Sarwat Chadda
Bogini Ciemności
Dark Goddess
Przełożyła Monika Walendowska
S&C
Exlibris
Żonie i córkom
Natknąłem się na małe dziecko, córkę tutejszego farmera. Miała nie więcej niż cztery lata, błyszczące oczy, kręcone kasztanowe włosy Pożarłem ją. Smakowała wyśmienicie.
Zeznania Pierre’a de Geyaudan, grudzień 1767
Głowa rottweilera leżała w krzakach przy oprószonej śniegiem ścieżce. Reszta ciała kilkanaście metrów dalej. Zwierzę miało rozszarpaną klatkę piersiową, a sterczące z niej żebra wyglądały makabrycznie.
Billi zakryła nos rękawem. W tę mroźną styczniową noc mimo przenikliwego wiatru w powietrzu dało się wyczuć odór wyprutych wnętrzności. Pies był potężny, a i tak został rozdarty na strzępy.
– I co ty na to? – zapytał Pelleas, który świecąc latarką, przeszukiwał drogę.
Stali na skraju lasu. Po jednej stronie rosły iglaki, po drugiej niski żywopłot graniczący z ośnieżonym polem. Ciężkie chmury, które rozpościerały się w ciągu dnia, teraz podniosły się, obnażając czarny aksamit ozdobiony światłem gwiazd i sierpem księżyca. Niebo nad Londynem nigdy tak nie wyglądało; tutaj, na wsi, miało niezmierzoną głębię.
Billi ułamała gałązkę i spięła nią w kok swe długie czarne włosy. Pochyliła się nad ciałem psa, rzucając na rany snop światła. Wiele razy widziała zdjęcia zmasakrowanych ofiar, ale sztuczne oko obiektywu sprawiało, że wydawały się odległe, jakieś nieprawdziwe. Teraz miała przed sobą brutalnie realistyczny widok. Dźgnęła ścierwo patykiem i skrzywiła się, kiedy z poszarpanych ran zaczęła się sączyć krew. Nie były zadane nożem – co do tego nie miała wątpliwości.
Ciało psa zostało rozdarte pazurami.
Nie dotykając niczego, przesunęła dłońmi ponad śladami cięć. Skórę psa rozorało pięć postrzępionych szponów. Rozmiary rozdarcia wskazywały na to, że bestia była potężna.
– Na pewno dziwoląg – powiedziała Billi.
Pelleas spojrzał na nią przez ramię.
– Masz na myśli wilkołaka?
– Tak.
Mężczyzna był starej daty i nie lubił slangu, którym posługiwali się giermkowie. Mieli własny słownik określeń Bezbożnego: Dziwoląg, Zębata Gęba, Koziogłowy, Casper – Przyjazny Duszek. Lista nie miała końca; każdy z giermków dodawał do niej coś nowego.
Billi wyprostowała się i poprawiła tkwiącą za pasem broń, obejmując palcami oprawną w skórę rękojeść. Zabrała wakizashi, krótki japoński miecz jednosieczny, który należał do jej chrzestnego. Miała nadzieję, że w tym orężu pozostała część jego siły. Wysunęła ostrze na tyle, aby na zadającej śmierć lustrzanej powierzchni dojrzeć błysk latarki, i po chwili wsunęła je z powrotem do pochwy.
– Czy to ten? – zapytała.
Pelleas uważnie przyjrzał się zwłokom. Polował na dziwolągi przez większość życia – każda rana zadana przez nie była tak samo niepowtarzalna jak odciski palców. Wsunął dłoń do rozoranych szczelin, by sprawdzić ich głębokość. Uśmiechnął się ponuro.
– Tak, to Siwucha – powiedział, wycierając zakrwawione palce o śnieg. – W końcu.
Podrapał się w ramię i rozejrzał. Był już blisko tej bestii w Dartmoor, ale zdołała mu się wymknąć, zostawiając bliznę od łokcia po nadgarstek. Billi wiedziała, że Pelleas miał osobiste powody, by ścigać Siwuchę. Nie był jedynym, który skrywał żądzę zemsty pod pozorem obowiązku.
Już od czterech miesięcy szli po krwawych śladach wilkołaka, od Kornwalii i Devon, przez południowo-wschodnią część wyspy, aż przybyli tutaj – do lasu Thetford w Anglii Wschodniej. W pięciu hrabstwach odnaleźli trzynaście ofiar Siwuchy. Wilkołaki są silnie związane z miejscami; opuszczają swój teren tylko wtedy, kiedy polują na coś wyjątkowego... albo na kogoś.
– Ciekawe, czy wilkołak szuka Wyroczni – powiedziała Billi, wpatrując się w gąszcz i próbując coś dostrzec w otaczającej ich ciemności.
– Kogoś takiego jak Kay? – Pelleas uderzał rapierem o nogę. – To chyba mało prawdopodobne.
Rzeczywiście, na takich ludzi jak Kay trafiało się bardzo rzadko – trzeba było mieć szczęście. Billi jeszcze raz spojrzała na psa i jej dłoń automatycznie zacisnęła się na rękojeści miecza. Kaya traktowała jak kogoś więcej niż Wyrocznię. Od kiedy skończyła dziesięć lat, był jej najlepszym przyjacielem i jedynym człowiekiem, na którym tak bardzo jej zależało. Potem stał się jeszcze bliższy. Teraz spoczywał w grobie na wybrzeżu Kentu.
Przez chwilę Billi poczuła się całkowicie zagubiona. Wytarła twarz, choć przecież nie była brudna. Kay odszedł, a ona miała zadanie do wykonania – tu i teraz. Roztrząsanie przeszłości w niczym nie pomagało.
– Jesteś pewien, że nie należał do watahy z Bodmin? – zapytała, chcąc odegnać smutne wspomnienia.
Pelleas potrząsnął głową.
– Wikołaki z Bodmin nie są problemem. Już od sześciu lat nie polują na ludzi. Arhtur tego dopilnował, pamiętasz?
– Pamiętam.
Jakże mogłaby zapomnieć? Jej ojciec walczył z przewodnikiem stada i odciął mu prawe ramię. O Boże, wciąż tkwił jej przed oczami obraz oderwanej kończyny, krwi cieknącej po kuchennym stole – tak jakby to się działo wczoraj. Tamtej nocy dowiedziała się, że ojciec i jego przyjaciele nie są dozorcami w Inns of Court. Może jej życie stałoby się lepsze, gdyby nimi byli? Okazało się jednak, że są Ubogimi Rycerzami Jezusa Chrystusa i Świątyni Salomona.
Templariuszami.
Podobnie jak ona.
Od czasu walki w Bodmin wilkołaki trzymały się postanowień paktu zawartego z templariuszami. Rycerze gwarantowali im spokój, pod warunkiem że nie zaatakują ludzi.
Nie, ten tutaj wyglądał na buntownika, wielkiego, opanowanego żądzą krwi. Musi zostać zgładzony. Billi utkwiła wzrok w zakrwawionym śniegu. Ślady łap, odciśnięte w podłożu głęboko i wyraźnie, ciągnęły się wokół zmasakrowanego tułowia. Bez trudu można było rozpoznać zwierzęce tropy z rozcapierzonymi pazurami. Śnieg nie zdążył ich jeszcze przysypać, co oznaczało, że do masakry doszło niedawno.
Billi zadrżała, spoglądając w czarną pajęczynę iglaków.
– Dzwonię po resztę – oznajmiła. – Wilkołak wciąż może tu być.
Nagle rozległ się trzask łamanej gałęzi.
Templariusze natychmiast zgasili latarki.
Fatalnie. Fatalnie. Fatalnie.
Billi i Pelleas osunęli się bardzo powoli na kolana. Coś głośno prychnęło. Ciszę rozdarł gniewny pomruk. Dziewczyna położyła się na brzuchu i zasypała mokrym śniegiem, by stłumić swój zapach. Śnieg wpadł jej za kołnierz, ale bała się nawet zadrżeć z zimna. Palce zacisnęła na pochwie miecza; zmusiła swe mięśnie do bezruchu.
Pękła kolejna sucha gałąź i na ścieżce, jakieś pięć, sześć metrów od ich kryjówki, pojawił się dziwoląg. Przed oczami Billi stanęła olbrzymia czarna sylwetka, wysoka na dwa metry. Pod wyliniałym futrem było widać żylaste mięśnie. Bestia podniosła swój pysk ku niebu i zawyła do sierpowatego księżyca. Stare blizny przeświecały przez jej szarą sierść. Był to wilkołak opisywany przez Pelleasa. Wyglądał dokładnie tak, jak przedstawiano go w relacjach. Siwucha zrobiła krok w przód na ugiętych łapach, przyczajona, gotowa do skoku. Jej nieproporcjonalnie długie ramiona kończyły się nierównymi żółtymi pazurami. Po ogonie pozostał tylko kikut – najpewniej straciła go w walce. Billi dostrzegła jej demoniczne zielone oczy wpatrujące się z księżyc. Wilkołak zaczął węszyć, czarne wargi wywinęły się w groteskowym grymasie, kły ociekały śliną. Dziewczyna wtuliła się w śnieg, kiedy bestia skierowała wzrok na jej kryjówkę. Mięśnie dziwoląga naprężyły się, a jego długie futro zafalowało i nagle gardłowo zawarczał. Czy ją zobaczył? Billi położyła dłoń na rękojeści miecza. Pomimo świadomości swego wyszkolenia i dotyku stali poczuła, jak przeszywa ją lodowaty strach, zimniejszy od śniegu.
Wtem zatrzęsły się krzaki i na ścieżkę wyszedł drugi wilkołak. Billi odetchnęła z ulgą, kiedy Siwucha przeniosła uwagę na przybysza. Był w kwiecie wieku, wspaniale umięśniony, miał gęste rude futro. Jego połyskujące w świetle księżyca szpony musiały być ostre jak brzytwa. Oczy, w tym samym kolorze co oczy Siwuchy, dowodziły, że jest z nią spokrewniony. Ale Billi zauważyła coś jeszcze, co wskazywało na pobratymstwo – Ruda naśladowała postawę i ruchy starszego osobnika.
Siwucha prychnęła w kierunku młodego wilkołaka. Ruszyły przed siebie, przedarły się przez żywopłot i wielkimi krokami zaczęły się oddalać na ciemnym polu. Srebrzyste światło księżyca błyszczało w futrze na ich plecach; po chwili zniknęły w mroku.
Pelleas skoczył na równe nogi.
– Szybko, Billi! Co tam jest? Gdzie one idą? – Wskazywał rapierem pole, na którym zniknęły wilkołaki.
„Co tam jest?”. Billi zaczęła intensywnie myśleć. Przecież sprawdzała na mapie, godzinę temu...
– Farma.
Pelleas przeklął i zaczął się przeciskać przez żywopłot.
– Pelleas! – zasyczała Billi. – Co z resztą?
Popatrzyli na siebie.
Dwóch rycerzy miało szanse w starciu z wilkołakiem, ale teraz znaleźli się w sytuacji jeden na jednego. Powinni poczekać na wsparcie. Billi dostrzegła ogień w spojrzeniu mężczyzny. Był chudy jak tyczka, ale mocny i szybki jak smagnięcie batem. Nie mógł pozwolić, aby Siwucha znowu mu się wymknęła.
– To nasz obowiązek, Billi.
Przeskoczył żywopłot i zaczął biec.
Obowiązek. Zawsze tylko obowiązek. Walka to ich obowiązek, niezależnie od okoliczności, niezależnie od tego, kto stał po przeciwnej stronie. Walka, a jeśli trzeba, to i śmierć.
Czy to nie w umieraniu templariusze byli najlepsi? Nazywali to męczeństwem, ale co za różnica. Czy męczeńska śmierć nie należała do jednej z Zasad Templariuszy?
Zasłużycie na obcowanie z męczennikami.
Potrzebowali wsparcia, i to szybko. Kciuk Billi wystukiwał słowo „FARMA” na klawiaturze komórki, podczas gdy druga dłoń wyjmowała miecz z pochwy. Z wakizashi uniesionym wysoko nad głową, gramoliła się przez żywopłot, robiąc użytek ze swych długich nóg. Krzewy drapały i czepiały się ubrania, ale w końcu się przedarła. Ruszyła biegiem za Pelleasem.
Wycie, zwierzęcy ryk i ludzkie krzyki przecięły nocną ciszę. Billi zaczęła mocniej przebierać nogami, starając się zmniejszyć odległość dzielącą ją od Pelleasa. Kiedy na ostrzu miecza błysnęło światło księżyca, strach zaczął pozwoli ustępować, pojawiło się podniecenie. W brzuchu poczuła ogień, który żyłami pełzł w górę, ku sercu. Knykcie jej zbielały, gdy jeszcze silniej zacisnęła palce na rękojeści.
W oddali usłyszała brzdęk tłuczonego szkła i znowu krzyki – tym razem tylko ludzkie.
– Billi! Szybciej! – Pelleas był już przy niskim drewnianym płocie.
Mimo że nie przebiegła dużego dystansu, serce waliło jej w piersiach, jakby miała za sobą maraton. Przebrnęła jeszcze kilka metrów i wpadła na płot. Uklęknęła, potrząsając głową i uspokajając myśli. Wycia, wrzaski i okrzyki bitewne Pelleasa rozbrzmiewały niesione echem.
Otarła śnieg z twarzy. Nagle zobaczyła templariusza, który z uniesionym wysoko rapierem wpadł do domu. Potem usłyszała krzyk mężczyzny, gwałtownie przerwany rzężeniem. Każdy rozsądny człowiek odwróciłby się na pięcie i zwiał w cholerę. Ale czy jakakolwiek część Billi kiedykolwiek była rozsądna?
– Deus vult! – krzyknęła, pokonując ogrodzenie, i pognała w kierunku wejścia.
Drobinki szyby z przeszklonych drzwi zasypały żółte płyty chodnika. Billi przeskoczyła przez framugę i znalazła się w kuchni.
Mężczyzna nie żył. Leżał krzywo na kamiennej podłodze. Z rozoranej klatki piersiowej płynęła krew, rozlewając się w kałużę. Jego nogi w piżamie w paski jeszcze przez chwilę drżały – ale tylko przez chwilę.
Siwucha z pyskiem i kłami czerwonymi od krwi ofiary poruszała się ostrożnie przed Pelleasem, szukając sposobu, aby ominąć jego śmiercionośne ostrze. Za nią Ruda kończyła właśnie swe mordercze dzieło. Kobieta w zakrwawionym szlafroku opierała się o chropowatą ścianę z cegły. W oczach tliły się resztki życia. Ruda podtrzymywała ciało, przyciskając prawą łapę do jej piersi. Po chwili powoli wysunęła swe pazury; każdy z nich z plaśnięciem wychodził z ciała ofiary. Kobieta delikatnie osunęła się na podłogę.
Billi zamarła. Miecz wydawał się taki żałosny w porównaniu z ociekającymi krwią szponami. Miała przed sobą urodzonych zabójców, wyszkolonych do mordowania przez pokolenia przodków. Każdy kilogram mięśni, każdy centymetr kości był stworzony do tego, by zabijać.
– Mamusiu! – Dziecięce wołanie przyciągnęło uwagę ludzi i bestii.
Na szczycie drewnianych schodów klęczała jasnowłosa dziewczynka, ośmio-, może dziewięcioletnia, w piżamce w kucyki. Z trupio bladą twarzą patrzyła na ciała swoich rodziców. Po chwili odwróciła się i uciekła.
Siwucha przygotowała się do skoku za dzieckiem. Pelleas przeciął powietrze rapierem; stary wilkołak się cofnął. Billi wykorzystała okazję i czmychnęła. Wilkołak się odwrócił. Dziewczyna zrobiła unik, gdy jego pazury przecięły powietrze. Pięć śmiertelnych ostrzy zabrzęczało jej przy uchu; dosięgło tylko jej kilku czarnych włosów. Billi pokonała schody trzema susami, pozostawiając za sobą krwawą jatkę. Wbiegała na korytarz, kiedy trzasnęły drzwi. Dopadła ich i przekręciła gałkę. Były zamknięte.
– Otwieraj! – krzyknęła.
Na pomalowanych na biało drzwiach wisiał napis utworzony z drewnianych literek: „WASYLISA”. Kiedy Billi uderzyła rękojeścią miecza w grube drewno, kilka z nich odpadło.
– Wasyliso, wpuść mnie!
Schody zaskrzypiały.
– Pelleas? – Billi się odwróciła.
„Boże, Boże, niech to będzie on”.
– Pelleas?
Z ciemności wynurzył się podłużny łeb wilka, a jego zielone drapieżne oczy zalśniły w mroku. Pomruk bestii był tak głęboki, tak długi i tak pierwotny, że powietrze zadrżało. Ruda zbliżała się powoli, ciągnąc swe długie zakrwawione łapy po gipsowej ścianie i pozostawiając po obu stronach korytarza głębokie wyżłobienia.
Nie dało się minąć bestii. Za plecami Billi miała okno i cztery metry do ziemi. Znalazła się w pułapce.
– Wasylisa...
Drzwi nadal były zamknięte. Billi powoli zaczęła się cofać z wyciągniętym w prawej dłoni wakizashi, którego ostrze wycelowała prosto w serce wilkołaka.
Dzieliło ich tylko kilka metrów. Czarne wargi Rudej uniosły się w warkocie, ukazując komplet morderczych kłów. Bestia rzuciła się na Billi.
Uderzenie zwaliło dziewczynę z nóg, a miecz wyleciał jej z rąk. Ruda zanurzyła pazury w jej ramionach. Billi oparła stopy o brzuch bestii i mocno pchnęła nogami, robiąc przewrót do tyłu. Ledwie się udało – wilkołak był cięższy, niż myślała. Nogi jej drżały, ale zebrała wszystkie siły i w końcu bestia przetoczyła się nad nią, po czym uderzyła w okno. Kiedy rozległ się brzęk spadającego na chodnik szkła, jej wycie zamieniło się w skowyt.
Potem zapadła cisza.
Dziewczyna z trudem stanęła na nogach, podłoga wirowała. Mięśnie palił ból, a krew z rany zadanej pazurami ściekała po plecach. Billi zamknęła oczy i oparła głowę o drzwi sypialni Wasylisy.
– Otwieraj te cholerne drzwi. W tej chwili! – wyszeptała groźnie.
Rozległo się pstryknięcie zwalnianego zamka i delikatny tupot stóp.
– Dziękuję.
Dziewczynka siedziała w kącie ciemnego pokoju. W domu panował spokój. Nie wróżyło to nic dobrego. Billi musiała się jednak zająć podstawowymi problemami: Jak wydostać się z farmy? Co z Pelleasem? Czy jeszcze żyje? Zamknęła drzwi i przekręciła zasuwkę. Podeszła do okna, które wychodziło na duży ogród znajdujący się przed domem. Grube pędy winorośli oplatały ściany; kratownicę, po której pięły się pnącza, zamocowano na całej wysokości budynku. Obok domu stała szklarnia z pękniętym dachem – to pewnie w to miejsce uderzył wilkołak, po tym jak wypadł przez okno. Billi nie dostrzegła żadnego ruchu. W oddali zobaczyła światła samochodu, zbliżające się do farmy.
„To ojciec! Dzięki Bogu!”.
– Wasyliso, podejdź do mnie – powiedziała Billi i pociągnęła dziewczynkę za ramię.
– Nie! – krzyknęło dziecko, wyrywając się i drapiąc.
Billi mocniej ścisnęła jej rękę.
Wasylisa zaczęła się bronić, przez co przewróciła nocny stolik. Lampa, która na nim stała, spadła i stłukła się. Billi zauważyła coś błyszczącego, coś, co turlało się po podłodze.
Była to jedna z tych rosyjskich zabawek, którą się otwiera; w środku znajduje się lalka, a ta w środku ma kolejną, a ta jeszcze jedną, i tak dalej. Jak to się nazywa? Nie mogła sobie przypomnieć. Lalka była piękna. Miała delikatnie namalowany czerwono-złoty szal, kwiaty na bluzce i rumiane policzki. Dzięki pokryciu lakierem cała błyszczała.
– Aj! – krzyknęła Billi, kiedy Wasylisa chwyciła ją kurczowo i zanurzyła swoje małe białe ząbki w jej nadgarstku. – Puszczaj! – Odepchnęła dziecko.
Na ręku pozostał czerwony ślad zębów. Czy ta dziewczyna niczego nie rozumie? Przecież Billi próbuje ją ocalić!
– Gdzie jest moja mama?
Billi zasłoniła małej usta. Usłyszała drapanie w drzwi.
– Pelleas? – zapytała Billi.
Coś węszyło w szparze nad podłogą.
Billi zamarła. Pelleas nie przyjdzie. Już nigdy.
– Chcę wczyyynkęęę! – zawarczało.
Bestia, z powodu inaczej zbudowanej krtani, zniekształcała ludzką mowę, ale Billi doskonale wiedziała, co mówi. Spojrzała na Wasylisę. Wiele osób zginęło z powodu tego dziecka.
– Mam nadzieję, że jesteś tego warta – wymamrotała.
Drzwi zatrzeszczały, kiedy potężne ramiona zaczęły na nie napierać. To musiała być Siwucha! Gdyby Billi udało się wystarczająco szybko wsunąć miecz w szparę, zacięłaby bestię po łapach. Sięgnęła do pasa.
„Cholera! – Miecza nie było. Straciła go w walce z Rudą. – Do jasnej cholernej cholery!”.
Drzwi odskakiwały od futryny pod naporem silnego ciała bestii. Kiedy na ich powierzchni zaczęły się rysować pęknięcia, wilkołak zawył triumfalnie.
Billi zaparła się zakrwawionym ramieniem o ciężką szafę i pchnęła. Przesuwała mebel po drewnianej podłodze, aż w końcu szafa utknęła, gdy natrafiła na nierówność. Pchnęła mocniej. Mebel przewrócił się tuż przed drzwiami.
Musi tu zostać i walczyć. To właśnie powinien zrobić templariusz. Przeszukała pokój i znalazła kij hokejowy. Drzwi znowu uniosły się na zawiasach, kiedy Siwucha uderzyła w nie swym potężnym cielskiem. Szafa przesunęła się o kilka centymetrów.
– Chcę wczyyynkęęę!
Billi spojrzała na Wasylisę jęczącą w kącie pokoju.
Wiedziała, że nie może podjąć walki, bo wilkołak zabiłby ją i zabrał dziecko. Dziewczynka była ważniejsza. Być może jest Wyrocznią.
– Wiejemy stąd! – rozkazała, rozbijając szybę kijem hokejowym.
Bestia zawyła i ruszyła do ataku. Każde kolejne uderzenie brzmiało jak gong wybijający ostatnie minuty życia.
– Wasylisa! – zawołała Billi.
Pazury bestii przebiły się przez ciężkie drzwi i w szparze pojawiły się jej płonące zielone oczy. Dziewczynka krzyknęła.
Billi odrzuciła kij i chwyciła dziecko w pasie. Wspięła się na parapet i oparła prawą stopę na kratownicy. Ta ugięła się, ale wytrzymała ciężar.
Rozległ się trzask łamanego drewna i szafa z hukiem przeleciała przez pokój. Siwucha wyrwała to, co pozostało z drzwi, i rzuciła się w kierunku okna. Billi złapała się grubej winorośli. Lewą stopą skrobała po murze, poszukując punktu oparcia, ale niczego nie znalazła. Wielkie owłosione ramię przecięło powietrze tuż obok jej twarzy. Opuściła się po grubych pędach, ścierając sobie skórę na kolanach i ramionach, próbując za wszelką cenę spowolnić upadek. Ciężko grzmotnęła na ziemię, a Wasylisa na nią, pozbawiając ją na moment oddechu. Billi zamrugała, bo przed oczami miała tylko wirujące gwiazdy. W końcu stanęła na miękkich nogach i chwyciła Wasylisę za rękaw. Usłyszała nadjeżdżający samochód.
Siwucha przykucnęła na parapecie i po chwili bezszelestnie wylądowała na ziemi. Billi ruszyła biegiem, częściowo niosąc, częściowo wlokąc za sobą dziecko. Zza żywopłotu dobiegał warkot silnika, było widać długie światła reflektorów, które zalewały ogród, ozdabiając ziemię cieniami małych jabłonek rosnących na trawniku.
Billi zaczęła lawirować pomiędzy drzewkami. Za sobą słyszała kłapiące zęby. Robiła uniki pod niskimi gałęziami, okręcała się wokół pni – wilkołak wciąż był tuż za nią. Szalone tempo ucieczki wypełniło dudnieniem jej uszy, płuca paliły, kiedy wdychała cierpkie mroźne powietrze. Mocniej przyciągnęła do siebie Wasylisę. Tuż przed sobą dojrzała furtkę. Razem przecisnęły się przez wąski otwór, ślizgając się na pokrytym lodem podjeździe. W końcu upadły i sturlały się do rowu, obtłukując sobie wszystkie kości. Znieruchomiały na zamarzniętej ziemi.
Bestia zbliżała się, pewna wygranej. Nagle zagrzmiał silnik jaguara. Koła zapiszczały, kiedy samochód z wielką prędkością uderzył w wilkołaka. Bestia zniknęła. Znad opon unosił się dym.
Drzwi auta otworzyły się i wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Ojciec Billi, Arthur, podbiegł do maski z wzniesionym wysoko mieczem. Jego srebrna kolczuga połyskiwała w świetle reflektorów. Rozejrzał się, ale nigdzie nie dojrzał Siwuchy.
Drugi mężczyzna zbliżył się do Billi i Wasylisy.
– Ça ya? – zapytał Lance. Pociągnął Billi za rękę i pomógł jej wstać. – Jak się czujesz, Bilqis? – Odwrócił lekko głowę, żeby spojrzeć na nią swym prawym okiem; lewe było schowane za znoszoną skórzaną przepaską.
Billi z trudem łapała oddech, więc pokiwała tylko głową.
Arthur zbliżył się do córki. Jego błękitne oczy jaśniały pod ciemnymi brwiami.
– Przepadł – powiedział. Spojrzał na Billi i małą dziewczynkę. – Gdzie Pelleas?
Zanim Billi zdołała odpowiedzieć na pytanie, wypowiedziane szorstko, co było typowe dla ojca, kolejny samochód, furgonetka, zatrzymał się z piskiem opon. Tylne drzwi odsunęły się i z auta wyskoczyli Gwaine oraz Bors. Gwaine, potwornie stary wojownik, trzymał w ręku swój ulubiony toporek, a Bors parę krótkich jak maczety mieczy.
– Były dwa – powiedziała Billi.
Niebieskie oczy Arthura zapłonęły, wszyscy zbliżyli się do dziewczyny.
– Gdzie drugi? – zapytał ojciec.
– Tam. – Billi pokazała na gospodarstwo. – Z Pelleasem.
Billi skrzywiła się z bólu, stając na nogach. Rana, którą Ruda zadała jej swoimi ostrymi pazurami, nieznośnie. Czuła, jakby na plecy wylano jej wrzący olej.
– Co się dzieje? – zapytał Arthur.
– Nic.
– Nie wygląda na „nic”. Idź, niech Elaine cię obejrzy. – Mężczyzna postukał Lance’a w bark. – Lance, uważaj na nie.
– Oui – odpowiedział Francuz i uśmiechając się do Billi, wskazał głową furgonetkę. Następnie wyciągnął rękę do Wasylisy. – Nie bój się, ma cherie.
Po chwili wahania dziewczynka wzięła go za dłoń.
– Moja mama... – zaczęła.
Lance spojrzał na Billi, a ta pokręciła głową. Wasylisa nie zauważyła tej wymiany znaków. Była taka zagubiona; patrzyła na swój dom jasnymi, pustymi oczami.
– Zaopiekujemy się tobą – zapewnił Lance.
Uśmiechnął się do dziewczynki i otarł jej policzki. Spływały po nich łzy, ale dziecko nie szlochało. Billi odwróciła się. Podeszła do furgonetki i zaczęła w nią walić.
– Elaine, obudź się!
Otworzyły się drzwi od strony kierowcy. Elanie siedziała za kierownicą, wspierając na niej swe kościste ręce. Strzecha siwych włosów spadała jej na ramiona. Kobieta się wykrzywiła, kiedy dym z papierosa uleciał z jej nozdrzy. Billi pokazała na swoje plecy.
– Dziwoląg...
Elaine wyrzuciła niedopałek, a Billi wdrapała się do furgonetki. Na podłodze leżał materac owinięty plastikiem. Po bokach samochodu zamontowano małe szafeczki. Dwie jarzeniówki zaszumiały, zapalając się pod sufitem i wypełniając wnętrze pojazdu śnieżnobiałym światłem.
– Zdejmuj buty i kładź się – zakomenderowała Elaine.
Billi położyła się na brzuchu, a kobieta rozdarła jej kurtkę i zaczęła wycierać krew.
– Masz szczęście, że to był młody wilk. Widać po cięciu: czyste i nieszarpane. Stare wilkołaki mają nierówne pazury – cholernie ciężko zszyć rany po ich łapach.
– To dziwne, ale jakoś nie czuję, żebym miała szczęście.
– Ale miałaś. I to ogromne. Starsze osobniki dużo łatwiej zarażają wilkołactwem, prawie natychmiast. Ten – Elaine uderzyła palcem w ranę i Billi skrzywiła się z bólu – dopiero co stał się dojrzały. Prawdopodobnie w ogóle cię nie zaraził.
– Wolałabym mieć pewność.
Elaine czyściła ranę.
– Będziesz miała więcej blizn niż twój ojciec.
– Póki nie mam ich na twarzy, wszystko mi jedno.
– Leż spokojnie.
Billi zaczęła się kręcić, ale Elaine z wielką siłą, której nie zdradzał wygląd starszej kobiety, przytrzymywała ją na zimnym materacu.
Dziewczyna nie mogła przestać myśleć o Pelleasie. Odszedł kolejny templariusz. Ojciec ostrzegał ją, że Bataille Ténébreuse, wojna templariuszy przeciwko Bezbożnemu, zawsze będzie zbierać żniwo. Cena była jednak za wysoka. Jej chrzestny – Percy, Berrant, ojciec Balin, teraz Pelleas. Billi zamknęła oczy; wciąż widziała ich twarze. Jawili jej się we mgle, na szarym brzegu. Ktoś stał bliżej – bliżej niej. Kay.
Spostrzegła jego blond włosy, białą skórę albinosa oraz tajemniczy uśmiech, dzięki któremu sprawiał wrażenie, jakby znał wszystkie odpowiedzi. Razem dorastali, razem ich szkolono. Planowali, że kiedyś opuszczą templariuszy, będą żyć jak normalni ludzie – będą razem. Oczywiście kłamali, bo opuścić Zakon można tylko w jeden sposób.
Pewnie teraz Kay witał Pelleasa.
– Pelleas? – zapytała Elaine.
– Nic nie mogłam zrobić. Atakowały we dwóch.
Billi czekała na reakcję, ale kobieta milczała. Wbijała palce w mięśnie dziewczyny; ta zacisnęła zęby, czując, jak krew cieknie jej po plecach.
– Przecież uratowaliście dziewczynkę, prawda?! – powiedziała w końcu Elaine. Wyjęła jakieś pudło i zdjęła z niego pokrywę. Nagle furgonetka wypełniła się fetorem zgniłych warzyw i oleju.
– Bardzo chciały ją dostać – powiedziała Billi. – Myślisz, że może być Wyrocznią?
Kobieta znieruchomiała.
– Wyrocznią?
Przykryła ranę Billi wilgotną ściereczką.
– Może...
Elaine też używała terminologii templariuszy, ale poza Zakonem Wyrocznie nazywano wiedźmami albo prorokami. Współczesne, świeckie określenie brzmiało: osoba o zdolnościach paranormalnych, medium. Dzieci takie jak Wasylisa były składane przez wilkołaki w rytualnej ofierze ich bogini, która w zamian za to obdarowywała stado wiosną pełną obfitych łowów.
Billi skrzywiła się, kiedy Elaine zaczęła manewrować srebrną pęsetą, niezbyt delikatnie oglądając ranę w poszukiwaniu resztek pazurów. Dziewczyna zakryła dłońmi oczy.
„Jezu, ale boli”.
W końcu Elaine położyła na plecach Billi mokry kompres i wepchnęła go w ranę, aby lekarstwo mogło wsiąknąć.
– Ależ to śmierdzi! – zauważyła Billi.
– To, kochana, lekarstwo według mojej receptury: tojad, odrobina święconego oleju i starte kości wilkołaka. Wiesz, jak trudno zdobyć kości wilkołaka? I ile kosztują?
– Założę się, że właśnie dziwolągi kosztują najwięcej: utratę ręki lub nogi.
Elaine się roześmiała.
– Tak, to prawda. W tym przypadku ręki.
– Jak długo mam to nosić?
– Chwilę potrwa, zanim zioła wnikną w ranę. Noś opatrunek przez kilka dni. Nie chcesz przemiany, prawda?
Co za pytanie! Przez ostatnie kilka miesięcy Billi nie zajmowała się niczym innym prócz wilkołactwa. Wiedziała, że każdy może się stać wilkołakiem, każdy, kto został zadrapany albo ugryziony... ponieważ w każdym drzemała Ukryta Bestia. Była to zdziczała część duszy uzewnętrzniająca się w mordzie i przemocy, w żądzy krwi.
Zranienie przez wilkołaka budziło Ukrytą Bestię. Na początku objawiało się to dziwnymi snami – o polowaniu, bieganiu w ciemnych lasach, wyciu. Następnie zaostrzał się apetyt. Zakażony człowiek zaczynał odczuwać ochotę na surowe mięso i czerwone soki. Im czerwieńsze, tym lepsze. Ogarniały go napady wściekłości, bezmyślna, psychotyczna potrzeba zabijania i najedzenia się. Poddanie się zachodzącym przemianom przyśpieszało proces. Dlatego w niektórych przypadkach zmiany postępowały bardzo szybko, w innych – u ludzi odznaczających się silną wolą – później. Ci dłużej trzymali się swojego człowieczeństwa.
W końcu jednak każdy się poddawał i nowo narodzony wilkołak wył z radości w upiornym świetle księżyca. W dziwolągu nie pozostawało nic ludzkiego prócz oczu. Bestia zawsze ma oczy człowieka.
Tylko kompresy przygotowywane przez Elaine potrafiły zatrzymać przemianę. W przeszłości uratowały już kilku rycerzy.
– Uważasz, że mnie nie zaraził, prawda?
Elaine odrywała długie kawałki przylepca.
– Nie, ale zadzwoń, jeśli tylko poczujesz dziwne potrzeby.
– Jakie na przykład?
– Takie jak silna ochota pogonienia za kotem.
Elaine założyła bandaże, a potem dała Billi czystą koszulę i koc. Sama wyszła z samochodu na papierosa, podczas gdy dziewczyna się przebierała. Billi spojrzała na zegarek – była druga nad ranem. Może zdoła pospać ze cztery godziny, a potem ruszy na poranną modlitwę i do szkoły. Wspaniale. Jutro ma wuef. W jaki sposób wyjaśni, że wygląda jak Tutenchamon? Ból wciskał ją w materac. Czuła, jakby jej kości były z ołowiu, nie mogła się ruszyć, wyczerpana emocjami. Tylko kilka godzin snu...
– No i jak? – dobiegł ją głos Elaine.
– Przybyliśmy za późno – powiedział Arthur zmęczonym głosem. – Pelleas nie żyje.
Chociaż o tym wiedziała, słowa raniły jak sztylety. Zamknęła oczy, starając się nie myśleć o pustce, którą czuła.
Arthur mówił dalej:
– Zabierzemy, co będzie można, i znikamy. Spieprzyliśmy to, Elaine. Może nie powinienem wysyłać Billi tak szybko? – Zaszurał nogami. – Jak ona się czuje?
Billi usłyszała dźwięk pocierania zapałki, po którym rozległ się świst wciągniętego głęboko w płuca powietrza. Stali na zewnątrz, tuż przy niej. Furgonetka delikatnie się przechyliła, kiedy jedno z nich, prawdopodobnie ojciec, oparło się o jej bok.
– Wszystko będzie dobrze.
– Naprawdę?
Billi usłyszała, jak ojciec gwałtownie kopie kamień.
– Zmieniła się.
Billi poczuła, że pod powiekami robi jej się gorąco i mokro. Pewnie to wina kompresu z tojadu.
Ojciec westchnął.
– Minęły już trzy miesiące, ale wcale nie jest lepiej.
– Kochała Kaya. Akurat ty powinieneś to zrozumieć.
– Jest jeszcze dzieckiem.
– Za kilka miesięcy skończy szesnaście lat – mówiła Elaine.
– Jest młoda, poza tym, moim zdaniem, nigdy nie była dzieckiem. Kay zginął, a ona sądzi, że z jej winy. Wzięła na siebie wielką odpowiedzialność.
– Jest templariuszem.
Elaine zmieniła temat:
– Co z dziewczynką? Myślisz, że może być Wyrocznią?
– Jeśli się okaże, że nią nie jest, to trzeba przyznać, że za jej uratowanie zapłaciliśmy wysoką cenę. – Arthur stukał rękojeścią miecza o blachę samochodu. – W takich sprawach wilkołaki zazwyczaj się nie mylą. To samo chciały zrobić z Kayem, pamiętasz? Wataha z Bodmin szukała go tuż po tym, gdy do nas trafił. – Furgonetka zakołysała się, bo Arthur zmienił pozycję. – Ale od tego czasu dotrzymują umowy.
– Od czasu, gdy odciąłeś ramię ich przywódcy?
– Tak.
– A jeśli naprawdę jest Wyrocznią? – zapytała Elaine.
Billi usłyszała w głosie kobiety równocześnie strach i ekscytację.
– To powinniśmy dziękować Bogu, że byliśmy pierwsi.
Arthur oddalił się; roztopiony śnieg chlupotał mu pod nogami.
Billi zdołała w końcu zasnąć, ale gdy tylko koła auta zaczęły się toczyć po brukowanych ulicach Temple District, przebudziła się.
„Dom” – pomyślała.
Usiadła i przechyliła się przez fotel pasażera. Było jeszcze bardzo wcześnie, do wschodu słońca pozostało kilka godzin. Odgłos silnika furgonetki odbijał się echem o wąskie uliczki na południe od Fleet Street, prowadzące do Temple District. Bors rozparł się na przednim siedzeniu. Obok leżały jego dwa miecze, które Billi zrzuciła z hukiem na podłogę, kiedy przepychała się na przód auta.
– Ej, uważaj! – wymamrotał Bors, ścierając z twarzy ślady snu.
Mrugając, obmacywał deskę rozdzielczą, aż jego palce odnalazły bułkę z parówką, którą natychmiast wepchnął do ust. Zauważył spojrzenie Billi.
– Przepraszam – powiedział, wypluwając okruszki jedzenia na kolana. – Chcesz trochę?
– Dobry Boże, w domu dają ci jedzenie w korycie, czy jak?
Wjechali na główny parking Temple, gdzie czekał już na nich ojciec Rowland z Mordredem – nowym giermkiem. Drobna postać kapelana ginęła w wielkim czarnym płaszczu. Szalik zamotał tak, że widać było jedynie jego oczy, łysą głowę i koniuszki zmarzniętych uszu.
Bors wyskoczył z auta, gdy tylko się zatrzymali. Wręczył swoje miecze Mordredowi.
– Wypoleruj je! – powiedział i zlizał resztki jedzenia z palców. – Jeszcze przed śniadaniem.
Dwie osoby nie mogły się bardziej od siebie różnić niż ci mężczyźni. Mordred był uchodźcą z Etiopii, którego Zakon dosłownie zgarnął z ulicy; wysokim i eleganckim, z czarną jak smoła skórą i oczami o głębokim, mądrym spojrzeniu. Bors, szerszy niż wyższy, wyglądał jak góra mięśni. Jego szyja prawie zanikła, szczękę ozdabiały kępki rudego sterczącego zarostu. Oczka miał jak świnka morska – małe i wąsko rozstawione. Ale był już rycerzem, a Mordred wciąż giermkiem.
– Może jeszcze zażądasz, aby przygotował ci kąpiel? – fuknęła Billi, kiedy Mordred się oddalił.
Bors wybuchnął śmiechem.
Ojciec Rowland pomógł wysiąść Elaine i zaczął się rozglądać za pozostałymi wojownikami.
– Gdzie Pelleas?
Elaine spojrzała na Billi.
– Chcesz mu opowiedzieć?
„Nie, niekoniecznie” – pomyślała dziewczyna, ale Elaine zniknęła.
– Nie żyje, ojcze.
– Och! – Ojciec Rowland dotknął swojego krucyfiksu. – Co się stało?
Billi uświadomiła sobie, że wszystko nadal jest nowością dla młodego księdza. Po śmierci ojca Balina przysłano do Temple Church właśnie ojca Rowlanda – dopiero co ukończył seminarium; był pełen entuzjazmu. Sądził, że będzie prowadził chór i udzielał sakramentów. Billi pamiętała, jak z Arthurem i pozostałymi templariuszami czekali, aby powitać nowego kapelana. Koniec końców dobrze sobie radził. Do jego obowiązków należała opieka nad Temple Church, z wyjątkiem tych momentów, kiedy kościół był potrzebny templariuszom. Zajmował się pochówkiem ofiar wojny z Bezbożnym oraz opiekował się biblioteką, składającą się z marnych resztek zabytkowych zbiorów na temat okultyzmu, które templariusze zdołali ocalić przed inkwizycją.
Dopiero po jakimś czasie od pojawienia się młodego księdza Billi zauważyła butelki po winie piętrzące się w pojemnikach do recyklingu, stojących obok jego domu. Wyglądało na to, że teraz miałby ochotę sobie coś łyknąć.
– Wilkołaki – wyjaśniła Billi.
Arthur podjechał swoim jaguarem, po czym podszedł z Gwaine’em do dziewczyny i kapelana. Lance wyniósł z auta śpiącą Wasylisę. Ojciec Billi niósł pod pachą swą kolczugę, niedbale zwiniętą i spiętą starym skórzanym pasem. W prawej dłoni trzymał Miecz Templariuszy.
Odwrócił się do Gwaine’a.
– Trzeba zorganizować zebranie. Musimy omówić wydarzenia dzisiejszej nocy. – Spojrzał na zegarek. – Kilka godzin odpoczynku... powiedzmy o wpół do siódmej.
Gwaine pokiwał głową i odszedł, aby wypełnić polecenie mistrza.
Rowland położył rękę na ramieniu Arthura, jak przystało na dobrego duszpasterza.
– Właśnie dowiedziałem się o Pelleasie, Arthurze – powiedział z zatroskaną miną. – Mógłbym ci jakoś pomóc?
– Weź łopatę – odrzekł Arthur. – Pelleas jest w bagażniku.
– To ma być żart? – Rowland nie dowierzał.
Arthur nie wyglądał na kogoś, kto sobie żartuje. Odwrócił się do Billi.
– Pomóż Lance’owi. Połóżcie Wasylisę w sypialni dla gości.
– Będzie mieszkała z nami? – zapytała Billi.
Szczelniej owinęła się kocem. Dziewczynka była świadkiem morderstwa rodziców. Billi miałaby się nią zajmować? Nie paliła się, by toczyć batalię z rozhisteryzowanym dzieciakiem.
– Nie jestem niańką. Daj ją Rowlandowi.
– Zrobisz to, co mówię. – Arthur poprawił swoją kolczugę.
– Teraz, Billi.
Dziewczyna ruszyła w stronę domu na Middle Temple Lane, a za nią Lance ze śpiącym dzieckiem na rękach.
Kiedy weszła do środka, poczuła unoszący się w powietrzu zapach świeżej farby. Spojrzała na stojącą tuż przy drzwiach przywiędłą paproć. Starali się, aby miejsce, w którym mieszkali, stało się bardziej domem, ale były to dość żałosne próby. Obrazy zdjęte przed malowaniem wciąż leżały na podłodze. Wszystkie prócz jednego. Jacques de Molay, ostatni wielki mistrz templariuszy, patrzył na nich z góry.
– Idź na poddasze, Lance. Przyniosę jakieś koce.
Mężczyzna przytaknął i ostrożnie przeniósł Wasylisę przez drzwi, a potem wspiął się z nią po schodach.
Billi zatrzymała się przed portretem templariusza. Kiedy była dzieckiem, zawsze trochę się bała, przechodząc pod wizerunkiem mistrza. A teraz? Ostatnio niczego nie czuła.
Po krótkiej drzemce o szóstej rano była już na nogach. Ubrała się, ale przedtem sprawdziła jeszcze, czy kompres dobrze przylega do poranionych pleców i czy przez noc skóra nie porosła sierścią. Sukces – żadnych kłaków. Jeśli została zakażona, przemiana ujawni się w nocy i zacznie wzrastać, w miarę jak będzie przybywało księżyca. Z trudem włożyła koszulę. Ból mięśni przypominał o wypadkach ostatniej nocy. Kiedy otworzyła drzwi sypialni, poczuła zapach ciepłego chleba.
– Bonjour, Bilqis – powiedział Lance, gdy weszła do kuchni.
Otworzył piekarnik i wyjął z niego blachę pełną złotych croissantów. Zsunął je na porcelanowy talerz, lekko potrząsając dłonią.
– Śniadanie?
Oczywiście. Obowiązek strażnika. Arthur zorganizował dla Wasylisy całodobową ochronę templariuszy. Wilkołaki tak łatwo nie porzucają ofiary. Prędzej czy później wytropią ją i pojawią się w pobliżu. Billi usiadła za stołem. Lance mieszał w kubku gorącą czekoladę. Pamiętała tylko jeden raz, kiedy ktoś robił jej śniadanie.
Kay podał jej to, co jadała najczęściej: muesli z odrobiną miodu. Dokładnie dwa miesiące i dziewiętnaście dni temu.
Lance świetnie sobie radził w kuchni – jednooki Francuz kierował ciastkarnią w Marsylii. Był również przemytnikiem, zanim w końcu związał się z templariuszami. Billi nie znała dokładnie jego historii, ale wiedziała, że to właśnie w czasach przemytniczych stracił oko.
Dziewczyna huśtała się na krześle, wodząc oczami po kuchni. Spostrzegła swój wakizashi oparty o stół. Podniosła broń i sprawdziła ostrze – było idealnie czyste.
– Pomyślałem, że się ucieszysz, kiedy go odzyskasz – powiedział Lance. – Znalazłem go w domu na farmie.
– Dzięki. Po szkole idę na grób Percy’ego. Zastanawiałam się, jak mu powiem, że zgubiłam jego ulubiony miecz – odpowiedziała i położyła oręż na stole. – Znalazłeś coś jeszcze?
– Nic specjalnego.
Zerknęła do wczorajszej gazety, rozłożonej przez ojca na stole, aby wchłaniała olej, którego używał do czyszczenia broni. Zwyczajne bla-bla: skandale polityczne, problemy na Bliskim Wschodzie; na stronach sportowych reportaż o tym, co kto miał na sobie podczas jakiegoś balu charytatywnego. W końcu na dłużej zatrzymała wzrok na zdjęciu dymiącego wulkanu. Stary Wezuwiusz przypomniał o sobie i przez kilka ostatnich miesięcy co jakiś czas wzmagał aktywność. Połowa Neapolu została już ewakuowana, druga połowa nie mogła się zdecydować.
Uczono ją o Wezuwiuszu na lekcjach łaciny. W tym temacie była najlepsza. Szkoła miała zorganizować w lecie wycieczkę do ruin Pompejów, rzymskiego miasta, które zostało całkowicie zniszczone przez wielką erupcję wulkanu w 79 roku. Bardzo chciała pojechać; wiedziała, że jeśli poprosi ojca, ten się zgodzi.
Zmięła gazetę. Nie, teraz musiała sprostać obowiązkom templariusza. Tylko to się liczyło.
Stojący przed nią talerzyk zabrzęczał. Rozerwała rogalik posmarowała masłem, które roztopiło się i rozlało.
– Voila! – Lance oparł się o stół, czekając na pochwały. – Jedz, proszę.
Billi ugryzła croissanta, który prawie rozpuścił się jej w ustach.
– Ależ pyszne... – wyszeptała.
Wzruszył ramionami, jakby nawykł do takich uwag – po prostu był mistrzem kulinarnym. Na tacę zaczął nakładać kolejny zestaw śniadaniowy – dla Wasylisy.
Billi spojrzała na schody. Traktowała dziewczynkę jak nieproszonego gościa, intruza. Dlaczego? Przecież w ogóle jej nie obchodziła! Co zatem było w niej takiego, co sprawiało, że Billi miała z nią kłopot? Przecież powinna się cieszyć. Jeśli Wasylisa rzeczywiście jest Wyrocznią, tylko wzmocni Zakon. Billi nie była jednak zadowolona i nie rozumiała, dlaczego.
– Jak się czuje?
– Wciąż śpi. – Lance spojrzał na zegarek wiszący nad drzwiami. Wskazywał prawie wpół do siódmej. – Zostawię jedzenie. Zaniesiesz jej później.
Billi przytaknęła i wstała od stołu, szybko połykając ostatni rogalik.
Zaraz zaczynała się narada.
Przebiegła przez dziedziniec. Bóg nie lubi czekać... podobnie jak jej ojciec.
Pędziła po oblodzonych kamiennych płytach Temple w rozpiętym wojskowym brązowym szynelu, który – mimo że była wysoka – sięgał jej do kostek. Podniosła kołnierz i pochyliła głowę, mrużąc oczy z powodu kłującego mroźnego wiatru. Temple Church był schowany za rusztowaniami i płachtami grubego plastiku. Remont kościoła przeprowadzano ospale – w końcu restaurowano budynek, który miał dziewięćset lat. Otwory po zniszczonych oknach witrażowych wciąż zasłaniała dykta; ponoć dopiero za rok miały się pojawić nowe.
Billi zatrzymała się na chwilę przed drzwiami kościoła i dłonią dotknęła zimnego kamienia. Oficjalna wersja wydarzeń brzmiała tak, że to niewypał eksplodował w' katakumbach kościoła. W czasie drugiej wojny światowej budynek zbombardowano, więc było możliwe, aby ukryty gdzieś ładunek po wielu latach nagle wybuchł. To bardzo logiczne wyjaśnienie nie miało jednak nic wspólnego z prawdą.
Prawda dotyczyła bowiem innej rzeczywistości. Czy Billi naprawdę spotkała tu, w tej świątyni, diabła? Czy faktycznie wykorzystał niebiańskie numina, nadnaturalne światło, które prawie ją oślepiło i właściwie zniszczyło Temple Church?
Dziewięć krzeseł z wysokimi oparciami, podobnych do tronów królewskich, ustawiono w nieregularnym kręgu pomiędzy wizerunkami dawnych patronów templariuszy, wyrzeźbionych w kamiennych płytach na podłodze. Elaine i ojciec Rowland siedzieli na stołkach poza kręgiem; wcielili się w rolę obserwatorów.
Templariusze. Arthur, ich mistrz, wyglądał na zmęczonego. Nerwowo obracał na palcu obrączkę, co nigdy nie było dobrym znakiem. Gwaine siedział naprzeciwko, jak zawsze gotowy do starcia. W mdłym świetle jego twarz wyglądała jak poorana bruzdami, głęboko osadzone oczy ginęły w fałdach skóry. Gareth, Bors i Mordred patrzyli beznamiętnie. Billi natomiast obserwowała Siege Perilous – dwa krzesła okryte czarną draperią, dla upamiętnienia tych członków Zakonu, którzy odeszli... Kaya, a teraz też Pelleasa. Stare miejsce Percy’ego, marszałka Zakonu, zajął Lance.
Billi, z opuszczoną głową, usiadła pomiędzy Mordredem i Borsem. Mordred uśmiechnął się do niej. Kościół był nieogrzewany; z ust Billi wydobywała się para – siedziała w białej chmurze dymu.
– Wszyscy już jesteśmy, więc myślę, że możemy przejść do rzeczy – zaczął Arthur. Wstał i zajął miejsce w środku kręgu.
– Śmierć Pelleasa i dziewczynka: Wasylisa Bułhakow. – Spuścił wzrok. – Ojciec Rowland odprawi mszę żałobną za Pelleasa jutro wieczorem. Uczestnictwo, nie trzeba chyba podkreślać, obowiązkowe. – Skinieniem głowy przywołał Elaine.
– Powiedz nam, co wiesz.
Kobieta stanęła na krawędzi kręgu.
– Kiedy wszyscy ucinaliście sobie drzemkę, trochę powęszyłam. Wasylisa i jej rodzice pojawili się w Anglii cztery lata temu; dziewczynka miała wtedy pięć lat. Pochodzą z Rosji, z Karelii. To na północy, na granicy z Finlandią.
– Czy to aż tak istotne? – zapytał Gwaine.
– Bardzo tam dziko i dużo wilków. – Elaine otworzyła teczkę i każdemu wręczyła kartki ze skanami zdjęć. – Ze wszystkich stad te z Karelii najczęściej polują na Dzieci Wiosny.
Zdjęcia przedstawiały taras przed domem rodziców Wasylisy. Mocne oświetlenie ujawniło szczegóły, których Billi nie zauważyła minionej nocy. Na kamiennych płytach tarasu wyrzeźbiono dziwne znaki.
– To petroglify. Są kopią znaków odkrytych w Karelii. Oryginalne mają ponad pięć tysięcy lat. – Wskazała palcem schematycznie przedstawioną postać, której biust tworzyły dwa koła, a ręce przypominały gałęzie. W jednej dłoni spoczywał dysk, a w drugiej półksiężyc. – To wizerunek bogini czczonej przez polenice.
– Eorpata – wymamrotał Gwaine.
Zawsze chętniej używał starożytnej greki albo łaciny, nawet wtedy, kiedy bez trudu mógłby się posłużyć współczesnym słownictwem. Na szczęście Billi znała starożytną grekę; Mordred niestety nie.
– Zabójczyni mężczyzn – wyszeptała do niego.
Elaine pokiwała głową.
– Polenice to stado wilkołaków, w którym znajdują się tylko samice; coś w rodzaju mitycznych Amazonek. Ze wszystkich dziwolągów to one są najwierniejszymi czcicielami swej bogini. Można je nazwać fundamentalistkami.
– Polują bardzo daleko od domu... – zauważył Arthur.
– Są zdesperowane. Wyrocznie to rarytas. Stado z Bodmin nie poluje już na Dzieci Wiosny, nie robią tego również wilkołaki z Irlandii – jedyne stado, które mogłoby się pojawić na tych terenach. – Elaine postukała palcami w oparcie krzesła Garetha. – Jestem przekonana, że polują na Wasylisę i na pewno się nie wycofają. To tradycjonalistki.
– A my poradzimy sobie z nimi tak samo skutecznie, jak radziliśmy sobie ze wszystkimi innymi wilkołakami – zapowiedział Gwaine.
Elaine nie odpowiedziała, ale Billi wyczuła, że ma co do tego wątpliwości. Sama spojrzała na zdjęcia. Nad figurką bogini polenic znajdowały się jeszcze inne znaki. Rozpoznała krucyfiks. Nie był to krzyż łaciński, znany w kościołach zachodnich, ale rosyjski, prawosławny, z trzema poprzecznymi belkami, z których najniższa była przekrzywiona.
– Co symbolizuje? – zapytała Billi, wskazując znak.
– Myślę, że Bułhakowowie na własny nieudolny sposób starali się ochronić przed boginią. Wiele osób wierzy, że krzyż jest najlepszą bronią na Bezbożnego.
– Nie zadziałało – prychnął Bors.
– Wiara w coś nie czyni tego prawdziwym – odrzekł Arthur. – Czy Wasylisa jest Wyrocznią?
Elaine pokręciła głową.
– Na razie nie wiem. Jej rodzice domyślali się, że coś musi być na rzeczy. Dziewczynka jest jeszcze mała i nawet jeśli ma już m o c, to manifestuje ją nieregularnie, bez kontroli.
– Kay ujawnił swe zdolności telepatyczne, kiedy miał dziewięć lat – był w wieku Wasylisy – przypomniała Billi.
Elaine roześmiała się.
– Kay miał wyjątkowo potężne moce paranormalne. Myślę, że już nigdy nikogo takiego nie znajdziemy. Nie, nawet jeśli Wasylisa ma jakieś zdolności, na pewno nie są na poziomie umiejętności Kaya.
– Nie masz jakichś testów, sposobu, by sprawdzić jej talenty? – przerwała Billi.
– Nie! Przecież nie przyłożę centymetra, by odczytać wynik. – Kobieta wyciągnęła przed siebie dłonie i rozcapierzyła palce. – Istnieje pięć różnych rodzajów Wyroczni. Są umysłowe, takie jak Kay, które potrafią czytać w myślach, czyli mają opanowaną telekinezę. Potem mamy medium – kogoś, kto potrafi nawiązać kontakt z duchami. Kolejna kategoria to uzdrowiciele. Następnie elementaliści, którzy panują nad żywiołami – potrafią na przykład wzniecić ogień. W końcu prorocy. – Elaine zacisnęła dłonie. – Młodzi przejawiają zazwyczaj zdolności w każdej z wymienionych przeze mnie dziedzin, ale kiedy osiągają dojrzałość, ich talenty zaczynają się zawężać do jednej lub dwóch specjalności. Kay był zadziwiający... – W tym zdaniu na temat ostatniego i najlepszego ucznia kryło się coś więcej niż tylko duma. – Miał zdolności czytania w myślach, nawiązywania kontaktu z duchami i prorokowania już po osiągnięciu dojrzałości. Żeby zdiagnozować umiejętności Wasylisy, trzeba czasu. Oczywiście jeśli w ogóle je posiada.
– Czyli nadal nie znamy odpowiedzi na pytanie, czy dziewczynka jest Wyrocznią? – zaatakował Gwaine.
Elaine podrapała się w podbródek.
– Wilkołaki nazywają ją Dzieckiem Wiosny. Wierzą, że bogini nagrodzi je wczesną wiosną i obfitymi łowami, jeśli złożą Wyrocznię w ofierze w czasie pełni księżyca. Bogini zawładnie duchem dziecka, który ją odnowi, a ciało zostanie zjedzone przez stado.
– Dobry Boże! – wyszeptał Mordred.
– Nie nazywa się ich Bezbożnymi bez powodu – odrzekła Billi. – Choć trzeba przypomnieć, że ofiara z człowieka była dość popularna w prymitywnych religiach.
Billi uczyła się, że wyznawcy przyozdabiali ofiarę girlandami oraz cenną biżuterią i zabierali ją w święte miejsce: do jaskini, nad jezioro czy na leśną polanę. Po rytualnym mordzie przebrana za boginię kapłanka kroiła zwłoki i rozdawała wyznawcom.
– A co z tą boginią? Kim ona jest? – zapytał Mordred.
– To Gaja. Hekate. Morrigan. Izyda – recytowała Elaine, wzruszając ramionami. – Bogini ziemi, dzikiej natury, magii. Była czczona w czasach prehistorycznych i w każdej kulturze ma inne imię. Polenice określają ją starym, bardzo starym imieniem. – Elaine obrzuciła wzrokiem zebranych w kręgu. – Nazywają ją Babą-Jagą.
– Przecież to postać z bajek dla dzieci! – Mordred się zdziwił. – Ona nie istnieje!
– Nieprawda. Istnieje. To stara, mądra i bardzo zła czarownica. – Elaine obserwowała giermka spod przymrużonych oczu. – Kiedyś ludzie wierzyli w nią tak jak my teraz w naszych bogów.
– Każda baśń ma swój prawdziwy początek – zauważył Gareth.
Kobieta przytaknęła.
– Wyobraź sobie, że nagle w twojej plemiennej wiosce pojawia się ktoś, kto panuje nad przyrodą, ktoś, kto potrafi czytać w myślach, rozmawiać ze zwierzętami, leczyć rany dotykiem. Co byś pomyślał?
– Pomyślałbym, że to bóg – rzekł Mordred po chwili namysłu.
Elaine wskazała na krucyfiks wiszący na ścianie.
– Czy jej historia jest tak różna od jego?
Arthur prychnął.
– Chyba nie porównujesz Baby-Jagi z Jezusem Chrystusem? Będziesz się za to smażyć w piekle, Elaine.
– Czas upływa! – kontynuowała niezrażona. – Siły Baby-Jagi słabną. Nowe religie, chrześcijaństwo wraz z rozwijającą się cywilizacją sprawiły, że wiedźma zaszyła się w głuszy. Rok po roku, stulecie po stuleciu ludzie o niej zapominają. Tylko nieliczni pozostają przy starej wierze, a wśród nich polenice. Karmią wiedźmę duszami Dzieci Wiosny, z których czarownica wysysa moc, wspomnienia, życie; tylko dlatego nadal żyje. Jest słaba i niedołężna, ale wciąż żywa.
– Czy to możliwe, żeby żyć tak długo? – zapytała Billi. – Jeśli to wszystko jest prawdą, Baba-Jaga musiałaby zabić tysiące, dziesiątki tysięcy osób w czasie swojego niekończącego się życia.
– To się nazywa rytuał pożarcia – najczarniejsza maleficia – powiedziała Elaine, używając terminu templariuszy na określenie czarnej magii. – Osoba o potężnych zdolnościach paranormalnych jest w stanie wyrwać życie z innej osoby o tych zdolnościach, dlatego Baba-Jaga pożera tylko wyjątkowe dzieci. Zwykły śmiertelnik nie przyniósłby jej żadnych korzyści.
– Pożera? – zapytała Billi.
Elaine otworzyła szeroko usta i gestem pokazała wkładanie jedzenia.
– Tak, zjada je w całości. – Poklepała się po brzuchu. – W końcu na tym polega rytuał. Dusza ofiary przedłuża życie bogini. Bajki o Babie-Jadze są zatem prawdą.
– Wasylisa ma być obiadem Baby-Jagi – wybąkał Mordred. – Jeśli jest Wyrocznią...
– Jeśli nie – warknął Gwaine – to Pelleas umarł na próżno.
Arthur podniósł się z miejsca.
– My nie pozwalamy na to, aby niewinne dzieci były porywane i pożerane przez wilkołaki. Pelleas nie zginął na próżno. – Machnął ręką w kierunku Elaine, by usiadła. – Wasylisa pozostanie z nami, póki nie sprawdzimy, czy ma talenty Wyroczni. Jeśli nie, zorganizujemy jej adopcję w jakimś bezpiecznym miejscu. Jeśli jest Wyrocznią, zostanie członkiem Zakonu i rozpocznie szkolenie. – Spojrzał na Billi. – Jeśli Bóg tego chce, Wasylisa będzie templariuszem.
– Poczekaj, Billi!
Po porannym nabożeństwie dziewczyna pośpiesznie wybiegła z kościoła. Elaine ruszyła za nią przez dziedziniec. Zatrzymały się pod kolumną templariuszy, wysokim na dziewięć metrów kamiennym postumentem zwieńczonym emblematem Zakonu – rzeźbą dwóch rycerzy na jednym koniu. Billi spojrzała na zegarek. Miała godzinę do rozpoczęcia lekcji. Nakarmi dziewczynkę, a potem pobiegnie jeszcze do zbrojowni na mały sparing. Chciała się lepiej przygotować na kolejne spotkanie z dziwolągami.
– Zajmę ci tylko sekundę! – Elaine z trudem łapała oddech.
– Papierosy w końcu cię zabiją.
– Wiele rzeczy może człowieka zabić – odparowała kobieta i położyła rękę na ramieniu Billi. – Chciałam się tylko dowiedzieć, czy mój kompres dobrze się trzyma. – Rozejrzała się, by sprawdzić, czy w pobliżu nie ma innych templariuszy. – Możemy pogadać? Jadłaś już śniadanie?
– Tak, miseczkę karmy dla psów. Palce lizać!
Rana wciąż ją swędziała, co oznaczało, że zioła działały właściwie. Jeszcze kilka dni i pozbędzie się kompresu; będzie całkowicie zdrowa. Elaine nie chodziło jednak o samopoczucie Billi – starsza pani myślała o czymś innym.
– O co chodzi, Elaine? – zapytała Billi, chuchając w dłonie.
– Zimno jak cholera.
Elaine spojrzała w kierunku domu dziewczyny.
– Jak sobie radzi nasz mały gość?
Billi wzruszyła ramionami.
– A jak myślisz?
– Pamiętasz, jak pojawił się Kay? Było dokładnie tak samo.
Billi zmrużyła oczy.
– Czyżby?
– Ty i on byliście nierozłączni. – Kobieta spojrzała rozmówczyni głęboko w oczy. – Był przerażonym małym chłopczykiem, a ty się nim zaopiekowałaś. Nie musiałaś, ale to robiłaś. Tak właśnie kiedyś postępowała Billi.
Dziewczyna zdjęła ze swego ramienia rękę Elaine.
– Już od dawna nie jestem tym dzieckiem.
– Chcę ci tylko powiedzieć, że Wasylisa potrzebuje przyjaciela, kogoś, kto wie, co ona czuje, jak jej ciężko.
– A mnie nie było ciężko?
Zmuszono ją, by stała się członkiem Zakonu, kiedy miała dziesięć lat. Przez kolejne pięć lat życia zdawała się jednym wielkim nieszczęściem. To był okres wypełniony ciężkimi treningami, naznaczony siniakami, kłamstwami w szkole. Przyjaciele powoli się odsuwali, a kiedy Kaya wysłano do Jerozolimy na dalsze szkolenie, została zupełnie sama.
– Nie o tym mowa. Nie zastanawia cię, co może się stać z dzieckiem? Nie przejmujesz się...?
– Nie, nie przejmuję się – przerwała Billi. Nie mogła sobie na to pozwolić. – Jedyne, czym się teraz przejmuję, to Zakon.
– Kiedyś przejmowałaś się Kayem.
– I to był mój błąd.
Elaine pokręciła głową.
– Myliłam się co do ciebie, Billi. – Zaczęła powoli iść dziedzińcem. – Myślałam, że ofiara Kaya coś dla ciebie znaczyła.
– Tylko to, że powinnam być lepszym templariuszem. Gdybym bardziej się starała, Kay mógłby teraz żyć.
Kobieta szła, szurając nogami, zmęczona, z opuszczoną głową.
– Bez wątpienia jesteś córką swojego ojca.
Billi wiedziała, że z czasem powinna czuć się lepiej. Jednak w środku nadal miała pustkę, której nic nie było w stanie wypełnić. Bez względu na to, jak ciężko trenowała, jak dużo walczyła, pustka się pogłębiała. Tak bardzo jej na nim zależało! Niestety, zrozumiała, co czuje, dopiero gdy odszedł.
Nigdy więcej!
Siedziała w kuchni, patrząc na tacę pozostawioną przez Lance’a. Elaine miała zbyt miękkie serce. Mogła sobie na to pozwolić – w końcu nie była templariuszem. Billi wyznaczała sobie priorytety i opiekę nad dzieckiem umieszczała na szarym końcu listy. Do jej obowiązków należała przede wszystkim walka, Bataille Ténébreuse – Mroczny Konflikt. Nie było tu miejsca na słabość.
Zaniosła tacę na samą górę i zatrzymała się przed drzwiami sypialni Wasylisy. Zapukała i weszła do środka, nie czekając na odpowiedź. Im szybciej to załatwi, tym lepiej. Nie miała zamiaru zwodzić dziewczynki fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, jeśli jej przeznaczeniem była walka w szeregach templariuszy.
Wasylisa siedziała w starym bujanym fotelu z drewna, odwrócona plecami do wejścia, wpatrzona w małe okno. Rozciągał się stąd widok na ogrody Middle Temple. Dziecko przyglądało się nagim, czarnym gałęziom wijącym się na tle białego zimowego nieba. Krzesło skrzypiało rytmicznie. Wasylisa miała na sobie stare ubrania Billi: wyblakły brązowy sweter i niebieskie dżinsy ozdobione cekinowymi kwiatkami u dołu nogawek. Billi była zaskoczona, że ojciec przechowywał jej dziecięce ciuszki. Dziewczynka wyglądała na bardzo smutną. Jej szczupłe ramiona opadały bezwładnie, głowę miała pochyloną.
„Jest taka do mnie podobna” – pomyślała Billi.
Przez sekundę poczuła się nieswojo, widząc tę samotną, bezbronną istotę. Nagle gwałtownie potrząsnęła głową i powtórzyła sobie, że dziecko i tak znajduje się w najbezpieczniejszym miejscu. Gdyby nie templariusze, już dawno stałaby się psim żarciem. Mimo to Billi wciąż czuła zakłopotanie. Patrząc na małą, myślała o Kayu, o tym, jaki był przerażony, kiedy do nich trafił. Wasylisa również nie zasłużyła sobie na taki los. To wszystko zdawało się niesprawiedliwe. Ale od kiedy to życie jest sprawiedliwe? Nigdy nie będzie.
Billi postawiła tacę ze śniadaniem na stole.
– Wasyliso?
– Kiedy mogę sobie pójść? – zapytała dziewczynka.
Gałęzie drapały w szybę jak palce wiedźmy, a wiatr gwizdał ponad dachem strychu.
– Dokąd chcesz iść?
– Daleko stąd. Nie jesteście moją rodziną.
– Mój ojciec coś wymyśli.
Billi zaczęła wygładzać prześcieradło – musiała zająć czymś ręce. Podniosła plastikowy worek na śmieci i wysypała jego zawartość na łóżko. Wypadły z niego pluszowe zwierzątka: słoń, tygrys i kilka potarganych miśków. Na dnie worka zostało coś jeszcze, coś twardego. Była to drewniana lalka, którą Billi widziała w sypialni dziewczynki na farmie.
– To moje! – powiedziało dziecko i wyciągnęło rękę po zabawkę. – Mama mówiła, że mnie przed nimi ochroni.
Billi podała dziewczynce zabawkę. Nagle Wasylisa złapała ją za nadgarstek.
– Nie zostawiaj mnie. Tak się boję. Proszę. – Paznokcie wbiły się w jej rękę i dziecko przylgnęło do niej desperacko.
Billi zesztywniała uwięziona w uścisku, serce łomotało jej jak szalone. Odgięła palce dziewczynki i podeszła do drzwi. Nie mogła tutaj zostać ani chwili dłużej. Śpieszyła się do szkoły.
– Teraz muszę już iść, ale później znowu do ciebie zajrzę. Tutaj jesteś bezpieczna.
Dziewczynka nie spojrzała na nią, ale miękkim głosem, tak jakby mówiła do lalki, zapytała:
– Naprawdę?
I co myślisz Percy? – Billi siedziała obok nagrobka ojca chrzestnego. Od ostatniej wizyty minęło już kilka tygodni, więc grób wymagał uporządkowania.
„Parsifal. Ubogi rycerz” – tyle mówiło epitafium. Templariusze nie zamieszczali na swych grobach długich i melodramatycznych wersów.
– Wszyscy cię pozdrawiają. – Podniosła kołnierz szynela i szczelniej owinęła się szalikiem, tak że zakrywał jej połowę twarzy.
Śnieg padał bez przerwy już od tygodnia, powoli okrywając Londyn białym welonem. Niestety, szkoła była wciąż otwarta. Billi nie zachwycał obowiązek warty w środku nocy. Czas na ciepłe bawełniane majty.
– Jak szkoła? Bez zmian. Znasz mnie, jestem zbyt zajęta, żeby plotkować z dziewczynami.
Na tym polu rzeczywiście nic się nie wydarzyło. Billi i tak miała zszarganą reputację, a po śmierci Kaya zrobiło się jeszcze gorzej. W raportach policyjnych zapisano, że jego śmierć była dziełem przypadku. Ustalono, że włamał się na plac budowy i spadł z nieukończonego jeszcze wieżowca. Sprawa zamknięta. Oczywiście ani słowa o bitwie stoczonej z Bezbożnym, z Aniołami Ciemności, które miały zamordować wszystkie pierworodne dzieci w Londynie. Nic na temat miecza, którym Billi przebiła Kaya, poświęcając jego życie, by ocalić miliony.
Przez wiele tygodni męczyły ją koszmary. Za każdym razem, kiedy zamykała powieki, widziała oczy chłopca – puste, szeroko otwarte. W szkole wszyscy mówili, że Billi przynosi pecha, bo wokół niej działo się tyle złego. Kay był nieszczęśnikiem, który niepotrzebnie się do niej zbliżył. Najlepiej trzymać się od niej z daleka.
– Być może będziemy mieli nową Wyrocznię. Zapytaj Kaya, czy ma jakieś rady. – Nie przestawała mówić do nagrobka Percy’ego.
Nie śpieszyło się jej do domu, w którym czekała Wasylisa. Dlaczego nie przeniosą jej do Rowlanda albo Elaine? Dziewczynka tylko komplikowała życie. Przypominała o Kayu. Nowa Wyrocznia. Czy Wasylisa pożyje dłużej niż jej poprzednik?
– W końcu odwiedzę również Kaya. To też mu powiedz. Obiecuję, że pojadę.
Ale jeszcze nie teraz. Nie była wystarczająco silna, aby stanąć nad grobem chłopaka.
Nagle zerwał się lodowaty wicher i Billi przeniknął dreszcz. Przyniósł ciężki zapach wilgoci i czegoś przypominającego woń mokrego futra.
W jej kierunku zbliżały się dwie kobiety, klucząc między nagrobkami. Jedna z nich, z włosami w kolorze ognia, miała na sobie tylko podkoszulkę, która odsłaniała jej umięśniony brzuch i muskularne długie ramiona. Druga z kobiet miała siwe włosy; ręce trzymała w kieszeniach krótkiego wełnianego płaszcza ozdobionego petroglifami, podobnymi do tych, które Elaine pokazywała templariuszom na ostatniej naradzie. Kroczyły z pewnością i gracją drapieżnika, nie wykonywały żadnych zbędnych ruchów, jak zawodowi myśliwi. Billi doskonale wiedziała, kim są; a gdyby miała wątpliwości, wystarczyło, żeby spojrzała w ich oczy. Były zielone jak szmaragdy.
Kiedy znalazły się już zupełnie blisko, starsza podniosła rękę na powitanie.
– Na imię mi Olga. A to moja wnuczka, Świetlana. – Kobieta miała rosyjski akcent.
– Jesteście polenicami – odpowiedziała Billi.
Stara utrzymała bezpieczną odległość. Była wyraźnie zaskoczona taką wiedzą. Rudowłosa nie przestawała się ruszać; nie podchodziła, co prawda, bliżej, ale krążyła tuż obok. Wyszczerzyła w uśmiechu zęby, które wydały się Billi zbyt długie i ostre. Jej twarz przypominała układankę zadrapań i pęknięć. Wyglądała tak, jakby ostatnio wypadła przez okno.
Billi cofnęła się o krok. Powinna była wrócić po szkole do domu i uzbroić się przed wizytą na cmentarzu. Teraz mogła sobie jedynie porzucać śnieżkami.
– Nie chcemy ci zrobić krzywdy – powiedziała starsza.
– Jej to powiedz – zasugerowała Billi, wskazując na czającą się Swietłanę.
– Świetlana, dosyć – rzuciła do wnuczki Olga.
Ta warknęła coś w odpowiedzi, ale zatrzymała się.
– Chcemy Dziecka Wiosny. Oddacie nam dziewczynkę i odejdziemy. – Olga spojrzała na nagrobek Percy’ego i przysunęła się zaciekawiona. – Ubogi rycerz. – Pokiwała głową i spojrzała na Billi zaintrygowana. – Teraz rozumiem. Jesteś templariuszem. Kobieta w Zakonie Rycerzy Świątyni? Może w końcu templariusze nabrali trochę rozumu.
Czy Olga sobie żartowała? Czy drwiła z pomysłu, aby z dziewczyny zrobić wojownika? Nie. Billi wiedziała, że polenica mówi poważnie.
– Nie chcemy wojny z templariuszami – rzekła Olga.
– Położysz łapę na głowie Wasylisy, a dostaniesz takie lanie, że nie uwierzysz – ostrzegła ją Billi.
Olga uśmiechnęła się, pokazując kły.
„Ojej, babciu, jakie ty masz wielkie zęby!”.
– Templariuszu, jest was tylko kilkoro. Nas wiele. Zetrzemy was na proch.
– Już wcześniej próbowali. Nikomu się nie udało.
Billi zacisnęła pięści, choć wiedziała, że gdy wilkołaki zaatakują, nie przeżyje nawet sekundy.
– Dlaczego Wasylisa? – zapytała.
Świetlana doskoczyła do niej, warcząc:
– Dziewczynka przyniesie nam wiosnę, czas bez ludzkiej głupoty. Została wybrana przez Babę-Jagę...
– Niet! – Olga popatrzyła na Swietłanę, a po sekundzie na Billi. – To nie powinno cię interesować. Została wybrana przez boginię, to wszystko.
Dziewczyna się roześmiała.
– Przez Babę-Jagę? Waszą wiedźmę? Tę, która mieszka w chatce na kurzej stopce?
– Jak śmiesz obrażać Mateńkę Rosję? – Swietłana zawarczała, a z jej palców wyrosły pazury.
Olga zrobiła krok do przodu i rozdzieliła kobiety.
– A co z twoim ukrzyżowanym bogiem? – zapytała, pokazując na krucyfiks Billi. – Być może za tysiąc lat i jego historia stanie się bajeczką opowiadaną na dobranoc. Lepiej zrobisz, nie śmiejąc się z tego, czego nie rozumiesz.
– Rozumiem, że zamierzacie zabić dziewięciolatkę. I na to nie pozwolimy. Wasylisa jest pod naszą opieką.
Olga westchnęła.
– Niech tak się stanie, templariuszu. Twój los został przypieczętowany.
A więc jednak polenice. To niezbyt dobra wiadomość, Art – stwierdziła Elaine.
– Też mi niespodzianka! – odparł szorstko Arthur.
Stał tuż obok okna. Odsłonił zasłonę i wpatrywał się w panującą na dworze ciemność. W ręku trzymał Miecz Templariuszy.
Billi wracała do domu, co chwila patrząc za siebie. Jeśli była śledzona, nie zauważyła tego.
Lance pełnił straż na parterze domu, Gwaine i Bors wokół budynku. Billi wraz z ojcem i Elaine siedzieli w kuchni. Czuli się tak, jakby tkwili w oblężonej twierdzy. A wszystko to z powodu małej dziewczynki śpiącej na poddaszu.
– A co z Babą-Jagą? – zapytała Billi. – Co jeszcze o niej wiesz?
Elaine bębniła palcami w piętrzące się przed nią książki – pamiętniki templariuszy. Zbiór oprawionych w skórę tomów zawierał wiedzę Zakonu na temat okultyzmu. Wszyscy templariusze musieli je przestudiować, ale nikt nie wiedział na ten temat tyle, ile Elaine. Była chodzącą biblioteką.
– Niewiele. Mieszka w Rosji od tysięcy lat i nigdy nie weszła na terytorium Zakonu. – Kobieta patrzyła nieruchomo przed siebie. – W opowieściach przedstawiano ją jako prastarą czarownicę, zajmującą poczesne miejsce w historii pogańskiej Rosji. Jest wcielonym złem, ma zdolności panowania nad żywiołami i bestiami. Posiada również talenty paranormalne, takie jak Kay, ale dużo, dużo potężniejsze. Mówią na nią Mateńka Rosja. Twierdzą, że jest częścią ziemi, podwalinami kraju. W tych opowieściach przewija się również wątek bogatyrów, którzy przepędzili ją w głąb puszczy.
– Bogatyrów? – zapytała Billi.
– To zakon rycerzy chrześcijańskich, jeszcze starszy niż templariusze – przerwał Arthur. – Kiedy ostatnio o nich słyszałem, na ich czele stał Aleksiej Wiktorowicz Romanow. Porządny człowiek, pod każdym względem. To było kilka lat temu.
– A teraz wiedźma ściga Wasylisę – podsumowała Billi i oparła się na krześle.
– Robicie jakieś postępy z małą? – zapytał Elaine Arthur.
– Wciąż ją sprawdzam. To wymaga czasu.
– Tak czy inaczej nawiąż kontakt z Jerozolimą. Kiedy już będziemy pewni, wyślemy tam dziecko, aby zaczęło swoje szkolenie.
– A do tego czasu...? – zapytała Billi. Przecież nie mogą tak siedzieć i czekać.
Arthur skończył czyścić swój miecz i wsunął go do pochwy.
– Dwa razy więcej ćwiczeń z bronią.
Billi obserwuje wejście do jaskini i zastanawia się, czy szczelina nie jest za wąska. Jej krawędzie pokrywa czarne bioto. Przez niewielki otwór słychać chlupot wody i czuć jakiś dziwny zapach – bardzo silny i znajomy Woń gnicia i ziemi, kurzu i wilgoci. Billi z trudem wciska się do jaskini.
Wkracza do podwodnego świata. Rozległy zbiornik czarnej mieniącej się cieczy wypełnia wnętrze groty. Widać lekkie fale. Na powierzchni od środka tworzą się zmarszczki i biegną do stóp Billi stojącej na brzegu. Wyłania się blada postać. Wody Styksu spływają po jej ciele – czarne oleiste strużki obmywają biały tors. Postać zbliża się, woda sięga jej tylko do bioder.
To przewoźnik. Billi pragnie rzucić mu się w ramiona.
– Kay – szepce.
– Cześć, Billi.
Jego długie srebrzyste włosy są mokre, kleją się do twarzy. Billi chciałaby odsunąć je na bok, aby dokładnie obejrzeć twarz Kaya. Uśmiecha się, kiedy patrzy w czarne oczy dziewczyny, błyszczące w mrocznej jaskini. Ten uśmiech – jak sądziła – zapamiętała na zawsze. Teraz jednak dostrzega subtelności, których wcześniej nie zauważała: sposób, w jaki jego usta wyginają się ku górze; to, jak mała zmarszczka tworzy się pomiędzy jego brwiami, tuż nad nasadą nosa, tak jakby uśmiechanie się było poważną sprawą.
Billi zanurza się w lodowatej wodzie, pragnąc jak najszybciej być przy nim. Jej serce bije tak gwałtownie, że prawie rozrywa się na strzępy. To nieważne, bo dziewczyna myśli tylko o tym, jak cudownie będzie znowu go poczuć, dotknąć, pocałować te wargi, oddać ten ostatni oddech, który skradła, i wypełnić tę pustkę goszczącą w jej sercu po jego śmierci. Wyciąga ręce, ale Kay pozostaje poza zasięgiem jej drżących palców.
– Chcę cię dotknąć – mówi Billi, a w jej glosie słychać rozpacz. Jeśli będzie miała go z powrotem, wszystko się ułoży.
– Nie, Billi, nie możesz się zbliżyć.
Dziewczyna nie zwraca uwagi na jego słowa i nadal brodzi w lodowatej wodzie. Z zimna kostnieją jej nogi, ale brnie dalej.
– Billi, przyszedłem się pożegnać.
– Nie! – Cała drży. Chłód wypełnia jej krwiobieg, spowalnia bicie serca.
– Chcę być z tobą, Kayu. Nie rozumiesz?
– Nie można zatrzymywać umarłych, Billi. Myśl o żyjących.
Billi krzyczy i rzuca się na Kaya, ale on jest już daleko, poza zasięgiem śmiertelników.
– Więc dlaczego tu jeszcze jesteś?! – wykrzykuje.
Kay ze smutkiem potrząsa głową.
– Billi, mnie tutaj nie ma. Już nie.
W śmiertelnej ciszy Kay kładzie ręce na swej twarzy. Zdejmuje ją. Zrzuca na brzeg i w tym momencie zamiast Kaya Billi widzi Wasylisę. Mała brodzi po pas w ciemnych wodach Styksu. Dziewczyna stara się złapać jej rękę, ale nie może.
– Wychodź, Wasyliso, to nie jest miejsce dla ciebie – mówi, szlochając. – Tak samo jak nie jest to miejsce dla Kaya.
Wasylisa kładzie dłonie na swej twarzy i zdejmuje ją.
Billi zbudziła się, czując pulsującą w uszach krew. Z trudem łapała powietrze. Leżała na łóżku cała mokra od potu.
Czy naprawdę widziała Kaya? Oczywiście, się śnił jej już wcześniej, ale nigdy w ten sposób. Przecież we śnie nie czuje się zapachów. A zapach był najsilniejszym doznaniem w całym tym sennym marzeniu. Niemal smakowała jeszcze tę zimną wodę. Na myśl o głębokiej jaskini, w której się znalazła, poczuła dreszcze. Wytarła mokrą twarz w prześcieradło. To był tylko sen. Nie miała przecież zdolności paranormalnych. Jej sny nic nie znaczyły.
Na pewno?
Talerze i garnki grzechotały na dole w kuchni. Ich dźwięk odbijał się echem od schodów. Ktoś poczuł się bardzo głodny w samym środku nocy.
Dlaczego się nie uciszą, do cholery? Billi starała się stłumić hałas, nakrywając głowę poduszką. Nic z tego. Obudziła się na dobre. Rozespana spojrzała na budzik – dopiero trzecia nad ranem. Pewnie Mordred i Gwaine pełnią teraz straż – od dwunastej do szóstej rano. Dlaczego nie przynieśli sobie kanapek, tak jak inni? Usiadła i odgarnęła włosy z twarzy.
Ta wzmożona i hałaśliwa czujność miała trwać dopóty, dopóki polenice nie zrobią kolejnego kroku, lub do czasu, gdy templariusze nie zdecydują, dokąd odesłać Wasylisę. Billi wciąż myślała o tym, że powinni ją ukryć w innym miejscu, ale Arthur argumentował, że kryjówka w Temple daje im przewagę – działali na swoim terenie. Mieli więc czekać, aż wilkołaki ich wywęszą. Ale czekanie to niełatwa sprawa. Billi musiała sobie wymyślić jakieś zajęcie.
Wyskoczyła z łóżka i wyciągnęła pudełko z rzeczami Kaya. Odkładała to zbyt długo. Zaniosła je na wyższe piętro – do pracowni. Na parapecie spostrzegła wielką, pokrytą glazurą donicę, w której zasadzono dwa bezlistne patyki – Arthur starał się ożywić dom. Postawiła pudło Kaya na biurku ojca. Światło księżyca wpadało przez niewielkie okna wychodzące na Middle Temple Lane. Na ścianach wisiały rzędy starych półek, a nad nimi portrety mistrzów templariuszy i obrazy przedstawiające bitwy, jakie stoczyli rycerze. Akka. Hattin. Hampshire – wojna z zombie, jeszcze w dziewiętnastym wieku.
W pracowni rozległo się delikatne pukanie.
– Billi? To ty?
– Wasylisa?
Dziewczynka weszła do środka. Była owinięta w stary szlafrok Billi, który ciągnął się po podłodze.
– Nie mogę spać – poskarżyła się.
Billi już wcześniej słyszała płacz. Myślała nawet, żeby do niej pójść i ją pocieszyć. Ale jak? Nic nie wróci dziewczynce rodziców i nic, co powiedziałaby Billi, nie zmniejszy jej bólu.
– Czego chcesz? – zapytała bardziej szorstko, niż zamierzała.
Wasylisa stała na środku wyblakłego czerwonego dywanu.
– Nie podoba mi się tutaj.
„A komu się podoba?”.
– Farma już nie jest bezpieczna.
– Nie, myślę o domu w Karelii.
– Tam również nie jest bezpiecznie. Nie martw się. Mój ojciec coś wymyśli. – Billi pokręciła głową. Nie wyglądało na to, że łatwo pozbędzie się dziewczynki, więc podsunęła jej stołek.
– Dobra, siadaj, ale niczego nie dotykaj.
Billi przecięła taśmę, która przytrzymywała wieko pudła. To było wszystko, co zostało po Kayu. Zdjęła pokrywę.
Płyty, trochę książek, egzemplarz magazynu „NME”. Nic specjalnego poza tym, że wszystkie te drobiazgi jeszcze niedawno należały do Kaya. Billi opróżniła pudło, wykładając jego zawartość na duże biurko. Wasylisa siedziała i patrzyła.
Najpierw dziewczyna przejrzała zebrane przez Kaya wycinki prasowe. Wszystkie mówiły o wypadkach, na pozór błahych: o sprofanowanym grobie, atakach zdziczałych psów w parku. Zwykłemu człowiekowi takie informacje nie wydają się szczególnie ważne. Templariusze natomiast z uwagą śledzili wszystkie nietypowe wydarzenia – nigdy nie wiadomo, czy nie zaprowadzą rycerzy na trop ghuli albo wilkołaków. Na marginesach znajdowały się notatki Kaya pisane bardzo wyraźnie. Billi znalazła wycinki na temat tajemniczej choroby, która jak plaga rozprzestrzeniała się w Wielkiej Brytanii. Ostatni z artykułów na ten temat pochodził z gazety wydanej na kilka dni przed śmiercią chłopaka. Billi uśmiechnęła się. Był takim prymusikiem. Kiedy przeglądała jego komentarze, kątem oka dostrzegła, jak Wasylisa sięga do pudełka.
– Nie! – Billi klepnęła dziewczynkę w dłoń. Coś srebrnego poszybowało w górę i uderzyło w ścianę. – Powiedziałam przecież, żebyś niczego nie dotykała!
– Tylko pomagam – wytłumaczyło dziecko i pochyliło głowę. Potargane blond włosy spadły Wasylisie na twarz jak welon. – Przepraszam.
Billi wstała i podniosła z podłogi srebrny przedmiot. Komórka Kaya. Obróciła ją w dłoniach. Jej ekran cały popękał. Dziewczyna zagryzła wargi. Jeśli Wasylisa popsuła telefon, będzie źle. Z jednej z szuflad wyjęła ładowarkę i podłączyła aparat. Światło zamigotało i na wyświetlaczu pojawił się czerwony jak krew krzyż templariuszy.
„Działa, dzięki Bogu”.
Po chwili symbol templariuszy zniknął i Billi ujrzała wygaszacz ekranu – zdjęcie jej i Kaya. Nawet nie pamiętała, kiedy je zrobiono. Byli gdzieś na dworze, w jakimś ogrodzie, siedzieli na ławce. Wiatr bawił się pasemkami jego platynowych włosów, które częściowo zakrywały mu twarz. Na ustach miał ten swój uśmiech – jakby wiedział o jakimś wielkim sekrecie. Wasylisa przechyliła się przez ramię Billi, żeby lepiej widzieć. Ta spojrzała z bliska na dziewczynkę. Miała szeroką bladą twarz z dołeczkami w policzkach i mały, ostry podbródek. Jej gęste włosy były nieuczesane, a drobny dziecięcy nosek, okrągły jak guzik – czerwony od płaczu.
„Myśl o żyjących!”.
– Masz buzię jak skrzat – powiedziała Billi, zwalczając w sobie nagłą chęć odgarnięcia dziewczynce kosmyków z twarzy.
Skąd jej się to wzięło?
– Czy skrzaty istnieją?
– Nie, od 1807 roku już nie.
– Podobasz mi się z długimi włosami – powiedziała Wasylisa i pokazała na zdjęcie wiszące na ścianie. – Jesteś bardzo podobna do swojej mamy.
Na zdjęciu byli we troje: Billi, mama i ojciec. Zrobiono je, gdy miała pięć lat. Wcisnęła się między rodziców. Jamila patrzyła przed siebie, w obiektyw, a Arthur wpatrywał się w żonę z nieskrywaną i niepohamowaną radością. Wydawał się dużo, dużo młodszy – w ogóle nie miał siwych włosów, a jego twarz była gładka i beztroska. Billi uśmiechnęła się, patrząc na siebie – pięciolatkę z przerwą między jedynkami.
– To stare zdjęcie. Mama zmarła wiele lat temu.
Wasylisa popatrzyła na zdjęcie w komórce, potem na rzeczy w pudle.
– A to do kogo należało? – zapytała, trzymając ręce przy sobie.
– To rzeczy mojego przyjaciela. Na imię miał Kay.
– Kay? Czy był podobny do ciebie?
Billi spojrzała w wielkie, błękitne oczy dziecka.
– Nie. Myślę, że bardziej do ciebie.
W komórce zachowało się kilka folderów. Nie powinna ich przeglądać. Kay nie żył i w końcu musiała się z tym pogodzić. Ale gdy tak patrzyła na jego rzeczy, wciąż czuła straszną niesprawiedliwość... Znajomość z chłopakiem była najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła się jej w życiu.
– Opowiedz mi o Karelii.
– Mieliśmy tam wielki ogród, a moja babuszka – babcia, nauczyła mnie nazw wszystkich roślin, każdego kwiatka. – Wasylisa wskazała na donicę z podeschniętymi gałązkami i zwisającymi łodygami, która stała na parapecie. – Chryzantema. Powinnaś ją przestawić w jakieś słoneczne miejsce.
– Kiedy wyjechałaś?
– Miałam pięć lat. Nie chciałam, ale ktoś się pojawił. – Mała zamknęła oczy; Billi zauważyła strach na jej twarzy. – Starsza pani. Nie, nie taka miła jak babuszka-, okropna, z zielonymi oczami. Szukała mnie.
Olga! To już wtedy polenice zaczęły swoje łowy.
– Babcia kazała mi się ukryć, ale sama była przestraszona. Powiedziała, że kobieta wróci, dlatego musieliśmy uciekać. Jeszcze tej samej nocy spakowaliśmy walizki i przyjechaliśmy tutaj, w bezpieczne miejsce. Tęsknię za nimi. Tęsknię za moją babcią. – Siedząc na wysokim krześle, machała nogami; smutna ' samotna. – Mówią, że zostanę templariuszem. – Dziewczynka spojrzała na wiszące na ścianie obrazy. – Czy oni wszyscy byli templariuszami? Ci starsi mężczyźni?
– Ja jestem templariuszem.
Wasylisa spojrzała na Billi z ciekawością.
– Kim są ci templariusze?
Billi wzięła głęboki oddech. Od czego zacząć? Miała w głowie ponad tysiąc lat historii Zakonu. Krótka czy długa wersja? Krótka.
– To byli rycerze, którzy przysięgli bronić Ziemi Świętej przed muzułmanami, jeszcze w średniowieczu. Tak to się zaczęło – od dziewięciu mężczyzn.
– Tak jak bogatyrowie?
– Znasz bogatyrów? – zapytała Billi.
Oczy Wasylisy pojaśniały.
– Każdy w Rosji ich zna. Moja mama czytała mi o nich książki. Walczyli ze smokami, złymi wiedźmami, Mongołami, muzułmanami – wszystkimi złymi ludźmi.
Billi roześmiała się.
– Moja mama była muzułmanką.
Wasylisa poczerwieniała.
– A ty?
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Potrafiła się modlić po łacinie, po grecku, angielsku i arabsku. Wiedziała, gdzie patrzeć, gdy szuka się Mekki, znała też psalmy. Czy dla Boga to było ważne?
– Wracając do templariuszy... – Podniosła się i zdjęła ze ściany obrazek, pejzaż Jerozolimy, średniowieczny drzeworyt świętego miasta. Billi położyła palec na kopule znajdującej się w centralnym punkcie. – Rycerze walczyli z muzułmanami przez setki lat, ale zostali zdradzeni przez swych przyjaciół, chrześcijan, przez samego papieża. Wówczas ci, którzy przeżyli, zrezygnowali z krucjaty i zajęli się inną walką – nazwali ją Bataille Ténébreuse, Mrocznym Konfliktem. Zamiast walczyć z ludźmi, walczymy z Bezbożnym: z bestiami takimi jak wilkołaki, ze złymi duchami, z wygłodniałymi zjawami. Żeby zostać rycerzem, musisz się zmierzyć z jednym z tych potworów. Nazywamy to Próbą.
– Czy ty także musiałaś przez nią przejść?
Billi przytaknęła. To był Alex Weeks – duch sześcioletniego chłopca. Na wspomnienie tego, co musiała zrobić, nadal czuła mdłości.
– Nie lubisz być templariuszem?
– To mój obowiązek. Lubienie nie ma z tym nic wspólnego.
Wasylisa nagle się zasmuciła. Mówiły o jej przyszłości, tak jakby dziecko było Wyrocznią. Billi zaczęła przeszukiwać szuflady i w końcu znalazła coś do pisania.
– Spójrz, Wasyliso, pobawimy się. Ja będę rysowała kształty, a ty będziesz zgadywać, co rysuję.
– Robiłam to już z Elaine.
– To zagrajmy jeszcze raz.
Elaine była zdania, że w tym wieku zdolności paranormalne są raczej umiarkowane, ale warto było spróbować.
Wasylisa zmarszczyła brwi.
– Koło.
To mógł być przypadek. Billi wyrwała z bloku kartkę i narysowała trójkąt.
– Trójkąt?
„To już może coś znaczyć”.
Wyrwała kolejną i narysowała pięcioramienną gwiazdę.
– A teraz?
– Gwiazda.
– Ile ramion?
– Pięć.
„O mój Boże!”.
Narysowała rybę.
– Co narysowałam? Skoncentruj się.
– Rybę.
Serce Billi waliło szybko i głośno. Może w końcu templariusze odnaleźli swoją nową Wyrocznię.
– To niesamowite, Wasyliso!
Dziecko pokręciło głową.
– Nieprawda. Każdy mógłby to zrobić.
Billi roześmiała się.
– Nie sądzę.
Wasylisa wyprostowała się i wskazała na okno za plecami Billi. Przy włączonej lampie wszystko, co rysowała, bardzo dokładnie obijało się w szybie. Dziewczyna się zaczerwieniła.
– Ach tak.
„Ależ ze mnie idiotka!”
– Wolałabym, żebyś nie opowiadała o tym nikomu. W porządku?
Dziecko bujało się na stołku i śmiało się tak długo, aż dostało czkawki.
– Ależ cię wykiwałam! – Piała z zachwytu.
– Spokojnie. To nie było aż tak śmieszne – powiedziała Billi.
Wasylisa roześmiała się jeszcze głośniej. Billi też się uśmiechnęła. Może jednak było? W końcu dziewczynka się uspokoiła. Wytarła nos w rękaw i jeszcze raz spojrzała na rzeczy Kaya.
– Co się ze mną stanie? – zapytała.
Wytarte skórzane obicie zaskrzypiało, kiedy Billi rozparła się wygodnie w starym fotelu Arthura.
– Zabierzemy cię w jakieś bezpieczne miejsce, a kiedy sytuacja się uspokoi, wyślemy cię do domu, do twojej babci.
Wasylisa pokiwała głową.
– Tak bardzo bym chciała znowu zobaczyć jej ogród. – Wstała, pochyliła się nad rośliną w donicy i delikatnie pogładziła jej łodygi. – Babcia kocha chryzantemy.
Billi spojrzała na donicę. Grube, soczyste zielone liście pokrywały gałązki, które jeszcze dwie minuty temu były prawie uschnięte. Gęste pomarańczowe kwiaty rozwijały się w oczach, nawet małe pąki wyrastające na łodygach natychmiast rozkwitały. Miękki, świeży zapach wypełnił cały pokój.
Wasylisa zerwała jeden z kwiatów, który rozwinął się na jej dłoni, i podała go Billi. Uśmiech rozpromienił jej twarz. Wydawała się zupełnie nieświadoma tego, co się wokół niej dzieje.
Nadzieja na to, że Wasylisa wróci do zwykłego życia, przepadła. Dziewczynka miała być następną Wyrocznią templariuszy.
Mordred podskoczył na krześle, kiedy Billi wpadła do kuchni. Wytarł z ust keczup i z miną winowajcy spojrzał na zjedzoną do połowy kanapkę z bekonem.
– Gdzie ojciec? – Dziewczyna w jednej ręce trzymała doniczkę, w drugiej nadgarstek Wasylisy.
– Na patrolu razem z Gwaine’em.
– Sprowadź go tu natychmiast.
Po kilku minutach Arthur i Gwaine weszli do kuchni. Arthur kiwnął głową w stronę Billi, rozpinając płaszcz.
– Mów, co się dzieje.
Billi postawiła rozkwitniętą roślinę na kuchennym stole.
– Wasylisa to zrobiła.
Arthur dotknął dużych zielonych liści i zerwał jeden z kwiatów. Podał Gwaine’owi.
– Kilka minut temu tkwiły tutaj suche patyki – wyjaśniła Billi.
– Wasyliso, chciałbym, żebyś to wzięła. – Arthur chwycił stojącą na parapecie doniczkę z przywiędłym fiołkiem afrykańskim i postawił ją na kolanach dziewczynki.
Liście zaczęły się podnosić, łodyżki wydłużać, pąki rozkwitać i po chwili donica wypełniła się aksamitnymi jasnofioletowymi kwiatami.
Pomieszczenie wypełnił ciężki zatęchły zapach – dużo silniejszy od tego, którego źródłem był jeden fiołek. Wydawało się, jakby ktoś otworzył drzwi do oranżerii. Wszystkie znajdujące się w domu rośliny zaczęły kwitnąć, kuchnia po prostu mieniła się kolorami.
Trwało to kilka sekund. Wasylisa opuściła ręce i spojrzała na rycerzy.
– Zachwycające! – powiedział Mordred, obserwując bluszcz wijący się po kuchennej podłodze.
Nagle roślina zasyczała, poczerniała i zaczęły płonąć.
To samo stało się z innymi kwiatami – stanęły w ogniu. Wasylisa krzyknęła. Billi jednym kopnięciem zrzuciła z kolan dziewczynki doniczkę z fiołkiem, która z hukiem roztrzaskała się na podłodze. Ziemia zaczęła się pokrywać wrzącymi bąblami. Znad spalonych liści unosił się dym. Billi chwyciła Wasylisę, a Mordred podbiegł do zlewu, bo dym uruchomił czujkę przeciwpożarową.
– Co się tu, do diabła, dzieje? – zapytał Gwaine.
Alarm wciąż wył.
Arthur spojrzał na podłogę, na której topiło się linoleum, wydzielając paskudny swąd. Stanął na jednej z dymiących roślin i roztarł ją na miazgę.
– Sprowadźcie Elaine – rozkazał.
*
Elaine zjawiła się w mgnieniu oka. W kuchni wciąż jeszcze unosił się odór stopionego plastiku i spalonych liści, więc wszyscy tłoczyli się w bibliotece, tuż obok pokoju, w którym teraz spało dziecko. Gwaine stał przy oknie, co chwila nerwowo wyglądając na zewnątrz. Billi siedziała na starej kanapie. W końcu do pomieszczenia wszedł Arthur, który właśnie położył Wasylisę z powrotem do łóżka.
Elaine, pocierając oczy, usadowiła się w fotelu stojącym w kącie pokoju. W mdłym świetle lampy z zapadłą twarzą wyglądała jak zombie.
– Rozmawiałem z nią, zanim zasnęła – zaczął Arthur. – Wygląda na to, że pewne zdolności panowania nad żywiołami, elementalizm, przewijały się w rodzinie. Jej babcia potrafiła sprawić, że kwiaty rosły w oczach, a owoce dojrzewały przed sezonem. – Zmarszczył brwi, patrząc na słuchaczy, i mówił dalej: – Wasylisa nigdy nie sądziła, że to jest dziwne. Po prostu w jej rodzinie potrafiono to robić. Wydaje mi się, że jej babka to dobra wiedźma. Zdaniem Wasylisy, zna wszystkie opowieści o Babie-Jadze.
– Myślisz, że babka dziewczynki wierzy w istnienie Baby-Jagi? – zapytał Gwaine.
– Tak, ale Wasylisa uważa, że to tylko bajki.
Elaine uśmiechnęła się sama do siebie.
– Chciałabym poznać tę babcię. Wydaje się bardzo ciekawą osobą.
– A co z innymi zdolnościami? Dlaczego ogień? – zapytała Billi.
Elaine westchnęła.
– Biorąc pod uwagę to, co się stało dzisiejszej nocy, możemy założyć, że paranormalne talenty Wasylisy obejmują również wzniecanie ognia, czyli pirokinezję. A to w połączeniu z elementalizmem nie tworzy dobrej mieszanki.
– Wyjaśnij nam, dlaczego – wtrącił Arthur, wyjmując pudełko z kieszeni Elaine. Był to jego pierwszy papieros od trzech miesięcy. Chociaż nie okazywał emocji, wydarzenia tej nocy i na nim zrobiły wrażenie.
– Wasylisa współodczuwa naturę.
– Co to oznacza? Współodczuwa naturę? – zapytał Gwaine. Ze wszystkich templariuszy on najmniej lubił Elaine; ją i okultyzm, który wniosła do Zakonu. Zawsze był zdania, że od bycia wiedźmą dzieli ją tylko jeden mały krok.
– To, co się dzieje z Wasylisą, bezpośrednio wpływa na otaczający ją świat przyrody. Może na przykład zjeść lody, przez co cały ogród zamarznie. Albo wręcz przeciwnie, może zaczerpnąć ciepła z gorącego letniego dnia i ugotować sobie w dłoniach parówkę – wyjaśniała Elaine z taką miną, jakby tłumaczyła coś zupełnie oczywistego. – To po prostu fizyka w wydaniu Newtona. Każdej akcji towarzyszy reakcja. W tym konkretnym przypadku energia paranormalna jest przenoszona od Wasylisy do świata przyrody i z powrotem. Ale dziewczynka nie ma doświadczenia i nie potrafi kontrolować swej mocy. To, co się stało z kwiatami, jest oznaką jej bezradności.
– Świetnie! Przyda się, kiedy zaatakują nas demoniczne żonkile – skomentował Gwaine.
Elaine zignorowała tę mało subtelną ironię.
– Przyniosłam coś.
Z kieszeni wyjęła naszyjnik. Na wąski pasek skóry nawleczono srebrne blaszki. Billi rozpoznała naszyjnik. Kay miał go na sobie, kiedy próbował nawiązać kontakt z bytem w Nieziemskim Królestwie.
– Czy to maqlu?
Ten starożytny talizman archeolodzy odkopali w Niniwie. Chronił przed atakiem paranormalnym.
– Czy ktoś będzie próbował opętać Wasylisę? – zapytał Gwaine.
– Dziewczynka nie ma żadnej kontroli nad swoimi zdolnościami. Nie potrafi się bronić. Jest więc prawdopodobne, że ktoś o zdolnościach paranormalnych, takich jak telepatia, może zawładnąć, nawet na moment, jej myślami, i manipulować nią.
Elaine podała naszyjnik Billi.
– Nałóż jej to, jak tylko się obudzi. Powiedz, że nie wolno jej tego zdejmować.
Dziewczyna obejrzała srebrne zawieszki. Na każdej pismem klinowym wygrawerowano zaklęcia.
– Myślisz, że Baba-Jaga będzie próbowała opętać Wasylisę?
Elaine pokiwała głową.
– Jeśli jest zdolna pożreć osoby o zdolnościach paranormalnych i robiła to przez całe wieki, potęga jej zdolności telepatycznych jest pewnie niezwykła. Jędza może być biegła w elementalizmie i potrafić rozmawiać z duchami. A to oznacza, że jest absolutnie szalona. Wszystko, co dzieje się w jej głowie, może okazać się niebezpieczne. Z całą pewnością nie chcę, aby znalazła się w umyśle Wasylisy, nawet przez minutę.
– Teraz nasz plan jest już jasny – powiedział Arthur.
– Jedziemy do Jerozolimy – zgodziła się Elaine.
– Chwileczkę! – przerwała Billi. – A co powstrzyma polenice od wizyty w świętym mieście i porwania stamtąd Wasylisy?
Elaine uśmiechnęła się.
– Ach, święte miasto ma własnych strażników'. Nawet polenice pomyślą dwa razy, zanim zdecydują się z nimi zadrzeć.
– To znaczy kogo?
Elaine zawahała się i spojrzała na Arthura. Ten pokiwał głową, ale kobieta nie wydawała się uspokojona. W końcu powiedziała:
– Jerozolima jest w rękach asasynów.
– O, super!
Kto ich nie znał? Templariusze i asasyni mieli tajny sojusz, jeszcze od czasów krucjat. Oba zakony dzieliły się wiedzą, sprzymierzeńcami i razem walczyły ze wspólnym wrogiem. Większość ksiąg okultystycznych, które studiowali templariusze, pochodziła ze zbiorów islamskiej sekty mistycznych zabójców’.
– Opowiedz nam o nich coś więcej.
Elaine wzruszyła ramionami.
– Nigdy żadnego nie spotkałam. Działają przez sieć pośredników. Są uśpionymi szpiegami. Może nim być ktoś bliski, partner biznesowy, nawet najlepszy przyjaciel, którego znasz od lat. Pewnego dnia otrzymują sygnał do działania. Spotykasz asasyna tylko raz tuż przed końcem życia.
– I to pod ich opiekę wysyłamy Wasylisę? – upewniła się Billi.
– Asasynów i templariuszy łączy pakt – powiedział Arthur.
– Traktat z Alamutu pozwala nam na szkolenia wśród fakirów i świętych ojców Jerozolimy. Wyrocznia nigdzie nie będzie bezpieczniejsza.
Już nie Wasylisa, tylko Wyrocznia.
– Moi przyjaciele z Whitechapel przygotowali to na wszelki wypadek. – Arthur wyjął z szuflady biurka fałszywe paszporty i rzucił je Elaine. – Zabierz ją do Jerozolimy.
Następnego popołudnia Billi przyglądała się, jak Wasylisa lepi bałwana. Ogrody Middle Temple były wyludnione z powodu potężnych opadów śniegu. Urzędnicy nie wychodzili na spacery, a mała spędziła prawie cały dzień na toczeniu śniegowych kul. Największą już ulepiła, teraz powstawała druga, która miała być głową śnieżnej figury.
Elaine nie spuszczała wzroku z dziewczynki, podobnie jak Lance i Bors. Templariusze strzegli jej jak oka w głowie.
– Billi, chodź tutaj.
„Jest taka szczęśliwa” – pomyślała dziewczyna.
Wasylisa oklepywała nieforemną kulę, starając się nadać jej właściwy kształt. Włosy sterczały małej spod wełnianej czapki z pomponem, a gołe dłonie były różowe od zimna – nie przeszkadzało jej to.
– Chodź już do środka! – krzyczała Billi przez ogród. – Jest zimno!
Czuła, że nie są bezpieczne. Każdy mógł się tu kręcić i je zobaczyć. Ale czy Wasylisa kiedykolwiek będzie bezpieczna? Billi nie miała pojęcia, co działo się z Kayem w Jerozolimie; nigdy o tym nie opowiadał. Wrócił odmieniony, pewny siebie, samodzielny i dzięki temu potężniejszy. Co się stanie z Wasylisą? Jaka będzie za kilka lat?
Dziewczynka zbliżyła się do niej.
– No chodź, chodź i popatrz! Już prawie skończyłam.
– Powinnyśmy zacząć się pakować.
– Dlaczego? – Wasylisa otrzepywała śnieg ze spodni. – Wybieramy się gdzieś?
Nikt jej nie powiedział! Za dwa dni miała lecieć do Jerozolimy i nikt jej o tym nie poinformował!
– Gdzieś, gdzie będziesz bezpieczna.
– Jestem bezpieczna, prawda? Tutaj, z tobą.
Billi spojrzała za siebie, poszukując wzrokiem Elaine, która z pewnością lepiej umiała wszystko wyjaśnić. Jednak starszej pani nigdzie nie było widać. Typowe. Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Pobawmy się, Billi.
Wasylisa już chciała odejść, ale Billi złapała ją za rękę. Mimo że na dworze panował mróz, jej palce były bardzo ciepłe.
– Posłuchaj, Wasyliso. Musisz coś wiedzieć na temat tego, co wydarzyło się ostatniej nocy. – Dziewczyna usiadła z małą na ławce. – Moc, jaką posiadasz, może być niebezpieczna.
Dziecko zabrzęczało swoim srebrnym naszyjnikiem.
– Nie, teraz czuję się świetnie.
– Naszyjnik to nie wszystko. Musisz się nauczyć, jak wykorzystywać swoje szczególne uzdolnienia. Jest miejsce, gdzie możesz to zrobić.
– Gdzie?
– W Jerozolimie.
Dziewczynka skoczyła na równe nogi i spojrzała na Billi.
– Jerozolima? Ale ja chcę wrócić do domu, do mojej babci!
– Wasyliso, jeśli wrócisz do Karelii, dorwą cię wilkołaki. Elaine pojedzie z tobą. Dopilnuje, żebyś się tam zadomowiła. To... – Billi opuściła głowę. Nie mogła patrzeć dziecku w oczy. – To dla twojego dobra.
– Nie, proszę! Nie chcę jechać! – Jej palce zacisnęły się na dłoni Billi. – Dlaczego nie mogę zostać z tobą?
– Nie możesz. To by nic nie dało. Przykro mi.
– Kłamczucha! – wyszeptała Wasylisa, a jej oczy wypełniły się łzami. – Wcale nie jest ci przykro. – Zacisnęła powieki.
– Chcę, żeby rodzice do mnie wrócili. Nic więcej.
Billi podniosła rękę, aby objąć dziewczynkę.
– Nie dotykaj mnie! – zawołała.
Wbiła palce w śnieżną głowę bałwana i tak mocno ją ścisnęła, że kula rozpadła się na kawałki. Dziewczynka zaczęła drżeć, wstrząsana płaczem.
Billi chciała jej wytłumaczyć, że dzięki szkoleniu zrobi wiele dobrego, że stanie się kimś bardzo ważnym, potężniejszym. Wszystkie te słowa były jednak bez znaczenia. Westchnęła, wiedząc, że przyszłość tego dziecka wypełnią nieszczęścia i trudności. Ale nie mieli wyjścia. Taka była wola boża.
Deus vult.
Nie tylko polenice składały dzieci w ofierze.
Billi obudziły odgłosy jakiegoś zamieszania. Usłyszała bulgotanie w starych rurach. O czwartej nad ranem? Co, do diabła, się dzieje? Wyglądało na to, że strażnik postanowił wziąć kąpiel.
Każda część jej ciała pragnęła pozostać w pościeli. Trzy godziny walki wręcz z Borsem sprawiły, że wszystko ją bolało. Zmusiła się, by wstać z łóżka. Wyjrzała przez okno. Na zewnątrz stał Gareth – zmarznięty i nieszczęśliwy. Zobaczył ją i pomachał.
Błądziła sztywnymi stopami po drewnianej podłodze w poszukiwaniu kapci. Owinęła się szczelnie szlafrokiem i wyszła na korytarz.
Drzwi od łazienki były otwarte, z prysznica lała się woda.
– Kto tu jest?
– Billi...
– Wasylisa?
Dziewczynka stała w wannie, cała mokra. Miała na sobie piżamę, włosy przylepiły jej się do twarzy. Nie zaciągnęła zasłony od prysznica, więc woda rozpryskiwała się po całej łazience. Billi podbiegła bliżej i poczuła na skórze lodowate krople.
– Jezu, Wasyliso! – wykrzyknęła, zakręcając kurki.
Wanna była do połowy pełna. Billi chwyciła ręcznik i zaczęła wycierać dziewczynkę. Wtedy poczuła, że skóra dziecka jest gorąca jak ogień.
– Tak mi gorąco... – Wasylisa krztusiła się od wstrzymywanego płaczu.
Billi zdjęła z dziecka mokre ubranie i okryła je swoim szlafrokiem.
– Co się dzieje? – Do łazienki wszedł Arthur, ubrany w luźne spodnie od dresu i koszulkę.
– Wasylisa jest chora.
Arthur położył dłoń na czole dziewczynki.
– Nie mogę nic zrobić – mamrotała.
Mężczyzna napełnił szklankę wodą i zmusił małą do wypicia kilku łyków.
– Termometr jest w szafce? – zapytał Billi.
Otworzyła drzwiczki – były tam bandaże, strzykawki, opakowania z antybiotykami, a na samym dnie termometr w etui. Billi podała go ojcu. Odwrócili się do Wasylisy. Siedziała na stołku, pocąc się mocno, dłonie zacisnęła na szklance.
Woda w naczyniu wrzała.
Na jej powierzchni tworzyły się bąble, które bulgotały i kipiały na podłogę. Na dłoniach dziecka pojawiły się drobne czerwone ślady poparzeń, ale wydawało się, że niczego nie czuje.
– Sprowadź natychmiast Elaine! – zakomenderował Arthur, wkładając Wasylisę z powrotem do wanny.
Elaine spała na kanapie przed ekranem wyciszonego telewizora. Billi potrząsnęła ją za ramię.
– Ojciec chce, żebyś przyszła. Szybko.
Kobieta pokiwała głową i natychmiast wstała, owijając się szalem. Billi już miała pójść za nią, kiedy spojrzała na ekran.
Na początku sądziła, że pokazują obfite opady śniegu, ale to było zbyt szare, zbyt brudne. Powoli pokrywało ramiona mężczyzny, potem zaczęło przysypywać elegancki garnitur. Jego twarz wyglądała tak, jakby była okopcona sadzą. Popiół był wszędzie. Reporter stał na placu, na którym zgromadziło się pełno ludzi. W tle wyły klaksony samochodów, pobłyskiwały światła.
„Nicholas Rhodes na żywo z Neapolu” – informował podpis w dolnej części ekranu.
Billi zatrzymała się rozdarta pomiędzy potrzebą niesienia pomocy Wasylisie a koniecznością oglądania apokaliptycznych scen.
– ... to niewiarygodne. Nawet w tym dymie można zobaczyć poświatę otaczającą krawędzie krateru. Fontanna lawy staje się coraz wyższa i wyższa. – Głos trzeszczał w odbiorniku i urywał się, ale mimo to dało się słyszeć w nim oznaki ekscytacji i strachu.
Nazwy ulic i reklamy widoczne na ekranie zapisano po włosku. Za reporterem płonął wulkan. Billi stłumiła krzyk. Był tuż za miastem i rósł jak fala przypływu; jego czarną sylwetkę wieńczył czerwony stożek. Wezuwiusz. Wysoki słup czarnego dymu strzelał prosto w niebo. Od czasu do czasu wyrzucana w górę lawa oświetlała chmury. Obraz na ekranie poruszył się. Rozległa się wrzawa. Wszyscy zaczęli się tłoczyć, trącając reportera. Ten prawie upadł pod naporem spanikowanego tłumu. Wizja zniknęła, ale dźwięku nie utracono.
– Trzymaj kamerę, do góry!
Obraz wrócił i dziennikarz znowu pojawił się na ekranie. Nicholas Rhodes patrzył nieruchomo w obiektyw, kasłał. Jego zaczerwienione oczy wypełniły się łzami, nie mógł mówić. Popiół był zbyt gęsty, wygłuszał nawet dochodzące zewsząd krzyki.
Ziemia zadrżała i ekran ponownie zrobił się czarny, ale po chwili można było zobaczyć niewyraźny obraz kolejnej erupcji. Gęsta chmura, która uniosła się z wulkanu, nagle się spłaszczyła i opadła, zalewając górę, buzując, jak gotująca się woda w za małym naczyniu.
– O mój Boże! – szeptał kamerzysta. – Nick, wstawaj, musimy uciekać! – Wciąż filmował, wycofując się z placu.
Stożek krateru stał się niewidoczny. Podmuchy popiołu i dymu rzucały gazetami i innymi śmieciami. Ludzie upadali, byli tratowani. Samochody rozbijały się, a ich kierowcy próbowali uciekać przez okna.
– Co się dzieje?! – krzyczał Nicholas do kamerzysty.
Na ulicach rozległo się jakieś dziwne wycie. Ludzie chwycili się za ręce, kiedy fala powietrza zatrzęsła białymi od popiołu drzewami. Z okien budynków wychodzących na plac wyleciały szyby.
„Chmura piroklastyczna” – pomyślała Billi. Czy nie czytała o tym wszystkim w podręczniku do łaciny? Gorące i trujące gazy mieszały się z olbrzymią prędkością, spalając wszystko, co napotkały na swej drodze. To właśnie taka chmura była bezpośrednią przyczyną zgłady Pompejów w 79 roku. Spadający popiół pogrzebał wymarłe miasto. Już nie było ucieczki.
– To na nic, na nic! – powtarzał operator. Obiektyw wisiał nad czyimiś butami. – Już po nas!
Kamera huśtała się tam i z powrotem. W tle było słychać tylko krzyki i wiatr. Nagle operator uniósł sprzęt. Na ekranie pojawiła się twarz Nicholasa; jego zaczerwienione i załzawione oczy patrzyły wprost na Billi.
– Kręć! – zarządził z determinacją. Stanął pewniej na nogach, przeczesał palcami włosy, strząsając z nich popiół. – Kocham cię! – wyznał. – Chciałem tylko powiedzieć, że cię kocham, Maggie! – Reporter krzyczał, bo hałas był ogłuszający. – Powiedz dziewczynkom, że tata o nich myśli! – Miał ochrypły głos. Obiektyw kamery trzymał w dłoniach. – Powiedz im, że je kocham...
Obraz znikł i zaczął śnieżyć, potem nastały tylko ciemność i cisza. Jedyne, co pozostało widoczne, to nagłówek na pasku: „Nicholas Rhodes na żywo z Neapolu”. Po chwili napis też przepadł. Na ekranie pojawiło się wnętrze studia telewizyjnego, w którym prezenterka tępo patrzyła w swój monitor.
Billi wbiegła po schodach.
Elaine i Arthur pochylali się nad wanną pełną parującej wody. Oboje mieli w dłoniach ręczniki, przez które trzymali rozpalone dziecko.
– Co ona robi?
Billi miała w głowie tylko wybuch wulkanu.
– Ona niczego nie robi! Ktoś jej to robi! – warknęła Elaine.
Wasylisa szarpnęła się dziko, prawie wyrywając się z uścisku. Woda rozprysła po łazience. Dziewczynka miała zaciśnięte powieki.
– Ona tego chce! – krzyczała.
Złapała Arthura za barki, patrząc na niego szalonym wzrokiem.
Billi chwyciła dziecko za ramiona, widząc, jak te wielkie oczy ciemnieją, a ich błękit czernieje.
– To ona tego chce!
Elaine zaczęła szarpać talizmany i przyciskać je dziewczynce do skroni.
– Walcz z nią. Walcz! – szeptała.
Wasylisa spojrzała z gniewem, zaciskając zęby.
– GłUUpiia. – Jedno słowo zabrzmiało jak przekleństwo, ale głos nie należał do Wasylisy. Dziewczynka syczała kakofonią kilku tysięcy głosów. Dosięgła twarzy Elaine, pozostawiając na niej bąble. Nagle jej wzrok stracił ostrość, ześlizgnął się. Powieki zatrzepotały i mała osunęła się do wody, która nadal parowała. Arthur wyciągnął dłonie z wanny, całe poparzone. W łazience było gorąco jak w saunie, a temperatura nadal rosła.
– Śnieg! – powiedziała Billi. – Wrzućmy ją w śnieg.
„To, co dzieje się z Wasylisą, bezpośrednio wpływa na otaczający ją świat przyrody. To, co dzieje się w przyrodzie, ma bezpośredni wpływ na Wasylisę”.
Arthur owinął dziewczynkę mokrym ręcznikiem. We troje wyszli na dwór. Nim dotarli na zewnątrz, koc, przez który ją trzymali, zaczął się tlić. Wrzucili dziewczynkę w śnieg i zaczęli ją zasypywać kolejnymi warstwami lodowatego puchu. Po chwili udało im się obniżyć temperaturę jej ciała. Wasylisa rozglądała się nieprzytomnie.
– Och, tyle śniegu. – Odwróciła się do Billi. – Fimbulyinter, Wieczna Zima. – Głos dziecka się załamał.
Elaine położyła dłoń na czole dziewczynki. Odczekała chwilę i westchnęła.
– Już jest dobrze.
Arthur podniósł Wasylisę i przytulił ją do piersi. Elaine z trudem wstała ze śniegu.
Wracając do domu, minęli okna, w których paliło się światło. Billi się zatrzymała. Ledwie słyszała... Dziennikarz wciąż powtarzał to samo zdanie, które w końcu do niej dotarło: „Aktywność wulkanu gwałtownie osłabła, ale Neapol został zniszczony”.
Popiół wciąż spadał na Neapol. Z najnowszych informacji wynikało, że skala zniszczeń rosła. Miasteczka w pobliżu Wezuwiusza zniknęły, całkowicie przysypane tonami materiału wulkanicznego.
Chmura piroklastyczna zatrzymała się we wschodniej części miasta, dzięki czemu mieszkańcy zachodniego Neapolu uniknęli najgorszych skutków erupcji. Tłumy przerażonych ludzi oblepiały zatokę – każdy starał się znaleźć dla siebie miejsce w jednej z łodzi czy statków zgromadzonych w ramach akcji ratunkowej.
Jeszcze przez jakiś czas z zasypanej części miasta wychodziły rozmowy telefoniczne, w większości od tych, którzy ukryli się w piwnicach, kiedy wulkan szalał. Jednak sygnał powoli zanikał – ludzie zostali pogrzebani żywcem w swoich podziemnych kryjówkach.
Arthur położył Wasylisę do łóżka. Dziewczynka zasnęła bardzo mocno. Zanim Elaine zamknęła drzwi od sypialni, sprawdziła, czy na szyi dziecka wiszą talizmany.
W końcu Billi, Arthur i Elaine usiedli w kuchni; około południa mieli już dość oglądania wiadomości. Wkrótce potem pojawił się Gwaine z gazetami pod pachą. Był w wyjątkowo ponurym nastroju.
– Chciałbym wiedzieć – zaczął Arthur – czy to Wasylisa wywołała erupcję.
– Nie... – zaczęła Elaine, ale nie brzmiało to zbyt pewnie. – Wezuwiusz jest aktywnym wulkanem. Wcześniej czy później wybuch i tak by nastąpił. – Spojrzała na podłogę, na której widniały ślady palących się roślin. – Moc współodczuwania, którą posiada, sprawiła, że czuła nadchodzący wybuch. W miarę rozwoju wydarzeń było z nią coraz gorzej, a kiedy w końcu ją schłodziliśmy, wulkan wygasł. Jestem pewna, że zatrzymaliśmy dalszą erupcję. Gdyby nie szybka reakcja Billi, mogło być znacznie gorzej.
– Są tysiące ofiar, dziesiątki tysięcy. Czy mogłoby być gorzej? – zapytał Gwaine. – A w przyszłości? – Położył dłoń na dzienniku „Guardian”. Na pierwszej, czarnej, stronie widniał tylko tytuł: Neapol zniknął. – Czy Wasylisa może spowodować kolejne erupcje?
Elaine spojrzała na Arthura, zagryzając wargi. Zaczęła mówić szeptem.
– Tak. To możliwe, jeśli jest awatarem.
„Awatar? Czy to przypadkiem nie komputerowa ikona?” – zastanawiała się Billi. Miała jednak przeczucie, że chodzi o coś zupełnie innego.
Elaine mówiła dalej:
– Natrafiłam na to sformułowanie, kiedy podróżowałam po Indiach. – W mocnym świetle górnej lampy zmarszczki wokół jej ust wyglądały jak czarne wyżłobienia. – Oznacza ono wyjątkową Wyrocznię.
– Jezu Chryste! – wymamrotał Gwaine.
– Tak, taką jak Chrystus. Nie rozumiecie? Wasylisa powstrzymała erupcję wulkanu. Żeby panować nad tak potężnymi zjawiskami, potrzeba niebywałej nadnaturalnej mocy. To tak, jakby Kay chciał w jednym momencie czytać w myślach wszystkich londyńczyków. Fakt, iż Wasylisa przeżyła, że sama nie spłonęła, każe mi myśleć, że ma wielki potencjał, ukryty w swoim wnętrzu. Jest zbyt młoda, aby świadomie go wykorzystywać. – Elaine spojrzała na schody wiodące do sypialni dziewczynki. – Kiedy zostanie przeszkolona, będzie w stanie wywoływać huragany jednym klaśnięciem. Jedno jej tupnięcie wywoła trzęsienie ziemi. Będzie kierowała siłami natury zgodnie ze swoimi zachciankami.
– Och, czy to wszystko? – zapytała drwiąco Billi. – A tak się martwiłam.
Rozmawiali o dziewczynce, którą uratowała. O kimś, kto mógł niszczyć całe miasta. Billi z trudem łączyła obraz delikatnego blondwłosego dziecka z żywiołem pustoszącym Włochy. Wasylisa miała w sobie potęgę, którą żadna ludzka istota nie powinna być obciążona. Dziewczyna bardzo jej współczuła. Teraz dziecko stało się pionkiem w rozgrywce między templariuszami i stadem polenic. Strona, która będzie miała Wasylisę, zdobędzie władzę nad siłami przyrody.
– Nic dziwnego, że polenice chcą ją odzyskać za wszelką cenę – zauważyła Billi. – Muszą czuć drzemiącą w niej moc, skoro przebyły taki szmat drogi.
– To gratka nie tylko dla wilkołaków – zauważyła Elaine. – Możesz sobie wyobrazić, co ghule byłyby w stanie zrobić, aby posmakować krwi tak potężnej Wyroczni? Albo co dałyby diabły za jej duszę? Jaką potęgę zyskałyby, pochłaniając dziecko?
– Jeśli to Baba-Jaga ją dopadnie, to ona przejmie całą moc Wasylisy. Nie wróży to niczego dobrego – powiedział Arthur i spojrzał za okno, na śnieg. – Wiedźma starała się opętać dziecko, prawda?
– Tak. Na pewno doprowadziła do krótkiego połączenia z mózgiem Wasylisy, ale talizmany skutecznie jej w tym przeszkodziły. Nawet jeśli do tej pory nie zakładała, że Wasylisa może być awatarem, teraz będzie tego pewna. Nie pozwoli, aby tak smaczny kąsek przeszedł jej koło nosa.
Billi przeniknął dreszcz, gdy przypomniała sobie, jak dziewczynka rzucała się i wrzeszczała. Jednak najbardziej przerażające były głosy, które wychodziły z jej gardła. Ile umysłów znalazło się nagle w jej głowie?
– Wasylisa mówiła więcej niż jednym głosem. Ja słyszałam przynajmniej kilkanaście. Czy wszystkie należały do Baby-Jagi?
– Kto to może wiedzieć... Baba-Jaga jest czymś, z czym nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Gdyby choć połowa z tego, co się o niej mówi, była prawdą, oznaczałoby to, że jest awatarem. Głosy, które słyszeliśmy, mogą być echem tych wszystkich pochłanianych przez nią dusz. Może tym właśnie jest – szaloną wiedźmą, która więzi w swoim wnętrzu tysiące duchów, a wszystkie podlegają jej woli.
– Ostrożnie, Elaine! Mówisz to tak, jakbyś ją podziwiała – zauważył Arthur.
– Czuję respekt, Art. Wszyscy powinniśmy. – Kobieta patrzyła na dym unoszący się z papierosa. – To dobra zasada, aby obawiać się bogów, nawet jeśli się w nich nie wierzy.
– A co z Fimbulwinter? – zapytał Arthur z ponurą miną.
Elaine pokiwała głową.
– Stare skandynawskie legendy opowiadają o bardzo długiej zimie nazywanej Fimbulwinter, która zwiastuje koniec świata.
– Dlaczego Wasylisa mówiła o zbliżającej się Fimbulwinter?
– To ona mi o niej opowiedziała. – Dziewczynka stała boso na progu pokoju z lalką w dłoni.
Elaine podniosła się.
– Powinnaś być w łóżku. Dlaczego nie...
– Kto ci powiedział? – Arthur przerwał Elaine.
Drobne dłonie dziecka nerwowo głaskały lalkę.
– Baba-Jaga. Powiedziała mi. Albo ją usłyszałam. – Wasylisa zagryzała wargi, patrząc na templariuszy. – Usłyszałam ją.
Billi posadziła dziewczynkę na stołku, a sama oparła się o parapet. Wasylisa skurczyła się... albo tylko tak wyglądała. Jakby jej wnętrze wyschło. Pod oczami miała ciemne sińce, przez co wyglądała na bardzo zmęczoną. Wpiła zęby w dolną wargę, a skronie wsparła na piąstkach.
– Była tutaj, szeptała w mojej głowie. Chciała więcej, dużo więcej. Żeby cały świat pokryły śnieg i lód. Widziałam jej marzenia – powiedziała cicho dziewczynka. – Tego wszystkiego chciała. Pragnęła, żeby wszystko okryła biel. Chciała pogrzebać cały świat.
– To niemożliwe. Nie można przecież zamrozić całej planety – odparł Gwaine.
– Wybuchy wulkanu bardzo zmieniają klimat – zaczęła Billi. Ponieważ jej klasa zajmowała się ostatnio historią Pompejów, wiele wiedziała na temat wulkanów. – Erupcja powoduje, że do atmosfery przedostaje się mnóstwo dwutlenku siarki. Tam dochodzi do jego reakcji z wodą, a powstały w ten sposób kwas siarkowy działa jak wielkie lustro, odbijające promienie słoneczne z powrotem do atmosfery. Potężny wybuch z całą pewnością spowoduje wulkaniczną zimę.
– Twierdzisz, że wybuch Wezuwiusza mógłby doprowadzić do Fimbulwinter? – zapytał Arthur, mrużąc oczy.
– Wczorajsza erupcja Wezuwiusza może wpłynąć na obniżenie temperatury, ale Fimbulwinter mogłaby zapaść dopiero po wybuchu czegoś naprawdę wielkiego. – Billi zaczęła intensywnie myśleć, starając się przypomnieć sobie, czego dowiedziała się w szkole. – Superwulkan. Jeśli wybuchłoby coś takiego, mielibyśmy globalny spadek temperatury, co spowodowałoby ochłodzenie, a może i zamarznięcie znacznej powierzchni planety... nawet na dziesięć lat.
– To wystarczająco długo, aby zniszczyć zbiory i żywy inwentarz. Większość ludzi umarłaby z głodu – dodała Elaine.
– Ubój selektywny – powiedziała Billi. – Czy nie to robią ludzie, kiedy liczebność jakiegoś gatunku gwałtownie wzrasta? Prowadzą odstrzał do momentu osiągnięcia bezpiecznej liczby. Teraz Baba-Jaga planuje ubój selektywny ludzi.
– Ale to doprowadziłoby do wymarcia nas wszystkich, w tym polenic – stwierdził Gwaine.
– A co ją to obchodzi? – wtrąciła Wasylisa ledwie słyszalnym głosem. Dziewczynka siedziała pomiędzy Elaine i Arthurem ze zwieszonymi ramionami. – Chce oczyścić świat. Zacząć wszystko od nowa.
– Wiedźma jest prawie nieśmiertelna – zauważył Arthur. – Za kilkaset lat ziemia znowu się zaludni, ale liczba jej mieszkańców nawet się nie zbliży do obecnych sześciu miliardów. Baba-Jaga widziała tyle wymierających i rodzących się gatunków, że kilka więcej czy mniej nie zrobi jej różnicy, podobnie jak upływający czas. Czym dla niej, nieśmiertelnej, jest kilka wieków? – Spojrzał na Billi. – Czy po naszej stronie równika znajdują się jakieś superwulkany?
Dziewczyna pokiwała głową.
– Yellowstone. Właściwie cały park jest gigantycznym wulkanem. Jego wybuch oznaczałby koniec ludzkości.
Arthur odchrząknął i kucnął przed Wasylisą.
– Wyglądasz na zmęczoną, kochanie. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pójdziesz spać. – Wyciągnął do niej rękę. – Chodź.
Kiedy mężczyzna zabrał dziewczynkę na górę, Billi podeszła do czajnika. Starała się nalać do niego wody, ale dłonie tak jej drżały, że nie była w stanie tego zrobić. Baba-Jaga chciała, aby na ziemi zapanowała Wieczna Zima. Mogła to osiągnąć, łącząc swoje moce z potęgą Wasylisy – w ten sposób wyludni ziemię.
Arthur wrócił po chwili i stanął na środku kuchni.
– Przyśpieszam całą akcję. – Spojrzał na zegarek. – Wasylisa wyjeżdża już dziś wieczorem. Elaine i ja zabierzemy ją do Jerozolimy i zostaniemy tam, póki nie upewnimy się, że jest pod dobrą opieką. Wszyscy rycerze mają być na posterunku, do momentu gdy samolot z dziewczynką odleci. Gwaine, przejmiesz dowodzenie pod moją nieobecność.
Arthur położył dłoń na ramieniu Billi.
– Prześpij się, będę cię później potrzebował.
– Co z polenicami? – zapytała go córka. – Na pewno po nią przyjdą.
Arthur stał nieruchomy obok okna, w bladym świetle zimy.
– Niech przyjdą...
Przez cały wieczór rycerze obserwowali dom. Billi nie była w stanie odpocząć, miała bolesną świadomość, że wydarzenia zbliżają się do punktu krytycznego, nie tylko dla templariuszy, lecz także dla niej osobiście. Tego wieczoru Wasylisa miała się stać członkiem Zakonu, ale bez wielkiej ceremonii, całonocnego czuwania i modlitw.
Billi nie mogła pozwolić, aby dziewczynka wyjechała, zanim się nie pogodzą. Zapukała do drzwi jej sypialni.
– Wasylisa? Mogę wejść?
– Nie.
Słońce zachodziło i pokój był pogrążony w ponurym mroku. Billi włączyła światło. Wasylisa siedziała na łóżku, wciśnięta w kąt, z kolanami pod brodą. Billi przesunęła kilka pluszowych zabawek i usiadła naprzeciwko dziewczynki.
„Jak zacząć?”.
– Bardzo mi przykro, że do tego doszło, ale wyjazd do Jerozolimy to jedyny sposób, aby zapewnić ci bezpieczeństwo.
– Byłam bezpieczna, póki się nie pojawiliście.
– Uratowaliśmy cię przed wilkołakami.
– Żałuję, że i mnie nie zagryzły.
– Nie mów tak! – Billi patrzyła na dziecko. – Wcale tak nie Myślisz.
– Mówią, że będę nową Wyrocznią. Co się stało z poprzednią?
– Opowiem ci o nim. Kay był moim najlepszym przyjacielem. Kochałam go bardziej niż cokolwiek na świecie. – Przerwała gwałtownie. To wyznanie po prostu z niej wyszło. Popatrzyła na swoje dłonie i splotła palce, aby nie drżały. – Czuję w sobie pustkę, czasami tak wielką, że wydaje mi się, iż sama w niej przepadnę. Ale Kay odszedł i pojawiłaś się ty. – Ich oczy się spotkały. Bataille Ténébreuse odebrała im obu osoby, które najbardziej kochały. Billi usiadła w kącie obok Wasylisy. – Kiedy cię znalazłam, Kay wrócił... w pewnym sensie. Śnił mi się... Powiedział, że przyszedł się pożegnać.
– Z mojego powodu?
– Nie można tkwić przy umarłych, trzeba myśleć o żywych. – Uśmiechnęła się do dziecka. – To chyba uczciwa wymiana?
– Co się ze mną stanie w Jerozolimie?
– Nauczą cię, jak możesz kontrolować swoje umiejętności. Kaya do szału doprowadzały głosy, które wciąż słyszał w swojej głowie. Mówił, że czuje się tak, jakby miał włączone radio i przeskakiwał z jednej stacji na drugą, bez przerwy. Pokazano mu, jak się przed tym bronić.
– Zostanę wojownikiem tak jak ty?
Billi spojrzała na swe pokryte odciskami dłonie. Pomyślała o wszystkich tych latach wypełnionych treningami z bronią i waleniem w deski – mało kobiece zajęcia. Podrapała się po kostkach i wzięła Wasylisę za rękę.
– Z Bezbożnym można walczyć na wiele sposobów – powiedziała.
Siedziały w ciemnościach. Za oknem gałęzie drapały w szyby, a stare belki w dachu trzeszczały. Billi słyszała, jak piętro niżej ojciec i jeden z rycerzy ostrzą stal.
– Jak nazywa się taka lalka? – zapytała dziewczynkę, wskazując na jej rosyjską zabawkę.
– Matrioszka.
– Mogę obejrzeć?
Wasylisa pokiwała głową. Billi otworzyła pierwszą babę. Następna była równie piękna. Każdy kwiatuszek na szalu wymalowano niezwykle precyzyjnie, a haft na sukience wyglądał tak, jakby wykonano go jedną nicią. Kolejna lalka była podobna do poprzedniej. W jej środku znajdowała się kamienna figurka pokryta łuszczącymi się płatkami złota.
– Jest taka piękna – zachwyciła się Billi.
Prymitywnie rzeźbiona statuetka przedstawiała kobietę z małą głową, olbrzymimi piersiami i szerokimi biodrami. Podobnie rzeźbione posążki Billi widziała w muzeach. Była to Wenus – prehistoryczna religijna figurka, którą archeolodzy znajdowali w różnych formach w całej Europie. Dziewczyna dokładnie przyjrzała się kamiennej rzeźbie. Spod łuszczących się płatków złota przeświecał wypolerowany kamień, wyglądający jak czarny obsydian. Na jego powierzchni uwidaczniały się ciemne żyłki żelaza.
– Babuszka mówiła mi, że to bogini.
– Baba-Jaga?
– Nie, to nie tylko Baba-Jaga. – Wasylisa wyjęła figurkę z rąk Billi. – Baba-Jaga to Bogini Ciemności, Zimowa Wiedźma. Ale każda zima kiedyś się kończy i przychodzi wiosna. – Delikatnie ucałowała figurkę. – Mama mojej babuszki wyrzeźbiła tę figurkę i moje matrioszki, kiedy mieszkała w tajdze tunguskiej.
– Tajdze tunguskiej?
Wasylisa pomachała w kierunku okna.
– Daleko na Syberii. – Wzięła do ręki złoty posążek. – Mówiła, że ma magiczną moc. Dlatego pokryła go złotem.
– Twoja prababcia była niezwykłą osobą. Co jeszcze mówiła? Coś o Babie-Jadze?
– O tak! – Dziewczynka zacisnęła figurkę w dłoni i wyszeptała: – Baba-Jaga nas nienawidzi, Billi. Za całe zło, które wyrządziliśmy naturze.
– Jakie zło?
– Marzy jej się, aby ziemia na powrót stała się taka, jaka była przed pojawieniem się człowieka. Ona czuje ziemię, tak jakby była jej częścią. Każda nowa kopalnia przecina jej skórę. Kiedy zanieczyszczamy morze, wlewamy do jej ust truciznę. Sprawiamy, że choruje.
Wasylisa obracała figurką, tak że odbijała światło księżyca.
– Czytałaś w jej myślach?
Dziecko mówiło z takim przekonaniem, że Billi niemal zaczynała usprawiedliwiać postępowanie Baby-Jagi.
Wasylisa nie odpowiedziała. Wpatrywała się w okno z otwartą buzią.
Z zewnątrz przez szybę patrzyły bystre brązowe oczy. Ciężka sylwetka wilkołaka siedzącego na gałęzi zajmowała całe okno. Billi zerwała się na równe nogi, ciągnąc za sobą Wasylisę. Wilkołak ostrymi pazurami przeciął szkło.
Wycie wypełniło ciemność. Billi usłyszała hałas przy frontowych drzwiach. Wypchnęła dziewczynkę na korytarz, a potem ujrzała ojca wbiegającego po schodach z Mieczem Templariuszy w dłoni.
– Z drogi! – krzyknął, przebiegając tuż obok Billi.
Dziewczyna spostrzegła wilkołaka wdrapującego się do sypialni przez wybite okno. Bestia zawyła, widząc Arthura, i zaczęła przebierać kończynami. Utknęła w wąskim oknie. Arthur odsunął się na bok, spokojnie ocenił odległość i dwukrotnie ciął w szyję. Głowa wilka potoczyła się po podłodze, przybierając kobiecy wygląd. Billi nie rozpoznała tej twarzy – Olga i Swietłana odwiedziły ich z koleżankami.
– Chodźmy! – rozkazał Arthur, strząsając krew z miecza.
Zeszli gęsiego do piwnicy, na przedzie Arthur, potem Wasylisa, a na końcu Billi. W salonie rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Gareth z kolczastą maczugą wybrał się na zwiady.
Bors czekał na nich w zagraconym składziku. Wręczył każdemu latarkę, a następnie zaczął przesuwać wielką skrzynię.
Billi dostrzegła swój wakizashi – wisiał na ścianie wraz z pochwą. Przypięła broń na plecach i przykryła kurtką. Bors podniósł pokrywę włazu. Arthur chwycił swój nóż szturmowy, broń z czasów służby w Royal Marines, podwinął rękaw koszuli i wsunął go w skórzany futerał przymocowany na przedramieniu.
– Jeśli spotkasz kogoś z ogonem, proszę cię, potraktuj go wyjątkowo paskudnie – powiedział, wręczając Borsowi Miecz Templariuszy.
– Bez wahania – odparł Bors.
Prowadzeni przez Arthura weszli do podziemnego tunelu. Zanim mężczyzna wpuścił pozostałych, dokładnie obejrzał korytarz w świetle latarki. Z każdym krokiem w dół odór stawał się coraz silniejszy, aż w końcu znaleźli się w kanale. W ciemności było słychać pisk szczurów. Billi włączyła latarkę. Stare cegły błyszczały wilgocią, a cuchnąca woda sączyła się między szparami, tworząc delikatne strużki.
Pod całą Temple District rozciągał się olbrzymi labirynt podziemnych przejść; tylko templariusze dokładnie znali ich topografię. Starą rzekę Fleet jeszcze w czasach wiktoriańskich przykryto i zamieniono w główny kanał ściekowy. Jednym z pierwszych zadań Billi w trakcie szkolenia było odnalezienie drogi w tym podziemnym labiryncie bez pomocy mapy.
– W którą stronę idziemy? – zapytała.
– Wyjście jedenaste.
Holborn. To brzmiało rozsądnie. Z tej stacji metra można się było dostać na lotnisko Heathrow.
– Uwaga, patrzcie pod nogi! – ostrzegał Arthur, prowadząc ich przez kolonię czerwonookich szczurów i zagłębienia z przelewającymi się nieczystościami, których zapach doprowadzał do mdłości.
W końcu dotarli do schodów wiodących wprost do metalowych drzwi. Arthur otworzył je olbrzymim kluczem i wszyscy znaleźli się w wykładanym białymi kaflami korytarzu stacji metra Holborn. Na drzwiach widniał napis: „Uwaga! Wysokie napięcie”, wraz z symbolem londyńskich elektrowni. Dla zwykłego londyńczyka była to jedna z tysiąca podstacji rozrzuconych po całym mieście.
Przechodnie, w zimowych płaszczach, z opuszczonymi głowami i słuchawkami od ipodów w uszach, prawie nie dostrzegli ich wejścia. O tej porze, w godzinach szczytu, chcieli jak najszybciej dotrzeć do domu. Billi chwyciła Wasylisę za rękę i wmieszały się w tłum. Potrącana i popychana zacisnęła palce wokół nadgarstka dziecka, lawirując w morzu ludzi. Nie widziała nic prócz pleców idącego przed nią chłopaka. Polenica mogłaby być tuż obok, a Billi i tak by jej nie zauważyła, póki ostre pazury bestii nie rozorałyby jej pleców. Ktoś uderzył ją łokciem w żebra, przez co prawie rzuciła się do walki. Wszystkie jej zmysły były niewiarygodnie pobudzone. Nagle pomiędzy nią i dziewczynkę wepchnął się jakiś mężczyzna i rozdzielił je.
– Billi! – wrzasnęła Wasylisa, znikając w spiętrzonej ludzkiej fali płynącej w kierunku ruchomych schodów.
Dziewczyna spojrzała w przód, w tył – Arthur też gdzieś przepadł.
„Niech to diabli!”.
– Z drogi! – krzyknęła i odepchnęła na bok mężczyznę, wytrącając mu z rąk gazetę.
– Ej!
Billi warknęła coś w odpowiedzi. Na szczęście po chwili dojrzała dziewczynkę obracającą się w masie ciał. Przebiła się przez tłum i po chwili dziecko znalazło się w jej ramionach. Billi potrzebowała minuty, aby uspokoić rozszalałe serce, które tu, na stacji, biło mocniej niż podczas ataku wilkołaków. Nie mogła stracić Wasylisy. Rękawem wytarła łzy z twarzy dziewczynki. Zaczęły iść w kierunku peronu.
Arthur czekał na nie przy schodach. Właśnie kończył rozmowę.
– Elaine będzie czekać na lotnisku z paszportem Wasylisy. Zabierze ją.
– A ty nie jedziesz? – zapytała Billi.
– Nie mogę, kiedy wokół szaleją polenice.
Dotarli na zatłoczony peron. Na tablicy informacyjnej widniał napis: „Heathrow – 2 minuty”. Pociąg wjechał na stację i wszyscy weszli do środka. W wagonie zwolniło się kilka miejsc, więc Wasylisa i Billi usiadły. Arthur stanął pośrodku, kilka kroków dalej. Nie odwracał wzroku od drzwi.
– Wszystko w porządku – powiedziała Billi bardziej do siebie niż do Wasylisy, która wciąż kurczowo trzymała ją za rękę.
Ludzie wisieli nad nimi, huśtając się z boku na bok, kiedy pociąg z turkotem jechał tunelami.
– Po prostu siedźmy spokojnie.
Dziewczyna wyjęła komórkę, żeby sprawdzić, która jest godzina. Jej uwagę przykuł wygaszacz ekranu: zdjęcie jej i Kaya było doskonale widoczne na jasnym ekranie – przesłała sobie fotografię z telefonu przyjaciela. Wiedziała, że nie powinna, ale teraz obraz Kaya wzbudzał zupełnie inne uczucia. Jeszcze tydzień temu widok jego uśmiechu załamałby ją, teraz czuła jego ciepło i wsparcie.
Wasylisa spojrzała na dziewczynę.
– To wszystko moja wina, prawda?
– Nie, to wina polenic. – Billi odsunęła z czoła dziecka wilgotne kosmyki. – Nie martw się, nie pozwolę, żeby cię tknęły.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Arthur przepchnął się do nich przez tłum pasażerów. Wodził oczami po twarzach, jego ciało było przygotowane do obrony.
– Kiedy już umieścimy Wasylisę w samolocie, pojedziemy do preceptorii Canterbury.
Nagle Arthur podskoczył, bo ktoś zaczął krzyczeć.
– Wy dwie trzymajcie się razem – zakomenderował i zaczął się przepychać do tyłu pociągu.
Wasylisa mocniej zacisnęła swoje zimne szczupłe palce na dłoni Billi i spojrzała jej w oczy.
– Są tutaj – powiedziała miękkim i nieskończenie smutnym głosem. W jej oczach pojawiły się łzy.
Potem zgasło światło.
W metrze rozlały się krzyki. Wagon rozjaśnił się małymi punkcikami perłowego światła dochodzącego z wyświetlaczy telefonów komórkowych, którymi ludzie próbowali rozświetlić ciemność, ale wszystko, co można było zobaczyć, to blade jak płótno twarze ściągnięte przerażeniem. Billi jeszcze mocniej ścisnęła Wasylisę, kiedy ludzka masa zaczęła się przemieszczać; wszyscy na siebie wpadali.
W powietrzu wisiał strach.
– Nie mogę oddychać!
– Odsuń się!
– To na pewno bomba!
– Terroryści!
– Otwierać!
Przy drzwiach łączących wagony zaczęła się przepychanka, bo ludzie z jednego wagonu próbowali się przedostać do kolejnego, i odwrotnie. Wrzaski były coraz głośniejsze. Ktoś nagle upadł i chwycił Billi za nogę.
Przeciągłe wycie uciszyło cały pociąg.
Kolejne wywołało totalny chaos. Rozedrgany tłum spanikowanych pasażerów ogarnęła całkowita histeria. Nikt nie wiedział, w którą stronę uciekać – zwierzęce powarkiwania I groźne pomruki dochodziły zewsząd. Billi usłyszała charakterystyczny dźwięk pazurów rozszarpujących ciało i czyjś krzyk Zmieniający się w rozrywający uszy pisk. Dzikie poszczekiwania zasygnalizowały atak i po chwili rozległy się odgłosy gryzienia i szarpania.
Czarna postać z ociekającym krwią pyskiem wyłoniła się z ciemności w blasku wyświetlaczy telefonów komórkowych Zaczęła się rozglądać po wagonie. Wreszcie dostrzegła to, czego szukała. Potrząsnęła skołtunioną głową, rozchlapując krople krwi po suficie.
– Deus vult! – krzyknął Arthur i natarł na bestię.
Uderzył ramieniem w jej szczękę i wbił sztylet w gardło.
Ludzie wokół zaczęli krzyczeć. Arthur zniknął w spanikowanym tłumie.
– Wysiadamy! – zakomenderowała Billi.
Podskoczyła, by złapać skórzane uchwyty zwisające z pałąków pod sufitem. Z impetem wypchnęła przed siebie obie nogi i uderzyła w okno. Szyba rozprysła się na kawałki. Billi chwyciła Wasylisę w pasie.
– Ty pierwsza. Ostrożnie.
Wasylisa zawahała się. Po chwili objęła dziewczynę.
– Zrobiłaś, co mogłaś – powiedziała.
– To, do cholery, jeszcze nie koniec! – krzyknęła w odpowiedzi wojowniczka. Nie zamierzała się poddawać.
„Muszę się stąd wydostać”.
W zatłoczonym wagonie nie było miejsca na walkę. Chociaż od wilkołaków oddzielała ją ściana przerażonych ciał, wiedziała, że ma tylko kilka sekund. Wypchnęła Wasylisę przez wybite okno, uważając, aby dziewczynka nie skaleczyła się o wystające z framugi kawałki szkła. Po chwili skoczyła za nią.
Wylądowała na wąskiej betonowej krawędzi, która biegła wzdłuż tunelu. Wyciągnęła rękę. Dziewczynka natychmiast ją chwyciła.
„Bez paniki”. – Wciąż wbijano jej to do głowy. Jeśli będzie szła wzdłuż torów, dojdzie do kolejnej stacji. To proste. Włączyła latarkę, by oświetlić sobie wąską krawędź. Wasylisa podążała tuż za nią. Minęły przód pociągu i zeskoczyły na tory.
– Nie dotykaj szyn!
Szły wzdłuż zakręcającego tunelu, powoli, choć miarowo. Zostawiły pociąg za sobą. Wkrótce krzyki i porykiwania bestii ucichły; jedynym hałasem, który Billi słyszała, był łomot jej serca. Nagle dłoń dziewczyny natrafiła na klamkę. Nacisnęła. Drzwi się otworzyły. Wepchnęła Wasylisę do środka jakiegoś składziku. Billi przyjrzała się mapie metra przyczepionej do ściany – znajdowały się w połowie drogi do Knightsbridge, obok rozgałęzienia i skrzyżowania z dwoma tunelami technicznymi. Gdyby poszła jednym z nich, może zgubiłaby pościg? Ale przez to nadłożą drogi. Szybkość czy bezpieczeństwo? Billi zerwała mapę ze ściany i podała ją Wasylisie, a sama zaczęła się rozglądać po pomieszczeniu. Na półkach leżały śruby, taśmy i jakieś narzędzia. Billi wyciągnęła swój miecz i od razu poczuła się lepiej. Uśmiechnęła się do Wasylisy.
Dziewczynka położyła palec na ustach.
Drzwi były grube, a mimo to Billi usłyszała skrzypienie pazurów ślizgających się po betonie. Po chwili rozległo się krótkie warknięcie. Bestia wskoczyła na wąski występ tuż za drzwiami. Zaczęła węszyć. Billi popchnęła Wasylisę w kąt i podała jej latarkę. Klamka trzasnęła i drzwi powoli się otworzyły.
Dziewczyna natarła ramieniem na wejście. Rozległ się skowyt. Wyskoczyła do tunelu i wylądowała na klatce piersiowej wilkołaka. Wykonała dwa cięcia; za każdym razem czuła, że ostrze zagłębia się w ciele bestii. Potwór zaczął charczeć i bulgotać. Billi szybko skoczyła na nogi, widząc dwa kolejne osobniki.
– Schowaj się za mną! – krzyknęła do Wasylisy.
Broniła wejścia do składziku. Nagle coś w powietrzu zaświszczało. W porę uchyliła głowę – zawisły nad nią ostre pazury. Dziewczyna atakowała, depcząc po długich palcach, kopiąc nogi, ale bestie zawsze spadały na cztery łapy, warczy i kłapiąc pyskami. Cięła i parowała, z furią machała swym wakizashi, nie pozwalając, aby wilkołaki dostały się do środka Nagle zauważyła w tunelu światła latarek – nadciągała pomoc Było jej wszystko jedno, czy to policja, czy ratownicy, czy obsługa metra. Pewnie nie będą walczyć, ale ich obecność dawała szansę ucieczki.
– Tutaj! Tutaj! – krzyczała. Musi wytrzymać jeszcze tylko kilka sekund.
Nagle trzeci wilkołak, z krwawiącym łbem, stanął na nogach. Billi pchnęła mieczem, ale zdołał zablokować cięcie. Po sekundzie uderzył łapą tak mocno, że wyrzucił dziewczynę w powietrze. Spadła na ziemię z trzaskiem, waląc głową w betonowy występ. Przed oczami zobaczyła migoczące iskry.
– Billi!
Starała się podnieść, jednak w ciemnościach całkowicie straciła orientację. Podłoga wirowała jej pod stopami. Chciała się czegoś chwycić, aby utrzymać równowagę. Nagle zobaczyła wilkołaka o brązowym futrze, wychodzącego ze składziku z Wasylisą w potężnych łapach. Zanim dziewczynka upuściła latarkę, Billi dostrzegła jego wilgotne wargi i śmiertelnie ostre kły. Usłyszała pełen strachu krzyk dziecka.
– Wasyliso! – zaskrzeczała Billi, bo nie mogła złapać oddechu.
Na oślep, chwiejąc się jak pijak, zaczęła zadawać ciosy, ale trafiała w próżnię. Nagle poczuła odór wilgotnej sierści. Splunęła, wyciągając przed siebie ręce. Wilkołak walnął ją na odlew. Potknęła się i znowu uderzyła o beton. Tym razem nawet migoczące w dali światełka zblakły, krzyki dziecka ucichły " wokół Billi nie było już nic.
Niebo płonie, choć pada śnieg. Wokół Billi leżą ludzkie zwłoki jak zwęglone posągi, które powoli przysypuje śnieżny puch. Gałęzie drzew wyglądają jak spopielone patyki, niektóre jeszcze się tlą.
To koniec świata, i ona o tym wie.
Spalone billboardy, zrujnowane domy, poczerniałe, z zapadniętymi dachami i wytłuczonymi szybami. Unieruchomione auta. W nich kierowcy – spopielała masa ciał i kości.
Billi wyciąga ręce. Śnieg jest szaty.
Popiół. Niebo pełne popiołu.
– Nie przestanie, póki jej nie zniszczysz.
Billi dostrzega Kaya. Tym razem nie próbuje się do niego zbliżyć, sam widok chłopaka przepełnia ją ciepłem.
On podchodzi do niej. Trzyma za ręce dwoje dzieci. Jednym z nich jest Wasylisa, ubrana w piżamkę. Drugie dziecko to chłopiec w dżinsach i niebiesko-czerwonej koszulce drużyny piłkarskiej Crystal Palace.
„O Boże, nie!”.
– To ty mi to zrobiłaś – mówi do Billi Alex Weeks. Wyjmuje Miecz, pociągając mocno za rękojeść. – Pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy.
Dziewczyna dopiero teraz zauważa, że na porwanej koszulce chłopca widnieją czerwone plamy, a spod jej strzępów prześwituje jego białe, jak niezapisana strona, ciało. Czerwień opowiada o jego życiu. Nie było długie.
Billi bierze do ręki miecz ojca. Spogląda na Kaya, oczekując pomocy.
– Ty musisz podjąć decyzję – mówi chłopiec.
To wszystko jest złe. Billi trzyma koniuszek miecza tuż przy gardle Wasylisy. Dziewczynka patrzy na nią. Wciąż jej ufa.
– Nie! – Billi wypuszcza miecz z dłoni, ale ktoś podtrzymuje jej ramię.
Odwraca się i widzi ojca. Za nim stoją pozostali templariusze. Arthur zaciska palce na jej ramieniu i popycha ją w kierunku dziewczynki.
– Musisz! – Jego głos jest bardzo stanowczy. – To twój obowiązek.
– Kay! Pomóż mi! – Billi stara się wyrwać ojcu, ale pozostali rycerze mu pomagają. W mroku widać niekończący się sznur templariuszy, którzy wspierają swą silą Arthura.
– Musisz. Dla naszego dobra – mówi ojciec.
Billi patrzy na Wasylisę. Widzi jej cień. Jest olbrzymi, zdeformowany i zgarbiony. To cień potwornej starej wiedźmy.
Wasylisa krzyczy, kiedy Billi przeszywa jej serce mieczem.
*
– Wasylisa! – krzyknęła Billi, budząc się gwałtownie.
Próbowała się wyrwać z krępujących ją pasów. Czuła pulsujący między oczami ból. Wokół niej błyszczało białe światło; nie wiedziała, gdzie jest.
– Spokojnie, panienko – powiedziała kobieta ubrana w zielony strój paramedyków.
Na ścianach wisiały butle z tlenem i maski, a tuż obok niej – półka ze sprzętem ratowniczym: przenośnym defibrylatorem, ampułkami z morfiną, środkami antyseptycznymi i bandażami. Billi była w karetce. Na podłodze leżał poszarpany plecak. Dziewczyna dostrzegła trzy głębokie rozcięcia w materiale. Na zewnątrz wyły syreny, dobiegał dźwięk klaksonów i głosy setek ludzi.
– Muszę iść – powiedziała. Powinna ratować Wasylisę. Jeśli się pośpieszy, może jeszcze zdąży. Nie mogła się jednak ruszyć, bo pasy mocno ściskały jej klatkę piersiową, biodra i nogi. – Proszę, nic mi nie jest!
Ratowniczka pogłaskała ją po dłoni.
– Na pewno, kochanie, ale nieźle cię poturbowali. Najlepiej będzie, jeśli pojedziesz do szpitala; tam cię dokładnie obejrzymy. To tylko jedna noc.
Nagle drzwi karetki się otworzyły i Billi ujrzała Arthura.
– Hej, nie może pan tak po prostu tu wejść! – Kobieta podniosła się i wyciągnęła rękę.
Przez chwilę Billi sądziła, że ojciec zlekceważy zakaz i wejdzie, jednak on spojrzał na córkę i jakby osłabł. Uśmiechnął się lekko. Billi już wiedziała – stracili Wasylisę.
– To moja córka.
– Och! – Ratowniczka spojrzała na Billi. – Zabieramy ją do szpitala Charing Cross, tylko na jedną noc.
– Tato, ja chcę do domu.
Arthur pokiwał głową.
– W porządku. Pozostali czekają.
Kobieta westchnęła nerwowo. Stanęła przed Arthurem, odgradzając go od Billi.
– Obawiam się, że to niemożliwe...
Arthur chwycił kobietę za nadgarstek; nie ścisnął, ale trzymał mocno. Kobieta starała się wyrwać, ale nie była w stanie. Spojrzała mu w oczy, najpierw ze złością, potem wyzywająco, a następnie odwróciła wzrok.
– Obawiam się... – wyszeptała.
Tak. Bała się.
Chwilę później Arthur i Billi przedarli się przez kordon policyjny i minęli rzędy karetek, w których opatrywano rannych. Obeszli tłumy gapiów i reporterów. Przy wejściu do metra zainstalowano olbrzymie reflektory. Wzdłuż ulicy zaparkowano wozy transmisyjne; wokół błyskały światła latarek, którymi ratownicy oświetlali rannych pasażerów. Informacje o wypadku w metrze były oczywiście nieprawdziwe. Billi słyszała dziennikarzy opowiadających o tym, jak stado dzikich dużych psów – rottweilerów albo pitbulli – wpadło w amok, kiedy awaria prądu pogrążyła metro w całkowitej ciemności. Wiele osób zostało rozszarpanych, a psy uciekły z tunelu.
Arthur zatrzymał taksówkę.
– Straciłam ją, tato... – Billi starała się być twarda, ale wszystko w niej krzyczało z bólu. Czuła, że jeśli będzie się poruszać zbyt szybko, rozpadnie się na milion kawałków. Jednak bólu nie powodowały wyłącznie stłuczenia i rany. Wiedziała, że zawiodła Wasylisę. Nie tylko naraziła życie jednego dziecka. W tej rozgrywce chodziło przecież o przyszłość ludzkości.
– Jeszcze nie wszystko stracone.
Billi się zatrzymała.
– Masz jakieś wiadomości?
Arthur otworzył drzwi samochodu.
– Bors został pokiereszowany, a w Temple znaleziono trzy ciała. Policja będzie miała pełne ręce roboty. To wszystko, co wiem. – Ojciec westchnął. Mieli za sobą bezsenną noc i jeszcze wiele do zrobienia. – Elaine ma się dobrze. Przygotowała plan.
– Żeby odnaleźć Wasylisę? – Billi obserwowała chaos panujący wokół stacji metra. Latarki, tłumy, karetki. – I polenice.
– Na Boga, tak. – Arthur położył dłoń na ramieniu córki i uśmiechnął się ponuro. – Odpłacimy im.
Kilka godzin później Billi znowu była w Temple Church. Przyglądała się rycerzom zgromadzonym na Radzie Wojennej. Z trudem siedziała wyprostowana. Kiedy wraz z ojcem wrócili do domu, okazało się, że cała Middle Temple Lane została otoczona kordonem policyjnym. Funkcjonariusze chodzili od domu do domu i starali się dowiedzieć, jak to możliwe, by w okolicy zamieszkałej głównie przez prawników znalazły się ciała trzech kobiet, w tym jedno bez głowy.
Lance wychylił się do przodu.
– Jak się czujesz, Bilqis?
Czuła, jakby w jej głowie ktoś toczył kule armatnie. Bolały ją wszystkie kości, a cios wymierzony przez wilkołaka nadal utrudniał jej oddychanie. Próbowała się uśmiechać, zachować stoicki spokój, być twarda, ale jej twarz wykrzywiał grymas.
– Wyglądasz fatalnie – ocenił Gwaine, który właśnie znalazł się w kręgu i zajmował swoje miejsce.
Arthur jeszcze się nie pojawił. Pozostali rycerze czekali na niego przy blasku świec. Tego wieczoru wszyscy zostali pobici W całym kościele cuchnęło miksturą Elaine – kwaśnym odorem zepsutych warzyw. Każdy z rycerzy miał jakąś ranę – zadrapanie bądź ugryzienie, więc Elaine spędziła pół nocy na robieniu opatrunków. Obejrzała również rany Billi z poprzedniego spotkania z wilkołakami i ogłosiła, że nic jej już nie grozi. Dziewczyna z prawdziwą ulgą pozbyła się śmierdzących I opatrunków.
Zachodnie wejście otworzyło się i do wnętrza kościoła wpadł śnieg, a wraz z nim Arthur, Elaine i ojciec Rowland. Ksiądz zamknął drzwi i zajął miejsce w ławce, odwracając się w kierunku rycerzy. Elaine, która zazwyczaj siadała tuż obok niego, tym razem weszła wraz z Arthurem do kręgu rycerzy.
Ta opanowana i zawsze gotowa do sarkastycznych uwag kobieta wydawała się niespokojna. Chyba pierwszy raz nie gniotła w palcach papierosa. Rozejrzała się wokół, omiatając wzrokiem krąg krzeseł z wysokimi oparciami. Znalazła jedno puste tuż obok Billi i usiadła.
Gwaine z wrażenia otworzył usta.
– To miejsce Borsa – powiedział słabym głosem.
– Nie, kiedy jest w szpitalu. – Arthur zajął swój fotel. – Ta narada wymaga obecności nas wszystkich.
– Ależ, Arthurze... ona jest Żydówką – przypominał Gwaine, wciąż wpatrując się z niedowierzaniem w kobietę siedzącą na miejscu jego siostrzeńca.
– Akurat teraz gówno mnie to obchodzi – odpowiedział Arthur. Powoli spojrzał w oczy każdemu z rycerzy. – To była fatalna noc. Bors został poważnie ranny, ale, Bogu niech będą dzięki, przeżyje.
– A co z innymi? – zapytała Billi.
Bestie zaatakowały wielu pasażerów metra, zarażając ich wilkołactwem.
Rowland odchrząknął.
– Razem z Elaine odwiedziliśmy szpital na Crow Street, gdzie odwieziono rannych. Dzięki naszym kontaktom wszystkie ofiary zostaną opatrzone kompresami Elaine. Nic im nie będzie.
– My nie mamy czasu na odpoczynek i lizanie ran – zapowiedział Arthur. – Polenice porwały dziecko.
Elaine weszła mu w słowo:
– Musimy ją odzyskać, i to szybko.
Billi czuła, że oblewa się rumieńcem – wszyscy na nią patrzyli. To ona straciła Wasylisę.
– Kiedy ostatnio rozmawialiśmy z Wasylisą, mówiła o Fimbuhinter, o tym, że Baba-Jaga ma sprowadzić Wieczną Zimę.
– Arthur zaczął obracać na palcu swoją obrączkę. – Kiedy Baba-Jaga dokona rytuału pożarcia, będzie wystarczająco potężna, aby sprowadzić zimę na całą planetę, na wiele lat.
– Rytuał odbywa się w nocy, przy pełni księżyca. To znaczy w najbliższą sobotę – dodała Elaine.
– Niech to diabli! – powiedziała Billi. Było już po północy, czyli mieli wtorek. – To tylko pięć dni. W jaki sposób uda nam się odnaleźć dziecko w ciągu pięciu dni? Nawet nie wiemy, gdzie szukać.
– Och, Wasylisa jest w Rosji – odparła Elaine. – Polenice zabrały ją prosto do Baby-Jagi, a stara wiedźma to Mateczka Rosja. Gdzie indziej, jak nie w tym kraju, może być dziecko?
– Świetnie. To rzeczywiście niebywałe ułatwienie.
Rosja jest ogromna. Billi widziała, że wszyscy mają podobne wątpliwości. To tak jakby szukać konkretnego płatka śniegu na Arktyce.
Gwaine prychnął pogardliwie.
– Jak niby mamy ją znaleźć? – Rozłożył ramiona. – Tylko na nas popatrz. Banda włochatych wariatek strzepała nam tyłki, i to na naszym terenie. Kiedy znajdziemy się na ich terytorium, w mgnieniu oka zrobią z nas karmę dla psów. To samobójstwo.
– Tym razem dostaniemy wsparcie – oznajmił Arthur. – Zwrócimy się z prośbą o pomoc do bogatyrów. Romanow to dobry człowiek. Kiedy powiemy mu, o co toczy się gra, pomoże. Mamy jeszcze babcię Wasylisy – bez wątpienia dobrą wiedźmę. Może mieć dla nas cenne informacje. W tych okolicach jest wiele wilczych stad, polenice mogą pochodzić z jednego z nich. – Arthur wstał i przeszedł powoli wokół kręgu krzeseł. – Stworzymy dwie drużyny: jedna pojedzie do miasteczka, w którym urodziła się Wasylisa, do Karelii, a druga poleci do Moskwy, gdzie spotka się z bogatyrami. Powstrzymamy Babę-Jagę.
– Wszystkimi sposobami, jeśli będzie to konieczne, prawda? – upewniał się Gwaine.
Billi zmrużyła oczy.
– Uratujemy Wasylisę, jeśli tylko będzie to możliwe. – Arthur zatrzymał wzrok na córce. – Jeśli nie...
Dziewczyna poczuła chłód w sercu.
– Co wtedy? – Znała odpowiedź, ale chciała ją usłyszeć.
– Będziemy musieli ją zabić – odpowiedział ojciec zwykłym, rzeczowym tonem. – Baba-Jaga nie może dopełnić rytuału. Tylko to się liczy.
– Musi być inny sposób – odparła Billi, czując mdłości. – Nie możemy jej tak po prostu zabić.
Arthur się skrzywił.
– Ja również nie jestem z tego powodu szczęśliwy, Billi. Ale co znaczy jedno życie wobec całej ludzkości?! Jeśli Wasylisa wpadnie w łapy Baby-Jagi, staniemy właśnie przed takim wyborem.
– Nie możemy...
– Wystarczy! – warknął. – Zrobisz, co mówię, giermku.
Billi spojrzała na ojca. Jego zimne błękitne oczy były pozbawione emocji. On już podjął decyzję.
– Ja pojadę do Moskwy. Mam tam przyjaciół – zaproponował Lance.
– Zgoda – odparł Arthur. – Gwaine pokieruje grupą moskiewską i nawiąże kontakt z bogatyrami. Ja będę dowodził grupą w Karelii.
– Kogo ze sobą zabierasz? – zapytała Billi.
Arthur zmarszczył brwi.
– Zabieram Garetha i Mordreda.
„Nie”
Arthur wskazał palcem na Billi.
– Ty pojedziesz z Elaine, Lance’em i... Gwaine’em.
– Nie pojadę z Gwaine’em – powiedziała Billi do ojca, gdy tylko opuścili Temple Church. Nie mogli wrócić do domu – wszędzie było pełno policji – więc poszli prosto przez dziedziniec do ojca Rowlanda, do Chaplain’s House.
– Dlaczego go nie lubisz? Co z nim jest nie tak?
– Och, to nic nadzwyczajnego. Z wyjątkiem tego, że jest ograniczonym bigotem. To religijny fundamentalista!
– Co to ma do rzeczy?
Niech to! Ojciec próbował żartować. Właśnie tego teraz potrzebuje – zabawnego rodzica.
– Pamiętaj, że będziesz tam z Elaine.
– Gwaine nienawidzi Elaine najbardziej ze wszystkich. Dlaczego nie mogę się zamienić z Mordredem?
– Jest niedoświadczony. Musi się trzymać blisko mnie. Jeden giermek na grupę. Ty będziesz w drużynie Gwaine’a. – Arthur postukał w zegarek. – Jest już późno, Billi. Prześpij się trochę. O siódmej macie samolot.
– Nie, póki nie skończymy rozmawiać. – Stała rozzłoszczona w korytarzu.
Arthur zmrużył oczy.
– W porządku. – Pokręcił obrączką. – Jesteś jeszcze bardziej uparta niż Jamila.
– Mówisz tak, jakby to było coś złego.
– Billi, dlaczego starasz się doprowadzić do kłótni? Naprawdę chodzi tylko o Gwaine’a?
Pokręciła głową i odpowiedziała z gniewem:
– To nie w porządku. Naszym zadaniem jest obrona niewinnych ludzi, właśnie takich jak Wasylisa. Nie mogę uwierzyć, że w scenariuszu znalazło się poświęcenie jej życia.
Arthtur z trudem zdjął płaszcz; dziewczyna dostrzegła jego spowolnione ruchy. On również oberwał podczas starcia z wilkołakami w metrze – był posiniaczony i poturbowany jak reszta templariuszy. To ją niezwykle zszokowało – widok ojca w chwili słabości.
– Billi, świat nie jest tylko biały i czarny, źli faceci mogą wyglądać na inteligentnych i przystojnych, dobrzy zachowywać się jak potwory. Akurat ty doskonale o tym wiesz.
Michael. Dowódca wojsk anielskich. Anioł Ciemności, który próbował zabić wszystkie pierworodne dzieci w Londynie. Wydawał się wspaniały do ostatniego momentu, w którym go zniszczyła.
– Wiesz, że to nie jest dobra odpowiedź, tato. Jeśli zabijemy Wasylisę, powstrzymamy Babę-Jagę. Tym razem. A co zrobimy z kolejnym Dzieckiem Wiosny, które będzie chciała pochłonąć? Również je zabijemy? I potem następne? To, co naprawdę trzeba zrobić, to zabić Babę-Jagę.
– Nie przeczę. Dlatego jadę do Karelii. Może babka Wasylisy będzie w stanie nam pomóc, chociaż w to wątpię. Baba-Jaga jest bardzo stara i bardzo potężna. Jeśli można by było ją zabić, ktoś by już spróbował.
– Może próbowały same cieniasy?
Arthur się roześmiał.
– Świetne podejście.
Po chwili usiadł koło córki.
– Billi, to bardzo ważne. Jeśli staniesz przed wyborem, czy ocalić życie milionów ludzi, czy jednego człowieka, nie możesz się wahać. Muszę mieć co do tego pewność. Jeśli nie będzie innego wyjścia, zabijesz Wasylisę.
Jeszcze przed świtem Billi siedziała w korytarzu obok spakowanej torby, gotowa do wyjazdu. Ojciec wyszedł, żeby załatwić bilety lotnicze i wizy do Rosji.
Nie zmrużyła oka. Jak mogłaby spać? Zegar w korytarzu odmierzał minuty; jego tykanie przypominało Billi o tym, jak mało mieli czasu. Dziewczyna wpatrywała się w zdjęcie Kaya na wyświetlaczu telefonu i wodziła palcem po jego twarzy.
Kiedyś, dawno temu, wierzyła, że bycie templariuszem jest imponujące, szlachetne, uczciwe. I niezależnie od tego, jakie trudności miała z tego powodu w szkole, tajemnica przynależności do grupy o tak długiej historii, do czegoś ważnego i potężnego, dodawała jej siły. Jej szkolenia i treningi, samotność, siniaki – to wszystko miało znaczenie. Tego się trzymała po śmierci Kaya. Templariusze walczyli z Bezbożnym. Walczyli ze złymi duchami, ghulami i każdym nadnaturalnym złem, które czyhało na ludzi. Bronili niewinnych.
Billi wpatrywała się w twarz Kaya, próbując dostrzec w niej odpowiedź. Już wtedy wiedział, że zbliża się śmierć, i był na nią przygotowany. Ale ta myśl wcale nie pomagała jej poradzić sobie z tym, że została sama.
Billi zabiła Kaya; i to prawie ją zniszczyło. Teraz jej zadaniem było przemierzyć pół świata i odebrać życie dziewięciolatce. Pamiętała swój ostatni sen. Czy Kay próbował jej przekazać, że Wasylisa zginie z jej rąk?
Nie mogła się łudzić nadzieją, że do tego nie dojdzie. Baba Jaga zniszczy ziemię, jeśli pochłonie Wasylisę. Co wobec takiej katastrofy znaczyło życie jednego dziecka?
Nie było tu miejsca na współczucie.
Templariusze, którzy kiedyś byli zakonem rycerskim, Sta[j się jednostką specjalną szkoloną do zabójstw.
„Niechaj się stanie”.
Billi po raz ostatni spojrzała na Kaya, po czym wykasowała jego zdjęcie. Na zawsze.
Erupcja wulkanu spowodowała opóźnienia lotów w całej Europie. Dwa dni po katastrofie tłumy zmęczonych i rozdrażnionych podróżnych nadal koczowały na lotniskach. Ludzie spali na plastikowych krzesełkach, na podłodze przy ścianach. Sznury samochodów i autobusów blokowały wejścia na Heathrow, ponieważ pasażerowie wciąż kursowali pomiędzy hotelami a terminalem.
Rycerze przeciskali się między grupami ludzi i stertami bagaży. Nie było jeszcze siódmej rano, a lotnisko już pękało w szwach.
Billi utkwiła wzrok w jednym z wielkich ekranów. Informacja o sytuacji w zniszczonym Neapolu dominowała we wszystkich programach. W ciągu ostatnich dwóch dni na ten rejon spadło ponad dziewięć metrów popiołu i materiału wulkanicznego. Nawet teraz, dwa dni po erupcji, pojazdom ratunkowym nie udało się wjechać do miasta. Budynki rozpadały się pod ciężarem stwardniałego popiołu, grzebiąc dziesiątki osób. Wiertła, kilofy i ludzkie ręce nie były w stanie wiele zdziałać.
Jednak cuda wciąż się zdarzały. Ludzie wydostawali się z zasypanych tunelów metra. Tysiące ocalałych gromadziło się w obozach, a rodziny przeglądały długie listy nazwisk przyczepione do drewnianych tablic, ciągle mając nadzieję na odnalezienie bliskich.
– Wszystko jest takie beznadziejne. – Jakaś kobieta oglądająca wiadomości westchnęła.
Beznadziejne? Może. Ale ludzie cały czas walczyli. Billi wpatrywała się w małe postacie, które poruszały się po zniszczonych ulicach jak mrówki, siłując się z gniewem natury. To właśnie robią ludzie, prawda? Walczą z druzgocącymi przeciwnościami losu.
Nie wzięli ze sobą żadnego oręża. Arthur nie chciał, aby ktokolwiek został aresztowany w czasie odprawy z powodu przemycanego pałasza. Lance znał dealera broni w Moskwie, z czasów kiedy sam zajmował się przemytem, i właśnie u niego grupa Gwaine’a miała zrobić niezbędne zakupy. Arthur z kolei czekał na ruch przyjaciół w Finlandii, którzy mieli mu dostarczyć broń do Karelii drogą morską. Każdy z templariuszy został natomiast wyposażony w zestaw kompresów z tojadu przygotowanych przez Elaine.
Billi zsunęła plecak, korzystając z momentu, gdy kobieta załatwiała karty pokładowe. Swędziały ją łopatki. Rany od pazurów wilkołaka goiły się bez komplikacji, ale dziewczyna nie zamierzała pozwolić na kolejne ugryzienia czy zadrapania. Choć Elaine włożyła kompresy do szczelnego plastikowego pudełka, wciąż jej się wydawało, że czuje ich obrzydliwy zapach.
Po odprawie paszportowej rycerze spotkali się w kawiarni. Samolot do Karelii startował tuż przed tym do Moskwy.
Arthur usiadł ze swoją latte naprzeciwko Billi.
– Jak się czujesz? – zapytał. Sam był cały sztywny.
– Lepiej niż ty, jak sądzę.
– Zabawna dziewczyna. – Zamieszał łyżeczką kawę. Jego krzesło zaskrzypiało, kiedy się oparł. – To będzie bardzo trudne, Billi.
Tak, jakby nie wiedziała. Działali na oślep. Tutaj, w Anglii. templariusze mieli swoje kontakty i kryjówki rozrzucone po całej wyspie. Rosja była zupełnie nieznanym terenem, siedliskiem Baby-Jagi i polenic, a siły przeciwnika znacznie większe, przynajmniej dziesięciokrotnie.
– Opowiedz mi o bogatyrach – poprosiła Billi. Wszystko odbywało się w takim pośpiechu, że nawet nie miała czasu, aby dowiedzieć się czegoś o tych rosyjskich rycerzach.
– To chrześcijańscy wojownicy. Ich zakon powstał dużo wcześniej niż zgromadzenie templariuszy. Rosjanie nigdy nie brali udziału w krucjatach, a ich wrogami nie byli niewierni, lecz wyznawcy starego porządku: poganie, wiedźmy, wilkołaki.
– A co z tym kolesiem, Romanowem? Aleksiejemjakimśtam?
– Aleksiej Wiktorowicz Romanow. Proszę, przyłóż się do prawidłowej wymowy – to członek rodziny królewskiej, prawnuk cara Mikołaja, jeśli mnie pamięć nie myli. – Arthur podrapał się po brodzie, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej informacji. – Historia jest taka, że całą carską rodzinę wymordowano na samym początku rewolucji. Zawsze jednak krążyły pogłoski, że jeden z Romanowów przeżył, a mianowicie księżniczka Anastazja. Została uratowana przez bogatyrów. Od tego czasu jej dzieci oraz dzieci jej dzieci służyły i dowodziły tym rosyjskim zakonem rycerskim. Stalin robił wszystko, aby ich zniszczyć, więc musieli działać w ukryciu, tak jak my. Po upadku Związku Radzieckiego znowu się uaktywnili pod przywództwem Aleksieja – cara Aleksieja.
– Jaki on jest?
Arthur wzruszył ramionami.
– Nigdy go nie spotkałem, ale słyszałem, że to człowiek honoru. – Spojrzał na wiszący pod sufitem ekran monitora. – Czas iść. – Pochylił się nad stołem i pocałował Billi w policzek. – Do zobaczenia.
Pozostali rycerze czekali. Arthur wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. Bawił się swoją obrączką.
– Posłuchaj, Billi, jeśli dojdzie do czegoś strasznego, nie przejmuj się mną, zadbaj o siebie. – Poklepał ją po ramieniu Był to dość żałosny gest, ale żadne z nich nie wiedziało, jak ma się zachować. – Poradzisz sobie – dodał i zaczął iść w kierunku templariuszy.
– Tato, poczekaj. – Billi chciała powiedzieć, że go kocha, że to wszystko nie było przecież jego winą. To ona wybrała właśnie takie życie. – Deus vult, tato.
Arthur uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Deus vult, Billi.
Co o tym myślisz? – zapytała Elaine, przechylając się y popatrzeć przez okno.
Byli nad Rosją. Za dziesięć minut miało się rozpocząć lądowanie.
Co o tym myśli? Billi przyglądała się światu spowitemu we wszystkie odcienie bieli.
Już dawno minęli podmiejski pejzaż południowo-wschodniego Londynu, płaty domów z pomarańczowymi dachami i szachownice pól. Patrząc z okien samolotu, Billi zdała sobie sprawę, jak mała i prowincjonalna jest Anglia poza pierścieniem londyńskich biurowców i parków.
Rosja znajdowała się na innej skali. Samolot unosił się nad labiryntem olbrzymich bloków mieszkalnych, które wydawały się rozrzucone na chybił trafił. Wielka elektrownia zwieńczona piekielnymi kominami buchała ogromnymi chmurami pary prosto w niebo. Śnieg wokół niej pokrywała sadza. Drogi – czarne, idealnie proste – biegły jak blizny przez wielkie pustkowia. Główne szosy prowadziły przez olbrzymie połacie lasów, a mniejsze kluczyły między skupiskami domów usytuowanych nad brzegami rzek i jezior.
– To dacze – wyjaśniła Elaine. – Kiedyś każdy Rosjanin marzył o posiadaniu domku na wsi. Zabawa w chłopa w czasie weekendu, a w poniedziałek powrót do wielkiej i złej Moskwy.
– O czym teraz marzą?
– O diamentach i kawiorze, jak my wszyscy – powiedziała Elaine, wzywając stewarda, choć jej stolik całkowicie zapełniły małe buteleczki po ginie.
Zamiast obsługi pojawił się Lance. Samolot był tylko w połowie pełny, co dało wszystkim szansę na wygodne podróżowanie. On i Gwaine zajęli miejsca bliżej dziobu, a Billi i Elaine usadowiły się w ogonie maszyny. Lance chwycił jedną z butelek, która sturlała się z małego stolika. Elaine oblała się rumieńcem. Czyżby wstydziła się swojego nieumiarkowania? To byłaby nowość.
A może chodziło o Lance’a? Stał się członkiem Zakonu tydzień bądź dwa po pogrzebie Percy’ego. Templariusze znali go od lat. Wiedzieli o samotniku, który ściga po całej Europie ghule i inne bezbożne stwory. Billi zobaczyła go w akcji już kilka dni po przystąpieniu do templariuszy. Trzy ghule żerowały na ludziach z domu opieki, wykorzystując ich dramatyczną sytuację. Wiadomo, że nikt nie uwierzy w niewiarygodne historie opowiadane przez starsze i schorowane osoby. Lance przeszedł po nich jak huragan.
Nawet Arthur był pod wrażeniem. Poza tym Francuz miał wrodzony urok, a opaska na oku tylko dodawała mu pirackiej chwały. Mężczyzna w sile wieku, może czterdziestoletni, wciąż był przystojny – według europejskiego kanonu urody, z długim, opadającym galijskim wąsem. Billi raz jeszcze spojrzał* na Elaine. Twarz kobiety oblewał rumieniec.
„No nie. Litości”.
– Zarezerwowałem nam miejsca w małym hotelu na Arbacie. Jest położony w centrum i nie rzuca się w oczy – powiedział Lance. – Wacław będzie na nas czekał z zamówionym towarem i potrzebnymi informacjami.
– Udało mu się wszystko zdobyć? – zapytała Billi.
– Oui. Krótki miecz, kukri, sztylet i shurikeny z ciężkiej stali, o które prosiłaś. – Lance zrobił przerwę. – I oczywiście kastet. – Swoim zdrowym okiem spojrzał na Elaine. – Ty też coś zamawiałaś?
Elaine niezdarnie potrząsnęła głową.
– C’est bien. – Przygładził wąsy. – Dzisiaj wtorek. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinniśmy się spotkać z bogatyrami już po południu.
Tym sposobem mieli cztery dni na odnalezienie Wasylisy. To było niemożliwe.
Lance wrócił na swoje miejsce; Elaine odprowadziła go wzrokiem.
– Obrzydliwość – zauważyła Billi. – Mogłabyś być jego babką.
Elaine podskoczyła, jakby przyłapano ją na gorącym uczynku.
– Hej, nie pyskuj mi tu. – Znowu nacisnęła guzik, by przywołać stewarda. – Gdzie on się podziewa? Ja tu przecież umieram z pragnienia.
Podświetlono komunikat: „Zapiąć pasy”. Samolot zaczął podchodzić do lądowania.
Billi miała niewielkie doświadczenie, jeśli chodzi o zagraniczne podróże. Raz wyprawiła się do Francji i spędziła tydzień w ulewnym deszczu w Hiszpanii. Moskiewskie lotnisko Domodiedowo nie przypominało niczego, co znała; te wielkie przeszklone ściany i wysokie sufity – nowoczesne i pełne plastiku. Napisy były po rosyjsku i angielsku, podobnie jak komunikaty.
Pejzaż za barwionymi zielonymi szybami zamazywała biel. Zamglona droga, na której panował duży ruch, prowadziła od wyjścia po horyzont. Wzdłuż niej ciągnął się gęsty iglasty las.
Kiedy tylko wyszli na zewnątrz, natychmiast zaatakowała ich mroźna pogoda. Zimno chwyciło Billi za gardło, a oczy wypełniły się łzami, gdy lodowate powietrze uderzyło ją w twarz. Nigdy nie czuła czegoś podobnego. Pomimo rękawiczek, szalika, długiego szynela oraz czapki ostry wiatr pokrywał chłodem każdy milimetr gołej skóry. Płatki śniegu zamarzały na powiekach. Dziewczyna zakryła usta szalikiem i zaczęła oddychać przez materiał, chroniąc je przed spierzchnięciem.
„Jezu, jak oni mogą żyć w takich warunkach?”. Lodowaty podmuch ciął ją po szyi, cała się trzęsła.
Wielkie auta z napędem na cztery koła, które wyglądały bardziej jak czołgi, stały obok kruchych, starych trabantów i ład produkowanych jeszcze w czasach zimnej wojny. Samochody miały zimowe opony ponabijane ćwiekami. Kiedy jechały po posypanym piaskiem asfalcie, wydawały dźwięk przypominający odgłos kamiennej lawiny. Taka pogoda całkowicie sparaliżowałaby Londyn, jednak na Rosjanach, okutanych w futra, półmetrowy śnieg i dziesięć stopni mrozu nie robiły większego wrażenia.
Rosja dałaby sobie radę z wulkaniczną zimą lepiej niż inne kraje, przynajmniej na początku. To państwo miało duże zasoby gazu, węgla i ropy, ale i tak nie przetrwałoby Fimbuhinter. Nikt nie pożywi się węglem.
Lance wskazał zaparkowaną furgonetkę, z której ktoś do nich machał. W środku było szaro od dymu.
– Ruszajmy – zakomenderował Gwaine, wrzucając do samochodu swój plecak.
Pozostali zrobili to samo. Billi zajęła miejsce przy oknie.
Wielkie billboardy zakrywały domy położone wzdłuż drogi do Moskwy. Reklamowały się na nich znane marki – Microsoft, BMW – ale hasła były napisane cyrylicą, co łagodnie przypominało cudzoziemcom, że tutaj wszystko jest inne. Wzdłuż drogi piętrzyły się co najmniej metrowe zaspy śniegu. Wiatr zdmuchiwał puch z ich czubków i z okien samochodu – wydawało się, że śnieg paruje.
Jechali do miasta już ponad godzinę, kiedy Billi w oddali dostrzegła potężną rzeźbę. Był to rycerz na koniu, z włócznią wbitą w wijącego się smoka.
– Rosjanie wierzą w świętego Jerzego?
Lance pokiwał głową.
– Tak, jest patronem miasta. Tu bardzo poważnie podchodzi się do religii, zwłaszcza po latach komunizmu i represji. Rząd i wielu majętnych inwestorów wyłożyło masę pieniędzy na odbudowanie zdewastowanych zabytkowych miejsc kultu. Nie ma lepszej drogi, by dostać się do nieba niż wybudowanie kościoła. Święty Jerzy to prawdziwa szycha w tym mieście.
– Lance wskazał na mijany kościół. – Ale nie jedyna.
Na dachu budynku błyszczało pięć złotych kopuł. Mimo gęstych chmur były doskonale widoczne. Ściany cerkwi, która wyglądała na zupełnie nową, pokrywała mieniąca się mozaika. Przedstawiała uskrzydlonego wojownika, jasnego jak samo słońce, ze złotym wieńcem na głowie. Rozpostarte skrzydła ochraniały wiernych wchodzących do cerkwi; na ramiona spadały mu długie włosy. Oczy mieniącej się postaci błyszczały; Billi wydawało się, że patrzy wprost na nią. W ręku trzymał wzniesiony miecz, gotowy do zadania ciosu.
Święty Michał.
Furgonetka sunęła powoli ciasnymi uliczkami Arbatu. Zjechali z ośmiopasmowej obwodnicy i nagle znaleźli się w sercu Moskwy. W tej części miasta ulice zdobiły eleganckie kamienice z bogatymi freskami, pochodzące jeszcze sprzed rewolucji. Niektóre przy drzwiach wejściowych miały żeliwne plakiety z wizerunkiem dwugłowego orła – symbolu carskiej Moskwy.
– To tutaj, hotel Olimpijskaja – zakomunikował Lance.
Kierowca wjechał przez wysoką bramę na małe podwórze.
Niebo, teraz już bezchmurne, śnieżnobiałe, z pasmami różu i czerwieni na południowo-wschodnim krańcu, ukazywało jedyne barwy w szarym pejzażu miasta.
– To zanieczyszczenia spowodowane wybuchem – wyjaśniła Elaine. – W Londynie też zobaczymy kilka malowniczych zachodów słońca dzięki tej erupcji. – Kobieta wyjęła z samochodu swój plecak i razem z Billi weszła do hotelu.
Z wyłożonego marmurem holu na piętro prowadziły schody, których ubytki wypełniono zwykłym betonem. Zakurzone żyrandole wisiały na ciężkich mosiężnych łańcuchach. To miejsce z pewnością było świadkiem lepszych dni. A nawet wieków.
Tuż obok wejścia stała stara sofa pokryta wyblakłym czerwonym pluszem. Siedział na niej mężczyzna z małymi oczkami. Podniósł dłoń oblepioną złotymi pierścionkami i przeczesał palcami włosy, obserwując nowo przybyłych. Druga dłoń leżała nieruchomo na zniszczonej walizce.
– Niezły wybór, Lance – powiedziała Billi.
Lance spojrzał na mężczyznę siedzącego na sofie i uśmiechnął się. Objęli się i zaczęli szybko rozmawiać po rosyjsku. Billi nie rozumiała ani słowa... z wyjątkiem jednego: „bogatyrowie.
Lance wręczył mężczyźnie wypchaną kopertę. Potężny człowiek pokiwał głową, podał Lance’owi walizkę i wyszedł.
– Kto to był? – zapytał podejrzliwie Gwaine.
– Wacław. – Lance podniósł walizkę i ugiął się pod jej ciężarem. – Wygląda na to, że wszystko mamy.
– Ufasz mu?
– Oczywiście, że nie, ale płacę dolarami.
– Co mówił o bogatyrach? – dopytywała się Billi.
Lance uniósł brwi. Był zdziwiony, że dziewczyna zdołała coś wychwycić z ich rozmowy.
– Słyszał, że działają przy Worobiowych Wzgórzach, polując na wampiry. – Lance podniósł rękę. – Jak wy to mówicie, na ghule. – Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do arabskiego słowa, którym templariusze określali bestie odżywiające się ludzką krwią. – Dobrze będzie się tam spotkać.
Recepcję ukryto w cieniu schodów. Światło mocnej żarówki malutkiej lampy, która stała na blacie, oświetlało łysą głowę recepcjonisty. Wstał i uśmiechnął się.
– Przyjaciele. Amerykanie.
– Anglicy – powiedział Gwaine.
– Francuzi – dodał Lance.
Recepcjonista klasnął w ręce, a jego szeroki uśmiech odsłonił rząd czarnych zębów.
– To lepiej niż Amerykanie. Nazywam się Jorge. – Pochylił się i podał im stertę formularzy. – Proszę to wypełnić.
Templariusze podzielili się. Billi miała mieszkać z Elaine, a Gwaine z Lance’em. Jedyna łazienka znajdowała się na korytarzu. Okna pokoju Billi i Elaine wychodziły na ceglaną ścianę sąsiedniego budynku. Łóżka skrzypiały, a materace miały pośrodku wgłębienie. Na każdym leżał jasnozielony koc.
Kiedy Elaine wybrała się na inspekcję baru hotelowego, Billi zrzuciła plecak i zamknęła drzwi. Podeszła do umywalki i spojrzała w wiszące nad nią lustro. Odbicie patrzyło na nią zimnymi, śmiertelnie czarnymi oczami. Co się w nich czaiło? Obowiązek? Oczy Kaya jaśniały nadzieją, oczy ojca żarzyły się pasją. Jej ciemniały, zdawały się nieprzeniknione. Była zmęczona. Nie – była wyczerpana. Ale nie spocznie, póki nie ocali Wasylisy. A potem co? Pierwszym samolotem do Jerozolimy na lata nauk i prób. Dziewczynkę czekały strach, ból i najprawdopodobniej przedwczesna śmierć. Czy po to chce ją ocalić?
A co, jeśli nie zdołają jej uratować? Arthur miał rację – będzie musiała umrzeć.
Czy jest jakieś inne wyjście? Nie. Pogrąży Wasylisę, jeśli ją uratuje; pogrąży, jeśli tego nie zrobi.
Wszyscy zebrali się w pokoju zajmowanym przez Gwaine’a oraz Lance’a i stanęli wokół walizki, którą Francuz rzucił na łóżko. Wylądowała z głuchym łomotem. Gwaine zamknął drzwi i dokładnie zaciągnął zasłony.
– Et voila – powiedział Lance, otwierając bagaż.
W środku znajdowało się kilkanaście szczelnie zawiniętych paczuszek. Billi wzięła jedną z nich i rozerwała folię bąbelkową.
– Podoba się? – zapytał Francuz.
– Jasne, że się podoba! – odezwała się i wyjęła kukri z pochwy.
Straszny miecz Gurkhów, podobny do maczety, miał asymetryczne ostrze, szerokie i ciężkie aż po sam czubek, co dawało mu większą siłę cięcia. Kościana rękojeść gwarantowała, że broń nie wyślizgnie się z oblepionej krwią dłoni.
Katar był prosty i funkcjonalny – Wacław znał się na rzeczy. Jego rękojeść w kształcie litery H oplatał sznurek. Ostrze miało kształt wydłużonego równoramiennego trójkąta, a sam jego czubek wykonano z utwardzonej stali i tak wyprofilowano, aby mógł przebić nawet zbroję. Billi wypróbowała kiedyś katar ojca na tuszy owcy kupionej na rożen. Broń zostawiała szerokie rany, które niełatwo się goiły. Kilka ciosów zadanych tym nożem podziałałoby nawet na wilkołaka. Po kilku drobnych poprawkach pochwa wisiała na pasku Billi. Kukri przypięła do lewego uda.
Shurikeny wykonano z czarnej odpuszczonej stali. Billi sprawdziła ich ciężar, podrzucając na dłoni. Z satysfakcją wsłuchiwała się w ich ciężkie pobrzękiwanie. Pociski do ręcznego miotania w kształcie gwiazdy o ostrych końcach doskonałe sprawdzały się na krótkich dystansach; ich waga gwarantowała skuteczną penetrację. Dziewczyna umieściła je w prawej kieszeni.
– A co z mieczem? – zapytała. Potrzebowała broni o krótkim ostrzu, którą zastąpiłaby swój ulubiony wakizashi.
Lance pokręcił głową.
– Jutro, ma cherie.
Gwaine’owi wystarczał topór. Nie taki, jakim rąbie się drewno, ale coś mniejszego, co można ukryć pod płaszczem. Dostatecznie ciężki, aby odciąć ramię, oczywiście, jeśli użyć go z należytym impetem.
Lance przyczepił do paska współczesny nóż do walki wręcz.
– To wszystko? – zdziwiła się Billi.
– Oui.
„Wyszykowałeś się, kolego, na własny pogrzeb”.
– Jeszcze coś, kochanie – powiedział Lance i podał Billi kastet.
Dziewczyna wsunęła go do lewej kieszeni.
– Jaki jest plan?
– Ruszamy na Worobiowe Wzgórza, by odszukać bogatyrów. Gdy ich znajdziemy, mnie zostawcie gadanie – powiedział Gwaine.
Moskiewskie metro w niczym nie przypominało londyńskiej kolejki. Tutaj stacje wyłożono marmurem i błyszczącym granitem. U sufitu wisiały żyrandole, ściany ozdobiono mozaikami. Żadnych oszczędności.
Ruchome schody zabrały ich głęboko, głęboko pod ziemię. Dekoracyjne kinkiety z lat trzydziestych zdobiły ściany. Ich złote światło rzucało długie cienie, które tworzyły nad głowami ostry łuk. Jakiś nocny imprezowicz siedział na schodach z twarzą między kolanami. Sunął w dół jak potępieniec do piekła. Billi trzymała się poręczy wilgotną od potu dłonią. Kiedy ostatni raz była w metrze, ściskała rękę Wasylisy.
Jest wtorkowy wieczór. Zostały im cztery dni.
Peron oświetlały żyrandole w stylu art deco, wykonane z brązu i złocistego kryształu, a na granitowej podłodze połyskiwały kałuże roztopionego śniegu. Billi szła za Lance’em i resztą grupy. Nie było tłoku. Na stacji spokojnie czekało kilku spóźnionych podróżnych opatulonych w futra i grube kurtki z kapturami. Sprzątacz zbierał pozostawione puszki, butelki i gazety. Billi nie była w stanie przeczytać nagłówków, ale jej uwagę przykuły zdjęcia tlącego się jeszcze wulkanu, widniejące na stronach tytułowych.
Peron zdobiły posągi z brązu przedstawiające sowieckich bohaterów: szlachetni żołnierze, dumne wieśniaczki, przystojni inżynierowie i naukowcy – pionki w wielkim eksperymencie Stalina.
Jakaś kobieta potarła nos rzeźbionemu psu. Patyna w tym miejscu była spolerowana – nos lśnił złotym kolorem. Było jasne, że nie jest to pierwsza osoba, która pociera rzeźbę.
– To na szczęście – wyjaśnił Lance.
„Można spróbować” – pomyślała Billi. Zdjęła rękawiczkę i wyciągnęła dłoń w' kierunku nozdrzy owczarka. Potrzebowała całej góry szczęścia.
Po krótkiej podróży metrem Billi obserwowała Moskwę z Worobiowych Wzgórz. Wzniesienia wyrastające w południowo-zachodniej części miasta były przytłoczone budynkami uniwersytetu moskiewskiego. Z ich szczytu dziewczyna podziwiała rozmiary rosyjskiej stolicy. Miasto ciągnęło się aż po horyzont, pełne gotyckich wież, billboardów i mostów, których światła mieniły się na pokruszonej krze wijącej się rzeki.
Złote wieże odbijały się od ciemnej płaszczyzny nocnego nieba, rozświetlonego jedynie zamglonym konturem księżyca. Szeroki bulwar poniżej wiódł przez zalesione wzgórza, wąskie ścieżki oświetlone latarniami ulicznymi schodziły ku rzece Moskwie i potężnemu owalowi stadionu olimpijskiego.
Billi usłyszała za plecami warkot silników. Samochody parkowały na ulicy Kosygina. Miały podniesione maski, a ich motory wyły, imponując publiczności. Na szerokiej jezdni przed gigantycznym budynkiem uniwersytetu odbywały się wyścigi znudzonych potomków nowej elity miasta – oligarchów.
Setki ludzi kłębiło się na drodze i zaśnieżonym placu. Z otwartych okien krążących aut dochodziły dźwięki muzyki. Na niektórych zatknięto nawet flagi z logo drużyn biorących udział w zawodach. Młodzi mężczyźni w skórzanych kurtkach tłoczyli się przy ryczących maszynach, a ich dziewczyny w futrach i minispódniczkach stały w małych grupkach na chodnikach.
To tu mieli znaleźć bogatyrów? A czego się spodziewała? Rycerzy w złotych zbrojach na rumakach? Jeśli choć w minimalnym stopniu są podobni do templariuszów, nie powinni się rzucać w oczy.
Nagle na krawężnik wjechał masywny warczący hummer. Na masce miał wymalowanego ognistego ptaka. Jego pióra wyglądały jak czerwone i pomarańczowe płomienie, a oczy przypominały złote krople lawy. Reflektory hummera oświetliły tłum jak supernowa. Ludzie cofali się z respektem przed toczącym się autem. Nagle otworzyły się drzwi od strony pasażera i z samochodu wyskoczył młody człowiek. Miał krótko przystrzyżone ciemne włosy, wystające kości policzkowe i złamany nos, który tylko podkreślał jego lodowaty arystokratyczny wygląd. Przeciągnął dłonią po nieistniejących zagnieceniach na swoim ciemnym płaszczu, który prawdopodobnie kosztował więcej niż większość zaparkowanych na ulicy aut. W tej chwili zwrócił uwagę na jedną z upozowanych dziewcząt i na jego ustach pojawił się uśmiech – swobodny, czarujący i bezczelny. Chłopak wyróżnionej dziewczyny instynktownie stanął przed nią, patrząc spode łba. Billi oczekiwała, że młodzi mężczyźni zaraz zaczną prężyć klaty – tak zwierzęce było ich współzawodnictwo. Jednak elegant dotknął kolczyka w swym lewym uchu i odwrócił się, lekceważąc parę. Miał pewność kogoś, komu życie nie przysparza trudności. Był bardzo przystojny i dobrze o tym wiedział. Kierowca hummera, silny i brzydki, wychylił się przez okno, zapalając papierosa. Z pewnością pełnił funkcję ochroniarza przystojniaczka.
Ten wpatrywał się w tłum, jakby był jego właścicielem; jakby cała Moskwa należała tylko do niego. Nagle oczy jego i Billi spotkały się. Chłopak znieruchomiał. Billi była nowością. W odróżnieniu od Londynu, jego kulturowego i rasowego kalejdoskopu, Moskwa była właściwie homogeniczna. Dziewczyna dostrzegła w tłumie kilka orientalnych twarzy, przeważnie Mongołów, ale prócz tego wszyscy wyglądali tak samo. Chłopak pewnie nie widział w swoim życiu wielu Pakistanek, nawet pół-Pakistanek.
Billi czuła się niezręcznie, kiedy tak się w nią wpatrywał, ale zachowała kamienną twarz. Nagle przystojniak wyciągnął swoją dłoń w rękawiczce i pochylił głowę w minimalnym ukłonie, nadal nie odrywając od niej wzroku. Na jego twarzy nie było nawet cienia uśmiechu, jakby okazywanie radości było przesadą. Serce dziewczyny zaczęło walić w przyśpieszonym rytmie, kiedy patrzyła, jak się prostuje, wciąż z wyciągniętą w jej kierunku dłonią.
– Zauważyłaś coś?
Billi obróciła się na pięcie. Lance zdążył dostrzec eleganta zza jej ramienia. Wymiana spojrzeń trwała ułamek sekundy, ale Billi czuła się zawstydzona. Wysłano ją tutaj w konkretnym celu i z pewnością nie było nim oglądanie lokalnych atrakcji. Spojrzała za siebie – chłopak zniknął.
– Nic specjalnego – powiedziała i wróciła do pracy – przyglądała się tłumowi.
Jak tu wykryć wilkołaka, jeśli ma ludzką postać? Jedna brew i owłosione dłonie to tylko mityczne znaki zdradzające bestię. Tutaj ta wiedza i tak na nic by się nie zdała, bo wszyscy byli szczelnie opatuleni. Wtem Billi dostrzegła jakąś przepychankę na rogu placu. Przechodziła już na drugą stronę, kiedy zza ciemnych drzew wyłonił się mężczyzna, trzymając się za gardło. Zrobił kilka chwiejnych kroków. Ludzie zaczęli schodzić mu drogi, myśląc, że to pijak, gdy nagle padł na kolana. Rozległy się krzyki.
Człowiek upadł na ziemię. Krew lała mu się z gardła, barwiąc śnieg na purpurowo. Ludzie zaczęli się tłoczyć wokół niego, jakaś młoda kobieta próbowała nawet zatamować krwotok. Billi pobiegła w kierunku drzew, za nią Lance i Elaine. Wszyscy zgromadzeni na placu podchodzili do krwawiącego mężczyzny... Wszyscy z wyjątkiem jednego faceta w wojskowej kurtce.
– Ty! – krzyknęła Billi.
Odwrócił się i dziewczyna ujrzała krew na jego twarzy. Klapnął w jej kierunku kłami i rzucił się do ucieczki. Kluczył między drzewami, skacząc z zawrotną prędkością. Był tylko rozmazanym kształtem. Samochody gwałtownie hamowały, jeden zaczął warować na oblodzonej jezdni. Ghul przedzierał się przez ruchliwą ulicę z nienaturalną gracją.
Zębata Gęba. Rozszarpane gardło było jego wizytówką. Ugryźć i pociągnąć, żeby szybko zamordować. Ten łatwo stracił samokontrolę. Tym bardziej zasłużył na śmierć.
Billi zauważyła, jak ghul przeskakuje mur i wbiega do lasu porastającego stoki Worobiowych Wzgórz. Przecisnęła się przez kłębowisko ludzi i wskoczyła na maskę samochodu, dzięki czemu znalazła się na odpowiedniej wysokości, aby pokonać mur. Upadła na śnieg i potoczyła się bezwładnie. Wokół ujrzała mieniące się światła. Śnieg oblepił jej twarz. Nagle jej buty uderzyły w wystający pień i zatrzymały upadek. Dziewczyna szybko skoczyła na nogi i zaczęła natychmiast biec, strzepując z siebie śnieżny puch.
Zamieszanie wywołane przez poranionego mężczyznę zaczęło cichnąć w oddali. W końcu zapanowała cisza. Latarnie oświetlały tylko wijące się ścieżki; dziewczyna zaczęła się przedzierać przez ciemny las. Zdjęła czapkę i powoli obróciła się, nasłuchując. Nagle rozległ się dźwięk głuchego uderzenia i jęk a po nim odgłosy wystrzałów. Coś warknęło, ktoś przeklinał po rosyjsku.
Billi rozsunęła płaszcz i wyjęła z pochwy kukri. Znalazła się na polanie. Ujrzała dwie sylwetki walczące na śniegu. Skoczyła do przodu, przedzierając się przez zaspy. Jedna z postaci ukazała się jej w świetle księżyca. Ghul. Wysmarowane krwią zęby wydłużyły się, kiedy przekręcał jakiemuś nieszczęśnikowi głowę, odsłaniając jego szyję.
– Deus vult!
Billi chwyciła ghula za kudły i odciągnęła go od zdobyczy. Po chwili wbiła ostrze w jego kark.
Czarna krew trysnęła z rany, ochlapując twarz zaatakowanego mężczyzny, który zaczął kaszleć i potrząsać głową. Po chwili kopnął bestię, która ciągnęła Billi za sobą. Zraniony stwór szarpał się i skrzeczał. Drapał pazurami, rwąc płaszcz dziewczyny na strzępy, by za wszelką cenę dostać się do osłoniętego ciała. Billi mocniej chwyciła ghula za włosy i ponownie zadała cios. Potok lepkiej krwi wypłynął z głębokiej rany na ramieniu. Potwór padł.
Billi zapadła się w śniegu, jej klatka piersiowa gwałtownie falowała. Ghul jeszcze przez moment drgał. Leżał obok niej, zgrzytając z furią zębami. Nagle zamarł z otwartą szczęką. Młody mężczyzna stanął nad Billi i martwym potworem.
– Czort! – przeklął.
Billi podniosła głowę. Zszokowana zobaczyła twarz młodego chłopaka, który jeszcze kilka minut temu wysiadał z hummera.
– Dzięki, sama wstanę – powiedziała.
– Nie potrzebowałem twojej pomocy – odparł przystojniaczek, patrząc to na Billi, to na martwy korpus bestii. W dłoni trzymał pistolet, a cała twarz czerwieniła się krwią ghula.
– Już go miałem.
– To ghul prawie miał ciebie. – Dziewczyna strzepywała z siebie śnieg. Jej płaszcz wisiał na niej w strzępach, zostały z niego pasma wełny trzymające się na szwach.
– Ghul? – Chłopak zamarł. Palce zacisnął na kolbie pistoletu. Spojrzał na Billi; jego szare oczy niebezpiecznie pociemniały – Nazywasz to ghulem?
– Wampir, ghul, Zębata Gęba – co chcesz. W każdym razie zamierzał rozpruć ci gardło. – Spojrzała z niepokojem, kiedy skierował pistolet w jej stronę. – Spokojnie, tygrysku. Może nie zauważyłeś, ale właśnie ocaliłam ci życie.
– Carewiczu Iwanie!
Oboje się odwrócili i ujrzeli olbrzymiego mężczyznę, który jak bizon przedzierał się przez zaspy, a za nim kilkunastu ludzi. Zachowywali się tak, że od razu było widać, iż są przeszkolonymi żołnierzami.
– Spokojnie – powiedział olbrzym, zbliżając się do chłopaka z uniesionymi rękami. – Odłóż broń, carewiczu. – Akcent miał rosyjski, ale nienagannie mówił po angielsku. Wyszedł na oświetloną księżycem polanę.
Blade światło padło na jego łysą głowę i czerwone policzki. Miał rudą brodę i zakręcone ku górze wąsy. Jego gęste brwi Wyglądały jak ogon lisa, a kiedy się uśmiechał, upodabniał się do bajkowego kota z Cheshire.
„Carewicz? Czy to przypadkiem nie znaczy tyle, co królewicz?”. Billi spojrzała na Iwana taksująco. Nie wyglądał jak królewicz. Nie z tym złamanym nosem, krótką fryzurką rekruta i diamencikiem w uchu.
Było w nim jednak coś staroświeckiego. Jakaś elegancja sposób, w jaki strącał śnieg z płaszcza i naciągał na dłonie czarne skórzane rękawiczki. Przeładował pistolet, sprawdzając każdy nabój z taką samą metodyczną dokładnością, z jaką dbał o swój strój. Odsunął płaszcz i schował broń do kabury, po czym wygładził fałdy materiału. Równie dobrze mógłby się szykować do opery, gdyby nie twarz – cała we krwi.
Pozostali mężczyźni mieli na sobie kamizelki kuloodporne, które zakrywały im torsy. Tylko ktoś taki jak Billi mógł je zauważyć pod grubymi zimowymi ubraniami. Spodnie nie wyglądały na wojskowe, ale buty mieli wysokie, wiązane sznurowadłami. Jeden z mężczyzn trzymał w rękach współczesną kuszę – z czarnego włókna węglowego. Inny miał pistolet z tłumikiem. Na ich szyjach wisiały krzyżyki. Billi podejrzewała, że w kieszeniach mają święte oleje i inne akcesoria niezbędne do walki z Bezbożnym. Wyglądali jak templariusze, tylko ich unowocześniona wersja z dwudziestego pierwszego wieku.
– Jesteście bogatyrami? – zapytała Billi.
– Wygląda na to, że wykonałaś naszą robotę – powiedział mężczyzna z czerwoną brodą, unikając odpowiedzi na pytanie.
– Nazywam się Kościej.
– Ten tu starał się to załatwić w pojedynkę – zauważyła Billi.
„Idiota”. Po sekundzie uświadomiła sobie, że sama walczyła bez wsparcia.
Kościej sapnął z dezaprobatą.
– Głupota. Powinieneś poczekać, Iwanie.
Ten nachmurzył się.
– Ma szczęście, że jej nie zabiłem.
Billi wytarła swój kukri.
– Jakbyś to potrafił...
Kościej przyglądał się martwemu potworowi, a potem spojrzał na Billi z nieskrywanym podziwem.
– Wygląda na to, że już to kiedyś robiłaś, da?
– Nazwała go ghulem – powiedziała Iwan. Nadal trzymał ręce blisko kabury.
– Tylko dwoje ludzi mogłoby użyć tego słowa: asasyn lub templariusz. Kim jesteś, dziecko?
– Nazywam się Billi SanGreal.
Kościej zamilkł, gładził swoją długą czerwoną brodę.
– Córka Arthura SanGreala? – Skłonił się. – To dla nas zaszczyt.
Billi roześmiała się, ale po sekundzie zesztywniała, uświadamiając sobie, że słowa były wypowiedziane z powagą. Pozostali nadal milczeli, ale dziewczyna czuła, że wszyscy na nią patrzą.
Nagle na wzgórzu pojawił się Lance, a po chwili Gwaine i Elaine. Dwóch ludzi Kościeja uniosło broń, ale mężczyzna powstrzymał ich gestem. Poczekał, aż templariusze podejdą bliżej.
– Zatem który z was jest mistrzem? Który z was to Arthur SanGreal? – zapytał.
Gwaine pokręcił głową.
– Mistrza nie ma. Przysłał nas. Ja nazywam się Gwaine, to Lance, a ona – wskazał kciukiem na sapiącą kobietę – ma na imię Elaine. – Stary templariusz spojrzał na Rosjan, obrzucił wzrokiem ich broń, ocenił postawę. – Jesteście bogatyrami. – To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Gwaine zwrócił się do Kościeja. – Czy mam zaszczyt rozmawiać z carem Aleksiejem Wiktorowiczem Romanowem?
Iwan wzdrygnął się i zanim zacisnął usta, tak że tworzyły cienką linię, przez jego twarz przebiegł grymas bólu. Olbrzym ze smutkiem potrząsnął głową.
– Nazywam się Kościej.
– Wiele słyszałem o Nieśmiertelnym Kościeju – powiedział Lance i stanął pomiędzy rudobrodym a templariuszami.
Wypowiedziane zdanie miało jasną wymowę – nie wszystko, co Lance słyszał o Kościeju, było dobre.
Wielkolud niezrażony wypiął dumnie pierś.
– To ja. Nieśmiertelny. Próbowali Afgańczycy, Czeczeni, próbowali Bośniacy. A ja nadal żyję. Oto carewicz Iwan Aleksiejewicz Romanow – powiedział i poklepał chłopaka po plecach tak mocno, że ten poleciał do przodu.
Carewicz wygładził płaszcz i sztywno skinął głową:
– Do usług.
Gwaine zwrócił się do niego:
– A gdzie twój ojciec, carewiczu?
Iwan uniósł głowę i Billi zobaczyła wściekłość w jego szarych oczach.
– Ojciec nie żyje – powiedział i podszedł do jednego z bogatyrów.
Billi rozpoznała w nim kierowcę hummera. Nie myliła się – ten typ miał wypisane na czole, że jest ochroniarzem. Rozmawiał z Iwanem szeptem; ręce oparł o pistolet maszynowy Heckler & Koch.
„Car Aleksiej nie żyje” – powtórzyła Billi w myślach. Wyglądało na to, że dowódcą jest teraz Kościej.
– Co sprowadza Ubogich Rycerzy Jezusa i Świątyni Salomona do Moskwy? – zapytał Kościej, przełamując nagłą ciszę, która zapadła po słowach Iwana.
Jeden z bogatyrów otworzył małą srebrną buteleczkę i wylał jej oleistą zawartość na ghula. W miejscach, w których olej spadał na ciało, wybuchały niebieskie płomienie. W ciągu kilku sekund powietrze wypełnił ostry, mdlący, słodki zapach dymu.
– Ścigamy polenice. Liczymy na twoją pomoc, Kościeju – powiedział Gwaine.
Bogatyr wyrzucił w kierunku templariusza swą olbrzymią łapę, w której dłoń Gwaine’a całkowicie zniknęła.
– Możesz na nas liczyć.
„Dziwne, to wcale nie było trudne”. Gdyby Billi była choć trochę bardziej podejrzliwa, pomyślałaby, że poszło zbyt łatwo.
Kościej przywołał jednego ze swych ludzi.
– Skorzystajcie z naszej gościny, proszę. Nikołaj zabierze wasze rzeczy. Zapomniałem, gdzie się zatrzymaliście.
– Nie mówiliśmy, gdzie mieszkamy – wtrącił Lance odrobinę agresywnie.
– Jesteś z dala od domu, templariuszu, a Moskwa to nie Londyn. Tu trzeba mieć przyjaciół. – Olbrzymi Rosjanin nadal trzymał dłoń Gwaine’a w swojej łapie i kontynuował: – Znamy polenice... tak dobrze jak nikt. Walczymy z nimi od wieków. Gwaine, przyjacielu, pozwól sobie pomóc. – Mrugnął szelmowsko. – Zimna wojna dawno się przecież skończyła.
– To ma sens – wyszeptała Elaine, ledwie otwierając usta.
– Zostało nam bardzo mało czasu.
Co takiego wiedział Lance, że był niespokojny?
Gwaine pokiwał głową, ignorując spojrzenia Francuza, i templariusze ruszyli za bogatyrami.
– Nie odzywajcie się. Pozwólcie mi mówić – strofował ich Gwaine. – To również dotyczy ciebie, Lance.
Lance wpatrywał się w plecy wielkiego bogatyra. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, wielki Kościej byłby już trupem.
– Co takiego? – zapytała Billi. – Co takiego o nim wiesz?
– To były pułkownik specnazu. Pracował dla KGB. Słyszałem, że ostatnio robił interesy z mafią. A o bogatyrach ani słowa.
– Teraz Lance zaczął szeptać. – Jest bardzo niebezpieczny.
– Właśnie takiego kogoś potrzebujemy – odparł Gwaine.
– Ani słowa o tym, że Wasylisa jest awatarem, rozumiecie? – powiedział ostro Lance.
Gwaine się najeżył. Nie lubił, kiedy podważano jego autorytet, ale odpuścił.
– Nic o awatarach.
Z trudem schodzili po ośnieżonych zboczach, aż w końcu dotarli do zaparkowanych samochodów. Iwan podszedł do swego hummera, starając się za wszelką cenę ignorować templariuszy. Wyjął pistolet i położył broń na desce rozdzielczej. Zanim jednak zatrzasnął drzwi, spojrzał na Billi. Starł już częściowo krew ghula z twarzy, ale pojedyncze ciemne smugi nadal widniały na jego policzkach, podkreślając uderzająco jasne oczy.
Piękny i niebezpieczny. Billi wiedziała już wszystko o tego rodzaju chłopakach.
Musiała bardzo uważać na Iwana Aleksiejewicza Roma nowa.
Billi i Gwaine jechali na tylnym siedzeniu limuzyny Kościeja. Ten siedział naprzeciwko, w milczeniu obserwując dziewczynę. Lance i Elaine sunęli tuż za nimi. Kiedy tak pędzili szerokimi obwodnicami, Billi oglądała Moskwę. Pomimo mrozu ludzie chodzili po ulicach. Poubierani w futra, rozgrzani wódką, podążali w śnieżnej brei do kawiarni, barów i restauracji, które świeciły niemal magicznym złotym światłem. Wokół błyszczały wieżowce, wielkie hotele i jeszcze większe bloki mieszkalne – relikty sowieckiej przeszłości. Przewody wysokiego napięcia krzyżowały się nad budynkami jak poprzerywana sieć gigantycznego pająka, a w najstarszych częściach miasta ciężkie tramwaje stukały na brukowanych jezdniach.
– Przebyłeś długą drogę, ścigając polenice – zagaił Kościej.
– Choć od wieków są wrogami bogatyrów, to nie wystarczy, abym posłał swoich ludzi do walki, nie znając powodu waszego zatargu.
– Polenice coś nam wykradły. Musimy to odzyskać – odpowiedział Gwaine.
Kościej uśmiechnął się.
– Dziecko Wiosny, prawda? Kogo innego mogły porwać wilkołaki?
Gwaine zamrugał i odpowiedział:
– Tak. Nazywa się Wasylisa Bułhakow.
Billi usłyszała wahanie w odpowiedzi Gwaine’a. Nie zamierzał mówić Kościejowi nic ponad to, co było konieczne. A już na pewno ani słowa o tym, że dziewczynka jest awatarem. Lance nakazał im ostrożność.
Rosjanin pokiwał głową.
– Nie możemy pozwolić, aby wilkołaki mordowały niewinne dzieci. Dam wam swoich ludzi. – Spojrzał przez okno. – Jeśli tylko jest w Moskwie, szybko ją odnajdziemy.
– Dziękuję.
– Chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o Iwanie – powiedziała Billi. Nie chodziło o to, że chłopak ją interesował. Jeśli mają razem pracować, dobrze jest wiedzieć coś więcej; to wszystko.
Kościej westchnął. Skóra na siedzeniu zatrzeszczała, kiedy się poruszył.
– To bardzo smutna historia. Jego ojciec, wielki Aleksiej, został zamordowany przez polenice pół roku temu. To dlatego wasz wróg jest również naszym wrogiem.
– Wiesz, kto konkretnie to zrobił?
– Nie jestem pewny. Podejrzewamy, że to ich przywódczyni, Olga Khanowa. Jest bardzo niebezpieczna.
Olga. Wszystko się zgadzało. Przybyły do Londynu przez Moskwę. Czy to znaczy, że wracały tą samą drogą? Czy teraz są tutaj?
– Bardzo nam zależy, aby jak najszybciej odnaleźć naszą uprowadzoną przyjaciółkę – dodał Gwaine. – Jeśli jej nie odbijemy, polenice złożą ją w ofierze przy pełni księżyca, za cztery dni.
– Przekażę wam do tego zadania wszystkich moich ludzi – oświadczył Kościej.
Przejechali przez most i zbliżyli się do niezwykłej budowli, która dominowała w pejzażu nad rzeką. Budynek składał się i trzech wież, najwyższą wieńczyła czerwona gwiazda. Żadne z okien nie było oświetlone. Billi spostrzegła, że budynek jest otoczony płotem z siatki, co w zestawieniu z tak monumentalną budowlą wyglądało dość złowieszczo.
– To dawne stalinowskie ministerstwo – rzekł Gwaine. – Byłem pewien, że budynek sprzedano tuż po upadku komunizmu.
– Tak, ja go kupiłem – stwierdził lekko bogatyr. – Czujcie się jak u siebie w domu. Niczego wam nie zabraknie.
Otworzono bramę i kawalkada pojazdów zaczęła zjeżdżać do podziemnego garażu. Pomieszczenie oświetlono tylko częściowo, ale odbicie światła na metalu pozwalało Billi ogarnąć jego wymiary. Było wielkie jak boisko.
„Czy wszystko należy do Kościeja?”.
Kiedy bogatyrowie wyjmowali bagaże, po które wcześniej wstąpili do hotelu, Kościej zaprowadził templariuszy do windy.
– Iwan! – wezwał carewicza. – Zaprowadź Billi do jej pokoju. Ja muszę porozmawiać z majordomusem.
Dziewczyna stanęła między mężczyznami.
– Nie mamy ani chwili do stracenia. Myślę, że...
– Wystarczy, giermku – warknął Gwaine i rzucił dziewczynie gniewne spojrzenie.
Przez moment Billi poczuła pokusę zignorowania polecenia. Pełnia księżyca była tuż-tuż. Powstrzymała się jednak. Stojący obok Iwan odchrząknął.
– Który pokój?
– Apartament „Moriewna”.
– Panie przodem. – Iwan żartobliwie skłonił głowę i poprowadził ją do drzwi z brązu, które się rozsunęły, i razem weszli do środka.
Wnętrze windy wyłożono ciemną boazerią i ozdobiono abstrakcyjnym wzorem z macicy perłowej, połyskującym w przyćmionym świetle. Chłopak wyjął z kieszeni mały kluczyk i wsunął go w otwór wypolerowanej tablicy. Kiedy winda ruszyła, Billi spojrzała na niego. Miał typowo słowiański wygląd: jasną cerę, wystające kości policzkowe, głęboko osadzone oczy w kolorze szarego burzowego nieba. Iwan poczuł spojrzenie dziewczyny. Podniósł dłoń, aby przeczesać włosy i niezgrabnie zasłonić twarz.
– Trzynaste piętro? Czy to przypadkiem nie przynosi pecha? – zapytała Billi.
– Tylko templariuszom.
Winda delikatnie wyhamowała i drzwi otworzyły się, ukazując ciemny korytarz. Światło z dźwigu oświetliło tylko kilka metrów marmurowej podłogi z zielonkawym żyłkowaniem. Po chwili jeden po drugim, jak gwiazdy na nieboskłonie, zaczęły się zapalać olbrzymie żyrandole, a ich blask potęgował kosmos błyszczących kryształów. Wysokie kolumny podpierały sufity; Billi przyglądała się mozaikowemu nieboskłonowi przedstawiającemu bogów, herosów i demony. Wojownicy przyodziani w złote szaty walczyli z niedźwiedziami i wilkami. Wśród chmur unosiły się zamki, a z ich wież spadały wilkołaki. Na olbrzymim polu bitwy stała kobieta z mieczem nad głową i długimi falowanymi włosami. Miała na sobie purpurowy płaszcz, którego rękawy i cały przód ozdabiał złoty haft przedstawiający ognistego ptaka.
– To Maria Moriewna. Wielka księżniczka. Bogatyr.
– Czyje to dzieło?
– Sowietów.
– Widać, że nie musieli się liczyć z pieniędzmi.
– Proszę za mną – powiedział Iwan.
Stanęli przed dwuskrzydłowymi drzwiami ze złotym filigranem. Iwan nacisnął klamkę.
W sypialni stało wielkie loże z baldachimem, z drzewa tak jasnego jak perła. Ramy łóżka ozdabiał zwykły biały materiał, a lustra udekorowane były grubym czerwonym suknem. Zawieszone naprzeciwko siebie zwierciadła w nieskończoność odbijały wnętrze sypialni, tak że nie było wiadomo, gdzie kończy się pokój, a zaczyna złudzenie. W głębi Billi zauważyła marmurową wannę wspartą na zakrzywionych zwierzęcych łapach.
– Jak ci się podoba mój dom? – zapytał Iwan.
– Twój? Kościej mówił, że to jego.
W oczach Iwana pojawiła się złość. Chłopak był dziwną mieszanką swobody i gniewu. Emocje ścierały się w nim w widoczny sposób. Zachowywał się jak arystokrata potrafiący się doskonale kontrolować, ale pod tą maską tkwił bardzo młody człowiek, który właśnie stracił ojca. Ze sposobu, w jaki rozmawiał z Kościejem, wynikało, że ich relacje nie wyglądają najlepiej.
Iwan rozejrzał się po olbrzymim pokoju.
– Kupiony za pieniądze Romanowów. Kościej jest tylko opiekunem, póki nie skończę osiemnastu lat i nie odziedziczę ich w świetle prawa. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Muszę uważać, żeby w zdrowiu przeżyć jeszcze dwa lata.
– Po prostu unikaj solówek z ghulami – zaproponowała Billi. Z zaciekawieniem przyglądała się swojej sypialni. Pomieszczenie było wyższe od jej całego domu.
– Jest jak w bajce, prawda? – Iwan rzucił klucz na łóżko. – Pamiętasz drogę do windy?
– Prosto przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi.
– Pozostali templariusze będą mieszkać na dwunastym piętrze. Sypialnia Kościeja znajduje się na trzydziestym. Czasowo zakwaterował się w pokojach ojca. Ja zajmuję piętro pod nim. – Było jasne, że ten układ mu nie odpowiada. – W podziemiach jest basen. – Już wychodził, ale nagle się zatrzymał – Co miałaś na myśli, mówiąc, że nie ma chwili do stracenia?
Na jego czole pojawiła się zmarszczka, a Billi poczuła naglą i niepohamowaną ochotę, aby ją wygładzić. Na szczęście zaczerwieniła się tylko i z nagłym zainteresowaniem zaczęła się przyglądać ściennemu malowidłu.
– Myślałam o tym, że umrze niewinna dziewczynka, jeśli jej nie znajdziemy – wymamrotała.
Kiedy znowu odważyła się spojrzeć na Iwana, obserwował ją z rozbawieniem.
„Wie, że coś przed nim ukrywam”.
– Da, to prawda. Pomożemy wam odnaleźć dziecko, tak jak obiecaliśmy. Porozmawiamy jutro.
– Bardzo dziękuję – odpowiedziała sztywno. – Dobranoc, Iwanie.
Chłopak uśmiechnął się pod nosem.
– Dobrej nocy, Billi SanGreal.
Billi nie mogła spać i wpatrywała się w sufit – w mozaikę z ognistym ptakiem. Jej ciało błagało o sen, ale myśli wciąż były niespokojne.
Wszystko przecież szło jak trzeba. Kościej okazał się chętny do pomocy. Tak samo nienawidził polenic jak templariusze. Gwaine właśnie jej doniósł, że rudobrody olbrzym wysłał wszystkich swoich ludzi na poszukiwania. Rano powinni coś wiedzieć, pod warunkiem że Wasylisa jest w Moskwie.
Billi była na nogach od ponad dwudziestu czterech godzin i wiedziała, że jeśli teraz nie zaśnie, jutro będzie do niczego. Męczyło ją jednak uczucie, że coś jest nie w porządku. Dlaczego? Może z powodu niespodziewanej wiadomości o śmierci cara? Przecież ludzie umierają. Templariusze, co prawda liczyli na jego pomoc, jednak Kościej starał się, jak potrafił. Nawet za bardzo.
Paranoja. To był powód jej zdenerwowania. Po raz pierwszy od dłuższego czasu sprawy toczyły się zgodnie z planem, a do tego Billi nie była przyzwyczajona. Może za Kościejem rzeczywiście ciągnie się nie najlepsza reputacja, ale co z tego, skoro jej ojciec był oskarżony o śmierć matki, a sama Billi ma krew na rękach. Nie miała prawa osądzać innych.
Nie, Kościej nie był jej zmartwieniem.
To Iwan ją niepokoił.
Nie mogła się pozbyć ze swych myśli obrazu jego szarych oczu. Patrzył na nią tak, jakby widział jej duszę. Wiele dziewcząt poddałoby się takiemu spojrzeniu z przyjemnością.
Ale nie ona!
Billie źle spała. Do śniadania pozostała jeszcze godzina; musiała zrobić coś, żeby zacząć jasno myśleć. Była środa, minął kolejny dzień. Sprawdziła, czy nie ma wiadomości z Karelii. Zero. Może powinna pójść do Kościeja i sprawdzić, czy czegoś się dowiedział? Albo do Iwana? Zostały im tylko cztery dni. Cztery dni do Wiecznej Zimy.
Dziewczyna nerwowo przemierzała pokój, wciąż otwierając i zamykając klapkę telefonu. W końcu rzuciła komórkę na łóżko. Musi wziąć się w garść. Potrzebowała wysiłku, który oczyściłby chaos panujący w jej głowie.
W pokoju stała szafa pełna nowych ubrań. Billi znalazła w niej granatowy kostium kąpielowy, a w drodze do drzwi chwyciła biały miękki szlafrok i ręcznik.
Nie miała trudności z odnalezieniem basenu. Najpierw dostała się na poziom B2, a potem szła za zapachem chloru i wilgoci.
Przyćmione błękitne światła migotały w wodzie. Basen miał olimpijskie wymiary, a jego dach przypominał beczkę z wystającymi belkami. Z sufitu zwisały mosiężne lampy. Jedynym dźwiękiem w tym ogromnym pomieszczeniu był chlupot wody uderzającej o ściany zbiornika.
Billi zdjęła szlafrok i z wyciągniętymi rękami stanęła na krawędzi basenu. Przez sekundę wpatrywała się w swoje odbicie na gładkiej powierzchni, potem skoczyła.
Chłód wody spowodował szok termiczny; jej klatka piersiowa falowała rytmicznie, kiedy przecinała monotonny błękit wody. Oczy szybko przyzwyczaiły się do zamglonego podwodnego świata. Zanurkowała i znalazła się tuż. nad białymi kafelkami dna. Potem wynurzyła się za pomocą mocnego kopnięcia i zaczęła atakować wodę długimi tnącymi uderzeniami.
Co ona tu właściwie robi? Zostały jej tylko cztery dni, aby uratować Wasylisę. Nie znosiła polegać na innych, ale bogatyrowie byli ekspertami od polenic. Ręce i nogi Billi rytmicznie cięły wodę, frustracja dodawała jej prędkości. Kiedy przeciwległa krawędź była już bardzo blisko, dziewczyna zanurzyła głowę i nurkując, zmieniła kierunek.
Głośny plusk sprawił, że zatrzymała się w' pół długości basenu. Ktoś nadpływał, bardzo prędko. Muskularne ramiona przesuwały ciało jak torpeda. Billi ruszyła. Jej pierwszym uderzeniom brakowało harmonii, ale po chwili złapała rytm. Mimo to płynący za nią chłopak był coraz bliżej. Nagle znalazł się tuż przy niej. Do brzegu pozostało już kilka metrów; Billi starała się płynąć jeszcze szybciej. Chłopak był silniejszy. Jego wielkie barki ciągnęły go do przodu. Billi czuła napór cofającej się wody. Wynurzyła się przy krawędzi tuż za nim.
Iwan trzymał się mosiężnej barierki opasującej basen. Mieniące się światło podkreślało jego ostre rysy.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – powiedział.
Billi milczała. Pokonał ją z łatwością, a to się dziewczynie nie podobało. Może nadal był wściekły, bo zawdzięczał jej życie, i w ten sposób poprawiał sobie humor?
Chłopak, trzymając się poręczy, prześlizgnął się bliżej Billi.
– Masz wiele blizn – zauważył.
– Nie aż tyle. – W porównaniu z pozostałymi templariuszami.
– A to? – zapytał Iwan, wpatrując się w jej szyję.
– Cięcie miecza. – Dotknęła dłonią szramy – pamiątki starcia z Michaelem. – Mogło być gorzej.
Iwan uśmiechnął się. Dziewczyna się cofnęła. Nagle poczuła, że woda jest cieplejsza, niż myślała.
– Masz bardzo ciekawą twarz, SanGreal, choć nie nazwałbym jej piękną. – Podniósł dłoń, jakby chciał dotknąć miejsca, w które się wpatrywał.
Billi szybko odsunęła włosy z twarzy.
– To miał być komplement?
– Obserwacja. – Iwan rzucił się do wody. – Kościej mówi, że szukacie Dziecka Wiosny.
– Tak, dziewczynka została porwana przez polenice.
Starał się dowiedzieć czegoś więcej. Czuła napięcie ukryte w pytaniu – nic bezpośredniego, ale facet był uciążliwy. W jego obecności traciła zdolność jasnego myślenia. Już kiedyś pozwoliła sobie na słabość – wobec Michaela – i źle się to skończyło. Zmusi się do obiektywizmu i będzie słuchać Gwaine’a. Postara się uważać, co mówi, i mówić tylko to, co konieczne.
Mimo spuszczonych oczu i tak widziała jego odbicie w falującej wodzie. Jasnoniebieskie światła basenu rzucały pomarszczone cienie na atletyczne ciało. Pamiętała Michaela, jakby wyrzeźbionego z marmuru, same twarde powierzchnie i kanty. Iwan w niczym go nie przypominał. Nie był masywny jak wojownik, wyglądał bardziej jak tancerz pełen gracji. Jednak pomiędzy nim a Aniołem Ciemności istniało pewne podobieństwo – obaj mieli w sobie piękno, ból i zagrożenie, pod którymi skrywał się gniew. Dlatego musi być ostrożna. I odwrócić od siebie jego uwagę.
– Przykro mi z powodu twego ojca – powiedziała.
Iwan zacisnął usta. Ból, który starał się ukryć, i tak stał się widoczny.
– Wspaniały człowiek... Niezastąpiony przywódca.
– A Kościej? Jaki on jest?
– Zadowalający. Nie, to nie jest sprawiedliwa ocena. Dobrze sobie radzi. Dzięki niemu w Moskwie nie ma już krwiopijców i innych wroloków. Tylko kilka, takich jak ten wczoraj, jakimś cudem przetrwało, ale nie na długo. Jest regentem, dopóki nie osiągnę dojrzałości. Mogę ci zaufać, Billi SanGreal? – Nie czekał na odpowiedź, sam zdecydował. – Bogatyrowie nie są już tymi samym rycerzami – zaczął zwierzenia. – Kiedyś cieszyli się sławą szlachetnych ludzi, którzy wiedzieli, że ich obowiązkiem jest służba Rosji. – Wpatrywał się w jej oczy. Podpłynął bliżej i ściszył głos do szeptu: – Teraz służą tylko sobie, wielu z nich należy do mafii; Kościej rekrutował ich po śmierci ojca. To świetni wojownicy, ale nie są... dobrymi ludźmi. Zmienię to, kiedy zostanę ich przywódcą.
– Myślisz, że Kościej się na to zgodzi? – Dziewczyna miała wątpliwości, bo rudobrody nie wyglądał na faceta, który po prostu ustępuje pola.
Iwan zagryzł wargi. Bez wątpienia myślał dokładnie tak samo.
– Muszę stać na straży swego dziedzictwa, Billi. Rozumiesz?
– Carewiczu!
Wołanie odbiło się echem od zaokrąglonych ścian i gładkich fal. Ochroniarz Iwana, Dymitr, stał przy drzwiach w swoim żołnierskim rynsztunku. Iwan spojrzał jeszcze raz na Billi, chwycił za krawędź basenu i wyskoczył z wody. Krople ściekały po jego skórze, po muskularnych plecach. Wziął głęboki oddech i odwrócił się do dziewczyny. Wyciągnął do niej rękę. Billi chwyciła go mocno i Iwan bez wysiłku wydostał ją z basenu.
– Tak? – zapytał, wycierając się.
Dymitr szeptał mu coś do ucha. Carewicz znieruchomiał, odwrócił się do ochroniarza i uniósł brwi.
– Jesteś pewny?
Serce Billi zaczęło głośno walić. Iwan podał dziewczynie ręcznik; jej dłoń drżała.
– Kościej odnalazł twoją przyjaciółkę, Wasylisę – powiedział.
Dziesięć minut później Billi zbiegała po schodach do holu. W ekspresowym tempie włożyła wojskowe spodnie i czarny podkoszulek. Nie zdążyła nawet zawiązać butów. Załomotała do drzwi Elaine, a potem pobiegła po Gwaine’a i Lance’a.
Szesnastu mężczyzn zgromadziło się pod kryształowymi żyrandolami w wyłożonym marmurem pomieszczeniu. Wszyscy byli uzbrojeni. Jeden z nich wysypał całe pudełko nabojów na fortepian i ładował śrutówkę. Kościej pochylał się nad planami jakiegoś budynku. W odróżnieniu od reszty ubrał się elegancko, w garnitur. W butonierce miał czerwoną różę.
– Znaleźliście ją? – zapytała Billi, przepychając się do Kościeja.
Ten skinął na jednego z ludzi, aby zrobił dziewczynie miejsce przy stole.
– Herbata dla lady SanGreal? – zapytał.
Jeden z bogatyrów podszedł do porcelanowego samowara stojącego na końcu stołu. Wysokie naczynie – podobnie jak wszystko inne w dawnym ministerstwie – było dziełem sztuki. Przedmiot ozdobiono motywem winorośli i czerwonych kwiatów. Jeden z bogatyrów odkręcił delikatny złoty kranik i napełnił niewielką filiżankę.
– Znaleźliście Wasylisę? – dopytywała się uparcie Billi. Jeśli to prawda, w ciągu kilku godzin Wasylisa mogłaby znowu być z nimi, bezpieczna. A wieczorem leciałyby razem do Jerozolimy.
– Moi ludzie zameldowali mi, że dziewczynkę odpowiadającą rysopisowi Dziecka Wiosny widziano w jednym z bloków. Wiadomo, że mieszkają w nim polenice – powiedział i podał Billi powiększone zdjęcie.
Niezbyt wyraźna fotografia przedstawiała małą dziewczynkę z potarganymi blond włosami, która wyglądała przez częściowo zamarznięte okno. Padający śnieg zabrudził obiektyw, poza tym zdjęcie zrobiono z dużej odległości. Dziewczynka miała odwróconą głowę, nie ujęto całej twarzy, ale to musiała być Wasylisa. Musiała! Billi wpatrywała się w fotografię, tak jakby miała nadzieję, że dziecko obróci głowę i popatrzy na nią. O Boże, była tutaj, w Moskwie!
– Chodźmy po nią! Jak najszybciej!
Kościej zacisnął pięści.
– To delikatna operacja, lady SanGreal. Myślę, że będzie lepiej, jeśli pozwolisz, aby zajęli się tym moi ludzie.
Na szczycie schodów pojawił się Iwan.
– Kościej! – krzyczał. – Dlaczego mnie o tym nie poinformowałeś?
Carewicz miał na sobie kamizelkę kuloodporną i przewieszony przez ramię nowoczesny pas wojskowy. Podszedł do zgromadzonych wokół Kościeja i rzucił pas na stół, uderzając w jego drewnianą powierzchnię kaburą pistoletu.
Twarz olbrzyma na sekundę zrobiła się purpurowa, jednak mężczyzna szybko się opanował, podrapał policzki i już całkowicie spokojny zwrócił się do carewicza.
– Mój królewiczu, nie chciałem ci przeszkadzać. Zwłaszcza po tym, co wydarzyło się ostatniej nocy. Tylko dzięki interwencji małej SanGreal nie zostałeś zabity. – Teatralnym gestem położył dłoń na sercu. – Przysiągłem twemu ojcu, że będę cię chronił. Pozostaw te sprawy mnie. Powinieneś zostać tutaj, w bezpiecznym miejscu.
„Ależ chrzani!”. – Billi, oczywiście, nie wypowiedziała na głos swojej opinii, choć nie miała wątpliwości, że Kościej traktował Iwana wyjątkowo protekcjonalne. Swoimi słowami chciał zdyskredytować carewicza. Chłopak się zaczerwienił. Zapiął pas, a jego dłoń spoczęła na pistolecie sekundę dłużej, niż powinna. Billi dostrzegła ten groźny gest, zauważył go również Kościej.
– Jestem ci wdzięczny za troskę. – Iwan popatrzył na jednego z mężczyzn, który po chwili odsunął się od stołu. – Ale sam będę decydował o tym, co dla mnie najlepsze.
„Cha!”. Między tymi dwoma wyczuwało się ostrą rywalizację; Billi była pewna, że prędzej czy później dojdzie do wybuchu.
– Carewiczu, póki nie osiągniesz pełnoletniości, zgodnie z wolą twego ojca, to ja tutaj dowodzę. Ale proszę, podejdź i rzuć okiem.
Iwan nie zwrócił uwagi na lodowatą pogardę czającą się w głosie rudobrodego. Skupił się na planach kondygnacji bloku, w którym ukrywano Wasylisę. Kościej stał tuż za nim.
„Powinien raczej zabezpieczać tyły, a nie patrzeć na stół!” – pomyślała Billi.
– To blok Chruszczowa? – zapytał Iwan.
– Co to takiego? – Dziewczyna wpatrywała się w rysunki.
Pożółkłe arkusze scalono taśmą klejącą. Plany pokazywały pięciopiętrowy budynek mieszkalny z czterema oddzielnymi datkami schodowymi. Na każdym piętrze były cztery mieszania, każde identyczne.
Iwan pociągnął palcem po obrysie budynku.
– Te bloki budowano w latach sześćdziesiątych. Są ich w Moskwie tysiące, każdy wygląda tak samo.
W holu pojawili się Gwaine i Lance. Bez słowa podeszli do stołu. Iwan wyprostował się i rozejrzał.
– Cztery grupy. W każdej po czterech ludzi.
Kościej postukał palcem w miejsce na planie, gdzie wyrysowano klatki schodowe.
– Jedna grupa na klatkę. Przeczeszemy budynek i wyczyścimy każde piętro. – Spojrzał na zegarek – było tuż po siódmej. – Za godzinę będzie widno.
Iwan pokiwał głową.
– Idziesz z nami, Kościeju?
Mężczyzna roześmiał się.
– Carewiczu, możesz sobie wyobrazić, jak wspinam się po tych wszystkich schodach? Obawiam się, że nie przecisnąłbym się nawet przez drzwi wejściowe. Andriej poprowadzi akcję.
Chłopak zwrócił się do templariuszy:
– Jest was troje. Proponuję, aby każdy dołączył do innej grupy. Rozpoznacie dziewczynkę.
– W porządku.
– Carewiczu, to nierozsądne. – Kościej oparł dłonie na planach, przechylając się w stronę Iwana. – Bogatyrowie mają doświadczenie w walce z polenicami, templariusze nie. Mogą przeszkadzać.
Jak śmiał?! Templariusze wiedzieli wszystko o walce z Bezbożnym. Billi już prawie otwierała usta, kiedy dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Gwaine’a. Powstrzymała się od komentarza. Kłótnia ze sprzymierzeńcami nie miała teraz sensu.
Iwan przez chwilę rozmyślał, stukając w swój pistolet.
– Zatem może byłoby lepiej, gdybyście zostali? Musimy unikać błędów.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie ma mowy. Idziemy z wami.
– Billi, to niebezpieczne.
– Masz rację. Tym bardziej powinnam iść razem z tobą i cię osłaniać.
– W porządku. Trzymaj się z boku, zrozumiałaś?
– Zrozumiałam, carewiczu – powiedziała z przekąsem. Iwan już otworzył usta, aby przypomnieć dziewczynie o należnym mu szacunku, ale zrezygnował. Kościej postukał w zegarek.
– Za dziesięć minut wychodzimy.
Lance podał Billi kuloodporną kamizelkę z kevlaru. Leżała na niej jak ulał. Kołnierz zakrywał jej szyję aż po podbródek, ale był wystarczająco szeroki, aby mogła ruszać głową. Kamizelka miała dodatkowe kieszenie, w' których Billi ukryła katar i kukri – broń układała się doskonale. Lance uśmiechnął się, pokazując Billi miecz o wąskim ostrzu, o podobnej długości jak wakizashi Percy’ego. Wsunął go do pochwy i umocował na plecach dziewczyny. Billi obiecała sobie zakup takiego wyposażenia na urodziny. Gwaine zbliżył się do niej.
– Czarną robotę pozostaw Rosjanom. Jeśli mają rację, w budynku jest pełno polenic, a one nie oddadzą Wasylisy bez walki. W sumie nie mam nic przeciwko temu.
– Musimy wydostać ją żywą, zrozumiano? – powiedziała Billi. To była ich jedyna szansa – chciała, żeby wszyscy byli tego świadomi.
– Nie musisz mi przypominać o moich obowiązkach, giermku – odpowiedział Gwaine.
Billi spojrzała na Lance’a, który pokiwał głową i rzekł:
– Uratujemy tę petite fille.
Wszystko zostało ustalone.
– Gdzie Elaine? – zapytała Billi.
Lance pokazał na górę.
– Kościej w puścił ją do biblioteki bogatyrów. Jakby trafiła nieba. Może znajdzie jeszcze coś o Babie-Jadze, oui?
Kiedy Lance i Gwaine omawiali taktykę, Billi oddaliła się w najbardziej odległy kąt holu i wystukała numer ojca.
– Tato, słyszysz mnie?
Połączenie nie było idealne, ale dość wyraźnie słyszała znajomy głos.
– Billi?
– Tato, znaleźliśmy ją. – Starała się nie ekscytować.
– Jesteś pewna? Jak wam się udało?
– Bogatyrowie ją znaleźli. Jest przetrzymywana przez polenice niedaleko stąd. Właśnie tam ruszamy.
– Nie muszę ci mówić, żebyś uważała, prawda?
Billi popatrzyła na uzbrojonych po zęby bogatyrów. Takie wyposażenie pozwoliłoby im na podbicie niewielkiego państwa.
– Myślę, że tym nie musimy się martwić.
– Dzięki Bogu – powiedział Arthur. – Tutaj nie mamy wielkich sukcesów.
– Nie znaleźliście babki Wasylisy?
– Ukrywa się. Podejrzewam, że i ją ścigały polenice. Wciąż szukamy, ale Karelia jest wielka. Udało nam się wysłuchać kilku ciekawych legend na temat Baby-Jagi.
– Co na przykład? – Billi z trudem udawało się skupić na rozmowie.
– Baba-Jaga zniknęła sto lat temu i od tego czasu nie polowano na Dzieci Wiosny, wilkołaki po prostu przestały to robić. Tutejsze mądre wiedźmy mówią, że działo się tak dlatego, że na początku wieku Baba-Jaga została mocno zraniona i zapadła w głęboki sen, aby odzyskać siły. Teraz się przebudziła i jest głodna. To dlatego polenice wróciły do gry.
– Co zdołało ją zranić?
– Sam chciałbym to wiedzieć. – Arthur zaczął kaszleć. – Postarajcie się dowieźć Wasylisę do Jerozolimy.
– Bilqis! – Lance zbliżył się do dziewczyny. – Wszyscy czekają.
– Tato...
– Słyszałem. – Głos Arthura spoważniał. – Pokaż im, co potrafisz.
– Chodź! – Iwan poganiał Billi, kiedy wyszli już z windy wprost na podziemny parking. – Będziesz trzymała się blisko mnie, Dymitra i Jurija.
Jurij patrzył świdrującymi oczami, nad którymi wyrastały gęste, krzaczaste brwi – wydawały się rosnąć od ucha do ucha. Ramiona, szyję, uszy – całe ciało – pokrywały tatuaże. Jego tatuaże miały tatuaże.
– Miło mi – powiedziała Billi.
Jurij uśmiechnął się, ukazując majątek ukryty w złotych zębach.
Na pokrytym śniegiem podjeździe zachrzęściło srebrne bmw, a za nim sznur lśniących samochodów' typu SUV. Billi wsiadła do auta razem z Iwanem, Jurijem i Dymitrem. Lance i Gwaine ulokowali się w następnym.
Samochód wyjechał na główną ulicę, po której przede wszystkim krążyły pługi. Ruch był niewielki. Billi rozsiadła się na miękkim skórzanym siedzeniu.
– Och, prawie zapomniałem – zaczął Iwan. W ręku trzyma! drewnianą skrzynkę pokrytą laką. – To prezent.
Dziewczyna powoli uchyliła wieko czerwonego pudełka dekorowanego srebrną intarsją. Na białej poduszce leżał pistolet. Wokół niego ułożono w półkolu srebrne naboje. Był matowoczarny, wyglądał zwyczajnie. Kiedy jednak położyła dłoń na zimnej powierzchni, w jego prostocie dostrzegła niezwykłą elegancję. Najlepsza broń.
– Potrafisz strzelać?
– Celujesz i naciskasz.
– To glock 26 – wyjaśnił Iwan. Chwycił jeden z nabojów pomiędzy palec wskazujący a kciuk. – Dziewięćdziesiąt dziewięć procent srebra. Na wszelki wypadek.
Chociaż Billi była uzbrojona w trzy rodzaje ostrzy, wzięła również pistolet. Był lekki, niewiele większy od jej dłoni, z małą latarką przymocowaną do lufy. Iwan załadował magazynek.
– Modny strój to kwestia odpowiednich dodatków – zauważył.
Billi oglądała pistolet z każdej strony. Kiedyś strzelała do celu, ale ta broń, prezent od Iwana, była zupełnie inna od tych, które znała. Mimo że templariusze wpoili jej pogardę do broni palnej, dziewczyna nie wypuszczała swego podarunku z ręki. Jej palec lekko dotykał cyngla. Kciuk wyczuwał bezpiecznik.
Taki mały. Było w nim coś zniewalającego. Białą bronią można się bawić. Billi znajdowała wielką przyjemność w samym używaniu miecza, w ćwiczeniu pchnięć i cięć. Lubiła, kiedy stal błyszczała i migotała. Biała broń miała w sobie piękno. Posługiwanie się nią było sztuką.
Broń palna to czysta destrukcja. Prostota jej działania zachęcała do zastosowania, wzywała do mordu.
Jednak wbrew swoim zasadom, wbrew temu, co jej wpojono, Billi bardzo chciała skorzystać właśnie z takiej broni. Wsunęła pistolet do kieszeni.
– To prawda, że templariusze nie używają broni palnej? – zapytał Iwan.
– Tak, mieszkamy w Londynie, a nie w Bagdadzie. Wystrzał przyciąga uwagę – wyjaśniła. – Mówi się, że nie ma nic pewniejszego niż topór w głowie.
Pomimo postępu technologii wojskowej tradycyjne miecze i topory nadal najlepiej nadawały się do rzemiosła templariuszy – żeby pozbawić wiele bezbożnych istot mocy, należało obciąć im głowę
Samochód zwolnił i stanął.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Iwan.
Byli na zaniedbanych przedmieściach Moskwy, za wielkim parkiem Izmajłowskim. Przejechali przez wymarłą część miasta pełną pustych garażów, zniszczonych warsztatów i małych sklepików. Pośrodku błotnistego pola i zdewastowanych budynków stał stary kwadratowy blok mieszkalny. Jedynym elementem, który ożywiał jego ponurą bryłę, były wysokie ledwo dymiące kominy. Elewację budynku dzieliło pięć pięter identycznych okien i ozdabiało kilka anten satelitarnych.
Zaparkowali na bocznej ulicy. Kiedy wysiedli z samochodu, znaleźli się pośród wirujących płatków śniegu. Wielkie plastikowe pojemniki na śmieci wypełniały połamane meble, kawałki dywanów i ośnieżone worki pełne odpadków. Iwan przeszedł kilka kroków, obserwując blok; jego dwaj towarzysze sprawdzali jeszcze broń. Jurij trzykrotnie przeładował pistolet, zanim zostawił go w spokoju. Każdy miał swój sposób na stres przed walką.
– Chodźcie! – poganiała ich Billi. – Na co jeszcze czekamy?
Na litość boską, Wasylisa była w budynku po drugiej stronie ulicy! Dziewczyna z trudem zwalczyła pokusę, aby po prostu ruszyć biegiem, krzycząc jej imię.
– Cisza! – rozkazał Iwan.
W ich kierunku zbliżało się dwóch milicjantów. Jeden z nich wyrzucił w śnieg niedopałek papierosa i uścisnął Iwanowi dłoń. Zaczęli rozmowę. Chłopak podał wypchaną kopertę. Mężczyźni podziękowali, zasalutowali i odeszli.
Jurij otworzył bagażnik samochodu, w którym znajdowały się najnowsze karabiny maszynowe Heckler & Koch, wszystkie z tłumikami; idealne do czyszczenia budynku zamieszkałego przez polenice. Dymitr wziął jeden z karabinów, drugi podał Iwanowi, który przewiesił broń przez ramię. Dmuchnął w laserowy celownik, wytarł soczewkę rękawicą. Czerwone światełko prześlizgiwało się po białym śniegu i ścianie budynku.
– Trzy rodziny. Wszystkie to polenice. – Prawie plunął ostatnim słowem.
„Jak że ich nienawidzi”. – Billi zadrżała, wyczuwając jego gniew.
Iwan sprawdził magazynek i wsunął go do zamka.
– Jesteście gotowi?
– Prowadź, Makdufie.
Dziewczyna zauważyła, że pierwsza grupa bogatyrów wślizguje się do budynku.
Iwan dał znak głową i cała czwórka: carewicz na czele, Dymitr, Jurij i Billi, przebiegła przez pokrytą śniegiem ulicę. Zbliżyli się do budynku, wtedy Billi wyjęła pistolet. Drzwi frontowe zastąpiono płytą pilśniową. Gdy znaleźli się na klatce schodowej, Dymitr wykręcił żarówkę. Zapadła ciemność. Przed nimi znajdowała się mała winda, jej drzwi zablokowano metalowym koszem na śmieci. Na kolejne piętra prowadziły betonowe schody. Przy wejściu leżał kawałek dywanu służący za wycieraczkę, lepki od brudu. Wyłożoną kafelkami podłogę pokrywały niedopałki.
„Trzymają ją w takim miejscu!” Polenice żyły niczym najgorsze męty. Billi zdała sobie sprawę, jak kurczowo trzyma broń, więc powoli rozluźniła dłoń. Atak wściekłości nikomu teraz nie pomoże, a już najmniej Wasylisie. Westchnęła i położyła rękę na klamce najbliższych drzwi. Otworzyły się ukazując ziewającego mężczyznę w szlafroku. Poprawił okulary i spojrzał na Billi. Jurij minął dziewczynę i przyłożył lufę karabinu do jego klatki piersiowej. Rozległo się stłumione kliknięcie i mężczyzna cofnął się bezwładnie. Opuścił oczy na mokrą plamę na swym szlafroku. Potrząsnął głową oniemiały, po chwili osunął się na kolana. Oparł dłonie na podłodze zakaszlał i w końcu upadł twarzą na ziemię. Spod jego ciała zaczęła się sączyć krew. Jurij zdmuchnął dym znad końcówki tłumika.
Billi zacisnęła zęby, by powstrzymać krzyk. Mężczyzna po prostu szedł po gazetę. Szczypiący proch kłuł ją w oczy, doprowadzając do łez. Iwan pchnął głowę mężczyzny butem.
– Czysto – wyszeptał.
Dymitr i Jurij weszli do mieszkania.
Z zimna krwią... Mężczyzna został zabity z zimną krwią. Billi odciągnęła Iwana na bok.
– Co ty wyprawiasz? – zasyczał, chwytając ją za ramię.
W budynku mieszkały trzy rodziny polenic. Billi myślała tylko o wyciągnięciu stąd Wasylisy; nie zastanawiała się, co będzie z resztą żyjących tu ludzi. Wyglądało na to, że bogatyrowie zamierzają wszystkich wymordować.
– Polenice to potwory, Billi – powiedział Iwan. Nienawiść zmieniła jego twarz, która stała się ciemna i brzydka.
– Puszczaj mnie.
Templariusze tak nie działali. Wyszarpnęła rękę.
– Ci... – syknął i zaczął wolno iść korytarzem, trzymając broń w górze.
Billi nasłuchiwała.
Coś ostrego drapało w podłogę nad ich głowami – brzmiało jak skrzypienie paznokciem po szkolnej tablicy. Billi zacisnęła zęby. Chwyciła pistolet w obie ręce i odbezpieczyła. Nad sobą wciąż słyszeli chrobot... a potem kolejny. Billi wstrzymała oddech, skupiła się na odgłosach.
Po chwili rozległo się krótkie chrząkniecie i z piętra powyżej zbiegła czarna bestia, ześlizgując się po schodach i lądując tuż przed Iwanem. Chwyciła za długi tłumik i przekręciła broń. Iwan instynktownie nacisnął spust, ale naboje dziurawiły tylko ściany. Teraz walczyli o kontrolę nad bronią; rzucił się do przodu, spychając i siebie, i bestię za barierkę schodów. Zewsząd dochodziły wycia i krzyki przerywane wystrzałami z broni. Na korytarzu pojawili się Jurij i Dymitr. Nad głową Billi wybuchały iskry. W ich błysku dziewczyna ujrzała kłębiące się na podłodze ciała Iwana i wilkołaka. Zrobiła krok w ich kierunku, aby pomóc chłopakowi, ale zatrzymała się. Wasylisa była teraz najważniejsza. Billi musi ją odnaleźć. Schody zdawały się niebezpiecznym miejscem, więc pobiegła na kolejne piętro. Włączyła latarkę umocowaną na swym pistolecie i oświetliła nią ciemny korytarz.
„Jezu, to wszystko jest chore”. Billi starała się wyrównać oddech i utrzymać nieruchomo pistolet w dłoni, ale światełko na jego kolbie skakało po ścianach. Czuła rosnącą w piersiach panikę. Wasylisa mogła być za każdymi drzwiami. Jeśli Billi teraz jej nie odnajdzie, może już nigdy nie dostać kolejnej szansy. Dokładnie przyjrzała się korytarzowi, dostrzegła cztery pary drzwi. Nad sobą miała kolejne piętro.
Przeszukać czy iść wyżej? Jedne z zawiasów zaskrzypiały. Billi kopnęła z całej siły. Nagle rozległ się krzyk i głuche uderzenie, jakby ktoś upadł na plecy. Przyświeciła latarką i zobaczyła wilkołaka spadającego na cztery łapy. Wystrzeliła, ale bestia zniknęła, a kula trafiła w okno. Usłyszała krzyk dochodzący z jednego z pokojów. Krzyk dziecka.
– Wasylisa! – krzyknęła Billi.
„O mój Boże, jest tutaj. Jest tutaj!”.
Pazury chrobotały na kafelkach podłogi. Wilkołak pojawiał się raz po raz. Musiały tu być jeszcze jedne drzwi. Powinna zawrócić, poczekać na wsparcie.
Ale co z Wasylisą? Była tak blisko. Nie mogła ryzykować i zostawić dziewczynki znowu samej. Zrobiła kolejny krok.
Zapach wilgotnego ciepła wypełniał powietrze. Na kaloryferze suszyła się dziecięca sukienka. Mała latarka Billi błądziła po złażącej ze ścian tapecie, plamach wilgoci i łuszczącej się farbie na podłodze. Meble wyglądały tak, jakby zostały przy. niesione ze śmietnika. Całe wyposażenie pokoju tworzyły poplamiona kanapa z wytartym siedziskiem i wiklinowe porozplatane krzesła. Spróbowała wsączyć światło – bezskutecznie. Bogatyrowie musieli odciąć zasilanie w całym budynku. Latarka była w tej sytuacji prawie bezużyteczna, ponieważ rzucała tylko bardzo wąski słup światła. Billi słyszała popłakujące dziecko. Wasylisa jest tak blisko. Dziewczyna chciała do niej biec, ale wiedziała, że tuż obok czai się wilkołak. Przeszukała prawie całe mieszkanie, ale „prawie” nie wystarczało.
Nagle obok niej zatrzeszczała podłoga. Odskoczyła, ale ciężkie ramię bestii uderzyło ją silnie i wytrąciło pistolet z dłoni. Tuż nad uchem usłyszała ryk wilkołaka. Jego gorący, cuchnący oddech owiał jej twarz. W ostatniej chwili zdołała chwycić czarny pysk zbliżający się do jej gardła. Zacisnęła mocno palce na chrapach bestii i odepchnęła ją na tyle, że kły znalazły się kilka centymetrów od jej buzi. Wilkołak uniósł ją wysoko w górę, rozrywając pazurami kamizelkę kuloodporną. Billi zdołała tylko kopać go w brzuch. Jego pysk znowu zbliżał się do gardła Billi' Ręce dziewczyny zaczęły drżeć. Gorąca ślina wilkołaka spływała po jej policzku. Chciała użyć kukri, ale potrzebowała jednej wolnej dłoni, by sięgnąć po nóż. Bestia zawarczała. Billi nie potrafiła dłużej się opierać jej prymitywnej sile.
„Tak blisko. Tak blisko”.
Wasylisa była po drugiej stronie drzwi. Billi musi ją ratować! Zacisnęła zęby i wykorzystując resztki energii, wbiła paznokcie w pysk, rozszarpując go. Bestia drgnęła, ale nie zamierzała puścić swej ofiary. Dziewczyna czuła, jak ciało wilkołaka sztywnieje, jakby dziwoląg również koncentrował całą swoją moc, by w końcu sięgnąć do jej gardła.
– Nie – wyszeptała. – To się nie może tak skończyć.
Ale chyba tak miało być. Czuła, że sztywnieją jej ręce i że nie utrzymają już dłużej napierającego pyska wilkołaka. Ugięła się pod jego dziką siłą. Wilkołak zawarczał, uwalniając się z jej uścisku. Otworzył pysk...
I zawył. Nóż wszedł w jego szczęki. Zamknął je, kiedy ostrze dosięgło podniebienia. Krew zaczęła ściekać między jego czarnymi wargami, a z nozdrzy wypłynęła czerwona piana. Iwan zacisnął ramię wokół szyi potwora i przekręcił nóż. Wilkołak starał się go dosięgnąć pazurami, ale chłopak odchylił się, prawie unosząc bestię, aż w końcu osłabła. Wtedy wyciągnął nóż i zadał kolejny cios. Wycie wilkołaka przeszło w skowyt i bestia padła. Iwan powoli zwolnił uścisk. Wilkołak osunął się na podłogę. Sierść zaczęła znikać z jego ciała. Billi zatoczyła się i sięgnęła po swój pistolet. Odwróciła się w stronę potwora. Rozpłynął się w niebycie. Na jego miejscu leżała młoda kobieta. Jej ciało było białe jak śnieg, z wyjątkiem szkarłatnej krwi, której strumień sączył się z ust i spływał aż na piersi. Iwan stanął nad nią i ciężko oddychał. Wyprostował się, otarł pot z czoła, przeciągając dłonią po swoich krótkich ciemnych włosach, brudząc się krwią bestii. Na twarzy miał czerwone ślady palców.
– Zachowałaś się jak idiotka, wchodząc tu sama, ale teraz jesteśmy kwita, da?
Billi, wciąż próbując odzyskać miarowa oddech, spojrzała w szare, poważne oczy Iwana i skinęła głową. Gdyby nie on, byłaby już martwa. Popłakiwanie dziecka sprowadziło ją na ziemię.
„Wasylisa”. Dziewczyna skoczyła na równe nogi.
– Wasylisa?
Podeszła do drzwi z namalowanym klownem. Przekręciła gałkę i usłyszała dochodzący z wnętrza pokoju płacz. Drzwi były zamknięte na klucz. Obok niej stanął Iwan. Podniósł broń i roztrzaskał mosiężną klamkę kolbą karabinu.
W sypialni brakowało wygód, ale było czysto. W kącie stała komoda, a obok niej, tuż pod oknem, dziecięce łóżeczko z pocerowaną, wypłowiałą kołderką. Ktoś się pod nią chował.
„Och, dzięki Bogu!”. Udało się. Było warto. Billi podeszła do łóżeczka i delikatnie odchyliła pościel.
– Wasyliso, to ja.
Teraz ją zabiorą. Wszystko będzie dobrze. Łzy napłynęły Billi do oczu; światło latarki zadrżało. Kołderka spadła z twarzy dziecka.
Dziewczynka pochlipywała, ściskając w dłoniach laleczkę klowna. Miała potargane blond włosy i brązowe oczy, była podobna do kobiety leżącej w korytarzu. Jej zęby tworzyły równy rząd ostrych igieł. Zawarczała.
„To nie jest Wasylisa!”
– Odsuń się! – rozkazał Jurij.
Billi spojrzała na niego, kiedy podniósł broń, i skoczyła na przód, stając tuż przed nim. Najmniejszy ruch spustu i jej wnętrzności udekorują ściany sypialni. Przy strzale z takiej odległości kuloodporna kamizelka była tak pożyteczna, jak jednorazowa chusteczka do nosa.
– To polenica – wytłumaczył.
– To nie ma znaczenia. – Billi odwróciła się do niego plecami i spojrzała na dziecko. Wyczuwała jego strach. Położyła swojego glocka na stoliku i wyciągnęła rękę do dziewczynki. – Chodź ze mną.
Dziecko nie zrozumiało słów Billi, ale spojrzało na jej wyciągniętą dłoń i chwyciło ją. Miało lodowate i chude palce, ale mocny uścisk.
Zeskoczyła z łóżka. Billi trzymała ją blisko siebie. Być może nie odnajdzie Wasylisy, ale nie weźmie na siebie odpowiedzialności za śmierć tej małej istoty.
Jurij stanął w drzwiach. Podniósł pistolet.
Billi zamrugała, widząc, jak celuje w jej czoło laserowym punkcikiem. Spojrzała na swojego glocka. Był tylko kilka kroków od niej, ale równie dobrze mógł leżeć na innej półkuli.
„Nigdy do niego nie dosięgnę”.
Iwan stanął przed Jurijem.
– Położy pistolet – zakomenderował.
Ten nawet nie opuścił lufy.
– Nu ona że oborotien.
– Ja skazał, położy pistolet!
Iwan odbezpieczył swój karabin i wymierzył w kompana.
„Jak u Tarantino! Może uda mi się wyślizgnąć, kiedy zaczną się mordować”.
Jurij zawył. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Billi wstrzymała oddech, jej dłoń zbliżyła się ciut bardziej do glocka – na wszelki wypadek.
– Czort! – wrzasnął Jurij, rzucając pistolet.
Iwan również opuścił swoją broń, ale nadal nie spuszczał wzroku z bogatyra.
– A teraz co? – zapytał.
– Musimy ją stąd wyprowadzić – powiedziała Billi.
Czuła, że jej dłonie nadal drżą. Byli bardzo blisko krwawego finału. Zabrała ze stolika swój pistolet i wsunęła do kieszeni. Podeszła do drzwi. Jurij odsunął się na bok, uderzając niecierpliwie kolbą o nogę. Spojrzała na korytarz. Pusto.
– Zamierzasz pomóc czy...?
– Billi...
– Co, co się dzieje, Iwanie? – Billi objęła dziewczynkę. – Czy właśnie tym zajmują się bogatyrowie? Czy to szlachetne?
W oczach Iwana było widać walczące ze sobą emocje. Frustracja i gniew zmagały się z potrzebą bycia lepszym człowiekiem... prawdziwym bogatyrem. Szlachetność nie płynęła z krwi, a z uczynków.
– Chodź za mną – powiedział i zaczął wchodzić po schodach.
Kolejne piętro niczym się nie różniło od poprzednich. Było zaniedbane i wilgotne. Iwan podszedł do najdalszych drzwi i waląc butem w zamek, wyrwał go z futryny. W mieszkaniu za kredensem ukrywała się młoda kobieta opatulona w gruby wełniany płaszcz. Kiedy wpadli do pokoju, właśnie wkładała buty. Pod brodą miała zawiązaną staromodną zieloną wzorzystą chustkę. Padła na kolana, podnosząc dłonie i kuląc się ze strachu. Iwan zaczął coś do niej szybko mówić. Pomógł jej się podnieść.
Dziewczynka, którą Billi trzymała kurczowo za rękę, na widok kobiety zaczęła się wyrywać i piszczeć. Billi puściła jej dłoń i dziecko wpadło w ramiona kobiety w zielonej chustce.
Na dole krzyczeli mężczyźni. Bogatyrowie zbierali się przy wyjściu. Chcieli wiedzieć, czy z Iwanem wszystko w porządku.
– Ja się nimi zajmę – powiedział i wyszedł.
– Mówisz po angielsku? – zapytała Billi.
Młoda kobieta przytaknęła.
– Pomożemy wam się stąd wydostać.
Rozejrzała się po mieszkaniu, poszukując pomysłu na ucieczkę, ale nic nie przyszło jej do głowy. Odsłoniła zasłony.
Okna wychodziły na dzikie pole pełne walących się budowli. jedna z nich przylegała do bloku, w którym się znajdowali. Billi otworzyła okno; do dachu sąsiedniego budynku były jakieś cztery metry. Kobieta w zielonej chustce również się wychyliła.
Billi usłyszała ciężkie kroki na schodach.
Kobieta skoczyła. Chociaż wyglądała jak człowiek, wylądowała miękko niczym drapieżnik, opierając się również na dłoniach. Obróciła głowę, podniosła się i wyciągnęła ręce w stronę okna. Billi chwyciła mocno dłonie dziewczynki i spuściła dziecko za okno, bardzo się wychylając. Bolały ją napięte plecy, a sztywna kamizelka z kevlaru blokowała ruchy.
– Billi! – usłyszała głos Lance’a. Nie był sam.
„Chrzanić to!”
Billi puściła ręce dziecka. Dziewczynka krzyknęła, gdy spadała. Kobieta w chustce warknęła, łapiąc ją. Billi starała się cofnąć do pokoju – była na wpół wychylona – kiedy Lance z dwoma bogatyrami wpadli do mieszkania. Zasłoniła im widok z okna.
– Daccord? – zapytał Lance.
Billi wzięła głęboki oddech i wygładziła kamizelkę.
– Tak, wszystko w porządku.
Wraz z mężczyznami i Lance’em zeszła na dół.
Czystka została zakończona. Powietrze przesycał metaliczny zapach prochu, a ściany zdobiły świeże otwory po kulach. Sześciu bogatyrów zgromadziło się na parterze budynku. Trzech Olejnych opierało się o ścianę na półpiętrze. Mężczyzna, który w szlafroku wychodził po gazetę, wciąż leżał przy drzwiach. Na korytarzu znajdowały się jeszcze cztery inne podziurawione kukroi ciała – wśród nich jedno kobiece, białe jak śnieg.
– Nie znalazłaś Wasylisy? – zapytał Gwaine.
Chociaż już czyścił topór, krew nadal rozmazywała się na jego stalowym ostrzu.
Billi potrząsnęła głową i wskazała na ciała.
– Cała ta jatka na nic.
– To był Bezbożny – zauważył Gwaine.
Billi pomyślała o przerażonej dziewczynce ukrywającej się pod kołderką i jej martwej matce leżącej na korytarzu.
– Taa, jasne, był...
Cholerna porażka.
Billi rzuciła przez cały pokój kamizelką, która upadła na eleganckie antyczne krzesło, przewracając je. Sama wskoczyła do łóżka.
Spojrzała na telefon – ojciec zostawił wiadomość. Bez wątpienia czekał na dobre wieści.
Ilu zginęło?
Trzech bogatyrów i dziewięć polenic. Kilka wilkołaków, korzystając z zamieszania, uciekło, ale w budynku z całą pewnością nie było żadnych innych dzieci. Zdjęcie, które zrobiło tak wielkie wrażenie na Billi, okazało się fotografią dziecka polenic. Ależ wiadomość!
Może Elaine znalazła coś w bibliotece? Liczyła na to, bo nie miała pomysłu, jak mogą odnaleźć dziewczynkę, zanim stanie się coś złego. Była środa, pora obiadu, pełnia księżyca wypadała w sobotę.
Zabrała telefon i ruszyła do windy, aby poza budynkiem zdać relację ojcu – nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie podsłuchuje. Winda zatrzymała się na jednym z pięter. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Kościej. Jego potężne cielsko wypełniło całe wejście. Mężczyzna był tak wysoki, że musiał schylić głowę, by dostać się do środka. Jego garnitur miękko zaszeleścił, kiedy poprawiał mankiety. Billi dostrzegła szkarłatne błyski rubinów w złotych spinkach. Facet był próżny i ostentacyjny. Tak jakby pozował na Iwana – wytworny strój i luzackie zachowanie; z tą różnicą, że Iwan nosił się z naturalną elegancją, a Kościej nie miał na to szans. Billi zastanawiała się, czy nie wyglądałby najlepiej w rzeźnickim fartuchu.
– Nic ci nie dolega, lady SanGreal?
– Wszystko w porządku.
Wszedł do środka. Billi mogłaby przysiąc, że winda opuściła się kilka centymetrów pod jego ciężarem.
– Bardzo mi przykro z powodu dzisiejszych wydarzeń. To wszystko jest bardzo nieprzyjemne. Ale nie martw się, znajdziemy twoją przyjaciółkę. – Poprawił gruby węzeł krawata, podziwiając się w lustrze. – Zbyt szybko zadziałaliśmy, nie potwierdzając informacji naszego wywiadu. Taka operacja zawsze niesie ze sobą ryzyko...
– Porażki?
– Rozczarowania. Znajdziemy ją. – Mówił z niesamowitą pewnością. – Dam wam do pomocy moich najlepszych ludzi.
– A Iwan? Też będzie nam pomagał?
– Nie mogę na to pozwolić. Tutaj jest bezpieczny, tutaj mogę go chronić.
„Możesz go obserwować”.
Kościej wykonał zapraszający gest.
– Chodź ze mną, mam dla ciebie prezent.
– Naprawdę? To zbyteczne.
– Jednak coś chcę ci dać – powiedział i nacisnął guzik.
– Winda zaczęła jechać w górę. Billi starała się trzymać najdalej od Kościeja, co właściwie było niewykonalne, bo olbrzym wypełniał prawie całe wnętrze windy. Za każdym razem, kiedy mijali kolejne piętro, dzwonił dzwonek, a światełko podświetlało numery mijanych kondygnacji.
W końcu winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Drzwi automatycznie się rozsunęły.
– Zapraszam na pokoje – zapowiedział Kościej.
– Kiedyś należały do ojca Iwana, czy nie tak?
– Teraz są moje. Lubisz Iwana, prawda? – Podniósł brwi, z ciekawością oczekując odpowiedzi. – Wszystkie młode kobiety go lubią. Ma chłopak wdzięk.
– I jaja.
– O tak. Romanowom nigdy nie brakowało odwagi. – Mężczyzna potrząsnął głową. – Ale wielki z niego idealista. Nie potrafi zrozumieć, że wojna rządzi się swoimi prawami. – Uśmiechnął się, jakby właśnie opowiedział świetny dowcip. – Nie tak jak ty, SanGreal. Myślę, że ty rozumiesz to dużo lepiej.
– O czym mówisz?
– Czy jest coś, czego byś nie zrobiła, mając do wykonania konkretne zadanie? – Układał swoją rudą brodę w spiczasty trójkąt.
Billi nie chciała odpowiadać. Nie mogła przecież rzucić: „W odróżnieniu od bogatyrów nie zabijam niewinnych dzieci”, bo niewykluczone, że właśnie to będzie musiała zrobić. Zawstydzona pochyliła głowę.
– Tak sądziłem – powiedział Kościej. – Gdyby Iwan był bardziej podobny do ciebie, z przyjemnością oddałbym mu dowództwo nad bogatyrami.
Wyszedł z windy i ruszył przez obszerny hol, wzdłuż którego biegły wysokie okna. Południowe słońce wspaniale prześwietlało tę oszałamiającą przestrzeń.
– Imponujące, prawda?
Nad miastem wisiała mgła. Tylko najwyższe wieże przebijały jej biały welon. Wyglądały jak anielskie pałace unoszące się nad chmurami. Billi szła za Kościejem wzdłuż okien w kierunku drzwi; na każdym ich skrzydle widniał carski orzeł.
Stanęli w wejściu długiego salonu, dużo większego i jeszcze bardziej wystawnego niż ten w apartamencie zamieszkiwanym przez Billi. Ciężkie kolumny z czarnego marmuru, wysokie na dwadzieścia metrów, podtrzymywały kopulą ozdobioną mozaiką. Przedstawiała trzech mężnych rycerzy na koniach walczących z osaczającymi ich wilkami. Miecze wojowników były czerwone od krwi, a ich ciała pocięte i porozrywane pazurami zwierząt. Brutalna scena rozgrywała się w zaśnieżonym lesie, a obserwowała ją mroczna postać ukryta w załomie jaskini. Billi widziała jej ciemne, błyszczące oczy i matowoszare włosy. Długie wychudzone palce kurczowo ściskały wysoką laskę ozdobioną kośćmi.
– To Baba-Jaga. – Rozpoznała postać.
– Bardzo dobrze. Największy wróg bogatyrów. – Kościej wpatrywał się w sufit. – Bogatyrowie jako pierwsi rozpoczęli walkę z wiedźmą. Wiele razy prawie ją zwyciężyli, ale zawsze udawało jej się uciec, gdzieś głęboko w las, do najciemniejszych jaskiń, w miejsca, do których nawet najodważniejsi nie ośmielili się wyprawiać. I wciąż gdzieś się tam czai. Myślę, że jest stara i słaba. Nie słyszeliśmy o niej już od stu lat.
– Rycerze prawie ją zwyciężyli? W jaki sposób?
– To byli wielcy i uświęceni bohaterowie, zdolni do wielkich czynów. Tacy już się nie rodzą.
Billi szła wolno, oglądając zgromadzone w salonie przedmioty: złote czarki, ikony ozdobione szlachetnymi kamieniami i wiele innych zabytkowych skarbów stojących na kolumnach i cokołach. Jeden z eksponatów szczególnie ją zainteresował.
Z sufitu na łańcuchach zwisała potężna złocona rama. Wewnątrz rozpostarto koszulę haftowaną w kwiaty. Jej białe płótno ubrudzone było krwią. Krople pokrywały cały jej przód, szkarłat rozlewał się na rękawach i tuż przy dekolcie.
Komuś bardzo zależało, żeby wykończyć właściciela tego stroju.
–To koszula jednego z jurodiwych, Rasputina.
– Kogo?
–To święty szaleniec. Mistyk, szaman. – Kościej patrzył na poplamioną krwią garderobę. – Grigorij Jefimowicz Rasputin był właśnie takim człowiekiem. – Po chwili wskazał na ciemną postać staruchy, kryjącą się w jaskini. – Wiesz, że jako młody człowiek został porwany przez polenice i miał być rzucony na pożarcie ich bogini?!
Zatem Rasputin był Dzieckiem Wiosny. To wcale jej nie zaskoczyło. Wszyscy wiedzieli, że Rasputin potrafił czytać w myślach i wyleczył syna cara z hemofilii, kładąc mu swe dłonie na czole. Billi zdziwiło jedynie to, że spotkał Babę-Jagę i przetrwał.
– Udało mu się uciec? Jak?
Jeśli Rasputin zdołał to zrobić, może istnieje jakaś szansa dla Wasylisy? Może ta stara wiedźma nie jest aż tak potężna?
– To wówczas Baba-Jaga została zraniona, bardzo poważnie. Pierwszy raz od tysięcy lat. W zamieszaniu Rasputin zbiegł. Wrócił do Moskwy i zaproponował swe usługi carowi. W zamian za to car rozkazał bogatyrom, aby go chronili. – Kościej roześmiał się. – Przynajmniej przed Babą-Jagą.
– To Rasputin zranił Babę-Jagę? – Billi starała się, aby jej pytanie nie brzmiało zbyt desperacko. Mieli tak mało czasu!
– Nie. Rasputin nie był aż tak potężny. Mówił tylko, że coś uderzyło w ziemię i przez to Baba-Jaga bardzo ucierpiała.
– Współodczuwająca magia. Paranormalna więź Baby-Jagi z ziemią.
– Tak – potwierdził Kościej. – Niestety, wiedza o słabościach Baby-Jagi została pogrzebana wraz z Rasputinem.
„Tak blisko, tak blisko”. Billi miała ochotę krzyczeć. Gdyby tylko zdołała się dowiedzieć czegoś więcej... Ale nadzieja powoli słabła. Do Fimbulyinter pozostały już tylko cztery dni. Billi jeszcze raz spojrzała na poplamioną krwią koszulę. Teraz jej widok zmroził dziewczynie krew w żyłach. Rozdarcia materiału, plamy krwi... Sama umiała tylko walczyć. Póki walka trwała, niezależnie od szansy na zwycięstwo, póty była nadzieja. Bo nadzieja karmi się walką. Tym razem było inaczej. Nikt nie wiedział, jak walczyć z Babą-Jagą. Billi czuła, jak mdła pustka rośnie w jej żołądku – wielka dziura rozpaczy. Bez Wasylisy, bez choćby jednej wskazówki, jak zwyciężyć wiedźmę, wszyscy zginą.
Pierwszy raz w życiu dziewczyna stanęła przed pewną i nieuniknioną porażką. Templariusze walczyli z ogromną liczbą wrogów. Nigdy się nie poddawali, po prostu ginęli. Mimo to Zakon przetrwał, a Bataille Ténébreuse trwała dalej. Jednak po takiej klęsce rycerze już się nie podniosą. Tym razem walka zakończy się na zawsze.
– Lady SanGreal?
Billi potrząsnęła głową, uwalniając się z ciemnych uczuć beznadziei. Cztery dni. W końcu wiele jeszcze może się zdarzyć.
„Proszę tylko o jedną szansę. O nic więcej”.
– Chodź, chcę ci coś pokazać.
Kościej zabrał Billi sprzed wiszącej w ramie koszuli i zaprowadził w kąt holu. Tam w cieniu stał manekin okryty długim czerwonym płaszczem. Rękawy wyhaftowano złotą nicią; wzór przedstawiał płomienne skrzydła i szmaragdowe oczy pawia – tajemnicze i obce. Billi pogłaskała palcami tkaninę, która mieniła się jak barwne pióra. Wysoki i sztywny kołnierz oblamowano złotą nicią, a cały płaszcz wyglądał tak, jakby pochodził z innego świata.
– Piękny, prawda? – Kościej delikatnie rozpiął obszyte jedwabiem guziki.
Billi nie mogła oderwać oczu od szaty. Podziwiała, jak zmienia się kolor tkaniny, kiedy Rosjanin zdejmował płaszcz z manekina i przerzucał przez ramię. Teraz złote skrzydła były rozpostarte, a zielone oczy ptaka jakby na nią patrzyły. Poczuła ciepły powiew niosący ze sobą subtelną woń perfum, tak jakby płaszcz żył. Zapach wdarł się do płuc, co sprawiło, że przeszył ją dreszcz.
Kościej podał jej szatę.
– Przymierz.
Billi zawahała się. Właśnie się przebrała, ale jej normalne ciuchy niewiele się różniły od tych, które wkładała do walki. Miała na sobie ciężkie skórzane buty, wojskowe spodnie z dużą liczbą kieszeni i czarny podkoszulek. Rękawy jej bluzy z kapturem były powycierane. jedyną biżuterię, jaką nosiła, stanowił mały srebrny krzyżyk, fen płaszcz był dla niej za piękny! Poza tym czy może przyjąć tak cenny prezent od Kościeja?
– Czego chcesz w zamian?
– Jesteś moim gościem, to prezent.
Billi nie pamiętała, żeby kiedyś kupiła sobie coś, co nie pochodziłoby z demobilu. Boże, czy w ogóle miała jakąś sukienkę? Materiał płaszcza był tak delikatny jak aksamit. Dotknęła rękawem policzka i zaciągnęła się delikatnym zapachem – zapachem marzeń. Pasował jak ulał. Z niezapiętymi jeszcze guzikami stanęła w świetle okna.
– Piękniejsza od carycy – zaopiniował Kościej. Położył ręce na ramionach dziewczyny i odwrócił ją twarzą do lustra. – Tylko popatrz.
To nie była Billi. To nie była Billi, którą znała albo myślała, że zna. Z trudem się rozpoznawała. W lustrze szata wyglądała na ciemniejszą, wydawała się niemal krwista. Wysoki kołnierz zmuszał ją do uniesienia podbródka. Wyglądała po królewsku. Z łatwością wyobrażała sobie, kto mógł nosić taki strój – ktoś, kto miał poczucie, jak bardzo jest ważny, wyjątkowy, lepszy od innych. Ubierając zbyt długi i zbyt czerwony płaszcz, mogła zacząć wierzyć w jego moc.
– Pasuje ci – powiedział Kościej, wpatrując się w odbicie dziewczyny, wyraźnie zadowolony z tego, co widzi w lustrze.
– Naprawdę ci pasuje.
Billi zadzwoniła do ojca, który miał dla nich ważne informacje. Po pierwsze, zauważono wielką migrację wilków na północy. Wiele stad przedzierało się przez gęste lasy Karelii, zmierzając w kierunku wulkanu Girwas. Arthur był przekonany, że tam znajdą Wasylisę. Po drugie, odnaleźli babcię dziewczynki i właśnie jechali, aby z nią porozmawiać.
Billi natychmiast przekazała najświeższe wiadomości Gwaine’owi, a ten odbył rozmowę z Kościejem. Rano mieli lecieć na północ, z zapasem ludzi i broni Kościeja. To prawda, że bogatyrowie byli okrutni, ale templariusze potrzebowali ich pomocy.
W końcu pojawiła się nadzieja, której Billi tak bardzo potrzebowała. Dziewczyna szybko spakowała swoje rzeczy i położyła plecak przy drzwiach apartamentu. Na łóżku zostawiła czerwony płaszcz. Teraz przeglądała broń, zastanawiając się, czy powinna mieć przy sobie glocka i sztylety. Sprawdzała swój arsenał. Z trudem wytrzymywała wielkie podniecenie, gdy polerowała kolejne ostrza. Moskwa okazała się tylko ślepym zaułkiem, teraz w końcu znali prawdziwy kierunek.
– Billi? – Do drzwi pukał Iwan.
Wyglądał kiepsko. Jego biała koszula była zapięta tylko na jeden guzik i wystawała mu ze spodni. Chłopak lekko się chwiał; trzymał w dłoni małą buteleczkę. Zaskoczyło ją to, bo dotąd zawsze widziała go w nieskazitelnym stroju, ale prawdę mówiąc, Iwan wyglądałby doskonale, nawet gdyby leżał w pomyjach.
– Dlaczego nie świętujesz naszego wspaniałego zwycięstwa nad wilkołakami? – wymamrotał.
– Nie sądzę, żeby było co świętować. – Billi odskoczyła od chwiejącego się carewicza. – Jesteś pijany!
– Jestem Rosjaninem. – Znieruchomiał, widząc jej spakowany plecak. – Już wyjeżdżasz? – Powoli pokiwał głową. Osuną! się na fotel, ramiona mu opadły. – Więc to prawda. Wilki zbierają się pod Girwasem.
– W Moskwie nie mam już nic do roboty – odparła Billi i odłożyła na bok nóż, który właśnie polerowała. – Dziękuję ci, że mi pomogłeś, choć przecież nie musiałeś.
Wiedziała, że Iwan zaryzykował dla nich wiele, w tym lojalność w stosunku do bogatyrów; nie wspominając już o tym, że zrezygnował z osobistej zemsty, pozwalając na ucieczkę dziecku polenic. Jej serce biło szybciej, kiedy patrzyła na chłopaka siedzącego w fotelu. Musiała jeszcze raz powtórzyć sobie, dlaczego tu jest.
Zachmurzona twarz Iwana powoli się rozjaśniła. Postawił butelkę na podłodze i podniósł się z fotela. Podał Billi rękę.
– Zanim wyjedziesz, chciałbym ci pokazać Moskwę.
– Naprawdę, nie mam na to czasu. Jest jeszcze dużo do zrobienia przed jutrzejszym wyjazdem.
– Proszę, długo to nie potrwa. – Ręka Iwana nawet nie drgnęła.
Może nie był aż tak arogancki, ale z pewnością niezwykle uparty.
– Iwanie Aleksiejewiczu Romanowie! – zawołała Billi sfrustrowana.
Chłopak wyprostował się i podniósł dumnie głowę. Kiedy usłyszał swoje imię wypowiedziane na głos, pod wysokimi kośćmi policzkowymi utworzyły się głębokie cienie, a szare oczy nie wyglądały już na zmęczone alkoholem.
Była szósta wieczorem; przed nią ostatnia noc w Moskwie. Wiedziała, że czeka ją tylko ciężka walka i prawdziwy dzień sądu. Mogła aż do świtu zamartwiać się sprawami, na które zupełnie nie miała wpływu, albo spędzić ten czas z Iwanem. Stał tu przed nią, jego szeroka klatka piersiowa unosiła się pod rozpiętą koszulą. Oddychał głęboko, starając się utrzymać równowagę. Wódka krążyła mu w żyłach i nadal nie wypuszczał ręki dziewczyny ze swojej dłoni.
Billi przyjęła propozycję.
Dymitr zawiózł ich do centrum miasta. W odróżnieniu od serca Londynu, wypełnionego labiryntem wąskich uliczek i stłoczonych budynków, Moskwa była szeroka i przestronna. Na bulwarach przed oczami Billi rozciągała się panorama miasta, zwłaszcza gdy jechali wzdłuż rzeki. Na drogach połyskiwał lód i znowu zaczął padać śnieg.
Opony toczyły się po brukowanym placu Czerwonym. Przed sobą mieli wielobarwną cebulastą kopułę katedry świętego Bazylego. Budynek składał się z kilku połączonych kościołów, a każdy z nich miał swoją wieżę i kopułę. Okryta śniegiem katedra wyglądała tak, jakby ktoś przeniósł ją na miejski plac z bajki. W zimie Moskwa nabierała jakiejś nieziemskiej magii. Po jednej stronie placu stał GUM, czyli wielki dom towarowy, którego ściany oświetlono tysiącem złotych żarówek. Naprzeciwko znajdowały się ciemnoczerwone mury Kremla.
– Kiedyś to wszystko należało do nas – powiedział Iwan. W jego oczach odbijały się refleksy światła o olśniewających kolorach. – Moi przodkowie właśnie tutaj byli koronowani– Wskazał na złote dachy Kremla. – To katedra Archanioła Święty Michał jest obrońcą naszej rodziny. – Oparł się wygodnie na siedzeniu. – Słyszałem ostatnio przedziwną historię na jego temat.
Billi starała się nie odwracać wzroku od okna; jej głos stał się cichy i spokojny.
– Tak? A jaką?
– Wierzysz w Boga? Wierzysz w jego archaniołów?
– Zadajesz to pytanie templariuszowi?
– Patriarcha Moskwy jest bliskim przyjacielem Romanowów. – Iwan mówił o głowie ortodoksyjnego kościoła Rosji. – Powiedział mi, że Michael upadł, widział to we śnie. Widział, jak został zrzucony do piekieł.
Billi nie poruszyła się, ale po jej karku spływały krople potu. Czy Iwan wiedział? Czy wiedział, że to ona zrzuciła go do piekieł?
– Zastanawiam się, co myślą inne archanioły o tym, że ich brata pochłonęło piekło.
Dziewczyna czuła bliskość carewicza.
– Co o tym myślisz, Billi?
– Myślę, że trzeba zachować ostrożność, interpretując sny starszego pana.
Iwan się roześmiał. Lubiła brzmienie jego śmiechu. Teraz, gdy miał opuszczoną gardę, cała ta jego władcza poza, którą przybierał, zniknęła.
– Trudno cię zrozumieć – skwitował. – Masz wiele sekretów.
– Nie więcej od innych.
Patrzył na nią z uwagą.
– Może to i prawda. Każdy skrywa w sobie sprawy, o których boi się opowiedzieć innym.
Jechali szeroką ulicą Kremlowską, która biegła wzdłuż rzeki, folii obserwowała poszarpaną krę spływającą w dół rzeki Moskwy.
*
Kiedy przejeżdżali obok parku, zauważyła za drzewami płomienie ogniska.
– Co to jest? – zapytała. Błyski światła wiły się w ciemności – Dymitr, zatrzymaj się – zarządził Iwan.
Samochód zaparkował przy krawężniku. Chłopak szybko wyskoczył z auta i otworzył Billi drzwi.
– To plac Błotny – powiedział i pomógł włożyć jej nowy płaszcz.
– Jesteś prawdziwym dżentelmenem. – Roześmiała się.
– My tu, w Rosji, zachowujemy się trochę inaczej.
Delikatnie dotknął jej ramion, pomagając dziewczynie z płaszczem. Po chwili obrócił ją do siebie i stanęli twarzą w twarz.
– Ciepło ci? – zapytał, podnosząc jej kołnierz i kładąc palce na guziku tuż pod szyją.
Billi się zaczerwieniła. Pomimo padającego śniegu nagle było jej o wiele za ciepło.
Iwan cofnął się i założył swój płaszcz. Potem podał Billi ramię.
– Możemy?
Ruszyli ścieżką w kierunku płomieni. Wokół dudniła muzyka, kakofonia ścierających się uderzeń gitary i perkusji. Billi powoli zaczęła dostrzegać grupki ludzi, które zbierały się w centrum parku.
Tancerze obracali na długich łańcuchach płonące kule, które tworzyły wokół ich ciał wijące się ścieżki złotego światła. Było ich wielu, a wszyscy starali się prześcigać w swych umiejętnościach. Popisywali się i nawzajem podpuszczali. W parku porozstawiano wielkie metalowe beczki, a w każdej z nich rozpalono ognisko, wokół którego zbierali się ludzie.
Pomimo mrozu niektórzy mężczyźni nie mieli nawet koszul. Migające wokół ich ciał płomienie podświetlały półnagie sylwetki.
– Kościej nie lubi, kiedy tu przychodzę – powiedział carewicz. – Mówi, że nie powinienem się zadawać z „plebsem”.
– Uważasz, że ma rację?
Billi nigdy wcześniej nie spotkała członka rodziny królewskiej. Jej przodkowie byli antymonarchistami. SanGrealowie brali udział w rewolucji francuskiej. Zbliżyli się do środowiska monarchów, gdy obsługiwali gilotynę.
– Szlachectwo nie ma nic wspólnego z herbem czy tytułem. Nigdy nie będę tak wolny jak oni. – Kiwnął głową w kierunku tancerzy. – Każdą chwilę swojego życia poświęcam jednemu celowi: dowodzeniu bogatyrami, ochronie rycerzy. A Romanow to znaczy Rosja. – Chłopak westchnął. – Dlatego tak bardzo lubię tu przychodzić. Choć na chwilę mogę zapomnieć o tym, jak to jest być Iwanem Aleksiejewiczem Romanowem.
Billi dotknęła jego dłoni. Iwan do wszystkiego podchodził tak poważnie. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, sądziła, że zależy mu tylko na markowych ubraniach i szpanerskim stylu bycia; okazało się, że myślał o czymś więcej. Wiedziała, co przeżywa. Czy sama nie czuła się podobnie, będąc templariuszem? Oboje poświęcili swoje życie obowiązkom; poza tym nic się nie liczyło.
– Co prawda, moje zdanie niewiele znaczy, ale muszę ci powiedzieć, że wspaniale wywiązujesz się ze swoich powinności – powiedziała Billi.
– Jeśli tylko Kościej mi na to pozwala. – Chłopak ścisnął jej dłoń. – Nie jestem aż taki naiwny, by myśleć, że odda mi władzę. gdy skończę osiemnaście lat. Wiem, że tylko czeka, kiedy Powinie mi się noga.
– Słuchaj, jeśli masz mieć kłopoty z tego powodu, że tu jesteśmy, to lepiej chodźmy.
– I tak jestem po uszy w tarapatach.
Pomachał jednej z tancerek. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, owijając wokół ciała łańcuchy z płonącym ogniem i otulając się żarzącym wzorem.
– Za to, że mi pomagasz? – Powinna była wiedzieć, że Iwanowi nie ujdzie to płazem. – Przykro mi.
Chłopak nachmurzył się.
– Nie przepraszaj. Sprzeciwiłaś się, bo chciałaś ocalić tę dziewczynkę. Ja powinienem to zrobić.
– Przeciwstawiłeś się bogatyrom. – Przypomniała sobie rozmowę z Kościejem w windzie, o tym że Iwan jest idealistą.
– Przeciwstawiłeś się Kościejowi.
– Dlatego że poszedłem za tobą. – Carewicz podniósł dłoń do policzka dziewczyny. – Tak właśnie działasz na ludzi. Zauważyłaś to?
Billi się roześmiała. Śmiech miał ukryć jej reakcję na dotyk Iwana – za każdym razem wytrącał ją z równowagi. Nie odsunęła się jednak.
– W takim razie nigdy więcej nie idź za mną. Mam zgubny wpływ na chłopaków.
– Czy wiesz, co znaczy być arystokratą? – zapytał bardziej siebie niż dziewczynę. Wpatrywał się w ogień. Pomarańczowe płomienie oświetlały go złotem. – To znaczy mieć przed sobą pewien ideał postępowania i do niego zmierzać. Bez względu na koszty. Wierzyć w coś więcej niż tylko w siebie.
– Miałam przyjaciela, który mówił to samo.
Chropowata, twarda gula stłumionego szlochu podeszła Billi do gardła na wspomnienie Kaya. Iwan był do niego tak podobny, choć przecież bardzo się różnili. Do oczu napłynęły jej łzy, które starała się powstrzymać. Co pomyślałby sobie Kay, gdyby wiedział o niej i Iwanie? Iwan – książę, szlachetnie urodzony; Kay również był arystokratą.
Spojrzenie Iwana prześlizgnęło się z płomieni wprost na Billi.
– Co się z nim stało?
Przesunął dłonie z jej policzków na podbródek i delikatnie uniósł jej twarz. Billi zamrugała powiekami, ale zdążyło z nich spaść kilka łez.
– Zmarł.
– Mam nadzieję, że jego zabójca cierpiał.
– Tak.
Powstrzymała się od dłuższej odpowiedzi, zagryzając wargi. Zrobiła to, co musiała zrobić, ale zawsze będzie żałować. Z zamkniętymi oczami starała się ukryć nieszczęście, które zwalczała przez ostatnie trzy miesiące. Kay zginął... z jej ręki.
– Nie ma dnia, żebym nie cierpiała.
– Tak mi przykro – odparł Iwan. Przysunął się bliżej, tak żeby słyszała jego szept. – Czechow powiedział, że aby żyć w teraźniejszości, musimy odpokutować naszą przeszłość. Możemy to zrobić tylko przez wyjątkowe cierpienie. – Przyciągnął ją bliżej; kiedy mówił, oczy Billi śledziły jego wargi. – I w końcu cierpienie mija.
Billi oddychała z trudem, bo odległość między nimi robiła się coraz mniejsza. Nie chciała zdradzić pamięci Kaya. Nigdy nie sądziła, że spotka kogoś tak dobrego jak on. Iwan był dobry, ale też podobny do niej – uwikłany w obowiązki i odpowiedzialność nieproporcjonalną do wieku. Mimo to walczył.
Billi na sekundę znieruchomiała. Iwan czekał, wyczuwając jej niepewność. Zrozumiała, że nie chce się wycofać. Pochyliła się do przodu i musnęła jego usta swoimi. Tak delikatnie. Od nadmiaru emocji zakręciło jej się w głowie. Iwan trzymał ją w ramionach i całował – w tej jednej chwili Billi zapomniała o wszystkim.
Nadszedł czas, aby zacząć myśleć o żyjących – o Iwanie.
*
Trzymała chłopaka za rękę, kiedy w milczeniu wracali do auta. Nie musieli już nic mówić. Wiedzieli, co czują. A ona miała świadomość, że musi wyjechać. Dotykała zgrubienia wokół jego palców, które – podobnie jak u niej – było znakiem lat ćwiczeń z mieczem. Jednego zgrubienia nie miała – na palcu wskazującym – od spustu. Najwidoczniej spędzał tak samo dużo czasu na strzelnicy jak na planszy. Jego dłoń była ciepła i miękka, dawała poczucie bezpieczeństwa.
Nagle palce Iwana zacisnęły się mocniej.
Zza drzew wyszła kobieta. Płomienie miotały się w stalowej beczce stojącej tuż przed nią. Na głowie miała wzorzystą zieloną chustkę. Billi natychmiast ją rozpoznała – to polenica, której rankiem pomogli w ucieczce. Trzy inne kobiety czaiły się w ciemnościach, na krawędzi światła ognia; poruszały się jak wilki, którymi w istocie były.
Billi spojrzała w kierunku samochodu i zobaczyła, że Dymitr leży na ziemi, a nad nim pochyla się mężczyzna z wielką brodą, trzymając nóż przy jego gardle. Ręka dziewczyny powędrowała do biodra i spoczęła na rękojeści kukri.
– Jesteśmy emisariuszami rozejmu – powiedziała kobieta w zielonej chustce. Utrzymywała bezpieczną odległość; pokazała swoje dłonie na znak, że nie jest uzbrojona.
– Czego chcecie? – zapytał Iwan, cofając się przed czterema zbliżającymi się polenicami i osłaniając Billi.
– Chcemy podziękować za to, że pozwoliliście nam uciec.
– Kobieta spojrzała na Billi i zmrużyła oczy. – I pragniemy przekazać wam wiadomość od przywódczyni naszego stada, od Olgi.
Siwucha. To, że wciąż jeszcze nie zostali rozerwani na strzępy, dobrze wróżyło. Billi stanęła obok Iwana. Jego pięści drżały, kiedy starał się powstrzymać gniew. Odsunął połę płaszcza; chwilę później trzymał w dłoni broń.
– Olga zabiła mojego ojca – wyszeptał, zaciskając dłoń na kolbie.
– Zmarł godnie, carewiczu. Zaszczyciła go pojedynkiem, po tym jak Kościej zostawił go samego.
– Mylisz się – wysyczał Iwan. – Zastawiono na niego pułapkę, oszukano go. Tak mi powiedziano.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Został oszukany, tak jak powiedziałeś, ale nie przez nas.
– O czym ty mówisz?
Polenica spojrzała na broń Iwana, a następnie odpowiedziała:
– Ludzie zaczęli znikać w tajemniczy sposób, carewiczu. Twój ojciec o tym wiedział. Dla nas było jasne, kto za tym stoi. Uzgodniliśmy więc, że się spotkamy. Twój ojciec miał nam pozwolić zostać w mieście, ale musiałyśmy spełnić dwa warunki. Po pierwsze, miałyśmy nie polować na ludzi; a po drugie, powiedzieć mu, kto jest sprawcą tajemniczych zaginięć. Jestem pewna, że ta informacja nie będzie dla ciebie zaskoczeniem. Dobrze wiesz, kim jest ten człowiek.
– Kościej – wychrypiał w odpowiedzi Iwan.
Kobieta w chustce przytaknęła.
– Twój ojciec mu ufał. I to był błąd. Powiedział Kościejowi o planowanym spotkaniu, a ten poszedł za nim. Odkryłyśmy to; sądziłyśmy, że car prowadzi podwójną grę, więc zginął. Stało się tak, jak chciał Kościej. Dopiero po fakcie okazało się, że nas wykorzystał. Żałujemy, że Aleksiej zginął. Był szlachetnym człowiekiem.
Iwan wpatrywał się w kobietę w osłupieniu. Wszystko, co mówiła, miało sens. Zamknął oczy. Billi czuła, jak rośnie w nim gniew. Przycisnął pięści do skroni, tak jakby powstrzymywał złość, która wypełniała jego wnętrze.
– Niet, niet, niet! – powtarzał.
Billi dotknęła jego dłoni. Wtem łamiący się szloch wydobył się z jego piersi.
– Kto jeszcze wiedział? – zapytał.
– Wielu bogatyrów. Obserwowałyśmy, jak Kościej tworzy armię lojalnych wyznawców. Kiedy przejął kontrolę nad majątkiem twojego ojca, mógł kupić każdego, kogo chciał. Po jego śmierci wielu stało się bogaczami.
– Jaką macie dla nas wiadomość? – wtrąciła się Billi.
– Wracaj do domu, templariuszu. Dziecko Wiosny jest tam, gdzie być powinno. Olga ostrzega, abyś się nie zbliżała. Jeśli to zrobisz, będzie zmuszona z tobą walczyć, a tego nie chce.
– A co z Fimbulyinter? – zapytała Billi. – Przecież wszystkie wilki zamarzną, podobnie jak ludzie.
– Fimbuhinter? – Iwan patrzył na nią zaskoczony.
Nie powiedziała mu o wiszącej nad nimi groźbie Wiecznej Zimy i teraz zdała sobie sprawę, że źle zrobiła. Powinna była mu zaufać. Miała mu wiele do wyjaśnienia.
Kobieta w zielonej chustce zawyła.
– To kłamstwo! Bogini obiecała nam wspaniałą wiosnę. Nie zdradzi wilków, które służą jej wiernie od najdawniejszych czasów.
– Śmiertelnicy nic bogów nie obchodzą – powiedziała Billi. Wystarczająco dużo zła przeżyła z powodu Michaela, by wiedzieć, że ludzie zawsze ulegną boskim zachciankom. – Wieczna Zima nadejdzie, a Baba-Jaga nie będzie się martwić tym, ze wasze stado umiera z głodu. Dziecko Wiosny dowiedziało się o tym bezpośrednio od waszej bogini.
– Nie ma racji. Śmierć dziewczynki będzie wspaniałą ofiarą, dużo lepszą od tego, co zaplanował dla niej Kościej.
– Co masz na myśli? – zapytał Iwan. – Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, dlaczego Kościej w ogóle pomaga templariuszom w odnalezieniu Wasylisy? Ratowanie jej niczemu nie służy. Dla niego to żaden interes.
– Mylisz się. Ma w tym interes. – Kobieta odwróciła się. – Pokażemy ci, co zaplanował dla Dziecka Wiosny.
Chodźcie za nami – poprosiła kobieta w zielonej chustce.
Mężczyzna z wielka brodą schował nuż i pozwolił Dymitrowi wstać. Polenice wsiadły do białego volvo. Kobieta w chustce pokazała, że mają jechać za nimi.
– Co jeszcze przede mną ukrywałaś? – warknął Iwan, kiedy tylko wsiedli do samochodu.
– Proszę cię, Iwanie, potrzebujemy ich pomocy.
Chłopak skrzyżował ramiona.
– Powiedz mi wszystko.
– Powiem, ale jedźmy za nimi.
Auto polenic ruszyło w kierunku skrzyżowania. Iwan skinął na Dymitra i pojechali za nim.
– Co to jest Fimbulyinter? – zapytał, opierając głowę na rękach. Wyglądał na załamanego. Wiadomość o zdradzie Kościeja przygniotła go. A także to, jak łatwo bogatyrowie dali się przekupić. Dziedzictwo jego ojca, wszystko, do czego dążył, legło w gruzach.
Kiedy tak jechali za polenicami, Billi rozpoczęła swe wyjaśnienia. Opowiedziała Iwanowi o tym, jak znaleźli Wasylisę i odkryli, że była nie tylko dzieckiem obdarzonym nadprzyrodzonymi zdolnościami, lecz także stworzeniem posiadającym moc kontrolowania natury. Iwan słuchał nieporuszony, ledwie mrugając oczami. Wreszcie Billi skończyła. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Iwan musiał wiele zrozumieć.
– Naprawdę myślisz, że Wasylisa spowodowała tak wielką katastrofę?
– Odczuwała erupcję i zdołała ją stłumić, więc z całą pewnością ma paranormalną więź z wulkanami. Oczywiście, nie jesteśmy pewni, ale musimy zakładać najgorsze, czyli to, że ma moc, która pozwoli jej wywołać wyjątkową erupcję.
– Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz?
– Kiedyś bardzo się pomyliłam. Zaufałam komuś, ponieważ bardzo mi na nim zależało. Zaufałam zbyt wcześnie. – Billi dotknęła blizny na szyi. – Zdradzono mnie i zginęło wielu ludzi. Nie można popełniać tych samych błędów.
– Kto to był?
– Michael. Wasz Michael.
Iwan krzyknął:
– A więc to prawda! Michael został strącony do piekieł.
– Uwierz mi, zasłużył sobie na to. – Billi wzięła jego dłoń.
– To, że mówię ci o tym dopiero teraz, nie powinno niczego zmienić między nami. Ufam ci i potrzebuję twojej pomocy.
Iwan wolno pokiwał głową, ale cofnął rękę.
– To, co myślałem o śmierci ojca i o naszej sytuacji, było iluzją. Nie jesteś jedyną osobą, która teraz potrzebuje czasu, aby zaufać, Billi.
Jechali ponad godzinę, niewiele mówili. W końcu volvo się zatrzymało i wysiadła z niego kobieta w zielonej chustce. Dymitr zaparkował tuż obok polenic. Iwan natychmiast wyskoczył z samochodu.
– Chodźcie, popatrzcie – powiedziała kobieta.
Zaparkowali tuż pod olbrzymim dudniącym mostem. Nad ich głowami warczały samochody, betonowe podpory pokrywano graffiti. Pod mostem stały trzy zardzewiałe przyczepy kempingowe, a obok w stercie śmieci i uschniętego zielska leżała wypalona karoseria samochodu. Wysokie ogrodzenie z druta i oddzielało ten zapuszczony teren od następnego, równie zrujnowanego kwartału.
– Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, dlaczego wampiry nie polują już w mieście? – zapytała kobieta.
– Kościej wypędził większość z nich – odrzekł Iwan.
– Nie. Kościej zawarł pakt z krwiopijcami.
Kobieta podeszła do jednej z przyczep, jej krawędzie były całkowicie zardzewiałe, ze ścian schodziła farba, spod której było widać brązowo-pomarańczową sklejkę. Ktoś próbował podpalić przyczepę – wzdłuż drzwi widniały czarne ślady opalenia. Łańcuch i kłódka na drzwiach wydawały się nowe.
Jedna z polenic przyniosła z auta wielkie nożyce do metalu. Po kilku próbach rozerwała chromowany łańcuch i rzuciła go w krzaki. Kobieta w zielonej chustce odsunęła się na bok, pozwalając, aby Billi i Iwan sami zajrzeli do wnętrza.
– Nie mam ochoty na żadne gierki – powiedziała Billi.
– To nie gra. Zajrzyj do środka.
Iwan nacisnął klamkę i pomachał w stronę Billi. Chciał sprawdzić, do czego posunął się Kościej. Razem z dziewczyną otworzyli drzwi. Zanim oczy zdołały się przyzwyczaić do ciemności, zapach ostrzegł ich przed ukrytym widokiem. Billi już tyle razy wąchała odrażający odór rozkładu, że rozpoznawała go bez mdłości. Jednak tym razem zakryła usta, penetrując ciemne wnętrze przyczepy, w której ułożone jedno na drugim leżały nagie wychudzone ciała. Zakręciło jej się w głowie, kiedy na podłodze dojrzała połamane zęby. Dokładnie obejrzała dłonie jednego z mężczyzn, który leżał najbliżej drzwi. Skóra na jego palcach została całkowicie stopiona. Billi zrobiła krok w przód i ujrzała twarz. Za późno zamknęła oczy. Ten obraz zapamięta na zawsze. Oblicze ofiary wyglądało tak, jakby zostało zrobione z wosku i położone obok ognia. Nie było widać niczego prócz fałdów skóry.
Twarz i palce mężczyzny stopiono kwasem.
Ciał było kilkanaście. Nie wyglądały jak zwłoki ludzi, bardziej jak zdeformowane posągi, nieudane rzeźby. Po chwili dziewczyna zauważyła ugryzienia – wydłuż ramion, ud i szyi. Tam, gdzie ghule w bijały się głębiej w skórę, widać było powyszarpywane dziury.
– Żadnych odcisków palców ani rysów twarzy. Żadnego sposobu na to, aby dowiedzieć się, kim byli ci ludzie – powiedziała polenica. – Co miesiąc Kościej dostarcza wampirom kontener świeżych ciał. Dobrze mu płacą, a on trzyma je z dala od miasta. Kilka jednak zdecydowało, że woli polować, niż płacić. Te zostały przez niego wyeliminowane.
– To Kościej tym wszystkim steruje? – zapytała Billi z niedowierzaniem. Nawet jego trudno było oskarżyć o takie okrucieństwo.
– Tak. To dlatego wampiry nie polują już na ulicach. Nie muszą. Kościej dostarcza im wystarczającą ilość świeżej krwi. Dobrze mu płacą. Pomyślcie tylko, co wampiry zaproponowały mu w zamian za Dziecko Wiosny.
– Robi to tylko dla pieniędzy? Wszystko to dla pieniędzy?
Billi sądziła, że choć bogatyrowie walczą brutalnie, to jednak chodzi im o to samo co templariuszom. Myliła się.
Wiedziała, że ghule, czyli wampiry, wraz z krwią wysysają z człowieka duszę. Dlatego nie wystarcza im krew zwierząt czy po prostu szpitalne zapasy. Wraz z ostatnimi kroplami, tymi, które pozwalają sercu zabić po raz ostatni, zabierają człowiekowi duszę, i właśnie to daje im siłę. Dusza Dziecka Wiosny, awataru, stanowiła źródło niespożytej mocy.
– Mówicie, że czynimy zło, kiedy bronimy tego, co do nas należy. Nazywacie złem ofiarę z Dziecka Wiosny, a to dzięki niej świat zostanie odnowiony.
Kobieta w zielonej chustce energicznym ruchem ręki odpędziła swoje trzy towarzyszki.
– Widziałam, jak wygląda zło – jest nim rodzaj ludzki. Wszystko robicie tylko dla pieniędzy. – Splunęła. – Może i masz rację, że Baba-Jaga sprowadzi na ziemię Wieczną Zimę. Ale nas uratuje. Moja bogini jest dobra i mądra, i jeśli myśli, że świat należy oczyścić z rodzaju ludzkiego, aby go odrodzić, nie będę kwestionować tej decyzji.
– Nie! Nie każdy z nas jest taki jak Kościej. – Billi chwyciła kobietę za nadgarstek. – Przyszłaś tutaj, aby mi podziękować za uratowanie ciebie i dziewczynki. Ale nie uratuję was, nikogo nie uratuję, jeśli Baba-Jaga zrobi to, co zaplanowała. Wówczas wszyscy umrzemy! Powiedz mi, gdzie jest Wasylisa, proszę.
Billi wydawało się, że dostrzega niepewność w oczach kobiety – polenica wiedziała, że dziewczyna mówi prawdę.
– Proszę! – błagała Billi. – To, że Kościej jest mordercą, nie oznacza, że wszyscy nimi jesteśmy. Dobrze o tym wiesz. Inaczej nie rozmawiałabyś z nami. Powiedz, dokąd zabrałyście Wasylisę.
– Przykro mi, nie mogę się przeciwstawiać woli mojej bogini. – Kobieta czekała, aż Billi puści jej rękę.
– Robisz wielki błąd – powiedziała Billi i wypuściła jej dłoń. Odwróciła się i spojrzała na Iwana. Stał sztywno jak posąg, z oczami utkwionymi w zardzewiały kontener. – Chodźmy!
Odór rozkładających się ciał mącił jej w głowie.
– Spójrz, co on zrobił, Billi.
– Zajmiemy się nim później, obiecuję – powiedziała.
Nigdy nie widziała czegoś tak przerażającego. Bezbożny mordował ludzi, ale ta makabra była skutkiem zimnej logicznej kalkulacji. To było ludzkie okrucieństwo powtarzające się regularnie... miesiąc po miesiącu.
Iwan potrząsnął głową.
– Nie, to ja się nim zajmę! – powiedział z całkowitą bezbłędnością.
Billi poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach.
– To ja zabiję Kościeja.
Dzwonię do Karelii, wyjeżdżamy – powiedziała Billi, biorąc do ręki telefon.
Jeszcze dzisiaj mieli opuścić Moskwę i ruszyć na spotkanie z Arthurem. Babcia Wasylisy była teraz jedynym ratunkiem. W żadnym razie nie mogli już ufać bogatyrom. Jeśli Kościej znajdzie dziecko, templariusze nie będą mu już potrzebni. Billi nie miała złudzeń, co ich wówczas spotka. Zostaną wyeliminowani. Bez skrupułów.
Iwan położył swoją dłoń na jej ręce.
– Kościej podsłuchuje wasze rozmowy telefoniczne. – Zabrał Billi telefon i wyłączył. – To standardowe działanie KGB.
– A ty mi tu gadasz o zaufaniu – warknęła Billi, ale zaraz pożałowała swoich słów.
Iwan znalazł się w fatalnej sytuacji i bardzo potrzebował jej pomocy. Widziała to w oczach chłopaka – cały jego świat balansował na krawędzi upadku. Kościej zdradził jego ojca. Bogatyrowie stali za haniebnym układem z ghulami. Nagle wszystko stało się kłamstwem. Billi chwyciła go za rękę.
– Przejdziemy przez to.
Iwan zagryzł zęby, powstrzymując gniew, który miotał nim jak fale przypływu.
– Co powinniśmy zrobić? – zapytał. Było oczywiste, że sam sobie nie ufa... nie w tym momencie.
– Zachowujmy się tak, jakby nic się nie stało. Wrócimy do ministerstwa, porozmawiamy z Gwaine’em i pozostałymi templariuszami. – Szła w stronę samochodu. – Czy jest ktoś wśród bogatyrów, komu ufasz... bezwarunkowo?
Iwan wskazał na swego ochroniarza.
– Dymitr.
– Ktoś jeszcze?
– Nikt na sto procent.
Carewicz musiał pójść z templariuszami. Patrząc na nią, potwierdził, że dobrze o tym wie. Kościej już raz próbował go zabić – teraz stało się to jasne. Popędził za ghulem, zakładając, że reszta bogatyrów jest tuż za nim. Gdyby nie Billi, zostałby zamordowany przez wampira, a Kościej pozbyłby się chłopaka, nie brudząc sobie rąk. Żadnej winy! Żadnych podejrzeń! Kościej stanowił dla Iwana zagrożenie, które stanie się jeszcze większe, gdy tylko dowie się o spotkaniu carewicza z polenicami. Wówczas przestanie zachowywać pozory.
– Lepiej trzymaj się templariuszy – zaproponowała Billi.
Iwan zatrzymał się przy drzwiach samochodu i spojrzał na pistolet przypięty do paska. Dziewczyna dokładnie wiedziała, o czym myśli, jak bardzo chce wziąć broń do ręki, przyłożyć lufę do głowy Kościeja i nacisnąć spust.
– Będziesz miał jeszcze okazję. Najpierw musimy odbić Wasylisę; to ona jest najważniejsza.
Chłopak potwierdził skinieniem głowy; jego honor – honor bogatyra, był mu przewodnikiem.
Billi poczuła do niego jeszcze większy szacunek. Dotknęła jego dłoni.
– Nie pakuj się. Zbierz informacje. Może Kościej ma jakieś topy, którymi nie chciał się z nami podzielić. Zadzwonimy do ojca z telefonu bez podsłuchu i zaplanujemy kolejny krok.
– To znaczy?
– Cholera wie. – Potrzebowała zadzwonić. – Ojciec poszukał babki Wasylisy. Kobieta wiele wie o Babie-Jadze. Miał nadzieję, że jej informacje pchną nas we właściwym kierunku. Jest przekonany, że wiedźma znajduje się gdzieś blisko, bo nagle w Karelii pojawiły się całe stada wilków. Ale to wszystko tylko przypuszczenia. Niczego nie wiemy na pewno. – Spojrzała na księżyc. Była już prawie pełnia. – Iwanie, musimy ją powstrzymać!
Młody Rosjanin otworzył drzwi samochodu i ścisnął rękę dziewczyny.
– Pomogę ci, Billi SanGreal.
Wypadek na autostradzie sprawił, że powrót do ministerstwa zajął im prawie trzy godziny. Billi nie dała rady spokojnie myśleć, wrzała z emocji.
Czy mogli przypuszczać, że Kościej jest takim potworem? Ze bogatyrowie stali się handlarzami ludzi?
Lance wiedział, że temu wielkoludowi nie można ufać, ale nikomu nie przyszło do głowy, że cały zakon dotknęła korupcja. Iwan miał rację – Kościej musi umrzeć. Ale nie dzisiaj...
Kiedy wchodzili do holu, minęli dwóch bogatyrów, którzy przywitali się z Iwanem.
– Idź do Lance’a i Gwaine’a. Ja zajmę się Elaine – wyszeptała Billi, spoglądając na wielki zegar wiszący nad głównymi schodami; była druga nad ranem.
– Za dziesięć minut spotkamy się w garażu.
Chwilę później waliła w drzwi biblioteki.
– Elaine, jesteś tam?
Usłyszała, jak książki upadają na podłogę. Elaine z okularami na czole uchyliła drzwi i wpatrywała się w Billi, przecierając oczy.
– Gdzie, do licha, łazisz? – zapytała. Złapała Billi za rękaw płaszcza i wciągnęła ją do środka. – Musisz to zobaczyć.
– Nie mamy czasu!
Zaczęła się opierać, ale starsza kobieta nie ustępowała.
Książki pokrywały całą podłogę. Stare woluminy i zwoje zakrywały wielki stół. Lance miał rację – Elaine znalazła się w niebie dla moli książkowych. Na posadzce leżał materac i koc. To tu sypiała starsza pani. Billi obrzuciła spojrzeniem niekończące się regały i rzędy półek. Nagle jej wzrok spoczął na portrecie wiszącym nad kominkiem – na twarzy, którą rozpoznawała.
„To mógłby być Iwan”.
Car Mikołaj II patrzył na nią z królewską obojętnością. Stał za krzesłem, na którym siedziała caryca. Obok niego stały trzy kobiety. Billi z łatwością odgadła, która z nich to Anastazja. Iran odziedziczył coś więcej niż jej urodę. Miał taką samą sylwetkę. Wyprostowaną, dostojną.
Elaine uśmiechnęła się.
– Już wiem, co się stało z Babą-Jagą. To oczywiste! Jest przecież mistrzynią elementalizmu. Cokolwiek działo się z ziemią, miało ogromny wpływ na wiedźmę. A tutaj doszło do katastrofy. Coś uderzyło w ziemię sto lat temu. – Elaine walnęła pięścią w otwartą dłoń. – Dokładnie tutaj, w Karelii.
– Co takiego?
Elaine zaczęła gorączkowo przeszukiwać porozrzucane książki, otwierając i zamykając kolejne tomiska.
– Zaraz ci pokażę.
Dziewczyna westchnęła zniecierpliwiona i oparła się o stół. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch... cień w szparze pomiędzy drzwiami a podłogą. Usłyszała, jak ktoś bierze głęboki oddech i odbezpiecza broń. Bez chwili namysłu odruchowo rzuciła się na Elaine i obie zanurkowały za kanapą, w momencie gdy drzwi eksplodowały i rozległ się huk wystrzałów.
Billi nakryła głowę rękami, kiedy z okien posypał się kryształowy grad. Sofa pulsowała, pochłaniając wystrzeliwane naboje. Wiatr dziko targał zasłonami. Lodowaty śnieg uderzał w dziewczynę. Wydawało się, że za sekundę cały świat zamieni się w piekło. W uszach wibrowało jej echo wystrzałów, których dźwięk odbijał się od ciężkich marmurowych ścian. W powietrzu unosił się drażniący metaliczny zapach prochu. Przerażona Elaine przywarła do Billi, zacisnąwszy mocno oczy. Tak bardzo się trzęsła, że Billi musiała ją objąć, chociaż jej samej nie pozostało nic prócz modlitwy.
Choć strzały już dawno ucichły, echo jeszcze brzmiało. Do biblioteki wpadał śnieg. Za oknami połyskiwało miasto.
– Cześć. Jeszcze żyjecie? – zagrzmiał z rozbawieniem Kościej.
– Oczywiście! – odkrzyknęła Billi. Jej głos brzmiał o niebo odważniej, niż się czuła. – To do nas strzelaliście? Nie zauważyłam.
Dwóch bogatyrów ładowało broń tuż nad kanapą. Jeden z nich wyciągnął za włosy ukrytą za meblem Elaine, drugi podszedł do Billi. Dziewczyna uderzyła go w ręce i sama podniosła się z podłogi.
Spokojnie zaczęła otrzepywać płaszcz. Nie mogła pozwolić, żeby Kościej zobaczył, jak bardzo się boi. Bogatyrowie otoczyli je. Elaine stanęła obok Billi, patrząc na zniszczenia. Kościej wszedł do biblioteki spacerowym krokiem. Miał rozpięty kołnierz, a na koszuli ślady potu. Jego twarz była czerwona z wysiłku.
W pomieszczeniu znajdowało się dziesięciu uzbrojonych ludzi. Dwóch trzymało Iwana. Szarpał się, ale w końcu wykręcili mu ręce i związali za plecami.
Gdzie podziali się Lance i Gwaine?
Kościej spojrzał na portret carskiej rodziny i wyciągnął dłoń. Jeden z jego ludzi podał mu pistolet. Wziął go i wypalił prosto między oczy cara Mikołaja. Płótno wokół dziury zapaliło się, a po chwili zaczęło się dymić.
– Od dawna marzyłem, żeby to zrobić – powiedział. Kolejny otwór zrobił w czole Anastazji. – A to... – zaczął, chowając pistolet za pas, i jednym ruchem swoich wielkich jak pniaki ramion zrzucił książki ze stołu.
Elaine wzdrygnęła się, widząc, jak bezcenne, unikalne egzemplarze i zwoje spadają na ziemię.
– Nie możesz... – Zaczęła przeszukiwać rozrzucone książki.
Jeden z bogatyrów popchnął kobietę w kierunku Billi. Kościej spojrzał na mężczyznę.
– Andriej, jeśli ta starucha jeszcze raz się odezwie, złam jej szczękę.
– Co się dzieje? – zapytała Billi. Jeśli Lance i Gwaine byli w pobliżu, musieli słyszeć kanonadę. Grała na zwłokę, aby dać im szansę ucieczki.
– Zaproponowałem ci gościnę i pomoc, życie moich ludzi, templariuszu, a ty zawiodłaś moje zaufanie. Wymykasz się ukradkiem, pomagasz wrogom. Jurij widział wieczorem ciebie i Iwana, jak rozmawialiście z polenicami. Sądziliście, że się nie dowiem? – Spojrzał na zieloną szmatkę, którą trzymał w dłoni. – I to ma być wdzięczność?
– Wszystko, co robiłeś, robiłeś tylko dla siebie. – Iwan piorunował mężczyznę wzrokiem, starając się uwolnić.
– Ach, Romanow! – Kościej dał znak mężczyznom trzymającym Iwana. – Wszystko, co masz, zawdzięczasz tylko mnie. Gdyby twój ojciec nadal sprawował rządy, byłbyś tak biedny jak templariusze. – Uderzył się w pierś. – To dzięki mnie bogatyrowie są bogaci. To dzięki mnie mają władzę, to dzięki mnie wzbudzają strach. Sądziłeś, że mógłbym przekazać to takiemu chłystkowi jak ty? Moim przeznaczeniem jest dowodzenie bogatyrami. Twój ojciec musiał umrzeć.
– Zatem nawet nie zaprzeczasz, że jesteś zdrajcą.
Kościej popatrzył na twarze swoich ludzi i roześmiał się.
Oni również gruchnęli śmiechem.
– Zaprzeczać? Niczemu nie zaprzeczam. Zaprowadziłem go na spotkanie z polenicami i zostawiłem. Był słaby. Słyszałem, że szary wilkołak miał łatwe zadanie. Aleksiej umierał, błagając na kolanach. Wciąż świętuję jego śmierć.
Iwan zawył i wyrwał się. Kościej wyrzucił prawą pięść w przód; jego uderzenie zwaliło carewicza na podłogę. Billi podtrzymała go, kiedy potykając się, wstawał. Była zaskoczona, że nie stracił przytomności, że w ogóle żyje.
– Nie, Iwan...
Chłopak skoczył w przód, ale wciąż niepewnie stał na nogach, więc nie trafił w cel. Kościej przyjął uderzenie na klatkę bez mrugnięcia okiem. Następnie złapał Iwana za kołnierz i kolanem uderzył go w brzuch. Carewicz upadł. Jego klatka piersiowa wzniosła się gwałtownie, palce drapały w podłogę, szukając podparcia.
– Byłoby lepiej, gdyby to wampir cię dopadł, tak jak planowałem – powiedział Kościej. – Ale lady SanGreal przybyła ci na ratunek.
Iwan powoli wstał. Na jego twarzy malowały się takie same gniew i upór.
– Walcz ze mną, walcz jak człowiek honoru – warczał, patrząc na wielkiego bogatyra z nienawiścią.
– Honor jest dla starców i durnych młokosów.
Kościej rozłożył szmatę, którą ściskał w dłoni. Wytarł nią kark i przesunął po łysej czaszce. Teraz Billi zauważyła na materiale znajome wzory.
Kobieta w zielonej chustce...
Rosjanin dostrzegł jej pełne przerażenia spojrzenie.
– O tak, templariuszu. Polenica wszystko mi powiedziała... w końcu. – Potem się wyprostował i wyciągnął pistolet zza pasa. – Na pewno znajdę Wasylisę, to powinno cię pocieszyć. I zadbam, aby nie wpadła w ręce Baby-Jagi. Nie dopuszczę też do Wiecznej Zimy. O to ci przecież chodzi, prawda? Dziewczynka jest zbyt cenna, aby zostawić ją w rękach polenic i ich zwariowanej bogini. – Odbezpieczył broń i wycelował w głowę Iwana. – Marzyłem, że kiedyś sam zabiję Romanowa.
– Rzuć broń, grubasie.
Rudobrody otworzył usta, robiąc głupawą minę. Tuż za nim stał Gwaine, trzymając lufę pistoletu przy jego czaszce.
Każdy z bogatyrów zareagował inaczej. Niektórzy wycelowali w kierunku Gwaine’a, ale wielka sylwetka Kościeja właściwie stanowiła tarczę. Zza zniszczonych kolumn wyszedł Lance i dał znak Elaine oraz Billi, aby szły w kierunku drzwi. W dłoni również trzymał pistolet, a na ramieniu miał plecak.
Gwaine obrócił Kościeja tak, że wielki Rosjanin całkowicie go zasłaniał.
– Wyjeżdżamy. Bardzo dziękujemy za gościnę.
Billi i Iwan odebrali wszystkim broń. Sami wzięli po dwa pistolety, a resztę wyrzucili przez okno.
Powoli wycofywali się w kierunku windy, Gwaine wciąż trzymał Kościeja tuż przed sobą. Nacisnęli najniższy guzik i zaczęli zjeżdżać do garażu.
– To wam się nie uda! – warknął Kościej.
– Oryginalne spostrzeżenie – odparował Gwaine.
Billi wytarła rękawem krew z twarzy Iwana tak delikatnie, jak tylko było to możliwe. Wiedziała, jak bardzo musi go boleć.
– Dobrze się czujesz?
– Przeżyję – odparł i odwrócił się do Kościeja. – W odróżnieniu od tej świni – powiedział i podsunął pistolet pod brodę grubasa. Z twarzy Kościeja odpłynęła krew.
– Alors, carewiczu – powiedział Lance. – To nasz zakładnik, oui?
Iwan jeszcze mocniej przycisnął lufę do opasłego podbródka. Billi odsunęła się na bok w obawie, że przestrzelony mózg Kościeja opryska jej twarz. Iwan spojrzał na nią i zwiesił głowę. Opuścił broń.
– Jaki jest plan?
– Najpierw musimy się stąd wydostać. Pan przodem.
Gwaine wypchnął Kościeja z windy. W garażu byli już bogatyrowie, którzy zbiegli do podziemi po schodach. Mogli tylko rzucać piorunujące spojrzenia. Nikt nie ważył się zbliżyć do templariuszy, których zakładnikiem był Kościej. Kilku miało nawet broń, ale nie zaryzykowali oddania strzału w mrocznym garażu.
Elaine i Billi załadowały się na przednie siedzenia wielkiego siedmioosobowego auta z napędem na cztery koła, pozostali usiedli z tyłu. Starsza kobieta potrzebowała zaledwie kilku sekund, żeby odpalić samochód, zwierając kable.
– Kiedy tyś się tego nauczyła?
– W czasach zmarnowanej młodości.
–– To wtedy były już samochody?
Kobieta bez słowa komentarza wcisnęła gaz do dechy i zakręciła kierownicą. Wielkie auto obróciło się przodem do wyjazdu. Billi zobaczyła, że wielu z bogatyrów wsiada do swoich aut – nie mieli zamiaru spuścić dowódcy z oczu.
Wóz wyjechał na podjazd, a z niego wprost na ulicę Bolaaja Polanka, jedną z głównych dróg wyjazdowych z miasta. Za nim z garażu wychynęły jeszcze trzy inne auta. O tej porze – o świcie na ulicach właściwie nie było żadnego ruchu.
– Dokąd jedziemy? – zapytała Billi.
– Na południe od miasta jest prywatne lotnisko – powiedział Iwan. – Możemy stamtąd wylecieć z Moskwy; tylko że mój samolot jest za mały dla nas wszystkich. – Zimno spojrzał na zakładnika. – Gdzie jest Dymitr?
– Jak myślisz, carewiczu?
Iwan usiadł głębiej, opuścił głowę. Billi zobaczyła, że zamyka oczy i zagryza wargi. Ochroniarz musiał wiele dla niego znaczyć.
– Był lojalny.
– Tak, wobec ciebie. Ja nie potrzebuję takich ludzi.
– Carewiczu, co robimy z tym gościem? – rzeczowo zapytał Gwaine.
Wszyscy popatrzyli na Kościeja. Nikt nie powiedział jednego słowa.
Za fotelami zajmowanymi przez Elaine i Billi znajdowały się ustawione naprzeciw siebie dwa rzędy siedzeń. Gwaine i Iwan siedzieli po jednej stronie, Kościej i Lance po drugiej.
– Oj, źle z tobą, grubasie – zagaił Gwaine. Spojrzał badawczo na Lance’a. – Co myślisz?
Oczy Kościeja prawie wyszły z orbit, kiedy uświadomił sobie, co się szykuje – zamierzali go zgładzić. Billi obserwowała mężczyzn. Chociaż w samochodzie było pełno ludzi, przeszywało ja zimno. Założyła kaptur, skrywając twarz w jego cieniu.
– Oui, zabić go – odparł Lance bez emocji. Takim samym tonem prosił w sklepie o bagietkę.
– Billi? – zapytał Gwaine.
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na wielkiego mężczyznę. Twarz Kościeja poszarzała; podniósł dłoń w jakimś bezradnym geście. Nie w taki sposób załatwiali podobne rzeczy – dziewczyna zdawała sobie z tego sprawę. Templariusze byli wojownikami, nie wykonywali egzekucji. Zabicie bezbronnego było wbrew ich zasadom, wbrew kodeksowi. Ale kiedy tak przyglądała się Kościejowi spod kaptura, wiedziała, że w tym przypadku i Arthur odstąpiłby od zasad.
– Tak, trzeba go zabić.
– Poczekajcie! – Oczy Kościeja desperacko biegały od twarzy do twarzy. – Mogę wam pomóc.
Gwaine znalazł kawałek szmaty i zaczął obwiązywać materiał wokół lufy, konstruując prymitywny tłumik.
– Nie potrzebujemy twojej pomocy. – Wycelował w twarz bogatyra.
– Nie, nie rozumiesz. – Głos Kościeja wzniósł się o oktawę. Niemal piszczał ze strachu.
Lance uderzył go.
– Cicho mi tu! Przynajmniej umrzyj jak mężczyzna.
Duży, zły bogatyr. Potrafił torturować i zabijać z zimną krwią, ale nie był w stanie zmierzyć się z własną śmiercią. Siedział biały ze strachu, pot spływał mu po twarzy, nogi drżały. Billi położyła dłoń na ramieniu Iwana. W ciągu całej tej rozmowy nawet nie drgnął. Oplótł palcami jej palce. Gwaine obrócił się w stronę młodego mężczyzny.
– Carewiczu?
Chłopak miał prawo do wydania komendy.
– Nie! – wrzeszczał Kościej. – Wiem, gdzie jest Wasylisa!
Gwaine cmoknął.
– Przepraszam, koleś, ale ci nie wierzę.
– Lady SanGreal, pozwól, że pomogę ci odnaleźć przyjaciółkę.
– Poczekaj! – poprosiła Billi.
Gwaine opuścił pistolet.
– Skąd wiesz, gdzie jest?
Kościej wbił wzrok w podłogę.
– Ta polenica w chustce mi powiedziała.
– Kobieta, którą zamęczyłeś na śmierć, tak?
Rosjanin nie odpowiedział.
„Roztrzaskać mu mózg! Tylko na to zasługuje” – pomyślała Billi.
Jeśli Kościej naprawdę wie, gdzie jest Wasylisa, egzekucja może poczekać. Opuściła kaptur i odgarnęła włosy za ucho.
– Gdzie ona jest?
Mężczyzna potrząsnął głową.
– Twoje słowo templariusza, że mnie nie zabijecie, a powiem.
Gwaine spojrzał na Billi. To była jej gra.
– Przysięgam, że ani ja, ani żaden inny templariusz cię nie zabije. Gdzie jest Wasylisa?
– Jest na południu, w starym lesie.
– W Puszczy Białowieskiej – wytłumaczył Iwan. – To najstarszy las w Europie. Ciągnie się od Polski po Białoruś.
Billi zaklęła.
– Trzeba zadzwonić do ojca i powiedzieć mu, że jest nie w tej części kraju.
– Nie kłamię. Przysięgam. – Arogancja Kościeja zaczęła powoli wracać.
Mówił prawdę – Billi to czuła. Nadal mieli szansę odnaleźć Wasylisę. Jej serce wypełniła nadzieja, ale nie mogła tego okazać. Po dniach błądzenia w ciemności ponownie zajaśniało słońce. Kościej uśmiechnął się, widząc, że dziewczyna mu uwierzyła. Był pewien, że ocalił życie. Słowo templariusza było święte i Billi nie mogła go cofnąć. W tym momencie spojrzała na Iwana i powiedziała:
– Jest twój.
– Czczczekajcie! – wyjąkał Kościej. Twarz znowu mu zbladła. – Dałaś słowo!
– I go dotrzymam. – W głosie Billi nie było cienia emocji czy współczucia. Owinęła się szczelniej kołnierzem płaszcza. – Iwan nie jest templariuszem.
Chłopak wyjął pistolet.
– Proszę, carewiczu! – Kościej złożył dłonie. – Gdzie twój honor? Zamordować bezbronnego?
Młodzieniec znieruchomiał. Trzymał mocno broń. Jego palec spoczywał już na spuście. Podniósł oczy na bogatyra.
– Honor? Sam mówiłeś, że jest tylko dla głupców.
– To ja jestem głupcem, carewiczu! – Kościej wysunął się z siedzenia. Jego palce pobladły, kiedy mocno zaciskał dłonie.
– Ty jesteś carewiczem Iwanem Aleksiejewiczem Romanowem. Ja jestem nikim. Pomyśl, co zrobiłby twój ojciec. On nie zezwoliłby na taką egzekucję.
– Ja... – Iwan zawahał się na sekundę.
To wystarczyło! Kościej ryknął coś nieskładnie i rzucił się w przód, uderzając Iwana. Lance chwycił wielkoluda, ale ten pchnął Francuza na Gwaine’a, który uderzył w plecy Elaine. Samochód gwałtownie skręcił. Rosjanin kopniakiem otworzył drzwi. Lance starał się go chwycić, ale ten skoczył, pociągają go za sobą na drogę. Elaine gwałtownie wcisnęła hamulec i po chwili z auta wyskoczył również Gwaine, a za nim Billi. Trzy śledzące ich samochody raptownie zahamowały.
Kościej i Lance stoczyli się po stromej krawędzi drogi, wzniecając tumany śniegu. Gwaine spojrzał na hamujące auta i chwycił Billi.
– Wracaj natychmiast! – Popchnął ją w stronę samochodu, a sam skoczył za Kościejem i Lance’em.
Bogatyrowie wybiegli z aut i zaczęli się przeprawiać przez głęboki śnieg w kierunku walczących mężczyzn.
Jeden z samochodów zakręcił i zaczął jechać w kierunku Billi, oślepiając ją reflektorami. Iwan wypalił w stronę nadjeżdżającego auta; wystrzał prawie ogłuszył dziewczynę. Pojazd zakręcił gwałtownie i się zatrzymał. Iwan zrobił kilka kroków w przód. Jego czarny płaszcz łopotał na wietrze, kiedy z zimną krwią opróżniał cały magazynek, celując w silnik i lampy, nie zważając na strzały przeciwników. Następnie wyrzucił broń i złapał Billi za rękę.
– Chodźmy! – zakomenderował, odpychając ją z krawędzi drogi.
Billi patrzyła w dół, mając nadzieję, że ujrzy Lance’a i Gwaine’a. Niestety, widziała tylko walczące na śniegu cienie; nie była w stanie odróżnić templariuszy od bogatyrów. Po chwali pobiegła do samochodu i zatrzasnęła podziurawione kulami drzwi. Wraz z Iwanem padli na podłogę, kiedy auto przyśpieszyło w nawałnicy ostrzału. Dziewczyna przywarła do carewicza. Nie podniosła głowy, póki nie odjechali.
W końcu minęli ostatnie szeregi sowieckich bloków i dojrzeli za oknem ośnieżone pola. Po godzinie jazdy Iwan poprosił Elaine, aby zjechała na boczną leśną drogę. Za drzewami Billi zobaczyła awionetkę; chwilę później znaleźli się przy bramie niewielkiego lotniska. Carewicz otworzył okno i przywitał się ze strażnikiem, którego wcale nie zainteresowała ostrzelana karoseria samochodu. Rozmawiali krótko. Chłopak zdjął z nadgarstka swój rolex i wręczył mężczyźnie. Strażnik schował łup i pozwolił im wjechać.
– Stąd polecimy na południe – powiedział Iwan.
– Umiesz sterować samolotem?
Najwyraźniej co rano połykał pigułki Jamesa Bonda.
– Myślałem, że wszyscy to potrafią. – Pokazał na parterowy betonowy budynek po lewej stronie lotniska. – To kantyna. Zjedzcie coś gorącego. Gulasz jest smaczny. – Sam odwrócił się w stronę hangaru. – Odświeżę się i przygotuję samolot.
Kantyna była bardzo skromna. Plakaty samolotów i starych sowieckich pokazów lotniczych skrywały większą część okropnej brązowo-żółtej tapety. W sali stały cztery odrapane stoliki i plastikowe składane krzesełka. Dwóch mężczyzn, mechaników – na co wskazywało ich usmarowane ubranie – siedziało przy jednym ze stolików, czytało gazety i paliło papierosy. Obok kontuaru stał ogromny słój wypełniony monetami. Przylepiono do niego napis: „Wezuwiusz”. Cały świat opłakiwał zniszczenie włoskiego miasta, nic nie wiedząc o niebezpieczeństwie, które groziło ludzkości. Odpowiedzialność za losy ziemi spoczywała na barkach templariuszy.
Billi i Elaine zamówiły po misce gulaszu i herbatę. Usiadły przy oknie. Dziewczyna zajęła miejsce naprzeciwko drzwi, rozglądała się uważnie.
– Co teraz zrobimy? – zapytała Elaine. Bezskutecznie próbowała zapalić swego porannego papierosa.
Billi wyjęła zapalniczkę z jej trzęsących się rąk i sama podała kobiecie ogień. Elaine zaciągnęła się głęboko i przymknęła oczy.
– Wszystko będzie dobrze, Elaine – zapewniła ją Billi.
Starsza pani właściwie nie brała udziału w akcjach, przesiadywała w bibliotekach. Ten rodzaj działań w terenie znacznie naruszył jej poczucie bezpieczeństwa.
– Tak, daj mi tylko sekundę – poprosiła. Pokiwała głową, jakby zgadzając się sama ze sobą.
Zegar wiszący nad drzwiami wskazywał wpół do dwunastej. Billi marzyła, by położyć się spać, ale to raczej nie wchodziło w grę. Podniosła się z krzesła. Potrzebowała umyć twarz i pomyśleć, co dalej. Znalazła łazienkę i weszła do środka. Iwan pochylał się nad metalową umywalką naprzeciwko lustra, jego koszula wisiała na kaloryferze, a mokre plecy błyszczały jak marmur w śnieżnobiałym jarzeniowym świetle. Gładził dłonią krótkie włosy i wzdychał ze zmęczenia. Po chwili wzniósł ramiona, by obejrzeć ślady po ciosach Kościeja. Delikatnie przesunął palcami po sińcach na brzuchu i nagle zauważył Billi.
– Jaaa... – zaczęła zawstydzona.
Iwan nic nie odpowiedział, nadal oglądał siniaki. Zbliżył twarz do lustra i sprawdził opuchnięcie na policzku. Z podbródka płynęła mu woda, małe krople błyszczały na szyi.
– No i co myślisz? – zapytał, przybierając pozy i napinając mięśnie jak kulturysta. – Możesz dotknąć, jeśli chcesz.
Billi roześmiała się, wdzięczna Iwanowi za to, że przerwał kłopotliwą ciszę. Podała mu koszulę, z trudem skupiając uwagę na swoich butach.
– Wyglądałbyś świetnie nawet w worku na zwłoki.
– Miejmy nadzieję, że się o tym nie przekonasz. A ubranie rzeczywiście nie ma znaczenia. – Założył koszulę i chwycił pistolet. Był to glock 19, jeden z tych, który zabrali bogatyrom. Wetknął broń za pasek i przyklepał.
– Modny strój to kwestia odpowiednich dodatków – przypomniała Billi.
Iwan uśmiechnął się lekko i wyszedł z łazienki.
Po kilku minutach dziewczyna wróciła do kantyny i usiadła obok Elaine.
– Dzwoniłam do Arthura. Złapie najbliższy samolot na południe – powiedziała Elaine, głęboko pogrążona w myślach. Uśmiechała się, ale był to wymuszony grymas. – Rano będzie w Kijowie. Stamtąd zorganizuje sobie jakiś transport do puszczy.
– Dobrze się czujesz? – zapytała Billi, kiedy starsza kobieta siadała.
Trzy niedopałki leżały w popielniczce, a Elaine zapalała kolejnego papierosa.
– Potrzebuję swoich witamin.
– Nie wiedziałam, że nikotyna zalicza się do składników odżywczych. – Billi pociągnęła łyk herbaty i przysunęła krzesło. – Czego dowiedziałaś się o Babie-Jadze, co chciałaś mi pokazać, zanim tak brutalnie nam przerwano?
Elaine skrzywiła się na samo wspomnienie.
– Pamiętasz, że wiedźma została zraniona? Przepadła w puszczy na początku dwudziestego wieku, cierpiąc z powodu ran. Wydało mi się to podejrzane. Sprawdziłam, co działo się w tym czasie, poszukiwałam jakichś klęsk żywiołowych. – Oczy Elaine rozbłysły. – I znalazłam! Wybuch tunguski!
Tunguski? Skąd pamięta tę nazwę? Czy to nie Wasylisa opowiadała o swojej prababci, która żyła w tunguskiej tajdze?
– Co to było? – zapytała.
Kobieta rozłożyła ręce.
– Prawdopodobnie meteoryt o średnicy sześćdziesięciu metrów uderzył w rejon nad rzeką Podkamienna Tunguzka w 1908 roku, niszcząc olbrzymie połacie lasu. Jeśli taka skala spadłaby na Londyn, całe miasto zostałoby starte na proch. – Jeszcze bardziej pochyliła się nad stołem i szepnęła podekscytowana: – Baba-Jaga to Rosja. To, co dzieje się z tą ziemią, działa bezpośrednio na nią. Upadek meteorytu musiał doprowadzić do utworzenia fali uderzeniowej, paranormalnej fali uderzeniowej, i to prawie zabiło staruchę. Jestem przekonana, że lizała rany przez ostatnie sto łat.
– Więc Baba-Jaga musiałaby znowu znaleźć się w okolicy uderzenia meteorytu. Czy coś takiego ma się wydarzyć w ciągu najbliższych trzech dni? Wiesz gdzie?
Elaine energicznie zgasiła papierosa.
– Mówimy tu o magii współodczuwającej. Ciało niebieskie zraniło Babę-Jagę. W wyniku tego zdarzenia pomiędzy wiedźmą a meteorytem powstał nierozerwalny związek. Teraz, jeśli mam rację, a sądzę, że tak, każdy, nawet najmniejszy odłamek tej skały będzie miał na nią taki sam wpływ jak wielki meteoryt.
Billi się roześmiała.
– Brzmi to jak homeopatia. Rozcieńczasz lekarstwo w coraz większej ilości wody, ale jego siła działania pozostaje niezmieniona. Na tym to polega?
Elaine uniosła brwi.
– To nie jest porównanie, którego sama bym użyła, ale tak. Skała uderzyła w Rosję – skała zraniła Babę-Jagę.
– Powinniśmy więc pojechać do tunguskiej tajgi i tam szukać kawałka skały. Małe szanse, Elaine. – Billi odsunęła pustą miskę. – Cholera, to gorzej niż beznadziejnie. Zostały nam trzy dni, tylko trzy dni, Elaine.
Kobieta wyjęła zdjęcie z tylnej kieszeni spodni i położyła na stole.
– Po uderzeniu wielu ludzi mieszkających w okolicach katastrofy oglądało krater i zbierało kawałki meteorytu. Rzeźbili w nim, sprzedawali turystom i naukowcom, którzy przyjeżdżali, aby oglądać ten teren. Miałam nadzieję, że jeśli jeszcze choć jeden dzień spędzimy w Moskwie, uda mi się znaleźć jakiś odłamek w muzeum czy antykwariacie... albo ukraść. – Przesunęła w kierunku Billi stronę wyrwaną z jakiejś książki.
– Właśnie w taki sposób moglibyśmy pokonać Babę-Jagę.
Zdjęcie zrobiono na wiejskim targu. Była to ziarnista czarno-biała fotografia przedstawiająca dwóch elegancko ubranych panów stojących przy drewnianym kramie, ukrytym w cieniu. Jeden z mężczyzn trzymał w ręku małą kamienną rzeźbę – prymitywną figurkę kobiety o szerokich biodrach.
– O Boże! To figurka Wenus. – Billi gwałtownie wciągnęła powietrze. Trzymała kartkę w trzęsących się dłoniach. Podobną zrobiła prababka Wasylisy i ukryła w matrioszce. – Miałam ją, miałam taką figurkę w rękach.
– Co?
Billi wpatrywała się w swoją dłoń, pamiętając mały kamienny posążek, którego dotykała. Miała nadzieję, że może dzięki jakiejś magii, dzięki jej desperackiemu pragnieniu, rzeźba nagle się zmaterializuje.
– Gdzie teraz jest? – Elaine wbiła palce w dłoń Billi. – Musimy ją mieć.
Gdzie była? Ostatni raz widziała lalkę w rękach dziewczynki przed atakiem polenic.
– W Londynie, pewnie leży pod łóżkiem Wasylisy.
Billi pozwoliła, aby broń na Babę-Jagę wyślizgnęła jej się z rąk. Dosłownie!
– Moglibyśmy zadzwonić do Rowlanda. Kazać mu szukać figurki.
– No i co? Nawet jeśli znajdzie ją od razu, co nam to da? Nie ma sposobu, aby dotarła na czas. – Billi uderzyła w stół. – Zresztą jak miałby ją zaadresować? „Templariusze, goście Baby-Jagi, wielka jaskinia, głęboki las, Rosja”?
Billi nie mogła dłużej milczeć. Akcja była skazana na niepowodzenie. Wiedziała o tym od początku, ale do tej pory wciąż miała nadzieję, że znajdzie się jakiś sposób.
– Nie będziemy mogli jej ocalić, prawda? – powiedziała bardziej do siebie niż do Elaine.
Biedna Wasylisa. Zatem został tylko jeden sposób na uratowanie ziemi od Wiecznej Zimy. Ceną było życie dziecka. Billi wyjrzała za okno; miała zmęczone ciało i ciężkie serce. Gdzieś tam ukrywano przerażoną dziewięciolatkę, skazano ją na towarzystwo bestii i wiedźmy kanibala. Dziewczynka pewnie wciąż miała nadzieję, że ktoś... że Billi spełni swą obietnicę i ją uratuje.
Zdarzają się sytuacje, kiedy nawet templariusze nie mogą dotrzymać danego słowa.
Do kantyny wszedł Iwan z plecakiem Lance’a na ramieniu i zapasami jedzenia.
– Samolot jest gotowy. Musimy ruszać, zanim nas znajdą.
Po chwili wyjął nowiutką komórkę i wręczył ją dziewczynie.
– Łączność satelitarna i GPS – bardzo użyteczne tam, gdzie jedziemy. Jeśli Lance’owi i Gwaine’owi uda się uciec, skontaktujemy się z nimi.
– Co dalej, szefie? – zapytała Elaine, patrząc na Billi.
„Szefie?”. Co ona potrafi? Billi czuła się tak, jakby pakowała się z jednych tarapatów w kolejne. Boże, tak bardzo chciała, aby pojawił się przy niej ojciec. Ciążyła jej ta odpowiedzialność. Ale była templariuszem i tak właśnie wyglądało jej życie. Sama je wybrała.
– Lecimy na południe i staramy się odnaleźć obozowisko Baby-Jagi. Doprawdy, nic prostszego.
Elaine odstawiła kubek.
– Nie mamy czasu do stracenia.
– Nie możesz z nami lecieć, Elaine – powiedziała Billi. – Nie będziesz tam potrzebna. Od teraz będziemy tylko walczyć, a templariusze potrzebują cię żywej.
„To moja praca, nie twoja”.
Billi zwróciła się do Iwana.
– Elaine musi wracać do Londynu. Możesz to załatwić?
– Muszę wykonać kilka telefonów.
Kobieta spojrzała na Billi, jakby chciała coś powiedzieć... ale nie mogła – Billi miała rację.
Dziewczyna wyciągnęła rękę.
– Deus vult, Elaine.
Znachorka rzuciła się na Billi i przygniotła ją swoją piersią Miała mnóstwo siły w tych wychudłych ramionach. Dziewczyna uścisnęła starszą panią. Kiedy w końcu Elaine wypuściła ją z ramion, zobaczyła, że oczy kobiety są czerwone od łez.
– Powodzenia, kochana.
2
Po dziesięciu minutach wszystko było załatwione. Elaine miała jechać prosto na międzynarodowe lotnisko i najbliższym samolotem polecieć do Londynu.
Kiedy Iwan odprowadzał kobietę do taksówki, Billi przeszukiwała plecak Lance’a. Gdy tylko rozsunęła suwak, poczuła znajomy zapach okładów z tojadu. Leżały równiutko złożone w plastikowym pudełku. Znalazła również opakowanie srebrnych nabojów kaliber dziewięć milimetrów – idealne do jej pistoletu.
Iwan wrócił i razem poszli na płytę lotniska. Na niebie nie dostrzegli ani jednej chmury.
– Możesz spać w samolocie – poradził Iwan.
Billi spojrzała na niego z poczuciem winy. Chociaż starała się o tym nie myśleć, była wyczerpana. Chłopak musiał się czuć jeszcze gorzej – to nie na niej Kościej ćwiczył ciosy. Na jego policzku wykwitł wielki siniak, ale nawet teraz carewicz wyglądał dostojnie. Z zaciśniętymi szczękami wpatrywał się w stojący przed nimi samolot. Miał w sobie żelazną dyscyplinę. Dziewczyna widziała, jak zachowywał się podczas wymiany ognia: był spokojny, choć kule świstały mu koło głowy. Odwrócił się i uśmiechnął. Osoba przypominająca nadczłowieka gdzieś zniknęła i pojawił się inny Iwan: ciepły i otwarty. Prawdziwy arystokrata. Ujął jej dłoń.
– Jesteśmy na miejscu, Billi.
Zatrzymali się obok niewielkiego samolotu śmigłowego Miał sześć metrów długości, a rozpiętość skrzydeł sięgała około dziewięciu metrów. Kokpit wyglądał tak, jakby wybudowano go dla hobbitów.
– Tym będziemy lecieć? – upewniała się Billi. Maszyna wydawała się dość delikatna.
– Właśnie skończyły się migi. Ten wystarczy. – Poklepał kadłub. – Myślę, że jest... przytulny.
Panel sterowniczy był bardzo prosty, znajdowały się na nim tylko dwa elektroniczne ekrany i kilka przełączników. Nawet telefon komórkowy Billi miał więcej funkcji. Iwan zdjął słuchawki i odpalił motor. Śmigła powoli się zakręciły i silnik zaiskrzył. Dziewczyna czuła, jakby samolot chciał skoczyć w przód. Ekrany się zapaliły, Iwan przewinął dostępne opcje i wprowadził dane.
– To jest EFIS, czyli elektroniczny system informacyjny nawigacji lotu. Zbiera podstawowe informacje. Pokazuje wysokość, ma kompas, sztuczny horyzont i takie tam. – Wskazał na drugi ekran. – A to GPS, w połączeniu z EFIS-em sprawia, że właściwie nie potrzebujemy pilota.
– Jak długo będziemy lecieć?
Billi prostowała płaszcz, sadowiąc się w wąskim fotelu. Ciemnoczerwony materiał mienił się różnymi odcieniami fioletu i ciemnego różu, kiedy gładziła go dłonią.
„Powoli robię się tak samo próżna jak Iwan”.
Odnalazła pas bezpieczeństwa i dokładnie się zapięła.
– W zależności od wiatru od trzech do czterech godzin.
Samolot zaczął przyśpieszać na pasie. Po chwili wzniósł się i Billi poczuła, jak jej żołądek opada w dół. Wiatr uderzał w bok maszyny. Iwan klął, mocno trzymając ster, walcząc, aby utrzymać odpowiednie odchylenie. Serce Billi waliło jak młotem, ale nagle wszystko ucichło i samolot, już bardzo łagodnie, wznosił się coraz wyżej, do chmur.
Siniak na policzku Iwana był ogromny. Chłopak skrzywił się, poprawiając słuchawki.
– Bardzo boli? – dopytywała się Billi.
– Chcesz pocałować, żeby przestało?
Dziewczyna uśmiechnęła się znacząco.
– Jak to zrobię, rozbijemy się.
– Wysoko cenisz swoje umiejętności.
– Ależ skąd! Myślałam raczej o twoich zdolnościach pilotowania – odparowała Billi, wpatrując się w ciemny horyzont.
– To gdzie mnie zabierasz na pierwszą randkę? Mam nadzieję, że to będzie jakieś wyjątkowe miejsce.
– Na południe, w kierunku granicy z Ukrainą. Tam skręcimy na zachód, a potem znajdziemy lądowisko.
– Nie ma tam żadnego lotniska?
– Nie potrzebujemy lotniska, żeby posadzić ten samolot. Wystarczy nam kawałek bitej prostej drogi.
Zamilkli; tylko brzęczenie silnika wypełniało mały kokpit. Billi nie mogła spać. Po prostu patrzyła przez okno.
– Jaki jest plan, Billi SanGreal? – zapytał Iwan, z oczami utkwionymi w horyzont.
Dziewczyna prawie się roześmiała. Najpierw Elaine, a teraz Iwan. Wszyscy zakładają, że potrafi dowodzić.
– A ty niczego nie wymyśliłeś?
– Ja? Ja mam urodę, ty rozum.
– Czy to znaczy, że jestem bystra, ale brzydka?
Iwan rozbawiony spojrzał na nią kątem oka.
– Nigdy bym nie powiedział, że jesteś brzydka. Masz interesującą urodę.
– Aha. No tak, ty zwykle umawiasz się z supermodelkami.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale chyba masz rację.
Wspaniale! „Interesująca uroda” versus wataha długonogi piękności. Trudno konkurować.
– Ale wszystko może człowieka znudzić, nawet perfekcja Iwan zdjął dłoń z panelu sterowniczego, aby odgarnąć z twarzy Billi kosmyk włosów. – Lubię dziewczyny zaprawione w boju – Sądzisz, że wyglądam jak weteran? – Billi naburmuszyła się i mocniej wbiła się w fotel, krzyżując ręce. – Niezły z ciebie flirciarz.
– Billi...
– Nie przepraszaj! Mamy niewiele czasu. I dobrze.
Wyjątkowo mało czasu – był czwartek. Pełnia księżyca przypadała na sobotnią noc. Jeśli nie odnajdą Wasylisy, nie ma dla nich przyszłości.
– Wiem, ale tylko wtedy, gdy nam się nie uda. – Oczy Iwana znowu były pełne stalowej pewności. – A uda się na sto procent.
– Szkoda, że brakuje mi twojej wiary.
– Powiedz, co planujesz.
– Odnaleźć Wasylisę.
– A potem? – Iwan nie był głupi. Wiedział, co Billi będzie musiała zrobić, jaką złożyć ofiarę, aby ocalić ludzkość.
– Gdybyśmy tylko mieli kilka dni więcej... – jęknęła.
– Przecież to bez różnicy.
– Baba-Jaga ma swój słaby punkt. Problem w tym, że potrzebna broń została w Londynie.
Wyjaśniła znaczenie figurki Wenus i opowiedziała wszystko, co wiedziała od Elaine.
– Nie ma innego sposobu na uśmiercenie jędzy, prawda?
– Iwan wskazał na plecak. – Nie masz tam jakiejś superbroni templariuszy? Sądziłem, że twój Zakon nadal przechowuje święte relikwie. Nie macie Świętego Graala?
Billi spurpurowiała.
– Mieliśmy coś takiego.
– Coś takiego?
– Nie chcę o tym mówić.
Iwan uśmiechnął się delikatnie, zaintrygowany widocznym zażenowaniem dziewczyny.
– No, powiedz mi.
Billi znowu się naburmuszyła.
– Teraz jest w Jerozolimie, ale ukrywaliśmy to naczynie w naszym relikwiarzu. Wyjmowaliśmy je raz do roku, w Wielkanoc. – Machnęła ręką. – No wiesz, żeby świętować Zmartwychwstanie i to wszystko.
– I?
– I upuściłam je.
Iwan głośno zakaszlał.
– No i co się stało?
– Co się miało stać? Potłukło się.
Znowu zakaszlał; bardzo się starał powstrzymać od śmiechu.
– Co powiedział twój ojciec?
Billi nadal miała tę scenę przed oczami: rycerze stojący wokół ołtarza w Temple Church, pobladły Gwaine trzymający aksamitną poduszeczkę, z której wzięła gliniany kielich. Była taka zdenerwowana. Arthur pozbierał potłuczone kawałki.
– Powiedział: „Lepiej poszukaj dobrego kleju... ”.
Musiała odczekać, aż Iwan się pozbiera. Nadal się nie śmiał, ale siedział sztywno, zagryzając wargi.
– Oj! – zdołał rzucić.
– Wciąż trochę cieknie.
W końcu wybuchnął gromkim śmiechem.
– Cieszę się, że ci wesoło.
Samolot nagle zatrząsł się mocno. Z daleka było widać błyskawice przedzierające się przez chmury. Iwan zmarszczył brwi – Nie zauważyłem, kiedy nadeszła burza – wymruczał.
Chmury wydawały się ciężkie i ciemne. Niewielką maszyną miotał wiatr.
– Wszystko w porządku? – zapytała zaniepokojona Billi.
Iwan spojrzał na wskaźniki.
– Przez całą drogę powinniśmy mieć dobrą pogodę i czyste niebo. – Dokładnie przyglądał się burzowym chmurom. – Nie starczy nam paliwa, aby ominąć nawałnicę.
Samolot zatrząsł się od nagłego podmuchu. Żywioły zaczęły pokazywać swoją moc. Billi silniej ściągnęła pasy bezpieczeństwa. Palce Iwana pobielały na drążku sterowniczym. Dziewczyna siedziała cicho, skoncentrowana na widoku dudniącego horyzontu. Kokpit rozświetlało białe światło błyskawic. Dokładnie widziała twarz Iwana, jego zaciśniętą szczękę, pot spływający po białej skórze, całkowitą koncentrację. Oddychał powoli przez zęby.
„Może nam się uda”.
Nagle samolot zaczął spadać wśród eksplodujących wokół piorunów.
Nie unosił się, po prostu spadał z prędkością cegły. Iwan pojękiwał, walcząc z drążkiem sterowniczym.
– Prąd zstępujący! Wiatr pcha nas w dół! – krzyczał. – Trzymaj się!
Tracił kontrolę. Maszyna wirowała szaleńczo. Głowa Billi uderzała w okno i jedyne, co widziała w tym kołowrocie, to ciemne chmury. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica, a ogłuszający grzmot prawie wybił szyby. Dziewczyna dostrzegła szybko przybliżające się czubki drzew, niekończącą się masę śniegu i srebrną, połyskującą linię rzeki. Gałęzie szorowały po podwoziu samolotu i jego delikatna powłoka zaczęła się rozpadać. Gruby konar zaczepił o skrzydło i oderwał je. Nagłe uderzenie rzuciło Billi w przód. Dziewczyna chwyciła się pasów i trzymała z całej siły.
„Nie! Nie tak! Nie mogę tak skończyć..
Wpadli w korkociąg. W huku gnącego się metalu i trzaskającego szkła świat Billi rozbił się na kawałki.
Chodzenie bolało. Billi próbowała się ruszyć, ale przeszywały ją spazmy bólu. Czuła się tak, jakby cały tydzień spędziła na treningu w zbrojowni, ciągle dostając lanie. Otworzyła oczy i strząsnęła kawałki szkła, które miała we włosach.
Ziemia i śnieg do połowy wypełniały kokpit. Pasy bezpieczeństwa sprawdziły się, ale Billi czuła, że ma siniaki wzdłuż klatki piersiowej i ramion, tam gdzie zabezpieczenie trzymało najmocniej. Silniki rzęziły. Grube gałęzie poharatały kadłub samolotu. Ostry jak pika kawał konaru przebił przednią szybę kilka centymetrów od głowy dziewczyny. Trochę w lewo i straciłaby głowę Zamiast tego na twarzy miała tylko delikatne zadrapania.
Iwan siedział bezwładnie w fotelu pośród plątaniny kabli i drutów. Z pogniecionego panelu sterowniczego leciały iskry, a wokół czuć było zapach paliwa. Jeden z przewodów trzeszczał, wciąż pod napięciem, zwisając nad kałużą oleju hydraulicznego wylewającego się na ich stopy.
– Iwan? – Billi rozpięła pasy i położyła palce na szyi chłopaka, by sprawdzić puls. Nie widziała krwi, ale to nie wykluczało obrażeń wewnętrznych.
– Iwan, wszystko w porządku?
– Daleko jeszcze? – wymamrotał.
Miał kilka dużych siniaków na czole. Zajęczał i próbował wyswobodzić się z fotela; nagle zbladł. Jego prawa nogawka była cala we krwi. Billi gwałtownie westchnęła, widząc głęboką ranę na udzie chłopaka.
– Wygląda dość kiepsko – powiedziała.
– Nie żartuj, Sherlocku. Tak to się mówi w twoim języku?
Billi uniosła brwi – chyba nie było tak źle. Wyrwała długi kawałek kabla i wykorzystała jako opaskę uciskową, zawiązując mu ją wokół uda.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – stwierdził Iwan przez zaciśnięte zęby.
– Tak – skłamała.
Jej wiedza dotycząca pierwszej pomocy była na tyle bogata, że umożliwiała jej założenie temblaku, a nawet odebranie porodu; niestety, nie obejmowała zabiegów chirurgicznych.
– Opaska zmniejszy krwotok, ale musimy być ostrożni i co jakiś czas zwalniać zacisk, aby nie doszło do zakażenia. – Kopnięciem wyważyła pogięte drzwi. – Kiedy się stąd wydostaniemy, unieruchomimy nogę.
– A potem co?
Dziewczyna pociągnęła nosem i poczuła drażniący zapach stopionego plastiku, który powoli wypełniał kokpit. Kałuże oleju zajmowały się ogniem.
– Ułożymy cię na tyle wygodnie, na ile to możliwe. Teraz musimy się szybko stąd wydostać. Będzie bolało, i to bardzo.
Kiedy Billi wyciągała Iwana z wraku, mocno zagryzł wargi, sycząc przez zaciśnięte zęby. Kadłub był podziurawiony, a tył samolotu odpadł. Dziewczyna z trudem wydostała się na zewnątrz, wspinając się po aluminiowej obudowie i grubych gałęziach. Biedny Iwan – ciągnięty przez Billi, uderzał o każdą przeszkodę.
– Robiłaś to celowo – wydyszał, kiedy w końcu znaleźli się na ziemi.
Odciągnęła chłopaka od samolotu, a sama z powrotem wgramoliła się do wnętrza, które powoli zaczynało się palić. Wśród gęstniejącego dymu po omacku przeszukiwała kokpit, wyrzucając na ziemię broń i zapasy. W końcu gorąco stało się nie do zniesienia. Ogień zajął fotele i Billi musiała uciekać. Uchwyciła się gałęzi i po prostu skoczyła w śnieg, w momencie gdy ogień zajął cały wrak. Płomienie objęły również pobliskie drzewo, poczynając od najwyższych konarów – w jednej chwili całe zamieniło się w pochodnię.
Kiedy oddalali się od płonącej maszyny, Billi dokładnie przyglądała się otoczeniu. Znajdowali się w środku lasu; nie był podobny do żadnego, jaki kiedykolwiek widziała. W powietrzu unosił się ostry zapach ziemi, choć tłumiony przez głęboki śnieg. Drzewa miały grubą korę i tak szerokie pnie, że Billi trudno byłoby je objąć. Człowiek odczuwał tu potęgę natury; samolot wyglądał jak zabaweczka w porównaniu z mocą starych drzew.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała, odcinając jedną z gałęzi swoim kukri. Kiedy obedrze ją z kory, będzie się świetnie nadawać na prymitywne kule.
– Na granicy rosyjsko-ukraińskiej albo w jej pobliżu.
– A więc tak to wygląda...
Iwan kiwnął głową.
– To wschodnia część pierwotnej puszczy.
Billi oparła rękę o mech porastający pień gigantycznego dębu.
– Jest piękna.
Oniemiała z wrażenia czuła pokorę wobec otaczającej ją przyrody, tak jakby ziemia wokół niej była żywą istotą; smokiem uśpionym zimą: wielkim, starym i potężnym.
– Kiedyś właśnie tak prezentowała się cała Europa, od Irlandii po Syberię. – Westchnął, opierając się o pień. – Tak wyglądał świat, zanim pojawił się człowiek. I tak będzie wyglądać, kiedy przestaniemy istnieć.
„Właśnie tego chce Baba-Jaga – pięknej, wyludnionej planety".
Billi prawie ją rozumiała. Wpatrywała się w ciemny baldachim drzew.
– Ale jeszcze istniejemy.
Rozbiła obozowisko obok jaskini, pod wielkim głazem rozmiarów domu, porozdzieranym korzeniami i pokrytym bluszczem. Na ziemi ułożyła warstwę suchych gałęzi, na nich kolejną warstwę z igieł sosnowych, a na końcu przykryła wszystko brezentem znalezionym w samolocie. Obcięła też cztery proste patyki, które przywiązała do nogi Iwana. Chodzenie i tak sprawiało mu ogromny ból, nawet w prymitywnych łubkach. Opierając się na kiju, skakał na zdrowej nodze, aby odciążyć zranioną.
– Jak się czujesz? – zapytała Billi.
Zaczęła żałować, że odesłała Elaine. Ta na pewno zrobiłaby fachowy opatrunek.
– Jest dobrze.
– Oszust!
Billi uklękła przy chłopaku i rogiem koca wytarła mu pot z czoła. Przesunęła dłonią po jego twarzy, dotykając posiniaczonego policzka.
– Ała! – wyszeptał i spojrzał na nią. – Teraz, kiedy już nie prowadzę samolotu...
– Teraz mój pocałunek mógłby być dla ciebie śmiertelny – powiedziała Billi, przesuwając szmatkę po jego ustach, wzdłuż szczęki, aż po szyję. Czuła jego przyspieszony puls. – W porządku.
– Dziękuję.
Siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Nigdy nie sądziła, że po śmierci Kaya znajdzie kogoś tak bliskiego. Pogrzebała swą miłość w morderczych treningach i walce, a teraz, kiedy koniec był tak blisko, proszę – oto ktoś się znalazł.
– Było tyle rzeczy, które chciałam zrobić – powiedziała, kołysząc się na stopach. Podniosła oczy na gwiazdy. – To ciekawe, iż każdy sądzi, że jego życie nie ma końca.
– Życia nie mierzy się długością trwania, ale uczynkami.
Billi się roześmiała.
– Jeszcze więcej Czechowa?
– Nie, tak mówił mój ojciec.
Potrząsnęła włosami. Zapewne wyglądała tak, jakby przeżyła wybuch bomby.
– Nie, żebym miała jakieś ambitne plany. – Spojrzała na niego spod opadającego kosmyka. – Tak jak ty...
Iwan drgnął.
– Sprawy nie przyjęły jeszcze tak fatalnego obrotu.
– Cieszę się, że jesteś spokojny. Jeszcze niedawno spałeś w swoim łożu z baldachimem, na jedwabnych prześcieradłach. Dzisiaj siedzisz w śniegu na sosnowych igłach.
– Ale z tobą, da? – Uśmiechnął się. – Byłaby z ciebie idealna caryca.
Billi związała włosy w węzeł.
– Nie wątpię – odparła. – Wtedy, kiedy tobie zabrakłoby modelek.
Zobaczyła, że Iwan próbuje się uśmiechać, ale zamiast tego tylko drżał. Stracił wiele krwi, był słaby.
– Musimy cię ogrzać – powiedziała i wyjęła swój kukri.
Szybko obcięła niższe wysuszone gałązki i rozpaliła ognisko u wylotu jaskini. Przyciągnęła więcej drewna.
„Cholera, byliśmy tak blisko!”.
Wpatrywała się w ciemny las. Gdzieś tam była Wasylisa. Wyjęła telefon i zadzwoniła do ojca. Choć połączenie było fatalne, mogła usłyszeć jego głos. Brzmiał, jakby rozmawiał z szybu kopalnianego, krzyczał.
– Billi? Gdzie jesteście?
– Mamy opóźnienie. Poważne.
– Wszystko w porządku?
Billi spojrzała na Iwana – krew odpłynęła mu z twarzy, a jego usta wykrzywiał grymas.
– Nie martw się o nas – powiedziała.
Iwan znowu zadrżał. Nie mogła powiedzieć ojcu całej prawdy, bo templariusze zaczęliby ich szukać, marnując cenny czas. Wasylisa była priorytetem.
– Gdzie jesteście? – zapytała.
– W drodze. Elaine dzwoniła i wszystko mi opowiedziała. Znaleźliśmy babkę Wasylisy.
– I...?
– Znasz już prawie całą historię. Baba-Jaga przepadła zaraz po katastrofie tunguskiej. – Arthur zamruczał ze złości, wiedząc, że miał w rękach broń na wiedźmę. – Babka Wasylisy przekazała nam kilka istotnych informacji. Baba-Jaga jest najsilniejsza w głuszy. Im głębiej w las, tym większą czuje moc. Wiadomo więc, co odbiera jej energię – bliskość cywilizacji. To wszystko ma sens. To dlatego polenicom, które mieszkają w mieście, zleciła odnalezienie dziewczynki. Gdyby mogła, sama wybrałaby się na poszukiwanie dziecka. Trzeba wywabić ją z lasu.
– Moglibyśmy ją zabić?
– Możemy spróbować. – Arthur westchnął. – Ale to ryzykowne. W każdym razie trzymamy się planu.
Billi zagryzła wargi. Nie było wyjścia.
– Wciąż jeszcze nie wiemy, gdzie jej szukać.
– Głęboko w puszczy jest rezerwat wilków i wiele jaskiń. Sądzę, że jeśli ukrywa się tutaj, to właśnie na jego obszarze. Wyślę ci współrzędne.
W końcu wiele pojedynczych informacji zaczęło tworzyć spójną całość. Słabości Baby-Jagi, lokalizacja wilków. Ale czy nie jest już za późno? Figurka Wenus była najistotniejszym brakującym elementem. Billi spojrzała na współrzędne na mapie przesłane przez ojca. Do granic rezerwatu mieli dziesięć kilometrów. Słońce wstanie za kilka godzin – wówczas będzie mogła ruszyć. Ale dziesięć kilometrów przez głęboki śnieg...? Zajmie jej to pewnie pięć, sześć godzin. To oznaczało, że musi opuścić Iwana. Siedział spokojnie, ostrożnie układając nogę w najmniej bolesnej pozycji. Znali się tylko kilka dni, a ona już tak bardzo się od niego uzależniła. Nie zostawi go tak, musi go zabezpieczyć, zanim odejdzie. Może coś się wyjaśni o poranku.
Billi wyjęła pistolet i opróżniła magazynek, wrzucając dziewięciomilimetrowe naboje w krzaki. Stalowe pociski były zabójcze dla ludzi, ale dziewczyna potrzebowała srebrnych kul Lance’a, które zabijają wilki.
Iwan zajęczał, opierając się o skałę. Nisza pod nią była zimna, ale chroniła od wiatru. Dziewczyna przysunęła się bliżej niego i sprawdziła łubki. Potem razem owinęli się kocem. Przeglądając mapę i używając GPS, starali się jak najdokładniej ustalić swoje położenie. Na południe od nich znajdowała się rzeka Prypeć, która płynęła przez Ukrainę i Białoruś. Jeśli nie będzie całkowicie zamarznięta, może będą mogli popłynąć łódką. Przynajmniej Iwan. Billi miała zadanie do wykonania.
W świetle ognia noga wyglądała jeszcze gorzej. Billi starała się jak mogła, aby opatrzyć najgłębsze rany, ale prymitywne bandaże zrobione z porwanego na paski koca już przesiąkały. Iwan leżał z zamkniętymi oczami, nieruchomo. Nie było widać, że oddycha. Billi dotknęła jego dłoni.
Serce prawie w niej zamarło. Była lodowata.
– Iwan?
– Mmmm... – Jego powieki zatrzepotały i się otworzyły.
– Tylko sprawdzam.
„Dzięki Bogu”.
Spojrzał na nią z determinacją. Dzisiaj nie zamierzał umierać.
Billi połykała łzy. To nie może się znowu stać. Straciła Kaya, śmierć nie może jej odebrać także Iwana. Cokolwiek ją czeka, zmierzy się z tym razem z nim. Siedziała, słuchając zwodzenia drzew.
– Opowiedz mi o Arthurze – poprosił carewicz. Teraz opiera! się o skałę i patrzył w ogień.
Billi odsunęła szalik, którym opatuliła sobie twarz.
– Dlaczego miałabym rozmawiać z tobą o swoim ojcu?
Iwan się roześmiał.
– Billi, co to teraz za problem?
Płomienie wiły się i syczały w opadających płatkach śniegu. Ojciec zajmował się nią od czasu morderstwa matki.
– Od kiedy skończyłam pięć lat, mamy tylko siebie.
– To dlatego chciałaś zostać templariuszem? Żeby być podobna do niego?
Billi potrząsnęła głową.
– On mi kazał. Nienawidziłam go za to.
Nienawidziła go. To była prawda. Przez całe lata. Zaczęła szkolnie, kiedy skończyła dziesięć lat – brutalne. Większość blizn, które widział Iwan, powstało właśnie na treningach w zbrojowni. „Im bardziej krwawisz, ćwicząc, tym mniej krwawisz w walce” to było motto jej ojca. Trenowała więc z mieczem, sztyletami, wszystkim, co można nazwać bronią. W szkole wciąż pojawiała się z siniakami i ranami, kiedyś ze złamanym nadgarstkiem. Arthur naciskał jeszcze bardziej, żeby była gotowa, kiedy przyjdzie czas.
I nadszedł – szybciej, niż się spodziewała. Spotkała Upadłego Anioła i była gotowa.
– Wówczas zrozumiałam ojca. Zaczęłam na wszystko patrzeć inaczej.
– Co cię zmieniło? – Iwan przysunął się do Billi i okrył ich oboje kocem.
– Kay. Chłopak, którego zabiłam.
Zamknęła oczy i... oto przed nią stał.
Patrzy mu w oczy i widzi, jak zasnuwa je czająca się śmierć. Jego krew ściekająca po dłoni dziewczyny jest ciepła, jego klatka piersiowa powoli wznosi się i opada.
– W porządku, Billi. – Jego oddech jest jeszcze ciepły od tlącego się życia.
W końcu przestaje oddychać.
– Kochałam go i zabiłam. Nie miałam wyboru. – Billi poczuła, jak coś w niej stężało.
– Teraz też tak myślisz? Ze nie masz wyboru? – Iwan położył swoją dłoń na jej ręce. – Ze aby powstrzymać Babę-Jagę, musisz zabić Wasylisę?
Dziewczyna westchnęła i utkwiła wzrok w płomieniach.
– Czy tak postąpiłby twój ojciec?
– Może są inne sposoby.
Billi zamrugała i przeciągnęła rękawem po twarzy. Wskazówki Elaine dotyczące sposobu zabicia Baby-Jagi były bezużyteczne bez figurki, a czas płynął. Musiała się przygotować. Stać się bardziej podobna do Arthura – zimna i obojętna. Chyba taka będzie, niezależnie od wszystkiego... Taka jak ojciec... Właśnie taka.
– To smutna droga życia.
Dziewczyna obróciła się gwałtownie, ale wiedziała, że nie są to słowa krytyki; po prostu stwierdzenie faktu. Zaprzeczanie prawdzie nie miało sensu.
– Dla templariusza to jedyna droga – odparła.
Bała się myśleć, co Iwan o niej sądzi. Chłopak tylko ją objął.
– Mój ojciec całe życie służył szlachetnym ideałom. Wiedział, że ze złem trzeba walczyć i że dobrzy ludzie umierają. – Patrzył w płomienie pogrążony we wspomnieniach. – Żałuję, że nie walczyłem u jego boku. – Spojrzał na Billi i uśmiechnął się delikatnie. – Będę walczył razem z tobą, Billi.
Ufał jej; była mu za to bardzo wdzięczna.
Noc stała się niepokojąco spokojna. Dziewczyna dopiero teraz spostrzegła, że wiatr właściwie ucichł, a jej oddech był najgłośniejszym dźwiękiem w całej puszczy. Ognisko paliło się wyśmienicie, płomienie otaczały ich ciepłem, a skała mieniła się ciepłym pomarańczowym blaskiem.
Przymknęła oczy, kiedy Iwan zaczął odgarniać luźne kosmyki z jej twarzy, a jego palce muskały jej policzki. Pocałował jej czoło; jego usta zostawiały gorące znaki na jej skórze. Uniosła wzrok i poczuła, jak chłopak naciska swymi wargami na jej, a jego dłonie wędrują za jej głowę i przyciągają ją gwałtownie, jeśli świat miałby się jutro skończyć, przynajmniej zachowa to wspomnienie.
Śnieg zaskrzypiał pod czyimś ciężarem, a zatęchły zapach lasu zmieszał się z nową wonią – myśliwego.
Billi skoczyła na równe nogi, wpatrując się w ciemność. Wyciągnęła rękę, a Iwan bez słowa podał jej glocka. Płomienie wraku wygasły; nad kadłubem unosiły się tylko smugi dymu. Samolot nadal okalała złota poświata. Poza nim był tylko mrok, niemożliwy do spenetrowania.
Przeniknął ją dreszcz, kiedy z otaczającej ich ciemności, jak cicho szeptane przekleństwo, powiał lekki wiatr. Niósł ze sobą chłód i odór krwi.
Samotny wilk wyszedł zza drzew. Cienie gałęzi na jego i srebrnym futrze tworzyły upiorną pajęczynę. Wyglądał jak cienista zjawa. Rozchylił wargi, obnażając długie białe kły.
Billi oddychała powoli, unosząc pistolet.
– Będziesz strzelać? – zapytał Iwan.
– Poczekaj.
Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zwykły wilk, gdyby nie ten wzrok. Jego oczy były takie ludzkie, jasnobrązowe, błyszczące w ciemności. Wilkołak. Zastanawiała się, dlaczego nie pokazał się im jako bestia – pół człowiek i pół wilk. Może wraz z upływem czasu wilcza część całkowicie dominuje i nadchodzi chwila, kiedy zapomina się nawet, że można chodzić na dwóch nogach. Srebrny drapieżnik uważnie patrolował teren, wciąż stojąc na granicy cienia. Dzieliło ich jakieś pięćdziesiąt metrów, ale Billi wiedziała, że zwierzęciu wystarczą sekundy, aby pokonać tę odległość. Jeśli pierwsza nie zabije, stanie się mięsem.
„Na co czekasz? – zastanawiała się. – Zrób tylko jeden krok, tak żebym cię dobrze widziała”.
Zwierzę stało w miejscu, choć zjeżona sierść wskazywała, że jest gotów na atak. Nie był głupi. Nagle odrzucił łeb, przymknął oczy i zawył. Jego dzika pieśń, długa, potężna i głęboka, przeszyła Billi aż do kości. W końcu drapieżnik opuścił głowę i oblizał czarne wargi. Ten dźwięk poniósł się echem po całej puszczy, zanim pochłonęły go ciemności.
Przez moment w lesie panowała głucha cisza. Nawet drzewa zaprzestały swego szmeru.
Po chwili rozbrzmiała pierwsza odpowiedź. Coraz więcej wilków zaczęło się komunikować ze swym srebrnym bratem; każde kolejne wycie dołączało się do poprzedniego, zwiększając jego moc. Zawodzenie unosiło się nad lasem jak fala, napawając Billi i Iwana strachem.
Chłopak chwycił swoją kulę jak pałkę, ale szybko osłabł. Billi obserwowała otoczenie.
– Musimy się ruszyć – powiedziała.
Spojrzała w stronę zwierzęcia – wycofało się w ciemność. Poczeka na watahę i zaatakują wspólnie.
– Nie mogę – powiedział Iwan i opuścił swoją kulę.
Dziewczyna nie była pewna, czy prosi o pomoc, czy o to, aby mogli zostać.
– Tutaj nas nie obronię.
To była prawda. Wilki mogły nadejść z każdej strony. Nawet skała, pod którą się schronili, stanowiła zagrożenie – duże prawdopodobieństwo ataku z góry. Potrzebowała lepszego miejsca do obrony.
– Gdzie jest rzeka? – zapytała.
Jeśli za plecami będą mieli wodę, przynajmniej nie zostaną otoczeni ze wszystkich stron. To rozwiązanie i tak wyglądało dość desperacko, bo nie dawało im możliwości wycofania się.
– Za daleko. – Iwan spojrzał na dziewczynę. – Musisz mnie tu zostawić. Idź beze mnie.
– To cholernie mało śmieszny żart.
Billi pomogła mu wstać. Podała pistolet, a sama wyjęła nóż.
– Oprzyj się o mnie.
Założyła ramię Iwana na swój lewy bark. Chłopak był ciężki i natychmiast wpadli głęboko w śnieg. Nie mieli szansy na szybką ucieczkę. Znowu usłyszeli wycie, które powoli zamieniało się w brzmienie chóru. Dźwięk był coraz głośniejszy I Urastał wysoko nad drżący las.
„Ile ich jest?”.
Potykając się, odchodzili od miejsca wypadku. Zagłębiali się w ciemność. Śnieg przykrył wystające korzenie, zwalone pnie i doły, którymi był naszpikowany teren puszczy. Iwan z trudem trzymał się na nogach. Pot ściekał po ciele Billi już po kilkunastu krokach. Przedzierali się przez głębokie zaspy. Dziewczyna słyszała zbliżające się odgłosy łamanych gałęzi. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch między drzewami. Iwan wypalił w stronę ruszających się cieni. Strzał był niecelny, ale hałas być może odstraszył napastników. Billi brnęła na oślep, byle do przodu, ignorując pojękiwania chłopaka nawet wtedy, kiedy była w stanie już tylko ciągnąć go za płaszcz. Ostre gałązki drapały ją, korzenie wyrastały spod nóg, gałęzie czepiały się agresywnie. Wydawało się jej, że cała puszcza jest przeciwko nim.
Nagle zaplątali się w konary, które spadły na ścieżkę. Dziewczynie ledwie udało się z nich wyswobodzić. Szarpnęła mocno i Iwan upadł, podcinając ją gwałtownie. Oboje zaczęli się zsuwać po oblodzonym wzgórzu. Gwiazdy zawirowały nad jej głową i uderzyła w twardą jak skała powierzchnię. Chłopak wylądował tuż obok niej i jęknął.
Lód. Dotarli do rzeki; była całkowicie zamarznięta. Billi spojrzała na stromy brzeg, z którego właśnie się stoczyli, i spostrzegła, że całkowicie porastają go drzewa. Drugi brzeg, oddalony o jakieś sto metrów, wyglądał podobnie. Jeśli zdołają tam dotrzeć, będą mieli dobrą pozycję obronną. To dawało im szansę... Niewielką.
Nagle Iwan pociągnął ją za rękaw. Spojrzała na brzeg. Jeden po drugim pojawiały się na nim wilki, jak duchy wywoływane przez las. Sierść błyszczała im jak perła, oczy połyskiwały głodem. Osiem – zgadywała Billi – może więcej. Nie miało to wielkiego znaczenia, bo i tak było ich za dużo. Jeden z nich węszył po ścieżce z której właśnie się stoczyli. Zmarszczył pysk i warknął zajadle. ale z ostrożnością przyglądał się stromemu brzegowi.
– Strzelaj! – ponaglała Billi.
– Dopiero gdy podejdą – wymamrotał Iwan. – To moja ostatnia kula.
Dziewczyna wytarła stal i pewnie chwyciła kukri. Wpatrywała się w zwierzę. Ich spojrzenia się spotkały. Stało nieruchomo, wyzywając Billi do walki. Uniosło wargi i pokazało ostre kły. W gardle zabrzmiał mu śmiech.
„No, na co czekasz? Tylko spróbuj!” – wydawał się mówić wilk.
Iwan przeklinał, czołgając się po lodzie. Billi cofała się powoli, trzymając wysoko uniesiony nóż, ze wzrokiem utkwionym w srebrnego drapieżnika.
Zwierzęta zaczęły szczekać, wyć i kłapać szczękami. Zdobycz wyślizgiwała im się i nie były z tego zadowolone.
Srebrny wilk wysunął swą chudą przednią łapę w dół błotnistego wzgórza.
– Nie zatrzymuj się, Iwanie – szeptała Billi.
– Nie czekaj na mnie.
Chłopak złapał rytm – posuwał się i podciągał; nie było to szybkie tempo, ale stałe. Lód zaczął trzeszczeć i Billi usłyszała bulgoczącą pod nim rzekę.
Srebrny osobnik odważnie zbiegł ze stromego wzgórza, okręcając się powoli; nie był w stanie całkowicie kontrolować ruchów.
Iwan wystrzelił. Wilk przetoczył się na brzuch. Kula drasnęła go tylko w kark, wywołując skowyt zdziwienia.
„Cholera!”.
Billi chwyciła carewicza. Spleceni ramionami zaczęli się ślizgać po zamarzniętej rzece, ich oddechy wyglądały jak chmury. Dziewczyna zauważyła, że jej strach odbijał się w oczach Iwana. Walczyli desperacko, aby dosięgnąć drugiego brzegu.
Nagle Billi usłyszała miękki tupot wilczych łap. Odwracając się do napastnika, odrzuciła od siebie chłopaka. Bestia skoczyła. Waga wilka niemal ją zdusiła, kiedy razem upadli na lód. Uderzenie wstrząsnęło jej każdą kością. Jedyne, co mogła zrobić, to wcisnąć swe ramię w szczęki zwierzęcia poszukujące jej gardła. Poczuła piekący ból – długie kły podarły materiał i wgryzły się w ciało. Krzyknęła i wbiła nóż w bok bestii. Krew zalała jej rękę, gdy obracała ostrze w ranie. Wilk szarpał nią, rozrywając jej mięśnie i rozpryskując wokół krew.
– Billi!
Lód zaczął gwałtownie pękać, wydając dźwięki podobne do strzałów z pistoletu. Grunt usunął się spod jej nóg, a lodowata woda zalała twarz. Próbowała łapać powietrze i chwycić się czegoś, zanim lód całkowicie się załamał. Nagle rozległ się huk pęknięć oraz trzasków i Billi wraz z wilkiem zniknęli w niekończącej się czerni mroźnej rzeki.
Miażdży ją lodowate zimno, gniecie płuca, wyciska ostatnie pęcherzyki powietrza. Widzi, jak unoszą się w górę. Srebrne kuleczki życia przez ciemność, w kierunku znikającego światła.
Billi obracała się w wodzie, starając się uwolnić ze szczęk wilka. W ich starciu nie było cienia finezji – oboje walczyli brutalnie. Zacisnęła zęby, ze strachem wstrzymując zachowane resztki powietrza, i zatopiła palce w grubych, oślizgłych nozdrzach bestii, starając się rozchylić paszczę. Mimo że była w pułapce pod powierzchnią wody, w bulgoczącej ciemności, sama zachowywała się jak zwierzę. Wilk miotał nią, więc mocniej zanurzała nóż w jego boku. Pazury rozorywały jej skórę, ale prawie nie czuła bólu, bo ciało było zupełnie zdrętwiałe z zimna, a kości powoli zamieniały się w sople.
Ciężkie futro drapieżnika ściągało ich w dół. Zaczęli tonąć. Pęcherze powietrza uciekały z trzęsącego się cielska zwierzęcia, które szarpało się w spazmach, ogarnięte paniką. Jego język zwisł bezwładnie, a klatka piersiowa gwałtownie się uniosła. Ogień w jego ślepiach powoli gasł. Billi mocno kopnęła, wpychając się ku górze, a wilk odpłynął, bezwładny, niesiony nurtem. Krew pulsowała w jej oczach.
„Wasylisa!”. Śnieżnobiały obraz małej dziewczynki tężejący umysł. Kopnęła raz jeszcze, powoli zbliżając się ku powierzchni.
Musi odnaleźć Wasylisę! Jeśli teraz umrze, wszyscy umrą.
Rzeka jednak przyzywała ją w dół. Billi znowu mocno kopnęła. Jej członki ogarniał bezwład. Zaczęła dostrzegać światło – powierzchnia była oddalona tylko o kilka metrów. Widziała już księżyc, jasny i ciężki. Okładała taflę zmarzniętymi pięściami, aż do wyczerpania tego ostatniego oddechu, który uszedł z niej jak daremny płacz w cichą ciemność rzeki. Nagle lód eksplodował. Ostre kawałki kłuły ją w twarz, a jakieś ręce zatopiły się w jej ramionach i wyciągnęły z wody. Haust lodowatego powietrza przywrócił jej przytomność. Ból biegł każdą żyłą, wypełniając ciało cudowną agonią. Zwinęła się na tafli wstrząsana dreszczami. Czuła olbrzymi ból, a ból oznaczał życie.
To Iwan musiał ją uratować. Odwróciła się na plecy, ale z powodu zawrotów głowy niewiele widziała. Jakaś postać poruszała się na tle prawie okrągłego księżyca. Nagle pochyliła się nad nią. Gorący oddech owiał twarz dziewczyny. Billi wpatrywała się w swego wybawcę, walcząc z ogarniającym ją mrokiem snu. Była taka zmęczona, zbyt zmęczona, by drżeć.
W końcu rozpoznała nad sobą jasnozielone oczy. Palce zakończone pazurami głaskały jej twarz, odgarniając mokre włosy. Szary wilk stał na tylnych łapach. Coś mówił. Jego głos dudnił, gdy wargi naśladowały ludzką mowę.
– Biegnij! – powiedziała Siwucha.
Billi biegła. Zęby brutalnie chwytały ją za buty, kiedy tylko zwalniała, a szorstkie palce podnosiły, gdy upadała. Najpierw ledwo stała na nogach – tak była potłuczona i wyczerpana; jej ramię mocno krwawiło. Wokół miotały się wilcze cienie i brzmiało bestialskie wycie. Wataha pod przywództwem Siwuchy wiodła ją ku czarnemu sercu starej puszczy. Kiedy coraz bardziej zagłębiała się w las, a słońce poranka zaczynało różowić niebo, stawała się silniejsza.
Czuła łomot swego serca i gorączkę palącą skórę. Nie była w swoim ciele... Coś obcego warczało w jej trzewiach, przedzierało się przez nie, szarpiąc ostrymi pazurami, desperacko pragnąc wolności. Sosnowe gałęzie ocierały się o jej twarz, kiedy gniewnie patrzyła na okrągły księżyc. Owiewało ją gorące dyszenie, a chropowate ręce pchały przez śnieg. W końcu się zatrzymali.
Siwucha spojrzała na nią. Jej żółte kły znalazły się tuż przy twarzy Billi. Pozostałe wilki zebrały się wokół, każdy gotowy do skoku łowcy. Rzucały się do nóg Billi. Dziewczyna wiedziała, że tylko obecność przywódczyni stada chroni ją przed śmiercią. Potknęła się o wystający korzeń i upadła na zamarzniętą ziemię. Chciała tak leżeć, by ostudzić miotającą nią gorączkę.
– Proszę – szeptała.
Co się z nią działo?
Mrożący krew w żyłach warkot zagrzmiał tuż nad jej uchem.
– Wstawaj, templariuszu.
Siwucha postawiła ją na nogi. Znaleźli się na polanie oblanej promieniami księżyca. Billi wpatrywała się w tę prawie pełną kulę. Jego światło padało wprost na nią i napełniało jej duszę pasją. Chciała krzyczeć i płakać. Wyć. Zacięła się. Nie uwolni drzemiącego w niej potwora. Ukryta bestia szamotała się w klatce jej wolnej woli.
„Zmieniam się? Jak to możliwe?”.
Potrząsnęła głową, starając się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Została pogryziona, tam, na rzece. Zainfekowana wilkołactwem.
Elaine ostrzegała ją, że starsze wilki mają większą moc zarażania. Podrapanie przez Rudą było niczym w porównaniu z tym, co zdarzyło się na lodzie.
„Nie jestem bestią”.
Znowu puściła się biegiem. I to jakim biegiem! Nagle zaczęła rozumieć szept puszczy. Prawie unosiła się nad nierównym poszyciem, instynktownie wyczuwała niskie gałęzie, wystające korzenie, gęste ściany jeżyn. Rany po pazurach na bokach swędziały i pulsowały ciepłem. Czuła się wolna, przepełniona siłą.
Ciała – rozgrzane, o zatęchłym zwierzęcym zapachu, otaczały ją ze wszystkich stron. Wśród drzew dojrzała olbrzymie ognisko. Jej skóra jakby płonęła, ubranie ją dusiło. Pragnęła poczuć kłujący dotyk śniegu; chciała, aby otulił ją lodowaty wiatr. Rozpięła płaszcz, zaczęła szarpać ubranie, nie zważając na to, że paznokciami kaleczy ciało. Ogień rósł w niej, kiedy' widziała tańczące wokół siebie postacie, kiedy słyszała ich wycie. Nagle jeden z wilków skoczył na nią i powalił ją na ziemię. Warknął, ale po chwili czmychnął. Zacisnęła oczy.
– Nie jestem bestią! – szeptała, drapiąc długimi paznokciami ziemię. – Nie jestem bestią.
Nieraz czuła rozrywające ją pazury Ukrytej Bestii, ale nigdy tak bardzo. Wrzeszczała, bo ból rozdzierał jej ciało. Bestia chciała się wydostać, zmuszając ją do poddania się przemianie. Nie! Billi zesztywniała, zmuszając się do pozostania sobą – człowiekiem. Nie ugnie się!
Nagle drzewa zaszumiały, a ziemia zadrżała. Coś jakby westchnienie zdławiło ogień. Billi dojrzała, jak jego płomienie słabną, a nawet gasną. Stara wyliniała wrona usiadła na gałęzi, tuż nad jej głową, głośno kracząc. Przekręcała łebek z boku na bok, przypatrując się dziewczynie. Na widok czarnopiórego herolda wilki cichły jeden po drugim.
Nagle cienie wielkich drzew zaczęły gęstnieć i z ciemności wyłoniła się postać.
Billi od razu wiedziała, kim jest, tak wielki podziw i strach emanował ze zgromadzonych wokół polenic. To była Bogini Ciemności.
Dwukrotnie od nich wyższa, szła powoli, zgarbiona, powłócząc nogami, stara ponad miarę. Wilki cofały się przed nią z respektem.
Baba-Jaga wyciągnęła rękę. Prosty palec z zakrzywionym czarnym paznokciem wskazywał na Billi. Z bransoletki na jej nadgarstku zwisały małe wypolerowane kostki i kamienie. Twarz zasłaniały skołtunione włosy, w których tkwiły kości, gałązki i muszle. Widać było tylko oczy: czarne, błyszczące jak obsydian. Dziewczyna cofnęła się przestraszona.
Siwucha, teraz w swej ludzkiej postaci, postawiła ją na nogi. Nagie ciało wilkołaka pokrywał biały meszek. Popatrzyła na Billi spod zmrużonych oczu.
– Ona walczy, Wielka Matko.
Wiedźma uśmiechnęła się. Jej wyszczerbione zęby zgrzytały o siebie jak zardzewiałe noże.
– Maa w ZZZZobiEE ciemnoŚŚŚĆĆĆĆ. UwolniJJJJJ ją Chcę usłyyyszszszeć jej WYCIE!
Tysiące głosów wypowiadały chórem słowa padające z jednych ust. Były to głosy pożartych przez wiedźmę, uwięzionych w niej dusz.
Billi zacisnęła ręce na uszach, ale głosy docierały wprost do jej mózgu.
– Jej Bestia jest silna. Prezent od ojca – powiedziała Siwucha.
Głosy się roześmiały.
– Ten PRREzenDDDD nie pochodziii od JEJ OJDZDZa.
– Nie jestem bestią! – krzyczała Billi.
Wilki popychały ją i biły. Uderzały ciężkimi łapami, szarpały za włosy, ciągnęły po zamarzniętej ziemi. Gdziekolwiek się obróciła, jakieś stworzenie szczekało na nią i nękało ją. Była w sercu watahy. Przygniatały ją mocna woń wilgotnego futra i gorące oddechy. Kobiety z dzikimi, rozwścieczonymi twarzami, z ciałami pokrytymi farbą, drapały ją paznokciami i pazurami. Wilki wyły, zwalając ją z nóg za każdym razem, kiedy próbowała się podnieść. Pół ludzie, pół bestie atakowały ją, nie pozwalając na zebranie sił. Billi miotała się w całkowitym zamęcie.
„Walcz, oddaj! – ponaglała ją bestia. – Gryź! Drap! Zabij!”
Krew napłynęła Billi do oczu, a furia wyła w jej głowie. Ktoś chwycił ją za kołnierz. Dziewczyna wbiła zęby w owłosioną łapę. Ktoś inny krzyczał, a ona szarpała dziko głową, wgryzając się w ciało. Na języku poczuła świeżą i gorącą krew. Smakowała wyśmienicie.
W końcu wyrwała się stadu. Była oszołomiona, kręciło się jej w głowie, stąpała na miękkich nogach. Pluła, wycierała usta palcami, usuwając z nich wspaniały apetyczny zapach.
– Nie jestem bestią! – krzyczała.
Wciąż walczyła, ale zmęczenie powoli brało górę. Było ich za dużo! Czarne wilki wchodziły jeden na drugiego, aby do niej sięgnąć. Zdziczałe kobiety stworzyły niewielki krąg. Wśród nich stała Siwucha i patrzyła na nią z wściekłością. Ramiona Billi zrobiły się ciężkie, refleks osłabł. Na chwiejnych nogach, ale jednak – stała przed stadem, z pochyloną głową, z trudem wciągając powietrze. Napięła palce i warknęła. Bestie stłoczyły się wokół niej. Zachwiała się, bo ziemia pod jej stopami nagle zafalowała. Obraz zamazał się. Upadła na kolana.
– Nie jestem...
Billi obudź się
Dziewczyna zajęczała. Było jej ciepło i czuła się bezpieczna – tak jakby została pogrzebana pod ziemią. Nie chciała się ruszać, ale głos był natarczywy.
– Billi, obudź się.
Poruszyła się, choć nie było to łatwe. Jej klatka piersiowa ledwie się unosiła. Mogła oddychać jedynie bardzo płytko. Dotknęła delikatnie żeber i poczuła, że jest szczelnie owinięta bandażami. Bolała ją każda kość, każdy mięsień płonął, wbijając w nerwy ostre szpikulce cierpienia. Zacisnęła zęby, zmuszając się do otwarcia oczu i podniesienia głowy. Wysiłek rozogniał jej ciało. Pomarańczowe światło lampy naftowej migotało na ścianach mongolskiego namiotu nomadów – jurty. Słabe promienie słońca przeświecały przez otwartą płachtę. Nie była pogrzebana – leżała pod stertą cuchnących owczych skór.
Obok siedział Iwan.
– Witam na ziemi – powiedział, nie ukrywając ulgi. Wyglądał dobrze, choć był zmęczony.
Spostrzegła, że nastawiono mu nogę i włożono w solidne łubki; miał zaróżowione policzki i czyste ubranie: wyszywaną koszulę i grube wełniane spodnie. Pas przewiązał czerwoną szarfą. To wszystko przykrywał ciężki mongolski płaszcz. Chłopak wyglądał jak postać z dziewiętnastowiecznego romansu. Na ziemi obok niego leżały jakieś stare kule.
Podał jej drewnianą chochlę z wodą. Billi natychmiast ją opróżniła; podsunął jej kolejną. Spojrzała na swoje ręce, spodziewając się, że zobaczy wilcze łapy, ale póki co nic się nie zmieniło.
– Nie poddałaś się – powiedział Iwan, podając jej kolejną chochlę wody.
O Boże, jakże wspaniale smakowała! Billi oblizała wargi, delektując się jej ziemistym posmakiem.
Czekała na nią również miska dymiącego gulaszu. Kawałki jagnięciny pływały w gęstym sosie. Opróżniła ją w ciągu kilku sekund, po czym oblizała do czysta palce. Zauważyła na sobie ganiące spojrzenie Iwana.
– Przepraszam.
Zamknęła oczy i głęboko oddychała. Powietrze było przesycone zapachami – czegoś słodkiego i gotowania; czuła również niemal owocowy zapach benzyny i wspaniale uwędzonej baraniny.
– Jak długo byłam nieprzytomna?
– Pół dnia. Mamy piątkowe popołudnie – odparł Iwan.
– Kończy nam się czas.
Udało się jej oprzeć przemianie, ale dzisiejszej nocy pragnienie powróci, silniej niż ostatnio. A jutro podczas pełni? Przemieni się.
Spojrzała na czyste bandaże owinięte wokół ramienia, tam, gdzie została pogryziona – nie było pod nimi leczniczych opatrunków Elaine.
– Muszę odzyskać mój plecak – powiedziała. – Są tam magiczne okłady.
Iwan potrząsnął głową.
– Wyrzuciły wszystko do ognia.
Przysunął się bliżej.
– Trzymaj się, Billi. Twój ojciec wie, gdzie jesteśmy. Dotrze do nas i przywiezie opatrunki Elaine.
– A jeśli nie?
– Czy będzie to miało znaczenie? Dla kogokolwiek z nas...
– Zamilkł na chwilę. Oparł podbródek na pięści i spojrzał na nią. – Nie zostawię cię. Wiesz o tym, prawda?
– Nawet jeśli stanę się jedną z nich?
– Zawsze będziesz tym, kim jesteś, Billi SanGreal.
Wokół siebie słyszała głosy, mówiące w różnych językach i z różnym akcentem. Ludzie śmieli się i kłócili, kaszleli i przeklinali. Przed wejściem do namiotu zatrzeszczał śnieg. W jurcie pojawiła się Swietłana – Ruda. Za rękę trzymała dziewczynkę.
Wasylisa krzyknęła z zachwytu i rzuciła się na Billi. Padły sobie w objęcia.
– Wiedziałam, że przyjedziesz – wyszeptała. – Wiedziałam.
Przez moment Billi tylko obejmowała dziecko. Może warto było znieść cały ten trud i ból. Po chwili odsunęła je od siebie. Wasylisa uśmiechała się promiennie. Ufała Billi całkowicie.
„Nie wie, dlaczego tu jestem – przemknęło dziewczynie przez myśl. – Sądzi, że ją uratuję”.
Pomimo zimna dziecko miało na sobie letnią białą bluzkę, prześlicznie haftowaną w zielone liście winorośli i delikatne kwiaty. Jej pomalowane henną dłonie zdobiły złote bransoletki, a z szyi zwisało kilka naszyjników z paciorków i nieszlifowanych kamieni szlachetnych. Blond włosy zapleciono w siedem bądź osiem warkoczyków, w każdym tkwiła złota nić lub stara moneta. Stopy okrywały pantofle z wywiniętymi noskami, dekorowane tak samo bogato jak bluzka.
Polenice bardzo ceniły swoje Dziecko Wiosny.
– Nie jest ci zimno? – zapytała Billi, wyciągając w stronę dziewczynki koc. Jej koszulka była tak cienka jak chusteczka, nogi też miała gołe.
Wasylisa pokręciła głową.
– Już nie. – Podrapała się w ramię. – Pokazała mi, jak mogę się zmieniać. Być jak śnieg, jak wiatr. – Dziewczynka przysunęła dłoń do lampy. – Nawet jak ogień. Patrz, nie parzy mnie.
– Kto? Baba-Jaga? – wyszeptała Billi.
Co jeszcze zaszczepiła w dziewczynce?
Nagle Świetlana zasyczała i dziecko zadrżało. Spojrzało przez ramię na polenicę i pokiwało głową.
– Tak, to bogini pokazała mi, kim jestem.
Billi odgarnęła włosy z twarzy Wasylisy, aby dobrze jej się przyjrzeć. Była zadbana, dobrze odżywiona, ale coś się w niej zmieniło. Patrzyła mądrymi oczami.
Chwilę potem obróciła się w stronę Iwana. Chłopak obserwował całą scenę w milczeniu. Teraz ciepło uśmiechnął się do dziewczynki.
– Mówią, że jesteś królewiczem. Wyglądasz jak królewicz.
– Mam na imię Iwan. Miło cię poznać.
Billi miała na sobie białą koszulę i szerokie bawełniane spodnie. Podniosła się z łóżka i poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Iwan chwycił ją. Nadal była słaba po walkach stoczonych ostatniej nocy.
– Muszę się czegoś napić – wyszeptała. Oblizała usta. – Potrzebuję też więcej jedzenia. – Mięsa. – Przebiegła szybko językiem po zębach. Miała ochotę rozszarpać wielki soczysty stek.
Zauważyła spojrzenie Swietłany Ruda wiedziała, że Billi przemienia się w jedną z nich. Dziewczyna widziała w niej tylko rywalkę – jeśli Swietłana chce walczyć, to świetnie. Chociaż była bardzo słaba, jej serce pałało żądzą krwi. Dotknęła dłonią piersi. Wiedziała, co się stanie, jeśli podda się gniewowi. Elaine ją ostrzegała.
– Wilk, którego zabiłaś, Srebrne Łapy, był jednym z najstarszych w stadzie. Jego ugryzienia są wyjątkowo zaraźliwe – powiedziała Wasylisa. – Polenice są zaskoczone, że jeszcze się nie przemieniłaś. Trzeba wiele silnej woli, aby się nie poddać.
Zamilkła i zmrużyła oczy. Jej usta nagle straciły kolor i dziewczynka się zachwiała.
– Walcz z tym – wyszeptała do samej siebie.
Billi chwyciła ją za nadgarstek.
– Wasyliso! Dobrze się czujesz?
Dziecko zaczęło pocierać głowę.
– ChoRRa BiLLi. Ona jeZZZD w śRRRodku.
Jej mowa powoli się zniekształcała. Jednymi ustami zaczęły przemawiać setki tonów. Billi słyszała akcenty różnych języków, głosy młode i stare, męskie i żeńskie. Drobna twarz Wasylisy zmarszczyła się, a jej wielkie oczy wypełniły łzy. Ciało dziewczynki drżało.
– Och, Billi, one wciąż mówią. – Potem spojrzała na przyjaciółkę i zwróciła się do niej spokojnie i poważnie: – Proszę, nie pozwól, żeby mnie zjadła.
Billi spojrzała gniewnie na Swietłanę, ale nic nie powiedziała, nie wykonała żadnego ruchu. Nie chciała jeszcze bardziej wystraszyć dziecka.
– Nie pożre cię.
Więc Baba-Jaga była tutaj – w dziecku. Wszystkie osoby o zdolnościach paranormalnych słyszały głosy, póki nie stawały się na tyle potężne, aby się od nich uwolnić. Kay miał wybitne zdolności telepatyczne, więc wyjątkowo cierpiał z powodu głosów dudniących mu w głowie. Jako dziecko spędził wiele tygodni w odosobnieniu, starając się odciąć od naporu cudzych myśli i marzeń. Słowa wylewały się z niego, niekończący się jazgot doprowadzał go do szaleństwa. W każdym szpitalu dla psychicznie chorych jest pacjent doprowadzony do obłędu przez głosy, które nigdy nie cichną.
Do jurty weszła Olga. Starsza kobieta miała na sobie długą suknię uszytą ze zwierzęcej skóry, wyszywaną paciorkami. Nogi okrywały jej wspaniale haftowane, wykładane futrem buty. Ciężkie bransolety z brązu dźwięczały jej na nadgarstkach, a wyblakłe niebieskie tatuaże pokrywały żylaste nagie ramiona.
– Wielka Matka pragnie z tobą mówić, templariuszu – powiedziała Olga.
Dwie polenice stanęły między Billi i Wasylisą.
– Musimy iść – dodała.
Billi stała jak zamurowana. Baba-Jaga chce ją zobaczyć. Przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, pamiętała, jak wielka moc objawiła się nagle w puszczy. Wówczas tylko spojrzała na Boginię Ciemności i samo to było ponad jej siły. Teraz ma stanąć z wiedźmą twarzą w twarz. Na ramionach poczuła gęsią skórkę.
– Czego ode mnie chce? – zapytała.
Iwan mocniej chwycił swą kulę. Spojrzał na dziewczynę, a ona dostrzegła w jego oczach obawę. Olga odchyliła połę namiotu.
– Idziemy, teraz.
„Pragnie, żebyśmy się bali”.
Baba-Jaga chciała ją zobaczyć. Nie brzmiało to dobrze. Tego Billi nie mogła zmienić. Mogła jednak pójść na spotkanie z wiedźmą, drżąc ze strachu albo z wysoko podniesioną głową. Stanęła pewniej, opierając się o Iwana. Po chwili przeszła kawałek zupełnie samodzielnie, tak jak powinien to zrobić templariusz.
– Nie widzę powodu, żeby staruszka czekała – zauważyła.
Olga pokazała Billi buty obszyte futrem, stojące przy wejściu do namiotu. Na stołku leżał czerwony płaszcz dziewczyny. Był zupełnie poszarpany i nie miał ani jednego guzika. Włożyła go jednak, a potem naciągnęła buty.
– Ty też – powiedziała Swietłana do chłopaka.
Chwyciła go i podniosła ze stołka. Uderzył ją w dłoń, którą natychmiast naprężyła, ukazując palce zakończone pazurami.
– Swietłana! – warknęła jej babka.
Ruda opuściła dłonie. Billi pomogła Iwanowi podnieść się ze stołka i podała mu kule.
– Iwan?
Nie słuchał; całą uwagę skupił na Oldze.
– Wiesz, kim jestem, prawda? – warknął.
Mimo swej poranionej nogi ział gniewem. Każdy mięsień miał napięty, a jego oczy ciemniały jak nadchodzący huragan.
Billi spojrzała na starszą kobietę.
„O Jezu! – pomyślała. – To przecież Olga zabiła jego ojca”.
Olga pokiwała głową.
– Jesteś synem starego cara.
– Synem człowieka, którego uśmierciłaś.
Dziewczyna chwyciła carewicza za nadgarstek.
– Znajdziemy na to czas, Iwanie.
Chłopak gwałtownie odwrócił głowę – przez moment Billi sądziła, że wyszarpnie dłoń i jednak zaatakuje, ale stłumił gniew. Kiwnął tylko głową i spojrzał na Olgę.
– Ja też będę czekać, chłopcze – powiedziała Olga z cierpkim uśmiechem.
Kiedy wyszli z namiotu, Billi poczuła wiatr we włosach. Z przyzwyczajenia postawiła kołnierz i otuliła nim szyję, ale tak naprawdę nie było jej zimno. Czy to objaw zainfekowania. Przemiana następowała bardzo szybko; dziewczyna rozpoznawała jej objawy. Przede wszystkim była to złość i żądza krwi – jej emocje kurczyły się do instynktów drapieżnika. Zmiana fizyczna następowała na samym końcu. Jednak Billi jeszcze się nie poddała. Musiała się wywiązać z zadania.
Iwan chwycił jej rękę.
– Za mną – rozkazała Olga.
Podążyli za starszą kobietą. Kilka kroków dalej szła Swietłana z Wasylisą Billi spojrzała przez ramię i zobaczyła, że dziecko idzie sztywnym krokiem z oczami utkwionymi w las. Widziała wylatujące z ust dziewczynki obłoczki pary. Oddychała krótkimi, gwałtownymi haustami, przerażona tym, co ich czeka.
– Wasylisa...
Billi chciała ją jakoś pocieszyć, ale nic nie mogła zrobić. Dziecko dobrze o tym wiedziało.
Obozowisko polenic było duże. Na polanie rozłożono około czterdziestu namiotów. Bogato zdobione flagi i totemy wisiały u wejścia do każdej jurty. Niektóre przystrojono futrami, zasłonami z koralików, a ich zewnętrzne ściany pokryto szamańskimi symbolami, których Billi nie potrafiła odczytać.
Przed wejściem do jednego z namiotów stał mężczyzna z długimi czarnymi włosami i twarzą całą w tatuażach. Na płachtach jurty namalowano postacie ścigane w świetle księżyca przez olbrzymie wilki. Mężczyzna spojrzał na nich, a potem skierował swą uwagę na złotego orła obserwującego obozowisko z gałęzi. Małe srebrne dzwoneczki zwisały z taśmy owiniętej wokół jego nogi. Długowłosy podniósł dłoń w grubej skórzanej rękawicy i krótko zagwizdał.
Ptak pikował prosto w ich kierunku. W ostatnim momencie rozłożył skrzydła i gwałtownie hamując, wylądował na dłoni mężczyzny. Machał swymi szerokimi piórami, które mieniły się, połyskując złotem, barwą pomarańczy i głębokim brązem. Orzeł poruszał głową z boku na bok i krzyczał ze złością, niezadowolony, że musiał opuścić swe królewskie miejsce – wysoko wśród gwiazd. Mężczyzna delikatnie głaskał zdenerwowanego ptaka, mrucząc coś uspokajającego.
Obok stali jacyś Skandynawowie, wielkie brodate miśki, ubrane w podkoszulki bez rękawów. Grzebali w silniku starego land rovera.
– Wszyscy są wilkołakami? – zapytała Billi.
Olga potrząsnęła głową.
– Nie. To tylko małżonkowie. Nasze ugryzienia budzą jedynie kobiety – odpowiedziała z przebłyskiem dumy.
– To znaczy zamieniają je w bestie?
Olga uśmiechnęła się. Billi sądziła, że kobieta się rozgniewa, ale ta uwaga w widoczny sposób ją rozśmieszyła.
– Jutro będziesz czuła coś zupełnie innego, obiecuję.
Po chwili opuścili oświetlone obozowisko i znaleźli się w mroku puszczy. Ciemność nie robiła wrażenia na dziewczynie. Nawet gdy słońce ukrywało się za chmurami, widziała korzenie, pokryte lodem skały, wzory na korze. Wielkie głazy narzucone przez jakiś lodowiec nosiły stare ślady zadrapań, widniały na nich pozacierane malowidła: dziwne spiralne wzory, wyobrażenia bestii i wiedźm... Wokół wielkiej skały zaczęły się gromadzić kobiety. Stare, młode, w średnim wieku – przemykały między drzewami. Ich ciała pokrywały tatuaże, farba, paciorki, niektóre miały na sobie skóry zwierząt. Były różnych narodowości i ras. Blond Skandynawki i czarnoskóre Afrykanki, ciemnowłose Mongołki i kobiety o brązowej skórze, z Indii i Dalekiego Wschodu. Porzuciły swoje dotychczasowe życie, stając się polenicami, odkrywając część prastarej pierwotnej tożsamości. Ich długie włosy powiewały na wietrze. Jedna z nich przykucnęła na gałęzi, z jej brązowych pukli zwisały małe dzwoneczki.
Kobiety podeszły bliżej, obserwując, jak grupa z Olgą na czele zbliża się do wielkiej skały. Billy czuła zawroty głowy, jakby była pijana. Trzymała się mocno Iwana, potrząsając głową, aby odciąć się od bezgłośnych nawoływań polenic. Nie można było tego usłyszeć – tylko poczuć, w głębi serca.
„Jedna z nas”.
Głęboko w ciele Billi jej Ukryta Bestia zrywała się z coraz słabszego łańcucha. Dziewczyna czuła, że jej ubrania znowu ją duszą. Chciała je rozedrzeć, biec na polowanie i ucztę razem Ze swymi siostrami.
„Jedna z nas”.
Siostrami? Billi znieruchomiała. Nie. Nie była w niczym do nich podobna. To dziwolągi. Jej Ukryta Bestia chciała ją przechytrzyć.
Zbliżyli się do wielkiej jak dom skały, pokrytej mchem, szronem i błyszczącym bluszczem. Billi zauważyła wyblakłe wzory i zatarte reliefy, jednak zbyt zniszczone, aby mogła coś odczytać. Wiedziała, że choć polenice znowu wycofały się do puszczy, nie odeszły daleko. Była pewna, że może do nich dołączyć, kiedy tylko zechce.
– Poniżej – powiedziała Olga.
U podstawy głazu był otwór, dziura wiodąca w głąb ziemi, właściwie niewidoczna w głębokim cieniu skały. Olga weszła pierwsza, za nią Wasylisa. Swietłana pchnęła Billi. Ta obróciła się i odtrąciła rudowłosą dziewczynę. Swietłana przykucnęła, rozpuszczone włosy opadły jej na czoło. Miała mocno czerwone wargi, ostre rysy; była takiego samego wzrostu jak Billi, choć bardziej umięśniona. Jej potężne ciało czyniło ją jeszcze bardziej kobiecą. W jej twarzy dominowały zielone oczy, głęboko osadzone nad wystającymi kośćmi policzkowymi.
Billi zazgrzytała zębami i zawarczała. Nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, aby zetrzeć z twarzy Swietłany ten szyderczy uśmiech. Iwan złapał ją za rękę i odciągnął.
– Znajdziemy na to czas! – przypomniał Billi jej słowa.
Swietłana prychnęła z drwiną. Iwan nie puścił dziewczyny, póki nie ochłonęła. Po chwili Ruda obróciła się w kierunku otworu i ześlizgnęła się w dół. Tunel był zbyt niski, aby stać, a skały, w których został wydrążony, wy stawały nierówno. Prawdopodobnie wykorzystano koryto dawnego podziemnego strumienia. Wąski korytarz oświetlały świece, które stały w zagłębieniach. Ponad ich głowami znajdowała się imponująca galeria sztuki prehistorycznej. Olbrzymie byki prezentowały swoje wielkie powyginane rogi, obrysowany węglem mamut przechadzał się po prastarych skałach, małe pękate konie galopowały po kamieniach. Wszystkie rysunki wiernie oddawały detale i ruch. Zwierzęta namalowano bogatymi kolorami, z przewagą czerwieni i żółci. Kontury powielały kształty ścian, dlatego rysunki zdawały się wyskakiwać z tła, nabierając życia. Myśliwi, chudzi jak zapałki, rzucali się w przód i w tył, wraz ze swymi delikatnymi włóczniami i strzałami. Zwierzęta odzwierciedlono z miłością i wyczuciem piękna, ludzkie postacie były bez wyrazu, patetyczne.
Nad głowami usłyszeli szuranie. Billi zauważyła, że korytarz się rozwidnił. Po występach skalnych spacerowało wiele polenic, obserwując przybyłych. W jaskini znajdowały się tylko kobiety, choć w obozie mieszkali również mężczyźni. Miały na sobie amulety, polerowane kości i prehistoryczne ozdoby, które były po prostu piękne. Z naszyjników zwisały błyszczące kamienie, a z warkoczy małe rzeźby zwierząt.
– Babuszka! – zawołała Olga. Podniosła dłoń i zapadła cisza.
Nad nimi płynęła woda, a jej szum odbijał się echem od potężnych sklepień. Billi wstrzymała oddech. Ziemia zatrzęsła się, jakby od westchnienia. Iwan stał tuż przy dziewczynie. Obserwował otaczające ich dzieła sztuki, na jego twarzy malował się zachwyt. Dotknął dłonią łba jednego z byków, ciągnąc palcem po konturze jego rogów.
Olga weszła do olbrzymiej jaskini, a za nią pozostali. Billi nie mogła uwierzyć, że pomieszczenie jest tak wielkie – z łatwością zmieściłby się tu cały Temple Church. Wokół najszerszej części sklepienia w kształcie kopuły biegł występ skalny ozdobiony olbrzymimi formacjami kryształu, które mieniły się złotem. Z dziewięciometrowych stalaktytów kapała woda do połyskujących basenów. Olga prowadziła ich wzdłuż półki skalnej ku największemu z nich. Grube kolumny błyszczącego kryształu tworzyły kamienny las, wśród którego przemykały polenice. Ściany jaskini również ozdabiały malowidła i reliefy latających gadów, bestii, olbrzymich potworów ze skrzydłami, szponami i ludzi z głowami zwierząt. Były też poznaczone wyżłobieniami – śladami po wilczych pazurach.
– Babuszka – powtórzyła Olga.
Coś poruszyło się w kryształowym labiryncie. Stuk-puk – rozległo się stukanie kościanej laski jędzy. Gołe stopy szurały po kamieniach stwardniałymi podeszwami. Polenice zasyczały i padły na kolana. Ruda popchnęła Iwana tak mocno, że upadając, zdusił krzyk. Billi klęknęła sama. Ten gest wydawał się jej zupełnie naturalny. Znalazła się przecież w obecności bogini. Tylko Wasylisa i Olga stały. Niewidoczne fale energii przechodziły przez wnętrze jaskini, a każda przeszywała Billi do szpiku kości. Dziewczyna włożyła ręce do wody w basenie. Z trudem trzymała prosto głowę. Ciężar obecności bogini był trudny do udźwignięcia.
To z jej powodu człowiek bał się ciemności. Od najwcześniejszych czasów wiedział, że coś czai się za błyskającym płomieniem ognia w jego jaskini. Bogini Ciemności...
Powłócząc nogami, stanęła w słabym blasku świec. Cienie Wokół niej zrobiły się ciemniejsze. Szła zgarbiona, a mimo to I ^k miała cztery metry. Szmaty przykrywały jej kościstą postać – skóry zwierząt i stare futra. Robaki wiły się w jej włosach sięgających podłogi, które jak welon zasłaniały jej twarz. Było widać tylko oczy. Czarne, błyszczące, prastare. Jej paznokcie, jak długie zakrzywione sztylety, bębniły w kościaną laskę.
– Podejdź, MOJA małła.
Wasylisa zawahała się i spojrzała na Billi. Dziewczyna nie mogła jej pomóc. Dziecko weszło do basenu i chwyciło rękę staruchy.
Baba-Jaga objęła je i się roześmiała. Jej śmiech brzmiał jak trzaskanie suchych patyków w ognisku albo jak rzeka uderzająca o skały Wznosił się coraz wyżej, aż w końcu stał się wielkim ogniskiem, strzelającym wysoko płomieniami.
Billi zaplotła swe palce z palcami Iwana. Trzymała chłopaka, starając się nie drżeć.
Baba-Jaga przyczłapała przez basen i wypatrzyła ich.
– KiMM jeZZZZDeś, cóRRRko? – zapytała.
W jej ustach zabrzmiało dziesięć tysięcy głosów. Ponieważ Billi miała dobry słuch, wiele z nich mogła odróżnić. Głosy mężczyzn, kobiet, dzieci. Niektóre prawie zrozumiałe, inne krzyczące nieskładnie. Ofiary Baby-Jagi. Nic dziwnego, że Wasylisa, trzymana w szponiastych objęciach wiedźmy, była przerażona.
– Na imię mam Billi. – Jej głos łamał się ze strachu. Odchrząknęła i spróbowała znowu, starając się nabrać odwagi. To nie było łatwe. – Billi SanGreal.
– Zabójczym wilka – dodała Swietłana.
Oddech Baby-Jagi owiał twarz Billi jak lodowaty wiatr. Zabębniła szponami. Billi doskonale wiedziała, że jeden z nich mógłby rozerwać jej klatkę piersiową i przeszyć na wylot. Iwan podniósł się i zrobił krok w przód. Na jego twarzy malował się strach, ale wpatrywał się w Boginię Ciemności zdeterminowany, wyzywający.
– Zabiła go, aby ratować mnie – wyjaśnił.
Baba-Jaga zwróciła oczy na chłopaka i podrapała jego gardło zimnym szponem. Ruda nie ustępowała.
– Muszą zostać ukarani, Wielka Matko. Zabili Srebrne Łapy, naszą Starszą. – Spojrzała z nienawiścią na Billi. – Pozwól mi, błagam.
– Babuszka, to moja przyjaciółka. – Cieniutki głosik Wasylisy zadźwięczał w wielkiej jaskini. Z rozpaczą patrzyła w górę, na wiedźmę.
– Jesteśmy tutaj z powodu dziewczynki – powiedział Iwan.
– Pozwól nam ją zabrać, a nic złego się nie stanie. Tak będzie dla ciebie lepiej.
Billi spojrzała na Iwana zaszokowana.
„O czym on, do diabła, mówi?”.
– Zmierzają tutaj setki bogatyrów – kontynuował carewicz. – I templariuszy. Z mieczami, toporami, uzbrojeni po zęby. Zniszczą cię.
To był jeden wielki blef, ale Billi pamiętała malowidło na ścianie w ministerstwie, które pokazał jej Kościej, i jego opowieść o bogatyrach walczących z Babą-Jagą – wygnali wiedźmę w głąb puszczy. Jeśli w jej czarnym sercu było choć trochę strachu, może wznieci go pamięć o walecznych rycerzach.
Ale cóż – nawet jeśli kobieta odczuwała jakiś niepokój, to go nie okazała. Kołysała się w przód i w tył, a wraz z nią jej białe włosy. Gałązki i kostki wplecione w jej siwe kosmyki brzęczały i stukotały. Odruchowo bębniła palcami w swoją laskę, wciąż mocno trzymając Wasylisę.
– Człowiek jeZZZD Niszczycielem. – Pociągała jedną z kostek wplecionych we włosy, bezmyślnie, jak małe dziecko. – Ale taka jeZZZd jego natura.
Spojrzała na Billi. Dziewczyna dostrzegła w jej oczach delikatność i współczucie.
– Wydałam na śwWWiaDD człooowieka, wydoBByłam go ze strachu i z ciemnOOoŹci. – Spojrzała na Iwana. – TTTym razem to koniec, Billi SANGreal. Taka jeZZZD kolej rzeczy.
– Nie możesz tak po prostu zniszczyć rodzaju ludzkiego – powiedział Iwan. – To nie ty decydujesz o losach człowieka.
– A czy ludzie tego nie robią? Ile gatunków wyginęło z waszego powodu? – warknęła Olga. – Rodzaj ludzki to plaga. Spójrzcie na siebie. Niszczycie i rabujecie, wyciągacie z ziemi wszystko, co możliwe, i zabijacie swych pobratymców. Jakie gatunki rozkwitły w czasach panowania człowieka? Żaden! Ziemia nie najeży tylko do was. Jej dary powinny być dzielone między wszystkich mieszkańców, a nie pożerane przez jeden gatunek, który głosi, że to jego prawo, prawo dane przez Boga. – Plunęła im pod nogi. – Dominacja nad morzem i lądem. Pragniecie tylko zniewolenia natury. Zatruliście każdy haust powietrza.
– A waszą odpowiedzią jest unicestwienie – powiedziała Billi.
– Natura zawsze wygra – odparła Olga. – Kiedy plaga ludzka zostanie zniszczona, natura się odrodzi. Ziemia się odrodzi. Zawsze to robiła i zawsze będzie robić.
– Prawo! Wielka Matko, co z Prawem? – Ruda stanęła bliżej Baby-Jagi. Ponownie, z desperacją, wskazała na Billi i Iwana. – To morderczyni wilka i według Prawa powinna zginąć.
– Prawo, tAAAk. – Baba-Jaga patrzyła na Billi. – Ona jesZZZd taka jaaak ty, SwietŁano. Nic dziwneEEEgo, że jej nienaAAAwidziszszszsz. – Wiedźma zmierzyła wzrokiem Billi od stóp do głów z takim samym zainteresowaniem, z jakim przyglądałaby się dziwnemu robakowi. – TAAAk, zabij obojjje.
Billi z trudem chwytała powietrze. Cofnęła się, wiedząc, że wszystko, co zrobi, będzie bezcelowe. Iwan podniósł wyżej swą kulę. Dziewczyna obróciła się powoli, z walącym sercem I pięściami gotowymi do walki. Polenice zablokowały jedyne Wyjście z jaskini.
– Wielka Matko, proszę o łaskę! – zawołała Olga, zbijając polenice z tropu.
Stara wiedźma podniosła głowę. Zgrzytanie jej zębów odbijało się echem od wapiennych ścian jaskini; jeżyło włosy na głowie.
Olga z szacunkiem spuściła oczy.
– Dziewczyna została obdarzona dobrodziejstwem ugryzienia przez Srebrne Łapy. Przemiana właśnie się dokonuje. Jutro będzie polenicą.
Baba-Jaga wskazała swym szponem na Iwana.
– A co zZZZ tym chłoBBcem?
– To carewicz Iwan Aleksiejewicz Romanow.
– RoMManoFF?
Iwan głośno przełknął ślinę, kiedy wiedźma zbliżyła się i stanęła tuż przy nim. Jej gardło zagrzechotało śmiechem.
– Witttamm, Romannoff. – Oczy wiedźmy błyskały rozbawieniem. – KrewWW wielu króÓÓlewiąąt i królLLów płynie w żyłaAAAch POOOlenic. Nie sądziszszszsz, SwieEEEtłano, że byłbBBBBy wZZZZpaniałym małżoOOnkiem?
Ruda tylko zasyczała.
– Myślę, że powinniśmy zabić oboje.
Stara wiedźma podeszła do Billi. Podniosła jej podbródek i przesunęła jej twarz w kierunku swojej.
– BesSStiiia cię wzzzywa, prRRRawda? – Uśmiechnęła się groteskowo. – PrzyYYłącz sieęęę do nas, Billi SanGREAL, przyłąĄĄĄcz sięęę do ZZZwyYYch SióstrRRR.
Billi rzuciła gniewne spojrzenie.
– Nie jestem zwierzęciem.
Baba-Jaga się roześmiała.
– Powiedziałaś im już o Wiecznej Zimie? – zapytała dziewczyna jędzę. – Czy wyjaśniłaś, że zginą nie tylko ludzie, lecz także wilki?
Olga znieruchomiała. Spojrzała na wiedźmę.
– CenięĘĘ moje PoOOOlenice. – Jędza pociągnęła pagpokcieni po policzku Billi. – WyYY, ludziiiie, jeZZDDeEEEście pełni kłamZZZZtw!
– Zatem wyjaśnij nam, jak zniszczysz rodzaj ludzki, pozostawiając wilki przy życiu?
Billi splotła ręce, bo był to jedyny sposób, aby powstrzymać ich drżenie. Za chwilę wiedźma ją zabije, ale polenice muszą zrozumieć, że Baba-Jaga je oszukuje.
Olga postąpiła do przodu, pokorna, z pochyloną głową.
– Wielka Matko, jak usuniemy przekleństwo ludzkie, ocalając tych, którzy cię cenią i czczą?
Z gardła Baby-Jagi zaczęły się wydobywać głosy... zmartwione, brzmiące fałszywie, niekontrolowane. Paplały tysiące, miliony rzeczy. Jędza rzuciła z wysokości gniewne spojrzenie. Billi i Iwan cofnęli się. Nawet otaczające ją polenice zaczęły się nerwowo kręcić, szurając gołymi stopami po gładkich kamieniach. Wiele z nich padło na kolana z pochyloną twarzą, obawiając się gniewu swej bogini.
– CiSZSZSZa! – Baba-Jaga schyliła się nad Olgą. Jej długie twarde kły znalazły się tylko kilka centymetrów od twarzy wilkołaka. Zasyczała: – NieEE twOOoja rRRola wypytywać mnieEEE!
Olga pokłoniła się nisko, ale w odróżnieniu od pozostałych polenic nie klęknęła.
– Nie chciałam cię urazić, Wielka Matko.
– NieEE zapominajJJ, kto komuU służZZZy. KKto komu, Olgo... – Spojrzała głęboko w oczy każdej z polenic. Jej Wzrok wypełniał gniew. – JeZZDDem waszszszą bogiiiiniąĄĄĄĄ i żŻŻŻŻadni śmierRRRtelnicy – ostatnie słowo wysycała z mściwością i pogardą – nie będą kwWWWestionować woli swoich bogÓÓw.
Swietłana, która stała tuż obok Olgi, rzuciła gniewne spojrzenie swojej babce, a następnie chwyciła Wasylisę za rękę.
Baba-Jaga, postukując laską, odchodziła w ciemność jaskini.
– Terazzzz odejJJJdźcie – powiedziała.
Dopiero po zniknięciu wiedźmy panująca wśród polenic cisza zaczęła ustępować. Billi obserwowała kobiety przyczajone na występach skalnych i w załomach. Niektóre patrzyły na nią z góry z widoczną nienawiścią. Jak śmiała podważać wiarygodność ich bogini? Część była niespokojna – szeptały i kłóciły się między sobą.
Swietłana przeszła przez basen, ciągnąc za sobą Wasylisę, i podeszła do babki.
– Ty dołżna była nakłonit’sia pieried boginiej – powiedziała do niej.
Olga spojrzała chłodno na swą wnuczkę.
– My że polenicy, nie raby – odparła.
Swietłana odwróciła się gwałtownie od Olgi i ruszyła przed siebie. Billi zauważyła, jak Wasylisa wyciąga do niej rękę, odciągana przez Rudą. Czuła zagrożenie, dlatego zwracała się do niej o pomoc. Czy Billi nie przebyła połowy Rosji, aby ją odnaleźć? Aby ją ocalić?
– O czym rozmawiały? – zapytała Iwana.
Chłopak zmrużył oczy, patrząc na oddalające się kobiety.
– Ta rudowłosa powiedziała starej, że powinna paść przed boginią na kolana – wyszeptał.
Tak, to było dziwne. Olga jako jedyna z polenic nie uklękła przed wiedźmą. Właściwie była arogancka.
– Co odpowiedziała Olga?
– Ze są polenicami, a nie niewolnikami.
– Chodźcie! – nakazała przywódczyni stada znużonym głosem.
Z pólek skalnych ześlizgnęły się jeszcze trzy wilkołaki, aby ich eskortować. Billi zaczęła układać w myślach plan działania. Ojciec miał przyjechać, ale kiedy? Nie wiedział, ile polenic znajduje się w puszczy. Jeśli dojdzie do walki, templariusze zostaną wybici. Nie powinna liczyć na ratunek. Ona i Iwan mogą polegać tylko na sobie.
Billi w eskorcie polenic wyczołgiwała się z jaskini. Słońce wiszące nad czubkami drzew rzucało pomiędzy gałęziami blade światło. W żołądku czuła ostre fale bólu, podobnie w klatce piersiowej. Ukryta Bestia szarpała się, chciała wyjść ze skóry.
– Nie jestem bestią!
Ból sprawił, że upadła na kolana. Iwan ukląkł tuż obok i objął ją. Kołysała się w jego ramionach z zamkniętymi oczami. Nie była bestią, nie! Musi zrobić jeszcze jedną rzecz, zanim będzie za późno.
– Już w porządku – powiedziała, choć było całkiem inaczej.
„Wasylisa”.
Jeszcze nie tak dawno była w domu z rodziną, bezpieczna, nieświadoma istnienia tych wszystkich potworów czających się wokół. Tylko z powodu jakiegoś wybryku natury stała się epicentrum Bataille Ténébreuse.
„Wasyliso, tak mi przykro”.
Polenice czekały niecierpliwie, gdy Billi zanurzała palce w śniegu, mając nadzieję, że zimno dostanie się do jej krwiobiegu i zamrozi serce. Musi zamienić współczucie w lód. W takiej sytuacji nie ma miejsca na uczucia. Był tylko jeden sposób, aby nie dopuścić do Wiecznej Zimy.
Wieczorem Billi zabije Wasylisę.
Po przerwie znowu ruszyli w stronę obozu. Olga szła obok Billi. Iwan kilka kroków za nimi z eskortą. Trudno mu było brnąć przez głęboki śnieg z poranioną nogą.
– Chyba powinnam ci podziękować za uratowanie życia – powiedziała Billi. Nie rozumiała, dlaczego Olga to zrobiła. Po tym wszystkim, co się stało? Czemu ta starsza kobieta postanowiła wstawić się za nimi?
– Spłacałam dług. Nic poza tym.
– Jaki dług? Nic mi nie jesteś winna.
– Ocaliłaś dwa życia: Nataszę i Marię. Pomogłaś im w Moskwie uciec przed bogatyrami. – Mówiła o kobiecie w zielonej chustce i malutkiej polenicy.
– Były twoimi przyjaciółkami?
– Były polenicami.
– Ale kobieta nie żyje. Kościej ją zabił.
Olga tylko pokiwała głową.
– Tylko Maria ocalała. To z wdzięczności za jej życie uratowałam twoje. – Olga zwolniła, wciskając czubek buta w śnieg.
– Poza tym jesteś teraz jedną z nas. Chronimy swoich.
Billi gwałtownie potrząsnęła głową.
– Nigdy do was nie dołączę, nawet jeśli się przemienię Dlaczego miałabym brać w tym wszystkim udział?
Olga chwyciła Billi za ramię i obróciła ją.
– Gdzie się podziejesz? Sądzisz, że templariusze przyjmą cię z otwartymi ramionami? Ciebie? Bezbożną? Dołączysz do nas i będziesz wiodła życie, o jakim nigdy nie śniłaś. Co może lepszego od takiej wolności?
– To nie ma żadnego znaczenia, bo jutro i tak rozpocznie się Wieczna Zima i wkrótce wszyscy pomrzemy.
– Wieczna Zima, Fimbulyinter... Kto ci o niej powiedział?
– Wasylisa. Dobrze wiesz, że Baba-Jaga dzieli się z nią myślami. Dziewczynka dowiedziała się o Wiecznej Zimie od samej bogini.
– Nie... to nie może być prawda – powiedziała Olga rwącym się głosem.
– Nie wiem, kto jest gorszy – ta szalona wiedźma czy wy, które ją czcicie...
Jeśli chciała sprowokować kobietę, to się jej udało. Polenica zwaliła ją z nóg jednym ciosem. Teraz stała nad Billi, rozmasowując palce z ludzkimi paznokciami. Tak naprawdę nie potrzebowałaby pazurów, aby rozerwać dziewczynę na strzępy.
– Wstawaj, templariuszu. Dlaczego mnie prowokujesz?
Billi podniosła się i strzepała śnieg ze swojego płaszcza.
– Ja prowokuję? A jak nazwiesz porywanie dzieci i planowanie zagłady świata? To nie prowokacja?
– Powinnaś zostać w Londynie.
– Dlaczego? Bo tam będzie bezpieczniej? Baba-Jaga planuje wykorzystać potęgę Wasylisy, aby wywołać erupcję w Yellowstone. Kiedy to osiągnie, nigdzie na ziemi nie będzie już bezpiecznie. – Przypomniała sobie, jak wielkie szkody wyrządziła erupcja Wezuwiusza. W porównaniu z wybuchem w Yellowstone był to tylko dym z papierosa. – Popiół i dwutlenek siarki dostaną się do atmosfery i zablokują promienie słoneczne. Świat zamarznie. Wszyscy będziemy głodować; zarówno ludzie, jak i zwierzęta.
– Nieprawda. Wielka Matka obiecała nas chronić. – Olga potrząsnęła głową. – Nie zgładzi nas. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, unicestwiłaby wszystkie gatunki, a przecież pragnie ocalić naturę.
– Olgo, ona kłamie.
Polenica spojrzała na Billi.
– Chce wszystko zetrzeć na proch i zacząć od początku. Wystarczy jej, by przetrwało tylko kilka gatunków. Baba-Jaga nigdzie się nie śpieszy. Może poczekać na odrodzenie się życia na ziemi kolejne tysiąc lat.
– Baba-Jaga obiecała nam wyjątkową wiosnę po złożeniu ofiary.
– Tak. Ale zanim to nastąpi, czeka nas wszystkich bardzo długa i ciężka zima. Niestety, nikt z nas nie będzie się mógł cieszyć wiosną, która po niej nadejdzie.
Billi prowadziła niebezpieczną grę, ale widziała, że Olga przeciwstawiła się Babie-Jadze, co oznaczało, że miała wątpliwości. Jeśli zdoła to wykorzystać, zyskają sprzymierzeńca, a tym samym szansę na powstrzymanie wiedźmy. Może nie wszystkie polenice ślepo wierzą swej Bogini Ciemności. Widziały przecież, jakie zniszczenia spowodowała erupcja Wezuwiusza. Wulkan starł z powierzchni wszystko, co znalazł na swej drodze.
– I jak, Olgo? W jaki sposób Baba-Jaga uratuje polenice?
Olga spojrzała w kierunku jaskini, a po sekundzie na Billi.
– Nie do mnie należy podważanie mądrości Wielkiej Matki.
– To wygodne. Dla niej.
– Czy twój bóg odpowiada na twoje pytania? – odparowała Olga. – Nie sądzę.
– Zatem same musimy znaleźć odpowiedź. – Billi zatrzymała się blisko kobiety. – Inaczej wszyscy umrzemy.
Olga sapnęła i pokazała na obozowisko.
– Ruszaj się.
Dyskusja najwyraźniej była zamknięta.
Przy wejściu do namiotu czekał strażnik – zwalisty Mongoł mieczem podniósł przed nimi połę jurty.
– Pilnuj, żeby nie wychodzili – zarządziła Olga i oddaliła się.
– Co to wszystko miało znaczyć? – zapytał Iwan.
– Nieważne.
Carewicz pokuśtykał w stronę ogniska palącego się na środku jurty. Pocierał ręce, ogrzewając je nad płomieniami.
– Co my teraz zrobimy? – zastanawiał się, patrząc w płomienie, które bursztynowym blaskiem odbijały się w jego oczach.
– Jeśli masz jakiś chytry plan, to najwyższy czas, żebyś mnie oświecił.
– Plan? Billi, jesteśmy w sytuacji bez wyjścia – wybuchnął Iwan i sfrustrowany uderzył w zranione udo. – Nigdzie z tym nie dojdę.
– Daj mi pomyśleć.
Billi zaczęła się rozglądać po wnętrzu namiotu. Było w nim kilka stołków, łóżko, jakieś garnki. Niewiele. Trzeba działać, póki nie zmieni zdania.
Stołek.
– Musimy stąd zwiać. – Uśmiechnęła się do Iwana, podniosła taboret i roztrzaskała go o ziemię. – Walcz ze mną.
– Co?
Billi kopnęła w stół, zrzucając z niego tacę i kubki.
– Walcz!
Iwan chwycił łóżko, wykrzykując coś niezrozumiale, i wrzucił je w płomienie, rozrzucając po dywanie rozżarzone węgle. W końcu płachta wejścia gwałtownie się uniosła i do namiotu wparował strażnik. Carewicz krzyknął i rzucił swoją kulą w Billi. Wokół zaczął się unosić dym. Dziewczyna pokazała na Iwana.
– To on zaczął!
Strażnik spojrzał na chłopaka, a wówczas Billi z całej siły podcięła go kulą w tył nóg. Upadł na kolana. Sięgnął po miecz. Billi skoczyła za plecy mężczyzny i trzymając drewnianą laskę przy jego gardle, wbiła mu kolano między łopatki i pociągnęła.
– Chwyć go za ręce! Za ręce! – zarządziła.
Iwan rzucił się, by wykonać polecenie. Strażnik zasyczał i napiął mięśnie szyi tak mocno, jak mógł, ale Billi trzymała laskę tuż pod jabłkiem Adama i pociągała, wbijając mu jednocześnie kolano w plecy – powoli go dusiła. Iwan wciąż ściskał jego ręce.
Mężczyzna zaczął kaszleć, brakowało mu powietrza. Obrócił głowę, starając się uwolnić z pułapki, ale Billi nadal mocno go trzymała. Wił się, lecz Iwan również nie puszczał. Jego siły powoli słabły i po czasie, który wydawał się całą wiecznością, jego ciało w końcu zwiotczało.
Billi upuściła laskę i strażnik padł twarzą na podłogę. Iwan oblał wodą dymiące brzegi dywanu, a płomienie zdusił kocami.
– Dzięki – powiedziała dziewczyna.
– Byłbym wdzięczny, gdybyś informowała mnie o swych planach zawczasu.
– Nie było kiedy. – Billi sprawdziła puls strażnika. Wciąż żył. Za dziesięć minut dojdzie do siebie. – Zaknebluj go i przywiąż do tego.
Wskazała dwie belki wspierające jurtę. Były grube na jakieś pół metra, z twardej sosny, głęboko wkopane w ziemię.
Odpięła pas mężczyzny. Jego szabla miała tradycyjne kozackie ostrze: mocno wygięte, zwężające się jak sztylet. Broń była stara i z pewnością na tyle ostra, aby skrócić jakiemuś wilkołakowi włosy. Nie dość, że Billi zyskała szablę, to jeszcze można ją było wykorzystać do dźgania jak sztyletem, idealnie między żebra.
– Idę szukać Wasylisy – powiedziała.
Iwan nie zapytał, co zamierzała zrobić z dzieckiem. Jej lodowaty głos mówił wszystko.
– A potem? – rzucił, związując nieprzytomnego mężczyznę. Stał i uśmiechał się smutno. Po chwili, zmęczony, oparł się o jedną z belek.
– Nie będzie żadnego potem – odpowiedziała stanowczo.
Mogłaby uciekać, ale jak daleko zdoła? Polenice dopadną ją, zanim oddali się o kilka kilometrów, i nie potraktują dobrze, jeśli zabije ich Dziecko Wiosny. Czeka ją szybka, gwałtowna śmierć. Baba-Jaga z pewnością zgotowałaby jej męczarnie.
– Musi być jakiś inny sposób. – Iwan podszedł do Billi i położył dłonie na jej ramionach.
– Przykro mi, że cię w to wszystko wplątałam. – Starała się uśmiechnąć. – Chyba mam fatalny wpływ na chłopaków.
Jeśli samotnie wypełni swój obowiązek, może Iwan przeżyje? To była tylko głupia nadzieja, ale w tym momencie każda nadzieja była głupia. Nadzieja, że nagle pojawi się Arthur i reszta templariuszy. Nadzieja, że polenice przeciwstawią się Babie-Jadze. Nadzieja, że będzie mogła uratować ludzkość, nie zabijając małej dziewczynki.
„Głupota, głupota, głupota”.
Billi spojrzała na chłopaka. W jego oczach, które jeszcze niedawno odczytywała jako zimne i pełne rezerwy, ujrzała ciepło. To z kolei pasowało do emocji kryjących się za jego smutnym uśmiechem. Splotła swe palce z jego palcami.
„Wkrótce umrę”. – Ta myśl przeszyła ją jak włócznia,
Mocniej zacisnęła chwyt. Kiedy się rozłączą, to już na zawsze. Wzięła głęboki oddech, aby stłumić rosnący strach. Przynajmniej nie będzie żyła ze świadomością, że zabiła dziecko. A jeśli już, to tylko przez chwilę.
– Pomyślmy jeszcze sekundę – powiedział Iwan z desperacją w głosie. – Może twój ojciec...
Billi zabrała dłoń. Czas z tym skończyć.
– Nie możemy dłużej czekać.
Owinęła pas Mongoła wokół talii, zapięła go na ostatnią dziurkę i jeszcze raz sprawdziła broń. Pochwa była wyrobiona – miecz wysuwał się z niej bez trudu.
– Załóż płaszcz i kapelusz strażnika, a potem stań na zewnątrz. Inaczej szybko zauważą jego zniknięcie. – Podeszła do luźno zwisającej poły namiotu. – Życz mi szczęścia, Iwanie.
– Chciałbym... – Iwan zamilkł. Nie było czasu na pobożne życzenia. Wygładził ubranie. Jeśli to pożegnanie, musi to zrobić tak, jak należy. Delikatnie dotknął twarzy dziewczyny, zanim pozwolił jej odejść. – Deus vult, Billi SanGreal.
Billi wyszła z namiotu.
Spojrzała w ciemniejące niebo. Na zachodzie ostatnie promienie słońca podświetlały chmury, kładąc na nich szkarłatne plamy. Na wschodzie cienie nabierały koloru purpury i czerni. Księżyc zniknął za ciężkimi chmurami, dając Billi chwilę wytchnienia. Czuła delikatny dotyk płatków śniegu na policzkach. Lodowaty wiatr szarpał jej zniszczonym płaszczem. Podniosła kołnierz, aby ochronić szyję, ale zimne powietrze i tak targało jej włosy i kłuło w uszy.
Miała piętnaście lat, ale czuła się dużo starzej. Od dawna żyła w cieniu śmierci, jednak teraz wydawało jej się, że kostucha czai się tuż przy niej. Plecy ogrzewało ciepło bijące od jurty. Przez chwilę pragnęła wrócić i paść Iwanowi w objęcia, ale przecież to tylko głupiutkie marzenie. Była templariuszem i przede wszystkim stawiała obowiązek.
„Zasłużycie na obcowanie z męczennikami”.
Przymknęła oczy i zaczęła węszyć w poszukiwaniu znanego zapachu. Powietrze wypełniały uczucia – jej i polenic – których mieszanka pachniała jak ostre przyprawy. Strach miał aromat pieprzu i powodował łzawienie oczu. Gniew o smaku chili piekł usta. Do jej nozdrzy wpływała piżmowa woń miłości.
Świat wilków zaczął przejmować kontrolę nad jej zmysłami.
„Ludzkie życie jest takie nudne, martwe”.
„Jestem człowiekiem”.
Otworzyła gwałtownie oczy.
Przez wysoki śnieg przedzierali się ludzie, ale z powodu zamieci nikt jej nie zauważył. Wpatrywała się w śnieżny welon, dostrzegając na nim plamę czerwieni.
Swietłana.
„Na kogo wypadnie, na tego bęc”.
Ruda szła między drzewami – od Billi dzieliło ją jakieś dwadzieścia metrów; za nią podążała drobna postać. Dziewczyna zacisnęła dłoń na rękojeści miecza. Za kilka minut będzie po wszystkim. Zaczęła iść wprost na nie... krok po kroku, nie spuszczając ich z oczu. Ruda z Wasylisą wyszły z namiotu stojącego po drugiej stronie polany. Trzymała dziecko za rękę, pomagając mu przedrzeć się przez wysoki śnieg. Dziewczynka wciąż miała na sobie tylko cienką bluzeczkę. Czasami była prawie niewidoczna, czasem błyszczała światłem odbitym od zwisających z drzew sopli. Miała na sobie jeszcze więcej biżuterii niż podczas ostatniego spotkania: wielobarwne bransolety na przedramionach, pierścionki, naszyjniki, a na głowie wianuszek upleciony z gałązek i zimowych kwiatów.
Billi weszła na olbrzymi głaz, podciągając się na oplatającym go bluszczu. Stanęła na wierzchołku. Jej szkarłatny płaszcz łopotał na wietrze. W prawej dłoni trzymała szablę, w lewej sztylet.
– Wasylisa! – zawołała.
Dziewczynka podniosła oczy ku górze. Zaczęła się szarpi ale Swietłana trzymała ją bardzo mocno.
– Billi... – Dziecko błagało: – Pomóż mi.
Ruda wiedziała, że Billi nie przyszła tu po to, aby ratować dziewczynkę, i popchnęła małą na ziemię. Uśmiechnęła się odsłaniając długie kły.
– Śmierć w czerwieni – powiedziała. – To mój ulubiony kolor.
Swietłana zrzuciła swój płaszcz. Była naga, a jej szerokie ramiona pokrywał meszek rudych włosów. Podchodziła powoli, prężąc palce.
– Zejdź do mnie, templariuszu. Zejdź i zgiń.
Dziewczyna przemieniła się w ułamku sekundy, przybierając wygląd dzikiej bestii, którą Billi po raz pierwszy widziała na skraju lasu Thetford. Miała przed sobą postać pół człowieka, pół wilka, z umięśnionymi ramionami, długimi, żółtawymi kłami i ostrymi pazurami. Ruda wyrzuciła w przód swą kudłatą głowę i zawyła. Billi zeskoczyła ze skały, lądując tuż przed wilkołakiem, i czekała. W momencie gdy jego łapy rozdarły powietrze, uskoczyła w bok, tnąc mieczem w poprzek i celując w brzuch. Swietłana znieruchomiała; krawędź ostrza delikatnie przecięła jej futro.
Billi spadła na śnieg, ale natychmiast podniosła się na nogi. Czuła, że jej Ukryta Bestia potężnieje z każdą chwilą. Z wściekłością dźgała na oślep; nagle zaczęło jej brakować gracji i umiejętności w stylu walki. Bitwa toczyła się tylko dla krwi. Swietłana starała się sięgnąć do twarzy dziewczyny. Dostała po żebrach. Billi znowu dźgnęła swym sztyletem, ale wówczas Ruda zacisnęła łapy na jej nadgarstku, zmuszając dziewczynę do rozwarcia dłoni.
Czerwona mgła wypełniła oczy Billi, a jej ludzka część zadrżała atakowana przez Bestię. Musiała ją ujarzmić i wykorzystać jej siłę, nie pozwalając, aby to Bestia posłużyła się jej człowieczeństwem. Jeśli nadal będzie walczyła tak bezmyślnie, na warunkach Rudej, z całą pewnością przegra. Skoncentrowała uwagę na szabli, na swym wyszkoleniu, na tym, że naprawdę potrafi walczyć jak rycerz, nie jak zwierzę.
Nagle coś rozorało jej nogę. Przez rozdarte spodnie ujrzała trzy czerwone szramy. Zamiast się cofnąć, krzyknęła i rzuciła się na Rudą. Obie upadły. Billi uniosła szablę tuż nad szyją Swietłany. Ta zdołała chwycić broń i starała się ją odepchnąć. Jej kły znajdowały się tuż przy twarzy Billi. Ramiona dziewczyny drżały z nienawiści. Włożyła całą swą siłę, by nacisnąć szablę, która coraz bardziej zbliżała się do gardła wilkołaka. Uśmiechnęła się. Nigdy nie czuła się taka silna. Teraz dostrzegała każdy włosek na ciele wilka i każdą kroplę potu na jego czole. Ostrze zaczęło przecinać skórę zwierzęcia. Z rany kapały ciepłe czerwone krople. Billi tak bardzo pragnęła je zlizać.
Ukryta Bestia zawyła.
Nagle Swietłana zrzuciła ją z siebie. Billi przeturlała się po śniegu i uderzyła o wielką skałę. Szybko jednak stanęła na nogach, wciąż mocno trzymając szablę. Obiema rękami podniosła ją nad głowę. Jej skóra płonęła wewnętrznym ogniem. Kości ścierały się, walcząc pomiędzy ludzką i wilczą formą. Jej zaciśnięte dłonie zaczęły drżeć, bo przemiana falowała w niej coraz silniej.
„O Boże, nie!”.
Księżyc, już prawie w pełni, świecił jasno na czarnym niebie. Billi znowu odczuła olbrzymie pragnienie, aby zedrzeć z siebie ubranie i wykąpać się w jego mlecznej poświacie, aby dać się pociągnąć w głęboki las, z dala od ludzi i wszystkich ludzkich więzów. Aby się uwolnić.
Wtem dostrzegła Wasylisę ukrywającą się za wielkim głazem. Nie może się poddać Bestii, nie teraz, póki dziecko żyje. Co zrobi jako wilkołak? Nie wiadomo. Czy rozszarpie dziewczynkę na strzępy, czy będzie ją czciła jak inne polenice? Musi pozostać człowiekiem, żeby ją zabić.
Musi wciąż być człowiekiem!
Swietłana znowu na nią natarła, wyrzucając ją w powietrze. Szabla wypadła jej z dłoni, uderzyła o skałę, a jej ostrze pękło. Upadek powinien zabić Billi, ale dziewczyna poczuła tylko mocne szarpnięcie. Odskoczyła i chwyciła pysk Rudej, kiedy wilkołak zatopił pazury w jej żebrach. Pomimo rozdzierającego bólu wczepiła swoje ostre paznokcie w jego twarz i rozorała ją. Swietłana krzyknęła i przekręciła się na bok. Billi, potykając się, dobiegła do szabli. Oddychając z trudem, podniosła ją z ziemi. Chociaż broń straciła połowę ostrza, wydawała się jej dziesięciokrotnie cięższa. Śnieg skrapiała krew. Jej krew. Całe ciało dziewczyny pokrywały rany, a płaszcz wisiał w strzępach. Miała wrażenie, jakby stąpała w butach z ołowiu. Oczy wilkołaka nabiegły czerwienią. Ruda wyła, uderzając na oślep z prawa i z lewa. Billi zacięła szablą po jej nogach, miażdżąc rzepkę. Rudowłosy wilk się poddał.
Dziewczyna z góry patrzyła na Swietłanę, która ciężko dyszała z językiem zwisającym z dzikiej paszczy. Pysk i całe futro wilkołaka było wysmarowane krwią. Ruda starała się podnieść łapę, aby się bronić, ale nie miała już siły. Billi jeszcze raz uniosła szablę i mocniej chwyciła rękojeść. Swietłana spojrzała w górę, a jej oczy wypełniła bezsilna furia. Billi uderzyła głowicą w łeb bestii i wilkołak padł.
Wasylisa leżała skulona w załomie głazu. Ukryła głowę między kolanami i przykryła rękoma, jakby starała się odciąć od tego, co się wokół niej działo. Billi popatrzyła na swoje dłonie. Paznokcie miała grubsze, ale wciąż ludzkie. Znowu zwalczyła przemianę. Głód krwi i żądza ucichły. Ponownie zdołała zamknąć Bestię w klatce.
Wiatr niósł pokrzykiwania dobiegające od strony obozu. W oddali zamigotały latarki i na śniegu pojawiły się ciemne figury. Rozlegało się przerażające wycie.
Billi odrzuciła zniszczoną szablę. Zajęczała, schylając się po swój sztylet. Każdy mięsień krzyczał, każda kość została poddana torturze przemiany. Kręgosłup trzaskał, kiedy kolejne jego kręgi wracały na swoje miejsce.
– Billi?
Musi to zrobić teraz!
Chwyciła Wasylisę za jej naszyjniki i mocno pociągnęła. Podniosła nóż.
„Boże, to teraz!”.
Wasylisa wpatrywała się w nią, nie rozumiejąc, co się dzieje. Potrząsała głową, jakby chciała się zbudzić z jakiegoś koszmaru. Kurczowo trzymała się palców Billi, pragnąc, aby wszystko między nimi było po staremu, by znowu zaufać przyjaciółce.
„Uderz!”.
Chciała opuścić ramię i wbić ostrze w serce dziewczynki, ale nie mogła ruszyć ręką. Wasylisa wpatrywała się w nią; była zbyt przerażona, aby się wyrwać.
– Zamknij oczy. Nie poczujesz bólu. – Głos Billi załamał się.
Zacisnęła usta, choć w środku niej szalała nawałnica uczuć.
Musiała to zrobić. To należało do obowiązków templariusza. Życie jednego za miliony. Jeśli nie zabije Wasylisy, Baba-Jaga ściągnie na ziemię Wieczną Zimę, a cała ludzkość umrze z głodu. Jedna sekunda okrucieństwa i zbawi świat. Nie będzie miała czasu, by żałować. Wilkołaki lada chwila rozerwą ją na strzępy.
– Boże, przebacz mi – wyszeptała Billi.
Popchnęła Wasylisę na skałę i okręciła naszyjniki wokół swojej pięści, aby dziecko nie mogło się ruszyć. Księżyc oświetlił przerażone oczy dziewczynki, odkrył jej bezgraniczne zdumienie. Zalśnił na wypolerowanych błyskotkach i na starym grocie zwisającym na jej szyi. Kawałki kości, cennych kruszców, koraliki i prymitywna figurka – wszystko to zachrzęściło w dłoni Billi.
Figurka?!
Billi niemal przestała oddychać. Trzymała ją między palcami! Mała, prymityw nie ciosana rzeźba kobiety z wielkimi biodrami i małą główką, pożył kowana żelazem.
Figurka Wenus.
Nagle jeden z wilkołaków wpadł na Billi, odpychając ją od Wasylisy. Naszyjniki porwały się i rozsypały. Bestia i Billi poturlały się po śniegu tak gwałtownie, że dziewczynie zabrakło powietrza w płucach. Leżała bezwładnie pod warczącym wilkołakiem. Jego przerażające kły były tuż nad jej szyją. Zakopana w śniegu spojrzała na Wasylisę. Przy dziewczynce była już Olga i przekazywała ją dalej. Kobiety pomogły Swietłanie się podnieść. Wasylisa szybko odeszła w otoczeniu polenic. Dopiero kiedy wszyscy zniknęli, wilkołak puścił Billi.
Zaraz potem pojawiła się Olga.
– Dlaczego jej nie zabiłaś? – zapytała.
Billi uśmiechnęła się. Wsunęła rękę do kieszeni i wyczula pod palcami gładką powierzchnię figurki wykonanej z meteorytu tunguskiego. To była jedyna broń, która mogła zabić wiedźmę.
„Bo zabiję Babę-Jagę!”.
Iwan, stał z otwartymi ustami, patrzył, jak wloką Billi z powrotem do namiotu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Po chwili opuścił głowę. Został przywiązany do jednego z wielkich sosnowych masztów namiotu. Billi przymocowano do drugiego. Skórzane rzemyki wbijały się głęboko w nadgarstki dziewczyny, kiedy Olga robiła kolejne węzły. Na koniec jeszcze raz mocno je zacisnęła i stanęła pomiędzy Billi a Iwanem. Polenice już poszły, a starsza kobieta przestępowała z nogi na nogę, patrząc to na jednego jeńca, to na drugiego. Po chwili wyprostowała swój płaszcz i wyszła.
Iwan odczekał kilka sekund, a następnie pochylił się i wyszeptał:
– Co się stało?
– Nie mogłam tego zrobić! – Billi nadal nie była w stanie w to uwierzyć. – Chyba znalazłam inny sposób.
Iwan zamrugał i oparł się o maszt, poruszając ramionami. Na jego ustach powoli pojawiał się uśmiech.
– Cieszę się, że żyjesz.
– Ja też.
Billi chciała przekręcić dłonie, ale rzemyki prawie przecinały jej skórę. Czuła, że już ma zdrętwiałe palce.
– Mogę zabić Babę-Jagę – wyszeptała.
– To niemożliwe. Jest nieśmiertelna.
Billi się uśmiechnęła.
– Templariusz pokaże ci, jak to się robi. – Nie potrafiła pojmać się od drwiny.
Iwan podniósł brwi.
– To znaczy?
– Pamiętasz, jak opowiadałam ci o meteorycie i rzeźbionych z niego figurkach?
– Tak.
– Mam jedną z nich. – Rozpromieniła się.
– Zabijemy wiedźmę – powiedział w końcu Iwan.
– Najpierw uwolnijmy się z tych więzów.
Billi zaplanowała już całą akcję. Musi tak zeszlifować kamienną figurkę, żeby zamienić ją w prymitywne ostrze. Wtedy wystarczy zbliżyć się do Baby-Jagi i uderzyć.
– Dlaczego nie zabiłaś Wasylisy? To niebezpieczne.
Chłopak próbował się wyślizgnąć z pęt, ale były tak samo ciasne jak więzy Billi.
– Zabijając ją, niczego bym nie zyskała. Sama już bym nie żyła, a figurka przepadłaby, może na zawsze, więc co dałaby nam jej śmierć? Prędzej czy później pojawi się kolejne potężne Dziecko Wiosny i znowu będziemy w niebezpieczeństwie.
Przecież odnalezienie Kaya i Wasylisy dzieliło tylko kilka lat. Kto wie, czy polenice nie odkryłby istnienia kogoś, kogo mogłyby przekazać w darze Bogini Ciemności.
– Tylko pomyśl – mam skuteczną broń na Babę-Jagę. Wiedźma jest w pobliżu. Jeśli Wasylisa zginęłaby z moich rąk, polenice rozdarłyby nas na strzępy i jedyna szansa na unicestwienie Baby-Jagi przepadłaby na zawsze. Musimy się tylko do niej zbliżyć. Teraz albo nigdy.
– To dlatego nie zabiłaś dziewczynki? – Iwan uśmiechnął się – Sądziłem, że nagle stałaś się sentymentalna i miękka.
– Musisz się jeszcze wiele o mnie nauczyć.
– Mam nadzieję, że będzie taka szansa.
Nagle poła namiotu odchyliła się i do środka weszła Olga. Niosła dymiącą miskę. Usiadła na stołku, podmuchała i zaczęła przeżuwać. Jadła w milczeniu, obserwując jeńców.
Billi zaczęła mówić:
– Olgo, zupełnie nie rozumiem, dlaczego jej w tym pomagasz. Przecież wiesz, że was okłamuje.
Kobieta podniosła głowę znad miski.
– Spójrz na nas, templariuszu. Co widzisz?
W pierwszym odruchu Billi chciała odpowiedzieć, że gromadę wyjących potworów, ale to nie do końca była prawda. Templariusze uczyli ją, że wilkołaki to bezbożne stworzenia, bestie, które muszą być zgładzone. Teraz zastanawiała się, dlaczego. Widziała kobiety, potężne wojowniczki, plemię myśliwych. Było dla niej oczywiste, że darzą się nawzajem szacunkiem, dostrzegała siłę ich wiary. One, podobnie jak templariusze, walczyły o to, aby świat był lepszy – nie różniły się aż tak bardzo od członków Zakonu. Billi zadumała się. Jutro już nic nie będzie jej od nich różniło.
– Jest nas tak mało. Jeśli ludzie nie zmienią swojego postępowania, umrzemy. – Olga odstawiła pustą miskę. – Z każdym rokiem lasy kurczą się coraz bardziej, drzewa są barbarzyńsko wycinane. Co dla nas zostanie? – Wpatrywała się w popiół, zanurzając w nim czubek buta. – Baba-Jaga nas uratuje. Trzymamy cię przy życiu tylko dlatego, żebyś mogła to zobaczyć.
– Jeśli wie, w jaki sposób was ocali, dlaczego wam nie powie? Sprowadzi na całą ziemię srogą zimę, a sama zapadnie w sen. Cywilizacja zginie. Każdy gatunek żyjący na tej planecie zostanie zdziesiątkowany. Ona planuje nie tylko poświęcić Wasylisę – chce poświęcić nas wszystkich. – Dziewczyna zauważyła niespokojne spojrzenie Olgi. – Uwierz mi, proszę!
Kobieta podniosła się, warcząc.
– Mam ci uwierzyć? Nie może być mowy o zaufaniu między człowiekiem i wilkiem.
–Ja już nie jestem człowiekiem – odparła spokojnie Billi.
Jest tylko jeden sposób, aby uratować polenice.
Nagle do jurty weszły dwie wysokie kobiety. Każda miała ponad dwa metry wzrostu, były bardzo umięśnione, ubrane w płaszcze ze skóry i futra sięgające kostek. Na szyi jednej i nich wisiał naszyjnik ze zwierzęcych łap i kości; swoje długie blond włosy ozdobiła piórami i paciorkami. Druga miała ciemną skórę, a jej twarz naznaczały plemienne tatuaże.
– Olgo – powiedziała ciemnoskóra. – Musimy przenieść obozowisko.
– Co się dzieje?
Kobiety rzuciły nienawistne spojrzenia na Iwana i Billi.
– Ludzie śpieszą im na ratunek. Wielu ludzi.
Olga odrzuciła miskę.
– Jacy ludzie?
Oczy kobiet pociemniały.
– Bogatyrowie.
Do obozowiska wjechały samochody. Ogniska dopalały się, zwijano namioty. Polenice przenosiły obóz. W nocnym powietrzu Billi wyczuwała napięcie. Rozwiązano im pęta i wyprowadzono z jurty w eskorcie dwóch polenic. Jedna z nich podała dziewczynie długi, czarny pasterski płaszcz i kawałek czerwonego materiału, który miał służyć jako pas. Billi owinęła go dwukrotnie wokół talii i zawiązała.
– Dokąd idziemy? – zapytała Olgę.
– Nie możemy ryzykować. Nie chcemy, żeby bogatyrowie zakłócili rytuał. – Olga pokazywała palcem w ciemność.
– Puszcza jest głęboka. Wiemy, gdzie się ukryć.
Rosjanie chcieli odbić Wasylisę. Jeśli będzie ich wystarczająco dużo, pokonają polenice, ale rozleje się morze krwi. Czy Billi zdoła uciec, jeśli dojdzie do bitwy? Czy uda jej się odnaleźć i zabić Babę-Jagę? Mało prawdopodobne. Polenice będą bronić swojej bogini do końca. Wiedźma musi się odsłonić, tylko to daje szansę powodzenia. A co z Wasylisą? Przecież bogatyrowie chcieli ją sprzedać ghulom.
– Czyli Kościej ocalał – powiedział Iwan.
Miał na sobie swój ciemnoniebieski płaszcz; ręce chował w rękawach. Polenice nie pozwoliły mu wspierać się na kuli, więc szedł bardzo wolno. Nie okazywał jednak słabości, był zdeterminowany. Mrużył oczy, kiedy mroźny wiatr dmuchał mu prosto w twarz.
– Może to inni – odparła Billi.
– Nie. to Kościej, Kościej Nieśmiertelny. – Wyjął dłonie i rękawów i rozprostował palce.
Billi widziała, że pomimo ran, jakie odniósł, wciąż może jadać potężny cios.
– Już raz pozwoliłem mu uciec.
– Ale to Baba-Jaga jest teraz najważniejsza – przypomniała mu.
Iwan skinął głową.
– Najważniejsze to nie dopuścić do Wiecznej Zimy. Posłuchaj! – Trzymał ją za ręce i patrzył jej prosto w oczy. – Poszukasz Baby-Jagi. Jeśli ci się nie uda... Nie możemy pozwolić, żeby dopełniła rytuału pożarcia.
Billi pokiwała głową. Miała ponurą minę.
– Wówczas ty dokończysz zadanie.
– Da. – Chłopak westchnął. – Wcale nie jestem z tego zadowolony, ale jeśli żyje i Baba-Jaga, i Wasylisa, znajdujemy się w podwójnym niebezpieczeństwie. Spoczywa na nas wielka odpowiedzialność, większa niż uratowanie dziecka... niewinnego dziecka.
– Masz rację.
Jakby słyszała Arthura. Iwan miał wypisane na czole: „Jestem urodzonym przywódcą”.
Z każdego zakątka obozu dochodziło wycie. Ludzkie postacie poruszały się jak cienie wokół palących się ognisk. Wchodziły i wychodziły z mroku brzozowego zagajnika. Było ich pełno w całym lesie. Billi widziała, jak dwie polenice zrzuciły płaszcze, opadły na cztery łapy i z ludzi przemieniły się w bestie, zrobiwszy zaledwie kilka kroków. Koło niektórych namiotów stały dzieci i obserwowały rodziców pakujących dobytek. Jedno z nich, ze zmierzwionymi czarnymi włosami pomywanymi paskami jasnego materiału i ozdobionymi koralikami, raz po raz wybuchało śmiechem, kiedy matka delikatnie wpychała je w śnieg. Rozbawiony chłopczyk turlał się po ziemi, ubrany jedynie w bawełniane majtki. W końcu matka podniosła go i pocałowała w powieki.
„Jezu!”. Bogatyrowie i Kościej po jednej stronie, Baba-Jaga po drugiej. Gdzie, do cholery, podziewał się ojciec? Nie może sama walczyć z całym światem.
– Wiesz, że on już nie żyje? – powiedziała Billi do Olgi. – Ten chłopczyk i jego matka. Wszyscy zmierzacie ku śmierci.
Olga chciała się odwrócić, ale Billi stanęła na ścieżce.
– Wieczna Zima zbliża się nieubłaganie, chyba że coś zrobimy.
Zatrzymały się za zardzewiałą furgonetką. Dwóch mężczyzn pakowało skrzynie i pudła na dach samochodu. Inny, w wojskowej kurtce, odgarniał głęboki śnieg łopatą, odłupując lód z kół. Noc wypełniały hałas pojazdów' i wycie wilków. Olga otworzyła tylne drzwi.
– Co zatem proponujesz? – zapytała.
– Musimy powstrzymać całe to szaleństwo.
– To nie szaleństwo, to wola Wielkiej Matki.
Olga przytrzymała Billi drzwi.
– Słyszałam, że mówisz to samo. Deus vult?
Dziewczyna wsiadła do furgonetki, a za nią Iwan. Z przodu, na fotelu pasażera, siedział wielki Szwed. Przód i tył auta odgradzała stalowa siatka. Mężczyzna spojrzał na Billi oraz Iwana i szczelniej owinął się kurtką. Olga usiadła za kierownicą i zaczęła grzać silnik. Włączyła reflektory i auto ruszyło. Śnieg spadł z maski; furgonetka wygrzebała się z zaspy. Olga co chwila zerkała w lusterko, w którym odbijała się Billi.
„O czym myśli?” – zastanawiała się dziewczyna.
Ta starsza kobieta nie wierzyła tak ślepo jak jej wnuczka. Pełniła funkcję przywódczyni polenic i traktowała to bardzo poważnie. Ochrona stada była jej nadrzędnym celem, ale lojalność wobec Baby-Jagi wpajano polenicom od tysięcy lat. Olga odwróciła wzrok. Samochód zaczął się toczyć po ubitym śniegu.
Billi wyczuwała w kieszeni figurkę Wenus. Przysunęła się do Iwana i położyła głowę na jego ramieniu. Chłopak ją objął. W samochodzie zapanowała cisza.
Węszy w powietrzu i warczy, wzywając swoje siostry. Ze świeżym powietrzem lasu miesza się woń popiołu, zapach ognia i człowieka. Rozprostowuje łapy i patrzy w welon opadających płatków śniegu, które szybują w świetle księżyca.
Tam, na skraju lasu, widzi światło padające z okien, słyszy muzykę i śpiew. Ale to szorstkie dźwięki, które syczą i trzaskają. To odgłosy człowieka, jego fałszywe tony i hałasy. Cienka smużka dymu unosi się z kamiennego komina.
Billi przechodzi przez niskie ogrodzenie i zbliża się do płacht materiału. Kobieta wywiesiła prześcieradła. Błyszczą od mrozu. Dziewczyna wącha biały materiał i zaczyna jej się kręcić w głowie od miękkiego mlecznego zapachu niemowlęcia. Oblizuje wargi.
Jej siostry są tuż przy niej. Razem podchodzą do frontowych drzwi. Przez szybę widzi siedzącą przy stole rodzinę wpatrzoną w migające kolorami pudełko. Billi mruga powiekami. Światło jest zbyt jasne, a hałas rozdziera jej delikatne uszy. Nic dziwnego, że ludzie tracą rozum... Kobieta się śmieje, a dziecko w jej ramionach zawodzi.
Billi sięga do drzwi. Jej dłonie pokrywają błyszczące czarne włosy. Dotyka zimnej mosiężnej klamki, o którą dźwięczą jej pazury.
Czworo ludzi wpatruje się w nią. Kobieta zaczyna krzyczeć, przyciskając niemowlę do piersi. Mały chłopiec patrzy z przerażeniem. W powietrzu unosi się kwaśna woń moczu.
Mężczyzna wyciąga rękę po pogrzebacz stojący obok paleniska Jego dłonie drżą.
– Ludzkie ciało! – wyje Billi.
Ona i jej siostry będą dziś ucztować.
Skacze.
*
– Billi!
Otworzyła oczy. Iwan popatrzył na nią z niepokojem. Głowę wspierała na jego kolanach.
Boże, po prostu wrzała – pot zmoczył jej ubrania, wilgotne włosy przylegały do czaszki.
– Wszystko w porządku? – Iwan trzymał ją mocno. Zbliżył swoją twarz do jej twarzy. – Co się stało?
– Nic. To tylko zły sen.
„Dzięki Bogu”.
Jadące przez ośnieżone polne drogi auto trzęsło i podskakiwało. Billi widziała światła posuwającego się za nimi konwoju. Jechało w nim kilkanaście aut, za którymi biegły wilki, wpadając i wypadając z lasu ciągnącego się po obu stronach drogi.
Ale gdzie była Wasylisa? Nagle Billi zauważyła, że coś porusza się nad autem. Wielkie, niezgrabne coś, przypominające nietoperza, frunęło w padającym śniegu. Za jej płaszczem ciągnęły się wstążki, a ciszę przebijały dzikie okrzyki radości – Baba-Jaga dowodziła śnieżną burzą.
Billi rozpaczliwie walczyła z prymitywnymi instynktami, które próbowały nią zawładnąć.
– Poradzisz sobie – szeptał Iwan.
– Nie, z tym sobie nie poradzę – odparła.
Chłopak chciał jej pomóc, ale wiedziała, że nie zostało jej wiele czasu.
– Tutaj mam figurkę. – Pokazała na lewą kieszeń spodni. – Jeśli dzisiaj w nocy nastąpi przemiana, musisz ją wykorzystać.
– Sama to zrobisz. Wiem to. – Pogłaskał ją po włosach. Przytuliła się cło niego, kładąc mu głowę na piersi, i przymknęła oczy. Słuchała miarowych uderzeń jego serca i starała się zapomnieć o głodzie, który czuła, gdy we śnie wchodziła do domu tych ludzi.
Wiedziała, że to jeszcze nie koniec.
Długa noc ciągnęła się w nieskończoność. Billi to oblewała się potem, to wstrząsały nią dreszcze wilkołaczej gorączki. Pogoda się pogorszyła. Dziewczyna odczuwała ulgę tylko wówczas, gdy księżyc chował się za śnieżnymi chmurami. Iwan czuwał przy niej, mrucząc do jej ucha coś po rosyjsku. Oparta o jego ramię wsłuchiwała się w ten delikatny głos.
Nagle silnik zagrzechotał i zaskrzypiały biegi – auto gwałtownie zahamowało. Billi otworzyła oczy. Olga zaczęła przekręcać kluczyk w stacyjce, ale hałas dochodzący z silnika nie ustawał, Wielki Szwed przeklął i wyskoczył z samochodu. Starsza kobieta również. Burza ucichła, ale śnieg nadal mocno padał z ciemnego nieba. Słońce już wschodziło, gdzieś za chmurami, i Billi poczuła wielką ulgę – w końcu mogła odpocząć od upiornego światła księżyca.
– Co się dzieje? – zapytała.
Iwan odwrócił głowę i rozejrzał się.
– Nikt za nami nie jedzie. Śnieżyca przerwała konwój.
Szwed wyciągnął skrzynię z narzędziami, a Olga podniosła maskę. Trzymała latarkę, podczas gdy mężczyzna przerzucał klucze. Kiedy mocniej się pochylił, narzekając, że Olga źle kieruje światło, kobieta zatrzasnęła na nim klapę maski. Mężczyzna jęknął. Olga ponownie uderzyła go klapą. Jego nogi zwiotczały, ale machał ramionami, wciąż przytomny. Polenica cofnęła się i zdzieliła go mocno w czoło ciężką metalową latarką. Upadł na ziemię z łomotem. Podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je.
– Carewiczu, muszę ci zaufać.
Iwan nie odpowiedział, jednak jego ponure spojrzenie mówiło wszystko. Olga westchnęła.
– Zabiłam twojego ojca, ale nie żywiłam do niego urazy. Jest wojna i tak wygląda wojenne życie, rozumiesz?
Nie miała na sobie swego plemiennego stroju – Billi nie zwróciła na to wcześniej uwagi. Była ubrana w dłuższą wełnianą tunikę i dżinsy, których nogawki wciągnęła w wysokie buty. Rozpuszczonymi włosami targał wiatr.
– Rozumiem, że mój ojciec nie żyje.
– Wszyscy będziemy martwi, jeśli razem czegoś nie zrobimy.
Olga pomogła Billi wyjść z furgonetki.
– Chociaż jesteśmy wrogami, możemy się szanować.
Iwan również wysiadł z auta. Nie spuszczał oczu z polenicy.
W końcu skinął głową.
– Wyrównamy rachunki innym razem.
Olga wraz z Billi stanęła przy froncie auta, tuż przy nieprzytomnym Szwedzie.
– Chwyć go za nogi – poprosiła i razem przetoczyły olbrzyma na skraj dróżki.
– Dlaczego zmieniłaś zdanie?
Kobieta patrzyła, jak ciało stacza się ze wzniesienia w głęboki śnieg.
– Dla mnie najważniejsze są polenice. Po spotkaniu z tobą miałam szansę na rozmowę z Dzieckiem Wiosny. Jest zupełnie niewinna, nie ma w niej cienia przebiegłości. Jeśli więc Dziecko Wiosny mówi, że Baba-Jaga planuje zabić nas wszystkich, sprowadzając na ziemię Wieczną Zimę, wierzę, że to prawda.
– Dziękuję ci. Co z Wasylisą?
Olga pokazała na drogę za nimi. Przez sypiący śnieg było widać dwa słabe reflektory ciężkiego hummera, który toczył się w ich kierunku. Otworzyła schowek w desce rozdzielczej i wyjęła z niego ciężką broń. Masywna lufa rewolweru Smith & Wesson miała ponad piętnaście centymetrów długości i wyglądała, jakby wyprodukowano ją do zabijania słoni.
– Zasadzka? – dopytywała się Billi.
– Zasadzka.
Dziewczyna ześlizgnęła się trochę ze ścieżki. Olga zamachała dłonią z latarką w kierunku zbliżającego się pojazdu.
Samochód zatrzymał się; kierowca nie wyłączał silnika. Billi, wyglądając zza wzniesienia, zobaczyła, jak tylne drzwi samochodu otwierają się i wyskakuje z nich mężczyzna. Uśmiechając się, podszedł do Olgi. Nadal się uśmiechał, kiedy kobieta waliła go latarką.
Billi wyskoczyła zza pagórka i podbiegła do uchylonego okna od strony kierowcy. Za kierownicą siedziała kobieta, jedna z polenic, ale w ludzkiej postaci. Wasylisa leżała z tyłu – spała przykryta szalem. Billi wsunęła długą lufę przez okno.
– Pozwolisz, że zabiorę ze sobą Dziecko Wiosny.
Zaczęła krzyczeć i próbować ucieczki, szaleńczo siłując się z klamką.
– Nie, Wasyliso, proszę, nie! – Billi powoli wyciągała ku niej dłoń. – Nie skrzywdzę cię, obiecuję.
– Obiecywałaś już wcześniej i okazało się, że kłamałaś. – Przytuliła się do drzwi z kolanami wysoko pod brodą, z ręką na klamce.
Billi spojrzała na dziecko i serce prawie jej pękło. Została gotowana do złożenia w ofierze. Ktoś wyszczotkował jej włosy – błyszczały jak złote naszyjniki, którymi była obwieszona. Wokół oczu namalowano henną wzory: spirale i pióra, które przemieniły ją w czarodziejkę. Białą sukienkę zdobił złoty haft przedstawiający prehistoryczne zwierzęta i magów.
Billi tylko pokiwała głową. Nie potrafiła odeprzeć oskarżeń dziecka.
– Wasyliso, proszę. Proszę, chodź ze mną.
Olga kazała polenicom wysiąść z samochodu. Zabrała im telefony komórkowe. Billi odłożyła broń na siedzenie przed dziewczynką i podniosła ręce. Dziecko chwyciło rewolwer i wycelowało.
„Tylko tego nam trzeba – pomyślała Billi. – Niech Wasylisa rozwali mi teraz łeb”.
Uśmiechnęła się, myśląc o ironii losu. Z łatwością mogła odebrać dziewczynce broń, ale musiała odzyskać jej zaufanie.
– Masz rację, że jesteś wściekła, że mi nie ufasz – powiedziała. Kątem oka dostrzegła kuśtykającego w ich kierunku Iwana. – Możesz pójść ze mną albo z nimi, prosto do Baby-Jagi. Wybór należy do ciebie.
Wasylisa, szlochając, upuściła broń.
– Dlaczego, Billi? Dlaczego chciałaś mnie skrzywdzić?
Na to pytanie była tylko jedna odpowiedź – Billi była templariuszem, a to oznaczało podejmowanie trudnych decyzji. Jeśli jakimś cudem przeżyją, może Wasylisa zrozumie to wszystko... kiedyś, kiedy sama zostanie templariuszem.
Objęła dziewczynkę i pomogła jej wysiąść z auta. Iwan chwycił broń i wystrzelił jedną kulę w CB-radio, a drugą w chłodnicę. Dziewczyna przeniosła Wasylisę do furgonetki.
Wyjechali z lasu jedną z bocznych dróg. Chcieli jak najszybciej oddalić się od reszty konwoju. Iwan siedział z przodu razem z Olgą, Billi z Wasylisą z tyłu.
– Na pewno ruszą w pościg za Dzieckiem Wiosny... polenice i sama bogini – powiedziała Olga.
– Na to liczę – odparła Billi. Wyjęła figurkę i wręczyła ją Oldze. – To fragment meteorytu, który uderzył w Puszczę Tunguską w 1908 roku.
Kobieta oglądała figurkę, trzymając kierownicę drugą dłonią.
– Tak, to fragment tego, co uśpiło Babę-Jagę.
– Możemy to znowu wykorzystać. Musimy użyć tego jako broni. Może jako noża?
Polenica zatrzymała furgonetkę.
– Mam lepszy pomysł.
Upewniła się, że nikt za nimi nie jedzie, po czym weszła na dach i zaczęła rozpinać paski przytrzymujące bagaż. Iwan i Billi wysiedli z samochodu, by zobaczyć, co robi.
– Wasylisa jest przynętą – powiedział Iwan. – Na to liczycie?
Spojrzał przez okno na dziewczynkę. Okryta kocem przyglądała się zaśnieżonemu krajobrazowi. Billi nie podobał się plan, aby w ten sposób wykorzystywać dziecko, ale to był jedyny pomysł, jaki przyszedł jej do głowy.
– Tak, jeśli coś przydarzyłoby się Wasylisie, Baba-Jaga po prostu straciłaby zainteresowanie. Wysłałaby za nami pościg, aby się zemścić, ale sama by się tu nie pojawiła. Dzięki dziewczynce zmusimy Babę-Jagę do osobistego zaangażowania. Wasylisa musi żyć.
Iwan spojrzał w niebo.
– Dzisiaj pełnia.
– Pomóżcie mi – poprosiła Olga.
Razem opuścili na ziemię ciężką skrzynię. Billi i Iwan patrzyli kobiecie przez ramię, kiedy otwierała pokrywę.
– Podoba się? – zapytała.
Twarz Billi rozpromienił uśmiech.
– I to jak!
W skrzyni leżała równiutko poukładana broń. Nie była to broń palna, lecz miecze, łuki i strzały oraz kolczugi.
Piękna robota. Wspaniale utrzymane. Gwiazdkowy prezent. Dla Billi.
Dziewczyna wyjęła kolczugę. Sięgała jej do kolan, rękawy do połowy ramienia. Błyszczała na tle białego śniegu. Następnie wyciągnęła szablę – właśnie takiej używała jazda osmańska. Wpatrywała się w arabskie napisy biegnące wzdłuż ostrza.
– Co tu jest napisane? – zapytał Iwan.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Tłumacząc wprost: „Udław się tym, wyznawco Chrystusa”; eee... „siewco nasienia”. Coś w tym rodzaju. – Billi odchrząknęła i wsunęła ostrze do pochwy. – To ma chyba rodowód biblijny. Księga Rodzaju, rozdział trzydziesty ósmy.
Po chwili zauważyła w skrzyni mongolski łuk. Był cały czarny, wykonany z drewna i rogu, w kształcie litery C. Olga podniosła go i napięła.
– Mówią, że Mongołowie to wilki Wschodu – powiedziała.
– Rządzili Rosją przez prawie dwieście lat. W polenicach płynie wiele mongolskiej krwi.
Billi sięgnęła po kołczan. Strzały porządnie poukładano w dwóch rzędach: z przodu z szerokimi zadziorami na człowieka, z tyłu z wąskimi szpikulcami do przebijania zbroi, a wszystkie z orlimi lotkami. Na ściance kołczanu dostrzegła srebrną obrączkę przywiązaną do ozdobnych frędzli. Wsunęła ją na prawy kciuk. Olga podała jej napięty łuk. Był dziełem sztuki.
– To wystarczy – powiedziała Billi.
Wspólnie ubierali i uzbrajali dziewczynę. Iwan narzucił jej kolczugę, Billi zatknęła za pasem miecz i długi nóż. Na końcu przerzuciła kołczan przez ramię i założyła pierwszą strzałę. Zahaczyła cięciwę o obrączkę na kciuku, naciągnęła, napinając mięśnie pleców. Naciąg był idealny. Figurka stanie się grotem! Billi nie widziała żadnych trudności w tym, aby wycelować strzałą zakończoną meteorem prosto w czaszkę Baby-Jagi.
Olga trochę się cofnęła i poprawiła kolczugę Billi.
– Może także w twoich żyłach płynie mongolska krew. Jesteś bardziej wilkiem, niż ci się wydaje.
Iwan zagwizdał z podziwem.
– Teraz jesteś naprawdę piękna.
Sam nałożył krótką kolczugę i wziął prosty miecz. Nie ulegało wątpliwości, że bezpieczniej czuł się z rewolwerem Olgi i garścią nabojów.
– Tutaj będą mieli przewagę – ocenił, rozglądając się. – Mogą nas zaatakować z każdej strony. Potrzebujemy lepszego pola bitwy.
– Znajdziemy takie miejsce – odparła Billi. Wzięła do ręki jeden ze skonfiskowanych telefonów... Słaby zasięg.
– Tato, gdzie jesteś?
– Billi? Billi?
– Tato, mamy Wasylisę.
– Billi? Gdzie jesteś?
– Mamy Wasylisę! – krzyczała.
Głos ojca brzmiał tak, jakby dzwoniła z drugiego końca świata.
– Gdzie jesteś?
Cholera! Billi spojrzała wokoło. Z jednej strony widziała ogrodzony las – na płocie co metr wisiał jakiś znak: podzielone na trzy części czarne koło na żółtym tle – międzynarodowy symbol promieniowania.
– Gdzie jesteś?
W miejscu z betonu, pełnym zanieczyszczeń, w miejscu, gdzie Baba-Jaga będzie najsłabsza. Billi przeczytała wgnieciony znak drogowy.
– W pobliżu Czarnobyla, tato.
Jechali przez cały dzień, zatrzymując się tylko po to, aby zjeść suszone mięso, zeschnięty chleb i wypić trochę wody. Olga prawie się nie odzywała; kiedy się zatrzymywali, wodziła oczami po horyzoncie. Nikogo nie było widać. Podczas postoju Billi rozbroiła jedną ze strzał, odcinając jej grot. Następnie ścisnęła figurkę stopami i uderzyła w nią młotkiem. Wasylisa siedziała cichutko tuż obok niej, podczas gdy ociosywała wypolerowany czarny kamień, próbując nadać mu kształt grotu.
– Co robisz? – zapytała dziewczynka.
Billi wręczyła jej szorstki stożek meteorytu.
– To kawałek skały, która uderzyła w tunguską tajgę. Twoja prababcia dobrze wiedziała, że ten meteoryt poważnie zrani! Babę-Jagę.
Wasylisa dokładnie obejrzała kamień.
– Masz nadzieję, że to zabije wiedźmę? – W głosie dziewczynki słychać było nutę wątpliwości.
– Mam cholernie dużą nadzieję.
Kiedy skończyli jeść, Billi udało się już przygotować trzy strzały z meteorytowym grotem. Nasadziła ostrza na drzewce za pomocą kleju. Strzały nie były idealne; powinna je wypróbować. Ale nie mieli czasu. Musieli jechać dalej.
Popołudniowe słońce wisiało nad widnokręgiem, oblewając krajobraz różowym i pomarańczowym blaskiem. Las się przerzedzał, ustępując miejsca nieuprawianym od dawna polom, pośród których stały opuszczone gospodarstwa, a nawet całe wsie. Znaki cywilizacji pojawiały się coraz częściej. W końcu dojechali na przedmieścia Czarnobyla.
Miasto dotknęła największa katastrofa nuklearna w historii. W 1986 roku wybuchł tu reaktor jądrowy, powodując powstanie chmury radioaktywnej, która zawisła nad południową Rosją i Ukrainą. W ciągu jednej nocy z zagrożonego terenu ewakuowano tysiące ludzi, którzy mogli zabrać ze sobą tylko to, co potrafili unieść. Nigdy nie powrócili do swych domów. To wszystko wydawało się Billi zamierzchłą historią, póki nie wjechali do miasta wyglądającego tak, jakby zostało opuszczone ostatniej nocy. Samochody, budynki, parki, ogrody – wszystko trwało niezmienione. Nigdzie nie było widać żadnych zniszczeń, tak jak na obszarach ogarniętych wojną, przerażał natomiast całkowity brak mieszkańców.
Takiego świata chciała Baba-Jaga.
Szare bloki mieszkalne stały jak tytani na straży wymarłego miasta. Spłoszone stado kruków utworzyło chmurę czarnych piór, kraczącą ze złością na powitanie.
Nad pustymi ulicami pochylały się konary przykrytych śniegiem drzew. Było słychać, jak drapią w dach furgonetki. Spod popękanego asfaltu wystawały korzenie, a w dziurach na jezdniach połyskiwał zamarznięty lód. Przy drodze stały porzucone, byle jak zaparkowane samochody. Miały pootwierane maski, ich silniki, opony, fotele – wszystko zostało rozkradzione.
Furgonetka zatrzymała się. Nad jej przednią szybą zawisł wielki cień, a powietrze drżało od dziwnego, przerażającego pomruku. Na środku drogi stał wielki czarny niedźwiedź ze świdrującymi brązowymi oczami. Olga, nie wyłączając silnika, Wysiadła z samochodu. Niedźwiedź spadł na cztery łapy, ale nawet w takiej pozycji był wyższy od potężnej kobiety. Ciężko przyczłapał do Olgi i podniósł pysk, aby ją powąchać.
Polenica stała i obserwowała zwierzę. Nagle niedźwiedź znowu wspiął się na tylnych łapach, odrzucił głowę w tył i zaryczał.
Billi zerknęła na Iwana – siedział z tyłu i sprawdzał broń. Wasylisa przeniosła się do przodu. Chłopak spojrzał pytająco na Billi.
– I co teraz? – wyszeptał.
Pochylił się delikatnie, oparł lufę pistoletu o zagłówek przedniego siedzenia i wycelował w szybę. Wasylisa przytuliła się do Billi. Nagle wysunęła dłoń i dotknęła szyby. Z otwartymi ustami przyglądała się wielkiemu zwierzęciu.
– Mam nadzieję, że Olga wie, co robi.
W końcu niedźwiedź opadł na cztery łapy, odwrócił się i wszedł między drzewa. Billi wyskoczyła z auta i podeszła do kobiety.
– O co w tym wszystkim chodzi? – zapytała, kiedy bicie jej serca wróciło do normy.
– On tutaj rządzi. Chciał się upewnić, że o tym wiemy – powiedziała Wasylisa z samochodu.
Iwan wyskoczył z furgonetki, wymachując pistoletem.
– Mogliśmy go tym odstraszyć. Tak byłoby bezpieczniej.
Olga popatrzyła na niego gniewnie.
– Właśnie tak postępują ludzie!
Pojechali dalej.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała Billi.
– W jednym z miasteczek w pobliżu Czarnobyla – poinformowała Olga. – Reaktor znajduje się kilka kilometrów stąd.
Billi rozejrzała się. Luźna zabudowa sprzyjała ich planom. Wokół każdego budynku rozciągało się mnóstwo wolnej przestrzeni. Niezależnie od kierunku ataku przeciwnik byłby tutaj dobrze widoczny.
– Zatrzymaj się! – poprosiła Billi.
Olga zaparkowała na poboczu. Przed nimi stało wysokie metalowe ogrodzenie, za którym znajdowało się wesołe miasteczko. Dziewczyna chwilę pokręciła się po opustoszałym terenie. Żółte wagoniki diabelskiego młyna wypełniał śnieg. Pokryta lodem winorośl oplatała podstawę karuzeli, a całe urządzenie ' trzeszczało na wietrze. Odrobinę dalej ustawiono pod zadaszeniem elektryczne samochodziki. Dach konstrukcji zapadł się, a na autkach leżały długie pasy materiału i plastiku.
Naprzeciwko znajdowała się szkoła; miała chyba z osiem pięter. Rozlokowanie się w wysokim budynku gwarantowało dobrą widoczność. Wasylisa dogoniła Billi i razem badały teren. W tym bloku nie było żadnych drzwi ani okien. Przestąpiły niski próg i od razu znalazły się w salach lekcyjnych. Farba na ścianach i ławkach wyblakła i popękała. Wokół wisiały plakaty przywódców Związku Radzieckiego i wielka czerwona mapa tego kraju oraz dziecięce rysunki głównie przedstawiające rakiety i kosmonautów. Z wieszaków zwisały małe gumowe maski gazowe.
Billi i Wasylisa minęły pokój lekarski, wypełniony plakatami z instrukcjami pierwszej pomocy, i znalazły się na schodach wiodących na piętro. Billi zatrzymała się gwałtownie, bo na ścianie zobaczyła jakiś zarys. Pchnęła Wasylisę za siebie.
Na murze namalowano sylwetkę małej dziewczynki z włosami związanymi w kucyki. Wyglądała jak cień po wybuchu atomowym. Na zawsze pozostała przy ścianie, sięgając do wyłącznika.
W końcu dotarły na płaski dach, z którego rozpościerał się widok na Czarnobyl. Miasto tworzyły betonowe bloki mieszkalne. Las wdzierał się ze wszystkich stron. Billi dostrzegła gałęzie drzew dźgające okna na wysokich piętrach i grube korzenie oplatające porzucone samochody.
– Nie trzeba było długo czekać – zauważyła.
Nie minęło wiele czasu, nim natura zaczęła sięgać po to, co kiedyś jej zagrabiono.
Na horyzoncie majaczyły kominy elektrowni atomowej – trzy szczupłe wieże obok pogiętej skorupy reaktora. Panująca wokół cisza dźwięczała w uszach. Opuszczone miasto odbijało echem westchnienia duchów.
Nigdzie nie dostrzegły templariuszy. Gdyby ojciec dostał się rano do Kijowa, byłby już na miejscu. Przez kolejne dziesięć minut Billi dokładnie oglądała ulice i dachy, mając nadzieję, że ujrzy jakiś ruch, błysk zbroi albo miecza. Padał jednak gęsty śnieg i widoczność była kiepska. Może to nocna burza śnieżna spowodowała opóźnienie? Może ojciec w ogóle nie doleciał do Kijowa? Teraz i tak nie było już czasu na rozmyślania.
– To chyba koniec – odezwała się Billi.
Wasylisa stała tuż obok. Dziewczyna wyciągnęła do niej rękę, ale dziecko się cofnęło.
Trudno utrzymać przyjaźń, będąc templariuszem.
– Wiedźma jest blisko – powiedziała dziewczynka. Podrapała się w głowę i skrzywiła się. Wzory malowane henną pokrywały jej ręce aż po łokcie. Przyglądała się swym dłoniom. Po chwili uniosła wzrok na oddalony reaktor.
– Spójrz, co zrobiliśmy. Ziemia jest przez nas chora.
– To, co mówisz, bardzo przypomina słowa Baby-Jagi – zauważyła dziewczyna.
Ich oczy spotkały się.
– To stara i zmęczona bogini, Billi. Wydaje się jej, że jest jedyną osobą, która troszczy się o ziemię. Miała nadzieję, ze ludzie się czegoś nauczą, ale nie zmienili swego zachowania, piątego chce za wszelką cenę żyć, bo jest pewna, że kiedy odejdzie, nikt nie zadba o tę planetę.
Po policzkach Wasylisy spływały łzy. Niebo poczerwieniało; słońce chowało się za horyzontem. O tej porze księżyc był słabo widoczny, ale idealnie krągły. Billi poczuła swędzenie skóry i rozpięła kołnierz, by schłodzić rozgrzane ciało.
– Jeszcze nie, nie teraz – mówiła do siebie.
Smukłe brzozy cicho zaszeleściły, kiedy rozległo się wilcze wycie; po chwili kolejne i kolejne, aż w całym mieście zadźwięczał chór myśliwych. Olga machała do Billi. Dziewczyny zaczęły szybko zbiegać po schodach, Wasylisa kilka kroków za Billi.
Spotkały się przy wejściu do wesołego miasteczka. Olga rozebrała się do cienkiego podkoszulka i krótkich spodenek. Na jej nagich ramionach i nogach jeżyły się szare włoski, a jej paznokcie zmieniły się w pazury.
– Ile czasu nam zostało? – zapytała Billi.
– Jakieś pięć minut – warknęła Siwucha, przysłuchując się odgłosom nadciągającej armii. Zaczęła kłapać zębami, które stały się dłuższe i ostrzejsze.
– Musimy zająć dogodne pozycje. – Billi raz jeszcze spojrzała wokół. Do wesołego miasteczka prowadziły trzy drogi, co dawało im kilka strategicznych rozwiązań. – Nie wyłączaj silnika, bo jeśli będziemy musieli uciekać...
Olga się roześmiała.
– Nie uciekniemy stąd, młody templariuszu. Tutaj umrzemy.
– Być może, ale zabierzemy wiedźmę ze sobą. – Billi naciągnęła łuk z meteorytową strzałą. – Wystarczy mi tylko, żeby Baba-Jaga znalazła się przez chwilę na otwartej przestrzeni dość blisko mnie; to wszystko.
Siwucha groźnie zawarczała, bo dobiegł ją dźwięk stali. Billi obróciła się gwałtownie z łukiem gotowym do strzału. Nagle tuż za ich plecami pojawiła się jakaś postać.
Arthur powoli wyciągał Miecz Templariuszy z pochwy. Miał na sobie swą kolczugę, przykrytą połatanym skórzanym płaszczem. Płatki śniegu błyszczały na jego czarnej brodzie; blizny były bledsze niż zazwyczaj – wręcz oślepiająco białe w mroźnym słabym świetle zachodzącego słońca. Obok niego szedł Gareth, trzymając swój łuk. Kiedy zauważył łuk Billi, pokiwał z uznaniem głową. Do paska miał przytroczony kołczan, lotki jego strzał zrobiono z czarnych orlich piór.
– Mam nadzieję, że się nie spóźniliśmy – powiedział Arthur.
Mordred, wysoki, elegancki Etiopczyk, stał obok. Jego ręce niespokojnie krążyły wokół drzewca włóczni. Na biodrach wisiał mu kołczan, a na plecach łuk. Pół twarzy przykrył szalikiem, a na głowę mocno nasunął wełnianą czapkę, więc było widać tylko jego brązowe oczy. Za Mordredem pojawili się Gwaine i Lance. Dzięki Bogu przeżyli.
Gwaine musiał dostać niezłe lanie, bo wokół głowy miał owinięty bandaż. Jego usta, zazwyczaj wąskie i ponure, teraz jakby odrobinę się uniosły. Mógł to być uśmiech – pierwszy, jakim stary wojownik obdarzył Billi. On również trzymał łuk i strzały. W rękach trzymał topór, na napierśniku lśnił namalowany czerwony krzyż po lewej stronie – templariusz w każdym calu.
– Bonjour, Bilqis – powiedział Lance, wygładzając swoje długie brązowe wąsy i kłaniając się.
Francuz nosił długą do kolan kolczugę, jeszcze starszą i cięższą niż ta, którą włożyła Billi. Przy lewym biodrze wisiał miecz. Miał również tarczę w barwach bitewnej flagi templariuszy: czarną u góry, białą na dole. Wyglądał tak, jakby był żywcem wyjęty z obrazka ilustrującego krucjaty.
Billi poczuła, że jej gardło się zaciska. Przepełniło ją uczucie bezgranicznej ulgi. Zwilżyła suche usta.
– W końcu przybyliście! W cholernie ostatnim momencie!
Lance ucałował Billi w oba policzki. Uśmiechnęła się.
– Udało się. Jak?
Francuz wyglądał na totalnie zaskoczonego pytaniem.
– A dlaczego miałoby się nam nie udać?
Mordred uścisnął jej dłoń.
– Wyglądasz jak ktoś, kto będzie przyczyną wielu kłopotów.
Billi się roześmiała.
– Nadciągają kłopoty, to prawda.
Gwaine przypatrywał się z góry Wasylisie.
– To ona jeszcze żyje? – Mówił, jakby dziecka tam nie było.
– Dlaczego jeszcze jej nie zabiłaś?
Billi przyciągnęła dziewczynkę do siebie.
– Znalazłam sposób, aby zabić Babę-Jagę. Jędza musi się tylko zbliżyć. Jeśli będziemy mieli dziecko, wiedźma na pewno się pojawi, a to da nam szansę pozbycia się jej raz na zawsze.
– Rozumiem, że dziewczynka jest przynętą, tak? – dopytywał się Gwaine.
Wasylisa drgnęła. Odepchnęła dłoń Billi i uciekła kilka kroków dalej. Teraz wpatrywała się w templariuszy. Billi podeszła do dziecka.
– Jesteśmy tu po to, by cię bronić, przysięgam. Ale musisz nam pomóc. – Spojrzała na ojca, który obserwował całą scenę bez emocji. – Kiedy Baba-Jaga się zbliży, zniszczymy ją – dodała.
– A jeśli nie? – zapytało Dziecko Wiosny.
– Będziemy pewni, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. – Dotknęła policzka Wasylisy.
Templariusze z rezerwą patrzyli na Siwuchę. Olga nie przemieniła się jeszcze całkowicie, ale jej skórę pokrywało już futro, a czaszka wydłużyła się na tyle, by pomieścić pysk i kły. Właściwie nie zwracała uwagi na ludzi. Arthur klepnął Billi po plecach i oglądając jej uzbrojenie, pokiwał głową z podziwem.
– Świetna robota! – pochwalił.
Po chwili zawołał Lance’a.
– Przygotuj samochód. Musimy mieć szansę na szybki odwrót.
– Bon – odparł krótko Francuz. Ujął rękę Wasylisy pomiędzy swe dłonie i powiedział: – Dobrze cię znowu widzieć. – Przerzucił tarczę przez ramię i zniknął w uliczce.
Billi spojrzała na ojca i pokazała mu jedną ze strzał.
– Ma grot z meteorytu. Zrobiłam go z figurki Wenus.
Arthur wziął strzałę do ręki; nacisnął grot kciukiem.
– Elaine mówiła, że figurka została w Londynie. Odnalazłaś ją?
Billi wskazała na dziewczynkę.
– Wasylisa miała ją ze sobą.
Arthur podał strzałę Garethowi.
– Co o tym myślisz?
Gareth – najlepszy łucznik templariuszy – przekręcił strzałę w palcach, by sprawdzić wagę. Przyłożył do cięciwy. Łuk zatrzeszczał, kiedy przyciągał ją do policzka.
– Dobra na jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów.
Billi wyjęła jeszcze dwie i wręczyła je Garethowi.
– To wszystkie? – zapytał.
– Niestety, to nie był zbyt duży kawałek skały.
Gareth sprawdził każdą po kolei i oddał jedną Billi.
– Ta ma za luźno osadzony grot, daleko nie poleci. Wykorzystam te dwie.
– A jeśli się nie uda? – zapytał Gwaine. – Co z dziewczynką?
– Jeśli nie zabijemy wiedźmy, walczymy do ostatniego człowieka – powiedział Arthur. Zupełnie nieświadomie przeciągnął kciukiem po ozdobnej głowicy miecza, dotykając emblematu przedstawiającego dwóch rycerzy na jednym koniu. Wskazał na budynek szkoły. – Co myślisz, Gareth?
– Wolałbym trawiasty pagórek, ale to dobre miejsce. – Pobiegł w kierunku szkoły z łukiem w jednej ręce i kołczanem w drugiej.
Billi chwyciła Wasylisę za rękę i wyjęła szablę.
– Trzymaj się blisko mnie.
Wasylisa odpowiedziała uściskiem.
W końcu Arthur zwrócił się do Iwana:
– A ty kto?
Iwan wyprostował się.
– Carewicz Iwan Aleksiejewicz Rom...
– Mów do niego Iwan – przerwała Billi, wycierając pot z czoła.
Arthur chwycił jej rękę owiniętą bandażem.
– Jesteś ranna? Bardzo?
– Wilkołak. Paskudnie. – Odwinęła róg bandaża.
Ślady po ugryzieniu wyglądały teraz jak dwa czarne koła, a pod skórą rysowały się ciemne cieniutkie żyłki.
– Nieźle mnie uciął.
– Gdzie są okłady Elaine?! – zawołał do Mordreda Arthur.
Młody giermek stanął na baczność.
– W samochodzie, sir.
– Natychmiast zabierz tam Billi. Zrób jej...
– Uwaga, z przodu... – uprzedził Gwaine.
Zbliżali się. Silniki gasły jeden po drugim. Wyznawcy Baby-Jagi wysiadali ze swych aut. Watahy wilków wysuwały się zza drzew, wchodząc na teren wesołego miasteczka. Nagle znieruchomiały. Billi widziała, jak skóra polenic się zmienia, kiedy z wilków przeistaczają się w ludzi. Zbliżały się z falującymi piersiami, w wielkich chmurach pary unoszących się z ich ust, z oczami wlepionymi w Billi i pozostałych templariuszy. Najbliżej była Swietłana. Jej ciało świeciło od potu. Dziewczyna stanęła na dachu samochodu i spojrzała na nich z góry. Jej twarz zastygła z przerażenia, kiedy ujrzała swoją babkę. Naraz przerażenie zamieniło się w furię, kiedy zrozumiała, że Olga jest tu z własnej woli.
Nagle ziemia wokół nich zadrżała. Młodsze wilki nie zdążyły wydobyć z siebie dźwięku. Drzewa zatrzęsły się, a leżące na nich czapy śniegu spadły na wojowników. Konary skrzypnęły, gałązki zaszumiały, jakby szeptały jedna do drugiej.
– Co się dzieje? – zapytał Arthur, cofając się i pokazując, aby templariusze stanęli w szyku.
Billi i Wasylisa ustawiły się za nimi.
– Baba-Jaga się zbliża – wyjaśniło dziecko.
Siwucha przykucnęła. Jej dłonie już całkowicie przemieniły się w łapy. Napinała je, szykując się do ataku. Gwaine stanął w rozkroku, kiedy ziemia zadrżała pod jego stopami. Mordred obracał w dłoniach włócznię. Arthur trzymał swój miecz nisko, lecz w pełnej gotowości.
Iwan w prawej dłoni miał rewolwer; miecza używał jako laski. Spojrzał na Billi.
– Teraz zobaczymy, czy miałaś rację! – Chwiał się na drżącej ziemi.
Billi, wciąż mocno trzymając rękę Wasylisy, wyjęła szablę.
Pomiędzy budynkami zaczął wiać potężny wiatr, a w jego wyciu było słychać krzyki tysięcy głosów. Billi spostrzegła, że krążące nad ich głowami stado kruków stanowi tak naprawdę jednolitą masę – tworzy postać owiniętą w długie suknie i płaszcze.
Ziemia znowu zadrżała. Wzdłuż chodników powstały pęknięcia, kawałki betonu z dużą siłą wyleciały w górę. Billi gwałtownie obróciła się za siebie, słysząc, jak trzeszczą resztki szyb. Polenice uklękły – wszystkie z wyjątkiem Siwuchy. Ta podniosła wyzywająco głowę; z długim pyskiem i czarnymi wargami przypominała teraz bardziej wilka niż człowieka.
Drzewa pochyliły się; ich grube pnie trzeszczały, kiedy gałęzie gięły się ku ziemi.
Billi zamknęła oczy, chroniąc je przed podmuchem wiatru. Przytulała do siebie Wasylisę; osłaniała ją swym ciałem, jak tylko mogła. Nagle wszystko ucichło.
Baba-Jaga stała między stadem swych wyznawczyń. Przeczesała włosy szponami. Jej pomarszczona twarz z żelaznymi kłami pociemniała od gniewu. Uderzała kościaną laską o zlodowaciały śnieg. Gdy się wyprostowała, górowała nad wszystkim – jej cień przykrył templariuszy. Teraz mierzyła prawie sześć metrów.
– Matka boga – wyszeptał Mordred.
– Spokojnie, koleś – powiedział Arthur, choć jego głos nie przynosił ukojenia.
Wiedźma przyglądała się im natarczywie. Jej czarne oczy błyszczały jak diamenty.
– DziewWWczynka. OddaJJcie mi JĄĄĄ – wysyczała.
– Chodź i weź ją sobie – odparowała Billi.
„Jakieś sześćdziesiąt metrów do Garetha – oszacowała Billi.
– Podejdź tylko kilka kroków, starucho!”.
– Zaufaj mi, dobrze?! – wyszeptała do Wasylisy. W tym momencie jej szabla znalazła się na gardle dziewczynki. Wasylisa zesztywniała.
Kilka wilkołaków zaczęło się zbliżać do templariuszy.
– Nie, nie wy! – Billi patrzyła na Babę-Jagę. – Tylko ona.
– DDDO tyłUUUU, zostańDŹŹŹe z tyłu! – Wiedźma pomachała dłonią.
Powoli obróciła głowę, przeszukując otoczenie. Nie ruszyła się z miejsca. Czy podejrzewała pułapkę? Oczywiście. Ale tak bardzo pragnęła Dziecka Wiosny, a oni – kim byli? Nic nie– No, chodź, weź ją sobie! – prowokowała staruchę Billi. – Co? Boisz się kilku śmiertelników?
– BędzieEEEszSZSZSZ umierRRRRRać bardzo wolLLLno, mały temMMMplariuszu!
Baba-Jaga zrobiła krok w przód. Poruszała się pomału. Każdy ruch wiedźmy kruszył pokryty lodem asfalt. Jej palce zaginały się na kościanej lasce, bransoletki i naszyjniki dźwięczały. Z gardła wydobywał się głęboki piekielny syk.
„Jeszcze tylko kilka kroków!” – Billi wciąż miała to w głowie.
Wszyscy koncentrowali się wyłącznie na tym. Myśli Billi krążyły wokół grotu strzały, małego stożkowatego kamienia, który miał moc uśmiercenia wiedźmy. Wszystko sprowadzało się do kilku kroków. Billi przypomniała sobie, jak Gareth ćwiczył w zbrojowni, jak posyłał strzałę za strzałą zawsze w dziesiątkę. Facet mógł strzelić myszy w oko w całkowitych ciemnościach.
„Jeszcze tylko jeden krok i będzie po wszystkim”.
Billi nie mogła powstrzymać ekscytacji, pożądania. Nikt nie potrafił. Właściwie czuło się, jakby wszyscy głośno krzyczeli, aby zrobiła jeszcze jeden krok.
– NiEEEE, NIEEEE! – Baba-Jaga zatrzymała się.
Wpatrywała się w Billi. Jej ciemne oczy wydawały się rosnąć w ciemności.
„Jeszcze tylko metr”.
Spojrzenie Baby-Jagi powędrowało ku oknom szkoły.
– NiEEE!
„O nie!”
Baba-Jaga była awatarem, który miał w sobie potęgę wszystkich pożartych przez siebie Dzieci Wiosny. Miała władzę nad żywiołami. Nauczyła polenice, jak się przemieniać. Umiała czytać w myślach. Słyszała, co działo się w ich głowach? Wszyscy krzyczeli do niej, by zrobiła jeszcze jeden krok w kierunku pułapki templariuszy.
Brzdęk cięciwy wydał się wszystkim tak głośny jak grzmot. Strzała w sekundę pokonała odległość między Garethem a wiedźmą. Kiedy utknęła w ramieniu Baby-Jagi, ta krzyknęła i upadła. Polenice zawyły; trzy z nich rzuciły się na pomoc bogini, ale po chwili cofnęły się – wiedźma stanęła na nogach. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Otworzyła czarne usta pełne żelaznych kłów i wrzasnęła, chwytając strzałę szponiastymi palcami. Z rany trysnęła pieniąca się czarna krew.
Wilcza horda zaczęła się zbliżać do templariuszy. Wiele polenic w mgnieniu oka przemieniło się w wilki.
– Chodźmy! – Billi objęła Wasylisę w pasie. Najwyższy czas, żeby się wycofać.
Pofrunęła druga ze strzał, ale wiedźma chwyciła ją w powietrzu i odrzuciła w śnieg.
Arthur wziął Wasylisę na ręce i zaczęli biec do auta. Silnik zawył. Z uliczki wyjechał jeep z Lance’em za kierownicą.
– Jedźmy stąd w cholerę! – powiedział Francuz.
*
Wilki rzuciły się za nimi w pogoń.
– Iwan! – Billi pchnęła chłopaka w kierunku auta. Kopnęła pysk jednej z bestii, tak że przytrzasnęła sobie język zębami. Siwucha skakała między polenicami, w szale łap i kłów.
Gwaine i Mordred rzucili się biegiem w kierunku szkoły, podczas gdy Gareth wypuszczał strzałę za strzałą, osłaniając towarzyszy. Billi natychmiast zorientowała się w ich strategii. Trzech templariuszy zabezpieczy odwrót, zmuszając wilkołaki do natarcia pod ostrzałem z luku. Już dwa z nich leżały martwe w czerwieniejącym śniegu, ze strzałami w gardłach i oczach. Billi zdołała jeszcze usłyszeć zwielokrotniony szelest pędzących strzał, kiedy do Garetha dołączyli Gwaine i Mordred.
Serce dziewczyny waliło jak młotem, gdy zajmowała miejsce pasażera, spodziewając się dotyku wilczych łap w' każdej sekundzie. Arthur wrzucił Wasylisę na kolana córki, a sam wcisnął się obok. Iwan trzasnął drzwiami, kiedy usłyszeli chrzęst pazurów na przedniej szybie.
– Zapnijcie pasy! – wrzeszczał Lance.
Dwa wilkołaki wskoczyły na maskę. Po chwili rozległ się ich wrzask. Siwucha chwyciła jednego za gardło i rzuciła między siostry. Jej futro pokrywały liczne rany, pysk był cały zakrwawiony. Broniła templariuszy, walcząc ze swym stadem.
Zmierzch barwił już niebo swymi kolorami; powoli ukazywał się księżyc. Auto skoczyło w przód i zaczęło się szybko oddalać od hordy wilkołaków. Siwucha wbiła zęby w ramię kolejnej bestii, a po chwili biegła już lekko obok pędzącego jeepa. Billi spojrzała w lusterko i zobaczyła, jak kilkanaście wilków rzuca się za nimi w pogoń.
Wasylisa szlochała. Nie była zraniona, tylko mocno wystraszona. Obok dziecka siedział Arthur, odwrócony do tyłu, by obserwować, co dzieje się za autem. Jego skórzany płaszcz trzeszczał, kiedy napinał ramiona, palce niespokojnie uderzały w rękojeść miecza.
Iwan, który siedział z przodu, obok Lance’a, odłożył swój rewolwer na deskę rozdzielczą i zaczął poprawiać pas. Wytarł ręce o spodnie i znowu chwycił broń. Mrugnął do Billi.
Nagle auto wjechało na lód i wpadło w poślizg. Zaczęło jechać bokiem, obróciło się i uderzyło w drzewo.
– Padnij! – krzyknął Iwan, widząc nadbiegające wilki.
Wasylisa piszczała, kiedy jedna z bestii uderzyła w tył samochodu. Jeep podskoczył i z hukiem spadł na ziemię. Szyby auta rozbiły się na kawałki. Wokół brzmiały rozdzierające wrzaski poranionego wilkołaka.
– Możemy jechać dalej? – zapytał z przekąsem Arthur, podczas gdy auto nadal bezwładnie kręciło się po lodzie.
– Merde! – klął Lance, wrzucając wsteczny i taranując zaskoczone bestie.
Samochodem szarpnęło, a jego pasażerowie usłyszeli skomlenie i chrzęst dochodzące spod podwozia.
– Paskudna sprawa – wymruczał Arthur.
Nagle coś spadło na dach. Mężczyzna pchnął mieczem w sufit, przebijając go na wylot. Metal trafił na opór, więc Arthur pchnął mocniej. Ze szczeliny w dachu zaczęła kapać krew, a na ziemię spadło ciało.
Lance obrócił kierownicę i w końcu wyprowadził auto w ciemną alejkę.
Arthur spojrzał na Iwana.
– Jak sobie radzisz, kolego?
Chłopak był cały zlany potem. Przez spodnie sączyła mu się krew. Podczas ucieczki niezagojone rany otworzyły się, ale jego twarz nie zdradzała ani odrobiny cierpienia.
– Jeszcze żyję – odparł.
– Dokąd jedziemy? – dopytywała się Billi.
Chwilowo zgubili pościg, ale wilki za moment znowu ich wywęszą.
– Opatrzymy cię i natychmiast wysyłamy razem z Wasylisą do Jerozolimy – odparł Arthur. – Musimy jak najszybciej zabrać stąd dziecko. Obok reaktora czeka helikopter. Pozostali mają opóźniać pościg polenic.
– Wciąż jeszcze mamy to. – Billi wyjęła ostatnią strzałę z meteorytowym grotem.
Położyła łuk na kolanach i szarpała naprężoną cięciwę. Być może grot nie był umocowany jak należy, ale przecież wciąż miał swoją niszczycielską moc.
Spojrzała na ojca, Wasylisę i Iwana – na tych, na których najbardziej jej zależało. Wiedziała, że zrobi wszystko, aby ich ocalić.
Widzisz coś? – pytał Lance.
Billi wychylała się przez tylne okno. Żadnych wilków.
– Chyba je zgubiliśmy.
Stracili też Olgę. Pewnie została, by walczyć z bestiami.
– A co z Gwaine’em i innymi?
Arthur wytarł miecz rękawem.
– Mają czekać w umówionym miejscu.
– Dobra.
Lance zdjął nogę z gazu, żeby zrobić rozeznanie. Przy drodze nie było właściwie żadnych znaków, a jeśli już były, to tak zardzewiałe, że nic nie dało się przeczytać. Arthur położył dłoń na ramieniu Billi. Dziewczyna skrzywiła się.
– Pokaż mi ramię.
Podwinęła rękaw. Miejsce ugryzienia pokrywały czarne guzy, a tuż pod skórą pulsowały grube żyły. Miejsce po zranieniu pachniało wilgocią i ziemią.
Arthur gwałtownie wciągnął powietrze.
– No i co? – zapytała ojca.
Robiło jej się niedobrze od samego patrzenia na ranę. Wyglądało to tak, jakby spadła na nią jakaś zaraza. Skóra wokół śladów zębów była gorąca i bardzo czerwona. Arthur nic nie powiedział. Sięgnął pod siedzenie i wyjął plastikowe pudełko. Zdjął z niego pokrywkę. Billi odetchnęła z ulgą – kompresy Elaine! Ich zapach sprawił, że jej oczy wypełniły się łzami. Teraz ten piżmowy odór był cudowniejszy od woni jakichkolwiek perfum.
– Opatrzymy cię natychmiast i jak najdokładniej – powiedział.
Billi wyczuła napięcie w jego głosie.
Czyżby było za późno?
Nagle kątem oka dostrzegła jakieś poruszenie. Gruby dąb pochylił się. Drgnął, strząsając śnieg ze swych gałęzi, tak jakby się budził. Chodnik wokół drzewa zaczął pękać, a po chwili gwałtownie się uniósł, wzniecając tumany kurzu i wyrzucając w powietrze kawałki betonu. Gałęzie zafalowały, jęcząc, gnąc się jak trzcina; sięgały w kierunku auta. Jeden z najpotężniejszych konarów uderzył w bok samochodu i wyrzucił go w powietrze. Auto zaczęło koziołkować. Resztka szyb potłukła się teraz zupełnie; metalowy szkielet jeepa trzeszczał. Ciałem Billi rzucało, choć była przypięta pasem. Zdołała jednak chwycić Wasylisę, starając się za wszelką cenę osłonić dziewczynkę.
Nagle auto znieruchomiało, zatrzymało się na dachu. Billi wisiała do góry nogami, szumiało jej w uszach. Starała się jak najszybciej oprzytomnieć. Dopiero po chwili doszła do siebie.
Baba-Jaga gruchnęła na ziemię. Asfalt wokół niej popękał. Przyglądała się przewróconemu jeepowi, a światło księżyca odbijało się w jej wyszczerzonych w uśmiechu zębach. Zgięła ramię, powoli rozprostowując każdy palec. Gałęzie uderzały w powybijane okna i dziurawiły karoserię. Baba-Jaga ścisnęła dłonie i samochód zapadł się w ziemię.
Wasylisa leżała na suficie auta, głośno płacząc.
„To dobrze” – pomyślała Billi.
Była żywa. Krzyki. Ludzie wokół krzyczeli. Dziewczyna niezdarnie starała się uwolnić z zapiętego pasa. Arthur sięgnął do wnętrza pojazdu i chwycił dłoń córki.
– Wszystko w porządku? – Patrzył na nią przerażony.
Pokiwała głową.
– Wasylisa... – powiedziała.
Arthur zrozumiał. Wyczołgała się na zewnątrz. Ojciec starał się otworzyć drzwi – były wgniecione po uderzeniu grubego konaru. W końcu udało mu się wydostać dziewczynkę.
– Nic mi nie jest – uspokajało dziecko.
Mała miała zadrapania na rękach i kolanach, jej piękna koszulka była podarta, a naszyjniki i cała biżuteria w strzępach.
– Iwan! – Billi leżała na brzuchu, desperacko wypatrując oznak życia chłopaka.
W końcu zajęczał i rozpiął swój pas. Wytoczył się z samochodu, krzycząc z bólu.
– To powoli staje się nudne – wymamrotał.
Dziewczyna pomogła mu się podnieść.
– Dzięki – powiedział.
Miał podarte rękawy, więc zdjął płaszcz i odrzucił go na bok. Jego biała koszula przylegała do spoconego ciała. Chłopak sprawdził, czy rewolwer nie został uszkodzony.
Lance wyczołgiwał się z drugiej strony. Ciągnął za sobą miecz. W ręku trzymał broń Iwana. Z dwoma mieczami podszedł do Arthura, który teraz stał naprzeciwko prastarej wiedźmy.
Baba-Jaga tkwiła na drugim końcu ulicy. Wrzeszczała, ciesząc się z sukcesu. Jeep uginał się pod ciężarem drzewa. Jego maska pękła i auto rozpadło się jak domek z kart. Ze zniszczonego silnika tryskały olej i benzyna. Baba-Jaga potrząsnęła ramionami i dąb wyprostował się. Gałęzie przez chwilę drżały, ale po sekundzie znieruchomiały. Tym razem jej nie uciekną.
Wiedźma odrzuciła płaszcz i walnęła laską o zlodowaciałą ziemię. Uderzenie odbiło się echem od betonowych ścian budynków i przesunęło po spokojnym nocnym niebie. Odpowiedziało mu wycie wilków. Polenice były tuż-tuż, nadciągały ze wszystkich stron. Baba-Jaga uniosła laskę i przywołała swe wilkołaki.
Billi zdołała przejść kilka kroków, zanim upadła. Czuła, że ma spuchniętą i ciężką głowę. Iwan wsunął rękę pod jej ramię i pomógł jej się podnieść. Oparła się o chłopaka. Pulsowało jej w skroniach.
– Niech to diabli! – wyszeptała.
Księżyc, mięsisty i pełny, oświetlał miasto – grobowiec ludzkiej głupoty.
Czarnobyl.
Stary reaktor przykrywały wielkie betonowe bloki. Wykorzystano miliony ton betonu, aby pogrzebać radioaktywne centrum wypadku. Ten ponury sarkofag miał blisko trzydzieści metrów wysokości. Na ścianach konstrukcji widoczne były plamy po wyciekających radioaktywnych substancjach. Niektóre fragmenty prymitywnie pozalepiano stalowymi panelami, teraz mocno przerdzewiałymi. Mury otaczające miejsce katastrofy zwieńczał drut kolczasty.
Miasto, teraz we władaniu bestii, wybuchło szaleńczymi krzykami. Z bocznej uliczki wyszły wilki. Wyjąc i kłapiąc żółtymi kłami, zaczęły biec wprost na templariuszy. Jeden reflektor jeepa, jakimś cudem ocalały, oświetlał drogę, wiodąc polenice wprost do nich. Wilkołaki co chwila wyłaniały się z ciemności. Ręka Billi spadła na łuk i strzały w poszukiwaniu tej jednej, szczególnej. Gdzie się do licha podziała?
– Billi! – Iwan stukał ją w ramię. Trzymał strzałę w ręku.
– Musisz bardziej pilnować swoich rzeczy.
Powinna była go pocałować, ale zamiast tego wyrwała mu strzałę i naciągnęła cięciwę. Wiedźma stała jakieś czterdzieści metrów dalej. Dziewczyna musiała podejść bliżej. Spojrzała na ojca, który znalazł się pomiędzy wilkami i autem. Zrzucił płaszcz, aby nie krępował go podczas walki. Miecz Templariuszy idealnie układał się w jego dłoni. Lance powoli obracał dwa miecze, rozluźniając nadgarstki.
– Billi! – krzyknął Iwan, kiedy nagle zaczęły padać strzały.
W ich kierunku biegli uzbrojeni mężczyźni – na przedzie Kościej z dwoma bogatyrami po bokach, ze strzelbą w dłoni Pozostali mieli białą broń, którą odstraszali atakujące wilki Ich stal kontra pazury wilkołaków. Kościej wskazał na templariuszy i grupa bogatyrów zaczęła biec w ich stronę.
„Przyszli po Wasylisę” – pomyślała Billi.
Spojrzała na Iwana. Miał teraz swój moment triumfu. Kościej został upokorzony, on nadal żył.
– Chodźmy! – Iwan chwycił Wasylisę i Billi. Razem pobiegli do budynku znajdującego się naprzeciwko głównej bramy elektrowni, pozostawiając walkę Arthurowi i Lance’owi.
Światło księżyca wpadało przez popękane mury parterowego budynku biurowego. Billi ukryła się w cieniu, ale blask księżyca wdzierał się do duszy, oświetlając jej Ukrytą Bestię.
Strzały dosięgły drewnianej podłogi.
Jej palce zaczynają się zakrzywiać. Billi patrzy, wstrzymując oddech, jak przez jej skórę przebijają się czarne włosy i porastają wierzch jej dłoni. Krzyczy tak długo i głośno, aż zdziera sobie gardło. Czuje, jak kręgosłup rozciąga jej kolczugę. Chce zerwać z siebie zbroję, poszarpać na kawałki, bo metal ją pali, a ubrania duszą.
Iwan chwycił ramię Billi i podciągnął ją do góry. Wpatrywał się w dziewczynę, ale jej oczy zaszły czerwoną mgłą. Twarz chłopaka zbladła. Billi poczuła ciepło jego oddechu, usłyszała krew krążącą w jego ciele. Wyczuła adrenalinę, strach i żądzę, którą był przepełniony.
– Zostań z nami – prosił Iwan. – Nie jesteś bestią.
„Nie jestem bestią”. – Powtarzała to sobie bez końca.
Nagle ziemia zadrżała. W suficie i podłodze utworzyły się długie pęknięcia. Gips zaczął spadać im na głowy, a z drewnianych desek pod ich stopami posypały się drzazgi.
– Bogini jest tutaj.
Odgłosy walki nagle ucichły. Billi starała się zebrać myśli. Drzewa na zewnątrz zaskrzypiały. Wiatr szeleścił na pustych ulicach.
Billi poczuła, że zimny powiew unosi jej włosy. Budynek znowu zadrżał; biurka i krzesła, brzęcząc, przesuwały się po podłodze. Ściany pękały, z dachu spadały dachówki. Po chwili posypały się mury. Billi pośpieszyła w kierunku Wasylisy, ale coś spadło z góry i odrzuciło ją na bok. Iwan zaczął krzyczeć, jednak zagłuszył go łoskot rozpadającego się biurowca. Jedyne, co Billi mogła zrobić, to zakryć głowę ramionami. Po chwili zniknęła pod lawiną płytek i drewna. Zaczęła się krztusić od kurzu, który wypełnił jej płuca. W uszach wciąż słyszała głośne dudnienie.
Lawina zdawała się nie mieć końca. Wreszcie ucichła. Billi, zanurzona w szczątkach budynku, zdołała się przecisnąć przez otwór między dwiema opierającymi się o siebie szafkami.
„Gdzie jest Iwan? Gdzie jest Wasylisa?”
Starała się zawołać, ale tylko kasłała. Kiedy hałas umilkł, zaczęła się wygrzebywać na powierzchnię i powoli usuwać warstwę dachówek.
– Wasylisa! – zawołała.
Nad zrujnowanym budynkiem uniosła się czarna masa.
Stuk-puk – rozległy się uderzenia kościanej laski. Czarne oczy, stare i przepełnione złem, lśniły radością zwycięstwa. Baba-Jaga ostrymi szponami zaczęła odrzucać gruz. Rzucała ciężkimi cegłami i betonowymi blokami jak kawałkami gąbki.
– Wasylisa! – krzyczała Billi, starając się uwolnić z przygniatającego ją gruzu.
Baba-Jaga sięgnęła w ciemny otwór i bez trudu wyciągnęła z niego dziewczynkę.
Wilki otoczyły Arthura i Lance’a ze wszystkich stron. Jeden z bogatyrów zaczął strzelać w kierunku wiedźmy, ale kule, iskrząc, po prostu odbijały się od jej skóry. Baba-Jaga jedną ręką złapała mężczyznę za szyję i oderwała mu głowę. Bezgłowe ciało przemieściło się jeszcze kawałek i osunęło. Z szyi buchała szkarłatna krew prosto na brudny śnieg. Wasylisa krzyczała, kiedy starucha wyciągała ją z zawalonego budynku.
Bogatyrowie zaczęli się wycofywać. Wokół leżały ofiary – ludzie i wilki. Niektórzy unieruchomieni w ucieczce, inni w momencie furii. Bestie powoli zdobywały przewagę. Billi widziała, jak rzuciły się na ojca. Miecz Templariuszy przebił jednemu z nich krtań, ale drugi zdołał powalić Arthura. Lance wbił ostrze swej broni w bok bestii i potwór padł tuż obok ojca.
Ulicą nadbiegali Gwaine, Mordred i Gareth. Nie mieli już strzał, zaczęli więc ciąć i pchać. Gwaine machał toporem, torując sobie drogę do mistrza. Billi starała się podnieść, ale czuła, że mięśnie odmawiają jej posłuszeństwa. Zdołała jedynie na tyle odsunąć belkę, aby wyczołgać się z ruin. Jej zbroja była w kawałkach, krew ciekła z rozciętego czoła. Jej smak kłuł ją w usta.
Baba-Jaga zabrała swojego więźnia z dala od zrujnowanego budynku. Dziewczynka krzyczała i wiła się w objęciach staruchy.
Nagle na ruinach pojawiła się Ruda. Powąchała ziemię. Jej szmaragdowe oczy napotkały spojrzenie Billi. Serce dziewczyny wypełniła nienawiść, a w jej oczach pojawił się błysk szaleństwa.
– Zejdź mi z drogi – warknęła.
Ruda podeszła bliżej. Nagle znajdujący się między nimi pęknięty kawał betonu rozsunął się i spod niego wyczołgał się Iwan z rewolwerem w dłoni. Wypalił w Rudą z bliska prosto w brzuch. Wilkołak zachwiał się, kiedy przedziurawiła go kolejna kula.
Jednak nie upadł.
Iwan zdążył się podnieść. Ruda skoczyła. Chłopak, trzymając broń w obu dłoniach, wepchnął lufę rewolweru w brzuch wilka i rozległy się kolejne dwa stłumione wystrzały. Ruda wbiła pazury w jego klatkę piersiową i zawyła z wściekłością. Iwan odchylił się i wypalił znowu, tym razem w pierś wilkołaka.
Bestią wstrząsały drgawki. Jasna krew pociekła jej z brzucha, a ciało zaczęło się przemieniać. Futro znikało z jego powierzchni, kończyny wykrzywiały się pod pulsującą skórą. Iwan leżał na plecach z palcami wciąż splecionymi na broni, jego tors był bardzo poraniony. Billi podeszła do chłopaka i dotknęła jego twarzy. Zamknął oczy i westchnął.
Potem nie było już nic.
– Iwan? – Położyła palce na jego ustach. – Iwan!
„Nie, nie, nie znowu!”.
Przycisnęła pięści do skroni. Chciała krzyczeć.
– Billi!
Wasylisa uniosła głowę, wpatrując się w Billi z przerażeniem. Baba-Jaga podniosła dziewczynkę na wysokość twarzy i oblizała swoje wielkie żelazne kły. Jej szczęki zgrzytały jak metalowe czynele. Odchylając głowę w tył, otwierała usta szerzej i szerzej. Jej paszcza wyglądała jak pułapka na myszy.
Billi jeszcze raz spojrzała na Iwana i zaczęła szaleńczo przeszukiwać rumowisko. Na czworakach zaglądała pod popękane L płyty i pokruszone cegły. W końcu dostrzegła strzałę wciśniętą pod przewróconą szafkę. Łuk jakimś cudem również ocalał. Co prawda, lekko popękał, ale cięciwa nadal była mocno naprężona.
Strzała leżała pomiędzy dwoma kawałami betonu, jakiś metr od niej. Dostrzegła ją przez wąską szczelinę między ścianą a zawalonym dachem. Wasylisa znowu wrzasnęła. Billi odwróciła głowę. Dziecko próbowało walczyć, ale było bezsilne wobec potęgi prastarej wiedźmy. Kopało z furią, kiedy bogini kierowała jej głowę do monstrualnej paszczy.
Była pełnia. Baba-Jaga jednym kłapnięciem szczęk mogła pochłonąć całą Wasylisę – jej ciało, krew i moc.
Billi chciała podbiec i szarpać się z wiedźmą, ale zapanowała nad tym nierozumnym odruchem. Krzyknęła z gniewu i z determinacją sięgnęła do wąskiego otworu. Wyciągnęła palce, na próżno starając się chwycić strzałę. Ziemią wstrząsnęło po raz kolejny. Kawały betonu poruszyły się, przygniatając rękę dziewczyny. Jeśli zsunęłyby się jeszcze odrobinę, odcięłyby jej dłoń.
Billi obserwowała oba awatary: jeden pradawny, rozpadający się, pełen mądrości i zła; i drugi – pozostający wciąż bezbronnym dzieckiem. Jeszcze raz wepchnęła dłoń i wyciągnęła palce. Zaczęła grzebać w gruzie. Betonowe bloki znowu nieco się osunęły. W końcu dotknęła gładkiego drewna i wyszarpnęła rękę. Płyty spadły z trzaskiem.
Dziewczyna podniosła łuk i nasadziła strzałę.
Obrączka na kciuku zaczepia o cięciwę. Prawa ręka przyciąga, a lewa odpycha. Ramiona i barki drżą z wysiłku. Baba-Jaga stoi dwadzieścia metrów dalej, trzymając nad rozwartą paszczą małą dziewczynkę. Jej zęby powoli zaczynają się zaciskać wokół głowy dziecka.
Wasylisa krzyczy.
Billi strzela.
Strzała leci...
Baba-Jaga zachwiała się i podniosła ręce do gardła, upuszczając Wasylisę. Dziewczynka spadła na ziemię i nie ruszała się. Wiedźma zakasłała słabiutko, jakby coś drapało ją w gardle. Dłonią dotykała drzewca strzały, który sterczał tuż pod jej podbródkiem. Złamała go, rzuciła na ziemię i padła na kolana. Wilkołaki jeden po drugim wycofywały się z walki.
Z szyi staruchy płynęła krew. Każde kolejne uderzenie serca wypychało strumień, który zalewał bezwładne ciało dziewczynki. Dziecko zamrugało i ocknęło się. Billi, potykając się o gruzy, starała się dojść do Wasylisy, która ocierała oczy z krwi wiedźmy.
Po chwili spojrzała na Babę-Jagę.
– Jestem tutaj, babuszka – powiedziała.
Baba-Jaga zasyczała, pochylając głowę. Krew zalewała jej piersi. Wasylisa uniosła wysoko dłoń i pogłaskała ją po twarzy. Ostrożnie wyciągnęła złamaną strzałę tkwiącą w jej szyi. Billi z trudem posuwała się do przodu. Ciężko oddychała, a głowa pękała jej z wyczerpania i bólu.
Wokół ust staruchy zaczęły się pojawiać bąbelki krwi. Jędza wyciągnęła palce, a Wasylisa położyła na nich swoją rączkę.
– Wasyliso, uciekaj od niej! – Billi rzuciła łuk i zaczęła biec.
– Dziedzkkko – powiedziała Baba-Jaga.
Wpatrywała się w swoją wielką dłoń. Nagle z fałd pomarszczonej skóry wydostał się pojedynczy zielony pęd. Wiedźma z trudem chwytała powietrze.
Zielona winorośl zaczęła się wić z dłoni staruchy wzdłuż jej ramienia. Z opuszków jej palców wykwitały kwiaty. Wasylisa nadal trzymała swoją małą rączkę w dłoni jędzy, która właśnie rozpoczęła przemianę. Jej skóra przeistaczała się w grubą korę drzewa. Ramiona zamieniły się w konary, palce pokryły się liśćmi, aż w końcu całe ciało Baby-Jagi porosło bujną roślinnością. Z czarnych oczu wiedźmy wyjrzały fioletowe irysy. Jej żelazne kły zwarły się na zawsze, a krew zamieniła się w mech.
Jeden z wilków podszedł do pochylonego dębu. Zaczął węszyć wokół pnia. Zaskowyczał i przemienił się w człowieka. Pozostałe zwierzęta gromadziły się wokół drzewa, niektóre zmieniały postać. Nigdzie nie było widać Olgi.
– Mój Boże, już po wszystkim – wyszeptała Billi.
Baba-Jaga zginęła.
Wasylisa podeszła do dziewczyny i uścisnęła ją. Billi kucnęła i wzięła w dłonie zakrwawioną twarz dziecka.
– Udało nam się. My...
Nagle zauważyła, że zbliża się do nich Kościej, otoczony resztkami swej armii. Bogatyrowie zostali zdziesiątkowani. Zatrzymali się kilka metrów od Billi i dziewczynki.
– Oddaj mi dziecko! – powiedział Kościej, mierząc do Billi z pistoletu.
Nie, nie po tym wszystkim! Był za daleko, aby mogła go zaatakować. Jeśli tylko drgnie, bogatyr wsadzi jej kulę w łeb. Ale nie bała się.
– Zapomnij o tym. Możesz mnie zabić, ale zanim zrobisz kilka kroków, wilkołaki rozerwą cię na strzępy. Jeśli nie one, to templariusze.
– Za dużo mnie to wszystko kosztowało, żebym teraz odchodził z pustymi rękami. Straciłem wielu ludzi. Oddaj dziewczynkę. To, co dostanę od wampirów za Dziecko Wiosny, ledwie pokryje koszty.
– Nie dostaniesz jej! – Serce Billi mocno waliło w piersiach, a w żyłach zaczęła płynąć gorąca krew, wypełniając mięśnie płomienną mocą. Ukryta Bestia węszyła zwycięstwo.
Kościej wpatrywał się w Billi, po czym spojrzał na otaczające go wilkołaki. Z takiego starcia nikt nie wyszedłby zwycięsko. Jatka jeszcze się nie skończyła.
Bogatyr pokiwał głową.
– Masz rację, templariuszu – powiedział, unosząc pistolet.
– Ale jeśli ja nie mogę jej mieć, nikt nie będzie jej miał.
Rozległ się wystrzał. Billi straciła oddech. Wasylisa puściła rękę dziewczyny i podniosła dłonie. Wyglądała na zaskoczoną. Na jej poszarpanej koszulce pojawiła się czerwona plama krwi. Dziecko zachwiało się i upadło. Kościej wypalił jeszcze raz. Wasylisa drgnęła i znieruchomiała.
– Jest twoja – powiedział.
„Co się dzieje? Co?”
Billi patrzyła na leżącą nieruchomo Wasylisę. Po chwili przeniosła wzrok na Kościeja.
„Co?”
Głęboki, przerażający warkot zadźwięczał w jej gardle, kiedy wstawała i obracała się w jego stronę. Kościej cofał się ku bezpiecznemu kręgowi bogatyrów.
– Nawet nie próbuj, mały templariuszu!
Billi ruszyła do przodu. Choć teraz nie miało to najmniejszego znaczenia, zabije go! Kościej wycelował w jej głowę. Z takiej odległości nie było to trudne.
– Ostrzegam cię tylko raz.
Billi pozostała tylko jedna broń – sztylet. Wyciągnęła go i zacisnęła w dłoni. Jeśli umrze, to nie sama – zabierze go ze sobą. Pulsowała w niej moc. Wiedziała, że jednym susem pokona dzielącą ich odległość.
– BILLI.
Mokra, lepka ręka dotknęła jej ramienia. Billi odwróciła głowę.
– ODSUŃ SIĘ!
W czerwonym śniegu stała Wasylisa. Była cała we krwi, a jej koszulka tliła się na samym środku. Spojrzała na Billi z naturalnym dziecięcym uśmiechem. Jej oczy zmieniły się – były starsze o kilka tysięcy lat, czarne i głębokie jak wieczność.
Dziewczyna skierowała wzrok na bogatyrów i cofnęła się, ustępując miejsca dziecku, które nagle stało się kimś zupełnie innym. Baba-Jaga starała się pożreć Wasylisę, ale to Wasylisa pożarła Babę-Jagę. Teraz wszystkie Dzieci Wiosny żyły w ciele dziewięciolatki. I cała ich moc.
Dziewczynka stanęła przed Kościejem.
– KOŚCIEJ NIEŚMIERTELNY – powiedziała chórem tysiąca głosów.
Rosjanin wystrzelił, bogatyrowie także. Wasylisa wyciągnęła ręce do przodu. Billi schowała się za zardzewiałym samochodem, bo pociski odbijały się od niezniszczalnego awataru. Powietrze wypełnił zapach prochu. Dziecko opuściło dłonie. Kościej patrzał na to w niemym przerażeniu.
Dziewczynka spojrzała na otaczające ją polenice. – CHODŹCIE, SIOSTRY, POŻYWCIE SIĘ LUDZKIM CIAŁEM.
– Czekajcie! – Rozległ się krótki rozkaz. Z ruin budynku kuśtykał Iwan. Jego klatkę piersiową pokrywały strzępy koszuli i krew; powłóczył zranioną nogą.
– Iwan? – Billi zamrugała, jakby nie wierząc w to, co widzi.
On żył! Wyciągnęła do niego rękę, ale chłopak patrzył na Kościeja. Serce jej zadrżało. Kościej miał u swego boku bogatyrów – Iwan na pewno przegra. Nie wiedział tego? Billi zagryzła usta. Chciała do niego biec, chciała mu pomóc, ale czuła, że to byłoby niewłaściwie. Miał rachunki do wyrównania. Wszystko, co mogła zrobić, to stać z boku i patrzeć.
Wasylisa podniosła dłoń, powstrzymując polenice.
– CAREWICZ.
Dostrzegła jego obecność i uznała jego prawa.
W oczach Iwana połyskiwała wręcz demoniczna determinacja, choć fizycznie wydawał się zmasakrowany.
– Mamy niedokończone sprawy.
Kościej zmrużył oczy.
– Zatem może pojedynek? O co, carewiczu?
– Jeśli zwyciężysz, będziesz mógł odejść.
Jedna z polenic zaczęła coś krzyczeć, ale Wasylisa skinęła w kierunku Iwana.
– NIECH SIĘ STANIE.
Kościej roześmiał się. Stał z rękoma na biodrach, odrzucił głowę w tył i rechotał.
– Ty chcesz ze mną walczyć? Z trudem...
Rozległ się wystrzał i Kościej upadł. Grzmot strzału przetoczył się echem po mieście. Iwan w nieruchomej dłoni trzymał wielki rewolwer. Z długiej błyszczącej lufy unosił się dym.
– Chciałem twojej śmierci – powiedział. – Tylko tego chciałem.
Bogatyrowie patrzyli na martwe ciało swojego przywódcy. Potem spojrzeli na Iwana. Zawsze stanowili zwartą, brutalną drużynę, a teraz wyglądali na zagubionych, a nawet trochę przestraszonych.
– Idźcie już! – zakomenderował Iwan. Rzucił rewolwer i otarł pot z czoła.
Bogatyrowie uciekali, upuszczając broń.
Billi rzuciła się w ramiona chłopaka.
– Dzięki Bogu! Myślałam, że nie żyjesz.
– Jakże mógłbym umrzeć? Wiesz, kim jestem – powiedział Iwan i mrugnął okiem. – Jestem carewiczem Iwanem Aleksiejewiczem Romanowem. Kilka zadrapań mnie nie zabija. – Nagle zachwiał się na nogach. Upadłby, gdyby nie Billi. – Ale nie trzeba wiele więcej.
Jeden z wilków zawył. Jakaś kobieta wspięła się na mur i zaczęła krzyczeć do księżyca. Zwycięskie polenice dawały upust swej radości. Całe miasto rozbrzmiewało ich zdziczałymi okrzykami. Ich dźwięk drżał w duszy Billi i sprawiał, że jej uszy lekko się podnosiły.
Westchnęła i odsunęła się od Iwana. Uniosła głowę, by spojrzeć na księżyc. Jego światło raniło jej oczy, ale nie mrugnęła.
Bestia wyszła z klatki. Billi rozerwała resztki kolczugi.
Iwan chwycił ją za rękę.
– Nie. Nie po tym wszystkim! – Zaczął krzyczeć do templariuszy: – Szybciej!
Billi zaczęła się wyrywać, ale carewicz nie puścił jej ręki. Patrzyła na swój płaszcz, cały we krwi, poszarpany. Wyciągnęła swe długie paznokcie, teraz już pazury, i zaczęła rwać go na strzępy.
Zwyciężyły ją. Jej siostry.
Jak we mgle widziała biegnącego do niej Arthura; plecak ześlizgiwał mu się z ramion. Jego błękitne oczy były pełne strachu. Dlaczego?
– Billi, twój ojciec już tu jest! Trzymaj się! – powiedział człowiek o imieniu Iwan.
Nie, on był jej wrogiem. Pachniał krwią, bronią i dymem – odorem cywilizacji.
– Pozwól mi odejść – prosiła Billi. Jakże apetycznie wyglądał.
– Nie!
Billi warknęła, a jej język dotknął ostrych jak igły kłów, idealnych do rozszarpywania gardła. Uśmiechnęła się, czując zapach strachu unoszący się z jego skóry.
– Nie jesteś bestią, Billi!
Nie uciekał, tak jak to robią ofiary. Stał i patrzył na nią wyzywająco.
Nie! To Iwan! Uratował jej życie!
Billi zachwiała się.
Wycie zagłuszało jej myśli i dziewczyna krzyknęła. Upadła, kuląc się, ponieważ jej ciało zaczęło się przemieniać. Arthur klęknął tuż przy niej.
Człowiek i bestia walczyły o dominację. Dusza Billi była przedarta na pół; każda z części paliła się do tego, aby opanować drugą. Mięśnie drżały, kiedy Bestia starała się przejąć władzę nad ciałem i duszą.
„Nie jestem bestią..
Billi wpatrywała się w Iwana, wciskając paznokcie w jego skórę, trzymając się go, jakby tonęła.
Arthur rozerwał plecak. Zapach, który poczuła, przyprawił ją o mdłości. Wilkołaki zaczęły się cofać i warczeć. Arthur położył gruby kompres na jej zranionym ramieniu. Krew zawrzała, skóra spalała się.
I nagle strumień chłodu przepłynął przez jej ciało. Najpierw zaczęła się mocno pocić, potem wstrząsnęły nią dreszcze. Zioła działały. Billi osunęła się w ramiona Iwana i poddała się uzdrawiającemu chłodowi krążącemu w jej żyłach.
Billi poczuła krople zimnej wody spływające po czole. Wpadały jej do oczu, zmuszając powieki do mrugania.
– Dzięki Bogu! – wyszeptał Arthur.
Billi znowu zamrugała, ścierając z twarzy wodę i rozglądając się wokół siebie.
– Przez moment byłaś obrzydliwie owłosiona – powiedział ojciec. Upuścił szmatkę do miski z wodą.
– To miał być żart? – zapytała Billi. – Proszę, bez takich. Jakoś mnie to nie bawi.
Arthur odgarnął jej włosy z twarzy. Dziewczyna usiadła. Na podłodze leżało kilka koców, a ona była przykryta ciężkim płaszczem.
– Co się stało? – zapytała.
Dostrzegła świeże okłady na ramieniu i na żebrach. Na zewnątrz ciągle panowała ciemność; nad blokami wisiał księżyc. Billi odetchnęła – nie miał już nad nią władzy.
– Chyba rozejm – oznajmił Arthur. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Miecz Templariuszy stał oparty o ścianę. – Wasylisa, jeśli to nadal Wasylisa, pozwoliła nam zostać w Czarnobylu na czas twojej rekonwalescencji. Myślę, że była bardzo ciekawa, czy się przemienisz... – pokazał na księżyc – ... czy dołączysz do polenic. Myślę, że chciałaby tego.
– Teraz jest z polenicami, prawda?
– Tak. Straciły starą boginię i odnalazły nową. – Arthur podrapał się w brodę. – Wygląda na to, że cała potęga Baby-Jagi przeszła na dziecko. – Ojciec nie wydawał się zbyt szczęśliwy z tego powodu. – Powinnaś odpoczywać. Lance organizuje nam transport.
– Gdzie Iwan? – Billi wstała i zachwiała się. Musiała się na chwilę oprzeć o ścianę. Potem powoli odsunęła rękę i stanęła już o własnych siłach. – Chcę się z nim zobaczyć.
– Uparta jak matka! – Arthur podał córce płaszcz. – Na zewnątrz. Czeka.
Billi uśmiechnęła się i nałożyła okrycie.
– Dzięki, tato.
Na dworze Lance i Mordred majstrowali coś przy jednym z hummerów porzuconych przez bogatyrów. Gwaine i Gareth stali na dachu samochodu, pakując rzeczy. Ręka Garetha tkwiła w łubkach; mężczyzna krzywił się, podnosząc pudło z zapasami jedzenia. Na rogu budynku, zaraz obok pasów krzewów, które kiedyś mogły być parkiem, urzędowały polenice. Nawet z takiej odległości Bestia poczuła ich obecność i poruszyła się w Billi. Tak bardzo pragnęła się do nich przyłączyć. Dziewczyna odwróciła się i ujrzała Iwana. Siedział na stercie cegieł, wpatrując się w ciało Kościeja. Miał zabandażowaną klatkę piersiową; ktoś przykrył go grubym zimowym płaszczem.
– Grosik za twoje myśli – powiedziała Billi.
– Nie są warte złamanego grosza.
Oczy wielkoluda były wciąż otwarte, a na jego białej twarzy malowało się przerażenie. W jego piersi widniała wielka dziura, wypełniona zakrzepniętą krwią.
– Jak się czujesz? – zapytała. Bardzo chciała go objąć, ale trzymała dystans.
– Szczerze? Zdrętwiały. Zimny. Nic szczególnego. Myślałem, że będę czuł coś więcej.
– Już po wszystkim, Iwanie.
Billi wyciągnęła swoją dłoń. Chłopak spojrzał na nią. Bez słowa podał jej swoją.
– To był dla mnie zaszczyt walczyć u twego boku, Billi SanGreal.
Uśmiechnął się. Dziewczyna pomogła mu się podnieść.
– Jakie masz plany? – zapytała.
– Dam się adoptować.
– Co?
Chyba nie dosłyszała. Popukała się w głowę. Może wciąż miała halucynacje? Powiedział: „Dam się adoptować”?
Iwan uśmiechnął się chytrze.
– Brytyjska rodzina królewska jest ze mną spokrewniona, no wiesz. Chyba pojadę do Londynu i skorzystam z gościnności kuzynów.
Billi się roześmiała.
– Jeśli nie powiedzie ci się w pałacu Buckingham, znajdziemy ci jakiś kąt w Temple.
Zaczęli iść w stronę budynku, wspierając się jedno o drugie. Iwan, kuśtykając, objął dziewczynę wpół.
Ich uwagę zwróciło płaczliwe wycie.
Wyliniały szary wilk, cały w ranach, lizał twarz Rudej – Swietłany. Jego zielone oczy szukały w martwym ciele śladów życia. Skowyczał miękko, wąchając głęboką ranę w piersiach młodej polenicy. Polizał jej policzek, ale nawet nie drgnęła.
– Olga – powiedziała Billi.
Wilk spojrzał w ich kierunku. Dziewczyna podniosła rękę. Chciała podziękować. Stary wilkołak najbardziej z nich wszystkich przyczynił się do ocalenia świata przed Wieczną Zimą.
Siwy wilk patrzył na nich, mrugając. Jeszcze raz dotknął nosem ust Świetlany i skoczył. Skłonił łeb – tak przynajmniej im się wydawało – odwrócił się i zniknął.
– Siostro, SanGreal – rozległ się głos.
Kobieta z bliznami i tatuażami stała kilka metrów dalej.
– Bogini chce z tobą mówić.
– Bogini?
Billi omiotła wzrokiem zgromadzone nieopodal polenice. Zobaczyła stojącą wśród nich Wasylisę.
Iwan też chciał iść z dziewczyną, ale kobieta uniosła dłoń.
– Ty nie.
Billi uśmiechnęła się do niego.
– Nic złego się nie stanie. Wasylisa i ja jesteśmy przyjaciółkami.
Kiedy jednak zbliżyła się do wilkołaków i dziewczynki, przestała być tego pewna. W tym małym ciele znajdowały się duchy wszystkich Dzieci Wiosny. Nie wiadomo, kto dowodził.
Wasylisa siedziała na wraku samochodu, otoczona przez polenice, ubrana w zwykłą białą sukienkę. Materiał był szorstki i wytarty, ale wyglądał elegancko. Głowę ozdabiał jej wianuszek z gałązek. Twarz miała nieskazitelną, włosy czyste, z wplecionymi małymi białymi kwiatkami – przebiśniegami. Jaśniała w świetle księżyca. Niektóre z polenic przybrały ludzką postać, ale większość nadal była wilkołakami.
– NIE BÓJ SIĘ – powiedziała Wasylisa.
Grupa rozstąpiła się, pozwalając Billi podejść do dziewczynki.
– Wracamy do domu, Wasyliso. – Napotkała spojrzenie czarnych oczu dziecka i poczuła lęk. – Jeśli nadal jesteś Wasylisą...
– O TAK, NADAL JESTEM NIĄ I WIELOMA INNYMI OSOBAMI. WSZYSTKIMI DZIEĆMI WIOSNY. – Dziewczynka uśmiechnęła się. – SĄ SPOKOJNE, BILLI. Z CZASEM ODEJDĄ.
– A co teraz?
– JEŚLI CHODZI O CIEBIE, BILLI SANGREAL, TO ŻYCZĘ CI DOBREJ DROGI. – Mała boginka wyciągnęła rękę i dotknęła palców Billi. – CHYBA ŻE CHCESZ ZOSTAĆ TUTAJ ZE SWOIMI SIOSTRAMI.
Ukryta Bestia. Już zawsze będzie się czaić w klatce jej duszy – nawet teraz Billi czuła jej wołanie. Bestia wyrywała się na wolność, choć Billi ją stłamsiła. Dziewczyna sprawdziła bandaże na ręku, modląc się o wyzdrowienie, błagając o to, aby nie było za późno.
Wasylisa uśmiechnęła się przebiegle – wszystko rozumiała.
– USPOKÓJ SIĘ. BESTIA JEST W KLATCE. – Dziewczynka podniosła palec i dotknęła klatki piersiowej Billi. – ALE WILK ZAWSZE BĘDZIE W TOBIE. WRÓĆ DO NAS, A UWOLNIMY GO.
Billi potrząsnęła głową i cofnęła się.
– Przepraszam, ale znam swoje miejsce. – Zmarszczyła brwi. – Czy dobrze zrobiłam, ratując cię?
Sądziła przecież, że pobije Babę-Jagę i ocali niewinne życie. Czy to ocalone życie będzie przyjazne ludziom?
Wasylisa zdjęła swą koronę. Z uschniętych gałązek zaczęły kiełkować pączki, gwałtownie zamieniając się w liście.
– NATURA ZAWSZE ZWYCIĘŻY. – Włożyła koronę z powrotem na głowę. – CZARNOBYL JEST TEGO DOWODEM.
– Myślisz, że Baba-Jaga miała rację? Czy rodzaj ludzki powinien zniknąć ze świata?
– MÓWIĘ TYLKO, ŻE BEZ WZGLĘDU NA TO, CO ZROBIĄ LUDZIE, NATURA ZAWSZE NAD NIMI ZATRIUMFUJE.
– A co z Wieczną Zimą? Czy Yellowstone wybuchnie?
– TERAZ WULKAN ŚPI. – Dziewczynka zeszła z samochodu. – KIEDYŚ SIĘ OBUDZI I NAWET JA NIE BĘDĘ MOGŁA GO POWSTRZYMAĆ. TAKA JEST KOLEJ RZECZY.
Polenice zaczęły się rozchodzić, znikając pomiędzy brzozami otaczającymi miasto. Jak leśne duchy zlewały się z gałęziami, pniami i ziemią pokrytą śniegiem. Wasylisa odchodziła wraz z nimi. Zatrzymała się jeszcze na skraju, na krawędzi ciemności.
– KIEDY ZMĘCZY CIĘ TWÓJ ŚWIAT, WRÓĆ DO NAS, BILLI – BĘDZIEMY CZEKAŁY.
– A co z Babą-Jagą?! Co z nią zrobiłaś?! – krzyknęła Billi.
Teraz dziewczynka była białym cieniem, ledwie widocznym na śniegu; wtapiała się w otaczający ją zimowy krajobraz. Uniosła palec do swych nieskończenie czarnych oczu.
– NIE WIESZ?
I roześmiała się. W chórze tysięcy głosów Billi usłyszała szorstki rechot wiedźmy.