mlecznej bieli czy też w białej szarości. Nie zdołała niczego wypatrzyć. Nie zdołała odszukać tego, co usiłowa­ło do niej dotrzeć.

Drgnęła, kiedy obok pojawił się Reijo. Sercu nagle tak za­częło się spieszyć. Upłynęło nieco czasu, nim ów szybki rytm się uspokoił, nim pozwoliła sobie znów oddychać mia­rowo. Łatwo o lęk wśród tych nieprzezroczystych ścian, mogła przez nie przeniknąć ręka, lecz wzrok nie potrafił.

- Coś mnie tam ciągnie - oświadczyła cicho, niepewna, kto jeszcze może ją usłyszeć. Nie chciała, żeby się z niej śmiano. Nie chciała też ujawniać swoich lęków.

- Po jednej stronie jest ląd, a po drugiej morze - odparł Reijo z charakterystyczną dla siebie suchością. Objął ją jednak, żeby pokazać, że są razem. - Nie mam pewności, co jest gdzie - dodał. - Myślałem, że wiem, ale teraz nie je­stem już pewien. I nie mam ochoty się tym przejmować.

- To coś próbuje się do mnie zbliżyć - powiedziała Ra­ija, nie zważając na jego próby obrócenia w żart tej mgły, która wdzierała się w nich, która spowijała ich dusze licz­nymi warstwami woalu.

Peleryna Raiji całkiem już nasiąkła. Samodziałowa kur­ta Reijo nie była przeznaczona na taką pogodę, po krót­kim czasie zrobiła się ciężka i wilgotna, bardziej przepusz­czała zimno, aniżeli przed nim chroniła.

- Coś jakby wyciąga się do mnie, Reijo. Nie rozumiem tego i bardzo mnie to niepokoi.

Reijo ucałował ją w skroń. Ciało miała chłodne. Choć panowała trudna wprost do pojęcia cisza, bez najmniejsze­go tchnienia wiatru, to było przenikliwie zimno, nie tylko mokro i wilgotno. Reijo dręczyły wspomnienia, a niepo­kój Raiji wcale ich nie uciszał. Reijo domyślał się więcej, aniżeli jej mówił.

- Tkwienie tutaj całymi dniami każdego wyprowadziło­by z równowagi. - Starał się wypełnić swój uśmiech poczu­ciem bezpieczeństwa, a głos łagodnym spokojem.

Jej skóra miała smak soli, zapach soli. Wszyscy na wskroś przesiąknęli morzem.

- Jesteś wrażliwą duszą, moja najdroższa. Dręczy cię niepokój. Lubisz rozpościerające się szeroko płaskowyże, gdzie nic nie przesłania ci widoku, gdzie sama możesz de­cydować o tym, w którą stronę pójdziesz. To oczywiste, że popadasz w nerwowość, poruszając się w obrębie gra­nic statku i na dodatek nie widząc, gdzie jesteś.

- To jeszcze nie wszystko - szepnęła Raija, wpatrując się w brudną, wilgotną ścianę, na przemian żółtą i szarą. Nie potrafiła stwierdzić, który z brudnych odcieni był mocniejszy. Mieszały się ze sobą, stawały morzem unoszą­cym się wokół niej. Czuła, że ją duszą, że próbują ją za­topić.

- To coś więcej, Reijo. Coś usiłuje do mnie dotrzeć. To coś z zewnątrz, jakiś głos, tchnienie wiatru. Jak ogień...

Reijo z trudem mógł wyobrazić sobie, że ta mgła może komukolwiek przywieść na myśl płomienie. Zaniepokoiło go to jeszcze mocniej. Raija nie mówiła wcale o strachu, wynikającym z poczucia zamknięcia. Jej niepokój sięgał znacznie głębiej.

Żałował, że nie może mieć pewności.

Objął ją obiema rękami. Ona wciąż należała do jego ob­jęć. Wciąż nie tęskniła za wyrwaniem się z nich. Dzieliła z nim tę samą teraźniejszość, którą próbował pojąć. Nie chciała niczego innego.

- Wydaje mi się, że nic nie osiągnęłaś, obcinając sobie palec - powiedział cicho. - Nie sądzę, byś kiedykolwiek mogła uciec od tego, co obrało sobie ciebie za siedzibę. Nie przypuszczam, byś mogła to z siebie wykrwawić, Raiju. Wydaje mi się, że w twoim sercu odbija się coś z zewnątrz.

- To nie jest nic złego - uspokoiła go Raija. Wychwyci­ła to przeświadczenie z powietrza, wygłosiła je jak praw­dę, której on ani trochę nie mógł zaprzeczyć. Przecież na­wet z zamkniętymi oczami widziała więcej od Reijo. - To nie chce niczyjej krzywdy.

Reijo nie dopytywał się, skąd czerpie to przekonanie. Nie spytał jej, skąd może wiedzieć. Znali się przecież przez całe życie. Ten czas wystarczył, by się ze wszystkim pogodzić.

Zachował swoje myśli dla siebie. Prędzej czy później ta mgła i tak musi się podnieść. Prędzej czy później pochwy­cą wiatr w żagle. Teraz nawet nie unosił ich prąd. Tu nie by­ło prądów, które mogłyby ich dokądkolwiek zaprowadzić.

- Zmierzamy na wschód - przypomniał, z uśmiechem tuląc się do jej policzka. Czuł, że ona również się uśmie­cha, przelotnie, lekko. - Muszę znaleźć Raisę w Archangielsku - oświadczył.

- Tym razem wymówiłeś to naprawdę dobrze, Kesanie­mi! - roześmiała się Raija, odrywając się od tego, czego nie potrafiła nazwać, i obróciła się w jego objęciach, aż ich twarze się spotkały. Uśmiechnęła się teraz do niego i tym razem uśmiechała się również oczyma. Jej ramiona obej­mujące go w pasie prawie się spotkały, trochę ich zabra­kło, lecz i tak przytrzymywała go mocno.

- I znów razem wyruszamy po przygodę, Reijo. Myślisz, że to już ostatni raz? Myślisz, że w końcu będziemy na to za starzy?

- Mam nadzieję, że zdrowia starczy nam do wiosny - odparł Reijo ze śmiertelną powagą. - Zamierzam przecież wrócić z powrotem na cypel i zobaczyć, jak bierzesz się za wielkie sprzątanie w chacie.

Śmiejąc się, złączyli usta w pocałunku, spokojnym, peł­nym bliskości i przesyconym miłością. Prawie nierzeczy­wistym. Nie było w nim ani trochę oczywistości, za to wie­le uniesienia.

Roztopili mgłę, która ich otaczała. Rozgrzali powietrze wokół siebie, przynajmniej na chwilę.

Noc przyniosła wiatr. Wiatr w stronę lądu, uderzający nagłymi porywami. Raz po raz napierał barkiem na burtę statku. Naciskał ile sił, ale statek wytrzymał.

Morze pokryło się pianą. Burzyło się żółtozielone, ubi­te jak śmietana na szczytach fal wysokości masztu.

Wiatr podarł mgłę na kawałki, poszarpał na strzępy, które pochłonęła zielona otchłań. Niektóre z nich porywy wiatru zaniosły ku poszarpanemu wybrzeżu.

Nikt na pokładzie nie miał czasu przyglądać się lądowi, który ukazał się wreszcie ich oczom. Dość mieli roboty z utrzymywaniem statku na falach, próbami uniknięcia roz­bicia się o brzeg, trzymania się z dala od szkierów, których istnienia obawiali się pod kipiącą powierzchnią wody, nie­widocznych dla oka. Posiadane przez nich mapy tych oko­lic były żałośnie oszczędne w informacje. Z każdą wyprawą nanosili na nie własne, nowe niezmiernie ważne odkrycia. Sterowali, kierując się intuicją, skurczami żołądka i pulso­waniem krwi w koniuszkach palców. Mieli nadzieję, że Pan Bóg ochroni ich swoją dłonią. Liczyli, że czuwa nad nimi święty Mikołaj. Najbezpieczniejszy jednak był ten, kto ufał własnym siłom.

Reijo nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wszyscy zgroma­dzili się w kajucie kapitana, wszystkie dzieci usadzono na jednej koi, a Olga i Ristina siedziały każda na przeciwle­głym jej końcu, trzymając na rękach po jednym z dwóch najmniejszych.

Raija opowiadała baśnie, jakich nikt nigdy dotąd nie sły­szał. Mogłaby mówić, co tylko jej ślina na język przynio­sła, bo jej głos uspokajał, lecz Reijo wydawało się, że dzie­ci i tak nie słuchają. Były na to zbyt przestraszone. Sedolf siedział oparty plecami o ścianę, a nogami o stół umoco­wany na stałe. Mocno obejmował Idę, która pobladła, a właściwie wręcz pozieleniała, ale dzielnie zaciskała zęby.

- Do kroćset! - zaklął wreszcie Reijo i wcale nie docze­kał się oskarżycielskiego spojrzenia żony czy córki, jakby nikt go nie słuchał.

Nie przestawał chodzić. Podłoga pod nim tańczyła, ale przebywanie na rozkołysanym pokładzie nie było dla niego pierwszyzną. Już wcześniej przeżywał burze na morzu. Nigdy jednak nie czuł się do tego stopnia niepotrzebny jak teraz.

Raija nie zmieniła tonu opowiadanych baśni, spokojnie patrzyła na męża. Pochwyciła go spojrzeniem, ta sztuczka nigdy nie była jej obca.

- Reijo Kesaniemi, na Jumalę, przestań niszczyć pode­szwy butów! Włóż kurtkę i wyjdź, do diabła, na pokład, zrób to, co musisz! Ale nigdy ci nie wybaczę, jeśli wyrzą­dzisz sobie krzywdę albo wypadniesz za burtę! Przybędę w zaświaty i będę cię dręczyć jak upiór aż po sądny dzień!

- Myślałem, że to właśnie z zaświatów przybywają drę­czące upiory - roześmiał się Reijo i przesłał jej w powie­trzu pocałunek.

Raija udała, że tego nie zauważyła, lecz on znał ją na ty­le dobrze, by wiedzieć, iż tak nie jest. I dobrze też wiedział, jak bardzo Raija się boi pod tą przykrywką udawanego spokoju. Cieplej zrobiło mu się na sercu. Raija była jedna na tysiąc.

Wyszedł w końcu na pokład. Musiał natychmiast posta­wić kołnierz i odwrócić się plecami do wiatru, dopiero tak mógł zacząć szukać Olega i Miszy. Miał dwie ręce i ciało, nie będące już być może ciałem młodego chłopaka, lecz wciąż zdolne oprzeć się wstrząsom i odwalić kawał roboty. Nigdy jeszcze nie pływał po morzu na statku tej wiel­kości, lecz przecież łajba to łajba. Reijo postanowił do cze­goś się przydać.

Wicher nagle ustąpił, ale paskudnie poszarpał żagle. Po­szarpał też ludzi i wytrząsł ładunek, który się przekrzywił.

Załoga przez całą noc i kawałek dnia walczyła z siłami natury. Zmarnowali już trzy doby w tym miejscu, a wie­dzieli, że muszą poświęcić przynajmniej jeszcze jedną na naprawienie szkód, wyrządzonych przez niepogodę. Po­trzebowali też wypoczynku.

Kiedy statek wreszcie stanął na kotwicy na spokojnym morzu, wszystkie twarze były w niezwykły sposób do sie­bie podobne. Wszystkie pokryły się szarą bladością. W zmarszczkach i na brwiach zastygły kryształki soli. Oczy miały czerwone obwódki od słonej wody. Patrzyli przed siebie tępo, z wysiłkiem. Ciała bolały przy każdym najmniejszym ruchu.

- Powinniśmy być tu bezpieczni - stwierdził Oleg, przez którego przemawiało doświadczenie całego życia na mo­rzu. - Teraz jedzenie i spanie - zaordynował.

Nikt nie wyrażał sprzeciwu. Nikt nawet nie patrzył na ląd, gdy kolejno schodzili pod pokład. Ciała krzykiem do­magały się odpoczynku.

Reijo też był śmiertelnie zmęczony. Dłonie miał poocierane, plecy i barki bolały. Przemókł do suchej nitki, a od słonej wody wzrok mu się mącił.

Coś jednak wymagało potwierdzenia.

Nie schronił się pod pokład. Wyszedł na mostek kapi­tański, stanął ramię w ramię z Misza i zaczął wpatrywać się w ląd.

Chłopak doskonale sobie radził, kiedy zmagali się z mgłą, ciszą morską i sztormem. Udowodnił, że więcej ma w sobie z mężczyzny niż z chłopca. Raija mogła być na­prawdę dumna z tego syna.

Oczy Reijo napotkały widok morza, skał i nieba. Ka­mienną krainę, której nie łagodziła najmniejsza linia ziele­ni. Strome skały. Tylko w jednym miejscu możliwe było przybicie do brzegu niedużą łódką. Ciągnął się tu wąski pas plaży, delikatnego piasku tuż pod dźwigającymi się w górę zaraz za nią skałami. Wąziutka ścieżka w skale. Nie­dobre miejsce dla rozbitków.

Niedaleko od statku leżała pusta kamienista wysepka, poszarpana i naga, lecz przynajmniej wystająca z morza. Gdyby w tym miejscu straciło się łódź, dotarcie na nią wca­le nie oznaczałoby ratunku.

Reijo przeszedł dreszcz. A więc rzeczywiście było coś w tej niezwykłości, którą i on wyczuwał. Może Raija mia­ła rację. Nie chciał zbyt długo się nad tym zastanawiać, to było zbyt przerażające.

- Wiem, gdzie jesteśmy - rzekł powoli. Musiał to po­wtórzyć, gdy przyłączył się do nich Oleg, gdyż syn Raiji nie rozumiał przecież jego języka.

- Tę wyspę nazywają Trupią Wysepką. Straciliśmy tu kiedyś łódź. Spędziliśmy zimę u pewnego starca, który żył z tego, co morze wyrzuciło na brzeg. To było tamtej zimy, gdy Raija musiała uciekać na wschód. Mieliśmy zawieźć zwłoki Mikkala do domu. To tutaj wpadł do morza.

Oleg również milczał.

- Powiesz jej o tym? - spytał wreszcie.

- Nie wiem - odparł Reijo zgodnie z prawdą. - Ida by­ła wtedy nie większa niż łokieć, nie może tego pamiętać. Matti i Elise zostali w domu. Santeri nie żyje, Maja nie ży­je, Knut jest w Kengis, Ailo gdzieś w głębi lądu. Kto miał­by się przed nią zdradzić? I w jakim celu?

Oleg przetłumaczył wszystko Michaiłowi. Pomiędzy Olegiem a Reijo zapanowała już milcząca zgoda.

- Ona nie musi o tym wiedzieć - powiedział Reijo. Nie chciał okłamywać Raiji, lecz to trudno by było tak okre­ślić. To nie kłamstwo, a jedynie przemilczenie.

- Co dobrego mogłoby z tego dla niej wyniknąć? - do­dał pytająco, a Oleg odparł kręceniem głowy.

- Ale ja na ląd muszę zejść - stwierdził Reijo zdecydo­wanie. - Nie potrzeba nam słodkiej wody?

Oleg się zgodził.

- Może chata staruszka ciągle jeszcze stoi? Dziwnie by było ją zobaczyć. On sam pewnie już nie żyje. Już wtedy był stary, a od tamtej pory minęło blisko dwadzieścia lat.

- Prawie osiemnaście - poprawił go Oleg, który lubił ści­słość w takich obliczeniach. Ich spojrzenia znów się spotka­ły. To samo porozumienie. Tyle czasu upłynęło. Raija nie miała tu czego szukać. Lepiej, żeby o niczym nie wiedziała.

Do szalupy, z zamiarem zejścia na ląd, weszli czterej mężczyźni. Reijo zabrał Sedolfa, lecz ani słowem nie zdra­dził mu, dlaczego koniecznie chce znaleźć się na brzegu. Obecność Olega i Miszy rozumiała się sama przez się.

- Miejsca bardziej zapomnianego przez Boga niż to dłu­go trzeba by szukać - stwierdziła Raija z pokładu.

- Musimy tkwić tu dopóty, dopóki nie naprawimy wszystkich szkód wyrządzonych przez burzę. - Oleg mó­wił spokojnie, wyraz twarzy miał niezgłębiony. - A na lą­dzie powinna być słodka woda.

- Prawdą jest, że każdy z was ma w sobie żyłkę poszu­kiwacza przygód - roześmiała się Raija z lekką rezygnacją.

Reijo nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Gdybyż wiedziała! Ciężko było milczeć, ale nie umiał przewidzieć, jaka będzie jej reakcja, gdy dowie się prawdy. Nie potrzeba im teraz jej przygnębienia. Bał się jej czarnej tęsknoty. Niebezpiecznej tęsknoty.

Gdy wyciągnęli szalupę na piaszczysty brzeg, prowadze­nie objął Reijo. Pamiętał, jak miękka i delikatna jest ta pla­ża. Dzieci się na niej bawiły. Rozbrzmiewał tu ich śmiech.

Jego stopy odnalazły wąską ścieżkę. W niektórych miej­scach natura sama wyrzeźbiła ją w skale, gdzie indziej ludzie musieli jej pomóc i wyrąbać półkę dostatecznie sze­roką, by dało się tędy przejść również zimą, w dodatku dźwigając ciężary. Reijo wiedział, że niekiedy bywały one pokaźne.

Pozostali szli za nim. Kiedy stanęli na górze i spogląda­li na morze i wysepkę w oddali, Sedolf po namyśle, suro­wo patrząc na teścia, spytał:

- Dlaczego wydaje mi się, że ty już wcześniej tędy szedłeś?

- Bo mnie za dobrze znasz.

Reijo nie miał siły na zbędne dyskusje.

Tak mało się tu zmieniło. Nawet pokrzywiona od wi­chrów chata ciągle jeszcze stała. Ale z komina nie unosił się dym, nie mogła więc być zamieszkana.

Tuż obok natomiast pojawił się inny dom, z oborą i szo­pą. Wyglądało na to, że tam są ludzie.

- Mieszkałem tutaj zimą tysiąc siedemset trzydziestego trzeciego - wyznał Reijo ciężko. - Matti, ja i pewien Fin, Aleksanteri Kilpi. Płynęliśmy do Varanger razem z dzieć­mi. Wieźliśmy zwłoki Mikkala. Zerwał się straszny wiatr i straciliśmy łódź przy Trupiej Wysepce. - Reijo wskazał ją palcem, nim podjął: - Pewien staruszek zaofiarował nam dach nad głową na zimę. Nigdy nie zdołaliśmy ustalić, czy jest bogobojną duszą, czy też plądrującym wraki zwykłym piratem, uprzednio wabiącym statki na mieliznę, na szkiery przy wysepce. Z całą pewnością utrzymywał się z tych wraków. Łowił tylko tyle, ile sam potrzebował do jedze­nia. Ida była wtedy za mała, żeby to pamiętać...

- I Raija ma o tym nie wiedzieć? Odpowiedzią Reijo był tylko blady uśmiech. Skierowali się w stronę domów.

10

W położonej na takim strasznym odludziu zagrodzie przy wznoszącym się pionowo wybrzeżu zastali młodą ko­bietę z pięciorgiem dzieci. Kobieta patrzyła na nich z prze­rażeniem i nie wpuściła ich do środka. Bacznie im się tyl­ko przyglądała przez szparę w drzwiach, gotowa w każdej chwili je zatrzasnąć, gdyby tylko czymkolwiek wywołali jej większy niepokój.

Szara chustka zsunęła jej się na czoło. Ręce kobieta mia­ła czerwone. Oddychała szybko, jej oddech zaczynał się w piersiach, nie w brzuchu, jak zauważył Reijo. Ciemne oczy podejrzliwie zerkały to na jednego, to na drugiego.

- Zaraz przyjdzie mój mąż - oznajmiła, nim zdążyli jej powiedzieć, kim są.

- Sztorm nas zatrzymał - wyjaśnił Reijo. Chciał ją uspo­koić, ale sam słyszał, jak w jego głosie przebija fiński ak­cent, świadczący o tym, że jest tu obcy. Młoda kobieta mia­ła w oczach jeszcze mniej ufności, gdy na niego patrzyła. Przyłapał się na tym, że zastanawia się, czy ona ma ciem­ne, czy jasne włosy. Zobaczyć się tego nie dało. Chustka zbyt ciasno opinała jej głowę. Kiedyś być może kobieta by­ła ładna, ale tego też nie umiał sobie wyobrazić. Nie po­trafił odgadnąć jej wieku. Na pewno była młodsza od nie­go, a może nawet miała tyle lat co Ida. Tak duży mógł być rozrzut. Zresztą nie miało to ani trochę znaczenia.

- Nasz statek cumuje na wprost - podjął Sedolf. Na wystraszonej twarzy odmalował się jakby cień ulgi.

Ten człowiek przynajmniej mówił tak jak ona, no i Sedolf był przystojny. Jego piwne oczy budziły zaufanie. I uśmiechał się jak jakiś bóg. Wywołał u niej na twarzy również coś na kształt uśmiechu.

- Koło Trupiej Wysepki - szepnęła. - Nie wolno do niej dopływać. To niedobre miejsce. Mój mąż niedługo wróci.

Reijo zastanawiał się, gdzie mógł pójść ten jej mąż. Z ca­łą pewnością nie wybrał się na ryby. A na pola, które ci lu­dzie wydarli zaroślom, mieli stąd dobry widok. Nie było na nich żywej duszy. Musiał wybrać się gdzieś dalej, w głąb lądu, może do najbliższego kupca?

Doprawdy, przeklęte miejsce na pozostawienia w nim żony i dzieci! Przeklęte miejsce do życia!

- Znałem dziadka, który tu mieszkał. - Reijo wskazał na poszarzałą chatę, którą Olai wybudował z drewna wyrzu­conego przez morze.

Nie była to informacja, dzięki której ta kobieta nabra­ła do niego więcej zaufania.

- On nie żyje - oznajmiła krótko. - Nie chcieli go po­chować w poświęconej ziemi. Ma grób tam, na wzgórzu. - Pokazała palcem. - Nie ma na nim krzyża. To nie był czło­wiek, który by na to zasługiwał.

Reijo milczał. Widać stary jednak był piratem plądrują­cym wraki albo też plotki zrobiły z niego pirata. Teraz nie miało to już większego znaczenia. Wiadomość, że Olai nie ma chrześcijańskiego grobu, w żaden sposób nie wpłynęła na sympatię Reijo do staruszka.

- Ocalił mi życie - rzekł Reijo tonem goryczy, nie cał­kiem zgodnie z prawdą. Sam nie wiedział, dlaczego to mó­wi. Trzymanie strony tego, kto wydawał się najsłabszy, nie zawsze było jednakowo słuszne.

- Umarł jakieś dziesięć lat temu - wyjaśniła kobieta, wciąż czujna. Nie chciała obdarzyć Reijo sympatią. Ale Re­ijo Kesaniemi nie wyglądał na złoczyńcę, potrafił przenik­nąć przez jej lęk.

- Mój mąż jest synem jego brata. Olai Mikkelsen nie pozo­stawił żadnych potomków. I może stało się najlepiej jak mogło.

Przeżegnała się.

Reijo nawet się nie skrzywił.

- Przychodzimy po słodką wodę - powiedział Sedolf, uśmiechając się tak jak wówczas, gdy był prowodyrem chło­paków chodzących w nocne zaloty, zawsze chętnym do wy­próbowania materacy, znanym wzdłuż całego fiordu Lyn­gen. I uśmiech ten wciąż działał. Kobieta wyraźnie zmiękła.

- Wiem, gdzie jest strumień - powiedział Reijo.

Nie chciał jej dłużej dręczyć. Życie tutaj i bez dodatko­wych lęków było dostatecznie trudne. Ruszył ku strumie­niowi, pozostali poszli za nim. Domyślał się, że Sedolf idzie jako ostatni. Sedolf był taki na wskroś miły. Nie chciał, by pozostawili po sobie zły obraz. Nie chciał, żeby ta kobieta została w domu nad brzegiem morza sama ze swoim strachem.

Napełnili bukłaki i przyniesione naczynia. Woda była zimna, Reijo wiedział, gdzie jest źródło. Przemierzył kie­dyś tę okolicę wzdłuż i wszerz, poznał ją podeszwami stóp.

- Mój Boże! - westchnął Sedolf, który jako ostatni na­pełniał swoje naczynia. - Jak można tu mieszkać? W do­datku z dziećmi!

- Morze jest blisko - powiedział Reijo, patrząc w dał. Wybrzeże było dzikie i niebezpieczne. Pamiętał, z jakim trudem panowali nad dziećmi. Zadał sobie pytanie, czy ta mała rodzina też kogoś nie straciła. Dziecięce stopy potra­fią biegać tak prędko, niełatwo je poskromić. - A morze to życie. Wiesz, Sedolfie, życie!

- Tu chyba raczej śmierć - stwierdził jego zięć, wzdrygając się. - Wydawało mi się, że widziałem już wszystkie najbrzydsze miejsca, jakie można zobaczyć, ale nigdy nie wyobrażałem sobie czegoś podobnego. Sam diabeł wie tyl­ko, gdzie jej mąż! Nie umiem powiedzieć, czy poślubiłbym Idę, gdyby upierała się, że mamy tu zamieszkać.

- Na pewno byś się z nią ożenił - odparł Reijo cierpko, wyraźnie zły.

- Chyba że miałaby ojca, który by mnie sprał - uzupeł­nił Sedolf z chichotem.

Oleg z wściekłą prędkością tłumaczył każde słowo Mi­chaiłowi, teraz śmiali się już wszyscy czterej.

Nie pozostało już im tu nic więcej do zrobienia, lecz Re­ijo czuł, że nie ma prawa odejść stąd z taką obojętnością.

- Perkele! - przeklął przez zęby. - Stary dał nam dach nad głową w jedną z najcięższych zim, jakich doświadczy­łem w życiu! Być może zdołalibyśmy przetrwać w jurcie, ale nigdy bym się o to nie założył. Chyba winien mu je­stem przynajmniej odwiedzenie jego grobu!

Sedolf ruszył w ślad za Reijo.

- Ida też tu z tobą była - wyjaśnił ze śmiechem. - Więc może i ja także powinienem być mu wdzięczny?

Znaleźli się jeszcze bliżej morza, w miejscu, w którym je­dynie jakieś nieduże wzniesienia wskazywały, że właśnie tu­taj coś, co kiedyś było życiem, znalazło miejsce spoczynku.

Pogański grób, lecz Reijo nie miał pewności, czy Olai kiedykolwiek był wierzący. Stale wygłaszał słowa z Biblii, lecz z ust starego nigdy nie wychodziły one z większym przekonaniem, raczej jak wyuczone na pamięć fragmenty tekstu. Kiedyś stary miał także żonę, Olai był do niej przy­wiązany, tyle Reijo zrozumiał. Zawsze też przypuszczał, że zniszczona Biblia należała właśnie do niej.

- Który jest jego? - spytał Sedolf. Kopce były dwa. Jeden niższy od drugiego. Ten drugi wyglądał również na starszy.

- Kiedy my tu mieszkaliśmy, nie było żadnych grobów - zapewnił Reijo.

Sedolf patrzył na teścia.

Reijo nie chciał myśleć.

Nic do niego nie przemawiało, czuł to jednak w brzu­chu. Starał się oddychać głęboko. Napotkał spojrzenie zię­cia. Rozmawiali wzrokiem, nie wypowiadając ani słowa.

- Pójdziesz tam - oświadczył wreszcie Reijo z naciskiem na każde słowo. - Pójdziesz tam i spytasz, w jakikolwiek chcesz sposób, który z tych dwóch grobów jest grobem Olaia Mikkelsena. I skłonisz ją, żeby ci powiedziała, kto spoczywa w tym drugim!

Sedolf odstawił naczynia z wodą. Odszedł bez słowa.

Gdy wrócił, pokazał palcem.

- Tam leży Olai Mikkelsen - powiedział. Stary spoczywał pod wyższym z kopców. Reijo przymknął oczy i uklęknął przy drugim grobie.

Tym starszym. Tym ledwie wystającym ponad ziemię. Wówczas, gdy on, Santeri, Matti i dzieci odpływali stąd wiosną, w tym miejscu nie było grobu.

Matti i Elise by pamiętali. Będzie mógł ich o to spytać, gdy wróci do domu, gdy nad fiordem Lyngen znów nasta­nie lato.

- Powiedziała, że w tym drugim grobie pochowany jest jakiś dzikus - odezwał się Sedolf.

Reijo spuścił głowę.

- To sam Olai go pochował. Tego człowieka morze wy­rzuciło na brzeg, był ubrany w skóry. Opowiadała o tym tak, jakby to była legenda. Mówiła coś o skórzanym wo­reczku, który ten człowiek w skórach miał na szyi.

Reijo płakał.

A jego zięć miał dość rozumu, by milczeć. Reijo złożył dłonie i schylił kark. Może się modlił. Odmawiał modli­twę, jakiej nikt nigdy nie zapisał.

Nawet Sedolf spuścił głowę. Jego wielkie łapy też się złożyły. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz się modlił. Może gdy umarła mała Raija?

Sedolf Bakken nigdy nie zaliczał się do częstych bywal­ców kościoła i nigdy nie miał się nim stać. To jednak rów­nież jego poruszyło.

Reijo pogładził dłonią porośniętą krzewinkami ziemię.

Krzewinki to krzewinki. Czarne jagody, bażyna i chrobo­tek reniferowy, żółknące źdźbła trawy. I kiedy Rei jo Kesa­niemi przymknął powieki, przed oczyma stanęła mu okrą­gła twarz niewysokiej, pulchnej matki Ravny. Widział ża­łość w jej ciemnych oczach. Tylu bliskich już straciła, zo­stało jej jedynie dwoje wnuków.

A teraz również Maja odeszła.

Ailo zaś żył jak obcy. Matka Ravna nigdy nie potrafiła­by sobie wyobrazić człowieka, którym stał się jej wnuk. W jej języku nie było nazwy na to, co robił. W jej oczach Ailo byłby do niczego nie przydatny. Jego dłonie tworzy­ły piękno, lecz bez żadnego pożytku. Matka Ravna płaka­łaby nad Ailo. Słowo „artysta” nie miało dla niej żadnego znaczenia. Matka Ravna nigdy nie zdołałaby zrozumieć, z czego utrzymuje się Ailo. Całym jej światem było morze i płaskowyż. Ryby i renifery. Życie i śmierć.

Stała przed nim i wypowiadała słowa, które teraz na no­wo w nim ożyły: „Powinien mieć swój grób”.

Sedolf chrząknął.

- Sprowadzimy teraz Raiję?

Reijo postanowił powiedzieć Raiji o wszystkim na stat­ku. Zabrał ją na pokład, objął, gdy oboje zwrócili twarze ku wzgórzu, na którym znajdowały się groby. Przekazał jej to, co miał do powiedzenia.

- Dlaczego nie powiedziałeś nic, zanim zeszliście na ląd?

- Nie wiedziałem o tym...

- Zamierzałeś to przede mną zataić? Reijo skinął głową w jej włosy. Chustka zsunęła jej się z głowy i wiatr miał teraz do nich swobodny dostęp.

- Nie wiedziałem o tym, Raiju Mikkala. Zadrżała.

- Tylko Raiju - poprosiła cienkim głosem. Długo tak stali, wpatrując się w klif i właściwie nie mo­gąc dostrzec tego, czego wypatrywali oboje. Wzgórze z grobami ukryte było za skałą, tak samo zresztą jak cha­łupy. Od strony morza okolica wyglądała na kompletne pustkowie.

- Całkowitej pewności mieć nie możemy - wyrzuciła z siebie Raija, jak gdyby chciała, by jej słowa uleciały z wia­trem. Próbowała się bronić przed prawdą. - To było tak dawno temu - dodała. - Co miałoby to teraz oznaczać?

Ale Reijo wiedział, że to musi coś znaczyć. Dla niego to również było ważne! Mikkal wszak to przyjaciel, być mo­że nawet najlepszy, jakiego Reijo kiedykolwiek miał. Mik­kal był człowiekiem, którego Reijo rozumiał najlepiej, tak mu się przynajmniej wydawało.

- Tutaj nie znał nikogo... - W głosie Raiji brzmiało ta­kie zagubienie, zatracenie. Spojrzenie jeszcze raz omiotło niegościnną okolicę i zadrżała. - Dlaczego przychodził z morza, skoro leży w ziemi?

Reijo również przeszedł dreszcz. Nie chciał śledzić jej myśli. Nie chciał zastanawiać się nad pytaniami, które za­dawała. To jednak było niemożliwe.

Raija obróciła się gwałtownie pomiędzy Reijo a relingiem. Przytrzymywała się liny mocno, obiema rękami. Pal­ce jej pobielały.

Morze cofało się już, osiągnąwszy najwyższy poziom przypływu. Piaszczysta plaża powoli stawała się szersza; tam, gdzie morze już się cofnęło, naznaczona paskami jak lapońska tkanina.

Raijo nie wiedział, dlaczego zwraca na to uwagę. Nie wiedział, dlaczego stara się zapamiętać krzyki mew i to, że siedem ptaków unosiło się na skrzydłach nad statkiem.

Być może był to gest samoobrony. To, co Raija zamie­rzała powiedzieć, już od pewnego czasu mroczne i niedo­kończone krążyło mu w myślach. Tak było od chwili, gdy na skałach zaczął się domyślać. W piersi czuł tępy ból.

- Jest jeden sposób, byśmy się tego dowiedzieli. Reijo kiwnął głową.

- Ale to już tak dawno - próbował słabo zaprotestować, głównie po to, by mieć czyste sumienie. Raija i tak nigdy nie pozwoliłaby się powstrzymać, Reijo zaś w głębi ducha wiedział, że i on musi to zrobić. Zrobiłby to również na­wet wtedy, gdyby Raiji z nimi nie było. Również on pra­gnął pewności.

- Jestem już dostatecznie stara na to, by wiedzieć, co możemy tam znaleźć. - Oczy Raiji pociemniały. Biło z nich teraz lodowate zdecydowanie.

- Wyprawione skóry się przetrzymują - powiedział Re­ijo cicho. - Za resztę nie odpowiadam.

Raija zacisnęła wargi. Reijo dobrze znal tę minę. Robi­ła ją już jako piętnastolatka. Siedemnastoletni Reijo nie umiał przeciwko niej zaprotestować tak samo jak teraz czterdziestotrzylatek.

- Obiecuję ci, że przyjmę wszystko, bez względu na to, co znajdziemy. - Raija mówiła z całkowitą powagą. - Obie­cuję ci, że się nie załamię, ale muszę mieć pewność. Zro­zum mnie, Reijo!

Odpowiedział jej bez słów. Kiwnął głową i próbował zwil­żyć wargi językiem. Słona woda wszystko wysuszała, wargi pę­kły, poczuł smak krwi. Oblizał je, nie pozwolił jej się dotknąć.

- Ja też potrzebuję pewności, Raiju. Ja też jej potrzebuję. Raija długo milczała. Schyliła głowę, nie chcąc patrzeć już ani na Reijo, ani na skałę, skrywającą to, o czym jej opowiedział. Najbardziej chciała wyruszyć tam natych­miast, lecz rozsądek podpowiadał jej, że muszą zaczekać. Raija żyła już dostatecznie długo, żeby nauczyć się cier­pliwości.

- To jeszcze nie wszystko - powiedziała.

Reijo znów westchnął. Objął ją jeszcze mocniej. Rów­nież tym razem wiedział, co zamierzała powiedzieć. Mimo to jednak musiała to ubrać w słowa.

- To nie jest jego krajobraz - oświadczyła Raija, wpa­trując się w męża palącym spojrzeniem.

Reijo nie ugiął się pod nim. Dostrzegał w jej oczach wła­sne myśli i zastanawiał się, czy ona w jego oczach też to widzi. Po wszystkich tych latach potrafili się zrymować. Żyli według tej samej melodii, chociaż jej tony różniły się od siebie. To było tak jak z jej tkaninami. Rozmaite kolo­ry, lecz pięknie ze sobą splecione.

- Jeśli rzeczywiście znajdziemy szczątki Mikkala, Reijo, to znaczy, że on nie zaznał spokoju. Tutaj to niemożliwe. Tu go nigdy nie zazna. Nigdy nie zdołałby żyć wśród tych skał, Re­ijo. Przecież go znałeś. Byłby tu nieszczęśliwy, stale za czymś by tęsknił. Te skały doprowadziłyby go do szaleństwa.

Wsparła czoło o jego policzek. Nie płakała. Łzy nie ci­snęły jej się do oczu. Ciągle jeszcze nie miała pewności.

- Nie będę potrafiła z tym żyć - ciągnęła Raija z naci­skiem. - Nie będę mogła znieść myśli, że on spoczywa tu­taj. Jeśli to on. To miejsce jest równie złe jak morze. Mo­rze również było dla niego niedobre. Nigdy nie pływaliśmy łodzią z radością. On pływał wyłącznie dlatego, że musiał. Powinien spocząć pod krzewinkami na płaskowyżu. Powi­nien dawać życie niskim górskim kwiatkom. Wiatr powi­nien mu śpiewać wśród turzycy. Zima powinna okrywać go śnieżną kołderką. To by było słuszne, Reijo, a nie ta kraina kamienia. Tu jest tak nago! A Mikkal, Mikkal to były prze­cież same uczucia, ciepło. Mikkal był słońcem i ogniem, Re­ijo. To miejsce jest dla niego ze wszech miar złe.

Reijo się z nią zgadzał. Zdawał sobie sprawę, że ona mu­si zyskać pewność.

- Moja pierwsza myśl była również taka sama. Reijo poczuł się nagle nieskończenie zmęczony. On i Mikkal byli niemal równolatkami. Niewielu już zostało tych, z którymi dzielił swoją młodość i radość.

Był on i Raija. I wspomnienia, które z każdym upływa­jącym rokiem stawały się coraz ważniejsze, a które coraz bardziej blakły.

- Miejsce, gdzie plądruje się wraki, nie jest dobre dla niego. Wiem też, gdzie powinien spocząć, moja Raiju. Nasza Raiju. Ravna zabrała mnie kiedyś w pewne miejsce na pła­skowyżu - mówił dalej, przeszukując pamięć. - Niełatwo by­ło jej tam dojść. Ciało miała zmęczone długim życiem. Prze­żyła oboje swoich dzieci. Ciężko jej się szło, ale zabrała mnie na wielogodzinną wędrówkę w głąb lądu. Szliśmy całe przed­południe od namiotów, od siida, i nagle stanęła nieduża, okrągła, wyciągnęła ręce, jak gdyby wszystko to chciała ob­jąć. Powiedziała, że Mikkal tu właśnie powinien spocząć.

- Nigdy mi o tym nie opowiadałeś. - W jej głosie dał się słyszeć niemal wyrzut.

Reijo uśmiechnął się przepraszająco. Ściągnął jeden ką­cik ust, jak zawsze robił, gdy sumienie zanadto mu doku­czało. Wówczas gdy inni mieli rację, a on nie bardzo chciał to przyznać.

- Mieliśmy tylko rok dla siebie - próbował się bronić. Nie chciał, żeby w jej uszach to stwierdzenie zabrzmiało jak oskarżenie, lecz powiało między nimi pewnym chło­dem. - Wiele rzeczy mieliśmy do wyjaśnienia, Raiju. Oświetliliśmy większość ciemnych kątów. Z czasem dotar­libyśmy i do tego. Teraz przybyliśmy tutaj. To wspomnie­nie w pewnym sensie należało tylko do mnie.

- Ja także kochałam Ravnę!

- Wiem o tym.

Reijo delikatnie pogładził ją po skroniach, samymi ko­niuszkami palców. Tyle miał w sobie ciepła, będąc razem z nią. To było niezwykłe. Tak wiele powinno ich dzielić, lecz mimo wszystko wiązało ich znacznie więcej.

- Ravna traktowała cię jak rodzone dziecko. Ceniła cię równie wysoko jak tych dwoje, których urodziła. I straciła. Lailę i Mikkala. Ale ta chwila należała do Ravny i do mnie. Bardzo ją lubiłem. Przy niej żadnemu człowiekowi bez mat­ki niczego nie brakowało. Wypełniła część mojej pustki. By­łem bardzo mały, kiedy mama umarła. Nie wiedziałem na­wet, że za nią tęsknię, dopóki nie zaprzyjaźniłem się z Ravną.

Nigdy nie sądziłem, że to może dotyczyć kogokolwiek inne­go oprócz mnie. Nigdy nie myślałem o tym, że to może do­tyczyć również ciebie, Raiju. Tak po prostu jest. Nie wszyst­ko, co prawdziwe, musi być od razu piękne.

Reijo mógł sobie znacznie ułatwić sprawę, lecz oboje przecież byli dorośli i tym razem obiecali sobie szczerość.

- W każdym razie zgadzam się z tobą - powiedział pręd­ko. - Jeśli tam, na górze, naprawdę jest grób Mikkala, to powinien mieć inny.

Raija tylko kiwnęła głową.

- Mamy mnóstwo czasu, nim Morze Białe zamarznie - powiedziała. - Być może będzie to więcej kosztowało, lecz dopłyniemy przed zimą. Lód tak czy owak nie powstrzy­ma nas w dotarciu do Archangielska.

- To twój syn jest pryncypałem, ale ja trzymam twoją stronę, Raiju.

- Misza mnie posłucha. Pójdę do niego sama, lecz mi­mo wszystko dziękuję ci, Reijo.

Gdy wieczór zaczął sinieć, na ląd popłynęło sześć osób. Czte­rej mężczyźni, którzy już wcześniej tam byli, Raija i Ida, która z wrodzonym sobie uporem zażądała, by ją także zabrali.

- Przecież to ojciec Ailo! Raija tylko kiwnęła głową. Wszyscy byli ubrani na ciemno, czarna peleryna Raiji otulała ją jak grudniowa noc. Węzeł włosów na karku już się rozplatał. Nie miała w sobie spokoju. Dłonie musiały dotykać wszystkiego, spojrzenie mknęło po falach, po ska­łach, po twarzach innych. Serce jej waliło, krew pulsowa­ła w uszach, a nie pozwolono jej nawet tknąć się wioseł.

Wiosłowali Reijo i Oleg. Gdy szalupa zaszurała o dno, Sedolf i Misza wyskoczyli na brzeg. Wypchnęli łódź na piasek tak, aby Ida i Raija nie przemoczyły spódnic.

Michaił miał latarnię.

Sedolf niósł łopaty.

Oleg trzymał pod pachą dwa złożone worki po mące. Raija wyczuwała w kieszeni zwój konopnego sznurka, igłę z nawle­czonym kawałkiem nitki wpięła w spódnicę, tuż przy kieszeni.

Gdy już wszyscy wysiedli z łodzi, mężczyźni podciągnę­li ją tuż pod skałę. Nawet gdyby ktoś stanął na szczycie, nie od razu by ją zauważył, a już na pewno nie dostrzegł­by jej ktoś, kto by nie wiedział, czego szuka.

Reijo nasunął czapkę głęboko na czoło. Jego włosy lśni­ły jak srebro księżyca, jeśli ich nie zakrywał.

Raija zauważyła to z czułością. Ciepła, panującego mię­dzy nimi, nie dało się zdmuchnąć. Ono trwało.

- Idziemy na górę już teraz, póki coś jeszcze widać. Znam ścieżkę. Dobrze by było, gdybyście i wy uważnie się jej przyj­rzeli. To jedyna droga w dół. Schodzić będziemy, gdy noc na­stanie najczarniejsza. Jeśli wydaje wam się, że stanie się nie­bieska i prawie przezroczysta, mylicie się. Skała rzuci cień, obiecuję wam, że wszystko będzie się wydawało całkiem czar­ne. Ścieżka jest nierówna, wąska, w niektórych miejscach bar­dzo gładka. Ze skały kapie woda, no i przypominam wam o pogodzie, jaką mieliśmy. Kamień i mech są bardzo śliskie. Ktoś, kto upadnie, może zrobić to po raz ostatni w życiu.

Wokół niego pokiwano głowami. Przecież wszyscy sa­mi prosili, żeby ich zabrać.

- Ida i Raija muszą podciągnąć spódnice aż do kolan - przykazał Reijo.

Usłuchały go bez protestów. Raija zdjęła pelerynę i po złożeniu w tłumoczek przywiązała go na plecach chustką, którą nosiła na włosach. I tak zsuwała się z głowy, a jej włosy były przecież tak czy owak ciemniejsze niż noc. Nie będzie ich widać po ciemku.

- Na górze musimy zachować spokój. - Reijo powie­dział to z wielkim naciskiem. Upewnił się, czy wszyscy go zrozumieli.

Pokiwali głowami z poważnymi minami.

- Ta kobieta powinna już udać się na spoczynek - ciągnął. - Musi pewnie wcześnie wstawać, no i olej do lampy kosztuje.

- Na pewno używają tranu - powiedziała Raija z uśmie­chem. To, co mieli zamiar zrobić, było poważną rzeczą, lecz przecież nie pogrzebem. Zresztą nawet na stypie się śmiano. Mikkal byłby pierwszy do wymyślania żartów. Lu­bił się śmiać. Kiedy się śmiał, miał w oczach rozgwieżdżo­ne niebo. Zorza polarna połączyła ich serca, ich dusze wę­drowały wzdłuż jej ścieżek.

- Nie wiemy, czy mąż tej kobiety wrócił do domu - cią­gnął Reijo tym samym ściszonym głosem.

Raija dostrzegała zmarszczkę między jego brwiami, po­trafiła też odczytać jej znaczenie. Uważał, że powinna umieć znaleźć się w sytuacji z większą godnością.

- Morzem nie przypłynął, ale przecież nic mogliśmy zo­baczyć, co się dzieje na lądzie.

- Odniosłem wrażenie, jakby wybrał się gdzieś daleko - stwierdził Sedolf. - Ona się bała, dlatego musiała nam po­wiedzieć, że niedługo wróci.

- Musimy jednak założyć, że może tam być mężczyzna - powiedział Reijo. - Jeśli weźmiemy pod uwagę najgorsze, to przynajmniej nic nas nie zaskoczy. Plądrowanie grobów to poważna sprawa. To najohydniejsza z wszelkich form kradzieży. No i przecież nie chcemy, żeby ktoś wziął nas za czarowników, a takie plotki prędko się rozchodzą. Chy­ba nikomu z obecnych nie muszę o tym przypominać.

Zapanowała głęboka cisza.

- Rozumiemy cię, Reijo. - To Raija musiała to powie­dzieć. - Wszyscy jesteśmy dorośli. Może powinniśmy pójść na górę, zanim zrobi się zupełnie ciemno? Gdybym ja by­ła całkiem sama w tej chacie, nie ośmieliłabym się nawet wyjrzeć przez okno po zapadnięciu ciemności. A gdybym jednak okazała się na tyle głupia, żeby wyjrzeć, i zobaczy­łabym jakieś ciemne postaci wokół grobów człowieka z dziczy i rabusia wraków, cóż, na pewno okropnie bym się wystraszyła. Zabarykadowałabym drzwi i naciągnęła kołdrę na głowę. A ja przecież nie jestem prostą kobietą.

- Amen - powiedział Reijo, który prowadził całą grupę z ostrożnością pod górę.

Zapadła cisza, w której słuchać było tylko szum fal, ude­rzenia wiatru i odgłos stóp przesuwających się po kamie­nistej ścieżce. Oddechy i zduszone okrzyki. I nic poza tym.

Gdy dotarli na górę, pochylili się. Zgięci wpół, prawie na kolanach starali się przejść wzdłuż krawędzi skały, jak najbli­żej wzgórza z grobami, lecz nie dochodząc do niego zupełnie.

Krajobraz nie dawał im żadnej osłony, był otwarty ka­mienisty. Uboga ziemia, wykarczowana przez tych ludzi, nie zapewniała odpowiednich warunków życia.

- Dobry Boże - szepnęła Ida. - Wydaje mi się, że coś z tego pamiętam! Ten dom! Tyle w nim było błyszczących przedmiotów. Jakieś lśniące naczynie. A może pomyliło mi się z domem Mai na Hailuoto?

- Stary miał przedmioty z mosiądzu i kryształu - odparł Reijo z czymś w rodzaju uśmiechu. - Tędy przepływało mnóstwo rozmaitych statków, Ido, i zapewne wiele róż­nych się tu również rozbiło. Trupia Wysepka z pewnością słusznie nosi takie imię. Miałaś wtedy trzy lata, nie jest więc nieprawdopodobne, że coś zapamiętałaś.

Ida zadrżała.

- Dlaczego oni się tu osiedlili? Nie mieli innego wyboru?

- Może nie - odpowiedziała Raija. Jej spojrzenie przemknę­ło po zabudowaniach. Widziała, że otwory okienne są poza­mykane i znikąd nie przebijała najmniejsza nawet smuga świa­tła. Jej wzrok skierował się teraz na niewielkie wzgórze.

To ty mnie wzywałeś? zastanawiała się w myślach. Pró­bowałeś do mnie dotrzeć?

Ale nikt jej nie odpowiedział.

Wciąż panował niebieski półmrok, widoczność przejrzysta jak szkło. Musieli czekać, aż noc rozpostrze swoje welony.

Czekali.

11

Czas płynął powoli, a nocą wszystkie odgłosy niosły się daleko. Sześcioosobowa grupa siedziała skulona, na poły skryta w cieniu wzgórza, na którym znajdowały się groby.

Reijo otoczył Raiję ramieniem. Nie rozmawiali, lecz mi­mo wszystko byli ze sobą bardzo blisko. Tak jak ciało do­tykało ciała, tak i dusza dotykała duszy.

Wokół małej chaty niedaleko od nich panował spokój, przez cały czas nic się nie zmieniało.

Raija podniosła się w końcu jako pierwsza.

- Dzień wstanie, jeśli będziemy dłużej czekać - oświad­czyła.

Nikt nie odpowiedział, lecz w milczeniu usłuchali jej polecenia. Reijo i Oleg wzięli się do łopat. Sedolf i Misza, którzy mieli obserwować okolicę, o wiele bardziej intere­sowali się tym, co może skrywać liczący sobie blisko dwa­dzieścia lat grób.

Noc wiodła swoje rozmowy z wiatrem i morzem. Od­głos łopat odrzucających ziemię i kamienie wwiercał się w uszy. Raija musiała zacisnąć dłonie, żeby powstrzymać ich dygot. Zmusiła się do powtarzania sobie, że to tylko wrażenie, iż te odgłosy są mocniejsze, niż jest naprawdę. To jej lęk i napięcie sprawiały, Że wydawały się jeszcze głośniejsze. Tak samo jak bicie własnego serca, które w jej uszach urosło do rytmicznych grzmotów, zmieni­ło się w kamienną, nie mającą końca lawinę, a przecież rozum mówił jej, że nikt inny tego nie słyszy, nawet się nie domyśla.

Wiara i dręczące zwątpienie przemykały jej przez głowę jak cienie, bezkształtne, lecz bardziej rzeczywiste od ja­kiejkolwiek wyrazistej myśli.

Powinna była coś wyczuć!

Przeniosła spojrzenie na kikut palca. Reijo przecież wciąż twierdził, że nie udało jej się od tego uciec. Od tego daru, który otrzymała, który wykorzystywała i który uczy­niła częścią siebie. Twierdził, że on w niej tkwi, nawet te­raz. Nawet gdy sądziła, że jej się udało.

Czy dokonała właściwego wyboru?

- Mamy coś! - Reijo mówił ściszonym głosem, lecz nie zdołał ukryć podniecenia.

Raija wychwyciła też u niego zdenerwowanie. Poczuła, jak bardzo kocha Reijo. Kopał z zapamiętaniem, z szacun­kiem dla przyjaźni, która pół życia temu była prawdziwa i mocna.

Z tej małej gromadki jedynie ona i Reijo naprawdę zna­li Mikkala. Pozostali słyszeli tylko opowieści, przedstawia­jące urywki jego życia. To nigdy nie będzie to samo. Mik­kal był człowiekiem, którego żadne słowa nie zdołają od­malować prawdziwie.

Reijo odłożył łopatę i przyklęknął przy wykopanym dole.

- Latarnia? - zaproponował Sedolf.

- Jeszcze nie. Reijo oddychał ciężko, jego ręce poruszały się ostrożnie w suchej, jałowej ziemi. Musiał robić przerwy i na chwilę przymykać oczy, by w ogóle móc dalej pracować.

- Raija? - głos Reijo aż ochrypł od uczuć.

Ręka Idy na moment spoczęła na plecach matki, pogła­dziła je łagodnie, z czułością. Raija słyszała, jak wszyscy odetchnęli mocniej, niemal jednocześnie, jak gdyby oddy­chało tylko jedno gardło.

Przełknęła ślinę. Powinna przecież coś wyczuć...

Dostrzegła błysk oczu Miszy. Po jego postawie poznała, że syn się o nią niepokoi. Jej troskliwy syn! To być może jedna z tych chwil, którą miała zapamiętać do końca życia.

Przez moment się zawahała. Uzgodniła ze sobą, że ni­czego nie żałuje, niczego, co sama wybrała po drodze. Nic, co tu znajdą, nie mogło odmienić tej pewności.

Reijo podał jej rękę, a ona pochwyciła ją z wdzięczno­ścią. Mrok był przejrzyście niebieski. Pomyślała, że chcia­łaby mieć płaszcz taki, jak barwa tej godziny. Poszuka ta­kiego materiału w Archangielsku! To musi być jedwabny płaszcz, błyszczący i gładki, leciutki jak powietrze.

Na kolanach przysunęła się do Reijo. Poczuła uścisk je­go ręki, zachętę i ostrzeżenie.

Jej oczy próbowały przeniknąć mrok.

Reijo puścił ją, nachylił się w milczeniu i odgarnął pył, ziemię wysuszoną i lekką.

- Lata zrobiły swoje - powiedział cicho. Raija była wdzięczna za te lata. Zdawała sobie sprawę, co mogliby znaleźć wcześniej. Fantazja potrafiła szkico­wać obrazy tak szybko, miała świadomość, że mogłaby te­go nie znieść.

To było coś innego.

- W każdym razie nosił skórzany kaftan. Jej głos nigdy nie brzmiał tak jak teraz. Gotowa była się do niego nie przyznać, lecz rozpoznawała słowa, rodzące się z jej własnych myśli.

Podeszła za Reijo jeszcze bliżej dołu. Ręce miała zlodo­waciałe, całe ciało chłodne. Odsunęła dłonie Reijo. Sama sięgnęła ręką ku temu, co kiedyś było człowiekiem. Czło­wiekiem z płaskowyżu. Tyle wiedzieli na pewno.

Raija nie potrafiła dopuścić myśli o tym, że mógł to być ktokolwiek inny niż Mikkal, jakiś bezimienny obcy. Miała w sobie nadzieję. Oto stanęła przed możliwością zrobienia czegoś dla niego, chociaż następowało to o tyle lat za późno.

To powinien być Mikkal. A ona zawiezie go w miejsce na płaskowyżu, będące niegdyś domem dla jego ciała. Tam jego szczątki poczują się jak w domu. Zapewni mu spokój.

To musi być Mikkal!

- Raiju - poprosił Reijo. - Pozwól mnie to zrobić! Raija podniosła na niego wzrok, była bezbronna i bla­da. Usta jej drżały.

Pokręciła głową.

- Jest sposób na to, żeby stwierdzić, czy to on, Reijo. Lecz to ja muszę zrobić. On umarł dla mnie. Za życia ni­gdy nie wyrządził mi krzywdy. Te kości nie mogą mi zro­bić nic złego. Nie boję się ich dotykać.

- Latarnia! - zaordynował Reijo. Sedolf potrzebował trochę czasu na jej rozpalenie, nie chciał przy tym, by płomień był zbyt duży. Jak tylko mo­gli, osłaniali niewielki krąg światła ciałami. Plecami obró­cili się do chaty, odległej o dobry rzut kamieniem, i przy­sunęli się jeszcze bliżej otwartego grobu.

Raija odgarnęła piasek i ziemię, pokrywającą górną część tego, co kiedyś było piersią mężczyzny. Skóra kurt­ki jeszcze się nie rozpadła.

I Raija zyskała pewność, jeszcze nim znalazła to, czego szukała. Poznała szew kurtki. Dotknęła czegoś, co kiedyś zrobiły jej ręce.

Dziurę po kuli też było widać.

Reijo westchnął. W tym westchnieniu była również ulga. Żałoba sprzed pół życia odświeżyła się, napłynęła gwałtowną falą.

- A więc to jednak on. Raija przesunęła rękę bliżej gładkiej czaszki. Wiedziała, lecz nie była w stanie tego przyjąć. Nie była w stanie wy­chwycić związku pomiędzy tym szkieletem, okrytym skó­rzaną kurtką, a silnym mężczyzną, którego kochała - na swój sposób - przez całe swoje życie.

Miała już pewność. I pogodziła się z tym, lecz serce wciąż nie chciało tego pojąć.

Palce znalazły.

Rzemień jeszcze całkiem nie przegnił. Miał już prawie trzydzieści lat. Ona była wtedy trzynastolatką, Mikkal miał lat dziewiętnaście. Był już mężczyzną. Liczyła w gło­wie, chcąc uciec od innych myśli. Nie chciała nic teraz do siebie dopuścić, nie chciała dopuścić do siebie bólu. Znów słyszała strzał, który zabarwił jej życie niebezpieczną czer­wienią. Pamiętała krew na śniegu. Pamiętała szorstką ścia­nę szopy, o którą się oparł. Pamiętała, jak ze strachu poja­wił się w ustach smak krwi.

Pamiętała...

Rzemień miał dwadzieścia osiem lat.

Raija uwalniała go kawałek po kawałku. Z zapamięta­niem. Nie było to łatwe. Rzemień leżał na gładkiej, silnej piersi i chłonął jej ciepło, w tych miejscach wbił się w kość.

Raija zacisnęła zęby, lecz nie chciała go zerwać. Był zbyt cenny, aby to zrobić.

Ostatni wieczór w siida. Raija miała przed oczami chu­dą drobną trzynastolatkę, której wywróżono mało szczę­ścia i wielu mężczyzn. Wciąż potrafiła przywołać tamten lęk przed nieznanym, który odczuwała ostatniego wieczo­ru w siida, będąc jeszcze jedną z nich.

Mikkal dał jej srebrną broszkę, stanowiącą część ślub­nego podarku, który miał wręczyć przyszłej żonie. Raija przyjęła ją, bo nie wiedziała, jak ma odmówić i ponieważ już wtedy czuła, kim on jest dla niej. Była wówczas przede wszystkim jeszcze dzieckiem, lecz ptasie serce już zrozu­miało to, czego dziecko nie mogło pojąć.

Poprosił o kosmyk jej włosów. Odciął go tak delikatnie, że prawie nic nie było widać. I śmiali się razem, bo ona nie chciała być taka jak stara Elle, która była łysa i sypiała w czapce. Stara Elle, która na dłoni potrafiła dostrzec ży­cie i śmierć.

I Raija opróżniła ze wszystkich swoich skarbów maleń­ki skórzany woreczek, który zawsze ze sobą nosiła. Potem z namaszczeniem zawiesiła mu go na szyi, a on wsunął do środka kosmyk jej obciętych włosów.

Objął ją wtedy, trzymał mocno, jak gdyby nigdy nie chciał jej puścić, lecz to trwało zaledwie krótką chwilę. A potem pocałował ją w policzek.

Raija pamiętała, jak obiecał, że zachowa jej włosy.

Zachowam go na zawsze, Raiju”. To odezwał się w jej głowie zachrypnięty, cichy głos z czasów niewinności.

Nie wiedziała, czy wziął się ze wspomnień, czy też mo­że skądinąd. Ale pieścił jej uszy.

Skórzany woreczek wciąż wisiał na końcu rzemyka.

- Jumala! - wyrwało się Reijo. Położył jej dłoń na kar­ku. Nacisnął. Wplótł palce we włosy. Dobrze było poczuć, że nie jest tutaj jedyną żywą istotą.

Raija z trudem otwierała skórzany woreczek, w końcu jednak jej się to udało, chociaż palce miała zesztywniałe. Koniuszkami dotknęła znajdującego się w środku pyłu. Twarz uniesioną do Reijo miała uśmiechniętą.

Reijo ze zdenerwowania cały czas przełykał ślinę. Po­tem jego ręce sięgnęły po nóż, który miał u pasa. Również on się uśmiechał, rozluźniając węzeł włosów Raiji. Prze­czesał je palcami swobodnej ręki, a potem pod spodem, na karku, wyszukał gruby na palec kosmyk.

Pochyliła się, chcąc mu pomóc.

Ostrze noża błysnęło lekko w blasku lampy. Kosmyk, który obciął, miał długość palca. Podał go Raiji. Przyjęła, nie dziękując, i z wielką starannością włożyła go do wy­pełnionego pyłem skórzanego woreczka, który następnie zasznurowała i wsunęła pod skórzaną kurtkę, kładąc na tym, co było kiedyś żywym, silnym ciałem Mikkala syna Pehra. Syna Ravny. Ojca Mai i Ailo. Męża Siggi. Przyja­ciela Reijo.

Jej Mikkala.

To Reijo pomógł jej stanąć na nogi. Podtrzymał delikat­nie aż do chwili, gdy zdrętwiałe stopy były w stanie znów ją dźwigać. Tulił ją jeszcze przez chwilę, wargami muska­jąc jej czoło. Reijo sprawiał, że świat był taki mały, mieścili się w nim tylko oni i to, co leżało w ziemi u ich stóp. Ten, o którym oboje myśleli.

- Wszystko w porządku? - spytał cicho. Raija kiwnęła głową. On jednak wciąż przez dobrą chwilę jeszcze obejmował ją swym ciepłem. Chciał mieć pewność, że ona będzie w stanie stawić temu czoło. Wciąż pozostawało wiele do zrobienia.

- Dam sobie radę - powiedziała cicho Raija. Jej głos brzmiał niepewnie, lecz sama tego nie czuła. Mimo wszyst­ko Reijo jej wierzył. Zwrócił się do niewielkiej grupki za ich plecami, kolejno odszukiwał ich wzrok.

- To on - powiedział, choć właściwie wyjaśnienie było zbędne. - Musimy go wydostać. Zasypać grób. I odejść stąd. Jest zbyt jasno.

Z zatroskaniem ściągnął brwi i zmrużonymi oczyma spoglądał na morze daleko pod nimi. Nie podobało mu się to, co widział.

- Zgaśmy latarnię! Reijo i Oleg kontynuowali pracę przy otwartym grobie.

Sedolf pomagał gołymi rękami. Misza też już zakasał ręka­wy, lecz zmienił decyzję. Za mało tu było miejsca, a mat­ka niebezpiecznie pobladła.

Odstawił lampę i objął ją, tak jak ona obejmowała go tyle razy.

- Dziękuję - powiedziała cicho. Misza czuł, że przydaje się do czegoś jak mężczyzna, nie jest tylko zbędnym dodatkiem.

Zmarszczki pomiędzy brwiami Reijo nie wygładziły się nawet na chwilę przez cały czas, gdy opróżniali nieoznakowany grób. Worki po mące zmieniły się w całun.

Spływali potem, choć oddech nocy był chłodny. Zgarnia­li do pustego grobu ziemię i piasek. Ida i Raija nasuwały z powrotem darń, na poły suchy mech i krzewinki oderwa­ne od korzeni, tak by grób wyglądał prawie że nietknięty.

- Zabiorę ten ładunek na dół - oświadczył Sedolf.

Nikt mu się nie sprzeciwiał. Był młody i pod względem siły mógł się mierzyć z Olegiem.

Raija wciąż utykała kępki mchu w krawędziach rany za­danej ziemi przez szpadel.

- Wystarczy już, Raiju. - Reijo stanął przy niej. Podnio­sła głowę ledwie na tyle, by widzieć jego kolana, nawet na chwilę nie przerywając ukrywania pozostawionych przez nich śladów.

- Tamci już odchodzą - powiedział Reijo.

Przykucnął przy niej. Wzrokiem poprosił Idę, by przy­łączyła się do Sedolfa i Olega. Córka usłuchała, Michaił wahał się przez chwilę, lecz nie długo. Raija była nie tylko jego matką, pojął to ze świadomością dorosłego człowie­ka. W milczeniu poszedł za tamtymi.

Wokół Reijo i Raiji zaczęło jaśnieć.

- Nie zdołamy zrobić tak, żeby wyglądał na zupełnie nietknięty. - Reijo złapał Raiję za nadgarstki. Przytrzymy­wał ją wzrokiem. Chciał wmusić w nią tę prawdę.

- To będzie dobrze wyglądało jedynie po ciemku. Miej­my nadzieję, że oni tu zbyt często nie zachodzą. I bez względu na wszystko, to nie ma żadnego znaczenia. Od­płyniemy o świcie, nigdy więcej już się tu nie zatrzymamy. Nigdy tu nie wrócimy, Raiju.

Głowę miała spuszczoną, włosy opadły jej na ramiona. Reijo zobaczył skrzydła kruka, które Mikkal odkrył jako pierwszy.

- Oni się wkrótce zbudzą. - Raija wstała bez jego po­mocy. Reijo pozwolił jej na to.

Otrzepała kurz i mech ze spódnicy, zdjęła z pleców pe­lerynę. Reijo przerzucił ją sobie przez ramię.

- Ta kobieta musi niedługo zajrzeć do zwierząt - stwier­dziła Raija, lecz nawet nie zerknęła w stronę domu. Nogą ubiła jeszcze kawałek darni, który ułożył się krzywo. Ten zabieg jednak niczego nie poprawił.

Raija westchnęła.

Zadarła brodę, obróciła się do wiatru. Nie czuła jego zimna, lecz na szczęście schłodził zewnętrzne pokłady jej uczuć. Wygładził skórę.

Raija piła morskie powietrze. Stała z zamkniętymi ocza­mi i uniesioną twarzą, oddając się wiatrowi.

- Idziemy. - Reijo dwoma palcami pogładził ją po po­liczku, sprowadził z powrotem na ziemię.

Kiwnęła głową. Ruchy miała sztywne, kiedy schodzili w dół wąską ścieżką na brzeg.

Musieli czekać pod skałą. Tamci czworo popłynęli już do statku ze swym ładunkiem.

- Sedolf ma dobrze poukładane w głowie - stwierdził Reijo. Usiadł pod skalą i zrobił Raiji miejsce obok siebie. Jej peleryna choć odrobinę chroniła oboje przed porywami wiatru. Widać było, że gdy tylko statek odnajdzie właści­wy tor żeglugi, popłynie szybko.

- Nawet jeśli teraz nas tu znajdą, nic się nie stanie. Je­steśmy już na dole, Raiju. Już wcześniej przeżywaliśmy niebezpieczne przygody.

Próbował się uśmiechnąć.

Raija opuściła głowę na jego ramię.

- Dlaczego ja niczego nie czułam? - spytała. - Czy to pomogło? Czy raczej chcę, by okazało się, że pomogło? Może nigdy nie powinnam była chwytać się tej siekiery? Teraz prawie już tego żałuję. Może coś bym poczuła, gdy­bym tego nie zrobiła?

- Czułaś przecież. Wyczuwałaś coś - przypomniał jej Reijo. - Wyczuwałaś w tej mgle. Rozmawialiśmy o tym. Coś w tym było, nawet ja ci uwierzyłem.

- To była mgła. Ucałował jej czoło suchymi spękanymi wargami.

- Niemożliwe, żeby to był wyłącznie przypadek, Raiju. Nie mam pewności, czy przeżywam to naprawdę, czy też to jeden ze snów, które sprawiają, że po przebudzeniu czu­jesz się pusty i ubogi.

- Być może lepiej by było, gdyby okazało się, że to tyl­ko sen. To miejsce zabija radość, Reijo.

Raija rozejrzała się w koło, nie podnosząc głowy. Za­drżała i zaczęła szukać jego rąk.

- Cieszę się, że byliśmy przy tym razem, Reijo. Sama nie zdołałabym przywieźć go do domu. Wolałabym się ra­czej rzucić ze skały, umrzeć, żeby nie musieć podejmować decyzji. Zostałabym wtedy z nim tutaj.

Reijo nic nie powiedział. Ogrzewał ją ciałem i uściskiem. Dzielił z nią ból tej chwili. Humorzasty Stwórca kazał im przetrwać wspólnie wiele prób. Przynajmniej tyle im było dane...

- ... właściwie to wcale nie on. - Jej myśl uniosła się i ule­ciała dalej.

Akurat te uderzenia skrzydeł Reijo rozumiał. Czuł po­dobnie. Poprzednio i teraz.

- Kto by przypuścił, że szew tej kurtki wytrzyma - cią­gnęła Raija.

Przez głowę przelatywały jej stale nowe myśli. Ledwie zdążyły przysiąść, a już odfruwały. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w stale nowe wspomnienia.

- Miałam takie niewprawne ręce do szycia. Wciąż tak jest. Nigdy nie nauczyłam się szyć. Ale nie chciałam, żeby ktoś inny szył mu ubranie. Chciałam dać mu wszystko, czego potrzebował, dopóki tylko mogłam.

Było już niemal zupełnie jasno.

- Gdybyśmy zostali w Finlandii, on może by jeszcze żył, Reijo. Ale nie mogłam usiedzieć na miejscu! Mikkalowi się tam podobało, dobrze się tam czuł. Znaczył tam coś. Był nie tylko synem Pehra. Mógłby żyć. Żyć tak jak musiał. Tak jak chciał. W taki sposób, w jaki czuł się szczęśliwy.

- Powinnaś przestać myśleć o tych wszystkich „być może” - powiedział Reijo. - Bo jeszcze się w tym zatracisz. Ty nie czułaś się tam szczęśliwa, Raiju. A zawsze byłaś najważ­niejsza w życiu Mikkala. Rozmawialiśmy już o tym, Raiju.

- Byłam przekleństwem jego życia - powiedziała z go­ryczą. - Byłam tą kulą, która go zabiła.

- Byłaś również radością, dla której żył. - Reijo odgar­nął jej z czoła ciężką grzywkę. Odsunął włosy do tyłu, od­słaniając twarz. - Nikt nie potrafi tak malować na czarno jak ty, kiedy chcesz, żeby wszystko było czarne. Nikt tak jak ty nie potrafi zobaczyć tylko połowy krajobrazu, Ra­iju, gdy tego zechcesz.

- Być może on by żył - powtórzyła z uporem.

- Być może, ale nie żyje. Raija zamknęła oczy na długo. Na tak długo, że Reijo już zaczął myśleć, iż zapadła w sen. Nagle jednak gwałtow­nie je otworzyła i rzuciła głową. Ten dumny gest był cha­rakterystyczny wyłącznie dla niej, choć Reijo swego czasu widział kilka prób naśladowania go.

- Nie chcę go tutaj opłakiwać. Nie chcę płakać w tym miejscu, Reijo. Już tak wiele razy płakałam za nim! Nie wiem, czy starczy mi odwagi, żeby znów wypuścić z siebie żałobę. Ona jest jak dziki koń w moim sercu. Stepowy koń.

Nie było pociechy. Tylko dawny żal rozciągnięty w cza­sie na dłużej, niż chcieli o tym myśleć. Wiedzieli jednak, że będą do tego zmuszeni.

- Będziemy dużo rozmawiać, nim zejdziemy na ląd - obiecał Reijo. - A potem pokażę ci to miejsce na płasko­wyżu, w które zaprowadziła mnie Ravna. Tam pochowa­my Mikkala. Tam wreszcie poczuje się jak w domu.

- Wiem, gdzie to jest - powiedziała Raija, nawet na nie­go nie patrząc. W jej głosie nie dawało się wyczuć żadne­go tonu. - Często tam pasał. Raz uciekło mu stado. Ścina­łam turzycę. Wydaje mi się, że jako dziecko byłam leniwa. To był taki piękny dzień, słoneczny i ciepły. Odszukałam go tam. To było o wiele przyjemniejsze niż chodzenie na klęczkach ze zgiętym grzbietem i karmienie komarów. Mikkal wyciął wtedy ptaszka z kości.

Obracała w palcach czarny wisiorek, który zrobił dla niej Ailo. Jej własnego ptaka, wyrzeźbionego z czarnego kamienia, który Ailo nazywał onyksem. Naśladownictwo tego ptaka, który przelatywał przez dzieciństwo Ailo. Tego pierwszego, którego Mikkal zrobił dla Raiji. Dla swego Małego Kruka.

- Wyrzeźbił go dla mnie, Reijo. Ciągle pamiętam jego palce. Opalone, smagłe. Pamiętam nóż i krzewinki, które kłuły mnie w łydki, dokuczając prawie tak samo jak ko­mary. Miałam spłowiałe taśmy od kumagów, a on miał w oczach złoto. Słoneczne złoto. Zawsze mówił, że mam krucze srebro we włosach, a mnie się wydawało, że on uga­nia się za Siggą, córką Pawy. Bardzo mnie to bolało, a na­wet nie rozumiałam, dlaczego. Jumala, jakaż byłam młoda!

Reijo mógł tylko jej słuchać i mieć nadzieję, że niepręd­ko jeszcze zrobi się jasno.

Te historie słyszał już dawniej, lecz teraz Raija opowia­dała więcej niż kiedykolwiek. Wcześniej nie otwierała wszystkich okien, tak by inni mogli ze wszystkich stron zobaczyć, jaka była. Teraz już się nie broniła. Pokazywała mu tego Mikkala, którego znała, lecz przy tym również sa­ma wychodziła na światło.

- Gdyby on pozostał w moich marzeniach, wszystko mogłoby być inaczej - ciągnęła Raija. - Wtedy również mógłby dalej żyć. Mógłby mieć tylu synów, ile palców. Mo­że i tyle samo córek. Nigdy nie wydarzyłoby się tyle zła. Na tyle istnień rzuciłam cień, Reijo. To boli.

Reijo zastanawiał się, czy ona będzie pamiętać wszyst­kie te słowa, które wysypały się z jej ust, tak jak ziarno siewne wysypuje się z worka. Pragnął, by to z siebie wy­rzuciła, a potem o wszystkim zapomniała. Raija nosiła w sobie więcej lęków, więcej cieni, niż to sobie wyobrażał. Wciąż potrafiła go zaskakiwać.

Reijo sądził, że już wcześniej widział ją obnażoną aż do szpiku kości, odartą z wszystkich warstw jak cebula, lecz ta cebula najwidoczniej musiała mieć dostęp do światła, ziemi i wody, gdyż okryły ją nowe warstwy, nieznane, zaskakujące.

- Lato tysiąc siedemset dwudziestego piątego - powie­działa Raija cicho jak tchnienie wiatru, czerwcowego wia­tru. Na jej twarzy ukazał się cień żaru, który Reijo pamiętał u niej z tego okresu.

Młoda dziewczyna, o którą walczyli z Kallem. Rzucili się na siebie z gołymi rękami. To była walka niemal na śmierć i życie. Mieli wtedy po siedemnaście lat i obaj trak­towali Raiję ze śmiertelną powagą. Kalle wygrał tę walkę na pięści. Nawet teraz Reijo nie mógł sobie wyobrazić, jak to się mogło stać. Karl Elvejord zawsze był słabszy od przyjaciela, z którym walczył o łaski Raiji. To Reijo był tym silnym, umiejącym znieść niejeden cios.

I w walce o nią musiał nauczyć się przegrywać. Syn Anttie­go Kwena skazany był na zajęcie straconej pozycji, gdy opie­kunka Raiji wybierała dla dziewczyny odpowiedniego męża.

- Spytałam go, czy się cieszy, że mnie widzi. - Raija mia­ła w głosie ton smutku. Wtuliła się w Reijo, kurczowo uchwyciła się przodu kurtki. - Nosiłam srebrną broszkę, podarunek od niego, a on pokazał mi ten skórzany wore­czek, który miał na szyi, i powiedział mi, że nigdy go nie zdjął, odkąd sama mu go zawiesiłam. Poprosiłam, żeby mnie pocałował. I ten dorosły mężczyzna powiedział, że byłam dla niego wszystkim, nawet wtedy, gdy niczego nie rozumiałam. I objął mnie mocno, w wieczornym słońcu li­ście brzozy wydawały się jasnoczerwone. Wrzosy były naj­bardziej miękkim łóżkiem, jakie kiedykolwiek miałam. On tak się bał mnie skrzywdzić.

Reijo wychwycił w jej głosie zdziwienie. Doprawdy, czy to tak trudno zrozumieć? Mikkal przecież przywiózłby jej z Ko­penhagi królewską koronę, gdyby tylko go o to poprosiła.

- Pierwszy raz wtedy powiedział, że mnie kocha. I wów­czas zrozumiałam, że ja kocham jego. Że właśnie to znaczy to dziwne uczucie. Kochałam go, lecz to nie miało być łatwe.

- Mikkala wychowano w poczuciu obowiązku. Reijo musiał bronić przyjaciela, zresztą nie po raz pierwszy w ciągu tych dwudziestu sześciu lat. Reijo polu­bił Mikkala od pierwszej chwili, gdy go spotkał, gdy zmie­rzyli się wzrokiem. Rozumieli się nawzajem i w dużej mie­rze ulepieni byli z tej samej gliny, między nimi więc nigdy nie mogła zapanować wrogość. Byli bratnimi duszami, a to być może znaczy więcej nawet niż bracia krwi.

Pamiętał nóż Mikkala przy policzku Isaka. Gorące uczucia ujawnione przed wszystkimi.

Reijo pamiętał tamten szary, zimny, błotnisty dzień w kwietniu, gdy urodziła się Maja. Maleńka Maja ze zło­tym blaskiem słońca Mikkala w oczach. Tak wyraźnie by­ło widać, że nie jest to dziecko Kallego. Reijo pamiętał, jak sam groził Kallemu tego dnia. Karl Elvejord bliski był po­zostawienia Raiji i jej maleńkiej córeczki własnemu loso­wi. Reijo przysiągł mu wtedy, że sam uzna Maję za swoją, jeśli Kalle tego nie zrobi.

Gdyby wtedy tak się stało, ich życie również mogłoby w jakimś stopniu się odmienić. Lecz Reijo nic o tym nie wspomniał. Kiedyś jego żal również wypłynie na po­wierzchnię. Teraz przyszedł jej czas. Czas bólu Raiji. To ona miała wpuścić światło do chłodnych, zacienionych po­mieszczeń w sercu. Wyczyścić kąty.

- Aslak powiedział, że Mikkal i Sigga nigdy nie powin­ni byli się pobierać.

Raija wciąż nie chciała ustąpić. Również ona krążyła wokół wiosny 1726 roku.

- Żałuję, że nie udało mi się donosić tego dziecka. - Jej ciałem wstrząsnęło drżenie.

I Raija opowiedziała mu o tym, jak poświęciła ów zalą­żek dziecka, gdy przed osiemnastoma laty walczyła na stat­ku o życie Jewgienija.

- Zapłaciłam za wszystko, co mam, Reijo - powiedzia­ła to tak twardo, że aż go przeraziła.

- Możesz płakać - odparł.

- Nie tutaj!

Wśród ostatnich pobłysków nocnego błękitu przypły­nął po nich Misza. W oczach krył mu się niepokój, ale mil­czał. Również on umiał czytać z twarzy Raiji.

- Gdzie go położyliście? - spytała, gdy tylko znalazła się na pokładzie.

Misza szedł przed nią do sterów. Tam, tuż przy relingu stała drewniana skrzynia, starannie obwiązana i umocowa­na do pokładu.

- Nie mogłem umieścić go w ładowni, mamo. A ty mó­wiłaś o wietrze i otwartym niebie. Załoga wie, co jest w środku. Nie mogłem go ukryć pod pokładem. Zgodzili się na zabranie, go tylko dlatego, że jesteś jaka jesteś. Nikt nie lubi wieźć trupa statkiem, choćby przez kilka dni. Oni się boją, ale znów śpiewają o Raisie, tylko co rusz robią znak krzyża. Będę tu przychodził tak często, jak tylko bę­dę mógł. Oleg twierdzi, że dopóki go nie pochowamy, od nikogo z załogi nie możemy wymagać przejęcia sterów.

Misza zwilżył wargi.

- To jego kochałaś najbardziej, prawda? Mówiłaś kie­dyś, że nie potrafisz tego zważyć ani zmierzyć, ale to wła­śnie jego najbardziej kochałaś?

Raija nie okłamywała syna. Była z niego dumna. Dum­na z tego, kim się stał. Oddała mu całe swoje serce, niepodzielone, jak zresztą wszystkim swoim dzieciom, ale Miszy dodatkowo ofiarowała jeszcze sporo swojego czasu. Wiedziała, że nie wyrządzi Jewgienijowi jako mężczyźnie krzywdy, mówiąc prawdę jego synowi.

- Jego kochałam najbardziej, Misza. Mojego Mikkala...

12

Reijo musiał sprowadzić ją pod pokład, gdy przed kil­koma godzinami otuliła ich kolejna noc. Wciąż było na ty­le jasno, że płynęli. Sterów pilnował Oleg. Doskonale znał kurs, lecz nie chciał zbliżać się do wybrzeża. W niektórych okolicach niechętnie witano Rosjan przy brzegu.

- Ivar śpi razem z Idą i Mikkalem - powiedział Reijo ci­cho. - Dopytywał się o ciebie.

Raija poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Przecież wcale tego nie chciała, lecz syn Reijo zbyt często musiał stawać w cieniu. Często brakowało dla niego miejsca w jej objęciach. To bolało.

- Jutro - powiedziała. Obietnica urosła w jej ustach. Raija nie lubiła obiecywać. Następny dzień zawsze był niepewny. Nie chciała układać planów. Nie chciała my­śleć o przyszłości, dopóki nie nadeszła. Myślenie o niej to jakby przeżywanie jej dwukrotnie, a w Raiji wszyst­ko przeciwko temu protestowało. Chciała wyciągnąć się i pochwycić to, co nadchodziło. Niekiedy nie mogła do­sięgnąć, czasem jednak udawało jej się napełnić ręce. Nie lubiła obietnic. Nigdy nie miała pewności, czy będzie w stanie ich dotrzymać.

- Nie jestem pewna, czy całkiem to rozumiem - powie­działa Raija.

W rękach trzymała kubek herbaty. Na jedzenie nie mia­ła ochoty. Reijo zaakceptował to, lecz wmuszał w nią przy­najmniej coś ciepłego. Owinął ją w koce z koi, siedziała w nogach, skulona i drobna, plecami oparta o ścianę.

- Myśl o tym, że jego grobem jest całe szerokie morze, wydawała mi się taka spokojna. Zniknął, tak żebym nigdy już nie mogła dotknąć niczego, co było kiedyś nim. - Wy­ciągnęła rękę, wpatrywała się w nią. - A teraz to się stało. I coś we mnie nie potrafi uwierzyć, że to prawda. Ja to wiem. Wszystkiego jestem pewna, a tymczasem jakaś po­łowa mnie nie zgadza się, by to zrozumieć.

Reijo ściągnął buty. Zrobiło się już na tyle późno, że nadszedł czas, by się położyć. Lepiej było stawić czoło trudnościom ramię przy ramieniu.

Kubek nie był pusty, lecz mimo wszystko Reijo odsta­wił go na stół. Trudno, nawet jeśli coś się wyleje. Nie czas, by teraz myśleć o porządkach.

Usiadł przy niej, rozluźnił węzeł włosów na karku.

- Ta fryzura matrony i tak nigdy do ciebie nie pasowa­ła - oświadczył, uśmiechając się lekko.

Wszystko było zabarwione przeszłością, niemal zatonę­li we wspomnieniach. Jakież to dziwne, że znalezienie gro­bu mogło na powrót wyzłocić wyblakłe lata, tak bardzo je ożywić.

- Wydaje mi się, że uporałam się już ze wszystkimi „je­śli”, „być może” i „gdyby”. Chyba dotarłam tutaj. - Po­klepała koję. - Jestem tutaj. Płyniemy do Archangielska. Zatrzymamy się w Varanger i wyruszymy w głąb lądu. Wykopiemy grób na płaskowyżu i zakryjemy go tak sta­rannie, żebyśmy nawet my sami nie mogli ponownie go odnaleźć. Nie będzie na nim żadnego znaku, tylko darń, wrzosy i mech. Może pojedynczy kwiatek moroszki. Al­bo maleńki niebieski fiołek, w którym odbija się niebo. Mikkalowi by się to podobało.

- Czy ta druga strona stanie się teraz bardziej nierzeczy­wista? - spytał Reijo ostrożnie. W palcach zwijał kosmyk jej włosów. To łączyło przeszłość z teraźniejszością.

Raija z głową wspartą o ramię Reijo zaczęła się zasta­nawiać. Nie znała drugiej osoby, która napełniłaby ją ta­kim spokojem jak Reijo. Nigdy nie znała nikogo, przy kim czułaby się tak bardzo bezpieczna. On wcale nie starał się wywołać takich uczuć. Reijo po prostu był. Spokojny i pewny jak skała.

Zielone wzgórza z podróży w zaświaty również stały jej przed oczami całkiem wyraźnie. Przecież je widziała! Jej stopy po nich biegały. Wdychała przejrzyste, świeże nie­bieskie powietrze stamtąd. Czuła ciepło słońca na wychło­dzonej skórze. Wąchała dym, snujący się kręto przez świa­tło i wznoszący wprost pod błękitne niebo.

To było rzeczywiste.

Jedynie Mikkala nie mogła dotknąć. Lecz on był rów­nie rzeczywisty.

Reijo pytał ją, czy to przyblakło, a ona nigdy nie zdoła mu wytłumaczyć, jak bardzo to niemożliwe. Raija sama te­go nie rozumiała. Tego nie dawało się zrozumieć. Akcep­towała to, gdy czuła to całą sobą. Kiedy cały jej rozum mó­wił, że to działo się naprawdę, że sama tam przecież była.

Nawet teraz, gdy miała to jedynie we wspomnieniach, akceptowała to. To były wspomnienia takie same jak wszystkie inne, które ze sobą nosiła. Równie rzeczywiste.

Nie oddaliła się od nich.

Na pokładzie stała skrzynia zawierająca szczątki Mik­kala. Spowite w skórzane ubranie, które kiedyś sama mu uszyła. Ze skórzanym woreczkiem wokół tego, co kiedyś było szyją.

To również było rzeczywiste. Tak rzeczywiste, że tego dotykała. Raija wiedziała, że to był Mikkal.

I Mikkal przemawiał do niej z tej bujnej zielonej kra­iny. Uchylał przed nią skrawek wejścia do swojej jurty. Szykował dla niej drogę. Robił jej miejsce na posłaniu przy palenisku, u swego boku.

To było rzeczywiste.

Ale Raija nie potrafiła nazwać tego słowami przy Reijo. Ko­chała go rozumem i sercem. Połączyły ich te same uczucia, czas i przyjaźń tak stara, że Raija przestała już liczyć lata.

Reijo był najwierniejszym człowiekiem, jakiego znała. Jedynym, który stale i ciągle bez względu na wszystko po­zostawał Kesaniemim. Rozumiał ją do dna jej duszy i ni­gdy nie czuła się przez niego zdradzona lub oszukana. Re­ijo akceptował ją taką, jaką była. Być może jako jedyny człowiek nigdy nawet nie próbował jej zmienić.

- Nie - odparła. To jedyna prawdziwa odpowiedź. A Reijo zasługiwał wyłącznie na prawdę. Była mu to winna.

Reijo odsunął jej z czoła ciężką grzywkę. Lekko ucało­wał w skronie, całował powieki, policzki i usta.

A Raija przyjmowała. Tym razem nie żądał niczego w zamian.

- Żałuję, że nie masz już Heleny - powiedziała szczerze.

- Być może coś w tym jest - przyznał. Nie wzdychał już na wspomnienie Heleny, lecz w żołądku go ściskało. To była inna tęsknota niż ta, którą pozostawiła po sobie Ra­ija. Miłości nie da się zmierzyć. Nie da się zmierzyć, kogo kochał bardziej, prawdziwiej, goręcej. Chociaż czasami pragnął, żeby dało się to zrobić. Teraz już o tym nie my­ślał, przyjmował wszystko, co nadchodziło.

- Ale mamy przed sobą całą zimę w Archangielsku - cią­gnęła Raija. W spojrzeniu widać było zamyślenie. Lampa już się dopalała, lecz Reijo i tak zauważył ten błysk, tę oso­bliwą mgłę, którą widywał u obydwu, i u Raiji, i u Idy. Po­ranną mgłę, przesłaniającą woalem ich oczy, gdy wędrowa­ły w głąb siebie. Gdy ich myśli stawały się tak głębokie, że nie dawało się dotrzeć do nich, nie niszcząc tego, w co się wpatrywały.

- Mam ci tyle do pokazania. Chcę, żebyś poznał i po­kochał Antonię. Chcę pokazać ci grób Jewgienija i Nata­lii. Powinieneś też zobaczyć grób Wasi. Czułam, że go znam już wtedy, gdy spotkałam go po raz pierwszy. To w pewnym sensie przez ciebie. Po śmierci Jewgienija, kie­dy powoli zaczęło mi się przypominać, zorientowałam się, jak bardzo Wasia był do ciebie podobny. Na pewno byś go polubił. Miał w sobie wiele z ciebie, chociaż w inny sposób. Tyle jest na wschodzie rzeczy, które chciałabym, żebyś zobaczył i przyjął z otwartym sercem. Żebyś mógł poznać moje tamtejsze życie. Wszystkie moje lata tam spędzone. Bo one nie były zmarnowane ani złe, stanowi­ły część mojego życia. Chcę, żebyś to poznał, Reijo. To dla mnie ważne. Pragnę wam wszystkim dać Archangielsk na pamiątkę. Wciąż mam w sobie wiele miłości do tego miasta. Chciałabym, żebyście posłuchali piosenki Dwiny, poznali tajemnice, które szepce we wszystkich językach. Matkę Dwinę zrozumie każdy.

- Cieszę się - powiedział Reijo i mówił prawdę. Przecież marzył o tym wyjeździe. O najdalszej podróży w życiu.

Niewielu było takich, którzy wybierali się poza hory­zont widniejący nad fiordem Lyngen. Mężczyźni pływali na Lofoty i do Finnmarku. Ten i ów wybrał się łódką aż do Bergen, niektórzy wędrowali przez Tornedalen. Inni wyprawiali się na jarmarki w innych ramionach fiordu.

Mało kto robił to wszystko.

Niewielu marzyło o podróżach.

Powszedni dzień wymagał wytężenia całych sił. Nawet myśli męczyły się zajęte najważniejszym: przeżyć.

Reijo marzył o tym, czego oko nie widziało. W myślach był włóczykijem, gnał z wiatrem i zbierał doświadczenia, tak jak kobiety jesienią zbierały borówki. Reijo cieszył się, że zobaczy Archangielsk. Ze pozna to obce miasto Raiji nad Dwiną. Posmakuje teraz, jak to jest rozłożyć skrzydła i być obcym ptakiem.

- Śni mi się córeczka Idy. Reijo zdumiał się.

- Dziewczynka?

Raija kiwnęła głową. Na ustach miała ten wszechwie­dzący uśmiech, stanowiący jej nieodłączną część. Reijo nie mógł się oprzeć, żeby nie dotknąć jej policzków. Wciąż były tak samo okrągłe, jak zapamiętał je, zaczerwienione po żartach młodych chłopców. Słowami wkradali się do niej, znaczyli jej niewinność, przenosili bliżej tego, czego sama nie rozumiała.

Reijo zastanawiał się, czy wciąż byłby w stanie wywo­łać u niej ten rumieniec.

- Ty nie zgadujesz? - spytał, żałując, że przynajmniej nie wątpi. Ale przecież jej wierzył. Wierzył, że ona wie to, o czym nikt inny nie może wiedzieć.

- Nie będzie nawet miała rudych włosów - powiedzia­ła Raija z uśmiechem w głosie. - Córeczka Idy będzie mia­ła we włosach słoneczne złoto. Tak jak ty, dziadku. I jak Sedolf. A oczy będzie miała czarne jak grudzień. Wspo­mnisz moje słowa, kiedy ją zobaczysz.

- A jeśli nie, ty mi o nich przypomnisz - odparł Reijo cierpko. O dziwo, nie przerażało go to. Przyzwyczaił się do poruszania w tym, czego nikt nie potrafił wyjaśnić. Nie bał się już z tym flirtować.

- Będziesz pamiętał - obiecała Raija. Reijo przyciągnął ją do siebie tak, że oboje legli na koi.

Raija tak bardzo potrzebowała odpoczynku, lecz za nic by go nie usłuchała, gdyby o tym powiedział.

Ale zasnęła.

Reijo leżał, trzymając ją w objęciach, i czuł, że pod wie­loma względami oboje wrócili do domu.

Byli w drodze. Fale, które ich kołysały, nie miały żad­nego imienia. Ale znaleźli się w domu. On i Raija. Dalej nie mogli już dojść. Drzwi do swoich serc mieli otwarte, nie było żadnych mrocznych kątów, w które nie zajrzeli.

A na twarzy Raiji malował się taki spokój. Być może to przez brak światła, lecz Reijo wydało się, że nawet zmarszczki jej się wygładziły. W kącikach ust czaił jej się uśmiech. Tak bardzo odpoczywała w jego objęciach. We śnie całkiem mu się oddawała.

Zaufanie.

- Ona tu zostanie - szepnął w mrok. Reijo szepnął to do siebie i do Mikkala. Nie do jego ziemskich szczątków, które miały spocząć w grobie, w miejscu, gdzie kiedyś bie­gało jego stado, gdzie sam Mikkal był młody, swobodny i pełen tęsknot. Nie do tego Mikkala.

Reijo mówił to do Mikkala bez wieku wyrytego na twa­rzy. Do tego, który życie miał skryte w sercu i w oczach.

- Tutaj - dodał Reijo, przyciągając Raiję mocniej do sie­bie i nawet przy tym jej nie budząc. Był najzupełniej spo­kojny o to, że we śnie nie krąży ona po krainie Mikkala. Miała piękne sny, bezpieczne. Nie bała się we śnie.

Płynęli do Archangielska. Reijo zamierzał iść na spotka­nie nieznajomemu miastu, trzymając Raiję za rękę. Przy­rzekł sobie, że polubi to miasto o jakże trudnej nazwie.

Zasnął i ogarnął go taki sam spokój jak ten, w którym już znajdowała się Raija.

Świt wstał czerwony i obiecał na wieczór deszcz. Raija wysunęła się spod opiekuńczych skrzydeł Reijo. Rozmo­wa z nim dobrze jej zrobiła. Nic więcej już ich nie dzieli­ło, byli sobie tacy bliscy.

Rozczesała włosy, lecz nie związała ich tak jak zwykle. Chciała poczuć w nich wiatr. Wiatr i słońce. Chciała pić przejrzyste powietrze, chociaż miało smak soli.

Morze nie było już niebezpieczne. Oddało jej to, co kie­dyś skradło.

Misza czekał przy sterze. Raiji od razu cieplej zrobiło się na sercu na widok tego prawie dorosłego już syna. Dała mu życie. Uczestniczyła w kształtowaniu z niego mężczyzny. Człowieka... To była wielka, cudowna świadomość.

- Spałaś? Okazywał jej troskę, która ją wzruszała i urażała. Za każdym razem, gdy tak się działo, Raija miała ochotę krzyknąć, że to przecież ona jest jego matką i ona powin­na się o niego lękać. Za każdym razem jednak milczała, ponieważ wyraz tej chłopięcej twarzy poruszał najczulsze struny w jej duszy. To była dobra troska. W dodatku Mi­sza napawał ją dumą.

Nie żyła na próżno. Ominęła przepowiednię Elle.

Miała silne dzieci. Miała dzieci, które żyły według gło­su serca. To najważniejsze.

Wszystkie jej dzieci miały śmiałość kochać. I odwagę otworzyć się przed drugim człowiekiem. Nie bały się miło­ści. Nic nie było na próżno, nic się nie zmarnowało. Wszyst­ko do siebie pasowało. Naczynie się stłukło, lecz ona zlepi­ła je swoim życiem. Każdy najdrobniejszy kawałek odnalazł swoje miejsce i naczynie znów trzymało wodę.

Czego miała żałować?

Nic nie poszło na marne. Nawet ból miał w sobie tyle sensu. I wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Fale nigdy nie przestaną uderzać o brzeg, wszystko wróci na miejsce.

- Jak malcy? - spytała Raija. Michaił wzruszył ramionami. Ruchy wciąż miał trochę niezgrabne. Raija zastanawiała się, ile trzeba, żeby z nich wyrósł. Wypełniał już wełniany sweter, lecz przecież na dorosłość składa się tak wiele różnych elementów.

- Czasami boję się, że nie zniosą tej podróży - odparł Misza prędko. - To by załamało Olgę.

- Cieszysz się z nich, Misza?

- Tak - odparł zaskoczony. - Owszem, poradziłbym so­bie i bez nich, ale nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy je wzięli. Jeszcze się do nich nie przyzwyczaiłem, ale kie­dyś w końcu będę musiał. Oni są tacy maleńcy!

Raija nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, słysząc ten ostatni okrzyk. Miała wątpliwości co do tego, jak Misza przyjmie dzieci Maret, i wątpliwości tych na razie nie ubyło.

Misza był jeszcze taki młody. Wprost trudno sobie wy­obrazić go w roli ojca. Lecz ona i Olga zatroszczyły się o to, by nim został.

Ciężar odpowiedzialności za dzieci spadnie przede wszystkim na Olgę, o tym Raija wiedziała. Chciała jednak, aby i Misza mógł uczestniczyć w tej radości, jaką dają dzie­ci. Tak gorąco pragnęła, by został ojcem, by dzieci dosta­ły to, co najlepsze od obojga, i od Olgi, i od Michaiła, mi­mo że nie poniosą dalej ich koloru włosów czy w ogóle podobieństwa, jakie da się zmierzyć okiem.

Raija nie chciała mówić o tym Miszy. Przede wszystkim pragnęła, żeby sam znalazł radość w tych dwóch chłop­cach, żeby się przekonał, ile księżycowego srebra zasiał swoją miłością do nich.

- Myślę, że będziesz wspaniałym ojcem, Misza - uśmiechnęła się. Słowa brzmiały spokojniej niż serce. Jej syn był przecież taki młody, tak młody, a ciążyła na nim wielka odpowiedzialność.

- Przez zimę możesz mi udzielić kilku rad - zachicho­tał, nie odrywając rąk od steru. Miał takie mocne, dorosłe dłonie. Pewne. Raiji podobało się to, że Michaił potrafi śmiać się sam z siebie. Drwić z własnych słabości. Dobrze, że nie był tak dumny jak ona. Przynajmniej tego nie prze­kazała mu w spadku.

Misza miał być ostatnim w tym łańcuchu. Ta gałąź za­kończy się wraz z nim. Raija czuła się tego pewna. Jej syn zaliczał się do wiernych. Nigdy nie zdradzi Olgi. Ani my­ślą, ani uczynkiem. Nie zasieje synów ani córek w innych łóżkach. Jej krew będzie żyła nad Morzem Białym, dopó­ki żyć będzie Michaił. On będzie ostatni.

Z jej łona nie wyszedł żaden duży ród. Ta świadomość by­ła przykra, lecz właściwie nie pragnęła, by jej niespokojna, nie­pewna krew płynęła wciąż dalej i dalej. Znała twarze wszyst­kich, którzy stanowili jej przedłużenie. Widziała też twarzycz­kę nienarodzonego jeszcze dziecka Idy. Słyszała jego głos.

Nie miała już czego więcej pragnąć. Jej naczynie było pełne. Nie brakowało w nim żadnych cząstek. Trzymało wodę i było pełne.

- Załoga nie boi się Mikkala? Misza odpowiedział ze śmiechem:

- Układają nowe pieśni o miłości twojej młodości, ale tu na górę nikt nie ma odwagi przyjść. Doprawdy, nie wiem więc, co mam ci odpowiedzieć, matko Raiju - Raiso!

Oczywiście, że się bali! Raija o tym wiedziała. I pragnie­nie, by było inaczej, świadczyłoby o głupocie. Ale Mikka­la nigdy nie należało się bać. Mikkal był dobry. Nie chcia­ła, by ktokolwiek bał się tego, co po nim zostało. Tak dzie­cinne myśli błąkały się po jej głowie, a przecież była już starą babą!

Raija przegoniła te myśli. Zmarłych na statkach chowa­no w morzu. Rzadko przewożono ich na ląd. Żeby tak się stało, umrzeć musiał kapitan, którego zaszywano w płót­no i dobijano z nim do brzegu.

Ci marynarze zapewne nigdy nie byli świadkami takich wydarzeń. Nigdy nie pomyśleli nawet, że ktoś może roz­kopać grób i zabrać z niego zmarłego.

Raija wiedziała, że nie zaśpiewają jej tych nowych pie­śni o niej, postanowiła jednak, że zadba o to, by je usłyszeć. Musiała przyznać sama przed sobą, że jest ich ciekawa.

Te baśnie opowiadane o niej i pieśni niosły coś na kształt radości...

Raiji przypomniała się stara Elle, skryta w półmroku lav'vo.

- Kiedyś mi wróżono, Misza - powiedziała z namysłem.

- Sprawdziło się jak do tej pory? - spytał Michaił, szcze­rząc zęby w uśmiechu, jak to młody.

- To była stara kobieta - powiedziała Raija, stając mię­dzy synem a drewnianą skrzynią, umocowaną na stałe do pokładu. Stanęła między Mikkalem a Michaiłem. - Chyba trochę się jej bałam i byłam wtedy zaledwie dzieckiem. Twoja matka miała trzynaście lat, gdy wyłożono przed nią całe jej przyszłe życie. Wciąż nosiłam skórzaną kurtę, a na­około mnie rozciągał się płaskowyż.

- A on? - Misza skinął głową, wskazując gdzieś z boku Raiji.

- On też tam był - uśmiechnęła się Raija.

Misza poczuł ukłucie w sercu. Widział, że matka ulatu­je ku czemuś innemu. Ku temu życiu na płaskowyżu, kie­dy była młoda i szczęśliwa. Ku Mikkalowi.

- Mikkal siedział w cieniach, nie wierząc w ani jedno słowo wypowiadane przez Elle. Był milczący, ponury i mroczny i chciał za wszelką cenę mnie stamtąd zabrać, nim ona powie za dużo. Ale musiałam pożegnać się z Elle i siedziałam dalej na rozłożonych na ziemi skórach. Przy­sunęłam się do niej na kolanach i pozwoliłam, by ujęła mo­ją dłoń. Elle mówiła takim ochrypłym głosem. Wcale nie cienkim, jaki na ogół miewają stare kobiety. Zawsze nosi­ła czapkę, bo miała takie rzadkie włosy. Była prawie łysa, ale mądra. I być może potrafiła zobaczyć więcej niż inni ludzie. Wtedy jej nie wierzyłam, tylko się jej bałam. Ale pamiętam, co mówiła.

- A co powiedziała? - dopytywał się z ciekawością jej syn.

Raija grzebała we wspomnieniach. Odnalazła Elle. Od­szukała tamtą chwilę. Klęczała w jurcie i słuchała, jak El­le szkicuje jej życie. Raija pamiętała własne niedowierza­nie. Pamiętała, jak mało z tego zrozumiała.

Teraz nie potrafiła pojąć, jak mogła być taka naiwna, lecz przecież tamtą chwilę od dnia dzisiejszego dzieliło sporo lat.

Raija uchwyciła ster razem z Michaiłem. Pozwoliła je­mu sterować, lecz dobrze było się czegoś przytrzymywać. Dobrze było stać tak blisko tego swojego niemal dorosłe­go syna, którego nie mogła ściskać i tulić tyle, ile chciała. Zrobił się już za bardzo mężczyzną. Nie mogła doprowa­dzić do tego, by ktoś pomyślał, że Misza ciągle czepia się matczynej spódnicy.

Ale mogła tutaj stać razem z nim, a on wciąż jej słuchał. W głowie tłumaczyła słowa Elle na język, który i on rozumiał.

- Siedziała po ciemku i mówiła to mnie, trzynastolatce klęczącej przed nią: „... Bardzo prędko staniesz się dorosła. Widzę w twoim życiu wielu mężczyzn. Wielu mężczyzn będzie cię kochać. Niektórzy z nich są potężni, dzierżą władzę, żaden nie jest miernotą. Będą wśród nich tacy, dla których staniesz się przyczyną nieszczęść. Szczęście nie jest ci pisane, Raiju. Będziesz musiała o nie walczyć. Lu­dzie zwrócą się przeciwko tobie, niektórzy cię znienawi­dzą, odwrócą się do ciebie plecami i zwątpisz nawet w tych, którzy będą po twojej stronie. Ale widzę niewiele łez. Jesteś dumna, dziecko. Widzę ludzi, którzy cię wspie­rają, lecz tylko jeden z nich będzie miał dla ciebie szcze­gólne znaczenie. Ten jeden będzie ci przyjacielem i pozo­stanie ci wierny przez całe życie...”

Raija odetchnęła głęboko, wciąż zatopiona we wspo­mnieniach. Za chwilę podjęła tym samym tonem, powoli i z namysłem, jak gdyby pożyczała głos od Elle z przepa­ści czasu.

- „Nie będziesz miała dużo dzieci, widzę więcej męż­czyzn niż dzieci. A te, które urodzisz, przysporzą ci tyle samo trosk co radości. Widzę jakieś zimne światło, Raiju... Widzę, jak poświęcasz jedno z dzieci”.

Raija uśmiechnęła się do sierpniowego poranka.

- Elle mówiła, że nie czeka mnie wyłącznie piękne ży­cie, lecz że muszę je przeżyć. Nie miałam wyboru, lecz ni­czego nie żałuję.

- Nawet małżeństwa z tatą? Raija wyczula, jak bardzo syn jest spięty. Od dawna o tym myślała. Misza w środku tego wyrośniętego ciała nie­mal dorosłego mężczyzny był bardzo wrażliwy. Kochał Jewgienija, chociaż ojciec przerzucił na niego swoją tajem­nicę, nie będąc w stanie dłużej dźwigać jej sam. Gorzkie to było dziedzictwo, lecz Misza przyjął je i nie przestał ko­chać ojca. Ciężko było Miszy myśleć o tym, że życie w do­mu nad Ekviną dla Raiji mogło być omyłką. Że jego dzieciństwo, które uważał za takie szczęśliwe i pełne ciepła, by­ło przesiąknięte fałszem i dla Raiji stanowiło jedynie peł­ne goryczy wspomnienie.

- Nie, tego małżeństwa też nie żałuję - oświadczyła Raija z mocą. - Owszem, pragnęłabym, by w moim życiu nie by­ło kilku chwil, na przykład dni spędzonych w lochu dla cza­rownic w twierdzy Vardo. Te dni chciałabym cofnąć i te, gdy siedziałam uwięziona w Archangielsku. To były naprawdę przykre chwile, ale niczego więcej bym nie odmieniła.

- Odmieniłabyś tamtą chwilę, gdy on umierał? - Misza znów skinął głową, wskazując z boku Raiji, na to, co się tam znajdowało.

- Trudne pytania zadajesz - odparła Raija.

- Gdyby on żył, mnie by nie było na świecie - powie­dział Misza, nie patrząc na nią. - Często o tym myślałem, gdy się o nim dowiedziałem. Wiele myślałem o nim, mat­ko Raiju. Może równie wiele co ty.

- Jesteś moim synem - oświadczyła Raija zdecydowa­nym głosem. - Jesteś moim synem, którego kocham. Czy to wystarczy ci za odpowiedź na pytanie, na które tak na­prawdę odpowiedzieć się nie da?

Misza nigdy nie zdążył powiedzieć, że to mu wystarczy. Usłyszeli krzyk. Łomot czegoś spadającego. I głos Sedolfa, aż mroczny ze strachu:

- Ido, na miłość boską, Ido! Odezwij się do mnie!

13

Było źle.

Raija postępowała odruchowo, lecz nawet zajęta działa­niem miała w głowie jedną wyraźną myśl: Było źle. Było inaczej, niż jej się to śniło, niż to widziała. Było źle.

- Nie mogłeś, u diabła, jej pilnować? - krzyknęła do Sedolfa, który klęczał tuż przy Raiji, co najmniej tak samo wystraszony jak ona.

- Nie mogłem zanieść jej na górę - odparł słabym gło­sem, przygnębiony.

- To nie była wina Sedolfa. - Reijo wziął Idę na ręce i za­niósł do kajuty, w której on i Raija spędzili noc. Krzyk i rozpaczliwie nawoływania Sedolfa wyrwały go ze snu. Bez pytania zrozumiał, co się stało.

Raija z drżeniem wciągnęła oddech.

- To nie wina Sedolfa, przepraszam. Nie była pewna, czy ją usłyszał. Raija przypuszczała, że Sedolf nie widzi niczego poza Idą. Żałowała, że nie potra­fi go uspokoić, nie może mu powiedzieć, że nie stało się nic groźnego. Taka była pewna tych przebłysków światła w tym, co inni nazwaliby snami. Tymczasem czegoś po­dobnego nie dostrzegła nawet przez moment. To było złe. I Raija nie wiedziała już, czy może swoim snom ufać.

Gestem dłoni odsunęła wszystkich, którzy przyszli za nią. W jej głosie pojawiła się surowość.

- Potrzebna nam woda - powiedziała w końcu, żałując swojej ostrości. - I coś czystego na opatrunek. Wszystko na pewno będzie dobrze.

Te słowa zapiekły ją w ustach jak kłamstwo. Strach zacisnął swoje zimne macki i zbił się w twardą kulę w brzu­chu. Była bliska mdłości, miała ochotę ów strach z siebie w jakiś sposób wyrzucić, lecz nie mogła.

Tutaj nie chodziło o nią.

Patrzyła, jak ludzie, potykając się w pośpiechu, popę­dzili po wodę, po płótno.

Ida była jej córką, lecz wszyscy lubili ją dla niej samej. Lu­dzie prędko zaczynali czuć do Idy sympatię. Nie musieli na­wet dobrze jej znać, Ida niosła ze sobą niezwykłą jasność.

- Nigdy nie powinna była wybierać się w tę podróż - oświadczyła Raija, gdy Rei jo znalazł na głowie Idy ranę. Płynął z niej czerwony strumyczek krwi.

- Umiałabyś ją zatrzymać? - spytał Sedolf z takim sa­mym przygnębieniem, nie patrząc na Raiję. Nie udawało mu się ukryć ogromnej rozpaczy, być może czuł, że ona go oskarża.

Raija westchnęła. To nie była wina Sedolfa. To nie by­ła niczyja wina.

- To nie twoja wina - powtórzyła słabym głosem, a po­tem poprosiła Sedolfa, żeby rozpiął Idzie spódnicę.

Zrobił to bez zastanowienia. Wargi miał pobielałe, zaci­śnięte. Bał się tak samo jak Raija i Reijo.

Owszem, Ida to ich dziecko, lecz Sedolf to jej mąż. Dla niego Ida była człowiekiem, którego kochał najbardziej na świecie. Raija nie mogła opędzić się od tej myśli. Trudno dopuścić do siebie prawdę, że nie jest się najważniejszą osobą w życiu rodzonego dziecka.

- Ona krwawi. Wszyscy się tego bali, choć bez słów. Reijo pamiętał to samo co Sedolf. Okres Bożego Narodzenia, kiedy Ida stra­ciła wytęsknione nienarodzone dziecko.

To było równie wytęsknione.

Mężczyźni wymienili identyczne spojrzenia. Reijo w gniewie zacisnął pięści. Nikogo nie powinien spotkać ta­ki los. A już na pewno nie jego córkę.

Co mógł zrobić? Olga przyniosła wody.

- Gorąca - wyjaśniła. - Nagrzałam w samowarze. Niewiele słów wymieniono w kajucie. Wszyscy oddy­chali wyłącznie dławiącym ich strachem.

Olga podarła halkę z przeznaczeniem na opatrunek, za­służyła tym sobie na pełne uznania spojrzenie Raiji.

Reijo opatrzył ranę z tyłu na głowie Idy. Córka jęknę­ła cichutko, gdy oczyszczał ją wódką przyniesioną przez Michaiła. Nie otworzyła jednak oczu, nie przemówiła do nich. Była nieprzytomna.

Raija zacisnęła zęby. Przede wszystkim miała ochotę krzyczeć. Ida krwawiła, a Raiji stanęła przed oczami ma­leńka dziewczynka z przebłysków snów. Mała dziewczyn­ka z wplecionymi we włosy promieniami słońca czerwco­wej nocy i z zimową nocą w spojrzeniu.

Jej wzrok padł na kikut palca. Zagoił się już. Nigdy nie będzie piękny, lecz to nie wygląd ręki sprawił, iż zapragnę­ła, by był na miejscu.

Jumala, dlaczego uczyniła coś tak bezrozumnego? Dla­czego zniszczyła w sobie tę moc niesienia pomocy?

Teraz z kolei Raiji przed oczami stanęła blada, mokra od potu twarz Maret i ślady, jakie pozostawiła na niej wal­ka o życie dzieci i własne. Nie mogła pomóc Maret.

A teraz chodziło o Idę, o rodzoną córkę.

Było źle.

Widziała, że na nic się nie zdadzą żadne wywary ani przy­kładanie noża. Nie pomogą modlitwy ani zaklęcia. Raija nie bardzo wierzyła ani w jedno, ani w drugie. Sama nigdy tego nie stosowała. Nigdy też nie okazywało się to konieczne.

Teraz gotowa była uciec się do wszystkich sposobów, byle by tylko pomogły!

- Ida da sobie radę - powiedziała nieswoim głosem. Nie miała siły spojrzeć im w oczy, ani Reijo, ani Sedolfowi. Lęk zżerał ją od środka. Ciążył w piersi niczym kamień.

Reijo mówił, że ona nie zdoła uciec od swego dziedzic­twa. Od tego daru.

Zerknęła na niego w przelocie. Widziała ból w zielonych oczach. Gdyby Reijo mógł, oddałby w tej chwili życie za córkę. Gładził Idę po policzku, po czole, lecz ona nawet nie drgnęła. Oddychała, była blada, ale nie przestawała krwawić.

Ze strachu zaczęło coś wyrastać. Coś niezwykle silnego, pełnego życia - niczym lodowy jaskier wiary z jałowego kamienistego podłoża, jakim stał się w Raiji jej lęk.

Chwila ta trwała krótko, lecz Raija napotkała siebie sa­mą. Wzrokiem przeniknęła przez zamknięte drzwi. Coś w niej się rozwiązało. Jakiś supeł. Grudka mrozu i granitu tkwiąca w niej zaczęła się rozpuszczać jak bryłka kwiet­niowego zmrożonego błota pod wpływem świecącego przez cały dzień słońca.

Palec, który poświęciła, nie miał żadnego znaczenia. Przyprawiła się o ból, który potrafiła wyjaśnić, i zamieni­ła go na to, czego nie dało się objąć rozumem. Uznała, że jest wolna.

- Miałeś rację - powiedziała ze wzrokiem wbitym w Re­ijo. On ją zrozumie. Zrozumie tę decyzję. Będzie wiedział, że ten krok należało uczynić. - Miałeś rację, Reijo. Nie mo­głam uciec.

Milczał. Domyślał się raczej, niż rozumiał.

- To, co zrobię, uczynię z miłości.

Głos Raiji brzmiał przejrzyście. Z uśmiechem zamknę­ła dłonie na rękach Idy. Niewygodnie jej było siedzieć w ta­kiej pozycji na klęczkach przy koi, lecz nie zwracała na to uwagi. Raija zamknęła oczy i nawet się nie wysilała.

Dłonie Idy były zimne, tak jak jej własne. Palce córki takie podobne do jej palców.

Jednocześnie czuła, że to prawda, a zarazem coś niepo­jętego, iż wydała tę dorosłą kobietę na świat. To była jed­na z prawd, których Raija nigdy tak naprawdę nie pojmie.

To takie proste, że miłość daje życie, lecz mimo to niepo­jęte, gdy leżało się już z dzieckiem w objęciach. Zlana po­tem, z ciałem obolałym po porodzie.

To samo ogromne zdumienie wypełniło ją teraz. To sa­mo uczucie, które nigdy nie przeminie.

Czasu nigdy nie dała im dość.

Ale kochała wszystkie swoje dzieci. Wszystkie te, któ­rym dała życie, które wyrosły z miłości. Z tak wielu róż­nych rodzajów miłości.

Mocniej chwyciła ręce Idy.

Statek się poruszał. Wiatr sprzyjał i mocno pchał go na wschód. Mając Olega u steru, płynął wzdłuż dróg, których oko nie potrafiło dostrzec wśród nieustannie zmieniające­go się falowania morza.

Raija usłyszała, jak Misza przenosi ciężar z jednej nogi na drugą. Zawsze robił wtedy nieduży krok, kroczek w pra­wo. Zawsze w prawo. Olga powiedziała coś prędko do nie­go po rosyjsku, Raija dopuściła do siebie zaśpiew języka, lecz bez znaczenia słów. One nie były ważne. Słowa nie były ważne. Słowa przeszkadzały.

Chciała wierzyć, że Misza obejmuje Olgę. Sedolf sie­dział tak blisko, że czuła bijące od niego ciepło. Czuła, jak bardzo jest spięty. Miał tyle do stracenia. Kochał Idę tak jak Mikkal kochał ją. Raija myślała o Sedolfie ciepło i z wielką troską. Był dobrym mężem dla Idy.

Słyszała oddech Reijo. Nie miała jednak siły podnieść głowy i popatrzeć na niego, choć była pewna, że on nie od­rywa od niej wzroku.

Reijo zrozumiał.

Ida była światłem. Ida była radością i wiosną. Ida po­winna mieć zmarszczki od uśmiechu, a nie od goryczy i trosk. W śmiechu Idy powinien brzmieć śpiew. Jej dłonie powinny gładzić łagodnie, a nie kurczowo się zaciskać. Ida powinna mieć rumieniec na policzkach, a jej chata roz­brzmiewać dziecięcym śmiechem. Wśród grubych ścian z drewnianych bali, w domu u niej i Sedolfa, powinno tęt­nić życie. Z ogniwa Idy w łańcuchu powinien ku niebu ula­tywać ptak.

Ręce Raiji trzymały dłonie Idy, lecz oderwała się od tej rzeczywistości, którą zmysły nazywały prawdziwą.

Unosiła się wśród mrozu i światła.

O letnim poranku podróżowała drogą zorzy polarnej. Czas przestał istnieć, skończył się strach. Była bezpieczna. Nareszcie nie miała już czego się bać.

Ida otworzyła oczy i zobaczyła ciemność, dziwnie zna­jomą i intymną, lecz mimo wszystko obcą. Pachniało dy­mem. Lekko, przyjemnie jak z paleniska w domu, lecz wy­czuwała w tym coś jeszcze.

Światło było złociste.

Gdzie się podział Sedolf?

Jej wargi uformowały pytanie. Chciała wstać, lecz ciało miała zbyt słabe. Nic ją nie bolało, nie czuła bólu, lecz nie była w stanie się podnieść.

- Leż spokojnie!

Ten głos był znajomy. Ida wolno obróciła głowę. Zna­jomy był również uśmiech.

- Mama!

Ręce chciały się do niej wyciągnąć, lecz Ida nie miała si­ły nawet unieść ramion.

- Nic nie mów! Nie wysilaj się, Ido. Będziesz potrzebo­wała wszystkich swoich sił. To jeszcze nie zima. Twoje cia­ło będzie musiało dźwigać wielki ciężar, ale wszystko pój­dzie dobrze.

- A Sedolf?

Musi mieć tu Sedolfa. On powinien być przy niej. Odrętwienie wszystkich członków przeraziło Idę. Dla­czego Sedolf nie przychodzi?

- Jego tu nie ma.

Upłynęło nieco czasu, zanim to dotarło do Idy. Głowa zaczynała ją boleć, gdy tylko bardziej wysiliła myśli. Ser­ce waliło prędkim rytmem, krew krążyła szybciej. Przecież Sedolf kiedyś był.

Ida nie zdawała sobie sprawy z tego, co się wydarzyło. Niektórych momentów w ogóle nie mogła sobie przypo­mnieć. Ale pamiętała Sedolfa. Sedolf był kiedyś. Obejmo­wał ją, czuła jego ciepło.

Sedolf powinien być przy niej!

Jej spojrzenie przesuwało się po dziwnej spiczastej kon­strukcji, wznoszącej się nad nią i stanowiącej jednocześnie ściany i powałę. Wędrowało wraz z dymem do otworu, będącego dymnikiem w miejscu, gdzie tyczki namiotu się stykały, ukazując między sobą kawałek nieba, tak niebie­skiego, że aż oczy ją zapiekły. Sierpień w tym roku mieli wyjątkowo pogodny.

Statek...

Nie znajdowała się na statku.

Dlaczego nie ma tu Sedolfa?

- Gdzie my jesteśmy? - spytała szeptem. Wargi miała ta­kie suche, że aż popękały. Krew była gorąca.

- Na statku nie mogłam ci pomóc, Ido. To głos Raiji. Ale brzmiał w nim ton, jakiego Ida nigdy jeszcze wcześniej nie słyszała. Wydawał się w pewnym sen­sie jaśniejszy, bardziej podobny do jej własnego głosu.

- Gdzie my jesteśmy? - powtórzyła pytanie Ida. Podnio­sła głos tak, by sama mogła uchwycić różnicę. Ona istniała.

- Nie pytaj - poprosiła matka.

Ida przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Leżała pod skóra­mi. I na skórach. Ale ciało miała chłodne.

Raija prosiła, by nie pytała. Ale nikt nie prosił, by nie myślała.

Ida poczuła gniew wzbierający w piersi, nie było tam dla niego miejsca, lecz nie chciała go z siebie wypuścić. Czuła, że tylko on jest prawdziwy.

Dotyk skór na ciele również był prawdziwy, łaskotały, gdy pozwalała im się gładzić w miejscach, gdzie jej skóra była odsłonięta, na łydkach, na nadgarstkach i na policz­kach.

Te ledwie widoczne ruchy sprawiały jej trudność. Na nic więcej jednak nie była w stanie się zdobyć. Ręce miała jak z kamienia i tak samo zimne.

Chłód.

Przenikał ją jakiś inny rodzaj chłodu.

Chłód.

Czuła zapach dymu. Słyszała trzask drewna na ognisku. Widziała niebo. Wszystko to było rzeczywiste, musieli przewieźć ją na ląd.

Ida pamiętała, że coś się wydarzyło, lecz nie potrafiła sobie przypomnieć, co. Głowa za bardzo ją bolała, gdy usi­łowała to z siebie wydusić.

Musieli przewieźć ją na ląd. Rozstawili Iav'vo. Pewnie nie było tu innych ludzi. Dlatego musieli zadbać o taki tym­czasowy dach nad głową. To się wydawało zrozumiale.

Matka powiedziała, że na statku nie mogła jej pomóc. Te słowa wciąż wydawały się sensowne.

Tylko dlaczego nie ma Sedolfa? Przecież on by jej nie zostawił. Dość było ludzi, którzy mogli się zająć Mikkalem. Nie musiał zostawać z chłopcem. Powinien przy niej być. Rozumie chyba, że ona tak bardzo go teraz potrzebuje.

Chyba że... może Sedolfowi coś się stało?

Idzie zrobiło się jeszcze zimniej. Ten chłód brał się z jej wnętrza, zawtórował mu strach większy od tego, który czuła o siebie.

- Sedolf! - wykrzyczała to tak głośno, na ile tylko star­czyło jej sił. Gdyby tu był, musiałby ją usłyszeć. Gdyby tu był, na pewno by do niej przyszedł.

Jeśli tylko byłby w stanie.

- Sedolf!

- Jestem tutaj, Ido. Przytulił się do jej policzka, chciał ją wziąć na ręce i mocno objąć. Chciał własnym ciepłem ogrzać to lodowa­te ciało. Chciał okryć ją jeszcze mocniej.

- Jestem tutaj, skarbie! - odparł na drugi jej krzyk. - Je­stem tutaj! - Całował jej policzki i powieki, ale ona nie otworzyła oczu. Tylko usta leciutko jej zadrżały. Taki uśmiech bez słów.

Wargi Sedolfa musnęły jej zimne, spierzchnięte wargi. Starł z nich kropelkę krwi, zwilżył jej wargi własnymi. Przesunął po nich koniuszkiem języka, chcąc jej ulżyć w cierpieniu.

- Na Boga, Reijo! Nie możemy pozwolić, żeby to dalej trwało!

Sedolf przysiadł na brzeżku koi. Ciaśniej otulił Idę ko­cami. Oczu nie odrywał od dwóch par rąk, trzymających się tak mocno.

- Ja się boję, Reijo. To mnie doprowadza do szaleństwa ze strachu, słyszysz?

Reijo kiwnął głową. Patrzył tak poważnie. Odsunął się od koi, nie przerywając łańcucha utworzonego przez ręce Raiji i Idy. Narzucił jeden z własnoręcznie utkanych przez Raiję pledów na plecy żony, chociaż wiedział, że ona nie może tego poczuć tam, gdzie teraz przebywała.

- Nie musisz się bać - odparł zięciowi. Szczęki miał wy­raźnie napięte. Bolał go krzyż. Panował nad sobą, ponie­waż ona tego chciała.

To, co robiła, robiła z miłości.

- Krwawienie ustało, prawda?

Sedolf kiwnął głową.

Nie pojmował tego, ale gdy Idę ogarnął taki chłód, kie­dy zrobiła się zimna i lepka, a uderzeń serca prawie nie da­wało się już wyczuć, krwawienie ustało.

W głowie już uformował myśl, że stracą również i to dziecko. Zaczynał ją akceptować. To było straszne, lecz gorsze byłoby stracić Idę.

Dlatego pozwolił, by się to działo.

Reijo był taki spokojny, a Sedolf nie mógł uwierzyć, że Rei jo zgodziłby się na coś, co mogłoby zaszkodzić Idzie. Lecz to nie w pełni uspokajało Sedolfa. Nawet teraz, po tym, jak Ida zaczęła krzyczeć.

- Ona mnie wzywa!

- Nic teraz nie możesz dla niej zrobić - oświadczył Re­ijo twardo i tym razem zielone oczy błysnęły ostrzej. - Nikt poza Raiją nie może nic zrobić dla Idy, Sedolfie. Po­gódź się z tym!

Pogodzić się?

W środku coś aż w nim krzyczało, że nie może tak tyl­ko na to patrzeć. Nie może tylko się przyglądać, jak Ida od niego odchodzi. Od nich wszystkich. Nie mógł po pro­stu siedzieć i słuchać, jak wzywa go po imieniu. Przecież nawet Reijo musiał słyszeć, jak bardzo się bała!

Pogodzić się z tym?

Gdyby w jego mocy było uczynić coś dla niej, tej drobnej kobiety, którą kochał bardziej od wszystkiego innego na świe­cie, zrobiłby to. Lecz jego teść, jak zawsze, również i tym ra­zem miał rację. To nie leżało w jego mocy. Siedział na brzegu posłania Idy i wiedział, że tu chodzi o życie. I że tylko Raija mogła jej pomóc. W jaki sposób, tego Sedolf nie wiedział.

- Wszystko w rękach Boga - oświadczył. Tak czy owak lepiej było ufać niepojętej boskości, aniżeli temu, co się działo z Raiją.

Aż zachrypła, a Sedolf nie przychodził. Ida - zaczynała już rozumieć, dlaczego. I zamknęła przed tym oczy. Zaci­snęła je tak mocno, aż do bólu. Trysnęły łzy. One przynaj­mniej mówiły jej, że istnieje. Że znajduje się w jakiejś rze­czywistości.

Nawet tutaj.

Długo leżała sama w lav'vo. Gdy wreszcie trochę się uspo­koiła, prawie ucieszyła ją ta samotność. Lęk igrał z nią, lecz dopóki była sama, mogła przynajmniej uniknąć pewności.

Tak bardzo było jej zimno, a słyszała jedynie wiatr i wła­sny oddech. Powolny. Wsłuchała się w niego. I bała się, że zabraknie jej powietrza, za każdym razem więc starała się oddychać coraz głębiej. To bolało, groziło, że ją zadławi, i w końcu zmusiło, by zaprzestała tej kontroli. Nie mogła dłużej tym sterować.

Jej ciało żyło. Jej ciało decydowało. Ona sama była po­zbawiona wszelkich sił i woli.

Ida czekała.

Rozpoznała głos Raiji, niemal identyczny z jej własnym głosem, a dobiegający skądś bardzo blisko. Raija mówiła cicho, spokojnie. Rozmawiała z kimś innym, z jakąś ko­bietą.

Zasłona w namiocie się uchyliła. Ida zobaczyła dwie ciemne sylwetki na tle jasnego światła wpadającego z ze­wnątrz. Niebo wciąż było tak samo niebieskie.

Stanęły obok niej, nad nią. Wrosły w cienie namiotu. Stały się cieniami pochylonymi nad nią. Oczy Idy z wysił­kiem starały się coś zobaczyć, lecz nie mogły. Światło z ze­wnątrz przebijało się przez boczne ściany lav'vo, oczy się przed nim broniły.

- Piękna jest ta twoja córka.

Ida musiała się wysilać, by pojąć te słowa. Znała ten ję­zyk dostatecznie, by je zrozumieć, lecz dawno już go nie używała.

Ten głos był starszy. Życzliwy. Łagodny. Ida poczuła ciepło.

- Ona już więcej nie będzie marzła - ciągnął głos. Czy­jaś dłoń pogładziła Idę po czole. Głaskała ją tak lekko, że ledwie tylko dotykała.

- Ailo ją kochał. Widzę, dlaczego.

- Ailo patrzył sercem, nie oczami - odparła Raija. Rów­nież jej głos miał w sobie uśmiech.

- Ja także. Patrzę tylko sercem. Twoją córkę muszę wysoko ocenić. Córkę Reijo. On także mógłby być moim sy­nem, ten twój Reijo. Lecz że można mieć taką urodę jak ten kwiatuszek! Myślałam, że moje oczy ujrzały już to, co najpiękniejsze, gdy zobaczyły ciebie, Mały Kruku, lecz ona jest piękniejsza. Ma we włosach ogień. Ciepło nie wyrzą­dzi jej krzywdy. Twoja córka nie będzie marzła.

Ida zobaczyła kobietę, która mówiła. Była drobna, czar­nowłosa. Niższa od Raiji, lecz bardziej okrągła. Miała wy­datny biust, była miękka, a jej uśmiech przydawał spokoju.

Ida już wcześniej widziała ten uśmiech.

Musiała zamknąć oczy, gdy przypomniała sobie, kto go miał.

Mała Raija.

Zanim kobieta znów się odezwała, Ida wiedziała już, gdzie jest. Wiedziała, kim jest nieznajoma, towarzysząca jej matce.

- Bylebyś tylko mogła ją uratować! - powiedział głos Ra­iji.

- Przyprowadziłaś ją.

- Nie mogłam inaczej.

- Mogłaś utrzymać ją przy życiu. Raija milczała długo, nim odpowiedziała. Ida słuchała z zamkniętymi oczami, nie miała siły unieść powiek. Nie miała siły stawić czoła temu, co mogła zobaczyć.

- Ja nie mogłam uratować małej. Ty możesz. Uratowa­nie Idy to nie dość. Ona nie może stracić tego dziecka.

Przez Idę przetoczył się cichy śmiech. Zręczne ręce zaj­mowały się czymś, czego Ida nie potrafiła sobie wyobra­zić. Słyszała, że zbliżyły się do paleniska. Słyszała, że ko­ciołek wiszący nad nim został zdjęty z haka.

- Ja mogę - powiedział łagodny głos. - I ona jest matką dziecka mojego wnuka. Mikkal syn Ailo syna Mikkala sy­na Pehra nie będzie żył bez matki.

Ida przełknęła ślinę, język kleił się do podniebienia. Ravna.

Babka Ailo.

Ręce nie sięgały jedna do drugiej. Nie udało jej się ich złożyć. Modlitwa musiała trafić tam, gdzie zmierzała, i bez tego gestu.

Od jak dawna babka Ailo nie żyła?

Przy palenisku panowało milczenie, a Ida wciąż miała oczy zamknięte. Chciała wierzyć, że to tylko sen. Chciała się tego mocno uchwycić. Jeśli pozwoli sobie na uwierze­nie, że jest inaczej, postrada rozum.

- Sedolf! Nie wykrzyczała tego, jedynie wyszeptała. Musiały ją usłyszeć, lecz Ida nie otworzyła oczu, by na nie popatrzeć. Nie chciała.

Raija i Ravna wymieniły spojrzenia. Uśmiech Ravny wypełnił się smutkiem, Raija poruszyła głową i wysunęła brodę do przodu, a Ravna wtedy zaśmiała się cicho.

Na palenisku tańczył ogień.

Ravna wsypała zawartość dwóch niedużych skórzanych woreczków do wrzątku. Wśród ukośnych ścian namiotu rozszedł się zapach płaskowyżu.

Nagle wejście do namiotu się poruszyło. Po zamknię­tych oczach Idy przebiegło światło. Drażniło się z rzęsami, lecz ona wciąż zaciskała powieki. Nie chciała ich otworzyć.

- Ona jest piękna! - I znów to zdziwienie w obcym gło­sie. - Podobna do ciebie, a zarazem wcale niepodobna. Nie przypuszczałem, że Reijo może spłodzić taką piękną córkę!

Nastąpił śmiech pełen żartów, lecz bez cienia drwiny.

- Ja mu w tym pomogłam. To głos Raiji. To głos Raiji, ale taki, jakiego Ida nigdy nie słyszała.

Usłyszała ruch. Wyczuła go, choć leżała z zamkniętymi oczyma. Jej matka i ten mężczyzna o miękkim głosie zbli­żyli się do siebie. Pokusa stała się zbyt wielka. Ida uchyli­ła powieki. Popatrzyła na nich przez zasłonę rzęs.

Raija z rozpuszczonymi włosami, ubrana tak, jak Ida widziała ją poprzedniego dnia na statku, lecz z obcą twa­rzą, młodszą. Twarzą wprost przerażająco podobną do jej własnej twarzy.

Mężczyzna ubrany był w skóry, ruchy miał miękkie. Oczy jak brąz wymieszany z bursztynem. Jego dłonie szu­kały Raiji. Ich palce się splotły. Na udzie wisiał nóż w po­chwie, skórzana koszula była rozpięta przy szyi.

Ida dostrzegła rzemień, który ginął gdzieś na jego pier­si. Wiedziała już, co jest do niego umocowane. Ich bliskość była taka pełna.

Ida zacisnęła oczy. Usłyszała pytanie Raiji:

- Przyprowadziłeś go? A mężczyzna odpowiedział:

- Tak. On był taki samotny. Podczas podróży na pół­noc stracił Annę Kajsę.

Oczy Idy otwarły się, nie potrafiła temu zapobiec. Nic nie mogło przeszkodzić jej w patrzeniu.

Maski nie było. Idzie przez głowę przemknęło, że naj­wyraźniej zapomniała już, jak on wygląda. Być może wy­rządziła mu krzywdę, lecz nie pamiętała go już takim.

Ailo przypominał swojego ojca.

Ida nie była w stanie przeciągać dłużej tego momentu. Zamknęła oczy.

- Sedolfie - szepnęła.

- Musisz to wypić. - Czyjaś ręka pomogła jej podnieść głowę. Ida poczuła zapach Raiji. Coś w każdym razie po­zostawało niezmienione, nawet tutaj. Do jej warg przyło­żono drewniany kubek. Unosiła się z niego gorąca para, pachnąca jednocześnie wiosną i jesienią.

Ida otworzyła usta i zmusiła się do wypicia naparu ma­łymi łykami. Mimo to poparzyła się w język. Ale opróżni­ła cały kubek. Odważyła się otworzyć oczy na tyle, żeby to zobaczyć. Żeby zobaczyć twarz Raiji taką, jaką widział kiedyś również jej ojciec. Oczy wypełniły się łzami.

Raija wolno pokręciła głową.

Ida z powrotem osunęła się na posłanie. Napój ją roz­grzał, najpierw w żołądku, a potem zaczął rozprzestrzeniać się po całym ciele niczym promienie słońca.

Dłoń Raiji wzięła Idę za rękę.

Ida słyszała ruchy, dostrzegała cienie i rozumiała, co oni robią. Poprzez zasłonę rzęs widziała ich. Mikkal jedną rę­ką trzymający Raiję, drugą Ravnę. Ravna, która swobod­ną dłoń wyciągnęła do wnuka.

Ida zawsze i wszędzie rozpoznałaby tę dłoń, która uję­ła ją za drugą rękę.

Ailo.

Zakłuło w piersi, lecz nie była w stanie wyrwać się ze stworzonego przez nich łańcucha.

Ida zaakceptowała to i przyjmowała.

Powoli ciepło rozprzestrzeniało się po całym ciele. Po­woli ich traciła...

- Dzięki ci, dobry Boże! - Sedolf wyrzucił to z siebie, gdy Ida zaczęła oddychać szybciej.

Uniósł przykrycie i zobaczył, że przestała krwawić. Znów złożył usta w kolejnej podzięce. Potem jeszcze tro­skliwiej ją okrył.

Reijo rozluźnił uścisk rąk Raiji na dłoniach Idy. Na ni­kogo nie patrząc, wziął Raiję w ramiona i pocałował w czo­ło. Wciąż się uśmiechała.

14

- Pościelę Raiji. - Ristina chciała przygotować dla niej miejsce do spania na podłodze.

Reijo lekko pokręcił głową.

- Ona już go nie potrzebuje. Raija nie żyje.

- Przyszłaś sama z siebie. Jego dłonie nie potrafiły zachować spokoju. Musiał jej dotykać teraz, kiedy już mógł. Kiedy nie wyrządzał jej tym krzywdy, kiedy było mu to wolno.

- Masz takie miękkie policzki. Raija uśmiechnęła się w jego dłoń, ucałowała wnętrze.

- Nie czekałem na ciebie - powiedział Mikkal.

- Nie chciałeś, żebym przyszła, chcąc tego? Kiwnął głową.

- I tak się stało - odparła Raija.

Ida raz po raz powtarzała wszystko, co zapamiętała. Wyciągała z pamięci urywki, aż obraz stał się pełny tak, że nie mogła go namalować dokładniej.

Wszystko im powtórzyła. Każde słowo.

Opisała każdy zapach, każdy dźwięk, każdy ruch. Opowie­działa, jaki smak miał napój, jak łaskotały ją skóry, którymi była okryta. Mówiła, jak wyglądali, gdy patrzyła na nich spod rzęs. Opisywała, co zobaczyła, gdy na moment otwierała oczy.

Odmalowała im swoje uczucia. Strach miał czarną bar­wę. Mówiła, ile razy wzywała Sedolfa.

Niczego więcej nie dawało się już dodać.

Reijo jej wierzył.

Sedolf nie był pewien. Miał ochotę nazwać to wszystko snem i cudem boskim.

- Nie możemy mieć pewności - stwierdził. Ale Ida wiedziała na pewno.

- Nie doszukuj się w tym niczego rozsądnego - prosił Reijo. Ale Sedolf kręcił głową.

- Skąd możemy wiedzieć, że Ailo nie żyje?

- Wiedzieć nie możemy - odparł Reijo. - Ale Ida tak mówi. Możemy jej wierzyć albo nie. Ja wierzę w to, co mó­wi Ida. Raija czasami mówiła jeszcze dziwniejsze rzeczy, a my z Raiją nigdy się nie okłamywaliśmy.

Sedolf milczał. Lubił zobaczyć. Wziąć jakąś rzecz do rę­ki, wtedy ją rozumiał. Pierwszą niepojętą rzeczą w jego ży­ciu była miłość do Idy. Była bardziej rzeczywista niż wszystko, co do tej pory przeżył, lecz niemożliwa do po­chwycenia. Jak wiatr.

- Tyle jest w was wiatru - westchnął.

- Nie we mnie - zapewnił go Reijo, kładąc rękę na ramie­niu zięcia. - Ja jestem raczej skałą, Sedolfie. To krew Alata­lo niesie ze sobą wiatr i ogień i nie mogę ci nie przypomnieć, że za twoją sprawą rozniesie się ona jeszcze dalej.

Jego śmiech brzmiał tak ciepło.

- Jak ty się możesz śmiać, kiedy ona nie żyje? Reijo zabrał Sedolfa na pokład. Podeszli do relingu, skąd mogli po prawej burcie widzieć ląd.

Płynęli już trzy doby, odkąd Raija odeszła. Przez całą drogę wiatr im sprzyjał, załoga pracowała w milczeniu, z zacięciem. Wszyscy żałowali Raiji.

- Widzisz, jak tam pięknie? - spytał Reijo, wskazując na ląd.

Sedolf kiwnął głową. Za skalistym wybrzeżem rozpo­ścierał się żółtoczerwony krajobraz. Sedolf miał oczy w po­rządku. Oczywiście widział, że tam jest pięknie, lecz nie rozumiał, co piękno krajobrazu może mieć wspólnego z tym, co się stało.

- Czujesz wiatr? - spytał Reijo. Sedolf znów kiwnął głową. Przez moment przyglądał się teściowi. Być może Reijo odczuł śmierć Raiji boleśniej, niż mu się wydawało, wszak niewiele czasu upłynęło, odkąd stra­cił Helenę. Nie każdemu człowiekowi przypada w udziale przeżyć taki cios raz po raz.

- Dla mnie Raija jest w krajobrazie, który przebiera się na jesień. Jest w wietrze. Jest w pieśni fal. Widzę ją we wszystkim, Sedolfie, dlatego mogę się śmiać.

Sedolf milczał. Spuścił głowę. Upłynęła chwila, nim mógł znów spojrzeć Reijo w oczy.

- Wybacz mi - poprosił. Reijo podciągnął w górę kącik ust.

- Jesteś młody, Sedolfie. Nie ma czego wybaczać. A Ra­ija wiedziała, co robi. Nie pamiętasz jej ostatnich słów?

Sedolf zaczął szukać głęboko w pamięci, a Raijo uśmie­chał się z czułością.

- Ona o tym wiedziała, Sedolfie, lecz zrobiła to, co mu­siała. Z radością i z miłością.

To było bardzo trudne. Sedolf wciąż nie wiedział, czy może w to wierzyć. Być może otwarta również pozosta­wała kwestia tego, czy chce. To nie była jedna z tych rze­czy, którą można wziąć do ręki i poczuć jej ciężar.

- Cieszę się, że mogłem ją poznać - powiedział Sedolf w końcu. Nie chciał nazywać słowami swojego zwątpienia, bo wiedział, że urazi tym i Reijo, i Idę. - To była kobieta niepodobna do innych.

Reijo kiwnął głową.

- Jest, Sedolfie, ciągle jest. Sedolf nie miał śmiałości się z nim spierać. Niech Reijo zachowa ją w pamięci, tak jak chce.

I gdzie chce.

To, co Reijo czuł do Raiji, również było wielkie i nie­pojęte. Tego również nie dało się wziąć w rękę.

Ida stała na lądzie z rękami w kieszeniach spódnicy. Na ramiona narzuconą miała pelerynę Raiji.

- Ona na pewno by chciała, żebyś ją dostała.

Reijo położył pelerynę na kolanach córki, gdy pakowa­li rzeczy Raiji, gdy przygotowywali ją do jej ostatniej po­dróży.

Misza tylko pokiwał głową.

- Mam w Archangielsku dość rzeczy, które będą mi ją przypominać. Pelerynę musi dostać Ida.

W tym płaszczu wciąż tkwił zapach Raiji. Ida chłonęła go ze świadomością, jak bardzo jest ulotny, że zniknie, nim dobiją do portu w Rosji, do Archangielska. Pozostanie wspomnienie, które być może uda jej się zachować jeszcze przez jakiś czas. Przez zimę.

Może będzie pamiętać go jeszcze następnego lata, gdy pożeglują z powrotem do domu? A może i to wspomnie­nie wcześniej uleci z wiatrem?

Całą dobę zabrała im rozmowa o tym, co nastąpi. Wszystko przecież wiązało się z Raiją, a teraz, gdy ona odeszła, tkanina się popruła. Luźne nitki zaczęły się plątać. Nie wiedzieli, czy opłaca się ją naprawiać.

Wraz z Raiją zniknął jakby cały sens tej podróży.

Płynęli jednak dalej.

Oleg powiedział, że powinni zdążyć do portu nad Mo­rzem Białym, nim skuje go lód, jeśli dotrą tam na począt­ku października. Jedynie nadzwyczaj mroźne zimy skuwały morze wcześniej.

Misza miał na twarzy wyraz wskazujący na większe wątpliwości, nie bardzo też potrafi! udawać.

Oleg zapewniał, że jest czas na to, by zawieźć ich z powro­tem do Lyngen. Powiedział, że zrozumie, jeśli takiego właśnie wyboru dokonają i postanowią przerwać podróż na wschód.

Raiji już nie było.

Ida miała powody obawiać się o dziecko, które nosiła w łonie. Raz przecież już była bliska jego utraty.

- Więcej takich razów nie będzie - oświadczyła jednak zdecydowanie. - Byłam przy tym, jak mama obiecywała Marie Klemetowej, że zajmie się malcami Maret przez zi­mę. Mama nie może tego zrobić, a wobec tego obowiązek ten spoczywa na mnie.

Ida mówiła o obowiązku, lecz tak samo przemawiała przez nią chęć zobaczenia Archangielska. Poczucia tego miasta. Archangielska Raiji - Raisy. Archangielska Carycy.

Raija odeszła.

Dlatego też stało się to jeszcze ważniejsze niż przedtem. Ida musiała poznać te zewnętrzne skrawki życia Raiji. Musia­ła poczuć je wszystkimi zmysłami, nim będzie mogła powró­cić nad fiord Lyngen i tam spokojnie już żyć. Być w domu.

Reijo ją wspierał.

I chociaż Sedolf miał wątpliwości, nie wyraził ich sło­wami. Zaakceptował życzenie żony. Ani słowem nie wspo­mniał, że przecież mogą stracić to dziecko. Ida kochała go za to. Za to i za tysiąc innych rzeczy. On jej nie rozumiał, ten jej tak mocno stąpający po ziemi mąż, lecz akceptował ją taką, jaką była, i kochał ją.

Teraz Ida, drżąc na wietrze, patrzyła, jak ojciec i Misza znoszą na ląd podłużny płócienny worek.

Kilka dni wcześniej uszyła go razem z Reijo.

Nie umawiali się, że to zrobią. Po prostu to zrobili.

Wspólnie.

Ida żądała, by ją do tego dopuszczono.

- To się wydaje słuszne - przyznał Misza, ustępując. Oczy miał błyszczące, lecz przełknął płacz. Był dorosłym mężczyzną, musiał pokazać, że nim jest.

Reijo zbił coś w rodzaju sanek, umocował na nich wo­rek. Do sań zaprzężono dwa renifery, które udało mu się wypożyczyć po godzinie szukania na lądzie.

Dzień dla jej ojca rozpoczął się wcześnie. Ida nie wie­działa, ile spał od śmierci Raiji. Na pewno w sumie nie by­ła to cała noc, tyle przynajmniej umiała policzyć.

- Ravnie i mnie potrzebny był cały jeden dzień na doj­ście do tego miejsca w głębi lądu - powiedział Reijo, stając przed Idą. Ujął córkę za ręce. - Z tym ciężarem przejście tam zajmie nam z pewnością tyle samo czasu. Być może nie zdołam tego miejsca odnaleźć od razu. Widziałem je wio­sną, a teraz mamy jesień. Krajobraz się zmienia. No i upły­nęło już ładnych parę lat, moja Ido.

Kiwnęła głową. Rozumiała.

- Nie szczędźcie też czasu na odpoczynek. - Ida pogła­dziła ojca po policzku. - Widzę już u ciebie zmęczenie, Re­ijo Kesaniemi!

Reijo uśmiechnął się kącikiem ust.

- Czasami jesteś strasznie do niej podobna.

- Może nawet tam przenocujemy - wtrącił się Sedolf. - Jest pogodnie. Zimno, ale sucho. Wypatruj nas jutro rano. I nie przejmij dowodzenia na statku!

Uśmiechnął się kątem ust i delikatnie ją objął. Nie bar­dzo mu się podobało, że zeszła na ląd, a on nie mógł jej odprowadzić z powrotem na statek i nabrać pewności, że po drodze nic złego jej się nie stało. Odkąd spadła z dra­biny prowadzącej na pokład, stał się taki lękliwy.

- Oleg powinien dać sobie radę ze statkiem - żartował. - Ufam, że będziesz o tym pamiętać. Ja wrócę.

Ida kiwnęła głową.

Jego pocałunek był taki lekki.

Tęskniła za nim, już kiedy patrzyła na jego plecy po­między ojcem a Michaiłem. Cieszyła się, że Sedolf idzie wraz z nimi. Robił to dla niej. Ona również powinna z ni­mi iść, wraz z ojcem i Misza była Raiji najbliższa.

Nikt jednak się na to nie zgodził. Zresztą sama miała pew­ne obawy. Życie, które nosiła w łonie, było drogocenne. Nic nie może mu zaszkodzić, nawet jej duma i upór. Sedolf szedł w jej imieniu. Opowie jej wszystkich obrazach, dźwiękach i zapachach. Reijo przekaże jej całą resztę, wszystko, co wy­czuje. To będzie prawie tak, jakby sama tam była.

- Jesteś pewien, że już tu kiedyś byłeś? - spytał Sedolf, spocony, rozgrzany marszem.

Reijo niewiele chwil odpoczynku im darował. A krajo­braz tak mało różnił się od siebie. Sedolf doszedł do wnio­sku, że łatwiej nawigować na morzu niż tutaj.

- Hm... - Reijo nie starał się za wszelką cenę wzbudzić zaufania jako przewodnik. - Tu jest przynajmniej podob­nie - powiedział.

Sedolfa ani trochę to nie uspokoiło.

Misza bacznie obserwował położenie słońca i dokony­wał w głowie swoich obliczeń. Tak czy owak wrócić im się uda. Wychwytywał to i owo ze słów, które rzucali sobie Reijo i Sedolf. Słowa te dziwnie brzmiały w jego uszach, lecz chciał je zrozumieć. Raija była ogniwem łączącym go z nimi, ona czarowała słowami. Sprawiała, że stawały się zrozumiałe dla obydwu stron. Teraz jego matka odeszła, a on wciąż pragnął ich rozumieć. Michaił wciąż chciał do nich należeć. Uświadomił sobie, że Ida, Matti i ich dzieci to jedyni ludzie, z którymi był związany poprzez krew.

W Archangielsku nie miał nikogo.

Tak bardzo był sam.

Ważne było opanowanie ich słów. Inaczej mógł utracić również ich.

Wykorzysta zimę na nauczenie się najwięcej, ile tylko się da. Potem Oleg będzie mógł mu pomagać. Nie może zerwać tych delikatnych nici, łączących go z rodziną, mieszkającą w dolinie, w głębi fiordu Lyngen.

- Oczywiście, że wiem, gdzie jesteśmy, Sedolfie Bakken! Nie masz zaufania do starego ojca twojej żony?

Sedolf śmiał się z rezygnacją. Na Reijo nie można się było gniewać. To raczej on sam się złościł. Lecz nawet i ta burza nigdy nie trwała długo.

Ida nie po ojcu odziedziczyła usposobienie. Sedolf już od dawna zdawał sobie z tego sprawę.

- Sam diabeł wie, komu mam ufać! - westchnął Sedolf. - Może reniferom. Mam wrażenie, że jesteśmy już w połowie drogi do domu. Mówiłeś, że tobie i babce Ailo wędrówka zajęła pół dnia. Mam wrażenie, że na stare lata zacząłeś już nieźle zapominać.

- Może mimo wszystko nie doceniałem sprawności mat­ki Ravny - odparł Reijo. Nie pozwolił młodzikowi się drażnić.

Poznawał to, co miał przed oczyma.

- Być może miała lżejszy krok, aniżeli te młode kozły, które ja, stary człowiek, muszę ciągnąć za sobą za rogi. I nie mam wcale na myśli reniferów!

Sedolf pokręcił głową. Żałował, że nie może porozma­wiać z Michaiłem. Młody chłopak był sympatyczny, miał taki błysk w oku, lecz dzielił ich język. Słowa, które po­winny tworzyć mosty, zamiast tego budowały mur.

Nie cieszył się na zimę, którą mieli spędzić w Archangielsku. Ale Ida chciała tego ponad wszystko, a on nie po­trafił jej niczego odmówić.

No cóż, to tylko jedna zima.

Szli dalej.

Po pewnym czasie stanęli na niewielkim wzgórzu. Za­skoczyło ich, że Reijo przystanął właśnie tam. Od dawna już należał im się odpoczynek, lecz Sedolf nie zamierzał być osobą, która to zaproponuje. Mimo wszystko Reijo był od niego starszy i z pewnością spał w ostatnich dniach dużo mniej niż on.

Mogli stąd dojrzeć nowe fragmenty krajobrazu. Kolej­ne lekko falujące wzgórza. Nie było tu stromych zboczy, lecz i nie zupełnie płasko. Dopiero daleko na ukos, w od­ległości długiego marszu wznosił się szczyt na tyle wyso­ki, że rzucał cień.

Sedolf zerknął na teścia. Mało kto potrafił mieć tak trudny do odczytania wyraz twarzy jak Reijo. Stał teraz zamyślony, ogarniając wzrokiem to, co leżało przed nimi. Wyglądało na to, że wręcz stara się tym oddychać.

Było tu pięknie.

Kolory wyostrzyły się bardziej, niż widzieli z miejsca, w którym zacumował statek. Żółć bawiła się tu z plamka­mi we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Czło­wiek ledwie miał śmiałość postawić nogę przed sobą ze strachu, że wstąpi wprost w rozbuchane ognisko, które po­chłonie cały płaskowyż.

Sedolf potrafił zrozumieć, że ten krajobraz jest w sta­nie do siebie przywiązać. Że potrafi oczarować.

Raija mówiła o płaskowyżu tak jak młoda dziewczyna opowiada o kochanku. Było coś pociągającego w całej tej otwartości, w rozległości. By wszystko to ogarnąć wzro­kiem, należało się obrócić dokoła. To zupełnie coś innego, aniżeli przebywanie w otoczeniu gór, zmuszających czło­wieka do snucia fantazji o tym, co jest za horyzontem. Ten krajobraz w dziwny sposób wypełniał spokojem.

Sedolf uśmiechnął się do siebie. Musiał to zapamiętać. Wryć w pamięć tak, by móc o wszystkim opowiedzieć Idzie. Niech ona przekona się, że on również potrafi czuć głębiej.

I znów spojrzenie Sedolfa omiotło rozpościerającą się przed nim krainę. Gdyby płaskowyż był kobietą, z pewno­ścią nie zaliczałaby się ona do skromnych.

Sedolf nie wiedział, czy akurat tą myślą również się z Idą podzieli...

- To tutaj - powiedział Reijo. Sedolf musiał na niego spojrzeć.

- A właściwie tam.

Reijo pokazał palcem.

Sedolf pociągnął wzrokiem wzdłuż linii pomiędzy pal­cem Reijo a pokrytą mchem zmarszczką terenu, którą wła­ściwie trudno byłoby nawet nazwać wzniesieniem.

- Na co czekamy? - spytał, wychodząc przed męża i sy­na Raiji.

Reijo rozpalił ognisko. Znalazł strumień, który wskazała mu Ravna. Spokojnie odpoczywał w tym miejscu, po którym biegała bosonoga Raija z wiatrem we włosach. Tu, gdzie Mikkal z rogu renifera wyrzeźbił kruka na rozłożo­nych skrzydłach.

Ravna mówiła mu, dlaczego upatrzyła sobie to miejsce jako grób dla syna.

Reijo uważał, że lepszego miejsca nie ma również dla Raiji. Wprawdzie żaden ksiądz nie pobłogosławi tego gro­bu, lecz jakoś nie potrafił z tego powodu żałować.

Dla Raiji nie miałoby to żadnego znaczenia.

Dla Mikkala również.

Nigdy nie znalazł się nikt, kto pobłogosławiłby to, co łączyło Raiję z Mikkalem. Lecz ten fakt wcale nie umniej­szył ich związku.

Kopali na zmianę. Ziemia była tu taka płytka, pokrywa­ła kamienie ledwie na szerokość łopaty. Musieli wyjmować je ręcznie, po jednym, najmniejsze miały rozmiar zaciśnię­tej pięści, największe były wielkości cielska renifera.

Przeklinali w trzech językach. Od czasu do czasu chi­chotali, kiedy końce palców raniły się do krwi, a oczy za­lewał piekący pot.

Dół sięgał Reijo do ramion, gdy uznał wreszcie, że wy­starczy.

- Diabłu należy dziękować, że jesteś taki mały - stwier­dził Sedolf, który od dawna uważał już, że Reijo przesa­dza.

- Nie chcę, żeby dobrały się do niej dzikie zwierzęta - wyjaśnił Reijo. Dźwignął się na rękach i wyszedł z dołu. Wystarczyło jedno spojrzenie posłane Michaiłowi, by ten zrozumiał.

Reijo rozplatał sznury, którymi przywiązał ładunek do sań. To on razem z Idą ułożyli martwe ciało Raiji wraz ze szczątkami Mikkala na środku przyniesionego przez Mi­chaiła żagla i starannie je nim owinęli. Potem usiedli każ­de u swego końca i zaczęli go zszywać.

Reijo odróżniał swoje krzywe ściegi od ślicznych, pro­stych ściegów Idy.

Uniósł teraz worek od strony głowy. Michaił trzymał za nogi. Niewiele kroków mieli do zrobienia. Powoli opu­ścili zmarłych do dołu.

Reijo ułożył pierwszą warstwę kamieni. Następną rów­nież układał. Michaił także nie potrafił się przemóc, by je po prostu wrzucać do dołu. Budował z nich staranne rzędy.

Reijo namoczył darń w strumieniu, nim położył ją z po­wrotem na cienkiej warstwie ziemi.

Pamiętał, co Raija mówiła o przygotowaniu grobu tak, żeby był jak najmniej widoczny. Stwierdził, że chyba mia­łaby uznanie dla jego roboty.

Obszedł grób szerokim kręgiem, wyrywając trochę mchu to tu, to tam. Nie wszystko brał z jednego miejsca, żeby nie zrobić łysych plam. Utkał mchem mało widocz­ne ślady łopaty. To trochę trwało, a nie chciał żadnej po­mocy. Ale zrobił w końcu tak, jak zrobiłaby sama Raija.

Reijo uśmiechał się, gdy już skończył. Garstka moroszek czerwieniła się jasno, nie zaszkodziło im, że zostały wyciągnię­te wraz z kawałkiem ziemi i przesadzone w nowe miejsce.

- Nie będziesz miała lodowego jaskra, moja Raiju - po­wiedział cicho. - Lecz wydaje mi się, że i to by ci się spodo­bało. - Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Spoczywaj­cie w pokoju, Raiju i Mikkalu! Kochałem was oboje.

Z zarośli rosnących na poły w cieniach skały ku nocne­mu niebu wzbił się szaroczarny nieduży ptaszek, prędko bi­jąc skrzydłami. Reijo uśmiechnął się, widząc, że to pliszka.

Misza powiedział coś w swoim języku i z wielkim wy­siłkiem zdołał przetłumaczyć to tak, by również Sedolf i Reijo go zrozumieli.

- Obcy ptak odlatuje... Reijo patrzył dalej niż dwoje młodych. Wydawało mu się, że tam, gdzie niebo jest najbardziej przezroczyste, tam, gdzie na horyzoncie ziemia stapia się z niebem, dostrzega smużkę dymu.

EPILOG

Nad Morze Białe zawitała mroźna zima, ale Michaił Jewgienijewicz dotarł do rodzinnego Archangielska z ry­bami przywiezionymi z Norwegii, zanim lód gruby na wzrost mężczyzny skuł morze, odcinając Archangielsk od świata.

Misza nauczył się języka ludzi z Lyngen i przysiągł so­bie, że nauczy się też w nim pisać. Kiedy wiosna roztopi­ła Morze Białe, Mikkal i Ivar płynnie już mówili po ro­syjsku.

Maleńcy synkowie Maret znieśli podróż. Podrośli przez zimę i kiedy mocniej przygrzewające słońce zaczęło topić lodowe róże na szybach, pełzali już między nogami doro­słych. Ida i Reijo chłonęli miasto, które Raija uczyniła swo­im i które przytuliło ją do piersi. Raisa stała się ich dobrą znajomą. A gdy w mroczne wieczory dostrzegali wśród za­ułków w pobliżu portu jakąś postać owiniętą w pelerynę, często myśleli o tym, że to Caryca sprawdza, czy jej lu­dziom niczego nie brak.

Nawet Sedolf musiał przyznać, że Rosja nie jest aż tak smutna, jak to sobie wyobrażał. Nie żałował już, że się tu wybrał.

Ristina dała się namówić na pozostanie w Archangielsku. Olga bardzo przywiązała się do mamki chłopców i obiecywała jej wszystko, co tylko mogła, byle tylko Ristina zgodziła się zostać. Ristina namyślała się jedną noc. Miała wielkie serce i wiedziała, że tutaj będzie jej dobrze.

W końcu listopada przyszła na świat córeczka Idy i Sedolfa. Zorza polarna malowała wtedy niebo nad Dwiną.

Nikt tutaj nie widział niczego podobnego, lecz Reijo i Ida pamiętali noc, w którą urodzili się Mikkal i mała Raija.

Oni znali już taki widok.

Malutka miała włosy jak złoty blask słońca, a oczy jak grudniowa noc.

Ida nazwała ją Ravna Natalia. A Sedolf stwierdził: - Ona poniesie dalej wiatr i gorącą krew.

1* Dębik ośmiopłatkowy.

87




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 40 Obcy ptak odlatuje
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 40 Obcy ptak odlatuje
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy@ Obcy ptak odlatuje
40 Złoty ptak
01 Obcy ptak
ebook Margit Sandemo 40 Złoty ptak
1 Obcy ptak
Opowieści 40 Złoty ptak Margit Sandemo
Sandemo Margit Opowieści 40 Złoty ptak
(Opowieści 40) Złoty ptak Margit Sandemo
Bente Pedersen Raija ze Śnieżnej Krainy 1 Obcy Ptak
Sandemo Margit Opowieści 40 Złoty ptak
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 01 Obcy ptak
Margit Sandemo Cykl Opowieści (40) Złoty ptak
Sandemo Margit Opowieści 40 Złoty ptak
MSR 40 KOREFERAT NIERUCHOMOSCI INWEST
Obcy w kulturze XIX i XX w
40
40 0610 013 05 01 7 General arr

więcej podobnych podstron