Robert D Bart Śmierć w południe

Robert D. Bart

MIERĆ W POŁUDNIE


KB”



ROZDZIAŁ I


Byłem niespokojny. Dlaczego? Morze szumiało, niebo było błękitne, plaża meksykańska, a najbliższa przyszłość zapowiadała trochę pracy dla przyjemności, trochę zagadek leżących między kulturami Majów i Olmeków. Specjalista postukałby się w głowę. Trochę zagadek! Po prostu mroki. Ale ja lubię ciemności. Chyba w jakimś innym wcieleniu byłem kotem. Ale wracam do sprawy. Dlaczego byłem niespokojny? Ten facet, dobrze zbudowany doktorant z uniwersytetu’ w Berkeley, John Simon i ta jego przyjaciółeczka Jąne, oboje przyjechali tu, aby pogrzebać w ziemi, tak jak ja, są archeologami. Wszystko’ jest w porządku, a jednak coś się nie zgadza, Bart. Czy powiedziałem, że czuję niepokój? Zgadza się. Ale w namiocie Simona i Jane byłem całkiem spokojny, zachowuję się tak zawsze, gdy jestem zaskoczony. W namiocie Simona i Jane zauważyłem pod kupą odzieży coś, co było tu zupełnie nie na miejscu: miniaturowy komputer z rejestratorem graficznym, monitorem i mozaikową drukarką termiczną firmy Hewlett-Packard. To ostatnie też było dziwne. Firma Hewlett-Packard nie produkuje zabawek dla amerykańskich przedszkolaków trenujących gry wojenne.

Wypiliśmy kilka drinków, Jane była urocza i powiedziałem jej to, nawet ją pocałowałem. Spostrzegłem, że Simon reaguje ze sztuczną wesołością. A może się mylę. Chcę mieć święty spokój, chcę zapomnieć, że jestem gliną. Może Simon ma bzika na punkcie komputerów? Za dużo forsy?

Zaczynałem być zły, bo czułem, że powietrze wokół mnie dziwnie gęstnieje. A czerwiec w Meksyku zapowiadał się tak spokojnie, do chwili, gdy zobaczyłem ten cholerny komputer.

Ledwie rozwiązałem sprawę etruskiego grobowca w mojej Italii - zawsze nazywam tak Włochy, czy to się komuś podoba czy nie - a już spadła na mnie inna robótka, „nieduża, niebezpieczna, ale dochodowa”, jak „określił ją mój szwajcarski kumpel Jost, antykwariusz. Chodziło o drobiazg: wykradziony z bazy w S... szczegółowo rozrysowany plan unowocześnionego zestawu obrony woda-powietrze Vulcan-Phalanx, sześciolufowej armaty 20 mm o szybkostrzelności 3000 strzałów na minutę. Taka armata to prawdziwe piekło zionące furią ognia, kierowane komputerem zdolnym do przechwycenia każdej rakiety. Gdy wykradziono ten plan, w bazie S... wybuchła panika. W Londynie też. To był cyklon. Kręciło się w nim mnóstwo facetów. Jost i ja mieliśmy najwięcej szczęścia. Potem Jost poleciał do Zurychu, do swojego antykwariatu, aby zająć się swoim zwyczajnym procederem, łobuz ma talent wynajdywania unikalnych przedmiotów sztuki i kupowania ich po najniższych cenach. Ja poleciałem do Meksyku, aby odświeżyć moją starą znajomość z kulturą Olmeków, tak zupełnie prywatnie. Musia-r łem wpaść do Mexico, do Muzeum Narodowego, po certyfikat upoważniający mnie do prowadzenia samodzielnych wykopalisk, gdziekolwiek zechcę, a wiedziałem dobrze, gdzie zechcę. W Mexico muszę, mieć dobrą opinię, bo kiedy wyrywałem stamtąd odrapanym, ale zupełnie sprawnym fordem i mknąłem sobie przepyszną Aleją Reformy, w mojej kieszeni spoczywał bezcenny dla mnie kawałek papieru z mnóstwem podpisów i pieczęci, upoważniający mnie do zupełnie legalnego przywłaszczenia sobie pewnej części tego, co znajdę, mnie, doktora Roberta D. Barta, archeologa. Pogwizdując pogodnie, pociągnąłem z piersiówki i jeśli po ferii zmieniałem pasy ruchu zbyt szybko, nie miało to specjalnego znaczenia, nie rzucało się w oczy, w Mexico wszyscy prawie jeżdżą jak „po piersiówce”. Bart, dobry Boże, będziesz miał kilkanaście tygodni słońca, spokojnej pracy i żadnej rozróby, gliniarzu.

Z przyczepy mojego forda dobiegała do mnie melodia raegge, szkoda, że nie wyłączyłem tranzystora, raegge wywołuje zawsze w moim mózgu widok człapiących w piachu somnambulików, nie cierpię raegge.

Długi cień stanął pomiędzy mną, słońcem i szumiącym oceanem. Zanim podniosłem ociężałe powieki, przyjaciółka Simona leżała już obok mnie. Spojrzałem z ukosa na jej opalone ciało. Ładna dziewczyna, ta Jane Ławry.

Słońce wisiało wysoko nad nami, szum oceanu przebijał się jakby przez drgającą zasłonę rozgrzanego powietrza. Albo się myliłem, albo Jane Ławry czegoś się bała. Poczęstowałem ją papierosem, przyniosłem z przyczepy colę, sączyliśmy w milczeniu zimny płyn. Przyglądając się dziewczynie powiedziałem obojętnie:

- Nie wierzę, że lubisz upał i jazdę tą małą żabą - spojrzałem na talbota-sambę - ...no i mnie. Wczoraj piliśmy szkocką w.waszym namiocie i nic nie zapowiadało, że złożysz mi wizytę. A jednak zdecydowałaś się przyjechać. Dziesięć mil to mało albo dużo. Chciałaś mi coś powiedzieć?

Widziałem ‘napiętą skórę wokół kącików jej oczu, gdy popatrzyła na mnie z wahaniem, długim wahaniem.

A więc jednak były jakieś kłopoty.

Poszła bez słowa do talbota-samby. Zawarczał silnik. Ułożyłem się wygodnie, twarzą do słońca. W nocy długo nie mogłem zasnąć, chyba za dużo piję i palę. W przyczepie było duszno, ale ńie otworzyłem drzwi i miałem pod ręką mojego scorpiona. Meksyk był kiedyś spokojną, dosyć obszerną dziurą, w której szanowano turystów do tego stopnia, że tubylcy nie zaczepiali ich. Dawne, dobre dzieje. Teraz, gdziekolwiek się pojawię, wszędzie widuję ludzi nerwowych, może to kompleks gliny? Terroryści się mną nie interesują, bo gwiżdżę na politykę i tak dalej. Przemytnikom marihuany nie wchodzę w drogę, a ci mogliby być groźni. Z pewnością zatem, Bart, trapi cię kompleks gliny, spojrzyj na świat przez różowe okulary, co ci to szkodzi, nawet jeśli różni faceci oblewają go brudnym sosem? Tak czy owak, Bart, nie otwieraj

drzwi w nocy, bo jeżeli nie kropnie do ciebie z czterdziestki piątki terrorysta czy przemytnik, zrobi to za nich hoaguero, ra-buś grobów i postrach archeologów.

Mój plan wakacyjny był prosty. Z mojej samotni na północ od Coatzalcoalcos chciałem przedostać się do La Venty, stmtąd przez tropiki do Salina Cruz na zachodnim wybrzeżu. Z Salina Cruz przez Monte Alban do stanu Guerrero, gdzie spodziewałem się zakończyć moje długo’ odkładane, któreś już spotkanie z Olmekami. Gdzieś w okolicach Guerrero, miała być ich kolebka, mnie to wszakże nie interesowało. Polowałem, nie, chciałem zapolować na pewne drobiazgi, na których trop wpadłem przed kilku laty. U podnóży Sierra Mądre chciałem zakończyć włóczęgę. Na równinach nie będzie kłopotów, temperatury czerwca nie przekraczają 30 stopni Celsjusza, czyli 80 Fahrenheita, przynajmniej w pobliżu - Pacyfiku i w Salina Cruz.

Myśląc o tym, przyglądałem się mapie. W moim małym stereo Teresa Berganza śpiewała arię z „Carmen”, potem pieśni hiszpańskie, lubię jej głos, trochę mnie ekscytuje, choć jest to całkiem coś innego niż uczucie, z którym pogrążam się w tej kipiącej lawie głosu Callas. Zasłuchany, nie zauważyłem tego faceta. Wszedł cicho jak kot. Prawdziwy meksykański Metys. Marynarkę pod lewą pachą miał wypchaną. Ktoś inny pomyślałby, że z winy złego krawca albo portfela, ja pomyślałem, że to spluwa.

Podałem mu bez słowa moją licencję i paszport. Nie spojrzał nawet na papiery.

- Właściwie to dobrze wiemy, kim pan jest. Je pan śniadanie? Do licha, zapomniałem o patelni, jajecznicy i bekonie! Mruknąłem.-coś, usiadł przy stole. Nie zadawałem pytań, on

milczał. Zjedliśmy śniadanie. Zapaliłem fajkę, mój gość wydobył ze skórzanego woreczka kilka liści tytoniu i zwinął z nich na, udzie cygaro. Zrobił to bardzo zręcznie. Paliliśmy przez chwilę.

- Ten zamordowany to Amerykanin, jakiś naukowiec, Johan Simon - powiedział wreszcie przybysz.

- A dziewczyna? - spytałem.


ROZDZIAŁ II


Metys, nieruchomy jak posąg, wpatrywał się w prostokąt otwartych drzwi, za zieloną zasłoną palm jaśniało morze.

Milczał przez chwilę. Ssałem zgasłą fajkę, zauważył to, zręcznie skręcił na udzie cygaro. Zapaliłem i zacząłem się dławić.

11,4, produkowany przed rokiem 1900. Mógłbym obejrzeć pocisk, ale wyjeżdżam.

Nie zamierzałem zajmować się tym morderstwem, tym bardziej, że Jane nie zawiadomiła mnie o tym, co się stało, choć miała walkie-talkie. Zresztą zajmowała mnie zupełnie inna sprawa.

Diego Raja wyszedł bez słowa z mojej przyczepy. Jego mały volkswagen zatańczył na piasku, zanim z piskiem opon znikł w głębi drogi ginącej w palmowym gaju.

Jeszcze tego dnia opuściłem moją nadmorską samotnię. Nim usiadłem za kierownicą, przyjrzałem się jeszcze raz morzu, omiotłem je moją lornetą. Na horyzoncie pojawił się statek, ten sam, który widziałem przed paroma dniami. Nie było w nim nie szczególnego poza tym, że górny pokład, przed ustawionym krzywo kominem, osnuty był siecią anten. Podniosłem’ lornetę. Wysoko nad statkiem, jak przed paroma dniami, przesuwała się sylwetka dwusilnikowego samolotu.

Coatzalcoalcos. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zadzwonić z La Venty - bo miałem jechać przez La Ventę - do tamtejszej policji i poprosić o rozmowę z seńorem. Diego Rają. Dowiedziałbym się może w ten sposób, czy Raja jest rzeczywiście policjantem. Zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że morderstwo w Alvarado nie interesuje mnie i w końcu nie ciekawi mnie również, kim jest Diegó Raja. Jedno pytanie nie dawało-.mi jednak spokoju. Co chciała mi niedawno powiedzieć Jane Ławry? I czego się bała? To ładna dziewczyna i może mieć kłopoty. Ale dlaczego kłopoty... Bart! Nie zadawaj sam sobie głupich pytati. Po pierwsze zamordowano Johna Simona, po drugie zginął ten komputer, po trzecie Jane Ławry boi się. Oto dlaczego jak dobry, stary pies myśliwski przeczuwasz kłopoty, Bart.

W La Vencie odwiedziłem amerykańską misję archeologiczną w Institute for Aztecs Research. Nie znałem nikogo z jej członków, jedynie Dorothy Parker, absolwentka Berkeley University, zwróciła moją uwagę. Była młoda i urocza. Na małym party zorganizowanym przez gospodarzy pod koronami palm wspomniałem inną ekspedycję, zorganizowaną przez Institute for Andean Research, z którą spędziłem dwa sezony w Andach, zajmując się problemami pre-Tiahuanaco i fundamentalną stratygrafią opracowaną przez Maxa Uhle. Prace Maxa Uhle były drogowskazami na pustyni, no, może przesadzam, lecz były diabelnie ważne, jeśli idzie o archeologię peruwiańską, i nie tylko. Miałem swój mały udział w tej robótce ekspedycyjnej. Teraz Amerykanie z misji w La Vencie proponowali mi udział w ich pracach. Odmówiłem. Lubię samotność w takiej pracy. Poza tym coś sobie obiecywałem. Znałem w Anglii tylko jednego gościa posiadającego imponującą kolekcję sztuki meksykańskiej obejmującej kilka ważnych okresów tej wielkiej krainy, podbitej kiedyś i spacyfiko-wanej tak straszliwie przez, Hiszpanów. Teraz miałem nadzieję, że zdobędę, coś, w co nie wierzono nawet w Museo Nacional de Antropologia w Mexico. Wtedy, Bart, zaprosisz tego konesera i pokażesz mu coś, co zwali go z nóg. Hasz trochę czasu, na razie ten gość,. doktor Cornelius Horn, siedzi w ciupie, zawdzięcza to tobie i pewnie zastanawia się przy skąpej porannej owsiance, dlaczego uważał cię za głupka.

W La Venćie widziałem Jane Ławry. Jej twarz mignęła w przejeżdżającym obok hotelu krytym, terenowym vo.lkswagenie. Co ona tu robi? Spytałem o to jednego z członków misji Institute for Aztecs Research, Thomasa Cally. Powiedział, że Jane Ławry jest fizykiem i doskonale zna się na metodach badań izotopowych materiału wykopaliskowego. Jest asystentem w pracowni założonej ongiś w Berkeley przez profesora Libby’ego.

Nie dowiedziałem się niczego więcej, bo nie zadawałem dalszych pytań, a Jane Ławry nie szukała mojego towarzystwa. Widziałem też Diego Raję.

- Włóczy się pan za mną? - spytałem popijając zimną colę przy ulicznym stoliku. Odparł, że włóczy się tu i tam. Zgarbiony na swoim krześle przypominał cierpliwego sępa Nie spojrzał nawet na mnie, ale coś mówiło mi, że barometr spada i że wkrótce znajdę się w oku małego cyklonu. Chciałem go zapytać, z kim jeździ Jane Ławry w terenowym volkswagenie. ma przecież talbota-sambę, ale zatrzymałem, to pytanie dla siebie. Postanowiłem nie dać się wciągnąć w żadną awanturę. Bart, jesteś na wakacjach i podążysz jutro do swego małego olmeckiego Eldorado. I jeszcze jedno: dlaczego kierownik stacji w La Vencie Bill Vernon, rozmawiając ze mną o kulturze Pueblo w Ameryce Północnej i o tym, czy wywodzi się ona z jakieś ewolucji linearnej - a twierdził, że tak na pewno jest - pominął kultury Wyplataczy Koszyków, Basket Makers i kulturę Cochise, co do której nie ma raczej wątpliwości, że powstawała pod kulturowymi wpływami Meksyku? Nie wiedział o tym, zapomniał o tym, czy lekceważył mnie?

Trochę uraził mnie, pytając, czego jeszcze szukam w Meksyku, gdzie wszystkie stanowiska są już znane, a nowych nikt nigdy nie odkryje. Nowy Meksyk i zagadki ludów Pueblo, oto coś! Potem, gdy o tym myślałem, doszedłem do wniosku, że Bill Vernon ma do tych spraw stosunek dziennikarski. Otóż to. Gdy opuszczę La Ventę, będę wątpić w kompetencje naukowe Billa Vernona.

W La Vencie zdecydowałem się jednak zadać pytanie temu Metysowi Diego Rai. Dlaczego chce, żebym zainteresował się morderstwem w Alvarado. Raja, kapitan Raja, jak mi powiedział, po zadaniu mu tego pytania milczał dosyć długo sierdząc nad talerzem fasoli w mojej przyczepie, a potem mruknął:

- I zna pan jego słowa o prawie i szacunku dla prawa?

Nadal wiedziałem tyle co nic. W porządku, cześć.

Wieczorem Diego Raja pojawił się znowu. Jedliśmy gotowany maniok z mięsem pieczonym na rożnie, ja ciągnąłem szkocką, Raja trzymał przy piersi butelkę pulque, popijał od czasu do czasu, ja odmówiłem, kiedy mnie poczęstował, nie cierpię sfermentowanego soku agawy.

Milczał przez chwilę.

- To jedno niech mi wypiszą na nagrobku. „Nieprzekupny”. Pan mi pochlebia.

- W przyszłym tygodniu, Bart. Czy ma pan broń?

Byłem zdecydowany zająć się moimi Olmekami. Chcę chwili spokoju.

Gdy odtwarzam teraz te wydarzenia, a raczej ich początek, widzę znowu moje ostatnie spotkanie z Jane Ławry w La Vencie.-Wychodziłem właśnie z hoteliku, dźwigając na ramionach dwa ciężkie worki z żaglowego płótna, w których miałem moją podróżną garderobę. Walizka z rzeczami godnymi człowieka, jak oceniłaby to moja zacna ciotka Augusta, leżała już w białym,* poobijanym fordzie. Jeśli idzie o forda, to mogłem sobie naturalnie pozwolić na inny wóz, nowy, ale w Meksyku taki jak ja

gringo nie ma powodu wyróżniać się, zresztą Meksyk to karnawał starych samochodów, choć nie chcę powiedzieć, że nikt nie zna tu nowych, prywatne latyfundia, finanse, naftowy boom, przemysł, handel i tak dalej, to jedna rzeka samochodów wylewających się i wlewających do ogromnego Mexico, ale tonąca w innej rzece wozów bez drzwi, bez szyb, bez świateł, poruszających się dzięki łasce opatrzności boskiej Mój grat wyróżnia się między innymi tym, że posiada jeszcze drzwi, okna i sprawne kierunkowskazy, gorzej z hamulcem, muszę kopnąć pedał z pięć razy, zanim to pudło raczy stanąć. Krótko mówiąc, gdy będę opuszczał Meksyk, dostanę za mojego forda jeszcze z dwieście dolarów... Więc wychodziłem z hotelu. W drzwiach natknąłem się na Jane Ławry.

Brązowe, smukłe ciało opięte w białe płócienne spodenki i coś, co zasłaniało piersi, na drobnych stopach sandały, na’ włosach meksykańska chusta spadająca na plecy. Na oczach duże, ciemne okulary.

Czułem, że kłamie. Stała bez słowa. Potem:

Zdjęła ciemne okulary. Ujrzałem jej mocno podkrążone oczy. Sięgnęła do torby zwisającej z ramienia. Podała mi zwiniętą karteczkę.

-< To mój adres w Mexico. A gdzie ty będziesz?


Pozostały jednak pytania. Dlaczego Jane Ławry zdecydowała się na rozmowę ze mną, stop. Czy ktoś planuje przedstawienie z rolą dla mnie, czy mi się to podoba czy me, stop. Czy Diego Raja o tym wie, stop. Trzeba o tym pomyśleć, Bart... Także o tym, czy Jane Ławry wie, co ukryto w obiektywie aparatu fotograficznego, stop. I czy znalazła mnie w La-Vencie dlatego, że boi się teraz bardziej niż w chwili, gdy znalazła martwego Johna Simona? Stop, Bart, to pytanie może być bardziej ważne, niż ci się teraz zdaje.



ROZDZIAŁ III


Zainteresowany pytaniami, które sam sobie postawiłem, włączyłem radio, ale prawie nie słuchałem muzyki nadawanej przez jakąś radiostację amerykańską, chociaż grały orkiestry Artie Shawa i Lionela Hamptona. Świat jest cokolwiek zwariowany, rozdając kolejnym graczom karty swoich przypadków. Jakiś Genueńczyk musiał dopłynąć do wybrzeży Meksyku, w jego dziennikach są na. to dowody, jakiś Cortez musiał podbić’ imperium Azteków, ktoś inny wymyślił archeologię, a jakiś Robert D. Bart posuwa teraz główną drogą do Salina Cruz, czując, że ucieka przed czymś, co i tak go dopadnie.

Usiłowałem myśleć o tym, co sobie zaplanowałem. Oto znaj-

duję się w pewnym miejscu ukrytym pośród tropikalnego lasu,.mam nadzieję, że nie odkryli tego miejsca przemytnicy meksykańskich starożytności, dotrę do stanowiska, które sobie wybrałem przed kilku laty i może wreszcie znajdę potwierdzenie mojego przypuszczenia, że tradycja boga Quetzalcoatla, Pierzastego Węża, sięga starszej niż aztecka kultury. Złote węże, które tam kiedyś znalazłem, powinny posiadać małe platformy z wyraźnie zaznaczonymi kółkami. Dlaczego właśnie takie platformy? Nie wiem, mam przeczucia i czasami nie lekceważę ich. Jeśli do mojego stanowiska dotarł kto inny, to zapewne poszukiwacz tych drobnych dziwactw, których najciekawsze egzemplarze znaleźć można w Ameryce Południowej i na Krecie. Figurki starszych panów trzymających w objęciach małe dziewczynki. Sam znałem dwa stanowiska z takimi figurkami i nieźle mógłbym się obłowić. Nic z tego, mam skrupuły i nie nadużyję zaufania moich kolegów z Museo Nacional de Antropologia. Skrupuły! Pewien kolekcjoner z Berna powiedział mi, że nie pasuję do epoki. Nowe czasy potrzebują ludzi z rozmachem. „Doktorze Bart, nie potrzebuje pan ruszyć palcem, proszę tylko wskazać na mapie stanowiska, a położę przed panem czek, który określi powagę naszego interesu”. Znam też i innych, nie tylko kolekcjonerów, gotowych na wszelkie ofiary, byle znaleźć dowody, że Charnay i Stirling mieli rację w sprawie istnienia azteckich zabawek na, kółkach. Koło i brak koła w tej cywilizacji, sprawa spędzająca sen z powiek nawet tym, którzy nie chcą się do tego przyznać. Sądzę, że hipotezy Charnaya nie były słuszne, ale Charnay miał węch. Potwierdziło to odkrycie dokonane przez Stirlinga: gliniane zwierzęta na kółkach z gliny - niektórzy nazywają te kółka „rolkami” - przymocowane do glinianych figurek za pomocą drewnianych osi. Naturalnie nie znaczyło to, że ta zdobycz techniki miała jakieś praktyczne zastosowanie, ale jednak to jest dowód, że Aztekowie znali zalety koła w zabawkach, a ja twierdzę, że i w rzeźbach kultowych, i może znajdę mojego Pierzastego Węża i jego znacznie starszych kolegów „na kółkach”. Gdybym wygadał się, że znam miejsca, gdzie można coś takiego odkryć, miałbym teraz na karku kilku’ gości gotowych rąbnąć mnie z czterdziestki piątki, jak w czasach gorączki złota w Stanach. Wolałbym takich zabijaków, niż kogokolwiek związanego z miejscem, którego nazwę wypisał John Simon na kawałku przezroczystego papieru ukrytego we wnętrzu kamery fotograficznej...

Uciekałem od tej sprawy, ale wciąż powracało pytanie, kim był John Simon naprawdę, kim była Jane Ławry. To było złe. Wiedziałem, że gdy zadaję sobie takie pytania coraz częściej, to w końcu wyłazi ze mnie glina, który zaczyna węszyć.

Kilka razy przystawałem, to znowu wybierałem wiejskie drogi. Chciałem mieć pewność, że nie jestem śledzony. Chodziło już nie tylko o to, że Jane Ławry zdecydowała się spotkać ze mną, lecz pozostawiła mi ładunek dynamitu w postaci kartki z jednym słowem i paroma cyframi, i że ten ładunek może mi wybuchnąć prosto w twarz.

Gwiazdy nocnego nieba prowadziły mnie do Salina Cruz.

Nie wiedziałem, dlaczego czuję się dziwnie, nieswojo. Jakieś obrazy z przeszłości pojawiały się przed moimi oczami. Chyba było mi smutno. Dlaczego pomyślałem, że smutek poprzedza śmierć, jak jej herold? Czyje to, Bart? Ależ, do licha, twoje. Ależ, do licha, to banalne. Starzeję się.

O świcie, z tarasu małego domku mojego przyjaciela Fryderyka Richtera, człowieka, który porzucił kiedyś Salzburg i tamtejszy uniwersytet, aby w Meksyku studiować problemy pisma Majów, spoglądałem na Pacyfik. Po południu byłem już daleko od Salina Cruz i wyciskałem z mojego forda całą moc silnika, aby znaleźć się jak najdalej od wszystkich dróg zbiegających się z drogą do Acapulco. Rwałem na północ, do miejsca, w którym chciałem się rozejrzeć za tajemnicą Pierzastego Węża, lub raczej jego olmeckimi reliktami. Liczyłem na to, że jeśli zaszyję się w głębi gęstych lasów pokrywających górskie pobocza, ten Metys Raja nie trafi na mój ślad. Czy jednak naprawdę tego chciałem? Jeśli tak, to po co zostawiłem Richterowi „adres”? I dlaczego, u diabła, przypuszczałem, że Diego Raja zechce mnie szukać? „Intuicja, Robertku”, oceniłaby to moja ciotka, zacna Augusta. Cóż, chyba nie mogę ufać samemu sobie, uciekam i chcę, aby mnie doścignięto. Richter też mi nie ufał, zastanawiając się głośno, po co z Mexico City jechałem na południe, nad Atlantyk, potem do Salina Cruz, a teraz chcę czegoś szukać na północy? Wyjaśnienie, że chcę ukryć przed ciekawskimi cel mojej podróży, przekonało go tylko na chwilę, znał metody i organizację gangów archeologicznych. Potem jednak, kiedyśmy się żegnali, jego wyrazista, długa twarz gotyckiego świętego zdradzała, że.tai nie wierzy. Ale Richter to dyskretny facet i można, na nim polegać.

Można też na nim polegać, gdy poda coś do jedzenia. W Salina Cruz, w maleńkim patio domu Richtera zjadłem doskonały obiad złożony z pieczonej kaczki z ostrym, zielonym pieprzem i camotes, słodkich ziemniaków, a także że ślimaków hodowanych na pniach agawy z potrawką guacamole, czyli mieszaniną mięsistych owoców avocado, pomidorów i pieprzu. Zupa. była żółwiowa, a piwo imbirowe, amerykańskie, z puszek. Świat jeszcze nie zwariował, jeśli można zjeść taki obiad Przy obiedzie poruszyliśmy mój ulubiony temat: zdrowie mojej małej w Szwajcarii, jej studia w Lozannie i zainteresowanie filozofią. Fryderyk Richter, gdy to usłyszał, dołożył mi jeszcze kaczki i avocado. Dziewczyna zabierająca się w dzisiejszych czasach do filozofii to mędrzec i zadziwiający asceta. Rozczuliłem się. Zawsze tak jest, kiedy ktoś chwali moją małą, można mnie wtedy nabrać nawet na pieniądze. Ale Fryderyk Richter nie myślał o czymś tak przyziemnym. On błądził z głową wysoko podniesioną, a jego siwe oczy wypatrywały świata Majów. Jego i mnie łączyła ta szczególna fascynacja przeszłością i przemijaniem, transformacjami czasu, kultur i ludzi.

Jakże miałem wkrótce żałować, że nie ominąłem jego domu w Salina Cruz.

Miałem żałować czegoś jeszcze. Tego, że wspomniałem’ mu o zamordowaniu sympatycznego Amerykanina, Johna Simona, na wschodnim wybrzeżu.

Lubię Fryderyka Richtera, ale dlaczego zadawał mi tyle pytań. Czego chcę w tym sezonie szukać w Meksyku i kim był John Simon. „Czy znałeś go dobrze, Robercie?”

Przemilczałem, że w schowku forda mam radiostację i gdyby coś się stało, mogę w każdy czwartek, w południe i o północy połączyć się z moim przyjacielem z Museo Nacional de Antropologia w paśmie 15 hiegahertzów, tak to ustaliliśmy. Dlaczego nie powiedziałem o tym Fryderykowi? Nie miałem pojęcia. Ale zauważyłem, że radiostacja stojąca w pracowni Fryderyka Richtera pomiędzy dwiema potężnymi szafami bibliotecznymi jest stacją dużej mocy i dalekiego zasięgu. Fryderyk musi mieć chody, jeśli licencjonowano mu takiego grata. Marzyciel Richter objawił mi się jako człowiek praktyczny - i zapomniałem o tym.

Aha, dostrzegłem jeszcze, że radiostacja Fryderyka Richtera ma niezwykle rozbudowany zakres fal krótkich.

Pracowałem ciężko przez cały tydzień. Nie interesowałem się moją radiostacją. - Nie miałem żadnych problemów poza jednym. Musiałem ściąć kilka młodych drzew, a nie było to łatwe w gęstwinie pokrywającej zbocze górskie. Pnie tych drzew były ‘mi potrzebne do umocnienia wykopu. Zacząłem kopać w miejscu, gdzie kiedyś natknąłem się na gliniane figurki Pierzastego Węża, lub raczej przedstawienia przypominające ten. symbol, to wcielenie Quetzalcoatla. Nie były dostatecznie stare. Moim zdaniem nie były dostatecznie stare. Co prawda, ścisłe datowanie byłoby możliwe w Mexico, a najlepiej w Berkeley, w laboratoriach izotopowych Libby’ego, ale nie zaryzykowałem’ tego. Te gliniane figurki nie były podobne ani do azteckich, ani do przedstawień Quetzalcoatla według tradycji Majów. Miałem pewność, że naprowadzą mnie na znacznie starszy trop, a jeśli tak, to powinienem być ostrożny. Wprawdzie profesor Wrchliczka już nie żył - niechaj bogowie oświecą jego drogą w ciemnościach Wieczystego, albo raczej pozwolą, by nabił sobie guza w gęstej ciemności ów sławny profesor Wrchliczka mający taki wstręt do „nowości” nie urodzonych w jego głowie - i nie obowiązywała już zasada, którą sam sprowokował, a która brzmiała: „jeżeli znajdziesz coś rewelacyjnego w ziemi, niechby to nawet było odkrycie tysiąclecia, zakop szybko te graty, bo jeśli zauważy to Wrchliczka, jesteś zgubiony, a twoja kariera przekreślona raz na zawsze, zostaniesz konserwatorem jego protez”, tak czy inaczej postanowiłem zaczekać.

Teraz mój wykop w stoku miał już długość sześciu metrów i musiałem go obudować. Właśnie moja łopata natknęła się na mur. z kamieni. Serce zabiło mi mocniej, jak na widok pięknej dziewczyny.

- Teraz niech Bóg prowadzi Roberta D. Barta do odkrycia jego życia, do Niezwykłego!

Musiałem pokrzepić się, sięgnąłem zatem po piersiówkę.

Niedzielą, południe. Włączyłem radiostację, nastawiłem centralny kondensator na moją częstotliwość, potem mały głośnik. Przyjaciel z Mexico był już na fonii. Teraz byłem nieufny. Nie chciałem, aby nas namierzono. Rzuciłem do mikrofonu kilka słów. Przekop wytyczony idealnie, najwięcej szczęścia mają tacy amatorzy jak, ja, dotarłem do kamiennego, kręgu, poza nim głowy jaguara i figurki węży, reszta w Mexico, przy szkockiej, over... Potem fonia z Mexico: pytał o ciebie przyjaciel, podałem „adres”, powodzenia, do zobaczenia!

I cisza.

Siedziałem przez chwilę przed radiostacją, nabijając fajkę, Wiedziałem już, ze nie wywinę się przeznaczeniu. Coś zaczyna się naprawdę.

Sprawdziłem skrytki w wozie i w przyczepie. W wozie miałem webleya, a w przyczepie czterdziestkę piątkę z krótką lufą, kaliber 9, i przeliczyłem magazynki. Podwieszony do skrzyni łóżka automatyczny karabinek remingtona też obejrzałem. Starzeję się czy co?

Kim był „przyjaciel”, który wytropił mnie szukając śladu w Mexico City?

Kim był człowiek, któremu mój przyjaciel z Museo Nacional de Antropologia powiedział, gdzie się zaszyłem?

W stoliku pod radiostacją miałem jeszcze jeden schowek. Tam ukrywałem moje trzecie żelastwo, scorpiona. Jeszcze jakiś zły sen w nocy i będę mógł się czuć jak w oblężonej fortecy.

Do wieczora byłem zajęty obudową wykopu. Potem, w przyczepie, zająłem się fotografowaniem i opisywaniem znalezionych figurek węży i „głów olmeckich”, każdą z tych głów mogłem ukryć w obu dłoniach, ale te małe rzeźby, będące jakby zwierciadlanym odbiciem wspaniałej „głowy” przeniesionej kiedyś do Mexico, były arcydziełami. Słońce dawno już-zaszło, gdy usłyszałem przedzierający się przez zarośniętą ścieżkę samochód. Nałożyłem wiatrówkę, wsunąłem do pochwy pod pachą czterdziestkę piątkę z trzycalową lufą, usiadłem na wprost drzwi i czekałem.

- Czy pan wie, Bart, że ta dziewczyna zaginęła?

-Potrzebuje pan informacji, a ja wciąż nie wiem, o co panu chodzi, Raja. Zamordowanie Johna Simona to sprawa tutejszej
policji, jedna z wielu banalnych spraw znanych każdej policji. Nie widzę miejsca dla siebie, Raja. Roli dla siebie. Cześć.

Diego Raja powoli odwrócił się ku mnie i równie powoli powiedział:

- Pan dobrze wie, co to znaczy znaleźć trop. Śmierć Simona to trop do czegoś większego. Ale plotę głupstwa. Wie pan, czemu warto wytropić mordercę czy morderców Simona? Bo napisał znakomitą książkę „The Maya in Aztecs Culture”. Przeczytałem ją razem z przedmową i przypisami i to coś znaczy. Niech pan wbije sobie do głowy, Raja: nafta nie interesuje mnie!

Patrzyliśmy sobie w oczy. Nie obchodziło mnie, czy mi wierzy, czy nie.

Jeśli zastanawiałem się, czy Jane Ławry zastawiła na mnie jakieś sidła, albo czy chce to zrobić Diego Raja, to musiałem odrzucić taką myśl. Nie mieli motywów. Żadnych... Simon nie żyje, Jane Ławry zaginęła, Diego Raja łazi za mną jak pies indiański, spokojny i, cierpliwy... Spokojny i cierpliwy, znam trochę Metysów, każdy z nich nosi w sobie ogień. A teraz jeszcze nafta. I nie chcę już nawet myśleć o tym, co znalazłem w aparacie fotograficznym Johna Simona.

- Niech pan’posłucha, Raja. Chyba budzi się we mnie glina. Jasne?


ROZDZIAŁ IV


Odszukanie kogoś, kto po prostu zaginął, jest prawie niemożliwe bez pomocy policji, a dokonanie tego w Meksyku ma takie same szanse powodzenia, jak próba samodzielnego zrekonstruowania. Wielkiej Piramidy egipskiej w wielkości naturalnej. Diego Raja był uparty, miał swoje powody i odmówił rozkręcenia” policyjnej maszynki. Jeżeli zrobił to planując jakieś osobiste porachunki, musiałem być tym bardziej czujny, a mogłem przyjąć, że takie właśnie miał powody. Konsulat czy ambasada amerykańska? Odrzuciłem od razu tę myśl. Jeśli kartka znaleziona w aparacie fotograficznym Johna Simona nie została mi podrzucona - a nie miałem powodu sądzić, że mi ją podrzucono - to szukanie rozwiązań najbardziej oczywistych mogłoby wszystko popsuć, każde drzwi mog’łyby się zamknąć przede mną, mógłbym stać się persona non grata, ale mógłbym też wyparować tak dokładnie, że nie zostałbym znaleziony nawet jako relikt kopalny. A tego sobie nie życzyłem.

Od czego więc miałem zacząć? Od znalezienia odpowiedzi na pytanie, kim była ta para młodych ludzi, Simon i Ławry. I czego naprawdę szukali oboje w Meksyku. Nie wracaliśmy na wschodnie wybrzeże przez Salina Cruz. Pamiętałem jednak, aby zapytać Raję, co właściwie powiedział Fryderykowi Richterowi pytając o mnie.

- Potrącił pan kobietę w okolicach La Venty, doktorze.. Żadna policja nie lubi takich numerów. To powiedziałem Richterowi.

- Zrobił jakąś uwagę?

- Żadnej. Jest bardzo opanowany. Sądzę jednak, że zaskoczyłem go.

Też tak myślałem. Richter wiedział, że jestem dobrym kierowcą, ale w końcu w Meksyku nawet zawodowiec ze stajni wyścigowej jest bezradny jak małe dziecko wobec zupełnej dowolności traktowania przepisów ruchu. Ostatecznie mogłem potrącić kogokolwiek. W porządku, Raja.

Czy Fryderyk Richter wiedział o mojej znajomości z kimś z Museo Nacional de Antropologia? Nie, nie pamiętałem, abym mu o tym mówił, a zatem mogę przyjąć, że nie wie. Czy to ważne?. Dosyć. Kiedy zaczynam być gliną, wystarczy mi mój własny cień. Lubię dużo wiedzieć o innych, ale nie lubię, gdy inni wiedzą dużo o mnie.

I jeszcze, Bart: rób, co chcesz, ale musisz wiedzieć, co stało się z komputerem Johna Simona, widziałeś to pudło w jego namiocie.

Nie lubię kłopotów, a wkrótce zacznę je mieć. I sam się w nie wrobiłem. Idiota. Zielone wzgórza sunęły po obu stronach drogi nie kończącymi się pasmatni, nacisnąłem gaz. Jeśli to pudło rozleci się, mogę się jeszcze wycofać. Ale ford nie rozleciał się, rwaliśmy do La Venty. Dlaczego La Venta? Nie miałem pojęcia, dlaczego wybrałem ten punkt na mapie, aby zacząć robótkę. Czy dlatego tylko, że widziałem tam po raz ostatni Jane Ławry? Mało ważne, gdzieś muszę zacząć, więc właśnie tam... Diego Raja milczał przez cały czas, palił swoje, okropne cygara i milczał. Nawet nie powiedział mi, dlaczego zostawił swój wóz w buszu. /Tu rozumiałem go. Nie dowierzał swojej kupie złomu.

Zapadła noc, gdy ujrzeliśmy na horyzoncie światełka La Venty. Wtedy odezwałem się:

- Moglibyśmy ustalić, Raja, jak pracujemy. Wspólnie, czy każdy na swoją rękę?

- Będę miał pana na oku, Bart. Odezwę się. Która godzina?

Spojrzałem na zegarek.

Czekałem na odpowiedź, Raja przez chwilę milczał, potem powiedział:

- Załóżmy, Bart, że pracuję w wydziale specjalnym i że w pewnych granicach mogę robić, co mi się podoba i gdzie mi się podoba. Załóżmy dalej, że podejrzewam, iż ma pan, może pan mieć kontakty z przemytnikami i nieuczciwymi antykwariuszami. Załóżmy wreszcie, że mogę mieć jakiekolwiek inne podejrzenia co do pana. Jeśli więc chodzi o moich szefów, mogę w pańskiej sprawie powiedzieć cokolwiek.

Wysiadł z wozu, jego wysoka postać rozpłynęła się w ciemności. Niebezpieczny typ. Przychodzi i odchodzi cicho, jak jaguar.

Jednak, Bart, czy gdyby Raja był kimś więcej niż policjantem, szukałby pomocy prywatnego gliny?

Myślałem o nim, jadąc powoli. Światełka La Venty były wciąż daleko. Z prawej strony, ze zbitej masy krzewów, ponad którą unosiły się cienie koron drzew, pomknął w stronę mojego wozu rój świetlistych punkcików, rozdarł ciemność, uniósł się nad dachem forda, zgasł, dosłyszałem szczęk pistoletu maszynowego i znowu świecące punkciki poleciały w stronę forda, przemknęły nad nim, ktoś, kto siedział w ciemności za żądłem luty, mógł mnie z łatwością dostać, nie zrobił” tego. Chciał mi powiedzieć: „hombre, jesteś śledzony, bądź grzeczny, hombre, jasne?” Jasne, Bart, po co pakujesz się w cudze interesy? To, co odkopałeś niedawno, może być fragmentem małej piraminy grobowej, sensacją godną pierwszych stron gazet i najlepszych godzin radia i telewizji, a te zdjęcia. Bart, człowieku, stoisz z wypiętą piersią, trzymając przed sobą rzeźbę Pierzastego Węża złożonego na małym wózku zaopatrzonym w rolki! Bart, zwiń manatki, zwiewaj, jeszcze możesz to zrobić, jeszcze zdążysz? Nie, już nie zdążę. Zetknąłem się z Johnem Simonem, z Jane Ławry i Rają, a teraz do mnie strzelano, nie, ostrzeżono mnie. To znaczy: „hombre, wynoś się z Meksyku”. Nieznane mi typki nie pozwolą mi już kopać na moim stanowisku. Więc co zrobisz? Albo ty kogoś wykończysz, albo ciebie wykończą, Bart, taka może być kolej rzeczy, nie inaczej.

Nacisnąłem na pedał gazu. Droga biegła ku mnie w ciemności coraz szybciej.

Tej nocy, w hoteliku „Zapata” w. La Vencie, zdecydowałem się uruchomić moją radiostację i nadać fonią do Mexico City, do mojego przyjaciela, w porze, którą wyznaczyliśmy do przypadków szczególnych, kila słów: „wchodzę na trop kreta”.

Zanim zasnąłem, pomyślałem jeszcze, że Jane Ławry jest równie interesująca, jak John Simon. Simon przedstawił mi ją jako archeologa, ona nie zaprzeczyła, a Thomas Cally, jeden z członków misji w La Vencie powiedział, że Jane jest fizykiem i specjalistą od badań izotopowych. Trzeba wyjaśnić, czy Jane Ławry jest fuddy-duddy czy crackpot.

Żeglowanie po knajpach i hotelach La Venty nie przyniosło nic ciekawego poza czymś, co znałem dobrze, czyli poza kacem, który musiałem leczyć koniakiem. Meksykanie potrafią być bardzo zamknięci i nieufni, ale przypuszczałem, że w przypadku Jane Ławry.w La Vencie panuje zmowa milczenia. W każdym razie nie znalazłem nikogo, kto ją widział. Nie znalazłem też terenowego volkswagena, którym odjechała pozostawiwszy mi swój adres w Mexico City i aparat Johna Simona. Miejscowej policji nie pytałem. Informacje z tego źródła traktuję jako ostateczność, a teraz jeszcze musiałem pamiętać, że Diego Raja wciągnął mnie do gry, w której, możliwe, ja miałem wyciągnąć kasztany z ognia, a on - przyjąć nagrodę. To, że porzucił mnie przed La Ventą, też w końcu coś znaczyło. Dał mi bez słowa dodatkowe ostrzeżenie: „żadnej pomocy, amigo, pływasz sam”... Krótko mówiąc, Jane Ławry nigdy nie była w La Vencie, tak by się mogło wydawać.

Odwiedziłem Thomasa Cally w stacji archeologicznej. Ciekawy typ. Nie lubię takich. Gładkie maniery, „miękki, kobiecy prawie sposób bycia, nie chcę powiedzieć, że to jakiś transseksualista czy coś podobnego, jego sposób bycia jest niebezpieczny, może taki być, bo za całą łagodnością, spokojem, marzycielskimi oczami może się kryć ktoś, kto ani sobie, ani innym nie mówi: uwaga, jestem podstępny, amoralny, bezwzględny jak skorpion, nikt mi nie może wierzyć i nikt nie wie, kiedy zarzucam sieci. Coś takiego chyba opisał Maupassant w „Bel-Ami”.

Ale, w końcu, czy właściwie oceniam Thomasa Cally? Boli mnie głowa, mam kaca, więc źle kojarzę i to wszystko. Przyjąłem bez wahania puszkę zimnego piwa w jego pokoju wygospodarowanym w klimatyzowanym baraku misji. Uznałem, że nie warto pracować tu w rękawiczkach. Zaatakowałem od razu.

- Panie Cally, mam problemy, zaginęła moja przyjaciółka Jane Ławry. Słyszał pan o zamordowaniu Johna Simona, pracowali razem. Co pan wie o niej?

Patrzył na mnie spokojnie swoimi dużymi, marzącymi oczami.

- Nic, doktorze Bart.

. - Mówił mi pan, że Jane Ławry zajmowała się problemami datowań izotopowych, zdaje się?

- Nie rozumiem, panie Cally?

Rozumiałem.

- Niezbyt. Prowadzę moje prace w Yale i Princeton.

- Nie natknąłem się na pana publikacje i już żałuję. Dzięki za piwo. Cześć, Cally.

Opuściłem barak misji czując, że Thomas Cally nie polubił mnie zbytnio.

Dorothy Parker zajmowała się problemami kultury Tres Zapotes, La Venty i San Lorenzo. Niesłusznie. Mogłaby się zająć mną, była urocza. Pasjonowały ją ogromne głowy, z La Venty zwłaszcza, hieroglify kalendarzowe i religie wielkiej kultury La Venty. Obecnie pracowała nad_ przedstawieniami sztuki religijnej, były to przedziwne rzeźby o dziecięcych, obrzmiałych twarzach. Zacząłem się sprzeczać z Dorothy. Bo w końcu czym my się zajmujemy? Szukamy zagadkowych Olmeków, tych praszczurów kultur Mezoameryki, a nie wiemy, gdzie szukać źródeł. W Morelos w Gwatemali, na górskich zboczach gdzieś na wybrzeżach Pacyfiku czy w Guerrero. Guerrero to moja koncepcja. Dorothy skłonna jest przypuszczać, że w La Vencie, w warstwach z roku 800 p.n.e... Tu przypomniałem sobie, że Fryderyk Richter poszukiwał praprzodków kultur środkowoamerykańskich w Morelos w Gwatemali, gdzieś w parującej dżungli.

Przez chwilę myślałem o tym, ale przekomarzając się z Dorothy Parker zapomniałem o Gwatemali. Dziewczyna dała się wciągnąć w spór i chyba mogłem wyciągnąć z niej to, co chciałem, a o to mi właśnie chodziło.

- A co robiła Jane Ławry?

Nie spytałem dlaczego.

- John Simon i jego przyjaciółka mieli starego dodge’a 7 przyczepą i namiot...

- Jane miała również błękitnego talbota-sambe. Dodge, przyczepa i namiot są w Alvarado. Talbot przepadł, pytałam.

-Dorothy, przypomnij sobie, ale dokładnie: kiedy widziałaś Jane Ławry i jaki miała wtedy wóz, dobrze?

Cally, wałęsający się od dłuższej chwili nad wykopem, znikł. Ponieważ Dorothy milczała, dodałem:


ROZDZIAŁ V


Dorothy Parker podobała mi się coraz bardziej, a w dodatku nie lubiła Thomasa Cally i zgodziła się na małą wycieczkę do Alvarado. W motelu wydzierżawionym przez misję z La Venty było cicho i pusto. W miejscu, w którym Jane Ławry znalazła zwłoki Johna Simona i w miejscu, z którego ktoś oddał strzał z karabinu webley-scott 11,4, były jeszcze wbite w ziemię słupki dla policyjnego fotografa. Nie interesowało mnie to, ten trop urywa się w Alvarado. Wolę plażę i Dorothy w topless. Kiedy widziała Jane Ławry po raz ostatni? Ależ chyba 4 czerwca, w La Vencie. Jane była ubrana tak, jakby chciała się wybrać na plażę, 4 czerwca. I ja ją wtedy widziałem, dała mi aparat Simona i swój adres w Mexico City, a ja powiedziałem jej, że może pytać o mnie kapitana Diega Raję z policji w Quetzalcoalcos. 8 czerwca, jak powiedział mi Raja, Jane Ławry znikła bez słowa.

Las za naszymi plecami był pusty, spokojny gwar ptactwa nie zapowiadał niespodzianek, a droga do La Venty była dobrze widoczna. Przynajmniej ten skorpion o słodkich oczach, Cally...

Nie przejmowałem się pieczęciami założonymi przez policję na drzwiach pokoi Simona i Jane Ławry. Mam pewną wprawę w dokonywaniu drobnych włamań. Obejrzałem też dodge’a, przyczepę i namiot. Palicja zabrała rzeczy osobiste Simona, zapewne i jego notatki naukowe. W pokoju Jane Ławry pozostawiono wszystko tak, jakby Jane miała za chwilę wrócić. W łazience było trochę kosmetyków, przybory toaletowe, płaszcze i ręczniki kąpielowe, w pokoju skórzane walizki, zapasowa bielizna i książki. W szafach ściennych odzież, Jane Ławry lubi ubierać się sportowo, to pasuje do niej i do talbota-samby. Książki leżące na stoliku i na parapetach przeglądano, ale pobieżnie, jak oceniłem. Wypaliłem kilka papierosów i kilkakroć pociągnąłem z piersiówki, zanim przewertowałem wszystkie książki, strona po stronie. Na jednej z nich, opisujących nowe metody datowania, ‘ napisanej przez Evansa, Clifforda i Meggersa, a raczej Dorothy Meggers, dostrzegłem coś, co zwróciło moją uwagę.

Dokładnie wymazany cień słowa, pytajnik i kilka cyfr. Właściwie nie było w tym miejscu nic widać poza lekkim postrzępieniem papieru, ale w świetle mojej małej lampki kwarcowej mogłem odczytać: „senator? 9783650”. Zapamiętaj to, Bart, ale nie zapisuj.

Dorothy spała na łóżku Jane, zwinięta w kłębek pod prześcieradłem. Położyłem się przy niej, przytuliła się do mnie, czułem niepokojący zapach jej gładkiej skóry.

- Ty bandyto - wyszeptała, gdy ją pocałowałem. Potem myślałem o czymś innym. Jane Ławry zdecydowała się zniknąć, albo znikła, bo czegoś się bała. Miała mocne alibi. Gdy w Alvara-do ktoś pociągał za spust webley-scotta 11,4, ona była u mnie, o dziesięć mil na południe od Alvarado. Ale policja nie wyjaśniła morderstwa i jeśli Jane Ławry ukrywa się, to działa na swoją niekorzyść. Nie jest głupia, więc musi to wiedzieć, a zatem jest zmuszona ukrywać się... albo jest ukrywana. Tak, nie może porozumieć się ze mną, ani przez walkie-talkie, ani za pośrednictwem Diega Rai, ani w żaden inny sposób. Jej zniknięcie nie może być kaprysem, Bart. Hej, Dorothy, jeżeli lubisz starego papę Barta, to pozwól mu spać, papa Bart nie jest już wyczynowcem.

Stop, Bart, jeśli Jane Ławry ukrywa się jednak, to przed kim, dlaczego, co wie? Stop, to ważne. Z tą myślą zasypiałem, mimo że oddech Dorothy Parker był taki gorący... Zawsze zadaję sobie różne pytania przed zaśnięciem. Ale przy takiej dziewczynie jak Dorothy?! Bart, jesteś już wykopaliskiem, stanowczo.

W sobotę 15 czerwca wróciłem z Dorothy Parker do La Venty. W południe zadzwoniłem do Quetzalcoalcos. Kapitana Rai nie było, ale dowiedziałem się od policji, że mojej przyjaciółki Jane Ławry jeszcze nie odnaleziono. Wieczorem znowu pożeglowałem do baraku amerykańskiej misji archeologicznej.

Dorothy wyznała mi jeszcze w Alyarado, że ostatnim człowiekiem, który rozmawiał z Jane Ławry, był kierownik stacji, Bill Vernon, ten sam facet, w którego kompetencje naukowe zacząłem wątpić po naszej pierwszej rozmowie. Umówiłem się z nim telefonicznie. Trochę za późno. Gdy parkowałem wóz na terenie

misji, zauważyłem tańczące w ciemności światła wozów policyjnych. Wpuszczono mnie, gdy pokazałem moją licencję. W korytarzu natknąłem się na Dorothy. Była bardzo blada.

Rob. Tak mówiła do mnie Joy, gdzie ona teraz jest... Dosyć, jesteś w Meksyku, kolego, hic Rhodus, hic salta*. Spojrzałem na zegarek, była 21.00. Więc gdybym się pośpieszył o godzinę czy trochę więcej, miałbym szansę pogadać z Billem Vernonem. Po tym, co powiedziała w Alvarado Dorothy Parker, nie mógłby się wywinąć. Widział Jane Ławry, rozmawiał z nią. Co wiedział?

Leżał w fotelu, w swoim pokoju. Z prawej skroni przed godziną wypłynęła krew, teraz zakrzepła. Na podłodze leżała broń, z której wypadł pocisk. Magnum kaliber 9. Na biurku przed Vernonem leżała otwarta książka, obok popielniczka, papierosy, zapalniczka. Na stosie teczek spoczywała śmiejąca się głowa. Takie głowy widywałem w warstwach kultury Veracruz, warstwach poołmeckich. Osobliwa rzeźba, chciałbym mieć coś takiego w moich nędznych zbiorach. Fotograf policyjny kończył swoją pracę, ludzie z policji krzątali się jeszcze po pokoju. Zapytałem jednego z nich, jak umarł Vernon.

Musiało to zabrzmieć bezczelnie, więc już byłem gotów do odwrotu.

- Ja też się rozglądam, doktorze Bart - posłyszałem za sobą głos kapitana Diega Rai. - Może pan tu zostać. Poruczniku
- zwrócił się do oficera - jak długo chcecie tu jeszcze siedzieć?

Zostaliśmy sami. Raja zamknął drzwi.

-Przejdźmy na werandę. Muszę zadać tym Amerykanom kilka pytań.

Wychodząc z pokoju Vernona zadałem sobie pytanie, dlaczego moją uwagę zwróciła rzeźba śmiejącej się głowy. Zgadza się, Bart, widziałeś już taką zabawkę w namiocie Johna Simona w Alvarado. Przypadek, że i Simon miał coś takiego.

Gdy Diego Raja stał na werandzie, zastanawiając się w którym z licznych trzcinowych foteli ulokować swoje długie ciało, podszedłem w korytarzu do Dorothy. Popatrzyła na mnie. Bała się, czułem to. Wygrzebałem z kieszeni fajkę, zapaliłem.

- Nie wchodziłam tam, przysięgam ci!

- Kiedy byłaś u Vernona?

- Wczoraj... Nie, stanowczo nie było tam śmiejącej się głowy.

Jeśli mówiła to z przekonaniem, mogłem jej wierzyć. Kobiety są znakomitymi obserwatorkami.

- Sama nie wiem. Daj mi papierosa. Wiesz, najpierw Simon w Alvarado, potem zaginęła Jane Ławry, a dzisiaj zabito Vernona, to okropne.

Istotnie, nie wyglądała najlepiej i czułem, że naprawdę się boi.

Sprawy też nie wyglądały dobrze. Ktoś, kto zastrzelił Simona, przepadł, wyparował. Jak powiedział mi Raja, w miejscu, z którego strzelano do Simona, parkował ciężki landrover, sądząc po oponach landrover 110, sześciocylindrowy, to wszystko. Jane Ławry przepadła wkrótce potem, a Vernon zastrzelił się dzisiaj. Tylko jeśli popełnił samobójstwo strzelając do siebie z magnum, to czemu nikt w stacji nie słyszał wystrzału?

To samo pytanie postawił zgromadzonym na werandzie naukowcom Diego Raja. Strzał z dziewiątki daje się słyszeć, i to jak! W pokoju Vernona nie znaleziono tłumika. Usunięcie tłumika przez kogoś nie miałoby sensu. Zresztą badania balistyczne kuli i broni oraz denata będą przeprowadzone szczegółowo w Veracruz...

Rozpoczęte przez Raję. wstępne przesłuchanie członków misji nie interesowało mnie teraz. Przyglądałem się ludziom, którym zadawał pytania i myślałem o dwu śmiejących się twarzach, tej z Alvarado i tej z La Venty, o zapisce na marginesie książki Jane Ławry - „senator” i te cyfry - o tym, co mogło łączyć Simona i Vernona, o komputerze Simona, słowie i cyfrach zapisanych na przezroczystym papierze ukrytym w aparacie hasselblad, i o tym dlaczego nikt w stacji nie słyszał wystrzału. Te pytania były jak niejasne punkciki rozrzucone na nieznanej mi mapie rysującej się mętnie, płynnie i bez objaśnień. Kiedy potem znajdę się na piętnastym piętrze wieżowca „Oil of Mexico” w Mexico City, będę już wiedział znacznie więcej. Zazwyczaj wysokie piętra mi nie służą, tak było podczas mojej podróży wakacyjnej do Toronto, gdy wpatrując się z wysokości 500 metrów w przepaść wewnętrzną gigantycznej wieży telewizyjnej po-. myślałem w pewnej chwili: Bart, stary dziadu, co za okazja, jeśli się teraz rzucisz w dół, umrzesz ze strachu w powietrzu, to pewne, więc skacz, no już! Nie skoczyłem j doznałem małego olśnienia w sprawie zaginięcia kanadyjskiego fabrykanta Neila Armstronga. Ale, do diabła, nie pojadę do Toronto, aby doznać olśnienia w sprawie, która rozgrywa się w Meksyku. Armstronga znalazłem w wewnętrznym szybie wieży telewizyjnej, ale teraz siedzę tu, pocę się, jest upalna noc, koszula klei mi się do pleców, chciałbym łyknąć z piersiówki i myślę, intensywnie myślę, choć odczytując to, co teraz piszę, sam muszę przyznać: ten gość

chyba w ogóle nie umie myśleć, ma mięśnie i mózg rekina trochę większy od mózgu żaby, toute proportion gardee.

Sześć nazwisk, sześć znaków zapytania: Bill Vernon, Thomas Cally, Dorothy Parker, Frank Martin, Jack Mahoney, Ben Murray i Will Frost, ten ostatni - kierowca misji.

Wszyscy byli w jadalni, gdy Vernon poszedł do swojego pokoju, nie słyszeli wystrzału. Cally, zastępca Vernona, wrócił po kilku minutach, był wzburzony, kiedy mówił, że znalazł Vernona z kulą w głowie, Wszyscy potwierdzili czas zdarzenia podany mi przez Dorothy.

Jeśli kłamali, musieli być diablo zgodni, a zatem - mieli wspólny motyw.

Jeśli kłamali.

Diego Raja wydawał mi się jeszcze bardziej zamknięty w sobie, daleki, bardziej przygarbiony. Kiwając się w swoim fotelu, zadawał pytania nie patrząc na nikogo. Do licha, denerwujący sposób bycia. Pierwszy zdenerwował się Thomas Cally.

Długie skrzydła wentylatora zawieszonego nad werandą obracały się wolno..Pytania Rai były jakby ospałe, głos znużony i obojętny, przyglądałem się tym ludziom. Poirytowany smutny skorpion Cally, kierowca Will Frost z twarzą uformowaną przez rękawicę pięściarską, płaską, z małymi uszkami przylepionymi do czaszki i z owłosionymi, mocnymi rękami. Frank Martin, specjalista od inskrypcji. Jack Mahoney, rysownik i architekt, aha, jeszcze fotograf misji, Ben Murray, Dorothy, Cally, archeolodzy _ Najstarszym z nich był Vernon, 55 lat, potem. Frost, 46 lat, inni mężczyźni poniżej czterdziestki, Dorothy Parker - 25 lat, cudowny wiek. Wszyscy z Yale i Berkeley, Cally bardziej oblatany, nie może zagrzać miejsca? Jeśli tak, to dlaczego?

Wszyscy znali Simona i Jane Ławry, żadnej przyjaźni, zwykła znajomość. Vernon nie należał do paczki, był pracownikiem Uniwersytetu Amerykańskiego w Waszyngtonie. Zostają w La Vencie do października. „To, ca się stało, jest okropne - mówi Cally - ale dosyć tych pytań, wszyscy są już zmęczeni, reszta, to znaczy odnalezienie zabójcy na...”

- Przecież Vernon popełnił samobójstwo, mister Cally - prze-

rwał łagodnie Raja, nie przerywając pracy, skręcał właśnie na udzie następne cygaro. - Prawda?

Wróciliśmy do jadalni.

Raja wyszedł bez słowa. Stanąłem w drzwiach. Na końcu korytarza, przy drzwiach do pokoju Vernona, skinął mi głową. Zwróciłem się do Dorothy i poprosiłem ją, aby włączyła magnetofon. Tak, to ‘był 10 koncert b-mol Haendla, a te kolumny są chyba stuwatowe. Na końcu korytarza Raja zamknął drzwi pokoju Vernona. Ja zamknąłem drzwi jadalni. Usiadłem w swoim fotelu. Czekałem. Twarz Cally’ego była bardzo napięta, bardzo. Minęło może dziesięć minut, gdy Raja pojawił się w jadalni. W prawej ręce trzymał smith and wessona.

- Czy usłyszeli państwo strzał? - spytał. - Strzeliłem w pokoju Billa Vernona. Moja broń to też dziewiątka, trochę donośniejsza niż magnum. Więc?

Milczenie przedłużało się. Ja nie słyszałem strzału, ale, jeżeli Raja nie. strzelił, a ktoś z obecnych powie, że słyszał strzał, to wszystko, co mówili dotąd, będzie niewiele warte...

- No, tak... Mister Cally, bardzo proszą, aby pan nie oddalał się z misji. To tylko prośba. Może będę miał jakieś dodatkowe pytania, pan ostatni widział Vernona. Dobrze? Dziękuję.

Wozy policyjne odjeżdżały już sprzed głównego baraku misji. Zatrzymałem się przy moim fordzie. Wóz Rai zaparkowany był tuż obok.

- Nie, Bart. Pokój był w idealnym porządku. Wie pan, Vernon był pedantem. Aha, ostatnio dosyć dużo pił. Za dużo. Chce pan zapytać o Jane Ławry? Żadnego śladu. Bart, jeszcze jedno...


ROZDZIAŁ VI


Przemyślałem to, co powiedział mi Diego Raja. Nie mogłem się już wycofać. Czułem, że Billa Vernona musiało coś łączyć z Simonem, a. gwałtowna śmierć ich obu mogła być zagrożeniem dla Jane Ławry, jeżeli Jane jeszcze żyła. Przypuśćmy, Bart, że Jane Ławry tylko tobie zostawiła swój adres w Mexico City, albo że tylko tobie i komuś jeszcze. Tylko dwom ludziom. Jeśli ty jesteś jednym z nich i jeśli drugi, załóżmy, nic nie wie o jej kłopotach, to nie ma na co czekać.

Mój wóz kaprysił w dolinach, toteż wieczorem trzeciego dnia od opuszczenia La Venty ujrzałem Mexico. Słońce już zaszło, ale niebo paliło się jeszcze na zachodzie i olbrzymie miasto zbudowane ongiś na rumach azteckiej kultury wyglądało bardzo pięknie, otoczone wyniosłymi górami. Przed paruset laty żołnierze Corteza oglądali pewnie z tego miejsca, na którym zatrzymałem wóz, miasto Tenochtitlan. Niebo na zachodzie ściemniało zupełnie. W mroku, jak rozbity i rozrzucony diadem, zaczęło jarzyć się tysiącami jasnych punkcików Mexico... Stop, Bart, co widziałeś, żegnając Diega Raję przed głównym barakiem misji amerykańskiej, co wyłoniło się na chwilę z tamtej ciemności? Ależ

. tak, chłopcze! Widziałeś blaszankę, terenowego volkswagena, taki sam wóz jak ten, którym Jane Ławry przyjechała do La Venty, aby widzieć się ze mną, wręczyć mi swój adres w Mexico i aparat Johna Simona!

Kolację zjadłem w jednym z lokali sieci Mac Donalda. W samochodzie przyjrzałem się planowi miasta.

Przejechałem przez Mixcoac, Avenidą Santa Cruz dotarłem do Baja California, trochę za daleko. Musiałem skręcić w lewo, w Avenida Hidalgo, przeciąłem Avenida Juarez i plątaniną ulic dotarłem w pobliże starego obserwatorium astronomicznego Jadąc bardzo powoli liczyłem numery domów. Minąłem dom, w którym być może mieszkała teraz Jane Ławry Zawróciłem na najbliższym skrzyżowaniu, zatrzymałem forda o dziesięć metrów od domu wskazanego w adresie pozostawionym mi przez Jane i zgasiłem silnik. Za mną pozostały wieżowce w Tacubaya. Przyglądałem się pustej ulicy Włączyłem radio, gdzieś wyłowiłem saksofon Grovera Washingtona juniora, rysujący rytm samby. Zapaliłem papierosa. Światła w domu naprzeciwko zapalały się i gasły. Przede mną, w odległości kilkunastu metrów stała oświetlona budka telefoniczna. Wysiadłem z wozu i wolno tam poszedłem. Stojąc w budce, pomiędzy dwiema koronami drzew widziałem dom.

Wykręcając numer przyglądałem się oknom demu, tym ciemnym. W żadnym nie zapaliło się światło.

Nikt nie podnosił słuchawki. Sprawdziłem ten numer kilka razy. Wróciłem do wozu. Nalałem sobie kawy z termosu, dodałem kroplę brandy. Czekałem. Świtało już, ale nikt nie wszedł do domu naprzeciwko i nie zatrzymał się tam żaden samochód. Objechałem najbliższe ulice, szukając błękitnego tatlbota-samby. Nie zauważyłem go nigdzie. Nie chciałem dobijać się do mieszkania Jane w ciągu dnia. Miałem więc przed sobą cały dzień. Uwolniłem się od przyczepy, pozostawiając ją na parkingu za torem wyścigowym, od strony zamku Chapultepec. Miałem przed sobą cały dzień. Co z tym zrobisz, Bart? Nie ma kłopotu. Mexico to bardzo. wielka dziura. Nie mówię tego jako znudzony globtrotter. Nawet nie jako archeolog - mój rzymski przyjaciel, profesor Orlani twierdzi, że stałem się dyletantem nauki, a moja przyjaciółka Joy, że jestem już zawodowym gliną... Tak, Mexico to wielka dziura. Wystarczy wynieść się poza teren Museo Nacional de Antropologia, poza teren budynków ustawionych w artystycznych kompozycjach zieleni i ujrzeć plac w pobliżu katedry z odkrytym fragmentem schodów wielkiej świątyni Azteków. Gruzy azteckich świątyń kryją największy z placów świętego miasta Tenochtitlan, nad tym placem, na warstwie kilku metrów starożytnych gruzów leży nowy Plac Konstytucji. Pałac

prezydencki stoi na miejscu dawnego pałacu Montezumy, pałac Sztuk Pięknych stoi na dnie dawnego jeziora, a przepiękny park Chapultepec kryje rośliny pamiętające czasy Azteków. Stojący na wzgórzu Chapultepec pałac gościł nieszczęsnego Maksymiliana Austriackiego. Mogę też odwiedzić starą świątynię aztecką w Cui-cuilco, wynurzającą się z pustyni zastygłej lawy, lubię to przedziwnie posępne i zagadkowe miejsce mówiące rni więcej o przemijaniu niż obrazy malowane na murach przez Riverę.

Wieczorem, 20 czerwca, zatrzymałem wóz w pobliżu czteropiętrowego budynku stojącego w dzielnicy starego obserwatorium astronomicznego. W moim fordzie miałem worek z żaglowego płótna z bielizną, odzieżą i różnymi drobiazgami. Poza tym z przyczepy zostawionej na parkingu przeniosłem do forda radiostację i składanego, automatycznego remingtona.

Nie miałem jeszcze żadnego planu poza tym, aby wejść do mieszkania, którego adres pozostawiła mi Jane Ławry. O to mi właśnie chodziło. Gdybym chciał się przekonać, czy Jane jest w Mexico, mogłem przecież zadzwonić z La Venfy, Quetzalcoalcos albo Veracruz.

Muszę wiedzieć, dlaczego Jane pozostawiła mi ten adres.

Nie skorzystałem z windy i poszedłem schodami na czwarte piętro klatką wyłożoną kafelkami ułożonymi w obrazy przedstawiające sceny ze spotkania Indian z Hiszpanami Potem w korytarzu z prawej zobaczyłem ciemne, lakierowane drzwi, wyraźnie odrapane, stare. Zadzwoniłem dwa razy, nasłuchując. W mieszkaniu panowała zupełna cisza. Zadzwoniłem po raz trzeci i gdy nie było odpowiedzi, wydobyłem z kieszeni, moje małe drobiazgi. Po chwili byłem już w środku.

Jeszcze moje oczy nie przyzwyczaiły się do ciemności i jeszcze nie dotknąłem mojej latarki, gdy w głębi korytarza rozbłysło ostre światło, omiotło mnie od głowy do stóp.

Dostrzegłem wysuwającą się z ciemności postać, a przed nią lufę strzelby, tak na oko.może z czasów Benita Juareza. Mówię o strzelbie..

Na wszelki wypadek podniosłem ręce do góry. Wtedy pod sufitem zapaliła się słaba żarówka. Nie umiałbym określić wieku stojącego przede mną Indianina. Był dobrze zakonserwowany. W innej sytuacji jego nos wzbudziłby mój zachwyt, bo sięgał prawie dolnej wargi, jak na niektórych rzeźbach Majów. Jego oczy wpatrywały się we mnie bacznie, kłuły mnie jak ostrze obsydianowego noża ofiarnego. Bart, zmów modlitwę i hop do nieba!

- Nie strzelisz - powiedziałem po hiszpańsku. Jego wargi

drgnęły w krótkim uśmiechu, a więc znał ten język, którym wielu gardziło, albo co najmniej ignorowało, posługując się kiczua, misteckim albo zapoteckim. Powiedział coś cicho w kilku krótkich, urywanych słowach. Kiedyś powitano mnie tak w wiosce jednego z górskich plemion Meksyku, i nie było to miłe powitanie, więc powtórzyłem znów po hiszpańsku, chociaż, czy znałem ten język czy nie, byłem paskudny gringo, obcy - Nie strzelisz. Strzelba huczy, przybiegną ludzie, przyjedzie policja...

Lufa strzelby obniżyła się trochę, ale palec spoczywał na spuście.

- To moja pani - powiedział. - Pilnuję domu. Czekam.

Jego oczy rozbłysły nagle. Dostrzegły na mojej piersi pod

rozpiętą koszulą, na cieniutkim skórzanym pasku wizerunek węża Quetzalcoatla. Bywam przesądny i wkładam ten wisiorek, gdy zaczynają się kłopoty. Śmieszne.

Lufa obniżała się wolno, ale zdecydowanie. Mogłem podejść do jej właściciela.

- Jak ci na imię? - spytałem kładąc mu rękę na ramieniu.

To musiał być pokoik przy kuchni.

Jeśli nie chcę, żeby ktoś wpakował mi tu kulę w łeb, muszę się dowiedzieć, czy ktokolwiek poza Simonem i Jańe Ławry wie o tym mieszkaniu, to bardzo ważne.

- Kiedy po raz ostatni widziałeś swoją panią, Pete?

Popatrzył na mnie. Nie ufał mi. Zrobił nieokreślony ruch ręką.

- Niedawno - mruknął niechętnie.

To musiało mi na razie wystarczyć. „Niedawno”... To znaczy?

Gdy położyłem pod ścianą mój worek z żaglowego płótna, wyprostowałem się. Na półce komody, tuż obok mojej twarzy ujrzałem ramkę, z której ktoś usunął fotografię. Ciekawe, ale nie spytam o to, bo ten twardziel Pete i tak mi nie powie.

Chyba mój amulet węża Quetzalcoatla sprawił, że Pete nie zaprotestował. Zapytałem go jeszcze, czy od czasu wyjazdu jego pani ktokolwiek dzwonił do drzwi. Pete zaprzeczył. A czy dzwonił telefon? Pete pokiwał głową..

- Kiedy, przypomnij sobie!

Znowu wzruszył ramionami.

- Niedawno, przyjechała i przywiozła... Pani nic nie mówiła o śmierci pana Simona... Pan się naje? Pan się napije? - szedł do kuchni.

Zaczynało się przejaśniać. Jane Ławry przywiozła rzeźbę do Mexico, to zapewne rzeźba, którą widziałem u Simona! I nie mówiła nic o śmierci Simona. A zatem była tu przed jego śmiercią?

Byłem zmęczony, tym bardziej, że poprzedniej nocy nie spałem obserwując ten dom. Pete wprowadził mnie do. małej sypialni i przygotował tapczan. Nigdy nie potrzebuję liczyć baranów, ale tym razem zasnąłem jeszcze szybciej, Gdy o świcie,

21 czerwca, otworzyłem oczy, Pete siedział obok zamyślony, a jego nos wydawał się jeszcze dłuższy. Trzymał w zębach fajkę, ale nie palił. Spojrzał na mnie, kiedy się poruszyłem, powiedział „dzień dobry” i dodał:

- Moja pani przywiozła niedawno i to, i tamto...

Otworzyłem szerzej oczy. Na podłodze, u moich stóp, leżały graty, które niedawno widziałem. Komputer firmy Hewlett-Packard, z przystawkami. To, co znikło z namiotu Johna Simona w Alvarado, Obok stało pudło z kasetami. Na pudle stała rzeźba śmiejącej się głowy.

Oprzytomniałem w jednej chwili. Później zadam sobie pytanie, dlaczego Jane Ławry skłamała, mówiąc mi w La Vencie, że nie wie, co się stało z tymi rzeczami. Teraz myślałem tylko o tym, co zobaczyłem. Zerwałem się z posłania, pobiegłem do łazienki pod prysznic, po czym wróciłem do sypialni. Czułem, że jeśli znajdę kluczyk do tej stacyjki, to uruchomię jakiś większy interes!

Przez cały dzień pracowałem przy komputerze, posługując się notatkami i książkami, jakie znalazłem w podręcznej bibliotece Jane Ławry. Miałem coraz większy chaos w głowie po przewerto-waniu De Lobela, Billarda, Van Hoorna, Raskinda, oraz, na dodatek, Wikkersa „Geology in Petroleum Production”. Paliłem papierosy i fajkę na przemian i chyba wypiłem o dwa drinki za dużo. Chyba dlatego nacisnąłem przypadkiem trzy dwójki na klawiaturze, przeklinając całe to urządzenie, które miało chyba tylko powłokę Hewletta-Packarda i kryło układ o wiele bardziej skomplikowany...

Trzy dwójki, jakie to było proste! W taki sposób John Simon zakodował wejście do informacji programu! Spojrzałem na monitor i przesuwający się tekst świecący łagodnym światłem. Miałem kluczyk!

Strzępy informacji, jakie udało mi się dotąd wydobyć z pamięci komputera, teraz łączyły się w całość, którą zaczynałem rozumieć. John Simon nie tracił czasu w Alvarado. Rzeczywiście, ktoś zaczął grę o naftę... Diego Raja nie mylił się, mówiąc mi to... Na ekranie monitora często pojawiały się pauzy, zawsze wtedy John Simon wprowadzał nowe konfiguracje jednego i tego samego tematu: „Silva, codziennie seanse woda powietrze i różne częstotliwości, szerokie pole badanego obszaru, grupa? Kto. ściśle? Senatorowie?”

Senatorowie”. Sześć nazwisk i znaki zapytania. Pod jedną z konfiguracji uwaga: „Jane myśli, że to senator”. Czyżby Jane Ławry wyselekcjonowała jedno x tych sześciu nazwisk? Wypisałem je sobie do notesu, jutro zapamiętam te nazwiska i kilka innych szczegółów, a potem wyrwę te kartki z notatnika i spalę, tak będzie lepiej.

Silva”. Wiedziałem wcześniej, co to jest. Statek, który obserwowałem na horyzoncie, gdy John Simon, żył jeszcze. „Seanse woda powietrze” - to łączność między statkiem i dwusilnikowym samolotem, który wtedy krążył nad morzem, czesem ginął na wschodzie Zatoki Meksykańskiej, potem znowu pojawiał się w polu obserwacji.

Na jednej z kaset John Simon zarejestrował obserwacje statku i samolotu z uwagami: „łączność dwustronna, informację kodowane, seanse jednostronne bez odpowiedzi, chyba sondy dna, kodowane, nieprawdopodobne, aby szukali metali na granicy szelfu”.

Rzeczywiście, nikt nie wydałby ani dolara, ani peso, aby szukać zalegających metali na granicy szelfu. Stawka musi być bardzo wysoka, jeżeli Simon musiał umrzeć, a Jane Ławry zaginęła... no i jeżeli musiał umrzeć Bill Vernon. I jeżeli łDiego Raja poszedł w odstawkę.


ROZDZIAŁ VII


Musiałem zadzwonić, ale nie chciałem skorzystać z telefonu Jane. Pojechałem na stary dworzec. Wybrałem się tam przez Avenida Juarez i Paseo de la Reforma, na tych ulicach mogłem obserwować, czy nie jestem śledzony. Jane Ławry musiała czuć się bardzo pewnie w swoim mieszkaniu, jeśli przywiozła tam komputer i kasety,’ ale mogło też być tak, że nie miała innego wyjścia. Musiałem to sprawdzić, przynajmniej częściowo.

Na dworcu wszedłem do jednej z kabin. Pamiętałem słowo i cyfry z kartki ukrytej w aparacie fotograficznym Simona. Wykręciłem kierunkowy numer Waszyngtonu, a gdy usłyszałem sygnał tamtejszej centrali, minęły może dwie, trzy sekundy, zanim zdecydowałem się wykręcić numer wypisany na kartce z hasselblada Johna Simona. Przedtem jeszcze pomyślałem sobie, że dwie cyfry zaczynające ten numer mogą być cyframi wejściowymi numeru. Wybrałem je, potem ten numer.

Czekałem - przez chwilę, która wydala mi się bardzo długa.

Ktoś podniósł słuchawkę. Milczałem. Spokojny, niski głos odezwał się w słuchawce.

- Langley, słucham.

Zaczerpnąłem tchu.

- ... Mam wiadomość z Meksyku - powiedziałem cicho. Teraz facet po drugiej stronie pomilczał przez chwilę.

- Słucham - powiedział tym samym, spokojnym tonem..

Oczywiście nie ma sensu mówić, że nie z Mexieo. W ich centrali drukarka kontrolnego komputera łączności już pewnie wypisuje, że z Mexico. Więc powiedziałem,. skąd dzwonię. Facet znowu milczał przez chwilę, teraz miał już pewnie na biurku namiar z~ komputera łączności. Zapytał: „Skąd pan dzwoni” i nie zaprzeczył, że zna Simona i Jane Ławry, W porządku, trafiłem...

- Czytam prasę, wiem, że Simon nie żyje - dodał spokojny głos. - Gdzie jest Jane Ławry? Czy pan jest przyjacielem?

Czyta prasę, więc załóż, Bart, że Jane nie zdołała przesłać wiadomości o zastrzeleniu Simona - Szukam Jane jako przyjaciel. Może jeszcze zadzwonię.

Odłożyłem słuchawkę. Mogę przyjąć, że Jane nie mówiła nikomu o swoim mieszkaniu w Mexico i chyba mogę tam mieć chwilowo spokój.

Wróciłem do mieszkania Jane. Zabrałem się do przejrzenia ostatniej kasety. John Simon utrwalił na tej taśmie dodatkowe informacje uzyskane z nasłuchu rozmów prowadzonych pomiędzy samolotem i „Silva”. Dane dotyczyły głębokości morza, konfiguracji dna, pogody, ruchu fal, szybkości prądów, wyboru platform podnoszonych, stalowych czy betonowych i zbiorników magazynowych. John Simon cierpliwie analizował przechwytywane informacje, doszedł do wniosku, że istnieje możliwość zainstalowania w obserwowanych miejscach platform wydobywczo-magazynowych ze zbiornikami o pojemności 1 miliona baryłek ropy, czyli 160 tysięcy m3. „Chcą ustawić trzy takie platformy, po dokonaniu odwiertów. Dodać urządzenia towarzyszące = wielki interes”.

Potem informacja o helikopterze przylatującym codziennie z Veracruz i siadającym na pokładzie „Silvy” i obliczenia boków przeszukiwanych kwadratów. Ktoś planował bajeczny interes. John Simon wykrył to i został zastrzelony Simon musiał być dobrze przygotowany do swojej pracy. Jego wykresy geologiczne sporządzone na plotterze były doskonałe i nadawały się do dużych powiększeń optycznych.

Postanowiłem je ukryć. Część interesujących mnie tekstów, wykresów i obliczeń wykopiowałem na drukarce, część sfotografowałem z małego monitora alfanumerycznego. Byłem przekonany, że Simon to porządny gość. Teraz nie żył, jego ciało zapewne sekcjonowano już na Florydzie. Jane Ławry zaginęła, jest albo więziona, albo... W takim razie to, co wiem, muszę komuś dostarczyć, tak, ale nie ma wątpliwości, że jest ktoś jeszcze, jeszcze jedna przeszkoda.

Na taśmie ostatniej z kaset John Simon utrwalił kilka informacji, które zwróciły moją szczególną uwagę: „Sprawa koncesji.” oni się spieszą... kapitał międzynarodowy, spółka rzekomo prywatna... senator stawia opór, kto to jest!”

Jeśli Jane Ławry nie zdołała przekazać tych danych po zastrzeleniu Simona, to musiała być w porządnych opałach. Gdzie jej szukać?

Jeśli Jane zdecydowała się zostawić komputer Simona w swoim mieszkaniu, to mogło tylko znaczyć, że nie miała czasu na podejmowanie innych decyzji, na dotarcie do kogoś innego. Ale dlaczego?

Przypuśćmy, Bart, że ci, którzy wykończyli Johna Simona, zobaczyli Jane Ławry w Mexico... Jeśli tak, to czy spodziewała się tego, była na to przygotowana? Załóżmy, że tak. W takiej sytuacji trzeba dokładnie przeszukać to mieszkanie. W końcu Jane Ławry to inteligentna dziewczyna i jeśli wtedy, w Layencie, zostawiła mi adres tego domu i powierzyła mi efekty pracy swojego przyjaciela, musiała się liczyć ze wszystkim, a ja byłem tą osobą, której w danej chwili mogła najbardziej ufać...

Kiedy Pete o niezmąconym obliczu mumii wyciągniętej z prastarych grobów przygotowywał coś do jedzenia, ja przekopywałem mieszkanie. Doszedłem do wniosku, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej o Simonie i Jane. To nie było trudne, przynajmniej w dostępnym mi zakresie. Miałem komputer Simona z wszystkimi urządzeniami peryferyjnymi i miałem mały notatnik Jane, znaleziony w pudle z kasetami. Między wieloma numerami telefonicznymi były w notatniku Jane dwa, które mnie zainteresowały. Pierwszy z nich był numerem domowym w campusie uniwersyteckim w Berkeley, drugi numer, zapisany tuż nad domowym, złożony z dwóch cyfr, był numerem kodowym uniwersyteckiego komputera, to akurat wiedziałem stąd, że prowadząc sprawę Armstronga zaginionego w Toronto, musiałem dobrać się do jego danych osobistych wprowadzonych do komputera jego budy.

Połączenie końcówki teleksowej z telefonem Jane nie zabrało mi wiele czasu. Siadłem przy klawiaturze Hewletta-Packarda, wystukałem kierunkowy, potem numer Berkeley, potem kod komputera. Bart, jesteś specjalistą od brudnej roboty i kiedyś zginiesz w pudle albo zapłacisz taką kaucję, że nia starczy ci na frytki i przejazd londyńskim metrem.

Na monitorze pojawił się napis: „Wejście personalne”. I drugi napis: „Kod otwarty”.

Położyłem przed sobą kartkę papieru. Chciałem mieć informacje o Simonie i Jane Ławry, ale po chwili zastanowienia dopisałem dalsze nazwiska.

Przede wszystkim Thomas Cally, ten smutny skorpion. Mówił” że wykłada w Yale i Princeton, kapelusz z głowy, Bart, to ekskluzywne uczelnie, zresztą jak Berkeley. Potem Bill Vernon, ten był z Uniwersytetu Amerykańskiego w Waszyngtonie, ale obaj pracowali w La Vencie wśród naukowców z Berkeley, warto zadać tamtejszemu komputerowi kilka pytań. Potem Frank Martin, Jack Mahoney, Ben Murray, Will Frost i Dorothy Parker. Obwód personalny pracował posłusznie, czasem coś notowałem.

Po godzinie rozmowa z komputerem z Berkeley była skończona, ale przesyłałem mu jeszcze przez jakiś czas dodatkowe pytania dotyczące Thomasa Cally i Billa Vernona. Nie znałem kodów komputerowych ich uczelni, ale maszynka w Berkeley i tak wiedziała o nich dosyć dużo i posłusznie odczytywała mi ich..kartoteki”. Pozytywy nie interesowały mnie. Szukałem negatywów. Zwłaszcza u Johna Simona i Billa Vernona. może w negatywach znajdę motywację śmierci obu mężczyzn, niezależnie od tego, czy na przykład Vernon zastrzelił się, czy został zastrzelony, i dlaczego ktoś musiał zabić Simona.

Zapewne, gdybym zechciał spotkać się z kimś w Mexico, może mógłbym otrzymać jakieś dodatkowe informacje, ale nie mogłem odkrywać kart, nie powinienem wskazywać, kto wprowadzony jest do gry. Kiedy piszę te słowa, są one niejasne. Na razie niech to tak pozostanie.

Moją radiostacją, przyniesioną z samochodu, przekazałem o północy krótki, kilkusekundowy tekst. „Widzę sprawę coraz jaśniej”. Będę powtarzał ten tekst codziennie, w południe i o północy, licząc na nasłuch ze strony dwóch ludzi.

Jeden z nich to mój przyjaciel, a drugi to przeciwnik, którego muszę dopaść.

Joy, moja przyjaciółka, powiedziałaby zapewne w tym miejscu:

Jednak wcale nie byłem nieostrożny. Gdy Pete wychodził z domu, aby „kupić coś do kuchni”, jak powtarzał, ja też wychodziłem z domu. Nie mógł mnie widzieć, ja nie traciłem go z oczu. Przekonałem się, że mogę być go pewien. Było to trzeciego dnia po moim zainstalowaniu się w mieszkaniu Jane Ławry Szedłem w tłumie, przeklinając gorący dzień i błagając niebiosa o nagły deszcz zenitalny, który zatopi całe Mexico we wzburzonych wodach. Z wozów sunących przez Avenida Jalisca wymknął się zielony garbus volkswagen, błyskawicznie przybliżył się do krawężnika, za plecami Pete, który podążał uroczyście przed siebie, z wielkim plecionymi koszykiem na prawym ramieniu, nie zwracając najmniejszej uwagi na całą tę śmieszną współczesność, chociaż

sam śmieszny w swym czarnym meloniku nasuniętym na czoło, kroczył z taką powagą, jakby oczekiwano go na świętym placu Tenochtitlan, jakby czas cofnął się o stulecia.

Z zielonego samochodu wyskoczył mężczyzna w białym płóciennym ubraniu i czarnych okularach na twarzy. Był mizernego wzrostu, ale niezwykle sprężysty, samochód jechał tuż obok, przy krawężniku. Pomyślałem, że ktoś chce mieć tego Indianina. Mały człowieczek wysunął rękę, błysnęła broń.

W tej samej chwili ktoś, na kogo dotąd nie zwróciłem uwagi, także wyciągnął rękę, młody człowiek’ o wyglądzie studenta z Europy Nawet nie usłyszałem strzału. Człowieczek w czarnych okularach potoczył się do tyłu, poleciał kilka kroków, na jezdnię, jego głowa rozprysła się, uderzona zapewne miękkim pociskiem. Zielony samochód oderwał się od krawężnika i znikł w jednej z bocznych ulic prowadzących do ulicy Durango. Znikł również młody człowiek, a Pete z niezmąconym spokojem oddalił się. Szedłem za nim w pewnej odległości.

Gdy z wypełnionym koszykiem wracał do domu, byłem pewien, że nie jest śledzony. Ale to, co się stało, oznacza, że muszę wynosić się z Mexico...

To zdarzenie mówiło mi też, że jeśli Pete chciano porwać z ulicy, to Jane Ławry jest twardą dziewczyną i umie milczeć. Jak długo jednak? jeżeli jest więziona i jeżeli jest ktoś, kto bardzo chce wiedzieć, gdzie Jane ukryła komputer Simona i co wiedział John Simon...

Poza tym musiałem pomyśleć o Benie Murrayu. Chłopięcy, ostrzyżony na jeża, w starych dżinsach pracownik stacji w La Vencie jest tym, który dzisiaj ocalił Pete, czy uniemożliwił jego porwanie. Zdecydowany typ, szybko podejmuje decyzje, bardzo szybko. Sposób, w jaki załatwił człowieczka w czarnych okularach na Avenida Jałisca pozwalał mi sądzić, że mogę mieć z nim kłopoty.

Dlaczego Ben Murray przyjechał do Mexico?

Przyszedł Pete ze swoimi sprawunkami. Poszedłem za nim do kuchni.

- Wszystko w porządku, Pete? - spytałem zapalając papierosa.

- Dobre zakupy - odparł zwięźle. Nie spojrzał na mnie.

- Nie miałeś kłopotów, Pete?

Teraz na mnie popatrzył.

- Pan myśli o tym człowieku z zielonego samochodu? Duchy Tenochtitlanu stanęły w mojej obronie.

Co za zimny drań, ten Pete!

- Więc widziałeś wszystko, Pete?

- Wszystko. Człowieka z krótkimi włosami też. Nie wiem, o co tam szło.

Kpił sobie ze mnie, cholera.


25 czerwca. Jeszcze pracuję przy komputerze Simona, jakbym w plątaninie informacji szukał czegoś, czego John Simon już mi nie może powiedzieć osobiście. Przeszukałem mieszkanie Jane. W jednej z szuflad komody w jej sypialni znalazłem przyklejony do górnej ścianki blankiet czekowy wystawiony na „Spółkę Bankową Hansena” w Szwajcarii z wystawiającą „Spółką Bankową Hansena” w Mexico, czek in blanco. Stempel i podpis. Znów jakiś fragment faktu. Nie wiedziałem, jakie wyznaczyć mu miejsce w mojej łamigłówce. Chyba powinienem zacząć od podpisu... tak, muszę wiedzieć, kto podpisał ten czek i dlaczego interesował on Jane Ławry do tego stopnia, że musiała go ukryć.

- Wiedziałem, że sam nie rozgryzę tej pestki, ale w Mexico był, ktoś, kto mógłby mi pomóc. Pracował w jednym z wydziałów kontroli ministerstwa skarbu, a poznałem go na jednym z literackich obiadów w księgami „Bracia Foyles” w Londynie. Nazywał się Rołando Arrabal. Chciał tam kupić jakiś zwięzły zarys dziejów chustki do nosa i rzetelną monografię o lasce policyjnej w czasach Dyrektoriatu we Francji. Poznałem potem jego bibliotekę w Mexico, była w rzeczy samej nadzwyczaj dziwna. I tylko „Bracia Foyles” mogli zaspokoić kaprys Rolanda Arrabala. Jeśli ktoś z czytających te słowa zechce kiedyś wejść w posiadanie najbardziej zwariowanej książki świata, albo wydać tysiąc funtów za nieduży album o malarstwie Rembrandta, niech zachodzi do „Braci Foyles”, oni zaspokoją pragnienia i ułatwią wydanie gotówki. Wydawnictwa, galerie sztuki, miliony czyhających na klienta tomów, oto największa księgarnia świata, czyli „Bracia Foyles”. Nazywać ją „księgarnią” to tak, jakby gigantyczne królestwo Forda nazwać malutką prywatną budą klepiącą raz na tydzień błotniki samochodu szeryfa.

Właśnie na Charing Cross „u Foylesów” poznałem Arrabalą. Kiedyś, nadzwyczajnie zalani, doszliśmy do przekonania, że należymy do plemienia fantastów. Arrabal odda mi z pewnością małą przysługę

Chwyciłem za słuchawkę.

Arrabalą nie było w domu, mimo sjesty. Siedział w ministerstwie. Lubię przyjaźnie, takie, gdy dwaj ludzie witają się po roku tak, jakby pożegnali się wczoraj. Zwięźle opowiedziałem Arrabalowi, czego od niego oczekuję’. Wysłuchał spokojnie, potem powiedział:

Arrabal milczał dosyć długo. Wreszcie usłyszałem jego głos:

Arrabal to facet, który nie może się zdecydować, jak ustawić swoją kolekcję. Nie mówię o kolekcji dziwacznych książek, lecz o kobietach. Obgadaliśmy moją sprawę w Bibliotece Narodowej,

wypiliśmy kawę w kawiarni przy Plaża Hidalgo, potem zaciągnął mnie do swojego mieszkania w pobliżu. Miał nową dziewczynę w swej kolekcji, Anitę. Musiałem mu powiedzieć, co o niej sądzę, ale szczerze, lubię szczerość w takich sprawach.

- Ponętna barrakuda, gorąca murena, śliczna pirania, popatrz na jej zęby, Rolando. Zanim się spostrzeżesz, ogryzie cię
do kości i rzuci. Już zginąłeś.

Anita nie rozumiała po angielsku, ale miała kobiecy instynkt. Nie patrzyła na mnie przyjaźnie, gdy podawała nam wino. Rozpogodziła się, kiedy przeszedłem na hiszpański i zacząłem gadać różne miłe głupstwa. Arrabal był mi za to wdzięczny, ale odprowadzając mnie do drzwi zapytał:

W mieszkaniu Jane Ławry nie próżnowałem. Przekopałem je bardzo dokładnie, również w jadalni trochę popracowałem. Zajrzałem nawet do doniczek z kwiatami, mimo że Pete protestował bardzo głośno. Nie przepuściłem małej palmie, którą wyciągnąłem ze skrzynki razem z ukorzenioną ziemią. Pomiędzy korzeniami tkwiła mała ampułka. Wyciągnąłem z niej zwitek papieru. Były tam wypisane ręką Jane Ławry trzy nazwiska z sześciu, które odczytałem po złamaniu kodu komputera Simona „Senator Ama-ta, senator Silvestro, senator Sanchez”. Czyżby Jane dokonała tej selekcji niezależnie od Johna Simona? Na to wyglądało. Była jeszcze jedna zwinięta kartka; ściślej - cienka, bibułka z kalką mapy Doliny Meksyku i naniesioną na nią przy pomocy czerwonej kredki jakąś trasą. Przyjrzałem się mapie przez szkło powiększające. Była to kopia znanej mi mapy Milne’a, wydanej chyba w roku 1940 przez Flevetta i Bradley’a.

Pete zaglądał mi przez ramię.

- Czy pan jest policjantem? Czy pan odnajdzie moją panią? Czy pan też kopie w ziemi, jak moja pani? Czy pan chodzi do kościoła, jak moja pani? Dlaczego nosi pan na szyi Quetzalcoatla? Czy pan się modli?

Kiwałem potwierdzająco głową w odpowiedzi na jego pytania, ale gdy doszedł do kościoła, miałem trochę skruszoną minę, a na pytanie o Quetzalcoatla nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Pete pokiwał głową jakby chciał powiedzieć: „szkoda słów”. Ale ‘ patrzał na mnie przyjaźniej. A ja pomyślałem, że Pete potrafi mówić bardzo płynnie i gramatycznie po hiszpańsku, gdy tego chce, łobuz.

Mapka znaleziona w ampułce prowokowała mnie. Zanim zapadł zmierzch, byłem już przygotowany do drogi. Zawiozłem komputer Simona do mieszkania Arrabala. Anita otrzymała ode mnie bukiet złożony z dwunastu pąsowych róż i była dla mnie bardzo miła. Kasety Simona i nagrane na nich moje uwagi umieściłem w sejfie na dworcu głównym.

Mexico płonęło wieczornymi światłami, gdy wyruszyłem w drogę moim fordem, trasą wykreśloną na mapce Jane Ławry. Miałem niejasne przypuszczenie, że na tej trasie mogę wreszcie natrafić na jej trop. Czy rzeczywiście wyjechała taka zdenerwowana z Mexico, by szukać jakiejś fotografii?


ROZDZIAŁ VIII


Pete nie chciał pozostać w mieszkaniu Jane Ławry. Najwidoczniej to, co zdarzyło się na Avenida Jalisca, zrobiło na nim jakieś wrażenie. U Arrabala nie mogłem go zostawić. Kreole nie lubią Indian, zupełnie nie wiem czemu. Anita i Rolando Arrabal byli Kreolami. Wcisnąłem więc Pete na tylne wędzenie forda i wyruszyłem w drogę, „na poszukiwanie rozlewu krwi”, jak powiedziałaby moja ciotka, zacna Augusta.

Chciałem wiedzieć, czy Pete przebywał kiedykolwiek w tych

stronach z Jane, ale Indianin zaprzeczył stanowczo. To mnie zadowoliło.

W każdej innej sytuacji ta podróż byłaby przyjemna, ale teraz nie chodziło o żadne przyjemności.

Trasa wykreślona na mapce Jane Ławry prowadziła przez Pedregal, więc zatrzymałem się na terenie miasteczka uniwersyteckiego, aby tam o nią popytać. Nikt nie widział ani jej, ani talbota-samby, ani blaszanej terenówki, w której widziałem ją po raz ostatni. W Azcapotzaico, ongiś stolicy Tolteków i Tepanaków był tylko kościół wzniesiony na szczątkach starej piramidy. Ksiądz, którego spotkałem w pobliskiej kaplicy Dziewicy Patronki Konkwistadorów, kaplicy Los Remedios, chyba ją zapamiętał.

- Wie pan, ona rzucała się w oczy, miała ładne kasztanowe włosy i bardzo jasne oczy. Była trochę ekstrawagancko ubrana,
ach, te Amerykanki... Dlaczego pan o nią pyta?

Ksiądz był bardzo młody i wciąż poprawiał spadające z nosa okulary o grubych szkłach.

W małej estancji, gdzie kupiłem dwie puszki piwa, jakiś zarośnięty facet przypatrywał mi się bacznie spod opuszczonego ronda wielkiego kapelusza. Było gorąco, a on specjalnie wyciągnął nogi, jakby szukał zaczepki. Nie powiedziałem nic, kopnąłem go z marszu w kostkę, zawył krótko, musiało zaboleć. Poderwał się, ale zaraz usiadł.

- Za gorąco na ring, kolego? Cześć, każ sobie przyciąć nogi, a dobrze na tym wyjdziesz - powiedziałem i zatrzasnąłem drzwiJ

Drogą pośród zielonych wzgórz dojechałem do Tenayuca. Przebywałem tam kiedyś jako student i uczyłem się odczytywania historii tego miasta z przekroju sześciu świątyń, poczynając od kultury Chichimeków aż do złowieszczego roku 1520, roku podboju. Jeśli założę, że Jane jechała tędy z La Venty do Mexico. 7 komputerem Simona, to dlaczego tędy? Gdzie się zatrzymała? Czy przejeżdżała przez Tenayuca, aby kogoś zmylić, „zgubie”?! Potem wraca, czegoś szuka. Tutaj?

W pobliskiej estancji było kilka pokoików do wynajęcia, wszystkie dosyć marne, tylko jeden miał prysznic i wentylator. Wynająłem go. Zamknąłem wóz, włączyłem sygnał alarmowy na gzy by i zamki, powiedziałem Petemu, żeby szedł za mną. Usłuchał. Właściciel estancji popatrzył na nas zdumiony.

Pete nie zareagował, ale musiał zrozumieć, co mówię, bo w jego gardle coś zabulgotało. Proszę! nawet potrafię go rozśmieszyć.

Estanciero spojrzał na mnie ze zgorszeniem, na jakie mógł się zdobyć, nie używając słów. Spytałem o Jane. Nie, nie widziano tu Amerykanki o kasztanowych włosach i jasnych oczach. Jakiś typek siedzący w głębi sali poszedł do telefonu. Słuchałem uważnie, gdy nakręcał tarczę, chyba chwyciłem ten numer, muszę go zapamiętać.

Przeszukałem w nocy puste pokoje. Trochę mebli, szafy, stoliki. Nie znalazłem nic ciekawego. Jeśli Jane przywiązywała takie znaczenie do tej fotografii, to zatrzymując się na tej trasie musiała ją raczej ukryć i dlatego zapomniała ją zabrać. Pytanie, czy zdążyła ją zabrać, gdy powróciła po nią z Mexico?

W Peralvilło, w dzielnicy ruder, gdy, przejeżdżałem plątaniną wyboistych uliczek zastanawiając się, czego tu szukała Jane i czy gdzieś tutaj mogła się zatrzymać, furgonetka pokryta karbowaną blachą trzasnęła mojego forda z prawej strony. Chciałem jechać dalej, ale kierowca furgonetki miał widać inne plany, bo wytoczył się z kabiny siejąc przekleństwami, jak ze sprzężonego oerlikona. Jego owłosiona łapa trzasnęła w mój policzek. Otoczył nas tłumek postaci odzianych w malownicze lachy godne pokazania w operze, w której byronowski bohater śpiewa: „ach, jestem zabity!”

- Tysiąc peso za uszkodzenie furgonetki - ryknęło owłosione indywiduum. Nie? Pięć tysięcy! Płać, gringo!

01e, Bart, oto twój byczek” - pomyślałem i szybko wkroczyłem do akcji, chcąc uwolnić się od tego typka i tej dzielnicy. Kopnąłem go w kostkę i dołożyłem w kolano, a zanim zdołał upaść, podbiłem jego głowę moim kolanem, to wystarczyło, by przestał ryczeć. Krzepa wyparowała z niego i osiadł zrezygnowany na ziemi. Policjantowi, który/dopiero teraz wyrósł jak spod ziemi, dałem dolara, pokazując swój paszport. Zaraz zasalutował uprzejmie. Wtedy, pokazując drugiego zielonego spytałem, czy nie widział w tej dzielnicy, niedawno, młodej Amerykanki w blaszanym volkswagenie albo w błękitnym talbocie-sambie.

- O tak, proszę pana - policjant wpatrzył się jak zahipnotyzowany w banknot dolarowy, którym się wachlowałem. - Wydaje mi się, że ta pani jechała w stronę Teotihuakanu...

- O, tego nie pamiętam.

Dostrzegłem kątem oka, że Pete przysunął się do drzwi forda i trochę je uchylił.

Droga do piramid Teotihuakanu prowadziła przez marne indiańskie wioski. Miałem trochę czasu, żeby policzyć: Simona zastrzelono 3 czerwca. Jane Ławry widziałem w La Vencie 4 czerwca. Diego Raja powiedział mi, że Jane zaginęła 8 czerwca. Wynikało z tego, że musiał wiedzieć, iż tego właśnie dnia widziano ją w Peralvillo, zatem kazał ją śledzić. 15 czerwca Bill Vernon popełnił samobójstwo w La Vencie. Między tym ostatnim faktem a wymienionymi poprzednio nie dostrzegałem związku, chodziło mi o coś innego. Jane powiedziała mi, że gdy wróciła w dniu zastrzelenia Simona do Alvarado, zauważyła tylko kradzież komputera. Ja widziałem go tam o dzień wcześniej. Pele twierdzi, że Jane Ławry nie powiedzała mu nic o śmierci swego przyjaciela po przyjeździe do Mexico. Dalej: dostrzega brak czegoś powiedzmy - tej fotografii, o której mówił mi Pete. Zostawia aparaturę w swoim mieszkaniu i szybko odjeżdża. Ta fotografia musi mieć duże znaczenie... Krótko jednak mówiąc, gdy policja odkryła zwłoki Simona w Alvarado, nie było tam komputera. Został ukryty przed pojawieniem się zabójcy. Czy zrobiła to Jane czy Simon, w tej chwili nie miało to znaczenia. Była nie tylko przyjaciółką, ale i wspólniczką Simona. Co dalej?

Stąd, 8 czerwca, po opuszczeniu Mexico wyjechała do Teotihua’4 kanu, i Diego Raja, który wcześniej kazał ją śledzić, stracił ją z oczu..

Pete, który przyglądał mi się w milczeniu, powiedział:

- Pete czasem pamięta, czasem nie pamięta, może Pete ma słabą głowę?

Jeszcze mi nie ufał. Nie za bardzo.

Z Teotihuakanu nadałem kilkusekundową audycję z mojej radiostacji ukrytej w samochodzie. Chyba w tym miejscu będę już mogl powiedzieć coś więcej o tej części mojej meksykańskiej przygody. Nie lubię, grać roli faceta wystawionego na przynętę, ale to właśnie musiałem grać. „Także”, bo przecież również sam nęciłem... Rzeczywiście znalazłem się w Meksyku dlatego, ze chciałem znaleźć boga Quetzalcoalla na platformie kołowej. Chciałem udowodnić paru intelektualistom, że Robert D. Bart jeszcze nie przepił swoich szarych komórek, ani nie zmiażdżono mu głowy w jakieś bójce. A w Meksyku wrobiono mnie w sprawę, której wszystkie aspekty krążyły na łajdackiej orbicie i wokół łajdackiego centrum. Paru ludzi, zgromadzonych w jednej z zacisznych sal Museo Nacionąl de Antropologia, było to wieczorem i, powiedzmy, w sali wielkiego kalendarza Azteków, główkowało na następujący temat: jak rzucić sieci i wyłowić kogoś odpowiedzialnego zapewne za różne świństwa. Załóżmy, mówiliśmy sobie, że istnieje Wielkie Centrum. Syndykat Zła, z mackami sięgającymi wszędzie...

To pytanie zadał jeden z tych ludzi, nazywaliśmy go Jose Jimenez. Czy było to jego prawdziwe nazwisko? To wiedziano zapewne tylko w jednym z ministerstw i w kwaterze głównej Interpolu w Paryżu.

już szybciej, drugi trzeci - powiedziałem. - Czuja swoją siłą, więc staje się zarozumiały. Można też przyjąć, że akceptuje zło, oswaja się z nim.

- i Sądzę, że to właściwe ujęcie - powiedział człowiek, którego nazwisko wymieniłem. - Czy mógłby pan nam pomóc?

W sali oświetlonej dyskretnymi górnymi światłami paru facetów w łagodnie błękitnych garniturach, w trochę już przepoconych koszulach, bo nawalała wentylacja, osaczało mnie..Cholera, nie chcę, panowie, chcę mieć normalne wakacje. Powiedziano mi, że mogę się zastanowić w drodze do moich wykopalisk. Uparcie jednak ci faceci dobierali się do jednej z wad mojego charakteru. Lubię posiadać. Mówię o mojej małej kolekcji sztuki. Doktorze Bart, moglibyśmy znacznie rozszerzyć pańską licencję wywozową. O, jasny gwint, to byłoby miłe, ale za jaką cenę...

- Wie pan - podjął, a było już około północy, Jose Jimenez - wie pan, doktorze Bart, otrzymaliśmy wiadomości, że Syndykat przygotowuje nową operację wie pan? Popełniliśmy świństwo. Puściliśmy trochę farby. Ktoś gdzieś komuś powiedział, że Robert D. Bart interesuje się Syndykatem...

Naturalnie. Wie pan, doktorze, ci z Syndykatu będą teraz siedzieli na nasłuchu, w każdy czwartek i nie tylko. Ale może pan mieć to wszystko gdzieś i pozostaniemy przyjaciółmi.

- „Time” ogłosi pana człowiekiem roku, to zupełnie możliwe - zauważył Jimenez, uśmiechając się blado. Miał pożółkłe, ale mocne i ostre zęby.

- Ale ja mógłbym już tego nie zobaczyć, panowie! - powiedziałem ostro Jimenez rzucił mi przeciągłe spojrzenie. Wahał się przez chwilę, zanim powiedział cicho:

Myślałem przez cały czas, teraz przyśpieszyłem - Banque National w Genewie i Banąue de Luxembourg. Imiennie. Ale mam dwie uwagi. Wystarczyłaby mi rozszerzona licencja wywozowa na to, co wykopię w Meksyku, ale jeszcze się nie zdecydowałem i chyba będę chciał mieć święty spokój. To po pierwsze. Gdybym zmienił zamiar i miał nieszczęśliwy wypadek, pieniądze wzięłaby moja córka, Diana Bart. To po drugie. Jednak wątpię, czy zmienię moje pokojowe zamiary.

Następnego dnia wyjechałem z Mexico. Myślałem o tamtej sprawie niechętnie. Dopiero śmierć Simona, którego nazwisko wymieniono na prywatnym spotkaniu w Muzeo Nacional de Antropologia i zaginięcie Jane Ławry, którą polubiłem, spowodowały, że powiedziałem Rai: „zgoda”.

Naturalnie Diego Raja nic nie wiedział o propozycji, jaką mi przedstawiono w Mexico. Nie wątpiłem jednak, że polecono mu moje usługi w sprawie zamordowania Johna Simona.

W ostatniej audycji, jaką nadałem fonią z Teotihuakanu na przynętę dla kogoś, o kim mówiono mi w Museo Nacional de Antropologia, użyłem słów: „zaczynam orientować się coraz lepiej i domyślam się, o co chodziło Simonowi” Po namyśle dodałem jeszcze: „podbijam na pięćdziesiąt”. To już dotyczyło pięćdziesięciu kawałków. Który święty oznajmił słusznie, że za dobrą pracę należy się dobra płaca? I ta szalona inflacja, Bart. Poza tym zaczynało być gorąco. Na turystycznym szlaku ruin, między teotihuakańskim muzeum, nawiasem mówiąc bardzo dobrym muzeum, i miejscową restauracją, zostałem poproszony o przysługę. Jakiś gość w białym ubraniu i kapeluszu panama zastąpił mi drogę.

Przystanąłem. Facet strzyknął śliną na czubek lśniącego trzewika na wysokim obcasie.

- Naplułeś na mój piękny trzewik, gnojku. Uklęknij i wytrzyj.

Gdy się uśmiechał, jego zęby przypominały wyłamaną więzienną kratę. Więc nie miałem obiekcji i dokonałem w tej kracie dalszego wyłomu. Wtoczyliśmy się do restauracji, wyłamując po drodze drzwi. Położyłem gościa na barze obitym miedzianą blachą i trzepnąłem go” dwa razy w szczękę poniżej lewego ucha. Zwiotczał, wtedy go puściłem. Siedzący przy drzwiach dwaj mężczyźni podnieśli się z krzeseł. Jeden z nich podniósł rękę do lewej wewnętrznej kieszeni marynarki. Uczyniłem ten sam ruch. Miałem pod pachą webleya. Tamci usiedli.

Rzuciłem barmanowi dwa zielone na blat baru.

- Sorry, kolego, ja nie chciałem rozróby, jasne?

- Jasne, proszę pana.

Opuściłem restaurację i wsiadłem do wozu.

- Trzeba jechać, tu nie jest dobrze - zauważył Pete. Przyznałem mu słuszność.

Musiałem jednak pojechać do dyrekcji muzeum, aby zapytać o Jane Ławry. Żaden z pracowników muzeum nie widział Amerykanki odpowiadającej rysopisowi, jaki im przedstawiłem. Czy możliwe?


ROZDZIAŁ IX


Jose” Jimenez z wydziału specjalnego jednego z ministerstw w Mexico mylił się, mówiąc, że gość, którego mam wypłoszyć, zechce się ze mną bawić dłużej, bo mnie ceni. Przeciwnie, jeśli będzie chciał ze mną igrać, to dlatego, że czuje się zbyt pewnie, że mnie lekceważy. I to może go odsłonić, a mnie pozwoli przeżyć. Wielki Quetzalcoatlu, oby tak było.

Mapka Jane Ławry prowadziła do Texcoco, na południe od Teotihuakanu. Piętrzące się wzgórza, dosyć dalekie, miałem po lewej ręce. Było bardzo gorąco, zbyt gorąco, jak na tę porę roku, chyba powyżej trzydziestu stopni. Klimatyzacja w moim gracie była jeszcze dość sprawna, mimo to pociłem się. Pete pozostał niewzruszony jak posąg przeniesiony z czasów króla poety, Nezahualcoyotla, w XX wiek. Zatrzymałem się w przepysznym cyprysowym gaju, ale otaczające nas ruiny działały na mnie przygnębiająco. Texcoco to miasto ruin historii, mroczne, posępne. W przydrożnej knajpce przygotowanej do obsługi zagranicz-| nych turystów, piwo, prawdziwą niemiecką „Kaiiskrone” podawał mi kelner pocący się tak obficie, jakby przed chwilą wyszedł z sauny.

Wydawało mi się, że nie chce ze mną rozmawiać, gdy zapytałem go o Amerykankę o kasztanowych włosach. Możliwe, że widział blaszanego volkswagena, ale nie jest pewien, tylu turystów, wie pan...

- Wkrótce nadejdzie Tlalok ~ powiedział z przekonaniem Pete.

Tlalok był azteckim bogiem deszczu.

Pojechaliśmy przez Huexotla do hacjendy Chapingo, gdzie mieściła się szkoła rolnicza szczycąca się pięknymi freskami Rivery. Jane Ławry przebywała tam przez jedną noc w internacie. Wynająłem ten pokój. Formalnie jest to niemożliwe, ale zielone zawsze robią odpowiednie wrażenie.

Zarozumiały drab, ten Pete. Jeszcze trochę, a tak mi zaimponuje, że zostanę jego służącym.

Z internatu zadzwoniłem do Mexico, do Arrabala, mieli tam wyjście bezpośrednie, bez centralki. Arrabal podniósł słuchawkę swego domowego telefonu. Poznał mnie od razu. Jego dziewczyna też tam była, usłyszałem jej głos, dobrze ją oceniłem: albo ślub, albo trup. Biedny Arrabal! Zapytałem ostrożnie, czy jest gotów, bo Anita mogła użyć drugiej słuchawki.


27 czerwca. Wciąż według mapki Jane Ląwry. Rozdaję napiwki w Coatlinchanie, Tulą, Actopanie, Tulyahualco i Chalco, włóczę się pośród pól uprawianych na prawie wyschniętym jeziorze. Zyskuję ukrywany podziw Pete, bo trochę umiem mówić językiem nahuatl, azteckim, którym mówią wszyscy tutejsi rolnicy pracujący na swoich pływających pólkach-ogrodach, chinam-pas, poprzecinanych gęstą siecią kanałów. Ludzie żyją tu, pracują i porozumiewają się tak, jak za czasów ostatnich władców azteckich, oficjalnie uznawani są za chrześcijan, ale nikt nie wie, o czym właściwie myślą, kilkaset lat kolonizacji i cywilizacji spłynęło po nich jak woda po piórach kaczki „Nic o nas bez nas”, mówią ludzie tu i tam, ale różni światowego formatu reformatorzy są głusi i ślepi. Straciłem jeszcze kilkanaście dolarów, zanim dotarłem do Cuernavaca z ogromnym fortecznym kościołem i pałacem Corteza. W Cuernavaca mogłem wreszcie zjeść i wyspać się tak, jak lubię, na poziomie. I zastanowić się po raz któryś, po co, w jakim celu Jane Ławry kluczyła w tej górzysto-dolinnej krainie? W pobliżu Cuernavaca w Gualupicie, w hotelu „Selva”, znowu trafiłem na jej ślad. Przebywała w hotelu kilka godzin.

Chciałem już jechać dalej, do Cholula. Cholula było ostatnim miastem na mapce Jane. Postawiła tam znak zapytania. Zdecydowałem, że pojadę tam następnego dnia, choć nie wiedziałem, w jaki sposób mógłbym trafić na ślad Jane w tym mieście stu kościołów.

Wynająłem w „Selvie” pokój. Za dodatkowe pięć dolarów dostałem ten sam, w którym zatrzymała się Jane Ławry. Zwykły pokój z prysznicem, żaluzjami i wentylatorem, umeblowany starymi gratami. Na ścianie na wprost mojego łóżka sztych, ściślej reprodukcja starego sztychu przedstawiająca wielką świątynię w.Cholula, o której franciszkanie powiadali, że jest to prawdziwa wieża Babel. Teraz na jej szczycie wznosi się kościół, a wyciętymi przez archeologów tunelami można dostać się do starych azteckich fresków i izb zawierających szczątki dawnych ofiar ludzkich.

Pete siadł nieruchomo w fotelu. Ja, leżąc na łóżku, wpatrywałem się w wiszącą na ścianie reprodukcję. Tania, współczesna robota. Wisiała trochę krzywo. Wstałem, aby ją poprawić, bo lubię symetrię, asymetria trochę mnie drażni... Wtedy zza reprodukcji wypadła ta fotografia.

Znałem to towarzystwo. Wszyscy ze stacji w La Vencie. Lecz między nimi byli także Jane Ławry i John Simon... i był ktoś jeszcze, nie, nie obcy, lecz ktoś dobrze mi znany...

Ciekawe. Przyglądałem się fotografii uważnie, przez składane szkło powiększające o czterokrptnym powiększeniu. Nie jestem

ślepy, choć kiedy czytam stare druki, wkładam na nos okulary, teraz chciałem się tylko upewnić.

Z wszelką pewnością nie było przypadkiem, że Jane Ławry, Simon, Bill Vernon i ten człowiek, znany mi dosyć dobrze, nie gapili się w obiektyw.

Wyraźnie patrzyli ku sobie. Nie wprost, ale jakby się obserwowali. Stojący z boku, krótko ostrzyżony, chłopięcy typ, Ben Murray, patrzył na człowieka, którego znałem. Ben Murray, ten sam, który ocalił mojego Pete w Mexico, strzelając z zimną krwią, na ulicy, do człowieczka w ciemnych okularach!

Teraz, Bart, masz do rozwiązania zadanie. Simon i Vernon nie żyją, Jane Ławry przepadła... Ta trójka jest sobą wyraźnie zainteresowana, ale o nic nie mogę ich zapytać. Pozostali dwaj, Ben Murray i „mój” człowiek. Jeżeli dobrze zaczynam kojarzyć, to za nic nie powinienem teraz pytać drugiego. Muszę dopaść pierwszego z nich, Bena Murray’a.

Bart, chłopcze, weźmiesz prysznic i pojedziesz do La Venty.

Inaczej mówiąc, wystarczy mu deszcz. W porządku, jego przodkowie nie byli takimi czyściochami, jak piszą o nich mężowie nauki.

Siedział wciąż nieruchomo, nie patrząc na mnie. Udawał, że nic go nie interesuje. Podsunąłem mu pod nos fotografię. Podniósł ciężkie powieki.

Zaraz o tym zapomniałem, bo zanim dojadę do La Venty, muszę rozwiązać małe równanie. „Pete + ktoś kto go szukał w Mexi-co + Ben Murray, który go przed kimś osłonił, decydując się strzelać w biały dzień na Avenida Jalisca”. I jeszcze muszę zastanowić się nad pytaniem, dlaczego Jane Ławry zostawiła tę fotografię w Gualupita, w hotelu „Selva”. Na razie wystarczy jakaś konstrukcja, Bart. Załóżmy, że Jane chciała ją zabrać, bo przecież szukała jej. Nie zdążyła? Muszę uruchomić moje zasoby i dowiedzieć się czegoś w „Selvie”. Zakładam, że tutaj Jane została zaskoczona.

Ciekawe, czy właśnie w tych okolicach znikła z oczu Diega Rai? Zakładam, że Raja, gdyby dotarł do „Selvy”, przeszukałby dokładnie pokój i fotografia zainteresowałaby go z pewnością. Zatem albo on, albo jego człowiek, tak, raczej ktoś inny, śledzący na jego polecenie Jane Ławry, stracił ją z oczu wcześniej, zanim przyjechała do Gualupita.

Raja powiedział mi, że stracił Jane z oczu 8 czerwca, ale nie powiedział, gdzie widziano ją po raz ostatni. On traci ją z oczu 8 czerwca, a ktoś inny zgarnia ją później. Kiedy? To się okaże.

Zszedłem do recepcji i kazałem sobie podać księgę gości. Kosztowało mnie to dwa dolary. Nazwiska Jane nie zapisano.

- Dlaczego?

Recepcjonista, młody człowiek o niezdrowej cerze i gęstych, poskręcanych jak druty włosach przylegających do czaszki, unika mojego spojrzenia. Skórę na policzkach ma błyszczącą i napiętą, więc w jego organizmie musi się dziać coś niedobrego, być może jeszcze o tym nie wie.

Rozumiem. Nie warto pytać o nazwisko tamtego, bo recepcjonista powie mi, że właśnie zapomniał.

Nie miałem. Wtedy, w Mexico, w Museo Nacional powiedziano mi,.że muszę pracować na własną rękę. Raja też tu nic nie por może, a poza tym jest daleko. Może to i dobrze... Więc wybór miałem niewielki: albo dać recepcjoniście pięćdziesiąt zielonych, by puścił farbę, albo też chwycić go za klapy, i to szybko.

Chwyciłem go więc za klapy białej płóciennej marynarki. Poderwałem go i przyciągnąłem ponad stołem ku sobie. To był1 dobry argument.

Na pewno nie lubi. Meksykańskie więzienia nie są miłe. Zresztą które więzienia są miłe?

- Ona przyjechała 10 czerwca. Nie kłamię, proszę pana. Tego samego dnia wyjechała...

- Sama? Mów szybko, człowieku.

- Nie, nie sama, mój kolega mówił, że odwiedziło ją dwóch mężczyzn. Zapytali o nią, poszli do jej pokoju, wyszła z nimi.
Zaciekawiło mnie to, więc zapytałem o szczegóły. Wyglądało to tak, jakby ci dwaj ją prowadzili.

To mogłoby się zgadzać. 4 czerwca Jane jest w La Yencie,

widzi się ze mną i Dorothy Parker. Potem wyjeżdża do Mexico i zostawia w swoim mieszkaniu komputer Simona. Ale klucząc w drodze do Mexico, pozostawia w hotelu „Selva” ważną fotografię, powiedzmy, że miała ją w La Vencie. W Mexico zauważa jej brak, denerwuje się, musi mieć tę fotografię, to ważne! Odnajduje ją w Gualupita, ale nie zdąży wrócić do Mexico, bo zostaje zgarnięta 10 czerwca. Dwa dni wcześniej Raja stracił ją z oczu... Więc tego dnia, 10 czerwca, słyszy kroki na korytarzu, zrywa się, chowa fotografię za reprodukcją wiszącą na ścianie na wprost łóżka, to wszystko, co może zrobić. Dwaj mężczyźni muszą mieć mocne argumenty, - gdyż Jane wychodzi za nimi posłusznie...

Puściłem klapy faceta. Odetchnął. Rzuciłem mu tak nieprzyjemne spojrzenie, że znowu zaczął mówić.

Ja myślałem o ciupie, a on pewnie o trumnie, bo skurczył się błyskawicznie. Blada twarz nabrała teraz - żółtych kolorów.

- Dobrze, proszę pana, pokażę - szepnął, patrząc mi błagalnie w oczy. Trochę było mi go żal.

Jeszcze tego dnia byłem z nim w krętej dolince, nad którą wznosiły się skały dźwigające starą świątynię Tepozteco, jej ruiny. Z drogi dla turystów volkswagen był zupełnie niewidoczny. Ale nie był to ten wóz, który widziałem 15 czerwca, nocą, w stacji w La Vencie. Tamten miał końcówkę 47 na tablicy, zapamiętałem to. Ten miał końcówkę 29. Tak czy owak muszę wiedzieć, od kogo Jane Ławry wzięła ten wóz i co się stało z jej talbotem-sambą.

Sfotografowałem to miejsce i wóz, na wszelki wypadek, ale użyłem nie hasselblada, lecz minoxa, tę miniaturkę mogę ukryć z łatwością i mogę zrobić mnóstwo zdjęć w każdych warunkach, mając obiektyw piętnastomilimetrowy, sprzężony światłomierz, lampkę elektronową i statyw-przyssawkę wielkości papierosa.

A teraz, Bart, co z tym fantem zrobisz? Gdzie ulokować Pete przed następnym posunięciem? Wreszcie, czy uruchomić moją małą radiostację i nadać: „wszedłem na trop Ławry i Simona”, co miało znaczyć, że rzeczywiście wpadłem na jakiś ważny ślad i że posiadam coś ekstra. Moja wyobraźnia podsuwała mi w ostatnich dniach różne nieumotywowane pomysły. Nie lekceważę takich pomysłów, więc postanowiłem, że od tej chwili przestanę nadawać. Jeżeli miałem wywabić wilka - a może wilki? - to już na pewno wyszedł z lasu i gdzieś w pobliżu krąży...

Postanowiłem, że zawiadomię Diega Raję o samochodzie Jana Zadzwoniłem z „Selvy” do Quetzalcoalcos. Raja był w swoim biurze.

Musiałem mu powiedzieć o recepcjoniście z Gualupity, chociaż chłopak był przerażony. Niech Raja rozwija ten kłębek, spieszę się i nie chcę, żeby przyczepił się do Pete. Miałem wobec Indianina inny plan. Ostatnia myśl powstała, gdy Raja powiedział:

Szybko odłożyłem słuchawkę.

Recepcjonista chciał wiedzieć, czy będzie miał kłopoty. - Nikomu pan nie mówił ani o Amerykance, ani o jej wozie ukrytym opodal Tepozteco?

A naprawdę interesował mnie Jukatan. Zagubiona w wilgotnych lasach wioska gdzieś w okolicach Yumbeten. Miałem tam przyjaciół, Indian. Nie podobna wysłowić, jak ci ludzie potrafią być głęboko wdzięczni za każdy ludzki gest. Uratowałem tonącego w jeziorze chłopca, a oni przysięgli mi w zamian miłość do śmierci. Sądzę, że tam Pete będzie bezpieczny.

Miałem przed sobą kilkudniową drogę. Mogłem ją przebyć wygodniej i szybciej, wynajmując w Puebla lub Veracruz samolot. Nie chciałem jednak, aby ktoś dowiedział się, dokąd mnie niesie. Trzymałem teraz dobrą kartę i ode mnie zależało, z jakim skutkiem wejdę do gry.

Miałem czas, aby zastanowić się, dlaczego Jane Ławry tak zależało na fotografii którą znalazłem w hotelu „Selva”, czy mogła ją mieć w La Vencie, na przykład gdy odwiedziła stację archeologiczną. Wreszcie, mogłem pomyśleć nad tym, jak dobrać się do Bena Murray’a. Ale to akurat postanowiłem rozstrzygnąć w ostatniej chwili. Uzależnię mój atak od jego obrony.


ROZDZIAŁ X


Zatrzymałem się na kilka godzin w Orizabie, w hotelu na jednym z przedmieść. Stamtąd zatelefonowałem do La Venty. Pobudź krążenie, Bart, ruszaj się szybciej, albo urządzą cię tak, że nie poruszysz się już nigdy. Miałem szczęście, bo nie chciałem rozmawiać z nikim innym. Słuchawkę w La Vencie podniosła Dorothy Parker.

W słuchawce zapanowała długa cisza. Wreszcie usłyszałem głos Dorothy:

- Nie wiem, dlaczego mam do ciebie zaufanie, Rob... ja...

- Gdzie jest Murray?!

- Żebyś nikomu nie mówiła o naszej rozmowie. Nikomu, nawet Benowi. Murray’owi, gdyby się pojawił w La Vencie. Ani kapitanowi Rai, temu wysuszonemu sępowi, gdyby przybył do stacji.

Pojechałem na południe, zsuwającą się z gór drogą do Cuichapy i doliną Rio Blanco do El Arenal. Mimo że drogi były stare i marne, naciskałem gaz do dechy, gdzie tylko mogłem pozwolić sobie na większą szybkość. Byłem pokryty czerwonawym pyłem. Pete wyglądał jak starożytny głaz, którego nie odkurzano od czasów Montezumy. Ale nie robił mi wymówek.

Czy powiedziałem, że w Gualupicie przez chwilę rozważałem możliwość, że Jane Ławry zagrała małą scenkę „uprowadzenia”, aby zmylić ludzi, których się bała? No więc tak pomyślałem, ale zaraz odrzuciłem tę myśl. Jeśli Jane nie zabrała z „Selvy” tej fotografii, dla niej tak bardzo ważnej, a mnie dającej tyle dq myślenia, tó znaczy, że moja praca, chociaż powoli, posuwała się we właściwym kierunku: Jane została uprowadzona i tego, Bart, musisz się teraz trzymać. Z tego też względu nie warto nawet sprawdzić, czy Jane pojawiła się w swoim rodzinnym Buffalo w Stanach. John Simon wprowadził ją do gry o wielką stawkę, dziewczyna zdawała sobie z tego sprawę, więc nawet gdyby opuściła niepostrzeżenie Meksyk, to z pewnością nie wybrałaby Buffalo. Ale jednak, Bart, tak na wszelki wypadek, gdy zadzwonisz do Langley po raz drugi, to wspomnij, o Jane Ławry. Tak czy owak musisz zadzwonić, aby lepiej orientować się - w kartach tych, którzy weszli do gry...

Cuibo to opuszczona wioska ukryta w - lasach. Na Jukatanie wszystkie prawie wioski ukryte są w bujnych gąszczach. Najlepiej widać z samolotu owe małe skupiska chat krytych strzechą, niewielkie pólka kukurydzy - i potomków Majów, kiedyś wspaniałego ludu, dziś biedaków z punktu widzenia Europejczyka żyjącego pod kloszem swojej cywilizacji, ale czy nie bardziej szczęśliwych niż my, niewolnicy dżungli z betonu, stali i asfaltu? Wierzą w krzyż, Matkę Boską, magię i przodków. Wokół plantacji agawy marne kolonie domków, chylące się hacjendy, nitki dróg giną w lasach, prowadzą do ruin miast Majów. Im bliżej wybrzeży, tym więcej osad, „cywilizacji”, stan Jukatan ma nawet swojej uczelnie. Ale cóż to obchodzi tych, co żyją w zgodzie z rytmem1 natury, wierzą w magię i krzyż, i na chwilę ożywiają się, kiedy1

widzą dolara. Jukatan należy wciąż do tamtych Majów, chociaż ci, co żyją, nic o tamtych nie wiedzą, patrząc z lękiem na przedziwne ruiny.

Cuibo leży blisko morza, nie ma tego miejsca na żadnej mapie, nazwa też dziwna, choć podobna do Coby, nazwy jednego z wymarłych miast. Chaty wsparte na słupach wchłonął las. Jest hacjenda należąca do stacji naukowej w La Vencie. Tam znalazłem Bena Murray’a.

Siedział na przystani, przy której cumował mały jacht. Murray miał na sobie doskonale skrojony letni ubiór żeglarski. Taki ciuch kosztuje w sklepie znanej firmy „Henry Lloyd” w Londynie dużo forsy. Jego krótko ostrzyżona głowa zwróciła się w moją stronę, gdy wysiadałem z forda. Byłby pewnie jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby zobaczył Pete, ale ulokowałem go już w wiosce nad Rio Candelaria i nie sądziłem, aby ktoś mógł go tam wytropić.

Powoli szedłem pomostem. Murray nie wstawał, ale przyglądał mi się uważnie. Stanąłem przy nim.

Szczupłe, muskularne ciało Murray’a zastygło w bezruchu. Wiedziałem, co to oznacza i miałem się na baczności, ale nie chciałem go prowokować, wiedziałem, że może być niebezpieczny i że podejmuje bardzo szybkie decyzje. Wyjąłem więc ż kieszeni licencję.

dział pana. Mogę spowodować, że zacznie mówić. Opiekuję, się nim.

Murray milczał, więc ciągnąłem:

Raja może wystąpić z takim’ wnioskiem, jeżeli znajdzie ciało Jane Ławry. Bez tego ciała motyw byłby wątpliwy. Kto wie,
może sam podsunę kapitanowi Rai taką koncepcję?

-Wątpię, czy policja i sędziowie uwierzą w to, gdy zobaczą zdjęcia faceta, któremu rozwalił pan łeb na Avenida Jalisca. Chociażby policyjne zdjęcia, no i protokół sekcji zwłok. Paskudny strzał, czaszka rozleciała się jak skorupka jajka, daję słowo! Więc dlaczego pan obronił Pete i co pan w ogóle wie o zniknięciu Jane? Myślę też sobie, że być może Bill Vernon coś podejrzewał i dlatego musiał umrzeć.


ROZDZIAŁ XI


Trzeba wiedzieć, kiedy zaczynać i kiedy kończyć, a potem czekać... Ja skończyłem naciskać tego dnia, gdy doszło między nami do wymiany zdań na przystani w Cuibo. Skończyłem naciskać, bo dostrzegłem, że Ben Murray dojrzewał do gadania. Wykluczyłem jego ewentualną współpracę z Syndykatem. Bo gdyby współpracował, nie miałbym w rękach ani Pete, ani prawdopodobnie komputera Simona. Muszę wiedzieć, co łączyło Bena z Ja-ne Ławry.

Haejenda w Cuibo to dobre miejsce, tylko pozornie zaniedbane. Zewnętrznie prymitywne, to takie modne, a wewnątrz mały Hilton z pełną klimatyzacją, dobrą kuchnią, jeszcze lepszym barem, poza tym z wszystkim, aby na Jukatanie czuć się jak w Kalifornii, a indiańska służba wywiązuje się bez zarzutu ze swoich obowiązków. Unikam baru, czekam. Minęły dwa dni, Ben milczy, ja nie wyjeżdżam. Wiem, że Ben zastanawia się nad tym, co powiedziałem pierwszego dnia. Trzeciego dnia wypływamy w morze, aby ponurkować. Wieje słaby wiatr, żagle ledwie napięte, na pokładzie jachtu mamy aparaty tlenowe. Uznałem to za dobrą sposobność zakończenia sprawy:

Dokładnie sprawdziłem ciśnienie w manometrze, ustnik i okulary, zapiąłem elastyczne pasy aparatu, podciągnąłem o jedno

oczko pasek pochwy noża, wybrałem jedną z ku<jz, ale zamiast zwykłego grota dobrałem ładunek wybuchowy. Ben uśmiechnął się drwiąco, a mnie przelatywały przez głowę wszystkie zapamiętane opowieści o rekinach, rzecz jasna te najkrwawsze. Podobno rekiny przybrzeżnych wód Jukatanu najczęściej śpią, wisząc nieruchomo w wodzie, przecząc zasadzie, że rekin, który nie płynie, musi utonąć. Nie lubię rekinów, nawet śpiących.

Ben nonszalancko opadł w wodę z burty, ja powoli zszedłem po trapie. Na dziesięciu metrach, mając nad sobą potężną soczewkę wody, a pod sobą coś, co przypominało podwodne lasy kalifornijskie, popłynąłem ze Benem.

Dwa razy obejrzał się za mną, zawracał, trzymając w lewej ręce kuszę. Gdybym mu nie powiedział wcześniej, że sfotografowałem go wtedy na Avenida Jalisca i że zdjęcia mogą znajdować się w dobrych rękach... kto wie, do czego byłby zdolny. Ben Murray, ale oczywiście gdybym mu tego nie powiedział, spróbowałbym innej metody, nie wystawiając się na strzał na głębokości dziesięciu metrów. Wybacz, chłopcze, kolega Bart będzie cokolwiek brutalny, chociaż bardzo tego nie lubi.

W przeźroczystej wodzie schodziliśmy niżej, Ben ciągnął mnie na dwadzieścia metrów wzdłuż żółtej. raty kolarowej, której szczelina biegła w dół. Przecięliśmy dwie chmury czerwonych i niebieskich ryb rozpływające się powoli przed nami, z lewej strony w koralowej ścianie ciemne wnęki, skierowałem tam światło i ujrzałem jedno z tych dziwactw: śpiącego rekina. Wisiał spokojnie w wodzie jak pies, który dokładnie wylizał miskę i nic go teraz nie obchodzi Minąłem szybko nawis. Podpłynąłem do Bena. Prawą ręką chwyciłem jego prawe przedramię, a lewą dłoń zacisnąłem na wężu łączącym aparat z maską. Obie nasze kusze zwisły na paskach.

Murray szarpnął się’silnie, nie zwolniłem uścisku, zaczął uderzać nogami, chcą popłynąć ku świecącej przymglonym światłem powierzchni. Ściągnąłem go w dół. Uspokoił się. Wtedy popłynąłem z nim powoli, z postajami ku powierzchni tuż przy żółtej koralowej ścianie. Na powierzchni szybko zwolniłem uścisk, ciało Bena szarpnęło się, podtrzymując go podpłynąłem do małej wysepki, gdy.on wypluwał ustnik i szybko wciągał powietrze do płuc.

- Musimy porozmawiać, Ben, to konieczne... - powiedziałem.

Chciał się odwrócić ku mnie, nie pozwoliłem. Musiałem zejść 7. nim jeszcze dwa razy na dziesięć metrów, zanim uznał się za pokonanego, widząc i czując, że nie mam zamiaru żartować. Wciągnąłem go na rafę. Jacht stał w odległości może dwustu metrów.

- Ben - powtórzyłem - Ben, musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz.

Spojrzał ha mnie, jeszcze oszołomiony.

- Rób ze mną, co chesz, człowieku. Kocham Jane i nigdy nie mógłbym jej skrzywdzić. Od dnia śmierci Simona bała się bar
dziej niż kiedykolwiek. Zdołała zadzwonić do mnie z Gualupity...

.prosiła, bym przyjechał do Mexico. Wiedziałem, gdzie mieszkała, już wcześniej wiedziałem Więc pojechałem. Jane mogła na mnie liczyć, jeśli chcesz wiedzieć. Widziałem w Mexico ciebie i Pete, bo obserwowałem dom Jane. Po tym, co zrobiłem na Avenida Jalisca, musiałem wiać, rozumiesz...

- Kiedy „Jane zadzwoniła do ciebie?

-_ 10 czerwca, do La Venty, rzecz jasna... Rozmawialiśmy krótko, chciała mnie widzieć.

I Ben mówił dalej. Już się nie stawiał, miał dosyć nurkowania i chyba nabrał do mnie zaufania. Zwłaszcza gdy powiedziałem mu o tej fotografii, która miała takie znaczenie dla Jane. Powoli zadawałem mu dalsze pytania. Byłem trochę zmęczony. Wychodzenie z głębokości dwudziestu metrów to już nie dla mnie.

Uprzedziłem kapitana Raję, że będę w La Vencie. Byłem ciekaw, czy powie mi coś’ o samochodzie Jane, porzuconym w pobliżu Tepozteco, i czy zamknął już śledztwo w sprawie Billa Vernona. Bena Murray’a ulokowałem tam, gdzie Pete, nad Rio Candelaria.

Samochód Jane „wyczyszczono” dokładnie, Raja nie znalazł w nim niczego ciekawego. Mogłem się tego spodziewać. Policja znalazła na złomowisku w Veracruz landrovera’lio, tego samego, którym do Alvarado przyjechał zabójca Johna Simona. Ten wóz też „wyczyszczono” przed porzuceniem. Mieszkający w Comalcalco właściciel zeznał, że wóz został mu ukradziony. Policja w Comalcalco potwierdziła zgłoszenie.

Volkswagen znaleziony w pobliżu ruin Tepozteco należał do właściciela małego przedsiębiorstwa rybackiego znajdującego się na północ od Alvarado, o godzinę drogi od tamtejszego motelu. Właściciel był zdumiony, gdy Jane zaproponowała mu chwilową zamianę tego grata na jej błękitnego talbota-sambę. Był tak zachwycony pięknym wozem, że nie protestował, kiedy Amery-|

kanka powiedziała mu, że nie wie, kiedy pojawi się znowu w tych stronach. Cieszył się luksusową zabawką tak szczerze, iż prawie jej nie używał poza swoją osadą.

Zrozumiałem, dlaczego Jane mogła dojechać dc Mexico z komputerem Simona. Gdyby wyruszyła w drogę swoim talbotem, zapewne nie dowiedziałbym się tego, co już wiem! Sprytne dziecko..Ale ślad, na który liczyłem, znowu się urwał...

Nie zapłaciłem Rai szczerością za szczerość. On też szukał komputera, interesował się nim bardziej niż mordercą Johna Simona. O tym, że w Cuibo rozmawiałem z Benem Murray’em i że wręczył mi coś, co musiało mieć poważne znaczenie: dyskietkę do „mojego” Hewletta-Packarda, też mu nie powiedziałem. Jane obdarzyła mnie ogromnym zaufaniem, dając mi pewną wskazówkę w postaci numeru telefonicznego do Langley i swój adres w Mexico, ale dlaczego w takim razie nie dała mi tej dyskietki? Co było na niej utrwalone? To pytanie nie dawało mi spokoju od chwili, gdy opuściłem Cuibo, czułem, że w odpowiedzi kryje się coś ważnego. To, że Jane nie zaufała mi całkowicie, oceniłem jako poważny błąd z jej strony.

Jednakże rozumiałem ją. Znajduje się w sytuacji podbramkowej, myśli bardzo szybko, szybko działa, więc nie wszystkie decyzje muszą być precyzyjne, prawda, Bart? Poza tym Bena znała dłużej. Ludzie nie mogą być ufni do końca i ja też nie ufam nikomu do końca, w ogóle to chyba tylko ciotce, która przypomina mi co jakiś czas: „chłopcze, na tym świecie możesz mieć zaufanie tylko do mnie!” Znaleźć się na chwilę w jej londyńskim mieszkaniu, które jest również moim, wsunąć stopy w stare pantofle. Marzenie, a w Meksyku mogą mnie kropnąć!

Muszę powrócić do Mexico. Muszę rozmawiać z Arrabalem i odpowiedzieć na pytanie, co kryje dysk wręczony mi przez Bena Murray’a.

Jak na kogoś, kogo odstawiono na boczny tor, Raja nadal żywo interesował się sprawą Simona i Vernona. Mogłem przekonać się o tym w La Vencie, gdy ponownie przesłuchiwał członków misji amerykańskiej. Lecz jeśli o nich chodzi, mogli go zbywać. Sprawa morderstwa w Alvarado była nadal otwarta, ale śledztwo utknęło w martwym punkcie, zaś Bill Vernon popełnił samobójstwo i nic nie wskazywało na to, że było inaczej. Chociaż mogło być inaczej...

- Czy pamiętają państwo rzeźbę śmiejącej się głowy w pokoju Vernona? Vernon otrzymał ją w paczce na dwa dni przed swoją śmiercią.

- Zostawmy to na razie, doktorze. Powiedział pan, że Simon i Yernon wiedzieli, że ich życiu grozi niebezpieczeństwo, czy tak?

Gdyby Cally skorpion mógł mnie uśmiercić, już byłbym martwy. Proszę, nawet on zdolny jest do ludzkiego odruchu.

- Jeżeli sugerujesz... - zaczęła Dorothy, ale nagle rozpłakała się, zerwała z fotela i wybiegła z pokoju.

- Słowo daję, drań, cholerny drań! - warczał Cally.

Wszyscy patrzeli na mnie niechętnie, nawet Raja.

Doktor Frank Martin, łysawy brunet, wyjął z lodówki butelkę szkockiej. Dobry pomysł. Jack Mahoney, fotograf i rysownik misji chciał wiedzieć, co miałem na myśli, mówiąc, że Simona i Vernona ktoś ostrzegał czy szantażował. Raczej to drugie, doktorze Mahoney, ale to tylko przypuszczenia.

Nie miałem zamiaru powtarzać im rozmowy z Murray’em, który wiedział coś więcej. Przez cały czas czułem na sobie wzrok kapitana Rai. Także wtedy, gdy zapytałem Mahoney’a, czy stację w La Vencie odwiedzają turyści, goście,- znajomi. Zapewne lubią się fotografować? O tak,. przyznał Mahoney, on także lubi fotografować. A w zeszłym roku? Tak, kilka razy wykonał zdjęcia. Komu? Wymienił po chwili niezbyt długiej, ale i nie za krótkiej, odmierzonej z namysłem, nazwiska gości stacji w La Vencie, te oczywiście, które pamiętał. Tego jednego nazwiska, o którym myślałem i które wymienił w Cuibo Ben Murray, Jack Mahoney nie wymienił. Nazwiska człowieka, którego Murray rozpoznał na fotografii, jaką znalazłem w Gualupicie i którego ja znałem. Znajdujący się w pokoju konferencyjnym mężczyźni nie zareagowali na to.

Było to prawidłowe. Tamtą fotografię Jack Mahoney wykonał w campusie uniwersyteckim Berkeley, a nie w La Vencie.

Mahoney nie powiedział też, że po zamordowaniu Simona Jane Ławry przyjechała do stacji i poprosiła go o dwie rzeczy Fo pierwsze, zapytała czy wie, kim jest mężczyzna wskazany przez nią na fotografii - ten, o którym myślałem. Jeśli tak, to Mahoney musi to powiedzieć. Po drugie, Mahoney powinien wyjechać do Stanów, na jakiś czas... To wszystko powiedział mi Ben Murray w Cuibo. Murray i Mahoney byli przyjaciółmi Wątpię, czy Jane rozmawiała o fotografii z innymi członkami misji.

Prawidłowe było również to, że Mahoney nie znał człowieka z fotografii i że Murray coś o nim-słyszał, ale obaj nie kojarzyli sobie wypadków w Alvarado i La Vencie z człowiekiem z fotografii. Czy ten człowiek może myśleć o jakimś tam zdjęciu, jeśli nie wie, że ja myślę o nim? Mahoney może spać spokojnie.

- Jeśli tyle już pan powiedział, to niech pan zaspokoi moją ciekawość i wyjaśni, dlaczego Vernon popełnił samobójstwo - zaproponował Raja, gdy na jego prośbę znaleźliśmy się sami w dawnym pokoju Vernona. - Musiał mieć motyw, jeśli zdecydował się przystawić magnum kaliber 9 do skroni. Tym bardziej, jeżeli jego śmierć miała pozbawić jego rodzinę wysokiego ubezpieczenia. Wysunął pan jakieś przypuszczenia i koniec na tym. Kto go szantażował? Czym? Czego od niego chciano? Jeśli cale to towarzystwo wiedziało, że Vernon się zastrzelił i grało naiwnie na zwłokę, licząc, że zanim policja meksykańska przekaże akta sprawy policji amerykańskiej, to rodzina Vernona wejdzie już

w posiadanie pieniędzy - bo tak można to tylko zrozumieć - to czy wiedziało również, dlaczego szef misji jest aż tak załamany?

Nie mogłem mu powiedzieć, że wszystko to opowiedział mi Murray.


ROZDZIAŁ XII


Nadłożyłem trochę drogi. Okrążyłem Teotihuakan, w Zurapango zaś, w warsztacie wskazanym mi przez Murray’a wymieniłem mój samochód na niebieskiego opla z zaświadczeniem o wypożyczeniu wozu, tak na wszelki wypadek, gdybym miał kłopoty z policją. Potem wzdłuż jeziora Xaltocan, przez Sierra Guadal i wzdłuż jeziora Tetzcoco pojechałem do Mexico. Był początek lipca. Niecierpliwiłem się. Chciałem znaleźć się w mieszkaniu Arrabala, usiąść przed komputerem i dowiedzieć się jaką wiadomość kryje dyskietka, którą Jane powierzyła Benowi Murray’owi.

Już lipiec. Diabli wzięli moje wykopaliska! A w sierpniu miałem być w Szwajcarii, u mojej córki Diany. Obym się przedtem nie przejechał, bo stawka w Meksyku wydaje mi się coraz wyższa. W Teotihuacanie kupiłem dla Diany kilka „amete”, wyjątkowo pięknych. „Amete” to takie barwne rysunki na korze, sprzedawane przez meksykańskich Indian, pełne fantazji obrazki zwierząt, natury. Małe arcydzieła sztuki naiwnej.

Czułem, że zbliżam się do jakiegoś rozwiązania, więc teraz prowadziłem ostrożnie moją niebieską karetę, nie chcąc tracić czasu na ewentualne rozmowy z policją. Miałem w prawej kieszeni wiatrówki specjalną rezerwę, około stu dolarów. Mały prezent w kolorze zielonym może być dobrze widziany. Aha, czy powiedziałem, dlaczego zmieniłem wóz? Mój biały ford trochę rzucał się w oczy, a ja pamiętałem tych facetów w zielonym volkswagenie na Avenida Jalisca.

Z automatu dworcowego zadzwoniłem do Buffalo. Kobieta, która podniosła słuchawkę, powiedziała mi, że jest matką Jane. Nie, córki nie ma ani w Buffalo, ani w Berkeley. Wyjechała do Meksyku w kwietniu...

- Ona jest taka wrażliwa, wie pan, zawsze się o nią martwię, a kiedy w zeszłym tygodniu...

A kiedy w zeszłym tygodniu”... Nie jestem pierwszym, który pytał o Jane Ławry.

- Halo! Powiedziano mi, że moja córka zaginęła... Czuję się źle, odkąd to wiem, proszę pana, czy pan coś wie, błagam niech pan coś powie! Jane nigdy nie milczała tak długo, wie, że mam chore serce...

Tylko przez krótką chwilę była, opanowana i chłodna. Czy ktoś ją o to prosił? Może ten gość z Langley?

- Jeszcze zadzownię. Proszę być dobrej myśli, pani Ławry.

Jane to dzielna dziewczyna i może pani być z niej dumna.

Odłożyłem słuchawkę.

W chwilę potem zadzwoniłem do Langley. Połączenie otrzymałem natychmiast. W słuchawce usłyszałem nieznany mi kobiecy głos.

- Słucham, proszę mówić.

Nie znałem nazwiska tego faceta, z którym już rozmiawiałem. Co miałem mówić?

- Posuwam się powoli, proszę pana. Ale musi pan wiedzieć, że załatwiam tu moją sprawę. W Meksyku. Nikt nie wciągnie mnie wbrew mojej woli do żadnej gry. Załóżmy, że chcę rozwiązać problem pewnej koncesji naftowej, bo uwielbiam meksykańskie ruiny i kaktusy i jestem altruistą. Teraz co do Simona. Jego śmierć łączy się ze śmiercią Billa Vernona. Zna pan to nazwisko? Czy Vernon był pańskim człowiekiem?

- Nie.

- Jednocześnie jednak zaufano mi i zostawiono pański „adres” - położyłem nacisk na tym słowie. - Gdyby mi była potrzebna pomoc, to poproszę, ale bez zobowiązań.

Z dworca pojechałem w stronę Plaża Hidalgo. 2’anim zadzwoniłem do drzwi mieszkania. Rolanda Arrabala, upewniłem się telefonicznie, czy nie będzie tam żadnej niespodzianki. Głos Arrabala upewnił mnie, że wszystko jest w porządku. Interesowało mnie to, bo zaraz po rozmowie z Langley wykręciłem numer telefonu Jane i ktoś w tamtym mieszkaniu’ podniósł słuchawkę. Nie odezwałem się, słuchałem. Nie padło ani jedno słowo. Ktoś, kto w mieszkaniu Jane trzymał słuchawkę, też nasłuchiwał.

Potem zadzwoniłem z automatu w pobliżu Plaża Hidalgo do Arrabala.

- Przyjeżdżaj - powiedział. - Już mam wyniki.

Idąc do samochodu, musiałem minąć kiosk. Kupiłem w nim popołudniową gazetę. Zanim złożyłem ją i wsunąłem do kie-

szeni wiatrówki, spojrzałem na tytuły pierwszej strony i zdjęcia. Jeden z tytułów zawiadamiał: „12 lipca nasz senator powraca z kontynentu europejskiego do Meksyku. Jak zawiadamia sekretariat pana senatora, wyda on 15 lipca w salonach »Oil of Mexico<- przyjęcie dla przyjaciół...” Nie zwróciłem na to żadnej uwagi. Ze zdjęcia pod tekstem spojrzała na mnie mięsista, szeroka, opalona twarz ‘ mężczyzny po pięćdziesiątce. Miał bystre oczy, zawodowy uśmiech polityka i siwe włosy.

Rolando Arrabal przyjrzał mi się zza swoich okularów w złotej oprawie. Uśmiechnął się i pokręcił głową. Zapewne pomyślał, że jestem idiotą.

Stop, Bart, pomyślałem, nie myśl jeszcze, że doznałeś iluminacji. Myśl wolniej, porządkuj, i żadnych emocji.”

- Jeżeli cię nudzę... - nastroszył się Rolando. Nie poczęstował mnie papierosem, sam sobie strzelił zapalniczką. Byłem
od niego o niebo lepszy. Wziąłem piersiówkę i nalałem szkockiej,

do szklaneczek. Rolando nie odmówił. Wypiliśmy w zgodzie, jak syjamscy bracia.

Arrabal włączył mały automatyczny rzutnik na sąsiednim stoliku Na wiszącym na ścianie ekranie pojawiło się zdjęcie czeku znalezionego w mieszkaniu Jane Ławry, potem powiększony podpis Gormaza.

W milczeniu zjedliśmy kolację, potem wyszliśmy na taras, aby pod granatowym niebem wysuszyć butelkę porto. Z głębi mieszkania dochodziła do nas łagodna melodia „Estreiity”, starego przeboju meksykańskiego, przed laty tańczyła go, grała i śpiewała cała Europa.

- O czymś zapomniałem - powiedział Arrabal.- - Chodź. Włączył w jadalni automatyczny rzutnik i pokazał mi jeszcze kilka zdjęć innych czeków, wszystkie wystawione na „Spółkę Bankową Hansena”, Podpis ten sam: Pedro Gormaz. Sumy - duże Nazwiska odbiorców nie były mi znane. Arrabal wyświetlił kilka danych. Były to zapisy przelewów na podstawie informacji dostarczonych z „Tampa Bank” na Florydzie. Ujrzałem między nimi nazwisko dobrze mi znane: „Bill Vernon”, Chaos mojej mozaiki wypełnił się w tym punkcie. Mogłem założyć, że jeśli Vernona szantażował przelewami Pedro Gormaz, chcący pozyskać za jego pośrednictwem coś od Johna Simona, to czek znaleziony w. mieszkaniu Jane mógł oznaczać, że otrzymał go Simon, jako, powiedzmy, ws,tępną propozycję. Simon był twardy i „Pedro Gormaz” chciał postępować z nim inaczej niż z Vernonera, choć skutek miał być taki sam. Simon nie był człowiekiem, który ustąpiłby bez walki, był uparty, czegoś szukał, co wiedział? Więc zabito, go, a potem uprowadzono jego asystentkę i szukano jej służącego Pete... Jeśli Pete potrzebny był „Gorftiazowi”, to po co? Co może wiedzieć Indianin? No, Bart? Może wiedzieć, gdzie jest komputer Johna Simona, albo gdzie są kasety


ROZDZIAŁ XIII


Kilkakrotnie przejrzałem na ekranie komputera zawartość kaset Simona, potem wszystko, co otrzymałem z drukarki i wszystekie rysunki plotterowe. Jeden z nich był ciekawy, przedstawiał schemat platformy produkcyjnej, w zasadniczej części typowy, z pokładami latarni morskiej, radiolatarni, anlen. lądowiska dla helikopterów, elektrowni, potem były pokłady magazynowy, załogi, produkcyjny, mieszkalny, niżej przystań ładunkowa, wszystko w normie technicznej, wszystko z wyjątkiem obszernych pomieszczeń dla straży, „pokład specjalny”, taką uwagę dodał do tej. części schematu John Simon. Niezwykle rozbudowany. Dla-czego?

Sfotografowałem to wszystko minoxem, na wszelki wypadek Graty Simona zabierały wiele miejsca, a taśmę z minoxa mogę ukryć wszędzie...

Chociaż dosyć dobrze poznałem system operacyjny tego Hewletta-Packarda, nie potrafiłem złamać niektórych szyfrów Simona, zakodował je numerycznie. Straciłem przy nich dużo czasu, zanim wpadła mi do głowy myśl, żeby uruchomić translator] języka maszyny. To było już prawie to, czego chciałem... Simon był zbyt inteligenty, aby nie wiedzieć, że jeśli grozi mu niebezpieczeństwo, to bardzo łatwo może utracić efekt całej swojej pracy. Więc, załóżmy, Bart, że był to efekt ostatnich dni rozmyślań, zanim ktoś użył karabinu webley-scott kaliber 11, 4, a John Simon upadł na plaży w Alvarado, z dziurą w czole.

Tak to musiało być, spieszył się, oczekiwał, że ci, którzy mu grożą, przyjdą wreszcie. Pracował do ostatniej chwili, potem razem z Jane Ławry ukrył maszynę, kasety i dyski, a jeden z nich, szczególnie ważny, Jane powierzyła Benowi Murray’owi.

Kobieta potrafi grać na emocjach, mężczyzny jak wirtuoz na swoim instrumencie. Czy kochający ją nieszczęśliwie Ben możs zdradzić?. Ależ nie, ponieważ mężczyzna, który kocha naprawdę, pozwala się wykorzystywać i powtarza jak dziecko: „zrobię wszystko, bo chcę abyś była szczęśliwa”, i nawet się nie zastanawia, czy kobieta postępuje z nim etycznie, czy nie, jest mu to obojętne. Ale to sprawa Bena, nie moja. Ja zadaję sobie pytanie: dlaczego Simon czekał do ostatniej chwili z ukryciem komputera, przecież grozili mu, a Bill Vernon musiał mu powiedzieć, że jest szantażowany, i powiedział to. Simon otrzymał już rzeźbę śmiejącej się głowy, wie, co to znaczy: umrze, jeśli nie będzie posłuszny... Dlaczego nie odwołał się do pomocy Langley? Musi mi to powiedzieć Jane Ławry, jeżeli jeszcze żyje i ja ją odnajdę.

A dlaczego czeka do ostatniej omalże chwili, gdy wyrok wisi już nad jego głową? No, Bart, doktorku, człowieku jajogłowy, powiedz!

Otóż, kolego, Bart, dlatego, że musi czegoś się dowiedzieć. Na przykład, kolego Bart?

Przypomnij sobie samolot krążący nad statkiem, na wysokości Alvarado... Taki statek i taki samolot to dobre miejsce do prowadzenia rozmów, spotkań, takie rozmowy Simon utrwalił w pamięci komputera, numerycznie, a dlaczego waruje przy tej mar szynie jak pies? Bo chce komuś przedstawić niezbite dowody. Odważny facet. Tak, spotkania, rozmowy przy okazji prowadzenia legalnych badań dna morskiego i morza, zanim, ewentualnie, przystąpi się do wierceń... I ten helikopter, który sam to widziałem, kilka razy lądował na pokładzie statku, też ciekawe.

Samolot odlatuje na wschód, helikopter może do Quetzalcoalcos, może... Ostatnie rozmowy prowadzone między ludźmi na statku i ludźmi na pokładzie samolotu musiały być ciekawe, tak ciekawe, że Simon musiał je wprowadzić do komputera... Myśląc o tym, włożyłem do stacji mini-dysków dyskietkę otrzymaną od Bena Murray’a, tę, którą ocaliła Jane Ławry. Wcisnąłem przycisk translatora i wpatrzyłem się w ekran.

Przez chwilę - świecił bladym, zielonym światłem, potem Ho zbladło i pojawiły się na ekranie czerwone litery przetworzonej rozmowy, wybrałem takie właśnie cieniowanie barwne, bo zapis dyskietki był interesujący. Z jakiej aparatury Simon podsłuchał tę rozmowę? W jego samochodzie, o ile pamiętam, nie było radiostacji. W motelu także jej nie miał, ani w swoim namiocie. Więc musiała ją mieć Jane w tablocie-sambie. A jeśli tak, to kapitan Raja już o tym wie, z pewnością jego. ludzie rozebrali to pudełko na czynniki pierwsze. Mniejsza o to. Wpatrywałem się w ekran.

Sprawa koncesji naftowej przeszła w kongresie, małe opory chcieli wiedzieć, kto daje kapitały. Opór w senacie”. „Jaka decyzja?”

Trzeba przekonać senatora ostatecznie, powtarzam, ostateczna niedługo będzie w Mexico. „

Czy to konieczne?”

Bez jego podpisu nie będzie interesu. Bez niego będzie interes”.

Rozumiemy, Gormaz”...

Gormaz... Było mi gorąco i zimno na przemian. Duszno. Za paliłem papierosa i wyrzuciłem go. Zapaliłem szybko drugiego i zgniotłem go w popielniczce. Nabiłem fajkę, nalałem sobie koniaku,. na trzy palce. Wyszedłem na taras. Była noc. Wpatrywałem się w światła ogromnego miasta, w którym żyje kilka naście milionów ludzi, a ja muszę znaleźć jednego, tylko jednego bo już wiem, co znaczy „przekonać senatora ostatecznie”, chyba wiem... Nie pukam do drzwi sypialni Arrabala i jego dziewczyny wchodzę, leżą obok siebie i w sobie jednocześnie, ciało dziewczyny jest cudowne, oto, Bart, jak trzeba spędzać noce, z dziewczyną i w żadnym wypadku nie kupuj jej nocnej koszuli, gdy zbrzydnie, będzie miała dość czasu, aby ukrywać ter fakt. Kotka Arrabala przebudziła się, pstryknął włącznik lampki na stoliku, zgasiła ją najpierw, zaraz potem uznała, że jest dosyć ładni abym mógł ją obejrzeć.

. - Bezwstydna - powiedziałem bez przekonania. Zastanawiałem się, czy to łóżko jest dostatecznie. szerokie, aby zmieścili się trzy osoby, czy o tym samym myślała kotka Arrabala, gdy uśmiechnęła się do mnie? Chyba nie, ona chce ślubu, a ja jestem jak huragan Josephine w Kalifornii, byłem tam w październiku a teraz nikt nie wie, gdzie mnie szukać.

- Naftowe, Arrabal, tylko naftowe.

Arrabal zastanawiał się. Usiadł na łóżku. Wziął ze stolika paczkę papierosów, poczęstował mnie. Usiadłem na brzegu łóżka, zapaliliśmy.

To nazwisko znajdowało się na kartce papieru, którą znalazłem w mieszkaniu Jane Ławry, pomiędzy dwoma innymi nazwiskami: Silvestro i Sanchez.

Z sypialni poszedłem do gabinetu Arrabala. Na biurku leżała ta gazeta, której’ szukałem. Leżała pomiędzy innymi gazetami i stosem magazynów ilustrowanych Spojrzałem na podpis pod zdjęciem przedstawiającym opalonego faceta z siwymi włosami. „Rodrigo Amafa”. Jeszcze raz przeczytałem tekst informacji, na którą przedtem zerknąłem tylko przypadkowo:,12 lipca nasz senator ^powraca z kontynentu europejskiego do Meksyku. Jak zawiadamia sekretariat pana senatora, wyda on 15 lipca w balonach «Oil of Mexico» przyjęcie dla przyjaciół”... Tyle akurat przeczytałem wczoraj, zanim wsiadłem do samochodu i pojechałem w stronę Plaża Hidalgo, do Arrabala. „Przypuszczamy - informowała dalej gazeta - że pan senator poinformuje swoich zawziętych przyjaciół i równie zajadłych przeciwników o nowej sytuacji na europejskim i światowym rynku naftowym. Naturalnie ci, którzy znają poglądy naszej gazety, wiedzą to, co i my wiemy, że zarówno przyjaciele jak przeciwnicy pana senatora Amaty szanują go jako polityka, znawcę problemów naftowych i Meksykanina. Wszyscy kochamy pana senatora Amatę, chojnie wszyscy zgadzamy się z jego poglądami, koncepcjami i metodami pracy. W związku z tym cały Meksyk - piszemy to bez obawy posądzenia nas o przesadę - i całe, Ciudad de Mexico oczekuje niecierpliwie na chwilę, w której senator Amata znowu; pojawi się na najbliższej sesji naszego senatu, a jego poglądy i przemyślenia wywołają nowe burze w kongresie i przemyśle naftowym. Świat reformuje gospodarkę naftową i związaną z nią gospodarkę pieniężną. Era szantażu »Opec« należy do przeszłości. Tylko lojalna współpraca międzynarodowa przyniesie korzyści i* pomyślność. »Lojalność międzynarodowa i honorowa gra poli-tyczna« to hasła senatora Amaty, które zapewne nabrały jeszcze głębszego znaczenia po rozmowach z europejskimi partnerami. Z niecierpliwością oczekujemy pana senatora Amaty w salonach »Oil of Mexico«, chociaż ubolewamy, że nie zostaliśmy tam zaproszeni. Ale nie chowamy urazy w sercu i mówimy: 15 lipca, w południe, senator Amata znowu spotka się ze swymi gośćmi i przyjaciółmi.”

Wpatrywałem się z tarasu w światła wieżowców. Gdzieś w pobliżu jednego z nich, Torre Latino American wznosiła się olbrzymia bryła „Oił of Mexico”, teraz obrysowana - tylko nielicznymi światłami okien. „Opór w senacie, trzeba przekonać senatora ostatecznie, powtarzam, ostatecznie, sprawa koncesji, przekonać ostatecznie, czy to konieczne? Bez jego podpisu nie będzie interesu, bez niego będzie interes, rozumiemy, Gormaz, Gormaz, bez niego będzie interes” - powtarzałem w myśli słowa, które komputer Simona rozszyfrował z dyskietki otrzymanej od Bena Murray’a.

Stop, Bart, wróć do porządku słów, „przekonać senatora ostatecznie”, a nie „ostatecznie przekonać”, czy to może mieć znaczenie? „Bez niego będzie interes”... bez niego, bez niego. Bart, stop, to coś znaczy, przekonać senatora ostatecznie, bez niego będzie interes, porządek tamtych słów ma znaczenie, słowa bez niego też mają znaczenie, Simon musiał to zauważyć, powiedział o tym Jane Ławry, dlatego Jane powierza dyskietkę Benowi Murray’owi, dlatego Ben decyduje się działać na Avenida Jalisca, aby Pete nie zaprowadził tamtych facetów z zielonego volkswa-gena do mieszkania, w którym stoi komputer... ktoś dowiaduje się, że John Simon wie coś bardzo ważnego, powiedzmy, wiadomość z ostatniej chwili, to budzi niepokój, więc Simon, ponieważ nie chce ustąpić, musi zginąć. Bill Vernon też musi zginąć, ale ponieważ ktoś sądzi, że Vernon niewiele wie, albo udaje, że byłby mało przydatny, trzeba go wypróbować szantażem, Vernon nie wytrzymuje, popełnia samobójstwo, stop. Myślę o tym wszystkim, kłębi się to w mojej głowie, przestawiam fakty, słowa, znaczenia, przemieszczam fragmenty i detale mozaiki... „Bez niego będzie interes, przekonać ostatecznie”, wpatruję się w fotografię, senatora Rodrigo Amaty, szeroka twarz uśmiecha się do mnie, oczy wpatrują się we. mnie, ‘kiedy chodzę wzdłuż biurka.

15 lipca, w południe, senator Amata znowu spotka się ze swymi gośćmi i przyjaciółmi” - informuje gazeta wczorajsza.

Senator Rodrigo Amata ma wielkie wpływy polityczne i w sferach naftowych. Ktoś chce zdobyć koncesje. Badania morza na wysokości Alvarado, ze statku i samolotu, poważne zainteresowanie, poważne inwestycje. Senator Amata ma przeciwników. Albo śmiertelnych wrogów. Ludzie mogą być przyjaciółmi, ale gdy między nimi staje problem, na przykład wielka forsa, a jeden z nich przeszkadza w jej zdobyciu, to musi odejść, bo” forsa to władza... Simon rozszyfrował rozmowę, więc musi umrzeć, Jane, jego asystentka, musi zniknąć, Vernon musi być szantażem, musi się ukrywać, ilu jeszcze ludzi boi się, czai, czuwa? „Bez senatora Amaty będzie interes”...

Nikt nie podnosi słuchawki, nikt z nikim nie rozmawia przez telefon, Syndykat zła przekazał wiadomość gazecie, gazeta drukuje, że 15 lipca w południe senator Amata...

Zostanie ostatecznie przekonany i bez niego „będą interesy”.

Nie jest ważne, czy ktoś - z pracowników gazety orientuje się, co znaczy ta informacja, to mnie nie obchodzi. Sądzę, że po prostu przekazano informację, którą gazeta wydrukowała -

a ktoś ją przeczyta. Ktoś, z kim ludzie Sydykatu zła, załóżmy, nie chcą się teraz spotkać. Fantazja, Bart, ale tak może być.

Gmach „Óil of Mexico”, 15 lipca, południe, przyjęcie, przybywa senator Amata i przybywa ktoś jeszcze, aby stała się śmierć w południe!

- Muszę być na tym przyjęciu - powiedziałem. – Ale dlaczego t o miałoby się stać w południe? To niewygodna pora,
Bart, prawda?

Tym bardziej niewygodna, gdyby chodziło o kogoś, kto, na przykład, dysponuje karabinem webley-scott kaliber 11,4... Mozaika wypełnia się, ale są to wyobrażenia. Diego Raja nie wspomniał ani słowem, że policja jest na tropie mordercy Johna Simona. Znaleziono landrover 110 i to wszystko, ale stop, Syndykat może mieć’ tylu ludzi gotowych na wszystko, ilu mieć zechce... Jednak ta data, 15 lipca, nie podoba mi się, w południe? „Przekonać senatora Amatę ostatecznie w południe”? Załóżmy, że te słowa to znak i rozkaz, rozkaz „przekonania” Amaty. Jest 11 lipca. Jutro Rodrigo Amata przyjeżdża do Mexico, więc od jutra muszę kupować tę popołudniówkę, która zamieściła pierwszą wiadomość.

Musiałem zadzwonić do Langley, choć była jeszcze noc. Nie mogłem tego zrobić z mieszkania Arrabala, pamiętając, że mieszkanie. Jane Ławry jest „obstawione”, że nieznani mi ludzie już’ tam dotarli. Pojechałem na dworzec główny i wybrałem jeden z automatów międzynarodowych. Dosyć długo czekałem na połączenie, wrzucając pesety, automatyczny telefon dyżurny musiał szukać „mojego” człowieka o tej porze.

Odłożyłem słuchawkę. Tak czy inaczej, będę sam.

Wróciłem do mieszkania Arrabala, wziąłem prysznic i pomaszerowałem do łóżka. Arrabal i jego koteczka byli cokolwiek głośni w wyznawaniu sobie uczuć, mimo to zasnąłem,

Koteczka Arrabala kupowała gazety, między innymi popołudniówkę, którą chciałem mieć. 12 i 13 lipca nie znalazłem w niej ani słowa o senatorze Amacie. Byłem niespokojny. Coś mogło się wymknąć mojej uwadze przy układaniu mozaiki. Ale co miałem zrobić? Miałem te karty, które miałem. Do diabła! 14 lipca dziewczyna przyniosła stos gazet, a ja rzuciłem się na nie jak Shylock na weksle. Na pierwszej stronie zobaczyłem to samo zdjęcie Rodriga Amaty, a pod nim tekst. Zanim przejrzałem cały tekst, wyłowiłem z niego to, co interesowało mnie najbardziej. Senator Amata powita swoich gości i przyjaciół w salonach „Oil of Mexico” 15 lipca, jutro o godzinie 9 wieczorem, a nie w południe. Pan senator „z pewnością wybaczy naszej redakcji podaną wcześniej informację o przyjęciu w salonach „Oil of Mexico” w dniu 15 lipca w południe. Informacja ta była, rzecz prosta, błędna. Zauważyliśmy ją sami i pośpieszyliśmy sprostować, niemniej serdecznie dziękujemy za uwagę nadesłaną nam z biura pana senatora Amaty”...

To już pasowało do mojej mozaiki. Nie - południe, a wieczór. Ciemność. Teraz już mogłem wyobrazić sobie kogoś, kto w ciemności, wprawnymi ruchami składa nietypowego webley-scotta...

A pomyłka gazety? Miałem pewność, bez argumentów, ale jednak pewność, że to nie była pomyłka. Była to wiadomość dla kogoś, kto umie przekonywać ostatecznie... Pozwolenie.

Więc jutra przekonam się, co jest grane. I albo mi się powiedzie, albo kopnę w kalendarz, jak mawia mój przyjaciel Jost z Zurychu, to znaczy pójdę - do nieba. Potrzebny mi jest smoking, ale zostawiłem go w mojej przyczepie przy torze wyścigowym. W ubranko Arrabala nie zmieszczę się, podarłbym je na strzępy, ostatecznie mogę coś kupić w sklepie, na jeden wieczór, ale nie chciałbym się rzucać w oczy w czymś takim. Poza tym] smoking pozostawiony w przyczepie został uszyty tak, że mogę w dwu miejscach zawiesić dwa futerały. Temat dobry do gun story... Ale prawdę mówiąc, nie miałem ochoty do żartów.

Wieczór, 14 lipca, parking w pobliżu toru wyścigowego w Taj cubaya. Pojechałem tam biało-żółtą taxi i wysiadłem w odległości pięciuset metrów. Tor był nieczynny, ale miasto nie zaczęło się jeszcze pogrążać we śnie, ulice pełne były ludzi i zapalających się reklam. Zbliżałem się do parkingu. Szedłem spacerową aleją, w cieniu drzew. Moja przyczepa stała pomiędzy małym renaulttem i potężnym chryslerem, doskonale widoczna w świetle lamp jarzeniowych. Czarny zamiatacz w niebieskim kombinezonie i czerwonej czapeczce zamiatał wąski pas chodnika oddzielający parking od jezdni Tańcząc i podrygując sunął za swoją miotłą. Gdzieś dalej stał mały pojazd na dużych kołach, ze szczotkami i brezentowym miechem Gdyby zamiatacz w niebieskim kombinezonie uruchomił go, mógłby pewnie zakończyć swoją robotę w dziesięć minut. Jednak ani chodnik przy parkingu, ani stosy śmieci nie istniały dla czarnego. Na uszach miał słuchawki, więc w kieszeni kombinezonu musiał mieć walkmana i, słuchając czegoś z taśmy, tańczył. Dlaczego nie uruchomi maszyny do zgarniania śmieci?

Przystawał przy samochodach nie przestając tańczyć. Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie zostawiłem przyczepę. Przysunął się do drzwi, dotknął zamka... Nie poruszyłem się w ciemności. Zamiatacz obtańczył przyczepę. Sięgnął do kieszeni i włożył coś w zamek. Co? Znowu się oddalał tańcząc. Samotny złodziejaszek amator Możliwe, że miał wspólnika, którego ja z mojego miejsca nie mogłem dostrzec. Ale co włożył w zamek przyczepy? Dlaczego ni^ próbował otworzyć drzwi?

Czarny w niebieskim kombinezonie udawał, że pracuje. Poczułem leciutki dreszczyk przebiegający między łopatkami. Czyżby niebieski kombinezon miał tu kogoś wystawić? Na przykład kogo? Na przykład mnie... Wciąż tańczył ciągnąc za sobą miotłę. Wyglądał groteskowo. Miał chyba bardzo duże i bardzo płaskie stopy, bo jego ruchy były niezgrabne.

Wyszedłem z cienia drzew i skierowałem się w stronę - przyczepy. Niebieski kombinezon znieruchomiał na chwilę, i to mi wystarczyło, żebym zrozumiał zagrożenie. Szedłem powoli, ale spokojnie, na luzie. Potknąłem się, zakląłem głośno. Schyliłem się, udając, że poprawiam sznurowadło. Spojrzałem do tyłu. W mroku alei spacerowej, jakiś cień trochę zgęstniał, pojawił się płomyczek zapalniczki. Przede mną, w odległości może trzydziestu metrów, niebieski kombinezon znieruchomiał, także teraz już na coś czekał. Jego prawa ręka spoczywała na drążku miotły, lewa zsuwała się do kieszeni. Szedłem w stronę przyczepy. Do tylnych drzwi, przy których tamten kombinował. Poszukałem kluczyka, podniosłem go do zamka, moja ręka znieruchomiała o milimetr od tego lśniącego kawałeczka metalu, za to lewa ręka czarnego, którego nie spuszczałem z oka, szybko wsunęła się do kieszeni. Jasne, Bart! Słuchawki odbierają polecenia, a walkman w kieszeni to radiowy detonator, do diabła. To wszystko pomyślałem, odbijając się ze wszystkich sił od asfaltu i przelatując nad dachem potężnego chryslera, odbiłem się po raz drugi i przeleciałem nad dachem dodge’a długiego jak trumna przeznaczona dla dinozaura.

Ujrzałem przeraźliwie jasny błysk światła. Moja długa przyczepa po prostu przestała istnieć jak cień, który rozpłynął się w blasku jakiegoś super flesza. W miejscach, gdzie stały renault i chrysler, płonęły już dwa czerwone, skręcające się ognie. I wtedy dopiero usłyszałem głuchy grzmot pierwszego wybuchu, w którym utonęły dwa mniejsze wybuchy zbiorników renaulta i chryslera.

To ja miałem przestać istnieć w tym małym piekle.

Z dwu stron przybliżały się już światła policyjnych wozów.

Przebiegłem przez gazon i znalazłem się w cieniu drzew. Na parkingu, w pobliżu miejsca wybuchu,’ zapalił się jeszcze jeden wóz. Niezły pokaz ogni, w których ja miałem się usmażyć. Oddalałem się szybko w stronę parku Chapultepec, ale nie biegłem, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Przed Avenida Chapultepec zwolniłem kroku, potem zatrzymałem się, przeszedłem na drugą stronę ulicy dosyć wolnym krokiem. Biało-wiśniowa taksówka towarzysząca mi od parkingu, także zatrzymała się w pewnej odległości. Z przeciwnej strony nadjeżdżał pesero, pognieciony mikrobus-taxi, takich zbiorowych taxi jest w Mexico mnóstwo. Pomalowany pstrokato pesero mijał mnie, był dosyć zatłoczony, co nie mogło być dla mnie dziwne, bo przejazd takim gratem kosztuje jeden peso. Wskoczyłem na metalowy fotel obciągnięty dermą. Kierowca wyszczerzył do mnie zęby.

Białó-wiśniowa taksówka ostro skręciła na jezdni i ruszyła za mikrobusem. Zgubiłem ją, wyskakując pomiędzy Durango i Avenida Hospital. W tej plątaninie ulic czułem się jak u siebie w domu. Mimo to odbezpieczyłem mojego webleya.

15 lipca. Pojechałem na Paseo de le Reforma, do banku „Thomasa Cooka” i w wynajętym sejfie złożyłem materiał fotograficzny, dotąd zdobyty, łącznie z filmami z minoxa, kasetami i dyskietką. W dziale obsługi pocztowej’ złożyłem list do Diany, z wyjaśnieniem, że przyjadę do Szwajcarii z pewnym opóźnieniem oraz list do Josta, w którym prosiłem go, aby dowiedział się czegoś o „New Information Agency” w Genewie. Bank „Thomas Cook” załatwia nie tylko sprawy finansowe, jego klienci mogą liczyć także na znakomitą obsługę pocztową wszędzie i zawsze tam, gdzie obsługa taka wydaje się niepewna Często wysyłam korespondencję przez agencj,ę, „Thomas Cook” albo „American Expfess”, gdziekolwiek się znajduję, lubię błyskawiczną obsługę. Błyskawiczną i absolutnie dyskretną. W liście do Josta podałem mu adres: RDB u „Thomasa Cooka”. Nie chciałem żeby Jost dzwonił z Zurychu do mieszkania Rolanda Arrabala. Miałem jeszcze w oczach obraz tamtego wybuchu na parkingu i wcale nie chciałem, żeby Arrabal i jego koteczka wylecieli w powietrze jak ów czarny zamiatacz.

Arrabal nie wyraził zaskoczenia, gdy spytałem, czy może mi pożyczyć swój samochód, szybką, sportową mazdę, bo ni^ chciałem pojechać do „Gil of Mexico” moim wozem Milczał, gdy sprawdzałem magazynki webleya i scorpiona. Nie powiedział ani słowa, gdy pomagał mi w zapinaniu futerału scorpiona. Umieściłem ten futerał pomiędzy łopatkami, ale poniżej, tak, że znajdował się na plecach dostatecznie nisko i marynarka nie opinała broni. Wyregulowaliśmy paski z przodu i z tyłu, pod kamizelką, a jeden z pasków podwiesiłem do kołnierzyka marynarki, tak, bym mógł, pociągając go, wyciągnąć broń w sytuacji awaryjnej. Webleya wsadzę sobie za pasek od spodni., W porfelu miałem kilkaset dolarów - w Meksyku jest to fura pieniędzy - angielski paszport i licencję wydaną mi przez londyński Yard. Koteczka Arrabala także, milczała, od kilku dni nosiła na serdecznym palcu pierścionek zaręczynowy i była szczęśliwa, tak szczęśliwa, że stawała się coraz bardziej potulna. Ale w końcu nie byłaby kobietą, gdyby nie zapytała:

- Rolando - powiedziała koteczka, przetrawiwszy moją odpowiedź - Rolando - on chce popełnić jakieś głupstwo. Nie bądź tchórzem i przyłącz się!

- On mnie o to nie prosił, on nic nie mówi. Pomyślałem, że dziewczyna wpadła na dobry pomysł.


ROZDZIAŁ XIV


Moja ciotka Augusta to kobieta rozsądna i mądra, jej wadą jest tylko to, że lubi powieści w pewnym stylu, takie, w których pełno jest „pożarów pocałunków”, a różni starzy gentlemani „wyciągają dystyngowane ciała w starożytnych fotelach, kołysani ciszą dumnych siedzib z czasów Wilhelma Zdobywcy” i tak dalej: Arrabal był szalenie dystyngowany, wręcz powieściowy sylwetka romantyczna, prawie nie do wiary, że oddycha, żuje i trawi. Koteczka patrzyła na niego z miłością i dezaprobatą, tak, jak tylko kobiety potrafią spoglądać na swoją bezsporną własność.

Powiedział „koteczka” takim tonem, jakby chciał, bym usłyszał to słowo przez duże k. Więc powiedziałem mu, że jego Koteczka jest cudowna. Myślałem o czymś innym. Zakochany mężczyzna to kawał głupka. Wiedziałem coś o tym.

Zanim jednak poszliśmy z Arrabalem do windy, miałem przed sobą kilka godzin oczekiwania na zmierzch. Nie wypiłem ani kieliszka czegokolwiek/byłem trzeźwy, jak chórzystka Armii Zbawienia i czytałem kupioną na moją prośbę przez Koteczkę książkę Johna Simona o kulturze Meksyku. Byłą napisana z taką pasją

i miłością do tego kraju, że mogłem prawie uwierzyć w to, co: powiedział mi człowiek z Langley. John Simon mógł rzeczywiście zajmować się tropieniem linii przerzutowych narkotyków via. Meksyk, a „sprawa Pedra Gormaza” mogła zająć.go z pobudek czysto emocjonalnych. Kto umiał tak pisać o Meksyku jak John Simon, musiał kochać Meksyk. To wzruszające i niecodzienną u areheologa-zawodowca. John Simon nie napisze już tej książki, o której rozmawiał ze mną w Alvarado. Chciał napisać o Peru przed Inkami. Twierdził, że znalazł dowody na to, iż kultury andyjskie imigrowały z północy, z terytoriów zasiedlonych przez.) Olmeków. Chciał w tym dziele przedstawić nowy porządek kuli] tur przedceramicznych całej Ameryki Południowej, według swoi jej teorii lux ex Mexico. Chciał wstrząsnąć archeologią amerykańską. Czy zdołałby tego dokonać? Mnie w każdym razie, jeśli, idzie o Peru, interesowałby okres inicjalny, tak około roku 1800 p.n.e., a z epoki ceramicznej horyzont późny oznaczający okres ujednolicenia kulturowego około roku 1534... Oto żył sobie człowiek, który chciał opowiedzieć, jacy byliśmy na tej półkuli przed paroma tysiącami lat, ale popełnił błąd, bo stanął na dro-j dze ludzi żyjących tylko dniem dzisiejszym, bez korzeni, prawąJ i moralności. I tak przygoda intelektu umarła w starciu ze stalowym pociskiem kaliber 11,4.

- Chcesz powiedzieć, że dzisiaj spotkasz zabójcę Johna Si4J mona?

- Drogi chłopcze! Mój przyjaciel, lord Brooke z Ely powiedziałby, że twoja ciekawość jest taka modernistyczna.

- Rozumiem. Brak mi klasy. - Rolando klapnął na fotel.

Czy myślałem o tym,- że w gmachu „Oil of Mexico” spotkałem

człowieka, który z zimną krwią zastrzelił Simona? Wtedy, w Alvarado, strzelał zawodowiec, precyzyjnie, jak do tarczy, a Raja nie trafił na jego ślad. Jeśli nie mylił mnie mój instynkt i jeśli dobrze ułożyłem mozaikę z faktów, do których dotarłem, dzisiaj ktoś może zamordować senatora Amatę. Ale takich zawodowców jak strzelec z Alvarado jest wielu, a Syndykat może ‘sobie pozwolić na każdego, cena nie ma znaczenia - Rezydenci Syndykatu w Ameryce i Europie mają dostęp do najlepszego „materiału”.

Pojechaliśmy do „Oil of Mexico” okrężną drogą. Arrabal prowadził swoją mazdę, ja rozglądałem się. Poczynając od Pałacu Sztuk Pięknych nie było zbyt tłoczno. Na ulicach płonęły już wszystkie światła. Te w ostatnich oknach, na najwyższych piętrach monumentalnych budowli wyglądały jak mikroskopijnie, zawieszone w ciemnościach lampki. W strumieniach wozów nie dostrzegłem nic niepokojącego. Jeszcze raz przypomniałem Arrabalowi, by nie dotykał gałki skali mojej radiostacji i zapamiętał przełącznik „odbiór-nadawanie”, teraz w pozycji „odbiór” Zanim ruszyliśmy z Plaża Hidalgo, dostroiłem radiostację do walkie-talkie Nie miałem pojęcia, czy będzie mi to potrzebne, czy nie, ale chciałem mieć pewność że gdyby coś się stało, to nie będę musiał zmykać pieszo. Zabrałem, też na wszelki wypadek minoxa, włożyłem go do paczki z papierosami. Statyw włożyłem do kieszeni marynarki, miał wygląd automatycznego ołówka.

Arrabal zatrzymał wóz na parkingu przed gmachem „Oil’ of Mexico”.

Banki i gmachy wielkich przedsiębiorstw są w Mexico dobrze strzeżone. W mieście, w którym żyje więcej ludzi niż w niejednym państwie świata, może się zdarzyć wszystko...Obserwowałem wejście do „Oil of Mexico” przez lornetkę. Schody były dobrze oświetlone, a szklanych drzwi opatrzonych kunsztownie kutymi kratami pilnowali faceci w marynarkach, które wydawały się źle uszyte, ale te szerokie bary nie były z pewnością wywatowane. Oczekiwano senatora Amaty. Jeżeli sprawdzicie moje przypuszczenie, jeżeli wiadomość wydrukowana w popołudniówce przeznaczona jest dla mordercy, to ciekawe, którędy ten człowiek wejdzie. Boczne wejścia nie, wchodzą w rachubę, to pewne.

Wesołe towarzystwo wysypało się z kilku długich amerykańskich limuzyn. Faceci byli w smokingach, ale moje czarne ubranie szyte u londyńskiego krawca, szara kamizelka i perłowy krawat robiły na tym tle całkiem niezłe wrażenie, bo jeden z tych gości krzyknął do mnie:

- Cześć, George, idziesz na przyjęcie do starego?

Wyszczerzyłem zęby.

- Mam już pełny kanister - powiedziałem - i nie wiem, czy wytrzymam dodatkowe tankowanie. Wracam do ambasady
po piersiówkę.

- Ma dosyć, a chce więcej! - zawołał jeden gość z tego towarzystwa. Otoczyły mnie kobiety, były przedziwnie ubrane, ich suknie były długie i powłóczyste, wieczorowe, za to na ramionach miały coś, co w Paryżu miał dopiero pokazać Montana. Szerokie, workowate marynarki z potężnie wypchanymi ramionami. Do tego koszule w paski i krawaty sięgające pępka. Osobliwość, czegoś takiego nie widziałem w gabinecie figur woskowych. Ale dziewczyny były w najlepszym gatunku. Objąłem dwie z nich, bo poruszały się trochę niepewnie. Tak weszliśmy na marmurowe schody i skierowaliśmy się ku wielkim, szklanym drzwiom. Wiedziałem, że nie było to zwyczajne szkło, ale coś odpornego na ‘serię z pistoletu maszynowego. Goryle stojący przed i za drzwiami przyglądali się ponuro całemu towarzystwu, ale gdy znaleźliśmy się w ostrym kręgu światła, rozpogodzili twarze, uśmiechając się wcale przyjaźnie. Widywali już moich „przyjaciół” i to nie jeden raz. Jeden ze strażników podszedł do mnie, zwolniłem kroku, płynący przodem dystyngowany facet obejrzał się i zawołał:

- Hej, George, daj gazu, jesteśmy spóźnieni, chce mi się pić i nie cierpię widoku pustych butelek!

Strażnik zawahał się, otaczający mnie faceci pokazywali,mu niedbale jakieś kawałki papieru, ale nie były to zaproszenia, co to było? Aha, karty identyfikacyjne. Albo pracowali w „Oil of Mexico”, albo otrzymali takie. „przepustki”. Objąłem mocniej moje towarzyszki, a one objęły mnie.

- Trochę wypiły - rzuciłem gorylowi - i nie wiem, co będzie za godzinę! Można na was liczyć, chłopcy?

Ciężkie szklane drzwi rozsunęły się i wpłynęliśmy do olbrzymiego, marmurowego hallu wyglądającego jednak jak ogród botaniczny pełen bujnej, soczystej, tropikalnej roślinności, pośrodku zielonej murawy biła w powietrze podświetlona fontanna, małe marmurowe ławeczki ukryte były w uroczych samotniach z zieleni i kwiatów. Wesołe towarzystwo płynęło ku kryształowej klatce windy. Z lewej strony drzwi windy dostrzegłem małą skrzynkę, do której ten, który nazwał mnie Georgem, wsunął właśnie swoją kartę identyfikacyjną. A więc kryształowe drzwi zamykały korytarz prowadzący do windy i każdy z gości musi mieć kartę identyfikacyjną.

Odsunąłem dziewczynę obejmującą mnie z lewej strony i popchnąłem ją ku drzwiom. Mocniej objąłem tę z prawej i pociągnąłem ją w stronę jednej z ławek stojących w zielonych niszach. Dziewczyna była rzeczywiście zawiana. Poprosiłem jej kartę identyfikacyjną. Dała mi ją bez oporu. Nie była to karta pracownicza ani imienna, w porządku.

Odszedłem szybko. Z dojściem do windy nie było problemu. Kryształowe drzwi rozsunęły się przede mną, gdy włożyłem do skrzynki kartę. Ledwie przekroczyłem próg, zamknęły się za mną błyskawicznie. Karta powodowała nie tylko ich otwarcie, lecz także wyłączała system alarmowy. Teraz do windy Właśnie sunęła do góry. Obserwowałem światełka skaczące nad drzwiami. Zatrzymało się na dwudziestym dziewiątym piętrze. Po chwili zgasło. Wtedy nacisnąłem guzik z lewej strony drzwi. Winda zaczęła sunąć w dół. Włączyłem stoper zegarka Gdy, wchodziłem do windy, zatrzymałem stoper. Nieźle.. 10 metrów na sekundę.

Szybciej niż przypuszczałem znajdę się tam gdzie chciałem być.

Z korytarza oświetlonego łagodnym światłem opadającym z witrażowego sufitu ujrzałem z lewej strony, w głębi, ostro zarysowany prostokąt z rozsuniętymi skrzydłami, a płynący stamtąd gwar uświadomił mi, że jestem chyba jednym z ostatnich gości, więc pomaszerowałem tam, nie za szybko, stąpając po pomarańczowym dywanie. Brzegi dywanu były czarne, ściany korytarza były białe, drzwi w głębi pokryte czarnym lakierem. Drzwi do toalet po lewej stronie korytarza ukryte były za pomarańczowymi zasłonami. Witraże sufitu, kryjące gniazda żarówek, przedstawiały azteckie hieroglify, także pomarańczowej barwy, w czarnych obwódkach. Ładne. Gdy wybuduję sobie w przyszłości zamek podobny do katedry, jak uczynił to kiedyś William Randolph Hearst, to skopiuję ten pomysł, a dla gości każę wydrukować katalog kosztów, żeby wiedzieli, na co mnie stać.

Z wysokich stołków barowych widać niekiedy świat lepiej, niż mogłoby to się wydawać abstynentom. Siedząc na jednym z takich stołków z uznaniem przyglądałem się wyposażeniu tego baru. Niezła pijalnia. Na wszystkich białych półkach ozdobionych czarnymi listwami i lustrzanymi ściankami stały butelki najprzeróżniejszych kształtów i rozmaitej, ale zawsze alkoholowej zawartości, całość ujęta w wijące się kiście bluszczów i storczyków. W garnizonach poniżej butelek czuwały wszystkie formacje kielichów i kieliszków, czarek i szklanek, a operujący mikserami człowiek w białym smokingu robił wrażenie specjalisty wysokiej klasy. Zdobyłem jego uznanie, gdy odsunąłem podany mi kieliszek whisky, mówiąc, że nie piję czegoś, co fermentowało w aluminiowym kuble, zamiast w porządnej szkockiej dębowej beczce. Nalał mi z innej butelki. Powąchałem, skinąłem głową i wypiłem.

- Za zdrowie senatora Amaty. Pewnie już się zbliża.

Barman uśmiechnął się uprzejmie. Miał wyrazistą twarz amanta z czasów niemego kina i wąsik Adolfa Menjou.

- Pan senator Amata przybędzie około północy, proszę pana. Pan senator Amata twierdzi, że szampan smakuje najlepiej o północy...

- Pan senator lubi mieć entree, prawda?

- Tak bym to chyba ujął - odparł ostrożnie barman i zwrócił lewy profil ku dziewczynie, która podeszła do baru. Zauważyłem, że lewy profil miał lepszy od prawego.

Zatem, kolego Bart, przyjęcie o dziewiątej wieczorem, ale senator wkroczy teatralnie o północy... Kojarzę coraz lepiej. Ta gazeta popołudniowa nie popełniła błędu. Najpierw podała wiadomość o przyjęciu w południe, potem sprostowanie o przyjęciu wieczorem... to jakby zawiadomienie dla kogoś, i jakby pozwolenie na coś. „Przekonać senatora ostatecznie”, to znaczy zabić.

Śmierć, pojawia się śmierć, ale nie w południe, nie... Wiadomóiśe przekazana przez popołudniówkę oznacza, że to, co nazwałem „śmiercią w południe”, może oznaczać „śmierć o północy”. Po prostu - wyrok... Jeśli tak, to mam jeszcze trochę czasu. Jeżeli w ogóle potrafię coś zrobić. Nie wiem przecież, j a k ma zginąć senator Amata. Czy mogę teraz prosić kogoś o pomoc? Jak? Poza tym nie ufam. nikomu.

Rozpiąłem marynarkę. Wydawało mi się, że pokrowiec wiszący pomiędzy łopatkami wypycha materiał i że walkie-talkie w lewej kieszeni, mająca rozmiar etui od cygar, jest stanowczo za duża.

Popijając przyglądałem się ludziom z wysokości barowego stołka. Meksykanki są śliczne, niezależnie od tego, czy ubrane są według starej mody Chanel czy Balenciaga, albo dadzą się nabrać na najnowsze ekstrawagancje Thierry Muglera, „Voque”, „Harpers Bazaar”, wreszcie, kiedy już zdecydują się pokazać światu w najgorszych „rags”, czyli różnych szmatach i nędznych ciuchach. Z jedną z nich w chwilę później musiałem zatańczyć w salonie tanecznym. Ubrana była śmiało. Wenus wyłaniająca się 7 morskiej piany umarłaby ze wstydu, gdyby jej dano tylko tyle materiału na kieckę. Nie była młoda, lecz była krzepka, a zdobyczne brylanty na szyi i palcach obu rąk świadczyły, iż była osobą zdecydowaną i mającą ustalony pogląd na życie.

Orkiestra naśladowała brzmienie Lionela Hamptona, a piosenkarka chciała śpiewać jak Dianą Washington. Ale to nic. Podobała mi się ta piosenkarka.

W tańcu przenieśliśmy się z moją Meksykanką do sąsiedniej sali. Okna zajmujące długość jednej ze ścian nie były zasłonięte, to naturalne na tej wysokości. Przesunąłem się z moją partnerką wzdłuż okien i mogłem zauważyć, że gmach „Oil of Mexico” miał kształt litery U. Przeciwległa masywna ściana wieżowca oddalona była o jakieś czterdzieści metrów. Ściana łącząca oba skrzydła konstrukcji była dość silnie oświetlona na różnych poziomach, zapewne w korytarzach łączących skrzydła. Za to ściana przeciwległa była ciemna i na tle ciemniejszego jeszcze nieba wyglądała niby posępna skała.

Zespół na tle orkiestry, dziesięciu czarnych facetów w białych smokingach, wykrzykiwał rytmicznie przebój roku 1945, gdy ludzie znowu zaczynali się bawić po wojnie.

Przeciwległa posępna ściana wieżowca wyraźnie zaczynała mnie interesować. Odholowałem brylantową damę do baru. Chciałem obejrzeć salą przylegającą do sali tanecznej. Była to palarnia o spokojnym, szarym wystroju ścian, podłogi, wygodnych mebli, firan, a jedyny ciepły ton wnosiły abażury lamp stojących przy kanapach, fotelach i stolikach. Na ścianach dostrzegłem oryginalną grafikę Jose Orozca, naturalnie z pominięciem jego rewolucyjnej tematyki. Tam, gdzie rozważane są sprawy interesów i nafty, nikt nie przepada za rewolucją, nie dziwię się. Orozco też przestał się dziwić, gdy zamieszkał w wygodnej willi. A obok jeszcze jedna sala o złotych parkietach, brzoskwiniowych dywanach, na ścianach flamandzkie tkaniny, pod ścianami meble w stylu Ludwika XV, po obu stronach drzwi wspaniałe weneckie zwierciadła. Następna ściana, na niej dwie piękne szafy boulle’owskie z dekoracją z hebanu, kości słoniowej i szyldkretu, a w dolnej części szaf wzory wycinane w jasnych i ciemnych płytach, ze szczególnie pięknymi motywami ornamentalnymi w premiere-partie, jasnymi na ciemnym tle. Contre-partie w układzie odwrotnym nie były bynajmniej gorsze. Szafy oddzielone były dwoma oknami, pomiędzy którymi stało mahoniowe biurko chippendale, oba okna łączyły się w tym miejscu. Biurko oświetlone było dwoma brązowymi kandelabrami. Różnorodność stylów nie raziła tu, projektant zachował harmonię i umiar. Za biurkiem chippendale - znowu ta posępna ściana przeciwległego wieżowca. Na biurku przybory do pisania, wszystko w brązie, podkładka do pisania w kolorze kości słoniowej. Przy drzwiach dwaj nieruchomi służący w brzoskwiniowych kaftanach, białych spodenkach do kolan i czarnych bucikach ze srebrnymi klamrami, na głowach mieli małe białe peruczki, a na twarzach skórę Mulatów. Co za dekoracja. Do jakiego występu? Jakiej sztuki?

Posępna ściana na wprost była ciemną. Raz tylko dostrzegłem w jednym z jej okien krótki błysk światła. Służba nadzoru?
Ktoś zapalał tam papierosa?

Pożeglowałem do olbrzymiej sali jadalnej, w której potężny stół z czarnego dębu, zajmujący całą jej długość służył jako bufet dań zimnych. Usiadłem na jednym z niezliczonych gotyckich krzeseł stojących pod ścianami i przyglądałem się zastawie. Nie umrę z głodu, to pewne. Zwłaszcza że goście, choć hałaśliwi, nie szturmują spiżarni.

Nikt się mną nie interesował. Nikt z wyjątkiem perłowej Meksykanki, z którą pewnie bano się tańczyć. Wymówiłem się, poszedłem do następnej sali. Była pusta, a na jednej ze ścian wisiał olbrzymi biały ekran. Usiadłem w kącie i zapaliłem papierosa.


ROZDZIAŁ XV


Kursowałem pomiędzy barem i salą tańca. Dwie panie, jedna obsypana brylantami, a druga perłami, towarzyszyły mi. Mógłby m się bogato ożenić, a nawet zostać bigamistą, ale cyfrowy zegar nad białym barem przypominał mi, że zbliża się północ, a więc myślałem tylko o tym. Przyglądałem się gościom, słuchałem rozmów, rozmawiałem-i ze mną rozmawiano. Traktowano mnie tak, jak traktuje się kogoś, kto naturalnie musi bywać na „takich” przyjęciach i kto z pewnością należy do tego towarzystwa. W sali tanecznej jakiś młody człowiek dopadł mnie i wyjaśniał głośno koncepcję fresku zamówionego „właśnie dla tej sali przez Oil”. Opowiadając młody człowiek pocierał dłonią lewe ucho, w którym tkwił mały kolczyk.

- Hej George! - zawołał pewien gość, ten sam, który w pewnym sensie zapewnił mi alibi przed gmachem „Oil”. Był, już ostro wstawiony.”

- Hej, stary!’ Wytrzymamy do północy?

Wycofałem się widząc, że podąża ku mnie diamentowa Meksykanka. Zgubiłem ją, wziąłem wiatr w żagle i trzymając ster jak należy, dobiłem najpierw do bufetu w sali z gotyckimi. krzesłami, potem do baru. Wciągnąłem się na wysoki stołek i zamówiłem szkocką z wodą i lodem..

Przy drzwiach do baru zauważyłem znaczne poruszenie. Podniósł się gwar, błyskały flesze. Dwaj ludzie, dwaj mężczyźni w nienagannie skrojonych smokingach podawali sobie ręce. Witali się, ale powitanie wyglądało tak, jakby w tej właśnie chwili ubijali znakomity interes.

Skinąłem na barmana. Posłusznie postawił przede mną pełny kieliszek. Wypiłem. W pewnych sytuacjach po każdym następnym kieliszku trzeźwieję.

Nie zdążyłem powiedzieć barmanowi, żeby podał camele, a on już podsuwał je Patrycji z miną człowieka padającego na brzuch. Ciekawe, dlaczego tak się płaszczy.

Zamówiłem jeszcze jedną szkocką, ale ponieważ nie dowierzam barmanom, ostrożnie powąchałem podaną mi substancję.

- Tak jest, proszę pana.

- Jeśli chcesz wiedzieć co pijesz, to trzymaj się mnie - powiedziałem do Patrycji, ale ona zaraz gdzieś odpłynęła. Potem widziałem ją szalejącą na parkiecie sali tanecznej. Degustowałem jakiś czas szkocką oceniając fachowość destylacji, potem przyjąłem cumy na pokład i też odpłynąłem. Nie mogłem patrzeć na faceta, który zamówił szklankę mleka z pływającą na powierzchni tego płynu truskawką.

W kącie sali barowej jakiś starszy gość siedzący na kanapie przywołał mnie stanowczym gestem. Poczęstował mnie cygarem, po czym powiedział, że nie cierpi tych cholernych Karaibów. Wpatrzył się we mnie z natężeniem, czekając na odpowiedź. Ponieważ milczałem, jego piękne, wysokie czoło pokryło się zmarszczkami, a dwa guzy, wysoko kiedyś ocenione przez Lombrosa uniwersalne znamiona wybitności zarysowały się wyraźniej.

Starszy pan pociągnął z wysokiej szklanki. Umiał wytwornie drzemać w towarzystwie. Wydawało się, że jest zamyślony. Ale ocknął się znowu i bardzo szeroko otworzył usta, więc podsunąłem mu myśl.

Mały Japończyk rzucił mi spojrzenie, miał małe, czarne oczy, zaraz potem znikł w tłumie.

Zbliżała się północ.

Trochę po północy ujrzałem senatora Amatę Najwyżej minutę po północy. Spóźnił się trzy godziny. Bagatela. Miał napoleońską postawę, dużą siwą głowę, opaloną twarz i ruchy człowieka pijącego wyłącznie sok pomarańczowy i dbającego o kondycję. Sympatyczny typ. Ujrzałem Patrycję. Podbiegła do senatora Amaty i przytuliła się do niego. Znowu zagrały flesze. Do licha. Dojrzały mężczyzna z takim dzieciakiem? Dziewczyna przyprawi mu takie rogi, że rodzinne grobowce senatora zatrzęsą się do dziesiątego pokolenia wstecz. Jako racjonalista ceniący język faktów, mogę to sobie już teraz wyobrazić. Ale powoli. Czy rzeczy wiście ten mężczyzna o bystrych oczach mógłby nie dojrzeć takiego zagrożenia?

Ktoś trącił mnie poufale w bok. Starszy pan, specjalista od] Karaibów. W lewej ręce trzymał wysoką szklankę, w prawej ogromne cygaro. Trzymał się dobrze.

Już nie piłem. Obserwowałem Sancheza, Silvestra i Amatę. Ci dwaj krążyli wokół Amaty po ciasnych orbitach. Albo myliłem się, albo chcieli się znaleźć z nim w sali z biurkiem chippendale... Amata pomknął jednak do sali z białym ęjkranem, na którym przelatywały kolorowe slajdy z podróży senatora po Europie i, jak mogłem się zorientować, jego pasje i jego sny. Zauważyłem, że.nie miał żadnej obstawy...Należał do plemienia nieuleczalnych optymistów i ludzi życzliwych światu. Czyżby istnieli jeszcze na świecie tacy politycy?... C o miało się dzisiaj stać. Jak. Kiedy., Stałem na progu sali z biurkiem chippendale i wpatrywałem się w okno, za którym widać było tamtą przeciwległą, posępną skałę wznoszącą się/na wysokość kilkudziesięciu pięter. Ciemną. W żadnym z okien po tamtej stronie nie paliło się światło. W jaki sposób ktoś mógłby dokonać zbrodni? Trucizna? Bzdura. To można zrobić wszędzie, przy każdej okazji, i zawsze policja może dopaść podejrzanego czy podejrzanych. Policyjne metody selekcji i redukcji podejrzeń, faktów, ludzi bywają perfekcyjne/ T o stanie się tutaj, czułem to każdym nerwem. Strzał - tutaj? Wykluczone. Nonsens. Do takich ludzi jak Amata zabierają się zawodowcy. Ludzie znikąd, ludzie bez nazwisk, bez twarzy, tacy, których nikt nigdy nie może posądzić o najmniejsze lekceważenie prawa. Ludzie bez motywów, którzy nie zaprowadzą policji do ludzi z motywami... Stop, Bart, co sądzisz o tamtej części wieżowca? Ciemność przyciąga, wabi. Warto obejrzeć korytarze tam prowadzące, piętra, windy, ale czy to możliwe... Jesteś sam, a tu coś musi się stać, wydano polecenie „śmierć w południe”, jesteś już pewien, że oznacza to rozkaz - zabić. Ktoś przetnie wątłą nić i tryskający energią człowiek przestanie oddychać, żyć, zniknie.- Będziesz w pobliżu. A gdybyś mu powiedział o twoich podejrzeniach? Już słyszysz jego śmiech. Tacy jak on cenią tylko fakty i dowody. I nie lękają się niczego. Są jak dzieci, które muszą wszystko obejrzeć po raz pierwszy, zanim nauczą się żyć bezpiecznie... A jeśli ktoś, jak senator Amata, lubi żyć szybko i mocno? Nie, nie uwierzy, cokolwiek powiesz, wrócił z Europy z własną wizją rzeczywistości, fascynują go obrazy przelatujące przez biały ekran. Amata ma głowę pełną nowych pomysłów, powie ci: „przyjacielu, mówisz o głupstwach!” A policja? Do policji nie możesz się zwrócić.- Jeśli nie chciałeś zaufać kapitanowi Rai i jeżeli jest tyle innych podejrzeń, jeśli wciąż myślisz o człowieku z fotografii Jane Ławry, o Simonie, Vernonie, Murray’u i o tym, że brakowało doprawdy niewiele, byś wyleciał w powietrze razem z twoją przyczepą... No to co chciałbyś powiedzieć policji? Diego Raja dał ci jasno do zrozumienia, że on też nie ufa policji. A ci ludzie z Museo Nacional de Antropologia, z którymi rozmawiałeś, zanim wyruszyłeś starym lordem na południe? Oni też nie ufali. Pewnie ani policji, ani nawet sobie... I wciąż nie wiesz, kto albo co kryje się za nazwiskiem Pedro Gormaz. Ciekawe, czy Jost dowiedział się ó nim czegoś w Szwajcarii. Wahasz się, Bart? Chcesz podejść do telefonu? Nie zrobisz tego, jesteś sam, ale nie podniesiesz słuchawki w boksie przy barze, przytulny właściwie gabinecik, a nie kabina telefoniczna, nikogo tam nie ma, ale możliwe, że jeżeli tutaj musi się t o stać, jeżeli senator Amata będzie „przekonany ostatecznie” dzisiaj, może już niedługo, to niezależnie od tego, że jesteś sam, możesz i musisz liczyć tylko na siebie. Stop.

Uznałem moje rozumowanie za właściwe.

Gdybym nawet zaufał policji, to każdy telefon może tu być na podsłuchu. Poza tym każdy może o mnie powiedzieć: wariat. Niebezpieczny. Odebrał pewnej dziewczynie kartę identyfikacyjną. Dlaczego? Bo chciał znaleźć się w salonach „Oil of Mexico”. Dlaczego?

Senator Amata „zostałby przekonany” tutaj, a Robert D. Bart musiałby gdzie indziej oczekiwać pomocy ambasady brytyjskiej. Gdyby go dowieziono do więzienia, bo przecież mógłby po drodze zaginąć. Wyparować.

Jestem sam i nigdzie nie zadzwonię. To była tylko chwila słabości.

W sali z białym ekranem senator Amata osobiście projektował wyświetlane obrazy. Meksykańskie rolnictwo ma bez wątpienia przyszłość, meksykańska historia jest podziwiana równie powszechnie jak dzieje sztuki egipskiej. Nie sądzę, aby stawianie historii i sztuki na jednej płaszczyźnie było dobre, ale słuchałem i patrzałem. Turystyka to bez wątpienia przyszłość tego kraju. Cuda architektury i rozwój ogólny gospodarki proszą o publiczne oklaski... Pomyślałem słysząc to, że nie możną klaskać bez podliczenia wydatków i długów... Kilka tysięcy lat historii, podbój, i oto, proszę państwa, podbijający identyfikują się z podbijanymi, oto przypis do dziejów powszechnych, na przykład do historii Grecji i Rzymu. Cokolwiek jednak można powiedzieć o wielkiej przeszłości kraju, w którym mieszkańcy wciąż jeszcze posługują się językiem nahuatl swoich przodków, mimo że potrafili przyswoić sobie mowę konkwistadorów, to szczególna przyszłość należy do gospodarki naftowej. Pod Warunkiem...

- Pod warunkiem - mówił do mikrofonu Amata - że gospodarka ta będzie kontrolowana przez kapitał krajowy. Jesteśmy otwarci, lecz chcemy kontrolować. Wszystkie pola naftowe, te podwodne, wszystkie plany, wszystkie kapitały, wszystkie wiercenia, wszystkie koncesje i licencje. Kongresmeni znają moją

opinię, senatorowie także. Obecni tu moi przyjaciele, Sanchez i Silvestro, potwierdzą chętnie moje słowa. Żadnych ustępstw mimo nieskrępowanej inicjatywy. Mówi się o projektach międzynarodowych spółek, ich specjalnością jest produkowanie pieniędzy metodą przerzutową, od interesów do interesów. Powiadam, moi państwo: nie będziemy pobłażać nikomu. Senat dopilnuje, aby interes gospodarki narodowej uwzględniany był w każdej sytuacji, bez koncesji, które stanowią dla nas wyzwanie i które nas obrażają, łagodnie mówiąc, na Boga! Widziałem w Europie wspaniałe wyniki wysiłków w dziedzinie, która mnie interesuje. W nafcie. Meksyk może sobie pozwolić na zbudowanie platformy wiertniczej większej od „Statfjord C”. Boże! Ta platforma jest wyższa od katedry w Kolonii o 114 metrów. Widziałem to cudo zakotwiczone w odległości 160 kilometrów od wybrzeży Norwegii, wznosi się 145 metrów nad poziomem morza...

- Do pracy. W przeciwnym wypadku wszyscy ockniemy się na Saharze. Praca. Rolnictwo, regulacja urodzin, planowanie rodziny, równowaga biotopu. Praca, bez liczenia na podział dochodu wypracowanego przez inne narody. Światu brakuje już różnych rzeczy, ale te rzeczy to efekt pracy, a nie ślepego miłosierdzia. Czy wie pani, dlaczego tacy Zulusi nie umierają na zawał serca? Bo nie pracują. W ich klimacie to łatwe, ale gdyby Europejczyk przestał pracował, to umrze w czasie najbliższej zimy. Fakt. Namawiam do pracy.

- Powinieneś się wyspowiadać, synu - powiedział Eminencja.

Odpowiedziałem skruszonym spojrzeniem. Nie wyspowiadam się, chociaż wszechświat ogranicza mój umysł tak, że wobec tajemnic kosmosu czuję się niemowlęciem nie mającym pojęcia, kto podaje mu smoczek i skąd bierze się pyszne mleko.

Wypiłem szampana. Ingerencja Patrycji z pewnością odwróciła ode mnie uwagę towarzystwa. Zresztą w takim towarzystwie łetw.o zapomina się o wszystkim z wyjątkiem polityki i interesów. Nie zapomniała o mnie czarna dama z różowymi perłami. Otarła si-} o mnie i od. razu poczułem się szalenie naelektryzowany. ‘ Ale nie chciałem, aby to trwało, więc wziąłem; kurs prawo na burt i już mnie nie było. Wróciłem, gdy senator Amata przedstawiał na ekranie plany stawiania wielkich platform wydobywczych tam, gdzie spółki wiertnicze dokonały już wierceń na polecenie rządu meksykańskiego. Moje. zainteresowanie wzrosło, gdy na ekranie zobaczyłem obszary morskie w pobliżu Alvarado. A zatem komuś zależy na tym, by dobrać się do złóż ropy najmniejszym kosztem! Rząd dysponuje’ koncesjami i licencjami, rząd może oddać w dzierżawę, wielki interes, a na przeszkodzie stoi romantyczny osioł, senator Amata, zwolennik uczciwej gry. To, co obserwował z wybrzeża Alvarado John Simon, było już jedynie finałem. Ostatnią przeszkodą, poprawkami do gotowego już planu przyssania się do ropy.

Przyglądałem się Patrycji, była urocza. Pojawił się jej brat, zapewne programowy kontestator. Z pewnością jeździ połatanym garbusem, tak, z pewnością rupieciem ze złomowiska, za dwadzieścia zielonych, a do poduszki czyta pasjonujące działa - Harvard Student Agencies opowiadające o tym, jak zwiedzić świat za sto dolarów mając na koncie sto tysięcy. Jak poznawać Europę, sypiając na osiach wagonów pierwszej klasy. Pewnie całą garsonierę ma zawaloną arcydziełami z gatunku „Let’s go: Europę and the World”, a po obiedzie złożonym z zupy żółwia złowionego u brzegów Polinezji, trufli bawarskich i przystawkach z astrachańskiego jesiotra czytuje księgi frachtów osobistych „Thomas Cook Continental Timetable”, te opasłe kontynentalne rozkłady jazdy kolei i promów. Blady intelektualista gardzący drogimi ciuchami i konwenansami, palący szczególnie cuchnący gatunek kubańskich cygaretek. Ojciec chce wybudować drugi Meksyk, a syn kończy ekskluzywną uczelnię, uczestniczy w marszach pokoju i z obrzydzeniem myśli każdego dnia, że jest bogaty i że powinien utrzymywać przynajmniej kilku bezrobotnych, którzy z obrzydzeniem myślą o jakiejkolwiek pracy...

- Jeżeli przeciwne są naszym interesom – to zawsze i Oklaski.

- Ożenię się z tobą, ale tylko w Gretna Green, to taka szkocka wioska na pograniczu Anglii. - Dlaczego tam?

- Jestem bigamistą, a w Gretna Green kowal udziela ślubów. To celtycki obyczaj.

- Więc jesteś cyltyckim bigamistą?

- Otóż właśnie, Patrycjo.

- Wiedziałam!

Otarł się o mnie mały ugrzeczniony Japończyk, ten sam, którego zaczepiał pewien starszy gość. Był zawiany. Chciał mnie potrącić z lewej strony, ale właśnie tam miałem webleya, więc odsunąłem się lekko.

- Hej! - zawołał przyjaźnie.

- Hej. Już po Pearl Harbour, przyjacielu?

- Jestem storpedowany.


Odpłynął. Pojawiła się przy mnie krucha, maleńka dama, bardo sędziwa, ukryta w kilku pokładach sukni z czarnej mory, z siwą, rączej białą głową, szyję miała ukrytą w starych hiszpańskich koronkach, była stara i umiała to dźwigać z łagodną rezygnacją, kobieta z końca „pięknej epoki”, jakby wyszła z ram starego obrazu. Takie damy potrafią płatać figle, przypomniała mi się sztuka „Arszenik i stare koronki”, więc gdy wyciągnęła ku mnie pomarszczoną białą dłoń ze złotą tabakierką, uprzejmie odmówiłem.

- Nieprawdaż? A wracając do wycieczkowców...


ROZDZIAŁ XVI


Parnie w drogocennych koronkach wyjaśniłem, że lubię podróżować tylko luksusowymi statkami, standard pięciogwiazdkowych hoteli, o to mi zawsze chodzi. Jeśli ktoś lubi yankesów, to proszę bardzo,- taki „Norway”, karaibski supertramwaj zabiera 2 400 pasażerów, ale są i spartańskie jednostki, jak „World Discovered”, „World Explorer”, każdy z nich zabiera tylko po stu £ości. Jeśli ktoś lubi europejski styl podróżowania, to niech pamięta, że zachodnioniemiecka „Europa” jest większą, od „Normandie”, a luksus, łaskawa pani. Można tam mieć wszystko, a dla leniwych, którzy nie lubią opuszczać łóżka, pokładowa telewizja transmituje obrazy mijanych wybrzeży, filmy o mijanych miastach, obrazki z życia miejscowej plaży dla nudystów, programy z kamer umieszczonych pod kadłubem statku. Są przyjęcia wydawane przez (wynajętych arystokratów z wielkimi nazwiskami, ale bez pieniędzy. Można się wtedy wydać za mąż, jeśli się ma pieniądze...

- Naturalnie. Ale kosztuje to górę złota.

Zauważyłem, że otacza mnie duże towarzystwo. Senator Amata stał tuż przy mnie i przypatrywał mi się.

Wcisnął mi jakąś kartkę i znikł w tłumie gości, w którym przeważały kobiety w sukniach obnażających co się dało, widocznie w tym roku jeździły tylko do Paryża i tylko do Niny Ricci, bo wszystkie w opiętych sukniach, bardzo sexy, w amarantach, czerwieniach, turkusach i fioletach, jedwabiach, aksamitach, niektóre pomysły, te w czerni i bieli, nawet mi się podobały. Spojrzałem na kartkę podaną mi przez senatora Amatę. Było to zaproszenie na prywatne spotkanie do jego rezydencji położonej na jednym ze wzgórz otaczających Mexico. Zaledwie zaznajomiłem się z tym faktem, znowu otarła się o mnie bardzo elektryzująco czarna dama z różowymi perłami, ona też podała mi kartkę. Przeczytałem. „Jutro w »Parnasse«„. „Parnasse” była. to. kawiarnia, intelektualistów przy placu Coyocan.

Silvestro i Sanchez byli ‘serdecznymi przyjaciółmi Amaty, właśnie usłyszałem, że biurko chippendale zostało przez nich zakupione w Londynie. Prezent dla drogiego Amaty. Wabili go do sali, w której stał ten wielki grat, Amata ociągał się, otoczony gośćmi, ożywiony, wręcz tryskający witalnością, mówił o swoich planach politycznych, przede wszystkim o nafcie. Zadłużenie Meksyku? Bzdura! Inteligentna gospodarka naftowa i walka wydana różnym szulerom i szantażystom naftowych giełd, ostrożne operowanie koncesjami - to proste wyjście z kryzysu.

Duże, prostokątne drzwi sali, gdzie stało biurko chippendale. Senatorowie Sanchez i Silvestro, i ich sekretarz zapraszają Ama-tę. Ten się wymawia. Jeszcze tylko ten jeden film w sali z ekranem. Film o starych żaglowcach. Około trzydziestu minut. Potem...

- Potem przyjmę wasz miły prezent i uściśniemy sobie ręce przed kamerami, przyjaciele...

Wtedy właśnie pomyślałem, że t o musi się stać w tej sali, przy biurku chippendale. Obojętne, czy senatorowie Silvestro i Sanchez zamieszani są w spisek czy nie... Już byłem o tym przekonany, lecz jeszcze nie wiedziałem, jak to się stanie. I wtedy przyszła mi do głowy myśl. Popatrzyłem na przeciwległą ścianę wieżowca należącą do „Oil of Mexico”. Na ciemne okna tej posępnej ściany. To proste. Śmierć przyjdzie stamtąd Niespodzianie. Jak w Alvarado. W Alvarado Johna Simona zabił zawodowiec. Jednym celnym strzałem. Teraz to się powtórzy. Za jednym z tych czarnych prostokątów podniesie się długa, oksydowana lufa i jeden strzał oddany przez zawodowca zakończy wszystkie kłopoty przeciwników senatora Amaty Ile mam czasu? Film o starych żaglowcach ma trwać około pół godziny Potem Amata podejdzie do biurka chippendale, stanie na tle okna, a w tamtej części wieżowca, w jednym z pustych pokoi biurowych zawodowy morderca spokojnie naciśnie na spust, trzymając \v lunecie głowę senatora Amaty.

Nie miałem problemu z otwarciem ciężkich rozsuwanych drzwi do korytarza, który prowadził do przeciwległej części wieżowca. Wsunąłem się tam, zamknąłem za sobą rozsuwane drzwi. Korytarz oświetlony był tylko lampkami awaryjnymi przy drzwiach po obu jego stronach. Gruby dywan skutecznie tłumił moje kroki. Szedłem szybko i cicho. Po kilkudziesięciu metrach korytarz skręcił pod kątem prostym w prawo. Znowu długi szereg drzwi. Liczyłem te drzwi, obserwując jednocześnie klosze świateł wind. Nie zaświeciły się ani razu. Przystanąłem. Teraz powinienem znajdować się na wprost apartamentów „Oil”.

Nie nacisnąłem klamki. Przez chwilę stałem przed tymi drzwiami. Wciąż obserwowałem światła awaryjne wind, świeciły słabo, prawie niewidocznie, natomiast światła sygnalizacji ruchu były martwe. Czyżby cała ta część gmachu była pusta? Wyjąłem z kieszeni krótką, gumową rurkę z obu stron zakończoną gumowymi muszlami, jedna z tych muszli łączyła się z rurką - metalowym, prostokątnym pudełeczkiem, druga muszla była przyssawką. W części metalowej mieścił się maleńki układ scalony, a całość była bardzo skutecznym elektrofonem pozwalającym słyszeć każdy dźwięk za drzwiami, każdą rozmowę w promieniu dziesięciu metrów. Drzwi czy ściana nie stanowiły przeszkody. Po włączeniu stopnia wzmocnienia mogłem zwiększyć promień podsłuchu.

Za drzwiami panowała zupełna cisza. Nacisnąłem klamkę. Wszedłem. Znalazłem się w dosyć obszernym pokoju biurowym, pełnym aluminiowych segregatorów. Podszedłem do okna, rozchyliłem żaluzje. Widziałem okna salonów „Oil”. Również okna sali z biurkiem chippendale. Ale biurka nie było widać. Gdyby morderca chciał oddać strzał z tego miejsca, to mógłby trafić senatora Amatę. Odległość czterdziestu metrów. Drobnostka. Ale jeżeli chciał mieć pewność, że trafi, że w polu jego lunety nie pojawi się nagle inny człowiek, to musiał wybrać inne miejsce. Z pewnością już je wybrał.

Czy w tej chwili znajduje się w wieżowcu? Muszę przyjąć, że tak. Jeżeli otrzymał rozkaz wykonania zadania, to nie pozwoli na to, aby jakiś przypadek pokrzyżował jego plan. Czy posługuje się, tak jak ja teraz, elektrofonem? Mogę przyjąć, że nie. Przygotowano mu wszystko. Musi tylko celnie strzelić. Ale powinienem być ostrożny.

Jakie miejsce wybrał morderca? Z pewnością nie na tym samym poziomie co salony „Oil of Mexico”. Gdybym ja na przykład miał się podjąć takiego zadania, pomyślałbym, że skośny tor lotu pocisku zapewni skuteczność wykonania zadania, nawet gdyby w moim polu obserwacyjnym pojawili się koło senatora Amaty inni ludzie Spośród kilku głów widocznych w polu obserwacji łatwo jest trafić tę wybraną. Pocisk będzie stalowo-rozpryskowy, z łatwością przebije grube szyby ze sztucznego szkła, mówię, z łatwością, to znaczy, że wybije w nich tylko okrągły otwór i najpierw rozpryśnie się głowa senatora Amaty, zanim otaczające go towarzystwo posłyszy uderzenie pocisku o szybę. Zapewne zawodowiec użyje broni dającej pociskowi znaczną szybkość początkową, więc musi być tak, jak sobie kombinuje. Z pewnością człowiek, którego szukam, posłuży się również tłumikiem. Jest przewidujący, przewidział wszystko. Czy przewidział, że może mu przeszkodzić inny człowiek?

Wydawało mi się, że czas biegnie coraz szybciej, że fosforyzująca wskazówka sekundnika kręci się z coraz większą szybkością. Włączyłem stopień wzmocnienia elektrofonu i przyłożyłem słuchawkę do ucha. W wieżowcu panowała cisza, w tych pomieszczeniach, które mnie interesowały. Co dalej, Bart?

Poszedłem do jednej z wind, jej drzwi były blisko pokoju, z którego obserwowałem salony „Oil”.

Otworzyłem drzwi, gdy klatka windy stanęła na 29 piętrze. Wszedłem. Zamknąłem drzwi. Wyszedłem na 30 piętrze. Znowu posłużyłem się elektrofonem. Pracowałem szybko, ale ostrożnie. Pokoje tego piętra należały zapewne do działu kierownictwa, przynajmniej te, z których znowu obserwowałem salony „Oil”. Były umeblowane ciężkimi, kosztownymi meblami, miały skomplikowane zestawy telefoniczne, wizyjne i intercomy, ściany dotykające ściany nośnej korytarza zabudowane były wielkimi szafami bibliotecznymi, małe sejfy ukryte były w rzeźbionych szafach stojących za ogromnymi biurkami. Jeden z tych pokoi był miejscem, z którego można było strzelić do senatora Amaty bez obawy popełnienia błędu.

Usiadłem w głębokim fotelu, przy uchylonych na korytarz drzwiach. Z tego miejsca widziałem drzwi windy. Na długim korytarzu były jeszcze dwie inne windy. Jeżeli morderca użyje nie tej, której drzwi widziałem, to mój elektrofon usłyszy to, a jeśli ten człowiek wybierze pokój na 29 piętrze, to na obudowie górnej muszli elektrofonu zapali się maleńkie zielone światełko sygnalizujące pochwycone dźwięki. Będę wtedy miał dosyć czasu, aby zjechać piętro niżej...

Ciekawe, czy ten człowiek ukrywa się teraz na dolnych czy na górnych piętrach?

Stop, Bart! Dlaczego ten człowiek nie czuwa na stanowisku? Przecież t o miało stać się wcześniej... Senator Amata spóźnił się, ale morderca powinien czekać, powinien, chyba... Chyba że ma wspólnika, czy wspólników w salonach „Oil”... W takim razie jest teraz gdzieś w pobliżu. Spokojny i pewny siebie. Nie, z pewnością nie myśli d przeszkodach. Na trop jego mógł wpaść tylko taki amator jak ja. No, bez przesady, Bart, nie jesteś ostatnim osłem. Robótka przygotowana przez Syndykat i kogoś, kto ukrywa się za pseudonimem „Pedro Gormaz” jest wprost koronkowa, musisz przyznać. Stop! Muszę przeszukać sąsiednie pomieszczenia... Pomieszczenia... Poszedłem tam. Znalazłem toaletę i łazienkę z białego i czarnego marmuru, po drugiej stronie małego korytarza salonik i małą sypialnię, jeszcze jeden korytarzyk i pokój sekretarek. Sprawdziłem drzwi. Zamknięte. Wróciłem do gabinetu z oknami na wprost okien salonów „Oil”, przez cały czas starałem się niczego nie dotykać. Położyłem na parkiecie elektrofon, drzwi na korytarz pozostały uchylone na tyle, bym mógł widzieć migocące światełko windy, gdyby ktoś ją włączył. Nasłuchiwałem.

Dlaczego ten człowiek jeszcze nie przyszedł? Byłem już pewien, że musi. mieć wspólnika informującego go o sytuacji.

Wstałem z fotela. Podszedłem do jednego z długich okien. Wydawały się szczelnie zamknięte, ale jedno z nich, prawe, obok drewnianej krawędzi boazerii, uchylało się, wychodziło na mały taras. Okna piętra poniżej nie miały takiego tarasu. W porządku. Facet będzie strzelać chyba z ‘tego miejsca.

Wróciłem na swoje miejsce. Na prawej piersi miałem małą, zgrabną, srebrną piersiówkę, prezent od moje] przyjaciółki Joy Galson Nie dotknąłem piersiówki. Znowu wstałem, podszedłem do okna. W sali z biurkiem chippendale był już tłum gości. Widziałem sylwetki senatorów Silvestra i Sancheza, mignęła mi postać Partycji. Teraz...

Spojrzałem na elektrofon. Zielone światełko migotało ostrzegawczo, alarmowało. Spojrzałem przez szparę w drzwiach. Światełko windy; którą widziałem z mojego miejsca, spływało szybko w dół. A więc morderca czekał na jednym z górnych pięter...

Za chwilę miałem go zobaczyć.

Nałożyłem tłumik i odbezpieczyłem webleya. Miałem go przedtem na prawej łydce, zamocowany elastycznymi zapinkami. Rozsunąłem drzwi do korytarzyka prowadzącego do prywatnych pomieszczeń, wziąłem z podłogi elektrofon. Wsunąłem się do. korytarzyka.

Czekałem.

Blisko.za drzwiami usłyszałem szelest kroków. Do diabla! Zapomniałem je zamknąć! Teraz facet wycofa się.

Wyciągnąłem webleya. Jeżeli „on nie wejdzie do gabinetu, ja będę musiał wyjść...

Przez chwilę, bardzo długą chwilę nic się nie działo. Zastanawiał się, czy wejść. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Dobrze widziałem drzwi.

Przylgnąłem do ściany korytarzyka, gdy tamten wszedł.

Zamknął drzwi. Jego sylwetka przesuwała się na jaśniejszym tle ściany. Nie zapalił światła. Stanął przy oknie. Otworzył drzwi-prowadzące na taras. Poszedł w głąb pokoju. Wrócił, postawił przy drzwiach tarasu mały stolik. Czuł się jak u siebie. Był przygotowany.

Postawił na stoliku walizkę. Otworzył ją. Szybko wyjmował z niej jakieś przedmioty. Naturalnie, części broni. Pracował sprawnie, zwrócony twarzą w stronę tarasu. Z przeciwległej części wieżowca, z salonów „Oil” dobiegały dźwięki muzyki. Ucichły. Mężczyzna stał nieruchomo na tle otwartych drzwi tarasu. Czekał. Był dosyć wysoki i barczysty. Błysnął płomyk’ zapalniczki. Poczułem zapach dobrego tytoniu. Potem przybysz zgasił papierosa. Podniósł złożoną broń. Obserwował tamto okno przez lunetę, krótko, fachowo, opuścił broń. Wciąż czekał. Powoli wyciągnąłem odbezpieczonego webleya. Myśli przelatywały przez moją głowę. Obezwładnić go, zanim podniesie karabin po raz drugi? Co potem? Gdyby moi przyjaciele, z którymi niedawno rozmawiałem w Museo Nacional de Antropologia, chcieli posłużyć się policją, miałbym teraz święty spokój i pracowałbym na moim stanowisku archeologicznym na zachodnim wybrzeżu... John Simon dostał kulę w czoło, Jane Ławry zaginęła, Vernon popełnił samobójstwo, Murray musi się ukrywać, mnie chciano wyekspediować w powietrze. Na co mogę liczyć? Tylko na siebie.

Mężczyzna wyciągnął rękę po leżący na stoliku karabin. Podniosłem lufę webleya. Gdy repetował broń, pomyślałem, że mogę go’ powstrzymać, unieszkodliwić, ale strzelę w ostateczności. W obronie własnej. Bardziej interesują mnie odpowiedzi na pytania, które chciałbym mu zadać. Wydawało mi się, że przestałem oddychać i, rzeczywiście, oddech mój stał się tak płytki i ostrożny, że mogłem sobie powinszować ciśnienia i krążenia. W walizce leżącej > na stoliku zamigotało światełko. Nie dosłyszałem fonii. Widocznie ktoś, wspólnik tego gościa, dawał sygnał, uruchamiając w odbiorniczku leżącym w walizce świecącą diodę. Dranie mają wszystko dopracowane. Ostrożni do końca. Przewidujący wszystko. Ale nie przewidzieli mnie. Ten świetlny sygnał mógł oznaczać tylko jedno. Mogłem sobie wyobrazić, że Silvestro, Sanchez i Amata podchodzą do biurka chippendale... Mężczyzna na tle okna tarasu znieruchomiał. Czarna linia lufy obniżyła się trochę...

- Rzuć broń! - powiedziałem szybko, wyraźnie. Celowałem w jego sylwetkę wzdłuż lufy webleya.

Nie posłuchał.

Był bardzo szybki.

Zwinął się jak przygotowany na odparcie ataku kot.

Byłem o ułamek sekundy szybszy. Strzeliłem. Zwinął się na tle okna tarasu w ogniu z mojej broni. Strzału prawie nie było słychać. Nie zdołał nawet nacisnąć na spust karabinu. Upadł

Przez chwilę stałem u wejścia do korytarzyka. Potem, trzymając webleya w wyciągniętej ręce, podszedłem powoli. Uklęknąłem przy leżącym, przyłożyłem lufę na jego karku, prawą stopą nacisnąłem mocno na jego lewe ramię. Poszukałem tętna. Nie żył. Wyjąłem z jego prawej ręki karabin. Składany, bardzo precyzyjny grat. Miał kaliber webley-scotta, 11,4, ale poza tym w niczym nie przypominał tamtej broni. Doskonała, współczesna produkcja na specjalne zamówienia, robota w krótkich seriach, ceny bardzo wysokie. Tylko dla fachowców i znawców. Luneta o. czternastokrotnym przybliżeniu. W magazynku pięć stalowych pocisków ze specjalnymi koszulkami rozpryskowymi na czubkach. Podszedłem do okna, podniosłem karabin, spojrzałem na przeciwległą ścianę wieżowca. Amata, Sanchez i Silvestro ściskali sobie dłonie. Popatrzyłem na nich przez lunetę karabinu. Głowę senatora Amaty miałem jak na dłoni. Piękna rzecz taka luneta.
Odłożyłem karabin. Przedtem wyjąłem pocisk z komory i pięć pocisków z magazynku. Odwróciłem leżącego na plecy. Wróciłem do okna, zamknąłem drzwi prowadzące na taras i żaluzje. Poszukałem tastru lampy na biurku, zapaliłem lampę. Jeszcze raz podszedłem do mężczyzny leżącego na dywanie Jego twarz, gdyby nie zastygły na niej wyraz zaskoczenia, byłaby twarzą człowieka przeciętnego, miłego sąsiada i kogoś, kto bardzo regularnie płaci podatki, nigdy nie przekracza dozwolonej szybkości na drodze i nie wydaje pieniędzy w sposób rzucający się w oczy. Cera blada, twarz gładko wygolona, ciemne włosy zaczesane do tyłu, ciało muskularne, dłonie o długich palcach. Nie miał przy sobie innej broni. Portfel... Bruno Menotti, komiwojażer, czeki podróżne, ponad tysiąc dolarów gotówką, obywatel jednej z republik w środkowej Ameryce, urodzony we Włoszech. Z pewnością poza wszelkimi podejrzeniami, żadnych konfliktów z prawem. Syndykat meksykański kierowany przez kogoś o nazwisku Gormaż musiał dobrze wybrać, za pośrednictwem innego Syndykatu... Mniejsza o nazwisko, ten gość mógł ich mieć bardzo dużo. Paszport? Także bez znaczenia. Coś takiego można zdobyć, kupić...

Na wszelki wypadek sfotografowałem moim minoxem tego Bruna Menottiego i wszystkie, dokumenty, jakie miał w portfelu.

Skończyłem i byłem gotów do wyjścia. Podszedłem do okna. W salonach „Oil of Mexico” bawiono się jeszcze. Mam ochotę zatańczyć z Patrycją.

Wyszedłem na taras. Zapaliłem papierosa. Zatem wrócę tam. Nawet nie zadzwonię anonimowo na policję. Ktoś wejdzie tu jutro i znajdzie jakiegoś Menottiego z dziurą w czole, a obok precyzyjny karabin kaliber 11,4. Jutro? Już dzisiaj, za kilka godzin, pierwsze przychodzą tu zapewne sekretarki. Zgasiłem papierosa, w zasadzie było błędem, że zapaliłem go na tarasie, ale sprzymierzeniec zabójcy, przebywający w salonach „Oil of Mexico”, mógł dojrzeć to maleńkie światełko w ciemności, i mógł pomyśleć o człowieku, który teraz już nie żył. Czy się znali? Wątpliwe. Sprzymierzeniec z salonów „Oil”. miał tylko nadać sygnał oznaczający, że senator Amata zbliża się do biurka chippendale. Menotti, czy jak tam nazywał się ten facet, nie życzył sobie żadnych przypadkowych świadków, znajomości i z pewnością nie życzył, ich sobie Syndykat... Stop, Bart, myślisz stanowczo zbyt wolno. Trzej senatorowie wymienili serdeczny uścisk dłoni, reporterzy krążyli wokół nich, błyskały flesze, a gdzieś w Mexico, albo poza Mexico ktoś czekał na telefon... Nie” nie na telefon, zapewne na poranną prasę, aby dowiedzieć się o zabójstwie senatora Amaty... ale mogło też być i tak, że ktoś teraz dziwi

się, dlaczego Amata żyje, dlaczego nie padł strzał? Czy może tak być, Bart? Powinieneś stąd szybko zniknąć, chłopcze.

Zamknąłem drzwi tarasu, żaluzje, zasunąłem ciężkie firany, zapaliłem lampkę na stoliku przy drzwiach w korytarzyku prowadzącym do prywatnych pomieszczeń, padające stamtąd światło wystarczyło mi, bym uporządkował wszystko, to znaczy usunął wszystkie ślady, jakie mogłem zostawić w tym pokoju i na składanym karabinie.

Byłem odwrócony plecami do drzwi. Błąd. Powinienem zablokować zamek. Schowałem już mój elektroniczny aparacik nasłuchowy. Błąd. Gdy posłyszałem szelest za plecami, było już za późno. Nie odwróciłem się nawet. Karabin z pustym magazynkiem trzymałem w prawej ręce.

Lekkie kroki na dywanie. Poczułem twardy ucisk pod lewą łopatką. Zostałem pozbawiony pistoletu wiszącego na plecach. Kroki w stronę biurka. Skrzypnięcie obrotowego fotela.

- Proszę się odwrócić.

Wykonałem polecenie. Nie za szybko, aby nie sprowokować porcji ołowiu.

Chyba obaj byliśmy zaskoczeni, ale on bardziej niż ja.

Jose Jimenez milczał. Siedział sobie w fotelu i milczał. Wysoki urzędnik ważnego urzędu, który był między ludźmi namawiającym mnie w Museo Nacional de Antropologia do współpracy, do sprowokowania Syndykatu...

Duży kaliber.

Rzuciłem fotografię na biurko. Jimenez spojrzał na nią. Musiała zrobić na nim wrażenie. Duże wrażenie.

- Jak pan do tego doszedł, do diabła?

-’ Amatorszczyzna, wie pan, zasadniczo jeszcze nie porzuciłem marzeń o zrobieniu kariery w archeologii. Przypadek, daję słowo. Zawsze muszę trafić na jakiś przypadek. To nieznośne. - A jak pan doszedł do wniosku, że dzisiaj... że tej nocy ma zostać zabity senator Amata? - Jimenez przechylił się przez olbrzymie biurko, jego twarz wyrażała niekłamaną ciekawość. Beretta spoczywała pewnie w jego lewej ręce. Prawą zapalał papierosa.

- Po pierwsze wiadomości zgromadzone przez Simona. - Nie powiedziałem, że również przez Ławry, bo nie wiedziałem, czy dziewczyna jeszcze żyje, jeżeli żyje, to nie mogę powiedzieć

czegoś, go mogło sprowadzić na nią śmierć. - Po drugie, jego dyskietka z nagraną rozmową, w której padają słowa o „ostatecznym, przekonaniu senatora Amaty”. Kojarzę to sobie z wielką forsą, naftą, upragnionymi przez Syndykat koncesjami, ale jeszcze nie mam pewności. Wpada mi do ręki gazeta, popołudniówka, o powrocie senatora Amaty do Meksyku. Dowiaduję się, kim jest Amata, jakich ma przyjaciół i jakich przeciwników. Dalej, dowiaduję się, że Amata ma wydać przyjęcie w południe 15 lipca. Kojarzę coraz szybciej. Śmierć w południe. Propozycja dla kogoś. Potem czytam sprostowanie. Że przyjęcie odbędzie się wieczorem. Jestem jak dziecko zaczytane w komiksach. Wbijam sobie do głowy, że to jest rozkaz dla wynajętego mordercy. Zabić senatora Amatę. Przychodzę na przyjęcie, na ogól bywam na przyjęciach wyłącznie po to, aby degustować - alkohole. Przypadkowo, daję słowo, trafiam na trzydzieste piętro i widzę gościa składającego karabin. Wyraźnie „interesuje go to, co dzieje się w salonach „Oil of Mexico”. Proponuję mu, żeby był spokojny, ale on jest bardzo niespokojny i bardzo szybki, więc muszę strzelić. Strzelam. On pada. Nazywał się Bruno Menotti, ale czy to ważne, pewnie nawet w kwaterze Interpolu w Paryżu nic o nim nie widzą. W każdym razie fantazjuję dalej: Menotti został wynajęty przez Syndykat, aby zabić Amatę. Przeszkodziłem mu w tym. To dobry uczynek i będzie mi kiedyś policzony, gdy zalany pojadę do nieba...

. - Jasne, Jimenez.

- Czy ten Menotti zabił Johna Simona w Alvarado?

Jimenez uśmiechnął się lekceważąco.

- Pan nie docenia Syndykatu, doktorze. John Simon był płotką, która natknęła się na wielki łup. Chcieliśmy go pozyskać.
Odmówił. Żądaliśmy, aby oddał nam swoje „dowody”. Odmówił.

Z ramienia kilku agencji amerykańskich zajmował się śledzeniem dróg przemytu narkotyków z Kolumbii przez Meksyk do Stanów. Na sprawę senatora Amaty i nafty wpadł przypadkowo, przynajmniej tak twierdził, chociaż ja i moi przyjaciele sądzimy, że było inaczej, że otrzymał od kogoś informacje...

Ostatecznie Jimenez strzeli. Więc niech przynajmniej dowiem się jak najwięcej. Po co? Nie wiem. To już nie będzie mi potrzebne.

Jimenez zesztywniał w swoim fotelu.

Nie opuszczając rąk zrobiłem dwa kroki, lufa beretty podążyła za mną. Usiadłem w fotelu na wprost biurka i położyłem nogi na blacie.

- Ostatni papieros, Jimenez? Jesteśmy przecież cywilizowanymi barbarzyńcami, co?

Pchnął ku mnie skórzaną papierośnicę z wytłaczanym złotym wzorem. Stara, hiszpańska robota. Że też taki głupek jak ja musi do końca analizować, co jest co. „Co mnie obchodzi ta skórzana papierośnica.

Wyłożyłem minox, statywik, elektrofon, walkie-talkie, papierosy i parę innych drobiazgów. Moja broń była już w posiadaniu Jimeneza. Rzuciłem na biurko kartę identyfikacyjną odebraną tamtej dziewczynie.

- Proszę powiedzieć, jeszcze pan żyje i może żyć.

Pokręciłem głową.


ROZDZIAŁ XVII


Człowiek, który wszedł do pokoju, milczał. Stał przy drzwiach, nie mogłem go widzieć.

- Sądzę, doktorze Bart - powiedział Jimenez - sądzę, że miał pan przed sobą przyszłość. Naprawdę nie byłem do pana uprzedzony, ale należy pan do tych graczy, którzy nie potrafią wycofać się z gry w odpowiedniej chwili. Wiedział pan przecież, że jeżeli ktoś staje na drodze takiej organizacji jak Syndykat, nie może liczyć na względy. Mamy taką piękną noc, a ja muszę strzelić...

Rzeczywiście, nie mogłem liczyć na żadne względy. Wprawdzie moja walkie-talkie była włączona przez cały czas od chwili, gdy Jimenez poprosił mnie, abym podniósł ręce i rzucił broń. Udało mi się dotknąć kontaktu nadajnika i potrafiłem wyobrazić sobie minę Arrabala siedzącego teraz w swoim samochodzie i słuchającego z zapartym tchem mojej rozmowy z Jimenezem. Gdyby na jego miejscu był mój przyjaciel Jost, z pewnością znalazłby sposób, aby tu przyjść, może za późno, ale z pewnością rąbnąłby Jimeneza. Arrabal to kochany chłop, ale poza tym mimoza. Mimo to zachowuje się znakomicie, pozostając na odbiorze i nie włączając mojego nadajnika. Będzie mógł powiedzieć to i owo w ambasadzie brytyjskiej, jestem, pewien, że tam pójdzie. Moja mała w Szwajcarii będzie wiedziała, że jej tata nie leżał na brzuchu, przed jakimś tam Syndykatem, do pioruna! Gdybym uprzedził o mojej eskapadzie mojego kumpla, kierownika działu kultury Majów w Museo Nacional de Antropologia... Ale nie ufałem nikomu, wolałem działać sam i teraz, płacę... Ciekawe, że

taki inteligentny facet jak Jimenez nie dostrzegł, że walkite-talkie jest włączona.

- Nie jest panu przykro, Bart? - Jimenez bawił się ze mną. To nie świadczyło o jego klasie.

Rany boskie! Teraz miałem już absolutną pewność, że wiem, kto kryje się za dwoma słowami: „Pedro Gormaz”.

Wskazujący palec spoczywający na spuście beretty drgnął.

Facet stojący za moimi plecami musiał zrobić coś nie tak, bo na twarzy Jimeneza pojawiło się nagle ogromne zdumienie. Jednocześnie usłyszałem strzał, ale nie był to strzał z beretty, która razem z bezwładną ręką Jimeneza opadła na biurko. Jimenez siedział wciąż w fotelu, ale już nie żył. Czerwona plama na jego białej koszuli powiększała się szybko. Zdecydowałem się zapytać, czy mogę się odwrócić. Byłbym absolutnie zdumiony, gdybym zobaczył Arrabala,i, naturalnie, to nie był on.

Raja przyniósł sobie jakieś krzesło i usiadł przy mnie.

Raja wydmuchnął kłąb dymu z cygara. Wzruszył ramionami.

- Słyszałem, że ma pan opinię uczciwego gościa. O Jimenezie słyszałem, że jest bezwzględny i twardy jak głaz. Gdy otrzymałem polecenie stawienia/się w wieżowcu „Oil of Mexico”, nie wiedziałem, o co chodzi. Jimenez powiedział mi tylko, że cokolwiek się stanie, nie wolno mi mieć wątpliwości, że wypełniam właściwe polecenia. Wiedziałem, że w wieżowcu jest jeszcze jeden zaufany człowiek Jimeneza... nie, nie wiem kto to jest, nigdy go nie widziałem, może zresztą Jimenez kłamał, nie mając do mnie pełnego zaufania, on podobno ufał tylko sobie.:- Dobra zasada. Co dalej?

Nie chciałem powiedzieć Rai, że Arrabal czeka na mnie w swoim samochodzie. Sprawą, która mnie pociągnęła, to ciemny wir, a Arjrabal powinien powrócić do swej uroczej Ko teczki. Dosyć nagrzeszył, teraz powinien zaopiekować się urzędowo porządną dziewczyną. Bo Koteczka jest porządną dziewczyną. Mam nosa w takich sprawach, nigdy się nie mylę. A jeżeli się pomylę, to i tak nie przestanę być feministą.

Cierpliwy sęp Raja uśmiechnął się. Po raz pierwszy tej nocy.

Wziąłem z biurka fotografię, którą pokazałem Jimenezowi. Raja przyjrzał się człowiekowi, którego na niej wskazałem. Podniósł głowę i popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

- Znam go - powiedział. - Błądzisz, przyjacielu.

- A jeżeli nie błądzę, przyjacielu?

- ..... Dobrze. Teraz zjeżdżaj stąd, a ja zastanowię się, co powiedzieć policji.

- Tacy jak on lubią mieć pod ręką różnych ludzi. Szefowie policji w Veracruz i Quetzalcoalcos to jego ludzie. Moje śledztwo prowadziłem na własną rękę.

- Daj mi to żelastwo. Ja zmykam, ty robisz swoje.

Dał mi numer swojego telefonu w hotelu. Wyszedłem z gabinetu. Miałem wątpliwości co do takiego rozwiązania. Zamknąłem drzwi. W głębi korytarza paliła się tylko jedna lampa nad drzwiami windy. Figura, która potoczyła się w moim kierunku, zaskoczyła mnie. Co tutaj robi ten cholerny Japs?! Szedłem wolno. Mała kula w białym smokingu, z ciemnymi gładkimi włosami na czubku głowy wciąż toczyła się ku mnie. Mały Azjata z salonów „Oil”. Był pijany, uśmiechał się szerokim, przyjacielskim, ale i pijackim uśmiechem.

- Hej, Japs! - zawołał bełkotliwie. - Stary pan zwyciężył, dużo i szybko pił, byłem grzeczny i też piłem. Pearl Harbour
na niekorzyść Japsów.

Zachwiał się na nogach. Byłem czujny, ale Japs poderwał się nagle w powietrze. Poczułem straszliwy ból w pobliżu mostka, mimo że zdołałem ustawić się bokiem. Potem jeszcze dwa następne wybuchy bólu w nerkach sparaliżowały mnie na kilka sekund. Tymczasem to żółte jajo uderzyło jeszcze dwa razy z piekielną precyzją i zdumiewającą siłą. Nogi ugięły się pode mną, moja głowa była pusta, serce było z ołowiu. Zobaczyłem w mdłym świetle lampy windy błysk stali. Ratuj się, Bart, człowieku! Udając, że padam na podłogę, osunąłem się na prawe kolano i z podpartej prawej ręki kopnąłem Japończyka w nadgarstek. Wypuścił rewolwer, wrzasnął. Wyrwałem jego webleya i wtedy, gdy miałem nacisnąć spust, posłyszałem cichy szczęk zapadki drzwi. Z boku wyrósł wysoki, chudy cień Diega Rai. Błysnął długi ogień z jego broni i biały smoking znieruchomiał na podłodze. - Możesz iść o własnych siłach? - spytał Raja..

To był najlepszy z możliwych pomysłów Senator Amata ściskający rękę kapitana Rai na polu bitwy, na tle gości z salonów „Oil”, policji, dziennikarzy, których z pewnością będzie chciał widzieć tej nocy, i to wszystko beze mnie, bo nie chcę, aby moje zdjęcie obejrzał w porannej gazecie człowiek z fotografii Jane Ławry, któremu muszę złożyć wizytę. Przyrzekłem Benowi Murray’owi, że uczynię wszystko, aby odnaleźć Jane. Biedny chłopak jeszcze wierzył, że dziewczyna żyje. A ja wierzyłem, że człowiek, którego chcę odwiedzić, wie, co się stało z Jane i że jest odpowiedzialny za wszystko, co wydarzyło się dotąd.

Tej nocy mogłem przyznać, że senator Amata to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Przyjęcie w salonach „Oil of Mexico” nie zostało niczym zakłócone. Amata obejrzał osobiście pole bitwy na trzydziestym piętrze, nie przybył, naturalnie, sam. Poczekał na przybycie policji Sfotografował się z Rają, ale beze mnie, bardzo go o to prosiłem. Gazety poranne przyniosły pierwsze doniesienia i zdjęcia. Pojawiły się fotografie Menot-tiego i Jose Jimeneza. Pierwsze artykuły o Syndykacie dążącym do zdobycia koncesji nowych pól naftowych. „Kto za tym wszystkim stoi” - wołały tytuły gazet. „Nie pozwolimy na naruszanie naszych narodowych interesów” - oznajmiał senator Amata i wierzyłem, że tacy jak on dotrzymają słowa. Więcej takich jak Amata, a nie będzie tego całego gadania o fin de race, czy fin du globe, są jeszcze ludzie, którzy potrafią walczyć o poszanowanie prawa i zwykłą przyzwoitość. Powiedziałem o tym mojej przyjaciółce Joy, do której zadzwoniłem, aby powiedzieć jej to i owo. Była w Szwajcarii, nad Lugano. Czasami muszę z nią pogadać, mimo że okazało się, iż mamy bardzo różne osobowości.

Odłożyłem słuchawkę.

Pojechałem do banku Cooka po dwu dniach od owej nocy. Zawiózł mnie tam Arrabal. Biedak był jeszcze trochę niespokojny. Tamtej nocy siedział w swoim wozie, czekał na mój sygnał i słuchał z przerażeniem mojej rozmowy z Jimenezem. Zażądałem od niego, by na mnie czekał i nie wywoływał mojego sygnału, wypełnił to żądanie dokładnie, wyobrażając sobie, że asystuje już przy moim pogrzebie. Powiedziałem mu, że gdyby wtedy włączył fonię i zaczął nadawać, że się poci ze strachu, to naprawdę miałby możność ujrzenia moich zwłok wynoszonych z wieżowca „Oil” do karetki pogotowia.

Patrycja i jej brat szukali mojego towarzystwa, ale nie chciałem się afiszować. Miałem jeszcze do załatwienia to i owo. Senator Amata żył i był bezpieczny. Ale śmierć Simona, samobójstwo Vernona, zaginięcie Jane Ławry... czyż nie musiałem o tym myśleć? Musiałem.,

W banku Cooka czekała już na mnie depesza od Josta. Depeszował z Genewy. Tamtejsza prasa już pisała o próbie zamachu na życie senatora Amaty i o tajnej działalności Syndykatu. Jost donosił mi, że w tym samym dniu, w którym gazety przyniosły wiadomość o Syndykacie i Jimenezie, zwinęła swoją działalność, New Information Agency” i jej szef Gantsakis ulotnił się ze Szwajcarii. To już nie była moja sprawa, ale te dwa fakty potwierdzały moje przypuszczenia, że działalność owej agencji była związana z działalnością „Spółki Bankowej Hansena”. Bo „Spółka” zawiesiła swoje interesy w Mexico i Genewie jednocześnie. Nie” byłem tak naiwny aby sądzić, że Syndykat likwiduje swoje interesy. Takie potęgi mogą ulec destrukcji, ale nie popełniają samobójstwa. Są zbyt silne i mają zbyt wiele możliwości reorganizacyjnych. W każdym razie dobrze namieszałem w tym kotle.

Jost dodawał w swej depeszy z Genewy coś jeszcze. Jest to wielki cwaniak i ma niemożliwe chody. Potwierdzał to, czego dowiedział się w Mexico Arrabal... Potwierdzał, że Pedro Gormaz w rzeczywistości nazywa się...

Do pioruna, może założę jakąś spółkę z Jostem? Jest przydatny!

W mieszkaniu Arrabala przy Płaza Hidalgo jeszcze raz przyjrzałem się fotografii tak ważnej dla Jane Ławry.


ROZDZIAŁ XVIII


Dobrze mi się powodziło. W rezydencji senatora Amaty witany byłem jak domownik. Patrycja była dla mnie czarująca, nawet jej brat gotów był ofiarować mi swoje najcenniejsze trampy, stare, idealnie sprane dżinsy. Ale w kilka dni po wydarzeniach w wieżowcu „Oil of Mexico” musiałem im powiedzieć, że mam jeszcze do załatwienia jedną sprawę. „Szukam kobiety - powiedziałem Patrycji - i wyjaśnienia czegoś jeszcze”. Ponieważ Patrycja była śliczną dziewczyną, więc zapamiętała tylko, że szukam kobiety i nie zwróciła uwagi na „coś jeszcze” Nie pomógł obiad w dobrej restauracji włoskiej, rizotto z szampanem, łososiem i truflami, ani piękny bukiet „Gou Lafontanelle Margaux”, rocznik 1906, zapłaciłem za ową butelczynę bardzo dużo pieniędzy. Patrycja była smutna. Diego Raja ofiarował mi swoją pomoc, ale nie byłem zdecydowany. Wydawało mi się, że ta sprawa była wyłącznie moją. sprawą. Aha, czy powiedziałem, że Raja odwiedził mieszkanie w dzielnicy starego obserwatorium? Poprosiłem go, aby to zrobił bardzo szybko, zanim jeszcze gazety podały wiadomość o próbie zamachu na senatora Amatę. Goście którzy zadekowali się w mieszkaniu Jane Ławry, nie chcieli poddać się dobrowolnie, zatem wyniesiono ich nogami do przodu. Nie wątpię, że byli ludźmi Syndykatu. Ale nie mogli mówić, niestety. Wątpię zresztą, czy chcieliby mówić...

Ciekawiło mnie, na kogo tam czekali. Na mnie? Na jakiegoś przyjaciela Simona i Jane Ławry? Albo na Jane... Miałem przeczucie, że Jane żyje. Wiem, ile warte są przeczucia, ale moje sprawdzają się bardzo często, więc ich nie lekceważę.

Mój przyjaciel z Museo Nocional de Antropologia chciał mi wmówić, że zdemaskowanie i unieszkodliwienie Jose Jimeneza powinno mi wystarczyć, wychodzę z gry w dobrym stanie Byłem innego zdania. Jimenez był figurą w Syndykacie Ale człowiek siedzący w środku tego wszystkiego był nadal szefem, a ja nie wywabiłem go z ukrycia, jeszcze nie wybiegł ku mnie, jak przyczajony pająk.

Patrycja, miłe dziecko. Pożegnałem ją w małej hacjendzie ofiarowanej jej przez ojca w jednej z dolin La Cima. Przyrzekłem, że jeszcze się zobaczymy. Miałem taką nadzieję... Człowiek, z którym chciałem się spotkać, należał do tych ludzi, którzy sądzą, że świat to zaledwie półprodukt, który można i należy kształtować na maszynie - dziejów sterowanej przez wybranych sterników, nie dbając o cierpienia bliźnich.

Pojechałem na dworzec główny i zadzwoniłem do córki. Musiałem usłyszeć jej głos. Diana przebywała w Lozannie, u rodziny Josta.

- Dlaczego, dzieciaku?

Jak przyjmie mnie człowiek, przed którym chciałem stanąć? Czy to, że miałem w ręku graty Simona, dyskietkę z dyspozycją „przekonania” Amaty i* kilka, innych faktów z komputera, czy to mogło mi gwarantować bezpieczeństwo? Raczej nie. Zadzwoniłem do tego człowieka. Nikt w jego domu nie podnosił słuchawki. Byłem uparty. Dzwoniłem tam przez trzy dni. Czwartego dnia służący powiedział mi, że jego pan wyjechał do Gwatemali. To było prawdopodobne. A zatem nie mam gwarancji bezpieczeństwa. Stop, Bart, to wcale nie jest, pewne. Przecież ten człowiek nie może wiedzieć, nie może przypuszczać nawet, że jakiś gliniarz, amator rozszyfrował zagadkę Pedra Gormaza. Zatem? Zatem może sądzie, że nikt nie wiąże „Gormaza” ze sprawą Jimeneza. Ale jeśli tak, to, dlaczego wyjechał do Gwatemali?

Jeśli tam teraz’ był, to zapewne w Huehuel; Gdzieś w pobliżu Huehuel w swojej hacjendzie. Poprosiłem - Diega Raję, aby ułatwił mi zamówienie połączenia pośredniego. Z Mexico do stolicy, do Guatemali, a stamtąd radiotelefonicznie do hacjendy. Czułem, że Raja jest bardzo zainteresowany moimi najbliższymi planami. Zapytał jednak tylko, czy nie moglibyśmy zrobić czegoś wspólnie Odmówiłem. Oznajmiłem mu, że mam kilka problemów naukowych i nawet nie śni mi się przekraczanie granicy. Chcę spotkać się z kimś w pobliżu granicy, w Tapachula. Przez kilka godzin czekałem na połączenie. Człowiek, z którym chciałem rozmawiać, nie podszedł do telefonu, ale polecił przekazać mi, że z przyjemnością spotka się ze mną w Tapachula. Wyznaczyliśmy sobie to spotkanie na 25 lipca. Zapakowałem manatki do samochodu. Miałem przed sobą kawał drogi, ale zasadniczo nie ufam liniom lotniczym i unikam ich usług, jeśli to tylko możliwe.

niż to będzie konieczne. Najpierw muszę zaspokoić moją ciekawość.

Raja przypatrywał mi się. Siedzieliśmy w pokoju hotelowym i sączyliśmy moją szkocką. W pewnej chwili Diego Raja rzucił to pytanie.

Miałem na myśli mojego przyjaciela, amatora archeologii i kolekcjonera, lorda Brooke z Ely w Anglii. Brooke ma rzeczywiście ładne zbiory archeologiczne i niemniej ładną, kolekcję pełnych butelek. Jest zazdrosny o swoją piwnicę jak mężczyzna o kochankę. Stary sknera.

Wypiliśmy jeszcze trochę i Diego Raja wyznał mi, że jest z całą pewnością potomkiem Azteków. Zgodziłem się bez sprzeciwu, ja też miałem już trochę w czubie. To jednak nie prze - szkodziło mi poprosić go, aby trzymał się ode mnie dostatecznie daleko Jeżeli ktoś zachce mnie obserwować, to musi mieć wrażenie, że podróżuję sam.

Wszystkie graty, jakie miałem, pozostawiłem Rai. ‘Niech wlecze je za mną, byle z daleka. W skórzanej wiatrówce miałem tylko moje dokumenty, w pasku wiatrówki miałem minoxa z nowym ładunkiem taśmy, w podwójnej kieszeni dżinsów otwieranej po rozpięciu paska - pesety i dolary, moją licencję i pozwolenie na posiadanie broni, a pod pachą webleya Remingtona też zostawiłem Rai Pilnuj go, bracie Azteku. Samochód wymieniłem na landrovera 110, szary kolor, silnik bardzo dobry, blacha skopana, coś takiego na meksykańskich drogach nie rzuca się w oczy. Potem postanowiłem, że nie zostawię remingtona Rai. Arrabal polecił mi mały warsztat samochodowy w dzielnicy Atzapotzałco. Kazałem dospawać w landroverze skrytkę pod podłogą, zmieściłem tam i remingtona, i pudełko naboi. Pożegnałem się z Rają w mieszkaniu Arrabala. Zdaje się, że Raja chciał mi przemówić do rozsądku.

;- Skąd mam wiedzieć, do diabła?!

Gdy ominąwszy Salina Cruz znalazłem się na nadmorskiej drodze prowadzącej prosto do Tapachuli, ciągnąłem już równo moim landroverem. Kilka razy uzupełniłem benzynę, bo silnik dużo palił. Raz zdrzemnąłem się na parkingu w La Puerta, ale co to był za wypoczynek. Wkrótce ruszyłem dalej Wiatr wiejący od Pacyfiku orzeźwiał mnie. Zielone równiny wydymały się, podnosiły i opadały, marszczyły się wzgórzami z lewej strony drogi gdzieś dalej, by w kierunku Huehuel, poza tropikalnymi lasami, podnieść się do wysokości czterech, tysięcy metrów już na terytorium Gwatemali.


ROZDZIAŁ XIX


Wątpię, czy nie dostałbym po łbie, gdybym przyjechał do Tapaehuli w ciągu dnia. Poza tym numer był prosty i dobry. Ładna indiańska dziewczyna dawała mi znaki, stojąc przy drodze. Dźwigała na głowie duży. koszyk. Zatrzymałem wóz Był wieczór. Widziałem tę Indiankę w światłach landrovera. Pomyślałem, że jest naprawdę ładna. W tym momencie potężny żółty dodge zajechał mi drogę. Nie mogłem liczyć na wyminięcie. Wokoło było pusto. Do Tapaehuli był jeszcze kawałek. Ledwie pomyślałem, że zapasowy kluczyk mojego wozu mam przyklejony plastrem do uda, dwaj nieźle zbudowani faceci wyciągnęli mnie na drogę. Zrobili to wprawnie i bez zbytecznej brutalności. Załadowali mnie do dodge’a, z którego wysiadł jeszcze jeden. Ten miał z pewnością małpich przodków i wcale nie chciałem, by jego długie łapy zbliżały się do mojej twarzy, zwłaszcza, że nie mogłem się bronić.

- Panowie - powiedziałem - panowie, mam w Tapachuli spotkanie z kimś ważnym.

Właśnie wtedy dali mi trochę po łbie i powiedzieli, że oni wiedzą, że ja mam spotkanie. Zapewne byliby grzeczni, gdybym się trochę nie szarpał, udając, że jestem zaskoczony. Potomek małpich przodków nie wtrącał się. Zajął miejsce za kierownicą mojego wozu. Widocznie wkraczał do akcji tylko w sprawach godnych jego długich, owłosionych ramion. Co za okaz. Gdyby go wypchać i przesłać - w skrzyni do Londynu, wzbudziłby taką samą sensację, jak pierwszy wykopany z ziemi Neandertalczyk. Żuchwę miał nawet większą, podobną do żuchwy „człowieka z Heidelbergu”.

W żółtym pudle zrewidowano mnie, ale zabrano mi tylko broń. A potem ruszyliśmy tak szybko, że światła Tapachuli zostały za nami i przepadły.

Nie pozwolono mi kontemplować drogi. W każdym razie nie za długo. Jechaliśmy w stronę granicy z Gwatemalą, ale zanim ją zobaczyłem, otrzymałem potężny zastrzyk, po którym straciłem zdolność kojarzenia. Płynąłem, w powietrzu, moja głowa była ciężka jak ołów, nie wiedziałem kim jestem i gdzie jestem, chyba położono mnie na rozkładanym fotelu, ale może mi się to tylko zdawało. Miałem mdłości, płuca nie chciały się rozszerzać, a serce waliło jak młot, kontury widzianych rzeczy zatarły się, płonęły jakimiś barwami, szarzały, ciało moje było bezwładne, lekkie, jakby chciało się oddzielić od głowy, walczyłem o każdy skrawek myśli, nie wolno przestać myśleć, nie wolno, najdziksze fantazje „pojawiały się w moim mózgu, usiłowałem je kontrolować, wyrywały się, porywały mnie, rzucały w przestrzeń, jakaś twarz dzieliła się na wiele rozdętych, wykrzywionych twarzy, poruszałem się w światach krzywych zwierciadeł, było mi coraz zimniej, bardzo zimno, głosy, które rozróżniałem, przemieniły się w szum, zacząłem spadać w przepaść, bezradny, bez krzyku. Gdy otworzyłem oczy, uderzyło mnie ostre światło, chciałem krzyknąć, ale moja krtań była sparaliżowana skurczem, nie mogłem przełknąć śliny, miałem martwe’ wargi, po dłuższej chwili moje oczy przyzwyczaiły się do światła, wcale. nie było ostre, leżałem pod moskitierą, za którą w górze poruszały się pióropusze palm, kłaniały mi się jak ciche i posłuszne niewolnice. Miałem okropny ból głowy, ale myślałem poprawnie. Poruszyłem dłońmi, podniosłem ręce, potem nogi, jednak nie mogłem wstać, byłem zbyt słaby. Przypomniałem sobie wszystko. Indiankę, żółtego dodge’a, tych krępych facetów, którzy mnie wyciągnęli z wozu. Poruszyłem głową, jakieś ptaki wrzeszczały nade mną, były to papugi.

Powietrze było parne, ciężkie, ale wilgotne tą wilgotnością deszczu, nie wiem, dlaczego przypomniałem sobie Pete, służącego Jane Ławry, to on powtarzał, że spadnie wielki deszcz. Doczekałem się. Słyszałem potężny szum deszczu, jeżeli to był deszcz zenitalny, to spóźniony, ale był. Powoli sprawdzałem, czy mam coś’ przy sobie. Miałem wszystko z wyjątkiem - webleya. Usiadłem na posłaniu. Moskitiera odchyliła się, młoda Indianka podała mi wodę w szklance pokrytej rosą. Piłem łapczywie. Przychodziłem do siebie po tym, co zrobił mi któryś z tych bydlaków z dodge’a. Możliwe, że wpakował mi końską dawkę amfetaminy...

Położyłem się, oddychając miarowo, głęboko pracowałem płucami i przeponą.

Indianka wpatrywała się rozszerzonymi oczami w moją pierś pod rozpiętą koszulą. Mówiono mi kilkakroć, że jestem uwłosiony w sam raz, tyle, ile trzeba, więc o co chodzi, chyba nie spaceruje po mnie „czarna wdowa”? Rany boskie! Znieruchomiałem idealnie. W chwilę potem zorientowałem się, że dziewczyna wpatruje się w wisiorek na mojej szyi. Pete też go podziwiał, mojego małego Quetzalcoatla.

Moskitiera opadła. Dziewczyna uciekła. Papugi nade mną znowu darły się. Gdzieś szumiał deszcz, dlaczego nie padał na mnie? Pomyślałem, że widocznie mam jeszcze bzika po zastrzyku. Bzika w Gwatemali, w lasach gdzieś koło Huehuel. W porządku. Teraz chce mi się spać. Huehuel? A więc znalazłem się tam, gdzie chciałem. Do licha! Sprawdziłem portfel. Miałem w nim reprodukcję fotografii, której szukała Jane Ławry. Zrobiłem tę reprodukcję w mieszkaniu Arrabala w Mexico. Mam to, a zatem, można rzec, jestem tu na prawach gościa. Potraktowano mnie wprawdzie krótko i węzłowato, ale żyję. Giekawe czy przeżyję, kiedy powiem: „dzień dobry, Pedro Gormaz!”.

Jeżeli mnie przyjmie. Ale dlaczego nie miałby ze mną pogadać, jeśli przywieziono mnie tu z takim pośpiechem i. jeżeli jeszcze nie jestem trupem?

Następnego dnia byłem już w niezłej formie. Zjadłem dużo fasoli i sałatkę sporządzoną z mięsistych avocados, pomidorów i ślimaków. Do tego biały chleb i piwo. Nieźle. Pozwolono mi wyjść z chaty przylepionej do górskiego - zbocza, otoczonej gęstym wieńcem drzew. Szum, który wziąłem Za zenitalny deszcz, był szumem. wodospadu opadającego gdzieś dalej, za ścianą

drzew, w przepaść. Potężny bicz spienionej wody chłostał głazy leżące sto metrów niżej. Indiańska dziewczyna idąca za mną ścieżką prowadzącą od chaty do wodospadu odezwała się do mnie. Muszę wracać, koniecznie. Przypomniałem sobie potomka małpich przodków, rezydującego w chacie sąsiadującej z moją. Nie byłem jeszcze w takiej formie, aby, się. od niego uwolnić, gdyby zechciał być natrętny. Jeszcze nie byłem dość szybki. Wróciłem zatem z dziewczyną do chaty. Miała łóżko w izbie przylegającej do werandy. Przygotowywała moje posiłki, przynosiła wodę i była bardzo małomówna. Potomek małpich przodków przyczepiał się do niej, ale musiała mieć tu jakiś status, bo nie pozwalał sobie na nic więcej.

Minął jeszcze jeden dzień, nadszedł wieczór. Wtedy przyszli po mnie. Ci sami, którzy zatrzymali mnie przed Tapachulą. Towarzyszył im potomek małpich przodków. Pomyślałem, że cokolwiek się teraz stanie, Diego Raja nie ma już żadnej szansy niesienia mi pomocy. W Tapachuli, na terytorium meksykańskim miał taką szansę. Zatem jestem zdany na własne siły.

Wąską ścieżką wzdłuż urwiska, do którego wpadał wodospad, doszliśmy do drogi. Wpakowano mnie do wozu terenowego i ruszyliśmy. Jazda trwała około dziesięciu minut. Wóz zatrzymał się na skraju osiedla otoczonego ciemną ścianą lasu. W jego centrum rozłożył się niski, piętrowy budynek przypominający bardziej kamienny bunkier niż siedzibę mieszkalną. Wnętrze było jednak zupełnie inne, utrzymane w kolonialnym stylu hiszpańskim. Zewnątrz forteca, wewnątrz wygodna siedziba złożona z szeregu obszernych komnat, sal łączonych korytarzami i schodami na zróżnicowanych poziomach, pełna starych mebli, rzeźb, obrazów eksponowanych łagodnymi, dobrze dobranymi światłami.. Siedział za długim, czarnym, lśniącym biurkiem, na którym stała alabastrowa lampa z żółtym kloszem. Pod ścianami stały kanapy obite czarną skórą. Pośrodku, pomiędzy kanapami, leżał wielki dywan w białe, żółte i czarne pasy. Ściany ponad kanapami zabudowane były półkami pełnymi starych skorup. Ujrzałem tam niezłe, polichromowane wazy, naczynia cylindryczne, wazy trójnożne, naczynia i świeczniki figuralne, plakietki z jadeitu, figurki kobiece i męskie. Na ścianie za biurkiem wisiała barwna, powiększona fotografia hieroglifów Majów. Gdybym miał sądzić według rysunków towarzyszących hieroglifom, powiedziałbym, że jest to powiększona fotografia „Kodeksu Drezdeńskiego”, prawdopodobnie z IX wieku. Pod tą fotografią oprawioną ze smakiem w prostą ramę z surowego drewna wisiała szklana, zamknięta półka. Stały w niej szeregiem złote figurki. Piękny zbiór. W jednym z kątów tego pokoju stała brązowa, zwyczajna szafa. Zapewne kryła szafę pancerną. Nie zauważyłem telefonu, ale biurko, przy którym siedział, było olbrzymie i mogło kryć mnóstwo różnych rzeczy.

Mój przyjaciel Fryderyk Richter uśmiechnął się.

Spojrzałem do tyłu Obite czarną skórą drzwi były zamknięte. Byliśmy sdmi, ale to nie miało znaczenia. Ten pokój nie miał okien, miał za to doskonałą klimatyzację.

Zastanawiałem się przez chwilę, zanim odpowiedziałem.

- Poproszę o sok pomarańczowy. Więc co z tą Amerykanką?

Teraz on milczał przez chwilę, zanim odpowiedział.

Skinąłem głową.

- I nadal interesuję. Jestem kobieciarzem i muszę ją mieć. Nie zabiłeś jej, Fryderyku, ponieważ nie dostałeś tego, co chciałeś dostać. Komputera i dyskietek Johna Simona. Nie mogłeś go kupić, przekonałeś się, że nie wszystko można mieć za pieniądze. Nie udało ci się również z Vernonem. Nadal liczysz, że zapisy Simona wpadną w ręce twoich ludzi, może szczególnie teraz, gdy twój przyjaciel, organizator zamachu na życie senatora Amaty nie żyje, a sam senator wkrótce rozpocznie kampanię przeciw takim jak ty. Prasa już szumi, a to dopiero początek. „Spółka Bankowa Hansena” w Mexico i Szwajcarii zwinęła błyskawicznie żagle, jej szwajcarski szef Gantsakis zaginął bez wieści, mu siało być gorąco, prawda? Ty sam opuściłeś Salina Cruz. Naturalnie prasa jeszcze o tobie nie pisze, Fryderyku, nikt nie łączy twojego nazwiska z całą tą aferą i z wieloma innymi...

Twarz Fryderyka stała się czujna, oczy miały teraz zimny, bardzo zimny blask.

- Czy sądzisz, że prasa może o mnie pisać? - spytał bardzo cicho.

- Sądzę, że może. - Dlaczego?

Strzeliłem na chybił trafił, ale właśnie coś sobie skojarzyłem.

prowadzić pewną sprawę w Afryce, chodziło o zamordowanie profesora Garricka, ale nie tylko. Miałem tam trochę czasu, szperałem w bibliotece profesora, oczywiście za zgodą jego żony Emmy Garrick, i wyobraź sobie, co znalazłem! Publikację „Rowland Ward Club w Londynie, księgę niezwykle, ekskluzywnego towarzystwa myśliwych, do których należał również Garrick. Znalazłem tam opisy najwspanialszych trofeów i nazwiska zdobywców. Twoje nazwisko też tam było, Fryderyku. Razem z opisem wspaniałej antylopy kudu, miała przepiękne rogi, zdaje się, że więcej niż trzy i pół skręta, prawda? Unikat. Podobno takie kudu nie biegają już po afrykańskiej sawannie. I co powiesz? Kiedy prowadzono mnie do twojego gabinetu, widziałem piękne kolekcje trofeów. Te rogi były między nimi. Trzy i pół skręta. Naturalnie, to żaden dowód przeciw tobie poza tym, że okłamałeś mnie, mówiąc, że nie zabijasz zwierząt, a ja nie ufam ludziom, którzy mnie okłamali.

-To dobrze, bo będziesz musiał zniknąć, Pedro Gormaz. Powiedz mi przynajmniej, co z tą Amerykanką?

-... Żyje. Jest w złym stanie, ale żyje. Sam nie wiem, dlaczego nie kazałem jej usunąć. Liczyłem, że się załamie, że dostanę ten komputer Simona. Teraz to już nie ma znaczenia. Rzeczywiście, lubię kobiety i niektóre z nich zawsze lubiły mnie...

Więc trafiłem! A tacy jak on nie lubią się przyznawać do słabości. Tacy „mężczyźni”. Stal.

- Ty też nie masz, Richter. Musisz zniknąć. A zapowiadałeś się całkiem dobrze. Gdyby jeszcze udało ci się złamać szyfr
pisma Majów.

Przypatrywał mi się podpierając podbródek zaciśniętymi pięściami.

- Jesteś złośliwy - szepnął. - Zanim cię usunę, chyba cię ukarzę. Chciałem tak ukarać tę Ławry, ale ty będziesz tam lepszy. Wiesz, mamy tu w pobliżu starą drogę wojskową. Co jakiś czas, ale dosyć często, pojawia się na niej nieprzyjaciel. Milczysz? Nie pytasz? To solenopsis invicta, Bart.

Przełknąłem ślinę, może cokolwiek za głośno. Jasny gwint.

- Solenopsis invicta, czyli mrówka niezwyciężona, mała mrówka czerwona rodem z Brazylii, atakuje wszystko, co żyje, zasadą
jej życia jest agresja, celem ostatecznym zniszczenie. Jad paraliżujący, atak błyskawiczny. Cóż, zrobię siusiu i zamknę oczy, jak normalny skazaniec. Ale przedtem pokaż mi Jane Ławry. Szaleję za nią. Richter! Ty nosisz w sobie szaleństwo władzy i forsy, a ja jestem kobieciarzem. Czy nie dojdziemy do porozumienia? Ja też jestem szalony.

Na co liczyłem? Przecież nie na desant kierowany przez Raję. Richter miał mnie i trzymał mocno.


ROZDZIAŁ XX


W ciągu tej długiej nocy musiałem opowiedzieć, jak ułożyłem sobie tę szaradę. Fryderyk Richter był ciekawy, ciekawy i próżny zapewne nie wyobrażał sobie przedtem, że jakiś prywatny londyński gliniarz, nawet jeśli w święta zajmuje się problemami kultury Azteków, może w końcu dotrzeć do sedna sprawy Opowiedziałem więc Richterowi to i owo. ale przede wszystkim dlatego, że chciałem w końcu’ zobaczyć Jane Ławry Naturalnie, nie byłem zakochany w Jane i wcale nie wiedziałem, w jaki - sposób mógłbym jej pomóc, ale musiałem ją zobaczyć, zatem odpowiadałem na pytania Fryderyka. Nie na wszystkie. Sądził chyba, że się bardzo boję i zapytał mnie, czy tak jest. Odparłem:

- Jako rzekł sławetny Colas Breugnon, ludzie wielcy tworzą prawa, a ludzie mali „muszą im podlegać. I tak ja podlegam
twojemu prawu, choć jest to prawo dżungli.

Skinął głową.

- Ależ bardzo cię proszę, z ochotą.

- Jedno życie mniej czy więcej, daj spokój. Ale ona żyje. Dostanę komputer i dyskietkę Simona?

Myślałem błyskawicznie.

- Zastanowię się - powiedziałem ostrożnie, jak kupiec badający aktywa i pasywa, lecz chodziło mi o to, żeby zyskać na czasie.

Gdy ujrzałem Jane, zapomniałem o solenopsis invicta i o tym, jak wykańcza się organizm sparaliżowany jadem, pokryty gorącym płaszczem bąbli, i ropy. Gdzie dziewczyna, której przyglądałem się na plaży w Alvarado i w mojej pobliskiej samotni? Jane Ławry była w bardzo złym stanie. Jej domek w głębi osady, ukryty za gęstwą drzew, był do ostatniej chwili niewidoczny, dopiero po zejściu z wąskiej ścieżki i przeciśnięciu się przez skalny przełom można było ujrzeć klatkę Jane, po prostu klatkę z pni młodych drzew, pokrytą wielkimi, szerokimi liśćmi, ustawioną na palach wystających z ziemi na wysokość około metra. Na werandzie leżał w hamaku jakiś człowiek. Gdy się podniósł, aby przyjrzeć się ludziom idącym przez polanę, zdawało mi się, iż wypełnił sobą całą przestrzeń werandy. Podniósł leniwie lewą ręką pistolet maszynowy z podłogi, oparł się o jeden ze. słupów podtrzymujących dach klatki. Wyjątkowy drągal Takich typków zauważyłem w osadzie wielu, czyżby Richter miał upodobania różnych Fryderyków Wilhelmów? Z pewnością. I mógł sobie na to pozwolić. Tamci płacili za jednego drągala więcej niż siedem tysięcy talarów, Richter zdobywa ich zapewniając bezkarność i utrzymanie, w zamian wymaga tylko posłuszeństwa. Ślepego.

Weszliśmy po kilku schodkach na werandę. Ktoś podsunął Richterowi krzesło. Ja musiałem stać. Otworzono drewianą kratę. Wszedłem do klatki. Jane Ławry początkowo nie poznawała mnie. Przeguby rąk i kostki u nóg miała pokryte strupami krwi i wrzodami. Gęste, dawno nie myte włosy spadały jej na twarz, zasłaniały oczy, odgarniała włosy powolnymi ruchami rąk, kołysząc się na drewnianej pryczy i coś mrucząc.

- A ty jesteś głupcem, Bart - wtrącił się Richter. - Co cł mówi twój rozum, do diabła?!

- Hm, czytasz Immanuela Kanta. Ja go nie lubię i nie czytam od dawna. Ktoś powiedział, że Kant był większym terrorystą od Robespierre’a. Nie lubię terrorystów.

Zaczął padać deszcz. Nagle. Spóźniony deszcz zenitalny, o którym niedawno mówił Pete. Zupełnie zwariowana historia, ta hiszpańska forteca w dżungli, małpy, które nagle ucichły, i wymiana opinii o Kancie. Jeżeli mamy się wygłupiać, to proszę bardzo.

- Wiesz, Richter, dlaczego jesteś złym człowiekiem? Nie wiesz? Ja mam na ten temat ledwie niejasne poglądy, ale Bruno Bettelheim z uniwersytetu w Chicago twierdzi, że aby ludzie byli dobrzy, trzeba im w dzieciństwie czytać bajki. Ty więc musiałeś mieć ponure dzieciństwo i nikt ci nie czytał bajek. Czytaj do poduszki „Freud and Man’Soul” * Bettelheima. Choć osobiście wątpię, czy to ci pomoże... Słuchaj, Richter. Jeśli chcesz zabić tę dziewczynę, to nie zwlekaj, a jeżeli nie chcesz, ‘to zwróć uwagę na rany na jej rękach i nogach. Z pewnością masz tutaj gdzieś lekarza. Przywołaj go, draniu.

Richter milczał, przyglądał mi się. Jane znowu kołysała się na swoim legowisku, patrząc tępo przed siebie. Dotknąłem jej ręki, ścisnęła mi ją leciutko palcami. Była więc zupełnie przytomna! Naprawdę dzielna dziewczyna.

Wyjąłem z kieszeni małe pudełeczko, a z niego flakonik olejku z rośliny hohoba. Noszę to przy sobie, bo nie lubię ukłuć meksykańskich kaktusów. Olejek hohoba to znakomite lekarstwo na przeróżne choroby skóry, eliksir, moim zdaniem..: Zająłem się rękami i nogami Jane. Jeden z goryli Fryderyka postąpił ku mnie, ale Richter powstrzymał go.

- Ratuj mnie - usłyszałem cichy szept Jane. Dobre, daję słowo. Już byłem gotów odejść z tą odrobiną godności, na jaką mnie stać po tylu latach życia, tylko uperfumuję chustkę, bo nie znoszę zapachu krwi, a tu kobieta apeluje do mojej rycerskości!

- Nic mi nie przychodzi do głowy poza tym, że jesteśmy w Gwatemali.

Richter zszedł z werandy, jego goryle też. Chodził w strugach deszczu, a oni za nim. Było mi bardzo duszno. Chyba naprawdę się starzeję i moje serce nie nadąża już za moimi myślami.

- Możesz chodzić? - szepnąłem, nacierając olejkiem hohoba ramiona Jane.

- Chyba nie, jestem bardzo słaba... - Teraz wymasuję ci nogi i natrę je olejkiem. Muszę – ci zdjąć spodnie, pozwolisz? Chyba nie chodzisz bez majtek, jak tę wszystkie podfruwajki... Słuchaj, nawet jeśli wypowiem tu wojnę i zwyciężę, to nie poniosę cię na rękach do granicy, jesteś za duża, uprzedzam, że będę brutalny i powlokę cię za włosy.

- Wszystko, co zechcesz... - Uważaj, mogę to wykorzystać.

- Dobrze, doktorze - powiedziała Jane posłusznie.

- Gdybym ci teraz dał szminkę z firmy „Aster” i ciuchy z firmy „Ricci”, mogłabyś pewnie tańczyć - mruknąłem zmieszany. Była naprawdę osłabiona” wychudzona, a sine plamy na

/jej ciele świadczyły, że naprawdę bito ją w tej cholernej dżungli. Jest kilka rzeczy na tym świecie, których nienawidzę i którymi się brzydzę. Jedną z nich jest przemoc wobec kobiety. Spojrzałem na Richtera. Wciąż przechadzał się w strugach deszczu, a świta jego goryli ciągnęła za nim. Lampa z odrutowanym kloszem kołysała się nad werandą, rzucając chwiejne światło.

- Słuchaj, Richter - powiedziałem prostując się. - Doszliśmy do wspólnego wniosku, panna Ławry i ja, że chyba dostaniesz
naszą odpowiedź, powiedzmy jutro wieczorem.

- To rozsądne, Bart. Mogę poczekać. Oczywiście nie dam wam żadnych gwarancji. Wy powiecie wszystko, co wiecie na temat Syndykatu i oddacie mi komputer Simona, a ja zastanowię się, jak wam wyrazić moją wdzięczność, jasne?

- Jasne, Richter.

Ani przez sekundę nie liczyłem na jego wdzięczność. Wiedziałem, że gdy już dostanie to, co go interesuje, zechce pozbyć się świadków. Więc po prostu chciałem zyskać na czasie. Myślałem tak szybko, że czułem się jak facet rozgrywający symultankę. Richter naturalnie, nie jest głupi, ale moją szansą może być właśnie beznadziejność mojej sytuacji.

- Czy on naprawdę nie ma broni? - usłyszałem głos Richtera. - Obejrzyjcie go jeszcze raz!

Dwa goryle wskoczyły lekko na werandę. Potężne łapska obmacały mnie, ale pobieżnie. Richter wszedł na werandę, stanął przede mną i długo mi się przyglądał. Podano mu mój portfel, przetrząśnięty dokładnie. Szukano tam trucizny czy co? Richter przyglądał się dwu zdjęciom. Zawsze je noszę przy sobie, ale oryginały chowam w londyńskim mieszkaniu. Nie, nie są to zdjęcia mojej córki Diany. Ją trzymam pod każdym względem z daleka od moich spraw. Na jednym zdjęciu jest spitfire z polskiego dywizjonu, a przy nim pilot, który od dawna spoczywa już na lotniczym cmentarzu w Newark w Anglii. To mój ojciec. Na drugim zdjęciu jest fragment dworu z czterema kolumnami przy wejściu, oplecionymi bluszczem. Tuż przy schodach stoi fotel, w fotelu siedzi starsza pani, na nosie ma pincenez, a u szyi i u rękawów ciemnej sukni jasne koronki. Obok stoi młoda kobieta w jasnej sukience. Starsza pani to moja babka, a młoda kobieta to moja matka, obie spoglądają na leżące w dolinie, otulone drzewami miasto, nad doliną podnosi się wysoki cień. góry Królowej Bony, a w jednym miejscu fotografii musi być park otaczający mury starego liceum. Na odwrocie tej fotografii napis: „Krzemieniec, lipiec 1937”. Dwa zdjęcia zrzucono z werandy, fale deszczu przydusiły je do ziemi, skoczyłem z taką szybkością, na jaką było mnie stać, porwałem zdjęcia i schowałem w kieszeni dżinsów. Z góry usłyszałem śmiech Fryderyka Richtera.

- Sądzę, że mógłbyś mieć u mnie nawet więcej niż sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie bez opodatkowania. Przemyśl to, Bart.

Poszedłem do Jane, pochyliłem się nad nią i pocałowałem, ją w czoło.

Lubię deszcz, ale bez przesady. Richter lubił przesadnie, a ja przebijałem się za nim przez chmurę wodną, zastanawiając się głośno, czy nie byłoby dla mnie lepiej, gdybym wyleciał w powietrze razem z moją przyczepą na parkingu w Mexico. Richter przyznał mi rację, dodając, że nie zwrócił uwagi na naleganie Jimeneza, twierdzącego, że wymykam się spod kontroli i że trzeba mnie sprzątnąć.

- To taka południowoamerykańska ośmiornica, wiem raczej dobrze. Rozumiem, że historia Roberta D. Barta dobiega końca.
Mój Boże! Jaki człowiek ginie wraz ze mną!

Richter zaśmiał się głośno.


ROZDZIAŁ XXI


Umiem zapadać w sen, kiedy zechcę i budzić się, kiedy chcę. Byłem zmęczony, było mi wciąż duszno, a potem, kiedy deszcz przestał padać, mogłem znowu oddychać. Zamknąłem oczy. Spałem tylko pół godziny, co do minuty na moim zegarku. Czułem się źle w przemoczonej odzieży. Miałem w ciągu owych trzydziestu minut sen. Pamiętałem w szczegółach, że miałem niezłą końcówkę szlemika, grając pod gołym niebem z potomkiem małpich przodków, moim dozorcą, pamiętam, że było nas tylko dwóch, więc jakże mogłem mieć szlemika? Padał deszcz, przebiłem króla i odebrałem obrońcom atu, zaraz, był tylko jeden obrońca, ta bryła mięśni o kwadratowej gębie, co dalej? Mała przerwa w pamięci, wyrzucam karo i trefle, wygrywam,

potomek małpich przodków wścieka się, chwyta mnie za gardło, dusi, jestem półprzytomny, on trzyma mnie jedną łapą i wali drugą. Znowu gramy, znowu szlemika, nienawidzę kart, co za strata czasu, i znowu łobuz będzie mnie bił! Przebijam trefla, ściągam damę pik, przebijam karo, zgrywam atuty, wsiadam na króla kier i dostaję się na stół, to nie koniec, bo muszę wykorzystać asa i króla karo, ale mój dozorca zaczyna ryczeć, bo nie lubi przegrywać, znowu mnie bije, rzucam na stół wszystkie pieniądze, ale on nie chce tego widzieć... No i przebudziłem się, spojrzałem na zegarek i czułem się źle w przemoczonej odzieży. Musiałem krzyczeć czy co? Chyba tak, bo wielki cień pochylił się nade mną, zawisł jak głaz, który mnie zaraz przydusi.

Siedziała na łóżku i miała okrągłe ze strachu oczy. Ze strachu lub ze zdumienia, bo nie krzyczała. Położyłem palec na ustach. Ochoczo skinęła głową.

- Jesteś mądra i dobra - powiedziałem i położyłem rękę

na jej głowie. Wpatrywała się w Quetzalcoatla wiszącego na mojej szyi. Zdjąłem wisiorek i włożyłem na szyję dziewczyny. Jej oczy rozbłysły.

Pozwoliła się związać, była raczej spokojna. Nie lubi chyba Richtera i jego hołoty.

Nic nie szkodzi, mam jeszcze kluczyki, które przykleiłem do uda, zanim dojechałem do. Tapachuli.

Wziąłem w obie ręce małą, brązową łapkę Indianki i złożyłem na niej pocałunek. Zmieszała się, odwróciła głowę.

- To prawda. Tylko zatrzymałaś mnie na szosie. Ja też nie kłamię, wiesz? Jesteś wspaniała. Do widzenia, dziewczyno...

Jaki los związał ją z Richterem czy z tym miejscem? Nie zapytałem. Czasami nie wolno zadawać żadnych pytań.

Wyszedłem z izby. Potem minąłem hamak goryla i, nie wchodząc w światło żarówki jarzącej się słabo, zeskoczyłem z werandy. Poczułem pod stopami miękką, wilgotną trawę. Przez chwilę nasłuchiwałem. Wokoło panowała cisza. Osada spała. Ledwie doszedłem do tego wniosku, objęła mnie w pół gruba, owłosiona łapa, potem druga owinęła się wokół mnie i zostałem poderwany z ziemi. Strażnik nawet nie podniósł wrzawy, pewny swojej przewagi. Chciałem rozluźnić mięśnie i w ten sposób „wypaść” z tego uścisku, nie udało mi się. Więc tak szybko, jak tylko mogłem, poderwałem obie nogi zgięte w kolanach i udało mi się dosięgnąć podbrzusza atakującego. Nie było to zbyt mocne uderzenie, bo facet trzymał mnie ciasno, ale wystarczające, aby mnie puścił, zwinął się i padł na kolana. Uderzyłem, go w kark kolbą rewolweru. Leżał zupełnie spokojny, rozciągnięty w trawie. Wciągnąłem go pod werandę. Przez chwilę nasłuchiwałem. Było cicho. Poszedłem dalej, unikając, o ile to było możliwe, mdłego światła lamp. Szedłem raczej bardzo szybko i wkrótce znalazłem się w pobliżu spadającego w przepaść wodospadu. Wąska droga była pusta. Zapamiętałem ją dobrze, kiedy prowadzono mnie do Richtera. Zacząłem biec. Jeśli ten drugi goryl, leżący teraz pod werandą, nie optrzytomnieje zbyt szybko, to przyrzekłem sobie, dam. dolara na Światowy Fundusz Dzikich Zwierząt.

Strażnikowi Jane rozbiłem głowę chyba zbyt gruntownie. Chciał krzyczeć, nie mogłem mu na to pozwolić. Jane Ławry była rzeczywiście za duża, by ją nosić na rękach, musiałem to jednak zrobić. Była zbyt osłabiona. Nie pytała, czy mamy jakąkolwiek szansę, choćby jedną ńa sto. Miała dosyć tej dżungli, tej hacjendy,. codziennych przesłuchań i Richtera. Była taka jak ja, a ja nie lubię czekać na przykrości i nawet kiedy nie mam żadnej szansy, próbuję ich unikać.

Omijając oświetlone miejsca, dotarłem z nią do bunkra-hacjendy. Fryderyk Richter musiał się czuć niesłychanie pewnie w swojej gwatemalskiej siedzibie, bo poza dwoma typami, których musiałem unieruchomić na dłużej, nie spotkaliśmy nikogo. Okrążyłem hacjendę. Mój szary landrover stał tam, gdzie widziała go indiańska dziewczyna. Rozpiąłem spodnie, szarpnąłem warstwę przylepca, pod którą ukryłem kluczyki. Otworzyłem drzwiczki z lewej strony i pomogłem Jane wdrapać się na siedzenie. Zapiąłem jej pas, okrążyłem, wóz, siadłem za kierownicą z prawej strony i nie zapalając światła rozejrzałem się w sytuacji, świecąc małą latarką wyjętą ze schowka. Wsunąłem kluczyk do stacyjki, lekko rozjarzyła się tablica wskaźników. Akumulator i paliwo, to najważniejsze... Do licha! Wyskoczyłem z wozu, wsunąłem się pod podwozie, szarpnąłem za zatrzask skrytki, którą kazałem dospawać przed wyjazdem do Tapachuli. Remington był na miejscu. Wyjąłem karabin, sprawdziłem magazynek, wziąłem trzy pudełka amunicji, zamknąłem schowek, wróciłem za kierownicę, odblokowałem - ręczny hamulec, włączyłem napęd na wszystkie koła i przekręciłem kluczyk stacyjki do oporu. Silnik zaskoczył cicho „i od razu. Ruszyłem powoła w kierunku polany i drogi, ze zgaszonymi światłami, wytężając wzrok, aby nie wpakować się w jakąś dziurę.

- Umiesz obchodzić się z karabinem? - rzuciłem nie patrząc na Jane.

Wykonała posłusznie moje polecenie. Samochód sunął powoli przez polanę.

Dodałem gazu, rzuciłem landrovera w lewo, na drogę biegnącą w dół wzdłuż szczeliny wąwozu, w którym huczała woda. Dopiero teraz zapaliłem reflektory. Wtedy od strony hacjendy rozległ się wystrzał. Goryle mają jednak niesłychanie twardy żywot! Za nami pojaśniało, chyba tamci zapalili reflektory. Z góry pobiegły ku nam ogniste smugi, widziałem je w wewnętrznym lusterku, huk krótkich serii, rozdzierał ciszę, zdawało mi się, że ciszę, bo byłem tak napięty, że nie słyszałem. pracującego silnika. Wrzuciłem drugi bieg, na którym sprawdziłem hamulce i dodałem gazu. Poszukałem na desce włącznika reflektora zamontowanego na zewnątrz wozu. Jane nie strzeliła ani razu, opanowana dziewczyna...

Droga opadała w dół bardzo stromo, potem raptem skręcała ostro w prawo, wciąż wzdłuż szczeliny wąwozu. Przesunąłem zewnętrzny reflektor i ciarki przebiegły mi po grzbiecie gdy ujrzałem ostre pętle zakrętów, zwiniętych tak ciasno, że z tej odległości wydawało się, iż przy dużej szybkości wypadnę z któregoś z nich. Wypadnę - i spadnę do wąwozu pełnego wodnych grzmotów dobywających się z głębi.

- Widzę ich znowu! - zawołała Jane.

Wprowadziłem już landrovera w pierwszy ostry zakręt. To była bagatela w porównaniu’ z tymi” które były przed nami. Przesunąłem zewnętrzny reflektor do przodu, zapaliłem światła przeciwmgłowe, bo dżungla wokół nas parowała. Z tyłu odezwały się strzały, potem Jane strzelała dwa razy.

Jane była ranna w ramię i już nie mogła strzelać. Zawiązała sobie opaskę uciskową, posługując się jedną ręką i zębami. Klasa dziewczyna, już się nie dziwiłem, że Ben Murray nie mógł o niej zapomnieć, a co lepsze, pozostawał jej wierny!

Za nami chlasnęły serie z pistoletu maszynowego, ale już wchodziłem w następny zakręt. Te, które pokonałem kiedyś z zepsutymi hamulcami w Taorminie, pomiędzy Via del Castello i Monte Ta.uro, były dziecinnie łatwe! Naprzód, doktorku! Będziesz miał grzmiący pogrzeb. Tylko szkoda dziewczyny, więc nie zamykaj oczu. Wszystko we właściwym porządku.

Zobaczyłem barierę i dwu facetów. Jeden z nieb umknął gdzieś w bok, drugi plasnął o maskę, i przemknął gdzieś z boku, z tej strony, skąd strzelano, to inni strażnicy ukryci w skałach. Rąbnąłem w barierę i poniosłem ją, nie wiem już, jak daleko.

- Są za nami... - ten biały wóz! - zawołała Jane. Ja mam szczęście i oni mają szczęście, to fakt. Usłyszałem gdzieś blisko strzał.

- To megafon. Mają wszystko, czego potrzeba na pikniku. Tak jest. Poznałem głos Richtera.

- Wykończę cię osobiście! - wrzeszczał Fryderyk. Ostatecznie mogłem go zrozumieć. Zarwałem mu noc i na dodatek mam zamiar zwiewać.

Biała bryła jego wozu pchała się na nas, doganiała, była coraz bliżej. Droga wznosiła się i opadała, zakręty układały się coraz ciaśniej, przy tej szybkości oznaczało to, że mój wóz wkrótce utraci kontakt z drogą. Jej nitka rozszerza się, ujrzałem to z wysokości następnego wzniesienia. Richter też musiał to dostrzec. Usłyszałem serię strzałów. Jane krzyknęła, że strzelają po kołach. Zaraz utracimy przyczepność i wiem, co wtedy zrobi Richter. Rozkaże swojemu kierowcy, aby ten wcisnął białego landrovera pomiędzy skały i moje pudło. Jego wóz jest dwukrotnie cięższy od mojego, zepchnie mnie jak nic w przepaść, wtedy, do licha, żegnaj życie i żegnaj piersiówko. Już nas mieli. Uderzenie zderzakiem w tylne lewo koło było zapowiedzią tego, co się stanie. Jane wpełzła na siedzenie obok mnie. Jasny gwint, dlaczego nie mogę nic zrobić!? Pracowałem przy kierownicy jak automat, nowe uderzenie rzuciło moim wozem w prawo, potem otrzymaliśmy cios wagi ciężkiej w tylny zderzak, ale zneutralizowałem to częściowo dodając gazu. Zaczęliśmy wyścig, odpowiadałem uderzeniem za uderzenie, za chwilę łoskot zderzających się blach urwie się nagle, a jeden z wozów przeskoczy przez kamienną barierę i runie w dół, w ciemność. Operowałem kierownicą i gazem, i hamulcem, ale zdaje się, że miałem jeszcze jakieś dodatkowe ułamki sekund, żeby chwytać za rączkę zewnętrznego reflektora. Następny zakręt leci wprost na mnie, ocieram się o kamienny murek z’ prawej, słyszę przeraźliwy zgrzyt dartej blachy, wylatuję z wirażu, słyszę obłędny jęk kół, spadam po pochyłości na tylne koła, jestem na następnym wzniesieniu, dwa wiraże, lewy i prawy, Jane, trzymaj się pasów i zamknij oczy, jakiś ciężar wgniata mnie w fotel, chcę być mały, jak najmniejszy, to już koniec, z wściekłością rzucam wóz w lewo, landrover Fryderyka leci na skały, ale wciąż dobrze się trzyma, drań! Przede mną równy odcinek drogi, dosyć długi, widzę to w światłach. Hamulce, sprzęgło, zmiana biegów, hamulce, mam jeszcze jedną szansę, ale już ostatnią, mogę ostatecznie spróbować wrzucić tylny bieg na wszystkie koła, ale jeśli to zrobię, to ta buda rozleci się na kawałki, więc ponieważ nie ma przede mną żadnej przeszkody, nie zrobię tego. Wciąż kontroluję szybkość. Jeśli wóz zacznie sypać poza kontrolą, wówczas nie zatrzymają go już ani hamulce, ani żadne sztuczki. Dobry, długi odcinek, dodaję lekko gazu, droga pnie się w górę, puszczam pedał, pompuję hamulec, przed następnym zakrętem odbijającym w prawo wgłębienie skał z lewej, przestrzeń awaryjna. Kopię gaz, hamulec, długa droga, skała leci na nas, rośnie, to już koniec! Jeszcze nie, czuję, że moja buda, która wyskoczyła przed wóz Richtera, wyraźnie zwalnia, jeszcze trochę w lewo. Uderzenie w skałę jest ostre, ale kontrolowane, teraz nadleci wóz Richtera, otarł się z prawej o moją budę, słyszę łoskot, potem widzę jak na zwolnionym filmie: landrover Fryderyka Richtera wzlatuje ponad kamienną barierę, przecina strumień światła mojego reflektora zewnętrznego, obraca się ociężale, niechętnie wokół swojej osi, znika w przepaści. Mój silnik milczy, słyszę zwielokrotnione echo uderzeń, coraz mniej głośne. Potem ciemność leżącą nad wąwozem trochę rozjaśnia się. To po wybuchu paliwa. Jane obejmuje mnie ramionami, płacze bezradnie jak dziecko.

Nic nie mówię. Drążącymi palcami szukam w kieszeniach wiatrówki paczki z papierosami. Zapalam papierosa, zaciągam się kilka razy głęboko. Nie wiem, jak długo siedzimy bez ruchu. Nad wąwozem i lasem niebo trochę jaśnieje. Z oddalenia biegną jacyś ludzie, mają broń, strzelają. Teraz nie pozwolę się wykończyć i Jane też musi żyć, w każdym razie nie dostaną nas łatwo. Ciężko, za wolno, przechodzę do tyłu wozu, biorę remingtona i paczkę naboi, uzupełniam magazynek, otwieram dach i, jak na strzelnicy, zaczynam strzelać.

Potem znowu cisza. I Jane znowu płacze. Podnosi ku mnie mokrą od łez twarz, obrzękłą, brudną, zaczerwienioną. Wpatruję się w nią z otępieniem, a Jane mówi - ach, te kobiety! - więc mówi:

Jane patrzyła przed siebie. Milczała. Co mogła myśleć o Murray’u po śmierci Johna Simona?

- Jak oceniałeś Simona, Rob? - spytała bardzo cicho. Zacisnęła mocno dłonie, jakby chciała ukryć ich drżenie. Zastanawiałem się przez chwilę, zanim odpowiedziałem.

- John Simon też był w porządku, ale myślę, że to był gracz, przede wszystkim. Nie pytam, co was łączyło, nie moja sprawa...

- W każdym razie zrobiłem swoje. A teraz chce cię odholować nad Rio Candelaria. Po co? Żebyś sobie porozmawiała z Mur-ray’em. Ludzie muszą czasami pogadać z sobą.

Gadałem, gadałem i obserwowałem Jane Ławry. Milczała, myślała o czymś albo o kimś. Gotów byłem założyć się, że kiedy znajdzie się nad Rio Candelaria, dojdzie do wniosku, że niepotrzebnie porzuciła Murray’a. Tacy jak Ben Murray trafiają się rzadko, rzadziej niż tacy jak John Simon. Niektóre kobiety potrafią to ocenić w samą porę, a inne, na przykład, muszą to sobie’ uświadomić w Gwatemali. Taka Koteczka, na przykład, czuwa teraz w Mexico nad każdym krokiem Arrabala i wyliczyła sobie dokładnie drogę do ołtarza. Ślub pewnie odbędzie się w katedrze, bo Arrabal to figura, a Koteczka chce się pokazać całej stolicy, dumna, stanowcza, urocza i bardzo zasadnicza. Jej oczy będą mówiły – „biada każdej, która zapomni, że jest mój”! Jedne Koteczki. są szybkie, a inne - powolne, ale wszystkie zdobywają nas jak chcą i kiedy chcą, zasadniczo.

Pędziłem na najwyższym biegu ku granicy z Jukatanem. Nad lasami podniosła się jasność. Mój landrover podskakiwał na drodze, jak stara beczka spuszczona z Matterhornu. Byłem jeszcze trochę spięty po nocnych wydarzeniach i moja dusza siedziała mi uparcie na ramieniu. Ale gdy znajdzie się nad Rio Candelaria, na pewno poszuka wygodniejszego schronienia.

Granicę przejechałem w pobliżu Rio Chiapas. Gotów byłem staranować budę urzędu granicznego i zwiać. Na terytorium Meksyku dałbym sobie już radę. Miałem też inny plan. Argument remingtona i argument forsy. Wszystko to okazało się niepotrzebne, gdy z daleka ujrzałem zgarbioną postać cierpliwego sępa. Kapitan Diego Raja palił długie, obrzydliwie cuchnące cygaro. Jego miedziana twarz wydawała się niewzruszona, ale jego oczy śmiały się do mnie przyjaźnie.

- Wiedziałem, gringo, że jeżeli zdecydujesz się zwiać Richterowi, to nie pojedziesz drogą do Tapachuli. Niebezpieczna. Ale w mieście mam kilku ludzi, czekają tam na ciebie. Ja postanowiłem czekać przy tym przejściu. Liczyłem, że wpadniesz na jakiś dobry pomysł.

Przyjrzałem się gościowi. Był ubrany elegancko, w kolorze piaskowym. Ubranie, koszula, krawat, buty, skarpetki pewnie też. Tylko chusteczka w kieszonce była koloru ciemnobrązowego. Na głowie miał słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Twarz wąska, gładko ogolona, oczy ciemne, w wąskich wargach fajka. Siedział w odkrytym samochodzie i przypatrywał mi się, a ja przypatrywałem się jemu. Po chwili wstał. Był mizernego wzrostu i wagi, ale poruszał się w sposób, który od razu oceniłem. Był kimś, kto coś znaczy. Z pontiaca wyskoczyło kilku drągali, ale ci nie podchodzili. Piaskowy gość podszedł, stanął przede mną. Wyciągnął rękę.

- Halo.

- Halo - powiedziałem. Czekałem, co będzie dalej.

- Nie przypuszczał pan chyba, doktorze, że wystarczą mi pańskie telefony do Langley? Szalenie chciałem pana poznać. Mam przyjaciół w Meksyku, w stolicy także, oczywiście. W końcu my też szukaliśmy tego, co pozostało po Johnie Simonie. Poza tym chcieliśmy odnaleźć Jane Ławry. Trzeba też było załatwić wszystko,.co dotyczyło Billa Yernona i Bena Murray’a. A propos, czy nie wie pan, gdzie jest Murray?

- Robert D. Bart - powiedziałem. - Możliwe, że wiem.

- Allan Carpenter. Miło mi usłyszeć, że pan może wie.


ROZDZIAŁ XXII


Piaskowy gość z Langley pojechał z nami na Jukatan, nad Rio Canderaria. Długo rozmawiał z Benem Murray’em, ale w końcu musiał się pogodzić z faktem, że Ben nie zajmie miejsca Simona. Interesowała go czysta nauka. Niektórzy twierdzą, że coś takiego w ogóle nie istnieje. Doprawdy? Sądzę, że jednak istnieje. W przypadku Bena Murray’a mógłbym wziąć ewentualnie poprawkę i dodać, że poza archeologią interesuje go, a nawet pasjonuje coś jeszcze, lecz tylko to. Jane Ławry. W tym sezonie Ben Murray miał dość grzebania w ziemi, chciał wrócić, ale nie sam, do Stanów. Jane musiała się domyślać, o co mu chodzi, bo powiedziała, że ostatecznie mogą odbyć tę podróż razem. Na razie nie mówiła nic więcej, ale przeczuwałem, że jednak powie, gdy ochłonie po swoich przygodach w Meksyku. Pożegnam ich pewnego dnia, rano, o godzinie 8.40, gdy na pokładzie boeinga linii „Mexicana” odlecą do Kaliforni. Sielanka, daję słowo. W La Vencie zauważę, iż Dorothy Parker też ma dosyć tego sezonu wykopaliskowego i uwodzi tego smutnego skorpiona, Thomasa Cally, a on wódzi za nią oczami jak noworodek. Ach, te kobiety. Nic poza takim banałem nie przychodzi mi w tym miejscu do głowy. Zdrajczyni, Zapomniała, że całowała się ze mną. Zresztą cóż to znaczy, że całowała mnie, jeśli chce, aby taki Cally opiekował się nią przez całe życie. Udane polowanie.

Koteczka zaciągnie Arrabala do katedry, a ja będę jednym ze świadków. Można wyć z nudów.

Zanim to się zdarzyło, mieliśmy wypadek na Jukatanie. Potężna ciężarówka uderzyła w samochód Diega Rai. Było to już po wyjeździe piaskowego faceta, Murray’a i Jane Ławry do Mexico. Włóczyliśmy się trochę z Rają, aby pogadać o tym i owym. To zderzenie nie mogło być przypadkowe, tym bardziej że kierowca ciężarówki zwiał z miejsca wypadku, choć widział, jak wóz kapitana Rai zapalił się. Raja był tak poważnie ranny, że nawet nie mógł zapalić swego ulubionego cygara skręcanego na udzie Miał szczęście podwójne. Po pierwsze, z powodu Wywrotki wyleciał z wozu, a po drugie, że byłem dość blisko, aby go odwlec od miejsca, w którym zaraz potem nastąpił wybuch benzyny. Mój landrover też został stuknięty, ale zdołałem nad nim zapanować. W każdym razie nie mogłem go ruszyć z miejsca. Miałem w nim jednak moją radiostację. Te głupki z hacjendy Fryderyka Richtera były tak pewne siebie, że nie wyłuskały jej z wozu. Sprawa wydawała mi się poważna. Raja miał zapewne uszkodzony kręgosłup, nie mógł poruszać nogami: Powiedział mi to, kiedy zaczął myśleć przytomnie. W tym stanie rzeczy potrzebna była szybka pomoc lekarska i jeszcze szybszy, ale łagodny przewóz do szpitala.

Raja był zupełnie przytomny. Podał mi częstotliwość i klucz wywoławczy radiostacji policyjnej w Veracruz. Poprosił, abym mu skręcił nowe cygaro. Nie było to łatwe. Skórzany, duży portfel, w nim plik liści odpowiednio przygotowanych, „nie mogą być zbyt wysuszone, rozumiesz”, z których starałem się skręcić. Coś, co mogłoby przypominać cygaro, ale liście rozsypywały się w moich palcach. Raja przyglądał się moim wysiłkom z ironicznym uśmiechem. Wreszcie udało mi się zwinąć coś na kształt cygarka, podałem niu ten produkt i podsunąłem ogień. Zaciągnął się kilka razy głęboko, po czym powiedział, że teraz mogę zająć się radiostacją.

Połączyłem się - minęła chyba godzina - z Veracruz. Ktoś, kto odebrał moją fonię, obiecał wysłać helikopter.

Zapadał zmierzch. W oddali, ponad granicą morza i lądu pojawiło się słabe światełko. Znikło. Potem pojawiło się znowu, zaczęło się zbliżać. Usłyszeliśmy ciężko pracujący silnik. Zmierzch kończył się szybko, niebo stawało się granatowe. Moja radiostacja nadawała sygnał ciągły na wskazanej częstotliwości. Nie miałem pojęcia, czy pilot odbiera ten sygnał, więc rozpaliłem przygotowany wcześniej stos gałęzi. Helikopter przeleciał dosyć wysoko nad naszymi głowami, zatoczył krąg i skierował się ku pełnemu morzu.

- Nie rozumiem - odezwał się Raja. - Maszyna z Veracruz ma inne oznakowania świetlne, poza tym to „westland”, a ten gość to chyba typ „puma”. Nie widywałem czegoś takiego w Veracruz...

Helikopter nadleciał znowu z północy. Leciał nisko. Ujrzałem ostry błysk ognia. Kule przeorały piasek plaży. Maszyna zwinęła się w ciasnej pętli, a siedzący obok pilota facet jeszcze raz posłał nam długą serię czerwonych pocisków. Biegłem już do Rai, ciągnąłem go ku drzewom, potem biegłem do landrovera po remingtona, i na plażę, helikopter znów nadlatywał. Nie czekałem. Strzelałem, celując w szyby kabiny, aż do wyczerpania magazynka, załadowałem karabin. Maszyna znów zwinęła się w pętli, pojawiła się nade mną jak ciężka ważka, czekałem na następny nawrót, znowu zacząłem strzelać.

- Dostałeś drania! - krzyknął Raja w ciemności.

Helikopter zadarł ciężki, tępy pysk, jego dwa reflektory przednie zaświeciły krwawo w mroku, przez sekundy wzbijał się pod ostrym kątem w niebo, zdawało się, że znieruchomieje i zsunie się „po ogonie”, runie na plażę. Nic z tego. Usłyszałem wzrastający grzmot silnika, pilot musiał być ranny, lecz zapanował nad maszyną i otwierał przepustnicę. Maszyna zniknęła W ciemności leżącej między palmowym lasem i morzem.

Usiadłem na piasku. Odłożyłem remingtona.

- Dobry, głupi człowiek pozostanie przy tobie, kapitanie. Idę do radiostacji i opowiem tym facetom z Veracruz o tym, co się tu stało. Ale uprzedzę ich, że mamy dużo amunicji.

- Przestań. Tam jest wielu moich kolegów, to porządne chłopy - Jasne. Wszyscy są potomkami Azteków! Zobaczymy. Nawiasem mówiąc, Raja, czy nie sądzisz, że twoi przodkowie byli cokolwiek stuknięci? Te rytualne noże obsydianowe, misy pełne dymiących serc i tak dalej. Raja, powiedz mi, czy ty też chowasz w domu, pod poduszką, kawałek ostrego obsydianu?

Raja usiłował się roześmiać, ale posłyszałem jego jęk. Stanowczo potrzebował pomocy.

Miałem szczęście. Niektórzy potomkowie Azteków są porządnymi ludźmi. Zawieźli Diega Raję do Mexico i tam powiedziałem mu „cześć”, aby zajrzeć do hacjendy w La Cima, gdzie przebywała córka senatora Amaty, Patrycja. Zostawiłem Raję na wygodnym, szpitalnym łóżku, w gipsowych pieluchach, i pojechałem do La Cimy samochodem Arrabala.

Nie wątpiłem, że możemy rozpocząć lekcje bez obawy, że ktoś nam przeszkodzi. La Cima należała do Patrycji, a senator Amata zapowiadał telefonicznie każdy przyjazd. Ostatnio, mówiła Patrycja, tata jest nieprawdopodobnie zajęty, od chwili, gdy w jego ręce wpadło w końcu wszystko, co John Simon, Jane Ławry i ty wiedzieliście o „Spółce Bankowej Hansena”, Fryderyku Richterze i Syndykacie. Tata zwija się teraz jak rozgniewana kobra - mówiła mi Patrycja. Nie wątpiłem w to. Mając w rękach taki wybuchowy materiał, senator Amata miał wielkie pole do popisu.

Pobyt w La Cima był niesłychanie romantyczny i mógłby trwać, ale musiałem w końcu zlikwidować wszystkie moje sprawy w Mexico. Nie zapomniałem też o tym, co mi obiecano w czerwcu, na pewnym prywatnym spotkaniu w Museo Nacional de Antropologia. W „Excelsiorze” ukazało się kilka wzmianek o mnie. Byłyby dłuższe, lecz sobie tego nie życzyłem. Chciałem wycofać się ciszej z tego, w co sam wdepnąłem. Ale wzmianki wyciąłem dla mojej małej. Już ją widziałem czekającą na mnie pod opieką Josta na genewskim lotnisku Cbintrin. Nie zapomniałem o pięćdziesięciu kawałkach zielonych. Należą mi się. Jednak nie przekażę ich w całości na moje szwajcarskie konto, o którym przypominam sobie tylekroć, ilekroć chcę zapomnieć o angielskich podatkach. Podatki w Anglii! To okropność! Jakby nic się nie zmieniło od ponad dziewięciuset lat, gdy na rozkaz Wilhelma Zdobywcy założono na wyspie „Księgę Wieczystą”, wpisując do niej wszystko, co nadawało się do opodatkowania. W tym, co opowiedziałem o moim pobycie w Meksyku, już chyba kilka razy wymieniłem Wilhelma, więc chyba mam do niego uraz z przyczyny podatkowej... Ale do rzeczy: zabiorę sobie tylko dwadzieścia pięć kawałków zielonych. Drugą część sprezentuję kapitanowi Rai. Uratował mi życie w „Oil of Mexico”.

Raja, jak przystało na potomka Azteków, to człowiek dumny. Z całą pewnością nie wziąłby ode mnie takiej forsy, zwłaszcza po tym, czego się wyrzekł strzelając do Jimeneza. Musiałem całą sprawę przemyśleć. Był już początek sierpnia, gdy umówiłem się z Patrycją. Pojechaliśmy do szpitala, w którym Diego Raja odpoczywał sobie jeszcze w gipsie. Musiałem mu dokładnie opowiedzieć o pewnej wiosce w pobliżu szwajcarskiego parku narodowego, w której kupiłem już kawałeczek ziemi, wystarczający, aby postawić chatę z grubych bali albo z piaskowca i głazów. Ściany grube na metr, pokoiki jak ptasie dziuple, kominek godny tamtejszej zimy. Gdzieś w pobliżu gnieździ się - ptak oryginał, orzechówka, to dziwadło potrafi’zebrać przed zimą do stu tysięcy nasion, zakopuje je, a potem wariuje, bo nie może znaleźć tego, co zakopała. A w studni, Raja, wyobraź sobie” woda, jakiej nie znajdziesz ani w Meksyku, ani nigdzie w Europie. Mineralna. Pije ją bydło i piją ludzie. Raj z czasów przed wygnaniem pierwszych grzeszników. Zimą jest kupa roboty, bo w oborzę trzeba dokarmiać jelenie przychodzące z parku narodowego. Ale po robocie, drogi Raja, po robocie zaszyję się w pościel i będę spał jak świstak, oddychając dwa razy na minutę... - Ty wariacie! - ocenił mnie Raja. Paliliśmy ukradkiem jego okropne cygara, a Patrycja pilnowała drzwi. - Kiedy się zobaczymy?

- Bóg raczy wiedzieć.

Mieliśmy się spotkać w Mexico wkrótce po wielkim trzęsieniu ziemi, gdy w tajemniczych okolicznościach przepadła część złotych skarbów Majów z Museo Nacional de Antropologia...

Patrycja wręczyła Rai czek na dwadzieścia pięć kawałków zielonych. Patrycja umie być miła; więc Diego Raja nie protestował. Wydaje mi się, że nawet był wzruszony.

Potem szedłem z Patrycją długimi szpitalnymi korytarzami. Patrycja oczywiście zwracała uwagę, bo miała na sobie, mimo dobrej pogody, lekkie futro z szynszyli. Zwariowana dziewczyna. Mój przyjaciel Jost twierdzi, że coś takiego musi kosztować ze sto tysięcy zielonych. Dowodził mi kiedyś, że takich futer jest na świecie nie więcej niż pięćdziesiąt sztuk... Zanim pożegnałem Raję, zadałem mu dwa pytania, aby uporządkować już wszystko. Pierwsze pytanie: dlaczego pozostawił swój samochód na zachodnim wybrzeżu, wtedy, kiedy.przyjechał, aby mnie przekonać, że powinienem się włączyć do sprawy Johna Simona i Jane Ławry. Zacny Raja odpowiedział mi, że jako człowiek Jimeneza już wtedy myślał, jak go wykończyć.

- Ty zwariowany Metysie.

Szedłem sobie długimi szpitalnymi korytarzami 1 myślałem, że długo będę wspominać pewien sezon wykopaliskowy w Meksyku. Obok mnie dreptały wdzięcznie szynszyle za sto kawałków zielonych. Naprawdę, Bart, nie masz prawa narzekać, że żyjesz.

W windzie Patrycja oznajmiła mi, że chciałaby się już znaleźć w La Cima. Była bardzo słodka. Całowała mnie, nie zwracając

uwagi na jakiegoś bubka w białym wdzianku stażysty. O tym, że był stażystą, informowała plastikowa tabliczka identyfikacyjna w lewej górnej kieszonce. W lewej dolnej kieszeni miał elegancki fonendoskop, na nosie okulary w złote] oprawie. Podniósł rękę do fonendoskopu, wsunął Ją do kieszeni... Zdołałem odepchnąć Patrycję, upadła na ścianę windy mknącej w dół. Stażysta wyciągnął mały browning z tłumikiem. Uderzyłem stopą w ten oksydowany punkt, gdy z lufy wytrysnął blady ognik. Widziałem, że Patrycja...

Nic już nie widziałem.

Gdy otworzyłem oczy i rozejrzałem się powoli, ujrzałem z lewej strony sępi profil kapitana Rai leżącego na, łóżku, a z prawej strony siedzącą przy mnie Patrycję Bo ja też leżałem w łóżku Była bez szynszyli. Pod drzwiami dwoili się i troili w moich oczach jacyś ludzie. Gdy przyjrzałem im się uważniej, wycofali się, chyba za drzwi, bo już ich nie widziałem.

Miałem ciężką jak ołów głowę, zawroty i mdłości. Czułem się obrzydliwie.

- Jesteś po operacji. Wszystko w porządku. Kula przeszła o centymetr od serca. Zdążyłeś podbić łobuzowi kopyto, ale stał zbyt blisko, więc jednak trafił.

- Jak to zrobiłaś, Patrycjo?

:- Dlaczego?




KB”




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ROBERT D BART 03 Śmierć w południe
Sheckley Robert Trzy smierci Bena Baxtera
ROBERT D BART 02 Etruski grobowiec
ROBERT D BART 01 Dwie czaszki
Stine Robert Lawrence Śmierć uderza z półobrotu (z txt)
Nora Roberts Slodka smierc
Bart Robert D Etruski grobowiec
Bart Robert D
Silverberg Robert Śmierć nas rozłączy
Roberts Nora Swiadek Smierci
Roberts Nora Slodka smierc
Roberts Nora Piesn smierci
Roberts Nora Eva Dallas 45 Wyrachowanie i smierc
In Death 07 Randka ze smierci Nora Roberts
Roberts Nora dotyk śmierci
Roberts Nora Randka ze śmiercią
ŚMIERĆ CELEBRYTÓW Robert Kościelny

więcej podobnych podstron