Agatha Christie
Kieszeń pełna żyta
Tytuł oryginału angielskiego: „A Pocket Full of Rye”
Według kolejności herbatę parzyła panna Somers — najnowsza i najbardziej nieudolna pośród maszynistek. Była to osoba nie pierwszej już młodości, o łagodnej, wiecznie zatroskanej twarzy przypominającej owcę. Do imbryka nalała niezupełnie wrzącej wody, gdyż biedaczka nigdy nie potrafiła rozstrzygnąć, czy woda gotuje się naprawdę, co stanowiło jeden z wielu kłopotów, stale zatruwających jej życie.
Panna Somers napełniła filiżanki i podawała je koleżankom zdobiąc każdy spodeczek zawilgłym herbatnikiem.
— Woda znów nie zagotowana, Somers! — skarciła ją surowo panna Griffith, energiczna kierowniczka hali maszyn, szpakowata pedantka zatrudniona w Zjednoczonej Agencji Powierniczej od lat szesnastu.
Łagodna, zakłopotana twarz panny Somers poróżowiała.
— Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się naprawdę.
„Somers utrzyma się tu może miesiąc, póki jesteśmy zawalone robotą — pomyślała panna Griffith. — Głupia idiotka, słowo daję! Żeby tak sknocić najprostszy list do Banku Wschodniego! Z herbatą nie może sobie poradzić, no i ostatnim razem nie zamknęła szczelnie puszki na herbatniki. Słowo daję! Gdyby nie trudności ze znalezieniem rzeczywiście inteligentnej maszynistki…”
Ostatnie zdanie nie zostało zakończone, jak w większości zgryźliwych monologów wewnętrznych panny Griffith.
Do pokoju wkroczyła panna Grosvenor, aby przyrządzić uświęcony napój dla samego pana Fortescue. Szef miał inny gatunek herbaty, inną zastawę i specjalne, tylko dla niego przeznaczone herbatniki. Z personelem dzielił jedynie czajnik oraz wodę z kranu w garderobie, ale tym razem wrzątek był oczywiście prawdziwym wrzątkiem. Panna Grosvenor dopilnowała tego osobiście.
Panna Grosvenor — olśniewająca blondynka — miała na sobie szykowny i kosztowny czarny kostium, a jej kształtne łydki tkwiły w najlepszych i najdroższych nylonach z czarnego rynku. Wracając z garderoby minęła pokój maszynistek nie obdarzając nikogo słowem ni spojrzeniem, jak gdyby te kobiety były stadem karaluchów. Pełniła funkcję osobistej sekretarki pana Fortescue i, zdaniem plotkarzy, nie tylko sekretarki, co nie zgadzało się z prawdą. Pan Fortescue zawarł niedawno powtórny związek małżeński, i żona — również olśniewająca — pochłaniała całą jego uwagę. Panna Grosvenor stanowiła tylko fragment dekoracji biura — dekoracji zbytkownej we wszystkich szczegółach i bardzo drogiej.
Pokój maszynistek minęła niosąc przed sobą tacę niby ofiarę sakralną. Przez drugi pokój i poczekalnię, gdzie wolno było przesiadywać co ważniejszym klientom, udała się do własnego miejsca pracy i wreszcie zastukała delikatnie do drzwi, aby wstąpić do najważniejszego sanktuarium — gabinetu samego szefa.
Był to obszerny pokój o lśniącej posadzce zasłanej tu i ówdzie cennymi wschodnimi dywanami. Zdobiły go boazerie z jasnego drewna i kolosalnych rozmiarów fotele klubowe obite jasnobrązowym zamszem. W głębi, za ogromnym sykomorowym biurkiem stanowiącym główny akcent i centralny punkt wspaniałego gabinetu, zasiadał pan Fortescue w całej okazałości.
Wyglądem niezupełnie odpowiadał przepychowi otoczenia, jednakże starał się w miarę możliwości. Był tęgi, nalany, miał dużą łysinę i z zamiłowaniem nosił w mieście stosowne na wsi, luźno i wygodnie skrojone tweedy. Kiedy panna Grosvenor podpłynęła doń z wdziękiem łabędzia na wodzie, pan Fortescue z marsem na czole przeglądał leżące na biurku papiery. Sekretarka ustawiła tacę obok szefa i wycofała się oznajmiwszy oficjalnym i stłumionym głosem:
— Herbatka, panie dyrektorze.
Obrzędową reakcję pana Fortescue stanowił w takich razach nieartykułowany pomruk.
Panna Grosvenor usiadła przy swoim biurku i zajęła się sprawami bieżącymi. Zadzwoniła w dwa miejsca, poprawiła kilka listów przygotowanych do podpisu dla szefa, przyjęła jeden telefon.
— Bardzo mi przykro, ale na razie to niemożliwe — odpowiedziała wyniośle. — Pan Fortescue ma konferencję.
Odłożywszy słuchawkę zerknęła na zegar. Było dziesięć po jedenastej.
W tej chwili obite materacem drzwi gabinetu przeniknął niezwykły dźwięk: stłumiony, lecz niewątpliwie wyraźny okrzyk cierpienia i grozy. Jednocześnie brzęczyk na biurku sekretarki zaczął uporczywie sygnalizować. Panna Grosvenor zastygła w bezruchu, po czym przerażona i zdezorientowana dźwignęła się z krzesła. W obliczu nieoczekiwanego utraciła kompletnie równowagę, mimo to jednak z normalną, posągową godnością postąpiła ku drzwiom, zastukała i weszła do sanktuarium.
Widok, jaki przedstawił się jej oczom, nie był krzepiący. Pracodawca, który siedział za biurkiem, sprawiał wrażenie człowieka cierpiącego, a na jego konwulsyjne drgawki strach było spojrzeć.
— Ach, panie dyrektorze! Czy pan chory? — powiedziała panna Grosvenor i momentalnie uprzytomniła sobie bezsens własnego pytania.
Pan Fortescue był niewątpliwie bardzo poważnie chory. Całym jego ciałem wstrząsały bolesne, spazmatyczne dreszcze. Z ust dobywał się urywany, zdławiony bełkot.
— Herbata… Co u diabła?… Co pani podała w herbacie?… Pomocy!…. Lekarza!…
Panna Grosvenor umknęła z gabinetu. Nie była już wyniosłą złotowłosą sekretarką. Odmieniła się nagle w przerażoną zwyczajną kobietę, która do cna straciła głowę. W pokoju maszynistek zaczęła krzyczeć przeraźliwie:
— Pan Fortescue dostał jakiegoś ataku!… Umiera!… Trzeba zaraz wezwać lekarza… Wygląda okropnie… Kona!
Reakcja była natychmiastowa i bardzo różnorodna.
— Jeżeli to epilepsja, trzeba mu włożyć korek w usta — doradziła panna Bell, najmłodsza z maszynistek. — Kto ma korek?
Nikt nie miał korka.
— W jego wieku najprawdopodobniej apopleksja — orzekła panna Somers.
— Musimy wezwać doktora. Niezwłocznie! — podchwyciła panna Griffith, ale tym razem nie dopisała jej zwykła zaradność, gdyż w ciągu całych szesnastu lat pracy panny Griffith nigdy nie trzeba było wzywać lekarza do biura.
Naturalnie miała swojego doktora, ale ten mieszkał w Streatham Hill. Czy jakiś inny jest osiągalny w niedalekim sąsiedztwie?
Tego nikt nie wiedział. Panna Bell chwyciła książkę telefoniczną, aby szukać lekarzy pod „L”. Jednakże nie miała ona układu branżowego i lekarze nie byli uszeregowani niby taksówki na postoju. Ktoś napomknął o szpitalu — ale jakim?
— Musi to być szpital właściwy — powiedziała panna Somers. — Inaczej nikt nie przyjedzie. W Społecznej Służbie Zdrowia obowiązuje rejonizacja.
Propozycja, aby zadzwonić pod numer „999”, zgorszyła kierowniczkę hali maszyn. Policja! Inne komplikacje! Także pomysł! Jak na kraj, w którym opieka lekarska przysługuje wszystkim obywatelom, ta grupa nie najgłupszych kobiet zdradzała zadziwiającą nieznajomość metod postępowania. Panna Bell wzięła się do szukania Stacji Pogotowia Ratunkowego pod „P”.
— Pan Fortescue ma własnego doktora. Jego adres musi być gdzieś zanotowany.
Ktoś skoczył po osobisty skorowidz adresowy szefa. Panna Griffith poleciła gońcowi, by natychmiast sprowadził lekarza — jakiegokolwiek, skądkolwiek — a następnie w osobistym skorowidzu znalazła nazwisko sir Edwina Sandemana ordynującego przy Harley Street. Panna Grosvenor siedziała bezradnie w fotelu i zawodziła, znacznie mniej dbając o wytworność niż w normalnych warunkach.
— Herbatę zaparzyłam, jak zawsze… Bogiem się świadczę!… Z pewnością nic nie było w herbacie…
— Nic nie było w herbacie? panna Griffith urwała; jej ręka zastygła na tarczy aparatu telefonicznego. Czemu pani to mówi?
— On tak powiedział… pan Fortescue… Zapytał, co mu podałam w herbacie.
Palec panny Griffith począł błądzić niepewnie między literami wywoławczymi telefonu sir Edwina Sandemana a numerem „999”.
— Trzeba mu dać musztardy z wodą. I to już! — zawołała panna Bell, osoba młoda, więc usposobiona optymistycznie. — Czy jest musztarda w biurze?
W biurze nie było musztardy.
Niebawem jednak dwa samochody do przewozu chorych nadjechały z dwu przeciwnych stron i doktor Isaacs z Bethnal Green oraz sir Edwin Sandeman spotkali się w windzie. Nie zawiódł ani telefon, ani goniec Zjednoczonej Agencji Powierniczej.
W sanktuarium pana Fortescue miejsce za ogromnym sykomorowym biurkiem zajmował inspektor Neele. Jeden z jego podwładnych siedział spokojnie pod ścianą, tuż obok drzwi. W ręku trzymał notatnik.
Inspektor Neele miał dziarską, wojskową postawę i sztywne kasztanowate włosy zaczesane do góry nad nieco zbyt niskim czołem. Kiedy rzucał zwrot: „To sprawa czysto formalna” — ktoś mógłby pomyśleć: „Naturalnie! Sprawy czysto formalne to wszystko, co jest ci dostępne”. Ten ktoś myliłby się bardzo. Pod pozorną tępotą inspektor Neele krył wyobraźnię i umiejętność myślenia, a do jego metod śledczych należało tworzenie fantastycznych teorii odnośnie do winy osoby przesłuchiwanej w danym momencie.
Od razu dostrzegł niezawodnym okiem w pannie Griffith kobietę najbardziej powołaną do zwięzłego przedstawienia sytuacji, w której wyniku on zasiadł przy sykomorowym biurku. Istotnie panna Griffith opuściła gabinet po wyczerpującym zrelacjonowaniu porannych wydarzeń. Detektyw stworzył wówczas trzy odmienne błyskotliwe teorie tyczące racji, dla których wytrawna kierowniczka hali maszyn mogłaby zaprawić trucizną przedpołudniową herbatę szefa. Stworzył owe teorie i w charakterystyczny dla siebie sposób odrzucił je niezwłocznie, jako wysoce nieprawdopodobne.
Zastanawiając się nad panną Griffith sformułował następujące wnioski: a) to nie typ trucicielki, b) nie miała romansu z pracodawcą, c) nie zdradza objawów zakłóceń psychicznych, d) nie sprawia wrażenia osoby zawziętej i mściwej. Takie rozumowanie skutecznie wyeliminowało kierowniczkę hali maszyn, pozostawiając ją w śledztwie jedynie jako źródło ścisłych informacji.
Detektyw zerknął na telefon, gdyż lada moment oczekiwał wiadomości ze szpitala Świętego Judy. Oczywiście istniała możliwość, iż nagłe zasłabnięcie pana Fortescue wywołała jakaś przyczyna naturalna.
Nie sądzili tak jednak ani doktor Isaacs z Bethnal Green, ani sir Edwin Sandeman z Harley Street.
Inspektor Neele nacisnął brzęczyk umieszczony dogodnie w bliskości lewej ręki i wyraził życzenie, by zgłosiła się osobiście sekretarka pana Fortescue.
Panna Grosvenor odzyskała równowagę, lecz w bardzo znikomym stopniu. Do gabinetu weszła lękliwie, bez zwykłego jej wdzięku łabędzia na wodzie, i z miejsca zastosowała taktykę obronną.
— Ja tego nie zrobiłam! — oznajmiła.
— Nie zrobiła pani? — bąknął półgębkiem detektyw i wskazał sekretarce krzesło, które zajmowała zwykle, gdy szef dyktował listy.
Obecnie, bez bloku w ręku, czulą się nieswojo. Usiadła z ociąganiem i podejrzliwie patrzała na inspektora, który tasując w myślach hipotezy: „Uwiedzenie? Szantaż? Platynowa blondynka na sali rozpraw?”, sprawiał wrażenie nieszkodliwego i chyba głupawego…
— W herbacie nic nie było — podjęła panna Grosvenor — Nic być nie mogło.
— Zapewne… Pani nazwisko i adres?
— Irena Grosvenor. Rushmoor Street 14, Muswell Hill. Inspektor Neele z zadowoleniem skinął głową i pomyślał: „Nie ma mowy o uwiedzeniu ani aferze miłosnej. Dziewczyna mieszka z pewnością w solidnym domu, przy rodzicach. Szantaż też w grę nie wchodzi”. W ten sposób odpadł szereg drobnych teorii roboczych.
— Pani parzyła dziś herbatę dla pana Fortescue? — zapytał uprzejmie detektyw.
— Nikt inny nie mógł… To jest, chciałam powiedzieć, że ja robię to codziennie.
Filiżanka, spodek oraz imbryk zostały już zapakowane i odesłane dokąd należy, celem przeprowadzenia analizy. Teraz detektyw omawiał bez pośpiechu rytuał przyrządzania przedpołudniowej herbaty i upewniał się stopniowo, że tylko panna Grosvenor posługiwała się wymienionymi przedmiotami. Z czajnika korzystały uprzednio maszynistki, lecz sekretarka napełniła go powtórnie wodą z kranu w garderobie.
— A sama herbata? — zapytał inspektor Neele.
— Jest przeznaczona wyłącznie dla pana Fortescue. To specjalny chiński gatunek. Trzymam ją na półce w moim pokoju, sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem.
Detektyw skinął znów głową i zapytawszy o cukier usłyszał, że pan Fortescue pija herbatę nie słodzoną.
Zadzwonił telefon. Inspektor Neele sięgnął po słuchawkę.
— Szpital Świętego Judy? — zapytał z lekko zmienionym wyrazem twarzy i zwrócił się do jasnowłosej sekretarki: — Na razie dziękuję pani.
Odprawiona tak młoda osoba spiesznie wycofała się z gabinetu.
Inspektor słuchał uważnie beznamiętnego skrzeczącego głosu i od czasu do czasu kreślił jakieś zagadkowe znaki w rogu leżącego przed nim bibularza.
— Aha, zmarł pięć minut temu — powiedział i zerknąwszy na zegar napisał szybko: dwunasta czterdzieści trzy.
Beznamiętny głos oznajmił, że sam doktor Bernsdorff chce mówić z inspektorem Neele.
— Dobrze. Proszę mnie z nim połączyć — odparł zwięźle detektyw i chyba zgorszył nieco właścicielkę głosu, który w ostatnim zdaniu zabrzmiał tonem urzędowego szacunku.
Nastąpiły szumy, trzaski, odległe nieartykułowane pomruki. Inspektor czekał cierpliwie i odsunął nieco słuchawkę od ucha dopiero wówczas, gdy huknął w niej głęboki bas.
— Jak się miewasz, Neele, stary sępie! I co? Znów spotykamy się nad zwłokami!
Inspektor Neele i profesor Bernsdorff ze szpitala Świętego Judy zetknęli się przed z górą rokiem przy okazji pewnej sprawy o otrucie i od tej pory utrzymywali przyjacielskie stosunki.
— Dowiedziałem się, doktorze, że nasz człowiek nie żyje.
— A nie żyje. Kiedy przywieziono go tutaj, nie było ratunku.
— Przyczyna zgonu?
— Oczywiście przeprowadzimy sekcję. Ciekawy przypadek, bardzo ciekawy. Kontent jestem, że coś takiego mnie się trafiło.
Ton fachowego zadowolenia w donośnym głosie Bernsdorffa dawał wiele do myślenia.
— Jak widzę, jesteś zdania, że nie była to śmierć naturalna — powiedział obojętnie detektyw.
— Ma się rozumieć, że nie — wrzasnął doktor i dodał z nieco spóźnioną przezornością. — Oczywiście wypowiadam się na ten temat nieoficjalnie.
— Rzecz zrozumiała. Otrucie, prawda?
— Niewątpliwie. A co więcej… To znów wypowiedź nieoficjalna, tylko między nami… A co więcej, gotów jestem trzymać zakład, jakiej użyto trucizny.
— Czyżby?
— Aha. Użyto, mój stary, taksyny. Rozumiesz? Taksyny!
— Jak żyję, o czymś takim nie słyszałem.
— Nic dziwnego. To niezwykła trucizna. Rzeczywiście bardzo niezwykła. Powiem otwarcie, że nawet mnie nie przyszłaby na myśl, gdyby nie wypadek sprzed trzech czy czterech tygodni. Dwoje dzieci urządzało podwieczorek dla lalek. Rozumiesz? Narwały jagód cisa i zastąpiły nimi herbatę.
— Więc ta twoja taksyna znajduje się w jagodach cisa?
— W jagodach, a także w igłach. Substancja mocno trująca, naturalnie alkaloid. Chyba nie słyszałem o przypadku rozmyślnego jej użycia. Interesująca historia i nad wyraz oryginalna. Nie masz wyobrażenia, Neele, jak człowieka nudzą te same wciąż klasyczne preparaty chwastobójcze. Ale taksyna to prawdziwy specjał! Rzecz oczywista, mogę być w błędzie. Nie powołuj się na mnie, broń Boże! Ale nie sądzę, żeby tak było. Historia ciekawa też dla ciebie, odbiegająca od rutyny.
— Masz na myśli, że dobra zabawa czeka wszystkich, oprócz denata?
— Właśnie! Biedaczysko! Jemu szczęście nie dopisało — przytaknął doktor Bernsdorff zdawkowym tonem.
— Powiedział coś przed śmiercią?
— Twój podwładny siedział nad nim z notatnikiem w garści. On poda ci szczegóły. Facet mamrotał coś o herbacie. Podobno mówił, że otruto go herbatą w biurze. Oczywisty nonsens!
— Dlaczego nonsens? — obruszył się zawiedziony inspektor, który oczyma wyobraźni oglądał już efektowną pannę Grosvenor, przyrządzającą dla szefa tradycyjny napój z nietradycyjnym dodatkiem cisowych jagód.
— Dlatego, że taksyna nie mogła dać o sobie znać tak szybko. Podobno objawy wystąpiły bezpośrednio po wypiciu herbaty, prawda?
— Tak wszyscy twierdzą.
— Hm, bardzo niewiele trucizn działa błyskawicznie, z wyjątkiem oczywiście cyjanku i może nikotyny w czystym stanie.
— Jesteś pewien, że to nie był cyjanek albo nikotyna?
— Mój drogi! W takim przypadku facet umarłby przed przybyciem lekarza. O cyjanku albo nikotynie nie ma mowy. Podejrzewałem strychninę, ale konwulsje wyglądały całkiem nietypowo. Oczywiście mówię nadal prywatnie, ale gotów jestem ręczyć swoją reputacją zawodową, że chodzi o taksynę.
— Po jakim czasie to paskudztwo działa?
— Zależy. Po godzinie, dwu, trzech. Nieboszczyk wygląda na nie lada żarłoka. Zwłokę mogło wywołać solidne śniadanie.
— Śniadanie, mówisz? — podchwycił inspektor z nutą zastanowienia w głosie — Racja! Wszystko wskazuje na śniadanie.
— Śniadanie u Borgiów — roześmiał się pogodnie Bernsdorff. — No, pomyślnych łowów, stary.
— Serdeczne dzięki, doktorze. Chciałbym jeszcze pogadać z moim sierżantem.
Powtórzyły się szmery, trzaski, zgrzyt. Wreszcie inspektor złowił uchem ciężkie sapanie, jakim sierżant Hay zwykł poprzedzać każdą rozmowę.
— Pan inspektor?
— Aha. Neele przy telefonie. Czy denat powiedział coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Mówił o herbacie. Niby, że go struli herbatą w biurze. Ale pan doktor twierdzi…
— Wiem. Nic więcej?
— Nic, panie inspektorze. Ale jest dziwna sprawa. Naturalnie przejrzałem kieszenie ubrania, które nieboszczyk miał na sobie. Znalazłem to, co zawsze: chustkę do nosa, klucze, bilon, portfel. Zastanowiła mnie tylko prawa kieszeń marynarki. Było w niej zboże.
— Zboże?
— Tak jest, proszę pana inspektora.
— Jak to zboże? Płatki owsiane lub pszenne? Coś z rzeczy, które jada się na śniadanie? A może kukurydza czy jęczmień?
— Zgadza się, panie inspektorze. To było ziarno, na mój rozum żyto… Dużo żyta…
— Hm… Szczególna historia… Może chodzi o próbkę towaru objętego jakąś transakcją handlową.
— Ma się rozumieć, panie inspektorze. Ale byłem zdania, że warto o tym zameldować.
— Zupełnie słusznie, Hay.
Inspektor Neele odłożył słuchawkę i przez długą chwilę siedział bez ruchu, zapatrzony przed siebie. Jego systematyczny umysł wędrował od pierwszej do drugiej fazy śledztwa — od podejrzeń do pewności otrucia. Profesor Bernsdorff wypowiedział się nieoficjalnie, ale to ktoś, kto nie zwykł mylić się w sądach. Rex Fortescue został zamordowany. Truciznę podano mu na jedną do trzech godzin przed wystąpieniem pierwszych objawów. W takim razie cały personel biura jest zapewne niewinny.
Detektyw wstał i udał się do pokoju, gdzie praca szła opieszale i maszyny klekotały w zwolnionym tempie.
— Proszę pani — zwrócił się do panny Griffith — mógłbym zamienić z panią jeszcze kilka słów?
— Naturalnie, panie inspektorze. Czy paniom wolno wyjść na obiad? Normalna pora przerwy dawno minęła. A może życzy pan sobie, żeby tutaj sprowadzić posiłek?
— Nie. Panie mogą wyjść na obiad, pod warunkiem, że wszystkie wrócą.
— Rzecz oczywista.
Panna Griffith poszła za detektywem do gabinetu szefa, gdzie zasiadła na krześle, spokojna i energiczna jak zawsze.
— Otrzymałem wiadomość ze szpitala Świętego Judy — rozpoczął bez ostrożnego wstępu inspektor Neele. — Pan Fortescue zmarł o dwunastej czterdzieści trzy.
Panna Griffith nie wydawała się zaskoczona nowiną. Lekko pochyliła głowę.
— Miałam wrażenie, że zachorował bardzo ciężko — powiedziała. „Niewiele ją to obeszło” pomyślał detektyw i podjął:
— Zechce mnie pani poinformować o domu i stosunkach rodzinnych denata?
— Chętnie, panie inspektorze. Usiłowałam już połączyć się telefonicznie z panią Fortescue. Odpowiedziano mi, że zapewne gra w golfa. W domu nie spodziewają się jej na obiad. Nie wiedzą też, na jakim może być polu. Widzi pan ciągnęła tonem wyjaśnienia — państwo Fortescue mieszkają w Baydon Heath, niedaleko trzech bardzo znanych klubów golfowych.
Inspektor ze zrozumieniem skinął głową. Oczywiście wiedział, że w Baydon Heath rezydują niemal wyłącznie bogacze ze sfer handlowych. Osiedle ma doskonałą komunikację kolejową, leży o niespełna dwadzieścia mil od centrum Londynu i stosunkowo łatwo dotrzeć tam samochodem nawet w godzinach rannego i popołudniowego szczytu.
— Proszę o bliższy adres i numer telefonu.
— Telefon Baydon Heat 3400. Posiadłość nosi nazwę Domek pod Cisami.
— Co takiego? — detektyw dał wyraz spontanicznemu zdumieniu. — Jak pani powiedziała? Domek pod Cisami?
— Tak, panie inspektorze — kobieta spojrzała nań ze zdziwieniem, lecz detektyw zdążył się już opanować.
— Proszę o charakterystykę stosunków rodzinnych zmarłego.
— Pani Fortescue jest drugą żoną, znacznie od męża młodszą. Pobrali się jakieś dwa lata temu. Pierwsza żona nie żyje od dawna. Z tamtego małżeństwa są dwaj synowie i córka. W Domku pod Cisami mieszka córka, a także starszy syn, wspólnik firmy. Niestety jest obecnie na północy w sprawach handlowych. Powinien wrócić jutro.
— Kiedy wyjechał?
— Przedwczoraj.
— Próbowała pani nawiązać z nim kontakt?
— Tak. Kiedy pana Fortescue zabrano do szpitala, połączyłam się z hotelem Midland w Manchesterze, gdzie miał się zatrzymać. Niestety wyjechał już z samego rana, prawdopodobnie do Sheffield albo Leicester, ale nie jestem pewna. Mogę panu dać nazwy kilku firm, które chyba zamierzał odwiedzić.
„Niewątpliwie osoba zaradna i bystra. Gdyby zechciała uśmiercić szefa, załatwiłaby to sprawnie” — pomyślał inspektor Neele, lecz zaniechał wszelkich teoretycznych rozważań, aby skupić uwagę na sytuacji domowej pana Fortescue.
— Wspomniała pani o drugim synu, prawda?
— Tak. Miał jakieś nieporozumienia z ojcem i teraz przebywa za granicą.
— Czy obydwaj są żonaci?
— Tak. Pan Parcival od trzech lat. Zajmują z żoną samodzielny apartament w Domku pod Cisami. Wkrótce przeprowadzą się do własnego domu, również w Baydon Heath.
— Niedawno telefonowała pani do Baydon Heath. Czy pani Parcivalowej nie było w domu?
— Nie było. Pojechała na cały dzień do Londynu. Pan Lancelot ożenił się niespełna rok temu z wdową po lordzie Fryderyku Anstice. Zapewne widywał pan jej zdjęcia, na przykład w „Tatlerze”, z końmi wyścigowymi i podczas zawodów hipicznych.
Twarz panny Griffith ożywiła się nieco, jej głos zadźwięczał nutką podniecenia. Neele — niezły znawca natury ludzkiej — pojął, że małżeństwo w takim stylu poruszyło snobistyczne i romantyczne uczucia starszawej biuralistki. Zawsze co arystokracja, to arystokracja, a panna Griffith nie musiała wiedzieć, że nieboszczyk lord Fryderyk Anstice cieszył się nie najlepszą reputacją na torach wyścigowych. Palnął sobie w łeb tuż przed niemiłym dochodzeniem w sprawie pewnej gonitwy z udziałem należącego doń konia. Inspektor słyszał tez coś niecoś o lady Anstice, córce irlandzkiego para, której pierwszym mężem był lotnik poległy w Bitwie o Anglię. Trzecim został widać wyrodny syn rodziny Fortescue — gdyż Neele nie wątpił, że nieporozumienia z ojcem, o których wspomniała mimochodem panna Griffith, miały związek z jakąś czarną plamą w życiorysie młodego człowieka.
Lancelot Fortescue! Co za pomysł! A starszego nazwano Parcival! Detektyw zainteresował się osobą pierwszej pani Fortescue. Jaka to mogła być kobieta? W każdym razie zdradzała szczególne upodobania w zakresie wyboru imion.
Przyciągnął bliżej aparat telefoniczny i nakręciwszy TOL — litery wywoławcze międzymiastowej — poprosił o Baydon Heath 3400. Niezwłocznie odezwał się męski głos.
— Chciałbym mówić z panią Fortescue albo panną Fortescue — powiedział Neele.
— Niestety, żadnej z pań nie ma w domu.
Głos wydał się inspektorowi trochę zapijaczony.
— Czy pan jest kamerdynerem?
— Tak. Zgadza się.
— Pan Fortescue ciężko zachorował.
— Wiem. Dzwonili już z biura. Ale co ja mogę poradzić? Pan Val wyjechał na północ, a pani Fortescue gra w golfa, nie bardzo wiem gdzie. Pani Valowa jest w Londynie; wróci na kolację. Panna Elaine poprowadziła na wycieczkę swoje małe skautki.
— Nie ma w domu nikogo, z kim mógłbym porozmawiać o nagłym zasłabnięciu pana Fortescue? To sprawa bardzo pilna.
— Hm… Czyja wiem? — w głosie zabrzmiało wahanie. — Jest panna Ramsbottom, ale ona nigdy nie podchodzi do telefonu… Albo panna Dove… że się tak wyrażę, zarządzająca domem.
— Niech pan poprosi pannę Dove.
— Postaram się ją znaleźć — powiedział kamerdyner.
Detektyw słyszał jego oddalające się kroki. Po upływie paru minut odezwał się w telefonie kobiecy głos.
— Mówi Dove.
Głos był niski, opanowany, wymowa bardzo staranna. Inspektor stworzył sobie korzystny obraz panny Dove.
— Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Fortescue umarł w szpitalu Świętego Judy. Jak pani wiadomo, zasłabł nagle w biurze. Bardzo mi zależy ma porozumieniu się z rodziną.
— Oczywiście. Nie mam doprawdy pojęcia… — panna Dove nie dokończyła zdania; jej głos nie zdradzał głębszych uczuć, brzmiał jednak nutą zaskoczenia i zdziwienia. — Wszystko fatalnie się składa. Należałoby nawiązać kontakt z panem Parcivalem Fortescue, który bez wątpienia zajmie się nieodzownymi formalnościami. Może go pan znaleźć w hotelu Midland w Manchesterze albo w hotelu Grand w Leicester. Ewentualnie niech pan spróbuje zatelefonować do Shearera i Bondsa w Leicester. Nie znam numeru, ale wiem, że pan Parcival miał ich odwiedzić. Chyba będą mogli poinformować pana, gdzie go dziś trzeba szukać. Pani Fortescue z pewnością wróci na kolację, może nawet na podwieczorek. Przeżyje straszny wstrząs. Śmierć nastąpiła chyba całkiem nagle? Pan Fortescue na nic się nie uskarżał przed wyjazdem z domu.
— Widziała go pani przed wyjazdem?
— Tak, proszę pana. Co to było? Serce?
— Czy pan Fortescue cierpiał na dolegliwości sercowe?
— Nie… O niczym takim nie słyszałam. Ale nagły zgon nasuwa przypuszczenie… — Panna Dove znów nie dokończyła zdania. — Czy pan mówi ze szpitala Świętego Judy? Jest pan lekarzem?
— Nie, proszę pani. Nie jestem lekarzem. Mówię z gabinetu pana Fortescue. Inspektom Neele z Wydziału Śledczego. Postaram się możliwie zaraz przyjechać do Baydon Heath i porozmawiać z panią.
— Inspektor… Z Wydziału Śledczego… Czy?… Co to znaczy, proszę pana?
— W grę wchodzi nagła śmierć. W podobnych razach, proszę pani, my pojawiamy się na scenie, zwłaszcza jeżeli zmarły nie znajdował się ostatnio pod stałą opieką lekarską, co w danym przypadku miało chyba miejsce…
Inspektor ledwie zaznaczył ton pytający, lecz panna Dove odpowiedziała żywo:
— Tak. Naturalnie. Parcival dwa razy zamawiał dla ojca wizytę u doktora. Ale pan Fortescue nie chciał o tym słyszeć. Nie zachowywał się rozsądnie. Cała rodzina niepokoiła się o niego… — zarządzająca domem urwała raz jeszcze, aby wnet podjąć uprzednim, chłodnym tonem: — Co mam powiedzieć pani Fortescue, jeżeli wróci, nim pan zdąży przyjechać?
„Rzeczowa i praktyczna osoba” — pomyślał detektyw i dodał głośno:
— Proszę powiedzieć, że z powodu nagłej śmierci nieuniknione są pewne pytania… To sprawa czysto formalna — zakończył o odłożył słuchawkę.
Inspektor Neele odsunął aparat telefoniczny i bystrym wzrokiem zmierzył pannę Griffith.
— Więc rodzina niepokoiła się ostatnio o pana Fortescue. Wysyłała go do lekarza? Nic mi pani nie mówiła.
— Nie pomyślałam o tym odparła biuralistka. — Zresztą nie sądziłam nigdy, by pan Fortescue był naprawdę chory.
— Nie chory?… Więc co?
— Jakiś dziwny… Hm… Inny niż dawniej… Zachowywał się w sposób szczególny.
— Martwił się o coś?
— On? Nie… My martwiliśmy się o niego. Detektyw czekał cierpliwie dalszego ciągu.
— Trudno to wytłumaczyć w sposób prosty — podjęła panna Griffith. — Miewał zmienne nastroje. Czasami zachowywał się hałaśliwie. Parę razy odniosłam, doprawdy, wrażenie, że chyba sobie popił. Chwalił się, opowiadał rozmaite cudaczne historie, z całą pewnością nieprawdziwe. Ale to nie wszystko. Pracuję tu od lat i przez prawie cały ten czas pan Fortescue był powściągliwy… powściągliwy i bardzo, bardzo oszczędny. Ale ostatnio zupełnie się zmienił. Stał się gadatliwy i, można powiedzieć, szastał pieniędzmi. Kiedy nasz goniec wybierał się na pogrzeb babki, szef zawołał go do gabinetu, dał chłopcu banknot pięciofuntowy i zanosząc się śmiechem doradził mu, aby tę sumę postawił na fuksa, nie faworyta. Był, że się tak wyrażę, całkiem niepodobny do samego siebie. Tyle mogę powiedzieć, panie inspektorze.
— Może go coś dręczyło?
— Dręczyło? Nie… Raczej zdawać się mogło, że oczekuje czegoś radosnego… jakichś pomyślnych wydarzeń,
— Na przykład wielkiej i korzystnej transakcji — podpowiedział Neele.
— Właśnie, panie inspektorze — przyznała z przekonaniem panna Griffith. — Zdawać się mogło, że nie obchodzą go powszednie sprawy. Był ożywiony, podniecony. Odwiedzali go jacyś dziwni interesanci, ludzie, jacy nigdy tu dawniej nie przychodzili. Pan Parcival okropnie się tym trapił.
— Aa… Okropnie się tym trapił.
— Tak, panie inspektorze. Zawsze był faworytem ojca, który ufał mu bez zastrzeżeń, liczył na niego. Ale ostatnio…
— Ostatnio jakoś się nie zgadzali, prawda? — podchwycił detektyw.
— Cóż, rozmaite posunięcia pana Fortescue wydawały się nierozsądne panu Parcivalowi. To człowiek bardzo ostrożny, rozważny. Był zły, gdy ojciec nagle przestał się z nim liczyć.
— I stąd wynikła kłótnia — sondował dalej inspektor Neele.
— Kłótnia?…. Nie słyszałam o żadnej kłótni. Tyle że pan Fortescue był całkiem niepodobny do siebie, kiedy tak krzyczał.
— Krzyczał? Nie może być! A co wtedy mówił?
— Wpadł do hali maszyn i…
— Więc wszystkie panie to słyszały?
— Tak… Oczywiście.
— Ubliżał synowi? Klął? Skarżył się na niego? Co Parcival wtedy zrobił?
— Chodziło raczej o coś, czego nie chciał zrobić. Ojciec nazywał go gryzipiórkiem, marnym urzędniczyną, który nie ma szerokich horyzontów, nie wie, jak załatwia się wielkie interesy. Krzyczał: „Sprowadzę do kraju Lancelota. On wart dziesięciu takich jak ty. No i ożenił się dobrze. Ma rozmach. Nie szkodzi, że raz zdarzyło mu się wejść w kolizję z prawem”. Mój Boże! O tym nie powinnam mówić.
Panna Griffith, która, jak niejedna osoba przed nią, uległa zręcznym manewrom inspektora, odczuła teraz spóźnione skrupuły.
— Nie ma się czym przejmować — pocieszył ją detektyw. — To chyba dawna sprawa?
— O tak! Bardzo dawna. Pan Lance był wtedy młody, lekkomyślny. Nie orientował się, co właściwie robi.
Inspektor Neele wielekroć wysłuchiwał podobnych opinii i nie zgadzał się z nimi. Nie podjął wszakże dyskusji, aby bez przeszkód prowadzić dalsze przesłuchanie.
— Chciałbym usłyszeć coś więcej o personelu biura — podjął spokojnie.
Panna Griffith pragnęła zatuszować własną niedyskrecję, więc nie skąpiła informacji o pracownikach Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Kiedy skończyła, detektyw podziękował i oznajmił, że chciałby raz jeszcze porozmawiać z panną Grosvenor.
Wywiadowca Waite zastrugał ołówek i napomknął posępnie, że to eleganckie biuro. Objął spojrzeniem okazałe fotele klubowe, kolosalne biurko, dyskretne oświetlenie.
— I wszyscy mają tu fasonowe nazwiska — ciągnął. — Grosvenor to całkiem po książęcemu. Fortescue też brzmi nielicho.
— Ojciec naszego człowieka nazywał się inaczej — odparł z uśmiechem Neele. — Fontescu. Pochodził skądś z Europy Środkowej. Sądził widać, że Fortescue lepiej się nada.
Wywiadowca Waite zmierzył przełożonego wzrokiem pełnym podziwu.
— Pan inspektor wie już wszystko o nim?
— Cóż, sprawdziłem to i owo, nim przyjechałem tutaj na wezwanie.
— Notowany u nas?
— Skąd znowu! Pan Fortescue to nie lada spryciarz. Miał do czynienia z czarnym rynkiem i od czasu do czasu robił interesy, wyrażając się najoględniej, śliskie. Wszystko jednak mieściło się w granicach prawa.
— Rozumiem. Wredny typ, prawda?
— Krętacz. Tyle że z naszego punktu widzenia nic nie przeskrobał. Ludzie z Kontroli Skarbowej długo deptali mu po piętach, lecz i dla nich był za cwany. Ho, ho! Nieboszczyk Rex Fortescue to istny geniusz finansowy!
— Taki facet mógł mieć wrogów, co? — podchwycił wywiadowca z nutą nadziei w głosie.
— Wrogów? Oczywiście! Nie zapominajmy jednak, że został otruty w domu. Na to przynajmniej wygląda. Wiesz co, Waite? Zaczyna mi się marzyć pewien schemat: stary, wybornie znany schemat. Dobry chłopiec Parcival i zły chłopiec Lance, typ bardzo interesujący dla płci pięknej. Znacznie młodsza żona, która nie wie z góry, na jakich kortach zamierza grać w golfa. Wszystko to brzmi nieobco, tylko jeden szczegół fatalnie nie pasuje.
— Co takiego? podchwycił ciekawie wywiadowca Waite, lecz w tej chwili otwarły się drzwi gabinetu i panna Grosvenor, która zdążyła już odzyskać równowagę ducha i stała się znów normalnie efektowną sekretarką, zapytała wyniośle:
— Życzył pan sobie mówić ze mną?
— Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat pracodawcy… Należałoby raczej powiedzieć byłego pracodawcy.
— Biedaczek! — westchnęła nieprzekonywająco panna Grosvenor. — Czy ostatnio zauważyła w nim pani zmiany?
— Otwarcie mówiąc, zauważyłam.
— Jakie?
— Trudno to sprecyzować… Cóż, pan Fortescue mówił rozmaite głupstwa. W połowę tego niepodobna było wierzyć. No i złościł się często, przeważnie na pana Parcivala. Na mnie nie, bo nie mam zwyczaju oponować. „Tak, panie dyrektorze” — odpowiadałam zawsze bez względu na to, co on mówi… a raczej, co mówił.
— Czy pan Fortescue… hm… Czy robił pani kiedy awanse?
— Nie… Tego nie mogę powiedzieć — odparła efektowna sekretarka jak gdyby z pewnym żalem.
— Jeszcze jedno pytanie. Czy pani szef miał zwyczaj nosić w kieszeni zboże?
— Zboże? — zdumiała się panna Grosvenor. — W kieszeni? Żeby karmić gołębie czy coś podobnego?
— Nie wykluczam takiego powodu.
— Nie! Z całą pewnością nie! Pan Fortescue miałby karmić gołębie? To nie w jego stylu.
— Czy z jakiegoś innego powodu mógł mieć dzisiaj w kieszeni, dajmy na to, jęczmień albo żyto? Może chodziło o próbkę zboża objętego jakąś transakcją handlową?
— Nie, panie inspektorze. Pan Fortescue czekał na kogoś z Azjatyckiej Spółki Naftowej i na prezesa pewnego przedsiębiorstwa budowlanego. Nie spodziewał się innych klientów.
— Mniejsza z tym… — Neele skwitował temat niedbałym gestem ręki, którym zarazem odprawił pannę Grosvenor.
— Nogi pierwsza klasa! — westchnął wywiadowca Waite. — I nylony nie gorsze.
— Nic nie pomogły te nogi — burknął inspektor Neel. — Nie posunąłem się o krok. Wciąż mam przed sobą nie wyjaśnioną zagadkę kieszeni pełnej żyta.
Po drodze z piętra na parter Mary Dove zatrzymała się na schodach, aby wyjrzeć przez wielkie okno. Zajechał właśnie samochód i wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Wyższy stanął plecami do domu i przez moment rozglądał się dokoła. Mary Dove bacznie oszacowała ich wzrokiem. Nie wątpiła, że to inspektor Neele i zapewne jakiś jego podwładny. Odwróciła się i spojrzała na własne odbicie w długim lustrze, które zdobiło ścianę przy zakręcie schodów. Zobaczyła drobną, przesadnie skromną postać w beżowoszarej sukni o niepokalanie białych mankietach i kołnierzyku. Ciemne włosy, rozdzielone pośrodku głowy, spływały dwiema lśniącymi falami ku węzłowi upiętemu nisko nad karkiem… Szminka na ustach miała odcień bladoróżowy…
Ogólnie biorąc, Mary Dove była zadowolona ze swojej powierzchowności. Uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie i ruszyła w dół schodami.
Tymczasem inspektor Neele przyglądał się domowi i myślał: „Oni nazwali to «domkiem». Dobre sobie! «Domek pod Cisami». Typowa afektacja z grubą forsą! Na mój rozum lepsze byłoby określenie «pałac»„.
Wiedział doskonale, jak powinien wyglądać domek. Sam wychował się przecież w domku odźwiernego przy bramie posiadłości Hartington Park, gdzie ogromna, niezdarnie pseudoklasyczna budowla posiadała dwadzieścia dziewięć pokoi sypialnych, ostatnio zaś została zasekwestrowana przez władze skarbowe. Mały domek odźwiernego z zewnątrz prezentował się ładnie, lecz wewnątrz był wilgotny, straszliwie niewygodny i nie miał żadnych nowoczesnych urządzeń z wyjątkiem najbardziej prymitywnej kanalizacji. Na szczęście rodzice inspektora Neele uważali swoje warunki mieszkalne za normalne i odpowiednie. Nie musieli płacić czynszu i nie mieli do roboty nic oprócz otwierania i zamykania bramy, kiedy zaszła ku temu potrzeba. Ponadto park obfitował w króliki, a od czasu do czasu trafiał do garnka nawet bażant. Pani Neele nie dowiedziała się nigdy, ile satysfakcji sprawiają elektryczne żelazka, piece stałopalne, wentylowane spiżarki pod oknami, krany z zimną oraz gorącą wodą lub światło zapalane jednym ruchem palca. Zimą Neele’owie korzystali z lampy naftowej, w lecie kładli się spać o zmroku. Byli rodziną zdrową i, mimo całego zacofania, bardzo szczęśliwą.
Nic dziwnego, że dźwięk wyrazu „domek” obudził w inspektorze wspomnienia z lat dzieciństwa. Jednakże gmach ochrzczony pretensjonalnie Domkiem pod Cisami przypominał pałace, jakie ludzie bogaci wznoszą dla siebie, aby mówić o nich „moje skromne zacisze na wsi”. Nawiasem mówiąc Domek pod Cisami nie był skromnym zaciszem i nie znajdował się na wsi. Wielkie domisko z czerwonej cegły rozrastało się raczej wszerz niż wzwyż i miało dach nieco zanadto łamany oraz pokaźną liczbę okien z oprawnych w ołów szklanych gomułek. Ogród był sztywny, konwencjonalny, pełen różanych klombów i rabat, pergoli, cembrowanych sadzawek oraz (zgodnie z nazwą rezydencji) często strzyżonych szpalerów cisowych.
Nie mogło tutaj braknąć cisów komuś, kto szukałby surowca dla wyprodukowania taksyny! W prawym kącie ogrodu, za obrosłą pnącymi różami pergolą pozostawiono ślad prawdziwej przyrody — stare drzewo cisowe przywodzące na myśl cmentarz, o gałęziach podpartych palami. „Rosło na tym miejscu długie lata — medytował inspektor Neele — nim najazd nowych domów z czerwonej cegły zaczął ogarniać wiejskie okolice. Rosło na tym miejscu, nim założono pole golfowe, a modni architekci jęli zjeżdżać z zamożnymi klientami, aby zachwalać im korzystne strony takich lub innych terenów budowlanych. Stanowiło cenny zabytek, więc zostało włączone do odmiennego krajobrazu i najprawdopodobniej dało nazwę wymarzonej siedzibie bogacza. Domek pod Cisami… Może jagody z tego właśnie drzewa…”
Inspektor Neele urwał nie wiodące do niczego rozważania. Musiał przystąpić do pracy.
Nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi otworzył zaraz mężczyzna w średnim wieku odpowiadający dość wiernie obrazowi, jaki detektyw stworzył sobie na podstawie rozmowy telefonicznej. Miał minę mało inteligentnego cwaniaka, rozbiegane oczy i z lekka drżące ręce.
Neele oznajmił, kim jest, przedstawił swojego podwładnego i nie bez przyjemności dostrzegł wyraz przestrachu w oczach kamerdynera. Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi. Reakcja mogła przecież być spontaniczna, nie związana bynajmniej z nagłym zgonem pracodawcy.
— Czy pani Fortescue wróciła?
— Nie, panie inspektorze.
— A pozostałe dwie panie?
— Także nie wróciły, panie inspektorze.
— W takim razie chciałbym pomówić z panną Dove. Służący zerknął przez ramię w kierunku schodów.
— Panna Dove właśnie idzie — powiedział.
Inspektor objął wzrokiem Mary Dove, która bez pośpiechu szła z piętra na parter. Tym razem rzeczywistość nie odpowiadała uprzednim wyobrażeniom. Pojęcie zarządzającej domem czy gospodyni kojarzy się automatycznie z wizerunkiem postawnej, energicznej damy ubranej w czerń i pobrzękującej niewidocznymi kluczami.
Neele nie spodziewał się drobnej smukłej osóbki w sukience gołębiej barwy. Nie spodziewał się śnieżnobiałych mankietów i kołnierzyka, lśniących, gładko uczesanych włosów ani subtelnego uśmiechu Mony Lizy. Wszystko wydało mu się trochę nierealne, jak gdyby ta młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna grała rolę — nawet nie rolę zarządzającej domem, lecz po prostu Mary Dove. Jej powierzchowność sprawiała wrażenie ukształtowanej w harmonii z nazwiskiem1.
— Pan inspektor Neele? — zapytała opanowanym tonem.
— Tak, proszę pani. A to jest sierżant Hay. Jak wspomniałem już podczas rozmowy telefonicznej, pan Fortescue zmarł w szpitalu Świętego Judy o godzinie dwunastej czterdzieści trzy. Zachodzi prawdopodobieństwo, że śmierć nastąpiła w wyniku otrucia czymś, co denat spożył dziś na śniadanie. Czy wobec tego sierżant Hay mógłby pójść do kuchni celem zebrania nieodzownych informacji?
— Naturalnie, panie inspektorze — odpowiedziała panna Dove i rzuciła pod adresem kamerdynera, który niepewnie przestępował z nogi na nogę Crump, proszę zaprowadzić sierżanta do kuchni i udzielić mu wszelkiej pomocy, jakiej zażąda.
Służący i policjant wyszli, a dziewczyna zwróciła się do inspektora:
— Pozwoli pan ze mną?
Z tymi słowy otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do szablonowego pokoju — niewątpliwie palarni ozdobionej boazerią, bogatym obiciem ścian, ciężkimi fotelami i odpowiednią liczbą sztychów przedstawiających sceny z wyścigów i polowań.
— Zechce pan usiąść.
Neele wykonał polecenie. Mary Dove zajęła miejsce naprzeciw niego, twarzą w kierunku okna, czego detektyw nie omieszkał zauważyć. Pozycja raczej niezwykła dla kobiety, zwłaszcza jeżeli kobieta nie chce powiedzieć wszystkiego, co jej wiadomo… Ale może ta dziewczyna nie ma nic do ukrycia?
— Fatalnie się składa — zauważyła — że niepodobna porozumieć się szybko z nikim z rodziny. Pani Fortescue powinna lada moment wrócić. Tak samo pani Parcivalowa. Do jej męża wysłałam kilka depesz w rozmaite miejsca.
— Bardzo pani dziękuję.
— Wspomniał pan, że śmierć pana Fortescue mogła nastąpić w wyniku otrucia czymś, co spożył dziś na śniadanie. Miał pan na myśli zatrucie pokarmowe?
— Zapewne… — bąknął inspektor obserwując bacznie Mary Dove.
— Mało prawdopodobne — ciągnęła z niezmąconym spokojem. — Na śniadanie podano bekon, jajecznicę, kawę, marmoladę, grzanki. Na kredensie stała też szynka z puszki otwartej wczoraj wieczorem. Nikt inny nie odczuł żadnych dolegliwości. Nie było na śniadanie ryby, kiełbasek… niczego, co mogłoby wydać się podejrzane.
— Jak widzę, wie pani dokładnie, co podano do stołu.
— Rzecz zrozumiała. Przecież ja dysponuję posiłki. Wczoraj na kolację…
— To obojętne, proszę pani — przerwał detektyw. — Jadłospis wczorajszej kolacji nie ma znaczenia.
— Sądziłam, że objawy zatrucia pokarmowego występują czasami dopiero po dwudziestu czterech godzinach.
— W danym przypadku nie ma o tym mowy… Zechce pani poinformować mnie szczegółowo, co pan Fortescue jadł i pił dzisiaj, przed wyjazdem z domu?
— O ósmej zaniesiono mu do pokoju poranną herbatę. Do jadalni zeszedł kwadrans po dziewiątej. Jak mówiłam już, na śniadanie podano bekon, jajecznicę, marmoladę, grzanki.
— Nie jadł płatków zbożowych, czegoś w tym rodzaju?
— Nie. Fan Fortescue nie lubił takich rzeczy.
— Jakiego cukru używa się tutaj? Kostki? Kryształu?
— Kostki. Ale pan Fortescue nie słodził kawy.
— Czy z rana zwykł przyjmować jakieś lekarstwa? Środki uspokajające? Ułatwiające trawienie?
— Nie, panie inspektorze.
— Czy pani uczestniczyła w śniadaniu?
— Nie, panie inspektorze. Nigdy nie jadam z rodziną pracodawcy.
— Kto był przy stole?
— Żona pana Fortescue, a także córka i synowa. Jak już panu wiadomo, pan Parcival jest nieobecny.
— Czy te panie jadły i piły to samo?
— Pani Fortescue poprzestała na soku pomarańczowym, kawie i grzankach. Pani Valowa i panna Fortescue mają dobry apetyt z rana. Myślę, że oprócz wymienionych potraw jadły też szynkę i płatki zbożowe. Pani Valowa pija herbatę, nie kawę.
Inspektor Neele zamyślił się na moment. Oto zawęża się zakres potencjalnej sposobności. Śniadanie jadły z denatem trzy — i tylko trzy — osoby: jego żona, córka i synowa. Każda z nich mogła skorzystać z okazji i zaprawić taksyną kawę w filiżance. Smak trucizny zneutralizowałaby gorycz nie osłodzonej kawy. Oczywiście w grę wchodzi również poranna herbata, lecz Bernsdorff twierdzi stanowczo, że w herbacie taksyną byłaby wyczuwalna… Chociaż luz po przebudzeniu, kiedy człowiek nie oprzytomniał zupełnie… Detektyw podniósł wzrok i spostrzegł, że jest pod baczną obserwacją.
— Pytał pan — podjęła Mary Dove — o lekarstwa, środki uspokajające, ułatwiające trawienie. Wydaje mi się to trochę dziwne. Gdyby lekarstwo było wadliwie przygotowane, gdyby nawet dodano coś do niego, nie mogłyby wystąpić objawy zatrucia pokarmowego.
Inspektor Neele zmierzył ją bystrym spojrzeniem.
— Ja, proszę pani, nie twierdziłem, że zgon nastąpił z racji zatrucia pokarmowego. Mówiłem tylko, że to prawdopodobnie otrucie… po prostu: otrucie.
Aha… Otrucie powtórzyła cicho Mary Dove. Ton jej głosu nie zdradzał przestrachu, zdziwienia. Brzmiał tylko nutą zainteresowania z powodu świeżo wynikłej koncepcji czy też nie znanego uprzednio przeżycia. Pogląd ten potwierdziło następne zdanie:
— Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z przypadkiem otrucia.
— To niemiła historia wtrącił sucho inspektor Neele.
— Tak… Wyobrażam sobie, że niemiła.
Mary Dove zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Później spojrzała na detektywa z nieoczekiwanym uśmiechem.
— Ja tego nie zrobiłam — powiedziała. — Sądzę jednak, że coś podobnego usłyszy pan od wszystkich.
— A nie domyśla się pani, kto mógł to zrobić? Wzruszyła ramionami.
— Otwarcie mówiąc, facet był obrzydliwy. Kto mógł to zrobić? Każdy!
— Czyja wiem, proszę pani? Normalnie nikt nie truje faceta tylko dlatego, że jest „obrzydliwy”. W takim przypadku musi działać solidny, konkretny motyw.
— Tak… — przyznała z namysłem Mary Dove. — Niewątpliwie.
— Będzie pani łaskawa powiedzieć mi więcej o domownikach? Dziewczyna podniosła wzrok i zdziwiła detektywa chłodnym i nieco szyderczym wyrazem oczu.
— Sądzę — zaczęła — że nie będzie to formalne zeznanie. Oczywiście że nie! Przecież pański sierżant straszy w tej chwili służbę. Nie chciałabym, panie inspektorze, by odczytano w sądzie moje słowa. Ale powiedzieć swoje mam ochotę… tak między nami… że się tak wyrażę „poza protokołem”.
— Śmiało, proszę pani — wtrącił inspektor Neele. — Nie mamy świadka rozmowy, na co zdążyła pani zwrócić uwagę.
Dziewczyna usiadła wygodniej w fotelu, założyła nogę na nogę, zmrużyła oczy.
— Na początek muszę przyznać, że nie poczuwam się do lojalności wobec moich pracodawców. Pracuję tutaj, bo posada jest dobrze płatna, a na dobrych zarobkach zawsze mi zależy.
— Właśnie! Zaskoczyło mnie trochę, że pani pełni funkcję zarządzającej domem. Z taką inteligencją, z takim wykształceniem…
— Powinnam pleśnieć w kantorze jakiejś firmy — podchwyciła — albo pomnażać akta któregoś z ministerstw! Moje obecne zajęcie, drogi panie inspektorze, to interes nieporównanie lepszy. Bogaci ludzie są gotowi płacić grubo, bardzo grubo komuś, kto wyzwala ich od domowych kłopotów. Wynajdywanie i angażowanie służby jest robotą straszliwie żmudną. Trzeba pisywać do biur pośrednictwa pracy, zamieszczać ogłoszenia w prasie, rozmawiać z kandydatami, przygotowywać takie rozmowy, a wreszcie dbać, by w gospodarstwie wszystko szło gładko. Wszystko to wymaga umiejętności, których ludzie bogaci zwykle nie mają.
— A jeżeli służba wynaleziona i zaangażowana z takim trudem odejdzie? Słyszała chyba pani o takich przypadkach.
— W razie potrzeby — uśmiechnęła się Mary — potrafię zasłać łóżka, sprzątnąć pokoje, ugotować, co trzeba, nawet podać do stołu tak, że nikt nie dostrzeże różnicy. Naturalnie nie reklamuję się w tym względzie, by nie stwarzać okazji do niewczesnych pomysłów. Mogę jednak zapełnić taką lub inną lukę. Na szczęście luki nie zdarzają się często. Z reguły pracuję u rzeczywiście bogatych ludzi, którzy gotowi są dać wszystko, by zapewnić sobie prawdziwą wygodę. Płacę najwyższe pensje i zdobywam zwykle najlepszą służbę.
— Taką na przykład, jak ten kamerdyner? Dziewczyna uśmiechnęła się do inspektora nie bez uznania.
— Widzi pan — podjęła — z małżeństwami zawsze są kłopoty. Crumpa trzymam na posadzie tylko ze względu na żonę, najdoskonalszą ze znanych mi kucharek. To istny klejnot, wart nie lada poświęceń. Pan Fortescue ceni… należy raczej powiedzieć: cenił, dobrą kuchnię. Nikt nie ma tutaj szczególnych skrupułów, a pieniędzy jest w bród. Pani Crump umie zdobyć na czarnym rynku wszystko, co trzeba: masło, jaja, śmietankę2. Ostatecznie Crump jest też na poziomie. Srebra czyści nie najgorzej, do stołu posługuje jako tako. Klucz od piwnicy z winem noszę zawsze przy sobie. Mam na oku dżin i whisky i dbam o garderobę domowników.
— Niezastąpiona panna Mary Dove — wtrącił z uśmiechem Neele.
— Coś w tym rodzaju. Przekonałam się, że prowadząc dom muszę sama wszystko umieć. Później mogę tego nigdy nie robić. Ale życzył pan sobie poznać moją opinię o rodzinie Fortescue.
— Proszę, jeżeli pani łaskawa.
— To ludzie naprawdę obrzydliwi. Wszyscy! Nieboszczyk pan Fortescue był typowym kombinatorem, który dba zawsze tylko o własną skórę. Lubił opowiadać chełpliwie o rozmaitych swoich pomysłowych zagraniach. Był tyranem, z pewnością tyranem o grubiańskich, aroganckich manierach. Adela to jego druga żona, o dobre trzydzieści lat młodsza. Poznała go w Brighton, gdzie pracowała jako manikiurzystka i rozglądała się za grubymi pieniędzmi. Jest bardzo ładna… Taka, rozumie pan, „seksbomba”.
Inspektor Neele był zaszokowany, lecz udało mu się nie zdradzić wrażenia. Jego zdaniem młoda dama pokroju Mary Dove nie powinna mówić o takich sprawach.
— Naturalnie Adela wyszła za mąż dla pieniędzy — ciągnęła młoda dziewczyna. — Do białej gorączki przywiodła tym Parcivala, syna pana Fortescue, i jego córkę Elaine. Obydwoje odnoszą się do niej możliwie najgorzej, ale to kobieta rozumna. Nie obraża się, jak gdyby nic nie rozumiała. Dobrze wie, że starego trzyma pod pantoflem. Mój Boże! Znowu użyłam niewłaściwego czasu. Trudno mi uwierzyć, że on rzeczywiście umarł.
— Chciałbym usłyszeć coś o synu.
— O kochanym Parcivalu? Żona nazywa go zdrobniale Val. To świętoszek, hipokryta. Jest układny, podstępny, chytry. Boi się ojca, który go zawsze terroryzował. Pozwala na to, ale wie, jak postawić na swoim. W przeciwieństwie do pana Fortescue bardzo liczy się z pieniędzmi. Oszczędność jest prawdziwą pasją jego życia. Dlatego właśnie długo szukał dla siebie oddzielnego domu. Mieszkanie tutaj dogadza kieszeni Vala.
— A jego żona?
— Jennifer to istota łagodna, cicha i chyba bardzo głupia, czego zresztą nie jestem zupełnie pewna. Przed ślubem była pielęgniarką. Aż do romantycznego finału opiekowała się Parcivalem, kiedy chorował na zapalenie płuc. Papa nie pochwalał tego związku. Jako nie lada snob życzył sobie, aby syn zrobił to, co się nazywa „świetną partią”. Biedną Jennifer lekceważył i dawał jej to odczuć. Mam wrażenie, że ona też bardzo nie lubi… to jest nie lubiła teścia. Zainteresowania tej osóbki ograniczają się do robienia zakupów i kina. Jej główną troskę stanowi skąpstwo męża, od którego dostaje za mało pieniędzy.
— Co pani powie o córce?
— Elaine? Trochę jej współczuję. To wcale niezła dziewczyna, typ pensjonarki, która rośnie, lecz wcale nie dojrzewa. Dobrze zna się na grach sportowych. Z zapałem przewodzi starszym i młodszym skaut—kom. Pasjonuje się sprawami takiego pokroju. Niedawno wynikła romantyczna historia między nią a zbuntowanym młodym nauczycielem. Niestety papa odkrył, że kawaler hołduje radykalnym ideom, więc jak taranem rozbił niedoszły związek.
Zabrakło jej odwagi, by sprzeciwić się ojcu.
Nie zabrakło. To młody człowiek zwinął chorągiewkę. Myślę, że i tym razem w grę wchodziły pieniądze. Widzi pan, Elaine nie jest szczególnie pociągająca.
A drugi syn? — zapytał detektyw.
— Nigdy go nie widziałam. O ile mi wiadomo, to przystojny mężczyzna i skończony łobuz. Ma na koncie drobne fałszerstwo czeku… Takie sobie stare dzieje. Obecnie mieszka w Afryce Wschodniej.
— Nastąpiło zerwanie stosunków z ojcem?
— Tak. Pan Fortescue nie mógł zostawić Lancelota bez szylinga, bo już dawniej zrobił go młodszym wspólnikiem firmy. Ale od lat nie utrzymywali kontaktów, a jeżeli ktoś wspomniał przypadkiem Lancelota, ojciec zwykł mawiać: „Nie chcę nic wiedzieć o łajdaku. To nie mój syn”. Mimo wszystko jednak… — panna Dove umilkła nagle.
— Mimo wszystko jednak… — podpowiedział inspektor Neele.
— Wcale nie zdziwiłaby mnie wiadomość, że stary Fortescue usiłuje sprowadzić do kraju Lancelota.
— Na czym pani opiera swój pogląd?
— Na tym, że mniej więcej przed miesiącem stary ostro posprzeczał się z Parcivalem. Odkrył jakieś machinacje za swoimi plecami czy coś podobnego. Nie wiem dokładnie, o co poszło. W każdym razie pan Fortescue wpadł w istną furię. Parcival stracił pozycję faworyta, dobrego chłopca… Tak! On zachowywał się ostatnio inaczej niż zwykle.
— Kto? Pan Fortescue?
— Nie. Miałam na myśli Parcivala. Odniosłam wrażenie, że biedak na śmierć się zamartwia.
— Zechce pani powiedzieć mi coś o służbie… Crumpów poznałem. Kto więcej jest w domu?
Gladys Martin, kredensowa albo pokojówka. Sprząta pokoje na parterze, nakrywa do stołu, pomaga Crumpowi przy podawaniu. Ogólnie biorąc, przyzwoita dziewczyna, tylko bardzo ograniczona, jak gdyby niezupełnie normalna. Typ wyraźnie skrofuliczny. Inspektor pokwitował informacje skinieniem głowy.
— Pokojowa Ellen Curtis jest ponura i zgorzkniała, ale służyła w dobrych domach, a swoje obowiązki zna pierwszorzędnie. To stała służba. Resztę spraw gospodarskich załatwiają rozmaite przychodnie kobiety.
— Czy wyczerpała pani listę domowników? Nie. Jest jeszcze stara panna Ramsbottom.
— Któż to taki?
— Szwagierka pana Fortescue, siostra jego pierwszej żony. Pierwsza żona była znacznie starsza od niego, a z kolei panna Ramsbottom znacznie starsza od niej. Obecnie ma z pewnością grubo po siedemdziesiątce. Zajmuje pokój na piętrze, sama przyrządza swoje posiłki i korzysta tylko z pomocy przychodniej sprzątaczki. Jest dziwaczką i nigdy chyba nie przepadała za szwagrem, lecz zamieszkała tutaj jeszcze za życia siostry i została po jej śmierci. Pan Fortescue nigdy się nie przejmował losami cioci Effie, ale moim zdaniem to postać ciekawa.
— Innych domowników nie ma?
— Nie ma, panie inspektorze.
— Więc naturalnym rzeczy porządkiem doszliśmy do pani.
— Interesuje pana mój życiorys? Jestem sierotą. Ukończyłam wyższy kurs sekretarski w Kolegium Świętego Alfreda. Przyjęłam posadę stenotypistki, rzuciłam ją, poszukałam drugiej i osądziwszy, że to nie dla mnie zajęcie, rozpoczęłam obecną karierę. Miałam dotychczas trzech pracodawców, bo po roku lub półtora zaczyna mnie nudzić każde miejsce, więc się przenoszę. W Domku pod Cisami jestem od przeszło roku. Zaraz wypiszę na maszynie nazwiska i adresy moich poprzednich pracodawców i wraz z kopiami świadectw doręczę je sierżantowi… sierżantowi Hayowi, o ile się nie mylę. Czy to wystarczy?
— Niewątpliwie, proszę pani.
Neele umilkł na moment. Oczyma wyobraźni jął oglądać Mary Dove manipulującą podejrzanie przy śniadaniu pana Fortescue. Później cofnął się jeszcze dalej — do systematycznego zbierania cisowych jagód. Wreszcie z ciężkim westchnieniem wrócił do rzeczywistości i chwili obecnej.
— Teraz — podjął — chciałbym zobaczyć Gladys… kredensową i pokojówkę Ellen. Aha, proszę pani — dodał powstając z fotela — nie domyśla się pani, czemu pan Fortescue mógł mieć w kieszeni zboże?
— Zboże? — powtórzyła z nie udawanym chyba zdumieniem.
— Tak. Zboże. Ziarno. Z niczym tego pani nie kojarzy? Absolutnie z niczym.
— Kto dbał o jego garderobę?
— Crump.
— Rozumiem. Czy państwo Fortescue zajmowali wspólną sypialnię?
— Tak. Oczywiście każde z nich miało własną ubieralnię i łazienkę. Mary Dove zerknęła na zegarek. — Adela powinna wrócić już naprawdę niedługo.
— Jeszcze jedna sprawa, proszę pani. Rozumiem, że w bliskim sąsiedztwie znajdują się aż trzy kluby golfowe. Dziwi mnie jednak, że do lej pory nie udało się odnaleźć pani Fortescue w żadnym z. nich.
— Byłby pan mniej zdziwiony, gdyby pan założył, że pani Fortescue może wcale nie grać w golfa — odparła szorstko Mary Dove.
— Przecież poinformowano mnie wyraźnie, że miała taki zamiar.
— Pani Fortescue zabrała komplet kijów i o takim właśnie zamiarze oznajmiła. Oczywiście wóz prowadzi sama.
Detektyw bystro spojrzał na Mary, gdyż w tym momencie spodziewał się uzyskać ważną informację.
— Wie pani, kto miał być jej partnerem? — zapytał.
— Zapewne miał to być pan Vivian Dubois.
— Rozumiem… — powiedział tylko Neele, a zarządzająca domem podjęła szybko:
— Przyślę panu Gladys, która z pewnością będzie śmiertelnie wystraszona. — Na chwilę przystanęła w progu, by dodać: — Nie radzę brać zbyt serio wszystkiego, co mówiłam. Jestem piekielnie złośliwa.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, na które inspektor patrzył przez moment w zadumie. Dziewczyna mogła być piekielnie złośliwa, lecz w każdym razie słowa jej posiadały wagę. Jeżeli Rex Fortescue został otruty rozmyślnie (co w danej chwili było prawie pewne), sytuacja w Domku pod Cisami wyglądała obiecująco. Motywy zdawały się leżeć wokół grubą warstwą.
Dziewczyna, która z wyraźną niechęcią weszła do palarni, była nieładna, wystraszona i mimo szykownej sukni koloru czerwonego wina sprawiała wrażenie jak gdyby nie domytej i zaniedbanej.
Spojrzała na inspektora błagalnym wzrokiem i powiedziała:
— Ja nic złego nie zrobiłam. Naprawdę nie zrobiłam. Nic o tym wszystkim nie wiem.
— Spokojnie, panienko, spokojnie…
Ton głosu inspektora uległ pewnej zmianie. Brzmiał teraz łagodniej, bardziej pogodnie i naturalnie. Niewątpliwie detektyw starał się dodać odwagi przerażonej i zbitej z tropu młodej Gladys.
— Proszę siadać — ciągnął. — Porozmawiamy. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o dzisiejszym śniadaniu.
— Ja tam nic nie zrobiłam.
— Nakrywała panienka do śniadania, usługiwała przy stole, prawda?
— Tak, proszę pana, to racja — przyznała opornie dziewczyna.
Była spłoszona i zdawać się mogło, że ma coś na sumieniu. Jednakże Neele widywał często świadków zbliżonego pokroju, nie tracił więc pogody, starał się pozyskać Gladys, życzliwym, uprzejmym tonem wypytywał, kto pierwszy przyszedł do jadalni, kto następny.
Okazało się, że Elaine Fortescue siadła do stołu pierwsza, w chwili kiedy Crump wniósł dzbanek z kawą. Po niej zjawiła się pani Fortescue, następnie pani Valowa. Pan przyszedł ostatni. Kawa, herbata i gorące dania stały na kredensie, na podgrzewanych płytkach. Państwo obsługiwali się sami.
Inspektor nie dowiedział się o niczym ważnym. Menu zgadzało się z relacją Mary Dove. Państwo i panna Elaine pili kawę, pani Valova herbatę. Wszystko odbywało się nie inaczej niż zwykle.
Na pytania, tyczące jej przeszłości, Gladys odpowiadała mniej niechętnie. Służyła w prywatnych domach. Później pracowała w kilku kawiarniach. Wreszcie postanowiła wrócić do prywatnej służby, więc przed dwoma miesiącami przyjęła miejsce w Domku pod Cisami.
— Podoba się tu panience? — zapytał Neele.
— Myślę, że chyba tak… Człowiek nie męczy się tak, nie jest wciąż na nogach. Tyle że mniej swobody… znaczy się, wolnego czasu.
— Proszę powiedzieć mi coś o garderobie pana Fortescue, jego ubraniach. Kto utrzymywał je w porządku, czyścił?
Gladys nastroszyła się znowu.
— Powinien to robić pan Crump, ale na mnie zwalał połowę roboty.
— Rozumiem… Kto czyścił i prasował garnitur, w który pan Fortescue był dziś ubrany?
— Nie pamiętam, w który garnitur był dziś ubrany. Miał ich przecież tyle.
— Czy znalazła kiedy panienka zboże w kieszeni któregoś z tych garniturów?
— Zboże?
Gladys jak gdyby zaniepokoiła się, zmieszała.
— Wyrażając się ściślej, żyto.
— Żyto?
— Właśnie. Surowe ziarno żyta. Było w kieszeni marynarki, którą pan Fortescue miał dziś na sobie.
— W kieszeni marynarki?
— Aha. Domyśla się panienka, jak tam trafiło?
— Nie mam pojęcia. Nie widziałam żadnego żyta.
Tyle tylko udało się wydobyć z Gladys, więc Neele podejrzewał przez moment, że dziewczyna wie o sprawie więcej, niż chce powiedzieć. Niewątpliwie jest zakłopotana, przyjmuje postawę obronną, ale to można przecież złożyć na karb oporów naturalnych wobec policjanta. Kiedy powiedział jej ostatecznie, że może odejść, kredensowa zapytała:
— On rzeczywiście nie żyje? To prawda?
— Prawda.
— Nagle umarł, co? Kiedy telefonowali z biura, mówili, że dostał jakiegoś ataku, konwulsji.
— Istotnie. To wyglądało na konwulsje.
— Jedna znajoma, moja koleżanka, miewała konwulsje. Zawsze nagle przychodziły, a ja bałam się okropnie.
Wspomnienia jak gdyby przezwyciężyły lęk Gladys.
Inspektor Neele ruszył do kuchni, gdzie spotkało go niepokojące przyjęcie. Groźnie postąpiła w jego stronę kobieta o bardzo rumianej twarzy, otyła i uzbrojona w wałek do ciasta.
Policja! Dobre sobie! — przemówiła. — Przychodzi tutaj taki i gada głupstwa. Także pomysł! Nic nie zmajstrowałam. Wszystko, co posyłam do jadalni, jest zawsze takie, jak trzeba. A taki opowiada, że ja otrułam pana. Słowo daję! Wystąpię do sądu o potwarz, nawet przeciwko policji. Nigdy w tym domu nie daje się na stół nic złego.
Inspektor stracił sporo czasu na ułagodzenie rozjuszonej mistrzyni rondla. Gdy z nią rozmawiał, sierżant Hay uśmiechał się wyglądając raz po raz z pokoju kredensowego. Bez wątpienia on musiał stawić czoło pierwszej fali gniewu i oburzenia pani Crump.
Scenę przerwał dzwonek telefonu. Neele pośpieszył do hallu i zastał tam Mary Dove, która spiesznie notowała coś na bloku korespondencyjnym.
— Telegram — rzuciła zwięźle oglądając się przez ramię.
Po zakończeniu rozmowy odłożyła słuchawkę i wręczyła blok inspektorowi. Depesza została nadana w Paryżu i brzmiała, jak następuje:
FORTESCUE DOMEK POD CISAMI BAYDON HEATH SURREY. LIST NADSZEDŁ OPÓŹNIONY.
PRZYJADĘ JUTRO PO POŁUDNIU. SPODZIEWAM SIĘ TUCZNEGO CIELCA NA KOLACJĘ. LANCELOT.
Inspektor Neele szeroko otworzył oczy.
— Ha! Więc syn marnotrawny został wezwany do domu — szepnął.
W momencie, gdy Rex Fortescue pił ostatnią w życiu filiżankę herbaty, jego syn z żoną siedzieli pod drzewami na Polach Elizejskich i obserwowali przechodniów,
— Łatwo ci zapytać, Pat, „jaki to człowiek”. Trudniej odpowiedzieć na pytanie — mówił właśnie Lance Fortescue. — Opisywanie kogoś to nie najmocniejsza moja strona. Czego chciałabyś się dowiedzieć? Widzisz, mój stary to, szczerze mówiąc, niezły szachraj. Ciebie to chyba nie zgorszy, prawda? Bądź co bądź musisz być przyzwyczajona do szachrajów.
— Tak… Zapewne masz słuszność. Przeszłam niezłą szkołę.
Głos młodej pani Fortescue zadźwięczał nutą niewesołej zadumy. Może pomyślała, iż cały świat jest szachrajski albo też jej wyjątkowo nie dopisywało szczęście.
Była wysoka, długonoga. Nie zasługiwała na miano piękności, lecz roztaczała urok płynący z nadmiaru sił żywotnych i gorącego serca. Miała pełne gracji ruchy i śliczne, lśniące kasztanowate włosy. Zdawać się mogło, że dzięki długiemu obcowaniu z końmi nabrała wdzięku młodej kłaczki pełnej krwi.
Dobrze poznała szachrajstwa na torach wyścigowych, niebawem zaś miała nawiązać kontakt z szachrajstwami świata interesów. Jednakże odnosiła wrażenie, iż jej nie znany dotąd teść jest wzorem uczciwości w granicach określonych literą prawa. Często tak bywa. Ludzie, pyszniący się chętnie swoimi „sprytnymi posunięciami”, nie rozmijają się zazwyczaj z postanowieniami kodeksu karnego. Ale jej Lance, którego kocha, który przyznaje, że w młodzieńczych latach przekroczył tę barierę, ma niewątpliwie prawość, obcą cwaniakom praktykującym z powodzeniem legalne szachrajstwa.
— Nie twierdzę, że to oszust — ciągnął młody człowiek. — Nic podobnego! Ale, widzisz, Pat, stary potrafi grać na całego.
— Czasami czuję głęboką nienawiść do ludzi, którzy potrafią grać na całego — odrzekła Pat i dodała: — Jesteś do niego przywiązany.
Ostatnie zdanie miało charakter twierdzenia, nie pytania. Lance zastanawiał się przez chwilę. Później odpowiedział tonem nie pozbawionym zdziwienia:
— Wiesz co, kochanie? Naprawdę mi się zdaje, że jestem do niego przywiązany.
Pat wybuchnęła śmiechem, a mąż spojrzał na nią spod lekko opuszczonych powiek. Kochana, najmilsza dziewczyna! Dla takiej warto wiele zrobić!
— Powrót tam — podjął — jest w pewnym sensie diabelnie przykrą sprawą. Biurowe nudy. Jazda do domu co dzień pociągiem o piątej osiemnaście po południu. Życie całkiem nie w moim stylu. Zawsze bardziej mi swojsko wśród rozmaitych wzlotów i upadków. Ale ostatecznie człowiek musi się kiedyś ustatkować. Naturalnie wymaga to starań, ale ty poprowadzisz mnie za rękę, więc starania mogą się okazać nawet przyjemne. Stary nawrócił się, przekonał do mnie, trudno w takim przypadku nie skorzystać z okazji. Muszę przyznać, że jego list sprawił mi niespodziankę. Byłem zaskoczony, zdziwiony… Że też akurat Parcival musiał mu się narazić! Percy, ten dobry chłopiec! Nie zapominaj, Pat, że to spryciarz, podstępny spryciarz. Zawsze był taki.
— Nie zdaje mi się, abym miała polubić twojego brata Parcivala —wtrąciła Pat.
— Nie chcę cię do niego zrażać. Powiadam tylko, że nigdy nie pasowaliśmy do siebie. Ja trwoniłem kieszonkowe, on robił oszczędności. Ja przyjaźniłem się z sympatycznymi nicponiami, on zawierał, jak się to mówi, „cenne znajomości”. Stanowiliśmy przeciwstawne bieguny. Uważałem go zawsze za pętaka, a on… Myślę, że nienawidził mnie serdecznie. Nie bardzo rozumiem dlaczego…
— Ja chyba rozumiem — wtrąciła znów Pat.
— Naprawdę? Nic dziwnego, kochanie. Masz głowę na karku. Widzisz, zastanawiam się chwilami… To fantastyczny pomysł, ale…
— Ale co? Mów śmiało.
— Zastanawiam się, czy nie Parcival zmontował awanturę z tamtym czekiem… Pamiętasz? Dostałem wtedy kopniaka od ojca i stary wściekał się, że nie może być mowy o wydziedziczeniu, bo już dawniej zrobił ze mnie wspólnika firmy. Najciekawsza historia, że ja czeku nie sfałszowałem. Oczywiście nikt nie uwierzyłby mi wtedy, bo raz podebrałem firmowe pieniądze i przegrałem na wyścigach. Widzisz, byłem murowanie pewny, że wszystko zwrócę, i ostatecznie chodziło o pieniądze w niejakim stopniu moje. Ale podrobić podpis na czeku? Nie! Czasem przychodzi mi do głowy zabawny pomysł, że to może Parcival mnie zastąpił. Nie mam pojęcia czemu, ale pomysł przychodzi.
— Przecież on nie mógł nic skorzystać. Pieniądze wpłynęły na twój rachunek.
— Wiem. Dlatego moje podejrzenia nie mają sensu. A jednak… Pat spojrzała bystro na męża.
— Myślisz, że tą metodą chciał się ciebie pozbyć?
— Tak sobie wyobrażam. Nie powinienem opowiadać podobnych bredni. Zapomnij o tym, Pat. Ciekaw jestem, jak stary, poczciwy Percy zareaguje na powrót syna marnotrawnego. Ale wytrzeszczy te swoje mętne, chytre, bladozielone oczki!
— On wie, że wracasz?
— Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby nic nie wiedział. Nasz stary, Pat, ma trochę zwichrowane poczucie humoru.
— Ale co twój brat mógł zrobić? Czym rozsierdził tak ojca?
— Sam jestem ciekaw. Hm… Coś musiało przywieść starego do białej gorączki. Inaczej nie napisałby do mnie.
— Kiedy dostałeś jego pierwszy list?
— Chyba cztery… nie, jakieś pięć miesięcy temu. To byt gderliwy list, lecz bez wątpienia również gałązka oliwna. „Twój starszy brat okazał się człowiekiem pod wieloma względami nieodpowiednim”. „Liczę, że zdążyłeś się wyszumieć, ustatkować jakoś”. „Mogę zapewnić, że na pojednaniu skorzystasz finansowo”. „Życzliwie i serdecznie powitam ciebie oraz twoją żonę”. Wiesz co, kochanie? Niemałą rolę musiało odegrać moje małżeństwo z tobą. Na starym zrobił wrażenie fakt, że wżeniłem się do arystokracji.
— Do arystokracji? — parsknęła śmiechem Pat. — Takie tam arystokratyczne męty!
— Wszystko jedno — uśmiechnął się Lance. — O mętach mało kto wie, o arystokracji wszyscy. Poczekaj. Zobaczysz małżonkę Parcivala! To osóbka, która biada nad zgubieniem znaczka pocztowego, a przy stole mówi: „Proszę mi podać piklów”.
Tym razem Pat nie odpowiedziała śmiechem. Jęła się zastanawiać nad kobietami ze swojej nowej rodziny — kwestią, której Lance dotąd nie poruszył.
— A twoja siostra? — zapytała.
— Elaine? Niezła dziewczyna, wcale niezła. Kiedy wyjeżdżałem, była bardzo młoda. Wiesz, taki podlotek diabelnie serio. Strasznie się wszystkim przejmowała. Pewno zdążyła z tego wyrosnąć.
Charakterystyka panny Fortescue była niezbyt krzepiąca.
— Siostra nie pisywała do ciebie od czasu, kiedy… kiedy opuściłeś kraj… Nie pisywała, prawda?
— Nie zostawiłem adresu. Ale tak czy inaczej nie zdobyłaby się na list. Widzisz, jesteśmy rodziną bez sentymentów.
— Na to wygląda.
Lancelot zerknął spod oka ku żonie.
— Strach cię obleciał, co? Na myśl o mojej rodzince? Całkiem zbytecznie. Przecież nie zamieszkamy wspólnie. Uwijemy gdzieś sobie własne, przytulne gniazdko. Rozumiesz? Konie, psy, co tylko zechcesz.
— No i ten pociąg o piątej osiemnaście.
— To dla mnie, zgoda. Do City i z City. Codziennie. Oficjalnie ubrany. Ale nie martw się, najmilsza. Są urocze, wiejskie zakątki nawet w bezpośrednim sąsiedztwie Londynu. No, a ja czuję ostatnimi czasy przypływ zamiłowania do spraw finansowych. Nic dziwnego, kochanie. To dziedziczne z obydwu stron rodziny.
— Mówiłeś, zdaje się, że matki prawie nie pamiętasz?
— Zawsze wydawała mi się okropnie stara. Oczywiście była stara. Miała bez mała pięćdziesiątkę, kiedy Elaine przyszła na świat. Nosiła liczne, pobrzękujące ozdoby, zwykle leżała na sofie i miała zwyczaj czytywać mi śmiertelnie nudne historie o rycerzach i damach. „Idylle królewskie” Tennysona… Zapewne ją kochałem. A dziś, kiedy wspominam tamte łata, rozumiem, że to była piekielnie bezbarwna kobieta.
Wygląda na to, że nikogo nie kochałeś naprawdę i nie kochasz —rzuciła Pat nie bez przygany w głosie. Mąż ujął jej rękę, ścisnął mocno.
— Kocham ciebie, Pat — powiedział.
Inspektor Neele trzymał jeszcze w ręku blok z tekstem depeszy, gdy samochód zajechał przed dom i stanął ze zgrzytem hamulców. — Jest pani Fortescue — oznajmiła Mary Dove. Detektyw ruszył w stronę drzwi wejściowych i kątem oka spostrzegł, że Mary Dove wycofuje się, niknie na dalszym planie. Najwyraźniej wolała nie uczestniczyć w zapowiadającej się scenie. Godny uwagi objaw taktu, dyskrecji, a także braku ciekawości. W podobnej sytuacji — osądził inspektor Neele prawie żadna kobieta nie ruszyłaby się z miejsca.
Był tuż przy drzwiach, gdy w hallu pojawił się Crump. I on musiał usłyszeć podjeżdżający samochód.
Dwie osoby wysiadły ze sportowego rolls bentleya i zbliżyły się do domu. Drzwi otwarły się przed nimi. Adela Fortescue zmierzyła obcego mężczyznę zdziwionym wzrokiem.
Neele ocenił w mgnieniu oka jej niezwykłą urodę, a także trafność zdania Mary Dove, które zaszokowało go w swoim czasie. Uznał, że Adela Fortescue to rzeczywiście „seksbomba”. Ogólnym kolorytem i postawą przypomina jasnowłosą pannę Grosvenor. Ale efektowna sekretarka musi być osobą poważną i solidną, wyzywającą jedynie na pozór. Natomiast powierzchowność wdowy po panu Fortescue odpowiada bez wątpienia jej wewnętrznej sylwetce. To ktoś, kto zwraca się do mężczyzn jasno, bez ogródek. Ktoś, kto zdaje się mówić wyraźnie: „Spójrz! Jestem kobietą”. Seks objawiają jej ruchy, słowa, spojrzenia, jednakże w oczach czai się roztropny, przebiegły wyraz. Pani Adela z pewnością lubi płeć odmienną, lecz jeszcze wyżej ceni sobie pieniądze.
Detektyw objął wzrokiem mężczyznę, który towarzyszył pięknej Adeli dźwigając torbę z kijami do golfa. Dobrze znał ten typ — typ specjalisty od młodych żon bogatych i podstarzałych mężów. Pan Vivian Dubois (on to był bowiem) emanował wystudiowaną męskością, daleką jego prawdziwej naturze. Należał do facetów, którzy „rozumieją” kobiety.
— Pani Fortescue? — zapytał Neele.
— Tak, ale… — błękitne oczy spojrzały pytająco. — Nie rozumiem doprawdy…
— Jestem inspektor Neele i, niestety, mam dla pani bardzo złe wiadomości.
— Oo… Kradzież? Włamanie? Coś w tym sensie?
— Nie w tym sensie, proszę pani. Chodzi o pani małżonka, który poważnie zachorował w biurze.
— Rex? Zachorował?
— Od wpół do dwunastej usiłowaliśmy nawiązać z panią kontakt.
— Gdzie on jest? Tutaj? W jakimś szpitalu?
— Odwieziono go do szpitala Świętego Judy. Niestety, musi się pani przygotować na złą wiadomość.
— Jak to? Chyba nie… nie umarł? — wyjąkała Adela Fortescue. Postąpiła krok, wsparła się o ramię inspektora, a ten ceremonialnie, nie bez wrażenia, że gra na scenie, powiódł ją w głąb hallu.
— Dobrze jej zrobi koniak — powiedział Crump, który ciekawie kręcił się w pobliżu. ,
— Słusznie, Crump. Przynieś koniak — przemówił dźwięcznym głosem pan Dubois i dodał pod adresem detektywa: — Pozwoli pan tędy.
Otwarte przezeń drzwi jął mijać pochód: Neele prowadzący Adelę Fortescue, Vivian Dubois oraz Crump z karafką koniaku i dwoma kieliszkami.
Dama ciężko opadła na fotel, zakryła oczy dłonią, a drugą ręką sięgnęła po koniak, który podał jej Neele. Ostrożnie pociągnęła mały łyk i kieliszek odstawiła.
— Nie chcę — szepnęła — nic mi nie jest. Ale… proszę powiedzieć, co to było? Pewno wylew krwi do mózgu? Biedny Rex!
— To nie był wylew krwi do mózgu, proszę pani.
— O ile sobie przypominam, przedstawił się pan jako inspektor policji — zabrał głos Vivian Dubois.
— Zgadza się — odparł pogodnie detektyw. — Inspektor Neele z Wydziału Śledczego.
W ciemnych oczach młodego człowieka pojawił się wyraz zaniepokojenia. Najwyraźniej nie odpowiadała mu obecność inspektora z Wydziału Śledczego.
— Co się stało? Coś podejrzanego? — zapytał i odruchowo cofnął się krok ku drzwiom, czego Neele nie omieszkał zanotować w pamięci.
— Niestety, proszę pani — zwrócił się do Adeli Fortescue — musimy wziąć pod uwagę konieczność śledztwa.
— Konieczność śledztwa? Co pan… Co to znaczy?
— Rozumiem, że to wszystko jest dla pani nad wyraz niemiłe —podjął gładko Neele. — Jednakże zachodzi potrzeba, aby ustalić możliwie najszybciej, co pan Fortescue jadł i pił dziś rano, przed wyjazdem z domu do biura.
— Chce pan powiedzieć, że Rex został otruty?
— Na to wygląda, proszę pani.
— Niepodobna!… Aa… Ma pan na myśli zatrucie pokarmowe —dorzuciła dama głosem o pół oktawy niższym.
Neele miał nadal twarz drewnianą, bez wyrazu. Mówił chłodno, spokojnie:
— Szanowna pani przypuszcza, że co mam na myśli? Adela Fortescue puściła pytanie mimo uszu.
— Ale, panie inspektorze… my wszyscy czujemy się dobrze.
— Może pani to stwierdzić w imieniu całej rodziny?
— W imieniu całej rodziny? Nie… Raczej nie. Dubois ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
— Ha, muszę zmykać, Adelo. Strasznie mi przykro, ale nic ci się przecież nie stanie… Masz do dyspozycji służącą i małą Dove… Na razie.
— Nie odchodź, Vivian! Bardzo proszę.
Zabrzmiało to jak jęk rozpaczy i odniosło skutek przeciwny do zamierzonego. Pan Dubois szybko cofnął się w stronę drzwi.
— Strasznie mi przykro, moja droga… Niestety, mam coś bardzo ważnego do załatwienia… Umówione spotkanie… Mieszkam tutaj w hotelu, panie inspektorze. Służę, gdybym mógł być panu potrzebny… Chętnie służę.
Neele skinął głową. Nie chciał zatrzymywać pana Dubois, lecz oceniał właściwie powód jego pośpiechu. Nie miał wątpliwości, że pan Dubois co tchu umyka od kłopotów.
Adela Fortescue opanowała się nieco i podjęła próbę, by sprostać sytuacji.
— To taki wstrząs wrócić do domu i zastać policję — powiedziała.
— Niewątpliwie, proszę pani — przyznał Neele. — Chodzi nam jednak o możliwie najwcześniejsze zabezpieczenie próbek żywności, a przede wszystkim kawy, herbaty, takich rzeczy.
— Kawy? Herbaty? Cóż może być w nich trującego? Myślę, że biednemu Reksowi zaszkodził bekon. Czasami dostajemy obrzydliwy, wprost niejadalny.
— To się okaże, proszę pani. Wszystko wyjaśnimy. Niekiedy trafiają się przypadki na pozór nieprawdopodobne. Raz mieliśmy do czynienia z zatruciem digitalisem. I co wyszło na jaw? Ktoś pomyłkowo nazrywał liści naparstnicy zamiast chrzanu.
— Sądzi pan, że mogło zajść coś zbliżonego?
. — Więcej, proszę pani, będzie można powiedzieć po sekcji zwłok.
— Aa… po sekcji zwłok — wzdrygnęła się. — Rozumiem.
— W sąsiedztwie domu rośnie wiele cisów — podjął Neele, obserwując ją bacznie. — Czy, proszę pani, istnieje możliwość, że przez pomyłkę ich jagody lub igły trafiły do czegoś?
Adela Fortescue szeroko otworzyła oczy.
— Jagody cisu? Czy są trujące?
Jej zdumienie mogło wydać się trochę zbyt naiwne, szczere.
— Słyszałem, proszę pani, o dzieciach, które najadły się ich z fatalnym skutkiem.
— Nie jestem w stanie rozmawiać więcej o tym wszystkim — zawołała kobieta ściskając skronie dłońmi. — Nie mogę! Chcę się położyć, odpocząć. Nie wytrzymam dłużej. Pan Parcival Fortescue załatwi, co trzeba… Ja nie mogę… Proszę mnie o nic nie pytać… To okrucieństwo!
— Z panem Parcivalem Fortescue porozumiemy się możliwie najwcześniej. Niestety jednak, jest w tej chwili nieobecny. Wyjechał w sprawach handlowych.
— Prawda… zapomniałam.
— Jeszcze jedno, proszę pani. W kieszeni marynarki pana Fortescue znaleziono garść zboża. Potrafi to pani wytłumaczyć?
Dama zrobiła zdziwioną minę. Przecząco pokręciła głową.
— Czy ktoś mógł podrzucić ziarno dla kawału?
— Nie rozumiem, na czym miałby polegać taki kawał? Neele również nie rozumiał.
— Dłużej nie będę pani trudzić — powiedział. — Czy przysłać którą ze służących? A może pannę Dove?
— Co pan mówi? — rzuciła z roztargnieniem, więc Neele zadał sobie pytanie, o czym może myśleć w tej chwili Adela Fortescue.
Nieporadnie otworzyła torebkę, wydobyła chusteczkę do nosa.
— To straszne… Straszne — podjęła łamiącym się głosem. — Dopiero teraz zaczynam uświadamiać sobie, co rzeczywiście zaszło. Dotąd byłam jak ogłuszona. Biedny Rex… Biedny, kochany Rex!
Zaszlochała głucho, w sposób prawie przekonywający. Detektyw spojrzał na nią z szacunkiem należnym żałobie.
— Rozumiem — powiedział. — To spadło na panią zupełnie nagle. Zaraz tu kogoś przyślę.
Ruszył w kierunku drzwi, otworzył je i od progu obejrzał się przez ramię. Adela Fortescue trzymała przy oczach chusteczkę, której zwisający rąbek niezupełnie przesłaniał usta — usta wykrzywione ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
— Zebrałem, co się dało, panie inspektorze — zameldował sierżant Hay. — Marmoladę, trochę szynki, próbki cukru, herbaty, kawy. Te ostatnie niewiele warte, bo naturalnie fusy i wyparki poszły już do śmieci. Ale jest jedna sprawa. Kawy zostało dużo, więc służba piła ją około jedenastej. Moim zdaniem to ważne.
— Moim również, Hay. Jeżeli Rex Fortescue został wykończony kawą, trucizna była tylko w jego filiżance.
— I postarał się o to ktoś z obecnych przy śniadaniu. Właśnie! Pytałem też ostrożnie o cisowe jagody i igły. Nikt nie natknął się w domu na coś podobnego. Nikt nie wie także o zbożu w kieszeni. Domownikom wydaje się to bardzo dziwne. Mnie także, panie inspektorze. Denat nie wygląda mi na gościa, co jadał chętnie wszystko, byle nie gotowane. Mój szwagier jest taki. Lubi surową marchew, surowy groch, surową rzepę. Ale nawet on nie rusza surowego ziarna. Jak pragnę zdrowia, takie coś musi okropnie pęcznieć w brzuchu.
Zabrzęczał telefon i na znak inspektora Hay ruszył żwawo, by odebrać. Neele pospieszył za nim. Dzwonił Wydział Śledczy, że nawiązano kontakt z Parcivalem Fortescue, który bez chwili zwłoki wraca do Londynu.
Kiedy inspektor odkładał słuchawkę, przed dom zajechał samochód. Crump otworzył drzwi, wpuścił do hallu kobietę z okazałym naręczem paczek i począł je od niej odbierać.
— Dziękuję, Crump — powiedziała. — Proszę zapłacić kierowcy. Chciałabym zaraz napić się herbaty. Jest już w domu pani Fortescue albo panna Elaine?
Kamerdyner zawahał się, niepewnie zerknął przez ramię na detektywa.
— Mamy niedobre wiadomości, proszę pani — bąknął. — O panu…
— O panu Fortescue?
Neele podszedł bliżej, więc Crump objaśnił go półgłosem:
— Pani Parcivalova, proszę pana.
— Jakie wiadomości? Co się stało? Nieszczęśliwy wypadek? Przed udzieleniem odpowiedzi Neele oszacował wzrokiem nowo przybyłą. Była dość otyła, jej usta zdawały się wyrażać rozgoryczenie i wyglądała na mniej więcej trzydzieści lat. Neele pomyślał, że pani Parcivalowa Fortescue jest zapewne śmiertelnie znudzona i z tej racji . dopytuje tak żywo o złą nowinę.
— Z prawdziwą przykrością — powiedział — muszę panią poinformować, że pan Fortescue zasłabł nagle w biurze i umarł wkrótce po przewiezieniu do szpitala Świętego Judy.
— Umarł? Naprawdę?
Nie ulegało wątpliwości, że wiadomość okazała się jeszcze bardziej sensacyjna, niż wolno było liczyć.
— Dobry Boże! Co za wydarzenie! A mój mąż wyjechał. Trzeba będzie się z nim porozumieć. Jest gdzieś na północy Anglii. Myślę, że w biurze powinni wiedzieć, dokąd się wybierał. Oczywiście na niego spadnie cały kłopot. A to dopiero! Ze też podobna historia musi trafić się zawsze w najmniej stosownej chwili!
Pani Parcivalowa umilkła, jak gdyby chciała przeżuć w myślach historię, która trafiła się w najmniej stosownej chwili.
— Wiele zależy od tego, gdzie odbędzie się pogrzeb — podjęła. —Spodziewam się, że tutaj. A może w samym Londynie?
— O tym zadecyduje rodzina.
— Oczywiście. Tak się tylko zastanawiałam — odparła pani Parcivalowa i dopiero wówczas zainteresowała się nieznajomym, z którym prowadziła rozmowę.
— Pan z biura, co? — zapytała. — A może jest pan lekarzem?
— Jestem funkcjonariuszem policji. Zgon pana Fortescue nastąpił nagle, wobec czego…
— Chce pan powiedzieć, że to było morderstwo? — przerwała mu raptownie.
Morderstwo! Pierwszy raz padło to słowo, więc Neele spojrzał bacznie na ożywioną, pełną zaciekawienia twarz tęgiej osoby.
— Dlaczego przyszła pani na myśl taka możliwość? — zapytał.
— Dlaczego? Cóż, morderstwa zdarzają się czasami… Wspomniał pan o nagłym zgonie. Jest pan funkcjonariuszem policji… Czy już pan ją widział? Co powiedziała na to wszystko?
— Nie bardzo rozumiem, o kim pani mówi.
— O kim? Naturalnie o Adeli. Sto razy mówiłam Valowi, że jego ojciec strzelił kapitalne głupstwo, kiedy ożenił się z kobietą o tyle lat młodszą. Ale, powiadam panu, nie ma frajera gorszego niż stary frajer! Dostał bzika na temat tej okropnej baby. No i co z tego wyszło? Wpadliśmy wszyscy w kabałę. Będziemy mieli dom pełen reporterów, fotografie w gazetach… — Pani Parcivalowa urwała znowu, jak gdyby oczyma wyobraźni oglądała długie serie niedyskretnych zdjęć prasowych. Inspektor pomyślał, że taka perspektywa nie jest dla niej całkowicie nieprzyjemna. — Co to było? Arszenik? — zwróciła się doń żywo.
— Przyczyna zgonu nie została jeszcze ustalona — odrzekł chłodnym, urzędowym tonem. — Odbędzie się sekcja zwłok i rozprawa u koronera.
— Ale pan już wszystko wie, prawda? Inaczej nie pokazałby się pan tutaj.
Pełna, niewątpliwie tępawa twarz pani Parcivalowej przybrała chytry wyraz.
— Naturalnie wypytuje pan domowników, co nieboszczyk jadł wczoraj na kolację, dziś na śniadanie. Nie mylę się, prawda? Interesujące też są wszystkie napoje, co?
Inspektor nie wątpił, że kobieta łakomie roztrząsa w myślach wszelkie możliwości.
— Istnieje prawdopodobieństwo — odrzekł z rezerwą — że pan Fortescue zasłabł na skutek zatrucia czymś, co spożył dziś w czasie śniadania.
— W czasie śniadania? — powtórzyła z nutą zdziwienia. — Czy to możliwe? Nie wyobrażam sobie… — umilkła na moment, pokręciła głową. — Nie wyobrażam sobie, jak ona mogłaby to zrobić w czasie śniadania. Chyba że przemyciła coś do kawy, kiedy ja nie patrzałam ani Elaine. W takim razie…
W głębi hallu zabrzmiał spokojny głos:
— Herbatę dla pani podano w bibliotece. Pani Valowa wzdrygnęła się nerwowo.
— Oo… Bardzo dziękuję, panno Dove. Dobrze mi zrobi filiżanka herbaty. Jestem zupełnie rozbita i… Napije się pan herbaty, panie… panie inspektorze?
— Nie, proszę pani. Dziękuję.
Pulchna kobietka zawahała się na moment, później odeszła z wolna. Gdy zniknęła za drzwiami, Mary Dove rzuciła półgłosem:
Myślę, że ta idiotka nie słyszała nigdy o karze za zniesławienie.
Neele nie odpowiedział, więc zarządzająca domem podjęła chłodno:
— Mogę służyć panu czymś więcej?
— Chciałbym pomówić z pokojową Ellen.
— W tej chwili poszła na piętro. Zaprowadzę pana do niej.
Ellen była posępna, lecz nie przejawiała lęku. Inspektora powitała z wyrazem triumfu na zwiędłej, surowej twarzy.
— Paskudna sprawa, proszę pana — zaczęła. — Kto by pomyślał, że przyjdzie mi służyć w domu, gdzie wyprawiają się takie rzeczy. Chociaż mogę powiedzieć, że to dla mnie nie całkiem niespodzianka. Po prawdzie dawno powinnam poprosić o zwolnienie, bo to i tamto bardzo mi się nie podoba. Wyrażają się tu nieładnie, piją za dużo, a najbardziej gniewają mnie te świństwa. Nie mam nic przeciwko pani Crump, ale czy Crump albo ta kredensowa Gladys wiedzą, co znaczy dobra służba? Wszystko to nic. Najbardziej gniewają mnie te świństwa.
— O jakich świństwach pani mówi?
— Może pan jeszcze nic nie słyszał, ale niedługo usłyszy. Cały dom trzęsie się od gadania. Ludzie widują ich tu i tam… Niby to ma być golf albo tenis… takie rzeczy… Na własne oczy oglądałam, słowo daję! Drzwi biblioteki były nie domknięte, a oni całowali się, migdalili.
Mówiła z iście zabójczym jadem. Neele zdawał sobie sprawę, że to pytanie zbędne, jednak zapytał:
— O kim pani mówi?
— Ma się rozumieć o naszej pani i tym facecie. Wstydu nie mają! Ale na mój rozum pan coś przewąchał, z pewnością przewąchał. Napuścił kogoś, kto ich śledził. No i do czego doszłoby ostatecznie? Do rozwodu? Tyle że zamiast rozwodu to się przydarzyło.
— Twierdzi pani zatem…
— Wypytuje pan inspektor, co nasz pan jadł i pił i kto mu tamto i owo podawał. Oni to zmajstrowali, do spółki, nic innego nie twierdzę. On postarał się gdzieś o truciznę, ona podała ją panu. Inaczej być nie mogło, jak Bóg na niebie.
— Widziała pani kiedy cisowe jagody w domu albo, dajmy na to, na śmietniku?
— Cisowe jagody? — małe złośliwe oczki błysnęły zaciekawieniem. — Paskudna trucizna. Kiedy byłam mała, moja mama mówiła często: nie ruszaj tego nigdy. Czy go struli cisowymi jagodami?
— Nie wiemy jeszcze, kto i czym otruł pana Fortescue.
— Nie widziałam nigdy, żeby ona kręciła się koło cisów. Tego nie powiem — głos Ellen zabrzmiał nutą rozczarowania.
Z kolei Neele zapytał o znalezione w kieszeni żyto, lecz i tym razem nie posunął się naprzód.
— Nie, panie inspektorze. Nic o życie nie wiem — odpowiedziała pokojowa. Następne próby też nie przyniosły rezultatu, więc ostatecznie zapytał, czy mógłby porozumieć się z panną Ramsbottom.
— Mogę pójść do niej — odparła Ellen z powątpiewaniem. — Zobaczymy. Ale ona bardzo niechętnie widuje ludzi. To bardzo wiekowa osoba i trochę pomylona, proszę pana.
Detektyw ponowił prośbę, więc pokojowa poprowadziła go niechętnie korytarzem, przy którego końcu, u szczytu krótkich schodów, znajdowały się pokoje zapewne niegdyś dziecinne.
Po drodze Neele wyjrzał oknem korytarza i w pobliżu starego cisa zobaczył swojego sierżanta zajętego rozmową z jakimś mężczyzną, chyba ogrodnikiem.
Ellen zastukała do drzwi, a gdy z wnętrza pokoju dobiegła odpowiedź, otworzyła je i powiedziała:
— Jeden pan z policji chciałby porozmawiać z panią, proszę pani. Panna RamsbottSm musiała wyrazić zgodę, bo pokojowa cofnęła się i gestem dała do zrozumienia gościowi, że może wejść.
Pokój był nieprawdopodobnie zagracony i Neele odniósł wrażenie, iż przeniósł się nagle w czasy nie króla Edwarda nawet, lecz królowej Wiktorii. Za stołem przysuniętym do piecyka gazowego siedziała sędziwa dama zajęta układaniem pasjansa. Miała na sobie brązoworudą, staroświecką suknię, a jej rzadkie siwe włosy były uczesane gładko, z przedziałkiem pośrodku głowy.
— Proszę — odezwała się nie podnosząc wzroku. — Proszę. Niech pan siada.
Zastosowanie się do tej uprzejmej propozycji nastręczało pewne trudności, gdyż wszystkie fotele i krzesła były zapełnione książkami i pismami o treści religijnej.
Inspektor począł usuwać ostrożnie stos papierów leżący na sofie i w tym momencie stara dama zapytała obcesowo:
— Interesuje pana praca misjonarzy?
— Praca misjonarzy?… Obawiam się, łaskawa pani, że nie najbardziej.
— Wielka szkoda! Powinno to pana interesować. Wie pan, gdzie w dzisiejszych czasach można znaleźć prawdziwie chrześcijańskiego ducha? W Afryce. Tylko w czarnej Afryce! W zeszłym tygodniu był u mnie jeden młody duchowny. Czarny jak diabeł. Ale rzetelny chrześcijanin.
Inspektor Neele miał nie lada kłopot z podjęciem dalszej rozmowy, a panna Ramsbottom jeszcze bardziej zbiła go z tropu mówiąc nieoczekiwanie:
— Ja nie mam radia.
— Przepraszam, łaskawa pani… Nie zrozumiałem.
— Myślałam, że chodzi o rejestrację radia czy jakieś inne niemądre formalności. Słucham? Po co pan przyszedł?
— Z prawdziwą przykrością muszę poinformować panią, że dzisiaj z rana pan Rex Fortescue zasłabł nagle i umarł.
Panna Ramsbottom nie przerwała układania pasjansa, nie zdradziła też objawów wzruszenia.
— Wreszcie ukarana została grzeszna pycha i pewność siebie — powiedziała beznamiętnym tonem. Do tego przyjść musiało.
— Spodziewam się, że nie jest to dla pani ciężkim ciosem.
Neele nie miał pod tym względem wątpliwości, chciał jednak usłyszeć, co sędziwa dama odpowie.
— Jeżeli zamierzał pan powiedzieć, że nie odczuwam żalu, bynajmniej się pan nie omylił — zmierzyła detektywa bystrym spojrzeniem znad okularów. — Rex Fortescue był zatwardziałym grzesznikiem. Nigdy go nie lubiłam.
— Jego zgon nastąpił nagle…
— Co słusznie należało się bezbożnikowi! — podchwyciła z radosną pasją.
— Nie wykluczamy możliwości otrucia… — dodał Neele i urwał, by się przekonać, jaka nastąpi reakcja.
Nie było żadnej. Panna Ramsbottom zamamrotała półgłosem:
— Czerwona siódemka na czarną ósemkę i teraz można ruszyć króla. Nagle, jak gdyby zaniepokojona milczeniem, znieruchomiała z kartą w palcach i spod oka spojrzała na inspektora.
— Co pan chce, żebym powiedziała? — rzuciła cierpko. — Nie ja go otrułam, jeżeli właśnie to interesuje policję.
— A nie podejrzewa pani, kto mógł to zrobić?
— Pytanie nad wyraz niestosowne! W tym domu mieszka dwoje dzieci mojej nieboszczki siostry. Nie wyobrażam sobie, by ktoś z krwi Ramsbottomów mógł popełnić morderstwo. A ze słów pana wnoszę, że w grę wchodzi morderstwo, prawda?
— Tego nie powiedziałem, łaskawa pani.
— Rzecz oczywista, że to było morderstwo. W swoim czasie niejeden chętnie wyprawiłby na tamten świat Reksa, człowieka absolutnie pozbawionego skrupułów. No, a jak to się mówi, dawne grzechy rzucają długie cienie.
— Czy to aluzja do jakiejś określonej osoby?
Panna Ramsbottom zgarnęła karty i dźwignęła się z fotela. Neele zauważył wówczas, że to kobieta okazałego wzrostu.
— Najwyższa pora, żeby pan sobie poszedł — powiedziała bez gniewu, lecz z chłodną stanowczością. — Jeżeli interesuje pana moje zdanie, sądzę, że uśmiercił go ktoś ze służby. Kamerdyner sprawia wrażenie skończonego łajdaka, a kredensowa jest z pewnością nienormalna. Żegnam pana.
Inspektor Neele wyniósł się pokornie z pokoju. Starsza pani z charakterem, z nie lada charakterem! Nic niepodobna z niej wyciągnąć. Zszedłszy po schodach do hallu nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z wysoką, ciemnowłosą młodą osobą. Miała na sobie wilgotny płaszcz przeciwdeszczowy i spojrzała na inspektora z wyrazem zaskakującej pustki w oczach.
— Dopiero co wróciłam — odezwała się cicho — i powiedziano mi… powiedziano, że ojciec nie żyje.
— Niestety, proszę pani, to prawda.
Dziewczyna wyciągnęła rękę, jak gdyby szukając oparcia. Znalazła za sobą dębowe krzesło i opadła na nie bezwładnie, sztywno.
— Nie… Ach, nie… — westchnęła i dwie duże łzy spłynęły z jej oczu. — Nie myślałam, że jestem do ojca przywiązana… Nie… Zdawało mi się, że go nienawidzę. Ale myliłam się chyba, bo… Bo inaczej nie byłoby mi żal. A jest mi żal. Z pewnością!
Umilkła i przez czas pewien siedziała nieruchomo, zapatrzona przed siebie. Łzy nadal ciekły z jej oczu, spływały po twarzy.
— I to okropne, że teraz wszystko będzie dobrze — podjęła nagle zdławionym głosem. — Mogę wyjść za Geralda. Mogę zrobić, co mi się podoba. Ale dlaczego musiało się to stać takim kosztem? Nie życzyłam ojcu śmierci… Naprawdę nie życzyłam… Mój Boże! Biedny, biedny tatuś!
Inspektor Neele był nieco zaskoczony, gdyż pierwszy raz napotkał w Domu pod Cisami objawy żalu po zmarłym.
— Według mnie wszystko wskazuje na żonę — powiedział naczelnik Wydziału Śledczego, kiedy inspektor Neele złożył wyczerpujący raport.
Była to doskonała charakterystyka sprawy zwięzła, bez pominięcia żadnego istotnego szczegółu.
— Tak. Wszystko wskazuje na żonę powtórzył przełożony. —A co pan o tym sądzi, Neele?
Inspektor przyznał mu słuszność i pomyślał cynicznie, że w podobnych przypadkach z reguły wszystko wskazuje na żonę — albo na męża.
— Oczywiście miała sposobność ciągnął naczelnik — i motyw. Był motyw, prawda, Neele?
— Zapewne, panie naczelniku. Ten Vivian Dubois.
— Myśli pan, Neele, że i on maczał w tym palce?
— Nie zdaje mi się, panie naczelniku. Wygląda na faceta bardzo dbałego o własną skórę. Mógł podejrzewać, że ona coś knuje, nie sądzę jednak, by był inspiratorem.
— Za ostrożny na to, prawda?
— O wiele za ostrożny.
— Nie należy pochopnie wyciągać wniosków, lecz, moim zdaniem, to dobra hipoteza robocza. Są jeszcze dwie osoby, które miały sposobność. Co pan o nich powie?
— Córka denata i synowa. Córka kocha się w młodym człowieku, który był bardzo źle widziany przez ojca i stanowczo nie ożeni się z nią, jeżeli nie będzie miała pieniędzy. To stwarza jej motyw. Na temat synowej wolałbym nie wypowiadać się jeszcze. Zbyt mało o niej wiem. Niewątpliwie każda z tych trzech pań była w stanie otruć Reksa Fortescue, a nie bardzo sobie wyobrażam, jak mógłby tego dokazać ktokolwiek inny. Kredensowa, kamerdyner, kucharka mieli do czynienia ze śniadaniem: przygotowywali je lub podawali.
Ale nie rozumiem, skąd ktoś z nich miałby pewność, że tylko Rex Fortescue, nikt więcej, połknie taksynę… Oczywiście, jeżeli to była taksyna.
— Była — powiedział przełożony. — Dopiero co otrzymałem wstępny wynik badania.
— W porządku. Możemy iść dalej.
— Służba nie wydaje się panu podejrzana?
— Kamerdyner i kredensowa sprawiają wrażenie zdenerwowanych. Ale nie widzę w tym nic dziwnego. Podobne reakcje zdarzają się często. Kucharka broni się zawzięcie, a pokojowa jest kontenta na ponuro. Wszystko to uważam za objawy pospolite i naturalne.
— Nikt więcej nie nasuwa podejrzeń?
— Nie sądzę, panie naczelniku.
Inspektor Neele przypomniał sobie Mary Dove i jej zagadkowe uśmiechy. Zarządzająca domem niewątpliwie zdradzała niechęć wobec rodziny pracodawców.
— Skoro już wiemy, że w grę wchodzi taksyna, należy znaleźć dowody, jak truciciel zdobył ją lub przygotował.
— Właśnie, Neele. Śmiało proszę robić, co należy. Aha! Jest u nas Parcival Fortescue. Zamieniłem już z nim kilka słów. Czeka, żeby z panem porozmawiać. Odnaleźliśmy także drugiego syna. Zatrzymał się w Paryżu, w hotelu Bristol. Dzisiaj wybiera się do Anglii. Sądzę, że powinien pan go spotkać na lotnisku.
— Tak jest, panie naczelniku.
— Teraz niech pan pogada z Parcivalem Fortescue — naczelnik parsknął śmiechem. — Odniosłem wrażenie, że to Percy Cwaniak.
Pan Parcival Fortescue — starannie ubrany i gładki mężczyzna lat około trzydziestu — miał bardzo jasne włosy oraz rzęsy i odznaczał się pedantycznym sposobem mówienia.
— Nietrudno wyobrazić sobie panu, panie inspektorze, że to, co zaszło, odczułem jako wstrząs nader dotkliwy.
— Rzecz zrozumiała, proszę pana — zgodził się Neele.
— Z całą pewnością twierdzę, że w dniu przedwczorajszym, kiedy wyjeżdżałem z domu, ojciec czuł się doskonale. Wobec tego odnoszę wrażenie, iż zatrucie pokarmowe musiało nastąpić zupełnie nagle.
— Tak — przyznał inspektor Neele. — To nastąpiło zupełnie nagle, ale nie miało nic wspólnego z zatruciem pokarmowym.
Parcival zmarszczył czoło, szeroko otworzył oczy.
— Nie miało nic wspólnego… Więc co się stało?
— Pański ojciec został otruty taksyną.
— Taksyną? Nigdy tej nazwy nie słyszałem.
— Sądzę, że mało kto ją słyszał. To zabójcza substancja, działająca bardzo gwałtownie.
— Czy pan sądzi, inspektorze, że ktoś rozmyślnie otruł mojego ojca?
— Na to wygląda, proszę pana.
— Przerażająca historia!
— Istotnie, proszę pana, przerażająca.
— Aa… Rozumiem teraz, czemu w szpitalu zachowywali się tak dziwnie… Czemu skierowali mnie tutaj — bąknął Parcival Fortescue i po niedługiej pauzie dodał pytającym tonem: — Co będzie z pogrzebem?
— Rozprawę u koronera wyznaczono na jutro, po sekcji zwłok. Oczywiście będzie to postępowanie czysto formalne i z pewnością zostanie odroczone.
— Taka jest procedura w podobnych przypadkach?
— Zazwyczaj, proszę pana.
— Wolno zapytać, panie inspektorze, czy są jakieś domysły… podejrzenia co do… Nie wyobrażam sobie… — Parcival urwał znowu.
— Moja odpowiedź byłaby dziś przedwczesna, proszę pana — odparł cicho detektyw.
— Aha… Zapewne.
— Niewątpliwie jednak pomocne będą dla nas informacje o zapisach testamentowych pańskiego ojca. Mógłby pan powiedzieć coś na ten temat albo podać adres doradców prawnych nieboszczyka?
— Jego doradcy prawni to Billingsby, Horsethorpe i Walters. Kancelaria mieści się przy Bedford Sąuare. Ale treść testamentu ojca jest mi znana w najistotniejszych punktach. Mogę ją panu podać.
— Bardzo proszę. Niestety, proszę pana, to formalność, której nie da się uniknąć.
— Ojciec sporządził na nowo testament po swoim ślubie, mniej więcej przed dwoma laty — odparł Parcival Fortescue z cechującą go precyzją. — Kwotę stu tysięcy funtów zapisał na własność żonie. Dla mojej siostry Elaine przeznaczył na tych samych warunkach pięćdziesiąt tysięcy. Mnie mianował generalnym spadkobiercą. Ponadto jestem już oczywiście współwłaścicielem firmy.
— Nie ma w testamencie zapisu na rzecz pańskiego brata, Lancelota Fortescue?
— Nie ma. Stosunki między moim ojcem a bratem zostały dawno zerwane — powiedział Parcival.
Inspektor spojrzał nań bystro, ale doszedł do wniosku, że ostatnie twierdzenie nie nasuwa wątpliwości.
— A zatem — podjął — z testamentu zmarłego wynika, że korzyść odniosą trzy osoby: pani Fortescue, panna Elaine Fortescue i oczywiście pan.
— Ja zyskam nie najwięcej — westchnął Parcival. — Widzi pan, inspektorze, trzeba będzie zapłacić podatek spadkowy… No i ostatnio ojciec był, wyrażając się nąjoględniej, cokolwiek lekkomyślny w pewnych operacjach finansowych.
— A pan niezupełnie zgadzał się z nim co do zasad prowadzenia interesów, prawda? — podchwycił gładko inspektor Neele.
— Próbowałem przedstawić ojcu swój punkt widzenia, niestety jednak… — Parcival bezradnie rozłożył ręce.
— Próbował pan przedstawić swój punkt widzenia energicznie, prawda? Raczej usiłował go pan narzucić? Doszło nawet do kłótni, o ile się nie mylę?
— W taki sposób, inspektorze, nie określiłbym sytuacji. — Młody człowiek zarumienił się lekko, gniewnie zmarszczył czoło.
— Może wobec tego gwałtowna sprzeczka w biurze tyczyła innej sprawy?
— Nie było żadnej sprzeczki, inspektorze.
— Naprawdę, proszę pana? Zresztą mniejsza o to. Czy zerwanie stosunków między pańskim ojcem a bratem trwało do końca?
— Niewątpliwie.
— Zechce więc pan wyjaśnić, co to może znaczyć — powiedział Neele prezentując blok z tekstem depeszy, którą Mary Dove przyjęła telefonicznie.
Parcival szybko przeczytał telegram i wydał zdławiony okrzyk oburzenia, niedowierzania, zdziwienia.
— Nic nie rozumiem. Doprawdy, nie rozumiem. Własnym oczom nie wierzę.
— A jednak to fakt, proszę pana. Pański brat dziś przybywa z Paryża.
— Historia nie do pojęcia. Doprawdy, nic nie rozumiem. Trudno mi uwierzyć!
— Ojciec nie rozmawiał z panem na ten temat?
— Nigdy! Słowa nie pisnął. Co za potworność! Wzywać cichaczem Lancelota za moimi plecami!
— Zapewne nie orientuje się pan, dlaczego pan Fortescue tak postąpił?
— Naturalnie, że się nie orientuję… Ale to odpowiada całemu jego postępowaniu w ostatnich czasach. Był szalony, nieobliczalny… Najwyższy czas było z tym skończyć… Ja… — Parcival umilkł raptownie, krew odpłynęła mu z twarzy. — Zapomniałem… — bąknął niepewnie. —Na chwilę zapomniałem, że on nie żyje.
Inspektor Neele ze współczuciem pochylił głowę. Parcival Fortescue wstał i sięgając po kapelusz dodał spokojnie:
— Zechce pan porozumiewać się ze mną w razie potrzeby. Sądzę jednak, że i tak będzie pan wkrótce w Domku pod Cisami.
— Tak, proszę pana. Stale przebywa tam teraz jeden z moich podwładnych.
Parcival wzdrygnął się nerwowo.
— Wszystko to przykre, inspektorze, niezmiernie przykre. Że też właśnie nas musiało spotkać coś podobnego… — westchnął i zmierzając w kierunku wyjścia dorzucił: — Większą część dnia spędzę w biurze. Mam moc spraw do załatwienia. Ale wieczorem przyjadę do domu.
— Rozumiem, proszę pana — powiedział Neele i dodał, kiedy drzwi zamknęły się za gościem: — Rzeczywiście, Percy Cwaniak.
— Słucham, panie inspektorze? — ocknął się sierżant Hay, który dotychczas siedział skromnie pod ścianą.
— Nic ważnego, Hay — odparł Neele. — To obrzydliwi ludzie. Wszyscy!
W pięć minut po starcie z Le Bourget Lance Fortescue rozłożył numer kontynentalnego wydania „Daily Maił” i niebawem wydał okrzyk zdumienia. Pat, która zajmowała sąsiedni fotel, pytająco spojrzała na męża.
— Ojciec! — wyjąkał. — Nie żyje…
— Nie żyje? Twój ojciec?
— Tak. Zasłabł nagle w biurze. Odwieziono go do szpitala Świętego Judy. Tam wkrótce umarł.
— Szczerze ci współczuję, kochany… Co to było? Wylew krwi do mózgu?
— Tak mi się zdaje… Zapewne.
— Czy miał już dawniej taki wylew?
— Nie… O ile mi wiadomo, nie miał.
— Sądziłam dotąd, że pierwszy wylew nigdy nie bywa śmiertelny.
— Biedny staruszek — westchnął Lance. — Nie podejrzewałem, że jestem do niego przywiązany… Ale teraz, kiedy nie żyje…
— Zawsze kochałeś ojca — podchwyciła Pat.
— Czy ja wiem? Nie wszyscy mamy twój poczciwy charakter. No i co? Jeszcze raz odezwał się mój dawny pech.
— Właśnie. Dziwna historia, że coś takiego wydarzyło się akurat w czasie twojego powrotu do kraju.
— Dziwna historia? — Lancelot spojrzał bystro na żonę. — Czemu nazwałaś to, Pat, dziwną historią?
— No… Taki zbieg okoliczności — odparła zaskoczona nieco młoda kobieta.
— Chciałaś powiedzieć, że wszystko, co rozpocznę, źle się kończy?
— Nic podobnego. Nie tylko tobie trafić się może niedobra passa.
— Zapewne… Nie tylko mnie trafić się może coś takiego.
— Szczerze ci współczuję, kochany — powtórzyła Pat.
Kiedy wylądowali na lotnisku Heathrow i w samolocie czekali na wyładunek, funkcjonariusz linii lotniczych zawołał donośnym, dźwięcznym głosem:
— Czy na pokładzie znajduje się pan Lancelot Fortescue?
— Jestem.
— Pozwoli pan ze mną.
Lance oraz Pat opuścili samolot przed resztą pasażerów, a gdy mijali parę zajmującą ostatnie fotele, dobiegł ich szept mężczyzny informującego swoją żonę:
— Pewno to notoryczni przemytnicy przychwyceni na gorącym uczynku.
— Fantastyczna historia! Po prostu fantastyczna! — Lancelot Fortescue spojrzał przez stół na inspektora z Wydziału Śledczego, Neele zaś ze zrozumieniem pokiwał głową. — Taksyna… Cisowe jagody… Czysty melodramat! Panu, inspektorze, takie sprawy wydają się zwykłe. Wchodzą w zakres normalnego dnia pracy. Dla mnie wiadomość o otruciu w naszej rodzinie brzmi jak szaleńcza blaga.
— Czy nie domyśla się pan przypadkiem, kto mógł otruć pańskiego ojca?
— Skąd, u Boga Ojca! Myślę, że w świecie interesów stary musiał mieć gromadę wrogów, ludzi, co chętnie żywcem obłupiliby go ze skóry, puścili z torbami, takie rzeczy. Ale żeby zaraz truć! Zresztą nie było mnie na miejscu. Długi czas spędziłem z dala od kraju i mało co wiedziałem o sytuacji w domu.
— O to właśnie chciałem zapytać, proszę pana. Słyszałem od pańskiego brata, że stosunki między panem a ojcem uległy zerwaniu i taki stan utrzymywał się przez lata. Czy mógłbym się dowiedzieć, jakie okoliczności skłoniły pana do powrotu w obecnej chwili?
— Naturalnie, inspektorze. Dostałem od ojca wiadomość. Kiedy to było? Aha! Pół roku temu, wkrótce po moim ślubie. Pisał wtedy, że chętnie puści w niepamięć dawne urazy. Proponował, abym wrócił do kraju i podjął pracę w firmie. Ale o warunkach tej pracy wyrażał się mgliście, więc miałem wątpliwości, czy przyjąć ofertę. W każdym razie wybrałem się do Anglii… chyba w sierpniu… Tak! W sierpniu tego roku, przed trzema miesiącami. Odwiedziłem ojca w Domku pod Cisami i, muszę przyznać, otrzymałem bardzo korzystne propozycje. Odpowiedziałem, że zastanowię się i oczywiście porozmawiam z żoną. Przyznał mi słuszność, wobec czego poleciałem do Afryki Wschodniej i po naradzie z Pat zdecydowałem zrobić to, o co stary prosił. Naturalnie musiałem zlikwidować swoje sprawy, co obiecałem załatwić do końca zeszłego miesiąca. O dokładnej dacie przyjazdu do Anglii miałem zawiadomić ojca telegraficznie. Inspektor Neele zakasłał dyskretnie.
— Wydaje mi się, że ten przyjazd do Anglii sprawił pańskiemu bratu nie lada niespodziankę.
Przystojną twarz młodego człowieka rozjaśnił nagły uśmiech — pogodny i nieco łobuzerski.
— Jestem przekonany, że stary, poczciwy Percy nic a nic nie podejrzewał. W sierpniu był na urlopie w Norwegii. Pewno dlatego właśnie stary wybrał sierpień. Rozumie pan? Montował całą sprawę za plecami synalka. Zresztą coś mi mówi, że oferta pod moim adresem wynikła w rezultacie nieporozumień między moim ojcem a Percym albo Valem, jak woli, by go nazywano. Val usiłował dyrygować starym, a stary nie lubił nigdy podobnych historii. Nie wiem dokładnie, co wywołało kłótnię, lecz w każdym razie ojciec był rozwścieczony. Zapewne wpadł na pomysł, że nie najgorzej będzie mnie sprowadzić do kraju i tą metodą zagwoździć najcięższe armaty biednego starego Vala. I jeszcze jedno. Nigdy nie przepadał za żoną Parcivala, a moje małżeństwo pochlebiało mu z pobudek snobistycznych. Prawdopodobnie uważał za dobry dowcip ściągnięcie mnie do kraju i postawienie szanownego Parcivala wobec faktu dokonanego.
— Jak długo był pan w Domku pod Cisami podczas sierpniowej wizyty w Anglii?
— Godzinę, inspektorze, może dwie godziny. Stary nie proponował mi noclegu. Mam wrażenie, że chciał ubić interes w sekrecie przed Parcivalem, uniknąć nawet plotek służby. Jak już wspomniałem, postanowiliśmy, że się zastanowię, pomówię z Pat i o rezultatach zawiadomię ojca listownie. Tak też zrobiłem. Napisałem podając przybliżony termin powrotu, no a wczoraj wysłałem z Paryża depeszę.
— Depeszę, która ogromnie zdziwiła pańskiego brata.
— Nic dziwnego, inspektorze. Chociaż w ostatecznym wyniku Percy wygrał, jak zawsze. Zjawiłem się za późno.
— Rozumiem… Zjawił się pan za późno — powiedział Neele tonem zastanowienia i dodał żywo: — Aha! Czy w czasie sierpniowych odwiedzin spotkał pan kogoś więcej z rodziny?
— Herbatę piliśmy z moją macochą.
— Nie znał jej pan uprzednio?
— Nie znałem. — Lancelot znowu uśmiechnął się nieoczekiwanie. —Stary wiedział, co robi. Znalazł ładną kobietkę, co najmniej trzydzieści lat młodszą od siebie.
— Wybaczy pan moje pytanie, ale czy to małżeństwo miał pan za złe ojcu? Czy miał je za złe pański brat?
— Ja z pewnością nie, inspektorze. Myślę, że Percy też nie czul urazy. Nasza matka umarła, kiedy mieliśmy dwanaście i dziesięć lat. Otwarcie mówiąc, dziwiło mnie zawsze, że ojciec wcześniej nie ożenił się powtórnie.
— Związek z osobą o wiele młodszą stwarza zawsze pewne ryzyko — bąknął Neele jak gdyby do siebie.
— Czy to opinia mojego braciszka? Odpowiada jego stylowi. Percy uchodził zawsze za mistrza w dziedzinie insynuacji. A może sprawa załatwiona, inspektorze? Może pani Fortescue jest podejrzana o otrucie męża?
— Jeszcze zbyt wcześnie, by wyrażać konkretne poglądy na jakiekolwiek kwestie — odparł chłodno detektyw. Wolno zapytać o pańskie plany?
— Moje plany? — Lance zastanowił się na moment. — Hm… Będę musiał obmyślić nowe plany. Rzecz zrozumiała. Gdzie podziewa się moja rodzina? Czy wszyscy są w Domku pod Cisami?
— Tak, proszę pana.
— Zaraz tam pojadę. A ty — zwrócił się do żony — zatrzymasz się chwilowo w hotelu.
— Także pomysł! — zaprotestowała żywo. — Ja też pojadę, Lance.
— Nie, moja droga.
— Dlaczego? Wolę być z tobą.
— Nie, Pat. Doprawdy, nie. Zatrzymasz się w… Słowo daję! Strasznie dawno nie zaglądałem do Londynu. W swoim czasie hotel Barnes był przyjemny, spokojny. Chyba istnieje nadal, inspektorze?
— Oczywiście, proszę pana.
— Więc sprawa załatwiona, Pat. Zainstaluję cię tam, jeżeli mają wolny pokój. Później sam złożę wizytę w Domku pod Cisami.
— Nie rozumiem, kochanie, czemu nie pozwalasz mi wybrać się z tobą.
Lance zrobił minę bardzo serio.
— Otwarcie mówiąc, Pat, nie spodziewam się serdecznego przyjęcia. Zaproszenie otrzymałem od ojca, ale on nie żyje. Nie mam pojęcia, kto jest dziś właścicielem posiadłości. Myślę, że Percy lub może Adela. Tak czy inaczej wolę sprawdzić, jak zostanę powitany, zanim pokażę tam ciebie. Jest jeszcze jedna kwestia…
— Jaka?
— Nie chcę wprowadzać cię do domu, w którym grasuje truciciel.
— Co za nonsens! — obruszyła się młoda kobieta.
— Wolę nie ryzykować — odparł Lance z naciskiem — tam, gdzie w grę wchodzi twoja osoba, Pat.
Pan Dubois zirytował się mocno. List Adeli Fortescue podarł i wrzucił do kosza na śmiecie. Następnie, pod wpływem nagłego przypływu rozwagi, wyłowił strzępki spośród innych papierów, podpalił i dopilnował, by zgorzały na popiół. Zajęty tym mamrotał do siebie:
— Czemu, u licha, baby muszą być tak piekielnie głupie? Najprostszy zdrowy rozsądek — urwał, gdyż zreflektował się, że kobietom zawsze brakuje zdrowego rozsądku; wiedział o tym niedostatku i często korzystał z niego, nie pochwalał go jednak.
Sam przedsięwziął wszelkie możliwe środki ostrożności. Zapowiedział, że w razie telefonu pani Fortescue nie będzie go w hotelu. I co? Dzwoniła już trzykrotnie, a teraz przysłała list. Nie ma nic gorszego niż pisanina. Pan Dubois zamyślił się głęboko i po chwili ruszył do telefonu.
— Mógłbym prosić panią Fortescue? Tu Dubois.
— Vivian! Nareszcie! — usłyszał wkrótce jej głos.
— Tak, Adelo, to ja… Ale bądź ostrożna. Skąd mówisz?
— Z biblioteki.
— Jesteś pewna, że cię nie podsłuchują? Nie ma nikogo w hallu?
— Dlaczego miałby ktoś podsłuchiwać?
— Nigdy nic nie wiadomo. Policjanci kręcą się jeszcze po domu?
— Nie. Dokądś poszli. Nie ma ich teraz. Vivian! Kochanie! Jakie to wszystko okropne!
— Rzeczywiście… Okropne! Ale posłuchaj, Adelo. Musimy być ostrożni.
— Ma się rozumieć, kochanie.
— Nie mów do mnie „kochanie” przez telefon. To bardzo ryzykowne.
— Czy ty nie popadłeś w panikę? Przecież teraz wszyscy do wszystkich mówią „kochanie”.
— Tak… Masz rację. Posłuchaj. Nie dzwoń do mnie. Nie pisz.
— Co takiego? Vivian…
To tylko chwilowe. Zrozum! Musimy być ostrożni. Aa… Zrozumiałam — powiedziała z nutą urazy.
— Posłuchaj, Adelo. Chodzi o moje listy do ciebie. Spaliłaś je, prawda?.
— Naturalnie — odparła po chwili wahania. — Obiecałam ci przecież, że to zrobię.
— Więc wszystko w porządku. Skończymy chyba rozmowę? Nie telefonuj do mnie, nie pisz. Sam odezwę się w stosownej porze.
Pan Dubois odłożył słuchawkę. Z zastanowieniem pogładził się po twarzy. Nie w smak mu była chwila wahania przed informacją o spaleniu listów. Czy je naprawdę spaliła? Wszystkie kobiety są jednakowe w takich sprawach. Obiecują i nie dotrzymują słowa.
Listy, bodaj je licho! Baby wymagają zawsze, aby do nich pisywać. .On był naturalnie przezorny, układając bardzo nieliczne listy do Adeli Fortescue. Ale co w nich dokładnie pisał? Czy do zwyczajnych w podobnych razach bredni nie przyplątały się jakieś szczególne słowa, zwroty, z których policja potrafi wycisnąć dogodne dla siebie wnioski?
„Cóż, moje listy są raczej niewinne, ale czy podobna pamiętać wszystko? — medytował z niepokojem wzrastającym z minuty na minutę. — Przypuśćmy, że Adela nie spaliła listów. Czy będzie miała dosyć oleju w głowie, żeby zrobić to zaraz? A jeżeli policja już położyła na nich łapę? Gdzie Adela może przechowywać moje listy? Pewno w swoim saloniku na piętrze, w tym cudacznym biureczku–antyku, podrabianym na styl Ludwika XIV. Coś tam kiedyś gadała o sekretnej szufladce. Sekretna szufladka! Niezły kawał! Sekretna, ale nie dla policjantów. Tyle że policjantów nie ma teraz w Domku pod Cisami. Adela mówiła, że byli z rana, ale dokądś się wynieśli. Do tej pory zapewne szukali śladów trucizny w żywności i napojach. Nie mieli czasu na szczegółowe przetrząśnięcie domu. Może potrzebny im będzie nakaz rewizji? Jeżeli zaczną działać śmiało, niezwłocznie, to zapewne…”
Pan Dubois ujrzał oczyma wyobraźni Domek pod Cisami. Będzie zapadał zmrok. Herbata zostanie podana w bibliotece albo w salonie. Cała rodzina zgromadzi się na parterze. Służba siądzie do podwieczorku w suterenie. Nikogo nie będzie na piętrze. Cóż łatwiejszego niż niepostrzeżenie minąć ogród, w którym cisowe szpalery stwarzają doskonałą osłonę? A od strony tarasu są boczne drzwi, nigdy nie zamykane na klucz przed późnym wieczorem. Nietrudno wybrać odpowiedni moment, tamtędy zakraść się do domu, później na piętro…
Vivian Dubois zastanawiał się głęboko, jak należy postąpić. Gdyby śmierć Reksa Fortescue przypisano wylewowi krwi do mózgu czy też zawałowi serca, sytuacja wyglądałaby całkiem inaczej. Ale w istniejących warunkach…
— Przesadna ostrożność lepsza niż żal poniewczasie — bąknął półgłosem pan Dubois.
Mary Dove schodziła wolno z piętra. Na podeście głównej klatki schodowej zatrzymała się przed oknem, z którego dnia poprzedniego obserwowała przyjazd inspektora Neele’a. Zobaczyła coś i tym razem. W szarzejącym świetle zarysowała się sylwetka mężczyzny, aby zniknąć wnet za cisowym żywopłotem. Dziewczynie przyszło na myśl, że to zapewne Lancelot Fortescue, syn marnotrawny. Może odprawił samochód przy bramie, a sam wędruje po ogrodzie, odświeża dawne wspomnienia przed spotkaniem z niechętną najprawdopodobniej rodziną. Mary Dove współczuła trochę Lancelotowi i była dlań usposobiona przychylnie. Z uśmiechem ruszyła dalej i w hallu zobaczyła kredensową Gladys, która na jej widok wzdrygnęła się nerwowo.
— Czy ktoś dzwonił przed chwilą? — zapytała Mary. — Zdawało mi się, że słyszałam telefon.
— Nie… Nikt. Pomyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią — odpowiedziała Gladys rozdygotanym głosem. — A przedtem telefonował pan Dubois. Prosił panią Fortescue.
— Aha… — odchodząc w głąb hallu Mary rzuciła przez ramię: —Czas na herbatę, Gladys. Nie podałaś jej jeszcze?
— Chyba, proszę pani, nie ma jeszcze pół do piątej.
— Jest za dwadzieścia piąta. Pośpiesz się, proszę. Zarządzająca domem weszła do biblioteki, gdzie Adela Fortescue siedziała na sofie. Zapatrzona w ogień na kominku skubała maleńką koronkową chusteczkę.
— Kiedy będzie herbata? — zapytała gniewnie.
— Za chwilę — odpowiedziała Mary Dove i przyklękła, by szczypcami podnieść płonącą szczapę, która wysunęła się z kominka.
Uzupełniła ogień jeszcze jednym polanem oraz szufelką węgla.
Tymczasem Gladys wbiegła do kuchni. Pani Crump, która pochylona nad stołem wyrabiała ciasto w ogromnej misce, zwróciła ku dziewczynie twarz zaczerwienioną i gniewną.
— Dzwonek z biblioteki brzęczy i brzęczy — powiedziała. — Najwyższy czas, moja mała, podać herbatę.
— Zaraz, proszę pani. Już lecę!
— Pogadam ja z Crumpem dziś wieczór — mruknęła do siebie kucharka. Przepędzę go na cztery wiatry.
W pokoju kredensowym Gladys przypomniała sobie, że nie naszykowała kanapek. Drobiazg! Da sobie spokój. I tak jest mnóstwo do lodzenia. Dwa gatunki ciasta, herbatniki, rogale, miód, czarnorynkowe masło prosto z farmy. Obejdzie się bez kanapek z pomidorami i pasztetem z gęsich wątróbek.
„Mam dość innych spraw na głowie — pomyślała dziewczyna. — A pani Crump złości się tylko dlatego, że jej mężulek wyszedł. Także powód! Miał rację. Przecież dziś jest jego wolny dzień”.
— Czajnik gotuje się jak wszyscy diabli! — zawołała z kuchni pani Crump. — Nigdy nie zaparzysz herbaty, czy co?
— Już idę! Idę! — odkrzyknęła Gladys.
Nie mierząc łyżką sypnęła garść herbaty do dużego srebrnego imbryka, skoczyła z nim do kuchni i napełniła wrzątkiem. Imbryk i czajnik z gotującą wodą umieściła na ciężkiej, również srebrnej tacy i zaniósłszy ją do biblioteki postawiła na stoliczku obok sofy. Spiesznie pobiegła do kuchni po drugą tacę z ciastem i dodatkami, kiedy jednak wracała przez hali, podskoczyła nerwowo słysząc zgrzyt starego szafkowego zegara, który sposobił się do bicia.
W bibliotece Adela Fortescue zwróciła się do Mary Dove zaczepnym tonem:
— Gdzie się dziś wszyscy podziali?
— Nie mam pojęcia, proszę pani. Panna Elaine już dość dawno przyszła do domu. Pani Valowa pisze zapewne listy w swoim pokoju.
— Naturalnie! — rzuciła gniewnie Adeła. — Pisze listy! Nie może dać spokoju pisaniu listów! Nie różni się od innych osób ze swej sfery. Śmierć i ludzkie nieszczęście to dla niej największa przyjemność. Hiena. Prawdziwa hiena!
— Zawiadomię ją, że herbata czeka — wtrąciła taktownie zarządzająca domem i od progu cofnęła się, aby przepuścić pannę Fortescue.
— Zimno dziś — powiedziała Elaine i przycupnąwszy nad ogniem jęła zacierać ręce.
W hallu Mary przystanęła. Na jednej z komód zobaczyła dużą tacę z ciastem i dodatkami. Było prawie ciemno, więc przekręciła wyłącznik i w tym momencie odniosła wrażenie, że z piętra dobiega odgłos kroków Jennifer Fortescue zmierzającej w kierunku schodów. Jednakże nikt się nie pokazał, wobec czego Mary weszła na piętro i minęła korytarz wiodący do pokoi sypialnych.
Państwo Parcivalowie zajmowali samodzielny apartament w lewym skrzydle domu. Mary zapukała do drzwi ich saloniku, aby uczynić zadość formalności, której Jennifer wymagała przywodząc tym do pasji kamerdynera Crumpa.
— Proszę — zabrzmiał dźwięczny głos. Mary uchyliła drzwi, aby oznajmić:
— Herbata już podana, proszę pani.
Zdziwiła się trochę, gdy zauważyła, że pani Valowa zdejmuje właśnie ciepły płaszcz z wielbłądziej wełny.
— Nie wiedziałam, że pani wychodziła — bąknęła.
— Byłam tylko w ogrodzie odparła lekko zdyszana Jennifer. —Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem, ale prędko zorientowałam się, że jest za chłodno. Chętnie doprawdy zejdę na dół, żeby usiąść przy ogniu. Centralne ogrzewanie nie działa, jak trzeba. Ktoś powinien zwrócić na to uwagę ogrodnikom.
— Ja się tym zajmę — obiecała zarządzająca.
Jennifer rzuciła płaszcz na krzesło i wyszła z pokoju za Mary, która na schodach ją przepuściła. W hallu panna Dove zdziwiła się zauważywszy tacę z ciastkami na dawnym miejscu. Zamierzała właśnie pójść do pokoju kredensowego i zawołać Gladys, gdy w drzwiach biblioteki stanęła Adela Fortescue.
— Czy do końca świata nie dostaniemy nic do herbaty? — syknęła gniewnie.
Mary szybko chwyciła tacę, zaniosła do biblioteki i zawartość rozstawiła na kilku niskich stolikach w pobliżu kominka. Kiedy wracała do hallu z próżną tacą, usłyszała dzwonek. Co tchu pozbyła się tacy i ruszyła w stronę drzwi frontowych. Ciekawa była syna marnotrawnego, jeżeli rzeczywiście to on przybywa wreszcie.
„Jaki niepodobny do reszty rodziny” — pomyślała, gdy w progu stanął młody mężczyzna o szczupłej, śniadej twarzy i zarysie ironicznego uśmiechu na ustach.
— Pan Lancelot Fortescue?
— We własnej osobie.
— A pański bagaż?
— Taksówkę odprawiłem. Nie mam nic więcej — uśmiechnął się Lancelot podnosząc średnich rozmiarów torbę podróżną.
Mary zdziwiła się trochę.
— Przyjechał pan taksówką?… Myślałam, że pan spacerował po ogrodzie. Gdzie małżonka?
— Moja żona nie przyjedzie tutaj — odparł młody człowiek, a jego twarz przybrała posępny wyraz. — W każdym razie nie zaraz.
— Rozumiem… Pozwoli pan ze mną. Wszyscy są w bibliotece przy herbacie.
Doprowadziwszy gościa do drzwi biblioteki, Mary Dove cofnęła się. Pomyślała, że Lancelot Fortescue to bardzo przystojny mężczyzna, i niezwłocznie uzupełniła swoje spostrzeżenie wnioskiem, że podobnego zdania jest bez wątpienia tłum kobiet.
— Lance!
Elaine podbiegła do brata, zarzuciła mu ręce na szyję i uścisnęła go z nieoczekiwanym dlań entuzjazmem podlotka.
— Tak. Lance… Dobry wieczór — wyjąkał nowo przybyły i łagodnie uwolnił się z objęć siostry. — A to Jennifer, prawda?
Pani Valova przyglądała mu się z nie tajoną ciekawością.
— Niestety Val nie wrócił jeszcze z Londynu — powiedziała. — Sam rozumiesz, że ma moc spraw do załatwienia. Oczywiście wszystko spadło na niego. Musi dopilnować każdego drobiazgu. Nie wyobrażasz sobie, co my tutaj przechodzimy.
— Rzeczywiście. To musi być okropne — zgodził się Lance z powagą i zwrócił wzrok ku kobiecie, która siedziała na sofie i trzymając w palcach kawałek rogala z miodem, zdawała się chłodno oceniać gościa.
— Prawda! — zawołała Jennifer. — Ty przecież nie znasz Adeli!
— Miałem już zaszczyt — bąknął niewyraźnie Lance ujmując dłoń pani Fortescue.
Gdy spojrzał na nią z góry, zatrzepotała powiekami. Odłożyła na talerz kawałek rogala z miodem i lewą ręką poprawiła włosy. Był to gest iście kobiecy, świadczący, że w pokoju zjawił się przystojny mężczyzna.
— Usiądź obok mnie, Lance. Proszę — odezwała się Adela głębokim głosem. — Cieszy mnie twój przyjazd — ciągnęła nalewając mu herbatę. — Bardzo potrzeba nam w domu drugiego mężczyzny.
— Chętnie będę pomagał w miarę sił i możliwości.
— Wiesz zapewne… a może nie wiesz dotąd, że mieliśmy tutaj policję. Trudno doprawdy uwierzyć… zająknęła się i po chwili krzyknęła rozpaczliwie: — Straszne! To wszystko jest straszne!
— Tak. Niewątpliwie — przyznał Lancelot tonem zrozumienia i współczucia. — I mnie policja spotkała na lotnisku.
— Policja? —Tak. —I co?
— Powiedziano mi, co zaszło.
— Rex został otruty — podjęła Adela. — Tak przynajmniej myśli policja, tak mówi. Nie było to zatrucie pokarmowe. Nic podobnego! Chodzi o otrucie. Rozmyślne! Nie wątpię, nie mam cienia wątpliwości, że zdaniem policjantów musiał to zrobić ktoś z nas.
— Ich zmartwienie, nie nasze — odparł pocieszająco Lancelot i uśmiechnął się nieoczekiwanie. — Muszą dowieść słuszności swojego zdania. Wyśmienity napój! Od lat nie próbowałem prawdziwej angielskiej herbaty.
Reszcie towarzystwa łatwo udzielił się nastrój bardziej pogodny.
— A twoja żona, Lance? — zapytała Adela Fortescue. — O ile wiem, masz żonę, prawda?
— Mam, naturalnie. Jest teraz w Londynie.
— Czemu… Nie lepiej było przywieźć ją tutaj?
— Mamy moc czasu na obmyślenie dalszych planów. Pat jest… Jest zupełnie zadowolona z miejsca, w którym ją ulokowałem.
— Nie chcesz chyba… — zaczęła gwałtownie Elaine. — Nie wyobrażasz sobie, że…
— To ciasto w czekoladzie wygląda wspaniale — przerwał szybko Lance. — Trzeba go skosztować.
Gorliwie zajął się krajaniem ciasta i od niechcenia zapytał:
— Czy ciocia Effie żyje jeszcze?
— Ma się rozumieć, Lance. Nigdy nie schodzi na parter, nie siada z nami do stołu, prowadzi własne gospodarstwo, ale czuje się zupełnie dobrze. Tylko coraz bardziej dziwaczeje.
— Zawsze była dziwaczką — powiedział Lance. — Muszę się do niej wybrać po herbacie.
— W tym wieku powinna się przenieść do domu starców — zabrała głos Jennifer. — Oczywiście mam na myśli przyzwoity zakład, gdzie miałaby stosowną opiekę.
— Niech Bóg ma w opiece nieszczęsny dom starców, w którym zamieszka ciocia Effie — powiedział Lancelot i dodał zmieniając ton: — Drzwi otworzyła mi szykowna młoda kobietka. Któż to taki?
— Nie był to Crump, kamerdyner? — zdziwiła się Adela. — Prawda! Zapomniałam, że on ma dzisiaj wolny dzień. Zapewne Gladys, ale…
— Błękitne oczy — rozpoczął opis Lance — włosy rozdzielone pośrodku głowy, głos o cudownym, ciepłym brzmieniu. Naturalnie trudno z miejsca zgadnąć, co kryje się za tym wszystkim.
— To Mary Dove! — zawołała Jennifer.
— Zarządzająca domem — uzupełniła informację Elaine.
— Osoba bardzo przydatna — dodała Adela Fortescue.
— Tak… Sprawia wrażenie osoby bardzo przydatnej — powiedział Lance z namysłem.
— I na miejscu — podchwyciła Jennifer. — To główna jej zaleta… Widzisz, Lance, wcale się nie spoufala.
— Roztropna Mary Dove — mruknął Lancelot sięgając po drugą porcję ciasta w czekoladzie.
— No i co? Wróciłeś niby zły szeląg — powiedziała panna Ramsbottom.
— Zgadza, się, ciociu Effie — odparł z uśmiechem Lance. Sędziwa dama z dezaprobatą pociągnęła nosem.
— Ładną wybrałeś porę! Twój ojciec pozwolił się zamordować. Akurat wczoraj! W domu pełno policjantów. Myszkują wszędzie. Nawet w śmietnikach grzebią. Obserwuję ich z okna — zrobiła krótką pauzę, pociągnęła znów nosem. — Przywiozłeś żonę?
— Nie. Pat została w Londynie.
— To dowodzi zdrowego rozsądku. Na twoim miejscu też nie sprowadziłabym jej do takiego domu. Nie wiadomo, co mogłoby się przytrafić.
— Komu? Pat?
— Każdemu — burknęła stara. Lance spojrzał na nią przenikliwie.
— Ciocia domyśla się czegoś?
Panna Ramsbottom nie udzieliła bezpośredniej odpowiedzi.
— Wczoraj był u mnie jakiś inspektor. Wypytywał o różne sprawy. Mało się dowiedział. Ale nie taki on głupi, jak się wydaje — ciocia Effie umilkła znów na moment, by podjąć z oburzeniem: — Co powiedziałby twój dziadek, gdyby usłyszał, że mieliśmy policję w domu? W grobie by się przewrócił! Przez całe życie był prawowiernym purytaninem. Dobrze pamiętam, jaką zrobił awanturę, kiedy się dowiedział, że chodzę na wieczorne nabożeństwa do kościoła anglikańskiego. A to przecież drobiazg w porównaniu z morderstwem.
W normalnych warunkach Lance parsknąłby śmiechem, tym razem jednak jego szczupła śniada twarz zachowała wyraz powagi.
— Rozumie ciocia — powiedział — że po tak długiej nieobecności brodzę w zupełnym mroku. Co się tu działo ostatnio?
— Bezbożne sprawy! — odparła z emfazą panna Ramsbottom i wzniosła wzrok ku niebu.
— Bezbożne sprawy. Naturalnie. Coś takiego spodziewałem się usłyszeć od cioci. Ale co naprowadziło policję na myśl, że ojciec został otruty tu, w domu?
— Cudzołóstwo to co innego, morderstwo co innego — powiedziała sędziwa dama. — Nie chciałabym jej posądzać. Nie chciałabym naprawdę.
— Mówi ciocia o Adeli? — zapytał Lance z nagłym zaniepokojeniem.
— Nie. Usta mam zamknięte na kłódkę.
— Ładne to powiedzonko, ale nic nie znaczy. Śmiało, ciociu Effie! Adela miała przyjaciela? Adela z przyjacielem podali staremu blekot w porannej herbatce? Tak się sprawa przedstawia?
— Zechciej nie dowcipkować na ten temat.
— Wcale nie dowcipkuję.
— Jedno ci mogę powiedzieć — zaczęła znowu panna Ramsbottom. — Jestem przekonana, że ta dziewczyna wie o czymś.
— Jaka dziewczyna? — zdumiał się Lancelot Fortescue.
— Ta wciąż zakatarzona — objaśniła ciocia Effie. — Ta, co dziś po południu powinna rrfi przynieść herbatę, ale nie przyniosła. Podobno zawieruszyła się gdzieś, chociaż nie ma dziś wolnego dnia. Nie zdziwiłabym się, gdyby wyszło na jaw, że poszła do komisariatu policji. Kto ci otworzył drzwi?
— Ktoś nazywany Mary Dove. Osoba na pozór układna i łagodna, ale chyba tylko na pozór. Czy to ona mogła zdaniem cioci pójść do komisariatu policji?
— Ona? Skąd znowu! Taka nie chciałaby mieć do czynienia z policją. Mówię o tej idiotce, kredensowej. Od rana była zdenerwowana. Skakała i podrygiwała niczym królik. „Co się z tobą dzieje? — pytam. — Gryzie cię sumienie?” A ona: „Ja nic nie zrobiłam! Za nic nie odważyłabym się na coś podobnego”. Później zaczęła pociągać nosem i pleść, że nikomu nie życzyłaby nieszczęścia, a cała ta historia jest z pewnością omyłką. Powiedziałam jej wtedy: „Moja droga, kto mówi prawdę, pognębia szatana. Idź do komisariatu policji, wyznaj wszystko, co ci wiadomo, bo nie wynika nigdy nic dobrego z tajenia prawdy, bodaj najbardziej przykrej prawdy”. Ona zaczęła znowu pleść, że do komisariatu nie pójdzie, bo nikt jej tam nie uwierzy, a zresztą sama nie wie, co mogłaby powiedzieć. Rozumiesz? Takie brednie. Na zakończenie dodała, że ostatecznie i ona nic nie wie.
— Nie sądzi ciocia, że ta dziewczyna chciała zrobić z siebie ważną osobę? — zapytał Lance.
— Nie. Była rzeczywiście zalękniona. Prawdopodobnie usłyszała albo zobaczyła coś, co dało jej do myślenia: szczegół ważny lub całkiem błahy. Nie wiadomo.
— Nie zdaje się cioci, że ona mogła czuć jakąś urazę do ojca i…
— Nie zdaje mi się — przerwała stanowczym tonem panna Ramsbottom. — Taką dziewczyną nie zainteresowałby się nigdy Rex Fortescue. Biedactwo! Nie potrafiłaby chyba obudzić zainteresowania żadnego mężczyzny. Moim zdaniem to niemała korzyść dla zbawienia jej duszy.
Lancelot Fortescue nie przejął się kwestią zbawienia duszy Gladys.
— Myśli ciocia, że ta kredensowa mogła polecieć do komisariatu policji?
— Tak! — panna Ramsbottom z głębokim przekonaniem kiwnęła głową. — Myślę, że tutaj nie chciała mówić otwarcie z obawy, by jej ktoś nie podsłuchał.
— Podejrzewa ciocia, że widziała kogoś, kto manipulował podejrzanie przy czymś do jedzenia lub picia?
— Domysł nie pozbawiony logiki, prawda? — stara spojrzała bystro na siostrzeńca.
— Tak… Zapewne — przyznał z wahaniem Lance i dodał zaraz tonem usprawiedliwienia: — Cała historia brzmi dla mnie fantastycznie, jak fragment kiepskiej powieści kryminalnej.
— Żona Parcivala jest z zawodu pielęgniarką — powiedziała ciocia Effie.
Lance spojrzał na nią ze zdumieniem, gdyż ostatnie zdanie zdawało się kompletnie pozbawione związku z dotychczasowym przebiegiem rozmowy.
— Pielęgniarki są obyte z rozmaitymi chemikaliami — dodała sędziwa dama.
— Tak… Zapewne — bąknął znów Lance z nutą powątpiewania. — Ale taksyna… Nie mam pojęcia, czy stosuje sieją w medycynie.
— Występuje w jagodach cisa — podjęła panna Ramsbottom. —Dzieci jedzą czasami takie jagody i ciężko chorują. Przypominam sobie jeden wypadek. Wywarł na mnie okropne wrażenie. Byłam wtedy małym dzieckiem, ale do dziś pamiętam. Widzisz, dawne wspomnienia niekiedy się przydają.
Lance uniósł głowę i przenikliwym wzrokiem zmierzył ciocię Effie, która mówiła dalej:
— Uczucia rodzinne są ludzkie, zrozumiałe. Mam ich chyba nie mniej niż inni. Ale nie myślę bronić zła. Zło musi zostać wyplenione!
— Słowa mi nie pisnęła i poszła! — Pani Crump podniosła zaczerwienioną gniewną twarz znad ciasta, które obecnie wałkowała. — Zabrała się nie uprzedzając nikogo. Jaka cwana! Pewno, że cwana! Strach było dziewusze, że ktoś ją przyłapie i zatrzyma. Ma się rozumieć, sama bym to zrobiła. Dobre sobie, co? Pan nie żyje, panicz Lancelot wrócił do domu po tylu latach, więc powiedziałam do Crumpa: „Wolny dzień czy nie wolny, ja swój obowiązek znam. Nie będzie dziś zimnej kolacji, jak zawsze w czwartek, ale gorąca, wystawna. Młody pan przyjechał z dalekich krajów z żoną, co dawniej miała męża z prawdziwej arystokracji. Wszystko musi wyglądać jak trzeba”. Pani mnie zna, proszę pani. Wie pani, że szanuję swoją pracę i jestem z niej dumna.
Mary Dove — adresatka tej tyrady — przytaknęła lekkim skinieniem głowy.
— A co Crump na to? — kucharka gniewnie podniosła głos. — „Mam wolny dzień — powiada — więc z wolnego dnia skorzystam. Figę dbam o całą arystokrację”. On nie szanuje swojej pracy, nie jest z niej dumny. Zakręcił się i poszedł sobie, a ja zapowiedziałam Gladys, że dziś wieczorem musi radzić sobie sama. I co? Jak tylko odwróciłam się plecami, dziewucha w nogi. A przecież to nie jej wolny dzień! Ona ma wychodne w piątek! Nie wyobrażam sobie, słowo daję, co teraz będzie. Chwała Bogu, że panicz Lancelot nie przywiózł dziś żony.
— Wybrniemy jakoś z kłopotu, pani Crump — powiedziała Mary tonem pocieszającym, lecz stanowczym. — Trzeba uprościć trochę menu. — Zaproponowała pewne zmiany, które zostały przyjęte opornie, a następnie zakończyła dyskusję: — To wszystko poda się do stołu bez trudności.
— Jak to? Pani sama myśli usługiwać?
— Oczywiście, jeżeli Gladys nie wróci w porę.
— Ona nie wróci — rzuciła cierpko pani Crump. — Szasta się gdzieś. W sklepach wyrzuca pieniądze. Ma przecież kawalera, proszę pani, chociaż wcale na to nie wygląda. Albert mu na imię. Podobno mają się pobrać przyszłej wiosny. Sama mi gadała. Głupie te dzisiejsze dziewczyny! Wcale nie wiedzą, jak wygląda stan małżeński. Ja tam, proszę pani, mam całkiem dosyć Crumpa — westchnęła ciężko. — Co będzie z naczyniami po herbacie? Kto je sprzątnie i pozmywa?
— Ja się tym zajmę — powiedziała Mary. — Już idę, pani Crump.
W bibliotece było prawie ciemno, chociaż Adela Fortescue siedziała nadal na sofie.
— Czy mam zapalić światło, proszę pani? — zapytała zarządzająca i nie otrzymała odpowiedzi.
Mary przekręciła wyłącznik i podeszła do okna, by je zasłonić kotarą. Wówczas dopiero odwróciła głowę i spojrzała w twarz kobiety wspartej bezwładnie na ozdobnych poduszkach. Obok niej leżał kawałek rogala z miodem. Przed nią stała na stoliku nie dopita filiżanka herbaty. Śmierć spotkała Adelę Fortescue niespodziewanie i błyskawicznie.
— I co? — zapytał z przejęciem inspektor Neele.
— Cyjanek… — odparł lekarz. — Prawdopodobnie cyjanek potasu… W herbacie.
— Cyjanek… — powtórzył półgłosem detektyw. Doktor spojrzał nań spod oka.
— Dziwnie przejmuje się pan tym przypadkiem. Są jakieś szczególne powody?
— Aha… Podejrzewaliśmy ją o morderstwo — odparł Neele.
— A okazało się, że jest ofiarą. Hm… Trzeba będzie zacząć myślenie od nowa. Prawda?
Inspektor kiwnął głową. Twarz miał posępną, usta mocno zaciśnięte.
Znowu trucizna! Morderstwo niemal na jego oczach! Taksyna w kawie, którą Rex Fortescue pił na śniadanie. Cyjanek w herbacie Adeli Fortescue. Nadal sprawa czysto familijna, domowa. Na to przynajmniej zakrawa.
Adela Fortescue, Jennifer Fortescue, Elaine Fortescue i świeżo przybyły Lancelot Fortescue byli razem przy podwieczorku w bibliotece. Lancelot wybrał się w odwiedziny do panny Ramsbottom. Jennifer poszła do swojego saloniku załatwiać korespondencję. Ostatnia opuściła pokój Elaine. Według jej zeznań Adela czuła się wtedy dobrze; nalewała sobie ostatnią filiżankę herbaty.
Właśnie! To naprawdę była ostatnia filiżanka. Dalej następuje mroczny okres około dwudziestu minut — do chwili, gdy Mary Dove znalazła zwłoki.
A w trakcie tych dwudziestu minut…
Inspektor Neele zaklął półgłosem i powędrował do kuchni.
Kiedy tam wszedł, pani Crump nie drgnęła. Jej okazała postać spoczywała ciężko na krześle za stołem. Uprzednia wojowniczość rozwiała się, pękła niczym balonik.
— Gdzie ta dziewczyna? Nie wróciła jeszcze?
— Gladys… Nie ma jej. Pewno będzie się wałęsać do jedenastej.
— Ona zaparzyła herbatę i zaniosła do biblioteki, prawda?
— Ja herbaty nie ruszałam. Bóg mi świadkiem, panie inspektorze. A na mój rozum Gladys też nie zrobiła nic złego. Ona nie do takich rzeczy… ta Gladys. Wcale niezła dziewczyna. Trochę głupawa, panie inspektorze, ale przecież nie zbrodniarka.
Neele nie posądzał Gladys o zbrodnię. Nie widział w niej trucicielki. A zresztą cyjanku nie było w imbryku z herbatą.
— Dlaczego zniknęła tak nagle? Nie miała dziś wolnego dnia, prawda?
— Nie miała. Wychodne należy się jej jutro.
— Czy Crump… — zaczął Neele, lecz w tym momencie wojowniczy duch pani Crump zmartwychwstał raptownie, jej głos zadźwięczał nutą gniewu.
— Tylko nie czepiać się Crumpa! On ma alibi. Wyszedł z domu o trzeciej i teraz dziękuję Bogu, że wyszedł. Ma alibi nie gorsze niż sam pan Parcival.
Parcival Fortescue dopiero co wrócił z Londynu, aby usłyszeć na powitanie zdumiewającą wiadomość o powtórnej tragedii.
— Nie chciałem czepiać się Crumpa — wyjaśnił pokornie detektyw. — Przyszło mi tylko na myśl, że może znać plany Gladys.
— Na coś się szykowała, panie inspektorze. Włożyła swoje najlepsze nylony. Na coś się szykowała, jak Boga kocham! Nie przygotowała kanapek do herbaty. Strasznie była nerwowa. Usłyszy ode mnie kilka słów, kiedy wróci!
Kiedy wróci…
Inspektor poczuł się nieswojo, więc dla zabicia czasu ruszył mi piętro, do apartamentów państwa domu. Okazała sypialnia! Obicia z różowego brokatu, wielkie złocone łoże. Drzwi wiodą do wyłożonej lustrami łazienki z jasnoróżową, porcelanową wanną, zagłębioną w posadzkę. Dalej jest ubieralnia Reksa Fortescue. Neele wrócił do sypialni i leżącego po przeciwnej jej stronie saloniku Adeli Fortescue.
Pokój wysłany bladoróżowym grubym dywanem był urządzony w stylu empire. Neele nie interesował się nim bliżej, bo dnia poprzedniego przeprowadził dokładne oględziny, ze szczególnym uwzględnieniem biureczka–cacka. Nagle jednak skamieniał z wrażenia, gdy pośrodku bladoróżowego grubego dywanu zobaczył grudkę błota.
Nachylił się, podniósł ją ostrożnie i stwierdził, że nie utraciła jeszcze lepkości.
Bacznie powiódł wzrokiem dokoła. Nie było innych śladów — oprócz tamtej drobiny wilgotnej ziemi.
Inspektor Neele rozejrzał się po sypialce należącej do Gladys Martin.
Minęło pół do dwunastej. Crump wrócił pół godziny temu, lecz kredensowa nie pokazała się dotąd. Na pierwszy rzut oka widać było, że Gladys może mieć dobrą szkołę jako służąca, z natury jednak jest nieporządna. Łóżko sprawiało wrażenie rzadko ścielonego, atmosfera pokoju świadczyła o nieczęstym otwieraniu okna. Ale detektyw nie zaprzątał sobie głowy obyczajami domowymi Gladys Martin. Wolał poświęcić uwagę jej osobistym ruchomościom.
Garderoba dziewczyny składała się przeważnie z rzeczy tanich i pozornie eleganckich. Nic nie odznaczało się dobrym gustem lub trwałością. Starszawa pokojowa Ellen wezwana dla asysty była mało pomocna. Nie wiedziała, jakie ubrania ma Gladys. Nie była w stanie powiedzieć, czy czegoś brakuje. Przetrząsnąwszy odzież i bieliznę Neele zajął się komodą, w której kredensowa przechowywała swoje skarby: widokówki, wycinki z gazet, wykroje, wzory robót na drutach, dobre rady z dziedziny kosmetyki i mody.
Detektyw przeglądał to wszystko i układał w stosiki według kategorii. Karty pocztowe przedstawiały widoki rozmaitych miejscowości, w których zapewne Gladys spędzała urlopy. Trzy pochodziły od kogoś, kto podpisywał się „Bert”. Najprawdopodobniej była to osoba nazwana przez panią Crump „kawalerem”. Skreślone nienawykłą do pióra ręką zawierały po kilka słów tekstu. Pierwsza: „Wszystkiego najlepszego. Bardzo mi bez Ciebie smutno. Twój na zawsze Bert”. Druga: „Dużo tu fajnych panien, ale żadna nie umywa się do Ciebie. Niedługo Cię zobaczę. Nie zapominaj o naszym terminie. Pamiętaj! Później uszy do góry i wszystko dobrze raz na zawsze”. Trzecia była najzwięźlejsza: „Nie zapomnij! Ufam ci, Kochana! B”. Z kolei Neele zabrał się do wycinków prasowych i podzielił je na trzy grupy. Tyczyły one kwestii stroju i urody oraz szczegółów z życia gwiazd filmowych, co widocznie pasjonowało Gladys. Ponadto zdawały się interesować ją najnowsze cudowności wiedzy: latające talerze, tajne rodzaje uzbrojenia, środki zmuszające do mówienia prawdy, leki reklamowane przez amerykańskich szarlatanów. Czarnoksięskie sztuczki naszego dwudziestego wieku, jak określił to wszystko Neele. Ale nic, co znaleziono w pokoju, nie wyjaśniało zagadki tajemniczego zniknięcia Gladys. Nie prowadziła dziennika naturalnie detektyw nie spodziewał się takiego odkrycia, brał jednak pod uwagę nikłe prawdopodobieństwo tego. Nie było rozpoczętego listu ani najdrobniejszej bodaj wzmianki o czymś, co miałoby związek z nagłym zgonem Reksa Fortescue. Jeżeli kredensowa widziała coś lub słyszała, nie zostawiło to namacalnego śladu. Nie znalazł też odpowiedzi na pytanie, dlaczego druga taca pozostała w halki, a dziewczyna nagle przepadła.
Detektyw westchnął i wyszedłszy z sypialki zamknął drzwi za sobą. U szczytu wąskich, kręconych schodów służbowych zatrzymał się na moment i nieoczekiwanie usłyszał tupot kroków kogoś nadbiegającego korytarzem o piętro niżej. Po chwili zobaczył w dole pełną przejęcia twarz swojego sierżanta.
— Panie inspektorze! — zawołał Hay zdyszanym głosem. — Znaleźliśmy ją, panie inspektorze!
— Kogo?
— Ta pokojowa, panie inspektorze… Ellen… Przypomniała sobie, że nie zdjęła bielizny, co suszyła się na kuchennym podwórku, za węgłem od bocznych drzwi. Wyszła z latarką elektryczną i mało co się nie przewróciła o zwłoki… zwłoki Gladys… Uduszona… Ma pończochę zaciśniętą dokoła szyi… Tak na oko nie żyje od kilku godzin. I, panie inspektorze, morderca zrobił paskudny kawał… Ścisnął jej nos klamerką do bielizny…
Podróżująca koleją starsza pani zaopatrzyła się w trzy gazety. Przejrzała je, a następnie zwinęła starannie i ułożyła obok siebie. Wszystkie miały te same, wieloszpaltowe nagłówki — nie gdzieś w środku numeru; lecz na pierwszej stronie. Wszystkie pisały o „Potrójnej tragedii w Domku pod Cisami”.
Starsza pani siedziała bardzo prosto i wyglądała przez okno wagonu. Usta miała zaciśnięte, a wyraz jej białoróżowej, zoranej zmarszczkami twarzy zdradzał irytację i przygnębienie. Panna Marple wyjechała z Saint Mary Mead wczesnym pociągiem, przesiadła się na stacji węzłowej, a w Londynie dotarła koleją obwodową na inny dworzec i stamtąd wyruszyła do Baydon Heath.
Na przystanku wsiadła do taksówki i podała kierowcy nazwę Domku pod Cisami. Panna Marple — urocza, łagodna, pulchna, różowa i biała staruszka — nadspodziewanie łatwo uzyskała wstęp do miejsca strzeżonego niczym oblężona twierdza. Policja trzymała w szachu armię reporterów i fotografów, lecz pannie Marple bez kwestii dała wolną drogę, bo któż mógłby pomyśleć, że osoba ta nie jest sędziwą krewną pogrążonej w żałobie rodziny.
Panna Marple zapłaciła kierowcy, przeliczywszy uważnie bilon, i nacisnęła dzwonek przy drzwiach frontowych. Otworzył je Crump, którego starsza pani oszacowała doświadczonym wzrokiem.
„Rozbiegane oczy — szepnęła do siebie. — To człowiek śmiertelnie przerażony.” Kamerdyner spojrzał na wysoką starszą panią w staromodnym kostiumie z tweedu, dwu szalikach i małym filcowym kapeluszu ozdobionym skrzydłem ptaka. Starsza pani trzymała w ręku torebkę okazałych rozmiarów, a u jej nóg stała walizka, podniszczona, lecz w dobrym gatunku. Crump umiał ocenić prawdziwą damę jednym rzutem oka, powiedział więc uprzejmie: — Słucham szanowną panią?
— Mogłabym się zobaczyć z panią domu?
Crump sięgnął po walizkę i z należytym respektem wniósł ją do hallu.
— Proszę szanownej pani, nie bardzo wiem, kogo właściwie… — zaczął z wahaniem.
— Chciałabym pomówić — przerwała mu energicznie panna Marple — o nieszczęśliwej dziewczynie, którą zamordowano, Gladys Martin.
— Aa… W takim razie… — kamerdyner zająknął się i spojrzał ku drzwiom biblioteki, w których stanęła smukła młoda kobieta. — To małżonka pana Lancelota Fortescue, proszę pani.
Pat podeszła bliżej, a panna Marple spojrzała na nią i zdziwiła się trochę. Nie liczyła, że osobę takiego pokroju spotka w tym właśnie domu. Jego wnętrze odpowiadało powziętym z góry wyobrażeniom, ale Patrycja Fortescue nie pasowała do charakteru hallu.
— Chodzi o Gladys, proszę pani — wyjaśnił usłużnie Crump. Pat zawahała się na moment.
— Pozwoli pani tutaj. Będziemy same.
Cofnęła się, a starsza pani weszła za nią do biblioteki.
— Z kim chciałaby pani pomówić? — zaczęła Pat. — Bo ja nie na wiele się pewno przydam. Ledwie kilka dni temu przyjechałam z mężem z Afryki. O domownikach prawie nic nie wiem. Ale mogę poprosić siostrę męża albo jego bratową.
Panna Marple bacznie spojrzała na Pat i poczuła do niej sympatię. Spodobała jej się prostota i powaga młodej kobiety, której, nie wiedzieć czemu, żal się jej zrobiło. Pomyślała, że dla „małżonki pana Lancelota Fortescue” lepsze tło stanowiłyby wyblakłe perkale, konie, psy — nie to przesadnie ozdobne i bogate wnętrze. W okolicy Saint Mary Mead, podczas lokalnych zawodów hipicznych i podobnych zabaw, panna Marple spotykała wiele takich Pat i doskonale je znała. Poczuła się swojsko w towarzystwie tej poważnej, jak gdyby czymś zgnębionej młodej kobiety.
— Moja sprawa jest w gruncie rzeczy bardzo prosta — odezwała się i zdjąwszy rękawiczki wygładziła je troskliwie. — Wyczytałam w prasie, że Gladys Martin została zamordowana. Niejedno o niej wiem. Pochodziła z moich stron i u mnie praktykowała jako pomoc domowa. Teraz zginęła tak okropnie, więc… więc odczułam wewnętrzny nakaz, by przyjechać tu, sprawdzić, czy nie mogłabym jakoś pomóc w tej sprawie.
— Oczywiście. Rozumiem panią doskonale — powiedziała Pat.
Rzeczywiście zrozumiała. Stanowisko panny Marple wydało się jej zupełnie naturalne.
— Chyba to bardzo dobrze, że pani przyjechała — podjęła. — Nikt tutaj nie wie nic o Gladys Martin… To znaczy nie wiadomo nic o jej krewnych.
— Nic dziwnego — podchwyciła panna Marple. — Ona nie miała krewnych. Do mnie przyszła z sierocińca, zakładu starannie prowadzonego, ale w ciągłych tarapatach pieniężnych. Staramy się pomagać dziewczętom stamtąd. Przyjmujemy je do służby, szkolimy jak najlepiej. Gladys miała siedemnaście lat, gdy do mnie przyszła. Ja uczyłam ją podawania do stołu, obchodzenia się ze srebrami, wszystkiego, co należy. Ma się rozumieć, nie wytrzymała długo, jak to najczęściej bywa. Nabrała nieco praktyki i postarała się o miejsce w kawiarni. Robią tak prawie wszystkie. Liczą, widzi pani, na większą swobodę, weselsze życie. Czy ja wiem? Zapewne mają rację.
— Nigdy jej nie widziałam wtrąciła Pat. — Ładna była?
— Nie. Nie była ładna. Skrofuliczna, z gęstymi śladami po ospie. Nazwałabym ją także bardzo głupią. Myślę, że nie umiała zjednywać sobie ludzi. Biedactwo! Mężczyznami interesowała się zanadto, lecz mężczyźni nie odpłacali jej pięknym za nadobne. No, a inne dziewczęta drwiły z tej słabostki, czasami z niej korzystały.
— To brzmi okrutnie, proszę, pani — westchnęła Pat.
— Tak, moja droga. Życie jest okrutne. Trudno rozwiązać sprawę takich Gladys. Przepadają za kinem, innymi rozrywkami i nieustannie myślą o czymś nieprawdopodobnym, co żadnym cudem nie może ich spotkać. Może to szczęście swojego rodzaju? Ale rozczarowania są nieuniknione. Gladys też zawiodła się na kawiarnianym i restauracyjnym życiu. Nie przytrafiło się jej nic osobliwego, wspaniałego. Chyba dlatego powróciła do służby w prywatnym domu. Długo tu była?
— O ile wiem, niedługo… Miesiąc, może dwa miesiące — odpowiedziała Pat. — To okropne, niedorzeczne, że musiała zaplątać się w taką sprawę. Zapewne widziała coś albo słyszała.
— Najbardziej dotknęła mnie ta klamerka do bielizny — podjęła panna Marple właściwym sobie łagodnym tonem.
— Klamerka do bielizny?
— Tak. Przeczytałam w gazecie, że gdy znaleziono Gladys, nos miała ściśnięty czymś takim. To prawda?
Pat twierdząco skinęła głową, a różowe policzki panny Marple poróżowiały mocniej.
— Rozumie chyba pani, moja droga, czemu najbardziej dotknął mnie, rozdrażnił ten gest okrutny i lekceważący. Stwarza on w pewnym sensie obraz mordercy. Kto mógł tak postąpić? Poniżanie ludzkiej godności to czyn ohydny, zwłaszcza jeżeli poniża się godność człowieka zabitego przez siebie.
— Mam wrażenie, że rozumiem pani uczucia odparła powoli Pat.
— Chyba powinna pani zobaczyć się z inspektorem Neele’em. On prowadzi śledztwo. Myślę, że spodoba się pani. Jest bardzo ludzki. —Wzdrygnęła się nerwowo. Cała historia zakrawa na potworny koszmar. Bezsens. Szaleństwo bez ładu i składu!
— Tego bym nie powiedziała, moje dziecko — rzekła panna Marple.
— Nie powiedziałabym stanowczo.
Inspektor Neele wyglądał źle, sprawiał wrażenie przemęczonego. Prasa roztrąbiła po całym kraju zagadkę trzech gwałtownych zgonów. Sprawa, która z początku mogła uchodzić za typową, komplikowała się niespodziewanie. Adela Fortescue — najprawdopodobniejsza podejrzana — padła ofiarą niepojętego morderstwa. Pod koniec fatalnego dnia naczelnik Wydziału Śledczego wezwał inspektora na konferencję, która przeciągnęła się do późnej nocy.
Pomimo przygnębienia — lub raczej niezależnie od niego — Neele odczuwał niejaką satysfakcję. Schemat żony i kochanka wydawał mu się od początku łatwy, banalny. Nie ufał nigdy rozwiązaniom takiego pokroju, co w danym przypadku znalazło pełne uzasadnienie.
— Cała historia przybiera kompletnie nowy aspekt — mówił przełożony spacerując tam i z powrotem po swoim gabinecie. — Wygląda na to, Neele, że mamy do czynienia z osobnikiem o zachwianej równowadze. Najprzód mąż, później żona. I co? Wszystko wskazuje, że to sprawa domowa. Wszystko odbyło się w familijnym gronie. Ktoś z uczestników śniadania podał Reksowi Fortescue taksynę w kawie albo w czymś do jedzenia. W trakcie podwieczorku ktoś postarał się, by cyjanek potasu trafił do herbaty Adeli Fortescue. Musiał to być ktoś zaufany, nie nasuwający podejrzeń, jeden z członków rodziny. Kto z nich, Neele?
— Parcival nie uczestniczył w podwieczorku. Daje mu to alibi — odparł sucho detektyw i powtórzył z naciskiem: — Daje mu to alibi: powtórne.
Naczelnik spojrzał bystro na podwładnego, którego szczególny ton był zastanawiający.
— Co panu chodzi po głowie? Śmiało, Neele. Słucham.
— Nic specjalnego, panie naczelniku — odrzekł pewnie inspektor. —Taki sobie drobny pomysł… Warunki układały się dla Parcivala poręcznie.
— Może trochę zbyt poręcznie, co? — Naczelnik zamyślił się na chwilę. — Podejrzewa pan, że on mógł to zaaranżować? Ale jak, Neele? Nie rozumiem. Nie wyobrażam sobie, Neele — zrobił znów krótką pauzę. — To typ bardzo przezorny.
— Ale wcale niegłupi — dopowiedział inspektor.
— Kobieta w roli podejrzanej nie odpowiada panu, prawda? A przecież wszystko wskazuje na kobiety. Elaine Fortescue i pani Parcivalowa uczestniczyły w śniadaniu, a także w podwieczorku. Mogła to zrobić jedna albo druga. Żadna nie sprawia wrażenia chorej umysłowo. Ale to nic. Czasami trudno się zorientować. Może znajdziemy coś niewyraźnego w przeszłości.
Neele milczał. Medytował o Mary Dove. Nie miał konkretnych powodów, by ją podejrzewać, ale w taki właśnie sposób chętnie rozumował. Z pewnością było w niej coś nie wyjaśnionego, nasuwającego wątpliwości. Po śmierci Reksa Fortescue zdradzała ironiczną niechęć wobec pracodawców. A jak zachowuje się ostatnio? Jej postawy nie można nazwać ironiczną ani niechętną. Natomiast parę razy Mary Dove objawiła jak gdyby lekki przestrach.
W sprawie Gladys Martin detektyw sobie przypisywał niemałą winę. Jej zalęknienie i zdenerwowanie uznał za objaw naturalny przy kontakcie z policją.
Nieraz spotykał się z podobnym zachowaniem. Ale w tym wypadku chodziło o coś więcej. Być może Gladys usłyszała coś lub zobaczyła. Mogło to być coś błahego, drobny szczegół, o czym nie chciała mówić, sądziła, że nie warto. A obecnie biedaczka nigdy już nic nie powie. Inspektor Neele spojrzał nie bez zainteresowania w łagodną, szczerą twarz leciwej damy, która zgłosiła się doń w Domku pod Cisami. Zrazu nie wiedział, jak ją potraktować, lecz zdecydował się szybko. Panna Marple może być przydatna — orzekł. Jest prostolinijna, bez zastrzeżeń uczciwa; jak większość kobiet w pewnym wieku ma niemało wolnego czasu, no i posiada iście staropanieński talent wyławiania istotnych szczegółów z plotek. Od służby czy też pań z rodziny Fortescue wydobędzie informacje, których nigdy nie uzyskałaby policja. Dadzą to pogawędki, wspomnienia, domysły, wielokrotne opowieści o tym, co ten czy ów zrobił lub powiedział. Ogólnie biorąc detektyw był zadowolony, więc szarmancko odniósł się do panny Marple.
— Ładnie szanowna pani postąpiła decydując się na przyjazd tutaj — powiedział.
— To był mój obowiązek. Gladys mieszkała w moim domu. Uważam, że w pewnym stopniu jestem odpowiedzialna za tę dziewczynę… Bardzo niemądrą dziewczynę, panie inspektorze.
Inspektor Neele spojrzał z uznaniem na starszą panią. Odniósł wrażenie, że trafiła w sedno.
— Rozumiem — odparł. — l mnie się tak zdawało.
— Widzi pan, jeżeli Gladys coś spostrzegła, nie miała naturalnie pojęcia, jak należy postąpić. Mój Boże! Bardzo niejasno się wyrażam.
Detektyw odpowiedział, że rozumie doskonale.
— Ma pani na myśli, że ta dziewczyna nie potrafiłaby ocenić, co ma znaczenie czy też go nie ma?
— Właśnie, panie inspektorze!
— A wyrażając pogląd, że Gladys była niemądra… — podjął detektyw i zawiesił głos.
— Chciałam powiedzieć — podchwyciła panna Marple — że należała do osób szczególnie łatwowiernych. Gdyby potrafiła zgromadzić jakieś oszczędności, z ochotą powierzyłaby je pierwszemu oszustowi. Ale oszczędności nigdy nie miała, bo pieniądze trwoniła na najmniej praktyczne fatałaszki^
— Jak odnosiła się do mężczyzn?
— Strasznie jej zależało na znalezieniu wielbiciela. Podejrzewam, że głównie dlatego wyniosła się z Saint Mary Mead. Sroga tam konkurencja, bo odpowiednich mężczyzn jest bardzo mało. Gladys miała na oku młodego chłopca, dostawcę ryb. Ale cóż? Fred nie skąpił wszystkim służącym miłych słów, za którymi nic się nie kryło. Biedaczka była dotkliwie zawiedziona. Zdaje się jednak, że ostatecznie znalazła kawalera?
— Na to wygląda — powiedział Neele. — Nazywa się Albert Evans. Poznała go zapewne w czasie urlopu. Nie dał jej pierścionka, więc być może całą historię zmyśliła. Zwierzała się kucharce, że to inżynier górnik.
— Historia nad wyraz nieprawdopodobna, ale mogła opierać się na tym, co on jej mówił. Jak wspomniałam już, Gladys była dziewczyną wyjątkowo łatwowierną. Jego nie łączy pan z tą sprawą?
Inspektor Neele pokręcił głową.
— Nie, proszę pani. Nie podejrzewam komplikacji takiego rodzaju. Jestem prawie pewien, że Albert Evans nigdy nie odwiedził Gladys. Od czasu do czasu przysyłał jej kartkę pocztową, najczęściej z portu morskiego. Może to podrzędny mechanik z jakiegoś stateczku żeglugi przybrzeżnej?
W każdym razie jestem zadowolona, że Gladys przeżyła swój mały romans. Skoro miała zginąć tak nagle… — twarz panny Marple przybrała surowy wyraz. — Widzi pan, inspektorze, najbardziej oburza mnie i drażni ta klamerka do bielizny. Co za ohyda!
— Wcale nie dziwię się szanownej pani i w pełni to rozumiem. Starsza pani odkaszlnęła z pewnym zakłopotaniem.
— Zastanawiam się… Może to natrętnie z mojej strony, ale czy nie mogłabym pomóc trochę panu na sposób bardzo skromny i, obawiam się, bardzo kobiecy. Sądzę, że to szczególnie przewrotny morderca, a przewrotność nie powinna uchodzić bezkarnie.
— Zapewne to sąd nieco staroświecki, nie w modzie dzisiaj — rzucił posępnie Neele. — Osobiście jednak zgadzam się z panią.
— Jest tutaj hotel obok stacji, a także hotel Golf — podjęła panna Marple. — No i w tym domu mieszka panna Ramsbottom, osoba interesująca się żywo pracą misjonarzy.
— Mieszka. Może pani z niej coś wydobędzie. Mnie powiodło się nieszczególnie.
— Bardzo pan miły, panie inspektorze… Cieszę się, że nie wziął mnie pan za zwykłą łowczynię sensacji.
Inspektor uśmiechnął się nieoczekiwanie. Przyszło mu na myśl, że ta starsza pani wygląda na przeciwieństwo bogini zemsty, a mimo to jest bliska jej roli.
— Gazety — zaczęła znów „bogini zemsty” — lubią gonić za sensacją, najczęściej jednak szwankuje w nich dokładność. Wolałabym poznać suche fakty — umilkła i spojrzała pytająco na detektywa,
— Fakty ogołocone z sensacji przedstawiają się następująco — odparł. — Rex Fortescue zasłabł nagle w swoim biurze skutkiem zatrucia taksyną. Taksynę otrzymuje się z cisowych jagód albo igieł.
— To bardzo dogodne wtrąciła panna Marple.
— Być może. Ale w danym przypadku nie mamy żadnego dowodu… Nie mamy na razie.
Na ostatnim słowie Neele położył nacisk, sądził bowiem, że właśnie w tym względzie panna Marple może być najbardziej pomocna. Jeżeli ktoś z domowników preparował jagody cisa, ona najłatwiej wpadnie na ślad takich poczynań. Wygląda na staroświecką osobę, która lubi robić domowe trunki i lekarstwa, zbierać i suszyć zioła, zna więc metody prac z tym związanych.
— A pani Fortescue? — padło pytanie.
— Pani Fortescue piła herbatę w rodzinnym gronie. Jej pasierbica, Elaine Fortescue, była ostatnią osobą, która opuściła bibliotekę. Zeznaje, że w chwili gdy stamtąd wychodziła, pani Fortescue nalewała sobie drugą filiżankę herbaty. Po upływie około dwudziestu minut panna Dove, zarządzająca domem, weszła do pokoju, aby sprzątnąć naczynia po podwieczorku. Adela Fortescue nadal siedziała na sofie, ale nie żyła. Przed nią stała nie dopita filiżanka z herbatą, w której wykryto cyjanek potasu.
— O ile mi wiadomo, to trucizna działająca błyskawicznie.
— Tak, proszę pani.
— Groźna substancja mruknęła panna Marpłe, jak gdyby do siebie. — Czasami używam jej przy niszczeniu os. Ale zawsze jestem ostrożna, bardzo uważam.
— Ma pani słuszność. Słoik z cyjankiem potasu znaleziono w podręcznym składziku ogrodnika.
— To znów bardzo dogodne… Czy pani Fortescue coś jadła?
— Tak. Podwieczorek można by nazwać wystawnym.
— Było ciasto, prawda? Zapewne też chleb, masło, rogale? Może dżem, miód, coś z tych rzeczy?
— Aha. Były rogale, miód, ciasto w czekoladzie, rolada z marmoladą, herbatniki… — Neele urwał, z ukosa zerknął na starszą panią. —Obecność cyjanku potasu stwierdzono w herbacie.
— Tak, tak… Słyszałam. Pragnę jednak uzyskać, jak to się mówi, pełny obraz. Jest on wiele mówiący. Nie sądzi pan, inspektorze?
Neele spojrzał na pannę Marple nie bez zdziwienia. Twarz miała mocno zaróżowioną, oczy błyszczące.
— A trzecia śmierć, inspektorze?
— W tym wypadku fakty są stosunkowo proste. Gladys przyniosła do biblioteki tacę z herbatą i wróciła do kuchni po drugą, tę jednak zostawiła w hallu. Przez cały dzień była zdenerwowana, roztargniona. Później jej nie widziano. Kucharka, pani Crump, wywnioskowała, ze dziewczyna zrobiła sobie wolne popołudnie, nie opowiadając się nikomu. Utwierdził ją w tym przekonaniu fakt, że Gladys miała na nogach nylony i swoje najlepsze pantofle. Myliła się jednak. Najprawdopodobniej dziewczyna przypomniała sobie nagle, że nie zdjęła bielizny, która suszyła się na sznurach za domem. Wybiegła, by naprawić własne zaniedbanie, i ktoś zaskoczył ją znienacka, od tyłu zarzucił na szyję pończochę… I stało się…
— Ktoś z zewnątrz?
— Być może, proszę pani. Lecz równie dobrze mógł zrobić to jeden z domowników… Ktoś, kto czekał okazji, by przydybać dziewczynę samą. Gladys była roztrzęsiona, zdenerwowana, kiedy przesłuchiwaliśmy ją wstępnie. Ale niestety, znaczenie tego faktu uszło mojej uwagi.
— Mój Boże! Skąd pan mógł wiedzieć? Ludzie często bywają zbici z tropu przy kontakcie z policją. Zupełnie jak gdyby mieli coś na sumieniu.
— Niewątpliwie, proszę pani. Tym razem jednak musiało wchodzić w grę coś więcej. Zapewne Gladys zauważyła, że ktoś z domowników robi coś na pozór niezrozumiałego. Nie sądzę, by to szczególnie rzucało się w oczy, bo w takim razie dziewczyna powiedziałaby nam prawdę. Co dalej? Gladys musiała zdradzić swój niepokój wobec osoby zainteresowanej, ta zaś uprzytomniła sobie, że Gladys może być niebezpieczna.
— I dlatego — podchwyciła panna Marple — Gladys została uduszona i na jej nosie zaciśnięto klamerkę do bielizny.
— Właśnie! Ta klamerka! Bezcelowe okrucieństwo. Popis brawury absolutnie niepotrzebny.
— Czy niepotrzebny? — mruknęła starsza dama. Nasuwa pewne sugestie… Rozumie pan, inspektorze?
— Nie bardzo… Co ma pani na myśli? Panna Marple ożywiła się nieoczekiwanie.
— Mam na myśli ciąg wydarzeń traktowanych jako całość. Rozumie pan? Trudno przecież uwolnić się od wymowy faktów.
— Nic nie rozumiem, szanowna pani.
— Chodzi mi o to, że… Zastanówmy się, inspektorze… Najprzód pan Fortescue, Rex Fortescue został zamordowany w swoim gabinecie. Następnie pani Fortescue umarła siedząc przy podwieczorku, w bibliotece. Do herbaty podano rogaliki i miód. Wreszcie znaleziono zwłoki biednej Gladys z klamerką do bielizny zaciśniętą na nosie. To stawia kropkę nad „i”. Czarująca pani Pat Fortescue powiedziała mi, że to wszystko nie ma sensu ani ładu. Nie mogę się z nią zgodzić. W całej historii jest sens i ład uderzający.
— Nie wydaje mi się, abym… — bąknął zbity z tropu Neele i nie dokończył, gdyż panna Marple przerwała mu żywo.
— Na oko liczy pan sobie trzydzieści pięć, może trzydzieści sześć lat. Kiedy był pan małym chłopcem, wypowiedziano wojnę staroświeckim wierszykom dla dzieci. Natomiast dla osoby wychowanej jak ja na takich wierszykach… Widzi pan, ma to swoją wymowę. Jedno mnie zastanawia… — panna Marple urwała, by podjąć zaraz, jak gdyby zebrała się na odwagę: — Ma się rozumieć, to wielki nietakt mówić o podobnych głupstwach…
— Proszę. Niech pani mówi, o czym zechce.
— Dziękuję. Bardzo pan uprzejmy. Powiem. Chociaż zdaję sobie sprawę, że jestem bardzo stara, nie najmądrzejsza, a moje pomysły mogą nie mieć sensu… Chciałabym zapytać, czy w tej historii nie natknął się pan gdzieś na czarne ptaki… wyrażając się ściślej, kosy?
— Przez dobre dziesięć sekund inspektor Neele spoglądał ze zdumieniem na starszą panią. Przychodziło mu na myśl, że biedaczka postradała nagle zmysły.
— Kosy? — powtórzył wreszcie.
Panna Marple przytaknęła energicznym skinieniem głowy.
— Nie inaczej — powiedziała i zaczęła recytować:
Piosenka za szóstkę, kieszeń żyta i
Zapiekanych w cieście kosów mendle trzy.
Przekrojono ciasto, ptaszków zabrzmiał chór.
Co za pyszne danie na królewski dwór!
Król był w skarbcu, liczył tam pieniądze swe,
Królowa w komnacie bulkę z miodem je.
Służebna w ogrodzie wietrzy ubrań stos,
Wtem przyleciał ptaszek, oddziobał jej nos.
— Wielki Boże! zawołał detektyw.
— Pasuje, co? — podjęła starsza pani. — W kieszeni marynarki nieboszczyka znaleziono żyto. Tak napisała jedna z gazet. Inne wspominały o zbożu, ziarnic i tak dalej… Ale to było żyto, prawda?
Inspektor Neele twierdząco skinął głową.
— A widzi pan! — podchwyciła triumfalnie starsza pani. — Rex Fortescue. Rex znaczy król. Zginął w swoim gabinecie biurowym: w skarbcu! Pani Fortescue, „królowa”, jadła w komnacie bułkę z miodem. Cóż dziwnego, że morderca ścisnął nos Gladys klamerką do bielizny.
— Sądzi pani, że to robota szaleńca?
— Nie wyciągajmy pochopnie wniosków. W każdym jednak razie cała historia wygląda osobliwie. Koniecznie musi pan dopytywać o kosy. Na pewno były tu i kosy.
W tym momencie wszedł do pokoju sierżant Hay.
— Panie inspektorze! — zaczął z przejęciem i urwał spostrzegłszy starszą panią.
Neele zdążył tymczasem przyjść do siebie, więc zwrócił się do panny Marple:
— Bardzo szanownej pani dziękuję. Interesuje panią Gladys Martin, może więc życzy pani sobie zobaczyć rzeczy zabrane z jej pokoju? Sierżant Hay pokaże je pani. Niedługo będzie wolny.
Panna Marple zrozumiała, że ją odprawiono, i wyniosła się z pokoju.
— Kosy! — mruknął do siebie Neele i zwrócił się do zdziwionego sierżanta. — O co chodzi, Hay?
— Panie inspektorze! zaczął znowu podwładny z nie mniejszym przejęciem. — Niech pan inspektor spojrzy! — pokazał coś zawiniętego w przybrudzoną chusteczkę do nosa. — Znaleźliśmy to w malinach. Mogło zostać wyrzucone z któregoś okna domu
Żywo zainteresowany Neele rzucił okiem na przedmiot, który sierżant umieścił przed nim na biurku — jak się okazało, ledwie napoczęty słoik marmolady. Spoglądał nań bez słowa. Jego twarz przybierała wyraz coraz bardziej kamienny i tępy, co świadczyło, że detektyw błądzi myślami po manowcach ułudy. Oczyma wyobraźni oglądał jak gdyby film. Widział nowy słoik i ręce, które ostrożnie zdejmują pokrywkę, usuwają nieznaczną ilość marmolady, mieszają z taksyną, wkładają znowu do słoika i wygładziwszy powierzchnię słoik zakrywają. Widział to wszystko, przerwał jednak rozważania, aby zapytać podwładnego:
— Czy marmoladę wyjmują ze słoika i podają na stół w jakimś innym naczyniu?
— Nie, panie inspektorze. Podczas wojny, kiedy trudno było o wszystko, zaczęli podawać marmoladę w oryginalnych słoikach i tak już zostało.
— To uprościło zadanie. Oczywiście — szepnął do siebie Neele.
— I co więcej, panie inspektorze — ciągnął Hay — tylko pan Fortescue jadł na śniadanie marmoladę. I pan Parcival, ale jego nic było w domu. Panie jadły miód i dżem.
— Aha… To uprościło zadanie jeszcze bardziej.
Po krótkiej przerwie urojony film jął snuć się dalej. Stół, wokół niego domownicy przy śniadaniu. Rex Fortescue sięga po słoik z marmoladą, nabiera łyżkę, kładzie na grzance posmarowanej masłem. To rozwiązanie dużo łatwiejsze, prostsze: nie trzeba ryzykować, przyprawiać kawy w określonej filiżance. Idealna, nowa metoda podawania trucizny! Co dalej? Drugi antrakt: film traci nieco na wyrazistości. Słoik z marmoladą ktoś zastępuje drugim, z którego usunął dokładnie taką samą ilość. Okno się uchyla. Jakaś ręka rzuca słoik w maliny… Czyja to była ręka?
— Naturalnie musimy to posłać do badania, przekonać się, czy w marmoladzie są ślady taksyny. Nie wolno pochopnie wyciągać wniosków — powiedział Neele.
— Nie wolno, panie inspektorze — zgodził się Hay. — Na słoiku mogą też być odciski palców.
— Mogą. Ale najprawdopodobniej nie te, których szukamy. Pozostawili je Gladys, Crump, pan Fortescue… No i zapewne pani Crump, a także subiekt ze sklepu kolonialnego. Jeszcze kilka osób bez znaczenia dla śledztwa. Jeżeli ktoś dodał tu taksynę, z pewnością uważał, żeby nie dotykać słoika palcami. Powtarzam: nie wolno pochopnie wyciągać wniosków. Jak sprowadzają tutaj marmoladę? Gdzie ją przechowują?
Zapobiegliwy sierżant Hay miał w pogotowiu odpowiedzi na wszelkie pytania.
— Marmoladę i dżemy kupują partiami, po sześć słoików. Świeży słoik wydaje się do pokoju kredensowego, kiedy w poprzednim jest już niewiele.
— A zatem manipulacja mogła być przeprowadzona na kilka dni przed podaniem marmolady na stół. Mógł się tym zająć każdy z domowników albo ktokolwiek, kto miał tutaj dostęp.
„Miał tutaj dostęp”. Ten zwrot zbił z tropu sierżanta, który nie zrozumiał, jakim szlakiem podąża myśl przełożonego.
Rozumowanie Neele’a opierało się jednak na logicznym założeniu: skoro marmoladę zatruto dawniej, prawdopodobnie wykluczyć należy osoby jedzące owego dnia śniadanie.
To otwiera nowe, interesujące możliwości. Zaleca rozmowy z różnymi ludźmi — rozmowy pod nieco odmiennym kątem widzenia. Tylko nie sugerować się niczym z góry!
Detektyw nie lekceważył bynajmniej zdania panny Marple na temat staroświeckiego wierszyka z dziecinnego pokoju. Jego treść w zadziwiający sposób pasuje do przebiegu wydarzeń. Rozwiązuje zagadkę niepokojącą od pierwszej chwili: kieszeń pełną żyta. — Ale te kosy? — szepnął do siebie Neele.
— Słucham, panie inspektorze? — zdziwił się podwładny.
— Drobiazg, Hay… Nic ważnego.
Inspektor Neele wybrał się na poszukiwanie Mary Dove i zastał ją w jednym z pokoi sypialnych na piętrze, gdzie Ellcn zdejmowała z łóżka prześcieradła —jak się zdawało, czyste. Obok leżało na krześle kilka również nie używanych ręczników.
— Spodziewa się pani kogoś? zapytał trochę zdziwiony detektyw.
Zarządzająca domem uśmiechnęła się na swój sposób. W przeciwieństwie do posępnej, przygnębionej pokojówki była jak zawsze pogodna i opanowana.
— Akurat odwrotnie powiedziała, a Neele spojrzał na nią pytająco.
— Ten pokój gościnny miał zająć pan Gerald Wright.
— Gerald Wright? Co to za jeden?
— Dobry znajomy panny Elaine Fortescue — odparła Mary tonem sztucznie obojętnym.
— Oczekiwano go? Kiedy?
— O ile mi wiadomo, zatrzymał się w hotelu Golf nazajutrz po śmierci pana Fortescue.
— Nazajutrz?
— Tak poinformowała mnie panna Fortescue — odparła Mary tonem nadal bez wyrazu. — Chciała, by pan Wright przeniósł się tutaj, więc w porę przygotowałam pokój. Następnie jednak, po dwu dalszych tragediach… uznała widać, że lepiej mu będzie w hotelu.
— W hotelu Golf?
— Tak, panie inspektorze.
— Hm… Nic dziwnego.
Ellen zebrała prześcieradła i ręczniki, wyszła z pokoju. Mary Dove spojrzała pytająco na detektywa.
— Życzył pan sobie pomówić ze mną w jakiejś sprawie?
— Ścisłe ustalenie czasu rozmaitych wydarzeń jest w danej chwili kwestią pierwszorzędnej wagi — odparł gładko Neele. — Członkowie rodziny wypowiadają się mętnie na ten temat, co uważam za naturalne i zrozumiałe. Natomiast zdążyłem zauważyć, że pani dobrze orientuje się w czasie.
— Co też uważa pan za naturalne i zrozumiałe uśmiechnęła się Mary Dove.
— Tak… Zapewne… W każdym razie należy pogratulować sprawności, z jaką pani prowadzi dom mimo… mimo, powiedzmy, paniki wynikłej z racji ostatnich zgonów — inspektor zrobił małą pauzę. — Jak pani to robi?
Dobrze zdawał sobie sprawę, iż jedyną lukę w nieprzeniknionym pancerzu Mary Dove stanowi duma z własnej sprawności. I tym razem zarządzająca domem ożywiła się nieco.
— Crumpowie chcieli z miejsca odejść — powiedziała.
— My nie udzielilibyśmy zgody.
— Wiem. Oczywiście. Ale i ze swojej strony dałam im do zrozumienia, że pan Parcival Fortescue okaże się zapewne hojny dla tych, co oszczędzą mu zbędnych kłopotów.
— A Ellen?
— Nie myśli o rzuceniu pracy.
— Aha… Nie myśli o rzuceniu pracy — powtórzył Neele. — Ma mocne nerwy.
— Delektuje się katastrofami. Podobnie jak pani Valowa, czerpie perwersyjne zadowolenie z tragedii.
— Ciekawe… Czy pani Valowa czerpie perwersyjne zadowolenie z tragedii?
— Nie… Może to zbyt silnie powiedziane… W każdym razie usposobienie pozwala jej tragedie znosić… Coś takiego miałam raczej na myśli.
— A jakie wrażenie wywarło to wszystko na pani? Mary Dove wzruszyła ramionami i odpowiedziała sucho:
— Nie było miłym przeżyciem.
Detektyw jeszcze raz zapragnął przeniknąć linie obronne tej chłodnej i opanowanej młodej kobiety, zbadać, co kryć się może pod osłoną niedopowiedzeń i całej zagadkowej postawy Mary Dove.
— Cóż — podjął wróćmy do miejsca i czasu poszczególnych wydarzeń. Ostatni raz widziała pani Gladys Martin w hallu, przed podwieczorkiem, za dwadzieścia piąta? Nie mylę się, prawda?
— Nie myli się pan. Powiedziałam jej, żeby podała herbatę.
— Skąd pani wtedy przyszła?
— Z piętra. Parę minut wcześniej zdawało mi się, że dzwoni telefon.
— Zapewne przyjęła go Gladys?
— Tak. To była omyłka. Ktoś chciał się połączyć z pralnią w Baydon Heath.
— Wówczas widziała pani Gladys Martin ostatni raz?
— W jakieś dziesięć minut później wniosła do biblioteki tacę z herbatą.
— Z kolei nadeszła panna Elaine Fortescue?
— Tak. Trzy lub cztery minuty po Gladys. Następnie poszłam na górę, aby poprosić na herbatę panią Valowa..
— Zwykle pani to robi?
— Skąd znowu! Domownicy schodzą na podwieczorek, kiedy zechcą. Ale tamtego dnia pani Fortescue zapylała, gdzie się wszyscy podziali. Wyszłam do hallu i odniosłam wrażenie, że na piętrze słyszę kroki pani Valowej. Omyliłam się jednak, bo…
— Jak to? — przerwał Neele zwietrzywszy coś nowego. — Usłyszała pani czyjeś kroki na piętrze?
— Tak. Jak gdyby zbliżały się do szczytu schodów. Ale nikt nie zeszedł na dół. Panią Valową zastałam w jej pokoju. Dopiero co wróciła ze spaceru…
— Ze spaceru powtórzył detektyw. — Aha, rozumiem… Która była godzina?
— Dochodziła piąta, jak sądzę.
— A pan Lancelot Fortescue zjawił się o której?
— Parę minut później wróciłam na parter… Myślałam nawet, że przyjechał wcześniej, ale…
— Dlaczego myślała pani, że przyjechał wcześniej? — przerwał znów żywo inspektor Neele.
— Ponieważ zdawało mi się, że zobaczyłam go przez okno, z podestu na półpiętrze.
— W ogrodzie?
— Tak… Zauważyłam kogoś niknącego za cisowym żywopłotem. Pomyślałam, że to może być on.
— Wtedy schodziła pani na dół, zaprosiwszy panią Valową na podwieczorek, prawda?
— Nie — sprostowała Mary. — Stało się to wcześniej, kiedy schodzi—łam na dół pierwszy raz.
Detektyw spojrzał na nią przenikliwie.
— Jest pani pewna, panno Mary?
— Najzupełniej. Dlatego właśnie zaskoczył mnie widok pana Lancelota, kiedy naprawdę zadzwonił do drzwi.
Inspektor Neele pokręcił głową i podjął nie zdradzając tonem głosu swego wzburzenia:
— Nie mogła pani zobaczyć w ogrodzie Lancelota Fortescue. Pociąg z Londynu, przybywający o czwartej dwadzieścia osiem, miał dziesięć minut opóźnienia. Był na przystanku Baydon Heath o czwartej trzydzieści siedem. Jest zawsze przepełniony, więc Lancelot Fortescue musiał zaczekać kilka minut na taksówkę. Wobec tego odjechał ze stacji mniej więcej trzy na piątą (pięć minut później, niż pani widziała kogoś w ogrodzie), a do Domku pod Cisami jest około dziesięciu minut drogi. Taksówkę odprawił sprzed bramy nie wcześniej niż za pięć piąta… Hm… Nie mogła go pani zobaczyć w ogrodzie.
— Pewna jestem, że kogoś zauważyłam.
— Niewątpliwie. Ale ściemniało się wówczas. Nie widziała pani dokładnie tamtej osoby?
— Naturalnie… Nie potrafiłabym rozpoznać twarzy… Zorientowałam się tylko, że to wysoki, szczupły mężczyzna, więc przyszedł mi na myśl pan Lancelot Fortescue, którego oczekiwaliśmy wszyscy.
— A tamten, w którą odszedł stronę?
— Zniknął za cisowym szpalerem, w kierunku wschodniego skrzydła domu.
— Gdzie znajdują się boczne drzwi, prawda? Czy są one zamykane na klucz?
— Tak Ale dopiero późnym wieczorem.
— Innymi słowy: kogoś, kto wszedłby tymi drzwiami, mógłby nie spostrzec nikt z domowników?
Mary Dove zastanowiła się na moment.
— Zapewne… Tak! dodała bardziej stanowczym tonem. — Chce pan powiedzieć, że słyszałam odgłos kroków kogoś, kto w taki sposób wtargnął do domu i ukradkiem przemykał korytarzem na piętrze?
— Coś w tym sensie, proszę pani.
— Ale kto?
— To pytanie wymaga odpowiedzi. Na razie bardzo pani dziękuję. Mary Dove odwróciła się, by odejść, lecz w tym momencie detektyw rzucił od niechcenia:
— Aha… Sądzę, że pani może mi coś powiedzieć o kosach?
Po raz pierwszy zarządzająca domem była jak gdyby zaskoczona. Odwróciła się raptownie.
— O… Przepraszam… Co pan powiedział?
— Zapytałem o kosy… ptaki.
— Ptaki?
— Tak. Kosy — powtórzył Neele i przybrał swój najbardziej tępy wyraz twarzy.
— Ma pan na myśli tę idiotyczną historię z lata? Przecież nie może mieć nic… — Mary Dove umilkła nagle.
— Słyszałem coś piąte przez dziesiąte — podjął swobodnie detektyw.
— Ale cóż? Tylko pani potrafi opisać to zajście ze szczegółami.
— Moim zdaniem w grę wchodził idiotyczny, niedorzeczny kawał —odparła Mary Dove już z normalnym, niezmąconym spokojem. —Cztery nieżywe kosy znalazły się na biurku w gabinecie pana Fortescue… w jego domowym gabinecie. Jak zwykle latem, okna były otwarte. Podejrzewaliśmy wszyscy syna ogrodnika, chociaż chłopiec zapewniał, że nie jest winien. Były to kosy, które ogrodnik zastrzelił i powiesił na drzewach owocowych, by odstraszyć ptactwo.
— Ktoś musiał je odciąć i podrzucić na biurko Reksa Fortescue.
— Tak.
— Nie widzi w tym pani jakiegoś sensu, związku z czymkolwiek?
— Nie sądzę.
— A jak zachował się pan Fortescue? Zły był?
— Zły? Oczywiście.
— Nie odniosła pani wrażenia, że zaniepokoiła go ta historia, wytrąciła z równowagi?
— Nie pamiętam, doprawdy.
— Rozumiem…
Inspektor Neele nie dodał nic więcej, wydało mu się jednak, że tym razem Mary Dove odwraca się i odchodzi z ociąganiem, jak gdyby miała ochotę zbadać bardziej szczegółowo, co się dzieje w jego głowie. Ale on myślał tylko z niechęcią o pannie Marple. Zapewniła, że w tej historii muszą być kosy. I oto są! Co prawda nie trzy mendle, które dokładnie pasowały do wzoru, ale są!
Głupia historia zdarzyła się latem, więc Neele nie wyobrażał sobie, jaki mogła mieć związek z późniejszą tragedią. Oczywiście nie zasugeruje się ptakami, nie zaniecha opartego na logice normalnego śledzenia mordercy, działającego z normalnych pobudek. Lecz od tej chwili nie wolno mu odrzucać nawet najbardziej obłąkańczych możliwości.
— Przykro mi jeszcze raz panią trudzić — zwrócił się Neele do Elaine Fortescue — muszę jednak wyświetlić pewien szczegół. O ile mi wiadomo, pani jest ostatnią lub raczej przedostatnią osobą, która widziała panią Fortescue żywą. Opuściła pani bibliotekę dwadzieścia po piątej?
— Mniej więcej. Nie mogę określić czasu ściśle — odparła panna Fortescue i dorzuciła obronnym tonem: — Człowiek nie patrzy wciąż na zegary.
— Ma się rozumieć, proszę pani. Kiedy wszyscy wyszli z pokoju, pani została sama z panią Fortescue. O czym panie rozmawiały?
— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
— Najprawdopodobniej nie ma. Ale treść rozmowy może świadczyć w pewnym stopniu o ówczesnym nastroju pani Fortescue.
— Chce pan powiedzieć… Sądzi pan, że ona zabiła się sama? Detektyw spostrzegł, że twarz dziewczyny się rozjaśniła, co nie zdziwiło go wcale. Takie rozwiązanie byłoby oczywiście najdogodniejsze z punktu widzenia mieszkańców Domku pod Cisami. Neele nie wierzył w nie, gdyż Adeli Fortescue nie uważał za typ potencjalnej samobójczyni. Nawet gdyby otruła męża i żywiła obawę, że zbrodnia wyjdzie na jaw, nie pomyślałaby z pewnością o odebraniu sobie życia. Optymizm kazałby jej wierzyć, że jeżeli nawet dojdzie do procesu, da się uzyskać wyrok uniewinniający. Takiego zdania był inspektor Neele, nie chciał jednak rozpraszać złudzeń Elaine Fortescue.
— Istnieje i taka możliwość — odparł zgodnie z prawdą. — Więc słucham, proszę pani? O czym była wtedy mowa?
— Szczerze mówiąc o moich sprawach — powiedziała młoda osoba i umilkła.
— A mianowicie?
— Mój… mój znajomy, ktoś z przyjaciół, przyjechał tutaj, więc zwróciłam się do Adeli, czy nie ma nic przeciwko jego zamieszkaniu w naszym domu.
— Rozumiem… Kto jest tym pani znajomym?
— Gerald Wright. Nauczyciel szkolny. Zatrzymał się w hotelu Golf.
— Czy to szczególnie dobry znajomy, ktoś bardzo bliski? — detektyw przybrał dobroduszny, rodzicielski wyraz twarzy, który dodał mu co najmniej piętnaście lat. — Może wkrótce należy oczekiwać doniosłego wydarzenia w rodzinie?
Odczuł niemal skrupuły na widok nieporadnego gestu ręki i rumieńca dziewczyny. Nie wątpił już, Elaine Fortescue kocha się w tym gościu.
— Nie jesteśmy formalnie zaręczeni i… i… Teraz nie może być o tym mowy… Ale… Zgadł pan, inspektorze. Istotnie, zamierzamy się pobrać.
— Gratuluję serdecznie! podchwycił żywo Neele. — Wspomniała pani, że pan Wright zatrzymał się w hotelu Golf. Od jak dawna tam mieszka?
— Zadepeszowałam do niego po śmierci ojca.
— A on przyjechał niezwłocznie — powiedział detektyw i życzliwym, budzącym zaufanie tonem dorzucił swój ulubiony zwrot: — Aha… Rozumiem. — Na moment zawiesił głos. Jak pani Fortescue zareagowała na propozycję, by pan Wright przeprowadził się tutaj?
— Odpowiedziała: „Dobrze. Wolno ci zapraszać, kogo sobie życzysz”.
— Innymi słowy odniosła się do pani planów życzliwie.
— Życzliwie?… Chyba niezupełnie. Powiedziała jeszcze… — Właśnie! Co więcej powiedziała?
— Głupstwo, jakiego należało spodziewać się od Adeli. Dodała, że mogłabym zrobić znacznie lepszą partię. — Elaine zarumieniła się znowu.
— Cóż, krewni często mówią podobne rzeczy.
— Tak… Naturalnie! Ale, widzi pan, nie wszystkich stać na właściwą ocenę Geralda. To intelektualista, zwolennik nieszablonowych, postępowych idei, które nie odpowiadają wielu ludziom.
— Aha… Rozumiem. Dlatego trudno mu było dojść do porozumienia z pani ojcem.
Dziewczyna mocno się zaczerwieniła.
— Ojciec był niesprawiedliwy, miał liczne uprzedzenia. Drażnił uczucia Geralda. Otwarcie mówiąc, zachowanie ojca tak zirytowało Geralda, że zniknął na długie tygodnie i nie odzywał się nawet do mnie.
„I prawdopodobnie nie odezwałby się do dnia dzisiejszego. gdyby twój ojciec nie umarł i nie zostawił ci grubej forsy” pomyślał inspektor Neele i zapytał:
— O niczym więcej nie rozmawiała pani z panią Fortescue?
— Nie… Nie zdaje mi się.
— Działo się to mniej więcej dwadzieścia pięć po piątej, a o szóstej pięć znaleziono zwłoki pani Fortescue. Pani nie wróciła do biblioteki w tym czasie?
— Nie wróciłam.
— Co pani robiła?
— Ja? Wybrałam się na mały spacer.
— Do hotelu Golf?
— No… tak… Ale Geralda nie zastałam.
— Aha… Rozumiem — powtórzył znów inspektor Neele, tym razem jednak tonem akcentującym koniec rozmowy.
— Czy to wszystko? zapytała Elaine.
— Tak jest. Dziękuję pani odparł detektyw i spytał, gdy dziewczyna wstawała z krzesła: Mogłaby pani powiedzieć coś o kosach?
— O kosach? Tych w pasztecie?
„Aha. Były też kosy w pasztecie” pomyślał Neele i dodał:
— Kiedy to miało miejsce?
— Trzy… może cztery miesiące temu. Ojciec znalazł też nieżywe kosy na swoim biurku. Strasznie się wtedy złościł.
— Złościł się? Czy dopytywał się też, kto to mógł zrobić?
— Tak… Oczywiście. Ale nikt z nas nic nie wiedział.
— A nie wie pani, czemu pan Fortescue tak się gniewał?
— Czemu? No… To był makabryczny, głupi dowcip.
Neele spojrzał bystro w twarz dziewczyny, nie zauważył jednak objawów zmieszania.
— Aa… Jeszcze jedno podjął. — Nie orientuje się pani, czy i kiedy pani Fortescue sporządziła testament?
— Nie mam pojęcia Elaine rozłożyła ręce. — Chyba tak… Ludzie przeważnie robią takie rzeczy.
— Powinni, ale nie zawsze robią. Czy na przykład pani załatwiła tę sprawę?
— Ja? Dotąd nic nie miałam… Cóż… teraz naturalnie…
Neele spostrzegł, że w tym momencie dziewczyna uprzytomniła sobie zmianę własnej pozycji materialnej. Wyczytał to w jej oczach.
— Słusznie — powiedział. — Pięćdziesiąt tysięcy funtów nakłada pewne obowiązki. Nakłada obowiązki i niejedno może się zmienić.
Po rozstaniu z Elaine Fortescue inspektor siedział przez kilka minut pogrążony w myślach, zapatrzony przed siebie. Miał o czym medytować. Twierdzenie Mary Dove, iż około czwartej trzydzieści pięć widziała w ogrodzie mężczyznę, otwierało nowe możliwości — jeżeli oczywiście Mary Dove powiedziała prawdę. Inspektor nigdy nie zakładał z góry, że czyjekolwiek słowa zasługują na wiarę. Tym razem wszakże nie potrafił wymyślić rozumnej przyczyny, dla której zarządzająca domem mogłaby skłamać. Wobec tego przyjąć należy, że powiedziała prawdę i rzeczywiście widziała w ogrodzie mężczyznę. Z pewnością nie był to Lancelot Fortescue, jakkolwiek domysł panny Dove w tym względzie wyniknął logicznie z istniejących okoliczności. Nie był to Lancelot Fortescue, lecz ktoś podobny doń z postawy i wzrostu, a niewątpliwie wiele daje do myślenia fakt, że o tej właśnie porze jakiś mężczyzna przemykał ukradkiem przez ogród, chowając się za żywopłoty.
Ale nie na tym koniec! Mary Dove słyszała również odgłos kroków w korytarzu na piętrze, co z kolei zgadzałoby się z grudką błota znalezioną na dywanie w buduarze Adeli Fortescue. Detektyw powędrował myślami do znajdującego się w tym buduarze ozdobnego biureczka. Śliczny, podrabiany antyk. Nietrudna do odkrycia sekretna szufladka. W szufladce trzy liściki do Adeli Fortescue, skreślone przez Viviana Dubois. Niezliczone listy miłosne trafiały do rąk inspektora w trakcie jego zajęć służbowych: listy namiętne, idiotyczne, sentymentalne, pełne żalów. Zdarzały się również listy ostrożne i do tej kategorii wypadałoby zaliczyć trzy pochodzące ze skrytki w ozdobnym biureczku. Nawet odczytane w sądzie, podczas sprawy rozwodowej, mogłyby ujść za dowód czysto platonicznych uczuć.
„Platoniczne uczucie! W takim przypadku! Bodaj to licho!” pomyślał inspektor Neele nie bez odrazy.
Kiedy znalazł listy, niezwłocznie posłał je do Wydziału Śledczego, gdyż wówczas chodziło głównie o to, czy prokurator uzna poszlaki za wystarczające, by wszcząć śledztwo przeciw Adeli Fortescue lub Adeli Fortescue i Vivianowi Dubois łącznie. Wszystko zdawało się świadczyć, że Reksa Fortescue otruła żona przy współudziale albo bez współudziału kochanka. Listy, chociaż ostrożne, jasno wskazywały, że Vivian Dubois był kochankiem Adeli Fortescue, ale ich treść nie zawierała niczego, co dałoby się podciągnąć pod termin „zachęta do zbrodni”. Oczywiście „zachęta” mogła mieć miejsce w rozmowach, lecz pan Dubois to człowiek zbyt przezorny, aby czemuś takiemu dać wyraz na piśmie.
Inspektor Neele wnioskował trafnie, iż Vivian Dubois prosił kochankę o zniszczenie jego listów, ona zaś skłaniała, że zastosowała się lub zastosuje do tej prośby. Co dalej? Nastąpiły dwa kolejne zgony, z których wynika albo co najmniej powinno wynikać, że Adela Fortescue nie uśmierciła męża. Przeciwko temu może świadczyć tylko jedna hipoteza. Adela Fortescue chciała się wydać za Viviana Dubois, a Vivian Dubois pragnął nie Adeli Fortescue, lecz stu tysięcy funtów, które miała odziedziczyć po mężu. Mógł żywić przekonanie, że śmierć Reksa Fortescue ujdzie za naturalną, wywołaną zawałem serca czy też wylewem krwi do mózgu. Ostatecznie rodzina niepokoiła się od roku stanem zdrowia starszego pana. (Neele pomyślał nawiasowo, że tę właśnie kwestię należy zbadać bliżej, wyczuwał bowiem instynktownie, że może ona mieć niepoślednie znaczenie.) Stało się inaczej. Natychmiastowa diagnoza i rozpoznanie użytej trucizny pokrzyżowały plany związane ze zgonem Reksa Fortescue.
Przyjąwszy, że Adela Fortescue i Vivian Dubois popełnili zbrodnię, należy spytać, co działoby się z nimi w takiej sytuacji? Niewątpliwie on uległby panice, ona kompletnie straciłaby głowę. Mogłaby robić albo mówić głupstwa, dzwonić do kochanka, nieostrożnie rozmawiać przez telefon. On zaś zdawałby sobie sprawę, że w Domku pod Cisami mogliby podsłuchać coś fatalnego. Jak postąpiłby w takiej sytuacji Vivian Dubois?
Odpowiedź na to pytanie byłaby przedwczesna. Ale Neele postanowił wybrać się zaraz do Golfa, by sprawdzić, czy pan Dubois wychodził z hotelu między czwartą piętnaście a szóstą po południu. Jest wysoki i szczupły, wzrostem i postawą przypomina Lancelota Fortescue. Drogą przez ogród i boczne drzwi mógł zakraść się do domu, wejść na piętro i… I co? Szukać swoich listów i przekonać się, że ich nie ma? Wyczekać odpowiedniej chwili, gdy droga będzie wolna, zejść do biblioteki, zastać tam tylko Adelę Fortescue?
To wnioski zbyt pochopne, dogodne…
Detektyw pomyślał, że wypytywał już Mary Dove i Elaine Fortescue, należy więc sprawdzić, co ma do powiedzenia żona Parcivala.
Inspektor Neele zastał panią Valową w jej saloniku, zajętą pisaniem listów. Na jego powitanie podniosła się raczej nerwowo.
— Czy… Może coś nowego?…
— Zechce pani usiąść. Po prostu chciałbym zadać pani kilka pytań.
— Aa… Tak… Służę, inspektorze. Naturalnie. To wszystko jest takie straszne, prawda? Coś okropnego!
Po chwili wahania wybrała jeden z foteli. Detektyw usadowił się na pobliskim krześle i począł studiować ją baczniej, niż w czasie uprzednich spotkań. Osądził, że to kobieta pospolita, przeciętna i zapewne nie bardzo szczęśliwa. Jest rozstrojona, niezadowolona z życia, lecz mimo ograniczonych horyzontów myślowych mogła być sprawna w swoim dawnym zawodzie pielęgniarki. Teraz nie daje jej satysfakcji próżnowanie, które zawdzięcza małżeństwu z zamożnym mężczyzną. Kupuje łaszki, czytuje powieści, objada się słodyczami… Neele przypomniał sobie jej podniecenie w dniu zgonu Reksa Fortescue, pomyślał jednak, że nie była to uciecha hieny, ale wstrząs wywołany prz.cz coś niezwykłego na tle jałowej pustyni codziennej nudy.
Obecnie niespokojne oczy Jennifer unikały przenikliwego wzroku inspektora. Sprawiało to wrażenie zdenerwowania i może poczucia winy. Jednakże i tym razem nie należało wyciągać wniosków zbyt pochopnie.
— Niestety, proszę pani — rozpoczął łagodnie Neele obowiązek nakazuje nam wypytywać ludzi; wypytywać i jeszcze raz wypytywać. Państwo muszą odczuwać to nad wyraz boleśnie. W pełni zdaję sobie z tego sprawę, ale, proszę mi wierzyć, bardzo wiele zależy od ścisłego określenia czasu poszczególnych wydarzeń. Pani zeszła na pod wieczorek późno, prawda? Lub raczej panna Dove przyszła po panią.
— Tak. Przyszła po mnie. Powiedziała, że herbata czeka. Nie wyobrażałam sobie, że już tak późno. Pisałam wtedy listy.
Detektyw zerknął w stronę biurka.
— Aha… Rozumiem… A mnie się zdawało, że była pani na spacerze.
— Ona panu powiedziała? — Tak… Ma pan rację… Pisałam listy, ale w pokoju było okropnie duszno… Głowa mnie rozbolała, więc wybrałam się na spacer… Tylko raz dokoła ogrodu.
— Rozumiem… Spotkała pani kogoś?
— Czy spotkałam kogoś? — Pani Valowa spojrzała ze zdziwieniem na detektywa. — Do czego pan zmierza?
— Chciałbym się dowiedzieć, czy w czasie tej przechadzki widziała pani kogoś lub ktoś panią widział.
— Widziałam tylko ogrodnika… z daleka. — Jennifer zerknęła podejrzliwie na inspektora.
— Z ogrodu wróciła pani do swojego pokoju i zdejmowała właśnie płaszcz, kiedy panna Dove przyszła poprosić panią na herbatę. Czy to się zgadza?
— Tak. Oczywiście. Wtedy zeszłam na dół.
— Kogo zastała pani w bibliotece?
— Adelę, Elaine… W parę minut później przyjechał Lance, brat mojego męża… Niedawno wrócił z Kenii, jak panu wiadomo.
— Razem usiedli państwo do podwieczorku?
— Tak. Później Lance wyszedł, żeby odwiedzić ciocię Effie, a ja wróciłam do siebie pisać listy. W bibliotece zostały Adela i Elaine.
Detektyw przytaknął skinieniem głowy.
— Wiem. Po pani wyjściu panna Elaine spędziła w towarzystwie macochy pięć do dziesięciu minut. Pani męża nie było wtedy w domu?
— Nie… Percy… To jest Val wrócił z Londynu krótko przed siódmą. Zatrzymały go tam ważne sprawy.
— Przyjechał pociągiem?
— Tak. Na stacji wziął taksówkę.
— Często korzysta z komunikacji kolejowej?
— Czasami. Niezbyt często. Tym razem był, zdaje się, w różnych punktach miasta, gdzie trudno zaparkować wóz. Wygodniej było mu wrócić do domu pociągiem.
— Rozumiem… — bąknął znowu Neele i zmienił temat. — Pytałem pani małżonka, czy pani Fortescue sporządziła przed śmiercią testament. Odpowiedział, że jego zdaniem, nie. Sądzę, że pani nic o tej sprawie nie wiadomo?
Ku niemałemu zdziwieniu detektywa, Jennifer podchwyciła z ożywieniem:
— Ależ, tak… Tak! Adela sporządziła testament. Sama mi mówiła.
— Naprawdę? Kiedy to się stało?
— Niedawno. Chyba przed miesiącem.
— Bardzo interesujące, bardzo — bąknął inspektor Neele.
Pani Valowa pochyliła się do przodu. Wyrazem twarzy zdradzała teraz podniecenie. Widać zadowolenie sprawiał jej fakt, że jest tak dobrze poinformowana.
— Val nic nie wie — podjęła. — Nikt nie wie. Ja zrobiłam przypadkowe odkrycie. Na ulicy! Byłam właśnie przed sklepem z materiałami piśmiennymi, kiedy zobaczyłam Adelę. Wychodziła z kancelarii adwokackiej. To, wie pan, firma Ansell i Worrall przy High Street.
— Tutaj? W Baydon Healh?
— Aha! Pytam: „Co tam robiłaś?” Ona na to roześmiała się i mówi: „Chciałabyś wiedzieć, prawda?” — a później, jak szłyśmy razem: „Cóż, powiem ci, Jennifer. Spisywałam ostatnią wolę”. Bardzo się zdziwiłam i mówię: „Testament? Po co, Adelo? Nie jesteś chora ani nic takiego”. Odpowiedziała, że nigdy nie czuła się lepiej, ale każdy powinien załatwić tę formalność. Nie chciała pójść do zadzierającego nosa mecenasa, pana Billingsleya, który prowadzi sprawy rodziny, bo stary cwaniak gotów by wszystko wypaplać. Tak mówiła Adela i dodała jeszcze: „Nic z tego. Testament to moja osobista sprawa. Nikt się nie dowie, jak i czym rozporządziłam”. Powiedziałam wtedy: „Bądź pewna, Adelo, że ja słowa nie pisnę”. Wzruszyła ramionami i mówi: „Możesz ile chcesz gadać. Nie znasz treści testamentu”. Ale i tak nic nie powiedziałam nikomu, nawet mężowi. Moim zdaniem kobiety powinny trzymać ze sobą. Nieprawda, inspektorze?
— Bez wątpienia to pogląd przynoszący pani zaszczyt przyznał dyplomatycznie detektyw.
— Ja tam nigdy nie byłam złośliwa — ciągnęła pani Valowa — za Adelą nie przepadałam naturalnie, bo uważałam, że to typ, co przed niczym się nie cofnie, byle postawić na swoim. A teraz, jak ona. biedactwo, nie żyje, myślę, że może byłam niesprawiedliwa.
— Pozostaje mi tylko podziękować szanownej pani za wartościową pomoc — powiedział inspektor Neele.
— Bardzo mi było miło, proszę pana. Zawsze chętnie pomogę., ile tylko zdołam. Cała ta historia jest okropna, prawda? Dziś z. rana przyjechała jedna starsza pani. Kto to taki?
— Nazywa się panna Marple. Postąpiła bardzo ładnie, bo przyjechała tu specjalnie, aby podzielić się z nami wiadomościami o Gladys Martin. Ta dziewczyna służyła u niej w swoim czasie.
— Naprawdę? Ciekawa historia!
— Aha… Jeszcze jedno pytanie… Czy wiadomo pani coś o kosach? Jennifer wzdrygnęła się gwałtownie. Upuściła torebkę na podłogę i schyliła się, by ją podnieść.
— O kosach, inspektorze? Ptakach? O jakie kosy panu chodzi? —zapytała zdławionym głosem.
Neele uśmiechnął się pogodnie.
— Jakiekolwiek, proszę pani. Żywe, martwe, nawet, że się tak wyrażę, symboliczne.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — rzuciła szorstko kobieta. —Nie rozumiem!
— Zatem o kosach nic pani nie wiadomo?
— Aa… Pewno ma pan na myśli te, co były w pasztecie zeszłego lata — podjęła z wolna Jennifer. — Taki drobiazg bez znaczenia…
— Znaleziono też nieżywe kosy na stole w bibliotece, prawda?
— Jakieś niedorzeczne wybryki… Nie wyobrażam sobie, kto panu o nich powiedział. Pan Fortescue, mój teść, strasznie się wtedy złościł.
— Złościł się tylko? Nic więcej?
— Rozumiem. Wiem teraz, do czego pan zmierza. Teść wypytywał nas wszystkich, czy koło domu nie kręcił się ktoś obcy.
— Obcy? powtórzył detektyw unosząc brwi ze zdziwieniem.
— Ja tam nic nie wiem. Tak teść się wyraził.
— Obcy powtórzył znów Neele tonem zastanowienia. — Czy pan Fortescue zdawał się przestraszony?
— Przestraszony? znowu nic nie rozumiem.
— Powiedzmy, czy byt zaniepokojony, gdy wypytywał o kogoś obcego?
— Chyba tak… Miałam wrażenie, że był zaniepokojony. Oczywiście nie pamiętam dokładnie historii sprzed kilku miesięcy. Byłam zdania, że to jakieś niemądre żarty. Podejrzewałam… podejrzewam nadal Crumpa. To człowiek bardzo niezrównoważony i z pewnością często zagląda do kieliszka. Czasami zachowuje się impertynencko… Może miał jakąś urazę do pana Fortescue? Myślę, że to prawdopodobne… Jak pan sądzi, inspektorze?
— Wszystko jest prawdopodobne — odparł Neele i wyszedł z saloniku pani Valowej.
Parcival Fortescue wyjechał do Londynu? lecz Neele zastał w bibliotece Lancelota, siedzącego ze swoją żoną nad szachami.
— Nie chciałbym państwu przeszkadzać — zaczął tonem usprawiedliwienia.
— Nie szkodzi, inspektorze — powiedział Lance. — Zabijamy tylko czas. Prawda, kochanie?
Pat twierdząco skinęła głową.
— Zapewne moje pytanie wyda się panu niedorzeczne — zwrócił się detektyw do przybysza z Afryki. Zapytam jednak, czy wiadomo panu coś o kosach?
— O kosach? Ptakach?
— Tak. Może to dziwne, ale wzmiankę o kosach napotkałem w trakcie dochodzenia.
— Na Boga! Nie pije pan chyba do starej historii kopalni Kos! — zawołał Lancelot.
— Kopalnia Kos? ożywił się Neele. — Co to za stara historia? Lance zrobił niepewną minę.
— Cały kłopot w tym, że sam niewiele pamiętam, bardzo niewiele, inspektorze. Chodzą mi po głowie wspomnienia o jakiejś mętnej transakcji mojego papy, gdzieś na zachodnich wybrzeżach Afryki. Ciocia Effie mówiła coś kiedyś z przekąsem, ale żadnych bliższych szczegółów nie znam.
— Ciocia Effie? Innymi słowy panna Ramsbottom?
— Tak, inspektorze. ,
— Pójdę zapytać ją o kopalnię Kos — powiedział Neele i dodał posępnie: — To, proszę pana, przerażająca starsza dama. Peszy mnie jej obecność.
— Zgoda, inspektorze! — roześmiał się Lancelot Fortescue. Ale ciocia Effie może być wielce pomocna, jeżeli podejdzie pan do niej w sposób właściwy. Szczególnie zalecałbym rozwodzenie się nad przeszłością. Staruszka ma wyborną pamięć i z prawdziwą satysfakcją dobywa z niej sprawy kompromitujące kogoś lub przykre. Umilkł na moment. — Jeszcze jedno, inspektorze. Po przyjeździe tutaj wkrótce wybrałem się do cioci Effie… wyrażając się ściślej, zaraz po herbacie. Zaczęła mówić o Gladys, służącej, która została zamordowana. Naturalnie nie wiedzieliśmy wtedy, że ta dziewczyna nie żyje. Ciocia Effie utrzymywała, że Gladys wie o czymś, czego nic powiedziała policji.
— To wydaje się pewne — westchnął detektyw. — Biedactwo mc już nigdy nie powie.
— Nie powie — powtórzył Lance. — Ciocia udzieliła jej dobrej rady, aby wszystko wyznała. Jaka szkoda, że Gladys nie zdążyła się do niej zastosować.
— Aha… — bąknął Neele i, zebrawszy odwagę przed groźnym spotkaniem, wtargnął do twierdzy starszej damy.
Ku niemałemu zdziwieniu zastał tam pannę Marple, która gawędziła z ciocią Effie o działalności misyjnej.
— To ja już pójdę — powiedziała panna Marple, wstając żywo z fotela.
— Nie ma potrzeby, szanowna pani — zaoponował Neele. — Proszę zostać.
— Zaproponowałam pannie Marple, żeby przeniosła się tutaj — zabrała głos panna Ramsbottom. — Nie ma sensu marnować pieniędzy na pobyt w diabła wartym hotelu Golf. To obrzydliwe gniazdo podejrzanych typów. Po całych wieczorach nic tylko kartograjstwo i pijatyki! Z pewnością panna Marple lepiej się będzie czuła w przyzwoitym chrześcijańskim domu. Jest wolny pokój tuż obok mojego. Ostatnio mieszkała tam misjonarka, doktor Mary Peters.
— Bardzo pani uprzejma — odezwała się panna Marple. — Doprawdy jednak nie chciałabym narzucać się w domu żałoby.
— Jaka tam żałoba! — obruszyła się ciocia Effie. — Zawracanie głowy! Kto w tym domu opłakuje Reksa? Albo Adelę? A może chodzi pani o policję, co? Pan przecież nie ma zastrzeżeń, inspektorze?
— Nie mam najmniejszych zastrzeżeń, łaskawa pani.
— No to interes ubity! — ucieszyła się energiczna staruszka.
— Bardzo pani uprzejma powtórzyła panna Marple. — Zaraz zatelefonuję do hotelu. Powiem, że rezygnuję z pokoju.
Kiedy wyszła, panna Ramsbottom rzuciła obcesowo pod adresem detektywa:
— A pan tu po co?
— Chciałem zapytać, czy łaskawa pani mogłaby mi coś powiedzieć o kopalni Kos?
Ciocia Effie parsknęła piskliwym śmiechem.
— Ha! Dotarł pan i do tego! Zrozumiał moją aluzję o dawnych grzechach i długich cieniach. Co interesuje pana w tej sprawie?
— Wszystko, co usłyszę od łaskawej pani.
— Wiele pan nie usłyszy. To było bardzo dawno, jakieś dwadzieścia lat temu, może dwadzieścia pięć. Chodziło o jakąś koncesję górniczą w Afryce Wschodniej. Mój szwagier wybrał się tam z drugim przedsiębiorcą. Tamten nazywał się MacKenzie. Mieli całą historię zbadać na miejscu, ale MacKenzie umarł, chyba na febrę. Rex wrócił do Anglii i mówił, że ta koncesja, kopalnia, czy jak się tam nazywa, to czysta bujda. Tyle mi wiadomo.
— Tylko tyle? Zdaje mi się, łaskawa pani, że trochę więcej.
— Reszta to plotki. A jak słyszałam, wymiar sprawiedliwości nie lubi plotek.
— Nie jesteśmy w sądzie, proszę pani.
— Niech będzie. Powiem wszystko. Wdowa MacKenzie podniosła wielki gwałt. Dowodziła, że Rex oszukał jej męża. Pewno miała rację. To był spryciarz bez skrupułów. Nie wątpię jednak, że jego posunięcia i tym razem mieściły się w granicach legalności. Pani MacKenzie, osoba o zachwianej równowadze umysłowej, nie była w stanie niczego dowieść. Przyjechała tu później, groziła zemstą. Twierdziła, że Rex zamordował jej męża. Głupie, melodramatyczne brednie! Myślę, że już wtedy była pomylona, bo, o ile mi wiadomo, wkrótce trafiła do zakładu dla umysłowo chorych. Przywlokła z sobą tutaj dwoje małych dzieci, okropnie wystraszonych. Mówiła, że wychowuje je w duchu zemsty. Zawracanie głowy i tyle! Więcej nie mogę panu powiedzieć. Proszę jednak pamiętać, że kopalnia Kos to nie jedyne świństwo, jakie Rex zrobił w życiu. Niech pan poszuka, a z pewnością znajdzie wiele innych. Ale skąd przyszła panu do głowy ta sprawa’? Odkrył pan jakiś ślad wiodący do rodziny MacKenzie?
— Wie pani coś o dalszych losach tej rodziny?
— Absolutnie nic. Tylko proszę mnie właściwie zrozumieć. Nie podejrzewam, by Rex zamordował tamtego człowieka. Sądzę, że opuścił go ciężko chorego. To jedno w obliczu Boga, ale w obliczu prawa nie. Jeżeli naprawdę był winien, dosięgła go kara. Bóg nierychliwy, niesprawiedliwy, jak mówią. A teraz proszę odejść. Więcej powiedzieć nie mogę, więc nie warto mnie pytać.
— Dziękuję łaskawej pani za cenne wiadomości — skłonił się inspektor Neele.
— A niech pan przyśle do mnie tę Marple — zawołała panna Ramsbottom, gdy zamykał drzwi. — Brak jej powagi, jak wszystkim anglikanom, ale kobieta zna się na rozsądnie pojętej dobroczynności.
Z parteru inspektor Neele zatelefonował w dwa miejsca: do firmy adwokackiej Ansell i Worrall oraz do hotelu Golf. Następnie wezwał swojego sierżanta i powiedział mu, że na niedługi czas opuści Domek pod Cisami.
— W razie pilnej potrzeby, Hay, będzie mnie można znaleźć w tutejszej kancelarii adwokackiej. Później w hotelu Golf.
— Tak jest, panie inspektorze.
— A tymczasem, Hay, wyniuchajcie, ile się da, na temat kosów.
— Kosów, panie inspektorze?
— Tak. Czarnych ptaszków, kosów.
— Tak jest, panie inspektorze — powtórzył ze zdumieniem sierżant Hay.
Inspektor Neele przekonał się rychło, że pan Ansell jest typem prawnika, który łatwiej ulega onieśmieleniu, niż onieśmiela innych. Wspólnik niewielkiej, doskonale prosperującej firmy nie myślał obstawać przy swoich prawach. Przeciwnie. Rad był udzielić policji wszelkiej możliwej pomocy.
Sporządził testament nieboszczki Adeli Fortescue, która zgłosiła się do kancelarii przed pięcioma tygodniami.
— Jej dyspozycje wydały mi się trochę dziwne — ciągnął pan Ansell — ale wie pan, inspektorze, jak dziwne historie trafiają się w naszym zawodzie. Oczywiście rozumie pan inspektor obowiązującą nas dyskrecję, zasady tajemnicy zawodowej… takie rzeczy…
Neele kiwnął głową na znak, że rozumie. Nie miał wątpliwości, że ta kancelaria nie miała uprzednio do czynienia z panią Fortescue ani z nikim z tej rodziny.
— Ma się rozumieć — podjął prawnik — nieboszczka Adela Fortescue nie mogła zwrócić się do adwokatów swojego męża.
Pomijając ozdoby retoryczne, kwestia przedstawiała się prosto. Na mocy testamentu Adela Fortescue pozostawiła wszystko, co będzie jej własnością w momencie zgonu, Vivianowi Dubois.
— Odniosłem jednak wrażenie — kończył pan Ansell spoglądając spod oka na detektywa — że w dniu, gdy wyraziła ostatnią wolę, pani Fortescue niewiele miała do pozostawienia.
Słusznie. Nie miała wtedy wiele do pozostawienia. Niebawem jednak umarł Rex Fortescue, a żonie zapisał okrągłą sumę stu tysięcy funtów, która według wszelkiego prawdopodobieństwa należy dziś do Viviana Edwarda Dubois. Sto tysięcy funtów z odliczeniem jedynie podatku spadkowego.
W hotelu Golf mocno zdenerwowany pan Dubois oczekiwał wizyty detektywa. Był na wyjezdnym i walizy miał spakowane, gdy przez telefon odebrał prośbę inspektora Neele’a, aby zechciał pozostać. Inspektor mówił uprzejmie, prawie przepraszał, lecz pan Dubois nie wątpił, że mimo osłony grzecznych słówek, prośba równa się rozkazowi. Dla zasady protestował trochę, ale nie bardzo.
— Liczę, panie inspektorze — powitał gościa — że zdaje pan sobie sprawę, na jak wiele kłopotów naraża mnie pozostawanie tutaj. Doprawdy, mam bardzo ważne sprawy, którymi muszę zająć się niezwłocznie. To kwestia interesów.
— Nie wiedziałem, że pan prowadzi jakieś interesy — odparł pogodnie detektyw.
— Cóż, nikt nie ma dziś tyle wolnego czasu, jak to się może zdawać.
— Zapewne… Zapewne… Sądzę, że boleśnie odczuł pan śmierć pani Fortescue. Łączyła z nią pana bliska przyjaźń, prawda?
— Tak. To była urocza osoba. Często grywaliśmy w golfa.
— Poniósł pan ciężką stratę, prawda?
— Niewątpliwie — westchnął Vivian Dubois. — Cała ta potworna historia jest wstrząsająca.
— O ile mi wiadomo, telefonował pan do pani Fortescue w dzień jej zgonu, w godzinach popołudniowych.
— Telefonowałem? Nie pamiętam, słowo daję.
— Około czwartej.
— Tak… Chyba telefonowałem.
— Przypomina pan sobie treść rozmowy?
— Była konwencjonalna. Pytałem, zdaje się, o samopoczucie pani Fortescue i czy są jakie dalsze wiadomości na temat zgonu jej męża.
— Aha… Rozumiem — powiedział Neele i dodał zaraz: — Następnie poszedł pan na spacer.
— Co?… Tak… Nie był to właściwie spacer… Chciałem poćwiczyć trochę na polu golfowym.
— Chyba nie, panie Dubois — sprzeciwił się łagodnie detektyw. — Na polu golfowym ćwiczył pan zapewne innego dnia… Tutejszy portier widział pana zmierzającego drogą w kierunku Domku pod Cisami.
Dubois spojrzał w twarz inspektora, później odwrócił wzrok.
— Nie pamiętam, inspektorze — powiedział. — Słowo daję.
— Może wybrał się pan w odwiedziny do pani Fortescue?
— Nie! — zaprotestował energicznie młody człowiek. — Nic podobnego! Nie byłem w tamtym domu.
— Więc gdzie pan był?
— Poszedłem drogą aż do gospody Pod Trzema Gołębiami. Później wróciłem przez tereny golfowe.
— Na pewno nie był pan w Domku pod Cisami?
— Z całą pewnością, inspektorze. Neele z zatroskaniem pokręcił głową.
— Proszę posłuchać, panie Dubois. Z nami szczerość popłaca. Mógł pan przecież wybrać się tam z jakiegoś całkiem niewinnego powodu.
— Powtarzam wyraźnie, że tamtego dnia nie odwiedziłem pani Fortescue.
— Myślę, proszę pana podjął swobodnym tonem Neele — że będziemy zmuszeni prosić pana o złożenie formalnych zeznań. Postąpi pan rozsądnie i w zakresie swoich uprawnień, żądając obecności adwokata przy załatwianiu tej formalności.
Dubois pobladł nagle. Jego cera przybrała chorobliwy, zielonawy odcień.
— Chce mnie pan zastraszyć! — wybuchnął. — Mnie?
— Nic podobnego, proszę pana — obruszył się detektyw. — Nam nie wolno grozić. Przeciwnie. Pozwoliłem sobie zwrócić uwagę na pewne przysługujące panu uprawnienia.
— Zapewniam pana, że z tą całą historią nie miałem nic wspólnego. Absolutnie nic!
— Jednakże tamtego dnia około pół do piątej po południu był pan w Domku pod Cisami. Tak się złożyło, że ktoś wyjrzał przez okno i widział pana.
— Wszedłem tylko do ogrodu. W domu nie byłem.
— Nie był pan? Naprawdę? Nie wszedł pan tam przypadkiem bocznymi drzwiami, a następnie po schodach, na piętro, do saloniku pani Fortescue? Szukał pan czegoś w biureczku, prawda?
— Aa…. Pan zabrał listy — odparł posępnie Vivian Dubois — Ta idiotka Adela zatrzymała je, chociaż przysięgała, że są spalone… Ale listy nie mają takiego znaczenia, jakie pan im chce przypisać.
— Nie zaprzeczy pan, panie Dubois, że z Adelą Fortescue łączyły pana bardzo intymne stosunki?
— Nie zaprzeczę. Oczywiście. Jak mógłbym zaprzeczyć, skoro ma pan te listy? Ale nie warto doszukiwać się w nich jakiegoś utajonego sensu. Niech pan sobie nie wyobraża, że my… że ona myślała kiedykolwiek o pozbyciu się Reksa Fortescue. Na Boga! Nie jestem człowiekiem takiego pokroju!
— Ale pani Fortescue mogła być kobietą takiego pokroju. Jak pan sądzi?
— Nonsens! — zawołał Dubois. — Przecież ją też zamordowano.
— Tak… Naturalnie.
— Nie nasuwa się panu logiczny wniosek, że jedna ręka zgładziła Reksa Fortescue i jego żonę?
— To prawdopodobne, bardzo prawdopodobne — przyznał z namysłem inspektor Neele. — Ale mogą być też odmienne rozwiązania. Weźmy dla przykładu jedną hipotezę… tylko hipotezę, panie Dubois.
Istnieje możliwość, że Adela Fortescue pozbyła się męża, a po jego śmierci sama stała się zagrożeniem dla kogoś innego. Ten ktoś nie pomagał jej aktywnie, ale stwarzał w pewnym sensie pobudkę i, powiedzmy, motyw występnego czynu. Przyzna pan chyba, że dla tej osoby pani Fortescue mogłaby być niebezpieczna?
— P…p… an… — zająknął się Vivian Dubois. Pan nie ma podstaw do aktu oskarżenia… Żadnych podstaw… poszlak przeciwko mnie.
— Pani Fortescue sporządziła testament podjął detektyw. —Wszystko pozostawiła panu. Cały majątek.
— Nie chcę jej pieniędzy! Nie chcę ani pensa!
— Naturalnie wiele tego nie ma. Ilizutcria… Futra… Ale pieniędzy chyba mało.
Dubois wytrzeszczył oczy.
— Myślałem, że jej mąż… — urwał, szczęka mu opadła.
— Myślał pan, panie Dubois? podchwycił Neele ostrym niby stal głosem. — To ciekawe! Widocznie znał pan treść testamentu Reksa Fortescue.
Drugim rozmówcą Neele’a w hotelu Golf był pan Gerald Wright, chudy młody człowiek o minie intelektualisty i wyniosłych manierach. Wzrostem i sylwetką przypominał trochę Viviana Dubois, czego Neele nie omieszkał zauważyć.
— Czym mogę panu służyć, inspektorze? — zapytał pan Gerald Wright.
— Chciałem prosić pana o pewne informacje, które mogą okazać się pomocne.
— Informacje? Nie bardzo rozumiem,
— Chodzi o niedawne wydarzenia w Domku pod Cisami. Słyszał pan o nich zapewne? — zapytał Neele nie bez ironii, a młody człowiek uśmiechnął się pobłażliwie.
— Czy słyszałem? To nie najtrafniejsze określenie. Gazety są pełne tych wydarzeń! Trudno w nich znaleźć coś więcej. Słowo daję! Nasza prasa jest zdumiewająco krwiożercza. W okropnych czasach żyjemy. Bomba atomowa! Dzienniki nurzające się w ohydnych zbrodniach! Ale powiedział pan, że chce mnie o coś zapytać. Nie wyobrażam sobie doprawdy, co by to być mogło. Nie wiem nic o wydarzeniach w Domku pod Cisami. Kiedy zamordowano pana Fortescue, byłem na wyspie Mań.
— Niebawem jednak przyjechał pan tutaj. Otrzymał pan telegram od panny Elaine Fortescue.
— Ach! Ta wszystkowiedząca policja! Tak! Elaine mnie wezwała, więc przyjechałem natychmiast!
— Podobno zamierza pan ożenić się wkrótce. Czy i to się zgadza?
— Zgadza się, inspektorze. A pan, jak sądzę, nie ma nic przeciwko mojemu małżeństwu?
— To, proszę pana, czysto osobista sprawa panny Fortescue. O ile mi wiadomo, wzajemna sympatia państwa liczy sobie czas pewien. Sześć czy też siedem miesięcy, prawda?
— Prawda, inspektorze.
— Byli państwo nieoficjalnie zaręczeni, lecz pan Fortescue nie udzielił zgody. Powiedział też panu, że panna Elaine nie może liczyć na pomoc w żadnej formie, jeżeli nie zastosuje się do jego woli. Wtedy pan zerwał ów związek i wyjechał.
Gerald Wright uśmiechnął się z politowaniem.
— Scharakteryzował pan tę kwestię raczej brutalnie. W istocie, inspektorze, padłem ofiarą swoich zapatrywań politycznych. Rex Fortescue był kapitalistą w najgorszym tego słowa znaczeniu. Dla pieniędzy nie mogłem zrezygnować z głęboko zakorzenionych poglądów.
— Ale nie ma pan zastrzeżeń wobec małżeństwa z osobą, która odziedziczyła właśnie pięćdziesiąt tysięcy funtów.
— Żadnych zastrzeżeń, inspektorze — uśmiechnął się Gerald Wright, tym razem z widoczną satysfakcją. — Pieniądze będą zużyte z korzyścią dla społeczeństwa. Ale nie przyszedł pan chyba, aby omówić ze mną moją sytuację finansową lub zapatrywania polityczne?
— Nie, panie Wright. Przyszedłem, aby omawiać z panem suche fakty. Jak panu wiadomo, pani Adela Fortescue zmarła piątego listopada skutkiem zatrucia cyjankiem potasu. Tamtego popołudnia był pan w pobliżu Domku pod Cisami, mógł więc pan widzieć lub słyszeć coś, co miałoby znaczenie dla śledztwa.
— Czemu pan sądzi, że tamtego popołudnia byłem, jak się pan wyraził, w pobliżu Domku pod Cisami?
— Z hotelu wyszedł pan kwadrans po czwartej. Skierował się pan w stronę Domku pod Cisami. Stąd logiczny wniosek, że Domek pod Cisami stanowił cel przechadzki.
— Istotnie, miałem taki zamiar, inspektorze — odparł Gerald Wright. — Jednakże rozmyśliłem się po drodze. Z panną Fortescue… z Elaine byłem już umówiony na szóstą w hotelu. Z szosy skręciłem w boczną alejkę i okrężną drogą wróciłem do Golfa krótko przed szóstą. Elaine nie przyszła na spotkanie. Rzecz zrozumiała w okolicznościach, jakie wynikły.
— Widział ktoś pana w czasie tego spaceru?
— Na szosie minęło mnie kilka samochodów. Ale nikogo znajomego nie spotkałem, jeżeli o to panu chodzi. Boczna alejka, o której wspomniałem, jest bardzo wąska i tiki samochodów zbyt błotnista.
— A zatem hotel opuścił pan kwadrans po czwartej. Wrócił pan do hotelu krótko przed szóstą. Ma pan jedynie własne słowa na potwierdzenie swoich poczynań w tym czasie.
Gerald Wright nadal uśmiechał się protekcjonalnie.
— Bardzo to kłopotliwe dla nas obu, ale niestety zgadza się, inspektorze.
— Gdyby więc ktoś zeznał, że około czwartej trzydzieści pięć wyjrzał oknem z podestu na półpiętrze i zobaczył pana w ogrodzie Domku pod Cisami… inspektor Neele umilkł nie dokończywszy zdania.
Młody człowiek zmarszczył czoło.
— Widoczność musiała być wtedy bardzo słaba — powiedział. — Ten ktoś nie mógłby poznać mnie ani żadnej innej osoby.
— Czy pan Vivian Dubois, który mieszka również w tym hotelu, jest panu znany?
— Dubois? Dubois? Nie zdaje mi się. Czy to taki wysoki brunet, co najczęściej chodzi w zamszowych półbutach?
— Tak. On również wyszedł na spacer piątego listopada po południu i też skierował się w stronę Domku pod Cisami. Nie spotkał go pan przypadkiem?
— Nie… Nie przypominam sobie…
Po raz pierwszy pan Gerald Wright zdradził pewne zakłopotanie.
— Hm… Pogoda nie zachęcała wtedy do spacerów — podjął tonem zastanowienia inspektor Neele — zwłaszcza do spacerów po zmroku, błotnistą alejką. Dziwna historia, że tyle osób odczuło nagły przypływ energii.
W Domku pod Cisami sierżant Hay radośnie powitał przełożonego. Niewątpliwie był zadowolony z siebie.
— Wyniuchałem dla pana inspektora coś na temat kosów — oznajmił.
— Naprawdę, Hay? Słucham.
— Były w pasztecie, panie inspektorze. Na niedzielną zimną kolację pozostawiono pasztet zapiekany w cieście. Ktoś, w spiżarni lub gdzie indziej, wyjął farsz z ciasta i zastąpił go… Niech pan inspektor zgadnie, czym? Śmierdzącymi, nieżywymi kosami, które wziął z szopy ogrodnika. Paskudny kawał, panie inspektorze! I głupi, co?
— „Co za pyszne danie na królewski dwór!” — zacytował półgłosem Neele. i jeszcze raz zbił z tropu swojego sierżanta.
— Zaraz. Chwileczkę powiedziała panna Ramsbottom. — Ten pasjans chyba wyjdzie.
Króla z potężnym taborem przeniosła na wolne miejsce, czerwoną siódemkę na czarną ósemkę, komplet pików uzupełniła czwórką, piątką i szóstką. Następnie wykonała kilka błyskawicznych posunięć i rozparła się w fotelu.
— To podwójny soliter — odetchnęła z ulgą. — Bardzo rzadko wychodzi.
Przez chwilę siedziała spokojnie z zadowoloną miną, później zwróciła wzrok ku młodej kobiecie, która stała obok kominka.
— Ha! Wiec ty, moja droga, jesteś żoną Lancelota — podjęła.
— Tak, ciociu! odparła Pat, dopiero co wezwana na piętro, przed oblicze starszej damy.
— Wysoka dziewczyna, szczupła — mruknęła do siebie ciocia Effie.
— Wygląda na zdrową.
— Mam żelazne zdrowie, ciociu.
Panna Ramsbottom z uznaniem kiwnęła głową.
— A żona Parcivala to mięczak. Je za dużo słodyczy. Za mało ma ruchu. No, siadaj, moje dziecko, siadaj. Gdzie poznałaś Lancelota?
— W Kenii, ciociu, kiedy byłam tam u przyjaciół.
— Słyszałam, że poprzednio byłaś zamężna.
— Tak. Dwa razy.
Panna Ramsbottom wymownie pociągnęła nosem.
— Rozwódka, hę?
— Nie, ciociu — odpowiedziała Pat trochę drżącym głosem. — Obaj moi mężowie… umarli. Pierwszy był pilotem myśliwca… Poległ na wojnie.
— A drugi?… Zaraz, moje dziecko… Coś mi ktoś mówił… Zastrzelił się, prawda?
Pat twierdząco skinęła głową.
— Z twojej winy?
— Nie, ciociu. Nie z mojej winy.
— Zdaje się trzymał stajnię wyścigową, grał w totalizatora, co?
— Tak, ciociu.
— Nigdy w życiu nie byłam na wyścigach — oznajmiła sędziwa dama. — Totalizator, gra w karty to wymysły szatana.
Pat nie podjęła dyskusji.
— Za żadne skarby nie poszłabym też do teatru ani kinematografu — ciągnęła ciocia Effie. — Cóż, grzeszny ten świat, grzeszny, w dzisiejszych okropnych czasach, i w tym domu działo się wiele zła, ale Bóg pokarał występnych.
Młoda kobieta milczała nadal. Zastanawiała się, czy ciocia Effie ma w głowie wszystko po kolei. Po chwili zaniepokoiło ją zwrócone ku niej przebiegłe spojrzenie starszej damy.
— Co ci wiadomo, moje dziecko, o rodzinie, do której weszłaś? — padło pytanie.
— Myślę, że ani mniej, ani więcej niż zwykle w takich razach.
— Hm… Jest w tym sens… Zapewne. — Ciocia Effie zrobiła krótką pauzę. — Powiem ci, moja droga, to i owo. Moja siostra była idiotką, szwagier łajdakiem. Parcival to wąż, a Lance zawsze uchodził w rodzinie za niedobrego chłopca.
— Chyba to przesada, ciociu — obruszyła się Pat.
— Czy ja wiem? Pewno masz rację, moje dziecko — zgodziła się nieoczekiwanie panna Ramsbottom. — Nie można przyczepiać ludziom etykiet. Ale nie lekceważ Parcivala, nie lekceważ. Na ogół panuje pogląd, że ludzie z etykietą dobroci są także głupi. Nie! Dobry chłopiec Parcival to nie głupiec. Bynajmniej nie głupiec, lecz spryciarz na świętoszkowatą modłę. Nigdy go nie lubiłam. A Lance? Zapamiętaj dobrze: nie mam do niego zaufania, nie pochwalam go, ale jestem do nicponia przywiązana, wbrew przekonaniu… Rozumiesz? To lekkomyślny chłopak, zawsze był taki… Musisz go mieć na oku, moje dziecko, bo inaczej może się posunąć za daleko. Powiedz mu, niech nie lekceważy Parcivala, nie zawsze wierzy w to, co Parcival mówi. Ten dom roi się od kłamców. — Ciocia Effie podniosła głos i dodała z satysfakcją: — Ogień piekielny i siarka! Oto, co się im należy.
Inspektor Neele kończył rozmowę telefoniczną ze Scotland Yardem.
— Tak — mówił naczelnik Wydziału Śledczego. — Tę wiadomość zapewne uzyskamy. Zwrócimy się do rozmaitych prywatnych zakładów. Ale ona może już nie żyć.
— Bardzo prawdopodobne. To dawna historia — zgodził się Neele.
„Stare grzechy rzucają długie cienie”. Panna Ramsbottom wygłosiła te słowa z przekonaniem, jak gdyby czyniła przejrzystą aluzję.
— Teoria sprawia wrażenie fantastycznej powiedział naczelnik.
— Zdaję sobie z tego sprawę, ale moim zdaniem nie wolno jej z miejsca odrzucić. Zbyt wiele szczegółów pasuje do całości.
— Tak… Oczywiście! Kosy… imię pierwszej ofiary… takie rzeczy.
— Nie zapominam też o innych kierunkach śledztwa — podjął inspektor Neele. — Dubois wchodzi w rachubę, także Wright. Kredensowa Gladys przyniosła tacę do hallu i wtedy mogła zauważyć, że jeden albo drugi kręci się w pobliżu domu. Zaciekawiona wyszła bocznymi drzwiami, a tamten udusił ją, przeniósł zwłoki na podwórko i nos ofiary ścisnął klamerką do wieszania bielizny.
— Najbardziej niedorzeczna historia w tej sprawie — obruszył się naczelnik Wydziału Śledczego. — I najbardziej odrażająca.
— Strasznie dotknęła tę starą… pannę Marple. To bardzo sympatyczna starsza pani i ma głowę na karku. Przeprowadziła się do Domku pod Cisami, żeby być bliżej panny Ramsbottom. Jestem głęboko przekonany, ze nie przegapi nic ciekawego.
— Co pan zamierza robić dalej?
— Wybieram się do londyńskich adwokatów Reksa Fortescue. Chcę zaznajomić się ze szczegółami jego testamentu i chociaż to stara historia, usłyszeć coś więcej o kopalni Kos.
Pan Billingsley z firmy Billingsley, Horsethorpe i Walters był wytrawnym światowcem, który zazwyczaj maskował dyskrecję pozorną wylewnością. Ale w czasie drugiej rozmowy z inspektorem pan Billingsley był mniej powściągliwy niż uprzednio. Potrójna tragedia w Domku pod Cisami poruszyła go widać tak, że otrząsnęła część zawodowej rutyny. Chętnie, nawet skwapliwie informował policję o znanych sobie faktach.
— Nadzwyczajna historia — mówił. — Istotnie nadzwyczajna! Czegoś podobnego nie napotkałem w ciągu długoletniej praktyki.
— Powiem wyraźnie, panie mecenasie, że nieodzowna nam jest pomoc, wszelka możliwa pomoc.
— Na mnie drogi pan może liczyć. Z prawdziwą przyjemnością zaofiaruję policji współpracę.
— Przede wszystkim pozwolę sobie zapytać, jak dobrze znał pan nieboszczyka pana Fortescue oraz stan interesów jego firmy?
— Pana Fortescue znałem stosunkowo nieźle. Nasze kontakty z nim datują się od… powiedzmy… od jakichś szesnastu lat. Należy jednak pamiętać, że nie tylko z naszą firmą miał do czynienia. Z pewnością dawał zatrudnienie rozmaitym kancelariom adwokackim.
Inspektor Neele ze zrozumieniem skinął głową. Wiedział, że firma Billingsley, Horsethorpe i Walters załatwia solidne transakcje Zjednoczonej Agencji Powierniczej. Przy mniej solidnych Rex Fortescue korzystał z usług kilku innych kancelarii, mniej ograniczonych skrupułami.
— Czym więcej mogę służyć panu inspektorowi? O testamencie już mówiłem. Generalnym spadkobiercą został ustanowiony Parcival Fortescue.
— Interesuje mnie obecnie testament Adeli Fortescue, która po zgonie męża weszła w posiadanie kwoty stu tysięcy funtów. Nie mylę się, prawda?
Prawnik twierdząco skinął głową.
— To poważna suma i, powiem w zaufaniu, inspektorze, Zjednoczona Agencja Powiernicza będzie miała nie lada trudności z dokonaniem takiej wypłaty.
— Taka zasobna firma? — zdziwił się Neele.
— Mówiąc szczerze i tylko między nami, firma kuleje, kuleje od mniej więcej półtora roku.
— Z jakichś konkretnych przyczyn?
— Tak. Mógłbym rzec, z powodu samego Rexa Fortescue. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Rex Fortescue postępował niczym szaleniec. Tu sprzedawał murowane papiery, tam kupował na spekulację podejrzane, chwalił się tym wszystkim, opowiadał dokoła najrozmaitsze głupstwa. Nie chciał słuchać niczyich rad… Bo, widzi pan, jego syn Parcival nieraz przychodził tutaj, prosił, abym wpłynął jakoś na ojca. Sam próbował uprzednio, ale nic nie zdziałał. Z kolei ja robiłem, co mogłem, także bez rezultatu. Niepodobna było przemówić mu do rozsądku. Sprawiał wrażenie kogoś z gruntu odmienionego.
— Słyszałem jednak, że nie był przygnębiony.
— Nie, inspektorze, przeciwnie! Puszył się, promieniał, przemawiał górnolotnie.
Inspektor Neele znowu przytaknął ruchem głowy. Zaczynał umacniać się w poglądzie zarysowanym uprzednio. Rozumiał już niektóre powody różnicy zdań pomiędzy Parcivalem Fortescue a jego ojcem.
— Wracając do testamentu Adeli Fortescue podjął prawnik — nic nie umiem powiedzieć na ten temat. Nie ja sporządziłem testament.
— Wiem, panie mecenasie. Chciałem tylko sprawdzić, czy Adela Fortescue miała co zapisać spadkobiercy. Konkretnie mówiąc, sto tysięcy funtów! Dysponowała tą kwotą, prawda?
— Ależ nie, drogi panie. Jest pan w błędzie odparł żywo pan Billingsley.
— Jak to? Sto tysięcy funtów dostała tylko w dożywocie?
— Nie, inspektorze. Dostała te sumę na własność, ale z klauzulą warunkującą zapis. Miała wejść w posiadanie spadku, jeżeli o miesiąc przeżyje męża! Podobne zastrzeżenia praktykuje się dziś często, głównie z powodu niebezpieczeństw komunikacji powietrznej. Kiedy małżeństwo ginie w katastrofie samolotowej, niezmiernie trudno ustalić kolejność zgonów i oczywiście wynikają komplikacje.
Neele spojrzał na prawnika ze zdumieniem.
— Więc Adela Fortescue nie weszła w posiadanie stu tysięcy! Komu dostaną się teraz pieniądze?
— Firmie lub. wyrażając się ściślej, generalnemu spadkobiercy.
— Panu Parcivalowi Fortescue — dodał Neele.
— Oczywiście potwierdził adwokat i dodał zapominając do cna o dyskrecji: — A w obecnej sytuacji firmy taka kwota bardzo mu się przyda.
— Wy, policjanci, dopytujecie się o najdziwniejsze sprawy — powiedział lekarz zaprzyjaźniony z inspektorem Neele’em.
— Śmiało, Bob. Gadaj!
— Cóż, rozmawiamy w cztery oczy, więc na szczęście nie będziesz mógł cytować mojego zdania. Zdaje mi się, że rozumujesz trafnie. Według mnie wygląda to na schizofrenię o cechach paranoidalnych. Rodzina podejrzewała coś, próbowała wyprawić faceta do specjalisty. On nie chciał, co jest typowe w takich razach. Występowały też, jak mówisz, inne klasyczne objawy: zakłócenie równowagi umysłowej, mania wielkości, gwałtowne napady rozdrażnienia, skłonność do przechwałek, wiara we własny geniusz finansowy. Taki gość musi położyć w ciągu roku każde, nawet najlepiej prosperujące przedsiębiorstwo, jeżeli nie przyhamować go w porę. Ale to trudna sprawa, zwłaszcza gdy chory podejrzewa, do czego zmierza otoczenie. Tak, śmierć faceta stanowi z pewnością pomyślny traf dla twoich przyjaciół.
— Oni nie są moimi przyjaciółmi, Bob obruszył się Neele i jeszcze raz powtórzył zasłyszane zdanie: — To obrzydliwi ludzie. Wszyscy!
W salonie Domku pod Cisami zgromadziła się cała rodzina. Parcival Fortescue, wsparty o kominek, przemawiał do zebranych.
— Rzecz zrozumiała — mówił — że dochodzenie jest konieczne, ale w obecnej fazie przedstawia się niezadowalająco. Policjanci przychodzą i odchodzą, ale nikogo z nas nie informują o niczym. To wydaje się, że są na konkretnym tropie, to ich krzątanina przycicha. Trudno w takich warunkach robić jakieś plany, układać sobie przyszłość.
— Wszystko to całkiem bez sensu — poparła męża Jennifer.
— Całą rodzinę krępuje zakaz wydalania się na dłużej z domu —ciągnął Parcival jestem jednak zdania, że między sobą należy omówić nasze zamierzenia. Zacznijmy od Elaine. O ile mi wiadomo, myślisz wyjść za… Jakże się on nazywa?… Aha, Gerald Wright. Jak sądzisz, kiedy?
— Możliwie najprędzej. Parcival zmarszczył czoło.
— Możliwie najprędzej? To znaczy za jakieś pół roku?
— Nie. Dlaczego mielibyśmy czekać tak długo?
— No… Chociażby że względów przyzwoitości…
— Brednie! — obruszyła się młoda osoba. — Nie chcemy zwlekać dłużej niż miesiąc.
— Cóż, to twoja sprawa — odparł Parcival. — A później?… Macie jakie plany?
— Myślimy o założeniu szkoły. Starszy brat pokręcił głową.
— W dzisiejszych czasach to interes bardzo ryzykowny. Trudno o służbę i personel nauczycielski. Słowo daję, Elaine, na oko szkoła nieźle wygląda, ale warto zastanowić się dobrze.
— Zdążyliśmy się już zastanowić. Gerald jest zdania, że cała przyszłość naszego kraju zależy od właściwie pojętego nauczania.
— Pojutrze wybieram się do pana Billingsleya. Mamy do omówienia rozmaite sprawy finansowe — podjął Parcival. — On proponuje, abyś spadek po ojcu złożyła do depozytu powierniczego na rzecz własną i swoich dzieci. W obecnej sytuacji gospodarczej to rozwiązanie nad wyraz sensowne.
— Nie dla mnie — odparła Elaine. Pieniądze będą nam potrzebne na puszczenie w ruch szkoły. Słyszeliśmy o całkiem odpowiedniej posiadłości na sprzedaż. W Konwalii. Piękne tereny i dom niezły. Oczywiście nie obejdzie się bez. przeróbek i dobudowania skrzydeł.
— Jak to?… Myślisz wycofać z firmy cały kapitał? Słowo daję, Elaine, to bardzo nierozważne posunięcie.
— Moim zdaniem rozważniej będzie wycofać kapitał niż pozostawić w firmie — odparła panna Fortescue. — Jak Anglia długa i szeroka, rozmaite przedsiębiorstwa robią plajtę. No i przed śmiercią ojca sam wciąż mówiłeś, że sprawy kiepsko wyglądają.
— Różne rzeczy się mówi — podjął Parcival. — Powtarzam jednak, że to czyste szaleństwo wycofać z firmy kapitał, aby kupić, puścić w ruch i prowadzić szkołę. A jak się nie uda, Elaine? Zostaniesz bez pensa.
— Uda się. Musi — odparła z uporem dziewczyna.
— Trzymam z tobą! — dodał jej otuchy Lance, który siedział rozparty swobodnie w fotelu. — Obstawaj przy swoim. Na mój gust, prowadzenie szkoły to diablo dziwny interes, ale chcesz się tym zająć, ty i twój Gerald. Możecie stracić pieniądze, ale zostanie satysfakcja, że robiliście to, co wam pasowało.
— Właśnie coś takiego spodziewałem się usłyszeć od ciebie, Lance — rzucił cierpko Parcival.
— Wiem, wiem, Percy — odparł młodszy brat. — Jestem utracjusz, syn marnotrawny. Ale nie wątpię, że w życiu miałem zabawy więcej niż ty, stary.
— Co kogo bawi! rzucił cierpko Parcival. — Powiedziałeś swoje, a co sam zamierzasz robić? Myślę, że wrócisz do Kenii albo Kanady? Może zamierzasz zorganizować wyprawę na Mount Everest czy jakąś równie fantastyczną bzdurę?
— Czemu tak myślisz, Percy?
— Czemu? Nigdy nie odpowiadał ci uregulowany tryb życia w Anglii.
— Z wiekiem przychodzi odmiana — powiedział Lancelot. — Człowiek zaczyna się statkować. Wiesz co, stary? Serio nabrałem ochoty do spokojnych zajęć biznesmena.
— Chciałbyś…
— Właśnie — przerwał z uśmiechem młodszy brat. — Chciałbym wraz z tobą, Percy, prowadzić firmę. Oczywiście, ty jesteś starszym wspólnikiem. Masz lwią część udziałów. Ale ja, drobna płotka, mogę też wtrącić to i owo. Przysługuje mi takie prawo.
— Tak… W pewnym sensie… Jeżeli potraktować zagadnienie z prawnego punktu widzenia… Ale bądź pewien, chłopcze, że prędko na śmierć się zanudzisz.
— Czy ja wiem? Sądzę, że się nie zanudzę.
— Chyba nie mówisz poważnie, Lance — zaczął znów Parcival z posępną miną — że chcesz przystąpić do pracy w firmie?
— I od czasu do czasu wtrącić swoje trzy grosze, co? Właśnie do tego zmierzam.
Starszy brat pokręcił głową.
— Stan finansowy firmy przedstawia się fatalnie… To nie żarty, Lance. Nie mam pojęcia, jak będziemy sobie radzić po spłaceniu Elaine, jeżeli uprze się, by wycofać kapitał.
— A widzisz, Elaine! — zawołał Lancelot. — Masz rację! Słusznie chcesz chwycić w garść pieniądze, póki jeszcze są.
— Słowo daję, Lance! — obruszył się gniewnie Parcival. — Twoje żarty są w najgorszym stylu.
— Val ma rację poparła znowu męża Jcnnifer. — Powinieneś, Lance, bardziej liczyć się ze słowami.
Siedząc na uboczu, pod oknom. Pat przysłuchiwała się rozmowie. Myślała, że Lance gra dobrze. jeżeli chce przycisnąć brata. Parcival tracił maskę nieposzlakowanego chłodu. Raz jeszcze rzucił cierpko:
— Mówisz serio, Lance?
— Jak najbardziej serio.
— Nic z tego nie będzie. Sprzykrzy ci się takie życie.
— Mnie się sprzykrzy? Czemu? Pomyśl, jaka to cudowna odmiana. Zaciszny gabinet. Maszynistki wchodzą i wychodzą. Będę miał jasnowłosą sekretarkę w typie panny Grosvenor… Nazywa się Grosvenor, prawda?… Z pewnością już ją wylałeś. Ale postaram się o podobną. Będzie mówiła: „Tak, panie dyrektorze”, „Nie, panie dyrektorze”, „Jest już herbatka, panie dyrektorze”.
— Nie strugaj wariata — wybuchnął Parcival.
— Czemu się złościsz, braciszku? Nie jesteś kontent, że chcę podzielić z tobą pracę i kłopoty?
— Nie masz pojęcia, w jak opłakanym stanie są interesy firmy.
— Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko wtajemniczyć.
— Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół… nie, od roku ojciec przestał być dawnym sobą. Robił nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia finansowe. Sprzedawał pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku pisane. Czasami rzucał pieniądze w błoto, jak to się mówi, chyba dla czystej przyjemności wydawania.
— Innymi słowy — wtrącił Lance to szczęśliwy traf dla rodziny, że dostał w herbacie taksynę.
— W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w możliwie najobrzydliwszej formie powiedział Parcival. — Jego śmierć uratowała nas od bankructwa. Ale przez pewien czas będziemy musieli postępować nad wyraz przezornie, konserwatywnie, że się tak wyrażę.
— Nie zgadzam się z tobą, Percy. Przezorność nic nie daje. Trzeba ryzykować, grać na całego. O wielką stawkę! Rozumiesz?
— Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą przyszłość.
— Nie moje hasło — podchwycił Lance.
— Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
— Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos. Starszy brat zaczął nerwową przechadzkę po salonie.
— Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów — podjął. — Jestem do ciebie przywiązany, lubię cię…
— Naprawdę? — wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to uwagi.
— … i w ogóle, ale, widzisz, trudno nam będzie o porozumienie. Zanadto różnimy się w poglądach.
— To może być korzystne.
— Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
— Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
— Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej różnicy zapatrywań…
— Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam powiedziałeś. Za co w takim razie kupisz mój udział?
— Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy przeprowadzić podział aktywów… papierów wartościowych.
— Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne śmiecie, prawda?
— Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim gustom.
— Nie mam pojęcia. Będziesz mnie musiał we wszystko wtajemniczyć.
— Najprzód ty będziesz musiał zrozumieć jedno. Od pół… nie, od roku ojciec przestał być dawnym sobą. Robił nieobliczalne głupstwa, fantastyczne posunięcia finansowe. Sprzedawał pewne papiery, kupował akcje palcem na piasku pisane. Czasami rzucał pieniądze w błoto, jak to się mówi, chyba dla czystej przyjemności wydawania.
— Innymi słowy — wtrącił Lance — to szczęśliwy traf dla rodziny, że dostał w herbacie taksynę.
— W gruncie rzeczy masz słuszność, chociaż wyraziłeś ją w możliwie najobrzydliwszej formie — powiedział Parcival. — Jego śmierć uratowała nas od bankructwa. Ale przez pewien czas będziemy musieli postępować nad wyraz przezornie, konserwatywnie, że się tak wyrażę.
— Nie zgadzam się z tobą. Percy. Przezorność nic nie daje. Trzeba ryzykować, grać na całego. O wielką stawkę! Rozumiesz?
— Nie! Przezorność i oszczędność. Oto hasło na najbliższą przyszłość.
— Nie moje hasło — podchwycił Lance.
— Pamiętaj, że jesteś tylko młodszym wspólnikiem.
— Pamiętam, naturalnie… Ale i tak mam jaki taki głos. Starszy brat zaczął nerwową przechadzkę po salonie.
— Nic dobrego nie wyjdzie z twoich planów — podjął. — Jestem do ciebie przywiązany. lubię cię…
— Naprawdę? — wtrącił Lance, lecz Parcival nie zwrócił na to uwagi.
— … i w ogóle. ale. widzisz, trudno nam będzie o porozumienie. Zanadto różnimy się w poglądach.
— To może być korzystne.
— Jedyne sensowne wyjście to rozwiązanie spółki.
— Chcesz mnie spłacić, Percy? Do tego zmierzasz?
— Mój kochany, nie widzę innej rozumnej drogi. Przy takiej różnicy zapatrywań…
— Przepraszam! Trudno ci będzie spłacić Elaine. Sam powiedziałeś. Za co w takim razie kupisz mój udział?
— Za co?… Widzisz, nie myślałem o gotówce… Możemy przeprowadzić podział aktywów… papierów wartościowych.
— Ty zatrzymasz murowane, mnie dostaną się spekulacyjne śmiecie, prawda?
— Mówiłeś, że coś takiego bardziej odpowiada twoim gustom.
— W pewnym sensie masz rację, stary — uśmiechnął się Lancelot. — Ale nie mogę schlebiać tylko własnym gustom. Muszę myśleć o żonie.
Bracia spojrzeli na Pat, która otworzyła usta i zamknęła je nie powiedziawszy słowa. Wolała się nie wtrącać, bo rozumiała, że Lance prowadzi grę, choć nie bardzo jeszcze wiedziała, w jakim celu.
— Co mi zaproponujesz? — ciągnął Lancelot. — Nie istniejące kopalnie diamentów, rubiny w niedostępnych miejscach, koncesje naftowe na terenach bez ropy? Myślisz, że taki ze mnie osioł, na jakiego wyglądam?
— Cóż, niektóre z naszych akcji są wysoce spekulacyjne, ostatecznie jednak mogą przynieść zawrotne zyski — bąknął niepewnie Parcival.
— Zmieniłeś ton. co? — podchwycił Lance. — Proponujesz mi ostatnie idiotyczne nabytki ojca i na dodatek pewno starą kopalnię Kos? Aha! Czy inspektor pytał i ciebie o tę kopalnię?
Parcival zmarszczył czoło.
— Tak. Pytał. Nie rozumiem dlaczego. Dużo nie mogłem mu powiedzieć. Obydwaj byliśmy wtedy dziećmi. Jak przez mgłę pamiętam, że ojciec wybrał się na miejsce, a kiedy wrócił, powiedział, że to tylko zawracanie głowy.
— Co to za kopalnia? Złota?
— Tak mi się zdaje. Ojciec przyjechał do Anglii przekonany, że złota tam z pewnością nie ma. A on nie mylił się nigdy w takich kwestiach.
— Kto wciągnął go w tę historię? Jakiś MacKenzie, prawda?
— Tak. MacKenzie umarł w Afryce.
— Umarł… — powtórzył Lance z nuta zastanowienia. — A później była jakaś okropna scena. Coś sobie przypominam… Pani MacKenzie zjechała tutaj. Groziła ojcu, miotała klątwy na jego głowę. Zdaje się, twierdziła, że on zamordował jej męża.
— Co? Nic w tym rodzaju nie pamiętam — zdziwił się Parcival.
— A ja pamiętam, chociaż jestem sporo młodszy od ciebie — podchwycił Lance. — Może właśnie dlatego mocniej przemówiła do mnie melodramatyczna sytuacja. Gdzie była kopalnia Kos? W Afryce Zachodniej?
— Tak mi się zdaje.
— Muszę kiedy rzucić okiem na tę koncesję, jak będę w biurze — powiedział młodszy brat.
— Nie warto. Ojciec nigdy nie mylił się w takich sprawach. Powiedział: nie ma złota, to złota nie ma.
— Pewno masz słuszność… Biedna pani MacKenzie. Ciekawe, co się teraz dzieje z nią i tą parką dzieci, które przywiozła ze sobą. Zabawna historia! Przecież to dziś dorośli ludzie — roześmiał się Lancelot.
W świetlicy prywatnego sanatorium Sosny inspektor Neele siedział naprzeciw szpakowatej pacjentki w starszym wieku. Helena MacKen—zie liczyła sześćdziesiąt trzy lata, jakkolwiek wyglądała młodziej. Miała bladoniebieskie oczy o mętnym wyrazie, drobny, słabo zarysowany podbródek i szerokie usta o drżącej nerwowo górnej wardze. Na kolanach trzymała dużą księgę i podczas rozmowy raz poTaz spuszczała ku niej wzrok. Detektyw patrzał na panią MacKenzie i przypominał sobie informacje, jakie uzyskał na jej temat od doktora Crosbie, dyrektora sanatorium.
— Oczywiście to pacjentka dobrowolna, nie skierowana urzędowo — powiedział lekarz.
— Jest niebezpieczna dla otoczenia?
— Nie, inspektorze. Przeważnie sprawia wrażenie zdrowej i mówi nie inaczej niż pan czy ja. Obecnie ma dobry okres, więc przeprowadzi pan z nią zupełnie normalną rozmowę.
Wspominając tę opinię inspektor Neele rozpoczął gładko i swobodnie:
— Bardzo dziękuję, że szanowna pani zechciała mnie przyjąć. Moje nazwisko Neele, a celem wizyty jest sprawa pana Fortescue, który zmarł niedawno. Chodzi o Reksa Fortescue. O ile mi wiadomo, pani zna to nazwisko.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odparła Helena MacKenzie spoglądając uparcie na grubą księgę.
— Pytam o pana Fortescue, proszę pani, Reksa Fortescue.
— Nie… Z całą pewnością nie…
Inspektor Neele stropił się nieco. Czy tak ma wyglądać rozmowa, jak wyraził się doktor Crosbie, zupełnie normalna?
— Sądzę, że szanowna pani znała go dawno, wiele lat temu — powiedział.
— Skąd znowu! — obruszyła się kobieta. — To było wczoraj.
— Aha… Rozumiem — bąknął detektyw, powtarzając swój ulubiony zwrot, tym razem bardzo niepewnie. — Podobno przed wieloma laty odwiedziła pani Reksa Fortescue w jego podlondyńskiej posiadłości. Nazywa się ona Domek pod Cisami.
— Bardzo pretensjonalna buda.
— Tak… Niewątpliwie… Słusznie nazwała pani ten dom bardzo pretensjonalną budą. Rex Fortescue miał do czynienia z pani małżonkiem w sprawach pewnej kopalni położonej w Afryce, kopalni Kos, jeżeli dobrze sobie przypominam.
— Muszę teraz czytać — powiedziała pani MacKenzie. — Czasu mam mało, a muszę czytać swoją księgę.
— Oczywiście, szanowna pani. To zrozumiałe — zgodził się detektyw i zaczął znów po krótkiej pauzie: — Pan MacKenzie i pan Fortescue wybrali się do Afryki, by na miejscu zbadać sytuację.
— To była kopalnia mojego męża. On ją odkrył, zgłosił swoje prawa i uzyskał koncesję. Potrzebował pieniędzy na kapitał obrotowy. Zwrócił się do Reksa Fortescue. Nie pozwoliłabym na to, gdybym była mądrzejsza; gdybym wiedziała więcej.
— Aha… Rozumiem… Ale tak czy inaczej obydwaj pojechali do Afryki i tam pani małżonek zmarł na febrę.
— Muszę czytać swoją księgę.
— Czy podejrzewa pani, że w tej sprawie, w sprawie kopalni Kos, Rex Fortescue oszukał pani mcza?
— Strasznie pan głupi powiedziała pani MacKenzie nie podnosząc wzroku znad grubego tomu.
— Tak… Zapewne… Ale, proszę pani, to dawne dzieje, bardzo dawne. Znaczne trudności musi nastręczać dochodzenie w sprawie zupełnie przebrzmiałej, więc…
— Kto panu mówił, ze to sprawa przebrzmiała?
— Aha… Rozumiem. Szanowna pani jest odmiennego zdania?
— „Nic nie jest załatwione, pokąd nie jest załatwione sprawiedliwie”. Tak wyraził się Kipling. Nikt nie czyta dziś Kiplinga, ale to był wielki człowiek.
— Liczy pani, że sprawa kopalni Kos będzie kiedyś załatwiona sprawiedliwie?
— Rex Fortescue nie żyje. Pan to powiedział, prawda?
— Nie żyje. Został otruty. Nieoczekiwanie kobieta parsknęła śmiechem.
— Nonsens! Umarł na febrę.
— Mówię, proszę pani, o Reksie Fortescue — powiedział zbity z tropu detektyw.
— Ja również — bystro spojrzała w twarz inspektora bladoniebieski—mi oczami. — Niech pan nie opowiada takich rzeczy! On umarł w swoim łóżku, prawda? Umarł we własnym łóżku.
— Nie. W szpitalu Świętego .ludy.
— Nikt nie wie, gdzie umarł mój mąż podjęła kobieta. — Nikt nie wie, jak umarł, ani gdzie go pogrzebano. Wiadomo tylko tyle, ile powiedział Rex Fortescue. A to był kłamca.
— Ma pani jakieś podejrzenia? — natarł inspektor Neele.
— Podejrzenia… Tak… Podejrzenia nie do odparcia, bez cienia wątpliwości..
— Sądzi pani, że odpowiedzialność za zgon pani małżonka obciąża Reksa Fortescue?
— Dziś z rana dostałam śniadanie, jak zawsze, całkiem świeże. Jakie to dziwne, że minęło już z górą trzydzieści lat.
Detektyw westchnął ciężko. Zaczynał wątpić o celowości rozmowy, nie dał jednak za wygraną.
— Kilka miesięcy przed śmiercią Reksa Fortescue ktoś podrzucił na jego biurko nieżywe kosy.
— Interesująca historia — szepnęła pani MacKenzie. — Bardzo interesująca.
— Nie domyśla się pani przypadkiem, kto mógł to zrobić?
— Domysły nie przydadzą się na nic. Trzeba działać. Wychowywałam je w takim duchu. W duchu działania.
— Szanowna pani ma na myśli swoje dzieci?
— Tak. Donald i Ruby. Dziewięć i siedem lat. Dzieci zostały bez ojca. Wciąż im to mówiłam. Powtarzałam. Każdego wieczora musiały składać przysięgę.
— Jaką przysięgę?
— Jaką? Naturalnie, że go zabiją.
— Rozumiem… — bąknął detektyw i zapytał spokojnym tonem: — I co? Spełniły tę przysięgę?
— Donald był pod Dunkierką. Nie wrócił. Dostałam telegram: „Padł na polu chwały, w czasie działań bojowych”. Słyszy pan? Działania! Ale działania nie takie, jak trzeba. Nie ma Donalda.
— Serdecznie szanownej pani współczuję. A córka?
— Ja nie mam córki — odrzekła pani MacKenzie.
— Dopiero co mówiła pani o córce, Ruby.
— Ruby… Tak, Ruby! Wie pan, co z nią zrobiłam?
— Nie, proszę pani. Co pani z nią zrobiła?
— Spójrz! — szepnęła nieoczekiwanie kobieta.
Neele zorientował się, że księga spoczywająca na jej kolanach to Biblia — bardzo stara Biblia, na której pierwszej karcie wypisano wiele imion. Niewątpliwie według dawnego obyczaju ktoś z pokolenia na pokolenie rejestrował tam narodziny.
Pani MacKenzie wskazała palcem dwa ostatnie imiona. Donald MacKenzie i data urodzenia. Niżej: Ruby MacKenzie i data urodzenia. Ale końcowa pozycja była przekreślona grubą krechą.
— Widzi pan? Wymazałam ją z księgi. Po wieczne czasy. Anioł nie odnajdzie imienia Ruby w dniu Sądu Ostatecznego.
— Wykreśliła pani z Biblii jej imię? Czemu? — zapytał detektyw.
— Nie wie pan?
— Nie mam pojęcia, proszę pani.
— Nie dochowała przysięgi. Rozumie pan? Nie dochowała przysięgi.
— Gdzie przebywa obecnie pani córka?
— Ja nie mam córki. Mówiłam już panu. Ruby MacKenzie przestała istnieć.
— Umarła?
— Umarła? chora niespodziewanie wybuchnęła śmiechem. — Lepiej byłoby dla niej, gdyby umarła. Znacznie, nieporównanie lepiej! — Westchnęła, niezdecydowanie poruszyła się na krześle i nagle zmieniła ton na uprzejmie towarzyski. Niezmiernie mi przykro, lecz nie mogę dłużej z panem rozmawiać. Czas biegnie, a ja naprawdę muszę czytać księgę.
Dalsze słowa inspektora zbywała niecierpliwym gestem i nie przerywając lektury wodziła palcem wzdłuż wierszy druku.
Wkrótce Neele wstał i wyszedł z pokoju, by jeszcze raz pomówić z dyrektorem sanatorium
— Czy panią MacKenzie odwiedza ktoś z rodziny? — zapytał. — Na przykład córka?
— Podobno córka przyjeżdżała tu za czasów mojego poprzednika. Ale wizyty fatalnie działały na chorą, więc ówczesny dyrektor poradził ich zaniechać. Od tej pory wszelkie sprawy załatwia adwokat.
— Nie wie pan doktor, gdzie przebywa obecnie ta córka, Ruby MacKenzie?
Dyrektor sanatorium bezradnie rozłożył ręce.
— Nie wie pan też zapewne, czy wyszła za mąż?
— Nie mam pojęcia. Mogę tylko podać panu adres kancelarii adwokackiej, z którą mamy do czynienia.
Neele już uprzednio wytropił tę kancelarię i nic nie wskórał. Przed laty panna MacKenzie ustanowiła fundusz powierniczy na rzecz matki i później nie pokazała się nigdy.
W sanatorium Sosny inspektor próbował uzyskać rysopis Ruby, ale i to spełzło na niczym. Chorych odwiedza wielu krewnych i znajomych. Po latach nikt nie pamięta wyglądu takiej czy innej osoby. Przełożonej pielęgniarek zdawało się, ze panna MacKenzie była drobną brunetką. Jedyna pielęgniarka zatrudniona od tamtych lat przypominała sobie mętnie wysoką, raczej tęgawą blondynkę.
— Coś w tym jest powiedział inspektor Neele, gdy zameldował się u przełożonego. Historia pomyleńcza, ale wszystko pasuje jedno do drugiego. Coś w tym być musi.
— Aha… Kosy w pasztecie pasują do kopalni Kos przyznał naczelnik Wydziału Śledczego. — Żyto w kieszeni Reksa Fortescue, bułka z miodem…Hm… To najmniej znamienne. Każdy może jeść na podwieczorek bułkę z miodem. Trzecia w kolejności zbrodnia… Tę dziewczynę zadusił ktoś przy zdejmowaniu bielizny i nos ścisnął jej klamerką…
— Momencik! Momencik, panie naczelniku! zawołał Neele.
— Co takiego? Detektyw zmarszczył czoło.
— Chodzi o to, co pan naczelnik właśnie powiedział. Zabrzmiało to fałszywie… Jak gdyby jakiś błąd w rozumowaniu… — Neele pokręcił głową, westchnął. — Nic nie mogę skapować!
Lance i jego żona spaccrowali po wypielęgnowanych terenach okalających Domek pod Cisami.
— Myślę, Lance — odezwała się Pat — że nie urażę twoich uczuć, jeżeli powiem, że jak żyję, nie byłam w brzydszym ogrodzie.
— Nie uraziłaś moich uczuć — roześmiał się mąż. — Ale czy to naprawdę brzydki ogród? Podobno pracuje tu gorliwie aż trzech ogrodników.
— Chyba w tym właśnie sęk. Nie szczędzi się kosztów i nie przejawia indywidualnych gustów. Wszystko jak trzeba i gdzie trzeba. Rododendrony. Odpowiednie dywanowe kwietniki w odpowiednich porach roku.
— A gdybyś ty, Pat, miała ogród w Anglii, jak by wyglądał?
— W moim ogrodzie rosłyby malwy, ostróżki, dzwonki. Nie byłoby dywanowych kwietników, ani, broń Boże, tych okropnych cisów — Pat spojrzała z obrzydzeniem na ciemnozielone cisowe szpalery i żywopłoty.
— Przykre skojarzenia, co? zapytał beztrosko Lancelot.
— Przeraża mnie sama myśl o trucicielu. To musi być ktoś mściwy, zawzięty, ponury.
— Tak sądzisz, moja mila? To dziwne. Dla mnie truciciel to ktoś świadomy swoich celów, bezwzględny, obdarzony zimną krwią.
— Można i tak to ująć. Młoda kobieta wzdrygnęła się nerwowo. — W każdym razie ten trzykrotny morderca… Nie wyobrażam sobie, kto to, ale z pewnością człowiek obłąkany.
— Tak… — Lance zniżył glos. Zapewne masz słuszność… — umilkł, by podjąć zaraz innym tonem: Na miłość boską, Pat! Uciekaj stąd! Wróć do Londynu. Wszystko jedno! Wybierz, jakie zechcesz miejsce: Devon, Kraj Jezior, Stradford on Avon, Norfolk Broads. Policja zgodzi się na twój wyjazd. Przecież z tym wszystkim nie masz nic wspólnego. Byłaś w Paryżu, kiedy skończył stary, w Londynie podczas dwu następnych morderstw. Powtarzam, Pat: twoja tutaj obecność śmiertelnie mnie dręczy.
— Ty wiesz kto, prawda? — szepnęła kobieta po krótkiej pauzie.
— Nie wiem.
— Więc domyślasz się, podejrzewasz… Inaczej nie lękałbyś się o mnie. Powiedz. Proszę cię!
— Nic powiedzieć nie mogę. Nie wiem. Ale na Boga, marzę, abyś wyjechała.
— Nie wyjadę, kochany, zostanę! Czuję, że tak trzeba. Zostanę przy tobie na dobrą czy złą dolę… głos załamał się jej nagle. — Tyle że ze mną dola musi być zła, najgorsza.
— Pat! Co ty pleciesz, u Boga Ojca?
— Przynoszę pecha. To miałam na myśli. Przynoszę pecha każdemu, z kim się zetknę.
— Moje kochane, najdroższe głupiątko! Mnie pecha nie przyniosłaś. Zastanów się, skarbie! Niedługo po naszym ślubie stary wezwał mnie do kraju, zaproponował zgodę.
— Tak. Ale co się stało, kiedy wylądowałeś w Anglii? Ja przyniosłam ci pecha, jak wszystkim.
— Pat! Najdroższa! Nabiłaś sobie główkę przesądami, zabobonami, bredniami.
— Nic podobnego. Są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście. Ja do takich należę.
Lance ujął żonę za ramiona, potrząsnął mocno.
— Jesteś moją miłością, Pat! zawołał. — Życie z tobą to szczęście największe w świecie. Lepiej tym nabij sobie niemądrą główkę. —Uspokoił się nieco i ciągnął mniej wzburzonym tonem: — Ale mówiąc poważnie, Pat, bądź ostrożna, bardzo ostrożna. Jeżeli w domu grasuje szaleniec, nie chcę, żebyś ty dostała postrzał czy też wypiła napar z blekotu.
— Napar z blekotu?
— Mniejsza z tym. Kiedy mnie nie ma, trzymaj się tej starej… jakże jej tam?… Panny Marple. Jak myślisz, czemu ciocia Effie zaprosiła ją tutaj?
— Bogu tylko wiadomo, czemu ciocia Effie coś robi. Lance, jak długo tu zostaniemy?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— Trudno przewidzieć.
— Chyba nie jesteśmy najmilej widziani, prawda? — podjęła Pat z wahaniem. — Domek pod Cisami należy teraz do twojego brata, a on nie pragnie, zdaje się, naszego towarzystwa.
— Z pewnością nie pragnie — parsknął śmiechem Lance. — Ale do czasu musi nas tolerować.
— A później, Lance? Co będziemy robić? Wrócimy do Afryki Wschodniej?
— Chciałabyś wrócić, Pat? Z zapałem przytaknęła.
— Świetnie się składa, bo i ja o tym myślę. Nie odpowiada mi dzisiejsza Anglia.
— Cudownie! — zawołała Pal z rozjaśnioną twarzą. — A wczoraj, kiedy słuchałam tego, co mówiłeś, sądziłam, że chcesz zostać na stałe.
Szatański błysk pojawił się w oczach Lancelota Fortescue.
— O naszych planach ani słowa nikomu. Rozumiesz? Mam zamiar przydusić trochę braciszka Parcivala.
— Ach, Lance! Bądź ostrożny.
— Będę ostrożny, najdroższa. Ale nie widzę racji, dla których stary Percy miałby zagarnąć wszystko.
Panna Marple siedziała w przestronnym salonie i słuchała wynurzeń pani Parcivalowej Fortescue. Z lekko pochyloną w bok głową przypominała życzliwie usposobioną kakadu. Nie pasowała do tego salonu. Jej szczupła postać stanowiła jaskrawy kontrast z kolosalną sofą usianą różnokolorowymi poduszkami. Panna Marple siedziała prosto, gdyż w młodości nosiła gorset, a jeszcze dawniej napominano ją wciąż, by się nie garbiła. Opodal Jennifer w efektownej żałobie zajmowała ogromny fotel i paplała z szybkością karabinu maszynowego. „Zupełnie jak biedna pani Emmett, żona dyrektora banku” —myślała panna Marple, przypominając sobie wizytę pani Emmett, która przyszła raz do niej, aby omówić przygotowania do kiermaszu dobroczynnego i najbardziej nieoczekiwanie zaczęła gadać, gadać, gadać… W Saint Mary Mead pani Emmett zajmowała wyjątkowo drażliwą pozycję. Nie dostała się do starej gwardii zubożałych dam z towarzystwa, które mieszkały w schludnych domkach niedaleko kościoła i na pamięć znały koligacje ziemiańskich rodzin w całym hrabstwie, jakkolwiek same do ziemiaństwa nie należały. Pan Emmett, dyrektor banku, niewątpliwie popełnił mezalians, w rezultacie więc jego żona była straszliwie osamotniona, bo oczywiście nie mogła pospolitować się w towarzystwie kupieckim czy rzemieślniczym. Snobizm podniósł ohydną głowę i skazał panią Emmett na trwałą i kompletną izolację. Potrzeba mówienia wzbierała w niej i właśnie tamtego dnia zerwała tamy, aby zagrozić pannie Marple groźną powodzią słów. Współczuła wówczas pani Emmett, obecnie zaś żal jej było trochę pani Parcivalowej Fortescue.
Jennifer długo gromadziła rozmaite urazy i kompleksy, więc przewietrzenie ich wobec osoby mało znajomej musiało stanowić nie lada ulgę.
— Ma się rozumieć, proszę pani mówiła szybko — nie chciałam biadolić i nie biadoliłam. Ja nie z takich, proszę pani. Zawsze byłam zdania, że człowiek musi godzić się z rzeczywistością. Czego nie można zmienić, trzeba to wytrzymać, no nie? Słowa nigdy nikomu nie pisnęłam. Bo i z kim miałabym rozmawiać? Osamotniona tu jestem, proszę pani, strasznie osamotniona. Pewnie, że apartament w Domku pod Cisami to na swój sposób wygoda, no i wielka oszczędność. Ale przyzna chyba pani, że we własnym domu mielibyśmy całkiem inną sytuację. Przyzna pani, no nie?
Panna Marple przyznała.
— Na szczęście nasz nowy dom jest już prawic gotów. Trzeba tylko pozbyć się malarzy i tapicerów. Marudzą okropnie, proszę pani. Mojemu mężowi, naturalnie, nic nie szkodzi mieszkanie tutaj. Jest nawet zadowolony, bo mu wygodnie. Ale dla mężczyzny to inna sprawa. Ciągle powtarzam, dla mężczyzny to całkiem inna sprawa. Przyzna pani, no nie?
Panna Marple znów przyznała.
— Widzi pani ciągnęła Jennifer mój mąż całe dni spędza w Londynie. Do domu wraca zmęczony. Chciałby tylko siedzieć spokojnie i czytać. A ja? Od rana do wieczora jestem tu sama, bez żadnego towarzystwa, absolutnie żadnego. Rzecz jasna, mam wszelki komfort, wystawną kuchnię domową… Ale co z tego? Jedno, czego człowiek naprawdę szuka, to przyjemne kółko znajomych. A nasi sąsiedzi to ludzie nie w moim guście. Rozumie pani? Jacyś zwariowani brydżyści z fumami. Brydż to dobra rzecz. Sama nic nie mam przeciw kilku roberkom od czasu do czasu. Ale oni grają strasznie wysoko, a piją przy tym niczym gąbki! Jak powiedziałam, to ludzie wcale nie w moim guście. No i naturalnie jest cała gromada… Jak by to powiedzieć?… Starych grzybów, co po całych dniach grzebią się w ziemi i przycinają krzewy.
Panna Marple zawstydziła się trochę, gdyż sama była zamiłowaną ogrodniczką.
— Nie chciałabym mówić źle o zmarłych paplała dalej pani Valowa — ale pan Fortescue, znaczy się mój teść. bardzo niemądrze wybrał drugą żonę. Moja… cóż, muszę powiedzieć, moja teściowa była w tych samych latach, co ja. No i co? Wariowała na punkcie chłopów. Tak, proszę pani! Wariowała na punkcie chłopów. No i jak szastała pieniędzmi! Ale teść miał znów kompletnego fioła na jej punkcie. Nawet nie sprawdzał rachunków, proszę sobie wyobrazić! Strasznie to irytowało mojego męża. No, proszę pani, Percy jest bardzo wrażliwy na sprawy finansowe. Nie cierpi marnotrawstwa, rozrzutności. Ale to nie wszystko, proszę pani! Pan Fortescue zachowywał się ostatnio dziwnie, ciągle był zły, czasami okropnie wybuchał, robił awantury. No i sam marnował pieniądze na jakieś zwariowane spekulacje, takie rzeczy. Wcale nie było przyjemnie, proszę pani.
— To musiało irytować pani małżonka odważyła się wtrącić panna Marple.
— A pewnie! Pewnie! Cały ostatni rok Percy był wciąż zirytowany. No i przygnębiony. Zupełnie się zmienił, proszę sobie wyobrazić, w stosunku do mnie. Zdarzało się, proszę pani, że mówię do niego i mówię, a on nic nie odpowiada. Jennifer westchnęła i zaczęła znów trzepać: — Albo moja szwagierka, Elaine. Także osoba dziwna, nie do rzeczy. Nigdy nie ma jej w domu, a do mnie odnosi się, nie powiem, że niechętnie, ale całkiem bez zrozumienia. Nie można jej wyciągnąć do Londynu po sprawunki ani na jakiś film. Ba! Nawet stroje nic ją nie obchodzą! — Pani Parcivalowa westchnęła raz jeszcze i opamiętała się widocznie, gdyż podjęła na inną nutę: Naturalnie nie chcę się skarżyć. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Pewno dziwi się pani, że tak otwarcie rozmawiam z osobą mało znajomą. Ale, widzi pani, przy takim ciągłym napięciu, po takim wstrząsie… Naturalnie! Podziałał wstrząs, że tak powiem, wstrząs z opóźnieniem. Od rana byłam taka rozstrojona, że musiałam z kimś pogadać. Pani przypomniała mi jedną kochaną staruszkę, pannę Trefusis James. Biedactwo. Miała siedemdziesiąt pięć lat, kiedy złamała kość udową. Okropnie długo ją pielęgnowałam, więc zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić. Kiedy odchodziłam, dostałam od niej pelerynkę z lisów. Przyzna pani, że panna Trefusis James postąpiła bardzo ładnie.
— Nie dziwi mnie pani szczerość i doskonale rozumiem, jak się pani tu czuje — powiedziała panna Marple zgodnie z prawdą.
Bez wątpienia żona znudziła się Parcivalowi Fortescue, więc przestał zwracać na nią uwagę, a biedna Jennifer nie potrafiła nawiązać lokalnych znajomości. Była również znudzona, bo wyjazdy do Londynu, stroje, kino, mieszkanie w luksusowym domu — wszystko to nie mogło zastąpić ludzkiej nuty w stosunkach z. rodziną męża.
— Nie urażę chyba pani odezwała się panna Marple z kurtuazją osoby w podeszłym wieku jeżeli powiem, że moim zdaniem, nieboszczyk Rex Fortescue nic należał do najsympatyczniejszych ludzi.
— Pewno, że nie należał, zgodziłla się skwapliwie Jennifer. — A tak naprawdę, między nami, droga pani, to był wstrętny dziadyga. Wstyd przyznać, ale wcale się nie dziwię, że ktoś go sprzątnął.
— Nie domyśla się pani… zaczęła starsza dama i urwała. — Zapewne to pytanie bardzo nie na miejscu… Ale czy nie nasuwają się pani bodaj najbłahsze podejrzenia?…
— Myślę, ze Crump to zrobił. Antypatyczny fagas! Mnie nie podobał się od początku. Może pan Fortescue czymś go uraził, a że to pijak, niby Crump, mogło mu coś strzelić do głowy. Zresztą uważam, że Crump jest nienormalny jak len kamerdyner czy lokaj, co zaczął ganiać po całym domu i strzelać do kazdego, kto się nawinął. Naturalnie, mówiąc całkiem szczerze, byłam przekonana, święcie przekonana, że Adela załatwiła starego. No, ale sama się przecież nie otruła! Może chciała oskarżyć Crumpa, a on coś zwietrzył, więc zaprawił trucizną kanapki. Gladys mogła to spostrzec, wobec czego jej się także pozbył. Niebezpiecznie mieszkać pod jednym dachem z takim człowiekiem! Mój Boże! Wyjechałabym stąd każdej chwili, tylko z pewnością ci okropni policjanci nikomu na to nie pozwolą. — Jennifer przysunęła się do panny Marple i dodała konfidencjonalnym szeptem: — Nieraz wydaje mi się, że muszę stąd zniknąć, że… że jeżeli prędko nie będzie z tym końca, to… to ucieknę… — wyprostowała się, spojrzała badawczo w twarz starszej damy. — Ale postąpiłabym niemądrze, prawda?
— W każdym razie nie najrozumniej — przyznała panna Marple. — Zresztą policja prędko odszukałaby panią.
— Myśli pani? Czy policja jest taka zaradna?
— Niedocenianie policji to wielki błąd — odparła panna Marple. —Inspektor Neele robi wrażenie człowieka bardzo inteligentnego.
— Naprawdę? A mnie wydał się strasznie głupi! — zawołała Jennifer i, kiedy panna Marple przecząco pokręciła głową, dodała innym tonem: — Tak czy inaczej wciąż myślę… i myślę, że niebezpiecznie tu siedzieć.
— Dla pani niebezpiecznie?
— Dla mnie?… — pani Valowa zawahała się na moment. — Dla mnie?… No… tak.
— Z jakiegoś konkretnego powodu?
— Nie… Ach, nie! Przecież nic nie wiem. Co mogłabym wiedzieć? Chodzi o to, że… Taka jestem rozstrojona. Rozumie pani? — Ten Crump…
Panna Marple obserwowała drżące nerwowo ręce młodej kobiety i umacniała się w przekonaniu, że nie o Crumpa chodzi. Odnosiła wrażenie, iż Jennifer jest czymś naprawdę wystraszona.
Zapadał zmierzch, więc panna Marple przeniosła się ze swoją robotą na drutach pod oszklone drzwi biblioteki. Sadowiąc się tam zobaczyła Pat, która spacerowała po tarasie. Starsza pani uchyliła drzwi, aby zawołać:
— Pozwoli pani tutaj, moja droga. Stanowczo jest za zimno i za wilgotno na takie przechadzki bez płaszcza.
Pat weszła do pokoju, zamknęła oszklone drzwi i przekręciwszy wyłącznik zapaliła dwie z licznych lamp.
— Rzeczywiście — powiedziała. — Pogoda nie dopisuje. — Usiadła na kanapie obok starszej pani i spojrzała na jej robótkę. — Co to będzie?
— Kaftanik dla niemowlęcia. Widzi pani, taka rzecz przyda się każdej młodej matce. Kaftaników nigdy nie za wiele. Drugi rozmiar. Zawsze robię drugi rozmiar, bo maleństwa prędko wyrastają z pierwszego.
Pat wyciągnęła długie nogi w kierunku ognia.
— Miło tu dzisiaj — podjęła. — Kominek, nastrojowe światło, pani robi na drutach kaftanik dla niemowlęcia. Po domowemu, przytulnie, jak powinno być w starej Anglii.
— I tak jest w Anglii, moja droga — podchwyciła panna Marple. Niewiele znajdzie pani u nas Domków pod Cisami.
— To dobrze, proszę pani, bo tutaj nigdy chyba nie mieszkało szczęście i nikt nie był naprawdę szczęśliwy… Tak mi się zdaje, chociaż oni mieli i mają moc rozmaitych rzeczy i wydają masę pieniędzy.
— Słusznie. Nie nazwałabym tego domu szczęśliwym.
— Może najlepiej czuła się Adela — ciągnęła Pat. — Nigdy jej nic widziałam, więc naturalnie pewna nie jestem. Ale Jennifer jest z pewnością nieszczęśliwa, a Elaine z siebie wychodzi, aby zdobyć młodego mężczyznę, chociaż w głębi serca zdaje sobie sprawę, że on wcale o nią nie dba. Ach! Jak chciałabym stąd wreszcie uciec! — Pat uśmiechnęła się nagle. — Wie pani, co Lance powiedział? Kazał mi trzymać się blisko pani, dla bezpieczeństwa.
— Pani mąż, moja droga, nie jest głupi — odpowiedziała z uśmiechem starsza pani.
— Ma się rozumieć! Lance nie jest głupi. Ale chciałabym wiedzieć, czemu właściwie boi się o mnie. Jedno jest pewne. Ktoś obłąkany mieszka pod tym dachem, a obłęd zawsze jest groźny, musi być groźny. Trudno przestawić się na sposób myślenia szaleńca, więc nie wiadomo nigdy, co może zrobić.
— Biedne dziecko westchnęła panna Marple.
— Cóż, o mnie nic trzeba się martwić, proszę pani. Nic mi nie będzie. Zdążyłam zahartować się przez tyle czasu.
— Dużo spotkało panią złego, prawda, moja droga? — zapytała tonem współczucia starsza dania.
— Miałam i dobre czasy, proszę pani ożywiła się Pat. — Cudowne dzieciństwo w Irlandii. Konie, psy. polowania i wielki, pusty dom pełen przeciągów i słońca. Szczęśliwych lat dziecinnych nikt nie zdoła odebrać… —zrobiła krótką pauzę. Dopiero później, kiedy dorosłam, wszystko się odwróciło. Pierwsze nieszczęście, proszę pani, to naturalnie wojna.
— Pani mąż byt lotnikiem? Pilotem myśliwca, prawda?
— Tak. został zestrzelony w niespełna miesiąc po ślubie — Pat zapatrzyła się w ogień na kominku z początku chciałam też umrzeć! Myślałam, że niesprawiedliwie dotknęła mnie okrutna krzywda. Później… Stopniowo zaczęłam sobie uprzytamniać, że stało się zapewne najlepiej, jak mogło. Don był wspaniałym człowiekiem wojny. Odważny do szaleństwa, beztroski, wesoły. Miał wszystkie cechy charakteru potrzebne, nieocenione podczas walki. Nie sądzę jednak, by pokój mógł mu odpowiadać. Miał w sobie… Jak by to określić?… Miał nieokiełznaną arogancję. Nie potrafiłby się ustatkować, nagiąć do zwyczajnego życia. Musiałby przeciwko czemuś walczyć. Był człowiekiem… powiedzmy, na specyficzny sposób aspołecznym.
— Fakt, że dostrzega to pani, moja droga, świadczy o nie lada rozsądku. — Panna Marple pochyliła się nad robótką, przez pewien czas liczyła oczka, wreszcie zapytała: — A drugi mąż?
— Freddy? Zastrzelił się.
— Mój Boże! Tragiczna śmierć… — westchnęła starsza dama.
— Dobrze nam z sobą było — podjęła Pat. — Po mniej więcej dwu latach małżeństwa zaczęłam uświadamiać sobie, że Freddy… no, że nie zawsze jest w porządku. Widziałam to i owo, ale podejrzane sprawy nie miały wpływu na stosunki między nami. Kochał mnie i ja go kochałam. Nic nie mówiłam i to było pewno tchórzostwo. Ale człowieka trudno zmienić, prawda?
— Prawda — przyznała panna Marple. człowieka trudno zmienić.
— Myślałam, ze spotkałam go, pokochałam, poślubiłam takim, jakim był, i z tym należy się liczyć… Ostatecznie nie dopisało mu szczęście, załamał się i odebrał sobie życie. Po jego śmierci wyjechałam do Kenii, aby zamieszkać u przyjaciół. Nie potrafiłabym zostać w Anglii, spotykać wciąż ludzi, którzy… którzy o wszystkim wiedzą. W Kenii spotkałam Lance’a…
Pat umilkła i chociaż twarz jej pojaśniała, nadal uparcie wpatrywała się w ogień. Wreszcie spojrzała na starszą damę.
— Proszę powiedzieć szczerze, co pani sądzi o Parcivalu? — zapytała.
— Cóż, mało go widuję… Właściwie spotykamy się tylko przy śniadaniach. Myślę, że moja obecność tutaj niezbyt mu odpowiada.
Młoda kobieta roześmiała się nieoczekiwanie.
— Właśnie! To skąpiec rozkochany w pieniądzach. Lance twierdzi, że jego brat od dziecka był taki. Teraz sprawdza rachunki domowe panny Dove. Biada nad każdym wydatkiem. Ale panna Dove i tak zawsze postawi na swoim. To osoba godna podziwu… Nie sądzi pani?
— Tak. Podzielam pani zdanie, moja droga. Panna Dove przypomina mi panią Latimer z mojego miasteczka, Saint Mary Mead. Pani Latimer prowadziła Społeczną Służbę Kobiet, opiekowała się skautkami, praktycznie biorąc, wszystko było na jej głowie. Dopiero po pięciu latach wyszło na jaw… Mniejsza z. tym. Nie będę robiła plotek. Trudno o większego nudziarza niż ktoś, kto opowiada o miejscach i osobach kompletnie nie znanych słuchaczom.
— Czy Saint Mary Mead to sympatyczne miasteczko?
— Nie wiem, moja droga, co nazywa pani sympatycznym miasteczkiem. Saint Mary Mead jest ładne, malownicze. Mieszka tam trochę ludzi wyjątkowo sympatycznych, a także trochę wyjątkowo antypatycznych. W moim miasteczku dzieje się wiele rzeczy bardzo interesujących, jak w każdym innym miasteczku. Natura ludzka, moja droga, jest wszędzie mniej więcej jednakowa.
— Pani często odwiedza pannę Ramsbottom, dużo z nią rozmawia. Ja się jej boję.
— Czemu, moja droga?
— Myślę, że nie jest zupełnie normalna. Cierpi na manię religijną. Ale.. Jak pani sądzi? Chyba to nie prawdziwy obłęd?
— Obłęd? W jakim sensie?
— Dobrze pani rozumie, co mam na myśli. Panna Ramsbottom przesiaduje wciąż w swoim pokoju, nie spotyka się z nikim, rozmyśla o grzechu… — Mogłaby wmówić sobie, że sprawowanie sądów to misja jej życia.
— Czy to domysły pani męża?
— Nie wiem, proszę pani, czego Lance domyśla się lub nie domyśla. Mnie nic nie mówi. Ale z pewnością jest przekonany, że mordercą jest ktoś szalony i to kłoś z jego rodziny. Cóż, Parcival sprawia wrażenie aż za normalnego. Jennifcr jest głupia i nienaturalna; boi się sama nie wie czego i na tym koniec. A Elaine… Mój Boże! To dziewczyna o bujnym temperamencie mimo pozorów skupienia i chłodu. Kocha się bez pamięci i za nic nie przyzna, nawet przed samą sobą, że ten wybrany chce się z nią ożenić tylko dla pieniędzy.
— Tak pani sądzi?
— Oczywiście. A pani?
— Nie potrafię ocenić tego przypadku, lecz znam podobny. Młody Ellis ożenił się z Marion Bales.córką bardzo zamożnego kupca branży żelaznej. To była bardzo nieładna dziewczyna i zakochana w nim nieprzytomnie. I co? Małżeństwo okazało się zupełnie udane. Ktoś typu Ellisa czy tego Geralda Wrighta potrafił być naprawdę nieprzyjemny, jeżeli z miłości ożeni się z panną bez posagu. Jest zły na siebie, że zrobił podobne głupstwo, tak zły, że w rezultacie odgrywa się na żonie. Ale dziewczynę zamożną z domu ktoś taki szanuje i po ślubie.
— Nie wyobrażam sobie… Pat urwała na moment, zmarszczyła czoło. — Nie rozumiem, juk mógłby zrobić to ktoś z zewnątrz. Temu właśnie trzeba przypisać atmosferę w Domku pod Cisami. Wszyscy śledzą pilnie wszystkich. Jeżeli zajdzie coś nowego…
— Nie będzie więcej nagłych śmierci przerwała panna Marple — a przynajmniej sądzę, że być ich nie powinno.
— Trudno o pewność w podobnej sytuacji…
— Otwarcie mówiąc, jestem prawie pewna. On osiągnął już cel. — On?
— Równie dobrze mogłabym powiedzieć „ona”… To tylko sposób mówienia.
— Cel? Jaki?
Panna Marple bezradnie rozłożyła ręce, gdyż sama nie była jeszcze zupełnie pewna.
Jeszcze raz panna Somers naparzała herbatę w pokoju maszynistek. Jeszcze raz nalała do imbryka niezupełnie wrzącej wody. Powtórzyła się historia. Panna Griffith pomyślała przyjmując filiżankę z rąk podwładnej: „Słowo daję! Pomówię o niej z panem Parcivalem. Z pewnością znajdziemy kogoś lepszego. Ale w trakcie tej potwornej historii trudno zawracać mu głowę drobiazgami administracyjnymi”.
Panna Griffith rzuciła cierpko zdanie wielekroć powtarzane uprzednio:
— Woda znów nie zagotowana, Somers!
Skarcona poróżowiała lekko i wygłosiła tradycyjną formułę:
— Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się na pewno.
Dalszy rozwój utartych wydarzeń zakłóciło nagłe przybycie Lancelota Fortescue, który wszedł do pokoju i nie bez zakłopotania rozejrzał się dokoła. Panna Griffith poderwała się raptownie, by wybiec na jego spotkanie.
— Pan Lance! zawołała.
Gość spojrzał na nią z. ujmującym uśmiechem.
— O! Panna Griffith.
Kierowniczka hali maszyn była zachwycona. Po jedenastu latach pan Lance pamiętał jej nazwisko!
— To dziwne, że… że przypomina mnie pan sobie — odpowiedziała z wahaniem.
— Naturalnie, że przypominam sobie panią — odpowiedział Lancelot swobodnie i z całym charakteryzującym go wdziękiem.
W pokoju maszynistek zapanował nastrój podniecenia. W niepamięć poszły herbaciane niepowodzenia panny Somers. Winowajczyni z rozchylonymi ustami gapiła się na niezwykłego przybysza. Panna Bell zerkała ku niemu ukradkiem znad wałka maszyny do pisania.
Panna Chase dyskretnie dobyła z szuflady kosmetyczkę i upudrowała nos. Lance ponownie rozejrzał się dokoła.
— Wszystko tu jak dawniej — powiedział.
— Istotnie, proszę pana — podchwyciła panna Griffith. — Niewiele zmian. Doskonale pan wygląda i jaki opalony! Z pewnością miał pan bardzo interesujące życie w tamtych dalekich krajach.
— Zapewne, panno Griffith, zapewne… Ale teraz spróbuję chyba interesującego życia w Londynie.
— Wróci pan do firmy?
— Być może.
— Ach! Cóż za miła wiadomość!
— Czy ja wiem? Prędko się okaże, że wszystko wywietrzało mi z głowy. Będzie pani musiała wtajemniczać mnie w sprawy biurowe od nowa.
Panna Griffith roześmiała się radośnie.
— Z wielką przyjemnością, proszę pani! Słowo daje, z wielką przyjemnością.
— Dziękuje, panno Griffith… Bardzo pani uprzejma.
— Nie wierzyłam nigdy… Nie myślałam rozpoczęła panna Griffith i urwała z zakłopotaniem.
— Że diabeł taki czarny, jak go malują, co? podchwycił żywo Lancelot Fortescue. Sądzę, że miała pani rację. Ale nie ma co wracać do starych dziejów. Przyszłość się nie liczy. Mój brat jest w biurze?
— Tak, proszę pana. Zastanie go pan w gabinecie.
— Dziękuję. Lance skinął głową i odszedł swobodnym krokiem. W poczekalni blokującej drogę do sanktuarium szefa siedziała za biurkiem podstarzała kobieta o surowym wyrazie twarzy. Na widok Lancelota wstała i rzuciła groźnie:
— Pańskie nazwisko? W jakiej sprawie? Gość spojrzał na mą ze zdumieniem.
— Czy… Czy panna Crosvenor? zapytał.
Słyszał, że panna Grosvenor jest efektowną blondynką. Widział jej zdjęcia, zamieszczone w prasie z okazji dochodzenia w sprawie nagłego zgonu Reksa Fortescue. Nie! To nie może być ona.
— Panna Grosvenor odeszła w ubiegłym tygodniu. Nazywam się Hardcastle. Jestem sekretarką osobistą pana Parcivala Fortescue.
„Stary Percy! Poczciwy, stary Percy w każdym calu! — pomyślał Lance. — Pozbył się efektownej blondynki i na jej miejsce przyjął tego smoka. Sądził, że tak będzie bezpieczniej i z pewnością taniej”.
— Moje nazwisko Lancelot Fortescue — odpowiedział gładko.
— Aa… Bardzo przepraszam zmieniła ton pani Hardcastle. — Pan… pan pierwszy raz w naszym biurze?
— Pierwszy, ale prawdopodobnie nie ostatni — uśmiechnął się Lance.
Pchnął drzwi gabinetu i ku niemałemu zdziwieniu zobaczył, że za biurkiem urzęduje nie Parcival, lecz inspektor Neele. Detektyw podniósł wzrok znad ogromnego stosu papierów, które przeglądał, i uprzejmie skinął głową.
— Dzień dobry panu — powiedział. — Przyszedł pan zapewne, aby rozpocząć pracę?
— Co? Wie pan już, ze mam zamiar wrócić do firmy?
— Tak. Od pańskiego brata. Mówił mi o tym.
— Mówił panu? Z entuzjazmem?
— Entuzjazmu me zauważyłem — odparł poważnie Neele maskując uśmiech.
— Biedny stary Percy — westchnął Lance.
— Naprawdę chce pan stać się człowiekiem interesu? — Detektyw spojrzał nań bystro.
— Nie wierzy pan w taką odmianę?
— Czy ja wiem? Jakoś do pana nie pasuje.
— Dlaczego? Jestem synem swojego ojca.
— Ale i matki dodał Neele.
— Źle pan trafił, inspektorze. Moja matka była romantyczką wiktoriańskiego typu. Jej ulubioną lekturę stanowiły „Idylle królewskie”, co wywnioskował pan zapewne z naszych imion. Wciąż chorowała i, jak mi się zdaje, żyła poza granicami świata realnego. Ja nie przypominam jej w niczym. Jesieni ogołocony z. sentymentalizmu. Romantyczność słabo do mnie przemawia. Życie traktuję realistycznie, czysto realistycznie, inspektorze.
— Nie każdy jest taki, jak sobie wyobraża — bąknął Neele.
— To święta prawda przyznał Lance. Usiadł w fotelu, wyciągnął swobodnie długie nogi, uśmiechnął się do siebie i nieoczekiwanie rzucił: — Jest pan bystrzejszy niż mój braciszek, inspektorze.
— Pod jakim względem, proszę pana?
— Percy’ego nakręciłem tak, jak mi się podobało. On wierzy w moje londyńskie plany. Obawia się, że będę mącił mu wodę, leniuchował, trwonił firmową forsę, wciągał go w jakieś fantastyczne spekulacje. Prawie opłacałoby się to dla samej rozrywki! Prawie, inspektorze, ale niezupełnie. Nie wytrzymałbym długo w biurze. Brakowałoby mi przestrzeni, powietrza, przygody. Udusiłbym się w takiej atmosferze. — Umilkł na moment i dodał żywo: — Ale to wszystko poza protokołem. Nie zdradzi mnie pan wobec Vala, prawda?
— Nie sądzę, proszę pana, by ta kwestia mogła powstać w trakcie dochodzenia.
— Widzi pan, chciałbym się trochę zabawić — podjął Lancelot. — Wycisnąć pot z Percy’ego, odegrać się na nim.
— Odegrać się? Za co?
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— E, to takie dawne dzieje. Nie ma o czym mówić.
— Słyszałem coś o malej przygodzie z czekiem. Czy do tego pan pije?
— Inspektorze! — zawołał Lance. — Pan wie wszystko!
— Podobno w grę wchodziła sprawa sądowa — powiedział detektyw. — Pański ojciec był temu przeciwny.
— Tak. Po prostu dał mi kopniaku odrzekł młody człowiek. Przez pewien czas Neele spoglądał nań z zainteresowaniem, lecz myślał o Parcivalu Fortescue, nie Lancelocie. Uczciwy, skrzętny Parcival, oszczędny do skąpstwa: zagadka wynikająca nieustannie, na każdym etapie śledztwa. Wszyscy zdają się znać zewnętrzne pozory Parcivala, lecz, zgłębienie jego wewnętrznej osobowości jest nierównie trudniejszą sprawą. Z pobieżnej obserwacji należałoby wnioskować, że to człowiek bezbarwny, o słabym charakterze, do niedawna tyranizowany przez, ojca. Percy Cwaniak, jak wyraził się w swoim czasie naczelnik Wydziału Śledczego. Obecnie Neele postanowił dowiedzieć się więcej za pośrednictwem Lancelota.
— Odniosłem wrażenie — podjął — że pański brat… jak to określić?… Żył w cieniu władzy ojca.
— Czy ja wiem? Lancelot zmarszczył czoło, zamyślił się na moment. — Niewątpliwie takie to sprawiało wrażenie, ale czy było tak rzeczywiście? Wspominam dawne czasy i podziw mnie ogarnia, inspektorze, że Percy umiał zawsze postawić na swoim, chociaż pozory wyglądały zupełnie inaczej. Rozumie pan, co mam na myśli?
— Rozumiem. To istotnie zastanawiające.
Inspektor przerzucił leżące przed nim papiery, wyłowił jakąś kartkę i nad blatem biurka podał Lancelotowi.
— Ten list napisał pan w sierpniu tego roku, prawda?
— Tak, inspektorze. Ten list napisałem w lecie, kiedy wróciłem do Kenii. Ojciec go zachował. Ciekawe! Gdzie był? Tutaj, w biurze?
— Nie, proszę pana. Znaleziono go w Domku pod Cisami, pośród papierów Reksa Fortescue odparł Neele i z wyrazem zastanowienia spojrzał na ćwiartkę papieru leżącą na blacie biurka.
List był niedługi:
Kochany Ojcze!
Porozumiałem się z Pat i twoje propozycje przyjmuję. Zlikwidowanie moich tutejszych spraw potrwa czas pewien, powiedzmy, do końca października lub początku listopada. O dokładniejszym terminie przyjazdu dam Ci znać później. Mam nadzieje, że tym razem będziemy zgadzać się lepiej niż dawnymi czasy. W każdym razie ja nie pożałuję starań. To chyba wszystko. Ściskam Cię.
Lance
— Dokąd zaadresował pan ten list? — odezwał się inspektor Neele. — Tu, czy do Domku pod Cisami?
— Trudne pytanie. Naprawdę nie pamiętam. Lance zmarszczył czoło, starał się odświeżyć wspomnienia. — Widzi pan, upłynęły blisko trzy miesiące. Chyba podałem adres biura… Tak! Z pewnością biura! — znowu umilkł, by po chwili spytać z żywym zainteresowaniem: Czemu pyta pan o to, inspektorze?
— Zastanawiam się, proszę pana, dlaczego ojciec nie zostawił listu tutaj, w teczce zawierającej jego osobiste papiery. Dlaczego wziął go do Domku pod Cisami, gdzie znaleziono go w szufladzie jego biurka?
— Dlaczego? Lance parsknął śmiechem. Żeby Percy nie wywęszył listu. Chciał go przed nim schować.
— Na to wygląda przyznał detektyw. Wynikałoby stąd jednak, że pański brat miał dostęp do przechowywanych tutaj osobistych papierów ojca.
— Niezupełnie, inspektorze odparł z wahaniem Lance. — Podejrzewam, że Percy mógł zajrzeć do tych papierów, kiedy mu się podobało, chociaż… chociaż…
— Ojciec nie brał tego poił uwagę — dokończył zdanie Neele.
— Właśnie! — uśmiechnął się Lancelot. — Innymi słowy, byłoby to szpiclowanie. Ale Percy urodził się szpiclem.
Inspektor przytaknął skinieniem głowy. Nie wątpił, że Percy mógł urodzić się szpiclem. Pasowało to do znanych mu już cech charakteru pana Parcivala Fortescue.
— O wilku mowa, a wilk tu — rzekł cicho Lance.
W tym momencie drzwi otwarły się i do gabinetu wkroczył Parcival. Chciał powiedzieć coś inspektorowi, otworzył usta, lecz osłupiał na widok brata.
— Ty tutaj? — odezwał się po chwili. — Nie mówiłeś o takim planie na dzisiaj.
— Uległem niespodziewanemu zapałowi do pracy i oto jestem! Na co mógłbym się przydać? Co dasz mi do roboty?
— Na razie nic odparł kwaśno Parcival. — Nic absolutnie. Najprzód musimy dojść do porozumienia, jakim zająłbyś się działem. No i należałoby znaleźć dla ciebie miejsce… pokój.
— Aha, Percy! Czemu pozbyłeś się czarującej Grosvenor i na jej miejsce przyjąłeś cudaka z końską gębą?
— Zbyt wiele sobie pozwalasz, Lance — obruszył się starszy brat. —Stanowczo zbyt wiele.
— Uważam, że to zmiana na gorsze. Okropnie byłem ciekaw czarującej Grosvenor. Czemu ją wylałeś? Może ciut za dużo wiedziała, hę?
— Także pomysł! — Blada twarz Parcivala poczerwieniała ze złości. — Proszę, inspektorze — zwrócił się chłodno do detektywa — aby nie traktował pan serio gadaniny mojego brała. On ma specyficzny gatunek poczucia humoru. Nigdy nic ceniłem wysoko inteligencji panny Grosvenor. Pani Hardcastle przedstawiła doskonale referencje, pracuje bez zarzutu i pobiera o wiele niższą pensję.
— O wiele niższą pensję — powtórzył Lance wznosząc wzrok ku sufitowi. — Mój drogi, nie pochwalam oszczędności kosztem pracownika. Posłuchaj! W ciągu ostatnich tragicznych tygodni cały personel dowiódł niezachwianej lojalności. Myślę, że warto wziąć to pod uwagę i wszystkim podnieść uposażenia. Co ty na to?
— Nie! — rzucił szorstko Percy. Byłaby to łaska nie proszona i absolutnie zbyteczna.
Inspektor Neele zauważył w oczach Lancelota figlarne błyski, lecz Parcival był bez wątpienia zbyt wzburzony, aby to dostrzec.
— Zawsze miewałeś dziwaczne, niedorzeczne pomysły — ciągnął nerwowo starszy brat. W aktualnej sytuacji firmy oszczędność to nasza ostatnia nadzieja.
Detektyw odchrząknął znacząco i zwrócił się do Parcivala:
— O jednej sprawie pragnąłbym pomówić z panem.
— Słucham, inspektorze?
— Od kilku miesięcy, może od roku, zachowanie i rozmaite posunięcia pana Fortescue niepokoiły pana coraz bardziej, prawda?
— Tak… — bąknął Parcival. — Ojciec nie czuł się dobrze. Stanowczo nie czuł się dobrze.
— Usiłował pan skontaktować go z lekarzem, ale nic z tego nie wyszło. Spotkała pana kategoryczna odmowa, prawda?
— Tak, inspektorze.
— Bardzo przepraszam, ale pozwolę sobie zapytać, czy nie podejrzewał pan, że ojciec ma początki schizofrenii o cechach paranoidalnych, że pewne objawy megalomanii oraz wzmożonej pobudliwości mogą przerodzić się w zupełny obłęd?
Parcival zrobił zdziwioną minę.
— Bardzo pan bystry, inspektorze. Tak właśnie przedstawiały się moje obawy i dlatego zależało mi bardzo na poddaniu ojca stosownej kuracji.
— Niewątpliwie w czasie poprzedzającym tę kurację pan Fortescue mógł narazić firmę na dotkliwe straty.
— Mógł to zrobić. Niewątpliwie — przyznał Parcival.
— Co z kolei stwarzało opłakaną sytuację, prawda?
— Oczywiście! Nikt nie wyobraża sobie nawet, co ja przeszedłem — westchnął Parcival.
— A żalem z punktu widzenia interesów firmy, nagły zgon pana Reksa Fortescue to wydarzenie korzystne.
Nie sądzi pan chyba, że śmierć mojego ojca oceniam z takiego punktu widzenia rzucił ostro Parcival.
— Nie chodzi mi o pańską ocenę — odparł spokojnie Neele. — Biorę pod uwagę suche Takty. Rex Fortescue umarł, nim zdążył doprowadzić swoje sprawy finansowe do kompletnej ruiny.
— Tak! odburknął gniewnie Parcival. — W sferze suchych faktów pańska opinia jest trafna.
— Reasumujcie, śmierć pańskiego ojca stanowiła wydarzenie korzystne dla całej rodziny, uzależnionej od tych spraw finansowych.
— Poniekąd… Doprawdy jednak, inspektorze, nie mam pojęcia, do czego pan zmierza, bo… Parcival zająknął się, umilkł.
— Do niczego nie zmierzam, panie Fortescue. W dalszym ciągu porządkuję suche fakty. Jeszcze jedno, proszę pana. Mówił mi pan, że z chwilą wyjazdu z Anglii obecnego tu pańskiego brata ustały wszelkie stosunki pomiędzy nim a panem.
— I to się zgadza…
— Niezupełnie, proszę pana — podchwycił Neele. — Ubiegłej wiosny, kiedy niepokoił pana coraz bardziej stan zdrowia ojca, napisał pan w tej sprawie do Afryki. Myślę, że chciał pan skłonić brata, by pomógł w próbach poddania pana Fortescue badaniom lekarskim i ubezwłasnowolnieniu w razie potrzeby.
— Czy… Nie rozumiem doprawdy, w jakim celu… wyjąkał Parcival.
— Tak było, prawda? — natarł detektyw.
— Cóż, sądziłem, że inaczej nie mogę postąpić… Ostatecznie Lance jest młodszym wspólnikiem firmy.
Inspektor Necie spojrzał na uśmiechniętego Lancelota.
— Otrzymał pan ten list?
Młody człowiek przytaknął skinieniem głowy.
— Co pan odpowiedział? Lance uśmiechnął się beztrosko.
— Odpowiedziałem, by Percy odczepił się ode mnie, a staremu dał spokój. Napisałem, że stary prawdopodobnie wie, co robi i dlaczego.
Detektyw przeniósł wzrok tui starszego brała.
— Tak przedstawiała się treść listu pana Lancelota Fortescue?
— Mniej więcej… Z grubsza tak… Tyle że forma była znacznie obraźliwsza.
— Wolałem zaznajomić policje z formą złagodzoną uśmiechnął się Lance i ciągnął: — Otwarcie mówiąc, inspektorze, to był jeden z powodów, dla których przyjechałem do Anglii po odebraniu listu od ojca. Chciałem osobiście sprawdzić, co się tu dzieje. Odbyłem z ojcem krótką rozmowę i, doprawdy, nie zauważyłem nic szczególnego. Stary był nieco rozdrażniony, lecz sprawiał wrażenie człowieka odpowiedzialnego za swoje czyny i z całą pewnością zdolnego do prowadzenia własnych spraw finansowych. Tak czy inaczej, po powrocie do Afryki i rozmowach z Pat, postanowiłem wybrać się do kraju i… Jak by to wyrazić?… I dopilnować uczciwej gry — zakończył Lance i zerknął spod oka na brata.
— Protestuję! wybuchnął Parcival. — Stanowczo protestuję przeciw podobnym insynuacjom. Nie chciałem wymanewrować ojca. Niepokoił mnie jego stan zdrowia i chodziło mi także…
— Chodziło ci także o własną kieszeń, co? — podchwycił żywo młodszy brat. — O pieniążki dobrego chłopca Percy’ego! — Wstał i nieoczekiwanie zmienił ton. — Niech będzie, Percy. Mam dosyć. Chciałem przycisnąć cię trochę, nastraszyć, że pcham się do pracy w firmie. Udawałem, by dać ci po nosie, nauczyć, że nie zawsze łatwo postawisz na swoim. Nie myślę tutaj zostać, bo żeby być szczerym, duszno mi w jednym pokoju z tobą. Przez całe życie byłeś marnym, paskudnym łajdaczyną. Pasożytowałeś na ludziach, szpiclowałeś, łgałeś, knułeś drobne intrygi. Powiem więcej! Nie mogę dowieść twojej winy, ale jestem pewien, że ty podrobiłeś czek, który wywołał całą chryję. Wykombinowałeś to, by się mnie pozbyć, Fałszerstwo było dziwnie nieudolne: na pierwszy rzut oka wielkim głosem dawało znać o sobie. Ja miałem wtedy zabazgraną opinie. Nic mogło być mowy o skutecznej obronie. Ale dziwiło mnie jedno: czemu stary nie zwietrzył, że gdybym ja chciał podrobić jego podpis, załatwiłbym to dużo sprawniej. — Lancelot umilkł na chwile, by zacząć znowu podniesionym głosem: — Co dalej, Percy? Nie myślę przeciągać głupiej zabawy. Znudziła mnie śmiertelnie Anglia i londyńskie mgły. Mam wyżej uszu podobnych tobie małych ludzików w sztuczkowych spodniach i czarnych marynarkach. Mam wyżej uszu ich drobnych matactw i szwindli, obłudy, ugrzecznionych słówek. Rozliczymy się, jak proponowałeś, i ucieknę z Pat do innego kraju, gilzie nie brak miejsca i swobodnego oddechu. Sam przeprowadzisz podział aktywów i papierów wartościowych. Możesz zatrzymać murowanie pewne, nisko oprocentowane walory. Mnie odpowiadam bardziej najświeższe nabytki ojca, akcje fantastycznie spekulacyjne, jak je nazywasz. Oczywiście to w znacznej części śmiecie. Ale gotów jestem trzymać zakład, że jeden czy drugi portfel przyniesie w swoim czasie więcej niż wszystkie twoje trzyprocentowe pożyczki państwowe. Z ojca był stary spryciarz. Lubił ryzykować, ale niektóre |ego ryzykowne posunięcia dawały pięćset, sześćset, siedemset procent zysku. Stawiam na zdrowy rozsądek i szczęśliwą rękę Reksa Forlescue. A ty, marny gadzie… — Lancelot postąpił krok w stronę brała, ten zaś wycofał się za biurko i ulokował obok detektywa. — Nie bój się! Palcem cię nie tknę. Chciałeś mnie stąd wykurzyć i wykurzyłeś. Powinieneś być kontent — odwrócił się ku drzwiom i dodał przez ramię: Możesz dorzucić mi starą koncesję na kopalnię Kos, jeżeli ci to odpowiada. Może tropią nas mściwi członkowie rodu MacKenzie? W takim razie pociągną moim śladem do Afryki, zemsta po tylu latach wydaje się mało realna… Ale inspektor Neele traktuje serio tę historię… Nie mylę się, inspektorze, prawda?
— Nonsens! — zawołał Parcival. — W życiu nie zdarzają się takie rzeczy.
— Pogadaj z inspektorem — uśmiechnął się Lance. Sprawdź, czemu dopytuje się o kosy, żyto w kieszeni marynarki ojca, takie różne szczególiki.
Detektyw zabrał głos z powagą zwracając się do Parcivala.
— Niewątpliwie przypomina pan sobie kosy z ostatniego lata. Wydaje mi się, proszę pana, że jest o co pytać.
— Nonsens! powtórzył Parcival. — Od lat nic nie wiadomo o nikim z rodziny MacKenzie.
— A jednak — podchwycił młodszy brat — jestem prawie pewien, że pośród nas znajdzie się ktoś z tej rodziny, i podejrzewam, że inspektor Neele myśli podobnie.
Detektyw dogonił na ulicy Lancelota Fortescue, który powitał go smętnym uśmiechem.
Nie chciałem wywołać awantury — powiedział ale straciłem panowanie nad sobą… Cóż, prędzej lub później do czegoś podobnego dojść musiało. Umówiłem się z Pat w Savoyu. Idzie pan w tamtą stronę, inspektorze?
— Nie. Wracam do Baydon Heath. Chciałem tylko o coś pana zapytać.
— Słucham, inspektorze?
— Wszedł pan do gabinetu i mnie tam zobaczył, zrobił pan wtedy zdziwioną minę. Dlaczego?
— Pewno dlatego, że nie spodziewałem się zastać pana. Liczyłem, że za biurkiem zobaczę brata.
— Nie powiedziano panu, że brat wyszedł?
— Przeciwnie. Powiedziano mi, że jest w gabinecie.
— Aha…. Rozumiem… Gabinet ma tylko jedno wyjście, ale z pokoju sekretarki prowadzą drugie drzwi, prosto na korytarz. Zapewne pan Fortescue z nich skorzystał… Ale to dziwne, że nie wspomniała o tym pani Hardcastle.
— Może poszła po filiżankę herbaty — roześmiał się Lance.
— Aha… Może… zapewne. Lancelot spojrzał bystro na detektywa.
— Jakiś nowy pomysł, inspektorze? — zapytał.
— Nie… Zastanawia mnie tylko parę drobnych szczególików…
Inspektor Neele jechał pociągiem do Baydon Heath i po drodze rozwiązywał krzyżówkę w „Timesie” z wyjątkowo miernym powodzeniem. Jego uwagę zaprzątały rozmaite możliwości. W podobny sposób przebiegał wzrokiem wiadomości ze świata. „Trzęsienie ziemi w Japonii. Odkrycie złóż uranu w Tanganice. Zwłoki marynarza wyrzucone przez morze w okolicy Southampton. Groźba strajku dokerów. Dalsze ofiary chuligańskich wybryków. Nowy specyfik niezwykle skuteczny w zaawansowanym stadium gruźlicy”.
Treść artykułów tworzyła cudaczny wzór na drugim planie świadomości. Ostatecznie Neele wrócił do krzyżówki i błyskawicznie rozszyfrował trzy wyrazy.
Kiedy dotarł wreszcie do Domku pod Cisami, zdobył się na decyzję.
— Co z panną Marple? — zapytał swojego sierżanta. — Nie wyjechała jeszcze’?
— Skąd znowu! — odparł Hay. Jest i strasznie się zaprzyjaźniła z tą starą z piętra.
— Rozumiem… A teraz gdzie jej szukać? Chciałbym z nią pogadać. W kilka minut później nadeszła panna Marple, zaróżowiona i lekko zdyszana.
— Życzył pan sobie, inspektorze, pomówić ze mną — zaczęła. — Bardzo przepraszam, że kazałam na siebie czekać, lecz sierżant Hay nie od razu mnie znalazł. Byłam w kuchni, żeby pochwalić panią Crump za doskonałe ciasto. Ona ma, inspektorze, cudownie lekką rękę. Wczoraj zrobiła poemat, nie suflet! Widzi pan, zagadkową sprawę najlepiej rozwiązywać etapami, po trochu. Dla policji to niełatwe zadanie, prawda? Przy formalnym śledztwie trzeba podchodzić do zagadnienia mniej lub więcej prosto z mostu. Ale starsza pani jak ja! Cóż, inspektorze, każdy spodziewa się, że taka musi paplać na sto obojętnych tematów. A można rzec, że droga do serca kucharki wiedzie przez jej suflety i ciasta.
— Naprawdę chciała pani porozmawiać z kucharką o Gladys Martin, prawda?
— Ma się rozumieć, panie inspektorze. O Gladys. I pani Crump niejedno mogła powiedzieć o biednej dziewczynie. Nie w kwestii morderstwa, oczywiście. Dowiedziałam się o nastrojach i humorach Gladys, o rozmaitych głupstwach, które ostatnio mówiła. Nie chodzi mi o głupstwa w sensie niedorzeczności. Nic podobnego. Miałam na myśli drobiazgi bez znaczenia.
— Opłaciła się pogawędka? zapytał detektyw.
— Aha. Nawet sowicie A ogólnie biorąc, sadzę, że tajemnica rozjaśnia się nieco. Przyzna mi pan racje, inspektorze.
— I tak, i nie — odparł Neele.
Był zadowolony, że sierżant Hay wyszedł z pokoju, gdyż zamierzał pokierować rozmową w sposób, wyrażając się najoględniej, nietradycyjny.
— Proszę pani — zaczął — chciałbym pomówić z panią serio.
— Służę, inspektorze.
— W pewnym sensie, proszę pani, reprezentujemy odmienne punkty widzenia. Przyznaję, że w Scotland Yardzie słyszałem o pani coś niecoś — uśmiechnął się dyskretnie. Jest tam pani dobrze znana.
Starsza pani zrobiła lekko zakłopotaną minę.
— Nie mam pojęcia, czemu tak się działo powiedziała — ale nieraz miałam do czynienia ze sprawami, które nie powinny mnie obchodzić. Chodzi mi o morderstwa i rozmaite niezwykłe wydarzenia.
— Przy sposobności zyskała pani doskonałą reputację — uśmiechnął się inspektor Necie.
— Może… Sir Henry Clithering to mój stary przyjaciel.
— Jak już nadmieniłem — podjął detektyw — reprezentujemy odmienne punkty widzenia. Można by je nazwać: racjonalny oraz irracjonalny.
Panna Marple pochyliła głowę na bok, w sposób bardzo dla niej charakterystyczny.
— Ciekawe… Co pan przez to rozumie, inspektorze?
— Istnieje, proszę pani, racjonalny sposób oceny wydarzeń. Pierwsze morderstwo przynosi korzyści pewnym osobom… Wyrażając się ścisłej, szczególnie jednej osobie. Na drugim zyskuje ta sama osoba. Trzecie tłumaczą względy bezpieczeństwa.
— Przepraszam. Które morderstwo nazywa pan trzecim? — zapytała panna Marple i porcelanowo–błękitnymi oczyma spojrzała bystro w twarz detektywa.
— O to chodzi! Parę dni temu omawialiśmy sprawę z naczelnikiem Wydziału Śledczego i coś, co on powiedział, wydało mi się nielogiczne. Teraz rozumiem. Sugerowałem się kolejnością wydarzeń z wierszyka. Król w skarbcu, klotowa w salonie, służebna przy wietrzeniu ubrań.
— Właśnie! — podchwyciła starsza dama. W wierszyku jest taka kolejność. Oczywiście jednak Gladys została zamordowana wcześniej niż Adela Fortescue.
— Zapewne… Albo raczej z całą pewnością, proszę pani. Gladys odnaleziono krótko przed północą. Niepodobna było określić dokładnie, od jak dawna nie żyje. Ale jestem głęboko przekonany, że zginęła około piątej po południu, ponieważ…
— Ponieważ w przeciwnym razie — przerwała panna Marple — niewątpliwie zaniosłaby do biblioteki drugą tacę.
Naturalnie! Gladys podała herbatę, poszła do kuchni, wróciła do hallu z drugą tacą i w tym momencie coś zaszło. Usłyszała coś lub zobaczyła. Pytanie, co to było? Albo kto? Dubois mógł pojawić się na schodach, odwiedziwszy salonik pani Fortescue. Adorator Elanie, Gerald Wright, mógł wejść do domu bocznymi drzwiami. W każdym razie coś odwróciło uwagę dziewczyny od tacy i zwabiło ją do ogrodu. Dalsze wydarzenia musiały nastąpić szybko. Gladys nie marudziłaby na dworze, bo było zimno, a miała na sobie tylko lekką sukienkę.
— Najzupełniej słusznie — zgodziła się panna Marple. Linijka „Służąca w ogrodzie wietrzy ubrań stos” nie odpowiada faktom. Gladys nie mogła wietrzyć ubrań o tej porze dnia i oczywiście nie wyszłaby na podwórze bez wierzchniego okrycia. Umieszczenie jej zwłok pod sznurami do suszenia bielizny to maskowanie, jak klamerka zaciśnięta na nosie. Chodziło o to, by wszystko zgadzało się z wierszykiem.
— Właśnie! To szalona koncepcja — powiedział Neele a zarazem jedyna zasadnicza rozbieżność naszych poglądów. Nic mogę, nie jestem w stanie przełknąć całej historii z tym wierszykiem.
— Musi pan jednak przyznać, inspektorze, że historia z wierszykiem pasuje.
— Pasuje, ale w innej kolejności. Wierszyk sugeruje, że służebna padła ofiarą trzeciego morderstwa. My natomiast wiemy, że trzecia była królowa. Adela Fortescue zginęła między piątą dwadzieścia pięć a szóstą pięć, kiedy Gladys już nie żyła.
— I tu cała teoria leży, prawda? Nie wszystko pasuje do dziecinnego wierszyka… To znaczące, inspektorze, bardzo znaczące.
Neele wzruszył ramionami.
— Może to dzielenie włosa na części. Ostatecznie śmierć przystosowała się do treści wiersza, a o nic więcej nie chodziło. Ale mówię tak, jak gdybym był po pani stronie. Spróbuję raczej naszkicować własny punkt widzenia. Odrzucam kosy, żyto, resztę takich rzeczy. Zestawiam suche fakty, zdrowy rozsądek i prawdopodobne przyczyny, dla jakich ludzie zdrowi na umyśle popełniają morderstwa. Przede wszystkim, kto zyskał z racji zgonu Reksa Fortescue? Kilka osób, ale najbardziej jedna, jego syn Parcival. Nie było go tego rana w domu, nie mógł więc zaprawić trucizną kawy ani niczego do jedzenia. Tak przynajmniej wydawało się mim zrazu.
— Aa… Więc mógł się znaleźć sposób? Wiele o tym myślałam, inspektorze. Brałam pod uwago różnorodne rozwiązania. Oczywiście jednak nie znalazłam dowodów ani poszlak.
— Mogę powiedzieć pani bez szkody dla śledztwa, że taksynę umieszczono w nieruszonym słoiku z marmoladą. Wierzchnią warstwę tej marmolady zjadł przy śniadaniu Kex Fortescue. Następnie ktoś wyrzucił ten słoik (najprawdopodobniej przez okno prosto w zarośla), a w spiżarce postawił drugi, tak samo napoczęty. Słoik znaleźliśmy w zaroślach, Otrzymalcm wyniki badania laboratoryjnego. Wykryto niewątpliwie ślady taksyny.
— A więc to tak — wtrąciła panna Marple. — Metoda prosta i łatwa.
— Zjednoczona Agencja Powiernicza znalazła się w opłakanej sytuacji — ciągnął detektyw. Mogło jej grozić bankructwo, gdyby, zgodnie z testamentem Reksa Fortescue, wypłaciła wdowie po nim sto tysięcy funtów. Adela Fortescue nie przejmowałaby się stanem finansów i kłopotami firmy. Gdyby przeżyła męża o miesiąc, niewątpliwie zechciałaby wycofać cały kapitał. Stało się inaczej. Adela Fortescue umarła, a korzyść odniósł generalny spadkobierca, czyli innymi słowy, Parcival Fortescue. Jeszcze raz mamy Parcivala Fortescue, ale co z tego? Istnieje możliwość, że on dobrał się do słoika z marmoladą. Ale w żaden sposób nie mógł otruć macochy czy też udusić Gladys. Jego sekretarka zeznała, że tamtego dnia o piątej po południu Parcival Fortescue był w biurze, a wszyscy wiemy, że do domu wrócił krótko przed siódmą.
— To stwarza trudności, prawda? — wtrąciła starsza dama.
— Trudności nie do pokonania, z których wynika, że Parcival nie wchodzi w rachubę — przyznał posępnie inspektor Neele i zapominając o dyskrecji i ostrożności mówił dalej i. nutą rozgoryczenia: — Dokądkolwiek się ruszę, gdziekolwiek spojrzę, napotykam tę samą osobę: Parcivala Fortescue. I co? Parcival Fortescue nie wchodzi w rachubę. Uspokoił się nieco, zmienił ton. Cóż, istnieją inne możliwości. Ten czy ów mógł mieć równie uzasadniony motyw.
— Na przykład Vivian Dubois podpowiedziała panna Marple — albo ten młody Wright z wyjątkową czujnością należy traktować przypadki, w których może działać chęć zysku. Najgorsza wada to umysł zbyt ufny.
— Z reguły trzeba brać pod uwagę najgorsze, co? — uśmiechnął się mimo woli detektyw.
— Tak. Ja zawsze jestem skłonna wierzyć w najgorsze. A najsmutniejsza historia, że zazwyczaj sprawdzają się moje domysły.
— Niech będzie, proszę pani. Przyjmijmy najgorsze. Zbrodniarzem może być Dubois albo Gerald Wright, oczywiście w zmowie z Elaine Fortescue, która zajęła się marmoladą. Mogła to zrobić również Jennifer Fortescuc, bo znajdowała się na miejscu pierwszego dnia i drugiego. Ale żadna z wymienionych osób nie pasuje do irracjonalnego punktu widzenia: kosów, kieszeni pełnej żyta. Nie pasuje do pani domysłów, może i w danym razie słusznych. Przy takim założeniu wszystko zdaje się wskazywać jedną osobę: panią MacKenzie. Ale ona od lat przebywa w zakładzie dla umysłowo chorych. Nie była w stanie dobrać się do słoika z marmoladą ani wsypać cyjanku do filiżanki herbaty. Jej syn, Donald, poległ pod Dunkierką. Pozostaje jedynie córka. Kuby MacKenzie. Jeżeli zatem pani teoria jest trafna, jeżeli seria morderstw ma związek z kopalnią Kos, Ruby MacKenzie musi znajdować się w tym domu, a może nią być tylko jedna osoba.
— Wydaje mi się wtrąciła panna Marple — że zagadnienie traktuje pan nieco zbyt dogmatycznie.
Detektyw nie zwrócił uwagi na jej słowa.
— Tylko jedna osoba powtórzył stanowczo i wyszedł z pokoju.
Pokój Mary Dove był skromnie umeblowany, lecz wygodny i przytulny — wygodny i przytulny dzięki staraniom obecnej lokatorki. Kiedy inspektor Neele zastukał do drzwi, zarządzająca domem oderwała wzrok od książek z rachunkami dostawców.
— Proszę — powiedziała spokojnie.
Detektyw wszedł, a Mary Dove uprzejmie wskazała mu krzesło.
— Zechce pan usiąść i, jeżeli to możliwe, zaczekać chwilkę. Rachunek dostawcy ryb jest zdaje się nie w porządku. Muszę go sprawdzić.
Detektyw siedział czas pewien spoglądając na dziewczynę, która mozoliła się nad długą kolumną liczb. Podziwiał jej spokój i opanowanie i, jak nieraz uprzednio, próbował odgadnąć, jaką prawdziwą osobowość maskują te zewnętrzne pozory. Bacznie studiował twarz zarządzającej domem, szukał podobieństwa między nią a twarzą kobiety, z którą niedawno rozmawiał w sanatorium Sosny. Cóż? Ogólny koloryt był nieco zbliżony, lecz rysy bardzo różne. Na koniec Mary Dove zwróciła ku niemu spojrzenie.
— Słucham, inspektorze. Czym mogę służyć?
— Proszę pani, ta sprawa obfituje w szczegóły wyjątkowo niepospolite.
— Aha…
— Na początek żyto znalezione w kieszeni Reksa Fortescue.
— Szczegół istotnie niepospolity — przyznała dziewczyna. — Nie potrafię wyjaśnić go w żaden sposób.
— Dalej mamy kosy. Cztery kosy podrzucone latem na biurko Reksa Fortescue i historia z kosami, którymi kłoś zastąpił farsz zapiekanego w cieście pasztetu z cielęciny i szynki. Pani była tu w czasie obu tych incydentów?
— Byłam. Doskonale wszystko pamiętam. Taki niedorzeczny kawał, złośliwy i absolutnie bez sensu.
— Czy na pewno bez sensu? Co pani wie o kopalni Kos?
— Chyba jak żyję nie słyszałam o czymś takim!
— W swoim czasie poinformowała mnie pani, że nazywa się Mary Dove. Czy to prawdziwe nazwisko?
Zarządzająca domem podniosła brwi. Detektyw odniósł wrażenie, iż w jej niebieskich oczach dostrzegł wyraz czujności.
— Osobliwe pytanie, inspektorze. Czy oznacza, ono podejrzenie, że nie nazywam się Mary Dove?
— Trafiła pani! podchwycił swobodnie inspektor Neele. — Podejrzewam, że pani prawdziwe nazwisko brzmi Ruby MacKenzie.
Szeroko otworzyła oczy. Przez chwilę miała twarz kompletnie pozbawioną wyrazu, ani oburzoną, ani zdziwioną. Detektyw był głęboko przekonany, że dziewczyna zastanawia się nad czymś.
— Co pan spodziewa się usłyszeć, inspektorze? — powiedziała wreszcie.
— Odpowiedź na pytanie: czy nazywa się pani Ruby MacKenzie.
— W swoim czasie poinformowałam pana, jak się nazywam: Mary Dove.
— Wiem. Ale czy ma pani na to dowody?
— Co pan życzy sobie zobaczyć? Moje świadectwo urodzenia?
— Świadectwo urodzenia to dowód i niedowód. Może pani być w posiadaniu takiego dokumentu jakiejś Mary Dove, swojej znajomej albo osoby nieżyjącej.
— Naturalnie. Istnieją niezliczone możliwości — uśmiech rozjaśnił twarz Mary Dove. Ma pan nie lada orzech do zgryzienia. Prawda, inspektorze?
— Może rozpozna panią ktoś z. personelu sanatorium Sosny — powiedział Neele.
— Sanatorium Sosny! zawołała młoda osoba. — Co to za sanatorium? Gdzie się znajduje?
— Myślę, że pani wie najlepiej.
— Zapewniam pana, że nic nie rozumiem.
— I kategorycznie pani twierdzi, że nie nazywa się Ruby MacKenzie?
— Wolałabym nie twierdzić nic kategorycznie. Widzi pan, inspektorze, to pan musiałby dowieść, że moje prawdziwe nazwisko brzmi Ruby MacKenzie — złośliwie i z wyzwaniem spojrzała prosto w oczy detektywa. Tak, pański kłopot, inspektorze. Pan musi dowieść, że ja jestem tą jakąś Ruby MacKenzie — uśmiechnęła się zagadkowo — jeżeli oczywiście to możliwe.
Sierżant Hay dopadł przełożonego na schodach i powiedział konspiracyjnym szeptem:
— Stara plotkarka szuka pana inspektora. Myślę, że ma dużo do powiedzenia.
— Bodaj ją licho!
— Tak jest, panie inspektorze odparł z niezmąconym spokojem służbista.
— Słuchajcie, Hay! — podjął inspektor. Trzeba sprawdzić referencje z poprzednich posad panny Mary Dove. No i chciałbym prędko dostać odpowiedź na parę pytań. Puście to w ruch. Na kartce papieru skreślił kilka zdań i podał ją sierżantowi.
Gdy mijał hall, usłyszał w bibliotece szmer głosów, więc zajrzał tam przez uchylone drzwi. Może panna Marple szukała go poprzednio, obecnie jednak przemawiała z ożywieniem do pani Parcivalowej Fortescue. Pośród klekotu metalowych drutów detektyw wyłowił uchem jej słowa:
— …święcie przekonana, że trzeba powołania, by zostać pielęgniarką. To, moja droga, szlachetna praca, bardzo szlachetna.
Detektyw cofnął się pewien, że starsza dama spostrzegła go, ale nie chciała przerywać rozmowy.
Mówiła dalej łagodnym, melodyjnym głosem:
— Raz złamałam rękę w przegubie i opiekowała się mną przemiła pielęgniarka. Prosto ode mnie poszła do pani Sparrow czuwać w chorobie nad jej synem, młodym oficerem marynarki. Wynikła romantyczna historia! Wie pani, młodzi zaręczyli się, pobrali i teraz mają dwoje ślicznych dzieci starsza dama westchnęła sentymentalnie. — To było zapalenie płuc, przy którym tak wiele zależy od troskliwej pielęgnacji.
— Naturalnie! — przyznała gorąco Jennifer. — Grunt to troskliwa pielęgnacja. Chociaż przy zapaleniu płuc cuda sprawiają antybiotyki. Nie ma już dziś dawnej upartej walki z chorobą.
— Pani, moja droga, z pewnością była wzorem pielęgniarki. I ta romantyczna historia miała, zdaje się, laki sam początek. Przyjechała pani do Domku pod Cisami, by doglądać w chorobie pana Parcivala.
— Aha… Naturalnie, proszę pani., tak się to zaczęło.
Ton Jennifer nie brzmiał nutą zachęty, lecz panna Marple nie pozwoliła zbić się z tropu.
— Naturalnie nie wypada słuchać plotek służby, ale taka stara ciekawska jak ja zawsze chcę dowiedzieć się czegoś o ludziach z domu w którym chwilowo mieszka. O czym to ja mówiłam? Aha! Przed panią była tutaj inna pielęgniarka, prawda? Odprawiono ją, o ile mi wiadomo, z powodu zaniedbywania obowiązków.
— Chyba nie to, proszę pani. Słyszałam, że ciężko zachorował jej ojciec czy ktoś inny z najbliższej rodziny — sprostowała pani Valowa.
— Aha, rozumiem… Później pani przyjechała, wynikła miłość i… — Ładnie się to złożyło, bardzo ładnie.
— Czyja wiem? Czasami myślę… — Jennifer za jąknęła się nerwowo — Czasami myślę, że chętnie wróciłabym do szpitala.
— Nic dziwnego, moja droga, nic dziwnego. Od razu widać, że kocha pani swój szlachetny zawód.
— Nawet nie to, proszę pani… Ale dokucza mi okropna nuda. Po całych dniach nie mam się czym zająć, a Vala interesują tylko sprawy firmy.
Panna Marple ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Cóż, moja droga — westchnęła. Panowie muszą ciężko pracować w dzisiejszych trudnych czasach. Nikogo nie stać na odpoczynek, nawet przy wielkich dochodach.
— Dlatego właśnie żonom tak pusto w życiu i nudno — podjęła Jennifer. — Często żałuję, że się tu pokazałam. Ale dobrze mi tak! Nie trzeba było zaczynać!
— Czego zaczynać, moja droga?
— Nie powinnam wyjść za Vala… No i… — pani Parcivalowa westchnęła ciężko. — Zmieńmy lepiej temat.
Uprzejma starsza dama zagaiła rozmowę o fasonie spódnic noszonych ostatnio w Paryżu.
Panna Marple zastukała do drzwi gabinetu, a gdy inspektor Neele poprosił, by weszła, zwróciła się do niego:
— Bardzo byłabym wdzięczna, gdyby obecnie zechciał mi pan nie przerywać. Pragnęłabym uzgodnić i skontrolować kilka istotnych punktów z. wyrzutem spojrzała na detektywa. — Właściwie nie skończyliśmy poprzedniej rozmowy.
— Przepraszam i przyznaję, że zachowałem się mało uprzejmie —odparł detektyw z najbardziej ujmującym uśmiechem. — Zaprosiłem panią na konsultację, a sam przez cały czas gadałem.
— Nic się nie stało, inspektorze, bo widzi pan, wtedy nie byłam jeszcze gotowa do wyłożenia na stół wszystkich kart. Nie chciałabym oskarżać nikogo bez. niezachwianej pewności… To znaczy niezachwianej pewności we własnym przekonaniu. W tej chwili jestem pewna.
— Czego jest pani pewna?
— Wiem, kto zabił Keksa Fortescue. Sprawę przypieczętowało to, co pan powiedział o marmoladzie. Pojęłam wtedy „jak”, a także „kto” i że morderstwo mieści się w granicach logicznego działania.
Inspektor Neele wytrzeszczył oczy, a starsza dama zauważyła jego zdumienie, więc podjęła szybko.
— Niestety, inspektorze, zdaję sobie sprawę, że niekiedy trudno mi zdobyć się na przejrzyste formułowanie myśli.
— Jak dotąd, proszę pani, nie bardzo rozumiem, o czym właściwie mówimy bąknął niepewnie detektyw.
— Najlepiej jeszcze raz zacznijmy od początku, jeżeli naturalnie czas panu pozwala. Chciałabym przedstawić swój punkt widzenia. Ja, inspektorze, dużo gawędziłam z ludźmi, z panną Ramsbottom, panią Crump, jej mężem. Ma się rozumieć, Crump jest łgarzem, ale, widzi pan, to na jedno wychodzi, jeżeli oczywiście wiadomo z góry, że kłamca musi kłamać. Musiałam, inspektorze, zbadać do gruntu sprawę rozmów telefonicznych, nylonów, takich rzeczy.
Neele słuchał nadal z szeroko otwartymi oczami. W myśli zadawał sobie pytanie, w co właściwie pozwolił się wciągnąć i jak mógł sobie wyobrażać, że w pannie Marple znalazł wartościowego współpracownika o logicznym sposobie rozumowania? Obecnie sądził, że panna Marple ma zamęt w głowie, lecz nie przekreślał pewnej wartości zebranych przez nią informacji. Wszystkie swoje sukcesy zawdzięczał umiejętności pilnego słuchania, toteż i teraz słuchał pilnie.
— Zechce pani wyłożyć mi wszystko — powiedział. — Ale jeżeli łaska, od początku, od samego początku.
— Ma się rozumieć, inspektorze — obiecała starsza dama — a samym początkiem, jak się pan wyraził, była Gladys. Pozwolił mi pan zabrać wszystkie jej rzeczy i dzięki temu plus nylonowe pończochy, rozmowy przez telefon, dodając jedno do drugiego stworzyłam zupełnie przejrzysty obraz. Chodzi mi naturalnie o pana Fortescue i taksynę.
— Stworzyła pani teorię na temat taksyny w słoiku z marmoladą i śmierci Reksa Fortescue? — zdumiał się Neele.
— To nie teoria, inspektorze odrzekła skromnie panna Marple. — Ja wiem.
Detektyw po raz trzeci wytrzeszczył oczy.
— Bez wątpienia zrobiła to Gladys — uzupełniła informację starsza dama.
Neele popatrzył na pannę Marple z niedowierzaniem i zdumieniem:
— Twierdzi pani. że Gladys Martin zamordowała z premedytacją Reksa Fortescue? Przykro mi, ale nie wierzę.
Nie, inspektorze. Gladys nie chciała go zabić, lecz zabiła mimo wszystko. Sam pan mówił, że podczas wstępnego przesłuchania była zdenerwowana, niespokojna, jak gdyby miała coś na sumieniu.
— Tak. Ale nie morderstwo!
Oczywiście: nie morderstwo, Nic zamierzała uśmiercić nikogo. Kiedy doprawiała marmoladę taksyną, w głowie jej nie postało, że to trucizna.
— Więc co sobie wyobraziła? — spytał Neele nadal z nutą powątpiewania.
— Sądziła prawdopodobnie, że chodzi o jakiś cudowny lek — odparta panna Marple. — Niezwykle ciekawe, inspektorze, ciekawe i pouczające są wycinki z gazet przechowywane przez proste dziewczęta. Od wieków wraca wciąż jedno i to sumo: porady kosmetyczne, sposoby na pozyskanie męskiego serca, przeróżne czarnoksięskie sztuczki, zaklęcia, niesamowite wydarzenia. W naszych czasach znaczna część tego wszystkiego dalia pod wspólny nagłówek „Wiedza”. Nikt nie wierzy dziś w czary, Nic wierzy, że człowiek może machnąć czarnoksięską pałeczką i drugiego człowieka przemienić w żabę. Jeżeli jednak gazeta zamieści wiadomość, że dzięki przeszczepieniu pewnych gruczołów powiodło się uczonym zmienić budowę tkanki i w człowieku rozwinąć cechy, zbliżone do żabich… Cóż? Każdy przyjmie to za dobrą monetę. Gladys czytała w prasie o środkach zmuszających do mówienia prawdy, więc uwierzyła, kiedy on o nich mówił.
— On? Kto? — zapytał detektyw.
— Albert Evans, młody człowiek, który rzeczywiście nazywa się inaczej. W każdym razie on tego lata spotkał Gladys w tej czy innej miejscowości wypoczynkowej, zaczął jej asystować, oświadczać się, opowiadać o jakichś swoich krzywdach czy prześladowaniach. Z pewnością chodziło o to, by Reksowi Fortescue podać cudowny środek, który zmusi go do wyznania prawdy i naprawienia szkód. Tego wszystkiego naturalnie nie wiem, lecz jestem prawie pewna, że się nie mylę. Albert Evans namówił Gladys, by postarała się o pracę w tym domu. Rozumie pan? Brak dziś służby domowej, więc nietrudno przyjąć posadę tam, gdzie się zechce. Służba nieustannie jest w ruchu, zmienia pracodawców. Dokładnie ustalili termin… Pamięta pan, inspektorze, ostatnią pocztówkę: „Nie zapomnij. Ufam ci”. Miał nadejść wielki dzień przygotowany wspólnymi siłami. Gladys doda cudownego środka do marmolady, którą pan Fortescue zje na śniadanie. Ona też nasypie żyta do kieszeni marynarki. Nie wiem, co on jej powiedział na temat żyta. Pamięta pan jednak, co powiedziałam o Gladys pierwszego dnia? Powiedziałam, że była to dziewczyna wyjątkowo łatwowierna, gotowa dać wiarę wszystkiemu, co napięcie jej przystojny kawaler.
— Słucham… Niech pani mówi dalej — wtrącił zdławionym głosem inspektor Neele.
— Cała historia polegała najprawdopodobniej na tym, że on przyjdzie do biura pana Fortescue, kiedy cudowny środek zacznie już działać, więc winowajca będzie musiał wyznać wszystko… Coś w podobnym sensie… Wyobraża pan sobie uczucia Gladys, gdy dowiedziała się o śmierci pracodawcy?
— W takim przypadku wyznałaby prawdę policji — zaoponował detektyw.
— Co powiedziała pierwszego dnia, kiedy pan wezwał ją na przesłuchanie? — zapytała szorstko starsza dama.
— Powiedziała: „Ja nic złego nie zrobiłam”.
— Właśnie! podchwyciła triumfalnie panna Marple. — Coś takiego musiała powiedzieć. Kiedy stłukła w domu to czy owo, mówiła zawsze: „Ja tego nie zrobiłam. Nie mam pojęcia, proszę pani, co się stało”. Takie już one są. Są przestraszone i myślą tylko, żeby uniknąć nagany. Nie sądzi pan chyba, że załamana nerwowo prosta dziewczyna, która nieświadomie zamordowała kogoś, powie zaraz policji całą prawdę? Byłoby to absolutnie niezgodne z jej całą psychiką.
— Tak… Zapewne ma pani słuszność — bąknął detektyw. Przypomniał sobie rozmowę z Gladys Martin — jej rozbiegane oczy, niepewność, zdenerwowanie. Mogły to być szczegóły błahe albo bardzo ważne. Na ówczesnym etapie nie dało się to rozstrzygnąć. Nie jego wina, że nie potrafił wysnuć właściwych wniosków.
— Z tego, co powiedziałam, wynika — ciągnęła panna Marple — że w pierwszej chwili Gladys chciała wszystko zataić. Tak być musiało. Później zaczęła porządkować myśli w skołatanej głowie. Może Albert nie wiedział, że to aż tak silny środek? Może przez omyłkę dał jej zbyt dużą dozę? Pragnęła usprawiedliwić się jakoś, rozwikłać zagadkę. Spodziewała się, że on nawiąże z nią kontakt. Zrobił to oczywiście. Zatelefonował.
— Wie pani?
— Nie. Przyznaję, że to moje przypuszczenia. Tamtego dnia było kilka zagadkowych połączeń. Telefon dzwonił, a gdy słuchawkę podniósł Crump lub jego żona, nikt się nie odzywał. Tak właśnie on musiałby postąpić: czekać, póki nie pozna głosu Gladys, i wtedy umówić się z nią.
— Aha… Rozumiem wtrącił inspektor Neele. — Gladys miała z nim spotkanie umówione w dniu. kiedy umarła.
— Wszystko na to wskazuje. Pani Crump trafnie zwróciła uwagę, że tamtego dnia dziewczyna włożyła eleganckie nylony i swoje najlepsze pantofle. Umówiła się z kimś, ale niepotrzebny jej był wolny dzień. On zapowiedział się do Domku pod Cisami. Dlatego Gladys była zdenerwowana i podniecona. Dlatego spóźniła się z podaniem herbaty. Kiedy przyniosła do hallu drugą tacę, prawdopodobnie spojrzała w głąb korytarza ku bocznym drzwiom i spostrzegła swojego Alberta, który na migi dawał jej do zrozumienia, żeby się pośpieszyła. Odstawiła tacę i pobiegła na spotkanie.
— Wtedy on ją udusił — dodał Neele.
— Tak. Nie potrwało to nawet minuty. Cóż, nie mógł dopuścić, by Gladys zaczęła mówić. Musiała zginąć biedna, głupia, łatwowierna dziewczyna. Później ścisnął jej nos klamerką do bielizny — głos starszej damy zadźwięczał odrazą i gniewem. — W ten sposób wszystko zgadzało się z wierszykiem: żyto, kosy, skarbiec, bułka z miodem, klamerka… Zbrodniarz nie był w stanie zilustrować lepiej ptaszka, który służebnej oddziobał nos.
— I co? — rzucił inspektor Neele. — Najprawdopodobniej facet trafi do Broadmoor, więc nic uda się powiesić wariata.
— Sądzę, że uda się powiesić go, jak należy. To nie wariat, inspektorze. Od początku do końca postępował jak człowiek najzupełniej normalny.
Detektyw spojrzał bystro w twarz panny Marple. — Proszę posłuchać. Naszkicowała pani teorię, bo to teoria, chociaż powiedziała pani: „Ja wiem”. Dowodzi pani, że trzy zbrodnie popełnił ktoś podający się za Alberta Ewansa, kto poznał Gladys w jakiejś miejscowości wypoczynkowej i naiwną dziewczynę wykorzystał dla własnych celów. Musiał to być ktoś, kto chciał się zemścić za odwieczną historię z kopalnią Kos. Jak stąd wynika, sugeruje pani, że syn pani MacKenzie, Donald, nie padł pod Dunkierką, że żyje i ukrywa się za tym całym bałaganem?
— Skąd znowu, inspektorze! — obruszyła się starsza dama. Nic podobnego nie sugeruję. Czy pan nic zdaje sobie sprawy, że historia z kosami to zasłona dymna, wykorzystana… Rozumie pan? Wykorzystana przy okazji przez. kogoś, kto dowiedział się o kosach: tych podrzuconych na biurku i tych z pasztetu. Naturalnie same kosy nie stanowiły zasłony. Posłużył się nimi ktoś inny, kto wiedział o tamtej kopalni i chciał się zemścić. Ale nie myślał o zamordowaniu Reksa Fortescue, usiłował go tylko nastraszyć, wytrącić z równowagi. Widzi pan, nie wierzę w wychowywanie dzieci dla ponurej, krwawej odpłaty. Dzieci mają na ogół dużo zdrowego rozsądku. Jednakże osoba, której ojca oszukano w swoim czasie, może nawet porzucono chorego na pewną śmierć, nie cofnie się z pewnością przed płataniem krzywdzicielowi złośliwych figli. Coś w tym rodzaju zaszło tu najprawdopodobniej, a przypadkowym zbiegiem okoliczności posłużył się morderca.
— Morderca! — powtórzył inspektor Neele. Śmiało, proszę pani. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o mordercy. Któż to taki?
— Nie będzie pan naprawdę zaskoczony. Nie, inspektorze. W momencie, kiedy powiem, kto to zrobił lub raczej kogo podejrzewam, bo w podobnych kwestiach należy wyrażać się ściśle… Prawda, inspektorze?… Odkryje pan niezwłocznie, że takiego typu zbrodnie mógł popełnić taki właśnie człowiek: bystry, błyskotliwy, absolutnie pozbawiony skrupułów. Motyw stanowiły naturalnie pieniądze i to zapewne grube pieniądze.
— Parcival Fortescue? zapytał Neele niemal płaczliwym tonem, bo zdawał sobie sprawę, że charakterystyka zbrodniarza w niczym nie przypomina starszego syna Reksa Fortescue.
— Ach, nie! — obruszyła się starsza dama. — Nie Parcival. Lance.
— Niepodobna! —zawołał inspektor Neele.
Przez chwilę siedział bez ruchu i wpatrywał się w pannę Marple, jak gdyby go urzekła, zgodnie z jej zapowiedzią nie był zaskoczony. Przeczył nie prawdopodobieństwu jej tezy, lecz możliwości popełnienia morderstw. Lance odpowiaduł naszkicowanej przez starszą damę sylwetce — naszkicowanej trafnie. Jednakże Neele nie był w stanie pojąć, w jaki sposób on właśnie mógłby stanowić właściwą odpowiedź.
Panna Marple poprawiła się na krześle i rozwijała swoją teorię cicho, łagodnie, pouczającym tonem osoby, która tłumaczy małemu dziecku proste zadanie arytmetyczne.
— Lancelot Fortescue zawsze był taki. Roziume pan? Był zły, zarazem jednak sympatyczny i pociągający, zwłaszcza sympatyczny i pociągający dla kobiet. Ma błyskotliwy umysł i nie zwykł cofać się wobec ryzyka. Przez całe życie ryzykował, a z racji wrodzonego wdzięku ludzie dostrzegają w nim zwykle najlepsze, nie najgorsze strony. Latem przyjechał do kraju, aby zobaczyć się z ojcem. Na moment nie uwierzę, że Rex Fortescue napisał do niego albo wezwał go w jakiejkolwiek innej formie, chyba że pan, inspektorze, ma co do tego niezbite dowody. Panna Marple spojrzała pytająco na detektywa.
— Nie, proszę pani odrzekł. — Nie mam żadnego dowodu, że Rex Fortescue wezwał młodszego syna. Posiadam list pisany rzekomo przez Lancelota po jego bytności w Anglii. Naturalnie łatwo mógł ten list wsunąć między papiery ojca w dniu, gdy zaprezentował się w Domu pod Cisami.
— Sprytny pomysł! starsza dama skinęła głową. — Ale do rzeczy, inspektorze. Lance przyleciał z Afryki, próbował pogodzić się z ojcem i nic nie wskórał. Rozumie pan? Było to wkrótce po jego ślubie, kiedy młodemu człowiekowi przestały wystarczać nieznaczne zyski młodszego wspólnika firmy, uzupełniane pewno na rozmaite podejrzane sposoby. Naprawdę kochał Pat, nawiasem mówiąc dobrą, uroczą kobietkę, więc życie z nią chciał urządzić spokojnie, nie na dawną awanturniczą modłę. Z jego punktu widzenia wymagało to grubych pieniędzy. Podczas odwiedzin w Domku po Cisami usłyszał coś o kosach. Może o głupich żartach wspomniał sam Rex Forlescue, może Adela. Lancelot wywnioskował słusznie, że w domu musi się znajdować panna MacKenzie, wpadł więc na pomysł, ze uczyni z niej doskonałego kozła ofiarnego. Bo, widzi pan, kiedy zrozumiał, że z pojednania nic nie będzie, z zimną krwią zdecydował się na morderstwo. Mógł zauważyć, że Rex Fortescue… powiedzmy, ma nie wszystkie klepki w porządku, obawiał się więc. aby przed naturalną śmiercią nie przywiódł firmy do kompletnej ruiny.
— O stanie zdrowia ojca dobrze wiedział — wtrącił detektyw.
— No proszę! To niejedno wyjaśnia. Zapewne imię ojca, Rex, a także historie z kosami nasunęły mu pomysł wykorzystania wierszyka dla dzieci. Chciał stworzyć pozory obłędu, połączyć całą sprawę z dawnymi pogróżkami pani MacKenzie. Następnie zamierzał pozbyć się Adeli i ocalić dla firmy sto tysięcy funtów. Ale musiał znaleźć trzecią osobę dramatu: służebną, która „w ogrodzie wietrzy ubrań stos”. Może to właśnie uzupełniło szatański plan. Rozumie pan? Nieświadoma wspólniczka, którą da się uciszyć, nim zacznie mówić! Dzięki temu Lance zdobył coś, na czym mu najbardziej zależało: prawdziwe, niezbite alibi w kwestii pierwszego morderstwa. Reszta poszła gładko. Lancelot Fortescue przyjechał tu pociągiem przed piątą po południu. Kiedy Gladys przyniosła do hallu drugą tacę, uchylił boczne drzwi i skinął na biedną dziewczynę. Trzy, może cztery minuty stracił na uduszenie jej i przeniesienie zwłok na podwórko, gdzie wisiała bielizna. Później zadzwonił do drzwi frontowych, a gdy je panna Dove otworzyła, wziął udział w familijnym podwieczorku. Następnie poszedł odwiedzić pannę Ramsbottom, niepostrzeżenie wrócił na parter i w bibliotece zastat Adelę nad ostatnią filiżanką herbaty. Podczas rozmowy z macochą łatwo uporał się z cyjankiem. Rozumie pan? Mała biała grudka. Lance mógł sięgnąć do cukiernicy i niby dosłodzić herbatę. Może roześmiał się i powiedział: „Spójrz! Wrzuciłem do filiżanki jeszcze jedną kostkę cukru”. Ona mogła odpowiedzieć, że dobrze zrobił, zamieszała herbatę, pociągnęła łyk. Historia prosta i śmiała, bo, inspektorze, to człowiek oprócz innych cech charakteru, niewątpliwie śmiały.
— Wszystko to prawdopodobne… tak, proszę pani, prawdopodobne — odparł z wolna inspektor Neele. — Ale nie rozumiem, doprawdy nie rozumiem, co zbrodniarz miał zyskać. Przyjmijmy nawet, że, gdyby nie śmierć Reksa Fortescue, firma zbankrutowałaby wkrótce. Czy udział Lancelota jest wystarczająco duży, by skłonić go do trzech morderstw? Nie wierzę, proszę pani. Nie mogę uwierzyć.
Przyznaję, inspektorze… — panna Marple zawahała się na moment. Przyznaję, że tu właśnie leży pewna trudność… Ale… Wybaczy pan, jestem kompletną ignorantką w sprawach finansowych… Czy kopalnia Kos jest naprawdę bez wartości?
Neele począł snuć refleksje. Rozmaite fragmenty tworzyły stopniowo harmonijną całość. Ochota, z jaką Lance chciał przyjąć od brata spekulacyjne akcje wątpliwej wartości. Jego dzisiejsza wzmianka o kopalni Kos. Kopalnia złota. Lipna kopalnia złota. „Ale czy to naprawdę koncesja nic niewarta? Prawdopodobnie tak. Trudno sobie wyobrazić, by stary Rcx Forlescue tak się omylił. Chyba że ostatnio dokonano jakiegoś odkrycia?… Gdzie właściwie jest ta kopalnia? Lance mówił o Afryce Zachodniej, ale ktoś inny… Aha! Panna Ramsbottom wymieniła Afrykę Wschodnia. Czy Lance popełnił błąd celowo, dla zmylenia śladów? Może panna Ramsbottom prawdziwie określiła położenie Kosa, chociaż jest siara i pamięć ma zapewne przytępiona. Afryka Wschodnia. Stamtąd przyjechał Lance. Mógł dowiedzieć się o czymś niedawno…”
Raptownie, jak gdyby z trzaskiem, nowy szczegół uzupełnił schemat. „Wagon kolejowy. «Times». «Odkrycie złóż uranu w Tanganice». A jeżeli te złoża odkryto na terenach kopalni Kos? Wszystko byłoby wtedy jasne. Lance będąc na miejscu dowiedział się w porę i zaczął działać. Mógł zdobyć fortunę, kolosalną fortunę!”
Inspektor Necie westchnął i spojrzał w twarz panny Marple.
— Myśli pani, że zdołam dowieść tego wszystkiego? — zapytał. — Jakim cudownym sposobem?
— Dowiedzie pan, inspektorze! — rzuciła starsza dama tonem zachęty, jak dobra ciocia, która przed egzaminem dodaje odwagi siostrzeńcowi. — Jest pan człowiekiem niepospolicie inteligentnym, rozumnym. Zauważyłam to od razu. Dziś wie pan „kto”, chodzi tylko o zgromadzenie dowodów. Na przykład w tamtej miejscowości wypoczynkowej ktoś może poznać fotografię Lancelota. Trudno mu będzie wówczas wytłumaczyć, dlaczego spędził tam tydzień podając się za Alberta Evansa.
„Słusznie — pomyślał detektyw. — Lancelot Fortescue jest błyskotliwy i pozbawiony skrupułów. Ale to również człowiek lekkomyślny. Podjął zbyt wielkie ryzyko. Dostanę go!” zakonkludował i raz jeszcze uległ wątpliwościom.
— To wszystko przypuszczenia, proszę pani — powiedział.
— Z pewnością. Ale jest pan przekonany, że trafne przypuszczenia, prawda?
— Zapewne… Miewałem już do czynienia z typami zbliżonego pokroju.
— Właśnie! Dlatego i ja jestem tak pewna swego podchwyciła panna Marple.
— Z powodu znajomości przestępców? — uśmiechnął się detektyw nie bez ironii.
— Skąd znowu… Chodzi o Pat… To urocza, szlachetna dziewczyna, z gatunku tych, które zawsze wychodzą za łajdaków… To przede wszystkim zwróciło moją uwagę na Lancelota Fortescue…
— Cóż, osobiście mogę być przekonany, że to trafne przypuszczenie. Ale niejedno trzeba będzie wyjaśnić. Chociażby zagadkę Ruby MacKenzie. Jestem prawie pewien…
— I ma pan słuszność — przerwała panna Marple. — Tyle że upatrzył pan nie tę osobę. Proszę pomówić szczerze z. panią Parcivalową.
— Czy zechciałaby pani podać mi swoje panieńskie nazwisko? — zwrócił się Neele do pani Parcivalowej Fortescue.
— Czy… — Jennifer zająknęła się, zrobiła wystraszoną minę.
— Proszę się nie denerwować — podjął detektyw. — Najlepiej zawsze wyznać całą prawdę. Nie omylę się chyba, jeżeli powiem, że przed ślubem nazywała się pani Ruby MacKenzie.
— Ja… Dlaczego?… A jeżeli nawet się tak nazywałam…
— To wszystko w porządku dokończył inspektor Neele. — Kilka dni temu byłem w sanatorium Sosny. Rozmawiałem z pani matką.
— Jest na mnie strasznie zła powiedziała Jennifer. — Moje wizyty denerwowały ją tylko, więc zaniechałam ich od dawna. Biedna mateczka! Bardzo kochała mojego ojca.
— I wychowywała panią w melodramatycznej atmosferze zemsty, prawda?
Tak. Mnie i bratu kazała przysięgać na Biblię, że nie zapomnimy nigdy i zabijemy tamtego. Później poszłam do szpitala na praktykę i wkrótce zrozumiałam, że moja matka jest umysłowo chora.
A sama myślała pani o zemście?
— Ja? Myślałam. Rex Fortescue faktycznie zabił mojego ojca. Nie zastrzelił go naturalnie ani nie pchnął nożem. Nic w tym rozumieniu. Ale jestem prawie pewna, że opuścił go w chorobie, zostawił na pewną śmierć. To na jedno wychodzi, prawda?
— Pod kątem widzenia moralności, tak.
— Więc myślałam o zemście, chciałam się odegrać — podjęła pani Valowa. — Syn Reksa Fortescue zachorował na zapalenie płuc i opiekowała się nim moja przyjaciółka. Skłoniłam ją, by odeszła i mnie poleciła na swoje miejsce. Nie miałam wtedy żadnego planu. Naturalnie w głowie mi nie postała myśl o wyprawieniu na tamten świat Reksa Fortescue… Mętnie roiłam, że będę źle pielęgnować jego syna, tak źle, że Val umrze. Ale dla pielęgniarki z zawodu to przedsięwzięcie niemożliwe. Opiekowałam się chorym troskliwie, wyciągnęłam go z biedy, a on… Widocznie mu się spodobałam, bo poprosił mnie o rękę. Wtedy powiedziałam sobie: „To zemsta bardziej sensowna niż każda inna”. Chodziło o to, że dzięki małżeństwu z synem pana Fortescue odzyskam pieniądze wyszachrowane przez starego od mojego ojca. Uważałam, ze tak będzie rozumniej.
— Niewątpliwie — przyznał inspektor znacznie rozumniej. Domyślam się, że pani podrzuciła nieżywe kosy na biurko teścia i do pasztetu?
Jenniler zmieszała się, zarumieniła.
— Tak… Dziś rozumiem, że postąpiłam strasznie głupio… Ale pan Fortescue opowiadał o swoich dowcipnych transakcjach, chwalił się, że tego czy owego oszachrował najzupełniej legalnie… Cóż, chciałam mu napędzić trochę strachu. I napędziłam! Okropnie się denerwował. — Pani Valowa urwała, by podjąć zaraz z nutą zaniepokojenia: Ale nic więcej nie zrobiłam! Naprawdę, inspektorze! Nie podejrzewa pan chyba, że byłabym zdolna do morderstwa?
— Nie podejrzewam, proszę pani — zapewnił detektyw. — Aha… Czy ostatnio dawała pani jakieś pieniądze pannie Dove?
Jennifer szeroko otworzyła usta.
— Skąd pan wie?
— My, proszę pani, dużo wiemy — odparł Neele i szepnął do siebie: — Niemało też odgadujemy.
Pani Parcivalowa ożywiła się, zaczęła mówić bardzo szybko:
— Ona przyszła do mnie i opowiedziała, jak to pan wmawiał w nią, że nazywa się Ruby MacKenzie. Dodała, że może utrzymywać pana w błędzie, jeżeli przyniesie to jej pięćset funtów. Powiedziała też, że gdy pan pozna moje prawdziwe nazwisko, oskarży mnie o zamordowanie teścia i jego żony. Miałam wiele kłopotu ze zdobyciem pieniędzy, bo naturalnie nie mogłam przyznać się Parcivalowi. On nic o mnie nie wie. Musiałam sprzedać zaręczynowy pierścionek z brylantem i śliczny naszyjnik, który podarował mi pan Fortescue.
— Proszę się nie martwić, droga pani powiedział z uśmiechem detektyw. — Liczę, że dzięki policji odzyska pani te pięćset funtów.
Następnego dnia inspektor Neele odbył kolejną rozmowę z panną Mary Dove.
— Ciekaw jestem, proszę pani — rozpoczął — czy zechce pani wręczyć mi czek na pięćset funtów płatnych do rąk pani Parcivalowej Fortescue?
Był kontent, gdyż po raz pierwszy zbił z tropu nieprzeniknioną Mary Dove.
— Idiotka wypaplała wszystko, co?
— Istotnie, panno Dove. Oskarżenie o szantaż może pociągnąć konsekwencje bardzo serio.
— To, inspektorze, nie był szantaż w ścisłym rozumieniu. Sądzę, że miałby pan niemałe trudności z dowiedzeniem mi szantażu. Raczej zaproponowałam pani Parcivalowej przysługę za uzgodnione wynagrodzenie.
— Jeżeli zechce pani wręczyć mi czek, z przyjemnością zapomnę o całej sprawie.
Mary Dove sięgnęła po wieczne pióro i książeczkę czekową.
— Niemiła historia — powiedziała. Mam właściwie pewne kłopoty finansowe.
— Pewno poszuka pani wkrótce innej posady?
— Tak. Ta nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładałam. Z mojego punktu widzenia wszystko poszło fatalnie.
— Oczywiście — przyznał detektyw. Znalazła się pani w drażliwej sytuacji, prawda? W każdej chwili policję mogła zainteresować pani przeszłość.
Zarządzająca domem — znów chłodna i opanowana — wymownie podniosła brwi.
— Moja przeszłość? Doprawdy, inspektorze! Moja przeszłość jest absolutnie nienaganna.
— Naturalnie — zgodził się z uśmiechem detektyw. — Nic przeciwko pani nie mamy. A to tylko zbieg okoliczności, że w co najmniej trzech domach, którymi pani tak wzorowo zarządzała, zdarzyły się kradzieże w dwa albo trzy miesiące po pani odejściu, panno Dove. Policja odniosła wrażenie, że włamywacze byli doskonale poinformowani gdzie szukać cennych futer, biżuterii, takich rzeczy. Dziwny zbieg okoliczności, prawda?
— Zdarzają się dziwniejsze, inspektorze.
— Oczywiście, panno Dove, byle nie za często. W każdym razie zaryzykuję twierdzenie, że w przyszłości możemy się spotkać.
— Mam nadzieję… Proszę nie przyjąć moich słów za nieuprzejmość… Ale mam nadzieję, inspektorze, że takie spotkanie nie nastąpi.
Panna Marple wyrównała rzeczy zapakowane do walizki, schowała frędzle wełnianego szala, zamknęła wieko. Później rozejrzała się dokoła. Nie! Nic nie zostawiła. Crump zgłosił się po bagaż, więc przeszła do sąsiedniego pokoju, by pożegnać pannę Ramsbottom.
— Obawiam się — powiedziała — że źle odwdzięczyłam się pani za gościnność. Może jednak potrafi pani wybaczyć mi kiedyś.
— Aha… mruknęła panna Ramsbottom zajęta pasjansem, jak zwykle. — Czarny walet na czerwoną damę — spod oka zerknęła na pannę Marple. — Chyba znalazła pani to, czego szukała?
— Tak.
— Pewno też dowiedział się o wszystkim ten jegomość z policji. I co? Potrafi dowieść słuszności oskarżenia?
— Potrafi. Jestem prawie pewna. Ale zajmie to jeszcze trochę czasu.
— Ja tam nie dopytuję o nic — podjęła panna Ramsbottom. Bystra z pani osoba. Od razu to spostrzegłam i pretensji do pani nie mam. Zbrodnia jest zbrodnią, więc musi zostać ukarana. Na tej rodzinie jest piętno zła, dzięki Bogu nie z naszej strony. Moja siostra Elwira była trochę pomylona, ale nic poza tym. Czarny walet — powtórzyła dotykając palcem karty. — Przystojny, ale serce czarne. Obawiałam się czegoś podobnego, ostatecznie jednak nie zawsze można oprzeć się uczuciu dla grzesznika. Chłopiec potrafił sobie radzić. Nawet mnie omotał. Skłamał, o której godzinie stąd wyszedł. Nie zaprzeczyłam, zaczęłam jednak podejrzewać… Podejrzewać od tamtej chwili. Ale to przecież syn Elwiry. Nie potrafiłam zmusić się do mówienia. Cóż, pani jest kobietą sprawiedliwą, a sprawiedliwość musi w końcu zatriumfować. Współczuję tylko jego żonie.
Ja również — szepnęła panna Marple. W hallu Pat czekała, aby się z nią pożegnać. Szkoda, że pani odjeżdża — powiedziała. — Będzie mi pani brakować.
— Czas na mnie — odparta starsza dama. — Zakończyłam sprawę, w której tu przyjechałam. Nie była przyjemna. Ale, moja droga, to ważne, bardzo ważne, aby zło nie odniosło zwycięstwa.
— Nie bardzo rozumiem… — bąknęła niepewnie Pat.
— Oczywiście. Prawdopodobnie jednak zrozumie pani w swoim czasie. Jeżeli wolno mi udzielić rady, powiem, kochane dziecko, że… że gdyby stało się coś złego, najlepiej zrobi pani wracając do Irlandii, kraju radosnego dzieciństwa, do koni, psów, wszystkiego, co tam zostało.
— Czasami żałuję, że nic postąpiłam tak, gdy umarł Freddy, lecz w takim razie… — głos Pul zabrzmiał miękką, tkliwą nutą — nie spotkałabym Lance’a.
Panna Marple westchnęła, a młoda kobieta mówiła dalej:
— Nie zostaniemy w Anglii, proszę pani. Jak wyjaśnią się sprawy, wrócimy do Afryki Wschodniej. Już cieszę się na myśl o wyjeździe.
— Niech Bóg panią błogosławi, miłe dziecko — powiedziała cicho panna Marple. — Trzeba wielkiej odwagi, by przeżyć jakoś życie. Myślę, że pani jej nie brak.
Pogładziła dłoń Pat Fortescue i wyszła z Domku pod Cisami do czekającej taksówki.
Panna Marple przybyła późnym wieczorem do domu, gdzie Kitty — wychowanka sierocińca — radośnie ją powitała.
— Na kolację mam śledzia, proszę pani — oznajmiła z rozpromienioną twarzą.. Jak to dobrze, że pani wróciła… A dom jak cacko, proszę pani. Zrobiłam regularne wielkie porządki.
— Dziękuję, Kitty powiedziała panna Marple. — Ja też się cieszę, że jestem w domu.
Sześć pajęczyn pod sufitem. „One nigdy nie patrzą w górę” — pomyślała, lecz była zbyt zadowolona, by to wypomnieć.
— Cała poczta leży na stoliku w hallu — ciągnęła służąca. — Jeden list trafił do Daisy Mead przez, omyłkę. Coś takiego często się zdarza, prawda? Daisy i Dane wygląda trochę podobnie, a ten list ktoś zaadresował bardzo nieładnym charakterem pisma. Tam wszyscy wyjechali i dom był zamknięty. Dopiero jak wrócili, ktoś przyniósł list. Przeprosił i powiedział, że to pewnie nic ważnego.
Panna Marple sięgnęła po korespondencję. List, o którym mówiła Kitty, leżał na wierzchu. Mgliste wspomnienie kojarzyło się z gryzmołami i kleksami na kopercie. Starsza dama rozdarta ją spiesznie.
Moja Najkochańsza pani, bardzo proszę mnie przebaczyć, że pisze do Najkochańszej pani, ale nie wiem. co teraz zrobić i ja naprawdę nie chciałam zrobić nic złego. Najkochańsza pani przeczyta w gazetach, że to było morderstwo, ale Bogiem się świadczę, że nie moja wina, bo ja nigdy nie zrobilabym czegoś takiego strasznego, a pewna jestem, że i On także nie zrobiłby, to znaczy Albert. Nie umiem ładnie wszystkiego opisać, ale proszę Najkochańszej pani poznajomiliśmy się tego lata i chcieliśmy się pobrać, ale Albert nic nie miał, bo oszukał go właśnie ten pan Fortescue, co teraz umarł. Tylko że ten pan nic nie przyznawał, a ma się wiedzieć każdy jemu wierzył nie Bertowi, bo on był bogacz, a Bert biedak. Ale Bert ma przyjaciela, co pracuje we fabryce, gdzie robi się rozmaite leki, a też taki środek, po którym jak Najkochańsza pani czy tata pewnie w gazetach, człowiek musi mówić prawdę czy chce czy nie chce. Bert chciał pójść z adwokatem do biura pana Fortescue piątego listopada, a ja miałam dopilnować, żeby pan Fortescue zjadł przy śniadaniu to coś, po czym musiał powiedzieć prawdę, jak środek zacznie działać i przy tym adwokacie przyznać, że wszystko było tak, jak Bert powiada. A teraz proszę Najkochańszej pani pan Fortescue nie żyje, a ja dałam mu ten środek w marmoladzie i pewno za dużo, ale nic nie mogę powiedzieć policji, bo oni by myśleli, że Bert zrobił to naumyślnie, a tak nie było, bo wiem, że on nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Najkochańsza pani, ja naprawdę nie wiem, co robić i co mówić i strasznie się boję, bo w domu pełno policjantów. Oni źle na mnie patrzą i wciąż o coś pytają, a ja nie wiem co robić i o Bercie nic nie wiem, bo wcale nie dal znać o sobie. Nie śmiem Najkochańszej pani o to prosić, ale jakby pani chciała i przyjechała tu i mnie pomogła, to policja uwierzyłaby pewnie Najkochańszej pani. Pisze tak, bo pani zawsze była dla mnie bardzo dobra, a ja przecież nie chciałam nic złego, ani On także. Niech Najkochańsza pani nam pomoże!
P. S. Posyłam fotografię, na której jestem z Bertem. Zrobił ją jeden z chłopców tam gdzie byliśmy na urlopie i mnie ofiarował. Bert o tym nie wie, bo okropnie nie lubi, jak robić z niego zdjęcia. Ale sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny chłopiec.
Panna Marple przygryzła wargi i spojrzała na amatorskie zdjęcie. Młoda para stała zapatrzona w siebie… Panna Marple popatrzyła na pełną naiwnego uwielbienia twarz Gladys, na jej lekko rozchylone usta. Później przeniosła wzrok na drugą twarz śniadą, urodziwą, uśmiechniętą twarz Lancelota Fortescue.
Ostatnie zdanie wzruszającego listu odezwało się echem w jej myślach.
„Sama Najkochańsza pani zobaczy, jaki to przyjemny chłopiec”.
Łzy zabłysły w oczach starszej damy, lecz litość ustąpiła rychło miejsca oburzeniu, odrazie do bezlitosnego mordercy.
Następnie oba uczucia pochłonął przypływ triumfu — triumfu naukowca, który zdołał odtworzyć zwierzę wygasłego gatunku na podstawie odłamka kości szczękowej i dwu zębów.
1 Dove (ang.) — gołąb, gołębica.
2 W okresie bezpośrednio po wojnie obowiązywało w Anglii racjonowanie żywności i odzieży (przyp. tłum.).