Harry Harrison Stalowy Szczur wstępuje do cyrku

HARRY HARRISON




Stalowy Szczur wstępuje do cyrku


(Przekład: Robert Pryliński)



Rozdział l


Jestem kompletnie wypluta - powiedziała Angelina. - Walę w tę klawiaturę, aż się rozgrzała do czerwoności.

- Ale to bardzo produktywne walenie, skarbie - odpowie­działem, odrywając się od swej własnej klawiatury. Ziewnąłem szeroko i przeciągnąłem się, aż usłyszałem trzaski w stawach. - Mniej niż dwie godzinki, a dzięki temu małemu włamaniu do gieł­dowego systemu zarobiliśmy już ponad dwieście tysięcy kredy­tów. Mógłby ktoś powiedzieć, że to nielegalne... Może... Ale za to bardzo zyskowne. Poza tym osobiście wolę na to patrzeć, jak na usługi oddawane społeczeństwu - zapewniamy obieg pieniądza w gospodarce, zmniejszamy tym samym bezrobocie...

- Nie teraz, Jim. Jestem na to zbyt zmęczona.

- Ale na pewno nie na to, co chcę ci teraz zaproponować. Potrzebujemy małej zmiany otoczenia. Co byś powiedziała na pik­nik w lesie Sharwood? Z szampanem...

- Cudowna myśl... Ale zakupy...

- Już zrobione. Cały sprzęt, łącznie z koszykiem, mam już w zamrażarce próżniowej. Wszystko - od kawioru aż po jajka roca. Musimy tylko zapakować te smakołyki do poduszkowca i dorzu­cić wyskokowe napoje. A potem możemy zaczynać zabawę.

Plan wykonaliśmy w stu procentach. Angelina wskoczyła w coś odpowiedniego na tą okazję, a ja tymczasem władowałem cały kram do naszego pojazdu, nucąc przy tym wesoło.

Pracowaliśmy ciężko i długo. Był już więc najwyższy czas, aby uciec od tego nużącego dnia i zmienić otoczenie. A do tego celu najlepiej nadawał się najbliższy lasek -jedno z niewie­lu zielonych miejsc na tej boleśnie nudnej planecie - Usti nad Labam.

Prawie cały tutejszy krajobraz stanowiły ponure, jakby z pie­kła rodem, fabryki zarządzane przez komputerową sieć. Szczerze powiem, że oskubanie ich sprawiało mi dużą przyjemność. Uży­łem dość zaawansowanej techniki hakerskiej, władowałem mały uzupełniający software do systemu operacyjnego pewnego waż­nego brokera. Za pomocą tego programu mogłem dowolnie opóź­niać przepływ informacji. Mając wiadomości wcześniej niż inni, mogłem kupować przed wzrostem cen, a potem sprzedawać, gdy ceny szczytowały. Bułka z masłem... Prawdę rzekłszy, wyświad­czyłem tym ludziom przysługę, bo gdy ta moja ”operacja” w koń­cu wyjdzie na jaw, plotki i wesołe śledztwo prowadzone przez po­licję pozwolą wszystkim choć przez moment skupić się na czymś innym niż kursy akcji i sektory pamięci komputerów. W pewnym sensie Angelina i ja byliśmy dobroczyńcami dostarczającymi por­cji rozrywki, niezbędnej przyprawy tej ich nudnej egzystencji. Wcale nie za wygórowaną cenę. Ba, wręcz nieznaczną.

Angelina dołączyła wreszcie do mnie i mogliśmy wystarto­wać. Statek wystrzelił w górę. Silnik zaryczał pełną mocą, zaświ­stało nam w uszach... Połączyliśmy z uczuciem swoje dłonie, po­rwani tą chwilą podniebnego pędu.

- Cudownie - westchnęła Angelina.

- Merda - warknąłem w odpowiedzi, ponieważ na konsolce zamigotało światełko wykrywacza policji. Tuż przed nami zawisł w powietrzu wielki krążownik.

Pochyliłem się nad sterami, zdecydowany wydusić ze statku maksimum mocy.

- Proszę, nie - Angelina delikatnie oparła dłoń na moim ra­mieniu. - Nie psujmy tego dnia jakimś szaleńczym pościgiem. Nie moglibyśmy zatrzymać się i uśmiechnąć do nich? To znaczy ja się uśmiechnę, ty tylko zapłacisz mandat. Ja ich oczaruję, ty zapła­cisz i będzie po wszystkim.

Może i Angelina miała rację. Rzeczywiście nie było sensu psuć naszej wyprawy, nim właściwie się zaczęła. Westchnąłem drama­tycznie i z udawaną niechęcią cofnąłem się od sterów.

Prędkość statku spadła.

Krążownik policyjny skierował w naszą stroną dziobowe działka.

Potem wypadki potoczyły się w wariackim tempie.

Pociągnąłem drążek na siebie, wprowadzając statek w piono­wą pętlę. Policjanci chybili, ja nie - ogon krążownika odleciał z hu­kiem. W tym samym ułamku sekundy już kładłem statek na skrzy­dło, aby uniknąć koszących serii ich bocznego strzelca. Mijając krążownik, dostrzegłem, że nie ma żadnych okien; był pilotowa­ny przez automatyczną załogę.

- Automatyczny glina - zaharczałem. - Nie musimy przynaj­mniej ratować rozbitków. Na złom z tą kupą żelastwa.

Nastąpiła seria całkiem zwyczajnych zdarzeń w rodzinie di Grizów - sus w górę, a potem gwałtowne nurkowanie z prze­ciążeniem co najmniej 5 G - wszystko po to, by wymknąć się całemu stadku policyjnych krążowników, które pojawiły się na­tychmiast na miejscu zdarzenia... Podejrzanie za szybko. Następ­nie szybki obrót wokół własnej osi, gdy wchodziły mi już na ogon. Angelina, która tymczasem uaktywniła systemy ofensywne i defensywne, zestrzeliła co najmniej trzech drani. Nic dziwnego! Muszę wam wyznać, że nawet na najbardziej spokojnej planecie nie latam nigdy nieuzbrojony. Mój sielski poduszkowiec był znacz­nie mniej niewinny, niż mogło się to wydawać na pierwszy rzut oka.

A jednak ta gonitwa zaczynała przybierać paskudny obrót. Napastnicy mieli znaczną przewagę i liczebną, i kalibrową.

- I kończy nam się amunicja - dodała Angelina, jakby czytała w moich myślach.

- Zmieniamy lokal - wrzasnąłem, nurkując w stronę zielone­go lasu na dole. - Łap graty i przygotuj się na twarde lądowanie.

Zakręciłem wariacko nad skalistym grzbietem i pomknąłem w dolinę. Po chwili skryły nas konary drzew.

Jeszcze się dobrze nie zatrzymaliśmy, a Angelina już wyrzuca­ła ocalałą broń przez otwarte drzwi. Kiedy wyskoczyła w ślad za sprzętem, wcisnąłem przycisk zamykający automatycznie klapę wyjściową z dwusekundowym opóźnieniem. Dałem sobie trochę za mało czasu. Przy wyskoku zahaczyłem butem o górną krawędź zatrzaskujących się drzwiczek i mój skok zamienił się w nieoczeki­wane przetoczenie się po krzakach. Zetknięcie z ziemią było tak gwałtownie i twarde, że na moment straciłem oddech.

- Mój ty bohaterze - powiedziała najlepsza z żon, gładząc mnie po policzku i składając całusa na czole. - Wynośmy się stąd!

Tak też zrobiliśmy. Złapaliśmy resztę sprzętu i - Angelina z wdziękiem, a ja utykając - zaszyliśmy się pomiędzy krzewami.

Za naszymi plecami znów rozgorzała bitwa. Nasz wierny po­duszkowiec odgryzał się zajadle napastnikom na tyle, na ile stać było jego pozytronową inteligencję. Ale zakończył swój żywot w potężnej eksplozji.

- Koniec szampana i kawioru - podsumowała Angelina gło­sem tak lodowatym, że aż mnie ciarki przeszły.

- No cóż, w tym roku nie dam datku na Bal Policjantów - skrzywiłem się w uśmiechu.

Angelina też roześmiała się i uścisnęła moją dłoń.

- Gnajmy - dodałem - zanim zorientują się, że walczyli z au­tomatem.

- To bez sensu - moja żona pokręciła głową. - Tam jest sympa­tyczne wielkie drzewo. Jego pień osłoni nas nawet przed obser­wacją w podczerwieni. Jeśli policjanci będą podejrzewać, że nie było nas na statku, pierwsze, co zrobią, to przeskanują teren.

- Logika bez zarzutu - odparłem, przeglądając ocalały doby­tek. Pistolety, granaty. Wszystkie niezbędne do życia przedmio­ty. - A gdyby tak dalej pociągnąć twoje logiczne rozważania... Dlaczego policja próbowała nas zestrzelić?

- Nie mam bladego pojęcia. Dla tutejszych władz, jesteśmy tylko turystami, którzy od czasu do czasu grają na giełdzie. Cza­sem przegrywając...

- Na ogół jednak wygrywając!

- Co tam masz? - zapytała, gdy wyciągnąłem zza pasa z amu­nicją srebrny pojemnik.

- Błyskawiczny Koktajl Wesołego Barmana. Kupiłem kilka pod­czas wyprzedaży. - Pociągnąłem za rączkę i do mojej dłoni wysko­czyły dwa kubeczki. Rozległo się syczenie i poczułem, że puszka robi się wyraźnie zimniejsza, na ściankach pojawiła się wilgoć. Wręczyłem Angelinie jeden z kubeczków i napełniłem go pieniącym się pły­nem. Szare smugi na dnie pojemników pod wpływem zetknięcia się z cieczą natychmiast zamieniły się w kawałki owoców.

Drugą porcję nalałem sobie i skosztowaliśmy ostrożnie.

- Wcale niezłe - oblizałem wargi.

Myślami jednak byłem przy czymś znacznie poważniejszym

- Ci policjanci mieli nas zastrzelić, nie zaaresztować. Zdaje się, że o czymś nie wiemy?

- Najwyraźniej. Sądzę, że powinniśmy wynieść się z tego lasu i dowiedzieć się czegoś o tym tajemniczym ataku.

- Chyba, niestety, nie możemy tak po prostu zadzwonić na policję i spytać, dlaczego do nas strzelali?

- Raczej nie. Dlatego pomyślałam o czymś subtelniejszym. Za­dzwonimy do naszego synka Jamesa i poprosimy, by usiadł przy kom­puterze i przeanalizował trochę danych. W końcu pracuje w biznesie informatycznym, więc powinien wiedzieć, jak zbierać informacje.

- Znakomita myśl. Poprosimy go też, aby przy okazji zabrał nas do domu. To w końcu kawałek drogi.

Skończyliśmy drinki i zarzuciłem na ramię moje żelastwo.

Nie słyszeliśmy już nad sobą silników, tylko kojące dalekie głosy ptaków i brzęczenie owadów. Ruszyliśmy więc pomiędzy drzewami, wciąż jednak ukrywając się pośród niskich krzewów. Oddalaliśmy się od miejsca naszego spotkania z policją nie niepo­kojeni. Wciąż żadnych podejrzanych odgłosów. Uśmiechnąłem się... ale zaraz zmieniłem wyraz twarzy, gdy usłyszałem warkot silnika gdzieś z przodu.

- Może to leśniczy? - zasugerowałem nieśmiało.

- Chciałabym. Ktokolwiek to jest, zbliża się do nas. A jeśli znów nas szukają, zaczynam nabierać podejrzeń, że całe to zdarzenie jest czymś znacznie poważniejszym niż przypadkową strzelaniną w po­wietrzu.

- Niestety, muszę się z tobą zgodzić. Nie było najmniejszej nawet próby rozmowy, od razu grzmocili.

Jeszcze nasłuchiwałem z ponurą uwagą odgłosów silnika, gdy Angelina już odbezpieczała potężnych rozmiarów spluwę.

- Nie zamierzam im niczego ułatwiać.

Też nie miałem takiego zamiaru. Uzbrojony pojazd policyjny stracił gąsienicę, gdy tylko pojawił się pomiędzy drzewami. Ale chociaż musiał stanąć, wciąż walił do nas z działka. Podeszliśmy na tyle blisko, by nie mógł ustawić lufy pod niebezpiecznym dla nas kątem. Wskoczyłem na wieżyczkę, uchyliłem górną pokrywą i wrzuciłem kilka kapsułek z gazem usypiającym. Po dłuższej chwi­li zaciekawiony zajrzałem do środka.

- Niezwykle interesujące - mruknąłem, gdy dołączyłem znów do Angeliny. - Nikogo nie ma w domu. To znaczy, że podobnie jak w przypadku ścigających nas krążowników pojazd prowadził zdalnie sterowany automat.

- Tylko przez kogo sterowany?

- Przez naszych nowych wrogów, kimkolwiek oni są.

Znów usłyszeliśmy szum silników ponad drzewami. Zanur­kowaliśmy między krzaki w przeciwnym kierunku, kryjąc się głębiej w las. Co zresztą wcale nie poprawiło naszej sytuacji - z przodu też słyszeliśmy odgłosy zbliżających się po ziemi maszyn.

- Wiedzą, gdzie jesteśmy, i mają pojazdy. Nie ma sensu mę­czyć się ucieczką. Bronimy się tutaj i zabieramy ze sobą tyle tych gruchotów, ile zdołamy.

- A ja słyszałam coś o prawach robotyki, coś o niemożności zranienia czy też zabicia człowieka.

- Zdaje się, że zostały czasowo zawieszone albo były literac­ką fikcją. Ładuj, nadchodzą!

Może czułbym się trochę nieswojo, zabijając prawdziwego po­licjanta, ale rozwalanie na kawałki policyjnych robotów naprawdę sprawiało mi frajdę. Ta bitwa jednak nie była do wygrania. Z każdej strony zbliżały się do nas maszyny. Zapasy naszej amunicji kurczy­ły się, a liczba automatycznych policjantów wciąż się zwiększała.

- Ostatni granat - powiedziała Angelina, wysadzając w po­wietrze wóz opancerzony.

- Ostatni pocisk - odparłem, rozwalając robota. - Miło było cię znać.

- Nonsens, Jim. Ty się nigdy nie poddajesz. Nigdy się nie poddawałeś i nigdy się nie poddasz.

- Ty to wiesz, ale oni tego nie wiedzą - wyszedłem na polan­kę, machając trzymaną w dłoni białą chusteczką do nosa. Unio­słem ręce w górę i stanąłem przed kręgiem policyjnych robotów.

- Pokój, pax, poddajemy się. OK...?

- Nie OK...? - odparł opancerzony robot. Miał na ramionach dys­tynkcje sierżanta. W jego metalicznym głosie usłyszałem drwiący ton.

Uniósł lśniący miotacz ognia. Odbiłem strzał wiązką energii z broni ukrytej w wewnętrznej kieszeni spodni.

Czy to miał być koniec? Czy nasze ciała użyźnią glebę nudnej planety leżącej gdzieś na zadupiu galaktyki?

Maszyny i roboty otoczyły nas i ruszyły zdecydowanie do ostatniego ataku. Angelina stała przy mnie ramię przy ramieniu. Rozważyłem szansę ostatniego wariackiego kontrataku, licząc, że zwiążę walką napastników i dam jej chociaż minimalną szansę ucieczki. Napiąłem mięśnie, gotów do tego samobójczego skoku, gdy nagle... spomiędzy drzew rozległ się głos.

- Naprawdę jesteście bardzo dobrzy.

Elegancki mężczyzna, który wyszedł na polanę, powiedział ten komplement łaskawym wielkopańskim tonem. Był w stroju wieczorowym, jego czarny płaszcz spinała diamentowa brosza. Niedbale wymachiwał ozdobioną diamentami trzcinką. I chyba ta trzcinka przeważyła - usłyszałem prymitywny ryk uwalniający się jakby poza moją wolą z głębi krtani i wystrzeliłem wprost w eleganta naprawdę już ostatni nabój.

Ładunek eksplodował pięknym płomieniem z towarzyszącą temu odpowiednią oprawą dźwiękową... Tyle że tuż przed celem został zatrzymany energetycznym ekranem emitowanym z laseczki, którą tak beztrosko machał przybysz.

- Spokojnie, spokojnie - nieznajomy ziewnął szeroko, za­krywając usta grzbietem dłoni. Machnął laseczką jeszcze raz i prześladujące nas żelastwo wycofało się bezszelestnie w głąb lasu, znikając nam z oczu.

- Nie jesteś policjantem - stwierdziła Angelina. - Wszystkim, tylko nie policjantem, pani di Griz. To właśnie moi podwładni państwa ujęli. Moi pracownicy, mógłbym powiedzieć. W bardzo zmniejszonej obecnie liczbie, muszę przyznać.

- Życie jest ciężkie - westchnąłem. - Zwróć się do swej kom­panii ubezpieczeniowej. Ale pamiętaj - ty zacząłeś.

- A owszem i jestem w dodatku bardzo zadowolony z rezul­tatu. Słyszałem z wielu źródeł, że jesteś najlepszym facetem, a pani oczywiście najlepszą damą - w swej profesji. Nie do końca w to wierzyłem. Ale teraz wierzę. To było bardzo imponujące. Na tyle imponujące, że zamierzam zaproponować wam mały zaciąg.

- Nie jestem do wynajęcia. Ale z kim mam nieprzyjemność?

- Och, myślę, że jesteś do wynajęcia. Pozwól, że się przedsta­wię. Imperetrix von Kaiser-Czarski. Ale możecie nazywać mnie Kaizi.

- Do zobaczenia zatem, Kaizi - mruknąłem z sarkazmem, bio­rąc Angelinę za rękę i odwracając się.

- Milion kredytów za każdy dzień. Plus koszty.

- Dwa miliony - odparłem, odwracając się natychmiast z po­wrotem. Cały mój sarkazm szybko wyparował.

- Zgoda. Ale najpierw podpiszemy to.

Z wnętrza laski wysunął się kontrakt sporządzony na pozłaca­nym pergaminie. Wręczył mi pismo bez słowa. Angelina pochyli­ła się nad moim ramieniem. Oboje przeczytaliśmy tekst umowy.

- Jakieś problemy? - spytał Kaizi.

- Żadnych - odparłem. - My zaciągamy się na służbę za okre­śloną opłatę, która będzie regularnie każdego dnia wpływać na moje konto. Fajnie. Ale co właściwie mielibyśmy zrobić?

Kaizi westchnął i ponownie dotknął trzcinki, która pod tym dotknięciem zmieniła się w wygodny fotel, w którym nie omiesz­kał się rozsiąść.

- Na początek musicie pojąć dokładnie, kim ja właściwie je­stem. Nigdy zapewne o mnie nie słyszeliście, bardzo się zresztą staram nie być zbyt znany. Choćby po to, aby nie chodziły za mną tłumy ludzi pożądających moich pieniędzy. Bo ja jestem, mówiąc krótko, najbogatszym człowiekiem w galaktyce - uśmiechnął się mimowolnie, wypowiadając te słowa. Zapewne pomyślał o tych wszystkich bogactwach, jakie posiada. - Jestem też prawdopodob­nie najstarszym człowiekiem. Kiedy ostatni raz starałem się poli­czyć swój wiek, wychodziło mi coś koło czterdziestu tysięcy lat... Mogę się mylić o jakiś tysiąc czy dwa. Mam nadzieję, że rozu­miecie, że po tylu latach pamięć zaczyna nieco płatać figle. By­łem naukowcem... Tak mi się przynajmniej zdaje... A może wyna­jąłem usługi jakiegoś naukowca... Tak czy siak, udało mi się wejść w posiadanie eliksiru młodości. Tego jestem pewien. I zatrzyma­łem go oczywiście dla siebie. Znacznie go też ulepszyłem. No, ile byście mi dali lat?

Uniósł głowę i odwrócił się wprost ku nam. Żadnych zmarsz­czek, żadnych podkrążonych oczu, ani jednego siwego włosa...

- Najwyżej czterdzieści - powiedziała Angelina.

- Stuleci? - Lat.

- Jest pani bardzo uprzejma. Tak więc tysiąclecia sobie mija­ły, a ja gromadziłem coraz więcej pieniędzy i nieruchomości. Mógłbym z łatwością dojść do podobnej fortuny, tak po prostu inwestując bezpiecznie pieniądze i czekając na działanie składa­nej stopy procentowej, ale to by było nudne, a nuda jest tym, co zagraża mi najbardziej. Emocje zawsze pozwalały mi lepiej zno­sić brzemię czasu. Tak więc w miarę jak obrastałem w majątek, kupowałem całe systemy słoneczne, których jestem teraz szczę­śliwym właścicielem. Aby nieco urozmaicić moje portfolio, je­stem w trakcie realizacji transakcji kupna całej galaktyki spiral­nej, nigdy nie wiadomo, co się może kiedyś przydać. Zakupiłem też ostatnio kilka czarnych dziur. Chociaż chyba się ich pozbędę. Są nudne. Jeśli zobaczysz jedną czarną dziurę, to tak jakbyś zoba­czył wszystkie.

Wyjął chustkę z kieszeni na piersiach i delikatnie musnął war­gi. Jedna z molekuł utraciła atom - pomyślałem z drwiną. Wi­działem spojrzenie Angeliny i wiedziałem, że pomyślała coś po­dobnego.

- Teraz jednak stoję przed pewnym bolesnym problemem, który musi być rozwiązany i to właśnie wy mi w tym pomożecie.

- Trzy miliony za dzień - powiedziałem szybko, pozbywa­jąc się już zupełnie podejrzeń.

- Zgoda - ziewnął. - Mój problem polega na tym, że jestem systematycznie okradany. Ktoś, lub grupa ktosiów, dobiera się do moich kont. W całej galaktyce. I czyści je do zera. A jeśli jestem właścicielem banku, na przykład tak było z Pierwszym Między­gwiezdnym Bankiem Wdów i Sierot, wtedy obrabowywany jest cały bank. A to źle wpływa na wizerunek mojej firmy u klientów. Milionów klientów z bilionami kredytów w kieszeni. Jak się domyślacie, jest to nieco kłopotliwe dla faceta z moją pozycją. Więc pan, drogi panie di Griz, wytęży swoje legendarne zdolności, aby powstrzymać tych złodziei i dowiedzieć się, kto za nimi stoi.

Kiedy otwierałem już usta, by coś powiedzieć, uniósł z wes­tchnieniem swą trzcinkę.

- Tak, wiem. Nie musisz nic mówić. Cztery miliony za dzień - w porządku. I skończmy na tym. Interesy mnie nudzą.

- Będziesz musiał dostarczyć mi kompletnych danych na te­mat poprzednich kradzieży - powiedziałem. - I listę banków, w których masz konta i które są twoją własnością.

- To już się stało. Znajdziecie wszystkie te dane w pamięci swego komputera.

- Jesteś bardzo pewny siebie.

- Jestem.

- I szybko działasz.

- Muszę. A za pieniądze, jakie ci płacę, ty też się postaraj. Chcę wyników na wczoraj. Ostatecznie zgodzę się dostać je na­tychmiast. Podwieźć was gdzieś, abyście od razu mogli zabrać się do roboty?

- Chyba powinieneś - powiedziała chłodno Angelina. - Po tym, co zrobiłeś z naszym poduszkowcem. I koszykiem pikniko­wym.

- Równowartość waszego pojazdu została już wpłacona na wasze ściśle tajne, nieznane nikomu konto w Banku di Napoli. A w ramach rekompensaty za szkody moralne zapraszam was na kolację do Earthlight Room. Powiecie właścicielce, by obciążyła konto Kaiziego, a zjecie, jak nigdy dotąd w życiu nie jedliście.

Czarny poduszkowy rolls opuścił się tuż przed nami. Drzwi otworzyły się bezszelestnie.

- Pani przodem, pani di Griz. Albo jeśli mogę sobie pozwo­lić, Angelino...

- Ty draniu - odparła moja ukochana, z wdziękiem wchodząc na stopnie. - Za tę forsę, jaką płacisz mojemu staremu, możesz mnie nazywać, jak sobie chcesz...


Rozdział 2


Kaizi dotrzymał słowa. Obiecana forsa wpłynęła na moje konto w Banco di Napoli. Inna sprawa, że do tej pory byłem pewien, iż nikt nie ma pojęcia o istnieniu tego konta. Kaizi wiedział więc co nieco o systemie bankowym i należało o tym pamiętać. Zakonotowałem sobie, że w wolnej chwili będę musiał poszukać bezpieczniejszego schowka na forsę, teraz gdy Kaizi wie o obec­nym. Należało też pomyśleć nad nieco bezpieczniejszym sposobem transferowania pieniędzy. Byłem pewien, że jeśli Kaizi wie, jak dokonać wpłaty na moje konto, wie też dokładnie, jak je wyczyścić. Kiedy włączyłem komputer, aż się wzdrygnąłem - w pamięci upchnięto tyle informacji o bankach i kontach Kaiziego, że te nie­zliczone bity i pliki aż piszczały w ścisku. I to wszystko przesu­wało się bez końca po ekranie mojego komputera.

- Zdaje się, że będziemy musieli znacznie rozszerzyć pamięć - mruknęła Angelina, zaglądając mi przez ramię na ekran.

- Zdaje się, że będziemy w ogóle potrzebowali lepszego kom­putera. To jest dopiero fragment danych, na jakich będziemy pra­cować. Zaraz, zaraz, czy to nie nasz kochany synek James opo­wiadał o superkomputerach, które projektuje. Słuchałem go wtedy jednym uchem.

- Dziwię się, że w ogóle to pamiętasz, bo jak dla mnie to wte­dy po prostu spałeś.

- Och, to była wina tego wspaniałego jedzenia i picia...

- Nie sądzę. Mamrotałeś coś o dziwacznych pomysłach, któ­rych nie może przetrawić głowa normalnego człowieka.

- Przepraszam gorąco i spalam się ze wstydu. Ale masz wła­ściwie rację. Sam zresztą pamiętam fazę entuzjazmu techniką komputerową, którą przechodziłem we wczesnej młodości... Inna sprawa, że to już dość dawno odeszło w dal. Teraz jedyne, co chcę wiedzieć o komputerze, to gdzie znajduje się przycisk, który go uruchamia.

- James poradzi sobie z naszymi problemami technicznymi - Angelina powiedziała to z całkowitą pewnością w głosie, na jaką stać tylko matkę mówiącą o zdolnościach swego dziecka.

Ale rzeczywiście miała rację. Tylko ciężki trud Jamesa i jego bliźniaczego brata Bolivara ocaliły nas przed kompletną katastrofą podczas ostatnich przygód w galaktyce równoległej. Angelina o mało co nie trafiła do Raju, no jeśli chodzi o mnie, to w grę wchodziło tylko Piekło. W każdym razie zajęło nam trochę czasu rozplatanie tego węzła czasowo-przestrzennego i rozprawienie się z wielokrot­ną kopią faceta, który powodował kłopoty równocześnie w wielu miejscach naraz. Inna sprawa, że w odróżnieniu od wielu naszych starć ze Złymi tego świata, ta przygoda ostatecznie skończyła się niezwykle pomyślnie. A dokładniej skończyła się podwójnym szczę­śliwym małżeństwem. Obaj bliźniacy zakochali się w tej samej ko­biecie - Sybili, czołowej agentce Korpusu Specjalnego. A ta, rów­nie inteligentna, jak i piękna, potrafiła pokierować sprawą w sposób, który zmienił potencjalną groźną rywalizację w nierozerwalne wię­zy małżeńskie. Podwójne zresztą, jako już rzekłem.

Jednym z bardziej interesujących efektów ubocznych maszy­ny teleportacyjnej profesora Coypu było dublowanie w jednym z jej portali. Co znaczyło, że jeśli ktoś przezeń przeszedł, wracał podwojony. To znaczy, obie te osoby były takie same - nie, były jedną i tą samą osobą. Może to trochę trudne do zrozumienia, ale niezwykle przydatne w sytuacji, gdy dwóch mężczyzn kocha jed­ną kobietę, a ona z kolei kocha ich obydwu. Tak więc Sybila zupełnie świadomie przeszła przez portal, a powróciły już Sybila i Sybilla. Rzucały zresztą monetą, która z nich dostanie to dodat­kowe ”l”. Potem czekały nas już tylko dwa huczne wesela. I tak Sybila została szczęśliwą żoną Jamesa, Sybilla zaś z radością po­ślubiła Bolivara. Łatwe rozwiązanie raczej trudnego problemu.

- Musimy pogadać z Jamesem - powiedziała Angelina. - i po­prosić go o załatwienie tej komputerowej sprawy.

- Musimy, to fakt - zgodziłem się i sięgnąłem po telefon. W końcu to nie ślepy traf przywiódł nas na tę nudną planetę.

Kiedy James przekonał się, że Sybila podziela jego pasję do nano-technologii, przeprowadzili się właśnie tutaj, aby skorzystać z tu­tejszych osiągnięć technologicznych. Od czasu do czasu otrzymy­waliśmy informację o postępach ich badań. Wszystko zdawało się być na najlepszej drodze, bo po początkowych wydatkach zaczęli naprawdę robić kasę. Więc też wydało nam się całkiem naturalne, obrać Usti nad Labam na tymczasowe miejsce także naszych ope­racji finansowych.

- To jest dość logiczne - stwierdziła wtedy Angelina. - Za­czniemy naszą nową działalność, a przy okazji odwiedzimy no­wożeńców. Zdaje się, że są tam w obiegu całkiem spore fundusze.

- Jest też i coś więcej - marudziłem, przeglądając broszurę wydaną przez biuro turystyczne. - To zdaje się śmiertelnie nud­na planeta, tak czytając pomiędzy wierszami. Wiesz, że tam jest zakaz hazardu nawet w centrach turystycznych? Nie ma wpraw­dzie tu nic o prohibicji, ale jestem pewien, że już o niej myślą...

- Jimie di Griz, zaczynasz truć jak stary dziad. Jedziemy po prostu odwiedzić syna i synową. I zarobimy kupę szmalu. A jeśli będzie tam tak nudno, jak myślisz, to zaraz potem wyniesiemy się, by przepuścić tę forsę na jakiejś znacznie przyjemniejszej pla­necie.

No i wyjechaliśmy. Na Usti nad Labam nie było zresztą aż tak źle, jak myślałem. Fakt, że hazard był nielegalny, ale to oznaczało tylko tyle, że w ukryciu grało się o znacznie wyższe stawki i z prawdziwymi graczami. A ja byłem całkiem niezłym iluzjoni­stą, jeśli chodzi o sztuczki z kartami. W końcu uczyłem się tego od wczesnego dzieciństwa. I manipulacje karciętami wychodziły mi równie dobrze na scenie, jak i przy pokerze, choć może nie były wtedy tak widowiskowe. Kiedy więc znudziły mnie operacje giełdowe, lubiłem sobie trochę pograć i zawsze byłem przy tym na plusie.

Angelina z kolei uwielbiała odwiedziny u Jamesa i jego żony. No, ja prawdę rzekłszy, też. To zawsze była doskonała okazja do hucznej imprezy w najlepszych restauracjach. Jakkolwiek jednak nie było tu tragicznie, niemniej wiele w tym świecie pozostawało jeszcze dalekie od doskonałości.

Ta planeta musiała powstać przy wybuchu supernowej, ponie­waż była wyposażona w niezwykle bogate złoża ciężkich metali, co przydawało się do komputerowej technologii, nie mówiąc już o wiel­kich pokładach najczystszego krzemu, wykorzystywanego do pro­dukcji samych procesorów. Toteż producenci komputerów ciągnęli tłumnie do tego Krzemowego Wąwozu. A za nimi tłoczyli się pro­gramiści i wszyscy pozostali, którzy żyli z przemysłu komputerowego.

Wpadliśmy więc tu zatem na krótką wizytę. Zostaliśmy jed­nak dłużej. Dostrzegliśmy bowiem, że tutejsza fatalnie zorgani­zowana giełda jest prawdziwą dojną krową. Może nawet siedzie­liśmy tu zbyt długo? Przybycie Kaiziego niewątpliwie poprawiło nam humory - niosło ze sobą obietnicę rychłego opuszczenia tego mimo wszystko nie najatrakcyjniejszego świata.

- Zadzwonię do Jamesa i Sybili - stwierdziła Angelina i po­dała numer naszemu telefonowi.

- Już łączę - odpowiedziała posłusznie maszyna. A ponieważ sprawnie wykonywała swoje zadania, prawie natychmiast usły­szeliśmy głos po drugiej stronie linii.

- Nanotechtrics, w czym mogę pomóc? - zapytał usłużny głos generowany przez komputer.

- Chcę mówić z szefem - powiedziałem krótko.

- Kogo mam jej zapowiedzieć?

- Dobra dziewczyna - mruknęła Angelina, zawsze entuzja­stycznie nastawione do równouprawnienia płci.

- Nie jej, jemu... Jamesowi... Mówi ojciec...

- Grrrk - odpowiedział mi komputer, ponieważ właśnie go wyłączono. - Miło mi cię słyszeć, tato. To już jakiś czas.

- Za długi. Wciąż harówka i zero wypoczynku. Ale jednak najpierw o interesach. Potrzebuję superkomputera do pewnych poszukiwań... Tylko nie takiego wielkości domu i o okablowaniu średnicy ramienia.

- Mogę ci zaproponować nasz nanotechtric-68X. Zaraz u cie­bie będę.

- Wielkie dzięki - odpowiedziałem i rozłączyłem się.

W tym samym niemalże momencie odezwał się sygnał przy drzwiach.

- Ja otworzę - powiedziała Angelina. - James, jak miło cię widzieć, wejdź proszę - usłyszałem znów jej głos.

No cóż, jak mój syn mówi zaraz, to naprawdę znaczy zaraz.

- Kiedy zadzwoniłeś, siedziałem w śmigłowcu i miałem ze sobą 68X. No i od was byłem tylko o nieduży skok.

Przyniósł ze sobą podniszczoną skórzaną walizkę. Kiedy za­czął się witać i obcałowywać na powitanie, postawił ją na podło­dze. Zerkałem na walizkę podejrzliwie.

- Planujesz jakąś podróż? - zapytałem.

- To właśnie najnowszy nasz pomysł - 68X.

Umieścił walizkę na stole i nacisnął zatrzaski. W górę wysu­nął się ekran, a w bok klawiatura. Przyglądałem się temu z po­wątpiewaniem. James roześmiał się.

- To jest dopiero pierwszy pracujący prototyp. Tak go zapro­jektowano, żeby pasował do tej starej walizki. O odjazdowych kształtach i barwach zdążymy jeszcze pomyśleć. Ale za to w pra­cy nic nie przebije 68X - pogłaskał maszynę z uczuciem. - Wy­konuje niewiarygodną ilość równoległych operacji i ściąga dane wprost z infostrad, a to czyni jego szybkość obliczeniową wprost niemożliwą do wyobrażenia. Mówię tu o rzędzie kilku teraflopów.

Zamrugałem nerwowo powiekami, nic nie rozumiejąc z tego bełkotu.

- Teraflopów? - powtórzyłem niepewnie.

- Jeden teraflop to trylion kalkulacji zmiennych na sekundę. Sam widzisz, że nasz noworodek ma naprawdę wielką głowę. Pomaga mu oczywiście to, że jego pamięć jest nanobazowa. Wła­śnie my wynaleźliśmy i opatentowaliśmy technikę molekularnej nanopamięci, w której dane są zapisywane w rzędach ruchomych molekuł. Zaraz pokażę ci, jak działa ten system. Masz tu jakąś bazę danych, którą mógłbym skopiować?

- Aż za dużą jak dla mnie. Poszukaj w katalogu Kaizi.

Nucąc pod nosem, James połączył oba komputery i wcisnął przycisk. Rozległ się cichy trzask i poczułem, jak jeżą mi się wło­sy na karku. James spojrzał na ekran i uśmiechnął się.

- Gotowe - zakomunikował. - Dane zajęły mniej niż jedną setną procentu pamięci komputera. A teraz, co z nimi trzeba zrobić?

Opowiedziałem mu o naszym niedawnym spotkaniu w lesie i o problemach Kaiziego. Skinął ze zrozumieniem głową. Jego palce sprawnie biegały po klawiaturze. Uśmiechnął się, gdy wspo­mniałem o dziennej stawce, i z niedowierzaniem pokręcił głową, kiedy powiedziałem mu, jak łatwo nowy pracodawca znalazł moje tajne konto.

- Z tym też będzie trzeba coś zrobić. Znajdziemy jakąś lepiej strzeżoną kryjówkę na twoje ciężko zapracowane pieniądze.

Przechylił się do tyłu na krześle i splótł z trzaskiem palce, podczas gdy ekran migotał i mrugał bez ustanku.

- Uruchomiłem program poszukiwawczy, a raczej wiele rów­noległych programów w sieci neuronowej. Ale do licha, napraw­dę mamy kupę materiału do przejrzenia. Na razie włączyłem nas w sieć międzygwiezdną. Właśnie rejestrujemy każdy szczegół, któ­ry wydarzył się w każdym z miast w momencie kradzieży. Każde najmniejsze nawet zdarzenie przed, w trakcie i przed obrabowa­niem konta. Potem nałożymy na siebie wszystkie te dane. Powiedzmy, że dowiemy się, iż pewien statek opuszczał za każdym razem miasto w dzień po kradzieży...

- I już ich mamy! Znajdziemy ten statek i mamy złodziei!

- No, tak naprawdę to nie będzie aż takie łatwe. To był tylko taki najprostszy przykład. Myślę, że w rzeczywistości ślad będzie dużo trudniejszy do znalezienia. Ale najpierw zbierzmy wszyst­kie dane, dopiero potem weźmiemy się za analizę. Pozostawię na razie program na biegu, bo to zajmie trochę czasu, a tymczasem moglibyśmy oblać twoją nową robotę, no i pierwszy prawdziwy test mojego 68X.

Jeszcze nie skończył mówić, gdy Angelina pojawiła się z bu­telką i szkłem. Wznieśliśmy toast. W chwilę później przybyła Sybila, co uczyniło imprezę bardziej radosną. James mimo popijania nie zapominał jednak o pracy.

- Tato - spytał. - Co ty właściwie wiesz o bankach?

- Że są w nich pieniądze! - odpowiedziałem radośnie.

- Mam na myśli coś innego. Co wiesz o obligacjach ze zmien­nym oprocentowaniem, krótkoterminowych inwestycjach, bonach skarbowych, bankowych certyfikatach depozytowych?

- Szczęśliwie nic. Liczy się tylko forsa w garści.

- Zgoda. Ale odkąd prowadzimy swój własny interes, zanu­rzyłem nieco stopy w złotej rzece finansów i znalazłem parę bar­dziej dochodowych rzeczy. Jednak wciąż jestem tylko amatorem. Będziemy potrzebować jakiegoś eksperta z głęboką znajomością systemu finansowego, jeśli mamy mieć choćby najmniejsze szansę na wykrycie naszych złodziei.

- Myślę, że Bolivar byłby tu najodpowiedniejszą osobą - pod­powiedziała Sybila. Przysłuchiwał się naszej wymianie zdań, podczas gdy Angelina poszła uzupełnić wyschłe źródełko alkoholu.

Uniosłem brwi.

- Ale on jest pomiędzy gwiazdami - przypomniałem. - Wciąż kusi go jego ukochana geologia księżycowa. A Sybilla, jak rozu­miem, też dzieli z nim pasję do życia tam w przestrzeni.

- Dzieli, ale jednak na dłuższą metę... Wiesz przecież, że po­zostawałyśmy kiedyś w bliskim kontakcie i wciąż mogę wyczu­wać jej myśli, bo są one bardzo podobne do moich. Nie powie­działa tego nigdy w wielu słowach, ale życie gdzieś w przestrzeni nie daje wiele możliwości dbania o fryzurę, że nie wspomnę już o niedostatkach higienicznych... Dyskutowaliśmy więc czasem nad pewnymi pomysłami, które mogłyby wymusić krótki odpoczynek od radosnego dryfowania w próżni. Oczywiście Sybilla, podob­nie jak ja, interesuje się archeologią, historią sztuki i całkiem po­ważnie również bankowością. W wolnym czasie po służbie w Kor­pusie kusiła mnie czasem taka zabawa - trochę inwestycji, kupno paru udziałów, wyprzedaż kilku aktywów. Tak dla zabawy, oczy­wiście. Ale moje konto bankowe zawsze było w dobrym stanie.

A teraz zupełnie nieoczekiwanie zbiega się to także z twoimi no­wymi zainteresowaniami bankowymi.

- Zawsze miałem te zainteresowania - przypomniałem sy­nowej.

Roześmiała się.

- No, nieco inne jednak. Przyznaj, że gdyby niektórzy nie tworzyli depozytów, nie mógłbyś zajmować się swoją ulubioną działalnością bankową.

- Celne trafienie - przyznałem.

- Może to nawet przypadek, a może po prostu cień przyszło­ści, ale kiedy ostatnio rozmawiałam z Sybillą, wspominała, że tro­chę tęskni do krótkiej gry na giełdzie. A muszę powiedzieć, że czasem taka spekulacja giełdowa rodzi emocje nie mniejsze niż podróże międzygwiezdne. Choćby tylko chwilami. Jestem pew­na, że Bolivarowi też by się to spodobało, gdyby spróbował. A Sybilla na pewno wspomoże go swoją fachową wiedzą.

- Tylko czy on będzie zadowolony z tej zmiany? - zapytałem z powątpiewaniem.

- Na pewno będzie - odpowiedziały jednocześnie Sybila i Angelina, a ponieważ byłem pewien, że Sybilla też się z nimi zgodzi, więc oczywiście Bolivar będzie zadowolony. Przy tym stanie - trzy do jednego - nie było nawet szansy, by mógł być niezadowolony.

- Ja to załatwię - mówiła dalej Sybila. - Jest taki oddział banku Cuerpo Especial na bardzo przyjemnej planecie, zwanej Elysium. Mało kto wie, że ten bank jest kontrolowany i prowadzony w ca­łości przez Korpus Specjalny. Jeśli się zgodzicie, wszyscy może­my strząsnąć z siebie ten pył Usti nad Labam i wyjechać właśnie tam. To byłby prawdziwy zjazd rodzinny. Kontynuowalibyśmy poszukiwania w sieci, a ja pomogłabym Bolivarowi i Sybilli roz­począć ich nową karierę.

- Biedak - mruknął James i uniósł szklankę, udając, że nie widzi skierowanego na siebie morderczego spojrzenia.

Kiedy połączyliśmy się przez wideofon z Sybillą i Bolivarem, nasz syn faktycznie przybierał coraz bardziej ponury wyraz twa­rzy, słysząc o swym przeznaczeniu. Próbował jeszcze wić się na haczyku.

- Jestem teraz krok od przełomu w badaniach nad tektoniką grawimetryczną i interakcjami fotonowymi.

- Fascynujące - odparła Angelina. - Musisz nam koniecznie o tym opowiedzieć, gdy spotkamy się wszyscy na Elysium.

- To nie będzie trwało za długo, a wszystko, co powinieneś wiedzieć o bankach, pojmiesz w kilka tygodni - Sybilla próbo­wała najwyraźniej pocieszyć męża. - Pamiętaj, że bank to miej­sce, gdzie są pieniądze.

- Fakt - powiedział, rozjaśniwszy się nieco. - Będę potrze­bował jeszcze sporo grosza, by sfinansować dalsze badania - te­raz już szeroko się uśmiechał. - Trochę minęło czasu od ostatnie­go spotkania. Będzie mnóstwo radości.

- I niehydrowane jedzenie - dodała z entuzjazmem Sybilla. - Wyprawimy bal...

I tak skończył się pierwszy dzień mojej uczciwej pracy. Kiedy obudziłem się nazajutrz, odkryłem, że moja Angelina jest już od dawna na nogach. Podróż została zaplanowana, bilety zarezerwo­wane, torby spakowane, komputer załadowany, a pojazd stał przy drzwiach. Upewniłem się tylko, czy wpłynęła dzienna zapłata od Kaiziego. I już byliśmy w drodze...

Muszę przyznać, że następne dni okazały się niezwykle miłe. Sybila i Sybilla były tak szczęśliwe z powodu swego ponownego połączenia, że niemal wygrzewaliśmy się w cieple ich wzajem­nych uczuć. Bolivarowi naprawdę spodobała się praca w banku. Został asystentem dyrektora i odnosił same sukcesy, zdobywając jednocześnie nową wiedzę, która miała posłużyć naszej wspólnej sprawie. Elysium zaś rzeczywiście było miłą planetą i spędzali­śmy tam cudowne chwile. Na równiku, gdzie mieścił się bank, panował wspaniały klimat, do którego w mig się przyzwyczaili­śmy. Podziwialiśmy niezliczone małe wysepki otoczone ciepłym morzem, w którym nurkowałem całymi godzinami, przemykając się pomiędzy różnorodnymi formami morskiego życia. Nabiera­łem przy tym ponownie, nieco zaniedbanej ostatnimi czasy, masy mięśniowej.

Inna sprawa, że uczciwie też pracowałem na swoją codzienną wypłatę, to znaczy codziennie regularnie sprawdzałem, czy wpły­nęła na moje konto... no i głaskałem komputer, który mruczał i mi­gał bez ustanku, wypluwając z siebie nowe dane. Całe poszuki­wania i obliczenia zostałyby zakończone znacznie szybciej, gdyby nie trudności ze ściągnięciem danych z odległych planet.

- Nie przejmuj się tym - pocieszał mnie James. - We wszyst­kich tych miastach już zainstalowałem programy poszukujące. Ciesz się chwilą. Powiadomię cię, jak tylko zadzwoni dzwonek.

Dwa razy nie musiał mi tego powtarzać. Nurkowanie było wprawdzie cudowne, ale jeszcze więcej radości oferował dziki kontynent położony wokół pomocnego bieguna planety. Wysokie, strome góry i bezkresne śnieżne pola. Raj dla narciarzy. Teraz na­prawdę czułem, że każdy z moich mięśni powrócił do pełni życia. Cieszyliśmy się z Angeliną każdym dniem tych długich wakacji. A jednak wciąż najwięcej radości sprawiało mi każdego ranka sprawdzanie stanu konta bankowego. A ono rosło w tempie czte­rech milionów na dzień. Bolivar prawie natychmiast organizował transfer tych pieniędzy, teoretycznie niemożliwą do wytropienia drogą, do jakiegoś odległego bezpiecznego banku.

Ale w końcu każde wakacje muszą się skończyć. Odstawili­śmy więc nasze narty i złapaliśmy się na pierwszy lot, gdy tylko Bolivar przesłał nam informację, że poszukiwania dobiegają koń­ca i mamy już niemal wszystkie potrzebne dane. O poranku ze­braliśmy się całą rodziną przy śniadaniu.

- To jest właśnie praca, jaką lubię - usadowiłem się wygod­nie po posiłku i zapaliłem z rozkoszą cygaro. Właśnie rozżarzył się jego koniec i ujrzałem przed sobą miły obłoczek białego dymu, gdy rozległ się sygnał dźwiękowy komputera.

James zerwał się od stołu.

- Nareszcie wynik. To już długo trwało.

- Trzy tygodnie - wtrąciłem. - Wcale nie tak długo.

- Jak na tę maszynę, bardzo. Wykonał co najmniej parę tysię­cy teraflopów obliczeń. No to spójrzmy teraz na wyniki.

Usiadł do klawiatury wpisał polecenie. Jęknął z niedowie­rzaniem, coś jeszcze dopisał, a potem z westchnieniem wcisnął przycisk drukarki. Ta zaszeleściła i wyrzuciła z siebie pojedyn­czą kartkę papieru.

- Odpowiedź - powiedział, machając nią.

- Jaka? - zapytała Angelina.

- Lekko zaskakująca. Spośród wszystkich wydarzeń, wyjaz­dów i przyjazdów, przestępstw i kar, wypadków i działań, urodzin i śmierci, wszystkiego tego, co wydarzyło się na tych planetach w dniach kradzieży, tylko jedna rzecz jest wspólna.

- No powiedz! - nie wytrzymałem. Wszyscy pozostali także czekali z niecierpliwością.

- Powiem. W mieście był cyrk.

- James... Nie kpisz sobie z nas, prawda? - głos Angeliny przy­brał zimny ton.

- Ależ nie, mamo. To prawda, prawda i jeszcze raz prawda.

- Za każdym razem ten sam cyrk? - zapytałem.

- Nie. Też tak na początku pomyślałem. To było wiele róż­nych cyrków.

- Ale miały coś wspólnego? - dopytywałem się dalej.

- Twoja chłodna kalkulacja jest bezbłędna, tato. Zdaje się, że we wszystkich wykonywano w dniu rabunku ten sam numer cyrkowy.

W pokoju panowała taka cisza, że niemal zdawało się, że sły­szymy pojedynczy dźwięk każdej sylaby padającej z ust Jamesa.

- Zawsze był to występ faceta o imieniu Puissanto, którego zachwalano jako najsilniejszego człowieka w galaktyce.

- Wiesz, gdzie jest teraz ten gość?

- Nie. Odpoczywa. Ale wiem, gdzie będzie mniej więcej za miesiąc. Na występie w cyrku Bolshoi Big Top.

- A gdzie?

- Na jakiejś odległej planecie w zabitej dechami części galak­tyki. Planeta nazywa się zresztą niezbyt miło - Fetor. A miasto też nosi jakąś taką śmierdzącą nazwę.

- Fetor będzie jednak naszym następnym miejscem postoju - powiedziałem i zgasiłem cygaro w popielniczce. - Zacznijcie się pakować - poleciłem, wstając z fotela.

- Cudownie - stwierdziła Angelina. Ton jej głosu przeczył jednak słowom.

- No jasne. Co byśmy tam wszyscy robili? - w zamyśleniu opadłem z powrotem na fotel. - Wy więc spokojnie poczekacie, aż ja wprowadzę w życie plan A.

- To znaczy? - Angelina była równie zaciekawiona jak resz­ta rodziny.

- Wstąpię do cyrku. Z pewnością niewiele byśmy się dowie­dzieli, siedząc na widowni. W czasie, kiedy będę cyrkowcem, wstrzymujemy resztę działań operacyjnych. James i Sybila, czy mnie się zdaje, czy nie tęsknią za wami wasze komputery?

- No tak, tato. Ta planetka była miła, ale czas jednak kończyć wakacje. Skoro ty się teraz zabierasz do pracy, chyba czas też i na nas. Ale mimo to będziemy cały czas mieli otwarty kanał komuni­kacyjny. W razie kłopotów natychmiast się przy tobie stawimy.

- Serdeczne dzięki. Bolivar, ciebie też chyba wzywają gwiazdy?

- No jeszcze nie za głośno. Ta robota w banku nawet mi się podoba. Jeszcze trochę się pouczę, a potem postaram się zarobić nieco pieniędzy, żeby udowodnić, że nauka nie poszła na marne. A zresztą moja nowa wiedza może się jeszcze przydać także i to­bie. Jeszcze zdążymy z Sybillą powrócić do gwiazd.

- No to do dzieła!


Rozdział 3


A jakiż to numer masz zamiar zaprezentować, by zatrudnio­no cię w cyrku? - spytała Angelina. - Akrobacje? - No nie... chociaż oczywiście, gdybym tylko spróbował... - No jasne, i to mimo twojego...

- Podeszłego wieku, chciałaś powiedzieć? - uzupełniłem starczym i trzęsącym się głosem. Po czym wyskoczyłem w górę gwałtownym susem i przed lądowaniem pięciokrotnie stuknąłem o siebie piętami w powietrzu, co zostało nagrodzone głośnymi okla­skami.

- Ale mimo to myślę, że błysnę czymś mniej męczącym.

Wyciągnąłem z kieszeni pięciokredytową monetę i prze­sunąłem ją z palca na palec po grzbiecie dłoni. - Magia. Za­wsze byłem zdolnym amatorem. A jako karciarz czymś nawet więcej.

- Karciarz? Myślałam, że to po prostu oznacza umiejętność oszukiwania przy pokerze.

- Mam na myśli sztuczki, jakie iluzjoniści wyprawiają z kar­tami. Zaraz coś ci zademonstruję.

Wziąłem zapieczętowaną jeszcze nową talię kart. Rozerwa­łem folię, przetasowałem karty entuzjastycznie i rozłożyłem na stole koszulkami do góry.

- Wybierz kartę. Jakąkolwiek. Tak. Teraz ją obejrzyj. Zebrałem karty, przetasowałem je ponownie i położyłem na stole.

- Włóż swoją kartę z powrotem do talii.

Kiedy to zrobiła, kilkakrotnie przełożyłem, przetasowałem i znów rozłożyłem wachlarz kart na stole, tym razem obrazkami do góry.

- Czy byłabyś tak uprzejma i wskazała wybraną przez siebie kartę.

Spojrzała na karty, pochyliła się bliżej, i jeszcze raz przyjrza­ła się uważnie. Potem potrząsnęła głową. - Nie ma jej tu.

- Jesteś pewna? - Oczywiście.

- Czy kartą, którą wybrałaś, był król pik?

- Był! Skąd to wiesz u licha?

- Bo widzę tę właśnie kartę wystającą z kieszeni twojej spód­nicy.

Sięgnąłem tam, wyciągnąłem kartę i wręczyłem Angelinie. Aż westchnęła ze zdumienia.

- To jest moja karta. Ty naprawdę umiesz czarować, a tak długo się z tym przede mną kryłeś. A ja sądziłam, że jesteś tylko zwy­kłym szulerem.

Ukłoniłem się dumny z pochwały.

- Magia musi wyglądać jak magia. Ale tak naprawdę to tylko kwestia ciężkiej pracy. Po pierwsze, polega to na wpłynięciu na ciebie, abyś patrzyła tam, gdzie ja chcę. Potem zmuszam cię...

- Do niczego mnie nie zmuszałeś.

- No, to jest określenie techniczne ...krótko mówiąc, tak tobą kieruję, że wybierasz tę właśnie kartę, o którą mi chodzi. Potem obserwuję cię uważnie, gdy wsuwasz kartę z powrotem do talii i lokalizuję ją, wkładając koniuszek małego palca w to miejsce podczas składania. Zresztą nie masz szansy tego dostrzec, bo dbam o to, żebyś skupiała wzrok na wierzchu talii. Potem szybko usu­wam kartę z talii i chowam ją w dłoni jeszcze przed potasowa­niem. No i karta jest w mojej ręce, kiedy rzekomo wyjmuję ją z twojej kieszeni.

- Nic z tego nie udało mi się dostrzec.

- Ani przez moment się nie starałaś. No i w końcu karta zna­lazła się w twojej kieszeni. Magia! I koniec sztuczki. Żeby zostać iluzjonistą w cyrku, będę musiał opanować dużo więcej umiejęt­ności niż tylko manipulowanie kartami. Muszę zarzucić mój wy­godny status amatora i zostać całkiem poważnym profesjonalistą.

- Doskonały pomysł - stwierdziła. - W końcu już w przeszło­ści zajmowałeś się magią, gdy czyściłeś bankowe konta - uśmiech­nęła się radośnie i klasnęła w dłonie. - A ja będę twoją piękną asy­stentką! Każda kobieta marzy o karierze na scenie. Pomyśl tylko o tych wszystkich cudownych kostiumach, jakie będę na siebie zakładać.

- Właśnie myślę... I sugeruję, że powinnaś się dobrze zasta­nowić. Trzeba też zebrać trochę informacji na temat mojego no­wego miejsca pracy.

A to, niestety, nie było takie proste. Magowie zawsze na prze­strzeni wieków byli raczej małomównymi ludźmi. Niechętnie przekazywali swoje sekrety, zazdrośnie strzegli tajemnic. Mimo przejrzenia niemalże bilionów bitów baz danych, znalazłem nie­wiele naprawdę przydatnych informacji. Może trochę karcianych sztuczek i trochę o znikających królikach... Byłem przekonany, że Bolshoi Big Top wyśmieje mnie, jeśli pojawię się tylko z podob­nymi umiejętnościami.

- Znowu nic - warknąłem gniewnie, rozkazując komputero­wi, by się wyłączył. - Chyba jednak skończy się na akrobacjach.

- Nie popadaj w depresję - Angelina nalała mi nieco rozpra­szającego wszelkie troski napoju procentowego.

Wysączyłem go ochoczo. Byłem wdzięczny mojej żonie za okazywaną mi troskę.

- Masz rację. Nie ma co wpadać w depresję, tylko trzeba zmu­sić te podstarzałe szare komórki do pracy. Gdyby to było takie proste, brodzilibyśmy po kolana w iluzjonistach. Ale przecież są takie sztuczki, które można zawsze obejrzeć na przedstawieniu. Często sam się temu przyglądałem z zachwytem. Jak oni to robią? Albo raczej, jak się tego nauczyli? Na pewno nie z książek albo programów komputerowych, o tym sam już się przekonałem. A jednak skądś się nauczyli. Skąd?

- Masz na myśli od kogo?

- No tak właśnie! - podskoczyłem na równe nogi z nagłym zrozumieniem. - Uczą się jeden od drugiego. Każdy iluzjonista musi mieć swojego nauczyciela i ucznia. Tak to się dzieje.

Sięgnąłem po starą poczciwą walizkę.

- Zbudź się, komputerze! - rozkazałem.

- Tylko przemów, a usłucham, mój panie. Angelina uniosła w zdziwieniu swe cudowne brwi.

- Uczysz to coś, by było twoim elektronicznym niewolni­kiem?

- A dlaczego nie? Jeśli to dobrze wpływa na moje podstarzałe ego...

Ponownie zwróciłem się do walizki.

- Iluzjoniści, dobrzy iluzjoniści, znani w całej galaktyce. Znajdź ich i przygotuj listę.

Wydruk pojawił się, zanim jeszcze skończyłem wypowiadać polecenie. Lista składała się z sześciu zaledwie nazwisk. Zapraw­dę bardzo ścisły krąg. Następną godzinę spędziłem, przygotowu­jąc reklamę siebie jako towaru, a dokładnie, wyliczyłem liczne talenty i umiejętności, które miały zakwalifikować mnie na pozy­cję ucznia maga. Oczywiście nie zapomniałem dodać, że gotów jestem zapłacić sporą sumę za swą edukację. Kiedy oferty trafiły do sieci, skończyłem spokojnie drinka i wsłuchałem się z uwagą w odległe burczenie swego żołądka.

- Zgadza się, pora na lunch - odpowiedziałem mu. - Pojemy sobie w jakiejś dobrej i cholernie drogiej restauracji, a w tym cza­sie moje zgłoszenie trafi do adresatów. Po powrocie dowiemy się, kto będzie moim mentorem.

Podjedliśmy sobie zatem zdrowo i kosztownie, a kiedy wła­śnie miałem zapłacić rachunek, zjawiła się Sybilla. To musiała być Sybilla, bo jej drugie ja powróciło wraz z Jamesem na Usti nad Labam, aby pracować dalej nad projektem informatycznym.

- Masz ochotę zjeść coś albo wypić? - spytałem.

- Nie, dziękuję. No, może jakaś malutka przekąska i odrobina wina. Dziękuję - zamoczyła wargi w kieliszku i uśmiechnęła się. - Wpadłam tylko na chwilę, żeby pogadać. Bolivar bierze właśnie udział w spotkaniu zarządu naszego nowo utworzonego prywatne­go banku Credit Dew. Zabawiamy się w pewne poważne inwestycje.

- Inwestycje? Może sam powinienem się tym zainteresować, mając tę górę forsy od Kaiziego.

- Tak właśnie mówi Bolivar. I w dodatku nie był pewien, czy to twoje supersekretne konto jest naprawdę takie sekretne, więc przeniósł twoje pieniądze bliżej, by je mieć na oku.

- Miło z jego strony.

- Użył ich właśnie jako kapitału założycielskiego nowego banku.

No to już było aż za miłe - pomyślałem - ale ostatecznie wie­rzyłem, że wie, co robi.

- Jeszcze trochę? - dolałem nieco wina do kieliszków. Wypiliśmy wszyscy troje.

- Ale nie przyszłaś tu chyba, by rozmawiać z nami o banku? - zauważyła Angelina.

- Masz rację. Bolivar zajmuje się robieniem forsy, ja nato­miast myślałam o tej nowej karierze Jima. Użyłam swych kontak­tów w Korpusie Specjalnym, by przyjrzeć się bliżej temu cyrko­wi. Sama też badałam nieco ich program i znalazłam coś wielce interesującego. Potworny Spektakl Mistrza GarGoyla. Intergalaktyczne Monstra.

- Nie brzmi zbyt zachęcająco - powiedziała Angelina. - My­ślałam, że takie rzeczy są nielegalne.

- Też tak myślałam... Dlatego zbadałam nieco zasoby danych Korpusu Specjalnego. To jest jak najbardziej legalne... I może okazać się interesujące...

- Interesujące, w jakim sensie? - ostatnia uwaga Sybilli zain­trygowała mnie.

- Obawiam się, że sam będziesz musiał się dowiedzieć. Na razie nie mogę powiedzieć więcej. Może tylko to, że zdaniem Korpusu GarGoyl jest godnym zaufania człowiekiem... Gdy będę mogła powiedzieć ci coś więcej, niewątpliwie powiem. A tak w ogóle, jak twoje studia magiczne?

- Dowiemy się, kiedy dostanę odpowiedzi na moje oferty. Ale czuję, że stoję u progu nowej kariery.

- No to powodzenia - spojrzała na zegarek i przetarła wargi ser­wetką. - Bolivar powinien już wyjść ze spotkania. Muszę lecieć. Pa.

Pomknęła dalej jak huragan, my zaś skończyliśmy spokojnie biesiadować i opuściliśmy z godnością restaurację, udając się do naszego pokoju. Z niecierpliwością oczekiwałem odpowiedzi magów. Niestety, nie nadeszła ani jedna. Nie lepiej było następ­nego dnia. Moje listy zdawały się rozpływać w intergalaktycznej przestrzeni. Magia.

W końcu jednak sygnał dźwiękowy komputera oznajmił mi, że odpowiedź nadeszła, toteż pośpieszyłem radośnie, by prze­czytać dostarczony wydruk.

- Fiegulo! Bastardego! Ekskrementkapo! - zakląłem soczy­ście, spojrzawszy na kartkę. Potem wściekły zgniotłem ją i rzuci­łem na podłogę.

- To chyba miało oznaczać, że nie jesteś zadowolony z odpo­wiedzi? - spytała Angelina.

Odpowiedziałem jej w miarę spokojnie, ale zaciskając ze zło­ści zęby.

- Nigdy w życiu nie zostałem tak poniżony, odrzucony, zdep­tany, opluty...

- I tak dalej, i tak dalej... No dobrze, więc wydaje się, że ma­gia to w istocie dobrze strzeżony sekret. Co zamierzasz dalej?

- Poczekać na następną odpowiedź - odparłem ponuro, spa­cerując po pokoju. Wiedziałem jednak, że oczekiwanie nie ma sensu. - Żaden ze sławnych magów na pewno mnie nie przyjmie.

- To może spróbujesz u tych mniej sławnych?

- To oznacza gorszych. Potrzebuję najlepszych.

- Może najlepsi już nie żyją. Chociaż jeśli byli naprawdę do­brzy, może przyjmą tę ofertę zza grobu.

- Bez żartów! To naprawdę poważna sprawa...

Nagle zatrzymałem się gwałtownie, tknięty nagłą myślą.

- Nie są żywi, nie są martwi... na emeryturze!

Walizka nawet nie potrzebowała wyraźnego rozkazu - natych­miast pojawił się potrzebny wydruk. Tym razem kartka zawierała tylko dwa nazwiska. Jeden z tych ludzi znajdował się teraz o całe lata świetlne stąd, ale adres drugiego z nich z niedowierzaniem wskazałem palcem.

- No proszę. Przebywa na emeryturze w Happy Hectares, domu starych aktorów. To jest to.

- Wiesz, gdzie jest ten dom starców?

- Oczywiście. Tu na Elysium. W końcu to najprzyjemniejsza planeta w kilku okolicznych systemach.

- Wezwać jakiś środek transportu.

- Jak najbardziej. Nie mogę już się doczekać spotkania z Wiel­kim Grissinim. Jeszcze tylko przyjrzę się przebiegowi jego kariery.

W kilka godzin później wkroczyliśmy na teren Happy Hecta­res pod hakowatym sklepieniem bramy ozdobionej świetlistym na­pisem - Dom Gwiazd. Przemierzyliśmy następnie piękne ogrody, po których alejkach spacerowali starsi ludzie. Niektórzy z nich odpoczywali na zacienionych ławkach w altankach. Roboty ogro­dowe przycinały krzewy i kwietniki, roboty kelnerskie krążyły z tackami z herbatą i kanapkami, czasem też z małymi chłodnymi szklaneczkami... Angelina dostrzegła moje tęskne spojrzenie i po­kręciła karcąco głową.

- Za wcześnie na przyjemności Jim. Najpierw znajdźmy na­szego magika.

Elegancko odziana i ufryzowana dama w recepcji była wcie­loną uprzejmością.

- Wielki Grissini? Oczywiście. Niech spojrzę, gdzie on teraz przebywa.

Pochyliła się nad klawiaturą, ja zaś usilnie próbowałem so­bie przypomnieć, gdzie ją kiedyś widziałem. Angelina kojarzyła znacznie szybciej.

- Pani musi być Hedy Lastarr. Tak się zachwycałam pani rolą w Planecie namiętności.

- Jak to miło, że pani to jeszcze pamięta - zagruchała Hedy, poprawiając swoje posiwiałe loki. - Tak niewielu ludzi zna te stare sztuki.

- Nie wiedzą nawet, ile tracą. Były o niebo lepsze niż obecne śmieci.

- Trudno się z tym nie zgodzić... O już... Wielki Grissini jest w zachodnim ogrodzie. Zaprowadzi was robot, ten w niebieskim kolorze. I proszę nie zapomnijcie, że utrzymujemy się z datków.

Wskazała dyskretnym ruchem stojącą przed nią na blacie skrzyn­kę z kolorowym napisem - ”Pomóż w potrzebie, a znajdziesz się w Niebie” - wykonanym ozdobnymi literami. Wsunąłem kilka bank­notów przez otwór w wieczku, a Hedy pochyliła w podziękowaniu głowę. Potem poszliśmy za robotem w głąb ogrodu.

- To jest ten, którego szukacie - robot wskazał mężczyznę sie­dzącego pod wielkim parasolem.

Wykonawszy swoje zadanie, maszyna odjechała z powrotem w stronę recepcji.

Wielki Grissini nie wyglądał obecnie na zbyt wielkiego. Był bardzo chudy, blady i kościsty, z krzywo przyklejonym tupecikiem. Przyglądał się nam podejrzliwie. Pamiętałem dobrze, jak zareagowali na moje prośby pozostali magicy i tym razem nie miałem zamiaru powtarzać tych samych błędów. Wiedziałem, że charakteryzują się oni raczej zgryźliwymi charakterami. Ko­nieczne było właściwe podejście marketingowe. Kiedy jechali­śmy do Happy Hectares, miałem czas zagłębić się nieco w bio­grafię tego człowieka, więc teraz mogłem zastosować nieco subtelniejsze metody.

- Czy mam zaszczyt rozmawiać z Pasquale Grissinim, zna­nym jak galaktyka długa i szeroka jako Wielki Grissini?

Burknął w odpowiedzi coś, co mogło być zarówno potwier­dzeniem, jak i zaprzeczeniem. Mimo to wciąż uśmiechałem się ciepło, przedstawiając Angelinę i siebie.

- Chcecie się czegoś napić? - przerwał mi, zanim skończyłem.

- No... tak oczywiście... To miło z pana strony.

Jego następny pomruk, gdy wciskał guzik na znajdującym się przed nim pulpicie, był już nieco bardziej entuzjastyczny. Kiedy cofnął palec, dostrzegłem, że na wciśniętym przycisku znajdował się symbol szklanki koktajlowej. Nasze sprawy nie miały się źle.

Pojawił się robot przypominający pękatą szafkę na kółkach. Może z tym wyjątkiem, że z przodu miał dwie ręce, a na korpusie osadzoną jakby ludzką głowę.

- Czym mogę służyć? - spytała maszyna. - Dzisiaj polecam szczególnie herbatę mrożoną Zubenelgenubia - półtorak.

- Dla mnie podwójna - pochylił się ku robotowi Grissini, zdradzając po raz pierwszy od naszego spotkania oznaki nieja­kiego ożywienia.

My też zdecydowaliśmy się na specjalność zakładu. Wewnątrz maszyny coś zaszumiało, a potem wyjechała tacka z chłodnymi napojami... umieszczonymi za przezroczystą szybą.

- Razem dwadzieścia dwa kredyty - powiedział beznamięt­nie robot. - Wyłącznie gotówka. - Otworzył szeroko usta, ukazu­jąc otwór na monety w miejscu, gdzie powinien znajdować się język. Kątem oka spojrzałem na Grissiniego, który stał nieporuszony jak marmurowy posąg. Najwyraźniej to była moja kolejka. Zacząłem wrzucać monety, aż rozległ się krótki sygnał dźwięko­wy i usta robota zamknęły się. Tacka została postawiona przed nami na stoliku.

- I jeszcze dobrze przypieczony precel z morskiej trawy - po­wiedział nasz nowy przyjaciel, tym razem niemal się uśmiechając.

Zapłaciłem z przyjemnością. W chwilę później, gdy jął się rozkoszować tą trucizną, ja przeszedłem do kadzenia.

- Mistrzu, ten pański znikający chłopiec był niedoścignionym arcydziełem. Prawdziwy, żywy chłopczyk wspinający się po linie i znikający bez śladu u jej szczytu, na oczach całej publiczności!

O tym triku napisano dwie książki! I ich autorzy utrzymują, że wiedzą, jak to zostało zrobione.

- A wiedzą?

- Nie. Jak dotąd pańska tajemnica wciąż pozostaje tajemnicą. I wciąż ten sekret jest żywy w pamięci zadziwionej publiczności sprzed lat.

- A tak, uwielbiali tę sztuczkę - Grissini kiwnął głową, nie przestając siorbać napoju.

- Ale sądzę, że najbardziej jednak publiczność uwielbiała pań­skiego znikającego świniozwierza... kiedy na ich oczach ta wielka dzika bestia po prostu znikała. Wszyscy zakochani w magii wiel­biciele przedstawień w całej galaktyce wiele zawdzięczają Wiel­kiemu Grissiniemu. I na pewno też nigdy go nie zapomną.

- Świniozwierz - sapnął, tym razem wreszcie poruszony mo­imi słowami. - Gdyby naprawdę o mnie pamiętali, nie siedział­bym tu teraz, zdychając z pragnienia w upale, rozpamiętując sa­motnie swoje przeszłe życie - przez moment zdawało mi się, że jego oczy zwilgotniały.

Opróżnił szklankę gwałtownym ruchem, jakby chciał odegnać ten moment smutku. Potem wręczył mi ją do ponownego napełnienia. Sam zaś znów popadł w odrętwienie, z którego wy­rwał go dopiero sygnał dźwiękowy zaspokojonego monetami robota.

- Publiczność ma cię gdzieś, gdy staniesz się stary, podobnie zresztą jak producenci. Na twoje miejsce czekają już następni, całe ich setki. Odszedłem sam, zanim mnie wyrzucili. A teraz sie­dzę w tym wychodku, czekając na śmierć. Kiedy podpisywałem umowę, obiecywano mi łóżko i utrzymanie. Szkoda tylko, że do­kładnie nie przeczytałem tego pięknego kontraktu. A wydawało mi się wtedy, że jestem taki cwany. Pozostawiłem tę sprawę moje­mu adwokatowi, ale nieco za późno dowiedziałem się, że sam miał już wtedy kłopoty ze starczą sklerozą. Wsadził mnie tutaj, nie prze­glądając szczegółów kontraktu. Nawet nie zauważył, że opiewa tylko na podstawowe rzeczy. Jedzenie, aby przeżyć, łóżko, na któ­rym od biedy można się przespać. Za wszystko dodatkowo trzeba płacić. O tym już zapomnieli mu powiedzieć, kiedy mnie zapi­sywał.

Przełknął ostatni łyk, a ja z radością ponownie wcisnąłem ten sam przycisk. Teraz w dodatku wcale nie zmuszałem się do uśmie­chu - był autentyczny. To, co dla Grissiniego z pewnością nie było przyjemnym losem, dla mnie stanowiło prawdziwy fart.

- Zapamiętaj ten dzień - powiedziałem do staruszka - bo to jest pierwszy dzień twojego luksusowego życia. Pomyśl o najlep­szych posiłkach, jakie możesz sobie wymarzyć, o barkach pełnych najlepszych napitków.

- A dlaczego mam o nich myśleć? - zapytał Grissini z nagłą podejrzliwością w głosie, choć ta podejrzliwość nie przeszkodziła mu łapczywie pochwycić oferowanej szklaneczki.

- Bo wszystko to może być twoje. Plus dostęp do porządnej medycyny - pozbędziesz się na przykład tych zmarszczek. Nie mówiąc już o sławie, jaka znów otoczy ciebie i twoje cudowne sztuczki.

- Nic z tego. Na to już za bardzo trzęsą mi się ręce.

- Nie będziesz robił niczego na scenie. Twój asystent będzie kontynuował twoją cudowną sztukę.

- Nie mam asystenta. Zawsze pracowałem sam.

- Ale już go masz. Mnie. Jesteś zainteresowany?

- Nie. To moja magia. Nie dzielę się nią z nikim.

- Nie chodzi o dzielenie się, chodzi o kontynuację - przysu­nąłem ku Grissiniemu następną szklaneczkę. - Nauczę się magii z twoją pomocą i nikomu nie ujawnię tego, czego mnie nauczyłeś.

- Nawet mnie - dodała Angelina. - Za wyjątkiem oczywiście tych iluzji, w których będzie potrzebna asystentka. To wszystko jest takie podniecające.

Pogłaskała starca po grzbiecie dłoni i otrzymała w zamian jego uśmiech.

- Cudownie byłoby znów pracować. Znów zająć czymś ręce... - zamyślił się, ale zaraz zmarszczył brwi. - Nie. Moje se­krety umrą wraz ze mną. Nie przekupisz mnie.

- Wcale nie chcę cię przekupić! - krzyknąłem z oburzeniem, aby ukryć fakt, że to właśnie było moim zamiarem. - Twoja magia nie powinna odejść wraz z tobą. Pożądają cię tysiące tych, którzy jeszcze się nie narodzili.

To ostatnie było kretyńskie, ale najwyraźniej zaczynała mi uderzać do głowy trucizna, którą piliśmy.

- Mój mąż próbował powiedzieć - wtrąciła się Angelina, któ­ra zachowała całkowitą trzeźwość - że podziwia cię tak bardzo, że chciałby, aby twoja emerytura ubiegała w spokoju i szczęściu. A sądzi, że jeśli zaczniesz z nim pracować, to tak właśnie się sta­nie. Że będzie to nie tylko początek kariery dla niego, ale też po­wrót szczęśliwych lat dla ciebie.

- Hmm... - zamruczał Grissini, a ja wiedziałem już, że wy­graliśmy tą bitwę.

Wynajęliśmy niedaleko dom. Każdego poranka po naszego mistrza wyjeżdżała limuzyna i przywoziła go do nas. Grissini od razu zaczął wyglądać znacznie lepiej. Dobre jedzenie, trochę wyso­ko funkcyjnych trunków i troskliwa opieka medyczna dokonywały cudów. Myślę także, że praca wydatnie poprawiła samopoczucie staruszka. Na razie, czekając na jakiś zadziwiający i drogi aparat, który zamówił, objaśnił mi podstawowe arkana swej sztuki.

- Wprowadzanie w błąd, wprowadzanie w błąd, wprowadza­nie w błąd. Pamiętaj o tych słowach zawsze. Twoja publiczność pragnie być oszukana. Toteż kiedy oni patrzą tutaj, ty pracujesz tam.

Tutaj” oznaczało jego uniesioną w górę lewą rękę, w której znikąd pojawiła się moneta; ”tam” zaś - wysoki melonik, z które­go właśnie wyciągał za długie uszy białego królika. Wyprowadził mnie w pole. Nie zarejestrowałem zupełnie momentu, w którym wyjął zwierzaka z torby wiszącej za stołem i zasłaniając tę czyn­ność ciałem, wsunął królika do cylindra.

A jednak kiedy pokazał mi tę sztuczkę powoli, wydawała się taka prosta. Grissini dostrzegł wyraz mojej twarzy i roześmiał się.

- Oczywiście widowisko dużo traci po wyjaśnieniu. Teraz rozczarowany myślisz - to takie proste, prawda? To dlatego ma­gowie nigdy nie ujawniają sekretów. Ukazanie prawdy jest jak utrata niewinności. A jednak musisz wierzyć w magię, chociaż znasz tak wiele jej sekretów. Więcej nawet - musisz przekazać tę wiarę publiczności. Jeśli to właśnie zrobisz, będą cię kochali. W świecie bez magii ty musisz tworzyć magię. Pamiętaj, dajesz szczęście publiczności. A teraz spróbuj tak, jak ci to pokazałem. Płynniej. O, tak lepiej - chociaż niedużo lepiej.

Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem je i wpuściłem Angelinę.

- Przesyłka. Duża skrzynia z Prospero Electronics.

- Aha! - klasnąwszy w dłonie, zakrzyknął radośnie Grissini. - Już wkrótce przywrócimy światu tajemnicę znikającego świniozwierza.


Rozdział 4


Jednym z powodów, dla których wynajęliśmy ten właśnie dom, było to, iż miał on olbrzymi salon. Kiedy usunęliśmy z tego pomieszczenia wszystkie meble, zamieniło się ono w naszą sce­nę. Przedzieliliśmy pokój błękitną kurtyną, która opuszczała się i podnosiła za naciśnięciem guzika. I teraz właśnie Angelina i ja, siedzący na krzesłach przed sceną, stanowiliśmy rozbawioną pu­bliczność. Przyglądaliśmy się, jak robotnicy pod kierunkiem Grissiniego montowali na scenie aparaturę przeznaczoną do sztuczki ze znikającym świniozwierzem.

Wyglądało to dość prosto. Na scenie zamontowano, tuż przed tylną kurtyną, dwuścienną klatkę z metalowych prętów, tak że ca­łość tworzyła ostrosłup, którego jedną ścianką była tkanina, a dwo­ma pozostałymi - metalowa siatka. Kiedy robotnicy zainkasowali szmal i opuścili dom, Grissini zwrócił się do nas.

- Wszystko gotowe. Teraz potrzebujemy jedynie świniozwierza.

- To by trochę potrwało - odparłem z zakłopotaniem. - Nie możemy użyć do demonstracji innego zwierzaka?

Pomyślał przez chwilę, a potem wskazał na Angelinę.

- Oczywiście najbardziej efektowna jest ta sztuczka z jakimś wielkim i przerażającym stworem. Jednakże dla potrzeb demon­stracji, ona wystarczy. Chodź do mnie, moja droga.

Grissini poprowadził moją żonę za tylną kurtynę, by mogła wejść zza niej do klatki.

- Musisz stać absolutnie bez ruchu - poinstruował ją. - Co­kolwiek będzie się działo, nie wolno ci drgnąć. Rozumiesz?

- Całkowicie. Stać bez ruchu jak skała.

- Tak jest. Gdy wykonywałem oryginalną sztuczkę, świniozwierz był przykuty łańcuchem i unieruchomiony. A teraz zaczy­namy.

Wielki Grissini wycofał się z klatki przez tylną kurtynę, a na­stępnie wyszedł zza niej na scenę obok metalowej konstrukcji. Angelina stała nieruchomo z wyciągniętymi do przodu dłońmi. Mistrz ukłonił się publiczności. Zaklaskałem z entuzjazmem.

- Panie i panowie - dostojny, uroczysty głos Grissiniego wy­pełnił całe pomieszczenie. - Widzieliście sami, jak wprowadzono tę niebezpieczną bestię... przepraszam, piękną panią... do tej oto klatki. Klatki wykonanej z prawdziwej stali, mocnej i trwałej - puknął metalową laseczką w pręty, które zadźwięczały przekonu­jącym metalicznym dźwiękiem. - Mogliście przyjrzeć się tym łań­cuchom i zamkom, które przytrzymują zwierzę w klatce. - No, tu już pracowała jego wyobraźnia. - Nie ma ono żadnej możliwości ucieczki z tej klatki za wyjątkiem oczywiście magii. Magii, która was zadziwi i oszołomi. Patrzcie zatem!

Zadudniły niewidzialne bębny, dźwięk tężał i nagle zamilkł po potężnym crescendo. W tym samym momencie pomiędzy pu­bliczność a klatkę opadła czarna kurtyna. Pozostała tam krócej niż sekundę, a potem rozchyliła się szybko.

- Angelino! - wrzasnąłem głośno.

Angelina zniknęła. Klatka była pusta. Zerwałem się na równe nogi, gotów do natychmiastowego działania.

- Spokój! - rozkazał Grissini grzmiącym głosem. Opadłem z powrotem na krzesło. To przecież tylko iluzja. Więc dlaczego spływa po mnie pot? Naprawdę wielkiego wysiłku woli wyma­gało ode mnie spokojne siedzenie na krześle. Mag ponownie wszedł za tylną kurtynę. Po chwili pojawił się z Angeliną na rękach. Te­raz już nie mogłem usiedzieć w miejscu. Pognałem, by chwycić żonę w ramiona.

- Co się stało? - zapytałem.

- Nie wiem. Po prostu zapadła ciemność. Później pojawił się Grissini i wyprowadził mnie tutaj. A co ty widziałeś?

- Nic. To znaczy, na moment opadła kurtyna, a potem cię tam nie było.

- Nie wydaje mi się. Znalazłam się wprawdzie w ciemno­ściach, ale nie sądzę, abym ruszyła się z miejsca. - Odwróciła się do rozbawionego maga. - A tak naprawdę, co się stało?

Ukłonił się Angelinie i zatarł z zadowoleniem dłonie.

- Z wielką przyjemnością zaraz wam to wyjaśnię, bo w przy­szłości będziecie spadkobiercami tej sztuczki - uśmiechając się szeroko Grissini uniósł teatralnym gestem palec w górę. - Wszyst­ko to jest robione za pomocą luster.

No, na taką rewelację mogliśmy jedynie zareagować otwar­ciem ust. A jednak to była prawda. Grissini polecił nam stanąć z boku klatki i spoglądać do środka przez metalowe pręty.

- Zaraz pokażę wam to jeszcze raz, ale tym razem bez czarnej kurtyny. Patrzcie uważnie! Abrakadabra!

Nagle i bez najmniejszego nawet dźwięku przestrzeń wewnątrz klatki stała się lustrem. Parzyliśmy na swe zdziwione oblicza. Mistrz roześmiał się.

- Takie proste, a jednak jakże przekonujące. Lustra ukryte są u góry. Na sygnał nadany przeze mnie za pomocą pilota zsuwają się do środka. Publiczności klatka wydaje się pusta, bo ludzie patrzą na błękitną kurtynę odbijającą się w lustrach. Kiedy zaś oni się gapią, świniozwierz jest wyprowadzany do tyłu. Pojawia się na scenie, a tymczasem w zamieszaniu lustra znikają i klatka tym razem rze­czywiście jest pusta. Proste, ale jakie robi wrażenie, prawda?

- Rzuca na kolana.

- W zupełności się zgadzam - powiedział Kaizi, wchodząc do środka przez, z całą pewnością, zamknięte drzwi. - Wydałeś sporo moich pieniędzy, Jim, więc rozumiesz chyba moją chęć zo­baczenia, jak się właściwie sprawujesz? Czytałem twoje codzienne sprawozdania oraz oczywiście te raporty, które dostaję od moich agentów... Czy jesteś pewien, że to cyrk jest powiązany z kra­dzieżami?

- Programy komputerowe nie kłamią. Sprawdziłem każdą kradzież w każdym z banków. Sprawdziłem z dokładnością do pojedynczych minut - wszystkie wydarzenia, wszystkie osoby, każdą zmianę w okolicy. Czasem zdarzały się podobne wydarze­nia, ale biorąc pod uwagą ilość badanych i porównywanych przy­padków, musiały to być zbiegi okoliczności. Natomiast jedna rzecz powtarzała się regularnie w trakcie każdego z tych rabunków - w miastach, gdy dochodziło do kradzieży, bywały różne cyrki, a si­łacz Puissanto występował tam za każdym razem.

Dostrzegłem kątem oka, że Grissini przypatruje się tej wy­mianie zdań z niebotycznym zdumieniem.

- Zrobimy przerwę - Angelina delikatnie ujęła maga pod ra­mię i wyprowadziła z salonu. - Może zechcesz maestro, zwilżyć sobie trochę gardło?

- To logiczne, co mówisz - Kaizi siadł na krześle i gładził w zamyśleniu futro, które miał na sobie. - Jednak płacę ci olbrzy­mie sumy pieniędzy i chciałbym zobaczyć jakiś bardziej wymier­ny wynik twej pracy. Tak więc, aby zachęcić cię do większego wysiłku, zawieszam dzienną wypłatę aż do czasu, gdy nawiążesz kontakt z tym siłaczem.

- Tego nie możesz zrobić!

- Oczywiście, że mogę. Artykuł sześć, paragraf osiemnaście naszego kontraktu.

- Nie pamiętam żadnego paragrafu wspominającego o czymś takim - oczami duszy widziałem skrzydlate kredyty odlatujące w nieokreśloną dal.

- Trzeba było dokładniej czytać, co podpisujesz. Masz może kopię kontraktu?

- Nie. Jest w banku.

- Bardzo rozsądnie. Ale tak się składa, że ja mam ze sobą kopię. Może chcesz ją przejrzeć?

Wyciągnął kontrakt. Tym razem nie był to ozdobny pergamin, ale zwykły wydruk. Przebiegłem po nim szybko wzrokiem.

- Miałem rację - stwierdziłem triumfalnie. W artykule szó­stym jest tylko siedemnaście paragrafów.

- W rzeczy samej - Kaizi nie zdawał się być specjalnie zmie­szany moim oświadczeniem. Pochylił się nad kartką i wskazał końcówkę siedemnastego paragrafu. - A jak myślisz, co to jest?

Teraz też pochyliłem się uważniej na tekstem.

- Wygląda jak atramentowa plama - zmrużyłem oczy.

- Ja mam inne zdanie - Kaizi sięgnął do kieszeni po brązo­wą tulejkę i podał mi ją. - Spójrz przez szkło powiększające.

Spojrzałem.

- Wciąż wygląda jak atramentowa plama.

- To dlatego, że ustawiłeś czterokrotne powiększenie. Spró­buj ustawić czterystukrotne.

Znalazłem regulator i przekręciłem go. Spojrzałem znowu... i ujrzałem paragraf osiemnaście. Byłem ugotowany.

- Nie wpadaj w desperację - poradził. - Po prostu pracuj szyb­ciej. - Ta obiecana góra złota niech pobudzi cię do działania.

- Pobudza! Zwijam się jak w ukropie. Mój agent nawiązał już kontakt z Bolshoi Big Top. Podpisano już wstępny kontrakt. Do­łączę do nich na czas, by załapać się na premierę na Fetor.

Mówiłem to z pełnym przekonaniem. Po co Kaizi miał wie­dzieć, że nie opanowałem jeszcze większości trików, i że na tej sympatycznej planecie nie ma ani jednej farmy świniozwierzy. W końcu aż do tej pory był bardzo dobrym i hojnym pracodawcą i nie należało go zrażać. Nawet jeśli oznaczało to, nieznaczne do­prawdy, mijanie się z prawdą. Zresztą, jeśli on mógł wykręcić taki numer z zawieszeniem płatności, ja mogłem zrelatywizować nie­co fakty.

- Mam nadzieję, że naprawdę zdążysz się znaleźć na premie­rze na Fetor. Dla naszej obopólnej korzyści - podsumował Kai­zi. - Będę twoim najwierniejszym widzem.

Znikł równie szybko, jak się pojawił, a ja wyruszyłem na poszu­kiwania Angeliny i jednego z tych drinków, o których wspominała.

Siedzieli z Grissinim w ogrodowej altance i gawędzili beztro­sko. Dołączyłem do nich i dostrzegłem szklankę z chłodnym drin­kiem oczekującą też i na mnie.

- Dziękuję - pochłonąłem zawartość szklanki jednym łykiem.

- Zdaje się, że niektórych zaczęło nagle męczyć pragnienie. - Angelina uniosła swoje piękne brwi. - Problemy z Kaizim?

- Nie tak od razu problemy. Ale też i nie same przyjemności. Chodzi o te drobne opłaty, które uiszcza codziennie. Zgodnie z kon­traktem, który zawiera paragraf wyglądający na pierwszy rzut oka jak plamka atramentu, może je zawiesić, jeśli zechce. A teraz ze­chciał. Wznowi je znów, gdy znajdę się już w cyrku.

- Plamka atramentu? - upewniła się zdumiona Angelina.

- No, tak to wygląda gołym okiem. Po powiększeniu przy­biera formę bardzo przykrego paragrafu.

- W takim razie to, o czym przed twoim przyjściem dyskuto­waliśmy, staje się dość istotne. Rozmawialiśmy bowiem o harmo­nogramie szkoleń. A ten, zdaje się, jest napięty?

- Ze wszystkim na pewno nie zdążymy - Grissini pociągnął tęgiego łyka ze szklanki i westchnął w zamyśleniu. - Chwytasz szybko, ale to nie wystarczy.

Opuściłem wzrok, starając się wyglądać skromnie przed moim mistrzem.

- Umiesz wystarczająco wiele sztuczek na przedstawienie, ale nie zdołasz zademonstrować znikającego chłopczyka.

- Ale muszę! To twój najsłynniejszy numer. Dlaczego nie możemy go zrobić?

- Po pierwsze dlatego, że nie mamy żadnego ośmioletniego chłopca - powiedziała Angelina z chłodną logiką. - Już o tym myślałam. Ciężko znaleźć takiego poszukującego pracy małego chłopca. I w dodatku jest to wbrew prawu.

- Ja miałem szczęście, bo Grissini tworzyli wielką rodzinę. Zawsze znalazł się jakiś mały kuzyn. Teraz jednak wszyscy są już dorośli i rozproszyli się po całej galaktyce.

- A nie można obyć się bez chłopca? - zrzędziłem niezado­wolony.

- Co to, to nie! W tym właśnie jest cała moc tej iluzji. Chło­piec musi siedzieć pomiędzy publicznością. Jest przypadkowym ochotnikiem. Zawsze pozostawiałem ten numer na sam koniec przedstawienia, jako numer finałowy. Zaczynałem zawsze zdjęciem melonika, z którego wylatywały gołębie i wyskakiwała parka kró­lików. Publiczność oczywiście klaskała i śmiała się. Potem unosi­łem rękę i rozlegały się głośne fanfary, zakończone grzmotem. Publiczność natychmiast cichła. I wtedy do nich przemawiałem: oto nadszedł moment, na który wszyscy czekaliście. Czy są na sali jacyś mali chłopcy? W mundurkach szkolnych? Zawsze kilku było. Pokażcie się - mówiłem - a oni natychmiast zrywali się z miejsc. Chodźcie - wołałem - pierwszy, który tu się zjawi, weźmie udział w następnym cudownym zdarzeniu i dostanie za to dwadzieścia kredytów. Podnosił się wrzask i zaczynała walka, by dopaść sce­ny. Ale mój asystent siedział w pierwszym rzędzie i przy przej­ściu. Też oczywiście brał udział w wyścigu. Po drodze wpadał na ludzi, deptał po ich stopach, upewniając wszystkich, że naprawdę jest żywym materialnym chłopcem. Potem zostawał moim sce­nicznym pomocnikiem, przynosząc na żądanie kosz, który stawiał przede mną. Ja brałem długą linę i wrzucałem ją do kosza. Chło­piec czekał cierpliwie, rozlegała się tajemnicza muzyka. Wykony­wałem nad koszem magiczne gesty i nagle ukazywał się koniec liny, która powoli, wijąc się jak wąż, unosiła się w górę. Chłopiec był tym równie zdumiony jak cała publiczność. Ponaglałem go gestem i on przechodził za moim plecami do kosza. Muzyka stawał się coraz głośniejsza. Weź linę - wydawałem mu polecenie - a on cofał się przestraszony. Ja wykonywałem magiczny gest, a jego oczy uciekały gdzieś w górę, ciało sztywniało - był w mojej mocy. Robił dokładnie to, co mu rozkazałem Przyzywałem go gestem dłoni i on zbliżał się, chwytał linę i zaczynał się wspinać...

Kiwałem głową oczarowany opowieścią; ba, widziałem ocza­mi duszy opisywaną scenę, równie nią zahipnotyzowany, co nie­widzialna publiczność.

- I wtedy... - Grissini przerwał, podtrzymując dramaturgię - chłopiec dochodził do końca liny. Muzyka zamierała w finalnym grzmocie, a ja unosiłem dłoń w górę. Kiedy to czyniłem, chłopiec znikał, lina zaś opadała luźno z powrotem do koszyka. Odwraca­łem go do góry dnem i lina oczywiście z niego wypadała. I to był koniec. Ukłony. Kurtyna.

- Cudowne - szepnęła Angelina.

- Jak to się dzieje? - spytałem.

- Ponieważ nie będziecie wykonywać tej sztuczki, nie musi­cie wiedzieć.

Do zmiany zdania nie skłoniło go żadne z naszych pochlebstw.

- Nie, nie powiem. Ale ujawnię wam tajemnicę lewitującej ko­biety. Dzisiaj dostarczono niezbędny sprzęt i zaraz go zainstaluję.

- Czy kupiła pani tę czarną suknię, o której wspominałem? -zwrócił się do Angeliny.

- Tak.

- Wspaniale. Jeśli będzie pani tak miła i założy ją teraz, bę­dziemy mogli zaczynać.

Zostałem więc sam. Grissini przygotowywał przedstawienie, Angelina przebierała się, a ja... ja piłem. Musiałem się nieco uspo­koić po tych paskudnych machinacjach Kaiziego. Naprawdę po­lubiłem to sprawdzanie stanu konta każdego ranka.

- Podoba ci się? - spytała Angelina.

- Przepiękna!

I taka rzeczywiście była ta suknia - długa do ziemi, czarna i błyszcząca, z cudownie wyciętym dekoltem, zwiewnie płynęła w powietrzu za każdym ruchem.

- Może być - Wielki Grissini stanął w drzwiach. - Zaczynaj­my. Najpierw muszę poinstruować Angelinę o jej nowej roli - spoj­rzał na zegarek. - Jim, dołączysz do nas dokładnie za pół godziny.

- Doskonale - odparłem, spoglądając również na zegarek, a potem na butelkę. Może jednak była za mała na tak długi czas...

Kiedy w końcu wszedłem na salę i zasiadłem przed sceną, byłem już w zupełnie dobrym humorze. Z tyłu sceny wisiały czar­ne kurtyny. Scena jednak była pusta, za wyjątkiem trzech sporej wielkości sześcianów. Rozległa się muzyka zapowiadająca wej­ście Grissiniego i wkrótce sam maestro pojawił się na scenie. Ukło­nił się publiczności, a ja zaklaskałem jak oszalały.

- Dziękuję panie i panowie, naprawdę dziękuję. Teraz musi­cie się przygotować na magię, która was zadziwi i poruszy do głę­bi. Zaczynajmy.

Podszedł do sześcianów i popukał w nie swóją różdżką - do­bre, twarde drewno. Przesunął następnie ręką wzdłuż różdżki, a ta znikła bez śladu. Mistrz obrócił jeden za drugim sześciany, poka­zując publiczności, że w są one otwarte z dwóch stron i puste w środku. Na zewnątrz czarne, wewnątrz i na krawędziach białe. Różdżka ponownie pojawiła się w ręku mistrza, przełożył ją przez każdy z sześcianów.

- Jak widzicie, puste. Po prostu czterościenne konstrukcje, możecie się im dokładnie przyjrzeć. A teraz ustawię je o tak...

Różdżka znów znikła. Grissini uniósł jeden z sześcianów i ustawił go pośrodku sceny. Dwa pozostałe ułożył po obu stro­nach, tak że połączone razem tworzyły platformę. Potem jeszcze raz, jak zwykle znikąd, zjawiła się różdżka, którą mag, jakby dla potwierdzenia poprzednich doświadczeń, ponownie zastukał w twardą powierzchnię, a następnie przełożył przez puste wnę­trze pojemników.

- A teraz drogie panie i szanowni panowie, mili goście. Pro­szę powitać gorąco moją piękną asystentkę Angelinę, która bę­dzie towarzyszyć mi podczas tego pokazu.

Zaklaskałem tak głośno, jak tylko potrafiłem, ponieważ byłem pewien, że tak właśnie cała publiczność zareagowałaby na wejście Angeliny. Powoli, kusząco kołysząc biodrami, kroczyła po scenie, uśmiechając się ciepło i pozdrawiając rozentuzjazmowany tłum.

Rozległa się łagodna tajemnicza muzyka, gdy Grissini pochwycił dłoń mojej żony. Wystąpili razem do ukłonu. Potem cofnęli się do rzędu pudeł. Powoli i ostrożnie Angelina usiadła na środkowym sze­ścianie. Uniosła wdzięcznie nogi i położyła się na wszystkich pudłach. Uśmiechnęła się do publiczności, podpierając głowę prawą dłonią. Jej czarna suknia opadała na białe krawędzie sześcianów. Grissini tymczasem wykonywał nad jej ciałem sekretne gesty, cze­mu towarzyszyła cały czas tajemnicza muzyka. Potem pochylił się i wyciągnął spod Angeliny centralny sześcian. Aż westchnąłem ze zdziwieniem, tak jak westchnęłaby publiczność. Asystentka maga, czyli moja piękna żona, wciąż leżała bez najmniejszego ruchu, z cia­łem nienaturalnie sztywnym jak u nieboszczyka, a przecież środkowa część jej ciała nie była niczym podparta. Potem westchnąłem jeszcze głośniej, kiedy mistrz powoli i delikatnie wysunął także pod­porę spod łokcia i teraz już Angelina naprawdę wisiała w powietrzu. Po chwili lewitowała zupełnie, gdy usunięto także trzecią i ostat­nią podporę. Uśmiechnęła się i pomachała do mnie z tej zadziwia­jącej pozycji, korzystając z okazji, że Grissini znów odwrócił się ku widowni. Klaskałem tak mocno, że aż rozbolały mnie ręce. Muzy­ka zabrzmiała donośnie, a tymczasem maestro ujął wielką metalową obręcz. Stuknął nią najpierw z donośnym brzękiem w podłogę, aby udowodnić jej materialność, a następnie powoli przełożył przez głowę kwitującej poziomo Angeliny. Przesunął obręcz wzdłuż ca­łego jej ciała, dochodząc aż do samych stóp, a nawet trochę poza nie, aby pokazać, że kobieta naprawdę wisi w absolutnej próżni. Moje ręce już sztywniały od nieustającego aplauzu.

Obręcz cofnęła się wzdłuż ciała Angeliny i została odrzucona z brzękiem poza kurtynę. Muzyka stała się żywsza i weselsza, gdy mag wsuwał jeden za drugim sześciany pod unoszące się w po­wietrzu ciało. Potem podał Angelinie rękę, pomagając jej wstać i razem ukłonili się publiczności. Nie wytrzymałem i wskoczy­łem na scenę, by uściskać serdecznie żonę.

- Moja magiczna żono! - zawołałem z entuzjazmem. - Bar­dzo bolały linki?

- Nie było linek. Widziałeś przecież obręcz wędrującą wzdłuż całego mojego ciała.

- Widziałem... I nic nie rozumiem. Prawdziwa magia?

- Powiedzmy raczej - prawdziwa iluzja.

Grissini wyszedł do ogrodu. Magia mogła naprawdę zmęczyć... A może po prostu nie chciał być obecny przy ujawnianiu sekretu tego czaru.

- Wciąż nie mam pojęcia, jak to można zrobić. Czy coś jest nie tak z tymi sześcianami?

- Nie. Są dokładnie tym, na co wyglądają - prawdziwym so­lidnym drewnem. Ustawiono je w szeregu, pamiętasz? Potem było moje wejście...

- Niezapomniane!

- Ale odwracające uwagę. Grissini szedł wzdłuż sceny, by mnie powitać i cała uwaga publiczności skupiała się na nas dwojgu. Odwrócenie uwagi. W tej właśnie chwili działała magia, nie wte­dy, gdy usuwał sześciany.

- To jasne! Większość sztuczek iluzjonistów tak naprawdę dzieje się przed momentem, w którym pokazuje się je widzom. W najważniejszy momencie publiczność patrzyła na was, a nie na sześciany.

Podszedłem ku tyłowi sceny, gdzie tuż przed czarną kurtyną stały drewniane pudła. Iluzja była naprawdę dobra - dostrzegłem jej istotę nie wcześniej, niż stojąc o krok od sześcianów. W po­wietrzu tuż nad pudłami znajdowała się cieniutka czarna platfor­ma, która podtrzymywała ”lewitującą” Angelinę.

- Ale to też jest magia! Przecież ona nie może tak po prostu wisieć w powietrzu!

Popatrzyłem na platformę jeszcze uważniej. Zajrzałem pod nią. Potem przesunąłem po niej dłońmi. Natrafiłem na cieniutką meta­lową strunę sięgającą spoza kurtyny. Niewątpliwie była poza nią przymocowana do jakiegoś solidnego obiektu. Zrozumiałem nagle.

- No jasne! Tej platformy tu nie było, kiedy mistrz wędrował wzdłuż sceny i kiedy przesuwał te pudła. Pojawiła się dopiero wtedy, kiedy poszedł cię przywitać, a reflektory przesunęły się za nim. W ciemnościach, zdalnie sterowana zapewne, wychyliła się ta struna i ustawiła platformę tuż nad sześcianami. Niewidzialną dla publiczności, bo jest tak samo czarna jak sześciany. Ale ob­ręcz... przesunęła się wzdłuż całego twojego ciała, nawet sięgnęła nieco poza twoje stopy...

- I wróciła - przypomniała Angelina. - Ramię podtrzymują­ce biegnie na tyle wychylone w bok, że obręcz mogła sięgnąć poza moje stopy.

- Oczywiście! Ale musiała wrócić tą samą drogą, bo gdyby została przesunięta kawałek dalej, natrafiłaby na ramię podtrzy­mujące. Wspaniały efekt!

Wyszliśmy do Grissiniego, by mu pogratulować. Przyjął to bez wielkiego wzruszenia, jako coś oczywistego i należnego. Po­tem zaś uniósł przypominająco palec w górę.

- Mamy niewiele czasu, a mnóstwo jeszcze do przećwiczenia. I miał oczywiście rację. Pozostał mi jeszcze tylko tydzień. Spędziłem go, ciężko pracując. Odstawiłem alkohol, a na sen przeznaczałem tylko po kilka godzin na dobę. Poza tym - ćwiczenia i ćwiczenia. Opanowałem wypuszczanie ptaków z pustej garści, wyciąganie niezliczonej ilości kolorowych flag z pustej tuby. Oczy­wiście ćwiczyłem też z aparatem do lewitacji, w czym Angelina uczestniczyła z wielkim entuzjazmem. Opanowałem tę sztuczkę do perfekcji. Nauczyłem się nawet odczytywać pytania od publicz­ności przez przykładanie złożonych kartek do czoła. Byłem na­prawdę szczęśliwy, kiedy Grissini zdradził mi ten sekret. Sztucz­ka z kartami od widzów zawsze zadziwiała mnie w cyrku. A była taka prosta. Czytałem imię pierwszego pytającego i on zgłaszał się spomiędzy publiczności. Po odpowiedzeniu na pisemne pyta­nie otwierałem złożoną kartkę i jeszcze raz głośno mówiłem jego imię. Potem wyrzucałem papier i brałem następny. Tylko że ten pierwszy człowiek był podstawiony - mój pomocnik siedzący pomiędzy publicznością. A kiedy spoglądałem na kartkę, żeby porównać to, co odczytałem nie patrząc, z tym, co zawiera papier, to było nie jego pytanie, tylko następnego widza. Zapamiętywa­łem je i odczytywałem, gdy na czole trzymałem już kartkę następ­nego gościa. I tak zawsze byłem o jedno pytanie do przodu. Ilu­zja! Wprowadzenie w błąd!

Pracowity tydzień dobiegł końca. Nasze bagaże były spa­kowane, bilety kupione. Musieliśmy ruszać dalej w drogę, aby zarabiać kolejne pieniądze. Bolesna bowiem stawała się koniecz­ność wydawania własnych pieniędzy, do czego byłem zmu­szony, odkąd Kaizi wywinął ten numer z mikroskopijnym para­grafem.

Żegnaliśmy się więc z Wielkim Grissinim, który ponownie popadł w odrętwienie.

- Cóż, miło było znowu zająć czymś ręce - westchnął ciężko.

- Zawsze będę wdzięczny za pomoc. Szkoda, że nasza znajo­mość musiała skończyć się tak szybko - odwróciłem się, aby nie widzieć smutku w jego oczach.

- Dbaj o siebie, mistrzu - powiedziała Angelina. Skrzywił się.

- To już będzie robił Happy Hectares - powiedział z goryczą. Czas było zaatakować, jak sobie to zaplanowałem, ale... nie mogłem.

- Mistrzu - powiedziałem - praca z tobą była wielkim przy­wilejem. Cieszę się też, że przyniosła ci chwile szczęścia. Ale te chwile będą trwały dłużej. Obiecuję ci to.

- Co masz na myśli?

- Bank. Co tydzień dostaniesz czek. Pieniędzy wystarczy na lepsze jedzenie, trochę napitków i drobne życiowe przyjemności.

Był zszokowany moimi słowami. Jego oczy zwęziły się.

- Gdzie tu jest haczyk? Dlaczego to robisz?

- Bo jest dobrym człowiekiem - odpowiedziała Angelina.

- Nie aż tak dobrym - powiedziałem. - Nie planowałem być aż tak bezinteresownie hojny. Ale powiedzmy, że w moim sercu zaszła zmiana.

- Jim, o czym ty u diabła mówisz? - Angelina też była zdu­miona.

- Po prostu nie potrafiłem tego zrobić... Miałem zamiar pod­jąć się dokonywania tych wpłat, ale tylko w zamian za tajemnicę znikającego chłopczyka. Ale w końcu codziennie rano będę mu­siał patrzeć w lustro... a szantaż jest jednym z niewielu przestępstw, jakich nigdy nie dokonałem. I teraz jestem chyba już za stary, by inaugurować nową działalność. Więc ciesz się emeryturą i pomyśl o mnie zawsze wieczorem, kiedy będziesz sączył koktajl.

Gwizdnąłem na nasze bagaże. Pojechały za nami z szumem małych silniczków.

- Trudno mi w to uwierzyć! - zawołał za nami Grissini.

- Uwierz - odparła Angelina. - Chociaż taki twardy z ze­wnątrz, stary Jim ma naprawdę miękkie serce.

- Wiesz, że to mnie zawstydza - pocałowałem ją w policzek. Podeszliśmy do pojazdu, który już czekał z otwartymi drzwiami.

- Powiem wam - powiedział nagle Grissini. - To moja decyzja.

- Statek na nas nie zaczeka - przypomniała Angelina.

- To zajmie minutę. Powinniście zacząć coś podejrzewać w chwili, gdy mówiłem, że chłopiec na chwilę staje za moimi ple­cami. Znika wtedy z oczu publiczności. Pamiętacie, co opowiada­łem o odwracaniu uwagi?

- Więc wtedy coś się stało - zawołałem. - Tylko co? - zasta­nawiałem się gorączkowo.

- On tam już został. Ukrył się za moją peleryną. To dlatego ten numer zawsze robiłem na końcu. Kiedy się kończy, opada kur­tyna. A wtedy chłopak biegnie za jedno z jej skrzydeł, zanim po chwili kurtyna rozsunie się ponownie, żebym mógł się ukłonić.

- Ale... jeśli on nie wspina się po linie... to kto się wspina?

- Hologram. Podobnie jak nie ma liny wznoszącej się z ko­sza, tylko jej hologram. Dokładnie w tej chwili, kiedy chłopiec staje za mną, włączam projektor holograficzny, który tworzy ob­raz. Zaczyna się to już od tej pełznącej w górę liny. Pamiętajcie - prawdziwy chłopiec stoi ukryty za moją peleryną. Dosłownie mgnienie oka później hologram chłopca wychodzi zza moich ple­ców i zaczyna się wspinać po równie niematerialnej linie.

- A potem spokojnie znika. Hologram liny opada do koszyka, gdzie spokojnie leży prawdziwa lina.

- Kurtyna opada - uzupełniła ze śmiechem Angelina. - A tłum szaleje z radości. My też, maestro. Jesteś naprawdę wielki, Wielki Grissini.

Mag ukłonił się głęboko. My zaś opuściliśmy go, śmiejąc się wesoło. To naprawdę było wspaniałe przedstawienie.


Rozdział 5


Kiedy znaleźliśmy się na pokładzie statku, który miał nas za­wieźć na Fetor, szybko zapomnieliśmy o euforii, jaką w nas wzbudziła ostatnia sztuczka Wielkiego Grissiniego. Wciąż mie­liśmy bowiem jeden poważny problem. Angelina, wiedząc, że się nim gryzę, starała się zwrócić moją uwagę na przyjemniejsze spra­wy. Mnie jednak wciąż błąkała się po głowie myśl o świniozwierzu. Jak mogłem pokazać sztuczkę ze zniknięciem świniozwierza, jeśli w ogóle nie będę go miał?

- Co byś powiedziała na kieliszek szampana w barze, jeszcze przed obiadem? - wychrypiałem z głębi zaschniętego gardła.

Angelina położyła dłoń na moim ramieniu.

- Chętnie, kochanie.

Zanim jednak zdołaliśmy opuścić kabinę, rozległ się sygnał komunikatora i ekran monitora rozjarzył się.

- Z pewnością znów jakieś arcyważne instrukcje korzysta­nia ze sprzętu ratunkowego - zauważyłem szyderczo, wykrzy­wiając się jednocześnie do lustra.

- Tym razem nie zgadłeś - Angelina czytała uważnie wiado­mość. - To od Jamesa. Znalazł dla nas świniozwierza. Zaraz prze­śle szczegóły. Zaaranżował nam spotkanie, jak tylko przejdziemy przez kontrolę celną. Będzie na nas czekał facet o imieniu Igor... Z ciężarówką. On wie, gdzie trzeba pojechać. James załącza jesz­cze pozdrowienia i życzy nam szczęścia. - Moja żona wcisnęła przycisk drukowania i wiadomość została wypluta przez drukar­kę na kartce papieru. - Ustalił nam cały rozkład zajęć.

- Oto nasz syn! - krzyknąłem z entuzjazmem. - A teraz pod­trzymuję propozycję wizyty w barze.

Gwiezdny Bar był naprawdę gwiezdny. Sufit tworzyła szkla­na kopuła, poza którą w ciemnej przestrzeni kosmicznej błysz­czały nieprzeliczone gwiazdy. Pozornie. Nie sądziłem bowiem, aby naprawdę wykonano w statku takie wielkie okno. To była ra­czej iluzja, chociaż dobra. W miłej atmosferze siorbaliśmy sobie, mlaskaliśmy i układaliśmy plan dalszego działania. A dokładniej, przyglądaliśmy się propozycji przedstawionej przez Jamesa.

- Jeśli statek przybędzie na czas, a wedle praw mechaniki powinno tak być, wylądujemy na Fetor na dzień przed naszym występem w cyrku. Ta farma świoniozwierzy znajduje się jakieś pięćset mil od kosmodromu. Potem jeszcze dwieście do miasta. To będzie bardzo na styk.

- Będzie. Ale nie mamy chyba wyboru?

- Zgoda. Zaczniemy więc się tym martwić po wylądowaniu - wsunąłem kartkę Jamesa do kieszeni, opróżniłem szklaneczkę i od­stawiłem butelkę. - Muszę wykorzystać podróż na dalsze ćwicze­nia. Nie mogę więcej pić, bo będą mi się trzęsły ręce.

- Ale przed spaniem chyba się napijesz?

- Oczywiście. Nie planuję chłeptać tylko cienkich herbatek.

Dni biegły szybko. Ćwiczyłem bez ustanku, aż moje palce były giętkie jak z gumy. Przed naszym wylotem Angelina musiała spędzić sporo czasu na zakupach. Coś niecoś na ten temat wie­działem, ale byłem zbyt zajęty magią, by rozeznać się w szczegó­łach. Teraz ćwiczyłem właśnie skomplikowaną sztuczkę z karta­mi, kiedy moja piękna żona wyszła z sypialni.

- Podoba ci się?

- Uaa! - zawołałem z zachwytem. Karty posypały się na pod­łogę.

To, co miała na sobie, było oszołamiającym ciuchem - szkar­łatna suknia przylegała do ciała ciasno jak druga skóra, odsłania­jąc zarówno uda, jak i piersi. Ruszyłem natychmiast, by objąć żonę, ale pieszczotliwe walnięcie pięścią w szczękę zatrzymało mnie w miejscu.

- Czy nie sądzisz, że jest... no, zbyt śmiała jak na mój wiek.

- Twój wiek to najwłaściwszy wiek - powiedziałem z entu­zjazmem. - Jesteś szałowa i podniecająca, i każdy facet tam na sali będzie patrzył na ciebie, nie na mnie. Już widzę, jak się ślinią.

- A ten szmaragdowy diadem?

- W porządku. Pasuje do tego dziwoląga, który otacza cię w pasie.

- No, nie wiem - obracała się zgrabnie przed lustrem. - Może raczej ta zielona...

- Masz więcej takich strojów?

- Oczywiście.

- Zrób mi przyjemność i pokaż je wszystkie. Pochyliłem się i pozbierałem z podłogi karty. Na razie poszły w kąt. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, zapaliłem cygaro, nala­łem sobie szklaneczkę wina.

Angelina miała przygotowany inny strój na każdy numer. Zie­lony, pasujący do rudego ubarwienia świniozwierza (o ile będzie­my mieć to zwierzę!), czarno-czerwony, gdy będzie podawać mi karty, całkowicie czarny do pokazu lewitacji...

Na prywatnym pokazie mody miło spędziliśmy czas aż do ko­lacji.

Reszta podróży przebiegała dość jednostajnie. Ja ćwiczyłem, Angelina dobierała kostiumy. Jedliśmy dobrze i spaliśmy dobrze, a jeśli chodzi o picie, to oprócz jednej lub dwóch szklaneczek wina do posiłków, w dzień nie brałem alkoholu do ust. Na małe co nie­co pozwalałem sobie dopiero przed spaniem.

Ponieważ nasz rozkład zajęć po przylocie był mocno napięty, zadbałem o to, abyśmy po wylądowaniu nie musieli tłoczyć się wraz ze wszystkimi pasażerami, tracąc czas na zbędne formalności. Wy­magało to krótkiej, acz treściwej rozmowy z odpowiedzialnym za rozładunek oficerem - oślizgłym typem, który stanowczo za często się kłaniał i zbyt mocno szczerzył zęby w szerokim uśmiechu, by można było obdarzyć go zaufaniem.

- Czym mogę panu służyć?

- Chciałem prosić o radę w sprawie bagażu. Jeśli spakowali­byśmy się w noc poprzedzającą lądowanie, czy mógłbyś przyja­cielu już wtedy wziąć bagaż?

- Z największą przyjemnością.

- A jeśli bagaże będą gotowe już poprzedniej nocy, nic chy­ba nie stanie na przeszkodzie, by zostały wyładowane jako pierw­sze? - mówiąc to, wsunąłem mu w dłoń pięćdziesiąt kredytów.

- Tak się stanie. Ma pan moje słowo.

- I jeszcze jedna prośba. Do kogo powinienem się zwrócić, aby być pewnym, że ja i moja żona jako pierwsi pasażerowie opu­ścimy ten piękny statek?

- Do mnie, proszę pana. Cały rozładunek podlega mnie.

W jego kieszeni zniknął następny banknot.

- Ponieważ sądzę przyjacielu, że często tu lądujesz, może znasz jakiś sposób na usprawnienie kontroli celnej?

- To zabawne, że pan o tym wspomniał, mój kuzyn jest aku­rat jednym z celników i...

I tak ze znacznie lżejszą kieszenią, ale też spokojniejszy o roz­ładunek, powróciłem do naszej kabiny, aby spakować bagaże.

Dzięki temu, niezbyt może subtelnemu, przekupstwu szybko opuściliśmy statek. Pierwsi przeszliśmy przez kontrolę celną, a dzięki uprzejmości pewnego celnika nasze bagaże nie były otwie­rane i sprawdzane.

Na lądowisku czekał na nas ponury typ w pogniecionych i przybrudzonych ciuchach, który trzymał tabliczkę z napisem ”Degrizz”. Kiwnąłem więc ku niemu. Zbliżył się. natychmiast.

- Ty Degriz?

- Ja di Griz. Ty kto?

- Ja Igor. Chodź.

Gwizdnąłem i bagaż podążył za nami, my zaś pospieszyliśmy za naszym przewodnikiem. Opuściliśmy terminal i wyszliśmy na zapyloną i zakopconą ulicę. Angelina pociągnęła z niechęcią nosem.

- Nie podoba mi się ani to miejsce, ani nasz małomówny przyjaciel.

- Obawiam się, że taka już jest ta planeta. Głównie kopalnie i ciężki przemysł. Czy nie zdawało ci się, że w ostatniej wiado­mości od Jamesa pobrzmiewała jakaś nuta desperacji.

- Owszem. Zobaczymy, jaki to rodzaj transportu dla nas zała­twił. Uggh!

Uggh” było właściwym określeniem. Czekała na nas wielka, brudna i porysowana szafa na czterech kołach, którą przez pomył­kę ktoś nazwał ciężarówką. Kiedyś ta ciężarówka była chyba polakierowana na różowo, ale nie można było mieć stuprocentowej pewności. Z całą pewnością natomiast wypatrzyłem na jednym z boków tego wehikułu, przykryty warstwą brudu, napis: - ”Igor, usługi transportowe, jazda w każde miejsce”.

Miałem nadzieję, że to prawda. Igor otworzył boczny luk i wrzu­cił tam nasz bagaż, a potem wszedł na górę do kabiny. Silnik ożył, pokrywając nas chmurą czarnego dymu. Załzawionymi oczami do­strzegłem wychylającą się zza oparów rękę Igora, zapraszającego do kabiny. Wspięliśmy się tam w ślad za naszym przewodnikiem i usiedliśmy na porozrywanych brudnych siedzeniach.

Próbowaliśmy dojrzeć cokolwiek przez zatłuszczone i wysma­rowane okno. Maszyna trzęsła się i dygotała, ale jednak potoczyła się naprzód.

- Wiesz, gdzie mamy jechać? - zapytałem, starając się nie dać po sobie poznać narastającego we mnie obrzydzenia, gdy obser­wowałem scenerię na zewnątrz.

- Ungh - odpowiedział, a przynajmniej brzmiało to jakoś po­dobnie.

- Jedziemy do Lortby, tak? Do Mięsnej Farmy Świniozwierzy?

Musiałem odczekać chwilę, nim to pytanie znów spowodo­wało reakcję w postaci jakiegoś pojedynczego potwierdzającego mruknięcia. Potem jednak Igor popisał się całym przemówieniem.

- Pobrudzi, płacisz więcej.

Sądzę, że miało to oznaczać - ”jeśli wasze zwierzę zapasku­dzi mój wspaniały wehikuł, ta i tak już absurdalnie wysoka zapła­ta będzie jeszcze wyższa”. Mruknąłem więc coś w odpowiedzi i na tym zakończyliśmy naszą wymianę zdań.

Wkrótce fabryki z ich dymiącymi kominami i odrapanymi murami ustąpiły miejsca dzikszym plenerom. Głównie bagien­nym. Po bokach drogi znajdowały się rowy, które najwyraźniej były traktowane jak śmietnik, bo wypełniały je odpady wszel­kich możliwych rodzajów. Próbowaliśmy chwilę rozmawiać, ale nawet moja rozmowa z Angeliną wkrótce zamarła, tak przybiło nas to, co widzieliśmy za oknem. W kilka godzin albo stuleci póź­niej skręciliśmy z głównej drogi w błotnistą ścieżkę, u której wy­lotu znajdowała się tablica z nazwą farmy, całkiem niezłym ry­sunkiem szarżującego świniozwierza i ostrzeżeniem u dołu, że nieproszeni goście zostaną zastrzeleni.

Przekonany w ten sposób, iż należy spodziewać się miłego powitania, wysunąłem się z kabiny, gdy tylko nasz pojazd zatrzy­mał się przy zabudowaniach farmy. Przeciągnąłem się i ziewną­łem, a potem pomaszerowałem ku jedynym drzwiom wielkiego budynku, który zwrócony był w stronę drogi.

Kiedy otwierałem drzwi, zadzwonił dzwonek i siedzący za ladą mężczyzna o podobnie pogodnym obliczu jak Igor, spojrzał na mnie spode łba.

Miałem zamiar powiedzieć ”dzień dobry”, ale zmieniłem zdanie.

- Ugh - mruknąłem. Odughnął uprzejmie.

- Potrza świniozwierza.

- Cały czy w kawałkach.

- Żywy, nie bity. Cały.

To go zaskoczyło, widziałem jak na jego czole pojawiła się zmarszczka. Naprawdę skupił myśli i wreszcie odpowiedział.

- Nie spylam żywych.

- Zacznij od dziś - przesunąłem po ladzie stukredytową monetę, którą natychmiast chwycił.

- Takie prawo.

- Właśnie się zmieniło - za pierwszą monetą podążyła dru­ga. Na jego twarzy na moment pojawił się cień uśmiechu. Wstał i ruszył w kierunku drzwi.

Przed budynkiem czekała na nas Angelina. Dostrzegłem wściekłe ogniki w jej oczach.

- Jeszcze minuta z Igorem i musiałabym go zabić. Wręcz wi­działam pożądanie wypełzające na jego twarz. Szkoda, że potrze­bujemy kierowcy... No, więc zamiast go stuknąć, wolałam tu przyjść. Załatwiłeś?

- Mam taką nadzieję! - odparłem z fałszywym optymizmem. - Ten drugi wybitny mówca właśnie prowadzi nas do świniozwierza. Idziemy za nim? - na samą myśl o ponownym zobaczeniu tych wspaniałych zwierzaków, wróciła mi chęć działania. - Pa­miętaj zawsze, że te zwierzęta podróżowały z ludźmi przez prze­strzeń, służąc zarówno do obrony, jak i jako źródło pożywienia. Są naprawdę wspaniałe - krzyżówka groźnego iglastego jeżozwieża oraz jakże pożytecznej świni. Ups!

Właśnie weszliśmy do budynku i nagle stanęliśmy oko w oko z potężnym zwierzęciem. Nozdrza Angeliny rozszerzyły się - nie do końca podzielała mój entuzjazm dla tych istot. To była sztuka, o jakiej marzyłem. Świniozwierz zjeżył na nasz widok olbrzymie czerwone kolce. Jego oczy błyszczały gniewem. Na podłogę kap­nęło kilka kropli piany z pyska.

- Suuei - powiedziałem miękko - suuei, suuei, dobra świnka.

Sięgnąłem zdecydowanie ręką do przodu i podrapałem zwie­rzaka między uszami. Opuścił natychmiast kolce i wydał z siebie rozkoszne mruknięcie. Świniozwierze same nie potrafią dosięgnąć tego miejsca, a uwielbiają być drapane między uszami. Angelina widziała już tę sztuczkę wcześniej, ale właściciel farmy wytrzesz­czył oczy tak, że miałem wrażenie, iż zaraz wypłyną mu na wierzch.

- Uważaj! To zabójca!

- Jestem pewien. Ale tylko dla tych, którzy na to zasługują. Dla normalnych ludzi jest lojalnym i opiekuńczym towarzyszem. Dobra świnka - powtórzyłem, podziwiając olbrzymi rozmiar zwie­rzęcia. Żałowałem, ale jednak musiałem je tu zostawić. Knur był imponujący, ale niestety znacznie za duży na scenę.

- Potrza mniejszego.

Weszliśmy głębiej do świniarni. Minęliśmy zmęczone sami­ce z młodymi, obejrzeliśmy jeszcze wiele tych cudownych istot, aż nagle przed jednym z boksów zatrzymałem się i aż westchną­łem z zachwytu. Stała przede mną jedna z najpiękniejszych samic jednoroczniaków, jaką kiedykolwiek widziałem. Małe oczka świeciły bystro i wesoło, delikatne kolce były lekko nastroszo­ne. Zatuptała małymi kopytkami, kiedy ją zawołałem i zamru­czała rozkosznie, gdy podrapałem ją we właściwym miejscu.

Ubiliśmy interes. Trochę kredytów znowu zmieniło właści­ciela, a my dostaliśmy kawałek liny w charakterze smyczy. Nasz nabytek natychmiast zrozumiał, czego od niego chcemy i pobiegł z nami do ciężarówki niemal przy nodze.

- Jest cudowna - powiedziałem. - Nazwiemy ją Gloriana.

- A kto to był? - zapytała podejrzliwie Angelina. - Jakaś twoja była przyjaciółka?

- Ależ skąd! To imię z legend, z mitologii. Gloriana, bogini farmerów, często przedstawiana z prosiaczkiem na ramieniu...

- Zmyślasz!

- Skąd!

- Gdybym nie znała cię lepiej, Jimie di Griz, pomyślałabym, że jesteś jakimś szalonym zoologiem z twoim chorym podziwem dla tych stworów.

- Kiedy byłem małym chłopcem, nie miałem innych przyja­ciół poza świniozwierzami.

- Ale teraz jesteś już dużym chłopcem i możesz lepiej dobie­rać sobie przyjaciół. Dojedźmy wreszcie do cyrku.

Opuściłem tylną klapę naszego wehikułu i Gloriana wmaszerowała tam ochoczo. Pomiędzy kabiną a paką było niewielkie okienko, mogłem więc obserwować, jak sprawuje się podczas jazdy. Była naprawdę bardzo dobrze wychowana i prawie całą drogę spała.

Nie będę więcej opowiadał o naszej podróży do miasta. O nie­których rzeczach lepiej jak najszybciej zapomnieć, wyrzucić je także ze wspomnień, niech przepadną gdzieś w kącie. W każdym razie duch w nas znacznie upadł i nie poprawiło się to po wjeź­dzie do miasta.

Było już po zmierzchu, gdy dotarliśmy do wielkiego budyn­ku, który był miejscem naszego przeznaczenia. Wyładunek poszedł sprawnie, tylko Igorowi udało się upuścić nasze bagaże do szamba. Potem jeszcze spojrzał na drepczącą w miejscu Glorianę.

- Kupsko świni na pace. Dwadzieścia kredytów więcej.

Zajrzałem do paki i pokręciłem przecząco głową.

- Nie ma kupska, nie ma szmalu.

Odliczyłem mu uzgodnioną należność. Przeliczył ją powoli i schował do kieszeni. Potem jednak jego brwi zmarszczyły się w ciężkim wysiłku umysłowym. Coś mu się jednak przypomniało.

- Widzę kupsko. Płać.

- Nie widzę kupska, ty nie zobaczysz forsy. - Płać!

Machnął w moim kierunku wielką pięścią i skoczył naprzód.

- Ja to załatwię! - zawołał radośnie Angelina.

Nawet nie zdążyłem odpowiedzieć, a jej noga już zahaczyła o stopę Igora. Kiedy leciał na ziemię, zdzieliła go jeszcze porząd­nie pięścią w kark. Zwalił się na ziemię z miłym dla ucha łoskotem.

Pozbierał się, mrucząc pod nosem wyzwiska.

Wskazałem mu ciężarówkę.

- Wynoś się! Zanim będzie jeszcze gorzej.

Miałem nawet nadzieję, że spróbuje jeszcze powalczyć. Ob­raził moją Angelinę, a ja nie przyjmuję tego lekko. I nie tylko ja to tak odbierałem. Usłyszałem szelest unoszących się kolców i Gloriana pognała do ataku. Igor wrzasnął i chwycił się za nogę, o któ­rą zahaczył jeden z kolców. Wciąż klnąc, wskoczył błyskawicznie do kabiny. Ciężarówka znikła w ciemnościach nocy... Ale i tak miał kieszenie pełne moich kredytów, łobuz.

Stanęliśmy przed drzwiami budynku. Gloriana pociągnęła z rozkoszą nosem, zanurzając łeb w stojącym obok śmietniku. Ja natomiast wcisnąłem przycisk znajdujący się pod tabliczką ”Sce­na Colosseo - wejście”

Zamek zazgrzytał, drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich nie dogolona twarz.

- Czego tu?

- Czy to jest obecne miejsce występów cyrku Bolshoi Big Top?

- Taa...

- Więc otwórz szerzej te wrota, mój dobry człowieku. Masz zaszczyt rozmawiać nie z kim innym, jak z samym Marvellem Wspaniałym.

- Spóźniłeś się.

- Nigdy nie jest za późno, by spotkać się z wierną publiczno­ścią, która wkrótce już będzie oczekiwać każdego mojego wy­stępu ze wstrzymanym oddechem. Prowadź do garderoby, przyja­cielu.

Wprowadził nas w głąb Colosseo. Angelina szła obok mnie, Gloriana dreptała nieopodal, a bagaż jechał za nami. Moja nowa i wspaniała kariera miała się wkrótce rozpocząć.

- Spóźniłeś się - usłyszałem jeszcze jeden głos. Odwróciłem się w kierunku, skąd dochodził.

- Cerber pilnujący drzwi powiedział dokładnie to samo. A ty jesteś...

- Harley Davidson. Kontaktowaliśmy się już.

Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna wszedł do garderoby w ślad za nami. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Z całą pewnością był prowa­dzącym całe przedstawienie konferansjerem - szałowo ubrany, od czarnych lśniących butów po jeszcze ciemniejszy kapelusz.

- Mam nadzieję, że jesteś naprawdę tak dobry, jak wynika z twoich referencji - powiedział.

Też miałem taką nadzieję, zwłaszcza iż wszystkie moje refe­rencje były sfałszowane.

- Nawet lepszy! - entuzjazmem starałem się wywrzeć odpo­wiednie wrażenie.

- Ostatni mag, jakiego mieliśmy, rzadko był na tyle trzeźwy, aby brać udział w przedstawieniu.

- Zapewniam cię, że jestem całkowitym abstynentem. Czy mogę przedstawić moją żonę? Angelina.

Jak przystało na prawdziwego dżentelmena, ujął dłoń Angeliny i złożył na niej pocałunek.

- A to jest Gloriana.

Na naszą pupilkę też spojrzał z zainteresowaniem, ale tym ra­zem obyło się bez pocałunku.

- Lubią sztuczki ze zwierzętami. Tworzą atmosferę. Znasz może Wielkiego Grissiniego? On też posługiwał się takim zwierzakiem.

- Czy go znam! Jest moim mistrzem. To on nauczył mnie wszystkiego, co umiem.

- Miło mi to słyszeć. To jak znak jakości. Do pierwszego przed­stawienia jest jeszcze parę godzin. Odpocznij. Wyglądasz na zmę­czonego. Obudzą cię tak, byś miał wystarczająco dużo czasu na przygotowanie.

- Jest tu w pobliżu jakaś restauracja? - zapytała Angelina. - Ostatnio jedliśmy dość dawno temu.

- Żadnej, jaką mógłbym polecić. Ale działa kilka szybkich dostaw na telefon. Niektóre potrawy można zjeść...

- Cały czas mnie unikasz, Harley. Musimy pogadać.

Głos mężczyzny, który nagle wkroczył do pokoju, zadudnił jak grzmot przebudzonego wulkanu. Przybysz był mojego wzro­stu, ale za to co najmniej dwukrotnie szerszy w barach. Głowę miał ogoloną na łyso, za to jego twarz zdobiły zakręcone czarne wąsy. Miałem cały czas wrażenie, że jego ubranie pęknie w szwach przy następnym ruchu, tak bardzo rozpychały je potężne mięśnie o grubości sporego konara. Biceps tego faceta miał większą śred­nicę niż moje udo. Rozpoznałem gościa, widziałem przecież wcze­śniej jego zdjęcia. To w jego poszukiwaniu przebyliśmy te wszyst­kie lata świetlne.

- Cóż za spotkanie! - zawołałem z entuzjazmem. - Ty mo­żesz być tylko tym sławnym w całej galaktyce Puissanto! Naprawdę miło cię ujrzeć. Jestem Marvell Wspaniały - postąpiłem krok na­przód i wyciągnąłem rękę w geście powitania.

Wyciągnął tylko dwa palce, które z trudem objąłem dłonią. Ścisnąłem je mocno, ale były równie twarde jak metalowe pręty. Zamrugał małymi czerwonymi oczkami. Widziałem, że jego gło­wa pracuje teraz usilnie.

- Słyszałeś o mnie?

- W najdalszych krańcach galaktyki krążą o tobie różne opo­wieści.

Po jego twarzy przeniknął zadowolony uśmiech, kiedy gład­ko przełknął moje pochlebstwo. Potem jednak znów przybrał gniewny wyraz twarzy, gdy zwrócił się do Davidsona.

- Dlaczego strażnicy nie pozwalają mi opuścić budynku?

- Bo jesteś wygnany z miasta, dlatego właśnie. A każdy kre­dyt, który wydałem na łapówki, żeby wyciągnąć cię z aresztu, zo­stanie potrącony z twojej zapłaty.

- Nie ma tu co robić cały dzień.

- Również w mieście.

- To wcale nie było tak, jak oni mówią.

- Oczywiście, że było! Czy wiesz, ilu świadków musiałem przekupić, aby uwierzono w twoje kłamstwa? W dodatku takie historie przytrafiały ci się już wcześniej. I dobrze o tym wiesz.

- Wyzwali mnie.

- Ach tak. Wszystkich dwudziestu ośmiu hutników wyzwało cię do walki? Trzech jest w szpitalu, a wszyscy byli nieprzytom­ni, kiedy przyjechała policja.

- Tak się tylko bawiliśmy...

- Ostatni raz. Jeszcze jedno takie zdarzenie i wylatujesz stąd. Będziesz musiał sobie znaleźć nowy cyrk.

Harley miał mocne nerwy i spore jaja, stał wprost przed tym potworem i walił prosto z mostu. Przez moment już myślałem, że będziemy świadkami morderstwa i destrukcji całej garderoby. Puissanto zacisnął pięści, jego bicepsy napięły się groźnie, żyły pod skórą nabrzmiały jak błękitne węże. Potem jednak wymam­rotał coś pod nosem i odszedł, obróciwszy się na pięcie.

- Często tak? - spytałem, gdy napięcie nieco zelżało.

- Zbyt często. Kiedy skończy mu się ten angaż, nie podpiszę następnego. Mam aż nadto kłopotów z hipogryfami - spojrzał ponurym wzrokiem na Glorianę. - Mam nadzieję, że chociaż ona jest dobrze ułożona.

Wyszedł. Angelina zamknęła za nim drzwi, a potem opadła na krzesło z głośnym westchnieniem ulgi.

- Zgadzam się w zupełności - powiedziałem. Uśmiechnęła się.

- Witamy w show-biznesie.


Rozdział 6


Dzisiejszy wieczór naprawdę zapowiadał się gorąco. Prze­konałem się o tym, przechodząc koło pokoju ochrony, który znajdował się niedaleko garderoby. Kątem oka dostrzegłem wów­czas rzędy ekranów pokazujących morze świateł u wejścia do cyr­ku. Faktycznie, sporo się tam działo. Lokaje otwierali drzwi i wi­tali wchodzących Dostojnie i bogato odziane pary wysiadały z pojazdów wszelkiego rodzaju - latających, toczących się na ko­łach lub gąsienicach, a w jednym przypadku był to nawet jakiś skaczący wehikuł. Zdałem sobie sprawę, że pachnie tu naprawdę sporymi pieniędzmi. Nie wydawało się to aż takie dziwne - ta część Fetor, którą widziałem dotychczas, to były tylko dolne war­stwy przemysłowego świata - górnicy, hutnicy, fabryki i podobne obrzydlistwo. Obrzydlistwo, które oznaczało spore dochody dla tych nielicznych szczęśliwców na szczycie. Dobry stary kapita­lizm z dobrymi starymi kapitalistycznymi krwiopijcami - niewie­le dla mas na dole, wszystko dla kilku pijawek na górze.

Te głębokie rozważania społeczno-ekonomiczne porzuciłem jednak natychmiast, gdy tylko wszedłem do garderoby. Angelina oceniała właśnie swą kreację w wielkim lustrze.

- Zielony kostium! - zawołałem. - Cudowny, przepiękny, oszołamiający! Muszę pocałować tę boginię wdzięku!

Powstrzymała mnie uniesiona w górę ręka.

- Później. Już od pół godziny nakładam na siebie ten teatral­ny makijaż i nie pozwolę ci go teraz rozsmarować.

- Ale będę mógł rozsmarować go później?

Za ten niezbyt bystry żart zostałem nagrodzony tylko zmę­czonym westchnieniem.

Przyjrzawszy się mojej pięknej żonie dostrzegłem, że ma pogłębione cienie pod oczami, wyżej uniesione brwi o nieco ciem­niejszej barwie oraz zaróżowione pudrem policzki.

- Teraz twój makijaż, Jim. Tak, jak ci pokazywałam.

- Już, już - usiadłem przed lustrem i zacząłem pracować nad podkładem.

Kątem oka dostrzegłem odbicie Gloriany, która wierciła się w swoim koszu.

- Sprawiała jakieś kłopoty? - zaniepokoiłem się.

- Wręcz przeciwnie. Zachowywała się bardzo przyzwoicie, dopóki jakiś pijany gość nie próbował wtargnąć do garderoby. Była szybsza niż ja. Facet miał nogawki w strzępach w ciągu sekundy, ale chyba nawet tego nie zauważył, zwiewając korytarzem. Do­stała w nagrodę kanapkę z serem i czarnymi truflami oraz miskę mleka. Teraz odpoczywa. A ja założyłam zieloną suknię, bo do­brze się komponuje z czerwonymi kolcami Gloriany.

Mieliśmy jeszcze sporo czasu. Nasz występ był ostatnim przed pierwszą przerwą, ale nie mogliśmy się powstrzymać przed pój­ściem na tył sceny i spojrzeniem na salę przez szparę w kurtynie. Wszystkie loże i krzesła były zajęte.

Zaraz jednak musieliśmy się cofnąć. Zaczęto ściągać cały cięż­ki osprzęt Puissanta. To jego występ miał otwierać przedstawienie.

- Idźcie do bocznego skrzydła - polecił nam Harley Davidson w chwili, gdy zagrano już otwierające fanfary. On sam wysu­nął się przed kurtynę i usłyszeliśmy powitalne oklaski widzów.

- Panie i panowie, a także robotnicy, witamy w Bolshoi Big Top.

To spowodowało następną falę aplauzu, szczególnie na gór­nym balkonie, gdzie, oddzielona gęstą siatką od reszty widowni, zasiadała biedota. Konferansjer odczekał, aż oklaski ucichną.

- Będziecie wkrótce świadkami najwspanialszych występów w całej galaktyce. Odłóżcie na bok wszelkie troski i cieszcie się wyjątkowym przedstawieniem. Dzisiaj jeszcze zadziwi was świat tajemniczej magii Marvella Wspaniałego. Będziecie podziwiać niewiarygodne formy życia podczas występu galaktycznych po­tworów Mistrza GarGoyla. Przyciągnie wasze oczy kusząco pięk­na Belissima i jej baletnice.

Teraz rozległy się nie tylko grzmiące oklaski, ale także i do­nośne gwizdy z górnej części widowni.

- A na otwarcie tego zapierającego dech w piersiach przed­stawienia zobaczycie człowieka z tytanu, najsilniejszego męż­czyznę w naszej galaktyce, a i we wszystkich innych, niezapom­nianego, niewiarygodnego i niemożliwego do zatrzymania - Puissanto!

Konferansjer cofnął się. Kurtyna rozchyliła się szeroko i pu­bliczność mogła przez chwilę podziwiać nieruchomego, półna­giego, świecącego od oleju i promieniującego wręcz testostero­nem siłacza z jego gigantycznymi mięśniami. Ponieważ staliśmy wraz z Angeliną za bocznymi skrzydłami kurtyny, z bliska oglą­daliśmy występ Puissanta. A zapewniani, że było na co popatrzeć.

- Wysokiej klasy stal - powiedział Davidson, gdy siłacz pod­niósł szeroką na palec, metrowej długości sztabę metalową. Trzy­mając ją za oba końce, ukląkł i oparł o kolano. Potem rozlegały się już tylko ”ochy” i ”achy” widowni, gdy bez najmniejszego wy­siłku zwinął sztabę w pierścień wokół swego uda. To podobało się każdemu, ale publiczność naprawdę oszalała, gdy Puissanto po­chwycił sztabę zębami i przegryzł na pół.

- Teraz zobaczycie - zapowiedział konferansjer, gdy aplauz ucichł nieco - dwóch sympatycznych murarzy, którzy tu właśnie na scenie zbudują dla nas mur. W tym czasie Puissanto będzie dalej państwa zabawiał pokazem swojej siły.

Na dole pośród elit zapanowała cisza, natomiast kamraci mu­rarzy z góry zagrzewali ich w pracy dobrymi radami, a nierzadko i niewybrednymi bluzgami. Podczas gdy Puissanto demonstrował drobne przykłady swej siły, robotnicy na scenie pracowicie po­krywali cementem kolejne warstwy cegieł. Mur rósł. Był już wy­sokości człowieka, gdy zabrzmiała kolejna fanfara i konferansjer znów wystąpił na przód sceny.

- Solidne cegły i beton. Sami widzieliście, jak wznoszono mur. Normalny potężny mur, a przynajmniej ten mur będzie taki, gdy stwardnieje beton. Nie mamy jednak czasu na czekanie, więc uży­jemy maszyny, która wzmacnia ściany stawiane w trudnych wa­runkach naturalnych.

Rozległy się kolejne krzyki i westchnienia, gdy ścianę ogar­nęły płomienie ognia, skierowane tam przez operatora zapowie­dzianego urządzenia. Przez dłuższą chwilę wodził on ogniem w gó­rę i w dół muru. Następnie pojawili się na scenie dwaj ludzie z potężnymi młotami, którzy przy akompaniamencie chóru i or­kiestry kilkakrotnie zaatakowali mur. Pozostał nienaruszony. Wreszcie faceci z młotami ukłonili się i opuścili scenę. W ich śla­dy poszedł kłaniający się publiczności konferansjer.

Scena pogrążyła się w ciemności. Reflektory oświetlały jedy­nie punktowo mur i potężną postać siłacza, który podszedł bliżej i uważnie przyjrzał się ścianie. Na widowni panowała śmiertelna cisza, gdy atleta popukał w ścianę potężną pięścią i uśmiechnął się. Teraz na scenie był tylko człowiek i mur, reszta nie istniała, pogrążona w mroku.

Siłacz odszedł aż na sam brzeg sceny, odwrócił się i pochy­lił nieco głowę. Rozległy się werble, ich dudnienie narastało, przechodząc w donośne crescendo, które kontrastowało z całko­witym milczeniem publiczności. Puissanto pochylił głowę jesz­cze bardziej i ruszył miękkim krokiem. Nabierał szybkości i już w biegu zgiął się w pół. W pełnym pędzie huknął łysą głową w sam środek ściany. Ściana zatrzęsła się, pękła i rozpadła na kawałki.

Teraz naprawdę rozpętało się piekło. Atleta starł z głowy cementowo-ceglany pył i ukłonił się wiwatującemu tłumowi. Publicz­ność szalała. Nie przestawała klaskać i wiwatować mimo trzykrot­nego jeszcze wyjścia kłaniającego się atlety na scenę. Musiał pokazać coś jeszcze, zanim zgodziliby się go wypuścić. I pokazał. Chociaż tym razem była to nieco nietypowa sztuczka.

- Puissanto słyszy wasze wiwaty i rozumie wasz entuzjazm - zwrócił się do publiczności konferansjer. - Dlatego też, aby spra­wić wam przyjemność, zdecydował się na bis.

Po ukłonieniu się publiczności Puissanto nie wrócił za kurty­nę, ale zszedł ze sceny pomiędzy ludzi. Uścisnął kilka dłoni, a ra­czej dał kilku osobom do uściśnięcia dwa palce. Uśmiechał się przy tym szczęśliwy, zwłaszcza gdy pocałowało go kilka pięk­nych kobiet. Potem zaś powrócił przed pierwszy szereg krzeseł i ukłonił się ponownie. Kłaniając się, oparł dłonie na dwóch stoją­cych przed nim krzesłach. Bez wielkiego wysiłku wyrwał je oba równocześnie z miejsc umocowania i uniósł w powietrze wraz ze znajdującymi się na nich kobietą i mężczyzną. Tłum wybuchnął wiwatami i zarazem śmiechem z porwanych w górę, którzy kur­czowo uchwycili się krzeseł. Zabrzmiały znów fanfary, a Puissan­to, trzymając wciąż nad głową krzesła, wraz z pasażerami wszedł na scenę i odwrócił się do publiczności.

Zaczął żonglować krzesłami jak parą olbrzymich piłek, cho­ciaż oczywiście podrzucał swe przypadkowe ofiary na niewielką wysokość i w pozycji pionowej. Sprawnie też i bez najmniejszych trudności chwytał opadających w swe wielkie dłonie. Pięciokrot­nie powtórzył ten niezwykły pokaz zarówno siły, jak i niezwykłej koordynacji ruchów, a potem bezpiecznie postawił oboje widzów wraz z ich krzesłami na ziemi. Dziewczyna pocałowała go, a wte­dy publiczność całkowicie straciła wszelkie panowanie nad sobą.

- Zapłacisz za te zniszczone krzesła, Puissanto! - Stojący koło mnie Harley Davidson krzyczał do siłacza spoza kurtyny, ale po­śród zagłuszających wszystko wiwatów tłumu tylko ja słyszałem jego słowa. - Potrącę ci z wypłaty.

Techniczni uprzątnęli scenę, siłacz ukłonił się po raz ostatni i zakończył wreszcie swój występ.

Kiedy aplauz zaczął wreszcie cichnąć, muzyka zmieniła się zupełnie, pobrzmiewając tematami znanymi raczej z marsza ża­łobnego, którym towarzyszyły rozlegające się od czasu do czasu wybuchy obłąkanego śmiechu jakiegoś szaleńca. Światła ściem­niały i zgasły, natomiast upiorny śmiech brzmiał coraz głośniej. Na scenę został skierowany pojedynczy błękitnawy snop światła, a w jego kręgu stanął przystojny mężczyzna w smokingu, który ukłonił się publiczności i odezwał głosem kojarzącym się nieod­parcie z siarką i demonami.

- Witam na Potwornym Show Intergalaktycznym GarGoyla.

Cofnął się, a jego miejsce zajął zielonoskóry czteroręki człowiek, który również z gracją ukłonił się zebranym. Ubrany był w szkocką kraciastą spódnicę, a przy pasie miał skórzaną sakwę. Z niej właśnie wyciągnął małą białą czaszkę i wyrzucił w górę... potem następną i następną, aż fruwała ich niezliczona ilość, a on żonglował nimi w skomplikowanych układach za pomocą wszystkich swych czterech rąk. Robiło to wrażenie i publiczność nie pozostała obojętna. Zwłasz­cza że wkrótce czaszki jedna po drugiej zaczęły lecieć na widownię, gdzie ludzie stoczyli małą walkę, aby je zdobyć. Czaszki zostały zresztą wkrótce zjedzone przez swych nowych właścicieli; okazało się bo­wiem, że są zrobione z cukrowej masy.

- Dziękuję, dziękuję, przyjaciele. Jestem tu dzisiaj z wami, by podarować wam tchnienie ohydy, drżenie strachu, grymas obrzy­dzenia. Zebrane z najodleglejszych krańców galaktyki, tylko dla was kochających się w horrorze, wszelkie wybryki natury kryjące się przed oczami zwykłych ludzi. Pomyłki genetyczne, potworne mu­tacje, o których może słyszeliście, a może widywaliście w snach. Ale jeśli o nich śniliście panie i panowie, były to koszmary senne. Przerażający jeźdźcy nocy - takie jak Człowiek Ślimak!

Kurtyna rozchyliła się gwałtownie, równie gwałtownie zapaliły się wszystkie światła, oświetlając istotę na scenie. Pomiędzy publicz­nością rozległy się okrzyki przestrachu i niedowierzania. Były powo­dy. Istota humanoidalna o poskręcanym, zwiniętym ciele i oślizgłej skórze. Częściowo zakryta twardą muszlą, w którą cofnęła się teraz, przestraszona hałasem. Potem zaczęła uciekać ze sceny. Pełzła po­woli, zostawiając za sobą wyraźny mokry tor. Przesuwała się w mo­im kierunku, widziałem te wielkie przerażone oczy i wzdrygnąłem się. Wiedziałem, że nie jest zmutowanym żywym człowiekiem, lecz tylko pseudocielesnym robotem, ale odetchnąłem z ulgą, gdy to coś skręciło i odpełzło w innym kierunku. Ktokolwiek jednak zaprojek­tował i wykonał tę istotę, miał zwichrowany umysł.

Potem publiczność powitała z większym zaangażowaniem dziewczynę-ptaka z kolorowymi skrzydłami zamiast rąk i dzio­bem w miejscu ust. Zwłaszcza sprawiło im wyjątkową radość, gdy istota ta uleciała kilka stóp w powietrze.

Było jeszcze wiele podobnych mutacji. Widzom podobał się ten pokaz, co wiele powiedziało mi o mieszkańcach Fetor. Ja sam czułem już narastające obrzydzenie, a mimo to miałem nadzieję, że ten pokaz nigdy się nie skończy. Każda upływająca minuta przy­bliżała mój sceniczny występ. Jak powinienem zwrócić się do tej publiczności? Miałem niestety za mało czasu, żeby przygotować takie drobiazgi i nabrać scenicznej rutyny. Mogłem tylko wyko­rzystać swą magię - prostą i w czystej postaci.

Z trudem i w wielkim zdenerwowaniu obserwowałem wystę­py na scenie, miętosząc coraz bardziej nerwowo w rękach rekwi­zyty. Pojawiła się Angelina, prowadząc Glorianę na złotym łańcu­chu. Zaniepokoiła się, widząc wyraz mojej twarzy.

- Źle się czujesz? Bardzo pobladłeś.

- Trema przed pierwszym występem. Czy zdajesz sobie spra­wę, że pierwszy raz będziemy pokazywać te sztuczki przed wiel­ką publicznością? Po tych wszystkich głupstwach wypisywanych na plakatach?

- No wiesz, to zupełnie jak nie ty. Patrzyłeś bez strachu na wielkie spluwy, małych generałów, olbrzymie potwory, groźnych poborców podatkowych. Nigdy się nie zawahałeś. Więc teraz też przestań się pocić i weź się w garść. Wypij trochę - wyciągnęła małą flaszkę brandy. - i pamiętaj motto.

- Gdy mocna wóda, wszystko się uda - zaintonowaliśmy ra­zem, a ja pociągnąłem tęgiego łyka z flaszki.

Byliśmy zatem już gotowi do wkroczenia na scenę. Czeka­liśmy jeszcze tylko, aż konferansjer zakończy błyskotliwe wpro­wadzenie.

- ...skoczył z tysiącmetrowej wieży do małej beczki z wodą i przeżył ten skok! Zakuty w kajdany, związany łańcuchami i za­mknięty w stalowej szafie, został wrzucony do oceanu i po wielo­godzinnej walce zdołał się stamtąd wydostać!

Czy ja zwariowałem, pisząc takie rzeczy w reklamówkach? Zgubią mnie teraz moje własne kłamstwa.

- ...więc już bez dalszych wstępów - oto mistrz magii, arcymistrz mrocznej sztuki, czarnoksiężnik wielkiej mocy, Marvell Wspaniały!

Spokojnie, tylko spokój może cię uratować, Jim - przema­wiałem sarn do siebie. Spokój, spokój. Wyszedłem na środek sce­ny, ukłoniłem się... i o mało się nie przewróciłem. Wprost naprze­ciw mnie, w pierwszym rzędzie, siedział mój syn Bolivar i bił brawo jak szalony. Ależ on powinien być o całe lata świetlne stąd!

Zamurowało mnie. Na szczęście nie musiałem nic mówić. Odwróciłem się i wyciągnąłem rękę, zapraszając tym gestem Angelinę. Wkroczyła na scenę z gracją. Tłum szalał. Czy tak spodo­bał im się świniozwierz na złotym łańcuchu, czy nasze wejście?

Trudno mi powiedzieć, jak przebiegał ten występ, bo opano­wało mnie całkowite odrętwienie umysłu. Przynajmniej, o ile pa­miętam, nie upuściłem niczego. No i słyszałem ”ochy” we wła­ściwych miejscach, a także śmiech tam, gdzie się go spodziewałem. Angelina podawała mi rekwizyty w odpowiednich momentach, krzyczała donośnie, gdy przekrawałem ją na pół w drewnianym pudle, zbierała listy do czytania telepatycznego, tajemniczo lewitowała w powietrzu. A potem nagle zobaczyłem ją przed sobą z Glorianą na łańcuchu i zrozumiałem, że nadszedł czas na koń­cowy numer znikającego świniozwierza.

- Patrzcie i podziwiajcie! - zawołałem. - Piękna i bestia. Żywi i materialni... Jak na razie. Teraz proszę o absolutną ciszę. Jeśli cokolwiek pójdzie źle, jedna drobna pomyłka, momentalna utrata koncentracji, to rezultat może być katastrofalny. Teraz obie ”pa­nie” wejdą do klatki. Moja asystentka Angelina, jak widzicie, przy­kuwa groźnego świniozwierza do podłogi ciężkimi łańcuchami. Są gotowe. A wy, drodzy widzowie, jesteście gotowi? Tak, widzę, że tak. Oto magiczne słowo zaklęcia... Monosodiumglutamate!

Kurtyna opadła i uniosła się w ułamek sekundy później, a klat­ka była pusta. Publiczność oczywiście zaryczała entuzjastycznie. Po kobiecie i zwierzęciu nie było ani śladu. Kurtyna znów opadła, a ja, kłaniając się, wystąpiłem przed publiczność po raz ostatni. Bolivar rzucił na scenę bukiet kwiatów, który uniosłem, pokazu­jąc jednocześnie synowi niemal niezauważalnym ruchem palca zaplecze sceny. Skinął głową.

Był w garderobie, jeszcze zanim ja tam dotarłem. Kiedy wszed­łem, właśnie całował na powitanie powietrze koło policzka Angeliny, żeby nie rozmazać jej makijażu. Ukłoniła się z wdziękiem, gdy wrę­czyłem jej bukiet.

- Od Bolivara - powiedziałem.

- Także od Jamesa, Sybili i Sybilli. Obiecałem zadzwonić do nich, jak tylko skończy się przedstawienie. Naprawdę było wspa­niałe. A to jest ten wasz potężny świniozwierz?

Gloriana chrząknęła potwierdzająco i podstawiła się do dra­pania.

- Czy można zapytać, co właściwie tutaj robisz?

- Oczywiście pracuję w banku. Odkąd wiedzieliśmy, że wy­bierasz się na tę planetę, James grzebał w swoim komputerze co­raz głębiej i zbudował taką bazę danych na temat Fetor, że nigdy byś w to nie uwierzył. Wiesz, że tylko w tym mieście jest czter­dzieści banków?

- Wierzę. Tutaj są pieniądze.

- Największe rezerwy spośród tutejszych banków ma Bankrott-Geistesabwesed. Słyszałeś kiedyś o nim?

- Nie. A powinienem? Język można sobie połamać.

- Pokopaliśmy trochę w danych. Nie było to łatwe, ale w końcu dowiedzieliśmy się, że należy on do twojego starego przyjaciela. Imperetriksa von Kaiser-Czarskiego.

- Do Kaiziego?

- Nie inaczej. Podobnie jak Pierwszy Międzygwiezdny Bank Wdów i Sierot, o którym ci wspominał. Z jakichś powodów zna­nych tylko jemu nazwisko właściciela tego pierwszego jest tajem­nicą. Posłałem do niego wiadomość, że pomagamy ci w śledztwie. I powiedziałem, że bardzo ułatwiłoby nam pracę, gdybym został zatrudniony w tutejszym oddziale tego jawnego Banku Wdów i Sie­rot. Tak, żebym mógł być na miejscu, gdy coś się zacznie dziać. Pomyślałem sobie, że z jego poparciem dostanę tę robotę.

- I zatrudniono cię? - zapytała Angelina, jak zawsze zainte­resowana karierą swych synów.

- Niezupełnie. Tak mu się spodobały moje umiejętności, że mianował mnie dyrektorem.

- Mój syn dyrektorem banku! - uśmiechnęła się uszczęśliwio­na Angelina.

- A więc jeszcze jedno wydarzenie, które będziemy dziś świę­tować - powiedziałem.

W tym momencie zadzwonił telefon. Bolivar wyciągnął z kie­szeni aparat, słuchał przez chwilę, potem wyłączył.

- Coś ważnego?

Przytaknął ruchem głowy. Zauważyłem, że ma nieco ponurą minę.

- To był kierownik nocnej zmiany. Zdaje się, że dokładnie kilka minut temu obrabowano bank.


Rozdział 7


Muszę wracać do banku - Bolivar zdecydowanie ruszył w kierunku drzwi.

- Idę z tobą - odparłem, podskakując na jednej nodze. Wia­domość o rabunku zaskoczyła mnie w trakcie zdejmowania sce­nicznych spodni.

- Najpierw obaj się uspokójcie i rozważcie przez chwilę rzecz na chłodno - powiedziała, jak zwykle praktyczna, Angelina. - Ob­rabowano bank. Policja na pewno już tam jest i zabezpiecza miej­sce przestępstwa. Nie ma więc potrzeby gnać na złamanie karku.

Bolivar miał już rękę na klamce, ale cofnął ją.

- Niby racja - mruknął. Odwrócił się od drzwi i spokojnie usiadł.

- Jak zwykle jesteś światłem mądrości rozjaśniającym mroki ignorancji - wygłosiłem pochwalną tyradę pod adresem żony.

Usiadłem i powoli ściągnąłem buty; dzięki temu bez więk­szego trudu udało mi się w końcu zdjąć ubranie.

- Kiedy będziemy się przebierać - odwróciłem się do syna - mógłbyś zadzwonić do najbliższego eleganckiego hotelu i zarezer­wować dla nas pokój oraz zamówić transport. Przyjechaliśmy za późno, aby się tym zająć.

- Już się robi - nasz syn na chwilę przykleił się do telefonu. - Gotowe. Czeka na was apartament królewski w Waldorf-Castoria, limuzyna zaraz zostanie podstawiona.

- Powiadom ich, że będziemy gotowi dopiero za godzinę. Prze­cież mówiłam, że muszę się przebrać - Angelina wbiegła za para­wan. - i upewnij się, że będzie tam jakiś lokal pierwszej kategorii dla Gloriany. Jestem pewna, że jest zmęczona po dzisiejszym występie.

Ciche chrapanie dochodzące z kosza świadczyło, że Angelina jak zwykle ma rację. Teraz także i do moich podekscytowanych szarych komórek zaczynała powoli wracać inteligencja. Wskaza­łem skórzaną walizkę.

- Weźmiemy ten superkomputer. Może udzieli nam paru od­powiedzi.

- I nie zapomnijcie zadzwonić i powiedzieć mi, co zaszło w banku... - poprosiła jeszcze Angelina.

- Jak tylko sami będziemy cokolwiek wiedzieć - przesłałem jej całusa i wyszliśmy.

Nocne przedstawienie jeszcze się nie skończyło, toteż przed wejściem kręciło się mnóstwo latających taksówek. Wsiedliśmy do pierwszej z brzegu. Bolivar wydał niezbędne polecenia co do celu naszej jazdy, a następnie przekręcił gałkę jakiegoś urządze­nia wbudowanego w ściankę dzielącą nas od kierowcy.

- A co to jest? - zapytałem. Wskazał na napis poniżej.

Wykrywacz podsłuchu” - odcyfrowałem z niejakim zasko­czeniem.

- Szpiegostwo przemysłowe jest na tej planecie sporym biz­nesem. Ten przyrząd wykrywa pluskwy wewnątrz kabiny, a także tworzy pole chroniące przed namierzaniem z zewnątrz.

- Skąd wiesz, że on sam nie jest zapluskwiony?

- Bo przetestuję go tym - wyciągnął zza pasa jakieś małe urzą­dzenie. Pisnęło cicho i rozjaśniło się małym zielonym świateł­kiem. - Wykrywacz podsłuchu. Bank je przygotowuje i codzien­nie testuje za pomocą...

- Wiem, wiem, za pomocą wykrywacza wykrywacza pod­słuchu. I tak dalej, i dalej, aż do czubków. Ponieważ oczywiście każdego ranka wykrywacz wykrywacza podsłuchów jest też te­stowany przez...

- Dajmy sobie z tym spokój, tato. Lepiej zastanówmy się nad rabunkiem.

Bolivar pochylił się i wcisnął kilka przycisków na taksówkowym wykrywaczu. Natychmiast zapaliła się czerwona dioda i ode­zwał się metaliczny głos.

- Urządzenie podsłuchowe pod poduszką fotela z lewej strony. Bolivar sięgnął we wskazane miejsce i wyciągnął kilka drob­nych monet.

- Fałszywy alarm? - zapytałem. - Nie sądzę.

Przyjrzał się krytycznie znalezisku, a następnie otworzył okno i wyrzucił monety na zewnątrz. Wykrywacz zamruczał jeszcze raz, zapalił zieloną diodę, a następnie wyłączył się.

- Któraś z tych monet musiała być transmiterem.

- Dlaczego ktoś miałby ją tu zostawiać, aby nas szpiegować?

- Nie sądzę, żeby chodziło o nas. Kimkolwiek są podsłuchu­jący, sądzę że chodziło im o kogoś ważnego, kto był na dzisiej­szym przedstawieniu. Więc postarali się założyć pluskwy w każ­dej z taksówek.

- Droga impreza.

- Na coś takiego zawsze znajdą się pieniądze. A więc teraz, gdy już mamy zapewnioną prywatność, możemy wreszcie się zastanowić, co zrobimy w związku z tym rabunkiem. Potrzebuje­my jakiegoś planu działania.

- Święte słowa - powiedziałem z pełnym przekonaniem, po czym opadłem bezradnie na oparcie fotela. - Tylko, że żadnego nie mamy.

- Mamy. Pierwszy raz, odkąd zdarzają się te włamania, jeste­śmy na miejscu przestępstwa. Zbierzemy wszystkie dane, naprawdę wszystkie, wrzucimy do naszego superkomputera i zobaczymy, co z niego wylezie.

- To do roboty - pogładziłem skórzaną walizeczkę.

Tylko że nie było to takie proste. Wokół banku dostrzegliśmy przede wszystkim dużo migających świateł, potem pełno policyjnych uniformów, a wreszcie długą taśmę z napisem: ”Teren akcji poli­cyjnej, nie przekraczać”. W tym miejscu musieliśmy się zatrzymać. Kiedy tylko wysiedliśmy na ulicę, natychmiast przypałętał się jakiś pomniejszy sługa Prawa i Sprawiedliwości.

- Odjechać. Nie ma przejścia.

- Czekaj - powiedział Bolivar, wyciągając portfel. - Jestem dyrektorem tego banku i mam zamiar tam wejść.

Policjant spojrzał na ozdobioną drobnymi klejnotami przepust­kę i sięgnął po telefon. Jego zwierzchnik był niewiele bardziej otwarty na współpracę, toteż musieliśmy przemierzyć cały łań­cuch podwładnych i przełożonych, nim wreszcie dotarliśmy do kogoś, kto mógł podjąć samodzielną decyzją.

- Kim jesteś? - natarł z miejsca na Bolivara.

- Bolivar di Griz, dyrektor banku. A mam przyjemność z...

- Kapitan Kidonda. Wydział Poważnych Przestępstw. Wycią­gnięto mnie tu z teatru. Cholera, nie lubię, jak ktoś psuje mi w ten sposób wieczór.

- Trudno się z tym nie zgodzić. Ale co ja mam powiedzieć?! Zatrzymaliśmy się przed frontową ścianą banku i przez chwilę wpatrywaliśmy się w milczeniu w wielką ziejącą tam dziurę. Ktoś inny niż wdowa czy sierota dokonał tu dużego wycofania wkładu.

- Robi wrażenie - podsumował po chwili Bolivar. - Tutaj właśnie stała kasa pancerna.

Policjant przytaknął.

- Naoczni świadkowie mówią, że ścianę przebił wielki hak, który błyskawicznie wyciągnął szafę. Rozległ się tylko huk i już nie było po nim śladu. Wszyscy mający służbę policjanci szukają teraz tej maszyny.

- A zniszczenia w samym banku? - spytał Bolivar. - Brak. Nie włączył się też żaden alarm... za wyjątkiem za­pewne tych w szafie pancernej.

Zadzwonił cicho telefon i kapitan błyskawicznie się do niego przykleił.

- Co? - słuchał przez chwilę, potem przytaknął. - Tak. Tak zrób­cie. Technicy też - wyłączył się i zwrócił ponownie do nas. - Zna­leziono porzuconą szafę pancerną. Pustą. Ile tam było w środku?

- Rachunki są w banku. Wejdźmy tam i sprawdźmy.

Bolivar pochylił się, zaglądając w wylot identyfikatora tę­czówki. Automat zapikał dwukrotnie. Następnie mój syn przy­łożył dłoń do metalowej płytki przy drzwiach. Ta rozjarzyła się lekko i drzwi otworzyły się. Wkroczyliśmy do środka. Wewnętrz­ne pomieszczenie rozświetlały przyciemnione lampy na suficie, drobne czerwone oczka kamer oraz liczne światła uliczne, któ­rych blask wpadał przez wielką dziurę w ścianie. Podłoga była zarzucona gruzem.

Nasza obecność została wykryta i automatycznie włączyła się cicha muzyka. Finansowa muzyka klasyczna - przywodząca na myśl rosnące zyski w arpedżio i składane stopy procentowe w kon­trapunkcie. Przeszliśmy obok masywnych drzwi do skarbca i Bolivar pochylił się nad komputerowymi tabelami.

- Przynajmniej nie było kłopotów ze skarbcem. Drzwi są do­brze zabezpieczone. Mają zamek czasowy, którego ustawienia nie można zmienić z zewnątrz. Otworzą się dopiero rano, gdy zjawią się pracownicy.

Czyżby drzwi skarbca czekały właśnie na te słowa? Ledwo bowiem Bolivar skończył mówić, zamigotały kolorowe lampki i olbrzymie koło w ich centrum zaczęło się obracać.

- Dzień dobry, klienci - powiedział skarbiec. Koło zatrzyma­ło się z cichym trzaskiem, a ciężkie sztaby zatrzaskowe wysunęły się ze swych kieszeni.

- Powiedziałeś, że nie można go otworzyć? - kapitan Kidonda nie był zachwycony obrotem sprawy.

Zanim Bolivar odpowiedział, masywne wrota uchyliły się i przez znajdującą się za nimi opuszczoną kratę mogliśmy dokład­nie obejrzeć obecny stan skarbca. Wszystkie skrytki depozytowe były otwarte i puste.

Nagle z ogłuszającym rykiem włączył się sygnał alarmowy i zaczęły oślepiająco migotać czerwone światła. Kapitan wrzesz­czał coś do telefonu. Zatykając uszy, przyzwał do siebie watahę policjantów, która natychmiast z impetem wbiegła do środka.

- Jedna drużyna na tył budynku. Jest stąd jakieś tylne wyj­ście? - teraz policjant krzyczał do Bolivara.

Ten przytaknął skinieniem głowy.

- Jest małe wejście dla pieszych i szeroki wjazd do garażu dla opancerzonych pojazdów.

- Tak właśnie. Budynek ma być otoczony, żeby nawet mysz się nie prześlizgnęła! Złodzieje są prawdopodobnie wciąż w ban­ku. Ruszać!

Ruszyli.

Kapitan wezwał drugą drużynę, tym razem objuczoną cięż­kim sprzętem.

- Strzelać do wszystkiego, co się rusza! - rozkazał.

- Mam nadzieję, że nie dotyczy to także nas - zauważył Bolivar.

- Prowadź do tylnego wejścia - rozkazał władczo kapitan, ignorując uwagi Bolivara.

Bolivar posłuchał. Poszedłem za nimi, bo byłem ciekaw, co się będzie działo, ale jednocześnie starałem się nie zwracać na siebie uwagi. Bolivar prowadził nas przez cały ciąg pokojów biu­rowych i magazynów, aż wreszcie dotarł do celu.

- Te drzwi prowadzą do garażu - powiedział.

- Otwórz zamek i cofnij się.

Wezwał swych ludzi, którzy przyczaili się z bronią gotową do strzału.

- Kiedy pchnę drzwi, wpadacie do środka. Na nic nie czekać, od razu strzelać.

Przytaknęli w milczeniu. Zobaczyłem zacięte wyrazy ich twarzy.

Drzwi otworzyły się z impetem. Policjanci wpadli do środka, waląc w ciemność z czego popadnie. Bolivar sięgnął ręką za fra­mugę i zapalił światło. W powietrzu unosił się dym. Poza tym pomieszczenie było puste.

- Otwórz zewnętrzne drzwi - rozkazał kapitan.

Bolivar włączył odpowiedni przycisk. Zawarczała maszyna, rozległ się zgrzyt metalu. Ciężka płyta opuszczała się pod ziemię. Nasi ludzie czekali w napięciu z bronią gotową do strzału. Na ze­wnątrz też byli uzbrojeni ludzie... kolejna grupa policjantów ze spluwami wycelowanymi prosto w nas.

- Nie strzelać! - wrzasnął Bolivar, aby uprzedzić jakiegoś zbyt napalonego komandosa. - Jesteśmy po tej samej stronie!

Zdjęli palce z cynglów, zabezpieczyli broń.

- Możesz mi wyjaśnić, co właściwie się stało? - kapitan Kidonda zwrócił się do Bolivara.

- Oczywiście, że nie. Również byłem w teatrze.

- Ale wiesz, co się stało?

- Wiem dokładnie tyle samo, co ty. Sejf z pieniędzmi został wyrwany z banku. I jakimś cudem, ktoś, osoba lub osoby, wszedł do skarbca i obrabował go.

- Jak?

- A skąd mam wiedzieć?

- Powinieneś wiedzieć, bo odpowiadasz za ten bank - kapi­tan tracił panowanie nad sobą. - Ja zaś zaczynam sądzić, że to właśnie jest robota kogoś z banku. Zaplanowana przez kogoś, kto dokładnie wiedział, jak się otwiera skarbiec. Kogoś, kto po­tem wybrał się do teatru, aby zapewnić sobie alibi.

- Nie potrzebuję żadnego alibi! - przerwał mu ostro Bolivar. - Nie zrobiłem tego. Nie mam nic wspólnego z napadem! Wbij to sobie do twego durnego łba!

- To obraza funkcjonariusza na służbie! - zaryczał kapitan. - To jest przestępstwo! Natychmiast aresztować tego człowieka! - wrzeszczał.

Jego ponure policyjne przydupasy rzuciły się do nas i schwy­tały Bolivara.

- Nie możesz tego zrobić! - zawołałem, ruszając ku niemu i machając walizką z komputerem niby jakąś bronią.

Kapitan odwrócił się do mnie natychmiast.

- Nie tylko mogę to zrobić, ale mogę też i ciebie wsadzić do ciupy razem z nim, jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo!

- Daj spokój, tato. To przecież tylko pomyłka.

- Twoja pomyłka - powiedział nie wróżącym nic dobrego to­nem oficer. - Nowy dyrektor, z innej planety, że też od razu nie zauważyłem, jakie to podejrzane.

Zawahał się przez moment, wsłuchując się w głos dochodzą­cy z telefonu.

- Tak jest! Komisarz się ze mną zgadza. Otrzymałem rozkaz, by cię przywieźć, A ty - wyciągnął w moim kierunku gruby pa­luch - wynoś się stąd albo będziesz miał duże kłopoty.

Jego oddech śmierdział co najmniej trzema poprzednimi po­siłkami, a ton głosu pobrzmiewał nieskrywaną pogardą dla mojej osoby. Zaczynałem czuć do niego antypatię. Nieznacznie prze­niosłem ciężar ciała... i dostrzegłem spojrzenie Bolivara. Szybkie mrugnięcie, którego znaczenie rozumiałem. ”Nie mieszaj się do tego. Nie rób drakuli. Zabieraj się stąd i wymyśl jakiś subtelniejszy sposób rozwiązania problemu”.

Nie trzeba wiele kłapać dziobem - to było wielce wymowne mrugnięcie.

Ukłoniłem się.

- Szanowny panie oficerze - powiedziałem uniżenie. - Pro­szę mi wybaczyć, straciłem na chwilę panowanie nad sobą, co w obecnej sytuacji... Ale ma pan oczywiście rację. Sprawiedli­wości musi stać się zadość. Ja wycofam się pokornie do swojej nędznej nory, aby przemyśleć raz jeszcze swoje niestosowne za­chowanie...

Tak kłaniałem się, skamlałem, pociągałem nosem, wycofując się jednocześnie z całej tej sytuacji. Kapitan zawahał się, zapomi­nając zamknąć usta. Przemógł jednak zdumienie i chyba zrozu­miał, że z niego kpię. Zamierzał w każdym razie wydać jakieś polecenie, gdy Bolivar nagłym szarpnięciem wyrwał się jednemu z trzymających go policjantów, a drugiemu sprzedał solidnego kopniaka. Powstało miłe zamieszanie okraszane bogato przekleń­stwami, a ja korzystając z niego, wycofałem się, nie czekając już na nic więcej. Znalazłem się na zewnątrz kordonu i wezwałem taksówkę, która wolno krążyła nad bankiem, najwyraźniej z po­wodu ciekawskiego charakteru kierowcy.

- Przeleć nad nimi - poleciłem. - Włącz licznik i stań tutaj. Czekamy na kogoś.

Oczywiście posłuchał z przyjemnością. Obaj mogliśmy do­kładnie przyjrzeć się ryczącej głośno policyjnej suce, która wkrót­ce zatrzymała się przed bankiem. Z tym, że ja uważniej przypa­trywałem się ludziom, którzy do niej wsiadali niż jej samej.

- Za nią - rozkazałem.

- Co to, to nie. Tam jest uzbrojona policja, a to zawsze oznacza kłopoty.

- Tylko jeśli ktoś popełnił przestępstwo. A ja jestem akredy­towanym dziennikarzem. To jest moja legitymacja - podałem mu złotą monetę pięćdziesięciokredytową, którą przyjął z pewnym wahaniem.

- Nno dobrze... Ale nie będę jechał blisko.

Na szczęście ruch nie był wielki, więc mogliśmy śledzić poli­cyjną furgonetkę z pewnego oddalenia. Bez trudu więc dostrzeg­łem, że suka wjeżdża w bramę jakiegoś ciemnego i paskudnego budynku. Kierowca też to zauważył. Natychmiast nacisnął hamulce i opadliśmy na ulicę.

- Wynoś się, gazem - ponaglał gorączkowo. Otworzyłem drzwi, ale nagle zmieniłem zdanie.

- Co to za budynek?

Jęknął w odpowiedzi i rozglądał się jak zaszczuty zwierz. Wreszcie jednak wydusił z siebie jakieś sensowne słowa.

- Tto... jest... rzeźnia.., Kwatera główna Wydziału Przestępstw Gospodarczych. Znana także jako Motel Rekinów. Ludzie wcho­dzą tam, ale już stamtąd nie wychodzą.

Zamknąłem drzwi, ale od wewnątrz, i dorzuciłem jeszcze tro­chę grosza.

- Ekstra. Będzie z tego dobra historyjka i wydawca będzie zadowolony. Teraz wieź mnie do Waldorf-Castorii, gdzie czeka mój szef.

Mówiąc to, czułem jednocześnie chłodny pot spływający wzdłuż kręgosłupa. W hotelu czekała na mnie przecież Angelina. Wiedziałem, jaka będzie jej reakcja. I nie pomyliłem się.

- Pozwoliłeś im wsadzić do więzienia naszego syna? - zapy­tała ociekającym trucizną głosem i z morderczymi błyskami w oczach.

- Byłem gotów ich załatwić. To Bolivar mi zabronił... To znaczy mrugnął do mnie.

- Przynajmniej ktoś z was myślał. Z całym oddziałem w two­im wieku... I co teraz?

- Wyciągniemy go stamtąd. Chociaż bieg wypadków przybiera zły obrót. Za dużo tu zbiegów okoliczności, a ja nie wierzę w zbiegi okoliczności. Wierzę za to w ludzką złośliwość. Sądzę, że nasza rola w tym wydarzeniu została przez kogoś zaplanowana. Jesteśmy w mieście, w którym zdarzył się rabunek. I jest to zupełnie inny rabunek niż wszystkie poprzednie. Dotychczas odbywało się to bez hałasu - dopiero rano znajdowano pusty bank. Teraz po prostu wyrwano sejf - z hałasem i łoskotem. To się nigdy dotąd nie zdarzyło. Potem, kiedy byliśmy wewnątrz, obrobiono skar­biec niemal na naszych oczach. Niedobrze. Wydostaniemy teraz Bolivara, ale musimy mieć na ten czas naprawdę dobre alibi.

- Zorganizujesz to?

- Tak. A raczej ty to zrobisz. Zadzwoń na recepcję po napoje i potrawy. Robimy imprezę.

Kiedy spełniała moją prośbę, ja zacząłem przeglądać baga­że, upychając niezbędne przedmioty po kieszeniach. Turystycz­ne radyjko, wzbogacone w funkcje, jakich jego producent nie mógłby sobie nawet wyobrazić; aparat fotograficzny, który robił naprawdę dobre zdjęcia, z tym że fotografowanie było najprost­szą z rozlicznych czynności, jakie wykonywał...

Właśnie skończyłem się przebierać w czarne ubranie, gdy usły­szałem dzwonek do drzwi. Kiedy wjechał lokaj z jedzeniem, sie­działem już wygodnie rozwalony na kanapce z cygarem w dłoni.

- Jedzmy, pijmy i weselmy się! - zawołałem radośnie, dając mu obfity napiwek i otwierając jakąś butelkę z bąbelkami. Ale gdy tylko za lokajem zamknęły się drzwi, natychmiast skoczyłem na równe nogi i wyjąłem z kieszeni sieć wspinaczkową.

- Idziemy - powiedziałem. - Ubierz się tylko w coś czarnego.

- Oczywiście masz jakiś subtelny plan uratowania naszego chłopca? - zapytała Angelina, wskakując w luźne spodnie.

- Niezbyt subtelny, bo mamy mało czasu i niewiele wiem o miejscu, gdzie go trzymają. Więc po prostu rozpirzymy wszyst­ko, co stanie nam na drodze.

- To mi się podoba. Idziemy.

Wyszliśmy na balkon. Przerzuciłem sieć przez balustradę, a ona przywarła do ściany za pomocą nierozerwalnych wiązań molekularnych. Przypiąłem do niej swą klamrę i zawisłem nad ciemną przepaścią.

- Chodź tu - powiedziałem do Angeliny. Kiedy uchwyciła moją dłoń, wcisnąłem właściwy przycisk i sieć zaczęła tworzyć płynne, zasychające błyskawicznie pasmo, po którym niby pająk przesuwaliśmy się w pożądanym kierunku.

Ominęliśmy balkon bezpośrednio pod nami, bo w pokoju pa­liło się światło. Poniżej było ciemno, toteż wylądowaliśmy wła­śnie tam. Ściągnąłem i ukryłem sieć, a potem dwoma wprawnymi ruchami wytrycha otworzyłem balkonowe drzwi. Szybki zjazd do piwnicy, szczęśliwie bez żadnych świadków, i wreszcie prowa­dzące stamtąd na zewnątrz drzwi przeciwpożarowe - wprawdzie z szyfrem i alarmem, ale w końcu wiedziałem co nieco o drzwiach.

- Podoba mi się ten niebieski sportowy wóz - powiedziała Angelina.

- Mnie też. Ale teraz potrzebujemy czegoś większego i mniej rzucającego się w oczy. O ten.

Czarny i pojemny wozik.

Samochód otworzył się i zapalił bez problemu pod czułymi dotknięciami moich paluszków. I ruszyliśmy w noc.

- Zaparkuję z tyłu budynku. Wejdziemy od frontu. Idziemy szybko, ale na paluszkach. Nie zatrzymujemy się ani na chwilę, zabieramy stąd Bolivara i własne tyłki.

- Brzmi nieźle i może być zabawne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że od jakiegoś czasu wiedziemy życie emerytów.

- Nie możecie tu wejść - zatrzymał nas strażnik przy drzwiach. Unosił broń, kiedy zgniotłem mu przed nosem małą kapsułkę z ga­zem usypiającym. Osunął się bez niespodzianek. Stracił także przy okazji pamięć tego wydarzenia, bo dodałem do zestawu nieco nar­kotyku wywołującego amnezję. Przed wejściem do budynku na­łożyliśmy maski przeciwgazowe. Była to niezwykle cicha noc, a stała się jeszcze cichsza po rozpyleniu usypiającego gazu. Na podłogę waliły się pokotem umundurowane ciała. Podeszliśmy do jednego z nich - oficera - chrapiącego przy biurku. Obudził się i zagulgotał coś niezrozumiale, gdy zrobiłem mu zastrzyk. Opadł ponownie, gdy wstrzyknąłem następny specyfik.

- Jestem twoim panem - wyszeptałem mu do ucha.

- Tak, panie.

- Będziesz mnie słuchał.

- Tylko wydaj rozkaz, a spełnię go.

- Gdzie jest więzień, którego przywieziono dzisiaj jako za­mieszanego w napad na bank?

- Pokój przesłuchań numer sześć.

- Zaprowadź nas tam.

Zaprowadził. Potulnie jak baranek. Po drodze minęliśmy jesz­cze kilku śpiących na podłodze policjantów. Kiedy dotarliśmy do wskazanych drzwi, on także mógł dołączyć do swych kumpli utulonych w objęciach Morfeusza. Usłyszeliśmy dochodzący gdzieś z oddali sygnał alarmowy.

- Jednak w końcu nas namierzyli - powiedziała Angelina.

- Trochę im to jednak zajęło. Gotowa?

Przytaknęła. Nie widziałem jej ukrytej za maską twarzy, ale jestem pewien, że w tym momencie gościł na niej szeroki uśmiech. Błyska­wicznym ruchem otworzyła drzwi i cisnęła do wewnątrz kapsułę.

Wszyscy w środku byli nieprzytomni. Nawet Bolivar, który zwisał na czymś podobnym do koła tortur. Na jego twarzy i rękach była krew. Toteż kiedy Angelina podchodziła do syna, zupełnie nie­chcący nadepnęła każdego z leżących na podłodze mężczyzn.

- Dzięki - powiedział po prostu Bolivar po docuceniu. - Cho­lerni sadyści.

I oczywiście znowu zupełnie przypadkiem Angelina zdeptała policjantów także wtedy, gdy wychodziliśmy.

Alarm wył teraz głośniej. W tle słyszeliśmy tupot biegnących nóg, jakieś komendy, a czasem i odgłos wystrzału. Najwyraźniej wpadli w panikę i strzelali w ciemność. My jednak trzymaliśmy się z daleka od tego narastającego hałasu i przemieszczaliśmy się w stronę tylnej części budynku. Tam zeszliśmy na parter.

- To powinna być zewnętrzna ściana... - powiedziałem niepewnie.

- Lepiej, żeby to była zewnętrzna ściana - mruknęła Angeli­na. - Teraz wydostań nas stąd.

Nie będąc pewien grubości muru, nie żałowałem ładunków, toteż nawet stojąc za rogiem korytarza zostaliśmy kompletnie ogłuszeni eksplozją. Po chwili przebiliśmy się pomiędzy tymi gru­zami, przez wielką dziurę, wprost w mrok nocy. Do samochodu nie było daleko. Odjechaliśmy, nim ktokolwiek się pojawił. Od­stawiliśmy skradziony pojazd na miejsce, gdzie był poprzednio zaparkowany, a potem poprzez balkon, powielając na odwrót na­szą drogę do więzienia, wróciliśmy do pokoju.

- Bolivar musi doprowadzić się do porządku, a ja powinnam się przebrać - powiedziała Angelina. - Ty w tym czasie zamów więcej alkoholu na naszą imprezę.

- Teraz to naprawdę będzie impreza - odparłem. - Możemy więc trochę się zabawić, zanim zaczniemy się zastanawiać, jaki wykonać następny krok. Mam takie przeczucie, że od czasu, gdy przybyliśmy na tę planetę, nasi niewidzialni wrogowie zawsze byli o krok do przodu w stosunku do nas. Trzeba więc zrobić coś, co doprowadziłoby chociaż do remisu.


Rozdział 8


Wylałem do zlewu zawartość dwóch butelek dobrego na­pitku - co za strata. Zamówiłem następne; przecież impre­za trwała już od jakiegoś czasu i właśnie się rozwijała. Doprowa­dzony do porządku Bolivar kręcił się po pokoju z wykrywaczem w jednym ręku i z pieczonym żeberkiem świniozwierza w drugim i sprawdzał cały pokój. Także Gloriana obeszła wkoło całe pomiesz­czenie, badając przyczynę obecnego zamieszania. Westchnęła smut­no na widok swego upieczonego kuzyna i powróciła do legowiska. Angelina odziana w przylegający ściśle do ciała kostium w ty­grysie cętki, naprawiała właśnie szkody, jakie poniosły podczas nocnej eskapady jej paznokcie.

- Wynagrodzę ci tę stratę szklaneczką schłodzonego szam­pana - zaproponowałem.

- Bardzo chętnie - odpowiedziała i wysączyła podany napój.

Sam nalałem sobie podwójnego Niszczyciela Nerek, a potem powtórzyłem jeszcze raz tę kompozycję z lodem. Przełknąłem nie­co trunku i rozluźniłem się. Nie mogłem jednak pozwolić sobie teraz na pełny relaks.

- Co zrobimy z Bolivarem? - zadałem pytanie, które już od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. - Ten pokój nie jest zbyt bezpiecznym miejscem.

- Ani też to miasto i ta planeta - powiedziała ponuro Angelina. - I niepokoi mnie to wszystko, bo akcja rozwija się w bardzo paskudny sposób. Zaczynam żałować, że w ogóle spotkaliśmy Kaiziego i że daliśmy się zahipnotyzować forsą, którą nam zaoferował.

Miałem podobne zdanie, ale uznałem, że przynajmniej ja po­winienem zachować chociaż pozory optymizmu.

- Wszystko dobrze się skończy. Zobaczysz, jeszcze będzie­my bogaci. Ale najpierw, co z Bolivarem?

- Będzie dobrze - odpowiedział. Jakby dla potwierdzenia jego słów rozległo się pukanie do drzwi. - Ale myślę, że będzie jeszcze lepiej, gdy szybko zmienię pokój.

- Policja na tej zawszonej planecie jest bardzo skuteczna - zgodziłem się z nim. - Dlatego zamiast do sypialni, radzę ci wyjść na balkon i powiesić się za balustradką. Czuję kłopoty.

Mój nos mnie nie mylił. Kiedy otworzyłem drzwi, dostrze­głem trzech ponurych oprychów.

- To jest prywatne przyjęcie, a wy nie jesteście zaproszeni - powiedziałem krótko i zamknąłem drzwi... A raczej zrobiłbym to, gdyby jeden z ”gości” nie zablokował ich nogą.

- Policja kryminalna - błysnął mi przed oczami ozdobną pla­kietką z hologramem atakującego węża. - Wchodzimy do środka.

- Bez zezwolenia i nakazu rewizji?

- Nie są potrzebne. Nie na Fetor. W imieniu prawa możemy wkro­czyć do każdego pomieszczenia, które wydaje nam się podejrzane.

- Mamy tu niewielkie przyjęcie. Co w tym takiego podejrzanego?

- Wy - warknął, popychając mnie.

Normalnie już leżałby na ziemi, ale nie chciałem wszczynać awantury. Cofnąłem się z udanym przestrachem, a on uśmiechnął się zadowolony.

- Widziano cię dzisiaj po południu w towarzystwie znanego przestępcy.

- To nie jest zbrodnia.

- Ja decyduję, co jest zbrodnią. Zejdź mi z drogi!

Ruszyli zdecydowanie i musiałem się odsunąć albo zostałbym stratowany.

Angelina spokojnie sączyła wino, zdając się nie zwracać naj­mniejszej uwagi na brutalne wtargnięcie policji.

- Gdzie jest Bolivar di Griz - zapytał ten, z którym rozmawia­łem dotąd, napastliwym i podejrzliwym tonem. Jego kumple chy­ba w ogóle nie potrafili mówić.

- Kim ty właściwie jesteś?

- Inspektor Mwavuli. Gdzie on jest? - rozejrzał się po poko­ju. - Przeszukać to miejsce.

- Gdzie jest kto? Bolivar? Jest w areszcie, zabrał go tam wasz oficer.

- Tam go nie ma. Uciekł.

- Miło mi to słyszeć. Drinka?

Na Fetor nie było takich nonsensownych odpowiedzi jak ”nie na służbie”. Łyknął całą szklaneczkę i odstawił ją z rozmachem, nawet na mnie nie spoglądając. Jego podwładni zakończyli w tym czasie przeszukiwanie apartamentu i zawiadomili elokwentnie swego szefa o ich negatywnym wyniku, kręcąc głowami.

- Nie opuszczaj miasta - powiedział na pożegnanie. Wyszli.

- Cudownie - Angelina zamknęła oba zamki w drzwiach, założyła stalowy łańcuch i podparła dodatkowo klamkę oparciem krzesła.

Bolivar wrócił z balkonu z palcem przytkniętym do ust. Nie odzywając się, dokładnie obszedł pokój ze swoim wykrywaczem podsłuchów i wrócił z całym naręczem pluskiew. Składały się na nie monety, kawałki mydła, gwoździe, a nawet jeden karaluch. Wyrzucił je wszystkie przez okno, a potem nalał sobie szklanecz­kę czerwonego wina.

- Wstąpisz do cyrku - powiedziała Angelina.

- To zawsze był szczyt moich marzeń, mamo.

- Nie żartuj sobie. Mówię całkiem serio.

- Wiem. Sam nawet myślałem o czymś podobnym. Sęk w tym, że zapewne każdy policjant ma moją fotografię i nawet ulice nie są teraz bezpieczne.

- Dla młodego mężczyzny. Ale dla młodej kobiety są bez­pieczne... No, w takim stopniu, w jakim mogą być na tej paskud­nej planecie. Przygotuj się na czasową zmianę płci. Już współ­czuję facetowi, który próbowałby się dobierać do naszej córeczki... Ogól nogi, ja w tym czasie przygotuję jakieś ciuchy.

Jeszcze przed świtem nasz syn był w pełni przygotowany do drogi. Angelina nie kryła satysfakcji z dobrze wykonanej roboty. - I co o tym myślisz? - spytała.

- Bolivara nigdy nie wyglądała lepiej!

I to była prawda. Był zupełnie odmieniony. Długa spódnica, ładnie zarysowane piersi, wspaniałe włosy zupełnie nie wyglą­dające na perukę, doskonały makijaż. Angelina była mistrzynią charakteryzacji.

- Teraz możesz się przespać parę godzin, ale nie pognieć suk­ni. Wyjdziesz głównym wyjściem. I postaraj się poruszać nieco biodrami, jak będziesz chodził. O tak - poruszyła cudownie swo­im tyłeczkiem.

Wszyscy, nie tylko Bolivar, zasługiwaliśmy na nieco odpoczyn­ku. Kiedy się nieco przespałem, poczułem się znacznie lepiej. Jesz­cze korzystniej zadziałała tabletka pobudzająca. I jak zwykle za­cząłem następny dzień od sprawdzenia stanu konta. Oczekiwane cztery miliony od Kaiziego nie wpłynęły. Przesłał mi za to wiado­mość: ”Nie za dobrze, Jim. Postaraj się lepiej”.

Było już dobre południe, kiedy wreszcie wyszliśmy z pokoju. Najpierw Angelina i ja. Ja w towarzystwie komputera, a ona w to­warzystwie Gloriany. Bolivara opuściła pokój jak tylko daliśmy jej sygnał, że korytarz jest pusty. Zaczekała jednak na inną windę, ponieważ byliśmy pewni, że będziemy śledzeni.

I byliśmy.

Zignorowaliśmy jednak nasz ogon i spokojnie złapaliśmy tak­sówkę do cyrku.

- Nie biorę zwierząt - zaoponował kierowca, patrząc podejrzli­wie na Glorianę.

- To nie jest zwierzę - powiedziałem, dając mu hojną dopła­tę. - To jest nasza córka. Rzucono na nią zły czar. Właśnie jedzie­my do czarownicy, która obiecała odczynić urok i przywrócić jej poprzednią postać.

Zrobił wielkie oczy. Ale ostatecznie pieniądze przemawiały do niego lepiej niż ta fantastyczna historia, więc Gloriana poje­chała z nami. Nie było możliwości przetestowania taksówkowego wykrywacza, więc rozmawialiśmy o różnych bzdurach aż do chwi­li, gdy znaleźliśmy się w garderobie. Pierwszą rzeczą, jaką tam zrobiłem, było poszukiwanie podsłuchu.

- Czysto - odłożyłem wykrywacz.

- Dobrze. Musimy zostawić wiadomość dla Bolivara, aby tu na nas poczekał. A zaraz potem pójdziemy porozmawiać z GarGoylem w jego garderobie. Jestem pewna, że udzieli nam wszelkiej pomocy.

- A to dlaczego?

- Wkrótce zobaczysz.

Nie naciskałem. Rozpoznawałem ten ton głosu. Zostanę poinfor­mowany we właściwym czasie - nie wcześniej. Gloriana zakwiczała cicho, kiedy zabieraliśmy się do wyjścia, a zatuptała za nami uszczę­śliwiona, kiedy zdecydowaliśmy się zabrać ją ze sobą. Natomiast gdy otworzyliśmy drzwi do garderoby GarGoyla, aż zachrząkała z wiel­kiego ukontentowania. Zapach, który uderzył nam w nozdrza, koja­rzył się jednoznacznie z oborą albo ogrodem zoologicznym. Tak samo zresztą śmierdziało podczas przedstawienia na scenie. Co prawda był to jedynie sztuczny zapach, miał urealniać pokaz.

Za biurkiem siedział odziany w smoking mężczyzna, którego znałem już z przedstawienia, i pisał coś na kartce. Kiedy weszli­śmy, nie uniósł nawet głowy. Czy to był GarGoyl? Czy też może ten czteroręki, który zaczynał występ? On także siedział w pokoju, ubra­ny zresztą w tę samą kraciastą spódnicę co na występie. Rozparł się w fotelu naprzeciw tego gościa w smokingu i rozmawiał przez tele­fon. Rozejrzałem się wokół. Reszta pomieszczenia tonęła w pół­mroku, chociaż można było dostrzec klatki... wraz z... lokatorami.

I to jakimi! Niektóre z tych stworów już widziałem na scenie. Ale było ich tu znacznie więcej. Jakiś dwugłowy drapieżnik, który krążył nerwowo po klatce, warcząc i szczerząc na mój widok olbrzymie kły. Był też Pan Kościotrup - rozpoznawałem go z pla­katów - drzemiący na kanapce. Facet miał ze dwa metry wzrostu, ale nie był grubszy niż obwód mojego ramienia....

- Czego chcecie? - usłyszałem.

Odwróciłem się w kierunku głosu i zobaczyłem, że GarGoyl wciąż pochylony jest nad kartką papieru.

- Porozmawiać z panem, panie GarGoyl.

- O czym?

Dopiero teraz zorientowałem się, że to czteroręki ze mną roz­mawia.

- Tak ogólnie o tym cyrku... Jak pan znajduje tutejszą pogodę?

Mówiąc to, obszedłem powoli pokój z wykrywaczem podsłu­chów. Znalazłem sześć pluskiew - pięć standardowych i jedną monetę. Po kolei zmiażdżyłem je pod obcasem. Teraz wykrywacz zaświecił zielonym światełkiem.

- Wiele o panu słyszeliśmy - powiedziała Angelina.

- Od Korpusu Specjalnego - dodałem szeptem.

Siedział wciąż nieporuszony i bez najmniejszego śladu emocji na twarz. Drgnął dopiero wtedy, gdy Gloriana usiadła na jego stopach. Potem nagle wspięła się, opierając o krzesło i ugryzła go w ramię.

- Wstrętna świnia! - krzyknęła zaskoczona Angelina. - Na­tychmiast zostaw pana!

Czteroręki spokojnie spojrzał w dół i skinął z uznaniem głową

- Potrafi odróżnić ciało od sztucznej masy. Ma nosa jak każ­dy świniozwierz.

Sięgnął górną parą swych rąk do szyi i zaczął zdzierać z sie­bie skórę. Angelina westchnęła widząc, jak łatwo skóra oddziela się od ciała. Pociągnął mocniej i czteroręki mężczyzna w kilcie przestał istnieć. Teraz miał dwie ręce.

- Dlaczego wspomnieliście o Korpusie Specjalnym? Spojrzałem pytająco na faceta w smokingu, który wciąż pisał niestrudzenie.

- O niego się nie troszczcie - dostrzegł moje spojrzenie. - To pseudocielesny robot. Podobnie jak wszystkie te istoty. Publiczność skupia uwagę na nim i nawet nie dostrzega, że to ja steruję całym przedstawieniem.

- Odwrócenie uwagi - powiedziałem uszczęśliwiony.

- A jakże. A teraz, proszę, odpowiedzcie na moje pytanie.

- Panie Goyl, mamy powody uważać...

- Mówcie mi Gar.

- Jasne, Gar. Zapewne słyszałeś opowieści o Korpusie Spe­cjalnym, mitycznej grupie, która tropi zbrodnie w całej galaktyce, starając się przywrócić w niej sprawiedliwość.

- Jasne. Każdy słyszał o Korpusie Specjalnym, chociaż on oczy­wiście nie istnieje. Ale zadam wam jedno pytanie. Załóżmy, że ta mityczna grupa istniałaby naprawdę i że miałaby swe laboratorium. Jaki to, równie mityczny, naukowiec mógłby nim zarządzać?

Jeszcze raz spojrzałem na detektor... zielony.

- Profesor Coypu - powiedziałem tak cicho, jak tylko mogłem. Gar westchnął i wyszedł z dolnej części swojego scenicznego kostiumu. Gloriana przestała interesować się jego dodatkową parą rąk i położyła się w rogu. Androidalny robot zaś nagle skończył pisać, znieruchomiał i zsunął się z krzesła. Gar zajął jego miejsce.

- Otrzymałem już wiadomość od Profesora. Bardzo mi swego czasu pomógł, gdy tworzyłem moją grupę cyrkową... Mniejsza z tym... Prosił, żebym wam udzielił pomocy, jeśli się do mnie zwrócicie.

- Jesteś w Korpusie? - spytała Angelina.

- Byłem. Teraz jestem na emeryturze. Pracowałem w labora­torium, w prosektorium. Bardzo nudne miejsce, jak już zdołacie się przyzwyczaić do zwłok. Ale zdobyłem doświadczenie, które postanowiłem wykorzystać tutaj. Jak widzicie, mam teraz znacz­nie bardziej interesującą pracę.

- To przedstawienie?...

- Przykrywka. Tak naprawdę... - nakazał nam gestem, aby­śmy się zbliżyli, rozejrzał się nerwowo wokół i szepnął tak cicho, że niemal nie wypowiedział żadnego dźwięku -... pracuję dla GU.

- GU? - zapytała Angelina. Błyskawicznie zakrył jej usta dłonią.

- Galaktycznej Unii - szepnął. - Musieliście coś słyszeć.

- Mgliście. Organizujecie związki.

- Tak, towarzyszko. Organizujemy je w miejscach, gdzie le­galnie nie mogą istnieć.

- Tak jak tu, na Fetor?

- Zgadza się, przyjacielu. I nie znam planety, która potrzebo­wałaby związków pracowniczych bardziej niż ta.

- Och, mogłaby też mieć wolny rynek, jakąś kontrolę nad po­czynaniami policji i jakąś regulację zanieczyszczenia - dodałem.

- To idzie w parze. Ale zostawmy to na razie. Wróćmy do was... W czym mogę wam pomóc?

- Musimy ukryć naszego syna Bolivara.

- Czy to ten sam Bolivar di Griz, który wyczyścił wczoraj bank i uciekł z więzienia, zabijając przy tym wiele kobiet i dzieci?

- Ten sam. Tylko, że nie zabił żadnych kobiet i dzieci ani nie obrabował banku.

- Dobra - podparł brodę i rozejrzał się w zamyśleniu po po­koju. - Myślicie, że będzie miał coś przeciwko byciu Megalitowym Człowiekiem? Co prawda może mieć trochę problemów z przyjmowaniem pokarmu... Spójrzcie.

W ciemnościach coś się poruszyło i z cienia wychyliło się szare monstrum. Angelina wydała przytłumiony krzyk, a ja też ledwie powstrzymałem podobną reakcję. Okrągła narośl na czole stwora niemal zasłaniała oczy, potężne kły nie pozwalały zamknąć ust, a obrazu dopełniały jeszcze brudne szpony. Obrzydliwa mutacja humanoidalnej istoty.

Gar uśmiechnął się.

- Dobry, prawda? Jedno z moich najlepszych dzieł. Potwór zaryczał, oczy uciekły mu ku górze i zaczął się tarzać po podłodze wstrząsany drgawkami.

- Wasz syn będzie bezpieczny tam w środku.

- Z pewnością - pociągnęła nosem Angelina, - i o ile go znam, będzie miał też przy tym przednią zabawę.

- Kiedy tylko się zjawi, skontaktuje się z tobą - powiedzia­łem. - i dziękujemy.

- Nie dziękujcie. My z Korpusu musimy sobie pomagać. Kiedy wychodziliśmy, zamknąłem naszą garderobę na klucz.

Wciąż była zamknięta, ale najwyraźniej nie stanowiło to przeszkody dla Bolivara, który - już jako mężczyzna - siedział w środku i wpa­trywał się w ekran komputera.

- Zdaje się, że twoja charakteryzacja dobrze zadziałała - za­uważyła Angelina. - Spakuję te ciuchy

Skinął głową, nieobecny duchem, wpisywał bowiem praco­wicie jakieś komputerowe komendy.

- Interesujące - mruknął. Chrząknąłem pytająco.

- Właśnie zainteresowałem się nieco twoim pracodawcą.

- Kaizim? Znalazłeś coś ciekawego?

- Bardzo ciekawego. On nie istnieje!

- Musi istnieć! Rozmawialiśmy z nim.

- Och, nie mam na myśli formy fizycznej, na pewno z tobą roz­mawiał. Mam na myśli tę opowieść o Imperetriksie von Kaiser-Czarskim, najbogatszym człowieku w galaktyce. Nie ma po takim śladu.

- A te banki w całej galaktyce, które są jego własnością?

- Nie są jego własnością. Należą do różnych korporacji, nale­żących z kolei do innych korporacji. Prześledziłem jednak ten łań­cuch i dotarłem do osób fizycznych. Różnych za każdym razem. I żadna z nich nie jest Kaizim. Wygląda, że wszystko, co ci po­wiedział, jest kłamstwem.

Zaczęła mnie boleć głowa. Usiadłem ciężko i zacząłem wyli­czać na palcach znane mi fakty.

- Po pierwsze, musi być jednak bardzo bogaty, bo inaczej nie płaciłby nam czterech milionów za dzień. Nie zapłacił tylko wczoraj. Sprawdzałem. Nie tylko nie wpłynęła zapłata, ale jesz­cze przysłał mi obraźliwy list...

- Oczywiście, że ci płacił. Przecież musiał cię przekonać, że jest tym, za kogo się podaje. Tylko taka wielka suma czyniła jego opowieść prawdopodobną. Pomyśl, jaki byłbyś podejrzliwy, gdy­by ofiarował ci na przykład sto kredytów dziennie...

- Wcale nie byłbym podejrzliwy, po prostu bym go wykopał za drzwi. Ale trzymajmy się faktów. Wiemy także, i to jest po drugie, że wszystkie te banki na różnych planetach zostały obra­bowane. To są powszechnie dostępne dane.

- No tak, były. Natomiast zaczynam mieć podejrzenia co do prawdziwości dodatkowych danych.

- Jakich?

- Tych dotyczących cyrku, wystawianych numerów, dat przed­stawień i tym podobnych.

Zacząłem trybić.

- No oczywiście! Kiedy dostajesz się do bazy danych, nie mo­żesz w żaden sposób stwierdzić, czy wydarzenia naprawdę zaszły, czy też informacje o nich zostały wprowadzone przez zręcznego hakera. Nie dowiesz się tego, bo chodzi o odległą planetę, a przy­najmniej nie dowiesz się, dopóki nie dogrzebiesz się na miejscu do pierwotnej dokumentacji. Tylko że tego oczywiście nie można zrobić na odległość.

- Dokładnie tak sobie myślałem. Dlatego właśnie postanowi­łem powęszyć nieco po danych na Fetor. Bez dużego sukcesu. Tutaj zastrzeżone są wszystkie dane za wyjątkiem rozkładu jazdy. Więk­szość drzwi zamknęła się tuż przed moim nosem.

- Nie lubią tu takich, co węszą.

- Tego byłem pewien, zanim zacząłem. Więc wprowadzałem pytania przez inne systemy. Nie chciałem, aby na tej podstawie znaleziono mój terminal.

Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległo się energiczne walenie do drzwi garderoby.

- Otwierać natychmiast! Macie trzydzieści sekund. Potem wyważymy drzwi!

- Kto tam? - odkrzyknęła Angelina.

- Wydział Przestępstw Komputerowych. Nie próbujcie sta­wiać oporu. Jesteście winni nielegalnego używania komputera i próby włamania się do zastrzeżonych plików!


Rozdział 9


Policja we wszelkich możliwych formacjach była tu na Fetor stanowczo zbyt skuteczna. Rozejrzałem się desperacko wo­kół. W tym pokoju nie było okien i prowadziły do niego tylko jedne drzwi. Jedynym schronieniem był parawan, za którym zmieniało się kostiumy. No cóż, lepsza taka szansa niż żadna.

- Bolivar, właź tam! - syknąłem.

Wykonał polecenie w mgnieniu oka. Tymczasem w drzwi walnęło coś tak potężnie, jakby ktoś starał się je wyważyć.

- Przestańcie walić, już idę! - krzyknąłem.

Angelina także nie próżnowała. Zamknęła walizkę z kompu­terem i położyła ją na podłodze. Potem przesunęła fotel pod para­wan i zasiadła w nim wygodnie. Ja tymczasem musiałem jeszcze uspokoić Glorianę, gdyż świniozwierz z nastroszonymi gniewnie kolcami rwał się do ataku. Podszedłem wreszcie do drzwi i otwo­rzyłem je szeroko.

- Pukaliście? - zapytałem niewinnie.

Stojący tam facet był niesamowicie gruby, z fałdami tłuszczu pod podbródkiem i olbrzymim brzuchem. Wyciągnął oskarżycielsko paluch w moim kierunku.

- W tym pomieszczeniu używano nielegalnego komputera.

- Nigdy w życiu.

- Przeszukaj dokładnie pokój, Hafifu - grubas wydał rozkaz. Jego partner, dla odmiany niezwykle chudy, wtargnął natychmiast do pokoju. Obejrzał wszystko dokładnie z błyszczącymi z emocji oczami, wietrząc nosem jak ogar. Spojrzał nawet pobieżnie na le­żącą na ziemi walizkę, ale nie uznał jej za godną uwagi.

- Nie widzę tu komputera - powiedział cienkim i drżącym głosem.

- Więc zajrzyj za parawan - burknął ten gruby glina. - Wi­działeś przecież odczyt. W tym pokoju jest gdzieś ukryty kompu­ter. Nasz detektor się nie myli.

Hafifu posłuchał komendy i zbliżył się do parawanu w jedno­znacznych zamiarach. Zaraz też wrzasnął i wycofał się gwałtow­nie, gdy kły rozjuszonego świniozwierza rozorały mu nogawki spodni i zdaje się także zahaczyły o łydki. Gloriana dała mi czas na podjęcie szybkiej decyzji - ratowanie Bolivara było jednak ważniejsze niż ratowanie komputera.

- Wracaj! - rozkazałem. - Tam jest tresowany świniozwierz bojowy, który zabije każdego, kto zbliża się zbyt gwałtownie do jego właściciela. Poza tym komputer znajduje się tutaj - wbudo­wany w tę walizkę.

Hafifu okrążył szerokim łukiem swą pogromczynię i chwycił walizkę. Otworzył ją, wydobył klawiaturę, włączył i napisał coś szybkimi nerwowymi ruchami.

- Faktycznie, jest to narzędzie zbrodni! - wrzasnął tryumfalnie.

- Jakiej zbrodni? Przeszukiwałem publiczne dane. Czy to jest wbrew prawu?

- Tak! - powiedział grubas z wielkim entuzjazmem. - Jest, ponieważ na Fetor nie ma publicznych danych. Wszystkie są za­strzeżone. Konfiskuję ten sprzęt. - Hafifu wraz z komputerem był już za drzwiami, zanim zdążyłem w ogóle otworzyć usta. - Po­nadto obciążam was grzywną wysokości pięciuset kredytów za próbę nielegalnego dostępu do zastrzeżonych danych.

- Nie możesz tego zrobić!

- Oczywiście, że mogę. Zgodnie z władzą daną mi przez pań­stwo mogę nakładać kary pieniężne na miejscu. Jeśli masz po­wody uważać, że konfiskata i grzywna są niesłuszne, przysługuje ci prawo zażądania postępowania sądowego.

- Tak jest, zażądam.

- To oznacza dwa tysiące kredytów depozytu za salę sądową oraz pięćset kredytów na opłacenie pracy sędziego.

Otworzyłem już usta, by protestować dalej, ale szybko je za­mknąłem, zdając sobie sprawę, że postępuję głupio.

- Przyjmujecie czeki?

- Tak... ale kara za wystawienie czeku bez pokrycia jest rów­na dwukrotności pierwotnej sumy.

Gdy ja wypisywałem czek, Angelina nieznacznie poluzowała łańcuch Gloriany. Nie miałem rachunku w żadnym banku na Fe­tor. Wypisałem czek na pięćset kredytów galaktycznych. Pamięta­łem, że tutaj miały kurs równy kredytom Fetor.

Gloriana nagle chrząknęła bojowo i ruszyła do następnego ataku. Grubas skoczył w kierunku drzwi, łapiąc po drodze wypi­sany czek. Zamknąłem za nim.

- Bardzo sprytnie - Bolivar wynurzył się zza parawanu. - Ale będziemy potrzebowali nowego komputera.

- Potem być może tak - zgodziłem się - ale tu na Fetor są one zdaje się równie użyteczne jak tabliczki ”nie przeszkadzać” na drzwiach. Będziemy więc używać naszych własnych mózgów, tak jak to było w modzie na długo przed wynalezieniem elektroniki

- Podobnie jak ręczne pisanie - powiedziała Angelina, biorąc kartkę i pisak z szuflady komody. - Zróbmy najpierw listę rzeczy, które wiemy, a potem listę tych, których musimy się dowiedzieć.

- Dobra - powiedziałem. Zacząłem wędrówkę wokół poko­ju, wytężając swoje szare komórki. - Więc, po pierwsze, tajemni­ca naszego pracodawcy, który jakoby nie istnieje. To nie jest w tej chwili zresztą istotne i może poczekać...

- Aż do momentu, dopóki będzie nam regularnie płacił - dokończyła jak zwykle praktyczna Angelina.

- Racja. Możemy też zapomnieć o tych wszystkich bankach, które zostały obrabowane na innych planetach. Mogą one nie mieć nic wspólnego z obecnym śledztwem, ponieważ wszystkie fakty, które ustaliliśmy na temat tamtych wydarzeń, prawdopo­dobnie zostały sfabrykowane.

- Po co? - spytał Bolivar.

- To jest jedno z tych pytań, na które musimy znaleźć odpowiedź. Najprostsza, jaka mi się nasuwa - Kaizi chciał, abyśmy przybyli na tę planetę. Ponoć, aby zbadać sprawę rabunków. Ale w to też zaczynam powoli wątpić. Dlaczego robi to, co robi, w tak okrężny sposób, też na razie nie jest istotne. Jesteśmy tutaj i wykonujemy swoją robotę.

- Teoretycznie badamy Puissanto - powiedziała Angelina. - Bo to zdaje się on, o ile mnie pamięć nie myli, był powodem na­szego tu przyjazdu. Może więc powinniśmy przyjrzeć się jemu?

- Powinniśmy, tylko że wydarzenia zaczęły się toczyć w wa­riackim tempie - odparł Bolivar. - Co z tym obrabowaniem ban­ku niemal w tym samym momencie, w którym tam przyjechali­śmy? I z uznaniem mnie za kryminalistę?

- Myślę, że to jednak był przypadek - potrząsnąłem głową. - Złodzieje nie mogli w żaden sposób wiedzieć, że tu będziesz, kie­dy planowali skok.

- Zgadzam się - wtrąciła Angelina. - Kaizi włożył wiele wy­siłku w ściągnięcie nas na Fetor. To, że zjawił się tutaj także Bolivar, z pewnością nie było częścią jego gry.

- Jaka jest więc ta gra? - zapytałem i zaraz sobie odpowie­działem. - Mamy znaleźć złodziei, którzy obrabowali jego bank lub banki. Aby tego dokonać, musimy wpierw się dowiedzieć, w jaki sposób bank został obrabowany. Potrzebujemy kogoś we­wnątrz, dlatego wspaniale się stało, że Bolivar tam pracuje.

- Już nie pracuję.

Kiedy dotarł do mnie sens jego wypowiedzi, zaświtała mi w głowie pewna myśl.

- Ależ pracujesz. Znowu obejmiesz swoje stanowisko w banku. - Na jakieś dwie sekundy do przybycia policji.

- Nie aresztują cię, bo będą sądzić, że jesteś swoim bratem bliź­niakiem, Jamesem, który przyjedzie tu natychmiast, gdy go wezwie­my i zupełnie przypadkiem przywiezie też nowy komputer - aż kla­snąłem w dłonie z podziwu dla samego siebie i swej pomysłowości.

- I w czym nam to pomoże? - spytała Angelina. - James nie wie nic o bankach.

- Ale Bolivar wie! - odparłem. - Po prostu obejmie swoją starą pozycję. Ponieważ to Kaizi jest właścicielem banku, na pewno zdoła zamieszać coś z systemem identyfikacyjnym... czytnikami tęczówki oka i tym podobnymi.

- Gratuluję - powiedział Bolivar. - Pomysł jest na tyle wa­riacki, że może się udać.

- Zgadzam się - uzupełniła Angelina. - Poślę zaraz gwiazdogram do Jamesa, że jego obecność tutaj jest konieczna.

Uwolniła Glorianę, która próbowała ściągnąć sobie obrożę tyl­ną nogą. Świnka zaszeleściła w podzięce kolcami i potuptała do legowiska. Nagle zupełnie nieoczekiwanie stanęła w pół kroku, podniosła głowę, postawiła pionowo uszy i zaczęła unosić kolce...

Położyłem palec na ustach, a potem wskazałem na drzwi. Dochodziły spoza nich odgłosy cichego szurania. Bolivar natych­miast dał susa za parawan, Gloriana zaś potruchtała do drzwi, chrząkając w swym języku jakieś obelgi. Spod szpary w drzwiach wy­sunęło się coś białego, a ona pochwyciła to w mgnieniu oka.

- Kartka papieru, może wiadomość - powiedziałem. - Dobra świnka, przynieś tatusiowi.

Położyła się u moich stóp i wypuściła kartką z zębów. - Burking Barneys Robot, potrawy na wynos. Najszybsza i dar­mowa dostawa - przeczytałem.

- Brzmi interesująco - Bolivar wyjrzał zza parawanu. - Mi­nęło sporo czasu od śniadania.

- Darmowe piwo do zamówienia powyżej piętnastu kredy­tów. Wegetariańskie orzechburgery, mięsne żyrafoburgery, sty­ropianowe dietoburgery.... mnóstwo dobrego żarcia.

Angelina złożyła zamówienie. Dostawa była naprawdę szybka. Odgłosy trąbek sygnałowych rozległy się przed naszymi drzwiami, zanim jeszcze zdążyliśmy przygotować i wysłać wiadomość do Jamesa przez lokalną stację komunikacyjną. Wjechał zautomatyzowany kredens, który z powodów jakiejś durnej kampanii marketin­gowej miał kształt trumny. Towarzyszył mu akompaniament muzyki organowej i sztuczny zapach antycznych kadzideł. Kiedy wsuną­łem w odpowiedni otwór pięć kredytów, zabrzmiał dzwonek i wie­ko trumny uchyliło się. Jedzenie było gorące, a piwo zimne, i tylko ta cholerna trumna grała cały czas ponurą muzykę liturgiczną, do­póki nie wrzuciłem kilku monet do otworu z napisem ”napiwek”. Dopiero wtedy jej się pozbyliśmy.

- Dobre - oblizując palce, przypatrywałem się Glorianie, która z namaszczeniem jadła bananoburgera.

- Za tłuste - odparła moja rozsądna jak zawsze żona - i bar­dzo źle wpływa na linię.

Zadzwonił telefon. Odebrała Angelina. Słuchała chwilę, ki­wając głową.

- Dziesięć minut - powiedziała i odłożyła słuchawkę.

- To była portiernia. Reporter z Marnego Czasu Fetor chce przeprowadzić wywiad z Marvellem Wspaniałym, do ich progra­mu codziennego ”Życie na Gorąco”. Pamiętaj, że my, ludzie sce­ny, żyjemy z naszej publiczności, więc zgodziłam się w twoim imieniu - wstała i kiwnęła ręką w stronę Bolivara. - W tej garde­robie panuje ostatnio za duży ruch. Chodź, zaprowadzę cię do Gara, zanim przyjdzie tu prasa.

Przebrałem się w swój strój sceniczny. Właśnie kończyłem zawiązywać krawat, gdy usłyszałem dyskretne pukanie do drzwi. Otworzyłem je i ujrzałem przed sobą imponującej wielkości srebr­nego robota.

- Witam - powiedział robot metalicznym głosem. - Jestem robreporter numer trzynaście, reprezentuję Marny Czas Fetor, przyjazny kanał informacyjny, który podaje zawsze najaktualniejsze informacje. Oto moja karta identyfikacyjna - z otworu w kor­pusie wydobył zieloną kartę, którą błysnął mi szybko przed ocza­mi, i schował z powrotem.

- Czy mogę wejść? Dziękuję. - Zdołałem na szczęście od­skoczyć, bo inaczej przejechałby po mnie. - Trochę tu ciemno. Będziemy potrzebować więcej światła.

Przezroczysta kopuła wieńcząca głowę robota rozjarzyła się jasnym światłem. Z jego piersi, wycelowana wprost we mnie, wyjechała kamera, zza pleców zaś rozwinął się talerz satelitarne­go przekaźnika, który po ustawieniu się we właściwej pozycji zaczął cicho buczeć. W chwilę później poniżej kamery pojawił się ekran, w którym ujrzałem swoją zdumioną twarz. Uśmiechną­łem się więc teatralnym uśmiechem, pokazując wszystkie zęby - tak było nieco lepiej. Numer trzynaście zaczął mówić.

- Witam wszystkich naszych widzów wiadomości dostarcza­nych dokładnie w czasie wydarzeń i z miejsca wydarzeń, gdzie­kolwiek by to było. Tu Baridi Baraka, wasz ulubiony reporter, tym razem wprost z magicznej sceny i to w rozmowie nie z kim innym jak z samym Marvellem Wspaniałym.

Soczewki kamery zawirowały i do mojego obrazu na ekranie dołączył także obraz smagłego mężczyzny w zielonym garniturze. Facet najwidoczniej mówił właśnie do mnie. Tylko że go tu nie było. To znaczy, nie było go w pokoju ze mną, był na ekranie telewizora. A to oznaczało, że stanowił generowany przez komputer obraz repor­tera. W ten sposób oszczędzali sporo pieniędzy.

- A teraz powiedz mi, Marvellu Wspaniały, jak to jest być magiem?

- To nieustająca kupa radości, Baridi, stary przyjacielu. Za­wsze i nieustannie coś się dzieje, ot choćby...

Machnąłem rękaw powietrzu dla odwrócenia uwagi, a w mojej drugiej ręce znikąd pojawił się bukiet czarnych kwiatów. Trzyma­łem je wyciągnięte przed sobą. Reporter na ekranie pochylił się, powąchał i uśmiechnął się z przyjemnością.

- Tak, proszę państwa, prawdziwe kwiaty. Pachną wspaniale, naprawdę. Widzę Marvellu, że jesteś mistrzem w swoim fachu. Powiedz mi więc, czy podoba ci się twój zawód?

- Oczywiście, Baridi brachu, po prostu go uwielbiam. Uwiel­biam podróże i uwielbiam zabawiać rozentuzjazmowaną publicz­ność. - Otworzyły się drzwi i wkroczyła Angelina. Przywołałem ją szerokim ruchem ręki. - A jeszcze bardziej kocham moją piękną asystentkę Angelinę, która nigdy się nie skarży, gdy każdego wie­czora, nie mówiąc już o sobotnich porankach, przecinam ją na pół.

- Witaj, Angelino - zawołał nasz niewidzialny rozmówca. - Przywitaj się proszę z milionami naszych telewidzów, których do cyrku przyciąga magia, jak również twoja uroda. Powiedz nam, oczywiście bez zdradzania magicznych sekretów, w jaki sposób jesteś przecinana na pół.

Angelina uśmiechnęła się wdzięcznie i zaczęła opowiadać ja­kieś bzdury, używając słów nie dłuższych niż dwusylabowe, bo tylko takie zapewne mogły zrozumieć miliony widzów oglądają­cych program. W pewnym momencie, mniej więcej po trzydzie­stu sekundach, bo na tyle potrafili skupić uwagę widzowie, nasz generowany przez komputer rozmówca przerwał jej wypowiedź, zadając kolejne durne pytanie. I znowu przez następne trzydzieści sekund słuchał odpowiedzi, kiwając przy tym głową, jakby rozu­miał każde słowo. Wreszcie podziękował uprzejmie i zwrócił się do mnie.

- Powiedz naszym widzom, Marvellu Wspaniały, jaki był naj­bardziej ekscytujący moment w twojej ekscytującej karierze?

- O, to proste pytanie. To było podczas przedstawienia na odległej planecie zwanej Wirtschaftlich, głównie zresztą rolniczej, gdzie wydarzył się pewien niespodziewany wypadek podczas trans­portu świniozwierza niezbędnego do mojego numeru. Wydostał się z uszkodzonej klatki i zaatakował teatralnego portiera, praw­dopodobnie sprowokowany czerwoną barwą jego uniformu. Portier uciekał do środka teatru, a zwierzak za nim. Oczywiście, natych­miast wiedziałem, co trzeba zrobić. Biegłem naprzeciw zwierzę­cia, krzycząc głośno i machając połami płaszcza, który miały czer­wone podbicie. Wtedy bestia ruszyła wprost na mnie. Dalszy bieg wydarzeń był już przewidywalny. Uniosłem magiczną różdżkę i na oczach całej przerażonej publiczności zrobiłem moją słynną sztucz­kę ze znikającym świniozwierzem. Czy uwierzyłbyś, że zwierzak znikł w mgnieniu oka?

- Nie, nie mogę uwierzyć.

- Ukręciłbym ci ten generowany przez komputer kark, gdy­bym tylko mógł go dosięgnąć! - wrzasnąłem i moje dłonie zaci­snęły się w próżni. Jednak na ekranie wyglądało to znacznie le­piej - po prostu radośnie i spontanicznie dusiłem reportera.

- Spokojnie, kochanie, spokojnie - powiedziała łagodnie Angelina, odciągając mnie od niedoszłej ofiary.

- Nno, jeśli stawiasz sprawę w ten sposób, to oczywiście ci wierzę... Cha, cha, cha... A teraz bardzo proszę, Marvellu i Angelino, zostańcie z nami. Wiem bowiem, że milionom naszych widzów możecie przekazać mnóstwo pasjonujących opowieści o magii. Ale teraz powiadomiono mnie o niezwykle ważnym wy­darzeniu. Dla państwa Petikan Peke, wprost z miejsca zaskakują­cej zbrodni.

Ekran zamigotał i zgasł. Po chwili rozbłysł ponownie, poka­zując następnego, zapewne generowanego przez komputer, repor­tera stojącego przed bankiem.

- Tu za moimi plecami - zaczął reporter - znajduje się bank Bankrott-Geistesabwesed. Do tej pory doskonale prosperujący. Mimo że ta nazwa jest niemożliwa do wymówienia, teraz kiedy TO się wydarzyło, będziemy słyszeć ją długi czas w wiadomo­ściach. - Kamera pokazała z szerszego ujęcia wejście do banku, a raczej znajdującą się tam olbrzymią dziurę. Rozległy się gene­rowane przez komputer ”ochy” i ”achy”. - Trudno uwierzyć, ale ten rabunek wydarzył się dokładnie w środku dnia, właśnie tu, w samym centrum naszego cudownego miasta. Proszę sobie wy­obrazić absolutny spokój pracujących ludzi, a w następnej chwi­li... - rozległ się dźwięk potężnej eksplozji, której towarzyszył brzęk tłuczonego szkła - to się wydarzyło! Nie włamano się do banku, wyłamano się z niego! Najwyraźniej złodzieje dostali się do bankowego skarbca poprzedniej nocy. Nie tylko zdołali się tam włamać, ale także wprowadzili do środka opancerzone motocy­kle! Mogą sobie państwo wyobrazić minę dyrektora banku, gdy rano otworzył drzwi skarbca. Wruum! Wyjechali stamtąd w peł­nym pędzie wprost na niego. Jeśli przyjrzycie się bliżej, dostrze­żecie go leżącego na ziemi, właśnie jest mu udzielana pomoc me­dyczna. Przejechali po nim, przez całą główną salę banku oraz oszklone drzwi zewnętrzne. I natychmiast zginęli w tłumie. Poli­cja z całego miasta została włączona w pościg. Oglądajcie nas, wkrótce dalsze pasjonujące szczegóły! Są już wiadomości. Tak jest! Policja wpadła na trop przestępców, podjęła pościg. Ale, nie­stety, zdołali uciec do strefy przemysłowej, skacząc nad murem z przygotowanej rampy.

Potem pokazano mnóstwo szybkich scen naporu tłumu, bary­kad policyjnych, zamieszania, alarmów. Za chwilę z banku wy­szedł szarowłosy umundurowany oficer. Reporter podbiegł do nie­go, nie przestając gadać ani na chwilę.

- Są już kolejne wieści. Na miejscu zbrodni zabezpieczono materiał dowodowy. Może on zaprowadzić policję na trop zło­dziei. Proszę nam powiedzieć kapitanie, co znaleziono?

- Dowód rzeczowy. W skarbcu. Jestem pewien, że będzie to istotna poszlaka.

- Ale co to jest?

- Poszlaka.

- Tak, to już pan powiedział. - Czyżbym usłyszał w tonie reportera elektroniczną desperację? - Proszę jednak zdradzić mi­lionom naszych widzów, jaką to poszlakę trzyma pan teraz w rę­kach?

To były wielkie łapska i kamera krążyła irytująco wokół nich, starając się sfilmować choć fragment tajemniczego przedmiotu.

- Metalowy przedmiot - policjant wreszcie otworzył dłoń. - Jak widzicie, trzymam w ręku przedmiot, który wygląda jak fi­gurka zrobiona z jakiegoś metalu. Jest to jakiś gryzoń, może mysz?

Kamera najechała tak blisko, że figurka wypełniła cały ekran.

- Kapitan ma rację! Tak, ma rację! To jest metalowy gryzoń, jak mi się wydaje. Za duży jednak na mysz, to chyba szczur. Tak, drodzy widzowie, teraz możecie zobaczyć tę figurkę w całej okazałości.

I mogliśmy naprawdę ujrzeć ją w całej okazałości.

- Poprawcie mnie, jeśli się mylę. Ale wydaje mi się... tak, to musi... to z całą pewnością jest figurka stalowego szczura!


Rozdział 10


Szczęście, że w tym momencie kamera nie była zwrócona na mnie. Jestem pewien, że wyglądałem jak ostatni idiota, z wy­bałuszonymi ślepiami i otwartą paszczą. Co tu się działo? Spoj­rzałem błyskawicznie na Angelinę i dostrzegłem, że jest tak samo zaskoczona jak ja. Oprzytomniała pierwsza, poprawiła włosy dło­nią i przybrała znudzony wyraz twarzy. Numer był niezły - mu­siałem to przyznać. Któryś z tych rabusiów miał poczucie humoru i nieźle się zabawił moim kosztem. Stalowy Szczur! Ślad dla poli­cji czy ostrzeżenie dla mnie? Tymczasem raport z miejsca zbrod­ni przerwano, więc musiałem odłożyć na bok swoje zdumienie i dokończyć wywiad w taki samym jak dotąd beztroskim stylu. Co też oczywiście zrobiłem. Ba, zdołałem nawet pokazać kilka sztuczek z kartami, nie gubiąc ich przy tym.

- Tak więc, drodzy widzowie, tym magicznym akcentem koń­czymy nasze spotkanie z magiczną parą. Przypominam o ich dzi­siejszym występie w Colosseo, w samym centrum naszego pięk­nego miasta, centrum sztuki teatralnej, wydarzeń sportowych i w ogóle najlepszej zabawy.

Światło na głowie robota pociemniało i zgasło. Z piersi wy­sunęła się metalowa płyta z przymocowanym do niej papierem - wręczał mi zapłatę.

- Standardowa forma pokwitowania, proszę o podpis tutaj, inicjały tutaj i tutaj. Teraz pani, dziękuję.

Papier znikł z powrotem w klapie na piersi, za to z cichym pstryknięciem otworzył się otwór w biodrze. Robot sięgnął tam i wyciągnął dość cienki zwitek banknotów. Podzielił go na pół i wręczył jedną część mnie, a drugą Angelinie.

- Sto osiemdziesiąt kredytów dla każdego, standardowa opła­ta. Do widzenia.

Sam otworzył sobie drzwi i wyszedł. Angelina zamknęła za nim ostrożnie, a potem odwróciła się do mnie.

- Jakieś wyjaśnienia?

- Żadnych. Poza tym, że ktoś coś do mnie ma... A ja nie je­stem paranoikiem.

- Więc co z tym robimy?

- Ze stalowym szczurem? Nic nie możemy chyba zrobić.

- Możemy opuścić tę odrażającą planetę.

- Nie - powiedziałem z nagłą złością. - On, oni, ona, to coś, ktokolwiek czy cokolwiek to jest, nie zdoła się tak po prostu z te­go wywinąć. Jeśli teraz wyjedziemy, nigdy się nie dowiemy, w ja­ką grę grają na tej planecie. A poza tym podoba mi się zarabianie czterech milionów dziennie.

- Chciwość może przyczynić się do twego upadku - Angeli­na uniosła brwi.

Rozmyślałem nad jej słowami, podchodząc do barku i sięga­jąc po butelkę Zubanishamali Sour Mash i szklanki, dwie szklanki. Postawiłem jedną z nich na stole, ale Angelina potrząsnęła głową.

- Dziękuję, ale nie. Nie wiem, jak możesz wlewać w siebie to świństwo. Dla mnie - białe wino.

Otworzyłem i polałem. Stuknęliśmy się szklankami i wypili­śmy jednym duszkiem ich zawartość.

- Tu nie chodzi o pieniądze - powiedziałem wreszcie. - Cho­dzi o moją reputację - albo o jej brak. Ktoś kpi sobie z mojego dorobku. Mam zamiar go odnaleźć i uciszyć. Zostałem wrobiony, więcej - cała moja rodzina jest wrabiana, a to mi się nie podoba. Tylko kto to robi?

- Kaizi - powiedziała zdecydowanie.

- Jest taka możliwość. Albo ten jego tajemniczy przeciwnik, za którego odnalezienie mi płaci. Nie byłby to taki nieznany przypadek, że ktoś zaczyna polować na myśliwego - spojrzałem na zegarek. - Zanim znów wydarzy się coś ekscytującego, mam zamiar kontynuować śledztwo z naszym jedynym podejrzanym Puissanto. Do na­stępnego przedstawienia zostało mnóstwo czasu.

Żeby nie kusić licha, podszedłem najpierw do drzwi wyjścio­wych, koło których nasz podstarzały portier czytał horrorowaty holokomiks. Właśnie przewrócił stronę i rozległo się mrożąc krew w żyłach wycie i demoniczny śmiech.

- Szukam Puissanto - wytrąciłem go z nastroju. - Widziałeś go ostatnio?

- Taa. Wyszedł coś zjeść. Robi to cztery, pięć razy dziennie.

- Masz jakieś pojęcie, kiedy może wrócić?

- Za godzinę. Zazwyczaj posiłek zajmuje mu koło godziny. Raz widziałem go w akcji. Niesamowite.

- Wielkie dzięki. W takim razie spróbuję później.

Ale, ze zrozumiałych powodów, spróbowałem właśnie teraz. Pokój Puissanto był zamknięty. Zapukałem energicznie, żadnej od­powiedzi. Ponieważ przypomniałem sobie, jak przegryzał zębami me­talową sztabę, nie odważyłem się wejść, dopóki nie włączyłem elektronicznego wykrywacza dźwięku. Cisza. Żadnego ruchu, żadnego oddechu. Sprawdziłem więc systemy alarmowe. Ponieważ żadnego nie wykryłem, wyjąłem wytrych, by wejść najszybciej jak można. Zamknąłem za sobą drzwi i wpatrzyłem się w ciemność.

Wymacałem na ścianie włącznik światła i zmrużyłem oczy oślepiony jego nagłym blaskiem. W pokoju znajdował się klasycz­ny parawan do przebierania, stół, kanapa z połamanymi sprężyna­mi i trochę innych drobiazgów: kilka sztang, metalowe sztaby, kowadło, dwie baryłki piwa, zwisająca z sufitu wielka wędzona szynka świniozwierza ze śladami potężnych zębów... tak jak wy­obrażalibyście sobie pokój atlety. Nic niezwykłego. Jakieś papie­ry w koszu. Rachunki z pralni. Lwia skóra z dziurami od moli. Marynarka męska gigantycznych rozmiarów. Też nic rzucającego na kolana. Podszedłem do stołu. W szufladach żadnych papierów, na stole książka. Podniosłem ją do światła, żeby zobaczyć tytuł. Galaktyczni łowcy potworów. - Bezmózga, krwawa fikcja - to też doskonale pasowało do poziomu właściciela.

Jeszcze tylko komputer na stole. Włączyłem go. Ekran zamigo­tał, a potem pociemniał. Pojawił się pulsujący czerwony napis: ”Po­daj hasło”. Wyłączyłem komputer i spojrzałem na typ - Eprom-80. Muszę pogrzebać nieco w jego specyfikacjach. Potem w wolnej chwili złamię hasło. Albo poczekam na przyjazd Jamesa - dla mo­jego syna taka robótka to bułka z masłem.

Nagle usłyszałem męskie głosy dochodzące zza drzwi. Czyż­by wrócił Puissanto? Poczułem nagły przypływ paniki. Wyobra­ziłem sobie te żelazne łapska zaciskające się na mojej szyi. Gdzie tu można się ukryć? Może za tą olbrzymią baryłką w kącie? Jeśli tylko będzie dość miejsca.

Klamka w drzwiach opuściła się. Wyłączyłem światło dosłow­nie nanosekundę przed tym, nim uchyliły się drzwi. Nikt ich jed­nak nie otworzył do końca.

- ... i obciążę cię kosztami zapasowego koła w miejsce tego, które wyrwałeś z ciężarówki - to był głos Harleya Dayidsona.

- Próbowała przejechać. Puissanto nie zapłaci za głupiego kierowcę. Nie.

- To był wypadek. Widziałeś przecież policyjny raport. Kie­rowca nawet cię nie tknął.

- Koło tak. Wyrwałem.

- Owszem razem z osią.

- Kiepski wóz. Tani bubel.

- Mimo to pokryjesz koszty.

Kiedy trwała ta intelektualna wymiana zdań, ja na paluszkach przemierzyłem pokój. Przez szparę w uchylonych drzwiach wpadało na szczęście wystarczająco światła, abym nie narobił niepotrzebnego hałasu. Musiałem nieco przemieścić baryłkę, by się za nią wpako­wać. Jak dla mnie wiązało się to z przeraźliwym hałasem, ale ku mojemu zdumieniu nikt na korytarzu zdawał się tego nie słyszeć. Ledwie zdążyłem się usadowić, gdy drzwi otworzyły się na całą szero­kość i w pokoju zrobiło się jasno. Puissanto trzasnął wściekle drzwiami i przeszedł przez pokój, mrucząc jakieś przekleństwa. Podłoga trzesz­czała pod jego stopami; gdy usiadł, jękliwie zaprotestowało krzesło. Chyba korzystał z telefonu, bo słyszałem wyraźne pikanie, jak podczas wybijania numeru. Puissanto czekał, mamrocząc wciąż pod nosem.

- Mów Pako, teraz - ktoś nieznany w końcu odebrał. Puissanto słuchał przez chwilą, oddychając ciężko.

- Pako? - powiedział wreszcie. - Czy jest jakaś wytłumaczalna i sensowna przyczyna, dla której nie zdołałeś się zjawić na wyznaczonym spotkaniu? Ach, tak. Takie akcje nakręcają tylko spiralę przemocy. Odmawiam. I bądź tam za piętnaście minut albo nasza szczególna znajomość zakończy się.

Ponownie usłyszałem ciężkie kroki przemierzające pokój. Zga­sło światło i zapadła głęboka ciemność. Jeszcze tylko trzaśniecie drzwiami i chrobot przekręcanego w zamku klucza.

Odważyłem się na głęboki i drżący wydech i wyczołgałem się zza beczki.

No i miałem do przemyślenia następną tajemniczą sprawę. Nasz tępy atleta w razie potrzeby potrafił przemawiać jak normal­ny facet. Czy to miało jakieś znaczenie? Oczywiście, że tak. Prze­cież komputer wskazywał, że Puissanto był zawsze obecny w miej­scu, gdzie obrabowywano bank. Ponieważ zdawało się dotąd, że mózg ma równie twardy jak mięśnie, zacząłem wątpić, by można mu było przypisać takie skomplikowane technologiczne przestępstwa. Ale okazywało się oto, że wcale nie był tak tępy, za jakiego chciał uchodzić. Westchnąłem ciężko. Jakby jeszcze mało było tajemnic.

Odczekałem dłuższą chwilę, zanim wyszedłem na korytarz. Cały czas myślałem gorączkowo o znaczeniu ostatniego odkry­cia. Wpadłem do naszej garderoby. Angelina siedziała przy stole.

- Mam dla ciebie naprawdę interesującą wiadomość - zamkną­łem z rozmachem drzwi. - Właśnie się dowiedziałem...

Zamilkłem wpół słowa... Nie byliśmy sami. Naprzeciwko Angeliny siedział jakiś oficjalny gość w czarnym mundurze. Fa­cet odwrócił się i spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem. Jego mundur był, jak już powiedziałem, czarny, ozdobiony srebrnymi guzikami i interesującymi pagonami z wyszczerzonymi w uśmie­chu czaszkami i mieczami.

- Co takiego odkryłeś, kochanie? Bardzo chciałabym wie­dzieć? - podchwyciła Angelina, dając mi moment na dojście do siebie.

- Na dzisiejszą noc znów wyprzedano komplet miejsc, więc premie pozostają bez zmian. A kim jest, jeśli można wiedzieć, twój gość?

Mieczoczasznik przemówił sam, zimnym i okrutnym głosem.

- Jestem kapitan Wezekana z Policyjnego Wydziału Obcokra­jowców. Proszę o papiery identyfikacyjne.

Wyjąłem je. Na tej planecie było więcej rodzajów policji niż kiedykolwiek zdarzyło mi się spotkać. Kapitan uważnie przeglą­dał moje dokumenty. Jedną ze stron podniósł wyżej do światła, spojrzał pod innym kątem...

- Jeśli powie mi pan, o co chodzi, może będę mógł.... - Nie.

No tak, a jakiej błyskotliwej konwersacji można oczekiwać od kogoś, kto nosi taki mundur? Cisza przedłużała się, a on uważ­nie studiował każdy szczegół moich dokumentów. Jeśli chciał mnie przestraszyć, udało mu się.

- Kupiłeś karmę dla świniozwierzy? - spytała Angelina.

- Przykro mi, nie było w sklepie.

- Spróbuję później sama. Nie możemy pozwolić naszej świn­ce umrzeć z głodu.

- Nie. Może dam jej kanapkę.

- Doskonały pomysł, tylko nie z wieprzowiną.

Nasza rozmowa nie kleiła się w obecności tego ponurego typa.

- Zatrzymam te dokumenty - umundurowany włożył moje pa­piery do kieszeni.

- Nie możesz!

- Oczywiście, że mogę.

- Po co ci one?

- Jesteś podejrzany o bycie obcym kryminalistą.

- Co to, to nie. Na jakiej podstawie?

- Jesteś spoza planety. Przybyłeś niedawno. Jesteś mężczyzną i jesteś w odpowiednim wieku. To wystarczy, byś był podejrzany.

- To bardzo szerokie powody do podejrzeń.

- To tylko początek. Mamy sześciuset dwunastu podejrzanych takich jak ty. Powoli redukujemy tę grupę. Gdzie byłeś, kiedy na­stąpił dzisiejszy napad na bank?

- Siedziałem w miejscu, w którym ty teraz siedzisz. I prze­prowadzano ze mną wywiad. Tak naprawdę, to stąd właśnie wiem o kradzieży. Wiadomość o tym została wtrącona w wywiad.

- Twoje alibi zostanie sprawdzone. Nie wolno ci opuszczać miasta.

- Oczywiście, że nie będę go opuszczał. Występuję tu w cyrku, każdego wieczora. Przyglądają mi się i oklaskują mnie tysiące ludzi.

- To alibi także sprawdzę - powiedział zimno.

- To nie jest alibi, tylko prawda - sięgnąłem do kieszeni. - Proszę. Oto bilet na mój dzisiejszy występ. Możesz osobiście mnie zobaczyć.

- Osobiście zobaczę cię w więzieniu - wziął bilet, przedarł go na pół i rzucił na podłogę. - Oskarżę cię o próbę wręczenia łapówki oficerowi policji - wytarł ręce, jakby dotknął czegoś paskudnego. Wstał i skierował się w stronę drzwi.

Jeśli zacząłem już czuć jakąś ulgę, to prysła ona natychmiast, gdy umundurowany nagle odwrócił się:

- Co wiesz o Stalowym Szczurze?

Zamiast wrzasnąć głośno i uciekać, spojrzałem na niego ta­kim samym zimnym spojrzeniem, jakim on wpatrywał się we mnie.

- O czym ty do licha mówisz?

- To jest obcy kryminalista z pokaźną kartoteką kryminalną na wielu różnych planetach.

- Nie interesują mnie kryminaliści. Ja jestem uczciwym ilu­zjonistą, który zarabia na życie pracą w cyrku.

Zabębniłem palcami o kolano. Spokój, spokój, żadnych oznak zdenerwowania. Schowałem dłonie do kieszeni, wyciągnąłem je znowu. Coś upadło na podłogę z metalicznym brzękiem. Wszy­scy spojrzeliśmy w dół...

To był wytrych, którego ostatnio używałem do sforsowania drzwi Puissanto.

- To jest wytrych! - powiedział triumfalnie kapitan, a jego wzrok uderzył we mnie.

- Oczywiście, że jest - Angelina wsunęła się pomiędzy nas i podniosła wytrych z podłogi. Czar prysł.

- Nigdy się bez niego nie ruszam - powiedziałem spokojnie. - Proszę.

Podszedłem do stołu i wziąłem książkę opisującą moją fałszy­wą karierę. Otworzyłem ją i wskazałem odpowiedni fragment.

- Podwodna magiczna ucieczka. Widać tu kajdany na moich dłoniach, łańcuchy i obręcze na nogach. I tę metalową klatkę. Mam być zaraz zanurzony pod wodę. Jeśli nie miałbym wytrycha, zaraz bym utonął i koniec pieśni.

Wziąłem wytrych i schowałem go na powrót do kieszeni. Kiedy się odwróciłem, niemal czułem, jak jego świdrujące spojrzenie wypala dziury w mojej czaszce. Podszedłem jednak spokojnie od krzesła i usia­dłem. Wciąż się we mnie wpatrywał, aż wreszcie podjął decyzję.

- Posiadanie wytrycha jest nielegalne na Fetor. Konfiskuję ten - wyciągnął rękę.

- Tego nie możesz zrobić! - cofnąłem się. - Utonę, jeśli nie będę miał wytrycha w podwodnej klatce!

- To mnie nie obchodzi.

Cóż za wspaniały gość. Kiedy jeszcze się wahałem, dobył z ka­bury olbrzymią spluwę i wycelował ją prosto we mnie.

- Drugi raz nie będę powtarzał. Narzekając pod nosem, oddałem mu wytrych.

- Jeszcze wrócę - powiedział umundurowany oprych na po­żegnanie i wyszedł.

Angelina podeszła do drzwi, odczekała chwilę, potem otwo­rzyła je. Korytarz był pusty. Wziąłem wykrywacz i przeleciałem po pokoju. Kapitan nie próżnował. Dwie pluskwy pod krzesłem, na którym siedział. Jeszcze więcej pod obrusem i w koszu na śmie­ci. Niszczyłem je zajadle pod podeszwą buta, aż wykrywacz znów zapalił się zielonym światłem.

- Nie podoba mi się to. Czuję się jak w pułapce. Jakby osa­czały mnie ze wszystkich stron wrogie siły.

- Trochę dramatyzujesz. Ale sprawa jest poważna. Naleję ci drinka.

- Mój aniele. Dużego poproszę. Pomogło. Tak mi się przynajmniej zdawało.

- Lepiej będzie odwołać nasze występy i opuścić planetę - stwierdziła Angelina. - Czy to nie ty zawsze mówiłeś, że kto wy­cofuje się w porę, ma szansę dożyć następnej walki?

- Mówiłem i naprawdę tak uważam. Ale byłem wtedy znacznie młodszy i szybszy. I zawsze też szukałem nowego wyzwania. Ale te­raz ten stary szczur czuje się jednak trochę zardzewiały i otępiały. Jest jeszcze kilka innych powodów, niektórych nawet nie potrafię wytłumaczyć, dla których nie chcę się z teraz wycofywać.

- Cztery miliony kredytów dziennie. Myślisz czy tak? Niechętnie przytaknąłem.

- Czy nie możemy o tym zapomnieć? Nie ma sensu bycie naj­bogatszym więźniem w galaktyce i to na tej obrzydliwej planecie.

- To, co mówisz, jest słuszne. Ale wstrzymajmy się jeszcze przez chwilę z odwrotem. Jak właśnie zaczynałem mówić, zanim dostrzegłem twego nieproszonego gościa, odkryłem coś bardzo ciekawego na temat naszego, zdawałoby się, tępawego Puissanto. On używa słownictwa godnego profesora uniwersytetu, jeśli tyl­ko sądzi, że nikt go nie słyszy. Dlatego gdy dzisiaj będzie wystę­pował na scenie, a tym samym nie zdoła mi przeszkodzić, zajrzę do jego komputera.

Chwyciłem za telefon.

- Zadzwonię do najbliższej informacji po numer do Eprom, a od nich poproszę o specyfikację i dokumentację Eprom-80. O ile tylko nie stanowi to tajemnicy państwowej.

Nie stanowiło, ale ten fakt niewiele ułatwił mi sprawę. Fetor było jednak paranoiczną planetą. Dostałem numer do Eprom i zadzwoniłem do nich. Potem zaś wysłuchiwałem bez końca na­granych głosów i wystukiwałem kolejne podawane numery we­wnętrzne. Kiedy wreszcie odebrał człowiek, wyprowadził mnie z równowagi jeszcze bardziej niż te wszystkie roboty.

- Eprom-80? Numer seryjny?

- Skąd mam wiedzieć? Maszyny tutaj nie ma, a dokumenta­cja zaginęła wraz z numerem.

- Nie wiem...

- Ale ja wiem. Nie możecie po prostu podać ceny i przesłać mi dokumentów? Przecież nie są tajne?

- Nie... ale objęte prawami autorskimi.

- Oczywiście, że objęte! I co z tego? Przecież sprzedajecie je wraz z każdą maszyną. Podajcie cenę, a ja prześlę pieniądze.

Ciągłe powtarzanie słowa ”pieniądze” wreszcie jakoś poskut­kowało. Przyjął zamówienie. Zanim to zrobił, naprawdę już roz­bolało mnie ucho. Otworzyłem więc butelkę Doktora na Uszy i na­lałem sobie dużą szklanicę.

Nigdy więcej takiego dnia!


Rozdział 11


Naprawdę musiałem się bardzo starać podczas wieczornego występu, aby zapanować nad emocjami i wyrzucić z głowy wszystkie niespokojne myśli. Udało mi się, ale nie było to wcale łatwe. Kiedy jednak publiczność szalała ze szczęścia, pomyśla­łem, że chyba nie poszło mi aż tak źle. Po występie Angelina po­mogła mi zmyć makijaż, przebraliśmy się i pojechaliśmy taksów­ką do hotelu. W pokoju świecił się przycisk wiadomości na telefonie. Wcisnąłem klawisz.

- Się macie ludzie, tu James - usłyszeliśmy głos naszego syna. - Mam nadzieję, że z wami wszystko w porządku. Kupiłem bilety i jestem w drodze. Nie mogłem załatwić bezpośredniego lotu na Fetor, więc nie wiem dokładnie, kiedy do was dolecę. Mój sta­tek na Helior odlatuje za kilka minut. Przywiozę ze sobą kompu­ter, nowy i znacznie ulepszony. Zawiadomię was później o godzi­nie przylotu.

- Posiłki w drodze - powiedziałem, sięgając po jakiegoś wyso­koprocentowego bełta. Powstrzymałem się jednak. Sprawy i tak się już wystarczająco splątały, chyba nie było sensu dodawać jeszcze do tego alkoholowej beztroski... Napełniłem więc jedną małą szkla­neczkę sherry i zapaliłem cygaro. Gloriana u moich stóp potrząsnę­ła zalotnie kolcami, więc podrapałem ją pomiędzy uszami. Miałem narastające przeczucie wypełniającego się przeznaczenia i nie po­dobało mi się wcale to, co czułem. Angelina musiała dostrzec wy­raz mojej twarzy, bo usiadła na kanapce obok i ujęła mnie za rękę.

- Wyglądasz bardzo ponuro, kochanie. Powiedz, co ci leży na sercu.

Uścisnąłem jej dłoń bez słowa i skończyłem sherry.

- Wyglądam ponuro, bo tak też się czuję. Cały czas mam prze­czucie, że wydarzenia całkowicie wymknęły się nam spod kontro­li. A ja, jak sama dobrze wiesz, lubię panować nad sytuacją i kon­trolować przez cały czas to, co się ze mną dzieje. A teraz tak nie jest. Spójrz na to pasmo niepowodzeń, odkąd przybyliśmy na tę przygnębiającą planetę. Najpierw bank Kaiziego został obrabo­wany, a Bolivara oskarżono o dokonanie tego. Wprawdzie wyciągnęliśmy go z więzienia, ale teraz musi się ukrywać pomiędzy potworami, aż do przybycia Jamesa. Potem ofiarą padł następny bank, którego sekretnym właścicielem, jak wiemy, jest Kaizi, a na miejscu zbrodni znaleźli figurkę stalowego szczura. Potem przy­chodzi do mnie policja i roztrząsa każdą literkę mojej niemal praw­dziwej karty identyfikacyjnej. Tak więc rozumiesz, że zaczynam czuć czyjś gorący oddech na plecach. I zadaję sobie pytanie, czy to wszystko jest warte czterech milionów kredytów dziennie?

- A co ci mówi przeczucie?

- Mówi mi, żeby stąd wiać. - I zrobisz to?

- Zgadza się. Jest wiele innych sposobów zarabiania pienię­dzy, legalnych i nielegalnych. I chyba zaczniemy ich poszukiwać. Nie mam zamiaru zawisnąć dla Kaiziego.

- Pakować rzeczy? Potrząsnąłem przecząco głową.

- Nie przed jutrzejszym rannym występem. Wśród tego całe­go pośpiechu i zamieszania zdobyliśmy jednak jakąś wiadomość. Puissanto, czyli ten, z którego powodu tu przyjechaliśmy, nie jest tym, za kogo chce uchodzić. Muszę więc dowiedzieć się kim lub czym jest. Kiedy jutro będzie na scenie, włamię się do jego kom­putera. Gdy tylko zaspokoję ciekawość, opuścimy planetę i zabie­rzemy ze sobą Bolivara.

- Są jeszcze dwie rzeczy, które mnie martwią. Policja ma twoje dokumenty, a Bolivar jest uciekinierem i przestępcą i nie ma w do­datku żadnych legalnych papierów.

- Zapomniałaś, że rozmawiasz z mistrzem fałszerstwa? To żaden problem. Już jutro rano będę miał dokumenty dla nas obu. A drugie zmartwienie?

- Czy zostawiamy tutaj Jamesa, by kontynuował sprawę po naszym odjeździe.

- Nigdy w życiu! - nalałem sobie jeszcze sherry i wypiłem dusz­kiem. - Wedle naszego nowego, znacznie przyspieszonego, rozkła­du zajęć możemy opuścić tę planetę, zanim on się tu zjawi. Jeśli więc porzucimy poprzedni plan, aby teoretycznie obejmował w ban­ku stanowisko brata, wówczas jego przyjazd na Fetor jest w ogóle niepotrzebny. Zatrzymamy go, zanim tu wyląduje. Obawiam się, że ta robota za cztery miliony dziennie zamienia się w koszmar. James wspomniał, jak miał się nazywać jego pierwszy przystanek?

- Helior.

- Zostawię mu wiadomość - chwyciłem za telefon - aby tam został, aż do naszego przyjazdu. Wystarczająco wiele osób tkwi w tym szambie, żeby mieszać w to także i jego.

- Zgadzam się w zupełności.

Z kosza Gloriany dobiegło rytmiczne pochrapywanie.

- Wiesz co, pójdźmy w ślady naszej kochanej świnki i zdrzemnijmy się. To się nam przyda.

Rano zaraz po śniadaniu Angelina wyszła na miasto z kiesze­nią pełną forsy, aby znaleźć jakąś nieuczciwą agencję podróżniczą. Ja zaś użyłem jednej z tajemnych nietypowych funkcji mojego prze­nośnego radyjka i wykonałem nowe dokumenty. Przygotowałem takie same, jak te, których użyliśmy przy wjeździe, tak było najpro­ściej, by uniknąć niepotrzebnych kłopotów. Właśnie skończyłem, kiedy wróciła Angelina. Już od drzwi machała grubą kopertą.

- Załatwione. Najtrudniejszą częścią zadania było pozbycie się kilku typów, którym za bardzo się podobałam. Sześciu śpi sobie teraz grzecznie, ale jeden, obawiam się, znalazł się w szpitalu.

- Jestem pewien, że na to zasługiwał.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację. Nieważne. Dałam nieco forsy kierowcy i zawiózł mnie do baru, gdzie jego zdaniem rezyduje lokalna mafia. I tak też było. Ten w szpitalu to zresztą ochroniarz lokalnego kapo. Który zresztą na tyle wysoko docenił moją akcję, że z miejsca zaproponował mi objęcie tej gwałtownie zwolnionej posady. Miło, gdy ktoś cię docenia. Ale ja zapewni­łam go, że moim największym marzeniem jest zwiać z tej planety. Kiedy uwierzył wreszcie, że nie jestem policyjnym szpiegiem, skontaktował mnie z jakąś organizacją, która siedzi ponoć w biz­nesie transportowym.

- A co transportuje?

- Wolałam nie pytać. Ale w końcu ubiliśmy interes. Tu są trzy bilety na nocny pociąg poduszkowy do portu Mtumwa. To miasto przemysłowe słynące ze swego zanieczyszczenia i wysokiej śmier­telności.

- Cudownie! A dlaczego odwiedzamy tę letniskową miejsco­wość?

- Ponieważ w niej właśnie znajduje się towarowy port kos­miczny. A my jesteśmy na liście załogi frachtowca ze stalą, który wylatuje następnego dnia.

- To brzmi nieźle. Jakie mamy stanowiska?

- Ja jestem pomocnikiem kucharza. Ty i Bolivar - mechanikami.

- I będziemy musieli naprawdę pracować?

- Tylko do momentu, kiedy wypłacę kapitanowi drugą ratę. Każde z nas spakowało tylko po jednej torbie. Reszta rzeczy musiała zostać. Gloriana przyglądała się temu z natężoną uwagą. Potem chrząknęła pytająco. Angelina zmarszczyła brwi.

- Bierzemy ją ze sobą? - spytała.

- Kiedy odkryją naszą ucieczkę, para podróżująca ze świniozwierzem będzie... jakby to powiedzieć... bardzo rzucać się w oczy.

- Masz oczywiście rację. Ale jeśli ją tu zostawimy, jej los jest boleśnie przewidywalny.

To była prawda. Spojrzałem na naszego drogiego zwierzaka i ujrzałem u moich stóp dwie półtusze wieprzowe.

- Odłóżmy tę decyzję na później - zaproponowała Angelina. - Nie... nie możemy. Wezwijmy obsługę, niech dostarczą wózek do transportu psów. Pojedzie w nim. Nie możemy jej tu zostawić.

Do Colosseo przybyliśmy wcześnie. Byłem przebrany w strój sceniczny i stałem za bocznym skrzydłem kurtyny, kiedy Puissanto rozpoczął swój występ. Jego pokaz miał trwać około trzydziestu minut. Ustawiłem stoper i ruszyłem pędem do garderoby siłacza. Kiedy już zamknąłem się od wewnątrz, wyciągnąłem z kieszeni dokumentację i zasiadłem przed komputerem. To był dość tani model z łatwym do sforsowania kodem bezpieczeństwa. Nie minęło dzie­sięć minut, a już byłem w środku. Położyłem stoper na widoku i za­nurzyłem się w plikach. Arkusze kalkulacyjne i dane finansowe. I to spore sumy, ale nie miałem absolutnie pojęcia, co może mieć z tym wspólnego nasz siłacz. Jeszcze dziesięć minut. Cały spływałem po­tem, sięgnąłem jeszcze do jednego katalogu. Czas, czas już wiać... Nagle poczułem na szyi podmuch chłodnego powietrza.

Chłodne powietrze!

Obróciłem się błyskawicznie. W drzwiach stał Puissanto. Jego małe oczy błyszczały wściekle. Zamknął za sobą drzwi. A więc kosz­mar stał się prawdą. Zamknięty z potworem w jednym pomieszczeniu!

- Zabić! - streścił krótko swoje plany i sięgnął po mnie.

Z tak wielką masą był na szczęście niezbyt szybki. Ale też i pokój nie był gigantyczny. W dodatku z pojedynczym oknem, w dodatku zabezpieczonym żelaznymi sztabami. Skoczyłem w bok, wybiłem się na kanapie i przeskoczyłem z obrotem w po­wietrzu nad głową Puissanto. Nie zdołał mnie sięgnąć. Dopadłem do drzwi z wytrychem, przekręciłem go...

Olbrzymia jak prehistoryczny bochen chleba dłoń w tym wła­śnie momencie spadła mi na kark i uniosła w powietrze, potrząsając jak starym łachem. Zakrztusiłem się i nie mogłem wydusić ani sło­wa, bo moja tchawica była właśnie miażdżona. Puissanto puścił mnie jednak. Postawił ciężką stopę na mojej piersi, aż jęknąłem. Przegryzł na pół żelazną sztabę - przypomniałem sobie - i przebił głową mur.

- Mmogę wwyjaśnić... - wykrztusiłem z trudem. - Mów.

- Nie jestem tym, na kogo wyglądam...

- Policyjny szpieg! - stopa nacisnęła mocniej i oczekiwałem podświadomie na trzask pękających żeber.

- Nigdy! Jestem... prywatnym detektywem.

- Kto ci płaci?

Teraz nie był najlepszy czas na wymyślanie kłamstw.

- Bankier. Bardzo bogaty bankier o imieniu Imperetrix von Kaiser-Czarski.

- Kłamiesz!

Nacisk zwiększył się jeszcze bardziej i pociemniało mi w oczach. Gdzieś z daleka słyszałem żałosny skrzek - ”nie, nie”. Czy to ja tak jęczałem?

Nagle nacisk zelżał. Olbrzymia dłoń uniosła mnie i cisnęła na fotel. Powoli powrócił mi wzrok i dostrzegłem, że potwór siedzi obok mnie. Był spokojny. I mówił do mnie.

- Nadszedł czas, byś był nieco bardziej prawdomówny w swo­ich zeznaniach, Marvellu, wcale zresztą nie taki wspaniały. Mam w tym pokoju ukryty niemożliwy do wykrycia system alarmowy, który ostrzegł mnie, że ktoś tu przebywał podczas mojej nieobecności. Dlatego też skróciłem nieco swój dzisiejszy występ, podej­rzewając, że tajemniczy intruz może znowu powrócić.

- Nagle zacząłeś mówić bardziej do rzeczy.

- Owszem, ale jeśli nie udzielisz mi właściwych odpowiedzi, nigdy już nie usłyszysz innych przemówień. - Atmosfera nieco się jednak rozluźniła. Uśmiechnął się. - Więc skoro już się zrozu­mieliśmy, możesz swobodnie opowiedzieć mi wszystko o twojej tutaj obecności.

Powiedziałem mu. Wszystko. Oprócz oczywiście szczegółów mojej kariery do czasu spotkania z Kaizim. Byłem po prostu między­gwiezdnym prywatnym detektywem. Słuchał w milczeniu, postuku­jąc tylko palcami o brzeg kanapy. Kiedy skończyłem, przez chwilę milczał, jakby rozważał moje słowa. Potem skinął głową.

- Niezwykła opowieść, Jim. Myślę, że tysiące ludzi na moim miejscu nie uwierzyłoby w nią zupełnie. Ale ja wierzą. Bo podczas moich poszukiwań na tej planecie, także natrafiłem na pewne spraw­ki związane z twoim pracodawcą. Tutaj załatwia się sporo brudnych interesów. O ile zdołałem się zorientować, a znam na razie jedynie wierzchołek góry lodowej, twój znajomy Kaizi stoi za wieloma z tych ciemnych sprawek. Do takich właśnie odkryć doszedłem. Bo widzisz, tak naprawdę to jestem Galaktycznym Inspektorem Podatkowym.

- Z policji podatkowej? - zdębiałem. Tego nie spodziewałem się nawet w najfantastyczniejszych snach.

- Tak jest. To bardzo potrzebny zawód na tych planetach peł­nych oszustów i krętaczy. Bez prawa i podatków mielibyśmy tu­taj galaktyczną anarchię. A Fetor jest miejscem zamieszkania kil­ku najbardziej znanych oszustów podatkowych.

Wciąż nie mogłem w to uwierzyć.

- Poborca... Nikt by się nie domyślił.

- I o to właśnie chodzi. Mam perfekcyjną charakteryzację. Prosty muskularny atleta Wiele też z tym zabawy, muszę przy­znać. Naprawdę męczyło mnie wykładanie na uniwersytecie, nudziła mnie też praca w Urzędzie, mimo że byłem dyrektorem departamentu Oszustw na Wielką Skalę. Więc kiedy zacząłem do­stawać raporty o tym, co się dzieje na Fetor, sam zgłosiłem się na ochotnika do śledztwa w terenie. Zwłaszcza że mogłem wykorzystać swoje naturalne cechy.

- Naturalne cechy? - chyba czegoś nie rozumiałem.

- No tak. Pewnie słyszałeś o mojej ojczystej planecie, Trantorze?

- Przykro mi... są tysiące zamieszkanych planet.

- Tak... ale tylko jedna ma masę Trantora. Nieco więcej niż trzykrotna, jeśli wyrazić to w standardowej grawitacji planetar­nej. Co nam daje ciążenie 3G.

- Nic dziwnego, że robisz to, co robisz!

- Na waszych małych światach czuję się lekki jak piórko. Czasem zdaje mi się, że unoszę się w powietrzu. Ale to nieważne. Człowiek, którego nazywasz Kaizi, jest bankierem o międzygalaktycznej renomie... ale ciążą też na nim spore podejrzenia...

Przerwał, ponieważ rozległo się energiczne pukanie do drzwi.

- Zamknięte. Precz - warknął, wracając do osobowości Puissanto.

- Chcę się skontaktować z Marvellem Wspaniałym - powie­dział niewyraźny głos. - Czy nie wiesz...

- Nie! Odejdź! - zaryczał.

Natarczywe pukanie rozległo się znowu. Puissanto chwycił mnie za gardło, żebym nie mógł mówić, i przytrzymał wyciągnię­tą przed siebie ręką za drzwiami, które uchylił.

- Upps - powiedział. - Ty kto?

- Megalitowy Człowiek - powiedział ochrypły głos. - Chcę mówić z Marvellem Wspaniałym.

Zacząłem się wić i wiercić, i zdołałem wydusić kilka słów. - Wpuść... jest OK.

Upadłem, kiedy otworzył dłoń. Megalitowy Człowiek wkro­czył do pokoju i dostrzegł, jak czołgam się po podłodze.

- W porządku, tato? - zapytał.

Puissanto zamknął drzwi i przyjrzał się najpierw mnie, a po­tem Megalitowemu Człowiekowi.

- Jeśli to jest twój syn, to masz naprawdę sporo recesywnych genów - powiedział wreszcie.

- To tylko kostium - odparł Bolivar, ściągając głowę Megalitowego Człowieka. - Pojawił się spory problem. Mama zaniepokoiła się, że Puissanto skrócił występ. Powiedziała, żebym przyszedł tu­taj do garderoby, ale nie zdążyła mi wyjaśnić po co, bo dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty. Przerwano program, a w te­atrze aż roi się od policjantów. Trzech jest już w twojej garderobie. Wszystkie wyjścia z teatru zamknięto, oprócz jednego. A tym jed­nym powoli wypuszczają publiczność, sprawdzając każdego po kolei.

- Masz jakiś pomysł, o co im chodzi? - spytał Puissanto.

- To nie jest, niestety, sekret - Bolivar patrzył na mnie z nie­szczęśliwą miną. - Mają twoją fotografię, tato. I pytają każdego, czy kiedykolwiek słyszał o Stalowym Szczurze.


Rozdział 12


Miałem więc słuszne przeczucie, że wrogie moce mnie osa­czają. Nie przewidziałem jednak, niestety, że są aż tak bli­sko. Gorący oddech na plecach niemal mnie parzył. Rzeczywistość była nieubłagana. Zawaliłem sprawę. Powinniśmy byli wiać poprzed­niej nocy. Przez swoją ciekawość, przez chęć zbadania jednej ta­jemnicy, naraziłem na niepowodzenie całą akcję. Nie wspominając już o zdrowiu i pomyślności mojej rodziny. Wziąłem głęboki i, co tu kryć, drżący oddech.

- Dobra - powiedziałem głosem bardziej pewnym, niż napraw­dę się czułem. - Muszę się stąd wydostać. Jakieś sugestie?

- Czy to ty jesteś tym Stalowym Szczurem, którego chcą zgar­nąć? - spytał Puissanto.

- Mam tę przyjemność - nie było sensu łgać, zwłaszcza że policja już łączyła moją fotografię z tym imieniem

- Twój przydomek z czymś mi się kojarzy. Czy mogłem na niego natrafić w moich danych?

- Jakich danych?

- Podatkowych.

- Niemożliwe. Moim mottem jest podstawowe prawo kapi­talizmu - kupuj tanio, sprzedawaj drogo i unikaj podatków... Le­galnie oczywiście.

- Stalowy Szczur? A jednak to brzmi dziwnie znajomo... Tak! Czy ty przypadkiem nie byłeś zamieszany w zniszczenie wielkiej bazy danych dotyczących podatków dochodowych?

- Oszczerstwa! Nie udowodnione! Moja kariera to po prostu naprawianie tego, co jest złe na świecie. Taka nowocześniejsza wersja starej legendy o gościu zwanym Robin Hood. Moja spe­cjalność to spłaszczanie krzywej dochodów. Możesz to też na­zwać redystrybucją. I warto jeszcze dodać, że co najmniej kilka razy ocaliłem galaktykę. Co powinno się liczyć.

- Jesteś pewien, że nie zniszczyłeś tych danych podatkowych? Jak wszyscy poborcy podatkowi nie odpuszczał tak łatwo.

- Jestem całkowicie pewien - skłamałem. Cóż, są takie sytu­acje, gdy prawda staje się zbyt kłopotliwa.

Puissanto skubał brodę w zamyśleniu.

- Na razie zapomnimy o tej sprawie z danymi. Jeśli więc nie chodzi o podatki, to dlaczego policja tak bardzo chce cię schwytać?

- Oskarżają mnie o te rabunki bankowe. Podczas gdy w rze­czywistości ja też jestem tu po to, aby wykryć sprawcę.

- A więc krótko mówiąc, wrabiają cię?

- Dokładnie tak - powiedział Bolivar. - I w dodatku jest to szyte na tyle grubymi nićmi, że ja też się w to łapię. Byłem dyrektorem tego pierwszego obrabowanego banku. Policja oskarżyła mnie o przygotowanie napadu i aresztowała mnie. Z pomocą przyjaciół zdołałem uciec.

- Jeśli obaj jesteście niewinni - Puissanto rozważył wszystko przez chwilę, a potem z wahaniem podjął decyzje - to moim obo­wiązkiem, jako uczciwego obywatela i urzędnika, jest pomóc wam w ucieczce. Dokładnie zbadałem zwyczaje panujące w tutejszej policji. Wiem, jak bardzo jest skorumpowana. Kompletnie kon­trolowana przez miejscowych wielkich oszustów podatkowych. Dam wam nazwisko i numer telefonu.

Znalazł pisak, który całkowicie znikł w jego olbrzymiej dło­ni. Skreślił na kartce kilka znaków.

- Pako jest moim pomocnikiem, pomoże wam. Zadzwońcie tam i zidentyfikujcie się przez...

Rozległo się gwałtowne walenie do drzwi i krzyki.

- Otwierać! Policja!

- Precz! Śpię!

Puissanto rozejrzał się po pokoju.

- Szybko - szepnął, wskazując na okno. - Tam.

Bolivar nałożył głową Magalitowego Człowieka i pośpieszył za atletą, który bez najmniejszego wysiłku rozgiął metalowe szta­by zabezpieczające okno.

Potem ryknął nagle wprost w moje ucho, co niemal urwało mi głowę.

- Obudzić Puissanto! On zabić!!!

Jeśli to zapewnienie nie powstrzymało policji, miałem nadzie­ję, że chociaż nieco opóźniło wtargnięcie tutejszych stróżów pra­wa. My w tym czasie schodziliśmy na dół. Puissanto odgiął szta­by do pierwotnej pozycji i zamknął okno.

Uciekliśmy. I przemokliśmy w ciągu następnych paru sekund. Właściwie to ja. Bolivar miał szczęście z tym swoim sztucznym ciałem. Po niebie szalały błyskawice, dudniły grzmoty, deszcz lał jak z cebra. Co zresztą było dla nas pomyślnym zbiegiem okolicz­ności, bo jako uciekający tworzyliśmy bardzo rzucającą się w oczy parę. Ja w stroju maga z czarnym płaszczem w księżyce i wyso­kim cylindrem, a Bolivar jako obrzydliwy potwór. Ciężko byłoby zgubić się w tłumie. Na szczęście tych paru ludzi, których mijali­śmy, miało pochylone głowy i szukało jakiegoś schronienia przed deszczem. My też się spieszyliśmy, starając się zwiększyć maksy­malnie nasz dystans wobec ścigających nas policjantów. Skręca­jąc za róg, dostrzegłem świetlny szyld restauracji.

- Tam - powiedziałem. - Bezpieczny port podczas burzy.

- Jesteś pewien? ”Truciciel Pete - na wynos i w barze, jeśli się odważysz” - nie brzmi zachęcająco.

- Nie przyszliśmy tu jeść. Chcę tylko skorzystać z telefonu. Idziemy.

Może jednak Bolivar miał rację - pomyślałem, gdy zamknęły się za nami drzwi. Pomieszczenie było przeraźliwie brudne i za­wierało tylko dwie odrapane i poplamione drewniane ławy. Przy jednej z nich, w rogu knajpy, siedział pijak, trzymający w ręku butelkę. Wyglądał na zupełnie już nieprzytomnego. Kiedy wciąg­nąłem woń potraw, aż zakasłałem. Poczułem ból w płucach.

- Witajcie głodni nieznajomi w środku nocy. Truciciel Pete da wam jedzenie tak ostre, że aż stopy wam się skurczą.

Cudownie. Truciciel Pete był robotem o metalowej twarzy ozdo­bionej wielkimi czarnymi wąsami i odzianym w jakiś ciuch przy­pominający poplamiony koc, przerzucony przez ramię. Miał też na głowie wielki kapelusz z absurdalnie szerokim rondem. Zapewne reprezentował jakąś kulturę, która zanikła w mrokach dziejów.

- Co wy gringos chcecie zjeść? Zupę z kolców kaktusa? Chi­le con serape picante?

- Chcemy skorzystać z telefonu.

- Zjecie tutaj, cabrones, to dostaniecie telefon.

Dobrze zaprogramowana maszyna - musiała wyciągnąć od klientów trochę kredytów.

- Niech będzie - powiedziałem - dwa razy to, co mówiłeś i... - spojrzałem na spienione kufle namalowane na ścianie - ... dwa piwa.

Teraz robot przystąpił do akcji. Pchnął po blacie przed nami dwa kufle, których wierzchem przelewała się piana; następnie wypełnił dwie miski jakąś obrzydliwie wyglądającą zieloną masą. Miski także podążyły w ślad za kuflami. Dopiero teraz wydobył również mały telefon, który dorzucił do jednej z misek.

- Trzydzieści pięć kredytów, naprawdę dobra cena - powiedział. Bardzo w to wątpiłem. Kiedy Bolivar płacił, ja wyciągnąłem telefon z żarcia i zadzwoniłem do Pako. Tylko zgarnąłem tę zielo­ną masą z telefonu, a już poczułem pieczenie palców. Ktoś odebrał.

- Puissanto powiedział, że powinienem zadzwonić pod ten numer.

- Jeśli jesteś Marvell, Puissanto dzwonił do mnie w twojej sprawie.

- Dobra wiadomość.

- Z tego, co on mówił, to raczej zła. Ale powiedział też, żeby cię odebrać. Gdzie jesteś?

Opisałem mu miejsce, w którym się znaleźliśmy. Na podsta­wie moich wskazówek, Pako bez trudu trafił do Truciciela Pete.

Bolivar - och, ta niecierpliwa młodość - popełnił poważny błąd, bo spróbował zamówionej przez nas potrawy. Teraz mój syn leżał na stole, a ja wlewałem mu w gardło cały kufel piwa. Piwo parowało. Niemal doprowadziłem go do stanu używalności, gdy do knajpy wszedł niepozorny facet o szczurowarym wyglądzie. Miał ostro zakończony nos, a jego małe wąsy zdawały się drgać, gdy rozglądał się wokół.

- Ty jesteś Marvell? - czubkiem buta trącił pijaka. Jego żółte szczurze zęby błysnęły spod wąsów, gdy to mówił.

- Tutaj - powiedziałem.

Ocenił mnie spojrzeniem z góry na dół. Nagle cofnął się nie­co, dostrzegł bowiem odrażające przebranie Bolivara.

- Jesteśmy z tego samego cyrku co Puissanto - wyjaśniłem. - Sami starzy przyjaciele. Masz jakiś środek transportu?

- Mam kangurowca. Puissanto powiedział, by zabrać was do biura.

- Nie sądziłem, że ma tu biuro. Jesteś tego pewien? Czy to ma coś wspólnego z GIP?

- Cicho! - rozejrzał się wokół, ale ani pijak, ani robot-oberżysta nie zwrócili uwagi na moje słowa. - Nikt nie może wiedzieć o tym śledztwie podatkowym. Oczywiście, że ma biuro. I oczy­wiście jest ono ukryte, bo nikt nie powinien wiedzieć, kim jest. A jestem jego księgowym. Gotowi?

- Tak. Możemy iść.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, podejrzliwie przyjrzałem się jego maszynie. Widziałem już taką w dzień, a właściwie w wieczór, na­szej cyrkowej premiery. Kabina pasażerska na kangurowcu była za­wieszona pomiędzy dwoma potężnymi, przypominającymi tłoki, no­gami. Wspięliśmy się tam po drabince, znajdującej się na jednej z nóg.

- Zapnijcie pasy - polecił Pako. - Mój wehikuł naprawdę ma zryw. Jest używany przez geodetów do pracy w trudnym terenie.

Włączył właśnie silnik, kiedy z piskiem hamulców, niemal tuż pod nami, stanął policyjny wóz. Oświetlił kangurowca potężnym reflektorem. Bolivar i ja skuliliśmy się w kabinie, aby nie było nas widać.

- Wyłaź stamtąd! - warknął rozkazująco policjant. - I trzy­maj ręce na widoku.

- Nic nie zrobiłem - zaskomlał Pako.

- Natychmiast wyłaź z tej maszyny!

- Zrób to, a będziesz martwy - powiedziałem do Pako najgroź­niejszym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. Przytknąłem mu do pleców kciuk, a on jęknął z przerażeniem. - To jest odbezpieczona spluwa. I wystrzeli, jeśli natychmiast nie opuścimy tego miejsca.

Pako nacisnął na gaz.

Jednym potężnym susem kangurowiec wzbił się w powietrze. Tłoki i sprężyny złagodziły impet lądowania i natychmiast nastą­pił kolejny olbrzymi sus. Gdy podnosiliśmy się do góry, można było wytrzymać, ale przy każdym lądowaniu boleśnie gryzłem się w język. Brak treningu, po prostu.

Pojazd policyjny natychmiast ożył i rzucił się w pogoń za nami. Słychać było ogłuszający ryk syreny. Nasz środek transportu był o wiele wydajniejszy przy dużym ruchu - mogliśmy przeskoczyć przez każdą przeszkodę, ustępował jednak wozowi policyjnemu na otwartej przestrzeni. Kiedy więc ruch trochę zmalał, policja zaczęła nas doganiać. Skakaliśmy właśnie przez dzielnicę prze­mysłową, po obu stronach drogi znajdowały się zakłady fabryczne. Po następnym skrzyżowaniu zamiast nich wyrosły wysokie płoty. Wskazałem ręką jeden z nich.

- Nad nim. Skacz!

- Nie mogę! Zginiemy. Przecież nie wiem, co tam jest!

- Zginiesz na pewno, jeśli mój pistolet wypali! Skacz!!! Wrzeszcząc z przerażenia, Pako naparł z całej siły na dźwignię.

Kiedy lądowaliśmy, maszyna pochyliła się lekko na jednej z nóg - tak o dziewięćdziesiąt stopni - ale jednak zdołała wyskoczyć po­nownie w górę. I tym razem wylądowała na płaskiej powierzchni.

- Nie zastrzeliłbyś mnie, prawda? - zapytał mokry od potu Pako.

- Oczywiście, że nie... Zwłaszcza że nie mam pistoletu.

Jeszcze długi czas obrzucał mnie po cichu obelgami. Ważniej­sze jednak było to, że nie przestawał prowadzić pojazdu. Opuścili­śmy wertepy i znów skakaliśmy po drodze, co znacznie skracało tę przyjemną podróż. Pako zdaje się dobrze znał okolicę, bo porusza­liśmy się po bocznych drogach i alejkach, aż dojechaliśmy do dziel­nicy małych zakładów i punktów usługowych.

Zatrzymaliśmy się przy afiszu ”Udongo - usługi finansowe”. Tam Pako wyłączył silnik, a my opuściliśmy kabinę. Nasz prze­wodnik otworzył drzwi budynku i wprowadził nas do środka.

- A gdybyś miał wtedy pistolet, zastrzeliłbyś mnie? - zapy­tał. Najwyraźniej wciąż zszokowany, przeżywał tę przygodę, w któ­rej niemalże otarł się o śmierć.

- Przykro mi. - Naprawdę było mi przykro. - Myślałem wtedy tylko o jednej rzeczy. Bardzo nie chciałem spotkać się z policją.

Spojrzałem przez okno na zaparkowanego na zewnątrz kangurowca, a dokładniej na wielką tablicę rejestracyjną znajdującą się na jego tyle.

- Czy można go znaleźć na podstawie numerów?

- Można by... gdyby numery były prawdziwe. Pan Puissanto jest bardzo ostrożny. Pojazd został kupiony legalnie, ale tablice są fałszywe. Również ten budynek wynajmuje podstawiona firma.

Rozejrzałem się wokół. Biuro jak każde inne, tyle że dużo w nim było segregatorów i komputerów. Bolivar ściągnął zastęp­czą głowę i również rozejrzał się wokół.

- Masz gdzieś jakiś dystrybutor z zimną wodą? - zaintereso­wał się. Wciąż jeszcze paliło go wspomnienie po Pete Trucicielu.

- W drugim pokoju. Tamte drzwi - pokazał Pako. Bolivar wyszedł.

- Chciałbym użyć telefonu.

- Ale będę musiał obciążyć cię za rozmowę.

- Oczywiście, jak tylko sobie życzysz - wyciągnąłem portfel. Żałowałem nieco, że właśnie łamię jedną ze swych podstawowych zasad życiowych - żadnych interesów z księgowymi i urzędnika­mi podatkowymi. Wystukałem numer. Telefon dzwonił i dzwonił i z każdym kolejnym dzwonkiem temperatura mojego ciała opa­dała o jeden stopień. Dlaczego Angeliny nie było w naszej garde­robie? W końcu zadzwoniłem do recepcji cyrku.

- Tu Waldorf-Castoria - powiedziałem, mając nadzieję, nierozpoznawalnym głosem. - Mam wiadomość dla jednej z moich klientek, pani di Griz...

- Nie ma jej tu.

- A gdzie jest?

- Nie mam pojęcia. Widziałem ją przez krótką chwilę, kiedy wychodziła z przyjaciółmi. Odjechali wielkim czarnym samochodem.

W trakcie tej rozmowy spoglądałem w okno. Deszcz właśnie przestał padać, toteż całkiem dokładnie mogłem przyjrzeć się w świetle ulicznych latami sporemu czarnemu samochodowi, który właśnie zatrzymywał się przed biurem. Odłożyłem słuchawkę i odszedłem zaniepokojony od okna.

- Oczekujesz kogoś? - spytałem.

- Tylko Puissanta. Powiedział, że przybędzie tu jak najszyb­ciej, gdy tylko odjedzie policja.

Usłyszałem trzaśniecie drzwi samochodu, a potem ktoś zapu­kał do drzwi biura.

- To nie jest Puissanto. On ma klucze!

- Czekaj! Jesteś tu sam - chwyciłem leżącą na podłodze głowę Megalitowego Człowieka i wsunąłem się do sąsiedniego pokoju.

- Chwileczkę - zawołał Pako. Słyszałem jak otwierał drzwi. - Niestety zamknięte. Już po godzinach.

- Przykro mi. Ale mimo to mam zamiar wejść. Ten głos był mi skądś znajomy... ale skąd?

- Nie możesz wejść - usłyszałem jęk Pako. - Czy to... praw­dziwy pistolet?

- Zapewniam cię, że tak. Mogę?

Jeszcze jedno jęknięcie. Stanowczo Pako nie miał dzisiaj szczę­ścia do pistoletów. Fałszywych czy prawdziwych.

- Gdzie on jest?

- Jestem sam!

- Pako, nie potrafisz zbyt dobrze kłamać. Poza tym od jakie­goś czasu mam na podsłuchu twój telefon. Wiem, że przywiozłeś tu jednego gościa.

Jednego? Starałem się przypomnieć sobie moją rozmowę te­lefoniczną z Pako. Czy wspominałem wtedy o Bolivarze? Wrę­czyłem Bolivarowi głowę Megalitowego Człowieka i przykłada­jąc palec do ust, nakazałem milczenie. Jeśli ten przybysz nie wie o jego obecności, ma szansę się wymknąć. Skinął głową ze zrozu­mieniem. Cofnął się w głąb pokoju, ja zaś otworzyłem drzwi.

- Czego chcesz?

Człowiek trzymający w dłoni srebrny, wysadzany perłami pi­stolet, odwrócił się do mnie i uśmiechnął szeroko.

Kaizi! Imperetrix von Kaiser-Czarski. Mój pracodawca.

- Zdaje się, że wpakowałeś się w małe kłopoty, Jim. Ty i two­ja rodzina. To zupełnie do ciebie niepodobne.

- Po co ta spluwa? - zapytałem, zwłaszcza że cały czas mie­rzył mi w brzuch.

- Jesteś poszukiwany przez policję. Może to dla mojego włas­nego bezpieczeństwa.

- Kłamiesz, Kaizi. Zdaje mi się zresztą, że nigdy nie mówi­łeś prawdy.

- Czasami, Jim - uśmiechnął się. - Czasami. Ale za to za­wsze płaciłem ci na czas.

- Mogę wiedzieć, czemu założyłeś podsłuch w telefonie Pako?

- No, to chyba oczywiste. Jako finansista zawsze lubię wie­dzieć, co zamierzają władze podatkowe.

Usłyszałem, że ktoś wchodził przez zewnętrzne drzwi. Kaizi uniósł broń.

- Nie rób teraz nic głupiego, Jim. Po prostu odwróć się i wy­ciągnij przed siebie ręce.

Zrobiłem to. Na moich nadgarstkach zatrzasnęły się kajdanki. A obrzydliwe oblicze, w które patrzyłem, było mi znajome.

- Igor!

Rzeczywiście był to kierowca ciężarówki, który wiózł nas swe­go czasu na farmę świniozwierzy.

- A jakże, Igor - zgodził się Kaizi. - Lubię śledzić poczyna­nia moich pracowników. A teraz proszę usiądź na krześle. Przy­gotowałem dla ciebie mały pokaz.

Postawił na stole miniholoprojektor i uruchomił go. Pośrod­ku pokoju pojawił się obraz.

- Angelina!

A ona zaczęła mówić.

- Jim, jeśli mnie właśnie słuchasz, nie rób w tym momencie niczego głupiego i zbyt pochopnego - powiedział obraz i zmalał, gdyż kamera cofnęła się. Za Angelina stał zamaskowany mężczy­zna i trzymał ją na muszce pistoletu. Teraz też dostrzegłem, że moja żona ma związane ręce. Obraz zamigotał i ujrzałem Glorianę. Rzucała się wściekle, ale była kompletnie związana i unieru­chomiona. Jeszcze jedno przesunięcie kamery i znów pojawiła się Angelina. Była również wściekła, ale w odróżnieniu od Gloriany demonstracyjnie zachowywała absolutny chłód. Mówiła krótki­mi, wyrzucanymi z siebie, zdaniami. - Za tym stoi Kaizi. Jest pew­nie teraz z tobą. To on kazał mi do ciebie mówić. Słuchaj jego rozkazów. Rób, co mówi. Jeśli nie, ostrzegał, że natychmiast zabi­je Glorianę. - Moja żona była naprawdę wściekła. Z trudem wy­dobywała z siebie słowa. - A jeśli to cię nie przekona... Powie­dział, że wtedy ja będę następna...


Rozdział 13


To była jedna z tych sytuacji, jakich naprawdę nie lubię. W porządku, przyznaję, bywałem w takich opałach już w przeszłości. Nieważne jednak, ile razy w życiu miałeś pistolet przystawiony do głowy, nigdy nie stanie się to dla ciebie rutyną.

I co najważniejsze, zazwyczaj niebezpieczeństwo groziło tylko mnie. Teraz zaś chodziło o moją rodzinę. Cała nadzieja na od­mianę losu opierała się na założeniu, że Kaizi nie ma pojęcia, iż w drugim pokoju znajduje się Bolivar. Spojrzałem na Pako - nie zamierzał wspomnieć o obecności Bolivara. No cóż, lepsze to niż nic, ale dalej stąpaliśmy po bardzo cienkim lodzie. Nie by­łem oczywiście szczęśliwy z takiego obrotu sprawy, ale utrata panowania nad sobą niewiele by pomogła. Tak jest, Jim, kontro­luj zachowanie.

- Grozisz kulkami, Kaizi? Ale jedną sprawę postawmy jasno od razu na początku. Jeśli mojej żonie spadnie choćby włos z gło­wy, oznacza to, iż podpisałeś na siebie wyrok śmierci.

- Nie jesteś teraz w sytuacji, która pozwalałaby ci na jakie­kolwiek stawianie warunków!

- To nie są warunki, Kaizi. To jest tylko przedstawienie fak­tów. Jeśli to nie ja położę kres twojej marnej egzystencji, zrobi to ktoś inny. Teraz kiedy już osiągnęliśmy w tej sprawie porozumie­nie, czego właściwie ode mnie chcesz?

Pomyślał chwilę nad tym, co powiedziałem, potem jednak zdecydował się zignorować moje słowa. Jego ego było co naj­mniej tak wielkie jak czerwony karzeł. Uśmiechnął się niemal po przyjacielsku.

- Widzisz, jakie to było łatwe!

Schował spluwę do kabury i spojrzał na skulonego Pako. Wyciągnął w jego kierunku paluch.

- Ty, jak się domyślam, chcesz jeszcze trochę pożyć? Pako pobladł gwałtownie. Nie potrafił wydusić z siebie ani słowa, zdołał jedynie skinąć głową.

- Dobrze. Mógłbym cię wprawdzie poprosić, żebyś zachował to, czego byłeś świadkiem, tylko dla siebie Ale nie mam żadnej pewności, że tak by się stało - Kaizi spojrzał na mnie. - Moje szczegółowe studia nad twoją przeszłością przyniosły mi wie­dzę, że nader często używasz gazu usypiającego z domieszką ele­mentów wywołujących amnezję. Czy słusznie przypuszczam, że masz go przy sobie i teraz?

Przytaknąłem skwapliwie.

- Świetnie. Czy byłbyś tak miły, by poczęstować nim Pako?

Spokojnie patrzył, jak księgowy pada nieprzytomny na pod­łogę. Trącił go nogą, ale Pako zareagował tylko głośniejszym chrapnięciem.

- To i dla twojego, i dla mojego bezpieczeństwa. Nikt nie po­winien wiedzieć o naszej współpracy. Chcę, abyś przejął nadzór nad pewnymi operacjami finansowymi w moich interesach.

- Nic nie wiem o bankowości.

- Mówię o rabowaniu banków, a w tej dziedzinie masz spore doświadczenie. Jak do tej pory odpowiedzialnym za te operacje był Igor. Ale on nie ma wyobraźni ani zdolności i nadaje się tylko do wykonywania rozkazów.

Igor spojrzał na niego spode łba, ale nie zaprotestował.

- Sam musiałem przygotowywać wszystkie plany, a przecież mam jeszcze mnóstwo innych zajęć. Więc ty przejmiesz dowo­dzenie nad drużyną rabunkową. Nad drużyną robotów specjalnie zaprojektowanych tylko do wykonywania tego typu pracy.

- To nie będzie działać. Roboty muszą przestrzegać praw ro­botyki. Nie mogą zranić człowieka, kłamać, kraść, popełnić sek­sualnego wykroczenia lub zachowywać się niemoralnie...

- Nie nudź, Jim. Ja nie mówię o inteligentnych robotach. Ja mówię o bezmózgich maszynach, które zostały dokładnie zapro­gramowane. Idź z Igorem. Ma już plany i instrukcje dotyczące waszego pierwszego zadania. Musicie dokończyć operację w mo­im własnym banku.

Sytuacja zaczynała się nieco rozjaśniać.

- Obrabowałeś swój własny bank?

- Oczywiście. Tym prostym sposobem wyłączam się z listy podejrzanych przy wszystkich następnych rabunkach.

Teraz naprawdę sporo kawałków układanki trafiało na swoje miejsce.

- A więc pozwól mi zgadnąć, to ty wrobiłeś Bolivara w tę kradzież?

Z uśmiechem przytaknął głową.

- Co spowodowało, że jeszcze bardziej mnie osaczyłeś... A po­tem to ty wskazałeś mnie jako przestępcę i udostępniłeś dane policji! Nie ściągnąłeś mnie na tę planetę, abym zastopował napa­dy na banki, ale po coś wręcz przeciwnego!

Skoczyłem do niego, a on natychmiast włączył przycisk ekra­nu holograficznego i pojawiła się postać Angeliny. Powstrzyma­łem się przed zaciśnięciem rąk na jego gardle. Z trudem. Coraz boleśniej zacząłem sobie zdawać sprawę, że cały czas mną stero­wano. Z uśmiechem przytaknął głową, czytając z wyrazu mojej twarzy, że wreszcie to pojąłem.

- Twoja chciwość cię zgubiła. - Przesunął nogą na bok ciało Pako i siadł wygodnie w fotelu. - Tak jak sobie zaplanowałem, widziałeś tylko te cztery miliony dziennie. Ten złoty miraż prze­słonił ci wszystko, zagłuszył wszelkie podejrzenia i wprowadził wprost do mojej pułapki. Każdy rozsądny człowiek jeszcze by się z niej starał wydostać, zanim się zatrzasnęła, ale nie Stalowy Szczur, który zawsze chadza własnymi ścieżkami! Właśnie na to twoje monstrualnie rozdęte ego najbardziej liczyłem. I dlatego tu teraz jesteś. Czy nie mam racji?

W głębi duszy musiałem przyznać, że ma. Chociaż nie podo­bała mi się ta wzmianka o moim monstrualnym ego. Ale nie mia­łem zamiaru sprawić mu tej satysfakcji i zgodzić się z nim. Przy­ciągnąłem do siebie krzesło i rozsiadłem się na nim wygodnie. Rozluźniłem się. Zacząłem też bezmyślnie skubać palcami moją świecącą pelerynę.

- Kaizi, stary złodzieju, a nie przyszło ci do głowy, że teraz to ja mogę przywieść cię do upadku?

Potrząsnął głową.

- Nie, to niemożliwe. Teraz jesteś uciekinierem ściganym przez wszystkie możliwe wydziały policji na tej naprawdę policyjnej planecie. Mam poza tym zakładnika, który zapewni mi twoją cał­kowitą współpracę. W dodatku - uśmiechnął się szeroko i nie od­mówił sobie przyjemności wbicia jeszcze jednej szpili w moje sfla­czałe już teraz ego - dokładnie śledziłem wszystkie twoje wielkie operacje finansowe. Czy naprawdę sądziłeś, że możesz wyprowa­dzić w pole faceta, który jest mistrzem w praniu pieniędzy i ope­racjach międzybankowych? Jedynym naprawdę oryginalnym po­sunięciem w tych machinacjach było założenie twojego własnego banku, aby w ten sposób ukryć moje pieniądze. Ale to nawet nie był twój pomysł, prawda? Bolivar to wymyślił. Z przyjemnością zatrudniłem faceta o tak oryginalnych pomysłach w moim banku. Z jeszcze większą przyjemnością wydałem go policji za jego głu­pie mniemanie, że może mnie wywieść w pole.

- Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz - powie­działem ostro. Chociaż niestety wiedziałem bardzo dobrze, o czym mówi. Znów ten drwiący uśmiech. Zacisnąłem pięści. Z jaką roz­koszą ukręciłbym mu łeb. Spokojnie, Jim. Rozluźniłem się i opar­łem wygodnie w krześle. Przecież on właśnie chciał wyprowa­dzić mnie z równowagi.

- Te miliony, które ci zapłaciłem, ten złoty cielec, który stał się twoim bogiem. Pieniądze wróciły do mnie. I co o tym sądzisz?

- Sądzę, że lepiej będzie, jak zmienimy temat, bo za bardzo się podniecasz i może ci pęknąć jakieś naczynie krwionośne. Rozma­wiamy wyłącznie o kłamstwach. Naprawdę doceniam cię za to i tylko za to, że jesteś niezrównanym łgarzem. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej sądzę, że wszystko, cokolwiek mi powiedzia­łeś, odkąd się znamy, jest kłamstwem. Chciałeś mnie sprowadzić na Fetor wyłącznie po to, abym służył ci za przykrywkę w twoich kra­dzieżach. Abym był jedynym podejrzanym w przestępstwie, które jak się domyślam, będzie polegać na serii rabunków bankowych. Z których oczywiście tylko ty będziesz czerpał korzyści.

Uśmiechnął się i ukłonił lekko.

- Trzeba mieć trochę wyobraźni, by się wzbogacić w tej kon­kurencyjnej galaktyce. A Fetor jest wspaniale nadającym się do tego miejscem. Skorumpowana policja, chciwi kapitaliści, nie istniejące prawa podatkowe. To jest właściwie licencja na dru­kowanie pieniędzy.

Teraz już naprawdę z trudem panowałem nad nerwami. Ale je­śli kiedykolwiek był mi potrzebny rozsądek, to właśnie teraz. Mu­siał przecież w końcu nastąpić koniec serii rabunków. Co wtedy?

- Więc przeprowadzę dla ciebie tę operację. I co dalej? Co będzie po ostatnim skoku?

- A to już zależy tylko od ciebie, mój drogi przyjacielu. Jeśli zostaniesz pochwycony, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ujawnisz naturę moich operacji. Policja Fetor jest bardzo wpraw­na w wyciąganiu zeznań od nawet najbardziej opornych przesłu­chiwanych. Prawdopodobnie nie uwierzą ci, ale gdyby jednak uwie­rzyli, mogłoby to być dla mnie kłopotliwe. Dlatego też musisz się bardzo starać, żeby cię nie schwytali. Bardzo starannie prze­analizowałem twoją przeszłość kryminalną - dlatego właśnie wybrałem ciebie. Jesteś bardzo dobry w wymykaniu się policji. Przypuszczam, że jeśli się przyłożysz, nie zdołają cię złapać i uciek­niesz z tej planety, kiedy nasz mały kontrakt się skończy. To ci zresztą właśnie sugeruję. Pomogę ci nawet dostać się na jakąś od­ległą planetę i to bezinteresownie, jak już wyjaśniałem. Tam też dołączy do ciebie twoja żona. I jestem pewien, że nie będzie cię kusiło, by kiedykolwiek powrócić na Fetor.

- A co będę miał z całej tej akcji?

- Czy wolność to mało? - Nagle przestał się uśmiechać i znów miałem do czynienia z jego prawdziwą wredną osobowością. - Wolność i odzyskana rodzina. Sądzę, że to będzie dobra cena za twoje usługi.

Tak się sprawa przedstawiała i nic tu nie mogłem zrobić. Na razie. Ale naszą rozmowę słyszała jeszcze jedna para uszu. Ścia­na była cienka, a wewnętrzne drzwi mało solidne. Bolivar musiał słyszeć każde słowo, naszej rozmowy. Będzie wiedział, że o sie­bie potrafię zadbać, domyśli się też, że to on ma śledzić Kaiziego, aby dowiedzieć się, gdzie jest trzymana Angelina. Jeśli ona zosta­nie uwolniona i umieszczona gdzieś w bezpiecznej kryjówce, całe plany Kaiziego nie będą warte funta kłaków. Na razie więc musia­łem zyskać na czasie i robić to, co mi kazano. I znaleźć jakiś spo­sób komunikowania się z Bolivarem. Naprawdę nie było innej drogi.

- Kiedy zaczynamy? - zapytałem cicho, maskując moje praw­dziwe uczucia. Na razie.

- Wspaniale! - Kaizi zachwycony zatarł ręce. - Igor zapewni transport i przekaże ci moje rozkazy. - Spojrzał za okno na ciem­niejące niebo. - Bank jest zamknięty. Pracownicy już wyszli i lo­kal jest pusty. Pójdziecie do Skarbca Wdów i Sierot i przeniesie­cie z powrotem to, co zostało ukradzione.

Wyszliśmy. Kaizi wsiadł do swej luksusowej limuzyny. Igor i ja do znanego mi już rozpadającego się grata. Wlazłem za nim do kabiny.

- Ta współpraca ze mną już niedługo skończy się dla ciebie śmiercią lub kalectwem albo czymś jeszcze gorszym.

Wydał z siebie dźwięk, który był czymś pomiędzy chrząknię­ciem a śmiechem.

- Zapomnij. Szef trzyma cię na krótkim łańcuchu. Teraz do roboty.

Pojechaliśmy do miasta. Była godzina szczytu, ale cały ruch odbywał się w przeciwnym kierunku. Nikt nie zwracał uwagi na nasz obrzydliwy wehikuł. Nawet policja patrzyła w inną stronę, gdy nadjeżdżaliśmy. Ominęliśmy główne ulice i podjechaliśmy wprost pod Pierwszy Międzygwiezdny Bank Wdów i Sierot i sta­nęliśmy w małej alejce na jego tyłach. To znaczy Igor nacisnął hamulce i jakoś zdołaliśmy się zatrzymać. Teraz zaczął grzebać w skrytce obok siedzenia i wyciągnął mały magnetofon, który powiesił sobie na szyi. Wcisnął przycisk.

- Wyłącz system alarmowy przez położenie dłoni na metalo­wej płytce obok tylnych drzwi banku. Zrób to teraz.

Igor mruknął ze zrozumieniem, otworzył drzwi kabiny i wy­siadł. Widziałem, jak dotyka knykciami wspomnianej płytki.

- Otwartą dłonią - polecił głos z odtwarzacza. Czyżbym sły­szał niejaką desperację w jego tonie?

Uruchomiła się niewidoczna maszyneria i ciężka płyta drzwi powoli zsunęła się w dół pod ziemię. Igor wdrapał się z powro­tem do ciężarówki i uruchomił hałaśliwy silnik.

- Wjedź do środka - kontynuował automatyczny głos.

Cudownie! Ten kretyn prawdopodobnie nawet nie umie czy­tać. Wjechaliśmy na teren banku, a Igor wciąż zgodnie z instruk­cjami zamknął bramę i nakazał mi iść za sobą.

- Uaktywnić roboty - brzmiała następna komenda. Opuściliśmy rampę prowadzącą na półpiętro i weszliśmy tam.

W ciemnościach dostrzegłem metaliczne lśnienie wielu małych maszyn. Igor po kolei pochylał się nad każdym robotem i włączał go. Zapaliły się zielone lampki, kółka i gąsienice poruszyły się lekko, potem zatrzymały. Igor wcisnął przycisk odtwarzacza w oczekiwaniu na dalsze polecenia. - Wszyscy i wszystko do banku.

- Weź roboty. - Igor odwrócił się do mnie. - Za mną.

- Chodźcie, chłopaki - powiedziałem. I nic się nie stało. Wszyst­kie roboty, jakich kiedykolwiek używałem, były sterowane głosem. Te nie. Pochyliłem się nad pierwszym z nich i dostrzegłem małą dźwi­gnię pomiędzy tylnymi kółkami. Kopnąłem dźwignię i maszyna pi­snęła, a następnie pojechała do przodu. Skopałem więc w podobny sposób wszystkie roboty, aż zaczęły jeździć w kółko. Potem jednak pojechały grzecznie za mną, gdy zszedłem z rampy i w ślad za Igorem ruszyłem w głąb banku. Zastanawiałem się, co za sadomasochistyczny umysł zaprojektował system sterowania tych robotów.

Procesja podążała w ślimaczym tempie. Miałem tylko nadzieję, że zdążymy stąd wyjść przed świtem. Zatrzymując się od czasu do czasu, aby wysłuchać instrukcji, dotarliśmy jednak w końcu do głównych pomieszczeń. Alarmy były wyłączone, światła zapa­lone, wszelkie kraty podniesione. Stanęliśmy wreszcie twarzą w twarz z masywnymi wrotami do sejfu.

- Wprowadź sześć, sześć, sześć, sześć razy - rozkazał głos. Igor zrobił, jak mu polecono. Zamek zaskoczył, zapaliła się zielona lampka. Podczas kiedy on czekał na polecenie przekręce­nia koła, ja je przekręciłem. Sztaby wyskoczyły z obejm. Pchną­łem ciężkie drzwi.

Kiedy ostatni raz zaglądałem tu z Bolivarem, miejsce to wy­glądało jak prawdziwe pobojowisko - skrzynki depozytowe były wyrwane i leżały na podłodze, puste. Teraz większość z nich znów stała na swoich miejscach, oprócz tych, które zbyt ucierpiały pod­czas tamtego skoku. I co teraz?

- Idź do skrytki trzy dwa pięć i otwórz.

Zrobiłem to pierwszy, nie była zamknięta i bez problemu się wysunęła.

- Uruchom urządzenie.

Skrytka była pusta, jeśli nie liczyć plastikowego pojemnika z guzikiem pośrodku podpisanym ”naciśnij mnie”. Tak też postą­piłem i nagle poczułem, że się zapadam.

Opuszczała się cała podłoga skarbca. Lampy oświetliły całą salę znajdującą się pod skarbcem.

Pomieszczenie załadowane było po brzegi przezroczystymi plastikowymi pojemnikami wypełnionymi kredytami we wszel­kich nominałach, jak również klejnotami i dziełami sztuki. Naj­wyraźniej spoczywała tu cała zawartość skrzynek depozytowych.

- Wspaniale rozegrane - powiedziałem sam do siebie. - Moje najniższe ukłony dla Kaiziego, prawdziwego geniusza zbrodni. Co zresztą nie zmienia faktu, że jest także wyjątkowo wredną świnią.

To był doskonały plan obrabowania swego własnego banku. Wystarczyło wejść do skarbca po godzinach pracy i otworzyć to pomieszczenie. Które zresztą zostało z pewnością wybudowane przez jakichś wynajętych murarzy spoza planety. Potem tylko trze­ba było przenieść na dół te wszystkie skarby i podnieść podłogę. I już mamy wielką kradzież, szok i przerażenie - no i z pewno­ścią pisanie skarg i wyciąganie odszkodowania od kompanii ubezpieczeniowych. A przecież jeszcze dodatkowo bankier miał te niby skradzione bogactwa.

Kilka kopniaków i roboty znów zabrały się do pracy. Roboty humanoidalne ładowały towar na roboty wózkowe, a te odwoziły transport za transportem. Wraz z Igorem przyglądałem się tylko całej tej krzątaninie, aż cała ukryta komnata była uprzątnięta do czysta, za wyjątkiem kilku plastikowych resztek. Podążyliśmy więc za naszymi pomocnikami z powrotem. Igor wysłuchał instrukcji zamknięcia i zabezpieczenia skarbca i banku. Najwyraźniej bra­kowało mu inteligencji, żeby bez zdalnego sterowania powtórzyć w odwrotnej kolejności to, co wykonywał, wchodząc do skarbca.

Była już północ i czułem spore zmęczenie. Kiedy jechaliśmy ciemnymi ulicami, teoretycznie tylko oświetlanymi kilkoma lam­pami, niemal zasypiałem na siedząco. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed jakimś olbrzymim magazynem. Igor musiał już tu kie­dyś być, ponieważ bez instrukcji zdołał uruchomić automaty otwie­rające wrota wyjściowe. Wjechaliśmy.

- Gdzie będziemy spali? - zapytałem z nadzieją w głosie. - I jedli?

- Rozładunek najpierw.

Pomieszczenie, w którym byliśmy, miało grube ściany i sta­rannie zamknięte prowadzące doń wszystkie wejścia. Usiadłem na jakiejś skrzyni i drzemałem, podczas gdy roboty rozładowy­wały ciężarówkę i układały skradzione przedmioty. Kiedy skoń­czyły, rozjechały się ku niszom z akumulatorami, Igor zaś ziew­nął szeroko i powiódł mnie do części budynku, którą przy odrobinie dobrej woli można było nazwać mieszkalną. Jeśli ktoś lubił miesz­kać jak świniozwierz w chlewie.

Igor wypił swój obiad wprost z półlitrowej flaszki, wybełko­tał coś całkowicie niezrozumiale, a potem legł na jednym z barło­gów i zapadł w sen. Przezwyciężyłem z trudem pokusę kopnięcia go w łeb i wybrałem się na zwiedzanie tego pomieszczenia. Był tam stół z telefonem, ale zignorowałem go - ten aparat musiał być podłączony wprost do centrum kontroli Kaiziego. Sprzęt kuchen­ny wyglądał tak samo obrzydliwie jak sypialnia, ale jednak ku­chenka mikrofalowa i lodówka zdawały się działać. Tylko że za wyjątkiem kilku torebek z mrożoną ośmiornicą i frytkami nie było nic, co by można ugotować. Wrzuciłem zawartość jednej z nich do kuchenki i w kilka minut później wyciągnąłem jakąś dymiąca breję, którą można było ostatecznie nazwać jedzeniem.

Zmusiłem się do przeżucia paru kawałków, a potem znalaz­łem sobie barłóg jak najdalej od chrapiącego Igora.

A więc spać.

Moją ostatnią myślą, przed zamknięciem oczu, była smutna refleksja, że z pewnością zdarzało mi się przeżyć milsze dni niż dzisiejszy.


Rozdział 14


Spałem ze dwie godziny, nim włączył się alarm w zegarku. Wibrował cicho na moim nadgarstku. Igor wciąż chrapał. Są­dziłem, że jeszcze dość długo będzie się oddawał temu zajęciu, zważywszy na ilość alkoholu, jaką wypił. Czas był najwyższy, bym zorganizował sobie jakiś kanał komunikacyjny, o ile to tylko było możliwe. Opuściłem tę ponurą sypialnię, przeszedłem nad ładują­cymi się robotami i znalazłem małe drzwi, zaraz przy wjeździe do garażu. Były oczywiście zamknięte i miały alarm, ale nawet przy moim obecnym zmęczeniu łatwo sobie z nimi poradziłem.

Wyjrzałem na zewnątrz. Ulica była pusta, brudna i zapusz­czona. Przedmieścia biedoty. Wspaniała dzielnica jak na potrze­by Kaiziego. Była za to spora szansa, że o tej porze nocy nikogo nie będzie na zewnątrz. Miałem taką nadzieję, bo łatwo, niestety, było mnie zapamiętać w moim zniszczonym stroju scenicznym. Deszcz przestał już padać, ale wszystko było obrzydliwie mokre. Postawiłem kołnierz magicznej peleryny i wyszedłem w poszukiwaniu telefonu.

W ciągu najbliższej półgodziny znalazłem dwa aparaty - oba zniszczone przez wandali. Padałem z nóg, ale jednak musiałem iść dalej. To mogła być jedyna okazja, kiedy wykradłem trochę czasu dla siebie. Skontaktowanie się z synem było absolutnie konieczne. Szedłem więc niestrudzenie. Byłem jedynym pieszym na ulicy, cho­ciaż od czasu do czasu mijał mnie jakiś samochód lub ciężarówka. Jeszcze jeden zniszczony telefon i już miałem zrezygnować, gdy nagle dostrzegłem w oddali kolorowy świetlny napis.

Mechatarg! To było właśnie to, czego szukałem. Całodobowa kompletnie zmechanizowana dzielnica handlowa, w której, poza innymi klientami, trudno było spotkać żywego człowieka. Kupują­cych faktycznie kilku zauważyłem, ale trzymałem się od nich z dala. Co zresztą nie było takie trudne, bo oni też zachowali duży dy­stans jeden od drugiego, kiedy ładowali do koszyków żarcie i piwo. Ominąłem ich więc z daleka i zanurzyłem się w wewnętrzne alejki, o tej porze kompletnie ciche i opustoszałe. Kiedy się zbliżyłem, wykrywacze ruchu odkryły moją obecność i wszystkie automaty oży­wiły się. Zignorowałem jednak ich natarczywe wezwania, żeby ku­pić buty, meble, dilda, książki, wibratory i pigułki odchudzające; wszystkie produkty niezbędne w nowoczesnym społeczeństwie.

- Kup mój garnitur! - krzyknął manekin na wystawie, które­go właśnie mijałem.

- Kup mnie.... - wyszeptał kusząco sexbot z głębi różowej pościeli.

- Wygraj na loterii!

- Upij się szybciej i bądź pijany dłużej! Tak właśnie działa SkunkDrunk, wstrzykiwany alkohol.

- Połączenia natychmiastowe...

To było to! Wystawa pełna telefonów najróżniejszych kolo­rów i kształtów. Przedarłem się przez jazgot wszystkich reklam, aż wreszcie znalazłem przenośny aparat na tyle mały, że mieścił się w kieszeni mojej koszuli. Wrzuciłem monety do odpowiedniej maszyny, a potem jeszcze sporo banknotów, by od razu wykupić z góry czas połączenia na dość długi okres. Ekran kasowy błysnął całą tęczą kolorowych świateł, rozległy się fanfary.

- Dziękujemy dobry człowieku, byłeś cudownym klientem! - powiedział jakiś nagrany głos.

Telefon wreszcie wsunął się do mojego koszyka, złapałem go chciwie i wyszedłem. Znalazłem ciemną bramę, w której mogłem swobodnie porozmawiać. Przeleciałem przez kilka plików informa­cyjnych, aż wreszcie ustaliłem właściwy numer i wystukałem go.

- Witamy w sławnym na całą galaktykę Colosseo, goszczą­cym teraz niewiarygodny cyrk Bolshoi Big Top. Jeśli chcesz połą­czyć się z kasą, aby zamówić bilet, wciśnij jeden. Jeśli chcesz...

Wciskałem guziki, aż zaczął mnie boleć kciuk. Wreszcie prze­biłem się przez cały szereg automatów i uzyskałem połączenie z nu­merem, o który mi chodziło. Telefon dzwonił przez dłuższy czas.

- Czy wiesz, która jest teraz godzina? - usłyszałem wreszcie w słuchawce zaspany głos.

- Wiem, Gar. Nie zrobiłbym tego, gdyby nie wyjątkowa sy­tuacja. Twoja ciotka Matylda jest chora i u progu śmierci. Jeśli chcesz się dowiedzieć szczegółów, zadzwoń pod numer, który ci zaraz podam.

Zapanowała chwila ciszy.

- Poczekaj chwilę. Muszę znaleźć pisak.

Dobra nasza! GarGoyl nie był już wprawdzie w Korpusie Specjalnym, ale nie zapomniał o kodzie Matyldy. Odpowiedział właściwie z pisakiem. To było zresztą prymitywnie proste. Jeśli agent uważał, że telefon jest zapluskwiony, podsłuchiwany lub w jakimś inny sposób nie zapewniał bezpieczeństwa, używał po prostu jakiegokolwiek zdania z Matyldą w środku. Potem zaś po­dawał numer kontaktowy, którego cztery ostatnie cyfry były po­dane o jedną za nisko. Jeśli były to na przykład cztery, siedem, zero, dziewięć, odbiorca wiadomości zapisałby pięć, osiem, je­den, zero. Proste, ale jednocześnie skuteczne. Wyłączyłem się i za­cząłem iść w kierunku naszej składnicy.

Gar musiał mieć identyczne jak ja problemy ze znalezieniem nie uszkodzonego automatu telefonicznego, bo byłem już niemal na miejscu, gdy zadzwonił.

- Czy to ty, Marvell?

- Tak. Jestem pewien, że wszystkie telefony w Colosseo są na podsłuchu, pamiętaj o tym. Czy Megalitowy Człowiek już wrócił? - Nie. A powinien?

- Nie jestem pewien. Kiedy go opuszczałem, był bezpiecz­ny. Ale znajdowaliśmy się wtedy daleko na przedmieściach i nie miał transportu - spojrzałem na zegarek. - Powiedz mu, żeby zadzwonił do mnie z bezpiecznego telefonu dokładnie w południe. Jeśli do tego czasu nie wróci, powiedz mu, żeby zadzwonił o pół­nocy. I ma to robić regularnie, dopóki nie nawiążemy kontaktu. Rozumiesz mnie?

- Rozumiem - odpowiedział GarGoyl i wyłączył się.

To było na razie wszystko, co mogłem zrobić. Bolivar w prze­braniu Megalitowego Człowieka mógł mieć spore kłopoty z po­wrotem do cyrku. Ale wiedziałem, że dopóki nie znajdą go, Kaizi albo policja, poradzi sobie. Miałem przynajmniej taką nadzieję.

- Nie. Wiem, że jest bezpieczny i że wróci! - krzyknąłem gło­śno, żeby podnieść nieco swoje morale.

Doczłapałem się z powrotem do naszej sypialni. Igor wciąż chrapał. Narzuciłem koc na głowę i starałem się pójść w jego ślady.

Obudziłem się, klnąc na czym świat stoi. Mój tępy kompan właśnie kopał w łóżko. Ale poruszał się na tyle szybko, że zdołał uniknąć mojej pięści.

- Mamy rozkazy! Mamy jechać! Na północ, dobrze. Był szef. To dla ciebie. Na północ - niemal się uśmiechał.

Nie zadawałem mu pytań. Wkrótce sam się dowiem, dlacze­go niby jazda na północ jest dobra. Podniosłem podaną mi paczkę i przeczytałem napis - ”Maskarada”, i jeszcze ”zaskocz swoich przyjaciół” na drugiej stronie.

Otworzyłem paczkę i spojrzałem na znajdującą się tam ma­skę. Nie był to nikt, kogo bym znał i chyba o to w tym wszystkim chodziło. Pseudocielesna maska z instrukcją obsługi. Jak ją przy­czepić do ciała, jak utrzymywać aktywną, jak karmić. Najwyraź­niej żywiła się rosołem z kury. Jedna puszka rosołu wraz z lej­kiem była załączona do kompletu.

Działała cudownie. Zupełnie inna osoba spoglądała na mnie teraz z pękniętego lustra. No, przynajmniej nie musiałem już mar­twić się o policję. Wystarczało zmartwienie, jakie miałem z Kaizim.

Byłem nieco głodny. Kiedy jednak zobaczyłem, jak Igor zja­da dwie oślizgłe ośmiornice w potrawce, cały mój apetyt gdzieś znikł. Pomyślałem sobie, już nie pierwszy raz, że lepiej czułbym się w towarzystwie mniej obrzydliwego kompana. Na razie więc darowałem sobie śniadanie.

Wkopaliśmy nasze roboty z powrotem w ich elektroniczne życie i załadowaliśmy je na ciężarówkę. Potem Igor dorzucił na pakę jeszcze jedną rzecz, która mnie zainteresowała - przenośną ładowarkę akumulatorów. A to oznaczało, że nie wrócimy tu na nocleg. Ciekawe, gdzie na północy spędzimy noc.

Włączyliśmy się do porannego ruchu, aż dotarliśmy do wjaz­du na komputerostradę. To była całkowicie zautomatyzowana trasa, która przejęła kontrolę nad pojazdem, jak tylko opuścili­śmy bramkę wjazdową po zapłaceniu za wjazd. Przyspieszyliśmy na chwilę, aż znaleźliśmy się dokładnie dziesięć metrów za po­przedzającym nas pojazdem. Dalej już ciężarówka posuwała się z komputerową precyzją. Ponieważ komputery przejęły całe prowadzenie pojazdu, Igor zasnął niemal od razu. Ja zaś przygląda­łem się przygnębiającemu przemysłowemu krajobrazowi za oknem, jak również punktom parkingowo-usługowym na trasie. Pojawia­ły się dokładnie co pół godziny. Wzorowa organizacja.

Było dziesięć minut przed południem, gdy wyłączyłem zdal­ne sterowanie i zjechałem z głównego pasa komputerostrady. Za­wyła głośno syrena. Igor zerwał się przerażony i wyrwał z moich rąk koło kierownicy. Nacisnął hamulce i zatrzymaliśmy się z pi­skiem opon.

- Próbujesz nas zabić!

- Nie. Chcę się zatrzymać.

- Zatrzymać. Po co?

- Mam potrzebę. Taki mały pokoik.

- Mały pokoik?

- Muszę się odlać, ty tępaku.

- Aaa - najwyraźniej przeprowadzał w myślach test kontroli pęcherza, bo jego twarz wyrażała niezwykłe skupienie. - Dobra.

Weszliśmy do środka.

Bez przerwy kontrolowałem czas. Szybko opróżniłem pęcherz i zmierzałem do wyjścia z toalety.

- Gdzie idziesz? - zainteresował się Igor.

- Żreć. Spotkamy się przy ciężarówce.

Był bardzo podejrzliwy, ale nie bardzo mógł cokolwiek zro­bić. Odczekałem, dopóki nie zobaczyłem go zmierzającego na parking. Jeszcze trochę do południa. Wystarczy, żeby wziąć z au­tomatu kokain-colę - wciąż jeszcze byłem zmęczony po nocy - oraz wielką kanapkę z fasolą. Usiadłem w bufecie i zabrałem się do jedzenia, uważnie obserwując przeszklone drzwi.

Telefon zadzwonił dokładnie w południe.

- Bolivar?

- Nikt inny. - Powiedz... nie, nie teraz!

Nagle w polu widzenia pojawił się Igor, zmierzający w stronę drzwi.

- Daj mi numer i czekaj na telefon o pomocy.

Zamoczyłem palec w coli, pochyliłem się pod stół, i namazałem szybko numer na podłodze. Kiedy pojawił się mój kompan, telefon miałem już w kieszeni.

- Czas. Trzeba jechać.

- Tak. Już idę - wstając, zapamiętywałem numer.

Im dalej zmierzaliśmy na pomoc, tym wszystko wokół zmie­niało się na lepsze. Zakłady przemysłowe, kopalnie i dymiące fa­bryki zaczęły ustępować miejsca zautomatyzowanym farmom. Miło było zobaczyć nieco zieleni. Potem pojawiły się drzewa, coraz więcej, aż droga w końcu naprawdę przecięła wielką połać dzie­wiczych lasów. Zanurzyliśmy się w tunel pod znajdującymi się przed nami wzgórzami. Kiedy wynurzyliśmy się po drugiej stro­nie, ujrzeliśmy malownicze wybrzeże opadające ku błękitnemu morzu. Zrozumiałem, dlaczego Igor twierdził, że dobrze jest je­chać na północ. Pojawiły się pierwsze domy, prawdziwe dwory otoczone ogrodami. Teraz nawet brzeg szosy był udekorowany krzewami i kwiatami.

- Tu mieszkają szefowie? - spytałem.

Potwierdzające mruknięcie w odpowiedzi. Cóż, to było bardzo spolaryzowane społeczeństwo - niewiele pośrodku, byłem tego pe­wien. Zjechaliśmy przy pierwszej bramce i wjechaliśmy na teren zautomatyzowanej posiadłości, którą od strony drogi osłaniały drze­wa. Igor najwyraźniej już tutaj był. Jechał bez wahania pomiędzy rozlicznymi alejkami wprost do samotnie stojącego budynku.

Słońce grzało mocno. Jego promienie odbijały się od zroszo­nej wodą trawy, od znajdującego się pod wielkim parasolem sto­lika oraz od siedzącego tam Kaiziego i szklanki ze zmrożonym napojem, którą trzymał w dłoni.

- Wyglądasz obrzydliwie - powiedział na mój widok, kiedy wylazłem z ciężarówki. Miał rację. Moja nie ogolona twarz za­czynała swędzieć pod sztuczną maską. Moje oczy były podkrążo­ne i zaczerwienione jak u królika. A zmoczone przez deszcz moje ozdobne ubranie nie było już takie ozdobne.

- W sprawie Angeliny...

- Nic ci nie powiem - warknął krótko. Pod twardą powierz­chownością kryło się jeszcze twardsze serce. - Jesteś moim pra­cownikiem i masz wykonywać moje polecenia. Trzeba przyspie­szyć pewne sprawy. - Położył przede mną kartę płatniczą. - Na czternastej alei jest mechatarg. Kup jakieś ubranie, dobre ubranie, sprzęt do golenia, mydło, sam wiesz co. To nie jest takie miasto jak tam. Chcę, żebyś wyglądał jak ludzie tutaj, bo inaczej policja się tobą zainteresuje. To jest najbogatsze osiedle na tej planecie. Kiedy już kupisz ubranie, zachowuj się jak bogaty człowiek. I postaraj się, żeby nikt nie zobaczył cię ubranego jak teraz. Zupełnie nie pasujesz do tego miejsca. A policja rutynowo kontroluje każdego, kto tu nie pasuje. Nie zapominaj, że oni wciąż cię szukają. A jeśli cię złapią, to pamiętaj, że nie tylko ty będziesz miał kłopoty.

Nie bardzo można było z nim dyskutować.

Klomby kwiatowe znikły, gdy wszedłem pomiędzy centra handlowe. Przyjrzałem się uważnie tabliczkom i skręciłem w czter­nastą aleję. Ulicami przemknęło kilka pojazdów, ale starałem się, żeby mnie nie dostrzeżono. W mechatargu była tylko jakaś parka kupująca wino. Przemknąłem obok nich i wpadłem do działu z ubraniami. Wybrałem tam jakąś lekką sportową marynarkę, któ­rą natychmiast założyłem na grzbiet. Już miałem wyrzucić mój poprzedni strój, ale przemyślałem to w ostatniej chwili. To byłby wspaniały prezent dla poszukującej mnie policji. Dokończyłem zakupy i ze wszystkim wróciłem do rezydencji. Okazało się, że gdy ja wydawałem pieniądze, ciężarówka odjechała, a wraz z nią na szczęście także Igor. Chciałem coś powiedzieć, ale Kaizi uci­szył mnie gestem dłoni.

- Najpierw się umyj, bo czuję się w twoim towarzystwie rów­nie źle, jak w towarzystwie Igora.

Wyjątkowo się z nim zgadzałem.

- Tam - wskazał pomieszczenia biurowe nieopodal.

Chafuka - doradztwo inwestycyjne” - głosił napis na drzwiach. Jeszcze jedno przedsiębiorstwo Kaiziego?

Na zapleczu biura było małe studio mieszkalne z pojedynczym łóżkiem. Zdjąłem twarz. Wziąłem relaksujący gorący prysznic, a po­tem pobudzający zimny. Umyłem się dokładnie. Ogoliłem się i prze­brałem w sportowe ciuchy. Poczułem się znacznie lepiej. Otarłem też kurz z mojej nowej twarzy i założyłem ją ponownie. Po drodze minąłem mały dobrze wyposażony barek, który mocno mnie kusił. Nie opierałem się długo. Już z kolorową szklaneczką w ręku uda­łem się na poszukiwanie mojego pracodawcy i znalazłem go tam, gdzie był poprzednio - przy stole. Zmierzył mnie wzrokiem i ski­nął aprobująco głową.

- Jeszcze jakieś banki, które mam obrabować? - zapytałem cierpko.

- Nie. Coś znacznie większego. Co wiesz o elektrowniach ato­mowych?

- W ogóle niewiele wiem o elektryczności. Włączam przy­cisk na ścianie i pojawia się światło.

Rzucił na stół jakieś plany techniczne.

- Weź na razie to. Wkrótce będę miał dla ciebie dalsze mate­riały. Ta sprawa jest jeszcze we wczesnym stadium planowania. Porozmawiamy o tym później. Teraz jest jednak bardziej pilna robótka. Nie pojedynczy bank, ale źródło zaopatrzenia dla wielu banków. Porwiesz opancerzoną i uzbrojoną ciężarówkę, która roz­wozi gotówkę do wszystkich banków w mieście. Masz dwa dni na przygotowanie szczegółowego planu. Za trzy dni przypada kolejna dystrybucja...

- A jaki dokładnie jest twój plan?

Uśmiechnął się, ale był to uśmiech zupełnie pozbawiony ciepła.

- Powiedziałem ci przecież, żebyś sam przygotował plan. Nie mam absolutnie pojęcia, jak można tego dokonać. Ty jesteś eks­pertem, więc się tym zajmij. - Wyciągnął z kieszeni projektor i po­łożył go na stole. - Tu są szczegóły trasy i czasy poszczególnych dostaw, dane o pojeździe, kierowcach. Jednym słowem - wszyst­ko, co może być potrzebne. Ja osobiście sądzę, że jest to niemoż­liwe do wykonania. Choć od dawna mam te informacje, nigdy nie zdołałem opracować sensownego planu rabunku. Bardzo intere­suje mnie twój pomysł na rozwiązanie tego problemu.

- A jeśli nie znajdę sposobu?

Dotknął ręką małego przedmiotu, który znajdował się na jego nadgarstku. Był podobny do zegarka, czarny ze srebrnym przyci­skiem w centrum.

- Wystarczy, abym dwukrotnie dotknął tego urządzenia i ni­gdy już więcej nie ujrzysz swojej żony. Nie będziesz nawet wie­dział, czy żyje, czy jest martwa, przesłana na inną planetę, gdzieś uwięziona... po prostu nigdy się nie dowiesz. Ona zniknie. Więc lepiej się wysil. Ja mam trochę innych zajęć i wrócę dopiero jutro. Możesz spać tam w studiu.

- Tam jest tylko jedno łóżko. Mam je dzielić z Igorem? - Ta myśl wydała mi się wyjątkowo odpychająca.

- Nie. On śpi w ciężarówce. Tak woli.

- Ja też tak wolę.

Skończył drinka, odłożył szklankę i zaczął się zbierać do od­jazdu. Odwrócił się jeszcze.

- I nie zrób czegoś, czego ty albo twoja żona będziecie żałować.

Dopiłem spokojnie drinka, pewien, że wyraz mojej twarzy nie zmienił się ani o jotę. Zwłaszcza że miałem na sobie drugą twarz. Tyle tylko, że od tej chwili byłem przekonany, że nie tylko muszę uwolnić Angelinę, ale także zdobyć ten niby-zegarek Kaiziego. Z nadgarstkiem lub bez. Ponadto postanowiłem sobie, że wyrzucę go z biznesu, zrujnuję do ostatniego kredytu, zdepczę. To sobie przysiągłem solennie.

- Głodna... - powiedział cicho jakiś głos. Dosłownie na gra­nicy słyszalności. Rozejrzałem się wokół, ale nie dostrzegłem ni­kogo. Jeszcze raz usłyszałem ten głos i nagle zrozumiałem, skąd pochodzi. Zanim zrobię cokolwiek, muszę najpierw nakarmić swoją twarz. Dosłownie. Wrzuciłem ją do zlewu w łazience i wzią­łem lejek. Potem otworzyłem puszkę z rosołem z kury.

Kiedy zakończyłem tę robotę, mogłem spokojnie usiąść do pracy nad planem rabunku.

- Bułka z masłem - stwierdziłem, sięgając po projektor.

W godzinę później zaczynałem przekonywać się o pochopności tego twierdzenia. Ciężarówka była opancerzona, uzbrojona, zapieczętowana i odporna na gaz. Z połączeniem ze wszystkimi policyjnym pojazdami, które wzywała automatycznie, gdy tylko włączył się lub został wyłączony jeden z jej rozlicznych syste­mów alarmowych. Kierowca i dwóch ludzi z eskorty także byli uzbrojeni po zęby. Ba, ten wehikuł był nawet odporny na promie­niowanie radioaktywne, w razie gdyby ktoś chciał mu dowalić głowicą atomową.

Kaizi się zmył. Zostałem sam. Wróci rano i będzie oczekiwał jakiejś odpowiedzi. Zachodziło słońce. Robiło się późno. A ja czu­łem się jak ostatni głąb. Jeszcze raz przejrzałem wszystkie dane. Ten skok był niemożliwy.

- To niemożliwe! - wrzasnąłem z desperacją i pognałem do baru po następnego Siluriana Slivovitza. - Nawet z pomocą magii nie można się tam dostać.

Minęło kilka sekund, zanim się zorientowałem, że wlałem już do szklanki całą butelkę i że alkohol właśnie przelewa się wierz­chem, spływa po moim ręku i wsiąka w dywan. Odłożyłem i bu­telkę, i szklankę. Ponieważ nagle zaczął mi w głowie majaczyć jakiś bardzo, bardzo niejasny pomysł.

Nie pistolety, bomby, rakiety, przemoc. Magia!


Rozdział 15


Och, maestro, wspaniały Wielki Grissini, błogosławione two­je imię. Niech emerytura upływa ci w spokoju i tonie w do­brym alkoholu. To ty nauczyłeś mnie sztuczek. Przekazałeś mi też coś znacznie cenniejszego - nauczyłeś mnie patrzyć na świat okiem maga. Pokazałeś mi, jak stawiać rzeczywistość na głowie. Jak kwestionować to, co powszechnie przyjęte. Jak zwodzić i oszuki­wać zmysły. Czy uzbrojona, opancerzona ciężarówka może znik­nąć? A dlaczego nie? Rozmiar nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli można zrobić coś takiego ze świniozwierzem, dlaczego nie z ciężarówką? Iluzja wspiera i wzbogaca rzeczywistość. Jeśli po­prawnie zaaranżowana, magia jest wielce przekonująca, ponieważ to publiczność sama oszukuje swoje zmysły.

Przemierzyłem całe biuro w poszukiwaniu papieru. Kiedy zna­lazłem kartkę, zacząłem szkicować plan mistyfikacji, która miała przyćmić wszelkie iluzje. Kilka godzin później miałem już gotowe niemal wszystko... tylko że padałem już na twarz i spałem na siedząco przy biurku. Dość! Wiedziałem dokładnie, co trzeba zrobić. Główne założenia planu były jasno sprecyzowane. Nad szczegółami mogłem popracować rano, po dobrym i zdrowym śnie. Nastawiłem alarm w zegarku, doczołgałem się do łóżka i zapadłem w głęboki sen.

Śnił mi się wielki owad, który usiadł mi na ręce i brzęczał groźnie. Potem otworzył potężną paszczę i zabrzęczał jeszcze gło­śniej...

Obudziłem się. Ziewnąłem szeroko i wyłączyłem alarm. Za dziesięć minut północ. Chlapnąłem trochę zimnej wody na twarz i szybko się ubrałem. Wyskoczyłem na ulicę, by znaleźć się z dala od wszelkich budynków. Na tej planecie jest zbyt wiele wykrywa­czy i podsłuchów, by ryzykować. Wiedziałem, że mój pracodaw­ca z powodzeniem używał takiego sprzętu. Ten dom także z pewnością był nim naszpikowany. Stanąłem na środku drogi i wystukałem numer, który podał mi Bolivar.

Telefon zadzwonił ze dwadzieścia razy i w końcu się poddałem.

- Nie martw się, Jim - pocieszałem sam siebie. - Coś się tam stało ważnego i nie mógł czekać na telefon. To twardy chłopak, poradzi sobie. Trzeba spróbować znów za dwanaście godzin.

Po tej nieudanej próbie kontaktu nie mogłem już jednak za­snąć mimo zmęczenia.

Więc do rana, zanim przyjechał Kaizi, dopracowałem wszyst­kie szczegóły. Wykonałem projekt potrzebnej konstrukcji, jak rów­nież listą niezbędnych materiałów. Wyłożyłem przed nim swoje notatki.

- Tu jest lista wszystkiego, czego będę potrzebował, żeby zastawić pułapkę. Im szybciej to dostanę, tym szybciej ty będziesz miał tę ciężarówkę.

Przejrzał kartki, przybierając coraz bardziej zakłopotaną minę.

- Co to wszystko ma znaczyć? Siedemset pięćdziesiąt metrów kwadratowych ekranu antymikrofalowego. Cztery multimegawa-towe projektory holograficzne, lekka ciężarówka, dykta, sprosz­kowane aluminium, opiłki żelaza.... Co masz zamiar zrobić z tym wszystkim?

- Napad stulecia. Załatwisz mi to, czy będziemy teraz dysku­tować? Ale w takim razie nie zdążymy na czas. Zastanów się.

Czułem, jak jego oczy wiercą mi dwie dziury w czaszce. Spo­kojnie obcinałem paznokcie u rąk, potem strzepnąłem skrawki z koszuli. Pierwsze rozdanie wygrałem.

- Jeśli próbujesz grać ze mną w jakieś gierki di Griz...

- Zapewniam cię, że nie. Zdobądź dla mnie te materiały, a ja zdobędę dla ciebie forsę. I jeszcze jedno ważne pytanie. Czy ta część planety, to miasto... Jak wy je właściwie nazywacie?

- Słoneczne Miasto nad Morzem.

- Ślicznie. Czy to miasto i otaczająca je okolica są pod obser­wacją satelitarną?

- Cała ta planeta jest pod satelitarną obserwacją. Cokolwiek zro­bisz, będzie dostrzeżone. Każdy moment namierzony i zarejestrowany.

- Dobrze. To mi właśnie pasuje. Chcę, żeby dobrze się przyj­rzeli temu, co ich zdaniem się stanie. To odwróci ich uwagę. Za­nim odkryją, co się stało naprawdę, my już dawno opuścimy miej­sce przestępstwa. Gdzie jest Igor?

- Śpi w ciężarówce.

- Obudź go. Poślij go z powrotem. Niech zakupi wszystko, czego potrzebuję i przywiezie tutaj. Nie muszę chyba przypomi­nać o dokonaniu zakupów w różnych miejscach, żeby żaden sprze­dawca nie nabrał podejrzeń? Ciężarówkę kupię tutaj. Nie bój się, nie doprowadzę tu nikogo.

Po jeszcze jednym świdrującym czaszkę spojrzeniu wziął te­lefon i wezwał Igora.

- Zaraz tu będzie. Zanim przyjdzie, masz trochę czasu, aby wyjaśnić mi, co właściwie planujesz.

- Już się robi - odparłem ochoczo, rozkładając przed nim dia­gram. - Jak każda magia, jest to niezwykle proste, jeśli ktoś ci wytłumaczy, jak działa.

- Tak, wierzę, że twój plan może się powieść - Kaizi uśmie­chał się szeroko, kiedy Igor do nas podszedł.

- Wiesz, to się musi udać, Jim. - Nagle jego uśmiech znikł. - Zbyt wiele masz do stracenia, aby pozwolić sobie na błędy.

Nie skomentowałem tego. Szkoda strzępić języka na te nie kończące się groźby. Poczekałem, aż Igor wyjdzie, a potem wla­łem sobie pierwszego tego dnia drinka.

- Trochę za wcześnie na upijanie się - zauważył Kaizi.

- Może. Ale to nie będzie ostatni. Mam zamiar miło spędzić ten dzień, bo naprawdę ciężka praca zacznie się dopiero wtedy, gdy Igor wróci ze sprzętem z Fetondlle. Co z ciężarówką?

- Tu na miejscu są dealerzy. Użyj tej karty, którą ci dałem. Jeśli będą problemy z natychmiastową dostawą, zapłać gotówką. -Podał mi gruby plik banknotów. - Skończysz drinka po powrocie. Mam lepsze rzeczy do roboty, niż przyglądać się, jak wlewasz w siebie to świństwo.

Kaizi podrzucił mnie do centrum tuż obok dealera maszyn jeżdżących i latających. Patrzyłem, jak odjeżdża. Miałem jeszcze pół godziny do umówionego czasu rozmowy z Bolivarem. W po­bliżu była restauracja, pusta o tej porze. Usiadłem na patio i za­mówiłem drinka. O dwunastej wystukałem numer. Telefon odpo­wiedział po drugim dzwonku.

- Bolivar!

Rozległ się szum i trzaski, a potem usłyszałem głos syna.

- Teraz mnie tu nie ma. Ale wszystko jest w porządku. Przez telefon nie chcę wchodzić w szczegóły. Zadzwoń ponownie o tej samej porze za dwa dni. Na razie.

Coś się działo, a ja nie miałem pojęcia co... Nie było więc sensu się przejmować. Trzeba wyrzucić zbędne myśli z głowy i skoncentrować się na robocie, która mnie czekała. Skończyłem drinka i wmaszerowałem do dealera.

To naprawdę była bogata część Fetor. Zamiast robota praco­wał tu prawdziwy, żywy człowiek.

- Dzień dobry panu. Mam na imię Jumanne i jestem do pań­skiej dyspozycji. Mieliśmy właśnie dostawę helikopterów osobi­stych, dwuosobowych. Wspaniały pojazd dla pana i pańskiej uko­chanej. Zakupiony egzemplarz może mieć na burcie pańskie imię wygrawerowane złotymi literami, bez żadnych dodatkowych opłat...

- Ehmm... - powiedziałem, co wywołało u niego prawdziwy entuzjazm.

- Wspaniały wybór! Oczywiście może pan zażyczyć sobie, aby było to imię pańskiej ukochanej, a nie pańskie. Również bez żadnych dodatkowych opłat. Jej lub jego imię będzie przywodziło na myśl miłe wspomnienia z każdego waszego lotu...

- Szukam lekkiej ciężarówki. Natychmiast zmienił płytę.

- Dalekobieżna, pokryte koszty utrzymania, w pełni resoro­wana, gwarancja na cały czas pracy, w sprzedaży tylko dzisiaj. Nasz model Meyster-Shyster jest dokładnie tym, czego pan po­trzebuje...

- W jakich są kolorach?

Karta Kaiziego wystarczyła. Podobnie jak prawo jazdy jedne­go z jego pracowników, które było zarejestrowane w komputerze centralnym. Nie było żadnych dodatkowych pytań. Moje ciuchy, pieniądze, napiwki, w ogóle prezencja, w tym otoczeniu młodych i bogatych, były paszportem otwierającym wszystkie wejścia. Wyjechałem ciężarówką na skąpaną w słońcu ulicę.

Następnych kilka godzin spędziłem, jeżdżąc bez specjalnego celu po centrum i przedmieściach miasta, które naprawdę zasługi­wało na swoją nazwę. Domy przypominały prawdziwe pałace, a ba­seny osiągały rozmiary jezior. Kobiety kręcące się wokół luksuso­wych sklepów były zadbane i odstrojone ponad wszelkie pojęcie. Kiedy pozdrowiłem skinieniem głowy policjanta kierującego ru­chem ulicznym, odpowiedział mi energicznym salutem. Ten ską­pany w słońcu raj stanowił jaskrawy kontrast z ponurymi i brud­nymi ulicami przemysłowego Fetorsville. To było tak, jakby całe życie i pieniądze planety skupiły się w tym jednym mieście, a od­płynęły z pozostałych... Co w pewnym sensie było prawdą. Teraz naprawdę rozumiałem, jak potwornie ciężką i trudną robotę wy­konywali tu galaktyczni pracownicy fiskalni czy działacze związ­kowi. Jadąc tędy, naprawdę żałowałem, że nie mogę być po ich stronie. Że zamiast planowania przestępstw, nie mogę pomagać im tropić tych wszystkich brudnych spraw i zwalczać tych plutokratycznych finansowych baronów. Jim di Griz - wojownik ludu. Nie taki jednak scenariusz napisało życie.

To, co robiłem tymczasem, było czymś więcej niż tylko zwie­dzaniem miasta. Nie od razu, ale drobnymi fragmentami, zdoła­łem przejechać całą trasę, jaką będzie jechała ciężarówka z pie­niędzmi. Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. Miałem to z głowy.

- Gratulacje, Jim - powiedziałem sam do siebie. - Jesteś na­prawdę najlepszy. Ktoś mocno się przyłożył, gdy cię tworzył. Ten napadzik zapiszą w annałach przestępstw doskonałych.

Potem jednak zachmurzyłem się. Zdałem sobie sprawę, że nie tylko moje wysiłki nie przyniosą mi żadnych korzyści, mimo że przecież ryzykuję w najlepszym razie spędzeniem reszty życia w jakiejś ponurej więziennej norze, ale jeszcze, że dokonuję tego napadu szantażowany. Nawet jeśli wszystko pójdzie dobrze i tak wciąż będę tkwił w tym samym szambie. W samym środku tarczy strzeleckiej. I ta sprawa z Angeliną...

Takie zamartwianie się powoduje tylko wrzody żołądka. Po powrocie z rozpoznania miejsca akcji nalałem sobie wyjątkowo dużego drinka, wyciągnąłem się wygodnie na łóżku i przegląda­łem przez chwilę kilka sportowych kanałów w telepuszce. Trafi­łem na pokazy trykieta czy krykieta - nie byłem pewien z powodu akcentu spikera - jakiś ponoć niedawno wskrzeszony sport z daw­nych wieków, który jak dla mnie powinien sobie dalej spoczywać w spokoju. Jacyś faceci w białych uniformach biegali za piłeczką z kijkami. Zasnąłem w ciągu kilku minut.

Z przyjemnej drzemki obudził mnie hałas silnika na zewnątrz. Ta nie kończąca się gra wciąż trwała i z prawdziwą przyjemno­ścią położyłem jej kres, wciskając odpowiedni guzik pilota. Było już po zmroku i Igor właśnie wrócił z zakupami. Mieliśmy do na­padu jeszcze całe dwa dni. Ziewnąłem i przeciągnąłem się. To bę­dzie długa noc.

A potem był nawet jeszcze dłuższy dzień. Pochłaniałem środ­ki pobudzające jeden za drugim, chociaż wiedziałem, że mój sys­tem pokarmowy jeszcze wystawi mi za to rachunek. Igor nie mógł mi już w niczym pomóc, więc dałem mu wolne. Najchętniej w ogó­le zamiast niego użyłbym robota. Nie tylko lepiej wykonywał pra­cę, ale zdawał się mieć także o wiele bystrzejszy umysł.

Ledwo już patrzyłem na oczy i chwiałem się na nogach, gdy po południu drugiego dnia ponownie zjawił się Kaizi.

- Jutro jest dzień R - powiedział.

- R jak rabunek? Nie martw się tym. Sprzęt jest gotów i jesz­cze dziś po zmroku podrzucę go na miejsce. - A ciężarówka?

- Też gotowa.

- Chcę ją zobaczyć.

Wyszliśmy do garażu i zawołałem, żeby Igor wyłączył świa­tło, zanim tam wejdziemy. Nie chciałem, aby jakiś przypadkowy przechodzień zobaczył, co tam się dzieje. Zamknąłem drzwi za sobą, zanim włączyliśmy ponownie światło. Igor pracowicie ma­lował dyktę srebrną farbą.

- Wspaniała, prawda? - powiedziałem dumny ze swej kon­strukcji.

- Nie wprowadziłaby w błąd nawet trzyletniego dziecka - burknął Kaizi.

- Zacznij trochę, myśleć Kaizi! - Byłem zmęczony, więc ła­two wybuchnąłem gniewem. - Ona nie ma nikogo wprowadzać w błąd za wyjątkiem kamery w kosmosie. Farba jest taka sama jak na ciężarówce bankowej. Taka sama jest też wielkość i taki sam kształt. Cień, jaki rzuca, będzie identyczny jak cień ciężarówki. Jeśli obaj będziecie dokładnie wykonywać moje precyzyjne in­strukcje, skok się powiedzie.

- Nie podoba mi się kierowanie tym. - Igor przyłączył się do wątpliwości swego pracodawcy. - Z tym całym bum-materiałem.

- Zamknij się - odpowiedziałem uprzejmie. - Wykonuj rozka­zy i nie staraj się myśleć. W twoim przypadku to strata czasu. - Spojrzałem na zegarek i uspokoiłem się nieco. - Masz godzinę, by skończyć malowanie. Potem musisz pomalować swoją ciężarówkę i ma to być zrobione dokładnie tak, jak mówiłem. Od tego zależy powodzenie naszego planu. A teraz do roboty!

Sam wmieszałem do farby katalizator czasowy. Gdyby to nie zostało zrobione prawidłowo, cała operacja wzięłaby w łeb, a my skończylibyśmy w ciupie.

Kaizi tymczasem wyszedł, był przeciwny bowiem wszelkiej pracy wykonywanej osobiście. Innej niż robienie pieniędzy, oczy­wiście. Zapamiętał moje instrukcje, gdzie i kiedy ma się pojawić. I zdołał powtórzyć to słowo w słowo bez żadnego wysiłku. Potem mogłem odpocząć kilka godzin, czekając na późne godziny nocy, aby dostarczyć sprzęt na miejsce. Z całą przyjemnością obudzi­łem wtedy kopniakiem Igora i wypchnąłem go jeszcze nieprzytomnie zaspanego do naszej makiety ciężarówki. Ja prowadziłem nasz minikonwój, siedząc za kierownicą jego wozu.

Kiedy wróciliśmy, już świtało. Zaczynał się dzień R. Był to także dzień T - jak telefon. Zadzwoniłem w południe, ale odsłuchałem tylko tej samej nagranej wiadomości. Wprawdzie byłem zaniepokojony, ale wiedziałem też, że wydarzenia dzisiejszego dnia wkrótce wypędzą z mojego umysłu wszelkie niewczesne obawy. Kaizi wyszedł z biura i spojrzał na mnie dokładnie w momencie, gdy chowałem telefon do kieszeni. Czy to dostrzegł? Atak był najlepszą obroną.

- Powinieneś być już w tym cudownym miasteczku, a nie tutaj.

- Nie ma pośpiechu. I nie chciałem, by ktoś widział, że spę­dzam za dużo czasu w miejscu napadu. Ludzie mogliby to zapa­miętać. Instalacje gotowe?

- Wszystko gotowe. Wyruszamy za dziesięć minut.

- Nie zrób błędu. Wiesz, jaka będzie kara. Powiedziawszy to, odszedł. Jego szczęście. Naprawdę byłem zmęczony i mogłem stracić kontrolę nad sobą. Moje palce mogłyby z własnej inwencji zacisnąć się na jego tchawicy. Kopnąłem kilka robotów, potem wezwałem Igora i poczułem się trochę lepiej.

Pojechaliśmy żółtą teraz ciężarówką na miejsce operacji. Zo­stawiliśmy samochód pod osłoną drzew. Potem poprowadziłem Igora z powrotem wzdłuż drogi - aż do punktu, gdzie namalowa­łem na trasie czerwony X. Wskazałem ten znak.

- Stań tam. Nie ruszaj się. - Spojrzałem na zegarek. - Za kil­ka minut na grzbiecie tego wzgórza pojawi się opancerzona cięża­rówka. Tak jest, użyj lornetki, patrz wzdłuż strzałki narysowanej na trawie. Dobrze. A co masz zrobić, gdy zobaczysz ciężarówkę?

- Wcisnąć przycisk! - wcisnął go, tak jak się spodziewałem. Oczywiście dzięki mojej domyślności nic się nie stało, bo nie pod­łączyłem jeszcze obwodu.

- Nic się nie stało - powiedział zdziwiony.

- Nic też nie miało się stać, bo nie ma tam jeszcze ciężarów­ki. - Miałem rację. Był bardziej bezmózgi niż te roboty. - Stój, czekaj, patrz, zobacz, naciśnij, uciekaj.

Pośpieszyłem na swoją pozycję. Sprawdziłem całą instalację. Jeszcze raz spojrzałem na zegarek. Jeśli ciężarówka przyjedzie punktualnie - a Kaizi zapewniał, że zawsze tak było - powinna pojawić się w polu widzenia za dwie minuty. Zaryzykowałem i za­mknąłem obwód, którego włącznik miał w rękach Igor. I unio­słem oczy ku niebu w niemej modlitwie, żeby nie spaprał tego prostego zadania.

Rzeczywistość nieco się zmieniła, gdy zaczęły pracować holoprojektory. Odskoczyłem na bok, gdyż moja ręka zdawał się tkwić w pniu drzewa. Zabrałem rękę z obrazu i podziwiałem swoje dzieło. Przepiękne. Usłyszałem odgłos szybkich kroków. A więc Igor zapamiętał także drugą z instrukcji. Po wciśnięciu przycisku - wiać. Wiać do tej fałszywej pancernej ciężarówki ukrytej opodal. Prawdziwą widziałem już pomiędzy drzewami. Zbliżała się do łagodnego zakrętu. Jednego z wielu zakrętów tej drogi, wijącej się pomiędzy ogrodowymi posesjami. Drogi, którą ta ciężarówka przemierzała już tyle razy...

Ale czy kierowca mógłby pamiętać dokładnie każdy zakręt? Liczyłem, prawdę mówiąc, na to, że większość ludzi jeździ zna­nymi sobie drogami na autopilocie. Teraz właśnie samochód brał zakręt. Normalnie zakole powinno być trochę dłuższe, a potem trzeba odbić w prawo. Ale teraz... Teraz holoprojektory pokazy­wał drogę nieco inaczej. Skręcała ona w lewo. Tam właśnie miał wjechać.

A może kierowca się połapie i wciśnie wcześniej hamulce? Moje serce biło głośno. Słyszałem odgłos silnika narastający co­raz bardziej. Wjechał. Pojawił się tuż obok mnie radośnie zmie­rzając wprost w pułapkę. Dopiero teraz nacisnął hamulce. Przeje­chał jeszcze kawałek poślizgiem. Tak powinien zareagować każdy kierowca. Dopiero co jechał drogą pomiędzy szpalerem drzew, aż tu nagle przed maską wyrosła mu skała. Nie było czasu na myśle­nie. O działaniu decydował instynkt i rutyna.

Wcisnąłem trzymany w ręku aktywator i równocześnie zda­rzyły się dwie rzeczy. Holoprojektory zmieniły obraz - droga bie­gła znów tak, jak w rzeczywistości. Gdyby ktokolwiek teraz je­chał, zobaczyłby tylko drzewa po obu stronach trasy. Inna sprawa, że było tam kilka dodatkowych drzew wmieszanych pomiędzy prawdziwe, które maskowały naszą ciężarówkę i wóz, który był naszym celem.

W tym samym zaś momencie, kiedy holoprojektory zmieniały obraz, z konarów drzew opadł zawieszony ekran i zatrzasnął się w wyznaczonej pozycji. Pozostałe ścianki odpornej na wszelkie pro­mieniowanie klatki już tam były, a ten ostatni bok zamknął tylko wehikuł w pudle. Ukrytym przed ludzkimi oczami przez holopro­jektory, jak już wspomniałem. Gdy klatka się zamknęła, pod cięża­rówką wybuchła bomba. Aż zadrżałem, gdy przeszła przeze mnie fala magnetyczna, która z całą pewnością oddziaływała na moją hemoglobinę. Ale uderzenie magnetyczne, nawet tak silne, nie mo­gło zaszkodzić człowiekowi. Cóż się za to działo ze wszelkimi elek­trycznymi albo elektronicznymi obwodami! Te iskrzenia, spięcia, topienie się, blokady. Silnik przestał działać. Podobnie martwe musiały być wszelkie systemy elektroniczne i komunikacyjne w cię­żarówce. Na pewno też wywaliło światło i zablokowały się wszel­kie otwierane elektrycznie drzwi. Trzej mężczyźni w środku tkwili uwięzieni w zupełnych ciemnościach. Nawet jeśli próbowali nada­wać jakąś wiadomość, zanim wybuchła bomba, ekran klatki wy­chwyciłby ją.

Ci trzej w środku na pewno byli przerażeni, ale nie na długo. Trzeba więc działać. Rozległy się trzy wybuchy z ruchomych wyrzutni zakopanych w ziemi i trzy pociski przebiły się do wnę­trza ciężarówki. Niosły ze sobą usypiający gaz, a nie śmierć i znisz­czenie.

Nałożyłem na twarz maskę przeciwgazową z przyciemniany­mi okularami. Włączyłem oślepiający płomień termicznego lan­cetu i zacząłem wycinać okrąg w dnie ciężarówki. Nie zapomina­łem jednak o nasłuchiwaniu, co się dzieje wokół, i uśmiechnąłem się na dźwięk oddalającego się coraz bardziej silnika naszej fał­szywej ciężarówki.

W przestrzeni, o tysiące mil nad naszymi głowami, nigdy nie zasypiające oko obserwacyjnego satelity rejestrowało prze­cież zachodzące na dole wydarzenia. Widziało więc uzbrojoną ciężarówkę zjeżdżającą ze wzgórza pomiędzy drzewa. Teraz też ją zobaczy, spokojnie spomiędzy drzew wyjeżdżającą i jadącą wprost ku najbliższemu bankowi. Do którego, niestety, nigdy nie dotrze.

Odskoczyłem, ponieważ płonący metalowy dysk opadł na zie­mię. Aby mieć stuprocentową pewność, że nikt nie będzie mi prze­szkadzał, wrzuciłem do ciężarówki jeszcze kilka ładunków z ga­zem usypiającym. Zdjąłem maskę z przyciemnianymi okularami i wetknąłem tylko do nosa przeciwgazowe filtry, a potem wspią­łem się do środka wozu. Odwróciłem się błyskawicznie, słysząc dziwny dźwięk... W blasku latarki dostrzegłem chrapiącego poli­cjanta. Spał, ale poza tym był w nienaruszonym stanie, podobnie jak dwaj pozostali. Użyłem diamentu, by wyciąć zamek z tylnych drzwi i otworzyłem je kopniakiem na oścież. Do środka wpadło świeże powietrze i miłe odgłosy ptasiego śpiewu. Wyciągnąwszy z trudem pierwszą z wypełnionych pieniędzmi skrzyń, zrzuciłem ją na ziemię. To była najtrudniejsza część zadania i została wyko­nana pomyślnie... Tylko czy aby Igor nie zawalił swojej, znacznie prostszej, roli? Miał tylko pojechać fałszywą ciężarówką poprzez wzgórza do najbliższej wioski. Ale nie do banku; nie, nie. Miał skręcić na miejsce wyładunku towarów przy najbliższym hipermarkecie, gdzie o tej porze było pusto. Zrób to, Igorze. Zaparkuj! Otwórz drzwi. Włącz aktywator. Nie biegnij! Masz aż dwadzie­ścia sekund, to więcej czasu, niż potrzeba na stworzenie wszech­świata. Przejdź na drugą stronę hipermarketu, do samochodu, w którym czeka Kaizi...

Oczami duszy widziałem ten piękny wybuch, którego blask przyćmił słońce. Aluminium i żelazo plus wysoka temperatura. Sięgająca antyku recepta na najgorętszy z ogni. Płomień, który pochłaniał wszystko, co spotkał na drodze, i topił metale, których nie mógł spopielić. Ogień, który pożre całą fałszywą ciężarówkę, pozostawiając tylko trochę białego pyłu. Niech go potem analizu­ją, jeśli chcą. Po takim wybuchu i pożarze nie było możliwości zidentyfikowania czegokolwiek.

Wyrzucałem z auta ostatnią skrzynię, kiedy usłyszałem samo­chód hamujący energicznie. Ktoś obcy? Nie, to musiał być Kaizi. Trzasnęły drzwi i usłyszałem zbliżające się ciężkie kroki. Silnik przestał grać.

- Zacznij to wnosić do naszej ciężarówki - powiedziałem do Igora. - To ostatni etap napadu wszech czasów.

Rozdział 16


A zatem, stało się. Szczęśliwy koniec. Ale czy na pewno? Czy nie zrobiłem żadnego błędu? Czy przewidziałem wszyst­ko? Czy opracowałem każdy szczegół? Uzbrojona ciężarówka została wprowadzona w błąd przez hologramy i zjechała z drogi. Tak. Zahamowała elegancko w miejscu otoczonym ekranami tak, jak zaplanowałem. Ostatni ekran spadł w momencie, gdy jeszcze hamowała - nie mieli więc czasu, by wezwać pomoc przez radio, nawet gdyby zdążyli o tym pomyśleć. Kiedy ciężarówka się za­trzymała, oberwała ładunkiem magnetycznym, który wykasował całą elektrykę. Potem rakiety z gazem usypiającym. Załoga zosta­ła obezwładniona, ale nikt nie był nawet ranny, co do tego upewniłem się osobiście. Kiedy to wszystko się działo, fałszywa cięża­rówka już pędziła po drodze. Jej obraz mógł być spokojnie rejestrowany przez kamery z satelity. Dojechała następnie przed odległy dom towarowy i tam spektakularnie spłonęła. Igor zdołał dotrzeć bezpiecznie do samochodu Kaiziego, bo inaczej byłby kupką popiołu, zamiast wraz ze mną wrzucać na nasz wóz skrzyn­ki z pieniędzmi.

Co teraz robiły służby bezpieczeństwa? Miałem nadzieję, że krążyły wokół miejsca wypadku. Miałem nadzieję, że służby prze­ciwpożarowe usiłują zgasić płonący wrak. Wkrótce policja bę­dzie starała się badać tę masą stopionego metalu. Miejmy nadzie­ję, że jacyś naoczni świadkowie zidentyfikują płonące resztki jako byłą opancerzoną ciężarówkę. Potem zamieszanie, telefony. Tak, transport pieniędzy opuścił ostatni bank. Nie, nie dotarł do następnego banku. I następne telefony. Zdjęcia satelitarne posłane do analiz. Coraz wyższe władze włączają się w dochodzenie. I co­raz więcej tym samym marnuje się czasu.

Cała rzecz poszła dokładnie tak, jak zaplanowałem. Igor wła­śnie kończył ładować ostatnie skrzynie. Czas było wracać.

Wracać! W mojej głowie zaświeciły jasno kolejne punkty pla­nu. Sięgnąłem do woreczków wiszących u mojego pasa.

Dwie rzeczy. Po pierwsze, wspiąłem się ponownie do opan­cerzonej ciężarówki i pozostawiłem kapsułkę czasową pod języ­kiem każdego ze strażników. Miała rozpuścić się za cztery godzi­ny i uwolnić ze swego wnętrza antidotum na gaz usypiający. Nie chciałem mieć kogoś na sumieniu. Kiedy ochraniarze się obudzą, to - jeżeli do tego czasu jeszcze nie zostaną znalezieni - podniosą alarm. Ja potrzebowałem na ucieczkę tylko godzinę, więc w ża­den sposób nie mogli mi zaszkodzić.

Te kapsułki to była pierwsza rzecz do zrobienia.

Drugą nie byłem specjalnie zachwycony.

Wyciągnąłem figurkę szczura z najlepszej nierdzewnej stali. Przez moment ważyłem ją w ręku, a potem rzuciłem na podło­gę ciężarówki. Zakląłem szpetnie. Kaizi ostrzegł mnie, co się stanie, jeśli figurka nie zostanie znaleziona na miejscu przes­tępstwa.

Zeskoczyłem z wysiłkiem na ziemię, a potem z trudem wdra­pałem się do kabiny gruchota, którym jeździł Igor. Tym razem wóz miał przynajmniej nową żółtą barwę. Igor właśnie zamykał z tyłu pakę.

- Jazda - warknąłem, gdy do mnie dołączył. - Do komputerostrady, a potem do Fetorsville. Jeśli zasnę, przed tunelem nie waż się mnie budzić pod groźbą gwałtownej śmierci.

Zanim dojechaliśmy do wjazdu na komputerostradę, zdąży­łem się nieco zdrzemnąć. Potem przeciągając się, wróciłem na chwilę do życia i wyciągnąłem aktywator reakcji katalitycznej. Wylot tunelu biegnącego pod wzgórzami majaczył już niedaleko przed nami. Gdy do niego wjechaliśmy, wcisnąłem przycisk.

Fala radiowa o długości dokładnie 46,8 metra zaczęła wła­śnie wędrówkę do molekuł katalizatora, będącego składnikiem tej ślicznej żółtej farby, która czyniła naszą ciężarówkę tak do­brze widoczną z daleka. Reakcja zredukowała przylepność far­by do zera i ta miała odpaść, zamieniając się w piękną chmurę żółtego pyłu, co oznaczało, że nasza ciężarówka znów przyjmie ohydny brudnoróżowy kolor. Pusta opancerzona ciężarówka zostanie w końcu znaleziona. Zdjęcia satelitarne pokażą żółty wóz uciekający z miejsca przestępstwa. Potem będą śledzić jego drogę aż do bramy wjazdowej na płatną komputerostradę, tylko że on zniknie bez śladu w tunelu. Zbrodnia doskonała. Z tą my­ślą w głowie osunąłem się z powrotem na oparcie fotela i zasną­łem tym razem na dobre. Kiedy przybyliśmy w końcu do znajo­mego już magazynu w naszym uroczym mieście przemysłowym, obudziłem się tylko po to, aby zanurzyć moją nową twarz w wo­dzie i dać jej się napić. Potem sam też się napiłem. I natychmiast rzuciłem się na swoje legowisko. Kiedy ponownie zasypiałem, po moich wargach jednak błąkał się uśmiech - to naprawdę była kradzież doskonała.

- Kradzież stulecia! Tak ją nazywają!

Otworzyłem zaspane oczy i ujrzałem znienawidzoną postać Kaiziego, który stał tuż nade mną, a w rękach trzymał wydruk z ka­nału informacyjnego. Rzucił go na moją pierś. Leniwie mu się przyjrzałem.

Na samej górze znajdowało się zdjęcie jakiegoś tłustego oficjela trzymającego w dłoni figurkę stalowego szczura. Nagłówki artykułów były nieco histeryczne.

ZBRODNICZY SZCZUR UDERZA W SAMO SERCE

SYSTEMU FINANSOWEGO!

PRZEPADŁY MILIONY!

PANIKA NA RYNKACH KAPITAŁOWYCH!

ROSNĄ STAWKI UBEZPIECZENIOWE!

No i powinny. Miałem nadzieję, że wszyscy ci baronowie po­czuli zimny dreszcz. To nie mój problem. Przeleciałem także po­bieżnie resztę nagłówków. Na samym dole znalazłem jeszcze, nie­mal niewidoczny, tytuł: ”Robotnicy sprzeciwiają się lokautowi w hucie”.

Zdaje się, że GarGoyl poczynił jakieś postępy w organizacji związków w czasie wolnym od występów z potworami. Ta reflek­sja natychmiast przywiodła drugą myśl - o Bolivarze, który wciąż tkwił w cyrku jako Megalitowy Człowiek. Co z kolei spowodowało natychmiastowe spojrzenie na zegarek. Musiałem ponownie za­dzwonić w południe. Wyrzuciłem zmięte kartki i z niejakim wy­siłkiem wstałem z betów. Cały ten ruch w najmniejszym stopniu zresztą nie wpłynął na Igora, który wciąż chrapał w swoim rogu pomieszczenia.

- Wyglądasz okropnie - powiedział Kaizi.

- Czuję się jeszcze gorzej.

- Jeśli ktoś zobaczy cię tutaj na ulicy w tym ubraniu sporto­wym, będziesz natychmiast podejrzany.

- To co mam założyć?

- Weź to - podał mi ciemnozielony kombinezon roboczy. - Kup sobie jakieś ciuchy robotnika. I ciężkie buty. Potem wróć tutaj i cze­kaj. Wkrótce będę miał dla ciebie kolejne zadanie. I oddaj mi kartę.

- Co? - W głowie wciąż mi wirowało. Żadnych więcej pobudzaczy przez jakiś czas.

- Kartę płatniczą, którą płaciłeś za ciężarówkę. Nie chcę, żebyś tutaj płacił nią za jakieś zakupy. - Podał mi zwitek bank­notów. - Od tej pory posługuj się gotówką.

- Ale gdzie iść? Nie wiem nic o tym mieście. - Niedaleko stąd jest mechatarg.

- Podwieziesz mnie tam?

Przyjrzał mi się z lekkim obrzydzeniem.

- Niechętnie. Radź sobie sam. Po wyjściu skręć w prawo. Tylko nie siedź tam za długo.

- Taa, taaa... zaraz, czy drzwi nie są zamknięte?

- Oczywiście. Od zewnątrz. Igor wpuści cię z powrotem.

Ściągnąłem z grzbietu mój nieco już sfatygowany strój spor­towy, ukrywając w dłoni telefon. Potem wsunąłem go w kieszeń tego proletariackiego ubranka, w które się przebrałem. Umyłem się, najlepiej jak mogłem, w tej zimnej i śmierdzącej nieco wo­dzie. Wysuszyłem moją drugą twarz i nakarmiłem ją resztą rosołu z puszki. Pomyślałem, że koniecznie muszę odnowić zapas rosołu z kury.

Kombinezon, który miałem na sobie, był mocno znoszony, ale czysty. Kiedy przygotowałem się do wyjścia, Kaiziego już nie było. Nie było też śladu po jego samochodzie.

Teraz na ulicy panował nieco większy ruch, niż kiedy poprzed­nio wędrowałem tędy w nocy. Wszyscy jednak szli spiesznie przed siebie, bo też i niby po co mieli się zatrzymywać w tej ohydnej okolicy... Na kolejnym skrzyżowaniu, do którego doszedłem, kil­ku pieszych czekało na zmianę sygnalizacji świetlnej. Kiedy zna­lazłem się pomiędzy nimi, jakiś młody mężczyzna odwrócił się do mnie i wsunął mi w rękę kawałek papieru. Reklama? Jakiś ulicz­ny kramarz? Spojrzałem na kartkę.

Nic nie mów” - głosił napis, później jeszcze - ”odwróć”

Zrobiłem to. Tekst na drugiej stronie był dość intrygujący.

Daj mi swój telefon”.

Czy to był napad uliczny? Teraz dużo uważniej przyjrzałem się facetowi, który podał mi kartkę. Był dobrze ubrany. Smagła skóra, ciemna broda i wąsy... I błękitne oczy, które doskonale znałem...

- Bolivar? - zapytałem samym ruchem warg.

Przytaknął i wyciągnął rękę. Podałem mu telefon i przyglą­dałem się z niejakim zainteresowaniem, jak przykleja do niego taśmę samoprzylepną. Światła zmieniły się i stojące przed nami samochody ruszyły do dalszej jazdy. Bolivar przykleił telefon do tyłu najbliższego z nich. Spokojnie patrzyliśmy, jak znikają nam z oczu. Już otwierałem usta, gdy znów zobaczyłem przed oczami kartkę z napisem - ”nic nie mów”. Ruchem dłoni nakazał, abym poszedł za nim w boczną alejkę. Tam wyciągnął z kieszeni wy­krywacz i dokładnie mnie przeskanował. Wyjął z mojej kieszeni pięciokredytową monetę, potem odciął jeden z guzików mej blu­zy. Oba przedmioty ostrożnie włożył do małego pojemnika ekra­nującego fale elektromagnetyczne. Odezwał się dopiero wtedy, gdy go dokładnie zamknął.

- Cześć, tato - powiedział po prostu. - Na początku nie by­łem pewien, czy to ty. Fajna nowa twarz. Ale poznałem cię po sposobie chodzenia. Naprawdę miło znów cię widzieć.

- Ja też się cieszę!

- Kiedy dzwoniłeś ostatni raz, złapałem sygnał podsłuchu w twoim aparacie. Dlatego ponownie puściłem tę nagraną wia­domość.

- Kaizi! Obawiałem się, że mógł zauważyć mój telefon.

- Na pewno zauważył. Ponieważ wiedziałem, jak cię namie­rzyć, śledziłem cię cały czas aż do tego miejsca. Dziś od rana przy­glądam się waszemu magazynowi. Ale napad był klasa.

- Dziękuję, wiem. Tyle że zupełnie nie przyniósł mi zysku, jak pewnie się zorientowałeś. Jestem tylko pracownikiem Kaiziego i to on zgarnia cały zysk. Są jakieś wieści o mamie? - starałem się, by mój głos zabrzmiał spokojnie.

- Żadnych. Ale wciąż się staram. Teraz, kiedy jest tu James, możemy zdwoić wysiłki.

- James! Miałeś go zatrzymać.

- Ciężko go zatrzymać. Ale jest dobrze zamaskowany. Przy­jechał tu jako agent inwestycyjny Banco Cuerpo Especial.

- Czyli przybudówki Korpusu Specjalnego! Tutaj. - Dotarli­śmy już w rejon mechatargu i dopiero teraz poczułem, jak bardzo jestem głodny i spragniony. - Najpierw jeść! - dodałem, wskazując jakiegoś fast fooda. Bolivar nie dotrzymał mi towarzystwa w pałaszowaniu niedźwiedzioburgera ze smażonymi konikami polnymi, co zdawało mi się najmniej trującą pozycją z dostępnych w menu. Ale dodał do mojego zamówienia jakieś niebieskawe piwo.

- James przywiózł także dokumenty i charakteryzację dla mnie. - Zamoczył wargi w winie, a potem mówił dalej. - Jestem teraz jego asystentem. Na razie więc opuściłem ten potworny show. Chociaż był całkiem zabawny... Nie bardzo tylko mogłem umawiać się na randki z dziewczętami. Inna sprawa, że jako żo­naty mężczyzna i tak tego nie robię... Aha, przekopaliśmy tutaj sporo danych, za pomocą nieco lepszego sprzętu Korpusu Spe­cjalnego i wiemy dużo więcej o twoim pracodawcy.

- Czy on naprawdę jest najbogatszym człowiekiem w galak­tyce? - zapytałem, pracując z wysiłkiem szczęką, a potem wydłu­bując nóżkę konika polnego spomiędzy przednich zębów.

- Gdzie tam, daleko mu. Wprawdzie trochę trwało prześle­dzenie stanu jego majątku, ale wiemy teraz, że nawet nie jest wła­ścicielem większości tych banków, do których się przyznaje.

- Spryciarz. Założę się, że one były tylko przynętą, aby zwa­bić mnie do cyrku. - Zamówiłem jeszcze dwa piwa. Musiałem przytopić nieco te koniki polne, które teraz skakały w moim żo­łądku.

- Te dane z cyrkiem to też była lipa. Wynająłem prywatnych detektywów na trzech różnych planetach, którzy bezpośrednio sprawdzili miejscowe bazy danych. Dane dotyczące cyrku po­chodziły od hakera, co zresztą na miejscu łatwo było stwierdzić.

- Ale nie poszukując z innej planety. Dlaczego Kaizi zadał sobie cały ten trud?

Bolivar wysiorbał do końca piwo i zmarszczył brwi.

- Chciał cię mieć na tej właśnie planecie. Dlaczego, nie je­steśmy jeszcze pewni. Pierwszy pomysł - chce dokonać jeszcze kilku przestępstw i potrzeba mu kogoś, kto to za niego zrobi. Ponadto bardzo się też starał, abyś podjął pracę w Bolshoi Big Top. Sądzimy, że widział cię tam w roli szpiega. Sporo wystę­pów w tym cyrku jest tylko przykrywką dla działalności różnych intergalakrycznych organizacji. Może chciał z twoją pomocą je rozpracować.

Mój mózg wciąż huczał z nadmiaru wrażeń, podobnie zresztą jak mój żołądek. Niedaleko był Bar Zardzewiałego Robota. Wska­załem go.

- Przeniesiemy imprezę tam. Muszę napić się czegoś, co za­bije tego niedźwiedzia i utopi wreszcie te świerszcze.

- Witam, witam - powiedział zardzewiały głos, gdy pchną­łem drzwi do baru. - To znaczy witam, jeśli macie powyżej osiem­nastu lat.

- Mam powyżej osiemnastu lat - odparłem. - Chociaż teraz mam w głowie mózg pięciolatka. To jest jednak strasznie przy­gnębiające, jak łatwo wpadłem pod kontrolę Kaiziego. Muszę się niestety z tobą zgodzić. Cała ta bajka - banki, rabunki, przele­wy - służyła tylko temu, aby ściągnąć mnie na tę obrzydliwą pla­netę, a potem szantażem zmusić do wykonywania za niego brud­nej roboty.

Bolivar skinął potwierdzająco głową. Był tak samo przygnę­biony jak ja. Zasiedliśmy przy barze.

- Zardzewiały Robot pozdrawia panów. Czym mogę służyć? Mam każdy napój od Ale do Zygodactyl-pee.

Zardzewiały robot był naprawdę zardzewiały - antyczna, ni­towana jeszcze, maszyna.

Spojrzałem po butelkach na półce.

- Coś, co dobrze zrobi na żołądek - powiedziałem.

- Gorzka miętowka - zadecydował, sięgając rozciągłą ręką ku gorej półce. Ciemny płyn zaczął parować w zetknięciu ze szkłem.

Wypiłem i beknąłem potężnie jak smok. Pomogło na żołądek, ale wciąż byłem w depresji.

- Jestem teraz stalowym niewolnikiem w rękach tego krymi­nalisty, władcy marionetek.

- Trochę przesadzone, ale coś w tym jest. Aha, jeden fakt do­tyczący naszego władcy marionetek wydaje się dosyć interesują­cy. Chociaż Kazi jest zamieszany w jakieś międzyplanetarne hol­dingi, większość jego interesów znajduje się tu, na Fetor, I skupia je przede wszystkim Pierwszy Międzygwiezdny Bank Wdów i Sie­rot. Który zresztą dobrze znasz. Myślę, że zostałem dyrektorem tego Banku przede wszystkim dlatego, by mógł mieć mnie na oku, a potem oczywiście wrobić w ten napad.

- Też mam swój udział w napadzie, ponieważ pomagałem po nim posprzątać. Ten niby ukradziony łup był cały czas pod podło­gą skarbca.

- A jeśli dodać do tego fakt, że on kontroluje też dość duże biuro maklerskie...

Słyszałem słowa, ale kompletnie nie rozumiałem ich znacze­nia. Miętowa Gorzka mnie dopadła. Wyrzygałem ją na podłogę.

- Powiedz to jeszcze raz - wystękałem po chwili z nieco ja­śniejszą głową.

- Mamy tu zdaje się do czynienia z całym łańcuchem powią­zań finansowych i przestępczych. Najpierw okrada własny bank. Kiedy kompania ubezpieczeniowa mu płaci, już podwoił pienią­dze. Potem okrada następny bank, a odpowiedzialność spada na ciebie. Dalej szantażem zmusza cię do współpracy i napadu na konwój z pieniędzmi. Które potem przepuści przez własny bank, aby dokonać inwestycji i zarobić następne pieniądze.

- Brawa dla niego - zaniosłem się dziwacznym chichotem. Bolivar uniósł brwi i przyjrzał mi się zaniepokojony.

- Chodź, usiądziemy gdzieś wygodniej, bo zaraz spadniesz z tego stołka barowego.

- Dobra - powiedziałem zgodnie, spadając ze stołka. Pozbie­rałem się ciężko. - Przepraszam. Przez kilka dni, kiedy przygoto­wywałem ten skok, byłem na środkach pobudzających. One chy­ba niezbyt dobrze komponują się z tymi obrzydliwymi napitkami. Lepiej już wrócę. Jak mam się z tobą skontaktować?

Wyciągnął z kieszeni małe, apetycznie wyglądające zielone karteczki i na jednej z nich napisał numer.

- Dzwoń o każdej porze. Albo ja, albo James odbierzemy. Tylko najpierw sprawdź podsłuch.

Zapamiętałem numer, a potem zjadłem karteczkę. Miała smak mięty i na pewno pomogła mi na żołądek. Na koniec musiałem jeszcze poruszyć starannie unikaną kwestię.

- I szukaj wciąż matki. Pamiętaj, że najważniejsza rzecz to dowiedzieć się, gdzie jest więziona.

Twarz Bolivara spochmurniała.

- Wiem. Jak dotąd bez skutku. Zarówno jego bank, jak i biu­ro maklerskie zostały wykluczone. Żadnych ukrytych pomiesz­czeń, oprócz tego pod skarbcem, o którym wspomniałeś. Mała szansa, by mama tam była, ale postaram się sprawdzić to jakimś sprzętem wykrywającym.

- Zrób to.

- Odkryliśmy także, że Kaizi ma mieszkanko tutaj w mie­ście. Włamałem się tam. Zwykły włam rabunkowy - ukradłem mu telewizor. A przy okazji, nim zaczął działać system alarmo­wy, obejrzałem dokładnie to miejsce. Przypatrywaliśmy się uważ­nie ruchom Kaiziego i tutaj, w Fetorsville, już nie znajdujemy żadnych podejrzanych miejsc. A jak w Słonecznym Mieście nad Morzem?

- Może. Ma tam biuro i garaż, ale nie widziałem żadnych ukry­tych pomieszczeń.

- Daj mi adres. Przeszukam to dokładniej.

- Dobrze.

Napisałem adres w jego zielonym notesie. Wciąż byłem przy­gnębiony. Nie mieliśmy już o czym gadać. Wziąłem z powrotem urządzenia podsłuchowe, które Bolivar u mnie wykrył, i wsadzi­łem je do kieszeni. Tak więc, już w milczeniu pomachaliśmy so­bie na pożegnanie.

Rozdział 17


Kupiłem jeszcze na mechatargu jakieś nie rzucające się w oczy ubranie kilka czystych prześcieradeł i koców. Jeśli już by­łem skazany na dzielenie z Igorem tej ponurej nory, miałem za­miar zapewnić sobie przynajmniej jako taki komfort. Mój żołądek miał się teraz nieco lepiej, chociaż wciąż padałem z nóg. Kupiłem jeszcze kilka puszek rosołu z kury dla mojej drugiej twarzy oraz kilka puszek piwa dla siebie.

Kiedy wreszcie dotarłem do magazynu, nogi niemal właziły mi w tyłek. Ponieważ nie zaufano mi na tyle, abym został zaszczy­cony kluczem, waliłem gwałtownie w drzwi, aż usłyszałem nie­chętny głos mojego kompana.

- Igor śpi - warknął.

- Nic nowego, mózg Igora zawsze śpi - odwarknąłem w od­powiedzi.

To przez to zmęczenie. Normalnie wiedziałem, że nie ma sensu wdawać się z nim w pyskówki i szukać przy okazji niepo­trzebnych kłopotów. Nie nabijałbym się też z kogoś upośledzone­go. Ale wtedy nie bardzo myślałem. Warknął coś niezrozumiałe­go. A kiedy wszedłem i przechodziłem obok niego, walnął mnie w łeb pięścią.

To nie było uderzenie, które miało zabić, czy choćby pozba­wić przytomności. To był po prostu głos w dyskusji człowieka sfrustrowanego tym, że nie potrafi wyrazić słowami tego, co chciałby przekazać. Poleciałem jednak na podłogę, a moje zaku­py rozsypały się na wszystkie strony. Jednocześnie nagle wybu­chły we mnie tłumione wściekłość i frustracja, nagromadzone w ciągu ostatnich dni. Wyuczone odruchy wzięły górę nad roz­sądkiem. Igor stał teraz nade mną. Jeden kopniak w kolano i sprowadziłem go do poziomu. Kiedy przelatywał obok mojego łokcia, wpakowałem mu go w splot słoneczny, pozbawiając oddechu. Wyłączyłem go już z walki i powinienem na tym poprze­stać. Mój gniew był jednak na tyle silny, że omal nie doszło do tragedii.

Zupełnie bez udziału świadomości lewą ręką opasałem szyję Igora, podczas gdy prawą zacisnąłem na nadgarstku lewej, by do­cisnąć dźwignię. Zabójczy chwyt. Stały nacisk miażdży tchawicę i przerywa przepływ krwi w tętnicy szyjnej. Najpierw następuje utrata przytomności, a potem śmierć. A gdyby chciało się skoń­czyć sprawę jeszcze szybciej, nagła zmiana miejsca nacisku może złamać kręgosłup i wtedy śmierć następuje w sposób natychmia­stowy.

Czerwona płachta gniewu przysłaniająca mi wzrok, znikła w ostatniej chwili. O milimetry od swej twarzy dostrzegłem wy­bałuszone oczy Igora i jego wywalony język. Był na skraju raju czy raczej piekła.

Wielkim wysiłkiem woli zmusiłem się do rozluźnienia uchwy­tu. Cisnąłem przeciwnika na ziemię i wstałem, oddychając cięż­ko. Igor miał wciąż zamknięte oczy, ale przynajmniej łowił już powietrze. Odczekałem, aż otworzy oczy, a potem trąciłem go lek­ko czubkiem buta między żebra, aby zwrócić na siebie jego uwa­gę. Przystawiłem mu do oczu swoje niemal stykające się ze sobą kciuk i palec wskazujący.

- Tak blisko byłeś śmierci. Jeśli dotkniesz mnie jeszcze raz, przebędziesz całą drogę.

Potknąłem się, zbierając porozrzucane zakupy. Byłem zmę­czony już poprzednio, teraz ten nagły skok adrenaliny wykończył mnie dodatkowo. Kiedy więc rzuciłem wszystkie puszki na łóżko, z największym wysiłkiem powstrzymałem się, aby nie paść tam w ślad za nimi. Nie było jednak zbyt mądrze zasnąć teraz, gdy Igor niedługo dojdzie do siebie. Kto wie, może w jego powolnych synapsach ukształtowałaby się myśl o zemście.

Nakarmiłem twarz, a potem rozejrzałem się wokół.

Po raz pierwszy wybrałem się na zwiedzanie położonej głę­biej części składu. Przedarłam się przez warstwę kurzu i śmieci i dotarłem do tylnych drzwi częściowo przywalonych pustymi metalowymi bębnami. Odtoczyłem je na bok i znalazłem opance­rzony motocykl.

Na pewno ten, który został użyty w drugim napadzie. Odsu­nąłem także i jego i odsłoniłem drzwi. Kryła się za nimi mała kanciapa kiepsko oświetlona odrobiną promieni słonecznych wpadających przez małe, brudne i pokryte pajęczynami okien­ko. Mimo wszystko pokój stanowił dla mnie pewną atrakcję. Prze­sunąłem znajdujące się pośrodku sfatygowane biurko pod ścianę i poszedłem po swe posłanie. Igora nigdzie nie widziałem, ale też, prawdę mówiąc, nie tęskniłem za nim. Przytarganie betów do tego bocznego pokoju do końca wyczerpało moje siły. Zda­wało mi się, iż trwało to całymi godzinami. Drzwi do mojej no­wej sypialni otwierały się do środka i nie miały, niestety, zamka. Nie widziałem też niczego, czym mógłbym podeprzeć klamkę. Oparłem się o nie ciężko i rozejrzałem się wokół. Biurko. Było wystarczająco ciężkie, aby choć na chwilę powstrzymać kogoś, kto chciałby tu wtargnąć. A to dałoby mi czas, aby się obudzić i przygotować. Kiedy przepchnąłem biurko do drzwi, byłem już wykończony. Rzuciłem się bez czucia na bety. Nie miałem na­wet siły, by je rozłożyć.

Kiedy się obudziłem, promienie słoneczne wpadały przez okno, wprost na moją twarz. W gardle zaschło mi zupełnie, wargi był spierzchnięte. Przypomniałem sobie o piwie w samochłodzących się puszkach. Otworzyłem natychmiast jedną z nich. Piwo zabulgotało, łącząc się z chłodzącą chemią. Na zewnętrznych ścian­kach puszki pojawiły się kropelki wilgoci. Pochłonąłem lodowatą ciecz i poczułem się znacznie lepiej. Otworzyłem następną pusz­kę, ale upiłem z niej tylko ze dwa łyki, gdy znów dopadła mnie fala zmęczenia. Zapadłem w sen.

Był on na tyle głęboki, że walenie w drzwi nie zrobiło na mnie wrażenia. Udało mi się zgrabnie wkomponować te hałasy w jakiś złożony majak senny. Dopiero odgłosy przesuwającego się biurka zbudziły mnie w mgnieniu oka.

- Przestań! - wrzasnąłem Zerwałem się i wtedy przypomnia­łem sobie boleśnie o metalowym pręcie sterczącym nad moją gło­wą. Ale odgłos szurania ucichł.

- Szef cię chce.

- Powiedz, że już idę... - wychrypiałem.

Poczułem się nieco lepiej, podstawiwszy łeb pod bieżącą wodę. Wytarłem się, założyłem twarz i wyszedłem na spotkanie mojego władcy.

Ocenił natychmiast mój fatalny stan, ale nie skomentował tego. Nieco za to wykrzywił wargi, gdy zbliżył się do stołu, na którym walały się resztki śniadania Igora. Zgarnął to wszystko na podłogę.

- Igor, sprzątnij ten chlew!

Usiadł na fotelu i czekał w milczeniu, aż mamroczący coś pod nosem Igor pozgarnia wszystkie resztki w jeden z kątów pomiesz­czenia. Zawsze to trochę lepiej wyglądało. Potem nasz uroczy kompan polazł na swój barłóg i włączył minitelepudło. Kaizi ski­nął na mnie. Usiadłem obok niego, ale ustawiłem krzesło tak, by nie tracić zupełnie z oczu Igora.

- Co wiesz o obligacjach?

- Czy to ma coś wspólnego z ubikacją?

- Stroisz sobie żarty, czy jesteś takim samym imbecylem jak Igor? Obligacjach nie ubikacjach. To papiery dłużne.

- Ach tak. Nie wiedziałem...

Tak naprawdę, to wiedziałem o obligacjach co nieco, ale po­nieważ Kaizi, zdaje się, przygotował wykład, nie chciałem psuć mu przyjemności moją znajomością tematu.

- Obligacje, w których jesteś takim dyletantem, to certyfi­katy własności określonej części długu publicznego rządu albo przedsiębiorstw, na przykład linii lotniczych czy innych korpo­racji. Ich właścicielami są indywidualni pożyczkodawcy. Zazwy­czaj opłatą za pożyczkę jest określona stopa oprocentowania. Większość obligacji jest zarejestrowana na określonych właści­cieli i jeśli w wyniku operacji kupna i sprzedaży tych właścicie­li zmieniają, to również się to rejestruje. Są jednak tak zwane obligacje na okaziciela, które nie podlegają rejestracji. Mogą być łatwo zbywane i są równie płynną formą pieniądza jak gotówka Rozumiesz, o czym mówię?

- Kawałek papieru, który jest wart sporo szmalu, wszystko jedno kto ma go w łapie.

- No... ogólnie mówiąc - tak.

- I założę się, że wiesz, gdzie znajduje się duża ilość tych ubi... obligacji i chcesz, żebym je dla ciebie ukradł?

- Prosto z mostu, ale zgadza się.

- Dobrze. Ale zanim omówimy tą sprawę, udzielisz mi wia­domości o Angelinie.

- Czuje się dobrze i przesyła ci całuski - uśmiech Kaiziego był wyjątkowo odpychający.

- Nie traktuj mnie z góry z łaski swojej, draniu. Chcę mieć dowody, a nie twoje słowo, które mam w głębokim poważaniu.

Rozejrzałem się wokół i mój wzrok padł na leżący na podło­dze wydruk informacyjny. Ten, z którego swego czasu wyczyta­łem nagłówki dotyczące naszego napadu. Podniosłem go, otar­łem nieco z kurzu i podałem Kaiziemu.

- Przywieź mi nagranie wideo, na którym wręczasz te papie­ry mojej żonie. Niech przeczyta wiadomości, a potem pokaże je do kamery. Ma też powiedzieć coś, co przekona mnie do jej toż­samości. Powiedz to Angelinie. Na pewno coś wymyśli.

Przygryzł w zamyśleniu wargę, a potem potrząsnął głową.

- To będzie trudne i zabierze zbyt dużo czasu. Odmawiam.

- Radzę tak zrobić. Bo nie mam zamiaru wykonać dla ciebie ani jednego więcej skoku, jeśli nie zobaczę jej żywej.

Znowu się zamyślił, ale chyba uznał, że mówię serio. Na­prawdę nie miałem zamiaru mu pomagać, bez zdobycia pewno­ści, co do losu Angeliny.

- Dobrze. Zrobię to. Ale w tym czasie musisz dokładnie prze­studiować plany pewnego budynku i opanować rozkład pomiesz­czeń tak, abyś mógł się kręcić tam z zamkniętymi oczami.

Czemu nie? I tak nie miałem na razie nic ciekawszego do roboty.

- Dobrze. Pokaż, co tam masz.

Wyjął z walizki komputer i położył go na stole pomiędzy nami.

- Wstawiłem do tego budynku, już bardzo dawno temu, swo­jego kreta, który wykonał dla mnie te fotografie.

Wstukał komendę i wyrósł przed nami hologram jakiejś ol­brzymiej białej struktury. Potężne kolumny podtrzymywały gigan­tyczną bramę. Ku głównemu wejściu wiodły olbrzymich rozmia­rów schody, a gdy kamera zbliżyła się, mogłem odczytać wyryty w marmurze napis: ”Centralny Depozyt Planetarny”.

- Niech zgadnę - powiedziałem. - Gdzieś w tym mauzoleum pieniądza jest pokój lub pokoje wypełnione tymi ubikacjami na okaziciela?

- Zgadza się - odparł Kaizi bez cienia uśmiechu.

- Wejście główne - zakomunikował komputer głębokim męskim głosem.

- W czasie, kiedy mnie nie będzie, zwiedzisz dokładnie ten budynek. Możesz po nim wędrować w rzeczywistości wirtualnej, więc przyjrzyj się wszystkiemu uważnie. Otwórz i zamknij wszyst­kie drzwi, zapamiętaj każdy szczegół. Kiedy wrócę, będę oczeki­wał pełnej znajomości rozkładu pomieszczeń. Jak to opanujesz, powiem ci, co jest do zrobienia.

Zastanowiłem się nad jego słowami. Potem przytaknąłem.

- Dobra. I tak się nigdzie nie wybieram.

Zbierał się już do odejścia, gdy zatrzymałem go jeszcze na chwilę.

- Czy Igor też będzie brał udział w następnej robocie?

- Tak mi się wydaje. Tak. Sądzę, że będzie potrzebny.

- Więc musisz go nieco postraszyć. Uderzył mnie... A ja ude­rzyłem jego. Dość mocno. Przekonaj go, że jeśli spróbuje jeszcze raz, będzie martwy.

- Igor! - krzyknął nasz władca.

j uroczy towarzysz uniósł oczy znad ekranu. Niechętnie podszedł do nas.

- Zdaje się, że ty i Jim mieliście tu małą różnicę zdań.

- Nie lubię go.

- Ja też nie. Ale musimy pracować razem. Będziesz na niego uważał i strzegł go. Bo jeśli cokolwiek mu się przytrafi, to samo stanie się z tobą. A jeśli będziesz próbował zwiać, na pewno cię znajdę. Pamiętasz ostami raz?

Igor wyglądał w tym momencie nieszczególnie, uciekał ze spojrzeniem, nerwowo miętosił nogawki spodni.

- Pamiętam...

- To dobrze. Więc nie będę musiał ukarać ciebie po raz drugi... Kaizi, zanim wyszedł, zwrócił się jeszcze do mnie.

- Jesteś bezpieczny. Masz jeden dzień. Kiedy wrócę, chcę zo­baczyć, że znasz ten budynek jak własną kieszeń.

- Będę... Jeśli tylko przywieziesz mi film. I jeszcze coś. Chcę klucz do zewnętrznych drzwi. Nie mogę jeść tego, co je ta świnia.

Podjął szybką decyzję i rzucił klucze na stół. Wyszedł, a ja zasiadłem przed komputerem.

Byłem naprawdę zainteresowany budynkiem Depozytu. Cze­mu nie? Wystarczyło tylko wyobrazić sobie forsę, która tam się mieściła. Kiedy obszedłem główne pomieszczenia i dość dobrze już orientowałem się w ich rozkładzie, zacząłem przyglądać się co bar­dziej interesującym skarbcom. Banknoty, świeżo tłoczone monety. Całe ich stosy i piramidy. Naprawdę bardzo sympatyczny widok.

Po kilku godzinach wiedziałem już wszystko, czego było trzeba, aby usatysfakcjonować mojego pracodawcę. Ziewnąłem i przeciągną­łem się. Czas na piwko. Albo na jedzonko. A może i na oba naraz. No i miałem mnóstwo czasu, by porozmawiać z bliźniakami.

Igor spojrzał na mnie, gdy zbliżałem się do drzwi, ale prawie natychmiast ponownie wlepił oczy w ekran. Właściwie było mi go nawet żal. Jednak przechodząc obok, starałem się nie patrzeć na to, co oglądał. Wystarczały te wrzaski i jęki, które słyszałem, aby zniechęcić się do dyskutowania z nim o sztuce.

Zapuściłem się nieco głębiej w uliczki mechatargu, aż znalaz­łem wyższej klasy restaurację, gdzie szefem kelnerów był nawet człowiek... albo perfekcyjnie wykonany robot.

- Dzień dobry panu. Obiad zaraz będzie podany. Dzisiaj pole­camy stek. Genetycznie odtworzony stek z prawdziwego jurajskie­go brontozaura. Przepyszny, przysmażony zgodnie z życzeniem. Standardowa porcja to jeden kilogram, ale dla naprawdę głodne­go gościa możemy przyrządzić porcję dowolnego rozmiaru. Dzie­sięć, dwadzieścia, trzydzieści kilo...

Uniosłem dłoń, prawie tracąc ochotę na jedzenie...

Ale kuchnia była dobra, obsługa sprawna, a napitki smaczne i zimne. W znacznie lepszym humorze udałem się do sklepu z te­lefonami, który zwiedzałem już wcześniej. Tym razem wybrałem najtańszy model i znalazłem cichą alejkę, by spokojnie porozma­wiać. Najpierw oczywiście pozbyłem się trzymanych w kieszeni pluskiew. Położyłem je na ziemi i odszedłem nieco dalej.

- Tato! Dobrze znów cię słyszeć. Widzieliśmy, jak Kaizi opuszczał magazyn. Straciliśmy go z oczu na komputerostradzie.

- Jechał na północ?

- Tak jest.

- Tak przypuszczałem.

Opisałem moje żądanie, dotyczące uzyskania przekonujących dowodów na temat dobrego stanu Angeliny. Opowiedziałem rów­nież o planach kolejnego przestępstwa.

- Przypuszczam, że może jechać do Słonecznego Miasta. Na pewno ma tam rezydencję. Kiedy powiedział, że zrobienie tego filmu zajmie za wiele czasu, byłem już pewien, że nie trzyma matki w tym mieście.

- Więc co robimy?

- To, co robiliście do tej pory. Jedźcie za nim i miejcie go na oku. Ale ostrożnie, tak, żeby się nie zorientował i nie nabrał podejrzeń.

- Zrobimy nawet coś lepszego. Ja będę miał na oku Kaiziego. A James zgodnie ze swoimi umiejętnościami informatycznymi skontroluje nieco bazy danych Słonecznego Miasta. Spróbujemy ustalić, gdzie znajdują się nieruchomości Kaiziego.

- Świetnie. Zadzwonię jutro, gdy będę wiedział coś więcej na temat naszego następnego skoku.

Wyrzuciłem telefon do kosza i pozbierałem troskliwie swoje prywatne pluskwy. Włożyłem je na powrót do kieszeni.

Od razu po tej rozmowie z chłopcami poprawił mi się humor. Dobry nastrój psuła mi jedynie myśl o Angelinie wciąż znajdują­cej się w niebezpieczeństwie. Byłem też znacznie wzmocniony na ciele przez sporą ilość zwierzęcego białka, jakie spożyłem. Z dru­giej strony, czy miałem już wracać do tej ciemnej nory i spędzać czas w obecności Igora? W tak piękny i słoneczny dzień? Dostrze­głem kątem oka bar. To jest to. Kilka piwek nie zaszkodzi.

Dostrzegłem przy wejściu maszynę z papierowymi gazetami. Wielka rzadkość w naszym informatycznym społeczeństwie. Próbo­wałem wyobrazić sobie kogoś na tyle biednego, by nie stać go było na komputer z kanałami informacyjnymi, i jakoś nie bardzo mi się to udawało. Ale jednak musieli tacy istnieć na Fetor, bo po wrzuceniu monety do maszyny, trzymałem w ręku niezbity tego dowód.

Przejrzałem pobieżnie nagłówki, sącząc piwo. Jeszcze więcej histerii z powodu moich dotychczasowych wyczynów, wraz z zu­pełnie zmyśloną biografią Stalowego Szczura. Byłem według nich odpowiedzialny za niemal każde poważne wykroczenie przeciw­ko prawu, jakie zdarzyło się w galaktyce w ciągu ostatnich czter­dziestu lat. Na wewnętrznych stronach znalazłem inną ciekawost­kę - ”Strajk za siedem dni” - widomy znak ciężkiej pracy GarGoyla. A także i Puissanto - ”Skandal podatkowy niszczy pro­minentnego bankiera”. Niestety, nie było to o Kaizim. Skoro już czytałem o bankach, zajrzałem też na strony finansowe.

WIELKOŚĆ WKŁADÓW BANKOWYCH OSIĄGA NOWE DNO.

STOPA KREDYTOWA FETOR DRŻY. GWAŁTOWNY WZROST SPRZEDAŻY OBLIGACJI MUNICYPALNYCH.

Ziewnąłem. Byłem szczęśliwy, że to James jest bankierem, a nie ja. To jednak cholernie nudna lektura, te kolumny ekonomiczne. Przeszedłem do strony z krzyżówkami i sięgnąłem po pisak.

Rozdział 18


To było niemal jak dzień urlopu - coś, czego nie doświad­czyłem od czasu naszego zakończonego katastrofą pikniku, kiedy to przeklęty Kaizi pojawił się w naszym życiu. Wprawdzie nie mogłem zrelaksować się zupełnie - mojej Angelinie wciąż groziło przecież niebezpieczeństwo - ale przynajmniej mogłem próbować.

Siedziałem nad gazetą tak długo, jak tylko mogłem. Wreszcie wyczytałem wszystkie literki i niechętnie powlokłem się w stronę magazynu. Zabrałem komputer Kaiziego do mojej celki. Jeszcze kilka razy przemierzyłem wszystkie wirtualne korytarze i pokoje, aby przećwiczyć pamięć. Potem znalazłem telewizyjną funkcję komputera i odkryłem, że mam stąd dostęp do ponad tysiąca pro­gramów. Tysiąca bzdurnych, ogłupiających programów. Ktoś kie­dyś już powiedział, że na świecie jest więcej śmieciarzy niż profe­sorów uniwersytetu. A nie trzeba było geniusza, by stwierdzić, dla której z tych grup robi się większość programów. Było za to dużo audycji dla Igora. W końcu jednak, za dodatkową opłatą - konto Kaiziego wytrzyma ten wydatek - uzyskałem dostęp do kanału historycznego. Zdobyłem sporo informacji o zasiedlaniu planet i zbrodniach popełnianych na miejscowych formach życia. Przy­glądałem się temu bez współczucia. Wiedziałem, że w galaktyce pozostało jeszcze wiele form życia, którym sam z chęcią zgoto­wałbym podobny los.

Kaizi przyjechał następnego dnia późnym rankiem z małą walizeczką.

- Nastąpiła mała zmiana planu...

- Z pewnością - przerwałem mu. - Ale nie będziemy o tym rozmawiać, dopóki nie zobaczę twojej produkcji filmowej. Dawaj.

Wyciągnął kartę magnetyczną i wsunął ją do komputera. Ekran rozjarzył się, a ja uśmiechnąłem się szeroko i rozluźniłem, dopie­ro w tym momencie. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo byłem do­tychczas spięty.

- Cześć, Jim - powiedziała Angelina. - Jak widzisz, czuję się dobrze, podobnie jak Gloriana. - Usłyszałem odgłos cichego chrząknięcia, którym świniozwierz zareagował na swoje imię. - Chociaż wydaje mi się, że z braku ruchu przybrałam nieco na wadze.

- Wyglądasz wspaniale! - krzyknąłem.

- Tu są nagłówki, które chciałeś zobaczyć. O największym napadzie stulecia - tak to nazywają. Nie będę ci jednak gratulować, ponieważ jak się domyślam, cały zysk przypadnie tej obrzydliwej kreaturze, która stoi teraz przede mną i trzyma kamerę. Wróć z tym obiektywem! - Krzyknęła, gdy obraz na chwilę pociemniał. Poja­wiła się znowu. - Przepraszam za przerwę. Ale musiałam przeko­nać pewną osobę, że pierwsza część tego przedstawienia w dobie obecnych cudów technicznych z łatwością mogła być spreparo­wana. To natomiast, co nie może być spreparowane, to wspomnie­nia, które mamy tylko ty i ja. Więc cofnij się myślami wiele lat wstecz, jak również wiele lat świetlnych stąd, do miejsca i czasu, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Zawsze noszę na szyi meda­lion. Pamiętasz, co w nim wtedy było?

Jak mógłbym kiedykolwiek zapomnieć. Fotografia, na którą spojrzałem tylko przez ułamek sekundy, nim ją zniszczyła. Foto­grafia z jej, można by to tak nazwać, poprzedniego życia. Nie była wtedy piękna... Nie była nawet przeciętna. Zresztą z tego właśnie powodu Angelina trafiła do przestępczego świata. Aby zebrać wielką sumę na niezbędne operacje plastyczne. Nigdy od tamtej pory nie rozmawialiśmy o tym zdjęciu. Fakt, że teraz sama wspomniała fotografię, musiał być jakąś wskazówką. Nie miałem jed­nak pojęcia, o co mogło chodzić mojej żonie.

- Tam była moja fotografia. Uważaj na siebie, kochanie. Potem obraz zgasł.

- Dobra, bierzmy się do pracy - powiedziałem.

- Jak już wspomniałem, nastąpiła zmiana strategii. Obliga­cje czekały sobie cierpliwie przez długi czas w skarbcu, więc nic im się nie stanie, jak poczekają dłużej. Najpierw wypełnisz inne zadanie...

- Czekaj chwilę. Kiedy to się właściwie skończy? Jak wiele przewidujesz dla mnie zadań, zanim nasza, jakże miła, współ­praca dobiegnie końca?

Kaizi podrapał się po podbródku.

- To jest właściwe pytanie. Nie mogę pozwolić, aby upadł w tobie duch, jeśli będziesz sądził, że twoja praca i więzienie twojej żony będą trwać w nieskończoność. Moje interesy naprawdę już wkrótce dobiegną końca. Jeśli tylko wypełnisz dokładnie roz­kazy, gwarantuję ci, że kradzież obligacji będzie twoim ostatnim zadaniem. Potem odjedziesz wolny. Tak, właściwie to nawet będę na to nalegał. - Sam?

- Oczywiście, że nie. Opuścisz tę planetę wraz z żoną, na tym samym statku.

Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo, ale na razie nie mia­łem żadnej alternatywy. Więc trzeba było tańczyć, jak mi grał.

- Dobrze. Więc co teraz?

- Energia atomowa i generatory elektryczności. To właśnie utrzymuje przy życiu nasze techniczne społeczeństwo. Co o tym wiesz?

- Nic. Mam tyle wiedzy, czy może wiary, że jak wcisnę przy­cisk, zapali się światło.

- Spójrz na to. - Otworzył walizeczkę i wyciągnął zestaw szki­ców technicznych i map. - To jest generator atomowy na wyspie Sikuzote. O, tutaj widzisz go na mapie. Znajduje się niedaleko południowego wybrzeża, oddzielony od kontynentu kanałem. Po­jedziesz tam...

- Jak?

- Pociągiem. Jest tam bezpośrednie połączenie z tutejszej sta­cji centralnej. Będziesz miał nowe dokumenty, zgodne z twoją nową twarzą. Pojedziesz jako turysta. Południowe wybrzeże sły­nie z kamienistych plaż i innych prostych rozrywek. Jak rów­nież kasyna w Swartzlegen. Robotnicy bardzo lubią jeździć tam na wypoczynek.

- Nie jeżdżą na północ, do Słonecznego Miasta?

- Nie. Nie są tam mile widziani. - Miał obojętny wyraz twa­rzy, ale w jego głosie słyszałem wyraźny ton wyższości. - Ponie­waż na południu dużo pada, plaże nie są za bardzo uczęszczane. Zorganizowano za to wiele rozrywek, którym można się odda­wać we wnętrzu budynków. A jedną z tych atrakcji jest wycieczka z przewodnikiem po elektrowni atomowej. Dość popularna i w do­datku darmowa. Pójdziesz na tę wycieczkę.

- Słuchaj, Kaizi. Mógłbyś mi choć w przybliżeniu wyjaśnić, o co chodzi? Przecież tam chyba nie ma nic, co by warto ukraść?

Pomyślał przez chwilę.

- Masz rację. W twoim zadaniu nie będzie tym razem żad­nych aspektów finansowych. Tym zajmę się ja. Ty natomiast prze­prowadzisz mały sabotaż przemysłowy.

- Jaki? Mam wysadzić albo stopić reaktor atomowy?

- Tak. Dokładnie coś takiego mam na myśli.

- Co to, to nie! - Zerwałem się na równe nogi i nerwowo prze­mierzyłem cały pokój. - To nie jest moja specjalność. I nie mam zamiaru potem świecić w ciemnościach.

Niespecjalnie się przejął moją reakcją.

- Zamknij się. Siadaj. I popatrz na to.

Rozłożył plany poszczególnych poziomów reaktora. Z bardzo zresztą nieatrakcyjnymi podpisami, np. ”odpady radioaktywne”, ”komora prętów chłodzących”, ”pomieszczenie reaktora”.

- Jedyne, co musisz zrobić, to powstrzymać dostawy energii elektrycznej.

- Na jak długo?

- Najmniej kilka tygodni. Najlepiej miesięcy. Ten generator dostarcza energii prawie jednej trzeciej Fetor. Jego uszkodzenie wywoła więc poważne reperkusje finansowe.

Zaczynałem rozumieć, o co mu chodzi.

- I znowu pieniądze, co Kaizi? Zdaje się, że ostatnio gospo­darka Fetor w ogóle przeżywa ciężkie chwile, jeśli wierzyć pis­makom. Rabunki bankowe, napady na konwoje z pieniędzmi, roz­ruchy wśród klasy pracującej. A teraz jeszcze kryzys energetyczny. Jeśliby ktoś przewidział, co się stanie, mógłby zakupić wiele akcji konwencjonalnych elektrowni. Ta osoba sporo na tym zarobiła. Nie sądzisz?

- Sądzę di Griz, że zaczynasz rozmyślać o rzeczach, które cie­bie nie powinny interesować. Zajmij się tym, co umiesz robić naj­lepiej. A finanse i zyski zostaw mnie. Jak zamierzasz unierucho­mić elektrownię?

- Nie mam najmniejszego pojęcia. - Uniosłem plany do świa­tła, ale w głowie nie rodziła się żadna myśl. Wyłączenie reaktora na pewno by załatwiło sprawę. Ale to jest ostateczna opcja. To by oznaczało penetrację zastrzeżonych pomieszczeń, kłopoty z alarmami i strażnikami. I wreszcie jak to zrobić? Nie mam wystarczającej wiedzy technicznej. Odłożyłem plany. - Myślę, że powinienem pojechać jako turysta i obejrzeć wszystko na miejscu. Potem się z tobą skontaktuję. Nie wiem, jak mogę tam na wybrzeżu zakupić niezbędne materiały. Czy będziesz mógł mi je posłać ciężarówką?

- Za długo i za wolno. Pociąg jest lepszym pomysłem. Pro­wadzą takie usługi.

Pomyślał jeszcze chwilę, a potem wyciągnął ze swej walizki plastikowy cylinder.

- Co to jest?

- Playtexx. Całkowicie ekranowany, nie do wykrycia. Podał mi cylinder, który wziąłem z pewnym wahaniem. To był najpotężniejszy ze znanych materiałów wybuchowych. Wie­działem, że taki istnieje, ale nigdy dotąd nie zetknąłem się z nim osobiście. Zazwyczaj zresztą nie robię zbyt dużo hałasu.

- Jak to jest stabilne? - zapytałem.

- Jak bryła mokrej gliny. Możesz nawet do tego strzelać albo na tym skakać - nie wybuchnie. Tu jest jedyna rzecz, która to odpali. - Podał mi dysk czasowy ze sterczącym z niego ostro za­kończonym szpikulcem. - Ustawisz zegar. A potem przebijesz pla­stikowy cylinder. No i opuścisz oczywiście to miejsce. A teraz zapakuj wszystko do torby razem z jakimiś ciuchami. Wyjeżdżasz natychmiast. Oczekuję raportu najpóźniej jutro.

Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, ale od razu je zamkną­łem. Wiedziałem, że protesty nie mają sensu. Wakacje w sympa­tycznym Swartzlegen zapowiadały się miło. Kaizi osobiście pod­wiózł mnie na stację. Dał mi nowy zwitek banknotów i telefon. I dołączył całą serię poleceń, których w ogóle nie słuchałem. Wie­działem, co należy zrobić. Coś bardzo niebezpiecznego, może śmiertelnie niebezpiecznego... Ale za to na słonecznym południu.

Padać zaczęło, jak tylko pociąg dojechał do południowych równin. Krajobraz stawał się coraz bardziej przygnębiający. Wo­kół piętrzyły się czarne skały, pomiędzy jeszcze czarniejszymi ska­łami, i pod najczarniejszymi ze wszystkiego chmurami. Ale chy­ba tylko na mnie oddziaływało to tak depresyjnie. Poza mną wszyscy upijali się na wyścigi. Mężczyźni przynajmniej. Kobiet w ogóle było bardzo niewiele, a jeszcze mniej dzieci. Na końcu każdego wagonu znajdował się bar i robił naprawdę niezły obrót. Widać urlopy rodzinne nie rozpowszechniły się na tej planecie. Wyjazd był ucieczką dla chłopaków, ucieczką od pracy i domu. Dodatkowo mieli okazję wydać parę kredytów na proste rozryw­ki, zanim znów wrócą do rozkoszy przemysłowego życia.

Kilka godzin później dotarliśmy do tego robotniczego raju.

Stacja końcowa Swartzlegen wychodziła prosto w morze. Wielopoziomowa promenada biegła stąd w obu kierunkach wzdłuż wybrzeża, aż dokąd mogłem sięgnąć wzrokiem. Przechyliłem się przez barierkę i mimo deszczu przyglądałem się falom wdzierającym się głęboko na pokryte czarnymi kamieniami nabrzeże. Każ­da z nich, cofając się, zabierała kamyki ze sobą i stukot tych ka­mieni brzmiał harmonijnie jak odległe podwodne grzmoty. Prawdziwe grzmoty usłyszałem wkrótce z góry. Czarne niebo rozświetliły ognie błyskawic. Huknęły pioruny. W blasku siekących w morze błyskawic ujrzałem przez chwilę odległy brzeg, a na nim zarysy zabudowań. Wyspa Sikuzote i generator atomowy. Odwró­ciłem się plecami do morza i przyjrzałem się budynkom po dru­giej stronie promenady. Domy rozrywki, bary, restauracje, bary, małe hoteliki, bary, elektronika, bary, sklepy z pamiątkami, bary, telefony, bary. Trzeba było zgrać się z tym miejscem, a więc... W pociągu nic nie piłem. Czas więc było nadrobić zaległości. Trze­ba wejść do najbliższego baru i zamówić piwko. Najpierw jed­nak, nim zamoczę w alkoholu usta, powinienem zadzwonić do Bolivara. Przede wszystkim jednak odwiedziłem sklep elektro­niczny i zakupiłem wykrywacz podsłuchu. Włączyłem go i prze­leciałem wzdłuż swego ciała. Piszczał właściwie non stop, jak gra komputerowa. Kaizi chyba naprawdę mi nie ufał. Zacząłem więc zbierać wszystkie monety, guziki, dyski, nawet końcówkę sznuro­wadła w moich nowych butach, no i oczywiście telefon, który mi dał. Zaczynała mnie męczyć ta ciągła konieczność utrzymywania napiętej uwagi. Podszedłem do balustrady i wyrzuciłem cały ten śmietnik do wody. Dopiero potem kupiłem nowy telefon. Wsadzi­łem go do torby i wreszcie mogłem wstąpić do najbliższego baru. Tam zamówiłem piwo i znalazłem pusty stolik. Co zresztą nie było takie trudne, bo knajpa w ogóle była pusta. Wyciągnąłem telefon i wybiłem numer. Bolivar odebrał po trzecim sygnale.

- Dobrze, że się odezwałeś. Jak dotąd poszukiwania chałupy Kaiziego w Słonecznym Mieście są bezskuteczne, ale James wciąż nad rym pracuje. Co z tobą?

- Jestem w podróży. Wykonuję właśnie nowe zadanie. - Opo­wiedziałem mu o planowanym sabotażu i o mojej głównej roli w tym scenariuszu.

- Brzmi to dość niebezpiecznie. Może będziesz potrzebował pomocy?

- Chyba nie, ale dziękuję. Jeśli nie będę mógł tego zrobić sam, prawdopodobnie w ogóle jest to niemożliwe. Lepiej zapisz mój numer i dzwoń, jeśli coś się zmieni na korzyść.

- Dobra, zapisałem. Trzymaj się.

Trzymać się. Doceniałem jego życzenie, ale niewiele mogłem zrobić. Wyłączyłem telefon. Zmieniłem ustawienie sygnału z dzwonka na wibracje. Dopiłem resztę piwa, wziąłem torbę i pod­szedłem do baru.

- Prawdziwie deszczowy dzień dzisiaj - zagadałem do bar­mana. Polerował właśnie szklanki i przyglądał się pracy robotów kelnerów.

- Każdy jest deszczowy. - Facet miał mimo wszystko po­czucie humoru.

- Nie za dużo gości.

- Nie ta pora dnia. Będą po zmroku.

- Słyszałem, że są stąd wycieczki do elektrowni?

- Do Volt City? Nie ma tam co oglądać. Ale przynajmniej jest sucho.

Odłożył wypolerowaną na glanc szklankę i sięgnął po następ­ną. Wskazał palcem na okno.

- Tam na dole. Obok pomostu. Wycieczki co pół godziny przez cały dzień. Promem.

- Wspaniale - powiedziałem z udawanym entuzjazmem.

- Lepiej zostań tutaj. Zjedz coś i wypij. A zresztą, jak chcesz.

- Mogę zostawić tu torbę?

- Dziesięć kredytów - powiedział.

Podałem mu ją, wyjąwszy wcześniej telefon.

- Nie zamykamy całą dobę. - Schował torbę za kontuarem.

Podniesiony nieco na duchu tak miłym przyjęciem, wyszed­łem znów na deszcz. Czyżby przestawał padać... Trudno było po­wiedzieć, wiatr niósł też bryzgi od strony morza. Przy pomoście kołysał się wściekle na falach mały prom o wdzięcznej nazwie - Panna Kilowatt. Nie wzbudzał specjalnie zaufania, ale przynaj­mniej przestało padać, chociaż wiatr nie ustawał.

- Witamy na pokładzie Panny Kilowatt u startu wielkiej wy­prawy. - Powitała mnie bardzo znudzona dziewczyna w elektrycz­nym niebieskim uniformie. Wręczyła mi broszurę reklamową. - Odbijamy za dziesięć minut i będzie to początek najbardziej pa­sjonującej podróży w pańskim życiu. - Mówiła to takim tonem, jakby zapowiadała raczej moją ostatnią podróż.

Poszedłem na dziób i usiadłem na mokrej ławie. I tak byłem cały przemoczony, więc nie robiło mi to specjalnej różnicy. Przej­rzałem szybko broszurkę, a potem wsadziłem ją pod tyłek. To też zresztą niewiele zmieniło - wciąż było mokro. W kilka mi­nut później kotły Panny Kilowatt ożyły i prom odbił powoli od nadbrzeża. Teraz, gdy nie padało, nieco lepiej mogłem się przyj­rzeć naszemu celowi. Niemal płaska wysepka, o której skalisty brzeg biły białe grzywacze. Kilka białych budynków przylegają­cych do jednego większego. Z całej tej struktury wyrastał wyso­ki komin, który wypuszczał wąskie pasemko dymu. Bez wątpie­nia roznosząc odpady radioaktywne po okolicy. Z najbardziej od nas oddalonej części zabudowań wyłaziły grube czarne zwoje kabla, które tworzyły masywne wieże transformatorów. Dalej przewody biegły nad kanałem ku znajdującej się na skalistym wybrzeżu olbrzymiej wieży trakcyjnej. Kolejne takie kolumny stały dalej w głębi lądu. To dzięki nim odbywał się transport tych wszystkich dżuli i amperów do miejskich kompleksów przemy­słowych. Inspirujące.

Kanał nie był przyjemny do przeprawy, ale na szczęście pod­róż trwała krótko. Z ulgą włączyłem się w tłum spieszący ku wyj­ściu. Szedłem wraz ze wszystkimi wzdłuż nadbrzeża ku komplek­sowi budynków. Stanęliśmy przed szeroką bramą rozświetlaną co moment błyskami światła we wszystkich kolorach tęczy. Obrazu dopełniała nastrojowa ponura muzyka.

- Witamy - powiedział głos automatu. - Witamy na wielkiej trasie elektrycznej. Nasi przewodnicy, czekający za tą bramą, już wkrótce wytłumaczą wam, w jaki sposób generator atomowy czy­ni nasz świat znacznie przyjemniejszym.

Musieliśmy przejść w pojedynczym szeregu przez wąskie przejście. Stał w nim strażnik w uniformie z czymś w rodzaju licz­nika, który zbliżał do każdego z wchodzących. Nie, nie każdego. Mała dziewczynka i jej matka zostały pominięte, a więc w grę wchodzili tylko mężczyźni. Zwróciłem dokładniejszą uwagę na jego pracę, kiedy podszedłem bliżej. Zbliżył do mnie swój przy­rząd i spojrzał na wyświetlone na nim cyferki.

- Numer pięćdziesiąt - powiedział głośno i uśmiechnął się do mnie. - To jest twój szczęśliwy dzień i wygrałeś wartościową na­grodę wartą dwieście kredytów. Proszę wejdź do tego pokoju. Tam czeka na ciebie nagroda.

Wręczył mi złoty dysk z wyrytym na nim symbolem błyska­wicy. I wskazał palcem drzwi z takim samym symbolem. Nie po­dobało mi się to oddzielenie od tłumu, ale nie odważyłem się za­protestować. Potulnie wziąłem dysk i poszedłem za nim przez wskazane drzwi. Zatrzasnął je po naszym przejściu z nie wróżą­cym nic dobrego łoskotem.

- Na dzisiaj to ostatni, Geuka - powiedział do innego strażni­ka. Ten z kolei otworzył kratę naprzeciwko. Poprzez jej pręty zo­baczyłem pomieszczenie z kilkoma wyraźnie przygnębionymi fa­cetami siedzącymi na krzesłach.

- O co chodzi? - zaprotestowałem. - Nie idę tam.

Kiedy to mówiłem, poczułem coś, co mogło być lufą pistole­tu przystawioną do pleców. Geuka powoli odpinał od paska elek­tryczną pałkę.

- Do środka - powiedział spokojnie. - Ty i ci pozostali dżen­telmeni zgłosiliście się na ochotnika na godzinną zaledwie pracę na nocnej zmianie. Za którą dostaniecie dwieście kredytów.

- Pracę? Jaką pracę?

Czy powinienem wyrwać mu pistolet?

Jeden z uwięzionych mężczyzn stał przy kracie, trzymając się prętów. Przysłuchiwał się uważnie słowom strażnika.

- Prostą pracę, sam zobaczysz - powiedział stojący za moimi plecami strażnik. Odsunął się nieco dalej i teraz już nie mogłem go dosięgnąć, a on wciąż mierzył do mnie z pistoletu.

Facet trzymający się kraty wybuchnął śmiechem, od którego po plecach przeszły mi ciarki.

- Tak, tak, wierz w każde jego słowo. Ta prosta praca to uprzą­tanie odpadów radioaktywnych. Przez tę godzinę dostaniesz daw­kę promieniowania, która zwaliłaby z nóg słonia.


Rozdział 19


Zamknij się ty tam albo będziesz miał duże kłopoty - powie­dział strażnik, wymachując elektryczną pałką.

- A mogą być większe kłopoty, od dostania śmiertelnej dawki atomowej? - roześmiał się mężczyzna za kratą.

Szarpnął z wściekłością za pręty, ale klatka była solidna. Nie­mniej skupił na sobie uwagę strażników. Odwróciłem głowę bar­dzo nieznacznie, tak aby widzieć stojącego za mną strażnika sa­mym kącikiem oka. Teraz również pozostali zamknięci za kratą faceci zaczęli wrzeszczeć. Pistolet był gotów do strzału, ale do­strzegłem, że trzymający go strażnik spojrzał z wahaniem na swe­go kompana. Błyskawicznie uderzyłem go w nadgarstek krawę­dzią dłoni. Zawył z bólu, upuścił pistolet na ziemię. Pochylił się natychmiast w ślad za nim, a ja kontynuowałem obrót, więc moja druga dłoń stuknęła strażnika elegancko w kark. Teraz dokona­łem pełnego obrotu i dopadłem drzwi, którymi tu weszliśmy. Chwyciłem klamkę, szarpnąłem drzwi do siebie, wyskoczyłem i za­trzasnąłem je za sobą z hukiem. Wszystko to zajęło mi najwyżej trzy sekundy. Korytarz zewnętrzny był niemal pusty, ponieważ wycieczka już go opuszczała. Ostatni wycieczkowicze majaczyli gdzieś z przodu. Żaden z nich nie patrzył w moim kierunku. Szyb­kim marszem, ale nie biegnąc, ruszyłem ku wyjściu z budynku. Tam na zewnątrz było bezpieczeństwo, pomost i prom. Nie. To nie był dobry pomysł. Za chwilę z pomieszczenia za mną wylecą uzbrojeni i wściekli strażnicy. I będą biec ku wyjściu. Musiałem zagrać niekonwencjonalnie. Zawróciłem błyskawicznie i biegiem dołączyłem do reszty wycieczki, która już opuszczała korytarz. Gdybym wyszedł na zewnątrz, dopadliby mnie. Nie zdołał­bym uciec na prom, jeszcze głupsze było ukrywanie się gdzieś na wyspie. To była jedyna opcja. Upłynie trochę czasu, nim się poła­pią, że nie uciekłem z budynku, ale wszedłem dalej do środka. Przesuwałem się więc wraz z innymi zwiedzającymi. Korytarz roz­szerzył się w obszerne pomieszczenie. Światła pociemniały, za to ściana przed nami rozjarzyła się jasnym blaskiem. Przewodniczka rozpoczęła nudny monolog.

- Pierwszą tego fascynującego pokazu będzie demonstracja, w jaki sposób generator atomowy wpływa na życie przeciętnej rodziny, dostarczając energię elektryczną po najniższej możliwej cenie. Jak czystym i jak bardzo opłacalnym jest źródłem energii... I tak truła dalej, podczas gdy wycieczka gapiła się z otwartymi ustami na wyświetlane modele. Spojrzałem przez ramię do tyłu i przepchnąłem się nieco pomiędzy wycieczkowiczami, tak aby od korytarza oddzielali mnie jeszcze inni ludzie. Ktoś biegał po ze­wnętrznym holu. Słyszałem krzyki. Kilka głów odwróciło się w tam­tym kierunku, ja zaś korzystając z zainteresowania wycieczkowi­czów, wepchnąłem się jeszcze głębiej. Po przeciwnej stronie znajdowały się drzwi, którymi mieliśmy przejść w następnym eta­pie. Powoli się tam przesuwałem. Głowę miałem zwróconą w bok, jakbym przyglądał się wyświetlanym cudom, ale jednocześnie nie zapominałem też uważnie zerkać do tyłu. Dotarłem do następnego korytarza. Nikt nie patrzył w moim kierunku, a tłum zasłaniał mnie przed ewentualnymi strażnikami z zewnętrznego holu. Odwróciłem się więc i wolnym krokiem oddaliłem się za zakręt.

- A teraz myśl szybko, Jim - mruczałem sam do siebie. Kory­tarz, w którym teraz się znajdowałem, był pusty. Tylko jak długo taki pozostanie? Każdy, kogo tu spotkam, będzie pracownikiem i zorientuje się od razu, że ja nie powinienem tu przebywać. Jeśli zostanę zauważony, zatrzymany, odnaleziony - to będzie koniec mojej małej ucieczki.

Nie widziałem żadnych drzwi. Tylko wnęki w obu ścianach z wystrojem przedstawiającym potęgę energii atomowej. Wielkie maszyny, imponujące budynki, wirujące elektrony. Przebiegłem tym szpalerem. Korytarz kończył się schodami prowadzącymi w górę i ginącymi gdzieś w mroku. Czy powinienem tam się pchać? A może schować się pod schodami? Głupie - szybko by mnie znaleźli. Trzeba było pchać się naprzód. Wbiegłem po scho­dach tak szybko, jak tylko potrafiłem. Dalej przed sobą dostrze­głem drzwi z dyskretną tabliczką - ”wyłącznie obsługa”. Wyciecz­ka wciąż jeszcze tkwiła w pierwszym pomieszczeniu. Nikt mnie dotąd nie zauważył. Postanowiłem mianować się obsługą. Szybki ruch wytrycha i drzwi stanęły przede mną otworem. Spoglądałem w ciemność. Zawahałem się.

- ... a teraz jeśli pójdziemy tędy...

Wsunąłem się do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Usły­szałem, że zaskoczył zatrzask. Wypuściłem z płuc powietrze; zo­rientowałem się, że dotąd wstrzymywałem oddech.

Przez moment poczułem się bezpieczny. Do tej pory byłem jak uciekające na oślep ścigane zwierzę, które działa instynktow­nie. Teraz zyskałem parę chwil na zastanowienie.

- No dobrze, Jim - powiedziałem sam do siebie ochrypłym szeptem. Poczułem zdecydowany przypływ ducha. Teraz trzeba było także zmusić do pracy szare komórki. Starałem się wyobra­zić sobie, co może dziać się na zewnątrz. Nie włączono żadnego alarmu, więc wszystko wskazywało na to, że ma to być cichy pościg. Po pierwszej panice najwyraźniej sprawę przejął ktoś in­teligentny. Nie chcieli niepokoić tych turystów, którzy nie zosta­li zwerbowani do pracy przy odpadach. Ktoś musiał się zorien­tować, że przede wszystkim trzeba zatrzymać prom, wtedy nie będę mógł opuścić wyspy. Więc w pierwszym rzędzie na pewno zrobili właśnie to. Potem zaczęli mnie szukać, ale nie znaleźli, więc ktoś na pewno przypomniał sobie o wycieczce. Zlustrowa­nie wycieczki musiało zająć nieco czasu, ponieważ jedyną osobą, która mogła mnie poznać, był powalony przeze mnie strażnik. Musieli go ściągnąć i posłać pomiędzy turystów. Ale wśród zwie­dzających mnie nie znajdą, więc poszukiwania rozszerzą się na całą wyspę. I co gorsza, zbadane zostanie także wnętrze tego bu­dynku. Co dalej?

Odejdź od drzwi, idioto. Każdy, kto tu wejdzie, zauważy cię od razu. To była racja. Moje oczy tymczasem przyzwyczaiły się do półmroku. Rozejrzałem się wokół. Dochodziło tu nieco świa­tła poprzez rząd małych otworów o dziwnych kształtach. Nagle zorientowałem się, że znajduję się po drugiej stronie tych poka­zowych wnęk, które mijałem, biegnąc korytarzem, a to pomiesz­czenie było prawdopodobnie używane do zmiany wystroju. Prze­szedłem powoli w kierunku równoległym do tamtego korytarza, ale natrafiłem na ślepą ścianę. Może w drugą stronę? Lepiej, żeby tam było jakieś wyjście. Inaczej jedyne drzwi to te, którymi tu wszedłem, a wtedy znajdą mnie natychmiast w tym pomieszcze­niu. Znów natrafiłem na ścianę... Ale w tej ścianie były na szczę­ście drzwi. Uchyliłem je minimalnie i zajrzałem do środka przez szparę. Znajdowała się za nimi olbrzymia i dobrze oświetlona hala. Z mnóstwem kręcących się po niej ludzi. To musiał być jakiś zakład, czułem nawet wyraźny zapach farby. Stały tam rusztowania, widziałem kable i półki. Usłyszałem odległe bicie dzwonu.

- Co jest? - rozległ się głos jakiegoś człowieka, zaledwie kil­ka centymetrów od mojej głowy.

Zamarłem, zacisnąwszy kurczowo dłoń na krawędzi drzwi. Facet stał przy ścianie obok i nie mogłem go dotąd zauważyć. Teraz pojawił się niemal w samych drzwiach, prawie mnie dotykając, ale nie patrzył w moim kierunku.

- To jakiś alarm - odpowiedział inny. - Chcą, aby wszyscy opuścili budynek.

- Następny z serii idiotycznych próbnych alarmów przeciw­pożarowych? Nigdy nie zdążymy przygotować tej wystawy na rocznicę otwarcia, jeśli cały czas będą nam przeszkadzać.

Dostrzegł uchylone drzwi, sięgnął ku nim i zatrzasnął je z hu­kiem. Cofnął się, wciąż narzekając głośno. Nie zobaczył mnie!

Odczekałem spokojnie dłuższy moment, który uznałem za bezpieczny... A potem odczekałem jeszcze trochę. Ponownie, równie ostrożnie jak wcześniej, uchyliłem drzwi. Hala była pu­sta i cicha. Powoli, nasłuchując, wszedłem do niej. Doszły mnie jakieś odległe głosy, potem trzaśniecie drzwiami. I znowu cisza. Nie wiedziałem, niestety, ile mam czasu, zanim wrócą. Musia­łem natychmiast opracować plan ucieczki albo znaleźć dobrą kry­jówkę. Cokolwiek.

Panorama, którą budowali, była naturalnych rozmiarów. Mia­ła przedstawiać laboratorium lub coś w tym rodzaju - olbrzymie maszyny ze splątanymi kablami. Jakiś goły jeszcze manekin sie­dział za biurkiem. Inne manekiny stały pod ścianą już częściowo odziane. Z tyłu stała też ubrana na biało figura z aparatem tleno­wym na twarzy. Na jej stroju znajdował się czerwony symbol ostrzegający przed napromieniowaniem. Napromieniowanie? Cof­nąłem się odruchowo.

- Nie bądź idiotą - skarciłem się w myślach. - To jest nie­prawdziwe, tak jak wszystko tutaj. Przecież nie umieszczaliby źró­dła promieniowania na wystawie. To wszystko bajer.

Wszedłem na zaplecze głównej hali i znalazłem rozliczne pół­ki, kubełki z farbą, części modeli i narzędzia. Mnóstwo miejsc, w których można się ukryć. Mnóstwo miejsc, które na pewno będą przeszukane. Nie tędy droga. Czy na pewno? Myśl. Myśl jak ma­gik. Wszystko polega na wprowadzaniu w błąd. Ludzie zawsze komplikują proste sprawy, szukają zawiłych rozwiązań. Nigdy nie dostrzegają tego, co najbardziej oczywiste. A to, co oczywiste, miałem wprost przed oczami. Uniosłem aparat tlenowy i spojrza­łem w błękitne oczy manekina.

- Jesteś zwolniony - oświadczyłem.

Dokładnie zapamiętałem jego pozę, a potem rozebrałem go. Przeniosłem następnie pod ścianę, ku całej grupce podobnych mu gości, leżących w bezładnym stosie. Było ich siedmiu. Pokombinowałem trochę z ustawieniem i ósmego ukryłem na samym dnie, a stos niemal nie zmienił wyglądu. Dostrzegłem, że manekiny pokrywał kurz. Była więc nadzieja, że nieczęsto ktoś zwraca na nie uwagę. Więc być może dodatkowy manekin nie zostanie odkryty. Założyłem biały fartuch i pochyliłem się nad stołem tak, jak to robił oryginał. Nałożyłem aparat tlenowy i zacząłem się na­tychmiast dusić. Zdjąłem aparat i dostrzegłem, że wszystkie otwory wylotowe były zamknięte. Otworzyłem je i spróbowałem znów. Znacznie lepiej, choć i tak można było zdechnąć. Zdjąłem aparat i położyłem na stole przed sobą. Potem próbowałem znaleźć miej­sce, w którym mógłbym stanąć, nie ruszając się, ale jednocześnie z jako taką możliwością wytrzymania nieruchomej pozy. Kiedy już wiedziałem, jak to zrobić, usiadłem spokojnie na krześle i cze­kałem.

Ostrzeżony zostałem wystarczająco wyraźnie - trzaskające drzwi i podniesione głosy. Kiedy pracownicy nadeszli, stałem już nieruchomo nad stołem i patrzyłem na nich przez zakurzoną maskę.

- Gdzie jesteśmy według tego planu? - zapytał zbliżający się ku mnie strażnik. Ten sam, którego powaliłem. W ręku trzymał sporą i wielokrotnie składaną płachtę mapy.

- Dokładnie tutaj - powiedział jeden z techników. - Na pra­wo od centralnego korytarza.

Mojemu strażnikowi towarzyszyło jeszcze z pół tuzina innych mężczyzn.

- Są stąd jakieś drzwi?

- Jedne. Prowadzą do pomieszczenia roboczego za wysta­wami.

- Najpierw sprawdzimy tam.

Tak też zrobili. Dobrze, że się stamtąd wyniosłem. Kiedy wró­cili, zaczęli metodycznie przeszukiwać resztę hali. Dokładnie przyj­rzeli wszystkie składy, szafy i wnęki. Kiedy wracali, jeden za dru­gim przechodzili obok mnie. A ja stałem bez ruchu, tylko kręgosłup już mi pękał z wysiłku.

Usłyszałem pociągnięcie nosem i ostatni pojawił się strażnik.

- A tam, co tak zakurzone?

- Pracujemy tutaj. W tamten kąt nie chodzimy. Robi ci to ja­kąś różnicę?

- Niezdrowo - strażnik wytarł nos grzbietem dłoni. Prawdzi­wy dżentelmen. - A może tu się schował - kopnął stos manekinów.

- Przestań! Zniszczysz coś, to będziesz miał kłopoty! Mężczyzna odepchnął nogę strażnika i wyprostował kończy­nę lalki, którą tamten uszkodził.

Czy dostrzegł, że jest tam o jedną figurę za dużo? Na pewno musieli słyszeć walenie mojego serca. Krew tętniła mi w uszach.

- A może jest tutaj - powiedział strażnik. Wskazywał na mnie palcem. Pozostali też na mnie spojrzeli, a ja patrzyłem na nich i zastanawiałem się, co powinienem zrobić, jeśli mnie odkryją.

- Sam go wykonałem - pochwalił się jeden z techników. - Czy nie możemy przyspieszyć tych poszukiwań? Będziemy pracować po godzinach, jeśli się nie pospieszymy.

- Dobra, dobra - powiedział strażnik. - Pokaż tę mapę. Nie mogłem powstrzymać drżenia, gdy wreszcie rozluźniłem napięte mięśnie po wyjściu poszukiwaczy. Chociaż wcale nie było mi gorąco, byłem cały mokry od potu. Przysunąłem sobie krzesło i opadłem na nie ciężko.

- Jim - skarciłem sam siebie. - Robisz się za stary na takie rzeczy.

Odłożyłem aparat tlenowy na ławę, ale biały fartuch postano­wiłem zatrzymać. W razie czego byłem gotów znów udawać ma­nekina. Tylko że na razie nikt więcej się nie pojawił. Może skoń­czyły się godziny pracy. A może wszyscy zostali włączeni w poszukiwania? Więc co teraz? Na razie oszukałem moich prze­śladowców, ale wciąż byłem uwięziony na wyspie. Teraz na pew­no przeszukują każdorazowo prom. Gdybym tylko mógł się do niego dostać po zmroku i gdzieś tam ukryć. Wtedy może wydo­stałbym się stąd. Mała szansa... Za mała, żeby na nią liczyć. Wie­dzieli doskonale, że jest to jedyna droga ucieczki z wyspy i na pewno będą drobiazgowi przy kontroli. Więc co? Odpowiedź była prosta - potrzebowałem pomocy. Chociaż byłem szczurem, który chadzał samotnie, dobrze wiedziałem, kiedy sytuacja dojrzewała do tego, aby poprosić o wsparcie. Czy powinienem zostać w rym pomieszczeniu? Światła pozostawały włączone, ale widziałem przez okna w suficie hali, że na zewnątrz zapadał już zmrok. Do rana byłem tu zapewne bezpieczny, podobnie jak w każdym innym pomieszczeniu. A do wschodu słońca można wymyślić wiele rzeczy.

Wyciągnąłem telefon i wystukałem numer.

- Bolivar - powiedziałem, kiedy mój syn odebrał. - Chciał­bym, abyś był tak miły i wyświadczył mi pewną przysługę.


Rozdział 20


Poszukiwania mamy wciąż trwają - zakomunikował Bolivar na samym początku. Ku mojemu przyjemnemu zasko­czeniu wcale się nie śmiał, kiedy mu powiedziałem, gdzie i dlaczego jestem. Słuchał w milczeniu, gdy wyjaśniałem ze szczegó­łami całe wydarzenie. Potem zadał kilka konkretnych pytań.

- Będzie dobrze - powiedział w końcu.

- Cieszę się, że tak uważasz, ale z tego miejsca wygląda to raczej ponuro.

- Po nocy przychodzi dzień. Zapytam Jamesa, może jego nowy komputer coś wymyśli. Sam też mam kilka pomysłów.

- Z tego też się cieszę, bo to o kilka więcej niż mam ja.

- Na razie tam siedź. Nie daj się złapać. Zadzwonię. Spróbuj odpocząć.

Odpocząć! Uwięziony na planie makiety, wewnątrz elektrow­ni atomowej, na wyspie, z której nie ma ucieczki! A jednak to nie był zły pomysł. Zebrałem trochę porozrzucanych ciuchów w ele­ganckie gniazdo za jedną z szafek, gdzie nie zostałbym od razu dostrzeżony, gdyby ktoś wpadł przypadkiem. Przez jakiś czas le­żałem spięty, oczekując na odgłos zbliżających się kroków. Potem jednak musiałem zasnąć, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, były wibracje telefonu, które mnie obudziły.

- Mamy już ogólny zarys planu, ale potrzebujemy jeszcze kil­ku szczegółów. Czy strażnicy są w mundurach?

- Niebieskich ze złotymi guzikami.

- Czy mają też dystynkcje? Próbowałem sobie przypomnieć.

- Nie. Tylko identyfikatory.

Bolivar zadał mi jeszcze kilka innych pytań, a potem życzył dobrej nocy. Podziękowałem mu. Tym razem byłem zbyt zmę­czony, aby o cokolwiek się martwić.

Kiedy otworzyłem oczy, rozwidniało się. Tylko deszczowe chmury znów zasnuwały całe niebo. Nie byłem w formie. Obola­ły, z zaropiałymi oczami, przygnębiony. Zdjąłem drugą twarz, a po­tem pogładziłem się po własnej nieogolonej twarzy. Usłyszałem słaby głos. Rozejrzałem się wokół, ale pomieszczenie było puste. Potem znów usłyszałem ten sam głos. Przystawiłem do ucha do­piero co zdjętą twarz.

- Zupa z kury... - powiedziała żałośnie,

- Dostaniesz jeść, jak ja dostanę jeść, ani chwili wcześniej. Ale dam ci wody. Sam zresztą też jej potrzebuję.

Z tyłu pomieszczenia znalazłem duży zlew, w którym moczy­ły się poplamione farbą pędzle. Pochlapałem wodą obie moje twa­rze, potem napiłem się nieco. Wreszcie za pomocą małego lejka, napoiłem moją drugą twarz.

Telefon znów zawibrował w mojej kieszeni. Odebrałem.

- W porządku? - zapytał Bolivar.

- Zmęczony i wykończony, ale wciąż wolny.

- Postaraj się utrzymać jeszcze trochę ten stan. Dowiedzia­łem się, że na wyspie są nocni strażnicy i tylko oni spędzają tam noc. Reszta załogi dojeżdża promem. Przyjadę na wyspę pierw­szym promem, jaki będzie dziś rano.

- Mam nadzieją, że wiesz, co robisz?

- Wiem. Jestem oficerem Wydziału Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy, a ty jesteś jednym z naszych agentów.

- Tak? Nigdy nie słyszałem o takim wydziale.

- Nikt nie słyszał. James go stworzył i wprowadził do rządo­wego banku danych. Na Fetor jest tyle wydziałów policji, że nikt nie zauważy jednego więcej. Jak się spotkamy?

- Jeśli mnie zobaczą, złapią mnie natychmiast.

- Nie, jeśli będziesz ze mną.

Pomyślałem przez chwilę.

- Wejdź wraz z innymi przez główne wejście - powiedzia­łem. - Potem skręć w lewo, przejdź przez duży pokój i następny korytarz. Dojdziesz do schodów, ale nie wchodź na górę, tylko do mnie zadzwoń. Wyjdę do ciebie.

- Dobra. Wyłączam się.

Nałożyłem twarz z powrotem, ignorując jej słabe błagania o ro­sół z kury, i wróciłem do głównej hali konstrukcyjnej. Nie mo­głem ponownie kryć się w tym miejscu tak, jak udało mi się to zeszłej nocy, w każdym razie nie za długo. Nałożyłem więc znów na manekina jego ciuchy i aparat tlenowy, i ustawiłem go w po­przedniej pozycji. Potem wycofałem się przez te same drzwi, któ­rymi tu wszedłem, na zaplecze wystaw. Schowałem się w samym rogu tego pomieszczenia, gdzie na pewno nie zostałbym odnale­ziony, chyba żeby wszczęto następną rundę szczegółowych po­szukiwań. Usiadłem, opierając się o ścianę. Spokojnie czekałem. Chyba nawet zdołałem się zdrzemnąć.

Obudziły mnie wibracje telefonu.

- Gdzie jesteś?

- Przy schodach, o których wspominałeś.

- Czekaj tam, zaraz będę.

Poczułem wielką ulgę. Nie wiedziałem, co dokładnie zapla­nował Bolivar, ale byłem pewien, że wyciągnie mnie z tego szam­ba, w które wpadłem po uszy. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem mojego syna w bardzo ładnym oficjalnym mundurze. Obok niego stało dwóch strażników, którzy przedtem próbowali mnie schwy­tać, jak również sporo gości w białych kitlach. Odruchowo chcia­łem się cofnąć, ale Bolivar postąpił krok naprzód i objął mnie.

- Znakomita robota, inspektorze Kidogo. Departament jest z pana dumny.

Potrząsnął moją ręką, a ja poczułem w dłoni jakiś metalowy przedmiot.

- Proszę mi powiedzieć inspektorze, czy rozpoznaje pan tu kogoś?

- Oczywiście, że tak. Tych dwóch ludzi.

Zamiast mnie łapać, obaj strażnicy trzęśli się ze strachu.

- Czy to prawda, że przemocą próbowali nakłonić pana do spełnienia ich żądań?

Skinąłem głową potwierdzająco.

- Dobrze. Więc ostatnie pytanie. Do czego próbowali pana nakłonić?

- Chcieli, abym wbrew mojej woli pracował z materiałami radioaktywnymi.

- Ach tak! - wrzasnął Bolivar i wyciągnął oskarżycielsko pa­lec ku grupie mężczyzn stojących za plecami strażników, którzy zresztą byli teraz równie jak strażnicy przerażeni. - Proszę poka­zać tym ludziom pański identyfikator inspektorze.

Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem, wciąż trzymaną w dło­ni, policyjną blachę. Bardzo oficjalnie wyglądała z tym złoto-błękitnym napisem ”Wydział Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy”. Pa­trzyli na nią jak na jadowitego węża i trzęśli się ze strachu. Bolivar wystukał numer telefonu. Kiedy mówił, w korytarzu panowała martwa cisza.

- Tak, panie generale, mamy dowody. Straż na wyspie łatwo ominąć, tak jak się pan obawiał. Inspektor Kidogo zmylił ich bez problemu. Wszedł do pomieszczenia reaktora i sfotografo­wał wszystko. I jest coś jeszcze, sir. Potwierdziły się plotki o tym, że naukowcy używają przymusowych robotników do sprzątania materiałów radioaktywnych. Nie będą mogli dłużej ukrywać tego przestępstwa. Oczywiście, że mamy dowód, sir. Tak, sir, dzięku­ję. Wszystkich aresztować? Oczywiście. I tak nie mają gdzie uciec.

Wyłączył się i spojrzał srogo na strażników.

- Helikoptery Wydziału Bezpieczeństwa są już w drodze. Je­śli spróbujecie opuścić ten budynek, zostaniecie zastrzeleni na­tychmiast. Sprzątnijcie swoje biurka, bo żaden z was już się tu nigdy nie pojawi.

Odwrócili się i odeszli ledwie powłócząc nogami. Ich kariery legły w ruinie. Oczekiwało ich tylko więzienie. To był bardzo przy­jemny widok. Kiedy ostatni z tych zdechlaków wreszcie znikł nam z oczu, poszliśmy wraz z Bolivarem ku wyjściu, a potem przespa­cerowaliśmy się spokojnie na prom.

- Gratuluję - powiedziałem. - Rozegrałeś to perfekcyjnie.

- Podziękujesz potem Jamesowi. To był jego pomysł i on wrzu­cił wszystko do komputerowych baz danych. Ale od strony psy­chologicznej to było świetne posunięcie, bo oni doskonale wie­dzieli, że łamią sporo paragrafów. Teraz zaś, kiedy czekają na wyrok, my spokojnie ich opuścimy. Sądzę poza tym, że napraw­dę zadzwonię potem do władz z odpowiednim raportem. Są na­prawdę kryminalistami i zasługują na karę. Ale na razie jedyny helikopter w okolicy to ten, którym tu przyleciałem, więc będą dość długo czekać. Zresztą my właśnie nim odlecimy, tak szybko, jak to możliwe.

- Nie możemy - opadłem ciężko na wolną ławkę na nadbrze­żu, gdzie czekaliśmy na prom. - Wciąż muszę zrobić tę demolkę dla Kaiziego. A to nie będzie możliwe, kiedy wsadziliśmy kij w mrowisko i wszyscy czekają teraz na policję.

- O to się nie martw. Zrobimy to jeszcze przed wyjazdem. Aż otworzyłem usta ze zdumienia i potrząsnąłem z niedowie­rzaniem głową, sądząc, iż się przesłyszałem.

- Co, co?

- Po prostu trzeba połączyć przyjemne z pożytecznym. Po­wiedziałeś, że Kaizi dał ci materiał wybuchowy. Przypuszczam, że masz go w jakimś bezpiecznym miejscu?

- W barze. Na wybrzeżu.

- Dobrze. Kiedy tu leciałem, myślałem o tym, a kiedy lądo­wałem, przekonałem się, jak łatwo jest to zrobić.

- Łatwo? Przepraszam w takim razie, bo to oznacza, że ja już naprawdę nie nadaję się do tej roboty. Cóż więc takiego zobaczy­łeś przy lądowaniu?

Uśmiechnął się szeroko i wskazał palcem na niebo. Spojrza­łem tam i na mojej twarzy zagościł jeszcze szerszy uśmiech. Tak, to była odpowiedź. Wielkie trakcje i przewody, którymi prąd elek­tryczny opuszczał wyspę.

- Tym kanałem pływa tylko prom. Ta trakcja stoi na samym skraju skalistego urwiska. Ani obok niej, ani pod nią nie ma żad­nych dróg czy budynków. Jeśli się ją zepchnie, to i ona, i kable, wpadną do morza, nie czyniąc nikomu najmniejszej szkody.

- A do wody spadnie z takim hukiem, że jego echo będzie słyszalne nawet na giełdzie. Zgasną wszystkie światła, a pociągi zatrzymają się na trasie. Dobrze, że my będziemy lecieć.

Kiedy znaleźliśmy się na brzegu, natychmiast skierowaliśmy się wprost do baru. Odebrałem swoją torbę, a przy okazji pokrze­piliśmy się piwem i niedźwiedzioburgerem. Zakupiłem też rosół dla mojej twarzy, aby nie odpadła z głodu. Potem wynajęliśmy samochód. Poza miastem ruch był niewielki. Odczekaliśmy, aż na szosie będzie zupełnie pusto, i skręciliśmy w drogę służbową wiodącą do wielkiej trakcji. Zaparkowaliśmy niedaleko za wielki­mi skałami i resztę drogi odbyliśmy już na piechotę.

Spojrzałem w górę na masywną metalową konstrukcję. Po­kręciłem głową.

- Muszę, niestety, przyznać, że nie wiem nic na temat sa­botażu.

Bolivar ostrożnie wziął ode mnie materiał wybuchowy.

- Nigdy nie słyszałem, żebyś mówił coś takiego. Całe życie sądziłem, że potrafisz wszystko.

- No cóż, prawie wszystko.

- Pirotechnika to jedna z pierwszych rzeczy, których musia­łem się nauczyć w mojej robocie geologa planetarnego. Ale ten wybuch będzie całkiem spektakularny.

Podstawę wieży otaczała siatka z drutu kolczastego. No, to było coś, na czym dobrze się znałem - włamałem się przez bra­mę, gdy Bolivar oceniał konstrukcję.

- Widzisz, jakie potężne są te cztery nogi, które osadzają ją w skale. Wyglądają na nie do ruszenia. Dalej w górze zwężają się i zbliżają do siebie, aż łączą się w pojedynczą platformę, która stanowi podstawę dla tych wszystkich kabli i transformatorów.

Odchyliłem głowę, patrząc w górę coraz wyżej i wyżej... aż niemal przewróciłem się do tyłu.

- Cholernie wysoka wieża.

- Prawda? To będzie równie miłe jak wspinaczka wysoko­górska. Musisz na mnie trochę poczekać.

Materiał wybuchowy wsadził do torby, którą przerzucił przez ramię. I ruszył przed siebie, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

A właściwie co miałem mu powiedzieć? Żeby uważał? Życzyć powodzenia?

Był dobrym i doświadczonym wspinaczem. Ja już dawno za­trzymałbym się dla złapania oddechu. On zaś sunął wciąż w górę w jednostajnym tempie. Dotarł do miejsca łączenia się czterech ramion. To chyba tu? Ale nie, kontynuował wspinaczkę, aż zna­lazł się przy samym zamocowaniu przewodów w ich olbrzymich izolatorach. Tam się zatrzymał. Był teraz tylko małym ciemnym punktem na tle srebrnej konstrukcji.

Zdawał się tam tkwić bez ruchu przez okropnie długi czas. Sam nie wiem, ile to naprawdę trwało, nim zaczął schodzić, ale w moim subiektywnym odczuciu - całe wieki. Potem zaś obser­wowałem, jak w równym tempie schodzi na dół. Zeskoczył z kil­ku ostatnich metrów i wytarł spocone dłonie.

- Bułka z masłem - uśmiechnął się. - Wybuchnie za dwie godziny.

- Będziemy mieli miejsca w pierwszym rzędzie podczas tego show.

- A i owszem.

Zwróciliśmy pożyczony samochód. Potem wstąpiliśmy jesz­cze na chwilę do małego automatycznego baru, gdzie nieco na­oliwiłem swój żołądek. Bolivar zamówił tylko wodę mineralną, a potem spojrzał na zegarek.

- Jak tylko to łykniesz, tato, musimy odlatywać. Lecieliśmy nad czarną plażą ze słońcem za plecami. Na dole wszystko kąpało się w deszczu. Nasz helikopter przeleciał nisko nad grubymi kablami i skręcił leniwie tuż za nimi.

- Prom przy wybrzeżu - powiedziałem. - Poniżej nikogo nie ma. Na drodze też brak ruchu.

- Już czas - powiedział Bolivar.

W dole pod nami pojawiła się kula ognia, która zaraz potem zmie­niła się w kłęby czarnego dymu. Przez dłuższą chwilę nic się nie dzia­ło. Potem helikopter podskoczył, kiedy dotarła do nas fala dźwiękowa.

- Teraz - mruknął Bolivar.

I stało się. Szczyt wieży pochylił się i powoli z wdziękiem opadł ku morzu. Wielkie gniazda izolujące pękły, olbrzymie kable skręciły się i splątały. Wszystko opadło w dół. Widziałem wyła­dowanie błyskawicy, gdy pęknięte kable zetknęły się z wodą. Po chwili przywaliła je olbrzymia stalowa konstrukcja, która runęła całą swą gigantyczną masą, powodując wielką falę, która przelała się wściekle przez oba brzegi kanału.

- Mam nadzieję, że to da do myślenia tym kryminalistom na wyspie - powiedział Bolivar z ogromną satysfakcją. - Zazwyczaj nie popieram takich rzeczy. Ale ktoś, kto zmusza turystów do sprzą­tania odpadów radioaktywnych, nie zasługuje na nic lepszego.

Trudno było się z nim nie zgodzić.


Rozdział 21


Zanim pożegnaliśmy się na lądowisku, jeszcze raz zadzwo­niliśmy do Jamesa. Wciąż żadnych pocieszających wiado­mości. Wciąż brak sukcesów w namierzaniu rezydencji Kaiziego. Łatwiej było włamać się do plików rządowych, niż przedostać się przez zabezpieczenia bazy danych tego luksusowego miasta.

Kiedy Bolivar już poszedł, wziąłem bagaż i udałem się w mę­czącą podróż do miasta. Nie miałem jednak siły, by iść za daleko, toteż kiedy dostrzegłem pierwszy sklep z trunkami (i ławką na zewnątrz dla osób spragnionych procentów), stwierdziłem, że oto nadszedł kres mej podróży. Usiadłem plecami do słońca i sącząc spokojnie zimne piwo, zadzwoniłem do Kaiziego.

- Całkiem niezłą zrobiłem robótkę, muszę się pochwalić.

- Gdzie jesteś?

Powiedziałem mu, a potem wyłączyłem się. Akurat skończy­łem piwko, gdy podjechał po mnie samochodem. Otworzyły się drzwi i wsiadłem do środka. Rzuciłem na tylne siedzenie moje fałszywe dokumenty, które dał mi jeszcze przed wyjazdem. Po­dobnie potraktowałem moją sztuczną twarz, która jeszcze po raz ostatni zdołała wyszeptać: ”zupa z kury”.

- Sporo osób widziało mnie w Swartzlegen. Ponadto używa­łem tych dokumentów i tej twarzy przy wynajmowaniu helikopte­ra, ponieważ sądziłem, że pociąg nie będzie dzisiaj kursował. Po­dobało ci się to, co zrobiłem?

- Podobałoby mi się jeszcze bardziej, gdybyś nie uznał za sto­sowne przerwać wszelką komunikację.

- Jeśli chodzi ci o te wszystkie podsłuchy, które mi założy­łeś, to faktycznie pozbyłem się ich. Bardzo cenię swoją pry­watność.

- Dzisiaj jeszcze przejdziesz się po obligacje.

- Żądnych podziękowań? Ani dnia urlopu? Nawet nie klep­niesz mnie po plecach?

- Nie bądź męczący di Griz. To będzie twoje ostatnie zadanie, tak jak obiecałem. Myślałem, że się ucieszysz. Nasza znajomość już wkrótce się skończy.

Oczywiście cieszyłbym się, gdyby naprawdę się skończyła. Ale nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.

Kiedy weszliśmy do magazynu, przeszedł od razu do rzeczy.

- Igor, przynieś mi takie duże pudło z samochodu. A potem możesz odejść.

Igor przytargał żądany przedmiot, położył go na stół i odszedł zgodnie z życzeniem. Kaizi zaś wyjął z pudła fotografie i podał mi je.

- Ten facet nazywa się Iba Ibada, znany także jako Iba-Pechowiec, ze zrozumiałych chyba powodów.

To fakt - ze zrozumiałych. Facet był średniego wzrostu i bu­dowy. Nie wyglądałby wcale źle, gdyby nie olbrzymia poszarpana blizna biegnąca od jego czoła, przez złamany nos i cały lewy poli­czek. Była paskudnie zszyta, przy brzegach podeszła ropą, a po­między krzywymi szwami widać było żywe mięso.

- Wypadek przy pracy - powiedział Kaizi. - Maszyna go przejechała. Był zszyty na miejscu przez początkującego lekarza zakładowego, który jak widzisz miał stosunkowo małe doświad­czenie. Potem zaś Ibę wyrzucono z pracy za to, że wziął sobie wolne na resztę tego dnia. Był mi bardzo wdzięczny, kiedy zała­twiłem mu pracę sprzątacza w Depozycie Centralnym. Zresztą jako dodatek do pensji płacę mu spore sumy, aby mógł odda­wać się swoim rozpustnym żądzom. On zaś docenia to i czasem wyświadcza mi pewne przysługi. Dziś w nocy zajmiesz jego miejsce.

- Nikt się nie połapie?

- Nie. Zaplanowałem to już w najdrobniejszych szczegółach. I tak właśnie było. Sztuczna blizna, którą ze sobą przyniósł, nie różniła się od oryginału. Była wodoodporna i w ogóle mogła być usunięta tylko za pomocą specjalnego rozpuszczalnika. Rów­nież moje policzki zostały sztucznie wypchane, abym bardziej upodobnił się do człowieka z fotografii. Workowate ubranie ro­bocze wystarczało, by zamaskować drobne różnice figury. Cało­ści dopełniły ciężkie buciory.

- A jakieś papiery - zapytałem, krzywiąc się z obrzydzenia na widok mojego odbicia w lustrze. Kaizi pochylił się nad małą walizeczką. - Szkło kontaktowe do prawego oka. Nie zgub. Jest bardzo drogie i nie mam zapasowego. Nosi wzór jego tęczówki. I cztery komplety rękawiczek plastikowych z liniami papilarny­mi. To powinno wystarczyć, bo tylko dwa razy będziesz w budyn­ku. Najpierw, by przyjrzeć się pomieszczeniom i systemom alar­mowym, szczególnie tym w skarbcu, gdzie trzymane są obligacje, abyś mógł dobrze zaplanować kradzież. A potem następnej nocy, kiedy jej dokonasz. Mam także specjalny zestaw do wykrywania pułapek. I on także jest drogi. I tylko jeden. Wiesz, jak posługi­wać się czymś takim?

Wziąłem go, otworzyłem i pociągnąłem nosem.

- Robiłem lepsze, zanim jeszcze nauczyłem się golić. A dla­czego sądzisz, że właśnie drugiej nocy będę mógł dokonać tej kradzieży?

- Musisz. Po prostu nie będzie kolejnej szansy. Kupiłem już dla Iby bilet za sporą sumę i dzisiaj jeszcze opuści planetę. Aha, i nie zapominaj, że jesteś człowiekiem przeklętym przez los, więc tak się zachowuj.

A że faktycznie byłem przeklęty przez los - to pewnik.

- Spójrz - Kaizi przerwał moje rozmyślania, podając mi kar­tę magnetyczną. Wsadziłem ją do komputera.

- To jest Iba podczas swojej nocnej pracy. Możesz zobaczyć, jaką idzie trasą, jak czyści poszczególne rzeczy. Jak widzisz, nie jest zbyt szybkim pracownikiem. Zrobisz więc jego robotę i bę­dziesz wciąż jeszcze miał dużo czasu, aby skończyć swoją.

- Jak się tam dostanę?

- Igor podwiezie cię niemal na samo miejsce. Również cię odbierze, gdy skończy się twoja zmiana. Masz jeszcze jakieś py­tania, nim wyjdę?

- Żadnego, które przychodziłoby mi na myśl w tej chwili.

- Potem nie będzie okazji. Nie zobaczymy się już przed two­im powrotem.

Jeśli jest na świecie coś bardziej nudnego niż zamiatanie pod­łóg i czyszczenie maszyn, to jest to tylko przyglądanie się, jak robi to ktoś inny. Włączając w to także długie stanie bez ruchu, wycieranie nosa w dwa palce i pierdzenie, bo tak naprawdę więk­szość pracy wykonywały roboty. Trochę więcej było ubawu, gdy puściłem ten film na przyspieszonych obrotach, ale nawet to już wkrótce mnie znudziło. Zapamiętałem wszystko, co mi było potrzebne. Potem, ponieważ wyjść miałem dopiero przed północą, spokojnie zdrzemnąłem się na kanapce.

- Czas iść - obudził mnie radosny wrzask mojego szofera.

Wyszliśmy na ciemną i pustą ulicę. Szkło kontaktowe drażni­ło mi oko i z trudem tylko opierałem się pokusie tarcia go. Zało­żyłem też rękawiczki. W kieszeni czułem ciężar wykrywacza. Igor zatrzymał ciężarówkę i wskazał przed siebie.

- Za rogiem.

A więc do roboty. Po schodach budynku wchodziło już kilku innych pracowników w niebieskich uniformach. Zignorowałem ich dokładnie tak, jak Iba na moim filmie instruktażowym.

- Jak tam twoja dziewczyna? - krzyknął jeden z nich, co spo­wodowało radosny rechot wśród tych gigantów intelektu. A ja odpowiedziałem dokładnie tak, jak Iba na filmie.

- Spieprzać.

To były zresztą w ogóle jedyne słowa, jakie mówił na filmie. Za to dość często. Znudzony strażnik otworzył zewnętrzną bramę. Wkroczyłem do środka wolniej niż inni, aby wejść tam ostatni.

Gdyby moja charakteryzacja zawiodła, wolałem mieć możliwość opuszczenia tego miejsca jak najszybciej. Kiedy szedłem ku czytnikowi tęczówki, mrugnąłem, gdyż szkło kontaktowe znów podrażniło moje oko. Wtedy szkło oczywiście obsunęło się z wła­ściwej pozycji. Zakląłem, zwolniłem jeszcze bardziej i starałem się poprawić jego ustawienie. W tym czasie ostatni z robotników przed mną minął już czytnik.

- Pośpiesz się, zdechlaku - powiedział uprzejmie strażnik. - Nie mamy całej nocy.

Tak zachęcony, przycisnąłem mocno szkło i mając nadzieję, że jest we właściwymi miejscu, pochyliłem się i spojrzałem w otwór czytnika. Zobaczyłem jasny błysk światła i podświado­mie wstrzymałem oddech, oczekując na syrenę alarmową.

A jednak zapaliło się zielone światełko. Podszedłem więc powoli ku kolejnym zamkniętym drzwiom i położyłem dłoń na płytce w ścianie znajdującej się koło nich.

Drzwi otworzyły się bez problemu, a ja wszedłem do środka. Pozostali pracownicy nocnej zmiany rozpełzli się już po cichym budynku. Pchnąłem drzwi prowadzące na schody dla personelu i zszedłem dwa poziomy. Kiedy zajrzałem do pokoju akumulato­rowego, zapaliło się światło, oświetlając cichy szereg stojących pod ścianą robotów.

- Spieprzać - powiedziałem, jak to zawsze czynił mój pier­wowzór. Tuż przy drzwiach wisiała pałka elektryczna, naładowa­na w pełni. Odłączyłem ją i dźgnąłem najbliższego robota.

- Spieprzać.

Poszła wielka iskra wprost ku jego płycie rozrządowej, która zamknęła obwód i przywołała robota do elektronicznego życia. Sam już odłączył kabel łączący go z akumulatorem, który scho­wał do pojemnika. Potem odwrócił się i wyjechał z pokoju, a ja tańczyłem wśród pozostałych robotów, w tym elektrycznym ak­cie tworzenia życia, aż wszystkie znalazły się za drzwiami.

Ruszyliśmy w trasę pokój za pokojem. Odgłosy wypróżnia­nych koszy, brzęk czyszczonych popielniczek, szelest zmiatanej i polerowanej podłogi. Od czasu do czasu jakiś robot zastygał w dziwacznej pozie z trzymanym w ręku koszem na skutek małego zawieszenia lub wyczerpania energii, ale przesłanie mu kolejnej iskry we właściwe miejsce, zawsze pobudzało go do ruchu. Wyobraziłem sobie wykonywanie takiej pracy przez resztę życia i zadrżałem. Sprzątałem dopiero nieco ponad godzinę i już wyprowadzała mnie z równowagi bezmyślność tego za­jęcia. Miałem tego dość. Poganianie robotów pałką i przekleń­stwa. Wciąż ta sama monotonia. Wreszcie dotarliśmy na poziom skarbców.

- Wszyscy stop. Dziesięć minut przerwy.

Nie zwróciły na mnie uwagi, więc zakląłem znowu. Jaki to był ten właściwy rozkaz?

- Stop, stop, stop, stop.

Za czwartym powtórzeniem stanęły. Oparłem pałkę o ścianę i odszedłem w głąb mrocznego korytarza. Liczyłem drzwi, przy­pominając sobie drogę, którą przeszedłem już wielokrotnie w rze­czywistości wirtualnej. Tutaj.

Zewnętrzne drzwi miały bardzo nieskomplikowany zamek bez alarmu - otworzyłem je z łatwością. Ale wewnętrzna meta­lowa krata sprawiła mi już nieco trudności przy sforsowaniu. Na szczęście systemy alarmowe były prawdziwymi antykami. Nada­wały się bardziej do muzeum techniki niż jako systemy zabez­pieczające w skarbcu.

Najpierw zamek elektroniczny połączony z systemem alar­mowym. W tym antycznym mechanizmie teoretycznie było kil­ka milionów kombinacji kodu, co zajęłoby całe godziny przy używaniu standardowego komputera. Tylko że moja maszynka złamała kod w czasie krótszym niż trzy minuty. Wbiłem odpo­wiednie numery i otworzyłem kratę. Teraz alarmy we framudze - te nie stanowiły problemu. Rozpracowywałem systemy tego typu już wiele razy. Kiedy jednak włożyłem szkła infrawizyjne, prze­konałem się, że cały pokój przecięty jest niewidzialną siecią krzy­żujących się promieni. Przecięcie jednego z nich oznaczało ak­tywację alarmu. A jednak wystarczyło ustawić generator laserowy o odpowiedniej częstotliwości naprzeciw soczewek odbierających i już wędrowałem po całym pokoju, ile chciałem, nie przerywa­jąc obwodu.

No i tyle. Mogłem spokojnie zabrać wszystkie obligacje nawet teraz. Naładować roboty i wynieść to wszystko. Tylko gdzie? I jeszcze ważniejsze - jak wydostać je z budynku?

- Spieprzać - powiedziałem tym razem z pewnym uczuciem. Pobudziłem znów do życia roboty.

Teraz miałem dość czasu do końca zmiany, aby pomyśleć nad sposobem wyjścia.

Czas ciągnął się przeraźliwie powoli. Dosłownie wlókł się jak anemiczny ślimak. Roboty zamiatały, ścierały, szorowały i iskrzyły się, aż wreszcie nadeszła przerwa w połowie czasu pracy. Wyłą­czyłem całą tę hordę i rozejrzałem się za jakimś wygodnym miej­scem do spożycia posiłku. Biuro jakiegoś wysokiego urzędnika doskonale nadawało się do tego celu. Usiadłem na skórzanym fo­telu przy szerokim połyskującym biurku i wyjrzałem przez kryształowe okno na rozjaśnione niezliczonymi światłami budynki na zewnątrz. Starałem się nie delektować za bardzo tym, co jadłem. Z jakichś, perwersyjnych chyba, powodów Iba rozsmakował się w marynowanych i wędzonych ogonach świniozwierzy i zawsze przynosił ze sobą do pracy kontenerek z tym przysmakiem. Gra­jąc jego rolę, musiałem jeść to samo. Przeżuwałem więc z tru­dem, wyciągając liczne kolce, których potem używałem jako wykałaczki dla wydobycia spomiędzy zębów kawałków suszonej skóry. Ale nawet podczas tych tortur zadawanych ciału, mój umysł wciąż pracował na pełnych obrotach. Analizował, planował, przy­gotowywał schematy.

Skończyłem jeść, wrzuciłem resztki żarcia do spalarki na śmie­cie, która szybko zmieniła je w promieniowanie energii, i wsta­łem gotów do opuszczenia biura.

Potem jednak usiadłem ponownie, bowiem na samej po­wierzchni mojej kory mózgowej pojawił się ślad jakiegoś po­mysłu.

Tak. Można tak to zrobić. Nie będzie co prawda łatwo. Wią­zało się z tym kilka ryzykownych czynników. Byłem zapewne je­dyną osobą w całej galaktyce - pomyślałem skromnie - która mogłaby wymyślić coś takiego. A co dopiero wprowadzić ten po­mysł w życie.

I cała akcja nie przyniesie mi ani kredyta. Musi być, cholera, jakiś sposób, aby wyrwać się z łap Kaiziego!


Rozdział 22


Kiedy opuściłem budynek, na wschodzie niebo jaśniało już pierwszym brzaskiem. Poczłapałem do umówionego miej­sca, gdzie czekał na mnie Igor. Wróciliśmy do naszego magazynu w całkowitym milczeniu. Samochód Kaiziego już czekał na ze­wnątrz, a drzwi były otwarte. Wyszedł nam naprzeciw i zatrzy­mał ciężarówkę gestem dłoni. Zmęczony zszedłem na dół.

- Igor - rozkazał. - Lodówka pusta. Idź kup piwo.

- Nie ma szmalu.

- Tu szmal. Idź.

Myślę, że raczej chodziło mu o to, byśmy byli sami, niż o na­picie się piwa.

- Jak poszło? - zapytał, gdy tylko zamknęły się za nami drzwi.

- Bułka z masłem. Mogę dostać się do skarbca i wynieść te obligacje w ciągu góra dziesięciu minut. I większość tego czasu stracę na ich wynoszenie.

- Doskonale.

- Prawda? Ale jednak jest jeden problem, który rzuca drob­ny cień na cały ten plan.

- Problem? Co masz na myśli?

Wyglądał na zaniepokojonego. Muszę przyznać, że sprawiło mi to przyjemność.

- Chociaż mogę wynieść obligacje ze skarbca, nie ma możli­wości wyniesienia ich z budynku jeszcze tej samej nocy.

- Nie rozumiem, o czym mówisz? - powiedział to bardzo powoli, przez zaciśnięte zęby.

- To jest naprawdę tak proste, że nawet Igor by to pojął. Obli­gacje z pokoju - tak, z budynku - nie.

Poczerwieniał z gniewu. Może w tym momencie nie powi­nienem drażnić go kpinami? Pośpieszyłem więc załagodzić nieco sprawę.

- Można tego dokonać. Wyniosę obligacje ze skarbca, i w koń­cu także i z budynku, zapewniam cię. Tyle że zajmie to nieco wię­cej czasu. Będziesz jednak je miał, nie martw się. Tyle że nie tego ranka po kradzieży. Przeszedłem się dokładnie po wszystkich pomieszczeniach i sprawdziłem wszystkie wejścia. I wszystkie są zamknięte także od zewnątrz. Musiałbym więc mieć pomocnika na zewnątrz, który by je otworzył. I ciężarówkę, która zabrałaby łup.

- To mogłoby się dać załatwić...

- Ale z wielkim trudem. Bramy zewnętrzne dla pojazdów są także zamknięte w nocy. Nie ma nocnego ruchu wokół. Cięża­rówka zbyt rzucałaby się w oczy. Ryzyko jest zbyt wielkie. Ale jest inny sposób i mogę wykonać to sam. I naprawdę radzę ci sko­rzystać z tego pomysłu, który zresztą zawdzięczam tobie. To jest pewna odmiana tego, co zrobiłeś, okradając swój własny bank. Zdaje się, że masz talent, jeśli chodzi o te rzeczy.

Uspokoił się nieco. Żaden egoista nie pozna się na fałszywym pochlebstwie.

- Gdybym nie miał talentu, nie byłbym najbogatszym czło­wiekiem w galaktyce. Mów dalej.

- Postaraj się dobrze zrozumieć. Zanim opróżnię skarbiec, pójdę do magazynu numer osiem zero trzy. Tam są trzymane ryzy papieru. Ponieważ, jak wiesz, mamy do czynienia z biuro­kratami, a oni kochają papier, więc możesz sobie wyobrazić, jak wielki jest to pokój. Pójdę na tył tych stosów, które nie będą dotykane jeszcze przez najbliższe miesiące, jeśli nie lata, i usu­nę sporo ryz, tak aby objętościowo odpowiadało to skradzionym obligacjom.

- Po co?

- Daj mi skończyć. Po wyniesieniu obligacji zostawię ten pa­pier na środku skarbca. I zostawię tam też bombkę termiczną - uwielbiam te zabawki - z opóźnionym zapłonem. Na obrzeżach pokoju rozsypią także - dotknięcie geniuszu, jeśli można tak powiedzieć - kilka nadpalonych i zetlałych obligacji. Tak jakby podmuch wybuchu je tam wyniósł...

- Daj teraz mnie dokończyć! - wykrzyknął entuzjastycznie Kaizi. - Przeniesiesz resztę skradzionych obligacji do magazynu. Tam zagrzebiesz je z tyłu pokoju, w pustym miejscu po tym pa­pierze, który zabrałeś. Opuścisz budynek o właściwym czasie nad ranem. A bombka wybuchnie już po twoim wyjściu. Zostawisz skarbiec zamknięty?

- Oczywiście.

- A więc będzie to tajemnica. Czy był to samozapłon? Kto je poukładał na środku pokoju? Co się właściwie stało? Jak to moż­liwe, by zamknięty był skarbiec? Potem śledztwo i domysły. A kra­dzieży nikt nie będzie podejrzewać. A już zwłaszcza, że złodziej mógł zostawić obligacje w budynku.

- Dodam jeszcze kilka szczegółów do twoich, jakże prawdzi­wych przewidywań - znów pochlebstwo.

Skinął głową skoncentrowany.

- Zamówienia na papier przychodzą z różnych departamen­tów do centralnego biura zamówień. Które z kolei posyła dostaw­cę. Ten wykonuje zamówienia raz w tygodniu.

Pochylił się, z natężoną uwagą chłonąc każde moje słowo.

- Następna dostawa będzie za trzy dni. Kierowca, któremu towarzyszy jeden strażnik, zjawia się w magazynie. Tyle że na­stępnym razem, to ja będę kierowcą. A strażnik tym razem za­śnie w magazynie na służbie. Obligacje zostaną załadowane do samochodu dostawczego, a strażnik pozostanie tam, gdzie zdarzyło mu się usnąć. I wyjazd z budynku. Następna zbrodnia stulecia.

Kaizi westchnął, oparł się o krzesło, i przez moment z uśmie­chem kontemplował zbrodnię doskonałą.

Kiedy wrócił Igor, Kaizi chwycił jedno z piw, otworzył je i po­ciągnął tęgiego łyka. A potem spojrzał na mnie z zadumą.

- Dasz radę zrobić coś takiego?

- Tak. Ale będę potrzebował paru rzeczy.

- Daj mi listę. Dostaniesz wszystko, zanim wyjdziesz dziś wieczorem.

- Dobra. A teraz idę na miasto coś zjeść. Potem wrócę się wyspać.

Nie próbował mnie zatrzymywać. Wiedział, że dopóki Angelina jest jego więźniem, ma nade mną całkowitą władzę.

Powoli szedłem ulicą pomiędzy śpieszącymi do pracy niewol­nikami. Zanurzyłem się w znane uliczki mechatargu. Jeśli ktoś mnie śledził, należało go zgubić. Wszedłem do pierwszego duże­go budynku po drodze, wjechałem windą na górę, potem schoda­mi na dół i na zewnątrz przez tylne drzwi. Zawsze skuteczna me­toda, jeśli nie jesteś pewien, czy ktoś za tobą podąża. Dopiero wtedy kupiłem tani telefon.

Od czasu ostatniego przeglądu Kaizi miał całą noc, by zało­żyć mnóstwo nowych aparatów podsłuchowych...

- Kelner, chodź tutaj - powiedziałem głośno, gdy tylko Bolivar odebrał telefon. - Niech sobie przypomnę, co jadłem, kiedy ostami raz tu byłem... Aha, niedźwiedzioburgera i trochę piwa.

Wyłączyłem się i wyrzuciłem telefon do najbliższego śmiet­nika. Miałem nadzieję, że Bolivar pojmie, że boję się podsłuchu i że chcę, aby przyszedł do tej restauracji, w której ostatnio jed­liśmy. Sądziłem wprawdzie, że nikt mnie już nie śledzi, ale też z równą niemal pewnością wiedziałem, że jestem podsłu­chiwany.

Szedłem szybko, nie zatrzymując się długo w żadnym miej­scu, na wypadek gdyby oprócz podsłuchiwania, także mnie na­mierzano. Kiedy trzeci raz przechodziłem koło umówionej re­stauracji, dostrzegłem Bolivara siedzącego przy stoliku w rogu. Zrobiłem szerokie koło, a potem tak szybko, jak mogłem, wszed­łem do restauracji. Stanąłem za nim, a kiedy się odwrócił, poka­załem mu przygotowaną kartkę.

Sprawdź podsłuchy”.

Co natychmiast zrobił, po krótkim tylko szoku, kiedy ujrzał moją twarz. Przeciągnął wykrywaczem wzdłuż mojego ciała. Trzy monety jak zwykle, ale także jedna z moich metalowych spinek - Kaizi robił się coraz sprytniejszy. Oderwałem ją i wręczyłem Bolivarowi wraz z monetami. Wyciągnął ekranowany pojemnik i wrzucił tam cały ten sprzęt. Zatrzasnął.

- Teraz nie będą przewodzić - powiedział. - Ledwie cię po­znałem. Świetna charakteryzacja. Mam też dobrą wiadomość. Bolivar znalazł dom Kaiziego.

- To ty nie jesteś Bolivar?

- James, tato. Nigdy się nie nauczysz.

- Czy ona tam jest?

- Nie wiemy. Ale to duża posesja i jest tam robot pierwszej klasy.

Pierwsza klasa. Inteligentny i bardzo drogi. Trzeba będzie bardzo uważać, gdybyśmy mieli z nim do czynienia.

- Kiedy ty i Bolivar zażywaliście wypoczynku w Swartzlegen, ja w końcu włamałem się do baz Słonecznego Miasta. Mu­siałem to zrobić dosłownie.

- Jak to dosłownie?

- Ich programy antywłamaniowe są na tyle dobre, że nie można było wejść, nie zostawiając śladu swojej bytności. Więc pewnej nocy po prostu się włamałem i zabrałem parę droższych i małych urządzeń dla pozoru. Ale też zamontowałem co nieco wewnątrz głównego serwera. Więc są teraz szeroko otwarci. Bolivar przy­gląda się właśnie danym dotyczącym szczegółów konstrukcyjnych domu. Plany załączone do podania o zgodę na budowę są dość szczegółowe i wystarczą na nasze potrzeby.

- A ja miałem długą noc - powiedziałem, zaglądając do menu i wybierając dla nas obu jakieś napoje pobudzające. - Opowiem ci.

- Uuaa - skomentował, kiedy skończyłem. Wziął przy tym zbyt duży łyk napoju i zakrztusił się. Walnąłem go w plecy. Po­mogło.

- To jest najambitniejszy napad, o jakim słyszałem - wydyszał wreszcie.

- Dzięki. Jestem dumny z tego pomysłu. Ale obawiam się, że byłem nieco nieuczciwy wobec mego pracodawcy.

- To znaczy...

- Dostawa papieru będzie za dwa dni, nie za trzy... Natychmiast pojął znaczenie moich słów. I uśmiechnął się szeroko.

- Chcesz wyciągnąć te papiery i zostawić je sobie!

- Dokładnie. Ale zanim zacznę rozważać coś takiego, muszę być absolutnie pewien, że twoja matka jest bezpieczna. Mam też dla ciebie jeszcze jedno zadanie. To, co mam na sobie, to nie jest przypadkowa charakteryzacja. Mam wyglądać jak jeden z pracow­ników Centralnego Depozytu o imieniu Iba. I martwię się nieco o niego. Kaizi powiedział mi, że on wczoraj opuścił planetę ze sporą gotówką w kieszeni...

- A ty myślisz, że to nie w stylu Kaiziego?

- Dokładnie. Sprawdź, kto wczoraj opuścił planetę. I przyj­rzyj się też ostatnim wiadomościom.

- Dobra jest. Będzie jakiś sposób, by ci przekazać raport?

- Wątpię. Myślę, że lepiej, byśmy trzymali się z dala od sie­bie. Jeśli Kaizi nabierze jakichś podejrzeń, że się spotykamy, będziemy mieli bardzo duży kłopot. Zadzwonię do ciebie jutro wcześnie rano. Po tej operacji z obligacjami.

- Uważaj na siebie - powiedział. Wyglądał na zaniepokojonego.

- Zawsze uważam - odparłem, starając się włożyć w moje słowa więcej entuzjazmu, niż naprawdę go odczuwałem. Też byłem tym wszystkim zestresowany.

Podał mi pojemnik, a ja wyciągnąłem z niego podsłuchy i wsa­dziłem je do kieszeni. Pożegnaliśmy się bez słowa.

Wróciłem do magazynu, aby trochę odpocząć. Tak przynaj­mniej sądziłem...

Igor się nie naprzykrzał - spojrzał na mnie spode łba, gdy się pojawiłem, i wrócił do swoich zajęć. Ale Kaizi miał inne pomysły.

- Nie podobają mi się te twoje samotne wędrówki po mieście.

- A w czym ci to może szkodzić?

- Nie ufam ci, di Griz. Jesteś zbyt sprytny. - Wskazał pudła leżące na stole. - Tam są rzeczy, które zamawiałeś na dzisiejszą operację.

- Dobrze.

Sięgnął do swojej torby i wyciągnął pistolet.

- Chciałbym także, abyś usiadł tu spokojnie, a Igor założy ci kajdanki.

Niewiele mogłem na to poradzić. Z tym dryblasem z tyłu dał­bym sobie radę w mgnieniu oka, ale wymierzony we mnie pistolet...

Kajdanki szczęknęły nieprzyjemnie. A żeby było jeszcze mi­lej, drugą parę zapiął mi na kostkach. Teraz odłożył pistolet i uśmiechnął się.

- Spróbuj się przespać - poradził. - Czeka cię długa noc.

Obaj przyglądali się bez słowa, jak z trudem dźwignąłem się na nogi i skokami dotarłem do swego legowiska, na które zwali­łem się ciężko. Potem jeszcze musiałem mocno się wysilić, aby obrócić się na plecy Spojrzałem na kajdanki i już wiedziałem, czemu Kaizi się uśmiechał. Nie mogłem tu użyć wytrycha. Zamki były umieszczone tak głęboko, że nie dałbym rady wewnątrz prze­kręcić wytrycha, nawet gdybym zdołał go tam wsadzić. Spróbowałem. Nie można było tego zrobić.

Byłem na tyle zmęczony, że zasnąłem mimo tej niewygodnej pozycji. Ocknąłem się na moment, słysząc głosy, ale znowu zapadłem w sen. Obudził mnie dopiero gorący i smrodliwy oddech Igora na mo­jej twarzy. Był pochylony i męczył się ze skomplikowanym zamknię­ciem kajdanek. Już miałem zamiar go udusić, kiedy dostrzegłem sto­jącego w drzwiach Kaiziego z wycelowanym we mnie pistoletem.

- Przyprowadź go tutaj. Będziesz lepiej widział przy świetle. Igor chwycił mnie za nogi i ściągnął z łóżka. Zdołałem się przekręcić na tyle, że wylądowałem na ramieniu, a nie na głowie. Pociągnął mnie, obijającego się i klnącego, do sąsiedniego po­mieszczenia. Posadził mnie na podłodze i dopiero wtedy rozpiął obie pary kajdanek.

- Czy tak się traktuje lojalnego pracownika? - zapytałem. Wstałem i usiadłem na krześle.

- Teraz Igor zawiezie cię do pracy. Pojadę zaraz za wami. Będę także trzymał się w pobliżu, kiedy rano stamtąd wyjdziesz. Jeśli nabiorę najmniejszych podejrzeń, że nie robiłeś tego, co mi opisa­łeś, możesz być pewien, że nigdy nie zobaczysz żony.

Wolałem mu nie odpowiadać. Wziął moje milczenie za pod­danie się. Spojrzał na zegarek.

- Już czas. Weź torbę zjedzeniem. Wszystko, czego potrze­bujesz, jest tam w środku, pod tym odrażającym żarciem.

I znów podróż na ten sam róg ulicy. Znów ten sam spacer po schodach. Jedyną różnicą była ciągła obecność w pobliżu czarne­go samochodu, który stał teraz naprzeciw budynku po drugiej stro­nie ulicy.

Dlatego byłem szczęśliwy, że zostawiam go za sobą.

Moje szkło kontaktowe było tym razem na miejscu. Dłoń bez problemu otworzyła drzwi i wszedłem do środka.

- Hej, ty Iba. Mówię do ciebie.

- Spieprzać - powiedziałem ponuro, nie patrząc na swego roz­mówcę. Co zrobiłem do cholery nie tak?

- Podejdź tu. Mam coś dla ciebie.

Musiałem podejść i spojrzeć na niego... i na gazetę, którą mi podawał.

- Jakiś facet dał mi to dla ciebie. I dał jeszcze pięć kredytów, uwierzysz? Nic specjalnego, nawet spojrzałem, tylko dzisiejsza gazeta. Omal jej nie wywaliłem - rzucił gazetę na podłogę i od­szedł.

Gazeta? Kto? Na pewno nie Kaizi. To mógł być tylko James. Ale po co?

Teraz nie mogłem jej przeglądać. Drugi strażnik już przyglą­dał mi się podejrzliwie.

- Spieprzać - powiedziałem, ruszając naprzód. Zwinąłem jednak papier i dopiero potem poszedłem ku moim robotom.

Dopiero kiedy znów je wskrzesiłem, spojrzałem na niezwy­kłą przesyłkę. Przejrzałem ją szybko. Nie. Nie mam teraz czasu na czytanie... ale zaraz... Na ostatniej stronie była wzięta w kó­łeczko wiadomość. Tuż obok reklamy kompletu do reperacji Zrób-To-Sam. Zerknąłem zaintrygowany.

Samobójca utonął w jeziorze w parku centralnym”.

Nagle poczułem chłód. Szybko przejrzałem krótką notatkę.

Nieznany... podarte ubranie... woda w płucach... nie­zidentyfikowany...” - i ostatnia linijka - ”... paskudna blizna na twarzy...”

Nie miało sensu sprawdzanie listy pasażerów. Ibiemu uciekło połączenie. Zbyt wiele słyszał o biznesie Kaiziego.

Wiedziałem więc już dokładnie, jaki grozi mi koniec.


Rozdział 23


Po raz pierwszy cieszyłem się, że moja praca nie wymaga angażowania mózgu. Całą bowiem jego pojemność zajmo­wały teraz krążące wściekle myśli nad drogą ucieczki... Ale nie wpadłem na żaden pomysł. Mogłem ukraść obligacje - to było w tym wszystkim najłatwiejsze. Po wykonaniu tego zadania zo­stanę jednak ponownie skuty. I spędzę prawdopodobnie w tym sta­nie następne dwa dni, aż do rzekomej dostawy. Chociaż oczywiście dostawa odbędzie się dzień wcześniej... czy powinienem się do tego przyznać? Jeśli tak zrobię, zostanę zmuszony do przynie­sienia tych obligacji. A wkrótce po tym dołączę do Iby w jeziorze. Jeśli nie spotka mnie coś jeszcze gorszego.

Roboty kręciły się po wyznaczonych trasach i niemal nie by­łem świadom ich obecności. Tylko jeśli któryś z nich stanął rozła­dowany, przypominałem sobie na chwilę o obowiązkach i łado­wałem go ponownie. Potem zaś znów głowiłem się nad tym nierozwiązywalnym splotem zależności i zdarzeń.

Dość! Kręciłem się w kółko i gdyby tak miało trwać dalej, mój mózg wkrótce także wyładuje się jak te roboty. Nadszedł czas, by coś zrobić. Czas na rabunek.

Za wyjątkiem jednego, którego potrzebowałem, wyłączyłem wszystkie roboty, aby nie rozłaziły się po budynku. Tym, którego wziąłem ze sobą, był największy z robotów na kółkach. Poszli­śmy do magazynu z papierem. Prowadzące tam drzwi nie były nawet zamknięte. Stanąłem w tym mauzoleum biurokracji, oświet­lanym tylko małymi nocnym lampkami w suficie. Ryzy papieru i koperty zalegały tu w piramidach sięgających niemal tych lamp. Zapuściliśmy się głębiej w tę olbrzymią salę. Wszystko było za­kurzone i pokryte pajęczynami. Ostatnie stosy papierów, tuż przy ścianie - wyschłe i pożółkłe - będą się doskonale palić. Załado­wałem nimi robota do pełna, od czasu do czasu kichając gromko. Kiedy wreszcie zakończyłem pracę i kichnąłem po raz ostatni, opuściłem z ulgą ten śmietnik. Mój pomocnik toczył się przy nodze.

Potem grzecznie czekał z metaliczną cierpliwością, podczas gdy ja okradałem skarbiec. Uwinąłem się z zamkiem elektrycznym drzwi, zneutralizowałem alarmy we framugach...

Teraz nadeszła najbardziej śliska część operacji. Należało usta­wić generator promieni laserowych naprzeciw soczewek odbior­czych, nie przecinając przy tym żadnego z promieni. Powoli prze­sunąłem się do przodu, ustawiłem przyrząd pod właściwym kątem. Czułem pot kapiący z mojej twarz. Teraz!

Nie odezwał się alarm.

Potem pozostała mi już tylko robota fizyczna, którą musia­łem, niestety, zrobić sam. Ustawiłem stos papierów na środku pokoju, rozrzucając go nieco po namyśle, aby lepiej się palił. Za­ładowałem następnie na robota wszystkie skradzione obligacje.

Dyszałem ciężko. Jeszcze tylko jedno. Wziąłem garść tych pa­pierów, wartych jakiś milion kredytów - co za marnotrawstwo - i wyniosłem je na korytarz z dala od wykrywaczy ognia. Tam jeden za drugim nadpalałem zapalniczką. Pozwalałem im się nieco potlić, a potem gasiłem. Kiedy wszystkie już były odpowiednio podsma­żone, zaniosłem je z powrotem do skarbca i porozkładałem odpo­wiednio. Została mi do wykonania naprawdę ostatnia rzecz - nasta­wienie zapalnika czasowego i podłożenie bomby termicznej. Bomba miała wybuchnąć mniej więcej godzinę po moim wyjściu z budynku, a kilka minut przed przybyciem dziennej zmiany. Dzisiaj będą mieli po prostu znacznie bardziej urozmaicony dzień, niż przypuszczają.

Potem zrobiłem sobie przerwę. Ochłonąłem nieco, rozprosto­wałem palce. Dopiero po takiej dłuższej chwili i z anielską wprost cierpliwością, wycofałem generator ze skarbca. Powolutku... po­wolutku... - Zrobione! Reszta to już była dziecinada - ustawienie z powrotem zamka i systemów alarmowych.

Wróciłem następnie do magazynu, gdzie dokładnie ukryłem obligacje pomiędzy papierami. Przykryłem jej jakimiś pożółkły­mi stronami. Gotowe. Będą tu zupełnie bezpieczne aż do czasu, kiedy po nie przyjdę, albo - bardzo depresyjna myśl - pozostaną tutaj na zawsze, jeśli zrobię jakiś błąd.

Następne godziny mocno się dłużyły. Starałem się nie my­śleć o bombie termicznej - ... a jeśli wybuchnie wcześniej, niż powinna... - starałem się więc nie myśleć o niemyśleniu o niej. Wreszcie ostatnia popielniczka i śmietnik. Jeszcze tylko do skła­du. Moi metalowi pomocnicy legli tam bez ruchu i mieli teraz beztrosko pożywiać się prądem. Ja zaś zmyłem z dłoni ślady spa­lenizny i kiedy zmiana skończyła się, wyszedłem wraz z innymi.

Kiedy opuściłem budynek, byłem już mocno spięty. Jeśli nie nastawiłem prawidłowo zapalnika, będę musiał zaraz szybko wiać. Czułem ciężar w żołądku, dopóki nie znalazłem się bezpiecznie na ulicy. Wolnym krokiem podszedłem na umówiony róg. Nie było tam jednak ciężarówki.

Czy coś poszło źle? Zanim zdążyłem nawet skończyć tę myśl, zatrzymał się obok mnie samochód Kaiziego.

- Wsiadaj - powiedział.

- Gdzie Igor?

- To nie twoja sprawa - odparł, gdy już ruszyliśmy. - Wszyst­ko zgodnie z planem?

- Tak.

Uśmiechnął się i oblizał wargi. Jedną ręką prowadził, drugą podał mi notatnik z dołączonym doń pisakiem.

- Zapisz tam wszystkie szczegóły na temat magazynu, gdzie są obligacje, nazwę kompanii transportowej i imię kierowcy...

- Nie sądzę, że powinienem to zrobić.

- Nie graj ze mną, di Griz. Wiesz bardzo dobrze, dlaczego podasz mi te informacje.

- Wiem. Ale najpierw moja żona. O niej chcę pomówić naj­pierw. Co się z nią stanie, kiedy dostaniesz te obligacje?

- Oczywiście dołączy do ciebie.

W grobie - uzupełniłem w myślach.

- A jakie mam na to gwarancje? - Moje słowo.

- To trochę za mało. Za dużo dotąd kłamałeś, Kaizi. Obrzucił mnie szybkim zimnym spojrzeniem, ale nie odpo­wiedział.

- Dogadajmy się. Dam ci obligacje, ale najpierw ty ją uwolnisz. Przez chwilę prowadził w milczeniu. Potem pokręcił przecząco głową.

- Nie mogę tego zrobić.

- Więc ja nie mogę ci podać informacji, których będziesz po­trzebował, aby dostać te obligacje.

Nie padło już ani jedno słowo.

Drzwi garażu przy magazynie otworzyły się przed samocho­dem, a potem zatrzasnęły, gdy wjechaliśmy do środka. Igora i je­go ciężarówki wciąż nie było. Kaizi wyszedł pierwszy, otworzył tylne drzwi i sięgnął tam.

- Spójrz na to - powiedział.

Spojrzałem... i desperacko próbowałem jeszcze uskoczyć. Był szybszy. Dwa metalowe pręciki elektrycznego ogłuszacza dotknę­ły mojego ciała. Fala bólu targnęła mną gwałtownie, mięśnie za­cisnęły się spazmatycznie. Upadłem bezwładnie na ziemię. By­łem świadomy, ale nie mogłem się poruszyć. Kaizi przeciągnął mnie przez cały ten wieloletni kurz i śmieci na podłodze i rzucił na moje legowisko. Wciąż nie mogłem się ruszyć. Założył mi na ręce kajdanki, a drugą parą przypiął moją nogę do metalowego zakończenia kanapki. Odrętwienie zaczęło powoli ustępować do­piero, gdy już przeciągnął łóżko, wraz ze mną, pod ścianę. Wy­szedł do sąsiedniego pokoju i wrócił z następnymi kajdankami. Wiedziałem, co chce zrobić, toteż przekręciłem się rozpaczliwie, by kopnąć go wolną nogą. Odskoczył, uchwycił ją i wykręcił bo­leśnie, a potem przykuł do metalowej rury biegnącej przy ścianie. Oddychał ciężko, a jego twarz wykrzywiała wściekłość. Gdzieś znikł multimilioner o wyszukanych manierach. Raz za razem wa­lił pięścią w moją twarz. Przestał dopiero, gdy boleśnie uderzył kostkami dłoni o moją twardą szczękę.

- Nikt nie będzie mi się sprzeciwiał, nikt - roztarł dłonią uszkodzoną pięść. - Ty, zwykły przestępca, chcesz mi dyktować warunki? - na jego twarz powrócił okrutny uśmiech. Uspokoił oddech. Bolesny kopniak, który wylądował na moich żebrach, nie był już wymierzony w gniewie. Kopnął mnie całkiem na zim­no, aby podkreślić swoje słowa.

- Jesteś bezradny. Mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę. I mam zamiar zostawić cię tu teraz na parę dni bez jedzenia i pi­cia. Jestem pewien, że kiedy wrócę, zechcesz mi powiedzieć, jak mam wyciągnąć te obligacje. A jeśli mi powiesz, może zostawię cię przy życiu.

Taki był prawdziwy Kaizi bez maski.

- Tak jak zostawiłeś Ibę? W jeziorze w parku? - krzyknąłem za nim, gdy wychodził. Odwrócił się wściekły. Niepotrzebnie pozwoliłem ponieść się gniewowi. Zorientowałem się, że wła­śnie podpisałem na siebie wyrok śmierci.

- Leżysz już w grobie - powiedział. Potem wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Usłyszałem silnik samochodu i skrzypienie otwie­ranych drzwi garażu. Potem zapadła cisza zostałem sam.

- Jim, musisz jednak nauczyć się trzymać język za zębami - powiedziałem na głos. Uwaga słuszna, ale nieco spóźniona. Trze­ba było pomyśleć wcześniej. A jak teraz mam wydostać się z tego kanału?

Nie będzie łatwo. Zdałem sobie z tego sprawę po wielu pró­bach wyswobodzenia się z kajdanek, kiedy zyskałem tylko krwa­we pręgi na nadgarstkach. Mogłem sięgnąć do kajdanek na no­gach i poruszać zamkiem szyfrowym, ale nigdy nie zdołałbym znaleźć kodu przez takie przypadkowe przesuwanie. Rura też mocno tkwiła w ścianie. Leżałem, dysząc ciężko z wysiłku. Tej nocy jednak zasnąłem, mimo swojej paskudnej sytuacji.

Obudziło mnie jakieś niejasne przeczucie czyjejś obecności. Jak długo spałem? Wedle światła za oknem wciąż był dzień. Bo­lała mnie cała twarz, jak również żebra. Usłyszałem dochodzące zza drzwi ciche szuranie. Odwróciłem się, na ile mogłem, i obser­wowałem klamkę. Powoli opadała.

Kaizi? Igor? Na pewno nic dobrego. W tej chwili czułem się tak paskudnie, jak nigdy dotąd w życiu. Drzwi otworzyły się powoli i po­jawiła się w nich ciemna figura. Już miałem wrzasnąć, gdy powstrzy­małem się w ostatniej chwili. Poczekałem spokojnie, aż skończy przeszukiwać pokój wykrywaczem podsłuchów i umieści znaleziska w ekranowanym pojemniku. Dopiero potem rozdarłem gębę.

- Bolivar!

- Nie, James. Bolivar wciąż przegląda plany budynku.

- Zabierz mnie stąd!

Pomacał kajdanki i pokręcił głową.

- Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

- Jesteś samochodem? - Tak.

- Przynieś narzędzia. Pilniki, młotek.

- Jasne.

Pilniki padły przy próbie odcięcia kajdanek przykuwających mnie do rury. Ale na szczęście sama rura, jak i poręcz łóżka nie były aż tak twarde i James rozbił je młotkiem. Pomógł mi wstać.

- Nie wyglądasz za dobrze, tato - powiedział. - Pal licho tę fałszywą bliznę, ale gębę masz obitą naprawdę, no i te kajdany...

Potrząsnął z zatroskaniem głową.

- Przynieś apteczkę z samochodu. A potem jedziemy do skle­pu i po porządne narzędzia do piłowania. Gwarantuję ci, że zaraz poczuję się lepiej. - Wylazłem z pokoju, dzwoniąc kajdanami jak galernik. - I dzięki za pomoc w porę.

- Pomyślałem, że coś się mogło stać. Nie dzwoniłeś bardzo dłu­go. Więc postanowiłem zbadać to miejsce. Ten dryblas, który prowa­dził ciężarówkę, pojechał do Słonecznego Miasta. Śledziłem go do momentu, kiedy skręcił w tamtym kierunku na komputerostradę.

- A Kaizi?

- Chyba jest w banku. Przynajmniej jego samochód stoi na zewnątrz. Sprawdziłem to, zanim tu przyszedłem. Pomyślałem więc, że chociaż sprawdzę, co tu się dzieje.

- Działo się sporo... Zadzwonił telefon. Odebrał.

- Już jedziemy. Obaj - powiedział i wyłączył się. - Bolivar zakończył pracę. Chce nas widzieć natychmiast.

- Czy jest tu w mieście wypożyczalnia helikopterów?

- Jest. Ale najpierw narzędzia... Dopiero potem słoneczne przedmieścia.

Zatrzymał się przed sklepem z narzędziami i znikł w nim na dłuższą chwilę. Pojawił się z dekompozerem wiązań molekular­nych. Rzucił mi go i wskoczył do samochodu. Włączyłem ma­szynkę i skierowałem ją na kajdanki. Cienkie pole energii nisz­czyło wiązania atomowe metalu, który powoli tracił cząsteczki. Zanim dojechaliśmy do lądowiska helikopterów, zdążyłem już nawet wetrzeć krem w poranione nadgarstki. Miałem zamiar wyrzucić dekompozer wraz z resztkami kajdanek, ale zmieniłem zda­nie i schowałem urządzenie do kieszeni.

Licencja pilota gwiezdnego, połączona ze sporą gotówką, po­trafi zdziałać cuda. Helikopter wkrótce był nasz. Wskoczyłem do niego szybko.

- Rozmawiałem z Bolivarem - opowiadał James, gdy wystar­towaliśmy ostro w górę. - Ciężarówka Igora jest na zewnątrz domu. Chciał tam wejść, ale powiedziałem mu, żeby na nas zaczekał.

Skinąłem głową.

- Trzech to zawsze lepiej niż jeden. Czy to jest maksymalna prędkość tego gruchota?

- Na pełnej mocy. Powiedziałem mu, żeby znalazł jakieś sen­sowne miejsce do lądowania.

Lecieliśmy szybko, ale wciąż miałem wrażenie, że za wolno. W mojej głowie myśli wirowały równie prędko jak śmigło nad naszymi głowami. Po co Igor pojechał do domu? Może to właśnie Angelina była powodem jego podróży? Nie skrzywdzi jej raczej bez rozkazów Kaiziego. Ale jakie były rozkazy szefa? W głowie mi się kręciło, a żołądek dawał znać o sobie gwałtownymi skur­czami. Bolał mnie też bok. Pogrzebałem głębiej w apteczce i zna­lazłem medyczną brandy.

- Ja nie, prowadzę - powiedział James. - Ale tobie chyba się przyda.

- Chyba tak. - Alkohol piekł moje poranione wargi, ale bar­dzo korzystnie wpłynął na żołądek. Czy byłem już za stary na takie rzeczy? Tak się z pewnością czułem. Naprawdę uważałem w tym momencie, że najlepsze lata mam już za sobą.

- Zbliżamy się. Widzę miejsce lądowania - James mówił do telefonu. - Bolivar, czy to ty machasz? Dobrze. Siadam.

Wskoczyliśmy do samochodu, jeszcze nim śmigło helikopte­ra przestało się kręcić. Bolivar spojrzał na moją twarz i wszystkie bandaże, ale nie komentował. Ruszyliśmy z piskiem opon.

- Opowiadaj w skrócie - poleciłem.

- Ciężarówka jest obok domu. O ile wiem, w domu jest tylko Igor i robot. Plany budynku są na siedzeniu koło ciebie.

Duży, bardzo duży. Zawierał co najmniej dziesięć, nie, dwa­naście pomieszczeń. Zamknięta bryła, nie licząc werandy na jed­nej ze ścian. Wedle rzutu bocznego był zbudowany na płytach betonowych i nie miał podziemi. Popatrzyłem na to podejrzliwie i wskazałem palcem na planie.

- Wszystkie pokoje mają okna - powiedziałem.

- Jak większość pokoi - odparł Bolivar.

- Na moje żądanie Kaizi zrobił film, aby udowodnić mi, że Angelina jest bezpieczna. I pokój, w którym przebywała, był oświetlony wyłącznie sztucznym światłem. Nie miał okien.

- Może film nakręcono w nocy?

- Nie. Kaizi wyjechał rano. Wrócił przed zmrokiem. Bolivar spojrzał na plany.

- Jeśli jakiś pokój będzie miał zakryte okna, trzeba go spraw­dzić na początku. Przyjrzymy się temu z zewnątrz.

- A jeśli wszystko jest odsłonięte? - I nagle sam sobie odpo­wiedziałem. - Pamiętacie bank? Jak Kaizi ukrył te niby skradzio­ne pieniądze?

- Oczywiście - odparł Bolivar. - Sekretny pokój poniżej. Je­śli mógł go zbudować w banku pośrodku miasta, tym bardziej mógł to zrobić tutaj, w prywatnym domu na przedmieściach.

James zahamował i wskazał przed siebie.

- Budynek jest za rogiem. Zasłaniają go drzewa.


Rozdział 24


Wyszliśmy z samochodu i James właśnie go zamykał, gdy usłyszeliśmy dźwięk uruchamianego silnika ciężkiego bez wątpienia pojazdu.

- To ciężarówka Igora - stwierdził James. - Była zaparko­wana przed domem. Co robimy? Pozwalamy mu jechać i śledzi­my go?

- Nie - zdecydowałem szybko - zatrzymujemy go. Istnieje duża szansa, że Angelina jest albo w ciężarówce, albo w domu. Tak czy siak, Igor może coś wiedzieć.

- To może być bardzo niebezpieczne... - zaczął Bolivar z wa­haniem.

- Taka jest moja decyzja - uciąłem.

Słyszałem zbliżającą się ciężarówkę, która skręciła już na drogę. Stanąłem na środku i uniosłem rękę.

Tak się martwiłem o Angelinę, że zapomniałem, jak wyglą­dam. No bo w końcu nie byłem sobą. Miałem ohydnie zniekształ­coną twarz Iby, upiększoną dodatkowo świeżymi opuchliznami. I takiego właśnie zobaczył mnie Igor. Efekt był dość dramatycz­ny. Zobaczyłem przez szybę, jak na jego twarzy pojawia się prze­rażenie. Potem pochylił się nad kierownicą i poprowadził cięża­rówkę wprost na mnie. Uskoczyłem gwałtownie i przeturlałem się po chodniku tuż obok chłopców.

- Zatrzymajcie go! - krzyknąłem. Skrzywiłem się, czując, że na mojej twarzy pojawiły się kolejne zadrapania.

Maszyna, nad którą Igor najwyraźniej utracił panowanie, po­gnała wprost przed siebie, ścinając zakręt, i wylądowała na mło­dych drzewkach, które rosły przy drodze. Cienkie pnie zgięły się i popękały, ale wytrzymały uderzenie. Nie były oczywiście tak silne jak stare drzewa, ale ciężarówka też nie była znów taka pancerna. Koła kręciły się jeszcze przez jakiś czas, ale powgniatany wóz zakleszczył się na dobre, a silnik wydał w końcu ostatnie spazmatyczne warknięcie i zamarł.

James dopadł pierwszy kabiny szofera i otworzył drzwi. Bez­władne ciało Igora wysunęło się ze środka i byłby upadł wprost na głowę, gdyby James nie zdołał go pochwycić i złagodzić upadku. Ja też wszedłem do środka. Angeliny tam nie było. Nie było jej też z tyłu w pace - upewniłem się, zaglądając przez okienko z szoferki.

- Połóż go na plecach, przesuń język, żeby nie blokował dróg oddechowych - komenderował Bolivar. - Tak dobrze. Puls?

- Bardzo słaby, szybki i nieregularny.

- Atak serca? - spytałem.

James przytaknął i rozejrzał się. Wokół znajdowało się kilka domów, ale były na tyle oddalone od drogi, że prawdopodobnie tylko my widzieliśmy wypadek.

- Wygląda kiepsko - stwierdziłem. Nigdy specjalnie nie lubi­łem Igora. Ale przecież nie mogliśmy tak po prostu pozwolić mu umrzeć. James powiedział to, zanim ja zdążyłem otworzyć usta.

- Nie chcę żeby, przez nas umarł. Lepiej wezwijmy ambu­lans - sięgnął po telefon.

- Dobrze - odparłem. - Potem albo jedź z nim do szpitala, albo chociaż za nimi. W tym czasie my z Bolivarem sprawdzimy dom. Jeśli nic nie znajdziemy, ty i tak będziesz z Igorem, kiedy odzyska przytomność. Może uda ci się zadać mu wtedy parę istot­nych pytań.

James rozmawiał przez chwilę przez telefon, potem wyłączył się.

- Są w drodze. Sądzę, że pozwolą mi z nim jechać. Powiem, że jestem krewnym. Będę was informował na bieżąco, co się dzieje.

- Przemyślmy to - podsumował Bolivar. - Lepiej chyba, jeśli my zadzwonimy do ciebie. Jeśli wykombinujemy coś z włama­niem, głupio byłoby gdyby właśnie w trakcie akcji rozległ się dzwo­nek telefonu. Albo gdy będziemy węszyć wokół budynku.

- Może masz rację. Idźcie do domu i zadzwońcie do mnie, gdy coś znajdziecie.

Kiedy wkroczyliśmy w zagajniczek otaczający dom, słysza­łem już odgłos odległych syren. Osłona drzewek bardzo się przy­dała. Przemknęliśmy bez trudu na tył budynku. Mogliśmy po dro­dze dokładnie obejrzeć wnętrze przez rozliczne okna - żadne z nich nie było zasłonięte. Prawie całkowicie oszklona weranda też nie kryła tajemnic.

- Zobaczę jeszcze tamto skrzydło - powiedział Bolivar. - Po­czekaj tu na mnie, tato.

Nim zdołałem odpowiedzieć, już go nie było. Okrążał wielki basen. Pozostałem pomiędzy krzewami, obserwując dom. Żadnego ruchu. A może by tak sprawdzić ten duży garaż na zapleczu? Za­mknięty. No, to mnie nie zatrzymało. W środku jednak stał tylko jakiś antyczny gruchot na sflaczałych oponach. Podłoga garażu była betonowa, mocno poplamiona olejem. Postukałem w nią, ale wy­dawała się dość solidna. Nie tędy droga. Wycofałem się, a po kilku minutach powrócił Bolivar, kręcąc niechętnie głową.

- Nie ma tam żadnego zasłoniętego okna. Myślę, że słuszna jest twoja teoria o jakiejś ukrytej piwnicy. Wchodzimy do środka?

- Najpierw zadzwoń do Jamesa. Powinni już dojechać do szpi­tala. A nawet jeśli nie, to w ambulansie już ocenili na pewno stan pacjenta. Będziemy wiedzieć, czego się trzymać.

Bolivar włączył zewnętrzny głośnik i wystukał numer.

- Tu wuj Tom. Martwimy się?

- Macie powody, Tom. Igor miał bardzo rozległy zawał. Ostra niewydolność zastawki tylnej. Poważna sprawa. Poważne ograni­czenie wydolności prawej komory. Jest na podtrzymywaniu sztucz­nym i mówią tu o bypassach, jak tylko dotrzemy do szpitala. Jak dom?

- Ładny dom i ładny widok z każdego okna. Zaraz obejrzy­my go w środku.

- Musimy pozostać w kontakcie.

- Tak, zgoda.

- Biedny Igor - powiedziałem. - Wiem, że nie wyglądam naj­lepiej, ale chyba nie aż tak źle, by wpędzić kogoś do grobu?

- Chyba że miał nieczyste sumienie, jeśli chodzi o prawdzi­wego Ibę?

- Racja. To paskudna sprawa. Jeśli Igor był zamieszany w mor­derstwo, zapewne sądził, że widzi ducha, że jego ofiara powstała z grobu. A teraz... jakieś pomysły?

- Może zadzwonimy do drzwi? Jeśli nikogo nie będzie, wej­dziemy.

- Dobry pomysł, synku. Tak właśnie zrobimy. Na zewnątrz nie mamy już nic do roboty.

Wewnątrz usłyszeliśmy jednak jakieś hałasy. Z framugi drzwi wysunęła się kamera. Stanąłem z boku poza jej polem widzenia. Dzisiejszego dnia spowodowałem już jeden zawał - wystarczy. Usłyszałem otwieranie drzwi.

- Czym mogą służyć? - głos był ciepły, a pytanie zadane bar­dzo kulturalnym tonem.

- Chciałbym zobaczyć się z Imperetriksem von Kaiser-Czarskim - odpowiedział równie uprzejmie Bolivar.

- Bardzo żałuję, ale mój pan przebywa obecnie poza domem. Czy zostawi pan jakąś wiadomość?

- Ja zostawię - powiedziałem, wychodząc zza framugi.

To był naprawdę ładny robot. Wyższy ode mnie i zrobiony z dobrej polerowanej stali. Odziany w białe szaty. Jego gałki oczne były pięknymi dużymi diamentami. Obejrzał mnie dokładnie z góry na dół i z dołu do góry.

- Czy mogę zapytać więc, jaką wiadomość chce pan zo­stawić?

- Jest bardzo prosta. Odsuń się. Wchodzimy do domu - po­stąpiłem krok naprzód, ale zostałem zdecydowanie zatrzymany w miejscu przez stalową rękę w białej rękawiczce.

- Mam ścisłe polecenia, aby sprzeciwić się czemuś takiemu. Proszę opuścić to miejsce.

- Nie opuszczę, a ty nie możesz mnie zatrzymać. Postąpiłem zdecydowanie naprzód i robot puścił moje ramię.

Za to jego metalowa pięść huknęła mnie porządnie w szczękę pra­wym prostym.

- Prawa robotyki! - zawołałem, rozcierając bolącą szczękę. - Robot nie może zranić istoty ludzkiej.

- Ale ty nie jesteś istotą ludzką. Jesteś zamaskowaną obcą formą życia - stwierdziła maszyna.

Bolivar tymczasem włożył stopę pomiędzy framugę a drzwi, aby nie można było ich zamknąć. Robot nastąpił silnie na jego nogę. A następnie, kiedy Bolivar odskoczył, trzasnął drzwiami.

- Jaauu! - wrzasnął mój syn, skacząc na jednej nodze.

- Dobrze powiedziane - zgodziłem się, cały czas rozcierając szczękę. - Mnie ten robot też się chyba nie podoba.

Wyjąłem z kieszeni dekompozer wiązań molekularnych. Włą­czyłem go i wyciąłem eleganckie kółko wokół zamka, które wy­padło zgodnie z oczekiwaniami. Weszliśmy do środka. Robot, który już odchodził, popatrzył w naszą stronę.

- Wejście jest zabronione. Spowodowaliście zniszczenie. Będę musiał wezwać policję.

- My jesteśmy policją - wrzasnąłem. - Poruczniku, proszę pokazać mu swoją odznakę.

Bolivar błysnął przepiękną fałszywą odznaką, którą od czasu przygody w elektrowni zawsze nosił przy sobie.

- Mieliśmy doniesienia, że w tym domu mieszka niebezpiecz­ny robot. Bierzemy cię ze sobą.

- Nie wolno mi opuszczać tego miejsca. A wy musicie na­tychmiast wyjść.

- Prawo jest ważniejsze od twoich poleceń. Uderzyłeś mnie, a wiesz, że to zbrodnia uderzyć istotę ludzką. Jesteś aresztowany.

- Znam prawo. Ale ty nie jesteś istotą ludzką.

- Przecież widzisz, że jestem! Tak jak widzisz, że ty zostałeś skonstruowany, a to znaczy, że musiał też być konstruktor. Zosta­łeś stworzony przez ludzi i widzisz, że ja jestem człowiekiem. Je­stem więc członkiem rasy ludzkiej, która cię stworzyła. A prze­cież zawsze należy słuchać poleceń stwórcy - wyjaśniałem, nie będąc pewien, czy trafiają do niego argumenty teologiczne.

- Wiem, że nie jesteś człowiekiem. Mój pan poinstruował mnie, że wszyscy ludzie na tej planecie są fałszywi. Są obcymi w przebraniu. Powiedział mi też, którzy nieliczni ludzie są praw­dziwi. A was wśród nich nie ma. Więc musicie opuścić to miej­sce. Jeśli nie, ostrzegam, że mam rozkaz niszczenia opornych ob­cych form życia.

Ruszyłem naprzód, a Bolivar poszedł w moje ślady. Rozeszli­śmy się jednak w przeciwnych kierunkach, stając w takiej samej odległości od robota. Ten zawahał się - krótkie spięcie w procesie decyzyjnym. Nie wiedział, kogo chwytać pierwszego.

- Musicie wyjść. Wstęp zakazany dla fałszywych ludzi. Śmierć nastąpi bardzo szybko.

Stanąłem za jego plecami, co nie było najszczęśliwszym wyjściem, bo uruchomiło algorytm decyzyjny.

- Obaj musicie wyjść - obrócił się i złapał mnie. - Obcy nie mogą wchodzić do mieszkania. Ty wszedłeś najdalej, więc zosta­niesz wyrzucony pierwszy albo uszkodzę twój mechanizm.

Najwyraźniej wszystko pasowało do jego żelaznej logiki, bo trzymał mnie w stalowym uścisku już bez żadnych dalszych wahań.

- Ja wszedłem najdalej. - Bolivar przebiegł koło nas. - Naj­pierw musisz wyrzucić mnie.

- Ci, którzy weszli najdalej, muszą być wyrzuceni pierwsi - powiedziała maszyna. Puścił moje ramię i przytrzymał Bolivara.

- Ja wszedłem dalej, to mnie musisz wyrzucić - krzycząc, pobiegłem w przeciwnym kierunku.

Robot trzymał Bolivara, ale jego głowa obróciła się w moją stronę.

- Najdalej! - powtórzyłem.

Rozległ się dziwny zgrzyt i miałem nadzieję, że to spięcie w jego obwodach logicznych. Podszedł jednak do mnie, nie pusz­czając ręki Bolivara i ciągnąc go za sobą.

- Hej - wrzasnął Bolivar, starając się wyrwać z uścisku. Ro­bot zaś chwycił teraz i mnie. A zatem koniec dyskusji. Wyjąłem więc dekompozer wiązań molekularnych i uniosłem go w jego kierunku.

- Wiesz, co to jest? - zapytałem, machając urządzeniem przed diamentowymi oczętami maszyny.

- Wiem.

- Więc przypomnij sobie resztę praw robotyki. Musisz zapo­biegać zniszczeniu własnego mechanizmu. Natychmiast nas puść albo stracisz ręce. A w dzisiejszych czasach bezrękiemu robotowi ciężko znaleźć pracę.

Znów rozległ się ten dziwny dźwięk i stalowoszary gość pu­ścił nas. Stanął bez ruchu, a z jego głowy wydobyło się pasemko dymu.

- Dobra robota, tato. Wiesz, jak radzić sobie z dyskutantami, przynajmniej jeśli są robotami. Teraz zobaczmy, co my tu znaj­dziemy.

Niewiele znaleźliśmy. Przeszukaliśmy pokoje jeden za dru­gim, ale wszystkie były puste. Bolivar przejrzał też szafy, podczas gdy ja obejrzałem jeszcze werandę. Nic.

- Nie ma też niczego, co by wyglądało na wejście do podzie­mi, nawet w tej piwniczce z winem.

- Robot pewnie by wiedział.

- Wiedziałby, ale zdaje się, że spowodowałem u niego spięcie.

Potupałem w podłogę. Też nic podejrzanego.

- Jest jedno miejsce, którego nie sprawdziliśmy - mruknął Bolivar. - Nisza obok basenu, z filtrem i ogrzewaczem wody.

Byłem tam, jeszcze zanim skończył mówić. Ale to miejsce również było puste, jeśli nie liczyć sprzętu do czyszczenia basenu. I podłoga pod nim, też nie była podejrzana.

- To musi być w domu - zadecydowałem. - Jestem pewien, że coś nam umknęło. Obejrzymy całą podłogę, milimetr po mili­metrze.

Tak też zrobiliśmy. Pokój za pokojem. Odsunęliśmy każdy mebel, zajrzeliśmy pod każdy dywan, przesunęliśmy nawet lo­dówkę. Wciąż nic.

- Ostatni pokój - powiedział Bolivar z troską w głosie, zaglą­dając do środka. - Sypialnia.

Najpierw zbadaliśmy łazienkę przylegającą do sypialni. Wszystkie urządzenia były porządnie przymocowane do podłogi i ścian. Podłoga sypialni wykonana z drewnianych klepek, które ciasno do siebie przylegały.... Też nic, niestety.

Łóżko znajdowało się na środku pokoju. Usiadłem na nim ciężko. Zmęczenie i wiek dawały mi się jednak we znaki. Opar­łem głowę w dłoniach. Byłem bardzo znużony.

Zaraz, zaraz... a to co?

Co miało oznaczać to ciche szurnięcie jednej z nóg łóżka?

- Aha! - z tym okrzykiem wylądowałem na kolanach przy podejrzanej nodze.

- Tato, stało się coś?

- Stało, stało. Słyszysz to szuranie przy nodze? Tak jakby łóżko przesuwało się w poziomie. O tak - pchnąłem silnie.

Nic się nie stało...

Na początku.

Potem usłyszałem metaliczne szczeknięcie i opór ustąpił. Upadłem na twarz do przodu, kiedy łóżko nagle przesunęło się wraz z fragmentem klepek. Pod nim, tuż przed moim nosem, był sterczący z ziemi uchwyt. Sięgnęliśmy po niego w tym samym momencie, ale Bolivar jako młodszy był szybszy. Uchwycił i moc­no pociągnął.

Klapa bardzo gruba jak drzwi bankowego sejfu była dobrze zbalansowana od dołu, więc uniosła się lekko. Ze środka wypadł strumień światła. Siedząca tam Angelina uśmiechnęła się do nas. - Cóż za miłe spotkanie - powitała nas słodko.


Rozdział 25


Schodzimy! - krzyknąłem radośnie. - Bardzo proszę. Chętniej wprawdzie dołączyłabym do was tam na górze, ale jestem nieco skrępowana. Widzicie gdzieś jakiś przycisk albo gałkę.

- Tak, jest tutaj. Przycisk wbudowany w brzeg włazu.

- Wciśnijcie go - powiedziała Angelina i odsunęła się na bok. Nacisnąłem zdecydowanie. Rozległo się coś w rodzaju odgłosu warkotu silnika i zmiany biegów, a potem cała część podłogi zje­chała powoli na dół, do znajdującego się tam pomieszczenia. Wskoczyłem na ruchomą platformę niemal natychmiast, jeszcze szyb­ciej zeskoczyłem, gdy zbliżyła się do dolnego poziomu i pędem pokonałem ostatnie metry. Uchwyciłem w ramiona moją ukocha­ną żonę.

- Ja... też się... bardzo cię... szę... i to mimo że... tak wyglą­dam... ale chciałabym... chciałabym też... oddychać...

- Przepraszam - rozluźniłem mój miażdżący żebra uścisk i uniosłem ją w górę na rękach. - Dobrze się czujesz?

- Już tak. Ale co z Glorianą?

Poszedłem za jej spojrzeniem. W rogu pokoju leżał sztywny i nieruchomy świniozwierz.

- Zagazował ją. Igor - powiedziała z przejęciem Angelina. - Czy ona... żyje?

Glorianą miała zamknięte oczy i szeroko otwarty pysk. Po­chyliłem się nad leżącym ciałem i próbowałem odgarnąć kolce.

Jednak w żaden sposób nie mogłem przedostać się pomiędzy nimi na tyle, aby wyczuć bicie serca.

- Nie potrafię powiedzieć - przyznałem się do porażki. Angelina przejrzała szybkimi ruchami swą torebkę i podała mi kosmetyczkę.

- Spróbuj tym.

Wziąłem kosmetyczkę z jej rąk, nieco zdezorientowany. Do­piero po otworzeniu, pojąłem, co mam robić.

- Oczywiście - mruknąłem, wyjmując leżące na wierzchu lu­sterko. Ponownie pochyliłem się nad nieruchomym ciałem świniozwierza i przytknąłem lusterko do nozdrzy.

- Nic... Nie! Czekaj! Jest lekka mgła - wciąż żyje! Bolivar był już na dole i przeszukiwał kieszenie swojego ubrania.

- Jeśli Igor użył gazu, to był to prawdopodobnie gaz usypiają­cy. Nie sądzę, aby Kaizi ufał mu na tyle, by dać mu jakąś prawdzi­wą truciznę. Weź antidotum.

Spryskałem sprayem oba nozdrza naszego ukochanego świniozwierza. Przez chwilę nie było efektu. Ale nagle powieki Gloriany zadrgały. Otworzyła oczy. Kwiknęła cichutko i próbowała wstać na nogi. Podrapałem ją za uchem i świat nagle stał się we­selszy.

Angelina pocałowała Bolivara w policzek.

- Miło znów was obu widzieć. Naprawdę nieźle się czuję. Ale myślę, że poczułabym się jeszcze lepiej, gdybyście mnie od tego uwolnili.

Zadźwięczała długim cienkim łańcuchem, który przykuty był z jednej strony do jej nadgarstka, a z drugiej do grubego metalo­wego ucha sterczącego z podłogi.

- Przepraszam! Nie zauważyłem! - dekompozer molekular­ny szybko się z tym uwinął.

- To był pomysł Igora. Zjechał tu na dół, a wtedy Gloriana go zaatakowała. Nieźle jej szło, dopóki nie wjechał z powrotem na górę poza jej zasięg. Kiedy wrócił, miał ze sobą pojemnik z gazem. Załatwił ją, a potem zagroził mi, że i mnie spotka to samo, jeśli nie założę sobie tych łańcuszków. To zresztą po to, abym nie mogła sięgnąć ściany, nad którą trochę wcześniej pra­cowałam.

Wskazała głęboką rysę w ścianie. Zauważyłem fragment gru­bego izolowanego kabla.

- Próbowałam się do niego dostać i spowodować jakieś spię­cie. Jeśli zjawiłaby się tu ekipa elektryków, może poszukując przy­czyny awarii, znaleźliby też mnie.

Dopiero teraz ochłonąłem na tyle, by spokojnie rozejrzeć się po jej celi więziennej. W suficie dostrzegłem małą otoczoną pan­cernym szkłem lampkę.

- Włączona cały czas - powiedziała Angelina, podążając za moim wzrokiem. - Co nieco utrudnia spanie.

Łóżko, pojedynczy zlew, toaleta bez pokrywy. Automat z syn­tetycznym żarciem. Spartańskie warunki. Mój gniew na Kaiziego wzmagał się. I tym razem był to zupełnie chłodny i wykalkulowany gniew. Zapłaci za to, i to zapłaci sporo. Bynajmniej nie pieniędzmi.

- Chodźmy stąd - powiedziała Angelina, pakując z powrotem swoją torebkę i odwracając się w stronę platformy. - Z rozkoszą napiłabym się jakiegoś dobrego drinka i zjadła coś porządnego. Miałam tu tylko tę maszynę z dehydrowanymi syntetykami. Ab­solutne dno. Wstydziłam się, gdy musiałam karmić tym naszą słodką Glorianę.

Gloriana chrząknęła potwierdzająco, słysząc swoje imię. Zresz­tą w ogóle liczba słów, które poznawała, rosła z dnia na dzień.

Opuściliśmy wreszcie ten podziemny bunkier.

- Światło słońca - powiedziała Angelina. - Jak cudownie. Teraz musicie mi opowiedzieć, co się działo na szerokim świecie, kiedy ja siedziałam w tej zapomnianej przez wszystkich norze.

Bolivar odbył już rozmowę przez telefon, więc kiedy wyszli­śmy z domu, James właśnie pojechał samochodem. Jeszcze jedno radosne powitanie i wynieśliśmy się z tego miejsca. W czasie gdy ja wprowadzałem Angelinę w obecną sytuację, James podwiózł nas do jakiegoś leżącego na uboczu centrum handlowego. Zapar­kował na tyle daleko od innych wozów, aby moja twarz nie wy­straszyła dzieci, i pokopytkował po jakieś żarcie na wynos. Nie­stety, najbliższy okazał się MacAlpo...

Ale to chyba nie zrobiło specjalnego wrażenia na naszych byłych więźniach, bo Angelina pochłonęła Podwójnego Dober­mana w równie błyskawicznym tempie, co Gloriana podwójne smażone ziemniaki.

- No i to właściwie wszystko - doszedłem do końca mojej opowieści. - Obligacje leżą sobie w ukryciu aż do czasu, kiedy się po nie pofatyguję. Myślę, że Kaizi nawet jeszcze nie wie, że się uwolniłem. Teraz kiedy oboje wyrwaliśmy się z jego szponów, musimy bardzo dokładnie opracować plan następnych posunięć.

- Zgoda - przytaknęła. - Pod warunkiem że będzie on prze­widywał urwanie jaj zarówno Kaiziemu, jak i jego uroczemu po­mocnikowi.

- Igor jest w szpitalu, w tym samym, z którego właśnie wró­cił James. Zobaczył moją twarz i dostał ataku serca. Jeśli miał cokolwiek wspólnego z morderstwem Iby, łatwo zrozumiesz, dla­czego tak się stało - nawiedził go duch ofiary. Jak on się właści­wie czuje?

James wzruszył ramionami.

- Jechał na stół, kiedy wyjeżdżałem. Doktor powiedział, że jest młody i silny, więc ma szansę. Ale przez jakiś czas, sądzę, nie będzie­my musieli się nim przejmować. A na razie spójrzcie tutaj - zdoby­łem te gazety w szpitalu. Tajemniczy ogień - to z pierwszej strony. No i wciąż trwa śledztwo w sprawie sabotażu w Swartzlegen.

Przeczytaliśmy uważnie artykuły, podczas gdy James skoczył po następną porcję jedzenia. W końcu mieliśmy nieco zaległości na tym polu.

Kiedy wreszcie się najedliśmy, przeszliśmy do rozważań o przyszłości.

- Mam jedną istotną sugestię - powiedział James, oblizując ręce po jamnikoburgerze i starając się przy tym nie szczekać. - Po pierwsze, tato. Nawet jeśli twoja fałszywa blizna zejdzie z twarzy, i tak nie będzie to wyglądać najlepiej. Twoja buźka już przybiera interesujący sinoniebieski kolor. Po drugie, mama też nie spędza­ła ostatnio najmilszych dni, siedząc w tej celi. Sugeruję więc, aby­ście oboje wrócili sobie spokojnie na tę wakacyjną planetę Elysium i pozwolili mnie i Bolivarowi dokończyć dzieła.

- Popieram - Bolivar uniósł na chwilę głowę znad gazety, ale zaraz ponownie zatopił się w lekturze.

- To naprawdę miło z waszej strony - odparła Angelina. - Ale sama mam tu parę spraw do załatwienia.

- Ja też. Na przykład podjęcie z banku tych obligacji.

- Nie - powiedziała stanowczo Angelina. - Nie jesteśmy bro­kerami, a ryzyko jest zbyt duże. Jestem przekonana, że tę sprawę powinniśmy sobie darować. Miałam na myśli storpedowanie pla­nów Kaiziego.

Zauważyłem, że Bolivar nie włącza się do naszej wymiany zdań. Najwyraźniej znalazł coś bardzo interesującego w tych papierzyskach. Już miałem go o to zapytać, gdy nagle zmiął gazetę w kulkę.

- Mam! - podrzucił w górę i wykrzyknął z entuzjazmem. To oczywiście powstrzymało na chwilę naszą dyskusję...

- Wiem, o co właściwie chodzi Kaiziemu i jaki jest prawdzi­wy cel jego machinacji.

Teraz już słuchaliśmy go z uwagą.

- Moja krótka, choć wielce interesująca, kariera bankiera osiągnęła właśnie swój szczyt. Zanim więc wrócę do geologii lunarnej, trzeba wykorzystać to, czego się nauczyłem. Te kawał­ki układanki zaczynają do siebie pasować. Aby dobrze zrozumieć, o co chodzi, musimy wrócić do samego początku, kiedy to Kaizi złożył Stalowemu Szczurowi propozycję nie do odrzucenia.

- Mogłem ją odrzucić, gdybym tylko zechciał. Angelina uniosła z powątpiewaniem swe przepiękne brwi.

- Tak? Odrzuciłbyś cztery miliony kredytów dziennie?

- No, musisz przyznać, że ta oferta miała jednak pewne plusy.

- Kaizi wiedział dokładnie, co robi - jest manipulatorem pierwszej wody. A taki zawsze rozegra sprawę w ten sposób, że frajerzy, którymi kieruje, sądzą, iż to oni samodzielnie podejmu­ją decyzje. Najpierw pieniądze, potem podsunięte dane, które skierowały podejrzenia na Bolshoi Big Top i na siłacza Puissanto.

Skinąłem głową, krzywiąc się niechętnie.

- Fakt, to była niezła robota. Sądziliśmy, że do wszystkiego doszliśmy sami, że odkrywamy rzeczy, o których Kaizi nie ma pojęcia. Sądziliśmy, że to my wpadliśmy na trop prowadzący do cyrku. Podczas gdy w rzeczywistości to Kaizi nas tam wiódł za nos. Zrobił tę robotę oczywiście dość pobieżnie i szczegółowe badania na miejscu ujawniłyby to. Ale zanim to odkryliśmy, by­liśmy już zapuszkowani na tej planecie i właśnie zsuwaliśmy się po równi pochyłej. Ale dlaczego akurat ja? Co on mógł mieć prze­ciwko mnie, nam, naszej rodzinie?

- Nic. Ale byłeś mu potrzebny, aby jego plany zakończyły się sukcesem. I tu znowu wracamy do momentu, kiedy odkrył, że Bolshoi Big Top przyjeżdża na Fetor. Biznesmeni na tej planecie są raczej prowincjonalni. Zadowalają się robieniem tu niewiel­kich interesów w skali lokalnej, a potem konsumpcją zysków w luksusowych warunkach. Ale nie Kaizi. On naprawdę prowa­dzi interesy w skali galaktycznej i wie, co się dzieje poza tą prowincjonalną planetką. I sądzę, że kiedy miał tu przyjechać ten cyrk, miał jakieś spore udziały w bankach albo korporacjach na innych planetach.

- Międzygwiezdne interesy? Inne planety? - zapytałem. W dal­szym ciągu nie mogłem zrozumieć, gdzie niby te kawałki układanki pasują do siebie.

- Wiedział, że ten cyrk jest tylko przykrywką dla federalnego śledztwa. Jestem pewien, że miał już z nim do czynienia na ja­kiejś innej planecie. Wiedział więc, że Puissanto jest inspektorem podatkowym. Wiedział, że GarGoyl organizuje Unię Galaktycz­ną. Ja zaś przyjrzałem się temu cyrkowi jeszcze bliżej i dowie­działem się, że akrobatka Belissima pracuje dla Policji Federal­nej. Kaizi wiedział więc, że nadejdą złe czasy dla tych, którzy unikali podatków, łamali prawodawstwo socjalne, ukrywali zy­ski, oszukiwali, inwestowali, zdobywając zastrzeżone informacje... Krótko mówiąc, dla wszystkich prowadzących lewe interesy i po­dwójne księgi handlowe. Zbliżały się kłopoty, a on miał zamiar zarobić na tym, że wiedział o tym wcześniej. Po pierwsze, musiał znacznie pogorszyć sytuację ekonomiczną. I w tym właśnie miej­scu potrzebował Stalowego Szczura. Miałeś się znaleźć w tym miejscu, aby zostać oskarżonym o przestępstwa, które Kaizi po­pełnił osobiście...

- A potem zostałem zmuszony do popełnienia kilku prze­stępstw osobiście. Znów perfekcyjna manipulacja - uzupełniłem gorzko. - Ale - podrapałem się po głowie -.. .wciąż nie rozumiem, jakie mu to ma przynieść korzyści. Fakt, zarobił na tym obrobie­niu własnego banku. Ale cała reszta...

- Tylko spójrzcie na kolumny finansowe - powiedział Bolivar, rozprostowując zmiętą gazetę. - Spójrzcie na nagłówki. ”Ak­cje spadają. Strajki związkowe są kontynuowane”... Albo to: ”In­westorzy obawiają się gwałtownego spadku ceny obligacji rządowych” i jeszcze ”Rynek derywatów szczytuje”, a najważniej­szy jest ten: ”Z obawy przed paniką związaną z wycofywaniem wkładów bank zamknięty na długi weekend”. I jest to bank Kaiziego. Tym posunięciem nasz bankier wzmaga panikę i masowe wycofywanie wkładów, a nie zapobiega temu.

- Słyszałem kiedyś o takich panikach - przyznałem - Ale...

- Ale już się nie zdarzają ze względu na interbankową kon­trolę rynku finansowego. Tylko że na tej planecie tego nie ma. Pamiętaj, że banki nie trzymają wszystkich swych aktywów w go­tówce. Zazwyczaj tylko ustalony procent. Reszta jest na zewnątrz w formie kredytów, aby przynosić zysk w postaci stopy procento­wej. Więc jeśli nagle ludzie poczują się zaniepokojeni i zaczną masowo wycofywać depozyty, bank nie będzie miał dla nich wszystkich pieniędzy. Jeśli to potrwa dłużej, bank musi upaść.

- Ale co Kaizi może zyskać, jeśli doprowadzi do upadku swój bank? - wciąż nic nie rozumiałem.

- Nie doprowadzi. Sądzę, że ściągnął całą potrzebną mu go­tówkę z innych holdingów. Ale taka panika rozprzestrzenia się jak zaraza. Na inne banki też ruszą depozytariusze i one nie wywiną się z tego. W następnej kolejności zaniepokoi się giełda. Inwesto­rzy zaczną się zachowywać histerycznie. I to wszystko skończy się w jeden nieunikniony sposób. Przeczytaj to - podał mi gazetę, wskazując jeden z nagłówków.

- Osłabiony kredyt Fetor osiąga nowe dno. Ale względem czego?

- Kredytu Galaktycznego. Kiedy przyjechaliśmy na plane­tę, kredyty miały kurs jeden do jednego. Teraz po całym tym zamieszaniu kredyt Fetor spadł o siedemnaście punktów. A to oznacza, że możesz kupić sto lokalnych kredytów za osiemdzie­siąt trzy Galaktyczne.

Światełko w mojej głowie wreszcie zabłysło.

- Teraz wyjaśniłeś mi coś, na co wcześniej w ogóle nie zwra­całem uwagi. Nie chodzi o banki. On ma też firmę brokerską!

- Słyszę tu różne uczone słowa - włączyła się Angelina - ale w dalszym ciągu nie wiem, czym wy, finansowi geniusze, się pod­niecacie?

- To jest tak proste, że aż podejrzanie proste - odparł James. - Wiedział, że wkrótce sytuacja ekonomiczna się pogorszy, więc pchnął ją zdecydowanie jeszcze bardziej w dół. I to kilka razy. Najpierw były napady na banki, potem przerwa w dopływie elek­tryczności. Teraz się wyprzedaje i odkupi kredyty Fetor po niż­szej cenie.

- On gra na zniżkę kursu! - wykrzyknęliśmy równocześnie jak zsynchronizowane roboty. - Stawia na szali cały swój mają­tek, licząc na dalszy spadek kursu kredytu Fetor. Jeśli tak się sta­nie, być może spowoduje zapaść ekonomiczną, ale sam zarobi miliardy!

- Dokładnie tak - powiedział nasz finansowy geniusz Bolivar, zacierając z uśmiechem ręce. - A skoro już poznaliśmy zasa­dy tej gry, ograjmy Kaiziego. Oskubiemy do czysta. Uderzymy tam, gdzie najbardziej go zaboli.

- Czyli w portfel - powiedziała Angelina. - Ale w czasie, gdy wy będziecie bić go tam, ja nie mam zamiaru zapomnieć o osobi­stych urazach - dotknęła ręką bandaży na mojej pokiereszowanej gębie - i uderzę go w inne miejsce, o którym już wspominałam. Dlatego zajmijcie się chłopcy stanem jego konta, a ja zajmę się nim samym.

Kiedy wracaliśmy na lotnisko, w samochodzie panował zu­pełnie nowy duch. Wesoła atmosfera towarzyszyła nam także podczas lotu helikopterem do Fetorville. Nawet Gloriana zdawała się dobrze bawić podczas pierwszego w jej życiu lotu.

Jednak po chwili zastanowienia, gdy pozostali wciąż snuli na głos radosne plany zemsty, ja zacząłem wpadać w coraz większą depresję. Chłopcy nie zauważyli mojego nagłego zamilknięcia, ale Angelina tak. Zaniepokoiła się.

- Chcesz jakiś środek przeciwbólowy? - zapytała z troską.

- Nie - odpowiedziałem, chociaż przydałby się, taki w pły­nie, dla zwalczenia depresji. Przyszła mi bowiem do głowy cał­kiem niewesoła, więcej - odpychająca myśl.

- Bolivar? - Odwrócił się do mnie. - Jak wiele czasu potrze­bujesz na zastawienie tej pułapki finansowej na Kaiziego?

- Dzień, góra dwa. A czemu pytasz?

- Bo to, niestety, znaczy, że muszę powrócić do mojego wię­zienia w magazynie. Jeśli Kaizi zobaczy, że zwiałem, i że mogę go teraz przyszpilić za morderstwo i rabunki, prawie na pewno zwinie manatki i wyniesie się stąd.

Zapadła cisza.

- Nie pozwolę ci na to - odezwała się w końcu Angelina.

- Obawiam się, że musisz. Ale to nie będzie aż takie niebez­pieczne. Zanim tam pójdę, napiję się i zjem coś. Potem tylko za­łożę kajdanki i poczekam na odwiedziny mojego pryncypała. Myślę nawet, że sprawi mi to przyjemność. Manipulowanie wielkim manipulatorem. Jeśli dobrze to rozegramy, nie będzie miał poję­cia, że ktoś robi mu koło pióra.


Rozdział 26


Zanim udaliśmy się do magazynu, Bolivar zadzwonił do Kai­ziego. Jego sekretarka powiedziała nam jednak, że jest zbyt zajęty, aby podejść do telefonu. Założę się, że był! Nie co dzień w końcu doprowadza się do ruiny gospodarkę planety.

Na lotnisku helikopterów w Fetorville znaleźliśmy mały przy­tulny bar. Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienia. W tym czasie Bolivar poszedł załatwić formalności związane ze zwrotem helikoptera. Ściśle bezalkoholowe napitki od MacAlpo zostawiły w moich ustach nieprzyjemny posmak. Toteż musiałem go szybko zmyć podwójnym Rotguttem z lodem. Angelina, co było dość rzadkie, przyłączyła się do mnie. Dopiero w następnej kolejce przerzuciła się na swoje ulubione białe wino.

- Teraz potrzebujemy planu i listy zakupów - powiedziałem i wcisnąłem przycisk zamawiający następnego drinka. James rozłożył na stole swój minikomputer i pisał pod moje dyktando.

- Zestaw do charakteryzacji, aby przywrócić mojej gębie po­przedni wygląd po zdjęciu bandaży. Nowe kajdanki... i jeszcze nowa rura i łóżko, aby zastąpić te, które zniszczył Bolivar.

- I jedno z tych miniaturowych urządzeń podsłuchowych - dodała Angelina. - Abyśmy mogli słyszeć, co się u ciebie dzieje, kiedy pojawi się Kaizi. James, chciałabym, by ty i twoja karta kredytowa poszli ze mną na małe zakupy. Muszę kupić sobie komplet nowych ciuchów.

- Będziemy potrzebowali kupę szmalu, żeby móc inwesto­wać na rynku - powiedział Bolivar, dosiadając się do stolika. - Dam sobie radę w tych operacjach walutowych, tylko jeśli będę miał spore fundusze.

- Tutaj musi wejść Banco Cuerpo Especial - uznałem. - Po­nieważ jest bezpośrednio zarządzany przez Korpus Specjalny, więc jeśli będziecie mieli jakiekolwiek kłopoty z wyciśnięciem z niego kredytów, zwróćcie się o autoryzację do Inskippa. Możecie po­wołać się na mnie.

Bolivar wziął taksówkę do banku, a James opuścił nas z listą zakupów w kieszeni. My zaś z Angelina zostaliśmy w ciepłym i bezpiecznym barku, czekając na jego powrót. Zamówiłem na­stępnego drinka.

- Kiedy już przepuścimy Kaiziego przez pralnię, należy nam się długi wypoczynek w jakimś słonecznym miejscu.

- Też o tym marzę... na początek. Ale planowałam też w znacz­nie dłuższej perspektywie.

- To znaczy?

- To znaczy, że uważam, że w naszym wieku powinniśmy pomyśleć o nieco spokojniejszym trybie życia.

- Co? Opuścić show-biznes?

- Tak. Show-biznes i w ogóle wszystkie te lewe interesy, w któ­rych tkwimy od tylu już lat. Powieszę na ścianie spluwę, jeśli ty odłożysz też wytrychy.

Roześmiałem się... a potem zrozumiałem, że jest śmiertelnie poważna. Zastanowiłem się nad przyszłością w bujanym fotelu... lepsze niż wózek inwalidzki.

- Ale czy to nie będzie... hmm, nieco nudne?

- Nonsens. Będziemy podróżować. Jest wiele planet, na któ­rych jeszcze nie byliśmy, wiele potraw, których nie próbowaliśmy...

- Wiele drinków, których nie piliśmy!

- No widzisz, zaczynasz rozumieć - uśmiechnęła się szczę­śliwa. - Ja się nie skarżę, Jim. Wiesz, że to nie w moim stylu. Ale siedząc w tym lochu, miałam sporo czasu, żeby pomyśleć o przy­szłości. O tym chociażby, że nie chciałabym, aby coś takiego znów się powtórzyło.

- Kiedy leżałem przykuty do łóżka, czekając na śmierć z gło­du i pragnienia, snułem podobne rozważania.

- No właśnie, to mam na myśli. Nigdy nie powinniśmy już dać się tak wrobić. Przemyśl to.

- Przemyślę. Obiecuję. Jak tylko zakończymy sprawy z Kaizim.

- Oczywiście. To musimy skończyć. A potem odejść, nie oglą­dając się za siebie.

W drzwiach pojawił się James. Wezwał nas gestem. Głoriana obudziła się i przeciągnęła. Poszliśmy ku niemu z Angeliną, trzyma­jąc się za ręce... Jednak bardzo mi brakowało tego poczucia bliskości.

Muszę przyznać, że kiedy zbliżyliśmy się do magazynu, czu­łem nieco niechęci na myśl o tym, co miało nastąpić. Czekaliśmy na zewnątrz, zanim James omiótł dokładnie całe pomieszczenie i przyniósł wszystkie pluskwy w ekranowanym pojemniku. Nie mogę powiedzieć, abym szalał z entuzjazmu, gdy na moich nad­garstkach znów zatrzasnęły się kajdanki. Angelina też nie była szczęśliwa, gdy przystąpiła do charakteryzacji mojej stłuczonej gęby. Kiedy skończyła, wyglądałem jednak znacznie gorzej. Przy­glądała się przez moment swemu dziełu. Potem zmarszczyła brwi.

- James, zmieniłam zdanie, jeśli chodzi o te zakupy. Złapię taksówkę do tego hotelu, w którym jesteście z Bolivarem. Wezmę długą kąpiel i odpocznę. Wykąpię też Glorianę - jej również się to należy. Chcę natomiast, żebyś ty został tu na wszelki wypadek w pobliżu. Zapomnimy o całej zemście, pieniądzach i wszystkich planach, jeśli to ma narazić ojca na jakieś niebezpieczeństwo. Rozumiesz?

- Jasno i wyraźnie. Zostanę w pobliżu z odbiornikiem tej plu­skwy przyklejonym do ucha, ale nieco dalej od magazynu. Bę­dziemy w kontakcie dzięki temu - pokazał mi coś, co wyglądało jak ziarnko ryżu. - Trzeba włożyć do ucha i jest praktyczne nie­widoczne. Połączenie w obie strony, niezła robótka.

Podał mi przyrząd, który zaraz zainstalowałem.

Angelina dokonała cudu roboty charakteryzatorskiej, dopro­wadzając moją twarz do opłakanego stanu. Kiedy trzeba było się zbierać, James ponownie porozkładał wszystkie urządzenia pod­słuchowe Kaiziego. Angelina gestem przekazała mi pocałunek i wyszli.

Nie wiem, czy uderzył mnie gwałtowny atak depresji, czy też podziałały wszystkie wypite drinki, ale zasnąłem w kilka sekund.

Po nieokreślonym czasie dość odrażających snów, obudził mnie jakiś głos szepczący do mego ucha. Zdaje się, że tam był ulokowany komunikator?

- Wygląda na to, że samochód Kaiziego zbliża się do maga­zynu.

Tak. To był głos Jamesa.

- Która jest godzina? - nie mówiłem zbyt głośno. Szeptałem te słowa, niemal nie otwierając ust. Mimo to James słyszał mnie dobrze.

- Prawie świt. Na pewno potem pojedzie na cały dzień do banku.

- I wiemy dlaczego. Pozostań na nasłuchu.

- Dobra.

W razie niebezpieczeństwa mogłem teraz otworzyć kajdan­ki, ale miałem nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Jeśli uda mi się to dobrze rozegrać jeszcze przez jakiś czas, załatwimy Kaiziego jego własną bronią. Usłyszałem otwieranie i zamykanie zewnętrznych drzwi. A potem kroki i stukot klamki, kiedy otwo­rzyły się drzwi do mojej celi. Odwróciłem głowę.

- Spragniony, Jim? - spytał Kaizi. On też miał czerwone i pod­krążone oczy. Dniami i nocami pracował teraz nad swym planem. Ale mimo to zostało mu dość energii na te sadystyczne zabawy. Nie odpowiedziałem, ale postarałem się wydać z siebie suchy kaszel.

- I co, dostarczysz mi te obligacje? -Wody...

- Oczywiście.

Powrócił z kubkiem. Wyciągnął go w moim kierunku... a po­tem wylał zawartość na podłogę.

Teraz grałem już pełną gębą, ciężko dysząc i jęcząc. Sprawia­ło mu to frajdę.

- Obligacje?

- Dosta... nę... je... - wyrzuciłem z siebie ledwie dysząc. Dostałem w nagrodę pół kubka tej śmierdzącej wody. Tyle, by utrzymać mnie przy życiu. Spojrzał na mnie zimno.

- Nie wierzę ci - powiedział. - Jim di Griz nie poddaje się tak łatwo. Przez kilka najbliższych dni będę zajęty. Sądzę więc, że aby zdobyć obligacje, poczekamy na następną dostawę papieru.

Opadłem na łóżko ciężko dysząc, co wywołało uśmiech na jego twarzy.

- Może podam ci jeszcze trochę wody, ale ani odrobiny je­dzenia. Chcę żebyś osłabł, ale musisz jeszcze pożyć. Myślę, że za jakiś tydzień będziesz już grzeczny. Jeśli nie, poczekamy kolejny tydzień. A ja dostarczę ci kilka interesujących filmów z twoją żoną w roli głównej.

Zadrżałem całkiem przekonująco.

- Nawet ty pękniesz, Jim, gwarantuję ci.

- Zgnij w piekle - zdołałem wykrztusić, kiedy już wychodził.

Musiałem sprawić mu sporo sadystycznej przyjemności swo­im stanem. On sprawił mi nie mniejszą radość. Zebrałem ponow­nie wszystkie te pluskwy rozsiane wokół i chciałem wsadzić je do ekranowanego pojemnika. Po namyśle jednak rozsiałem je z po­wrotem. Stałby się bardzo podejrzliwy, gdyby nagle przestały na­dawać.

- Chodź i zabierz mnie James - powiedziałem prawie niesły­szalnym szeptem, w sam przekaźnik. - Scena jest przygotowana do ostatniego aktu.

James otworzył drzwi do pokoju hotelowego tak cicho, jak tylko mógł, ale Angelina już nie spała. Siedziała na kanapce, bar­dzo ponętna w męskim szlafroku kąpielowym. Wyglądała przez okno na zadymiony wschód słońca w przemysłowym mieście.

- Tam na stole jest gorąca kawa.

- Cudownie! - łyknąłem duszkiem dwie filiżanki, a potem przesunąłem dzbanek do Jamesa. - Kaizi był i poszedł. Ma sady­styczny zamiar pozostawienia mnie w tym magazynie, aż skru­szeję. Zanim znowu znajdzie czas, by o mnie pomyśleć, przekona się, że ma znacznie więcej problemów, niż sądził. - Podrapałem się w policzek, ponieważ moja fałszywa blizna zaczynała lekko się luzować. - Zmyję tę charakteryzację i chyba też tę bliznę, o ile pod spodem ocalał jakiś kawałek mojej prawdziwej skóry. Czy ktoś byłby tak uprzejmy i zadzwonił po wielkie śniadanie?

Gloriana wykąpana i wysuszona chrapała sobie radośnie w swym koszu. Nie obudziła się nawet, gdy doprowadzałem do porządku swoją twarz, i brałem odświeżający prysznic. Kiedy wyszedłem z łazienki w szlafroku, stół był już zastawiony.

- Pszn - powiedziałem z pełnymi ustami.

- Najpierw przełknij, potem mów - poradziła mi Angelina. Przełknąłem i złapałem oddech, a potem westchnąłem z sa­tysfakcją.

- Brakuje mi teraz tylko cygara.

- Znam wszystkie twoje nałogi - powiedział James, podając mi małe pudełko.

- I chyba dobrze je zaspokoiliśmy - dodała Angelina. To prawda. Mogłem być szczęśliwy, że mam taką żonę i ta­kich synów, nie wspominając już o synowych.

- Gra na chodzie?

- Na szybkim chodzie. Powiedziałbym nawet, że galopuje ku linii mety. Kredyt Fetor po dzisiejszym otwarciu spadł poniżej historycznego dna. Wszyscy są w panice, za wyjątkiem nas i Kaiziego. Kiedy skończy się dzisiejszy dzień, będzie najbogatszym człowiekiem na tej planecie.

- Tak sądzi - powiedziała Angelina. - A co potem?

- Nad tym już pracuje Bolivar - spojrzał na zegarek. - Zanim kurtyna opadnie, mamy jeszcze kilka godzin czasu. Zostawię was chyba tutaj.

- Tak. Z tym że będę potrzebował nowych ciuchów - powie­działem, drapiąc się po swędzącej pozostałości po bliźnie.

- Ja się tym zajmę - odparła Angelina, wstając. - Pamiętaj, że policja poszukuje człowieka z twoją obecną twarzą. Zrobię przy okazji zakupy dla siebie. James, pójdziesz ze mną?

- Przykro mi. Chętnie pomógłbym ci wydać trochę pienię­dzy, ale mam coś pilnego do zrobienia. Wzywają mnie problemy z komputerem w banku. Ale otworzyłem ci bezlimitowe konto w sklepie Sharrodsa.

- To powinno wystarczyć - spojrzała na mnie ostro. - Nie pij i nie pal za dużo, kiedy mnie tu nie będzie.

- Nigdy w życiu. Co najwyżej jedno cygaro i łyczek wina. Potem wszyscy wypijemy słodki likier za sukces.

- To mi się podoba - podsumował James, wychodząc.

Właściwie dobrze, że zostałem sam. Byłem zmęczony i obo­lały w bardzo wielu miejscach. Ale szczęśliwy. I byłem pewien, że Angelina, która szalała teraz w supermarkecie, podzielała to ostatnie uczucie. Chłopcy chyba też, zajmując się tym, co lubią, a przy okazji oskubując wszystkich tych pazernych kapitalistów, i osaczając niczego nie podejrzewającego Kaiziego. Włączyłem jakąś kojącą nerwy muzyczkę, a potem poszukałem w barku jesz­cze bardziej kojącej nerwy butelki.

Pomyślałem o zbliżających się wakacjach i o tych leniwych słonecznych dniach, i absolutnym minimum wysiłku... No, może tylko tyle, żeby zgłodnieć na obiad.

Pytanie tylko, jak długo to wytrzymam, zanim wścieknę się z nudów? Naprawdę miałem nieco bardziej skomplikowaną oso­bowość. No, moglibyśmy za to pochodzić częściej do teatru, do opery... Chyba nie... Wzdrygnąłem się na myśl o świdrującej mózg sopranowej arii jakiejś rozhisteryzowanej baby. Czy nie będzie mnie korciło, aby wrócić do poprzedniego życia? Może zacznę wymykać się po kryjomu w nocy z wytrychem, aby otworzyć ja­kiś mały domowy sejf? Przerwałem w tym momencie rozmyśla­nia, bo zaczęło je zakłócać czyjeś głośne chrapanie. Moje. Otrzą­snąłem się i nalałem sobie kolejnego drinka. Postanowiłem na razie nie wracać do marzeń o przyszłości. Poczekaj Jim, aż skończysz obecną robotę.

Angelina wróciła koło południa, dowodząc całym szwadro­nem robotów transportowych. Zakupy zostały złożone na wielki stos pośrodku pokoju, a roboty odprawione. Wkrótce też cały po­kój zaśmiecały puste opakowania. Angelina pokazywała mi z du­mą swe zakupy. Nie tylko świetne ciuchy, które kupiła dla siebie, ale też luźne sportowe ubranka dla mnie.

Przebraliśmy się i czekaliśmy niecierpliwie, aż otworzą się wreszcie drzwi do naszego pokoju i wróci James.

Nareszcie.

- Jak idzie? - zapytałem go.

- Wszystko zgodnie z planem - odpowiedział stojący w drzwiach Kaizi. W ręku trzymał wielką, wymierzoną w nas, spluwę.


Rozdział 27


Takie rzeczy zdarzały mi się na tyle często, że moje ciało nie­mal bez udziału świadomości wykonywało pewną sekwen­cję ruchów. I dobrze, bo mój mózg nie zdążyłby w tak krótkim czasie przeanalizować tej nowej, niezbyt szczęśliwej sytuacji, w ja­kiej się znaleźliśmy. Zazwyczaj zestaw czynności był dość prosty: skok za sofę, wyskok szczupakiem do łazienki, wytrącenie pisto­letu, rzut w napastnika lampą, okrzyk - uważaj za plecami! No jednym słowem, normalne reakcje. Ale chociaż moje mięśnie na­pięły się błyskawicznie do akcji, mój świadomy umysł zdołał je jednak powstrzymać w ostatniej chwili. Zrobiłem głęboki wydech i opadłem spokojnie z powrotem na krzesło...

Bo on nie mierzył w ogóle we mnie. O tak, na mnie patrzył z tym swoim zimnym uśmiechem, ale pistolet był wymierzony w Angelinę. Zabił już wcześniej człowieka. Wiedziałem więc, że nie zawaha się, by zabić znowu.

- Bardzo rozsądnie - powiedział. - To byłaby okropna stra­ta, ale z pewnością do niej strzelę, jeśli będziesz wykonywać ja­kieś podejrzane ruchy. Za pierwszym strzałem tylko nieco zepsu­ję jej urodę, ale za drugim, jeśli to cię nie powstrzyma, strzelę, aby zabić. A teraz wstańcie oboje i idźcie na kanapę. O tak. Pro­szę. Bardzo ładnie.

Angelina usiadła sztywno z rękami zaciśniętymi na torebce, ja zaś opadłem obojętnie z rękami w kieszeniach, w których szu­kałem czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za broń. Ale były to, niestety, nowe spodnie, więc wszystko, co znalazłem, to tylko kawałek papieru z napisem ”pakowane przez Moshi Laini”.

Kaizi postąpił krok naprzód i zamknął za sobą drzwi. Ani jego wzrok, ani lufa pistoletu nawet na moment nie przestały w nas przy tym mierzyć. Wciąż czujnie i powoli podszedł do fotela i usiadł w nim.

- Co zrobiliście z Igorem? Nie skontaktował się ze mną o umó­wionej porze.

A więc nic nie wiedział. Należało grać na czas. Im dłużej będę z nim gadał, tym więcej mam czasu na wymyślenie jakiegoś spo­sobu wyjścia z tego impasu.

- Nawet go nie dotknęliśmy. O ile mi wiadomo, wciąż jest w Słonecznym Mieście - właściwie powiedziałem prawdę. Ale nie uwierzył mi jednak.

- Bez tych gierek, di Griz. On tam pojechał, bo twoja żona sprawiała pewne kłopoty. I nie zameldował się z powrotem. Po­trafię okaleczyć równie umiejętnie, jak zabić. - Pistolet wypalił stłumionym przez tłumik pyknięciem i kula wybiła dużą dziurę w wałku kanapy, na którym Angelina opierała łokieć. - To było ostatnie ostrzeżenie. Mów!

Powiedziałem więc i to szybko.

- Byłem tam i widziałem, jak opuszcza dom. Pamiętaj, że wciąż byłem ucharakteryzowany na Ibę. Zobaczył mnie, zareagował zbyt panicznie i rozbił się ciężarówką. Pewnie dlatego, że miał coś wspól­nego ze zniknięciem prawdziwego Iby. - Kaizi nie zareagował na tę sugestię. - Myślę, że moje nagłe pojawienie się, było dla niego szo­kiem. Więc dostał dość rozległego zawału serca.

- Zabiliście go! - uniósł broń.

- Nie! Wciąż żyje. Był operowany. Ma bypassy i jest na in­tensywnej terapii. Zadzwoń do szpitala, jeśli mi nie wierzysz.

Nie wierzył. Ale jednak zadzwonił. Co było zresztą wielce interesujące.

- Tak, przyjęty dzisiaj. Dobrze się czuje? Aha. Ja? Jestem jego bratem. Proszę zapewnić mu jak najlepszą opiekę i przesłać mi rachunek.

- Bratem? - zapytałem, kiedy się wyłączył.

- Tak. Nasza matka była technikiem przy rentgenie. I coś stało się z jej genami na skutek napromieniowania podczas małej awarii. Z takich zmutowanych genów może powstać geniusz... albo Igor.

- Czy nie powinieneś być teraz w banku i zarabiać pienię­dzy? - zapytała Angelina. - Zamiast odgrywać tu gangstera...

- Jeśli sądzicie, że nie wiem nic o waszych machinacjach w Banco Cuerpo Especial, to jesteście w błędzie. Jeśli nawet coś udało wam się zdziałać, to tylko mi pomogliście. Będziecie bez­pieczni tak długo, jak długo słuchacie moich poleceń.

- A potem po prostu nas zabijesz - uzupełniła Angelina. Skinął głową.

- Tak, to możliwe. Ale tak długo, jak jesteście żywi, możecie mieć nadzieję, że unikniecie tego losu. A teraz dajcie mi się zasta­nowić, jak należałoby to rozegrać. Tworzycie kochającą się parę. Ale ty, Angelino, jako kobieta, jesteś, mam nadzieję, bardziej uczu­ciowa. Więc będziesz kierować się emocjami. Dlatego też irracjo­nalnie wierzysz, że jednak możesz wydostać się z tej opresji. Za­dzwoń do swego syna Jamesa i przekaż mu moje instrukcje. Użyjesz tego telefonu, ponieważ nie może być podsłuchany.

Wyciągnął aparat z kieszeni i rzucił go na kanapę. Angelina zignorowała to.

- Dlaczego miałabym to zrobić?

W odpowiedzi padł strzał. Poczułem przenikliwy ból w ra­mieniu. Zacisnąłem odruchowo dłoń na ranie i patrzyłem jak krew wypływa spomiędzy moich palców.

- Telefon - powiedział.

Wystukała numer, nie patrząc na mnie ani przez moment. Była spokojna i skupiona, chociaż przeraźliwie blada.

- James di Griz. Tak, wiem, że ma spotkanie. Powiedz mu, że dzwoni matka i że to jest bardzo pilne. Oczywiście, że masz mu przerwać. Co znaczy zabronił? Młoda damo, jeśli natychmiast nie wezwiesz go do telefonu, pójdę tam osobiście i wydrapię ci oczy.

Czekała. W ciszy i spokoju. Nigdy dotąd nie zwracała się do nikogo w ten sposób. Więc chociaż na zewnątrz była jak lód, wie­działem, że w środku w niej się gotuje.

- Tak, James bardzo ważne...

- Powiedz mu, że ma zrobić następujący transfer funduszy do mojego banku...

- Mam dla ciebie pewne instrukcje. Jest tutaj Kaizi z bardzo dużą spluwą i mam powody przypuszczać, że nie zawaha się jej użyć. Chce, abyś dokonał pewnego transferu...

Dalej wypadki potoczyły się bardzo szybko. Rozległa się po­jedyncza głośna eksplozja wystrzału i w drzwiach wyjściowych pojawiła się wielka dziura. Kaizi zeskoczył z fotela, przez mo­ment tracąc nas z celownika. Ja skoczyłem ku niemu gwałtow­nym susem. Angelina rzuciła torebką, mierząc w pistolet.

Raz jednak Kaizi zdążył strzelić, ale już ułamek sekundy póź­niej trzymałem go za nadgarstek swoją zakrwawioną ręką. Pistolet strzelał raz za razem, ale w sufit, z którego zaczęły odpadać kawały tynku. Potem Kaizi wrzasnął z bólu, kiedy wysoki obcas Angeliny przyszpilił do podłogi jego rękę. Obudzona tym zamieszaniem Gloriana rzuciła się z kłami na nogę bandziora. Dalsze wrzaski Kaiziego zostały przytłumione, gdy na jego szyi zacisnęły się ręce Jamesa. Pistolet wysunął się z bezwładnych palców bandyty.

Upłynął zaledwie ułamek sekundy od pierwszego strzału i po­jawienia się Jamesa w drzwiach wyjściowych do momentu, kiedy siedział na naszym wrogu i przyduszał go skutecznie do podłogi.

Walka była wygrana. Gloriana uznała smak nogi Kaiziego za ohydny, bo wypluła jakieś kawałki jego skóry i zaczęła wycierać ryjek o dywan. Angelina tymczasem stanowczo odprowadziła mnie na sofę i przycisnęła umiejętnie palcem krwawiącą tętnicę. W dru­giej ręce miała telefon i mówiła do słuchawki całkowicie spokoj­nym tonem głosu.

- Już w porządku, Bolivar. James jest z nami i poradził sobie z Kaizim. Zadzwonię za kilka minut.

- Skąd wiedziałeś? - zapytałem Jamesa.

- Transmiter w twoim uchu. Wciąż pracuje. Byłem tu już w kil­ka sekund po usłyszeniu jego głosu. Ale czekałem na stosowny moment. Zaskoczenie jest zawsze dobrą bronią.

- To fakt - przyznała Angelina. - A teraz zejdź już z tego nie­przytomnego śmiecia, na którym siedzisz, i podaj mi prześcierad­ło z łóżka.

- No właśnie - powiedziałem. Zabrzmiało to raczej słabo. Angelina delikatnie pogładziła mnie po twarzy wolną ręką. - Nie martw się, zaraz wszystko będzie dobrze.

Miała rację. James podarł prześcieradło na paski, a Angelina zrobiła mi opaskę uciskową, która powstrzymała krwawienie.

- Pomogę ci przejść do sypialni - zaofiarował się James. - Zaraz tu może być trochę tłoczno.

- Nie potrzebuję żadnej pomocy - powiedziałem wstając i bez­władnie zawisłem na jego wyciągniętej w porę ręce. Powoli po­szliśmy do sypialni, a Gloriana podreptała za nami. Łóżko było miękkie... A rana zaczynała właśnie pulsować potwornym bólem.

- Potrzebujesz jakiegoś antybiotyku i środka przeciwbólowe­go - zadecydowała Angelina.

- Środek przeciwbólowy jest w barku. Wolę taki, niż truć się prochami.

Z salonu dobiegły podniesione głosy. Wyszła szybko, zamy­kając za sobą drzwi. Po chwili jednak wróciła, niosąc upragnioną butelkę i szklane naczynie.

- Nie za dużo - powiedziała.

- Skąd - odparłem, opróżniając pierwszą szklankę. - Co tam się dzieje?

- Sporo zamieszania. Pojawiła się ochrona i James nakazał, aby wezwali policję oraz doktora. Powiedział, że Kaizi się tu włamał i próbował nas obrabować. No i że cała ta krew to z jego poszarpa­nej nogi. - Miałem na ten temat nieco inne zdanie. - Ludzie miesz­kający nad nami podnieśli alarm, kiedy pocisk Kaiziego przebił podłogę. Szczęśliwie nikogo nie zranił. Była tu też straż ogniowa, ale tych odprawiliśmy. Jak przyjdzie doktor, wezmę od niego lepszy środek przeciwbólowy. Bądź tak miły i powiedz Bolivarowi, co się dzieje.

- Dobrze, zrobi się - kilka łyków i już byłem w stanie mówić przez telefon. Bolivar zdawał się zaniepokojony.

- Nie martw się. Mieliśmy uzbrojonego gościa, ale już nie jest uzbrojony, i nie jest już gościem. James go załatwił.

- Kto to był?

- Uwierzysz, że Kaizi? Śledził nas w jakiś sposób.

- To niemożliwe. Mamy agenta w banku. Kaizi jest tam od wczoraj i nie wychodził ani przez moment.

- Ale... - zapomniałem języka w gębie. Na szczęście Bolivar myślał logicznie.

- Musi być dwóch Kaizich! To by wyjaśniało wiele rzeczy. Mogą być bliźniakami, jak Bolivar i ja. Muszę kończyć, wracam do niszczenia tutejszej gospodarki. Bądźcie w kontakcie.

Nadeszła Angelina i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, ucinając tym samym gwar jeszcze większej niż poprzednio liczby głosów.

- Policja, ubezpieczenie, doktor... przekupiłam go, żeby to dostać... i jeszcze Puissanto.

- Kaizi wciąż jest w banku, mimo że leży teraz tam obok na podłodze.

- Podnieś rękę - władowała mi płynny antybiotyk na ranę.

- Bolivar sądzi, że jest dwóch Kaizich.

- Bardzo możliwe. To by wyjaśniało, w jaki sposób wsadził mnie do celi, a w tym samym czasie negocjował z tobą. Zawsze sądziłam, że w nim jest coś podejrzanego.

- Podejrzanego? Że jest ich dwóch? Nigdy mi nie powiedziałaś.

- To tylko kobieca intuicja. Chciałam się upewnić. - Ponow­nie zacisnęła bandaż elastyczny wokół rany, a potem w jej ręku pojawiła się strzykawka. Wstrzyknęła mi środek przeciwbólowy i nagle wszystko stało się takie odległe, zamglone i spokojne. Na­wet nie zdobyłem się na protest, gdy zabrała mi butelkę. Leżałem zrelaksowany, kiedy powoli spośród mgły wynurzyła się potężna sylwetka Puissanto.

- Wpakowałeś się w niewielkie kłopoty - powiedział. Patrzył na bandaż i krew na moim ubraniu.

- Lekka rana. Powinieneś zobaczyć tego drugiego.

- Widziałem. Dobra robota. Ale jego kariera i tak już zmie­rzała do końca. Jego i jego brata.

- Bliźniacy?

- Nie. Ten tutaj jest starszy. Ale zrobili lekkie poprawki pla­styczne, aby być identyczni. Pomaga im to w międzygwiezdnych oszustwach. Poszukujemy ich za unikanie płacenia podatków już długi czas. Cieszę się, że wreszcie ich wykurzyłeś.

- Co się z nimi stanie?

- Sporo rzeczy. Mój departament w urzędzie podatkowym współpracował z niektórymi tutejszymi władzami podatkowymi i policjantami. Ich najmłodszy brat, ten w szpitalu, już został oskar­żony o współudział w morderstwie człowieka o imieniu Iba. Ale temu grozi tylko leczenie psychiatryczne. Za to ten ranny w poko­ju odpowie za morderstwo. Na Fetor nie ma kary śmierci, ale do­żywocie to tutaj prawdziwe dożywocie, a więzienie nie należy do przyjemnych.

- A trzeci wolny?

- Trzeci będzie siedział za rabowanie banków, istotne będą tu zeznania Igora. Za samo to pokibluje sporo latek. A jak wreszcie odsiedzi swoje, przekażą go nam i wtedy jeszcze odpowie za oszu­stwa podatkowe.

- Nieźle - powiedziałem, gdy odwracał się już do wyjścia. - Zdaje się, że dobrzy faceci znów wygrali. Ale co będzie z najbar­dziej poszukiwanym tu kryminalistą, o którym pisały wszystkie gazety? Z superzłodziejem Stalowym Szczurem?

Odwrócił się ponownie do mnie.

- Uczciwi policjanci, a jest ich tu, niestety, bardzo mało, uwa­żają, że został w to wszystko wrobiony przez Kaiziego. Mimo to chcieliby go przesłuchać i znaleźliby pewnie jakieś zarzuty. Ale, niestety, podobno opuścił już planetę i jest poza ich jurysdykcją. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął małą paczuszkę. - Poza tym... Nigdy nie mieli zbyt mocnych dowodów - rzucił ją na łóżko i wy­szedł.

Sięgnąłem po paczuszkę i rozwinąłem ją. Dwie małe metalo­we figurki szczurów. Westchnąłem. A potem zapadłem w sen, za­cisnąwszy kurczowo stalowe szczury w dłoni.


Rozdział 28


Potem na jakiś czas urwał mi się film i musiano mi opowie­dzieć, co się wydarzyło. Mieszanka prochów, alkoholu, zmę­czenia i stresu zrobiła swoje, jak możecie sobie wyobrazić. Mu­sieliśmy jednak opuścić bezpiecznie hotel, ponieważ świadomość odzyskałem już w szpitalu, odpoczywając po zabiegu.

- Obyło się bez żadnych kłopotów - zapewniła mnie Angelina. Siedziała na brzegu łóżka i trzymała mnie za rękę. Była pierw­szą osobą, jaką zobaczyłem po otwarciu oczu. I wierzcie mi, był to bardzo przyjemny widok.

- Kłopotów? - zaszemrałem cicho.

- Mówię o operacji twojego ramienia. Miałeś paskudnie prze­bity mięsień. Lekarze wsadzili ci nowy mięsień wyhodowany szyb­ko w laboratorium z twojej własnej tkanki i pokryli to nową skórą tego samego pochodzenia. Chyba już nie powinno nawet boleć.

- Nie boli - przyświadczyłem, napinając biceps. Gloriana położyła pysk na łóżku i zachrząkała przymilnie.

Podrapałem ją za uchem.

- Cóż, cuda nowoczesnej medycyny - rozejrzałem się wokół. - Gdzie właściwie jestem?

- Na oddziale medycznym Banco Cuerpo Especial. Jest przy­krywką Korpusu, ale ma też status ambasady. I tak się składa, że działa tu też ten szpital. Jesteśmy zupełnie bezpieczni. A już wkrót­ce przyleci statek Korpusu.

- My?

- Jest też Bolivar. Policja Fetor wciąż poszukuje go w związ­ku z ucieczką z więzienia. Ale nie szukają zbyt pilnie, bo i tak w ręce wpadły im znacznie grubsze ryby. Wkrótce zjawi się Ja­mes. Kończy właśnie przeprowadzać ostatnie transfery w tym fi­nansowym chaosie. Mówi, że mamy spore zyski, głównie Kor­pus, ale jest też coś i dla nas osobiście. Należy nam się po tym, co przeżyliśmy.

- A jak ty się czujesz?

- Doskonale. To ty przecież dostałeś kulkę.

- Ale to ty musiałaś tu siedzieć i przyglądać się temu wszyst­kiemu. - Próbowałem usiąść na łóżku. Udało się. - Chyba wstanę.

- Jasne. Ubranie masz na krześle.

Na początku trochę kręciło mi się w głowie, ale z każdym kro­kiem było coraz lepiej. Angelina poprowadziła mnie przez hol do czegoś w rodzaju barku, z atrakcyjnie wyglądającymi automata­mi do drinków i potraw, stojącymi rzędem przy ścianie. Siedział tam już Bolivar. Sączył piwo.

- Słyszałem już, że twoje gierki finansowe opłaciły się.

- A jakże. Nieźle zarobiliśmy, a planeta nie zbankrutowała, jak to planował Kaizi. Niezależnie od zarobków na rynku kapitałowym, z przyjemnością cię zawiadamiam, że ty też dobrze na tym wyszedłeś.

- Ja? Kaizi powiedział, że wyczyścił moje konto z tych wszyst­kich pieniędzy, które tam wpłacił.

- Tak zrobił. Wiedziałem od samego początku, że to się sta­nie. Nie bardzo też potrafiłem mu przeszkodzić. Ale kiedy pie­niądze były transferowane, zauważyłem, że opłata bankowa sta­nowi ponad pięć procent sumy. A to była bardzo duża suma. I te pieniądze są bezpiecznie zakopane.

- Zakopane? Mam wrażenie, że coś mi umknęło.

- To bardzo proste. Ten procent transferu, który uszczknęli­śmy, został wyprowadzony jako gotówka. Tak jest nie do wykry­cia. Kupiliśmy za nie mikrochipy nanopamięci od firmy Jamesa. Te procesory mają taką pamięć, że jeden z nich, wielkości twojego paznokcia, jest wart setki tysięcy kredytów. Zakopałem je w ogród­ku pod różami.

- Ja chyba nigdy...

- Oczekuję z niecierpliwością zerwania kilku tych róż - po­wiedziała jak zawsze praktyczna Angelina.

Byliśmy rozradowani jak dzieci, a uczucie to tylko przybrało na sile, gdy zjawił się James.

- Zrobione! - zawołał już z daleka. - Operacja Fetor zakoń­czona pomyślnie dla wszystkich zainteresowanych.

- Nie dla wszystkich, mam nadzieję - powiedziałem. - Czy Kaizi, Kaizi-2 i Igor siedzą już w ciupie?

- Tutaj sprawiedliwość działa szybko. Zwłaszcza jeśli ktoś próbuje zrujnować całą planetę. Nasza ponura parka została osa­dzona w miejscu, gdzie długo nie zobaczy słonecznego światła, ale za to co dzień będzie oglądać dużo rygli i krat. Najmłodszy brat odzyskuje zdrowie i śpiewa jak ptaszek. Padł ofiarą psychicz­nego, jeśli nie fizycznego, przymusu ze strony starszych braci. Zostanie poddany leczeniu psychiatrycznemu i resocjalizacji. Te­raz kiedy zdaje się uwierzył, że bracia już mu nie zagrażają, po raz pierwszy czuje się szczęśliwy.

- Dobrze. Bo czułem się nieco winny za ten jego atak ser­ca - odparłem. - Chociaż w sumie nie powinienem. - Oblizałem spierzchnięte wargi. - Jeśli Angelina jest tak samo spragniona jak ja, z pewnością chętnie by się czegoś napiła.

- Już się robi. Rozumiem, że jedno wino i jedno piwo? - za­pytał Bolivar, podchodząc do baru.

Skinąłem aprobująco głową. James dołączył do niego i nalał piwa także dla siebie.

Wszyscy wznieśliśmy szkło w górę.

- Jakiś toast? - zapytała Angelina.

Zapadła cisza. Chrząknąłem i wszyscy spojrzeli na mnie.

- Oczywiście. I to prosty. Za rodzinę! I za nieobecne żony, które wkrótce dołączą do swych mężów. A potem za długie i szczę­śliwe życie dla każdego z nas.

Wypiliśmy za to.

- I za całoroczne wakacje dla mamy i dla mnie - dodałem.

- Nie wierzę - stwierdził krótko James.

- Ani ja - dodał Bolivar.

- Ale to prawda - przyznała Angelina. - Odbyliśmy na ten temat długą rozmowę. Żadnej pracy i dużo zabawy. Wszelkie te­lefony od Inskippa pozostają bez odpowiedzi. Korpus sam potrafi o siebie zadbać. Będziemy żyli z oszczędności i nie kiwniemy już palcem w żadnej, uczciwej czy nieuczciwej robocie.

Chłopcy zdębieli. Pierwszy oprzytomniał James. - A... a po roku?

- Zaczniemy kolejny identyczny rok - odpowiedziała Ange­lina. I uśmiechnęła się słodko.

Spojrzeli pytająco na mnie, a ja potwierdziłem jej słowa ski­nieniem głowy.

- Słuchajcie, ocaliłem już kilka razy świat. Byłem prezyden­tem, podróżowałem w czasie, pokonałem obcą rasę, obrabowa­łem niezliczone banki. Nadszedł, jak sądzę, czas, by spocząć na laurach. - Pomyślałem chwilę. - Jest oczywiście pewna rzecz, którą mógłbym jeszcze zrobić...

- Nie! - przerwała mi rozgniewana Angelina.

- Nie zrozum mnie źle. Nie myślę o przestępstwach. Spiszę wspomnienia. Oczywiście i tak mi nikt nie uwierzy...

- Więc wydaj je jako fikcję!

- Jasne. Doskonały pomysł. Mam nawet tytuł. Pierwszy tom nazwę Stalowy Szczur... a po nim napiszę kolejne.

Bolivar zamyślił się głęboko.

- Wiesz co, tato, zawsze miałem pewne marzenie. Oczywi­ście poza moimi badaniami geologicznymi. I przyda mi się tutaj w dodatku moja nowa wiedza związana z bankowością... Krótko mówiąc, zawsze skrycie marzyłem, żeby zostać wydawcą. Mogę zacząć z twoją książką?

- Oczywiście. Przygotuj kontrakt i zadbaj o to, abym miał wielu czytelników.

- Umowa stoi.

Zaczął od razu wpisywać warunki kontraktu w swój minikom­puter. James zebrał puste szklanki i poszedł znów je napełnić. Angelina ujęła moją dłoń.

- Naprawdę serio myślisz o emeryturze, Jim?

- Naprawdę. Jeśli wcześniej miałem jakieś wątpliwości, to ostatnie zamieszanie z Kaizim je rozwiało. Jest wiele światów. Musimy wszystkie je obejrzeć.

- To są najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek w życiu sły­szałam.

Sięgnęła do torebki i wyciągnęła małe zawiniątko, podając mi je. - Znalazłam to w twojej dłoni, gdy straciłeś przytomność. Chcesz zatrzymać?

Spojrzałem i pokręciłem głową.

- A na co mi teraz te figurki?

- Więc ja je zatrzymam - powiedziała. - Zamknę w pudełku. Jeśli jednak będę kiedyś w depresji, w złym humorze albo będę się czymś martwiła, zerknę na nie. I przypomnę sobie te szalone lata.

Spojrzała z uśmiechem na całą naszą rodzinę, a potem pochy­liła się i podrapała za uchem Glorianę.

- I pomyślę o tym, jakimi niewiarygodnymi jesteśmy szczę­ściarzami, że zawsze z tych szalonych eskapad i przygód wycho­dziliśmy cało.

Za to też wypiliśmy.

I za spokój.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry Stalowy Szczur wstępuje do cyrku
Harrison Harry Stalowy Szczur 12 Stalowy Szczur Wstepuje Do Cyrku
Harrison Harry Stalowy szczur 10 Stalowy Szczur wstępuje do cyrku
Harrison Harry Stalowy szczur 12 Stalowy Szczur Wstepuje Do Cyrku
Harrison Harry Stalowy Szczur 11 Stalowy Szczur Wstepuje Do Cyrku
Harrison Harry SSR 10 Stalowy Szczur wstepuje do cyrku (rtf)
11 Stalowy Szczur wstępuje do cyrku
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska (2)
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska
11 Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła
harry harrison stalowy szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do piekła
Harry Harrison Stalowy szczur idzie do piekła Notatnik
Harry Harrison Stalowy szczur 02 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy szczur 02 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur 11 Stalowy Szczur idzie do piekła
Harry Harrison Stalowy Szczur 2 Stalowy Szczur
Harry Harrison Stalowy Szczur Spiewa Blesa

więcej podobnych podstron