Groza Stanisław PAN JUSTYNIAN ŻENIĄCY SIĘ

Groza Stanisław

PAN JUSTYNIAN ŻENIĄCY SIĘ



Świece rzęsistym gorzały blaskiem, i luna od nich wśród dnia pochmurnego przebijała wiel­kie salonu okna $ wewnątrz gmachu brzmiała ponuro muzyka, z pieniem jeszcze smutniej­szemu kapłani w czarnych ornatach, przy licz­nej assystencji księży, odprawiali summę za duszę zmarłej; poniżej których na podniesio­nym katafalku, okrytym przepysznym dywa­nem i rózno-kolornem światłem, leżały zwłoki ś. p. Józefy Brzezickiej, Deputatowej niegdyś na Trybunał Lubelski, Pani znakomitego ma­jątku i cnót staro-polskich szczególniejszego

wizerunku. Tium ludu zabierał salon i o- gromny przedpokój; znakomitsi z obywatelstwa i familji stali na przodzie, lub w pobocznym salonie; i zdawało się, ze dom ten, niegdyś tak wesoły, gościnny i ludzki, cały przesze <u na świątynię śmierci, kędy same smutne lica, jęki ludu, sług i domowych, lub ciągłe modły wielolicznych księży, przybyłym przedstawia­ły się. Z potomstwa jeden tylko wnuk jćj Ju- śtynjan pozostał; i na nim to przebywała cała

nadzieja rodu Brzezickich. W ciągu długiej

słabości najwięcej o nim rozmyślała i'radziła się; i dziś na czele obrzędu stanął młodzian dwódziestoletni, skromny, niewielki, piękny i rumiany, jak ranunkuł, ów szczegół ogrodów; i tylko łzy niekiedy wychodzące zalewały jego czarne oczy, lub smugą znaczyły twarz prawie pargaminową. Długo odbywały się poranne modły; az pod koniec zahuczało, wstrząsły się okna, i przed ganek przyleciał pięciokonny powóz, z którego dwóch wysiadło męzczyzn.

Wk rótce wieść się rozleciała, ze PP. Wo­dziński i Ptaszkowski przybyli; a familja pod- szepnęła, ze zapewne przywieźli z sobą zmar

lej testament. Przeczucie interesujących się nie było mylne. Zaledwie przycichły modły, gdy przybyli wezwali do odrębnego pokoju Justy- njana, zebranych gości i krewnych.

Co za testament?! co za testament?!— wrzasnęło razem kilka głosów; a P. Karleńska,

dość majętna, dodała: — JNielylko'ze jest cie­kawy, ale ciotunia, jako najbogatsza, winna była nie tylko o wnuku, lecz i o nas wszyst­kich pamiętać; a szczególniej o naszym poczci­wym Felusiu: bo on tak biedny przybył,'1 i na­leżało, należało jemu pomagać.—

Jeszczeby dłużej mówiła o wsparciu z cu­dzej kieszeni i niejedną sąsiadkę zatrzymała, gdy brat nadbiegł i przerwał:—Daj pokój E- miljo!* juz wszyscy zebrani, i tylko na Państwa

P. Wodziński wyjął opieczętowany tesla- ment; okazał wszystkim, a szczególniej wnu­kowi, ze są nienaruszone pieczęcie; i w końcu rozłamawszy, oddał do odczytania jednemu z sąsiadów. Milczenie było powszechne; wnuk tylko i zacna przyjaciółka nieboszczki Panna Krystyna, co lat kilkanaście z nią przemiesz-

kała, przerywali niekiedy westchnieniami lab płaczem rzewnym. Tu nieboszczka, okazawszy swój i męża swego majątek bez żadnych dłu­go wr, oddawała go dla wnuka} żądając tylko? by jeszcze lat trzy zostawał w uniwersytecie}

a przez ten czas powierzała go w ręce zacnych f

obywateli, którzy nie tylko majątku, ale i oso­by strażnikami, opiekunami i najhiiższemi przy­jaciółmi być mieli. Takoż prosiła go, by o- piekuoów słuchał i szanował} całą rodzinę ko­chał, jej się zasługiwał} a będąc dobremi przy­kładami i nauką oświecony, umiał panować nad sobą} i, jako ostatni potomek rodu Brzezickich, rozsławił go znowu nowym blaskiem cnót do­mowych i obywatelskich. Wreszcie zagrzewa­ła go tcmi słowy: ,,Dziecię moje! ciągle z za- grobowego świata za tobą oczami duszy mo­jej prowadzić będę, i przed tron Najwyższego zanosić modły, byś łaskę Bożą i miłość ludzką otrzymał} a wtenczas i mnie lżej pod łem skle­pieniem grobowem spoczywać będzie, i ród szlachetny Brzezickich nie okryje się hańbą.” Dalej przeszła do swych przyjaciół9 których dość liczyła, krewnych, sług, domowników i

wszelkiej czeladzi; i wszystkim upominki, dary, nagrody, pamiątki i pomoc swą okazała; na­wet nie zapomniała o włościanach; zgoła, czy­niła dary godne jej serca i majątku. Jeśli zaś nad innych przeniosła Krystynę, była to per-' ła w jej zbiorze przyjaciół, była najbliższa po­wiernica serca, uczuć, pociech i strapień w jej długiem a chorowitem życiu.

Gdy za przestano czytania, młodzian poru­szony powstał, i zbliżywszy się do obecnych opiekunów, przemówił ze łkaniem:—Słowa bab­ki mojej są dla mnie święte. Wszystko starać się będę podług jej zleceń wykonać, o Panów Dobrodziejów nie jako opiekunów, ale naj- bl iższych krewnych poczytuję.—

P. Wodziński, jako najpierwszy opiekun'

»

i najwięcej posiadający ufności zmarłej, od­rzekł:— Kochany P. Justynjanie! my twego dobra i całości pilnować będziem; i* chociaż ś. p. Szanowna Deputatowa przeznaczyła dla nas grosz dziesiąty, zrzekamy się go zaraz i nie pragniemy: bo chcemy dowieść naszej nie- interesowności i prawdziwej przyjaźni, z jaką dla zmarłej byliśmy. To będzie nagrodą, to

pociecbą serca naszego, gdy się P. Justynjanie odznaczysz od tej zepsutej młodziezy, i dosko­naląc się w naukach, przybędziesz w końcu z plonem, jak pszczółka z obnu/ą do swojego ula, ale ula juz i tak pełnego: bo i twoja bab­ka była pracowitą pszczółką, i znała się Mości Dobrodzieju i na ludziach i na groszach.— Uśmiechnęli się niektórzy na te słowa; dru­dzy pokręcili głową; a Justynjan w szczerości ducha, ucałowawszy swoich opiekunów, wyr- szedł skromnie z pokoju.

Wkrótce cała rzesza podzieliła się na gru­py, i zmięszana z księzami i domowemi, różne wnioski z tego testamentu wyprowadzała. Za- pomnieni lub mało obdarzeni krzyczeli na zmarłą, i niekiedy przyganiali jej skępstwu; drudzy, a najwięcej z familji, powtarzali czę­sto:—Co za testament! co za testament! obcych

«

wybrać na opiekunów, jakby to nie było krew­nych poczciwych. — Ot szalona baba, przed śmiercią straciła hłuzdy, i co jej powiedzieli, to i napisała.—

Gdzie tam! gdzie tam ona pisała!-—■ odezwała się Pani Karleńska—to to wszystko

jej powiernica Krystyna robiła ze swojemi przy- 1 j^ciółuii; i <lla tego tafc nibyto rozumnie, że uboższym 7 krewnych to jakieś, tam fanty i ru-

C>

piecie, a dla bogatszych to nawet na pamiątkę nic się nie dostało. Lecz proszę Państwa! na co temu Justysiowi tak wiele? On sam jeden. Czyzby dla niego nie było dosyć połowy? a drugą rozdać bliższym? Czyz to mój brat, ma-

j jąc tyle dziatek, albo i drudzy nie wzięliby?

i

Wtenczas nie tylko mądrze, ale i prawdziwa za­sługa przed Panem Bogiem byłaby.—

Zaledwie tych słów domawiała , gdy po- ^ wszechnic zawołano: — Felix Zazbrucki z dale­kiej podróży przybył!—a był to siostrzeniec zmarłej i najwięcej spodziewający się. Chociaż wykształcenia moralnego cale nie miał, lecz za to wykształcenie fizyczne, jakby na bujnej ni­wie, szeroko rozkwitło. Postawę miał rzymskie- go atlety; a czerwone i wielkie lica odbijały zdaleka od czarnych włosów, jak kwiat piwonji na grzędzie. Nie był on wszelako bez pewnych spekulacij na przyszłość: umiał doskonale fry- marczyć końmi i róinemi fanty, i iył tą my-

śl<l, jakby majątek zrobić? bo znał dobrze ma-

f>

terjalistów inaxymę: ten szczęśliwy, kto boga­ty. Przypadkiem i ze, względu pokrewieństwa wkradł się był do łaski P. Brzezickiej, która, poczciwie myśląc, chciała mu dopomagać. Ja­koż przez lat kilka juz P. Felix miał niewielki *

fundusz i dobrą dzierżawę; a chociaż to wszyst- ko jej był winien, przecięz pycha nie pozwalała z tein wydawać się, i wbrew opinji, jak mógł, tak się taił. Wreszcie kilka otwartych uchy­bień i zły język zatarły dawne dla niego wzglę­dy, i P. Brzezicka z boleni serca ujrzała, ze swe dobrodziejstwa na niewdzięczną rzuciła ziemię.

Wysiadłszy z powozu, gdy go otoczyło fa­milijne koło, on przemówił: — Jam się nie spo­dziewał nigdy, żeby ciocia tak prędko umar­ła. Dalibóg to jakieś skaranie, nie mogłem i nie mogłem pośpieszyć, choć moje szkapy po­rzuciłem, a furmańskie wziąłem.— Tu zaczął przecierać oczy od niewczasu i poziewać.

Napróznobyś, kochany Felusiu, leciał — odrzekł P. Osowski—juz po wszystkiem, i nie- masz czego płakać.—

Co taui płakać! lepiej powiedzieć, co za testament?—

Et! głupi i nic więcej—rzekł znowu Osowski.—Wiedz, ze tobie na obwinienie pal­ca nie dała, ani nam. Coś tam prawda wetknęła mojemu Franusiowi, lecz i to pod pretextem, że jest chrzestną matką. Otóż to miljonowa Pani, i ciocia najsłodsza i najdrozsza, tak się nam pięknie spisała! Krótko mówiąc, mój Fe­lisie, figa podnoś; atylko^ wiesz, tym pochleb- nisióm, et caetera, et caetera, dobrze się u- piekło.—

A jam rozumiał, ze taki ciocia, jak mó­wiła nieraz, coś mi wetknie na pamiątkę z tych rubli, co tam w walizie i kantorku dusiła.—

Ciesz się, ciesz, Felixie, tym lisem, co juz uciekł—powiedział na to szyderczo, zazy- wając tabaczkę, P. Soszycki.— JMy, bracie, na

I

regestrze bogatszych u cioci byliśmy, to, powie­dzieć prawdę, (tu niby zalirztusił się i odkaszl- nął), nie powinniśmy i wymagać.—

Zapewne!—odrzekł Zazbrucki — niema takiego na świecie^ zeby, co mu dają lub zapisu­ją, odrzucał. Lecz to widać wszystko intrygi tej Panny Krystyny. Ona niepoczciwa tak mię na kozaczka wystrychnęła.—

A jeszcze bardzo w kusej kurteczce — znów przebąknął Soszycki.

Et! djabli wiedzą co gadasz! Tu człowie­kowi wyschło w gębie, mróz po za plecy idzie, a od jeszcze podkpiwa. O ciotunia! ciotunia! No! nigdym się nie spodziewał! To serce z ka­mienia ! A skąpicą, jakby miała jeść te ruble. No! to taki nic i nic dla mnie?—zapytał się Osowskiego.

Ale powiadam, źe ani wspomniała.—

A ja ci powiadam, ze dobrze zrobiła — podchwycił Soszycki—bo ty juz z nami boga­czami na jednej linji, i, jako kawaler na oże­nieniu, śmiało powiesz: mam majątek, bo naw et nie przyjąłem zapisu od mój ciotuni najdobro- tliwszej, i sam wymazałem się z testamentu.—

Niewiedzieć co!—rzekł oburzony Feluś; i gdy zabierał się do słów dobitniejszych, nad­szedł zasmucony Juslynjan i po bratersku u- ściskał go. Jakoż i ten, udając smutnego, ki­wał głową nad tern nieszczęściem, i rzekł na­reszcie:— Chodźmy odwiedzić ciało kochanej

v

cioci i pomodlić się.—

f

" ■ ••

DB

*

»

I

Pierwsze Fostanonienic.

¥

«

t*«-M

Wieś Drzewica, jako ulubione mieszkanie zmarłej, była odległą od drugich dóbr, kędy znajdował się kościoł fundacji Brzezickich i grób familijny. Poszły więc okolne żałobne listy i do tamtejszego sąsiedztwa, zapraszając na tę ostatnią posługę. Jakoż w samą oktawę śmierci odbył się dość okazały pogrzeb} cho­ciaż nieboszczka upraszała w testamencie, by więcej ojej duszę, jak o powierzchowne blaski pamiętano. Dużo zjechało się obywatelstwa z żonami i dziećmi, i całe prawie miasteczko

l)*4

było zajęte; a młody dziedzic, wraz ze swemi opiekunami i Krystyną, usiłowali wszystkich hojnie ugościć, wynagradzając tę pamięć serca dla zmarłej. Kilka było exort; lecz kazanie

*

w czasie summy Ex> prowincjała najwięcej wszystkich zajęło i rozczuliło. On to płynną i poważną swą wymową przyrównał zmarłą do niewiasty biblijnej; a rozbierając całe jej życie, okazał, ze lat kilkadziesiąt na tym świe- cie strawionych nie było roślinną wegetacją i poświęceniem się prozności, lecz było pasmem dni czynnych i pracowitych; gdzie za każdym jej krokiem postępowały ludzkość, miłosier­dzie i pomoc nieszczęśliwym.— Jeśli jedną rę­ką— mówił— zbierała za łaską Bozą z swych sta­rań owoce, drugą tez same umiała rozdawać; i równie obcy, jak krewni, znajdowali u niej przytułek, opatrzenie, a nawet zasiłek do dal­szego życia.— Na te słowa wszyscy spojrze­li na P. Zazbruckiego; lecz-len, fałdzistym płaszczem i wysokim kołnierzem okrywszy twarz swoję, udał, ze tego nie słyszał i cale do sie­bie nie brał.

Po zaprowadzeniu zwłok do wiecznego spo-

#

czynku nastąpił obiad, czyli powszechnie zwa­na stypa. Niżsi księża mieli przyjęcie u tam­tejszego proboszcza; lecz kilku Prałatów usia­dło w sali jadalnej we dworze z całem sąsiedz­twem. Podkomorzy Golicki, już podżyły czło­wiek i dworak, siedział przy stole z Podstolim Latyczewskim, staruszkiem czerstwym, w pol­skim stroju, bogato ubranym, a resztę zajmo­wały same kobiety i panny. W drugim pokoju pełno było mężczyzn, młodych, starszych i średniego wieku. Panny Podkomofzanki, Mar- szalkówny, Sędzianki , Deputalówrny, miały pośród siebie jedną tylko młodziutką Podsto- lankę, chociaż jćj ojciec był najstarszy z ca­łej kompanji. Justynjan, jako grzeczny ka­waler, często stawał za krzesłami panien; lecz,

%

pomimo dowcipnych słówek Panien Podkomo- rzanek, lub której Marszałkówny, dostrzeżono, że Podstolanka najwięcej odbierała jego grzecz­ności; i nieraz, uprzedzając lokaja7 sam jej usłużył, lub jakie przyjemne słówko wyrzekł. Jakoż śmiało twierdzić można, że z wielu tam będących najwięcej miała urody; a czarne jćj podłużne oczy, przyświecając śnieżnej owalnej

twarzy, kształtnej i wycmukłej postaci, były tak urocze, tak sympatyczne, iź nie dziw, ze tego młodziana jakby magnetyczną siłą do siebie przyciągały; do czego i strój ciemny, częścią żałobny, częścią elegancki, wiele się przyczyniał. Długo spozierał na to Podkomo- rzy; i mówiąc ciągle dla rozerwania kompanji, co mu tylko myśl przyniosła, wrreszcie obrócił się do Podstolego i rzekł:

A co? P. Podstoli! nas tu tylko dwócb, a ci Panowie drudzy pochowali się; i gdyby nie Szanowni Prałaci, tobym powiedział, ze my jak Starostowie jacy na weselu. A wreszcie kto to wie? może i to wkrótce będzie? Wszak teraźniejszy dziedzic młody, bogaty; to i eze-

. muz niema myślić: co babuni, to babuni? A jak to mówią po prostu, żywy o żywym tylko myśli. Cóż, nie prawda? P. Podstoli!—Tumu z uśmiechem popatrzył w oczy.—

Mój Panie Podkomorzy! nie jest to miej­sce i pora o tem mówić. P. Justynjan pięknie wychowany i dobry wnuk; pocóż jego serce skołataue smutkiem rozdzierać i niejako nai- grawać się? Jeszcze on potrzebuje edukacji.

S. p. JYV. Brzezicka gorąco lego pragnęła; a my, jako jej szczerzy przyjaciele, nie powinni­śmy nawet o tein wspominać. Poco takiemu młodemu żona? Za naszych czasów lat trzy­dzieści^ pięć lub czterdzieścia dopiero była po­ra żenienia się; a nawet i dziś, choć w tak wieku zepsutym i rozpieszczonym, przccięż9 Mo­ści Dobrodzieju, lat dwadzieścia sześć nazna­czają mężczyznie do lego aktu.—

Otóż ja innego zdania jestem — odparł Podkomorzy; i miał się dalej przeciągać dy­skurs, gdy nadszedł Juslynjan; ji Podstóli, ja­ko poczciwy człowiek, ścisnął za rękę Podko­

morzego, i inna nastąpiła rozmowa.—

Wkrótce zaczęto się rozjeżdżać. Niejedna z matek pięknie dygnęła Justynjanowi; drugie szepnęły, lub maleńkićm westchnieniem oka« z»Jy, ile żałują straty szanowanej powszechnie JW. Brzezickiej; lecz PP. Podstolstwo oby­czajem staro - polskim uściskali Justynjana, i błogosławiąc go, życzyli mu z serca, aby we wszystkićm wypełniał wołę swej babki i śpie­szył do uniwersytetu.

Tu na mienić wypadnie, że przy uni wersy-

tecie znajdował się wówczas P. Loskowski, któ­ry od lat kilku miał sobie powierzonego Ju- stynjana, z zapewnieniem, ze, pomimo rocznej, miał jeszcze znakomitą od P. Brzezickiej o- trzymać nagrodę, skoro jej wnuk pod jego przewodnictwem przejdzie kursa. Był to człek zacny pod każdym względem; miał tempera­ment powolny, lecz dość energicznym i juz prze­żywszy lat kilkanaście na guwernerce, jak wpra­wiony do boju żołnierz, wiedział, jakich ma­newrów użyć potrzeba z każdem indywidyum pod jego okiem zostającem. Justynjan, chociaż grzeczny i pojętny młodzian, niewiele jednak miał chęci do nauk; a tein bardziej chęć użycia wszystkiego i wolna wola były mu nader miłe; i tylko głęboko, jakby na dnie wulkanu, taił je w sobie, i bardzo rzadko z niemi wybuchał.

Brzezicka, zawiedziona w nadziei, podczas wychowania swojego syna, od dzieciństwa czu­wała nad jedynym wnukiem, i starała się nie­jako odgadywać jego skłonności; do czego naj­więcej dopomagała Krystyna. Przytem domo­wi i publiczni nauczyciele, zawsze dobrze na­gradzani, bacznie nad nim czuwali; i dla tego

wyrobił się w nim skryty charakter, powleczo­ny największą grzecznością dla swych przeło­żonych. Wielu nie mogło go dobrze pojąć i i zrozumieć; nawet ów Loskowski zaledwie w trzecim roku pobytu dostrzegł tych wad, które, sprostowywane, stawały się jak lekkie blizny, co z czasem zatrzeć lub zaciągnąć się miały. I byłoby tak zapewne, gdyby szanowna babka pożyła dłużej, a wiek burzliwy wnuka przeszedł pod jej sterem. Lecz niestety, w każ­dym człowieku są dwie strony: zła i dobra; są mu przyjazne chwile i niefortunne; są przy­gody życia wesołe, smutne i okropne; zgoła, cały ciąg dni naszych, począwszy od kolebki, potrząśniony jest kwiatem i cierniami. Kto przeto umie przebywać i mniej dotknie się kolców, ten widać mędrszy i szczęśliwszy; lecz kto umie całą drogę przejść spokojnie, i cho­ciaż nogi skaleczy i ciężkie poniesie rany, prze- cięż wesoły trzyma w swym ręku zebrane kwia­ty, o, ten ma religijną duszę, iwie, że w dru- giem życiu za swoje cnoty odbierze lepsze ży­cie i do uszczknionych doda niezwiędły wie­niec zbawienia.

P. Justynjan w uniwersytecie przez dwa la­ta następne dość pilnie się uczył, i zdawało się, ze zapomina o tak wielkim majątku, i tyl­ko coraz większą przychylność d)a swego prze­wodnika okazywał. Jakoż raz, idąc ze spaceru, tak przemówił:

Panie Guwernerze! juz mi tylko rok do skończenia edukacji, i spodziewam się, ze na kurs trzeci Literatury wytrzymam examen; a wtenczas po roku kończę mój zawód, i Pan łaskawie towarzyszyć zechcesz pod tę strzechę ojczystej wioski, jak to powiedział Horacy.—

O mój Justynjanie!— odrzekł—towa­rzyszyć, nie wiem: bo opuściwszy chleb wła­sny, mogę się zrujnować, i na starość byłoby źle.—

Na starość ! jażbym opuścił mojego Sza­nownego Guwernera, doradźcę i przyjaciela? Kto będzie miał przeszło miljon majątku, ten zdoła nje tylko utrzymać, ale zapewnić byt na

%

zawsze. O Panie Loskowski! czyż w dzieciń­stwie nie nauczyłem się tej maxymy, że ro­dzicom i nauczycielom nigdy dosyć wdzięcz­ności ?—

Pięknie myślisz, Justynjanie! Serce mi

się raduje ze slow twoich i tak wzniosłych chęci. Ale nie wiesz jeszcze, jak młody czło­wiek często się zmienia; co wybornie skreślił ów Horacy. Cóż młodemu a wolnemu od oka starszych najwięcej podoba się? oto odpowiem jego wierszem w przekładzie:

» Młodzian od dozorcy gdy się ujrzy wolny,

Bawi go plac marsowy, pies i koń swawolny,

Jak wosk giętki do złego, dla starszych niesforny, Niedbały o pożytek, rozrzutny, uporny,

Zqdny i zmieniający prędko cel kochania.» etc.

Być może, P. Guwernerze! Nie przeczę temu. Ale czyż nićma reguły bez excepcji? Wreszcie to Rzymianin, kilkanaście wieków przed nami żyjący; nie może się do naszych czasów stosować, a szczególnie do mnie. Ja kocham Pana,.ufam mu, i pragnę z duszy, a- bym, jak ów Telemak, miał przy sobie Mento­ra, by mię we wszelkich przygodach życia wspie­rał i oświecał. Wreszcie patrzyłem na babkę moję. Czyż źle wyszła, gdy miała P. Krystynę przy sobie? O, gdybym potrafił tak pozyskać serce Pańskie, byłbym, ach byłbym najszczę­śliwszy!—

i ■ \ 3 'v\ ^

i-.. J

* £

Jeśli to mówisz szczerze, Justynjanie! masz moje serce otwarte dla siebie; i jeśli niem nie pogardzisz, umie ono gorąco czuć i wy­lewać ’się ze wszelką ufuością i prawością na łono przyjaciela.—

Ach ślicznie! pięknie! (Podskoczy! do swego Guwernera Justynjan). Tegom tylko pra- gnął. Więc proszę o słowo honoru i rękę, że Pan pojedziesz i ze mną będziesz mieszkał.—

Zgoda, zgoda! (podał mu rękę Loskow- ski) lecz pod jednym warunkiem.—

Cóż takiego? proszę powiedzieć!—

Oto: potąd nie wyjadę i mojego zawo­du nie opuszczę, pokąd, powróciwszy do domu, nie wezwiesz mię listownie, i to po pewnym czasie.—

A toż dla czego?—

Nie wymagaj tego ode mnie. Z czasem odkryję ci tajemnicę.—

Tajemnicę?’a, to cóś ważnego, a mo­że i niebezpiecznego.

Bynajmniej; ale dozwól, aby tak było, skoro chcesz mojego towarzystwa.—

■—Nie tylko chcę5 ale za najszczęśliwszego

się policzę.

Więc zgoda, tylko proszę osiowo

honoru.—

3Jasz moje słowo.—

Ija wzajem daję—odrzekł Justynjan. I podając ręce, serdecznie uścisnęli się.—

III.

Jak wosk giętki (lo złego.

v

Był karnawał w mieście R***$ i już niema­ło przeszło balów, gdy w tłusty czwartek Pół- kownikowa Kamieniecka, mieszkająca tamże dla edukacji swoich córek, przysłała bilet do Loskowskiego, zapraszając go zeswemi ucznia­mi na tańcującą herbatę. Długo on wahał się i rozmyślał $ lecz opadnięty od młodzieży, a szczególniej od Justynjana, skłonił się naresz­cie przyjąć bilet i przybyć na ósmą godzinę.

Półkownikowa prowadziła ton wielkiego Świata^ i hurtując coraz swoje wioski, wystę­

powała jak miljonowa pani; a mając gust ze­psuty na zagranicznej modzie, nic w nim nie było pośredniego, lub dawnego; owszem, wszyst­ko przedstawiało nowe żurnale paryzkie, świe­żą modę i cbęć brylowania. Dni najwięcej trwoniła nad upięknieniem siebie i swoicb po-

m

kojów. Zeby.zaś i świat niższy, czyli, jak zo- wiemy,gmin, wiedział, co to jest za zacz ta P. Półkownikowa, coraz to inn\m ekwipazem o- kazywała się na ulicach miasta. Raz ją widzia­no, jak grzmiący woźnica pędził piątkę kasz­tanów w uprzęży krakowskiej, gdzie płaty ama­rantowe od chomątów gorzały zdała, niby me­teory na widnokręgu niebieskim, i mignąwszy swym polotem, wzbudzały tylko podziwienie; to znowu nad wieczór kareta otwarta była ciągniona przez dwa anglizowane karosze, wy­pasie i poważne; a Pani ze swemi córkami, jakby na tronie indyjskim, na palankinie nie­sionym, pozierała na świat poziomy okiem czu­łości i politowania. Wkrótce potem szarym zmrokiem trojka rumaków wiatronogich leci dorożką z dwiema kobietami przeciwko wiatru, który i gęstą rudą brodę ruskiego woźnicy, i

3**

Pań welony unosi na stronę, i tajone lica z pod' kapeluszów niekiedy odkryje i rozświeci, jak ów księżyc przelatujący po chmurach.

Cóż mam wyrzec o wychowaniu, nauce i mowie córek? Ten tylko pojmie, kto lat pięć był za granicą, i przejął się tym duchem, jaki owionął ową stolicę wielkiego świata— Paryż, ach Paryż! ten kres wszelkiego szczęścia, to siódme niebo ziemskie. Sama Pułkownikowa, chociaż była rumiana i miała czerstwość sło­wiańską, udawała, że jest chorą, zbyt delika­tną, i nieszczęśliwą rozwódką; a bladość lica nad wszystko przenosząc, usiłowała i swoje przerabiać, ile tylko rady kosmetyczne usłu­żyć zdołały. Tą drogą i swe córki prowadzi­ła; i gdy granica coraz bardziej utrudnioną została, pragnęła choć z opisów cudzoziem­szczyznę naśladować i przelać w duszę córek swoich. Nauka i język były u niej jednem i tern samem: i kto więcej zagranicznych posia­dał języków, a jeszcze salonowości kurs od­był, już był skończony, godzien zasiąść z Wik­torem Hugo w akademji paryzkiej, a cóż do­piero w naszych uniwersytetach? Paplały więc

córeczki i po francuzku, i po niemiecku, i po włosku, a nawet cóś i po angielsku; ale, nieste­ty! żadnego dobrze nie umiały, bo tez nic pra­wie nie znały ojczystego, i nie wiedziały, czy jest na świecie jaka polska gramniatyka. Zgoła, Półkowuikowa ze swemi córkami przedstawia­ła cudzoziemkę we własnym kraju, tak co do języka, jak i obyczajów.

Juz było pełno na salonie kinkietami i żyrandolem oświeconym , muzyka melodyjnie wygrywała przeciągłe kontradanse'francuzkie, gdy czterech młodzianów raźnych z poważnym Guwernerem zaprezentowało się Półkowniko- wej. Właśnie brakowało mężczyzn dla panien tańcujących. Uśmiechnęła się Półkowuikowa na ten widok, i przekrzywiając głowę, pół języ­kiem polskim pół francuzkim dziękowała z dy­ganiem Loskowskiemu za powiększenie kom- panji. Zaraz się ruszyli PP. Akademicy do tańców', i już kilka kół Mazura, dalej Kontra- dansa odkryło się. Justynjan jaśniał swoją urodą, grzecznością, zwinnością i pięknem tłu­maczeniem się; lecz nad wszystkich zebranych 8r° stawiał majątek miljonowy, do któ­

rego nieraz Krystyna czyniąc apostrofę, mó­wiła:— Ty, Justynjanie, najnieszczęśliwszym być możesz: bo masz to, na co wszyscy z za­zdrością patrzą 5 a nie dając ci rad dobrych, i ciebie i twój majątek zgubić mogą. — Lecz w oku młodego, przy pięknym salonie i młodych dziewicach, wszystko to wyleciało z głowy; a kiedy dostrzegł, że gospodyni pierw­szeństwo mu daje, i Panna Celina, jej córka, ciągle do niego mówiąc, od niechcenia, czyli też z roztargnienia, ścisnęła mu rękę, i do fi­gury najczęściej wybierała, zdało się mu, że już stanął u kresu swojego szczęścia, i nad Ce­linę niczego nie żądał.

Półkownikowa, wyćwiczona w sztuce prze­biegłości, dobrze wiedziała, co to jest Justy- njan; a nawet znała cokolwiek i samą P. Brze- zickę; gdy więc roznoszono chłodzące napoje, sama podając limonjadę Justynjanowi, rzekła:

Pardonnezl Pan tak wiele danserujesz, a może szkodzić będzie. Prcnez Monsieur ce boire, to ochłodzi.—

Ach Pani Pułkownikowo! Pani sama fa­tygujesz się! to zawiele dla mnie!—Tu porwał

szklaneczkę, i csłuj^c alabastrową rączkę, zwro*

cił się do córki, i powiedział:

Dla Pani więcej potrzeba ochłodzenia

się; i nic w usta nie wezmę, pokąd tej Pani

nie przyjmiesz.—

Cóź znowu? f/ue dites vous? ISIonsieurl O, na to je ne permetrai jamais! W naszym domie gdybyś Pan zabolał! — ah mon Dieu! nie przeżyłabym, et j9aurais całe życie a m9en

plaindre.—

Poleciał Justynjan za drugą szklaneczką li- monjady, a ta z uśmiechem odbierając, rze­kła:— a presentj btwons ensemble.—

Obok Pani, zda mi się, że i trucizna’ jadby straciła: bo Pani tak dobra, tak łaska­wa, o mojem nawet zdrowiu nie zapominasz.—

Vraiment\ w naszym domie, ąuelle dou- lenr, (juel chagrin, gdybyś Pan kaszlał! a cóż dopiero, si vous anriez ete maladel Ach mon . Dietl! mon Dieu!—

Tu znowu nastąpił taniec, i latając po sali v/ wirowym Kotyijonie, gdy się ich ręce zespo­liły a rozognione lica zbliżyły się ku sobie, zdawało się iui, że byli uniesieni w nadpo-

wietrzne sfery, i niby dwie gwiazdeczki, peł­gały tylko swojem światełkiem.

W tak słodkich zabawach przeszedł ów wie­czór, jak piorun w swoim przelocie} i Justynjan, wracając do rzeczywistości, do swego pokoiku i niemych książek, rozumiał, że ma kamień na sercu, który mu oddech tamował. Ocknął się jednak wkrótce z tego omamienia, poszedł do uniwersytetu, i wiernie wypełniał swój obo­wiązek. pomnąc, że inaczej nie zobowiąże Los­ko ws ki ego.

Klub wtorkowy zapustny znowu mu zaje­chał głowę; jakoż, namówiwszy koliegów, łącz- nie prosił o pozwolenie bycia na nim 5 gdzie równie znalazł Półkownikowę z córką starszą, i też same grzeczności. Nawet, chcąc go zu­pełnie usidlić, już wyjeżdżając z klubu, rzekła:

My się to tak hien conneser avec Ma­dame la Comtesse Brzezicka! Et vous JJHonsieur Loskowshi permetrez bywać częściej dam ma matson P. Justynjanowi. Chcz moi il y a des so- ciełes wybrane} a jamę liomme powinien z nich tres hien pro filer. Bardzo proszę, Monsienr Loskowskil et je vous serai hien obliyće.—

Skłonił się na to P. Guwerner, i nic nie

odpowiedziawszy, wrócił zeswemi uczniami do domu. Odtąd upatrywał znaczną zmianę w mło­dym Brzezickim. Nawet sama twarz malowała

walkę wewnętrzną. Lecz niejednokrotnie zapy­tany, przeczył wszystkiemu, lub był milczący, a tylko namieniał o wyjeździe w swoje strony * *

na święta. Zeby zaś tein większą tajemnicą okryć tę miłość, długo nie namieniał o wizycie do Pułkownikowej. Chcąc go przeto wybadać,

4

rzekł raz Loskowski podczas pięknej pory:

A co? Panowie! siedzimy jak mnichy w klasztorze, i prawdziwie post wielki z rekol* lekcją odprawiamy. Mozebyśmy szliehtady po rzece użyli, a potem wstąpili do P. Pułkowni­kowej? Wszak nas zapraszała. Nie prawdaż? P. Justynjanie! —

Jak się Panu podoba. Ja, zawsze pomny na słowo dane, idę za jego radą. Skoro więc życzysz sobie Pan. to czemuż? jedźmy!—

Jedźmy!— powtórzyły dalsze głosy żwa­wych i wesołych chłopaków', a których oczy go-

rzaly jakby blaskiem ogniaj i w moment po­siali po sanki.

Nie mógł się juz zrejterować Loskowski; i równą ukrywając niechęć, jak ów Mentor na

*vyspie Kalipsy, wiózł sam Justynjana do I*.

i

Celiny, .niby czarującej syreny, czyli raczej owej nimfy Eucbaris.

Jakoż piękny jej głos, (czem się najwięcej szczyciła), i piękna figurka, ściągnięta bawetem sukni, pukle rzęsiste czarnych włosów, miały zupełną harmonją z bladą twarzą, niby senty­mentalnej Angielki. Jeden-tylko na przekorę nos duży ojcowski i niemodne siwe oczy o- burzały ciągle kochaną mamę; która, chcąc do- poinódz córce, czternastoletnią Henriettę kry­ła jak mogła w pokoju Guwernantki i rzadko okazywała swoję faworytkę. — Bo to—mówiła— anioł nie dziewczyna, uioja Gabiella d9Eslreel moja prophetesse Urgclle! co mówię? to moja Królowa Donna Marial Ale nim Celina zrobi partję, musi jak perła w konsze ukrywać się.— Samą więc Celinę z matką zastali panowie mlo- dzi; i gdy P. Loskowski rozmawiał z Pólkow- nikową, córka usiadła przy (ortepjn-nie wiedeń­skim; i przegrawszy dużą sztukę Kalkbrenne- ra, poczęła dobierać akordy, czekając, kto ją

?.

uprosi do śpiewu. Młodzież nie była jeszcze tak wprawną i przenikliwą 5 ale matka kazała jej śpiewać; a wtenczas Justynjan z drugiemi odezwał się chorem, i Casta I)iva z Bellinie- go oczarowała i swoją muzyką i swoim śpie­wem. Durniał się Justynjan na to zjawisko; lecz w domu babki będąc znarowiony śpiewem krajowym, po skończeniu i oklaskach śmiał prosić o ojczystą piosnkę. Zmięszała się na to Celina: i ndy wyrzekła, że cale icli nie zna,

/ (I c t ; 7

prosił przynajmniej o jaką francuzką; i piosn­ka z Beranger*a obiła się o uszy słuchaczy, a dalej z wodewilu P. Scribe.

Zrywał się coraz Loskowski do odjazdu; ale Półkownikowa żadną miarą nic dozwoliła, i maleńkie souper, jak nazywała a la fonrchetle, z nowalją ogrodniczą, odbyła wrgronie tak mi­łych i dobrze wychowanych osób.

Znowu ciężkość i smutek opanowały serce Justynjana. Wlókł się on do uniwersytetu, jak schorzały żołnierz do szeregów; ale gdzie przybył, na co spojrzał, wszędzie mu obraz Celiny, jej kształt i lekkość przedstawiały się; a kiedy z katedry perorował professor i wy-

4

kładał różnicę Ł*itoraf 11 ry klassycznej od teraź­niejszej tak zxvanej romantycznej, 011 tyllso widział różnicę mowyr prozaicznej, nudnej i zimnej jego od gorących słówek i głosu tkli­wego ulubionej dziewicy. W takićm upojeniu zbliżył się wielki tydzień, jako wolny od nauk publicznych. Loskowski, uważając za godziwe, aby młodzian niebędący tak długo wc własnym domu odwiedził opiekunów, krewnych, i sa­nuj przejażdżką rozerwawszy się, wybił z gło­wy len szał miłosny, sam mu wyrobił pozwo­lenie wyjazdu i oddał.

Tu się znowu unosił Juslynjan imd do­brocią swojego Guwernera, czule mu dzięko­wał, ściskał, i przyrzekał, że powróci do dalszej pracy, aby za ukończeniem kursów mieć go zawsze przy sobie. Lecz te przyrzeczenia zni­kły wkrótce, jak śnieg kwietniowy, skoro grzecz­ny kawaler wstąpił na pożegnanie do P. Pół­ko wnikowej. Tam się wszystkiego wyrzekłj i niby wosk miękki, tak serce Jusfynjana, zmięk­czone słówkami matki i córki, nową dla siebie obrało drogę.

C o to I®a n u?

to kiedy widział na A Mantyli u latarnię mor­ską w Edistonne, i kto do niej wstąpił pod­czas burzy, ten dopiero, jak drugi w okręcie żeglarz, pozna i zrozumie, co lo jest nawał- ność morska!! A jeśli jeden drży, aby bałwa­ny przelatujące przez wysoką kolumnę latarni nie strzaskały jej wierzchu, lub samej nie wy­rwały z posady, to równie i żeglarz drży na dnie nawy; i skrzypiące liny, i targane reje, i odrywające się deski, grozą mu co chwila za­traceniem; i niby pająk wisi między życiem a

4*

śmiercią. Są to okropne sceny! i gdy prze­szywają dreszczem czytających same te opi­sy, cóż dopiero być tam i doświadczać? A przecięż i te obrazy mają swą wielkość i urok poezji; i pewien malarz, chcąc się temu przy- • patrzyć i nowy koloryt nadać swojemu dzie­łu, chwiał się na najwyższym maszcie, i wi­dział, jak niebo od ciągłych błysków goizało śród piorunów bijących i podobnych mu ło- skotówr rozhukanego morza. Tak jest wielka ciekawość ludzka! a nawet niejedna dusza, u- niesiona w i elką namiętnością, znachodzi w tych okropnościach natury jakiś dla siebie wtór harmonijny, jakąś sympatją, niby przyjaciela, co rad słuchać wzajemnych przygód i wspól­nie łzy wylewać.

Otoż i Justynjan, stojąc przy oknie nad­brzeżnej Odeskiej kamienicy z Celiną, to od­wracali swe oczy od morza, gdy je błyskawica zaćmiła, to znowu chciwie patrzali, jak gó­ry wodne, pod sam port przybiegłszy, uderze­niem swojern wylewały się na brzeg; a okręta, niby klawisze instrumentu, ciągle na tę muzy­kę brayoura, podnosiły się i opadały, lub swym

lasem masztów, jakby wierzchołkami drzew, na różne strony naginały się i chwiały. Rząd- ki to był widok i dla samej Odessy. Zdaje się, że to bvł huragan morski, który sam port do­siągł. Jakoż’znaleziono w niektórych miejscach usunięcie się brzegu, rozbicie kilku okrętów; a nawet na pięknym folwarku Kurissa znikło kilka budynków i nadbrzeżna ulica ogrodu.

Helasl (jue faites vous doncl—wrza­snęła Półkownikowa na córkę i Justynjana.-—

4

To terreur i skonanie świata!—Uciekajcie, u- ciekajcie, z tych pokojów, a przejdźmy na dru­gą stronę, aby nie widzieć tych okropności! Chodźcie! chodźcie!—I gdy jeszcze młodzi za­paleńcy ociągali się i nie opuszczali okien, po­rwała córkę za rękę; a za nią poszedł kocha­nek wgłąb' przeciwnych pokojów.

Ach mamanl faime tant cet aspectl To zupełnie jak Couper w swym Zbójcy morskim rfc- crit* Ta ziemia, morze i niebo wydały się nam jakby były razem z sobą, jak gdyby najwier- niejsi...—Prawda? Monsieur Justinienl to tak pięknie, chociaż tres horible!—

Prawda, Lu Comtesse! Jam tego nigdy

4’*

nie widział; i jeszczebym biegi patrzyć się, ale sam nie pójdę: bo-by nie było tego uroku, tego nadzwyczajnego spojrzenia, gdyby nie było...—

Kogoz?— podchwyciła Celina — dites, je vous en prie.—

Pani wie i zgadnie. Nie potrzeba mó­wić...—

Ale co tam cela direl Ecotitcz vons, ja­ki gwałtowny huk i trzask piorunów i morza! Chyba sprosim więcej osób, aby nam tak okro­pnie uie było.—

Fi donc ma chcrc mamanl na co? Nons ne craignons pas cela z P. Justynjanem. Niech i mama nie lęka się. A dla rozerwania mamv będziem czytali nowy romans, fjiie M. Jnsti- nien a achete

Cóz to jest?—

Ah c’est tres boni Łe litre lui menie precise cela; a co więcej, Monsieur Halsac je­go pisał. Oto, chere maman, Phisiologie du Mariage. —

Phisiologiel — odrzekła Pułkownikowa z zadziwieniem — o, to cóś bardzo ciekawego!

o

O

Dobrzeli}' przeczytać. Tylko ta przeklęta burza, wszystko nam psuje i mięsza.

(Jherc mainanl tjuon jerme toutes lespor-

tes et toutes les jalonsies, cl (juan donnę des chandelles} a zda się nam, ze pozna jesień wśród naszego boru, et a notre village9 gdzie same jedne, jakby na świecie nikogo niebyło.—Ali pardonnez M. Justinienl vous eles ici si bon et si sentimenial.—Wtem powlekła po nim wzrok swój romansowy; a ten, porwawszy za rękę, długo ściskał i całował.

Szalona matka! coby miała pędzić do pa­cierza i modlitwy, tak potrzebnej i skutecznej w czasie niepogody, jak niegdyś jej rodzice i dziadowie robili, zepsuta modą francuz,ką przy­jęła projekt z zapałem zgubionej wychowaniem córki, a Justynjan zaślepiony, jak nasz Adam w raju, równie łaknął owocu z drzewa zakaza­nego. Wszyscy więc troje jak mogli zagłu­szali ten straszny huragan; i noc z dnia zro­biwszy, gdy kamerdynerowi i lokajom kazali być w przedpokoju, sami wzięli się do czytania bezecnego romansu.

Po trzygodzinnej walce żywiołów zaczęła

wolnicć burza; coraz to mniej szturmów swo­ich przypuszczała; błyski rażące nic krajały nieba; ulewa znikła; a nawet wiatr południowy, lekki i łagodny, jak słowa cnotliwego starca, tchnął na zalęknioną ziemię; i znowu wszystko do siebie przychodziło i ocucało się. Nasi zaś Państwo, zatopieni w ułudzie i zaprawnej tru- ciznie, pili ją chciwie; i długoby pragnęli, gdy­by kamerdyner nie oznajmił, ze juz szósta wy­biła, i golowa herbata. Przeszli więc z owej ciemnicy, i ujrzeli wypogodzone słońce, świat wesoły i aromat nadbrzeżnych kwitnących aka- cyj, skąd za otwarciem okien i owo morze, co jak lew rozżarty, nie mogąc ukoić swojego gnie­wu, niekiedy ryknie lub grzywę jeży, tak bał­wany morskie, lub się tłukły o brzegi, lub się piętrzyły wieżami.

Teraz na spacer chere maman pojedź­my. Jak jest pięknie! voycz vons.— A matka, spojrzawszy—hien,nous par tirom; lecz i Mon* sieur Jiistinien towarzyszyć zechce.—

Z największą chęcią — odrzekł młodzie­niec. I w takiem oczarowaniu dni i tygodnie ulatywały owemu niegdyś akademikowi, owe­

mu przyjacielowi Loskowskiego. Pełno go by­ło po restauracjach, sklepach tak wielkich i wykwintnych kupców zagranicznych ; odwie­dzał wszystkie opery i balety włoskie, ogrody, a nawet okolice. Wszyscy znaczniejsi krajów- cy, co tu na kuracją, albo raczej na zabicie czasu i pieniędzy zbiegli, byli mu juz dobrze znani i jego przyjaciele: bo Justynjan umiał rezon polski okazać; i gdy mu opiekunowie nie­wiele dali pieniędzy, kredyt szeroki i otwarty dla miljonowego Panicza stał otworem , gdzie się tylko obrócił.

Jakże więc dla tak pięknego anioła, co cza­ruje i spojrzeniem i swym głosem, nie być pa­miętnym, i nie umieć się zasłuzyć? Uprzedzał zatem matki i córki chęci; a kiedy raz przyniósł niby-to dla pokazania sewinję, kolję i branso­letki brylantowe, zapytując się, czyhy były piękne? obie na się spojrzawszy, odrzekła matka:—Piękne, i muszą być kosztowne. Lecz pourfjiioi a Vous Monsieur? P. Justynjan nie- żonaty, to mu cale niepotrzebne.—

Tak, laComtesse! jeszcze nie jestem, ale pragnę być; i całe moje szczęście i całe posta­

nowienie zależy od P. Celiny. Ją tylko ubó­stwiam i pragnę....—

Tu zamilkł, spuścił swe oczy, cały za­płoniony, nie wiedząc jak sobie począć; gdy matka, ośmielając dalej—je sais bicn, oih, out, Monsieur Juslinicn, pragniesz tę amplelę u nóg mej córki złożyć....—

Tak jest, nieinaczej!— I przyklęknąwszy przed Celiną, rzekł: — Przyjm, droga Celino, i cclte bagateli fi, i moję rękę.—

Ah chere maman! daigncz nons benirj i jeśli to wola Niebios, moje szczęście, mon sentimcnl, mes sonpirs^ składam w oczacb naj­droższej mamy lobie, le plus chcr amant!!—

t

Więc proszę P. Półkownikowej, niech słowo drogiej mej Celiny będzie upewnione obrzędem zaręczyn.— I już chciał zdejmować ze swej ręki pierścionek.

O, non, mon cher! il fant faire cc la dans nolre maison, wobec familji et dc mon mari.

ous donnez parole d^honncur^ (juand vous ar-

rwcrez chcz nous; a wffMiezas la benediction s’ac-

t

complira. My nie odmawiamy Panu, moja Ce­lina przyrzeka, a o termin przybycia prosimy.—

ji]i mam ani mamanl pourqiioi differer

tani? Je ttoudrais Ic plus tdt possible.—

-Nic, nie mogę żadną miarą. La conve-

nauce ordonne de faire cela, i proszę tylko o

termin.—

Za miesiąc od dzisiaj—rzekł Justynjan— przybędę do domu P. Pułkownikowej.—

Tres hieni — 1 uk ło niła się nisko. A Pa n- na, biorąc piękną sewinję na głowę i przypatru­jąc się w lustrze, rzekła: — O mon Hieni mon Diml jak długo czekać! Cette maman zbyt cnielle, chce nas dręczyć. Prawda? Monsienr Justinien! —

Ach! prawda! wielka prawda! — I poma­gając zapiąć bransoletki, odehrał od niej i piękny ukłon, i piękniejszy jeszcze na powie-

ą

Ir/.ii cntiis.

OilM coraz więcej zbliżali się ku sobie; zawsze razem, czy to spacerując po bulwarze, czy to na teatrze w jednej łozy, czy nawet w ka­recie ; n publiczność ' Odeska okrzyknęła, ze

JijsI yni;«u zaręczony, 1 wkrótce ma się żenić.

* •; < * 7 % t

Zadowolona Półkownikowa ? że zdołała u- bnvić bogatego chłopca, mniej się kryła przed

nim ze swemi interesami^ i kilka razy prosiła

o zastąpienie swoich wydatków, na które chcia­ła rewersów ać się; lecz Justynjan ani dał so­bie mówić; co ją tem bardziej utwierdzało o szczerćm przywiązaniu do Celiny. Chcąc za­tem milszy mu pobyt w Odessie zrobić, kilka wydała wspaniałych wieczorów; na które róż­ne osoby, i nawet ze znakomitszych, co pierw­szą grają rolę w tym porcie, potrafiła ująć i zaprosić. Byli tam Państwo Podkomorstwo Wspak o wicze, udający wielkich panówT, krocie schwyciwszy od wierzycieli, dla których później nie albo bardzo mało funduszów pozostanie; takoż byli ciągle bawiący się Marszałkowstwo Toczyńscy, co, tocząc grosz z kieszeni na wy­stawy i parady, już jedną wieś sprzedali, a dru­ga zapewne zniknie jak kamfora pod brzemie­niem interesów i licznej rodziny; bywał tam i goło-grafl* Dański, i wszędobylscy PP. Milo- wicze; a ileż to elegantów i elegantek, i całej rzeszy próżnej i napuszonej, aby tam zablysz- czeć nowym paryzkim strojem, lub sprezento­wać swoję figurę w tańcu i akcent francuzczy- zny. Do tych gości wmięszało się kilku zagra-

/i9

nicznvch Konsulów i Oficerów, nadktóremi fi- purowal Półkownik Gwardyjski, który, choru-

u

jąc czasem na migrenę, przybył ze stolicy do łagodniejszego klimatu i na czerwcowe kąpie­le. Był on młody, słuszny, wykształcony na wielkim świecie, przystojny, choć trochę bla­dej twarzy; a wąsik czarny z hiszpańską bród­ką cóś miały tak uroczego, ze juz niejedną podbiły panienkę; cóż dopiero uiówić o wdów­kach i rozwódkach?..

Justynjan niebyt mu znany; a nawet, jako świeży uczeń wielkiego świata, lękał się naj­bardziej wojskowych, i unikał ich, w idać z ja­kiegoś naturalnego instynktu. Podczas więc ostatniego wieczora u P. Kamienieckiej Pół- kownik najwięcej tańcował, rozmawiał i bawił się z P. Celiną; a której zdało się, że jeszcze większą roznieci miłość w sercu narzeczonego i zrobi honor jego osobie, gdy ów oficer, o- kryty orderami, zniży swe czoło i będzie jej wdzięków wielbicielem. Jakoż początkowie ochoczo i raźnie z nim tańczyła; lecz w końcu spojrzawszy, żejuż drugi kadril przechodzi, a Bieniasz w nim Justynjana^ poczęła śledzić, i

znalazła, jak ten sam jeden pochmurzony i za­dumany w kącie siedział. Szepnęła do swej sąsiadki, i niby przechodząc się po salonie ja­ko strudzona, zbliżyła się nieznacznie ku nie-

1,1 u* i rzekła:—Co to Panu? Pottrtpioi tlone /i

vous et es si tristc? proszę nam powiedzieć. Etcs-

%

vous niulatfe? proszę Pana. — I razem z Pan­ną Liizą Wspakiewiczówną usiadły przy nim.

%

Powstał młodzian, otarł czoło jedwabną chustką, i całując rękę Celiny, rzekł zmięsza-

n}: Jam nie słaby, ale Pani wiele z tym Pa- nem... tańcujesz...—

Z kim? proszę Pana; może z Pułkow­nikiem? To człowiek comme il faul! grandę distinction! ślicznie wychowany! t/uel loarnure! tjuel danseur!—

Ale Pani zaszkodzi tak wiele tańczyć.—

fcr

\

<dli Momieur Jtistinicn! zgoda, tylko tego kadribi skończę, a potem zabawimy Pa­na prześlicznym śpiewem.—

Śpiewem? a bardzo proszę. To mię roz­weseli.—

W kióiee uleciały jak wiatr lekkie obie; a matka po chwili poczęła animować gości, iż

może przejdą się do drugiego salonu: ho chce prosić Panny Loskowskiej, aby raczyła za­śpiewać.—

Panny Loskowskiej ! obiły się wielokro­tne głosy; a Justynjan, jakby piorunem rażo­ny, powstał ze swego odludnego miejsca, i py­tał się ciągle, kto to ma śpiewać? Powtarzano

m

mu:—P. Loskowska— i za każdem wymówie­niem tego imienia widziano, jak naprzemian bladł i czerwieniał; a potem cofnąwszy się, znowu usiadł na swćjh miejscu, i długo poki­wawszy założoną nogą, przebąknął sam do sie­bie:— Loskowski! Loskowski! o mój szanowny doradźco i przyjacielu! czemuż cię nie mam?...— Wiem głos anielski, mocny, czysty i jasny jak promień słoneczny, doleciał do uszu jego; i tem orzeźwiony, jak w spiekocie zdrojem wody, coraz wypogadzał lica swoje; a P. Celina, wbie­gając za swym zapomnianym woreczkiem, zno­wu krzyknęła:

Co to Panu? Vous aimez tak bardzo wo­kalną muzykę! Czy się nie podobała? C^est Madcmoiselle Loskowska, eleve de Madame Miss-Masie. Warto, warto słuchać! A nawet

po tym włoskim śpiewie, i Arielte Polonaisc zaśpiewa.—

Polską? O, tę najwięcej lubię, i służę Pani. — Jakoż weszli oboje: Celina z tryum­falną miną, jakby ukazując więźnia swojego całemu zgromadzeniu; a Justynjan i nieśmiały

i zasmucony krył się jak mógł między gro­madę mężczyzn, która później różne koncepta z tego wyplatała.

Po śpiewie, oklaski liczne okryły P. Los- kowską; a ta, choć bladej twarzy i oczu za­mglonych, okryła się rumieńcem, wzrok zaja­śniał: i wstając, kłaniała się wdzięcznie wszyst­kim; i chciała odejść od fortepjanu; lecz liczni słuchacze i Półkownikowa uprzedzona od cór­ki prosiła o śpiew polski. Długo się wyma­wiała; wreszcie, wybierając z pomiędzy wiciu, śpiewała następny:

Kiedy zmuszona będziesz mnie porzucać,

Jednak ty serca nie zmienisz w kochaniu;

Rzucając nawet, nie chciej mię zasmucać,

I rozstając się, nie mów o rozstaniu.

Przed smulnćm jutrem niech jeszcze z wieczora Ostatnia spłynie ua pieszczotach chwilka;

I

A Kiedy przyjdzie rozstania się pora.

Wtedy trucizny daj mi kropel kilka.

\

A po dniach wielu i po latacb wielu,

Kiedy mi kazą mogiłę porzucić,

Wspomnisz o twoim wiernym przyjacielu,

I zstąpisz z niebios, aby go ocucić.

Wtenczas mię złozysz na twem łonie białem.

Znowu mię ramie roskosznc otoczy.

Zbudzę się, myśląc, ze chwilkę drzemałem,

Całując lica, patrząc w twoje oczy.

Znowu oklask rozległ się po salonie. Mło­dzież cala była w uniesieniu, nie wićm, czy ze śpiewu, czy zmyśli poety;.ale Justynjan pierw­szy raz spojrzał serio w swej kochanki oczy; i widząc je nieładne i pełne przebiegłości, na­gle ostygł ze swego entuzjazmu; i znowu na myśl mu przyszedł przyjaciel jego Loskowski, a co więcej, dane słowo honoru. Odtąd, jak­by cierń na skroniach, albo głos dzwonu, tak go raziły i ciągle w duszy brzmiały owe wy­razy: ze porywczo, ślepo, i bez rady jego po­stąpiłeś!!.. .

O

W e z łv a ii i e.

Zaledwie dni lulka jeszcze pogościł nasz mło­dzian w Odessie} i kiedy na pożegnanie idąc^ znalazł przy ulubionej znowu Fólkownika, tak mu to okropnem wydało się, że, skrycie wy­mknąwszy się od Półkownikowćj, jeszcze tego wieczora znikł z horyzontu nadmorskiego. Smu­tny, strudzony i zadłużony przybiegł do Drze­wicy, gdzie go nuda i tęsknota tem bardziej dręczyły. Chcąc się tych pozbyć, wyjechał do poblizkiego miasta, kędy stek w czasie jar­marków różnej młodzieży zbiera się. Było to

wprawdzie pojarmarcze 5 ale towarzystwo ba- łagulskie po swych turniejach konnych jeszcze rozwodziło tryumfy, i na przemian chodząc od domu do domu, wypijali zdrowie to swego naczelnika, to tryumfatora turniejów, to swe bogdanki 9 kochanki 9 wreszcie ulubione swe pawełki, i tam dalej9 i tam dalej. Tymczasem djabełek, wist, stos, ekarte, lub stary ale wy­śmienity faraon, zabierały resztę godzin: i po każdej przegranej, .jakby po przegraniu solo przez Lipińskiego, oklaski i krzyki powstawa­ły, przelatując przez kłęby lulkowego dymu, i gawiedź rozmaitą, co zaległa przedpokój, cze-

*

kając na rozkazy swoich paniczów.

Aha!—wykrzyknął Lesiecki, duży, tłu­sty i pleczysly bałagulistu—otoż i Justynjan wrócił z Odessy, idzie ulicą.—

A proścież go—zawołał naczelnik.—Mo­że, skosztowawszy świata, wpisze się do nasze­go regestru i len swąd szkolny wypędzi z gło­wy. Już to czas popanować i ludziom usłu­żyć. Niezłe ma runo. Możnaby go zaczepić.—

A czemuż nie!—odrzekł tryumfator Ne­ro wski; i nie kończąc, wybiegł z drugiemi pro-

sic do swojego towarzystwa. Jakoż wkrótce pod ręce prowadząc, posadzili go na pierwszćm miej­scu; a P. Naczelnik zdrowie zacnego gościa i koliegi zaintonował; po którćm, niby wystrzały ciągłe , poszły podobne aplauzy i najsłodsze słówka. Tam więc pierwszą rozrywkę znalazł Justynjan, i tak słodką i tak przenikającą, że w tym gwarze i szumie zupełnie zda się za­pominał o niewiernej zalotnicy i owym Pół- kowniku Gwardji. Uczęstowany solennie, wziął za obowiązek wzajem się odpłacić, i dni dwa na to poświęcił, aby grzecznością i przyjęciem okazać swoję wspaniałość i wyższość. Poznali to zaraz przebiegli kolleżki; a naczelnik, cbcąc go tein bardziej zniewolić, rzekł:

Justynjanie! godnyś naszego kolleżeń- stwa. Oto ci składamy w darze cechującą nas odzież i moję ulubioną czerkieską nahajkę; ale nie dość na tom: wkrótce cię powitamy we własnym domu, abyś wiedział, jak cię poko- clialiś my; i mam nadzieję, że z ciebie będzie tęgi bałagulista.—

Czemuż! czemuż! — wrzasnęli drudzy; a P. Lesiecki dodał:—Ja z nim zaraz pojadę,

aby mu sprządz pawełki, porobić uprząż i ar- cyzelę, i sprowadzić szaraban z Korczów ki.—

Bardzo cię proszę—przemówi! Justy- njan. I po długich wykrzyknikach i szampa­nie znikło to wszystko w tumanach kurzawy.

Lesiecki, jako mistrz djabełkowy, zaczął z nim grywać po kilka groszy. 'Dalej przejrzał stado babki, i zaledwie dwa konie zdatne wy­brał na bałagulskie. Do wozowni nie chciał i wstąpić, bo powiedział koniuszemu:—Tam Mo- spanie zapewne stare graty, jeszcze owe kocze dangloskie, lub bryki i bryczki, któremi Depu­tat do Lublina jeździł. Wszystko to głupstwo! P. Justynjanowi potrzeba lekkiego i maleńkie­go szarabanika, i ja sarn mu sprowadzę.—Tak się rozporządzał absolutnie Lesiecki} a Justy- njan, skołatany miłośną intrygą, cieszył się przynajmniej, ze ma z kim rozerwać się} cho­ciaż niekiedy długo zamyślał się i mało mówił.

Wtem czterma szarabanami, czwórkami róż­nej maści koni, i w każdej z jednym kulawią- cym, w kusych skórkowych kurteczkach i ta­kich rajtuzach, z białemi karmazynoweini lub granatowemi rogatywkami, z królkiemi cybusz-

kami w ustach, wpadło dziesięciu znajomych bałagułów do domu Justynjana; i nim wysie­dli, ze trzy razy pierwej obiegli wkoło duży dziedziniec, pokąd nie krzyknął naczelnik ; i wszyscy razem stanąwszy, jak z procy wylecieli » na ganek do gospodarza, który ich uprzejmie witał z Lesieckim.

Et do kroćset djahłów!—krzyknął na­czelnik—juz to pięć mil lecimy, a tyś powie­dział, ze niedaleko. Żebym był wiedział, to- bym wprost z memi kolleżkami z miasta zaje­chał; tylko prawda w domu trochę z Włady­sławem pocyganiliśmy na konie i charty, to musiałem jechać. Ale mój Justynjanie! dobrze mieszkasz. Prowadźze nas i dawaj co jeść i pić.—

Najchętniej! najchętniej!—Poleciał go­spodarz do swych ludzi, <a tymczasem Lesiecki vice-gospodarz juz usługiwał cigarami i zapra­szał do bawialnych pokojów.

Cóz tam? Lesiesiu! przynajmniej choć z pięćdziesiąt dukatów wygrałeś od tego pani­cza?— przemówił naczelnik:—bo wiedz, ze po­trzebuję pieniędzy; i wspomnij mu, czyby nie pożyczył?—

r

Dobrze, mój szanowny naczelniku ! tyl­ko on widzę mało co ma w ręku; jeszcze mu tu zaglądają opiekunowie; a najwięcej, że cze­goś smutny i często bywa zamyślony.—

To 15o rozrywaj, baw, jedź z nim na po­lowanie, pleć mu smalone duby lub tłuste po­wiastki— wiesz, jak to robimy! —

Ja to po części wszystkiego fjrobowałem, ale po nocacb nie sypia i wzdycha.—

Aha! jestem w domu! To się panicz kocha! Dowieuiy się i poradzimy. A gotówkę ma ?—

Niewiele. — Wtem zadyszany nadbiegł Justynjan, i ściskając znowu naczelnika, pro­sił, jako swoich przyjaciół i łaskawych gości, na śniadanie, nim obiad kompletny nastąpi.

Co tam występować!—odrzekł Włady­sław.— My ludzie co po prostu lubimy żyć.—

I pić — podchwycił Nerowski; i porwaw­szy kieliszek, drudzy szklankami, nic czekając kolei, każdy alembikówką zaspokoił pierwsze pragnienie; po ezem wszystko zmiatali ze sto­łu, jak kosarze bujną i gęstą trawę.

Hej! wina!—wrzasnął naczeluik; i kilka

gatunków stary i zasłużony Józef lokaj wy­niósł na dużej tacy.—

Nie chcemy szampana! nie chcemy fran- cuzkiego!—przemówił Jakóbski—i naprzekor modzie, będziemy pili węgrzyna! ale węgrzyna! Panowie! o którym mówił nasz Polański, co

u /

kiedyś u jego babuni spijał.—

Prawda! prawda! — powtórzył Polański— tego, co to ma kropkowane butelki!—

To zapewne jeszcze szlubny Deputata Brzezickiego—odrzekł naczelnik — a godzi się sprobować.—

Justynjan posłał po niego; i po chwili sani podając, zaczął nalewać.

A! wyborne wino! lecz widać zamocne— powiedział Nerowski —bo coś po drugim kie­liszku za głowę bierze.—

•—To się dobrze trzymaj—rzekł Polański.— To nie koń czerkieski, co na nim dokazu­jesz; a węgrzyn stary umie czasem i o ziemię rzucić.—

No! no! nie mnie to nauczać, lecz tych papineczków^ co to i kieliszka jednego lękają się wypić; jak to nasz czasem robi Włady-

sław; a i sam gospodarz poczciwy Jus tyś coś przez zęby cedzi, i boi się, jakby jeszcze był w szkole.—

Darujcie, kolleżki! ja pić nie mogę; lecz was proszę najszczerzej.— I znowu kazał pona- lewać kieliszki.

To trzeba się nauczyć! — rzekł poważnie naczelnik.— Dobry bałaguła wszystko tęgo i z ogniem robić powinien. Wiedz o tem, że wino rozwesela człowieka; a ty, jak mi mó­wiono, bywasz smutny i zamyślony. Oj, sły­szałem nie od jednego, że cię podobno Kamie­niecka do swej córeczki złapała, i tyś latał za nią do Odessy.—

Nie! fałszywie ktoś powiedział—odrzekł Justynjan, cały będąc w płomieniach.

Panienka! jak Boga kocham! patrzcie — krzyknął Jakóbski — jak się czerwienieje. Oho! kochasz się, kochasz niezawodnie! Dałbym gardło.—

Kocha się!—krzyknęli drudzy; a Wła­dysław, przybiegłszy, małe swe oczki wlepił w niego; i dając potem ze trzy razy susa, kla­snął w ręce, skrzywił swe tatarskie oblicze, r

6

rzekł:—Przepadł chłopiec! Wenera zajechała

/

mu głowę...—

Oj to jeszcze nic! — podchwycił naczel­nik— aby tylko niedalej..— Ilu już puszczono cugle wszelkiej rozpustnej mowie; i każdy si­lił się na koncepta sprośne, które tein bardziej poddawało stare wino i wiek młody, zepsuty próżnowaniem i swawolą. Jak przez rózgi prze­chodził biedny Justynjan; i gdy powierzchow­nie wszystkim dogadzał i ugaszczał, wewnątrz przeklinał całą lę zgraję, która tem bardziej zakrwawiała jego serce. Jakoż wyznać należy, że pomimo tego towarzystwa, owe sprośne kon­cepta były i są ulubionym przysmakiem nie tylko młodzieży, ale podżyłych, a nawet nie­kiedy starców. Widać, że to jest spadek ja- kiclieś zepsutych obyczajów i złych przy kła-

r

dów, może jeszcze od Bolesława Śmiałego, lub z owej dworszczyzny, a może z lej ogólnej prawdy, że naród wojenny więcej jest skłon­ny do lubieżności; ą nawet rozwięzłych my­śli, od narodu spekulacyjnego i pracowitego. W środku XV wieku, za czasów Grzegorza Sanoki, czytamy w życiu jego, że len mąż, tak

uczony i skromny, nieraz był nagabany podo­bną mową 5 radził przeto, by w podobnćm zdarzeniu ani słuchać, ani śmiać się i patrzyć na tak lekkomyślnych i bezwstydnych ludzi. Gdy się dosyć naśmieli z Justynjana, wy-

%

piwszy kilka butelek starego węgrzyna, rzekł poziewający naczelnik: — OI kolleżki spoczniemy trochę, by potem lepiej zabawić się.—

Zapraszał go do swego pokoju Justynjan, %

który odrzekł, ze inaczej nie pójdzie, jak tyl­ko gdy razem spoczną.

Najchętniej!— I idąc razem, oddali sobie wśród dnia dobranoc; a poczciwa konfraternia, jak drwa, na różnych sofach, kanapach, szc- szlągach, zakrytych pięknym adamaszkiem, po- rozbierawszy się, powaliła.

Skoro się wszystko uciszyło, naczelnik, co­kolwiek drzem uąwszy, gdy z był łba mocnego,

f

rzekł pocichu: — Spisz? Justynjanie! —

•—Nie—odrzekł.—Głowa mnie czegoś boli.—

Powiedz przede mną otwarcie, co ci jest? a ja daję słowo uczciwe, ze ci pomagać będę z całej siły. Może masz jaką awanturę? Ze mnie masz wiernego sekundanta. Może obstać

za tobą i wyłajać? Obo! wiedz, tęgo ci dopo­mogę. Masz wszystko ze mniej tylko, proszę cię, po przyjacielsku postępuj, i powiedz otwar­cie, czegoś smutny i po nocacb nie sypiasz?—

A to zapewne ten ciekawy Lesiecki wszyst­ko ci powiedział.—

Cóż on powiedział? oto, żeś smutny i nie sypiasz, a nic więcej. Jeśli cię miłość drę­czy niewzajemna, to wielkie i bardzo wielkie głupstwo! Kpij z każdej miłości. Ty masz pie­niądze— wszystkie cię kobiety kocbać będą, i ty powinieneś drożyć się, nie one. O, ja znam dobrze kobiety! i mnie się tylko zwierz, a rę­czę ci, ze z całej duszy dopomogę.—

Cóż, k iedy bo ja nie mogę mówić, że­bym nie miał wzajemności} tylko ze ona...—

Cóz ona? powiedz!* proszę cię! (tu wstał i pobiegł do niego, ściskając go) powiedz! A to zapewne ta przebiegła i zalotna Półkowni- kowa?—

Nie ona, ale jej córka} dawszy słowo, że moją będzie, później umizga się z drugiemi, i już mniej dba o mnie.—

Aba! rozumiem! to ta Celinka, owa ni-

by to skromniutka dawniej, a teraz już zapewne od matki wyuczona, zaczyna stroić figle. Cóz ty na to?—

A cóż? uciekłem z Odessy; lecz nie wiem co dalej począć.—

Co! zerwać wszystko i pogardzić takim trzpiotem. Na co tobie żenić się i świat za­wiązywać? Pierwej nażyj się, pobulaj z nami, a dopiero po latach trzydziestu pomyślisz o

* tein.—

Prawda, że to wcześnie; ale jakże zrobić, kiedy ja dałem słowo, że tam za miesiąc będę i zaręczyny zrobię?—

Pluń na to! nie jedź, i lak się skończy.—

A ze słowem jak będzie?—

Panna pierwsza złamała słowo, skoro ci nie była wierną. A wreszcie napisz list zrywa­jący wszystko, aby nie miała żadnej nadziei. Ja z nim pojadę, i jeszcze dobitniej, gdy po­trzeba, wylłómaczę cię i usprawiedliwię.—

Ach! wybornie! mój kochany naczelniku! Niechże cię uścisnę za tę pomoc.—

Z największą chęcią!—I tu, po wzajem­nych uściskach i pewnej pauzie, rzekł naczel-

6**

nik: —-Tylko zaraz nie uskutecznię: bo mam pil­ny interes pieniężny, i muszę na jakie parę niedziel odjechać. Teraz wzajem twojej po­mocy- żądam : czy nie mógłbyś z parę tysięcy rubelków pożyczyć? a jabyrn ci na kontrakty oddal.—

Ach! przepraszam najmocniej! nie mam teraz pieniędzy. Ta przeklęta Odessa więcej tysiąca dukatów mi zjadła. Lecz będę się sta­rał dostać, aby ci dopomódz^ gdy do mnie nadjedziesz.—

Zgoda!-^I tu znowu nowe uściski nastą­piły. Dalej wszedł do swych towarzyszy, i bu­dząc niemal każdego, zaintonował:—Zagrajmy w djabełka! —

5 —W djabełka!—Na to hasło, j*'d;by wojsko­we, wszyscy się ruszyli; a gospodarz, nie mo­gąc wymówić się, raz, drugi i trzeci musiał

\

zakładać zgrywane banki, nim przy świecach podano obiad; a dalej znajomy siary węgrzyn znowu zaprowadził dobrze podchmielonych do spoczynku.

Podobne baj ramowanie przeciągnęło się przez dni dwa następne, pokąd zdołał się pozbyć

tych uprzykrzonych gości Justynjan; i to tylko zyskał, że, darując parę koni owych wybranych Lesieckiemu, pozbył się nakonicc i tego mia­

nowanego

W prawdziwym by 1 labiryncie, i sam nie wiedział długo, jak z niego wybrnąć. Tu mu miłość i słowo honoru przybycia ciężyły i do­piekały, a tu znowu wydana tajemnica i pomoc z nagrodą tak wielką, nadzwyczajnie psuły humor. Poleciał był do swych opiekunów; lecz gdy im chciał odkryć swoje tajnie, strach go jakiś ogarnął i sam siebie'przeląkł się. P. Wo­dziński dobił go do reszty, mówiąc mu otwar­cie, że złamał obietnicę kończenia kursów, niepotrzebnie jeździł do Odessy, i tern nie po­trzebniej wdał się z temi bałagułami.— Prze­padniesz, P. Justynjanie, przepadniesz, jak to mówią, Mości Dobrodzieju, jak ruda mysz, sko­ro od tych wielrzników nie odczepisz się.— Do fego nieszczęścia przydał i swoje wykrzykniki

stary Józef:

t/

Paniczu! niech Panicz uważa, że ci Pa­nowie od razu trzydzieścia butelek najstarsze­go u nas wina wypili. Toż to za starej Pani na

wielki bal jak wyjdzie pięć lub sześć, to i to bardzo wiele; atu krzyczą: dawaj a dawaj! To jakaś szarańcza, Paniczu, była najechała; a pie­niędzy co wygrali, #to...—

Et! staryś! daj mi pokój i milcz! Czy i ty chcesz lekcje mi dawać?—Tupnął nogą, i z całej złości hrymnąwszy drzwiami, wyszedł, siadł na wierzchowca i pojechał napolouanie.

Kilka dni milczenia w domu i jednych za­trudnień monofonicznych, gdy niewiele lubił czytać, uciskały go boleśnie. Jakoż leżąc jed­ną razą na łóżku, rozmyślał długo, jakby się wywikłać z tej sieci? westchnął szczerze do Bo­li*; a wtem jak błyskav\ica przeleciała myśl, że niema innej rady, jak; tylko wezwać do siebie Loskowskiego i przed nim ze wszystkiego wy­spowiadać się. Porwał się nagle ukontentowa­ny, i wkrótce stary Józef wyjechał z listem i prośbą usiną, by do niego przybywał.

Ze to już było we środku Lipca, poczciwy (iuwerner ze łzą w oku powitał swojego ucz­nia, i nie robiąc wymówki, czekał, pokąd sam się nie oskarży. Łagodne postępowanie i wy­rozumiałość są największym balsamem na ra-

69 “ ■ t * ny ludzkie; cóż dopiero na rany serca mło­dzieńca, i pierwszy raz wychodzącego na świat? Jakoż Justynjan coraz więcej nabierając ku niemu ufności, odkrył się ze wszyslkićm; a ten mu okazał zgubne skutki i z lej miłości i z, owych przyjaciół.

\

Htutnic i niernsza wizyta.

Go to jest? Monsienr Loskowskil Pan do mojego domu niegrzeczność przywozisz?—rze­kła porwawszy się z fotelu Półkownikowa Ka­mieniecka. Mniejsza o to, ze P. Brzezicki, ja­ko dzieciuk, i sam nie wiedział co robił. Nie przybywa na termin, pourr/noi envoyer Paua? Cz\z to nie wyraźne afiszowanie?—

c/ %f

Nie, Pani Pułkownikowo Dobrodziejko!

*

On tylko cbciał przed Paniami wytłómaczyć się, że ani jego wiek, ani opiekunowie nie do­zwalają mu tego związku, i dla tego nie stawi

się na termin oznaczony; zawsze jednak sza­nuje dom P. Półkow nikowej; i z lego względu w imieniu jego przybywam.—

r

Śmiej się Pan sam de celtc ceremonie. P. Justynjan nie zasługuje u nas na żadną wy­mówkę. Pardonnez, Monsieurl Vons nous of- fensez beauconp, i nie'chcę z nim dłużej mó­wić.—Tak rozgniewana wyszła matka, a córka nawet nie pokazała się; lecz Loskowski, mnićj dbając o odebranie prezentów, tem spieszniej opuścił ów dom przewrotny, i wracał do Jti- stynjana, który, lękając się naczelnika bałagu- łów, u P. Wodzińskiego, jakby u Pana Bcga za drzwiami, cicbutko siedział.—

Zaledwie Loskowski wypoczął ze swej dro», gi, i miał dać wiedzieć, gdy znowu dwa sza- rabany bałagulskie nadbiegło, i z trzaskiem wpadając, wywoływali gospodarza do siebie. Po chwili wyszedł skromnie Loskowski, i ci-

4, '

cha swą mową doniósł, że od kilku czasów ba­wi u swego opiekuna, a on jego miejsce zastę­puje.

Tu kiepsko!—rzekł naczelnik. — Panicz nie dotrzymuje sio u a.—

Przepraszani bardzo imieniem jego. Lecz ńioże Panonie czćm sobie każą służyć?—

Ta to mniejsza! ale on przyrzekł ze uiną pojechać w jedno miejsce, i to w ważnym interesie.—.

Wiem o ws/ystkiem. Już ten interes zła-

tulony, i uwolniła go od słowa P. Półkowni- ko wa.—

Jak to? beze mnie to się stało! a to być

* ,

nie może! to bajka! fałsz! —

Tak jest najistotniej, proszę wierzyć, i daję mu słowo honoru. Własniem tylko co powrócił z tej podróży.—

Jeśli tak postępuje Justynjan, to niech­że mi dwa tysiące rubli srebrem zapłaci. Od tego ani na krok.—

O! jeśli pożyczył i wziął u Pana Dobr., powinien, i ja się zgadzam.—

Co to pożyczył!—krzyknęli Nerowski, Jakóbski, Lesiecki—co to pożyczył! On przy- ' rzekł dać naszemu naczelnikowi, i basta: a kto ma krocie, winien pomagać drugim.—

Pomagać, rzecz piękna i wysoka cnota clirześcjańska; ale Panowie Dobrodzieje zape­wne nie ubodzy, i do tego młodzi. Byłoby, zda mi się, ze wstydem dla nieb...—

Co tam perory Pańskie!—odrzelsł naczel­nik.— Proszę mu krótko powiedzieć: jeśli tak dalej będzie postępował, i-nie pożyczy mi pie­niędzy, co sam przyrzekł, i na co mam świad­ków tych Panów, to kwita z przyjaźni, i tu noga nasza nie postanie! —

*

Tak, kwita! kwita! — odpowiedzieli dru- dzy.

Ale Panowie Dobrodzieje! za cóż go tak karać macie? On jeszcze młody, niedoświad­czony; może się poprawić. Chciejcie go zaszczy­cać swoją przyjaźnią; a jeśli nie pożyczy pie­niędzy, to raczcie wiedzieć, że ich niema 11 sie­bie, i wszystko bierze z rąk opiekunów.—

Baneluki, Panie, prawisz. Znamy się na farbowanych lisach — znowu rzekł zachmurzo­ny naczelnik, i nasunąwszy rogatywkę, wsko­czył doszarabana, a za nim jego zwolennicy.

Dzięki Najwyższemu, że i tych próżniaków' zbyłem się!—pomyślił w duszy Loskowski, i

7

z największem ukontentowaniem wezwał Jo do­mu Justynjana.

Czule on go ucałował i uściskał za te do­wody bezinteresownej przyjaźni} a odzyskaw­szy dawną spokojność, znowu zapraszał, by swą guwernerkę porzucił i osiadł przy nim.

Słuchaj, P. Justy.njanie, co ci powiem: Było moim obowiązkiem naprawić to, co z mo­jej prawie przyczyny nastąpiło. Nie spodzie­wałem się nigdy tak gwałtownej miłości, ani pomyślałem, by Półkownikowa mogła cię na­mówić do porzucenia uniwersytetu i wyje­chania do Odessy. Dziś, gdy to. Bogu dzięki, zerwano, zda mi się najlepiej wrócić jeszcze ze mną i dopełnić woli babki.—

Długo milczał Justynjan} lecz w końcu ze szczerością ducha odrzekł:

Nigdy nie miałem wielkiego zapału do nauk} a tein bardziej dziś, gdym już zakoszto­wał swobody wielkiego świata. Mój Panie S^os- kowski! uważ sam, nie podobna dziś to do­pełnić, i niejako przerobić się na podwładne­go studenta, a zaniechać przyjętego sposobu życia. Chcesz, widi.ę, wprządz motyla do pługa}

to chyba do złotego, i gdzieby same róże kwi­tły. Przed tobą zrzucam wszelką maskę, i szcze­rze mówię, ze głowa moja nie stworzona do spekulaeyj naukowych ; a wolę użyć tego, co mi babka zostawiła.—

Ale zmiłuj się! co mówisz? uzyć tego, rzecz najłatwiejsza; lecz razem nadużyć wszyst­kiego, i moralności, i zdrowia, i majątku, naj­częściej przy tem bywa. Ileligja przeto i nau­ka, te tylko .mogą cię ochronie od podobnego nadużycia; i radzę z serca, powróć i dokończ tych kursów.—

f

Nie! żadną miarą!— Ściskał go przytem i silit się jak mógł na przekonanie, że on ma dosyć nauki i więcej nie potrzebuje.

Co mówisz! ludzie cały wiek nad nią przepędzają, i jeszcze mało jej w sobie widzą; a ty, gdyś tak zdrów, tyle masz pamięci i ma­jątku, już jej nie potrzebujesz, i jakby czego złego lękasz się i nie pragniesz! To przynaj­mniej zdaj examcn i zyskaj świadectwo: bo tego wymaga rząd, i stopień twego obywatelstwa.—

A, na to zgoda—odrzekł Justynjan— lecz że wiele z głowy wyleciało, to racz dopoinódz,

7*

P. Loskowski! przygotuj mię. I razem poje- dzicm, i razem wrócimy.—

Wrócić, zgoda; ale daj słowo, tylko rze­telniejsze jak pierwsze, ze mię słuchać będziesz i z niczeui nie skryjesz się; a wtenczas pokąd zechcesz , zostanę przy tobie.—

■—Na honor, na cienie rodziców i dziado­stwa moich przysięgam, ze go za najpierwsze­go przyjaciela uważać będę, i w każdym razie trudnym za twoją radą, mój szanowny Mento­rze, pójdę.—Tu podając mu rękę, w szale u- nicsienia chciał uklęknąć; lecz ten nie dopu­szczając, zawołał:

Hola! mój kochany Jusłynjanie! nie po­trzebuję żadnych pochlebstw, ani wielkich ce- remonij. Odtąd żyjmy z sobą jak dwaj szcze­rzy przyjaciele; a jeśli mię nieco wiek różni, fem lepiej dla nas obu: będzie to granica wza­jemnego szacunku, abym ja ci złych przykła­dów nie dawał, a ty mię nie zepsuł, lub nie zgorszył. — Ispojrzawszy ua niego, począł się uśmiechać.

Zepsuć! zgorszyć! jakiżby był dla mnie wstyd i hańba!—Tu, rzuciwszy wzrok na por­

trety swoich dziadostwa, westchnął szczerze i zawołał:— Tak, wstyd i hańba wielka! Dom Brzezickich zawsze jaśniał dobrem imieniem i cnotami; a jażbym w oczach niego przyjaciela miał się tak źle prowadzić?.. ‘BożeJ strzeż mię i uchowaj! a ty, Szanowny Panie, skoro mię nie odstąpisz, ufam, że nie będę zginiony...— Podał mu znowu rękę Loskowski, stokroć się uścisnęli, i druga epoka rozpoczęła się wży­ciu Justyniana.

W szystko więc za radą przyjaciela nano- wo poszło: odwiedzili najpierwej P. Krystynę; dalej opiekunów, krewnych i sąsiadów niektó­rych; potem jęli się naukowej pracy, przegra­dzając ją to spacerem, to skromnem my śliw- stwem, to gospodarką, to restauracją zanied­banego ogrodu; wreszcie raz stanęli przed domem PP. Sobków Podkomorstwa, którzy szczycili się wielkim dorobkowym majątkiem i posażną córką P. Marcellą. Zdziwili się oba, że w domu polskim zastali samych cudzoziem­ców; a nawet sam gospodarz, z dziada i pra­dziada Polak, choć nieszykow nie, silił się jed­nak na parlowanie francuzkie.

Justynjan by 1 mu znany; len więc zaprę- zenlował Loskowskiego; i obaj zaproszeni zo­stali do stołu, u którego dwie tylko panny i sześciu podżyłych panów pseudo-Francuzów siedziało. Spór był jakiś długi o grunta za­jęte do nowo-nabytej wioski; i jak mogli, ka­lecząc francuzczyznę, przedłużali dyskurs, gdy tymczasem nowi przybysze milczeli lub jedli.

P. Sobekj zawsze rachunkowy, bardzo bjł rad z tej wizyty Justynjana; przerywając za­tem rozmowę, zaparlował doJLoskowskiego, pytając się, jak dawno w tych stronach gości?

Pewny jestem, że Pan Dobrodziej ojczy­stym mówisz językiem — odrzekł Loskowski — dla tego odpowiadam nim, że nad miesiąc nie goszczę więcej u P. Justynjana; lecz czas ten najmilej mi zeszedł: bo go podzielamy naczy­taniu i zatrudnieniach wiejskich.—

To najpiękniejsza zabawa — rzekł najbli­żej dam siedzący jakiś blady i suchy mężczy­zna; gdy mu zaraz przerwał brunet, dość oty­ły z wąsami: — byleby to było we francuzkim , języku: bo mojem zdaniem^ nićmasz nad lite­raturę francuzką.—

*

Byleby nie salonową — odrzekł Loskow-

g l;i.

A to czemu?—zawołała P. Matcella.— Proszę Pana, wszak tyle pojawiło się wielkich talentów za naszych czasów, i zapewne Pano­wie znają Balzaka, Hugo, de Vigny, Sue, Janen’a, Balanch’a, Lamartin’a, Scribe, i in­nych, i innych.—

A teraz wiele tego, bardzo wiele pięknie piszą, i mnóstwo dzieł wychodzi, i do tego tak tanio, a szczególniej wBruxelli—uiówił sam go­spodarz.

Zgoła, pokazało się, że wszyscy mówią po polsku, i każdy pragnął odezwać się i z czem- siś popisać. v

Kiedy wrzawa ucichła, a nie stało Francu­zów, odrzekł Loskowski:—Pragnę przed Pań­stwem usprawiedliwić się. Jeden z naszych światłych pisarzy salonową literaturę nazwał szaloną 5 i w rzeczy samej ten epitet jest naj­właściwszy, kiedy kazi obyczaje, wprowadza sprośne i bezwstydne intrygi3 co czytając, uszy więdną i mrówie przechodzi. Są we Francji znakomici pisarze historji, nauk przj rodzonych

i innych umiejętności; ale co do literalni y, ta dziś jest w sianie jakiegoś zamięszania, nie na­rodowa, ł\lko sklecona z obcych; pretensją do oryginalności, której, powiedzieć można, nie ma, nie mając żadnego gienialnego pisarza.

A P. Wili lor Hugo?—odrzekła P. Mar­cella.— Co to za Ody, Elegje, Dra mm a la i Ilo­ma nse! Mnie się zdaje, że nic nie mamy po­dobnego w naszym języku. Cóż dopiero mó­wić o innych, albo o kobietach, co piszą; jakie zdolności! u styl, to nie porównać !—

Slyl jest rzeczą powierzchowną — odrzekł Justynjan; i jeśli niedobra książka, a slyl ją krasi, podobna jest do zaprawnej trucizny, tak sądzę. — Tu spojrzał na Loskowskiego, który loż samo potwierdzając, dodał: —P. Dudevant najwięcej słynie ze stylu; a przecięż zdania jej są częstokroć fałszywe, lub przeciwne Religji. Mozę z Państwa kto czytał bardzo niedawną powieść pod tytułem: //primo Tenore. Zdaje się, że ma skromność i niewinność; tymczasem, zdarłszy maskę, jej bohater Sinior Dzemelio Perelly jest równie rozpustny i obłudny czło­wiek, i zły przykład przedstawia młodzieży.—

Nie czytałam cale—odpowiedziała zaru- inienionii P. Marcella j a wkrótce wstali od sto* łu, i wszyscy weszli do okrągłego jak rotunda salonu, który pstrą i mięszaną swą ozdobą, niby w guście rococo9.uderzał, i razem przed­stawiał szczególny sposób widzenia rzeczy jego panów. Długo zastanawiał się nad tćm Los- kowski, gdy go turkot powozu ostrzegł, ze któś znowu przybył. Dyła to sama gospodyni, wracająca z drugich folwarków, która, spoj­rzawszy na tyle gości, wpadła w zły humor, przebiegając mysią, ile to na kuchnię wyex- peusowano, a jeszcze bez jej obecności. Skło­niła się zatem od niechcenia, i rzucając swój słomkowy kapelusz, usiadła na sofie milcząca.

Podszedł mąz z grzecznością, i zaprezen­tował Loskowskiego, mówiąc:—My Madame z Szanownym Marszałkiem i drugiemi pośred­nikami musimy tego wyjechać na grunt spor­ny; więc P. Justynjan z Panem Dobrodziejem raczą zatrzymać się do naszego powrotu, bar- *

dzo proszę, a my wlot wrócimy.—

Juz to tak krótko nie będzie — odrzekł ów brunet tłusty.—Ja Panów przekonam, że

ten grunt niesłusznie zagarnięty, i do mnie powinien należeć.—

To tego zawsze pośpieszymy, a J W. Su- perarbiter byleby zwiedził miejsce. Wszak to nie tak wielki kawałek, co Pan kivestjonujesz.—

I cóź stąd ? Fanie Podkomorzy! I piędzi ziemi cudzej nie należy przywłaszczać; a Pan Dobr. od lat kilku ten kawałek jak używasz, tak używasz.—

Przekonam Pana, ze słusznie—odrzekł znowu P. Sobek — i nie oddam go dla jednej napaści.—

Co? napaści!—wrzasnął ów brunet} ale pan rozjemca porwał go za rękę5 i żegnając się z P. Sobkową, wyszli'hurmem, zostawiw­szy owych dwóch młodych.

%

Gospodyni, odetchnąwszy cokolwiek zbolu nad wydatkami dnia tego, rzuciła okiem na P. Justynjana; i przywodząc na myśl jego ma­jątek, poczęła bawić obu, razem z córką i ku- zyną. Był tam i śpiew, i muzyka, i francuz- czyzna, i czytanie książek nowych polskich, jakie P. Marcella, chcąc się z niemi popisać, ze swego pokoju poznosiła $ ale zawsze jakiś

83

panował przymus i niesmak. Rumor niedo­brze naprawiony P. Sobko w ej, a przytem z dzie­ciństwa mając wychowanie ordynaryjne, za­prą wne chciwością i skępstwem, zawsze prze­bijały się, choć siedziała na adamaszkiem po­krytej sofie i wśród mozaikowanego salonu. P. Marcella, wymuszona i chorowita, takoż nie okazywała ni wesołości, ni życia. Był to por­tret, którego najwięcej strój i brylanty zdobią

i

i podtrzymują. Bez tych niktby na malowidło i nie spojrzał. P. Loskowski jak mógł, tę roz­mowę prowadził; i gdy wspomniał o nadcho-

dzącem żniwie, P. Sobkowa dopiero wpadłszy i

na swój dyskurs, z zapałem mówiła, ile to spo­dziewają się krescencji; jak się należy uwijać, aby przed słotami zebrać. W końcu rzekła:—Ale powiem Państwu, że na tym przednówku tru­dno się pokazać do wsi, tak wielka nieprzy­jemność. Niecli Pan Bóg broni! —

Cóź takiego?—spytali oba zaintereso- wa ni.—

Oto powiem Państwu, właśnie teraz mu­siałam bardzo rano wyjechać z jednego fol­warku, aby uniknąć naszych włościan^ co idą

groma di) za chichem. Proszęż Panów, czyż my jedni możemy ich nakarmić i wyżywić?—

Jakąż im radę Pani data?—odrzekł Los- kowski1.

A cóż? jaką radę! Mówiłam: niecli idą po sąsiedzkich wsiach i miasteczkach i zara­biają, i nic więcej. Taż to niech Pan Bóg bro­ni karmić ich przez kilka niedziel! Objedliby nas do koszuli! —

Mnie się zdaje, że gdy w roku zeszłym niewielki był urodzaj, to biedny chłopek nie będzie mógł nigdzie znaleźć zarobku po wsiach; a po miasteczkach, gdy te nie są handlowe i z samego biednego żyrl os twa składają się, nie­wiele i tam wsparcia znajdą, chyba sami cie­śle; przeto najlepiej byłoby, żeby dziedzice możni w takim razie odkrywali jakie fabryki i lud tym sposobem żywili.—

U nas niema fabryk; i na co one, kiedy my i tak dobrze spieniężymy zboże lub wy­pędzimy na wódkę?—

Ale Pani Dobr.! godzi się zawsze cóś . zostawić i dla biednej klassy pracującej; cho­ciaż i same fabryki, dobrze urządzone, korzyść

właścicielowi zapewniają. Wszakże pamiętaj­my zawsze na owego Kazimierza Wielkiego, co go zwano królem chłopków, jako wielka dobroć i poczciwość w nim była! Kazał on pobudować wiele spichrzów, i podczas tanio­ści ponapełniał rozmaiłem kupnem zbożem, które dopiero w czasie nieurodzajów za tęż samą cenę wydawał włościanom za ich różne pra­ce koło fortec, miast, kościołów, pałaców, sklepów, mostów; i tym sposobem zawsze za­silał lud i kraj cały. Czyż ten wzór trudny jest i dziś do naśladowania? a jaki chrze- ścjański! jak zgodny z nauką naszego Zba­wiciela! To są czyny wyższe od owej sławio­nej Anglji, gdzie ludzie z nędzy i głodu jak bydlęta giną; dlaczegóż, powtarzam, nie mogły­by być naśladowane? a jakaby to była nagro­da i w sercu własnem!..—

Dajże mi Pan pokój z faką nagrodą!— odrzekła z uniesieniem P. Sobkowa.—To tylko

w

królowie mogą tak robić 5 a my biedni prze- padlibyśmy od razu, gdyby bez zarobku roz­dawali zboże, i jeszcze komu?— (ym charłakóm, u których najczęściej wszystko przepada.—

8

Więc P. Podkomorzyna raniutko dziś wyjechała?—rzekł milczący dotąd Justynjan.

A tak, raniusieńko, by to chłopstwo nie piszczało mi pod oknami: bo to, powiadam Panom, jak od psów, tak od nich trudno się

odpędzić.—

f

Ścisnął za rękę Loskowskiego Justynjan; i pomimo próśb wielokrotnych, aby się zatrzy­mali na przybycie jej męża, ukłoniwszy się, spiesznie odjechali.

Podróż i Dodatek Gazety.

Icóz? P. Loskowski! jak ci się wydal ten dom? i czy moźnaby tu mieć jakie zamiary?— zapytał wśród drogi Justynjan.

Dom, czyli struktura jego, są dziwaczne tak, jak i samo Państwo. Widać ze wszyst­kiego, ze to są zbieracze i z małego powstali, a dziś pragną figurować: bo we wszystkiem jest pretensja, nawet w tych strażnikach siennych, cośmy najpierwej spotkali.—

To są posągi mytologiczne, służące do ozdoby, nie zaś strażnicy.—

■—Tak, zapewne; ale w tem przebija się py­cha bogatego człowieka, który, w miejscu po­kory chrześcjańskiej i wizerunków stosownych, stawia bożki na progu swego mieszkania, by każdy poznawał, kto niem władnie. Lecz mniej- bym o to obwiniał, gdybym nie poznał tak twar­dego serca P. Sobko w ej. Do psów porównywa biednych ludzi! i nie tylko nie wspiera, ale jeszcze urąga się z ich nędzy! O, święte słowa Zbawiciela: ,,Ciężko jest wejść bogaczowi do królestwa niebieskiego (*): bo proszę cię, sam u waż, czy liż bogacz nie ma większej odpowie­dzialności ode mnie ubogiego? Dłoń moja nie może tyle rozdawać, ile tych miljonowych pa­nów; a nawet nie rozdając, ma tysiączne spo­soby do wsparcia i pomocy bliźnich. 0(oz, Ju- stynjanie, weź ten przykład przed oczy; i chcąc zasłużyć się Bogu, pamiętaj, gdy obejmiesz rządy, uczynić wcześnie rachunek swoich do­chodów i wydatków, i z każdego miesiąca zo­staw część pewną na dobre uczynki. Wierz mi, tak postępując, pokochasz ludzi i wzajem­

(*) Ś. Mateusz w Rozdz. XIX, tv. 23. •

ną od nich otrzymasz miłość; a Opatrzność Naj­wyższa, jak nad ulubionćm swem dziecięciem, czuwać będzie; i ty z cnoty w cnotę postępu­jąc. staniesz się wiernym wykonywaczem prze­pisów Ewangelji; a wtenczas i przy dostatkach otrzymasz królestwo Boże. Ten przysłówek ciężko, dobitnie maluje myśl wyrazów,Chry­stusa:— wypada wiele pracować nad sobą, by przy bogactwie nabyć pokory i wstrzemięźli­wości; a cóż dopiero pokochać bliźnich, i nieść

im wsparcie? Łacniej to wyrzec, łzę w unie-

ł

sieniu zronić; ale wypełnić co do joty i w tern

nie ustawać, potrzeba łaski Nieba i darów Du-

f

cha Świętego; czyli krócej mówiąc, potrzeba religijnej duszy, od młodziuchnycli lat zapra­wionej. Rozumiem, że ty, Justynjanie, mając tak zacną babkę, zrozumiałeś głos wewnętrzny Ileligji, i za nią idąc, nie dasz się zaślepić tą

*

mamoną.—

■—Z duszy radbym dopełnić; i tćm śmielej wyznaję,- gdy tak szanowny przyjaciel swoich mi rad i światła udzielać będzie. Lecz cóż o Pannie Marcelli? nic nie odrzeczesz?—

. —Mój Justynjanie! z pierwszego wejrze-

nia lub poznania nie można sądzić o ludziach, a zwłaszcza panienkach. Jest w niej zdaje się wychowanie i polor, czyli dobitniej mówiąc, politura* ale czy ma wykształcenie moralne, jako grunt istotny nad wszelkie nauki, na to potrzeba długiego czasu i mocnych postrze­żeni bo to pleć, wierz mi, dość pamiętna o so bie, i wady serca, jakby na dnie morskićm, ukrywa. Nie mam ja w tym razie doświadcze­nia, i lepiej żonaci decydują; lecz pomnę tyl­ko na słowa poczciwych rodziców moich, co często powtarzali: ,,Chcesz dobrej żony lub męża, patrzaj, jak mieszkają z sobą ich rodzi­ce. Z dobrego tylko stadła- dobre będą dzie­ci.7 Może dzisiejsi fizjologowie i filantropi na­śmiewać się będą z tej przestrogi; ale wierz mi, Justynjanie, że dobra żona, jest to wiel­ki skarb; i nie darmo ojciec naszych poetów Kocha nowski koroną głowy mężowskiej na­zwał*—

Więc ani słówka o P. Marcelli ?—zapytał się znowu.

Cóż ci powiem? oto, że cera jej i cały układ okazują jakąś chorowitość; a ty zapewne

wiesz dawne przysłowie, ze mąż zonę zdro­wą lubi, a brat siostrę bogatą.—

To pewna; ale przytem zda mi się wy­muszona; cóś w niej pysznego; a jeszcze broń

Boże tal;a będzie skąpa i chciwa jak rodzice,

i

to dopiero gotowe nieszczęście w domu. Nie, nie podoba mi się, pomimo zapowiedzianych krociów. Do mnie najwięcej przemawiają do­broć serca i skromność.—

Wybornie, Justynjanie^ wyrzekłeś, jak­byś co przeczytał Choroszewskiego o ukształ- ceniu duszy. Musimy koniecznie tę książeczkę odczytać; a sam poznasz, że wychowanie ko­biet na dobre córki, żony i matki, tak jest waż­ną rzeczą, i tyle wywierają wpływu, iż, chcąc być dobrym i moralnym człowiekiem, potrzeba mieć dobrą i moralną matkę. Inaczej, gdy ta cię nie poprowadzi od pieluch, gdy ci Religji, tej Boskiej iskierki mądrości, nie wieje w ser­ce, jak opuszczona krzewina skarłowaciejesz i same zdziczałe owoce w swych czynach poro­dzisz. Cóż dopiero, gdy zła matka i zły oj­ciec, jakby duchy kuszące, otoczą twoje dzie­ciństwo?— napatrzysz się na ciągłe grzechy, a

często i główne; i gdy cię laska Boża nie we­sprze i nie oświeci, podobny im, a częściej i gorszy od nich staniesz się. I oto jest zgorsze­nie, o którem tak srogo zapowiada Zbawiciel.—

Jeszcze chciał dalej rozprawiać Loskow­ski, gdy się już ukazała Drzewica, wieś pięk­nie zabudowana i bielejąca się swojemi mu- rami. Tam przepędzali dalsze błogie chwile; i Justynjan przy tak zacnym człeku .niejako nanowo odradzał się, i Odeskie zepsucie, jak­by odzież brudną, zrzucał z siebie, a w nową przestrajał się.

Ze zaś Loskowski często użalał się na ro- matyzin, Justynjan podał projekt użycia wód mineralnych Kajetanowskich i zwiedzenia przy tein ogrodu Zofjówki. Chętnie na to przystał; i kiedy czas wakacyjny był jeszcze wystarcza­jący, pobrawszy niektóre książki, puścili się w' podróż.

Już przejechali kilka miasteczek; dalej sa­mą okolicą stepową przerzynali się do Huma­nia. Nad wieczór w dniu skwarnym powstały chmury czarne; wiatr wschodni coraz je gro­madnie napędzał; przeleciały kilkakrotnie bły-

skawice, zahuczał grom potężny, a za nim lu­nął deszcz rzęsisty. Długo stepem, jakby traw­nikiem , jechali nasi podróżni, osłonieni i za­puszczeni forderdachem, niekiedy tylko wyzie­rając, lub pytając się, czy nie widać jakiej karczmy? Coraz bardziej śpieszyły rześkie ko­nie, i,coraz mocniej dokuczała ulewa; aż wtem dostrzeżono niby drugą oazę w dali, i przemó­wili obaj służący uradowani:— Karczmę, karcz­mę widać!— Jeszcze czas jaki jechano, gdy na­gle zatrzymały się konie, skrzyp odezwał się wrót nad psutych i starych; i gdy kilka wozów chłopskich już się pakowało, a drugie nadbie­gały, począł krzyczeć stary Józef i robić miej­sce dla kocza i samych Panów. Wkrótce wy­siedli; i gdy było pełno nieczystoty, uciekli czem prędzej do izby, która, choć duża, mało różniła się od sieni. Alkierz wązki a długi był napełniony żydostwem , kędy się świecił na kominie ogień i chłopstwo w kapturach na głowie grzało się ciągle i osuszało. Justynjan, nieprzywykły do niewygód, chciałby dalej je­chać; ale blizki zmrok i mila drogi do drugiej karczmy, wstrzymując chęci, zachmurzyły je­

go rumiane lica; i juz cliciał przepraszać Los- kowskiego za niewygodny nocleg, który z u- śmiechem przemówił:—W życiu naszem, jak na długiej niwie, wedle przysłowia, zdarza się złe i dobre zboze. Otoz dziś mamy złe, a w Zo- fjówce i K;«jetanowieckicli wodach spotka nas dobre, jak się spodziewam. Jeszcześmy mło­dzi, winniśmy do wszystkiego przywykać; i to rzec mogę: praktyczna moralność zawsze lep-

*

sza od teorji. Dowiedzmy się lepiej, czyja to karczma, i czemu niema lepszej?—

Tu zyd stary, siwo-brody, trzymając na rę­ku wnuczkę, doniósł, ze ta należy do wsi nie­dalekiej, której Pan, będąc kawalerem bogatym, cale nie myśli o nowej.

A to czemu?— krzyknął Justynjan.—To wielkie skępstwo i nierozum! Wsząl.by miał i większy dochód, i od podróżnych podzięko­wanie.—

Win, z przeproszeniem Państwa, win mówi: ja nigdzie nie jedzie, to nie potrzebuje karczmy dobrej; a dla chłopa, co jedzie na jar­mark, to i ta dobra, bo duza.—

Mój gospodarzu!—odrzekł Loskowski —

dziwny twój Tan 5 i zapewne trzyma'się tego

zdania: co dawnego, to i dobrego: bo i tej

i

karczmie pewnie lat kil h adziesiąt.—

O, ona bardzo stara! ja byl kin der, a ona stała. Ale co to Jasnym Panóm szkodzi? U innie Państwo macic wszystko: siano, owies, jaja, mleko, śmietanę, kury, wszystko i wszyst­ko.— 1 stukając patynkami, przeszedł się razy kilka pomiędzy chłopstwem coraz tłoczącym się.

Ale zawsze niedobry twój Pan*—prze­mówił Justynjan—czemuż przynajmniej podło-

«

gi nie dał w tem izbisku? lub wielka rzecz przy­budować osobny pokoik gościnny? Otoż na złość i wstyd, gdyby tylko wcześniej, pojechaliby­śmy do niego na nocleg, kiedy taki skępiec i niewyrozumiały. Powiem Panu, to wyraźne jeszcze barbarzyństwo. I dla mnie byłby wstyd największy.—

Nu! z przeproszeniem Jasnego Pana, win sobie bogaty Pan, a taki gardy, że nikogo nie słucha. U niego Panowie karetami bywa­ją. A jakie u niego fajn wino! Nu, to do nie­go trudno przystąpić. A kiedy ja płacę ratę, i powiem, ze karczma stara, to od jak krzyknie: —

won żydzie!—to ja za drzwi, i nic nie mówię. To co ja winien? Aleja mam wszystko, co po­trzeba; i Jasny Pan z Panem spać będą na sto­le, a muzyki na ziemi: bo to wielki deszcz i w sieniach cieknie.—

Cóż robić? Justynjanie! zgódźmy się z ra­dą starozakonnego gospodarza. W stepach i tej Ukrainie jeszcze są zabytki tatarszczyzny. Musimy więc stół ów długi przyjąć za twoje w Drzewicy wygodne loża.—

Wtem gwar większy powstał w sieniach. Wszedł po chwili lokaj, i doniósł, że znowu ja­kiś powóz chce się wpakować na nocleg; i gdy­śmy rozmyślali, co powiedzieć, wybiegł żyd z alkierza; i mówiąc:— niech Państwo każą po- ściełać — sam poleciał do sieni na przyjęcie przyjezdnych. Długo się tam certowano. Krzy­czeli niemiłosiernie biedni chłopkowie; lecz prawo możniejszego, jak zawsze, przemogło; i kilka wozów chłopskich wypchnięto dla czte- rokonnej krakowskiej bryki. Po tej explozji nastąpiła cisza; i w końcu dwóch panów w sur­dutach granatowych, różnej objętości, mówiąc po niemiecku z żydem? weszło do izby.

npwii m.

Loskowski, przez grzeczność podniósłszy się z łany za stołem będącej, (gdyż drugą za­jęli kmiotkowie gwarzący), przemówił do nich po niemiecku, i zaprosił, by obok nich usie­dli i cokolwiek spoczęli po tej słotnej po­dróży. Wzajem ukłoniwszy się, zabrali wska­zane miejsce i poczęli użalać się na niewygo­dy podróży w Ukrainie. Z ląd zawiązała się pewna konwersacja, dalej znajomość; a wr koń­cu donieśli, że są liweranci pruscy, od rządu dla skupienia koni w te strony wysłani; i ja­dąc na jarmark do Mirhorodu, nie opuszczają i pomniejszych miasteczek. Tymczasem, nie czekając długo, zaczął Józef pościełać na sto­le; a panowie liweranci, robiąc wzajem grzecz­ność, oddali dobra-noc, i wcisnęli się na nocleg do alkierza, z którego żyd stary całą czeredę swych bachurów i Żydowic wyprawił na górę na spoczynek.

r

Świst wiatru z deszczem, skrzyp drzwi dłu­go i często odmykających się, to oblężenie z bied­nych kmiotków, których najczęściej goła zie­mia posianiem, a kułak poduszką, wreszcie ich sen twardy, niekiedy z mocnem chrapa-

9

niem, wszystko to naszym podróżnym niewiele udzielało przyjemności; i juz kur piać począł, pokąd Justynjan usnął, a za nim później jesz­cze przewracający się, jakby na łożu okręto- wćm, Loskowski. Strudzonym i niewywczaso- wanyin sen najczęściej usługuje, i gdy jar­markowi, mając nabitą głowę spekulacją, już się wybierali i wyjeżdżali ze świtem, Panowie spali w jak najlepsze; i tem mocniej, gdy wszyst- ko wyjechało i ucichło. Była to jakby cisza

morska, na której drzemią okręła. Już wresz-

\

cie słońce dobrze zaczęło dopiekać i swym promieniem przenikać nizkie okna karczmy, kiedy Loskowski, ocknąwszy się, spojrzał na zegarek, i dostrzegł, że już po siódmej. Za­dzwonił, i kilka razy chrząknął, pokąd Justy­njan podniósł głowę; a mrużąc oczy, zaledwie zniósł blask słoneczny; schwycił. się naresz­cie, i zdumiał, gdy przed jego okiem, jakby w panoramie, wszystko znikło: nie było już ani owego chłopstwa,, ani tego gwaru i natłoku, ani nawet owych liwerantów; tylko stary żyd, ubrany w swoje prześcieradło i sterczące czarne bogi, mruczał sam jeden w alkierzu pacierze.

Cóż to? Józefie!—przemówił—juz wszy­scy wyjechali?—

A tak, Panie! od dwóch godzin lub wię­cej.—

A panowie liweranci?—

A i ci bardzo spiesznie wybierali się, bo nawet zgubili jakieś papiery, które znala­złem.—

Pokaż, proszę cię.—

Tu Józef wyjął zza nadry zwój drukowany, kilkoarkuszowy, i podał.

O! to coś po niemiecku.— Zaczął prze­zierać; lecz, nie będąc biegły, oddał przyjacie­lowi; który, kilkakrotnie przebiegając i prze­rzucając, rzekł:—To są urywki z dawnych ga­zet Berlińskich, bo jeszcze z roku 1818. Za­pewne służący miał do obwijania, i z kieszeni mu wypadły.—

iNie wiem, Panie! ale znalazłem je za bryczką.—

Jednak godzi się przejrzeć—odrzekł Ju­stynjan; a Loskowski dodał:—Ot na popasie będziemy mieli czem się zabawić; a może co i pożytecznego znajdziem: bo Berlińskie pisma

9*

publiczne • oddawna sq chwalone i porządne

*

miewają redakcje.—Tak rozmawiając, ruszyli w dalszą podróż; a popasując w miasteczku gdy Loskowski przewartował te numera, znalazł w jednym dodatku do IN7. S0 szczegól­niejszą wiadomość o obyczajach i zwyczajach jednego powiatu w Stanach Zjednoczonych Ameryki; co tak przełożył:

Pewien wojażer niemiecki, bawiąc przez rok w Filadelfji, miał sposobność z P. Makint- sonem, obywatelem tego miasta, czynić wy­cieczki po rozmaitych okolicach Stanów Zjed­noczonych. Jedną razą puścił się z Pensyl- wanji średnią częścią ku północnej stronie; przebiegi prowincje Ohio, Michingam, Indja- nę, i zatrzymał się w powiecie zwanym Tytja- nos, który dla swego niewykształcenia nie jest jeszcze do Stanów przyjęty. Powiat ten ma grunt żyzny, dość stepów i lasu. Przerzynają go trzy znaczniejsze rzeki: Sjor, Aksor i Czy- kit; rzeka zaś wielka spławna Preind odgrani­cza go od dalszych prowincij. MieszkańcÓYY

juz do dwudziestu tysięcy liczy, a do siu mil rozległości. Wiele tam jest osiedlonych Ne­grów i dawniejszych Indjan, 1* tory cli dziedzice poddanemi zowią. Miasto celniejsze jest Ty- tjanossia, dokąd bogatsi w dni uroczyste do kościoła zgromadzają się. Zjazdy te tem są szczególniejsze, ze więcej dla pokazania swo­ich ekwipażów, jak dla chwały Bożej, czynią. Każdy nowożeniec winien tę ceremonją odbyć, aby cały powiat okrzyknął, jak się dobrze oże­nił, i jest w dobrym tonie: bo ma galowaną łiberją, dom umeblowany i wybornego ku­charza. W okazałościach szczególnie brylują; i[jdy biednych Negrów* i Indjan skóra pęka od razów i pracy, oni, zapatrując się jeden na dru­giego, nie tylko z krajowych portowych miast, ale i europejskich, sprowadzają różne stroje, łakocie, a szczególniej wina reńskie, szampań­skie, burgudzkie, tokaj i malagę. Nie jest to zbytek, jak mię upewniał szanowny Makinfson, ale pycha, egoizm i próżność. Wszyscy po­wstali ze średniej klassy, a może i niżej jeszcze. Przychodząc z Europy, każdy powiększył lub sobie dodał rangę; i tak: z porucznika został

9**

102

i

pułkownikiem; z tego, brygadjerem lub gene­rałem; pisarz, sędzią lub prezesem; zgoła, każ­dy, im więcej ziemi zajął i Negrów nabył, teni więcej jest jaśniejszym panem; a wszyscy ubożsi czołem przed nimi biją. Tak zaś próż­ność opanowała ich serca, że każdy gotowhy przyczepić napis do boku, aby co krok czytano, ile posiada majątku.

,,Byłem (powiada tenże) na jednym balu u starego kawalera, godności szambelańskićj, któ­ry figurował i był okrzyczany za najuczciwsze­go, bo miał kilka wiosek. Tu zaledwie nie parsknąłem ze śmiechu, jak wszyscy, gdyby pa-

*

wie, przed sobą nadymali się, jeden drugiego nie lubiąc i wzajem ośmiewając. Szanowne ich żony i córy toż samo robiły. A wszyscy gadali po francuzku: bo powiadał mój towa- rzysz, że wstydzą się ojczystej mowy. Ow szambelan był solenizant; więc pijatyka ciągle trwała przez cały obiad. Rozumiałem, że z su- tem i wymyślnein jadłem ustanie razrm i len obrzydły zwyczaj; lecz wszyscy pijani, widząc nas dwóch trzeźwych, hucznie ostąpili doko­ła; i gdyśmy się wypraszali i zwracali potężne

puhary, liilku przyskoczyło i za kołnierze po- wylewali wino. Musieliśmy uciekać ze wstydu; a ci, jakby po jakim tryumfie, głośne wydawali okrzyki.

,,Książek mało co czytają: bo to zowią ba- kałarstwem; i zaledwie jest gazeta, którą wten­czas każą sobie czytać, gdy spać nie mogą. (Gospodarstwo bez macbin i przemysłu; a cała spekulacja: mieć wiele zboża i do nieurodzaju dotrzymać. Wówczas krocie zbierają. Pomocy biednym niezwykli robić: bo w nicli panującą jest maxymą, a na egoizmie opartą: lepiej by im zazdroszczono, jak litowano się. Jeden z o- krzyczanych ekonomistów podał wzór postę­powania z włościanami; oto: nie dozwala im «

na żadne jarmarki wyjeżdżać, i wszystko od siebie sprzedaje, porachowawszy, rozumie się, dobry procent, i powiada, że to jest metoda ekonomji Adama Szmita. Drugi umieścił dzwo­nek na folwarku, i o jednej porze biednym wyrobnikom każe jeść, spać 9 wstawać, cho­dzić, robić; a to wszystko dla miłości złotego cielca, w którego, jak drudzy na puszczy I rae- lici, ślepo uwierzyli.

55Podobną wiarę wyznają i ich szanowne połowicy. Nigdy nie uczynią pierwszej wizy­ty bez karety. A kto nie cbodzi w bławatach, liczy się do klassy niższej i jest z podlejszej gliny zlepiony. Każdy starający się kawaler o pannę karecianą winien przesadzić ją nie do kocza, ale karety: bo inaczej byłaby tak wiel­ka hańba, jak gdy Chińczyk odjeżdżający nie odkłoni się kilkakrotnie wyprowadzającemu go­spodarzowi.

?,Kiedy zaś wystawa potrzebna już prze­szła i samo państwo incognito w domu, na­tenczas, jakby, na teatrze pustym, wszystkie dekoracje świecące się schowano; służący w pro­stych sierakach lub wytartych surdutach, pan i pani wr podpłowiałych sukniach lub nicacli; a wieprzowinka , kartofle, lub tym podobne, służą za powszechne jadło; i tu dopiero zestrze- listemi wykrzyknikami powstają: zrzędność, wisk, i ciągłe narzekania na wydatki. Zgoła, stolica Wasington, nasłuchawszy się o tak nie­moralnej stronie obywateli Tytjanos, nie chce przyjąć do swego braterstwa, pokąd nie od­mienią swojego postępowania.

\

,,Z jakiemze zadowoleniem (dodaje tenże

«

podróżny) czytałem doniesienie z naszej Eu­ropy, ie miasto Gorlitz, niegdyś saskie, a dziś pruskie, ofiarowało swojemu dawnemu Królowi Fryderykowi Augustowi, w rocznicę pięćdziesięcioletniego panowania, kubek srebr­ny z tym napisem: 55Wieeznc jest panowanie cnoty; i Ty więc wiecznie Królem naszym bę­dziesz 1” Czyz podobnie nie mogliby wyrzec i owi Indjanie iNegrowie pow iatu Tyłjanos, gdy­by icb panowie, porzuciwszy pychę, egoizm i próżność, poszli za głosem Religji, a dźwignąw­szy z nędzy tę klassę wyrobniczą, przez skromne i oświecone życie stali się godnemi i tej mi­łości ludu, i tej wiecznej pamięci?”

A co? jak ci się wydał ten dodatek?— przemówił Loskowski.

Wy b o r ny dal i b óg!—o d rz ek ł Jus f y n j a n. — Ale gdziei ten kraik tak szczególny? Trzebaby szukać na mappie.—

Zapewne, lecz jćj tu nie masz.—Wtem oznajmił lokaj, iz konie zaprzęzone czekają.

Jadąc, ciągle nad temi zwyczajami i oby­czajami dziwili się; a nawet Justynjati nie chciał wierzyć, by tak ludzie źli i materjalni byli: — bo przecięż—dodał—każdemu zapewne przychodzi na myśl, że umrze, wszystko opuści, i z całego życia przed Najwyższym Sędzią musi zdać ra­chunek. Może ci panowie nie są chrześcjanie, albo żyją bez zwierzchnictwa, gdy robią co się im podoba, lub czem .zmysły nasycić mogą.—

Prawdziwie nie wiem—odrzekł Luskow- ski; wszakże, gdy mają kościół i żyją w spo­łeczności, musi tam być i religja, i rząd pewny. Lecz, mój kochany Justynjanic, inną ja widzę pobudkę tego zepsucia. Zapewne przypomnisz sobie, że między inneini przyczynami upadku Rzymu najwięcej naznaczają epikureizm, któ­ry, swoją roskoszą zgubiwszy Greków, prze­niósł się powolnie do Latynów, i tak ich ostu­dził serca, tak stępił zapał do tego, co jest wielkiem i wzniosłem, że ów bitny Rzymianin, pogardzający niewolą i bogactwem, pan świa­ta, stał się nakoniec zniewieściałym Sybarytą i nikczemnym Lidyjezykiem.

Z tego to epikureizmu w ylęgły się tysiączne

nieszczęścia; 1 chociaż lieligja nasza, wznosząc

się nad ten, znowu upadłe pleni i e ludzkie pod­niosła, i tryumfujący Krzyż zapienił wielkiemi cnotami i tysiącem błogosławionych i świętych, wszelako kusiciel ludzki a przecznik Pański nowe wynajdywał środki, sposoby i podstępy, aby znowu wcisnąć się do człeka i nowe klęski rodzajowi ludzkiemu zadać. Od wieku XVI zbierały się takie chmury, lecz całem swem brzemieniem dopiero wiek XVIII przygnio­tły. Wtenczas tq materjalizm podniósł swą gło­wę 5 a całe stronnictwo powstało pod hasłem złośliwego Wolteryzmu, i zaczęło, jak okropne powietrze, grassować wszystkie części świata. Dzięki dziś gorętszym sercom i łasce Bożej, że wszyscy, doznawszy klęsk i ucisków najo­kropniejszych, poczęli oczy do Boga zwracać; a teologowie i filozofowie poczynają podawać sobie dłonie, by, pracując wspólnie w win­nicy Pańskiej, mogli z czasem uleczyć z tćj cho­roby rod ludzki. O tych prawdach najwięcej, mój Justynjanie, przekonasz się zFilozofjiŻy­cia Fryderyka Szlegla, który, wywracając i panteizm, i racjonalizm, i epikureizm, nie wi-

dział i nie widzi innej nauki pewniejszej, jak

o samym Boc.e i ileligji Chrystusa, tę godzi się często wartować, i gdy zechcesz, odczytamy ją wspólnie.—

Ach! najchętniej! jeśli tylko zdolny bę­dę pojąć tak wysokie prawdy.—

Czemuż? zwolna czytając i objaśniając się, rozumiem, że stanie ci się dostępną; wresz­cie godzi się i kilka razy odczytać, a stanic się dostępniejszą nad te powstające i znikające razem teorje drugich filozofów niemieckich, co więcej dowolnemi hipotezami, ubranerni w ciemne i niezrozumiale wyrażenia, jak prawdą filozoficzną zwać się mogą. Otóż wracam się do tych Panów Tytjanosów. Zapewne i oni zo­stali zarażeni Woiteryzmem; a więc, nie mając gruntownej religji, na zbiorach tylko i rosko- szach caląswoję wielkość i szczęście założyli.—

Chciał cóś na to odpowiedzieć Justynjan, wyjeżdżając za las, ukazało się miasto^ a lokaj oznajmił; że to jest Humań.

VIII.

Dalsza Podroż.

Przez trzy dał gościli nasi podróżni w Hu­maniu 5 i całe poobiedzie trawiąc w Zofjówce, zawsze mieli czein się nasycić i nowe widoki ujrzeć^ jak gdyby dobra książka, którą czytel­nik i czyta, i przeziera, i odczytuje, i wyimki robi $ a coraz nową strawę dla umysłu swego znajdując, długo podziwia wielkiemu talento­wi. Jakoż rzec można, .że wstęp Zofjówki jest tak zachwycający i piękny, iż tylko jedna Szwnjcarja lub Włochy przewyższyć mogą.

I staw wielki, i brzeg jeden skalisty, stromy,

10

%

%

\

.WEiCrtf-' .■ł./yhyt.MUJŁi. ■

uwieńczony statua mi a drugi lasem, i ta wzla­tująca na trzydzieścia sześć łokci w górę wśród stawu fontanna, dalej z przeciwnej strony po- bazująca się i grzmiąca kaskada, a w końcu po­nętna łąka, ozdobiona potężnym wazonem kwie­cistym, wszystko to wrażenie na przychodniu takie czyni, że długo nie może zebrać swych myśli, i jakby oczarowany laską czarnoksię/.ką, długo w milczeniu duma, spoziera i zachwyca się. Dalsze części ogrodu są piękne, ale zawsze niższego rzędu; i znowu, jakby w natchnieniu, poeta podnosi swój umysł i zapala się. Tak wstąpiwszy na groblę wielkiego drugiego sta­wu, nowa wzniosła piękność uderza wędrowca: wydobywający się bowiem s z podziemia bat pozłocisty z gronem osób, i polćm wznoszący się na morze zwane Słodkiem, kędy umajona wyspa zalega, obok rozległych błoni i lasu zakrywającego cały ogrod, wszystko to mieści w sobie szczególniejszy krajobraz. Cóż dopie­ro, kiedy się oko zwróci na głęboką dolinę, kędy z pod nóg wybiega lustrzana kaskada, i tworząc strumień, zbliża się ku cichej grocie Kalipsy, a dalej krętym ściekiem między ska-

la mi i ś wirkami ginie? Ta li i e nadzwyczajne widoki zawsze nęcą przychodniów; i nie dziw, ze Loskowski, jako tkliwy i kochający przyro­dę, i umiejący nad wszystkiem zastana w iać się, nie mógł się od nich oderwać; i głęboko za­dumawszy się, rzekł raz z zapałem:

Słuchnj, Jusly njanie! Nigdy nip zazdro­szczę bogac/óm; przecięż te siedm miljonów złotych, jak powiadają, wyłożonych na ten o- gród, nie uważam za stracone: bo stworzyć, dzieło, co wieki wspominać będą, jest lo wyż­szych ludzi pomysł; a bez pieniędzy nicby tu gust i nauka Mecla nie dokazały. Cześć więc i właścicielowi i mistrzowi! Pomnąc zaś na sła­wę narodową, nigdy nie powiem zAnaxagore- sem, który, patrząc na sław ny pomnik dla króla Mauzola wystawiony, rzekł: ,,Oto są pienią­dze zamienione w kamienie." Tu kamienie, widzę, ołów , żelazo i sztuka na to są użyte, aby dzieło to lak piękne mogło się opierać czasowi i nie traciło na swoich wdziękach. Być może, że za wiek jeden lub drugi pozo­staną t^lko przestarzałe drzewa i drzemiące la­sy; a owe kanały, groty, kaskady i mosty ster-

10*

t

czeć tylko będą swojemi głazami, lub niejedną zasuną ulicę, i pogrzebią w swojem łonie to życie', co tchnie tyle uroku i podziwienia;

przecięz i wtenczas wspomni jeszcze przycho-

\

dzień Zofjówkę, i, oparłszy się na jakiej skale, dumać z przyjemnością będzie, jak gdyby nad rozwalinami Palmiry, lub Balbeku.—'

%> 7

Znowu naszych podróżnych dalsza zajęła droga; i kilka mil przebiegłszy, stanęli u celu swojej podróży, to jest, u wód mineralnych wsi Kajetanów fci (*). Zaled wie rozgościli się i począł brać kąpiele Loskowski, gdy Justynjan dowiedział się, ze w jednym z domów gościn­nych są PP. Podstolstwo L***, owi dawniej sąsiedzi P. Brzezickiej, a dziś dziedzice wsi na Poberezu. Zaiskrzyły się mu oczy na lę wia­domość, a szczególnie, ze z niemi była córka Hel ena, do której on najpierwej wzdychał, i którą po dwóch latach niewidzenia tem pięk­niejszą znaleźć spodziewał się. Długo rozmy­ślał, jakimby sposobem wprowadził do tego

(*) Wieś ta należała dawniej do Śmielańszczyzny, ogrom­

nych dóbr K. Lubomirskiego, dziś do I\. Łopucbina.

Lezy wgubernji Kijowskiej, powiecie Zwinogrodzkim.

domu swojego przyjaciela, od którego radby był otrzymać o nim zdanie. Tal; dni kilka ze­szło na rozmyślaniu, gdy jednego razu spaceru­jąc pomiędzy alejami, zdybali się niespodzianie z PP. Podstolstwem. Grzeczność kazała zbli­żyć się i zapoznać Loskowskiego. Staruszek równie był cierpiący na reumatyzm; stąd ła­twiejsza zawiązała się rozmowa i znajomość. Poczćm, przespacerowawszy bliższe wsi okoli­ce, Podstolstwo wrócili do swćj kwatery; któ­rych odprowadzając, weszli i nasi podróżni. Z uprzejmością staro-polską upraszali oboje, by się zatrzymali na wieczerzę; i g( ly Ile lena, uśmiechnąwszy się, słów kilka dodała, poło­żył swój kapelusz Justynjan, usiadł, a za nim i dobry Loskowski.

Odtąd co dnia były wizyty ranne i wieczor­ne; naw et Justynjan, coraz bardziej uwielbiając czarne oczki pięknej Heleny, już podbity niemi, niby drugi Parys, porywał ją myślą, ulatywał, i chciałby w Drzewicy obok siebie posadzić; lecz później, z marzeń do rzeczywistości spadł­szy, pragnął przynajmniej świetną dla niej wie­czorynkę wyprawić i dowolnie z nią się naba-

10**

»

114

V

sać. Odkrył to raz swemu Mentorowi; lecz ten odradzał tal; niepotrzebny i kosztowny wydatek; wreszcie widząc, iż ta rada nie w smak poszła, rzekł do niego:

Ale mój Juslynjanie! możesz PP. Pod- stolstwu grzeczność bardziej wynagrodzić, gdy będziesz w ich domie; a ta hulanka, gdzie ani miejsca, ani tyle osób, ani sposobności w dosta­niu wszystkiego, rzeczą jest dziwaczną. Chyba chcesz użyć fantazji tych panów, co to ogrody na piaskach zakładają, lub w zimie podają trze­śnie i kawony, by swoim zbytkiem zadziwić.—

Nie, Panie! ja tak nie myślę; i znam, że każda fantazja, prócz poetyckiej, jest głup­stwem; ale Humań niedaleko—sprowadziłbym kucharza, cukiernika, muzykę, i inne potrzeb­ne rzeczy, i maleńki wieczorek utworzyłby się od niechcenia.—

Przecięż zauważ, że tu niewiele osób, i najwięcej chorych. Zapewne i Podstoli dla swe-

4

go holu w nodze nie chciałby się stroić, i mnie niemała przykrość elegantownć się. Zgoła, wy­dałbyś kilkadziesiąt dukatów napióżno, a ino- ieby i nie widziała tego P. Helena.—.

Iielena!—wykrzyknął, cały będąc w pło­mieniach— czyż tylko dla nićj miałbym tę zaba­wę sprawić?—

Ja rozumiem, ze dla niej najwięcej. Prawda, ze skromna i śliczna dziewczyna; a jeszcze więcej podobają mi się jej rodzice tak szczerzy i pouiiarkowani: zawsze jednak radzę i proszę, zostaw to; a lepiej odwiedzić icb dom i tam się zabawić.—

:—Co mówisz? drogi przyjacielu! tak zro­bić?—

A ta k ! —

Otoż z chęcią przystaję; i tylko jeden warunek kładę, abyśmy nie odjeżdżali bez ich pożegnania.—

Zgoda! bardzo zgoda! —

»

\

i

IX.

Spoźniona Wizyta.

#

W białym dworze, we wsi Zalesiu, pod Wy­sokiem wzgórzem, na którym sterczały głazy i rozmaite krzewy, siedziała Helena z matką; a juz był Październik, i wszystko zapowiadało zbliżającą się zimę. Podstoli przy kominku fajkę palił, lub popijał kawę poobiednią. Mi- lusia, jak śnieg biała suczynka, z czarnemi po- łyskującemi oczkami, układła się na kanapie przy swojej Pani, i czasem tylko mruknęła naprzykrzającemu się wnuczkowi Miehasiowi. • Podstolina, patrząc na swą córkę ostatnią, któ­ra z czworga rodzeństwa jeszcze w progach

rodzicielskich gościła, ze nieco smutna i za­chmurzona od czasu powrotu z Kajetanówki, rzekła do niej:

Moja Ilelusiu! co ci jest? Mało jadasz

i śpisz. Czyś nie słaba? Powiedz nam, proszę,

/

otwarcie i szczerze: bo wiedz, iź nie masz szczerszych przyjaciół dła siebie, jak rodzice?. Oni po Bogu ci pierwsi; i do Niego tylko i ro­dziców najprędzej uciekać się należy. Po­wiedz, moja mila!—Tu wstała szanowna ma- trona i pocałowała ją w czoło.

Ja, mamo, zdrowa jestem; nic mię niebo- li; tylko mię niepokoi...—

Co!—zawołali oboje rodzice; a staru­szek, równie podniosłszy się, dalej ciągnął: — Powiedz, lube dziecko, szczerze i otwarcie przed nami; nie lękaj się, choćby co najgorszego by­ło... Proszę cię i zaklinam! A ty, Michasiu, wyjdź stąd.—

Dobrze, moi drodzy rodzice! powiem szczerze; lecz może to będzie z ich obrazą.—

INic, lube dziecko—odrzekła matka—nie spodziewam się, abyś, pod mojern okiem wy­chowana 7 mogła co obraźliwego powiedzieć^

%

a dopiero czynić. Nie, mój mężu! nie spodzie- wam się cale.—

Ija nie!—odrzekł staruszek; a równie ca-

«»•

lując w czoło, powtórzył: — cóż cię niepokoi?— —To, mój ojcze kochany, że P. Justynjan nie dotrzymał słowa.—

4/

«

: J a k i ego?— o d rzek ł Po d s f ol i.

To, mój kochanku!—rzekła sama — trze­ba lobie wiedzieć, że Juslynjan dał jej słowo,

\

iż na imieniny Michasia będzie u nas; a tu już trzecia niedziela przeszła od tej daty.—

To ty dla tego niepokoisz się?—

Tak, tatu kochany! bo on zapewne za­pomniał o tem9 i naśmiewać się będzie...—

Zczego? moja córko! Jeśli nieakuratny i bałamut, to jemu odtąd nie wierz, i raczej ty się śmiej z niego. Chyba go sama prosiłaś o ten przyjazd?.. — Tu srogo popatrzył na matkę i córkę.—

Ach! ojcze! jażbym śmiała taką nieskro- mność popełnić? On to sam kilkokrotnie po­wtórzył, a nawet przy odjeździe.—

To czegóż smucić się? Prawda, że chło­pak przyzwoity, urodziwy i bogaty; ale, moja

Helenko, Hór» Ii*s«' wszystliiem rozporządza, i Jego Najświętszej Opatrzności oddać się nale­ży. Jeśli on tobie przeznaczony, nie ominie cię, choćby i jeszcze niedziel kilka nie przy­jeżdżał. Nie martw się, proszę; bądź dobrej myśli; a zobaczysz, że , gdy Bóg tak chce, wszystko się ziści; nawet mój sen, co dziś finałem.—

Cóż to? kochanku!— Zbliżyła się Podsto- lina i ucałowała sędziwą rękę; za nią nadeszła śliczna córka, i z przy mileniom upraszała, by im powiedział.

O toż, moja łąteczko, wiedz, że mi się śni­ła bitwa: gdzieś kazałem otrzepać naszego lo- kajczuka Marka; a że nieprędko nadbiegł eko­nom z kauczukiem, to go moją lagą sam obi­łem, aż mi do nóg upadł, prosząc o przebacze­nie. Taki sen gvw»łlowny nad samem świta­niem w senniku gościa oznacza; i bodaj czy nie Justyn jan przy bieży?...— a może jeszcze z pokłonem?—

Ach! gdzie tam? talu! On widać bałamut; a jeszcze taki bogaty! to może już na mnie i nie popatrzy.—

Zaledwie doma wiała ty cli słów, gdy wbiegł ów 3Iarko, i doniósł, ze ktoś koczem pięcią końmi z góry się spuszcza , i juz ku bramie kieruje. Nastał szum i bieganina w domu: Helena skryła się do swojego pokoju; Michaś zamknięty wybiegł, skacząc; Milusia szczekać poczęła; a tymczasem gdy turkot posłyszał Pod- stoli, i juz pod filary ganku zaszły konie, zdjął swoję szlafmycę, postawił fajkę, i wychodząc ku sieni, powitał w rzeczy samej P. Justynjana z Loskowskim.

Wszelka gościnność i wyrozumienie pano­wały w tym domu. Gospodarstwo zgadywali prawie chęć gościa; i nie tylko on, ale nawet służący i konie odbierali pamięć i wygodę. He­lena z początku była małomówna i jakby obo­jętna; ale gdy Justynjan począł usprawiedli­wiać się, iż dla zdania examenu i otrzymania , świadectwa musiał wysiedzieć kilka tygodni w uniwersytecie: co potwierdzając Loskowski, dodał, że i z jego przyczyny wiele czasu prze­szło; wówczas Helena przemówiła względuiej , i interesowniejszem nań spozierała okiem.

Już dni dwa goszczono, a nie było żadnej

nudy, ani przymusu. Oboje Podstolstwo umie-

i

li się stosować do wieku i czasu; a Helena, przy krosienkach lub pończoszce, umiała tak zręcz­nie kierować, ze rozmowa choć czasem była osobna z Justynjanem, nigdy jednak nie wy­chodziła z karbów skromności, ani z pod oka rodzicielskiego. W dniu trzecim jeszcze byli zatrzymani, i PP. Podstolstwo kilku sąsiadów zaprosili na obiad. Gdy znać dano o gotowo­ści stołu, Pan Podsłoli, assystując P. Marszał- kouej, wszedł do jadalnej, skłonił się wszyst­kim i rzekł:

Dziś mamy niedzielę świętą; otoz, za po­zwoleniem Państwa, przed zaczęciem jadła1 godzi się posłuchać słowa Bożego; i nasza He- lusia gładko to nam odczyta.— Jakoż wzięła córka z rąk ojca Ewangelją, i pięknie i na­bożnie przeczytała ją: a Justynjan, spojrzawszy na Loskowskiego, samym gestem swoje zado­wolenie okazał.

Po stole gdy się zabierano do marjasza, a młodsi do wista, nadjechał syn starszy z zoną Podstolstwa, P. Adolf, a za temi wkrótce Cho­rąży, kawaler podzyły, literat i zawołany zwo-

11

lennik niemczyzny. Zmieniono cokolwiek zaba-

V v

wę: Podsłoli, poprawiwszy swojego pasa, konty­nuował z P. Marszałkiem ulubionego marjasza, a młodsi z kobietami prowadzili rozmowę.

Gdzież teraz twoja Kramska?—odezwała się Marszałkowa do Heleny.

Słyszałam, że się przeniosła na Ukrainę, i lam ma miejsce u jakicliściś Państwa Preze­sostwa, mających liczną rodzinę.—

Co to za dobra guwernantka! i jak do­brze usposobiona była w językach!—

Nie dziw, Pani! — odrzekł Adolf—zosta­wała na pensji* w Krzemieńcu, i sposobiła się do tego stanu od dzieciństwa. Poznałem ją tam, i doradziłem rodzicom, aby do Helusi innej nie brali: bo pamiętam dobrze ową Fran­cuzkę, co to była przy starszej mojćj siostrze.—

Tu poczęła się uśmiechać Helena, a Mar­szałkowa zapytała:—Poczem ją Pan pamięta?—

Darujesz Pani, że tego nie powiem. Do­syć, że konduita jej była niedobra; i to do­strzegłszy, upraszałem rodziców o jej odda­lenie.—

:—Mnie się zdaje — rzekła znowu Marszał­

i

i

kowa, chcąc tego uniknąć—najlepiej oddawać panienki na pensje: bo tam i więcej dozoru, i towarzyskości, i nauk.—

Jnhym łak sądził—r przerwał milczący Chorąży.—Publiczne instytucje, jak na przykład w Niemczech, zawsze szczycąsię piękną moral­nością i doborem ludzi w rozmailycli naukach; a co więcej, można mieć do każdego przedmio­tu osobno prywatnego nauczyciela.—'

To zupełnie co innego w Niemczech — odpowiedział Loskowski.—Tam jest dosyć szkół, szkółek, pensjonów, zakładów' różnych, uni­wersytetów, akadetnij; co pokazuje, że tam nie braknie na ludziach usposobionych płci oboj­ga. U nas zawsze było i jest na to ubóstwo. A przeto różnię się od Państwa w zdaniu, i co do wychowania kobiet, rozumiem, że jest, aby to było zawsze pod okiem matek, a najlepiej w domu własnym.—

Ale, Panie! —odrzekła Marszałkowa—za­wsze będzie trudność w pozyskaniu guwernant­ki; a wyznam szczerze, co do mowy francuz- kićj najlepiej nauczy Francuzka, a szcze gól- niej akcentu paryzkiego.—

11 *

m

Poczęli się śmiać wszyscy mężczyzni, a Cho­rąży krzyknął:—to już lepiej niech się uczą niemieckiego; przynajmniej znajdą dziełu mo­ralne i wielkie; a tu Ijlko aby paplały i były wielomówne.—

Nie o to idzie—odpowiedział Loskow- ski—lecz P. Adolf doniósł Państwu, że mieć guwernantkę zagraniczną, na ile to nieprzy- jemności narazić się można. Imnie się zdaje, ze rodzice najpierwej na moralność dzieci swo­ich zważać powinni: bo to jest punkt, na któ­rym wszystko opiera się.—

Zapewne—przemówiła zapłoniona Mar­szałkowa— ale Panowie musicie przyznać, że i salonowość jest potrzebna; a bez francuzezy- zny nie podobna jej nabyć.—

Ach! Pani! salonowość!—krzyknął po­ruszony Justynjan— o! poznałem ją! poznałem! i wiele mię ona kosztuje! To, Pani, nie nauka, i szkoda dla niej czasu. Jest to maniera, czyli układność, co tylko nogi, ręce, i sam korpus kształci, a głowę i serce częściej krzywi, jak oświeca.—

Ja zaś wracam się do guuernantek —

przemówił Loskowski.— Dła czego len przesąd chowamy, ze tylko zagraniczne są doskonałe? Doświadczenie przekonało, że i nasze krajowe, wychodzące z pięknemi świadectwami, umiały dokładnie zastąpić owe mniemane doskonało* ści zagraniczne, a szczególnie pary/.kie; z czego nas publicznie na teatrach wyśmiewają.—

Jak to?—przemówiła Helena.

Doprawdy?—zawołała Marszałkowa. A I*. Adolf, ucieszony taką wieścią, prosił o opowiedzenie po szczególe.

Niech Panie darują— mówił Loskowski — lecz to jest, rzeczą niewątpliwą, co powiem, ho sam czytałem. Oto: w jednym wodewilu,

%

pod tytułem: La Maitresse de langucs, wysta­wiono, jak pewien malarz Veaudore (Wodore), przyjechawszy do Polski, był wezwany przez P. Ostrogockiego, aby mu odmalował obraz familijny, gdzie miał być on z synem, córka­mi i całą rzeszą dworską wystawiony. Wkrót­ce przybyła tam i mamzel Felicja Ga w ot do córek, jako nauczycielka zagranicznych języ­ków' i pięknego tonu, rodem grizetka, z ulicy furmańskiej Paryża. IN ad stylem, nad akcen-

1 r*

T*“

tein i dowcipem P. Ga w ot wszyscy się uno­szą; a która starała się naśladować język PP* Sue, Soulie, Somestre, i innych, co to piszą stylem gawiedzi paryskiej. W początkach, chcąc więcej okazać swoje tulenia, śpiewa naj- sj)i*ośniejsze piosnki Beranżera i tańcuje ka- czuczc (*). Dalej następują romanse: syn 0- strogockiego Alexy kocha się w niej, a malarz w starszej córce Melanji. Ojciec, uniesiony sza­łem cudzoziemszczyzny, chętnie na te związki zezwala; lecz owi przybysze, przypomniawszy sobie, jak to niegdyś spacerowali wr gajach 3Ionmorensy, tańcowali na balach w traklje- rach przed-miejskieh i rozrzewniali się na mc* lodramach w teatrze Porte-Saint-^iartin, zwra­cają miłość ku sobie, a czynią rozbrat z krwią P. Oslrogockiego. Ojciec i to bierze za bez­interesowność i wielkość duszy; a nie mogąc

{*) P. A rago, bawiący przy Kompanji Wsebodnio-Indyj- sliićj, opisując nieskromnosć lego tańcu indyjskiego, donosi, ic nie dotrwać do końca, i narzeka, dł;t

czejjo Europejczycy przenieśli {jo do siebie i nim się popisują: chociaż bowiem '/mieniony, zawsze nie- skromnosć da się dojrzeć; i nie (jodzi się bezwstyd- nos;e dziką wyprowadzać do clirzescjańskiej cywili­zacji.

przenieść, aby czyn talsi pozostał bez nagro­dy, płaci obojgu cztery tysiące dukatów, i to jeszcze poczytuje za inały datek. Na tern koń­czy się ów wodewil; i chociaż w nim nićmasz ani pomysłu, ani komiezności, wszelako dla nas dosyć i tak wstydu.—

Wybornie! de nobis igitur — rzekł P. Adolf. Niech się śmieją, i dobrze śmieją z na­szego małpiarstwa; a może wtenczas wykształ­cimy się, gdy więcej narodowość oceniać bę­dziemy: bo, proszę Panów, zaledwie wiek je­den naliczyć można, cośmy rodowitym mówili językiem; oto: naprzód czeski, dalej łaciński, niemiecki, włoski, a na końcu ten francuzki tak nas opanował, że wielu go za przewodnik oświecenia, a niemówiącyeh, za nieuków i pro­staków poczytują.—

Ale, Panie, i obce są potrzebne, a szcze­gólnie język niemiecki — rzekł Chorąży;

do nowej zabierano się rozprawy, wstała Mar­szałkowa i drugie kobiety; a P. Ilelena, weso­łego pr/y lorlepjanie zaśpiewawszy mazurka, wszystkich zajęła i ku innemu przedmiotowi zwróciła myśli.—

Jakoż Justynjan zaproponował taniec. Chę­tnie na to przystała Helena; i gdy bratowa ti- siadła do fortepjanu , ona usiłowała kilka par zebrać, a nawet swą prośbą zniewoliła Mar- szałkowę : Chorążego. Co widząc staruszek Pod- stoli, poklaskiwał wszystkim; a kiedy później zagrano Polskiego, rzucił kartami; i, wezwaw­szy sąsiada, poszedł z 3Jarszałkową w pierwszą parę; i, tańcując długo, krzyknął:—Damy so­lo!— Jakożzostały same; i, wedleswej myśli do­bierając, Helena wybrała Justynjana; który, cz u 1 e u ca łona wszy rą ez k ę , powiedz i a ł:

%

Ach! P ani! tak mi się u Państwa gościć spodobało, że-bym na zawsze pozostał.—

Na zawsze! Pan żartujesz. Słyszałam, że mu Odessa była w guście; czyż więc można porównać nasze wiejskie zabawy?..—*

O Odessie niech mi Pani nie wspomi­na. Jest lo moja trucizna; i tu tylko na nią znachodzę lekarstwo.—

Jakie?— przemówiła zapłoniona dzie­wica.

W oczach ślicznych, i w śłiczniejszeni sercu Pani — odrzekł młodzieniec; i gdy chciał

dalej ciągnąć rozmowę, juz ustał polonez, i prawie sami jedni pozostali na sali.—

Uleciała jak wiatr dziewica; i, siadając obok swej matki i poważnych sąsiadek, jedne tylko lica zapłonione, niby krzew kwitnącej róży, wydawały, ze jakąś niespodzianą i wzruszającą przerwała rozmowę.

Wkrótce nastąpiły drugie tańce. Juslynjan cornz to więcej mówił z Heleną, i coraz czę­ściej powtarzał, że ją szczerze uwielbia, i przyj­dzie moment przekonania ją o tem; gdy zaś wyrzekł, że musi nazajutrz wracać do domu, odrzekła nieśmiało:

Kiedyż mamy spodziewać się?—

Ach Pani! jak tylko ułatwię się z moje- mi opiekunami, lak zaraz lecę do Zalesia: bo mi tu tak miło! tak dobrze! lak wesoło! a w do­mu i tęskno, i nudno, i niedobrze, od czasu po­wrotu z Ka je ta nówki.—

Ma Pan przyjaciela. On zapewne uprzy­jemni Panu wszelkie chwile. 1 rozumiem, że przyjaciel wierny, jest to skarb drogi.—

Zapewne! P. Loskowski jest dla mnie

* radą i pomocą. Wielce go szacuję i nieprędko

z nim się rozstanę. Ztemwszystkiem, Pani za­brałaś mi moje myśli i spokój; niemasz ich w Drzewicy; ale za to w Zalesiu przy Pani wszystko znachodzę, jako drugi raj i praw­dziwe szczęście...—

Zawsze Pan żartujesz. Są losłówka grzecz­ne y ulotne, klóremi młodzież dzisiejsza hoj­nie uracza; lecz...—

Lecz niech'Pani będzie pewna. Prze­konam ją, powtarzam; i mimo obłudy tego- czesnej, usta moje nie brudzą się fałszem.— Na tem kończyła się miłosna rozmowa; a gdy, żegnając się przy odjeździe, dostrzegł tkli­wych spojrzeń Heleny, lak go to ujęło, iż na prośby PP. Podstolslwa, aby ich raczył czę­ściej odwiedzać, wykrzyknął, iż z ukontento­waniem to dopełni.

X.

Żartuj Pan sobie*

$3 ustynjan w czasie powrotu swego był smu­tny i zamyślony; co widząc Loskowski, mało się do niego odzywał, lub obojętną prowadził rozmowę. Stanąwszy na miejscu, przypomniał mu o potrzebie skończenia ze swojemi opieku­nami. Ociągał się zrazu Justynjan, jakby, zdawało się, lękał tego brzemienia; wszelako nastał na to Loskowski; i za jego przewodnic­twem zjechali się i oddali mu cały majątek. Przy końcu, rozstając się, rzekł P. Wodziński:

Gdyś sobie obrał P. Loskowskiego za

przyjaciela i przewodnika, P. Justynianie, nie

9

można ci nic winszować; i chociaż oddaliłeś się nieco od życzeń babki, tym wyborem wszyst- lsoś naprawił; i rozumiem, że, wedle rady jego idąc, nie stracisz ani majątku, ani reputacji, ani droższego nad to zdrowia. Kochaj nas, mój Mości Dobrodzieju, i miej w pamięci przyja­ciół swojej babki, gdyśmy cię, sumieniem rę­czy my, w niezem nie skrzywdzili; ale równie prosimy, kochaj i P. Loskowskiego: bo gdy się dla ciebie poświęcał i poświęca, mój Mości Do­brodzieju, godzien jest tego.—

T a k, z a p e w n e — o d r z e k ł L o s k o w s k i — prze- cięż do kochania I*. Justynjan ma inną osobę, a nas niech tylko uważa za swoich przyjaciół.—

No, cóż to takiego?—rzekł Wodziński, a za nim drudzy opiekunowie.—

Tu Loskouski odkrył, że Panna Podsło- lanka L*** bardzo mu się podobała, i, jeśli się nie myli9 zapewne o jej rękę prosić będzie.

A! Pan Podstoli L***, co dawniej sąsia­dował—odrzekł Wodziński.—Znamy ich bar­dzo dobrze. To są ludzie, mój Mości Dobro­dzieju 9 jak to Mazur mówi, calem gniazdem

dobrzy; a Panna istna perełka; tylko, zda mi się, filutka, i lubi chłopców na wędkę łowić.—

Nie!—-rzekł zapłoniony Justynjan.—Jest skromna i niewiele mówiąca, to prawda, ale wr sercu nie widać filuterji.—

Przepraszam! przepraszam!—odrzekł Wo­dziński, kłaniając się—może się mylę: bo mój wzrok juz niedowidzi, i dawno ją widziałem; lecz gdy starzy zgodnie z sobą żyją? są bogo­bojni, skrzętni i poczciwi, to tam i córka być musi,dobra i pracowita.—

Tak jest rzeczywiście—odparł Justy­njan— i przenoszę to nad krocie, mifjony.—

Tylko—przerwał mu Loskowski—czy pewny jesteś serca? bo ona (podsłuchałem) cią­gle ci nie dowierza, choć tysiączne dusery pra­wisz.—

Spodziewam się, że mi nie odmówi; i proszę Panów Dobrodziejów, jako przyjaciół mojej babki, raczcie pojechać do Zalesia i oświadczyć się ode mnie. Chociaż dopiero rok dwódziesty czwarty zacząłem, wszelako uwa­żam, że bez wiernej towarzyszki i wewnętrz­nego zarządu domu wielebym stracił; a nawet

12

%

m

P. Loskowski nie byłby w stanie zapobiedz wszystkiemu. Wreszcie znam ją od dzieciń­stwa, i za każdem widzeniem coraz więcej od­krywam i wdzięków, i przymiotów; i zda mi się, ze z nią tylko Bóg mi dozwoli być szczęśli­wym.—

Być może! być może!—odrzekli wszyscy. Lecz gdy dwaj opiekunowie wypraszali się od tej posługi, P. Wodziński, podkręcając posi­wiałe wąsy, rzekł z uśmiechem:

Otoz ja, Mości Dobrodzieju, pojadę z Pa­nami; i skoro zobaczę P. Helenę, zaraz po­znam, co się w jej serduszku święci; a wten­czas lub marsz śmiało do staruszków, lub ci­cho siedząc, udam, ze przyjeżdżam z jednej grzeczności.—

Podziękował mu czule Jusfynjan : i gdy Loskowski dowodził jeszcze potrzeby ożenie­nia się, nadjechała Panna Krystyna, i z roz­czuleniem rzekła:

Chwałaż Bogu, mój poczciwy Justynja- nie, że opuściłeś tę zdrożną drogę. Serce mi się krajało, gdy mi powiedziano o tej Pułkow­nikowej. Taż na tę wieść, gdyby ożyła Deputa-

tona, powtórnieby ninarla. Czyż na to pra­cowała, by jćj wnult rozrzucał pieniądze? a

$

jeszcze na zbytki i próżny przepych? O mój Juslynjanie! nie wiesz, ile nocy nie dospałam! iłem razy prosiła Boga, by cię opamiętał i z tej otchłani wydźwignął! Aż Bóc zmiłował się, i zesłał ci przyjaciela—co mówię?—anioła-stró- ża, któremu nie tylko ty, ale my wszyscy dzię­kować winniśmy. •

Tu riisko ukłoniła się Loskowskiemu; a ten,

całując rękę, odrzekł:—Teraz Pani daj swoje

zdanie, czyli P. Helena L*‘* jest stosowną

parlją? i czy z nią będzie szczęśliwy P. Ju- stynjan?—

Mnieby się zdawało, że jeszcze zawcze- śnie żenić się; lecz kiedy ma szczere powoła­nie, to zawsze, czy pierwej czy później, ta ko­lej nastąpić musi. O szczęściu trudno mówić: bo przyszłość, jak mówią, nie w naszym ręku; i Panowie Dobr., jako światli ludzie, więcej o tern rezonować możecie ode mnie kobiety* Par- tja z Panny Podstolanki jest dobra: bo wiem, że są rodzice poczciwi i dobrze swe dzieci pro­wadzą. Zapewne posag niewielki; ale pięk-

12*

II -jL rraper

dziano; i gdy młodzi byli zajęci grą w pierścio­nek, i formowali kolo, trzymając długą tasiem­kę, wszedł P. Wodziński; a witając się z PP. Podstolstwem, i winszując, wedle starego zwy­czaju, szczęścia i pomyślności, podszedł nie­znacznie do drugiego pokoju, i rzekł, kłaniając się wszystkim:

Przepraszam Państwa Dobrodziejstwa, ze późną swoją wizytą robię subjekcją i prze­rywam tak wesołą zabawę. Wszak to dziś świę­to—wszyscy razem, mój Mości Dobrodzieju, we­selić się powinni; no, cóź?—przeklęte interesa kontraktowe wyganiają z domu; i ja, jadąc bliz- ko Zalesia, nie mogłem nie wstąpić do Państwa Dobrodziejstwa; a jeszcze tem bardziej, gdy tu tak pięknie się bawią i moich sąsiadów znaj­duję.— Podeszli do przywitania się PP. Justy-' njan i Loskowski*; a on, odprowadzając ich na środek pokoju i biorąc za wlekącą się tasiem­kę— Otoz powiadam Państwu, źe nie przeszka­dza m zabawie, i nawet gotów'jestem z temi Pa­nami przystąpić do niej; tylko żeby nam wróciły damy, i dobrze mi znana łleiusia, a dziś zapewne, Mości Dobr.j Panua Podstolanka Helena.—

Zawołała matka na córkę; i ta, oblokłszy jak różanym obłokiem śnieżne swe lica, wy­stąpiła z grona rówiennic; i dygając, podała mu drobną do ucałowania rączkę.—

Fani Podslolino Dóbr.! do niepoznania P.Helena. Jak urosła! jak! jak!.... Aleniepo- wiem tego, mój Mości Dobrodzieju! bo Panny komplementom starych nie wierzą.—

Pan Deputat zapewne, juko przyjaciel na­szego domu, zechce prawdę powiedzieć— rzekła zcicha Podstolina, i prosząc, by obok niej u- siadł. Ten dalej ciągnął rozmowę:—Potąd nie usiądę, pokąd te Panie nie odbiorą ode mnie tej tasiemki, i nie rozpoczną zabawy.—

■—Dobrze! dobrze!—zawołał Justynjan. Przyłączyli się i drudzy kawalerowie; a wten­czas młodzież płci obu rozpoczęła swój gwar, wesołość i pustotę.

Od tych przeszło do tańców; a P. Wodziń­ski, ciągle rozmawiając z Podstolstwem, nie­jedną im dykteryjkę zabawną powiedział, nie­jeden koncept śmieszny, niejedno zdarzenie po­cieszne; z czego wszyscy śmieli się; i cały dom, jakby osłoniony aniołem pokoju i szczęścia3

oddychał najmilszą harmonją. P. Wodziń­ski nie przepomniał' i o celu swojego przyby­cia. Ciągle dostrzegał, że w zabawie, tańcu i rozmowie, najwięcej Helena b>ła /. Just\ nja- nem. Żadna climurka niesmaku lub jakiej boleści nie przebiegała po ich licach; nie widać l.yło owego przymusu, co to walczy między własną wolą a koniecznością. Pewny więc bę­dąc swojej missji, dopiero w dniu drugim roz­począł oną na osobności z P. Podstolim.

Juz to P. Podstoli Dobr. daruj, gdy ci otwarcie powiem, żeni tu przybył proszony od kawalera. P. Jusfynjan, porzuciwszy obcą mo­dę, i szanując staro-polski zwyczaj, pragnie połączyć się z domem Państwa Dobr. i przeze mnie o piękną rączkę P. Heleny uprasza.—

Aczyz to nie będzie wcześnie?—odrzekł staruszek. — Dawniej jeszcze Retoryki lub Filo- zofji słuchali w tym wieku; a teraz, otempora! o mores! juz o zonie myślą. Ztemwszystkiem, święć się wola Twoja! Lecz powiem AYaćpa­nu Dobr., ze takie pytanie bez wiedzy zony i córki nie da się rozwiązać.—

Otoz, Mości Dobrodzieju, upraszam ich

\

%

Jo nas; a jeśli P. Justynjan młody9 to tez to jedynak, bogaty, i przystojny chłopak. Czyi niu nie należy prędzej o tein pomyśleć, Mości Dobrodzieju, jak drugim? Wszak P. Podstoli zna nasze gospodarskie przysłonie: nie lękaj się wstać rano, a młodo ożenić się.—

Taż to prawda, lak mówią; ale ja ńa mi­łość i stałość zważam, co zawsze rządkiem by­wało.—

•—P. Justynjan, znając od dzieciństwa P. Helenę, szczerze ją pokochał (tak mi mówił). Więc, Mości Dobrodzieju, gdy idzie za skłon­nością serca, tam, Panie Podstoli, lękać się nie

I

należy.—

Wtem przybyła Podstoli na; i dowiedziaw­szy się, o co rzecz idzie, odwołała się do córki; którą zaledwie sama do tego pokoju przywio­dła; a Podstoli, podszedłszy ku niej, przemówił:

Oto, córko moja, już cię jedną tylko mam w moim domu. Ty nas najczęściej rozwe­selasz, i w naszej starości stajesz się jedyną podporą. Nie radzi, powiem prawdę, oddawać cię z domu; a tein bardziej lękamy się, żeby cię majątek i dostatki, jako dziewczynę niedo-

świadczoną, nie zaślepiły. Uważaj więc, moje dziecko, i proś Boga, aby cię w tem oświecił. Oto: nasz przyjaciel P. Deputat oświadczył się od P. Justynjana, i pragnie twej determinacji. —Ja! rodzice!....— Chciała dalej mówić, ale

postrzegłszy zasępionych obojga, padła do nóg matce i zalała się łzami.

Podniósł ją Wodziński, i całując rękę, rzekł: — Przepraszam, że jestem przyczyną tych

łez rzewnych; lecz, Mości Dobr., mam i ja dzie-

t

ci; i, choć małe dzieweczki, przecięż, znając dob­rze Justynjana, życzyłbym, aby i one tak dob­rej i pięknej partji doczekały się.—

Cóż? moja Helusiu!—przemówiła mat­ka.—Znamy to, że nas kochasz, i tobie u nas dob­rze; przecięż zważaj sama. Tak Bóg powiedział, i tak od początku świata dzieje się: ,,Porzucisz dom ojca i matki, a pójdzież za mężem.”— Prawda, świadczymy się Bogiem, że cię nie na­mawiamy, ani mamy przed oczami samo bo­gactwo P. Justynjana; lecz widzimy oddawna jego skromność i przyzwoitość; to, moja córko, taka partja nie do odrzucenia.—

Zapewne—odrzekła pomięszana dziewi­

ca; h tuląc się do matki, na powtórne jej za­pytania, dodała: — ja nie mam nie przeciwko P. Justynja nowi.—

Ale prosimy otwarcie powiedzieć—rzekł dziewnsłęb—czy go P. Helena kocha i pójdzie za niego? ho ten płacz eóś, Mości Dobrodzie­ju, niedobrze wróży—mówił, obróci wszy się do Podstolego.

Mnie zal bardzo rodziców, bo ich nad życie kocham.—

W ierzymy ci, poczciwe i kochane dzie­cię!— odrzekł Podstoli, ocierając łzy rękawem kontusza — ale taka tw oja kolej—i całując w czo­ło— powiedz otwarcie P. Deputatowi, by miał jasną odpowiedź.—

Bardzo proszę! — znowu powtórzył Wo-

%

dziński, i dodał: — Zeby P. Helena wiedziała, ile ją kocha nasz poczciwy Justyś, i jaki to

dobry chłopiec, nie robiłaby tyle ceregielów.-—

Poznałam i ja jego serce, i wiele mu ufam.—

\Y ięc niech P. Helena od razu powie.—

Pow iem: oto, drodzy rodzice, nie zaśle­pia mię majątek P. Justynjana. Znam to, ie

przy majątku i wygodach z człowiekiem nie- poczciwym można dni swoje opłakiwać. Ale Łto umiał wycofać się ze złego towarzystwa, od złych niewiast, i obrać nauczyciela swego za przyjaciela i doradźcę swej młodości, teii zapewne ma serce szlachetne, czułe i dobre, i ten zasługuje na moję miłość.—

Któż to ten? Mością Dobrodziejko!— znowu zapylał P. Wodziński—bo ja jeszcze nie wiem.—

p

Żartuj Pan sobie. To jest P. Juslynjan, któremu rękę oddaję.—

Ucałowali ją" rodzice i zaczęli błogosła­wić; a P. Wodziński wezwał zaraz Juslynja- *

t

na, który, cały zajęły swojćm szczęściem, upadł do nóg przyszłych swych rodziców i równie prosił o błogosławieństwo i zaręczyny.

Jal ;oż na/.njulrz przy mszy świętej i wo­bec całej familji odbył się ten obrzęd; a P. Podstoli, ściskając Państwa Narzeczonych, do­dał z poważną miną:—P. Jusfynjanie! to tyl­ko sobie waruję, ze ślub będzie w domu mo- iij dnia pierwszego zapust; i broń Boin, aby­ście zaraz wyjeżdżali; jak to owa niegodziwa

»

/

17i5 -

moda wprowadziła we zwyczaj, że na jpiękniejszą chwilę życia państwo młodzi sobie, rodzicom

i krewnym wydzierają, i, jakby jacy przestęp­cy, uciekają Dog wie dokąd. Nie, uny tego nie dozwalamy: i przy wszystkich prosimy o słowo P. Juslynjana, że lego czynie nie bę­dziesz.—

Przyrzekam na j uroczyściej—odrzekł nie

śmiało—i tyle w domu ich zabawię, ile PP.

t

Podslolstwo zapragną.—

Ucałowali go oboje staruszkowie, a P. He­lena pierwszy raz czule mu ścisnęła rękę.

»

K OMIE C.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PAN JEZUS JUŻ SIĘ ZBLIŻA
Eucharystyczne w pdf Pan Jezus już się zbliża
pan listopad deszczu się nie boi, scenariusze(1)
Pan Jezus już się zbliża
Eucharystyczne w pdf, Pan Jezus już się zbliża
PAN JEZUS JUŻ SIĘ ZBLIŻA
Pan Jezus już się zbliża
Barańczak Stanisław Pan tu nie stał(1)
5 Pan Bóg cieszy się, kiedy dbamy o zdrowie
Pan Jezus już się zbliża
Pan Jezus już się zbliża 5
Pan Jezus już się zbliża 3
Pan Jezus już się zbliża 2
Pan Jezus już się zbliża
Michał Haberek OP, Czy Pan Bóg mógł się posłużyć ewolucją
a Piotr Stanisławski Dogmaty w Krk Skąd się wzięły
Pan Jezus juz sie zbliza 426142 1
Pan Jezus już się zbliża

więcej podobnych podstron