Clifford Francis Ciemna strona ksiezyca

Francis Clifford


Ciemna strona księżyca

Przełożyła z angielskiego Danuta Petsch

Wydawnictwo „Książnica”





Część pierwsza


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Deszcze następowały najpóźniej w maju i to, czy była wojna, czy nie, nie miało żadnego znaczenia. Za ludzkiej pamięci zawsze tak było, że nawet w najpomyślniejszych czasach pora deszczowa oznaczała początek głodu. Ale najpomyślniejsze czasy należały do przeszłości; po trzech latach walk w Biafrze*[* Biafra - kraina we wschodniej Nigerii, zamieszkana głównie przez plemiona Ibo, która w 1966/67 r. ogłosiła niepodległość. Secesja się nie powiodła i wojska rządu centralnego Nigerii (zdominowanego przez plemię Hausa) spacyfikowały Biafrę. W wyniku trwających trzy lata walk zginęło ponad milion Nigeryjczyków (przyp. red.).] nikt w to nie wątpił. A teraz, bez ostrzeżenia, ustała nagle pomoc organizacji charytatywnych. Z chwili na chwilę stało się wątpliwe samo przetrwanie. Już w pierwszej połowie czerwca ludzie umierali z głodu w otaczających Abagumę wioskach, i w samej misji w Abagumie wszyscy zdawali sobie dobrze sprawę z tego, co ich czeka.

Pierwsi umarli starzy; najpierw zazwyczaj jeszcze bardziej chudli, jeszcze bardziej marszczyła im się skóra, a potem po cichu znikali w szałasach. Chorzy i dzieci żyli dłużej dzięki poświęceniu rodzin, a także dlatego że mieli pierwszeństwo w przyjęciu do szpitala misyjnego i pobliskiego prowizorycznego obozu dla uchodźców. Ale oni także nie mogli żyć bez dostatecznej ilości białka, witamin i leków, ich los był przesądzony, bo współczucie nie mogło załatwić wszystkiego. Racje żywnościowe zmniejszono nie jeszcze o połowę, ale ciężarówki z pomocą humanitarną nie nadchodziły. Nawet wśród zdrowych pojawiły się złowieszcze ślady głodu: plamy na łuszczącej się skórze, opuchnięte brzuchy, cieknące krosty, zniekształcenia wychudłych kończyn. W sennych, łzawych oczach odbijało się cierpienie. Gdy głód dopada ludzi osłabionych, ich stan pogarsza się bardzo szybko. A któż po tych trzech latach mógł być silny?

Część mieszkańców oblegała budynki szpitalne w nadziei, że ich przyjmą, gdy zwolnią się miejsca po śmierci wcześniejszych pacjentów, pozostali kładli się zrezygnowani na placach w mieście. Niektórzy odchodzili w sobie tylko znanych kierunkach, mając nadzieję, że unikną brygad cmentarnych. Pominąwszy muchy i robaki, chyba jedynymi żyjącymi stworzeniami były sępy, oczekujące bezwstydnie na dachach i drzewach. Nie było już zwierząt domowych, nawet szczury stały się rzadkim luksusem. Niewielkie rezerwy sztokfisza i mleka w proszku szybko się kurczyły, a na podmokłej, krętej drodze z południa ciągle nie było widać nadciągającej pomocy.

Czasami u schyłku dnia z obozów uchodźców wydobywał się monotonny, zgodny jękliwy śpiew; od czasu do czasu odgłos strzelaniny z zamglonej dali dawał o sobie znać, jakby ku przypomnieniu wszystkim, dlaczego tak cierpią. Ale przez większość dnia i nocy w Abagumie było cicho jak w grobie, a rozgrzana, rozmokła ziemia pachniała jak sama śmierć.

Minął czerwiec i Richard Lawrence wiedział, że dalsze zwlekanie nic nie da. W pierwszy piątek lipca skończył odprawianie mszy w maleńkim kościółku bez ścian i postanowił natychmiast udać się do szpitala. Tu nie było nikogo, z kim mógłby porozmawiać, rzędy ławek pod słomianym dachem stały puste. Jego rozpacz sięgnęła dna. Znużony szedł przez plac oddzielający kościół od szpitala.


Koczujący pod budynkiem wznosili do niego rozgorączkowane, błagalne oczy albo wyciągali wyschnięte ręce ze słowami fa-da...fa-da, bo tak miejscowi przekręcali angielskie słowo father.

Szpital składał się z trzech parterowych długich budynków i kilku szałasów ustawionych na wewnętrznym ogrodzonym placyku. Richard minął bramę wejściową i znów usłyszał zachrypłe głosy błagające, by dokonał czegoś, co nie mieściło się w jego możliwościach. On jednak był już odrętwiały od tych wołań o litość. Przy głównym wejściu siedziała stara kobieta z dużym wolem; patrzyła na niego tępym wzrokiem, a wychudzona dziewczyna wybierała jej wszy z włosów. Drewniany budynek był pokryty blachą i ustawiony na podporach, nieco nad ziemią, ze względu na mrówki. Richard wszedł po skrzypiących schodach i gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, zaczął rozglądać się za siostrą Marią. Była na samym końcu sali wypełnionej rzędami leżących na podłodze materaców. Ostrożnie stawiając kroki między chorymi, podszedł do niej.

- Czy siostra może mi powiedzieć, gdzie jest Albert?

- Był tutaj przed paru minutami.

Jej blada twarz była ściągnięta zmęczeniem, oczy podkrążone. Wraz z siostrą Assumptą od lat prowadziły tę placówkę przy pomocy doktora Okawe, smarując wola, robiąc zastrzyki przeciw frambezji, stosując środki przeciw malarii. I dalej to robiły, choć zapasy leków już się kończyły, a one same były bliskie załamania. Richard zawsze je podziwiał, ale teraz ogarniała go rozpacz.

- Wyruszam na południe, siostro. Coś trzeba zrobić.

Nie możemy biernie czekać.

- Gdzie się ojciec udaje? - Przemknęło jej przez myśl, że może chce uciec.

- Do Uziamy. - To trzydzieści do trzydziestu pięciu mil. - Uruchomili tam prowizoryczne lądowisko. Słyszałem w radio wczoraj wieczorem, że dostarczają tam pomoc humanitarną.

Nagle jedna ze skulonych postaci krzyknęła zduszonym głosem, jak dławiący się pies.


- Idę - odpowiedziała siostra Maria, a jej lekki irlandzki akcent wyraźnie dawał znać, że pochodziła z Kerry.

- Należy nam się coś z tych dostaw - Richard podszedł za nią do posłania, na którym leżał skurczony, niesamowicie spuchnięty wyrostek.

- Kierującym akcją w Uziamie trzeba przypomnieć o naszym istnieniu. I to szybko, zanim nie będzie za późno.

Od miesiąca nie działały połączenia telefoniczne, nie było służb publicznych, na pilne listy wysyłane przez powstańców do diecezji i władz cywilnych nie było odpowiedzi. Możliwe, że ich w ogóle nie doręczono, posłańcy także nie wracali. Oddziały wojskowe od czasu do czasu zaglądały i tutaj, ale nie były wcale lepiej poinformowane niż oni.

Jedynym ogniwem łączności ze światem leżącym za horyzontem dżungli było radio. Mówiło jednak głównie o zagrożeniach i raczej robiło nadzieję na pomoc, niż ją zapowiadało. Uziama należała do wyjątków, Abagumę natomiast uważano za nieznaczący, ślepy zaułek, a teraz zupełnie o niej zapomniano. Zapomniano, a może nie było możliwości z nią się skomunikować? Różnica była bez znaczenia. Siostra Maria zdawała sobie z tego sprawę. Wszyscy czworo wiedzieli.

- Kiedy ojciec wyruszy?

- Dzisiaj, niebawem. Rozsądek powinien był kazać mi wyjechać jeszcze w czerwcu... Muszę się zobaczyć z Albertem.

Zamilkł na chwilę. Przez moment wyobrażał sobie, że będzie go namawiała, aby zaniechał tych planów, mylił się jednak. Lekkie skinienie głową było znakiem, że skończyła z nim rozmowę, jakby musiała zachować resztki energii dla innych.

- Wrócę tak szybko, jak tylko się da.

Znalazł doktora Okawe w trzecim szałasie. Była z nim siostra Assumpta, dawniej zawsze wesoła i gotowa do śmiechu. Ostatnie tygodnie dokonały swego dzieła, pogodny wyraz twarzy zniknął, młode brązowe oczy zmatowiały. Wyglądała na tak samo chorą jak pielęgnowani przez nią ludzie. Albert Okawe, pochylony nad rodzącą kobietą w gorączce, podniósł posępny wzrok. Lśniąca czarna skóra ciasno opinała kości jego twarzy.

- Kolejne sześć osób zmarło tej nocy - powiedział matowym głosem.

- Nie przysłano po mnie.

- Nie należeli do twego kościoła.

Richard wzruszył ramionami. Liczby straciły znaczenie. Tylko w czerwcu pochował ponad osiemdziesięciu katolików, a na każdego z nich, obojętnie czy był to mężczyzna, kobieta czy dziecko, których namaścił olejami, przypadało co najmniej dwóch umierających, którzy zanosili błagania do starych bogów pogańskich. Każda z tych śmierci była niepowetowaną stratą, zniewagą, obrazą.

- Chcę z tobą porozmawiać, Albercie.

Przeszli do oddzielonego kotarami przedsionka, gdzie na rozchwianym biurku leżały w nieładzie karty choroby. Dowiedziawszy się o zamiarach Richarda lekarz zacisnął grube wargi i pokiwał głową.

- Nie ma nic do stracenia, moim zdaniem machnęli na nas ręką.

- Może się okazać, że rzeki są nie do przebycia.

- Miłosierdzie wymaga wielkiego wysiłku. Gorycz łatwiej było osiągnąć. - W każdym razie wkrótce dowiem się wszystkiego.

- Kiedy wyruszasz?

- Za godzinę. Przygotuj spis najbardziej potrzebnych środków.

Richard rzucił okiem na zasłaną materacami podłogę. Ludzie leżeli nawet między posłaniami. Będą go potrzebowali jeszcze przed nocą. Jeśli jednak Abaguma miała dalej walczyć bez pomocy, ci co dzisiaj przeżyją, wkrótce także trafią do płytkich grobów.

- Powodzenia, ojcze - powiedział apatycznie lekarz.

- Przygotuję spis na czas.

Uchodźcy, którzy po opuszczeniu obszaru działań wojennych schronili się tłumnie w Abagumie, zajęli równinny teren na zachodzie miasta. Przybyło ich już około tysiąca i były to głównie kobiety i dzieci. Obozowisko nie miało ściśle wyznaczonej granicy, poza potokiem od strony północnej, ale posępna gromada trzymała się razem, jakby takie zbliżenie mogło łatwiej zapewnić bezpieczeństwo i ochronę przed wilgocią i deszczem.

Z czasem odór odpadków i śmieci zmieszał się z gryzącym zapachem dymu z palonego drewna i podmokłej roślinności i teraz ta odrażająca woń wypełniła nozdrza przejeżdżającemu land-roverem Richardowi. Potrzeby obozu były dla niego oczywiste, a spoczywający w jego kieszeni spis był ogromny. „Oczekujesz cudu” - powiedział Albertowi przed wyruszeniem, próbując ostudzić jego nadzieje, ale lekarz odpowiedział: „Wystarczy połowa cudu. Cokolwiek będzie lepsze niż nic”.

Land-rover był jedynym sprawnym pojazdem w Abagumie, w jego baku znajdowała się reszta zapasów benzyny z całego miasta. Zakurzona droga prowadziła najpierw równolegle do rzeki. W oddali widać było wynurzający się z mgły podwójny wierzchołek góry Broken Tooth. Richard był pewny, że w końcu dżungla wygra tutaj, tak jak i w innych miejscach, walkę z człowiekiem. Ludzie są tylko tymczasowymi jej użytkownikami. Jechał ostrożnie, prowadząc wóz w głębokich koleinach. W ostatnim miesiącu przebyło tę drogę zaledwie kilka samochodów terenowych; koleiny pochodziły z czasu, gdy między Abagumą a stolicą prowincji ruch samochodowy odbywał się bez większych przeszkód. Teraz opalizującą chmarą wyroiły się muchy osiadłszy rozkładającą się padlinę, a mazista, zdradliwa droga wiła się w głąb mrocznej zieleni.

Opuścił dom przy kościele dokładnie o dziewiątej, pół godziny później zaczęło padać. Deszcz posępnie bębnił o brezentowy dach land-rovera i już wkrótce Richard miał wrażenie, że znalazł się na ślizgawce. Posuwał się naprzód żmudnie i powoli, potrzebował ponad godziny, by dotrzeć do ujścia potoku do rzeki, pierwszej dużej rzeki, po której obu brzegach rosły olbrzymie drzewa. Jak się spodziewał, na przeprawie nie było obsługi promu. Ludzie, którzy do niedawna mieszkali w rozłożonej na wysokim brzegu wiosce, pierwsi zbiegli do Agabumy. Postanowił sam się przeprawić i wjechał na potężną tratwę; rzeka płynęła powoli, prądu się nie czuło i ciągnięcie tratwy wśród lian i wodorostów nie sprawiało mu trudności.

Inni mogli zrobić to samo, przekonywał siebie. Jeśliby się naprawdę chciało, można było przerzucić przez rzekę na południe kilkanaście naładowanych wozów. Nie mógł się powstrzymać od oceny sytuacji; Abaguma leży na końcu świata i jej mieszkańcy oczywiście wiedzą, że są zdani wyłącznie na siebie w razie nieurodzaju czy przy wylewie rzek, a jednak w sercu Richarda tliło się przeświadczenie, że ich niesprawiedliwie opuszczono. Jak dotrze do Lazaru, Tim O’Leary zapewne wyjaśni mu niejedno. Zadziwiające, że nie miał od niego ostatnio żadnych wiadomości. Czyżby chaos i zniszczenie były tak pełne? Jeszcze parę dni temu Radio Biafra bez przerwy informowało o sukcesach militarnych i bliskości ostatecznego zwycięstwa.

Za opuszczoną wioską leżały zwalone drzewa, a dalej, po obu stronach drogi, ciągnęły się obszary trawy słoniowej, sięgające rozmokłego podnóża wzgórz. Następne parę mil przedzierał się mozolnie przez długie przesieki w gęstym lesie, potem znowu droga ginęła w podszyciu leśnym, między bujnymi krzewami i ociekającymi deszczem drzewami. Koła land-rovera grzęzły głęboko w torfiastym gruncie, nie było na to rady i tylko należało się starać, by nie zapaść się jeszcze głębiej. Do południa pokonał zaledwie kilkanaście mil i cała ta droga uświadomiła mu, że głód nie był problemem jedynie Abagumy i jej bezpośredniego sąsiedztwa. Od czasu do czasu wycie silnika przyciągało do drogi wynędzniałych ludzi. Wynurzali się spośród drzew, ukazując suchotnicze twarze o smutnych oczach, ręce i nogi chude jak patyki, obciągnięte pergaminową skórą; inni wystawiali potwornie wzdęte brzuchy. Najbardziej zrozpaczeni dawali znaki i nawoływali go słabym głosem.

Wbrew sobie jechał dalej, starając się nie widzieć unoszonych wysoko płaczących dzieci i ignorując oskarżycielskie spojrzenia ich matek. W sercu księdza wstyd walczył z poczuciem bezsilności.

Po trzęsącym się moście przejechał następną rzekę. Upłynęła jeszcze jedna godzina, dłużący się czas ślimaczego posuwania się na niskich biegach. Wioski napotykał rzadko, wszystkie jednakowo opustoszałe. Były też odcinki drogi tak podmokłej, że w istocie nie nadawały się do komunikacji samochodowej. Upłynęły dwa lata od czasu, gdy zgłosił się ochotniczo do pracy na misji i po raz pierwszy pojechał z Port Harcour na północ, od tej pory podróżował czasami na południe, więc teren nie był mu obcy. Teraz jednak wszystko się zmieniło i z każdą milą utwierdzał się w przekonaniu, że cały kraj jest na skraju zagłady.

Miasto Lazaru o białych domach potwierdzało jego obserwacje. Było dobrze po drugiej, kiedy tam dotarł, i od razu stwierdził, że miastu nie mniej się dostało niż Abagumie, a może nawet więcej, bo nie miało nawet ośrodka medycznego. Wokół land-rovera tłoczyli się ludzie, toteż pytając o ojca O’Leary’ego musiał przekrzyczeć wrzawę. Dowiedział się, że Tim przed dwoma dniami udał się w podróż do należących do parafii wiosek w buszu. Z wiadomością wystąpił żylasty, karłowaty Ibo z błękitną opaską na ramieniu.

- Jak długo go nie będzie?

- Nie wiem, fa-da.

Richard nie okazał rozczarowania. Serka par oczu informowała go, że głodowali, a jednak spytał:

- Jak z żywnością?

- Wszystkie nasze zapasy już się skończyły. Na doda tek, fa-da, droga do Uziamy jest zablokowana.

- Jesteś pewien? - Rozczarowanie spowodowane nieobecnością ojca O’Leary’ego ustąpiło przerażeniu.


- Jeszcze jak! Już od dwóch tygodni czekam, aż przywiozą i będę mógł rozdać żywność. To jest moje zadanie.

- Kto cię upoważnił?

- Upoważnił? Nikt mnie nie upoważnił. Mieszkam tutaj i zostałem wybrany przez Ducha Świętego. Ale nie ma dostawy. Na drogę obsunęła się ziemia ze wzgórz. Cóż innego mogłoby wstrzymać pomoc? Lazaru wkrótce umrze.

Richard pytał uparcie:

- Jak daleko są te urwiska?

- Ludzie mówią, że sześć, siedem mil.


- Stąd?

Kiwnięcie głową.

- Tak mówią ludzie.

Pogłoski, ciągle pogłoski. A jednak te wieści miały złowrogi sens. Nikt nie zadał sobie trudu, by udać się na miejsce i sprawdzić: głód i apatia szły z sobą w jednej parze. Tłum odsunął się od land-rovera. Na odgłos silnika z pobliskich drzew uniosła się w górę para sępów.

- Fa-da O’Leary wysłał na północ wiadomość o osunięciu ziemi - dodał Ibo.

- Nic do nas nie dotarło.

- Napisał do tych z Abagumy.

- Ja jestem z Abagumy - ostro odpowiedział Richard - i mówię ci, że nie dostałem żadnego listu.

Prawdopodobnie wysłannik nie wyszedł poza busz; uciekł, zniknął. Oprócz chaosu panował tu także strach. Richard wrzucił z głośnym zgrzytem pierwszy bieg i ruszył głuchy na okrzyki przyglądających mu się ludzi. Przed rokiem biegła za nim gromadka dzieci śmiejąc się, gdy rozpryskiwało się na błoto. Nie miał zbyt wiele nadziei, ale pogodzenie się z klęską i powrót nie wchodziły w grę. To nie do wiary, że potrzebował pięciu godzin na przebycie dziewiętnastu mil. Odległości mierzone normalnym czasem i wysiłkiem nabrały zupełnie nowej skali, ale przynajmniej był już w połowie drogi do Uziamy. Tylko Uziama dawała jakieś szansę.


Spod maski wydobywało się coraz więcej pary, rozgrzane opony ślizgały się po podmokłym podłożu, silnik wył. Daleko na zachodzie, jak trąba powietrzna, wisiał słup dymu. Front zbliżał się i choć wojna była jeszcze stąd daleko, jej uboczne skutki było widać wszędzie. Czasami widział na drodze porzucone zwłoki, zdarzało się, że z wywleczonymi wnętrznościami i odsłoniętymi białymi kośćmi. Jednakże tylko żywi poruszali jego serce; zagłodzone kobiety przy nadziei, dzieci o postarzałych twarzach, kuśtykające groteskowe postaci pokazujące się na widok i odgłos land-rovera.

Na krótkim odcinku droga mimo błota i wybojów zrobiła się łatwiejsza. Deszcz wreszcie ustał, za to popołudniowa upalna duchota wzmogła się, pozbawiając Richarda sił. Po obu stronach za drzewami rozciągały się uprzątnięte plantacje bananów i dawno opustoszałe pólka uprawne. Droga prowadziła teraz nieco powyżej poziomu pól i Richard mógł wreszcie trochę zwiększyć prędkość. Ale nie na długo, znowu się zapadła, a sąsiedztwo trzęsawiska zmusiło go do zatrzymania samochodu. Gdy wreszcie znalazł przeprawę i pokonał mokradło, zobaczył przed sobą wzgórza i osuwisko ziemi.

Stopniowo droga stawała się wąską koleiną wcinającą się w wyniosłości wąwozu. Były miejsca, gdzie deszcze podmyły grunt na zboczach uniemożliwiając jazdę, ale Richardowi udawało się przekopywać przejazd. Wystarczało wprawdzie kilka minut energicznych ruchów szpadlem, by pod wpływem zmęczenia zaczynały mu drżeć mięśnie, a oczy boleć z powodu długiej koncentracji, warunki pozwalały jednak na dalszą jazdę. Po jakiejś pół mili mozolnej jazdy bez napotykania przeszkód zobaczył nagle pluton żołnierzy wlokących się z naprzeciwka. Tylko kapral był w pełnym umundurowaniu, a kilku żołnierzy nie miało broni.

- Jaka jest dalej droga?

- Niedobrze, sir.

- Czy będę mógł się przepchać?

- Tylko pieszo, sir. Nie inaczej. Wkrótce w ogóle nie będzie drogi - przekonywał gestami kapral. - Na dużym odcinku jest całkiem zniszczona.

Miał rację. Nim upłynął kwadrans od rozstania się z żołnierzami, Richard stanął przed olbrzymim osuwiskiem gruntu. Na długości trzydziestu, czterdziestu jardów zwaliły się na drogę znaczne ilości kamienistej ziemi i powyrywane z korzeniami drzewa. W niewielkiej odległości piętrzył się kolejny zwał ziemi z rozmokłego wzgórza. Patrząc na to Richard czuł, że jego serce jest jak z ołowiu. Ostrzeżono go i zdrowy rozsądek mówił mu, czego można oczekiwać. Do zmęczenia dołączyło się bolesne uczucie zawiedzionych nadziei, przyglądał się więc zniechęcony wijącej się w oddali drodze pokrytej brunatnymi plamami usuwisk. Skoro połączenie ze światem przestało istnieć, nic dziwnego, że okolica przymierała głodem.

W przejmującej ciszy doleciał go z daleka łoskot strzałów. Richard słuchał tych głuchych odgłosów z rozgoryczeniem. Wiedział coś o wojnie, ale nie takiej jak ta tutaj. Wojna sprawiła, że odkrył uczucia, których by sobie nie przypisywał: współczucia i miłości życia. Następstwem wojny były jedynie cierpienia.

Tam, gdzie kończyła się droga, rozkwitły na niebie obłoczki pocisków. Śmierć i cierpienia - co więcej?

- O Boże - powiedział głośno, myśląc o siostrach, Albercie Okawe i długich zatłoczonych barakach szpitala.

Wystarczy połowa cudu, cokolwiek będzie lepsze niż nic” - ostatnie słowa Alberta powróciły echem jak wyzwanie. Wrócić z pustymi rękoma byłoby niewybaczalne - pod tym względem nic się nie zmieniło, musi więc przebyć resztę drogi pieszo. Przynajmniej przedstawi potrzeby Abagumy, może nawet uda mu się donieść do land-rovera na piechotę część produktów z listy doktora. Tylko o tym myślał. Wiedział, że jedynie w Uziamie mógł błagać, nakłaniać do pomocy pochlebstwami, w ostateczności wykłócać się. Sam nie mógł nic zdziałać, pomocy muszą udzielić inni.

Przymocował do kierownicy drukowaną etykietkę: WŁASNOŚĆ STOWARZYSZENIA WCIELENIA PAŃSKIEGO, upewnił się, że bak z benzyną jest zamknięty, po czym pozostało mu już tylko zabrać chlebak, manierkę z wodą, maczetę do cięcia krzewów w buszu i wyruszyć pokonując pierwszą zaporę.

Było około czwartej po południu, a według swego rozeznania miał do przebycia jakieś dziesięć mil. Lepiej było jednak nie myśleć, ile ma jeszcze drogi przed sobą, ile mu ona zabierze czasu i co go spotka po przybyciu na miejsce. Najlepiej w ogóle nie myśleć, nie zwracać uwagi na upał i błoto, zapomnieć, że od czasu, gdy zjadł wczoraj trochę potrawki z fasoli, nie miał nic w ustach.

Po jednym osuwisku następowało następne. Były takie odcinki, że droga zupełnie znikała wśród ton zwalonej ziemi, i inne, gdzie musiał się przedzierać poprzez sterczącą z błota palisadę połamanych drzew. Droga trzymała się niebezpiecznie blisko zboczy. Nie miał wielkich możliwości wyboru, brnął więc po kostki w błocie, a na zboczach wąwozu zalegały sterty połamanych drzew, liści i skał. W pewnym momencie wydało mu się, że słyszy cichy przejmujący odgłos wysoko lecącego samolotu, ale na próżno spoglądał w niebo. „Egipscy piloci” - informował nasłuch radiowy, wywołując w nim cichą irytację. Egipscy piloci, samoloty rosyjskie.

Był znacznie słabszy, niż myślał. Ślizgając się, tracąc równowagę, potykając się w miarę utraty sił, popadł w końcu w jakąś beztroskę. Przez dłuższy czas czuł się chory na ciele i duszy, ale w pewnym sensie daleki od tej strasznej rzeczywistości. Zapadał zmrok. Od czasu, gdy go minął zmierzający na północ pluton żołnierzy, nie spotkał żywej duszy. Ten wąwóz był do jego wyłącznej dyspozycji. Stopniowo jednak, gdy błotnista pozostałość drogi przechodziła w rozległą dolinę, gdzie ukryta w wieczornej mgle leżała Uziama, zaczął spotykać ludzi. A z nimi powróciła świadomość nieszczęścia. Co pewien czas z buszu przebijały się ścieżki. Znów spotykał grupy ludzi, którzy szli jak on, dźwigając do tego marny dobytek, i takich, co już nie mieli sił iść dalej.

Zmierzch gęstniał szybko, rozpoczął się zgrzytliwy koncert owadów. Tam, gdzie przy drodze koczowali ludzie, błyszczały ogniska.

W ciemności Richarda nie rozpoznawano. Zaoszczędziło mu to wysłuchiwania żałosnego: „Fa-da... Pomóż nam, fa-da”, czy chwytania za ręce, gdy ich mijał. Wzdłuż drogi pojawiła się wioska. Skądś nadpłynął dźwięk trąbki, co zabrzmiało jak capstrzyk w obozie wojskowym. Wkrótce przebył ostatnią rzekę na zatłoczonym promie, milczący wśród roztrajkotanych pasażerów. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w przeszłości czuł się tak znużony.

Minęła siódma... Z uporem sięgał do ostatnich zapasów sił. Zamigotały pierwsze gwiazdy, ale z trudem widział drogę, a każdy krok powodował ból mięśni. Trudno było uwierzyć, że dopiero tego ranka wyjechał z Abagumy. Dzień trwał w nieskończoność.

Mozolnie posuwał się naprzód wśród innych zmierzających do miasta. Mały deszczyk zgasił iskry gwiazd i zmysły Richarda znów opanowała woń ziemi, nawozu i śmierci. Powoli, boleśnie znikała ostatnia mila. Było wpół do ósmej, gdy dotarł do przedmieścia Uziamy.

Czego mógł oczekiwać?... To pytanie dręczyło go od dłuższego czasu. Co mogli dla niego zrobić? Aby otworzyć na nowo drogę, trzeba by wielu, wielu dni. Jego wyprawa coraz bardziej wydawała mu się szaleństwem. Inni przed nim musieli myśleć to samo i dlatego zrezygnowali.

Na skrzyżowaniu drogi natknął się na jakiegoś osobnika w mundurze.

- Lotnisko? - spytał go Richard. - Gdzie jest lotnisko?

Szedł starając się możliwie dokładnie trzymać się wskazówek. Minął tkwiącą w błocie kolumnę ciężarówek z zamaskowanymi reflektorami. Na bielonych ścianach domostw przesuwały się cienie ludzi. Zostawił już miasto za sobą i znalazł się na odległym przedmieściu. Mżawka przeszła w rzęsisty deszcz. Szedł z przymkniętymi oczyma, koszula przylgnęła mu do grzbietu, włosy przylepiły się do czaszki. Z trudem rozróżniał drogę, szczęściem spotkał prowadzącego rower mężczyznę, który go zapewnił, że także idzie na lotnisko.

- Czy to jeszcze daleko?

- Niedaleko - mruknął mężczyzna. - Teraz już niedaleko.

Zanim tam dotarli, musiała minąć ósma. Nie było żadnych znaków, żadnych kierunkowskazów. Jedynie obejmująca wszystko ciemność, skrzekliwy głos żab oraz nieregularny chlupot nóg przed i za nimi wzdłuż wysadzanej palmami drogi. W końcu jednak ukazała się pojedyncza lampa, a potem ginący we mgle rząd świateł. Niebawem Richard dostrzegł kompleks parterowych budynków, zaraz potem stanął przed barykadą z beczek po benzynie i ktoś podszedł do niego. Miał karabin, hełm na głowie i wojskową pelerynę.

- Stój!... Stój... Tu nie ma wejścia.

Mężczyzna z rowerem zawahał się, wpadli na siebie. Inni przechodnie zatrzymali się, zbili w grupkę. Richard wysilając się na rozkazujący ton, zażądał:

- Przepuśćcie mnie!

- Gdzie przepustka?

- Nie mam.

- Nie ma przejścia bez przepustki - oznajmił żołnierz.

- Jestem księdzem i muszę rozmawiać z dowództwem. To bardzo pilne.

Żołnierz przyjrzał mu się bliżej.

- Ojciec jest z Uziamy? Z kim ojciec chce mówić?

Z Pomocą Kościelną?

- Tak. Zgadza się, ze Zjednoczoną Kościelną Pomocą Charytatywną.

- Czy oni znają księdza?

- Tak - skłamał Richard, mrugając w świetle raptownie zapalonej latarki.

- W porządku - po krótkim zastanowieniu powie dział żołnierz. - Proszę przejść.

Richard przecisnął się pomiędzy beczkami. Gdy skierował się w stronę największego budynku, ciągnęło się za nim niechętne mamrotanie tych, co nie mieli żadnych szans.

- Nikt więcej! - gniewnie krzyczał żołnierz. - Ani kroku dalej!

Richard grzązł w błocie zmierzając do jasnej szpary okalającej drzwi; niezdarnie nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Pomieszczenie miało około trzydziestu stóp kwadratowych, było oświetlone latarniami szturmowymi. Znajdowało się w nim co najmniej dziewięć osób, trzech albo czterech ludzi w mundurach - dostrzegł ciemnoskórą pielęgniarkę i kilku oficerów. Wszystkie oczy były zwrócone w jego stronę, a odezwał się siedzący najbliżej drzwi szczupły, w średnim wieku mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami.

- Kim do diabła jesteś? - wykrzyknął. - I co za licho cię tu przygnało?

ROZDZIAŁ DRUGI


- Jestem z Abagumy - Richard wytarł mokrą od deszczu twarz.

- To na północy - powiedział ktoś z dalszego kąta.

- Północ, południe, wschód - kogo to obchodzi?

Jakim cudem ten facet się tutaj znalazł?

Dym z papierosów kłuł Richarda w oczy.

- Wartownik mnie przepuścił.

- No proszę, wspaniale! - Mężczyzna odwrócił się do jednego z oficerów Ibo. - Kapitanie, czy tak ma wyglądać warta? Na litość boską, proszę tam iść i wyjaśnić do końca, że nie jesteśmy przystanią dla wszystkich, którzy przypadkiem znajdą się w Uziamie.

- Żądano ode mnie przepustki - wtrącił Richard.

- A ma pan przepustkę?

- Nie.

- Widzi pan? - warknął mężczyzna do kapitana, który już wstał, założył pelerynę i ruszył do drzwi.

- Strażnik jest niewinny - rzekł Richard. - Powie działem mu, że pana znam.

- Skąd?

Poza kilkoma krzesłami i stolikami w pomieszczeniu nie było innych sprzętów. Pod Richardem ugięły się nogi i zatoczył się, jakby był pijany; dygotał na całym ciele.

- A więc ksiądz? - spytał niepewnie mężczyzna przyglądając się Richardowi. Miał bezbarwny akcent mieszkańców wschodniego wybrzeża Ameryki.

Richard skiną! głową.

- A może ktoś chce mnie nabrać?

Richard pochylił się nad stołem naprzeciw niego.

- Czy pan tu dowodzi?

- Niezupełnie.

- Kto zatem jest dowódcą?

- Moim zadaniem jest koordynacja pomocy w regionie, jeśli to ksiądz ma na myśli.

Richard spojrzał na niego piorunującym wzrokiem.

- Nie wędrowałem tutaj cały dzień, aby słuchać krętactw. - Podniósł głos. - Trzy, a może cztery tysiące ludzi w Abagumie i okolicach potrzebuje żywności. Potrzebuje lekarstw.

- Czego ksiądz oczekuje ode mnie? - przerwał mężczyzna. - Łez? - Miał twarz szarą jak popiół, był nerwowy, nieprzyjazny - a wszystko to najwyraźniej z powodu zmęczenia. - Proszę posłuchać - wskazał palcem na drzwi. - Ci tam także głodują. A może ksiądz nie zauważył? Jeśli narysować okrąg o promieniu dziesięciu mil od miejsca, gdzie ksiądz stoi, okaże się, że na jego powierzchni znajduje się pięćdziesiąt tysięcy ludzi w takim samym położeniu: głód, gorączka, kwashiorkor, dyzenteria.


Ksiądz wymienia te nieszczęścia, a oni ich doświadczają i mrą jak muchy. Nie dajemy już rady pomagać na tym terenie, gdzie zostaliśmy przydzieleni. Kilka skrzyń wyrzuconych nocą z samolotu to prawie tak samo bezużyteczne, jakby w ogóle tego nie było...

Zamilkł pocierając nieogoloną brodę. Gdy znowu przemówił, czuć było żal w jego głosie.

- Pomoc tej placówki dla Abagumy jest niemożliwa.

Przykro mi, ale tak wygląda nasza sytuacja i lepiej powiedzieć to księdzu od razu. - Gdy spojrzał na Richarda, wargi mu zadrżały. - Przykro mi - powtórzył. - Nie ksiądz pierwszy prosi mnie o pomoc, ale mamy dość własnej tragedii. - I nie czekając na reakcję Richarda zawołał ostro: - Czy jest jakaś wiadomość, Lenny?

- Jeszcze nie - odpowiedział ktoś z sąsiedniego pokoju.

- Próbuj dalej, na litość boską. Próbuj bez przerwy.

Richard znów się zatoczył. Słaniając się podszedł do końca stołu i zapadł się w krześle, ściskając głowę w rękach. Poczuł, jak pod wpływem niepowodzenia i wysiłku pod przymkniętymi powiekami rozlewają mu się ciemne plamy.

- Whisky, ojcze? - ktoś dotknął jego ramienia. To była czarna pielęgniarka. Podała mu plastykowy kubek.

- Wygląda na to, że może się przydać.

Wyprostował się i wypił whisky do dna. Po chwili pokój rozmazał mu się przed oczyma i usłyszał, że deszcz głośniej uderza w zardzewiały dach.

- Jak daleko jest do miejsca, skąd ksiądz przyszedł? - spytał chudy Amerykanin.

- Około trzydziestu, czterdziestu mil.

- Czy ksiądz da radę tam wrócić? To znaczy jakim środkiem lokomocji ksiądz dysponuje? Jeśli brakuje księdzu benzyny albo jeśli...

- Droga jest nieprzejezdna - powiedział Richard.

- Osunięcia gruntu.

- Szedł ksiądz na piechotę?

- Ostatnią trzecią część drogi.

Amerykanin stał stukając w zęby paznokciem kciuka. Z sąsiedniego pokoju dochodził głos radia, zakłócany bębnieniem deszczu.

- Nie ma innej drogi?

- Nie.

- Czy ksiądz nie zdawał sobie sprawy, że jego wy prawa nie będzie miała pomyślnego zakończenia? Jeśli nie ma drogi, nie ma dostaw - to pewne w tych warunkach.

Nawet gdybyśmy się kąpali w mleku i miodzie, jak mielibyśmy to przekazać? Czy ksiądz nie pomyślał o tym?

Richard słabo pomachał rękoma. Jakiś owad zabrzęczał nad najbliższą lampą i wirowym ruchem spadł martwy na podłogę. Nie było końca śmierci. Rozpiął kieszeń koszuli i wyciągnął spis Alberta Okawe. Atrament rozmazał się na mokrym papierze.

- Zawsze myślałem - Richard usłyszał swój głos - i mówiłem sobie, że uda mi się uzyskać przynajmniej trochę - lekarstwa, jeśli nie żywność, część artykułów, jeśli nie wszystkie, zależnie od możliwości.

Twarz Amerykanina, przyglądającego się pomiętemu świstkowi papieru, nie wyrażała żadnych uczuć.

- Nie ma nic - wyznał.

Nadzieja góruje nad rozsądkiem.

- Żadnych zapasów? Rzeczywiście nic nie zostało?

Z pewnością...

- Zapasy? - ton Amerykanina stał się drwiący.

- W sytuacji, gdy ludzie padają na naszym progu? Trochę poczucia rzeczywistości, ojcze! Po godzinie od lądowania samolotu nie zostaje nic. Ostatniej nocy mieliśmy dwa lądowania - około siedmiu ton w każdym. - Aby rozwiać ewentualne wątpliwości Richarda, chwycił plik papierów ze stołu. - Kukurydza, fasola, oliwa, suszone i konserwowane ryby, koncentraty proteinowe, witaminowe, sól, antybiotyki, leki przeciw malarii - przeczytał szybko i spojrzał znad papierów. - Wszystko dostarczone z wyprzedzeniem, wszystko doręczane do punktów rozdzielczych. A tej nocy będzie to samo, jeśli w ogóle będzie dostawa, to znaczy jeśli będzie lądowanie. Tej nocy i we wszystkie następne... To nie jest lotnisko, to tylko nędzne lądowisko - błotnisty trawnik. Zapasy? Siedem ton, to tyle co siedem okruchów. - Rozgoryczony rzucił plik papierów. - Gdyby pozostało mi jedno opakowanie aspiryny, nie nadawałbym się do kierowania tym miejscem. Ani nikt z moich ludzi.

Kapitan Ibo wrócił kuśtykając do baraku. Zanim zamknął drzwi, z ciemności doszła ich pozbawiona melodii pieśń pogrzebowa.

- Tylko posłuchaj, ojcze - odezwał się Amerykanin. - Posłuchaj tych nieszczęśników. - Poszedł do bocznego pokoju, jakby chciał uciec.

Richard z ciężkim sercem przyglądał się chorągiewkom przypiętym do mapy na przeciwległej ścianie. Błagalnie złożone ręce, gorączkowe wołanie o pomoc - teraz już wiedział, jakie to uczucie spotkać się z odmową.

Z zamkniętymi oczyma wyprostował się w krześle i zatopił w myślach. Rozpacz oślepiła go. Dowody katastrofy w całym regionie nie od razu go przekonały, że bez względu na to, jak by się starał, jak błagał, wszystko jest daremne. Abaguma nie była w wyjątkowej sytuacji. Nie miał żadnego argumentu, by nimi wstrząsnąć, by poruszyć sprężyny litości u tych zmęczonych ludzi: śmierć i upodlenie żyjących tutaj były zjawiskiem powszechnym.

- Czy ksiądz wie, o co mnie prosi? - ponownie odezwał się Amerykanin. - Namawia mnie, abym poświęcił tutejszych ludzi, tak aby ksiądz mógł uratować pozostających pod waszą opieką. Czy ksiądz nie widzi? Do tego to się sprowadza. Mam tylko parę bochenków chleba i trochę ryb, ojcze, tylko chleb i ryby.

Nie było co żebrać, a i wykłócanie się nic by nie dało.

Richard poruszył się strapiony, ciało paliło go ze zmęczenia, był bliski płaczu. Przyklejone do skóry ubranie parowało na nim.


W sąsiednim pomieszczeniu od czasu do czasu trzeszczało radio, wokół którego ciągle coś się działo; szmer krzyżujących się głosów wzmagał napięcie oczekiwania. Tylko na niego nikt nie zwracał uwagi; był intruzem, którego oczekiwała tylko jałowa podróż powrotna, a to było nie do pomyślenia.

Nagle zdał sobie sprawę, że głosy stały się bardziej podniecone.

- Czy tylko jeden? - usłyszał.

- Tak, constellation George’a Sharkeya.

- A co się stało z Bodelsenem?

- Bóg raczy wiedzieć.

- Czy znamy czas Sharkeya?

- Dwudziesta trzecia piętnaście.

- A ładunek? - spytał ktoś z niemieckim akcentem.

- Tak jak przedtem, mieszany towar. Bez Bodelsena trudno będzie to rozdzielić.

Richard wstał i zerknął na zegarek. Chudy Amerykanin podszedł do jednego z zakrytych workami okien i patrzył na deszcz. - Do licha - wymamrotał do drugiego z obecnych oficerów Ibo - czy nie sądzisz, że pas może nie wytrzymać?

- Możliwe - ton był złowieszczy.

- Muszę powiedzieć, że mnie pocieszyłeś. - Amerykanin spojrzał chłodno na Richarda. - To będzie trzęsawisko. - Podszedł bliżej i poczęstował go papierosem. - Na miejscu księdza poczekałbym do rana. Nie ma sensu wyruszać o tej porze, lepiej zaczekać do rana. Nie będzie nam ksiądz przeszkadzał.

Zapalił oba papierosy. „Trzydzieści pięć lat?” - zastanowił się, gdy płomień uwypuklił wyczerpanie na twarzy Richarda.

- Przykro mi - powtórzył jeszcze raz i nie tak już twardym głosem dodał: - Sądzę, że wiem, jak się ksiądz czuje.

Richard uniósł ramiona i zaraz pozwolił im opaść. Nie palił od przeszło miesiąca i teraz wszystko zaczęło mu wirować przed oczyma. Nagle coś przyszło mu na myśl.


- Ta constellation, skąd ona leci?

- Z Sao Tome. Dwie godziny lotu i za każdym razem zmiana trasy.

- Czy wraca pusta?

- Zwykle tak.

- Czy są jakieś przeszkody, aby mnie zabrali na pokład?

- Głównie własny rozsądek. Co ksiądz zamierza przez to uzyskać? Sharkey prawdopodobnie zgodzi się, jeśli pozwolą warunki, ale po co? - Potrząsnął głową. - Proszę zapomnieć o tym, ojcze.

- Gdzie są inne lądowiska?

- Nie ma żadnego w pobliżu. Już nie. Startują z Ogua Ngwa, ale jeden ił już za to zapłacił.

Zamilkł, a w myślach Richarda zarysowało się jakieś pasmo pomysłów. Stanął sztywno na nogach. Albert miał rację; Abaguma zginie.

- Nie mogę teraz rezygnować - wykrztusił.

- Proszę mnie posłuchać - powiedział Amerykanin.

Richard nigdy się nie dowiedział, jak się nazywa) - zniwelowanie tego pasa startowego zabrało nam dziesięć dni. I to w tych warunkach, wprost w buszu. Nie stało się to za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, należymy do Zjednoczonej Kościelnej Pomocy Charytatywnej, co oznacza pełne pokrycie wydatków. Niemniej jednak są granice, poza które nie możemy wyjść. Co ksiądz zamierza osiągnąć sam?

Gdziekolwiek się uda, we wszystkich organizacjach będzie taka sama sytuacja. Bez możliwości bezpiecznego lądowania nie ma szansy. - Wydmuchnął stożek dymu, który uniósł się i zawirował. - Powtarzam księdzu, nie ma żadnej szansy.

Na przykład my - działamy tutaj prawie od tygodnia, ale nie możemy pomóc w wystarczającym stopniu, jesteśmy opóźnieni. Wszystko się cholernie sprzysięgło przeciw nam i wielu z tych ludzi nie uratujemy od śmierci.

- Pas startowy nie jest niezbędny. Można zrzucać zapasy.

- To wcale nie jest takie łatwe. - Och, ci amatorzy zawsze mają niepraktyczne pomysły. - Trzeba wziąć pod uwagę wiele czynników: rzeźbę i pokrycie terenu, możliwości samolotu... Poza tym jest tak, jak mówiłem. Cokolwiek sie osiągnie, będzie to kosztem innych. Nozdrza Richarda zadrżały.

- Abagumę pominięto od samego początku.

- Może i tak. Ale oni nie są magikami. Nie licząc Uli, czynne jest jeszcze tylko jedno lądowisko. Nie tylko Abaguma ma braki.

- Braki!

- Usiłuję tylko nakreślić sytuację - powiedział Amerykanin, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. - Powiem to inaczej. Czy to coś da, że ksiądz dotrze do Sao Tome? Co ksiądz może im zaproponować? I z jakiego tytułu?

- Odpowiadam za moją parafię.

- W Sao Tome spotka się ksiądz z cholernie lodowatym przyjęciem. Biafra jest spisana na straty, a w agencjach pomocy humanitarnej są już nowi, którzy czepiają się rękawów funkcjonariuszy, i to każdy z pilnymi potrzebami. Czy ksiądz wyobraża sobie, że go chociaż zauważą?

- Muszę podjąć to ryzyko.

- O Boże, ksiądz jest bardziej uparty niż inni - od szedł potrząsając głową.

Richard złożył kartkę ze spisem Alberta i ze zdecydowaną miną wsunął ją do kieszeni koszuli. Nie miał pojęcia, jak się dostanie z powrotem do Abagumy, ale względy osobiste muszą poczekać, na wszystko przyjdzie czas.

Zapiął kieszeń i zaczął szybko chodzić po pokoju w rytm dojrzewającej decyzji. Rezygnacja byłaby zbrodnią. Nie miał nic do stracenia... wszystko mógł wygrać... W pokoju zrobiło się cicho, a on z niechęcią pomyślał o cierpliwości obecnych. Czas zdawał się nie posuwać naprzód. Dopiero gdy minęła dziesiąta czterdzieści pięć, zaczęli wreszcie się ruszać. Pielęgniarka już przedtem wyszła, ale pozostałym nie było jeszcze spieszno. Cywil z niemieckim akcentem ziewnął i przydeptał papierosa.

- Myślisz, że warto zaczynać? - spytał Amerykanina, a ten skinął głową:

- W gruncie rzeczy można ustawić ciężarówki...

- Kapitana Ibo przestrzegł zaś: - Ale nie oświetlaj na razie pasa, John. Rozumiesz? Nie będzie natrętów na taką pogodę, niewiele jednak pozostało nam nafty. Wystarczy oświetlić pas, gdy usłyszymy Sharkeya.

Dwaj oficerowie włożyli płaszcze deszczowe i zniknęli za drzwiami. Z ciemności doszły wydawane przez nich rozkazy.

Amerykanin zwrócił się do Richarda:

- Z pewnością zmienił ksiądz zamiary...

- Nie.

- Czy ksiądz ma paszport?

- Nie.

- Kartę zdrowia?

- Nie - Richard zazgrzytał zębami.

- Będą potrzebne w Sao Tome.

- Tą przeszkodą będę się martwił na miejscu.

Amerykanin zacisnął wargi.

- Mogę dać księdzu przepustkę Caritas na samolot. To lepsze niż nic. Ale proszę pamiętać, to od Sharkeya zależy, czy ksiądz poleci.

- Doskonale to rozumiem.

- Czy ksiądz już wysechł?

- Niezupełnie.

- Będzie ksiądz marznął w górze. Zobaczę, może znajdzie się coś ciepłego.

- Dzięki. Jest pan bardzo uprzejmy.

- Niewykluczone, że nie będzie to najwygodniejszy lot. - Żartobliwie dodał: - Sądzę, że ksiądz już latał?

- Oczywiście.

Przeszłość się nie liczyła. Amerykanin wrócił z pokoju obok z olbrzymim starym swetrem zapinanym z przodu i z nieprzemakalną pałatką, którą Richard okrył ramiona.

- To Sharkey. To musi być on - jak zwykle nerwowo powiedział Amerykanin. - Włączcie reflektory, na litość boską, zanim odleci za daleko.

Zapalono światła drogowe ciężarówek, a żołnierze z pochodniami wysunęli się przed samochody. Pas startowy z ustawionymi po obu stronach kanistrami rozjarzył się migocącymi w równych odstępach płomieniami. Ludzie zgromadzeni przy punkcie kontrolnym ożywili się i wśród ich trajkotania warkot samolotu zdający się dochodzić z różnych kierunków to zbliżał się i potężniał, to odpływał i cichnął.

- Do diabła z tymi chmurami.

Pas oświetlony na jednej trzeciej długości wyglądał teraz jak tunel i lśnił od deszczu.

- Mam nadzieję, że nas dojrzał.

Nikt nie odpowiedział. Richard przysłonił czoło i wytężył wzrok; obracał się wolno patrząc w niebo od strony północno-zachodniej. Sądził, że samolot tam będzie zawracał. Leciał nisko, tego był pewien, niebezpiecznie nisko, nie miał szans, by zejść poniżej pułapu chmur. Pamiętał, jak to się leci po omacku... Stopniowo warkot silników stawał się bardziej regularny, głuchy, od czasu do czasu przerywany głośniejszym rykiem. Samolot był teraz na północy i ciągle kołował. Minęło kilka minut, wreszcie pas został oświetlony na całej długości.

- Hejże, Sharkey... Ląduj, stary!

Dojrzeli constellation prawie wszyscy naraz. Ledwie ją było widać, pędziła w mroku i tylko mrugały jej światła pozycyjne. Samolot bezbłędnie schodził do lądowania sponad zaparkowanych ciężarówek. I nagle z ogłuszającym wrzaskiem zaczęli wiwatować na cześć Sharkeya, a on machał skrzydłami, jakby pilotował myśliwca. Gdy zszedł do wysokości tysiąca stóp, położył samolot na lewe skrzydło i podpłynął łukiem do celu, po czym zniknął. Upływały długie minuty, samolotu nie było widać, warkot osłabł, aż w końcu zaczął powoli zbliżać się od południa, potężniejąc z każdą chwilą.

Gdy go teraz zobaczyli, miał już wypuszczone podwozie. Dysząc ciężko, opadał jak widmo na koniec oświetlonego pasa. W pewnym momencie zachwiał się, jakby pilot zmienił zdanie, ale zaraz dotknął ziemi i nawet patrząc spomiędzy ciężarówek zobaczyli rozpryskujące się błoto. Samolot zaczął zmniejszać prędkość. Pilot nie tracił kontroli nad sterami i trzymał maszynę równo. Gdy jednak koła dotknęły ziemi, jej dziób pochylił się w głębokim ukłonie, ale Sharkey i tym razem zapanował nad sytuacją, wyprostował samolot i wyhamował ślizgając się w migocącym świetle reflektorów.

Manewr był bezbłędny. Pilot wykorzystał lądowisko co do jarda. Mając przed sobą zaledwie ćwierć mili, łatwo mógł przetoczyć się poza pas, ale on wiedział, co robi. Maszyna orając kołami błoto i ciągle tracąc prędkość dotarła na odległość rzutu kamieniem do samochodów i czekających ludzi. Teraz nie było już niebezpieczeństwa, nawet nowicjusz mógł dokonać reszty. Gdy jednak Sharkey zatrzymał w końcu samolot i wyłączył silniki, ich zamierający jęk był jak westchnienie ulgi.

W gromadzie zaroiło się, jakby czar prysnął. Kierowcy wygramolili się do ciężarówek i popędzili do opryskanego błotem samolotu od strony drzwi w tylnej stronie kadłuba.

- Chodźmy - zwrócił się Amerykanin do Richarda.

Weszli do samolotu wspinając się po masce ciężarówki.

Obszerne wnętrze było wyładowane towarami do wysokości piersi mężczyzny. Kilku żołnierzy już rozdzielało przesyłkę i zaczęło wyładowywać ją na zewnątrz. Richard i Amerykanin przecisnęli się do kabiny pilota między ścianami powiązanych skrzyń i jutowych worków. Wszędzie rozchodził się zapach sztokfisza.

- Jak się masz, George!

- Cześć - przywitał ich Australijczyk.

- Jak zwykle kazałeś nam obgryzać sobie palce.

- Nie tylko wam.


- Nie wyobrażałem sobie, że tak szybko wrócisz.

- Mam wyjątkowego nawigatora i to wszystko.

- Jak się masz, Frank... Byłeś wspaniały... Naprawdę wspaniały.

- Dzięki.

Richard zajrzał do kabiny zza pleców Amerykanina. Łysy, przysadzisty Sharkey nie wyglądał na chojraka. Musiał mieć co najmniej pięćdziesiąt lat, a jego towarzysz był niewiele młodszy. Sharkey przeciągnął się i podrapał po rudych baczkach.

- Jakieś kłopoty w drodze? - spytał Amerykanin.

- Żadnych.

- Dlaczego nie przyleciał Bodelsen?

- Ma uszkodzenie instalacji pneumatycznej. Nic po ważnego, jutro będzie znowu latał.

- Pojedyncza dostawa jest kroplą w morzu.

- Dzięki - zareagował Sharkey z przekąsem. - Widzisz, Frankie, jak nas witają?

- Wydłużcie pas startowy, a będziecie mieli więcej gości - powiedział nawigator przecierając oczy. Był nie wątpliwie Szkotem z Glasgow albo okolic.

- Niewielu ma ochotę na tę zabawę u nas. Większość kieruje się do Uli i wcale ich nie winie.

- Dajcie nam trochę czasu. Robimy, co możemy.

W miarę opróżniania ładowni chrobot i stukot dochodzący z wnętrza wzmagał się. Kurz z worków wisiał w powietrzu.

- Masz tutaj specyfikację. - Spocony Sharkey prze kazał jakieś papiery Amerykaninowi, a ten podpisał jeden z nich i zwrócił go pilotowi. - Do tego zwykła porcja, wyłącznie do celów medycznych. - Sharkey uśmiechnął się lekko, już rozluźniony, i podał Amerykaninowi dwie butelki whisky. - Przy sprzyjającym księżycu spróbujemy obrócić dwukrotnie. Bodelsen także jest chętny... To powinno już pomóc.

- Oczywiście, oczywiście - Amerykanin kiwnął głową. Do tej pory jakby nie pamiętał o Richardzie. - A tak na marginesie, co byś powiedział na pasażerów?


- Po ostatniej nocy?

- Tylko dwie osoby.

- Ostatniej nocy małośmy nie ścięli drzew.

- Tylko dwóch, w tym dzieciak.

- Ostatniej nocy były tylko dzieci. I nie siedzieliśmy na bagnisku, jak teraz.

- Tylko dwóch, George - powtórzył Amerykanin.

Sharkey zagryzł dolną wargę.

- Nikt więcej?

- Nawet ich nie poczujesz.

Długie milczenie. Za pozornym brakiem serca kryły się profesjonalne lęki.

- Niech będzie, jeśli tak musi być. - Obróciwszy się na fotelu Sharkey zobaczył Richarda. - Chodzi o księdza?

- Do tego dziecko.

- Odpowiada ksiądz za nie? Przykro mi, ale nie chcę zawracać z bazy z dzieckiem.

Richard spojrzał na Amerykanina, który zaraz wyjaśnił:

- Przedstawiciel fundacji „Ratujcie dzieci” odbierze ją po przybyciu na miejsce.

- No to w porządku - zgodził się Sharkey.

- Umowa stoi.

Z głębi kadłuba słychać było teraz głośne uderzenia i odgłosy przesuwania skrzyń. Potem ktoś krzyknął:

- Wszystko wyładowane!

- Czy mam przyprowadzić dziewczynkę? - spytał Richard.

- Tak, proszę bardzo - odpowiedział Amerykanin.

- Właściwie skończyliśmy.

Richard poszedł sam wzdłuż pustej teraz ładowni i opuścił się na ziemię po burcie ciężarówki. Uprzątano ostatnie parę worków. Deszcz mżył ciągle, a wrzawa tłumu przy barakach wzmogła się. Zagłodzeni ludzie sprawiali jeszcze bardziej przykre wrażenie. Richard zeskoczył na ziemię i podszedł do szoferki, gdzie pielęgniarka kołysała na kolanach dziecko.

- Wezmą ją? - spytała.

Przytaknął głową i wziął dziecko niezgrabnie na ręce. Skóra i kości; palec w buzi, oczy przymknięte. Miała nawet jaśniejszą skórę, niż można było się spodziewać. Ubrana w poplamioną bawełnianą sukienkę sięgającą kolan, tak prostą, że wyglądała na całun. Do przegubu ręki była przymocowana kartka z napisanym atramentem nazwiskiem: Marcia Emezie z Ogua Ngwa.

- Sądzę, że zaraz zaśnie - powiedziała pielęgniarka.

- Do widzenia, malutka.

Richard wrócił w stronę samolotu i poprosił jednego z kierowców ciężarówek, aby pomógł mu wejść do ładowni. Wspinając się w górę zobaczył Amerykanina opuszczającego dziób maszyny.

- Będę trzymał kciuki za księdza.

- Dzięki.

- Do widzenia - uścisk dłoni Amerykanina był silny i pokrzepiający, ale wyraz oczu świadczył, że jego zdaniem Richard nie ma żadnej szansy. Potem spojrzał na dziecko i rysy mu złagodniały. Skorupa była cienka i nie mogła ukryć wszystkiego.

- Jeśli będzie miała szczęście, nie zapamięta tego.

Sądzę, że nic więcej nie możemy dla niej zrobić. Parszywy los!

Wezbrane wzruszenie przygniotło Richarda i poczuł, że nie może wydobyć z siebie głosu. Nie tak został pomyślany świat.

- Do zobaczenia - mruknął w końcu, patrząc, jak Amerykanin znika z jego życia.

- Proszę do nas! - zawołał Sharkey.

Richard odwrócił się i poszedł do kabiny pilota. Upał był ogromny i wszędzie unosiła się woń suszonej ryby. Sharkey przedstawił swego nawigatora:

- To jest Frank, Frank Izzard.

- Richard Lawrence.

- Co to za dziecko? Czy specjalnie ważne?

- Wszystkie są specjalnie ważne.

Tylko zmęczeniem można było wytłumaczyć tę nadętą odpowiedź. Zobaczył, że piloci wymieniają spojrzenia.


- Touche - powiedział Sharkey krótko.

Pierwsza z wyładowanych ciężarówek właśnie odjeżdżała. Sharkey wyciągnął palec do przodu.

- Zamknij drzwi, Frank, wynosimy się z tego piekła.

- Potem zwrócił się do Richarda: - Rozumiem, że ksiądz nie ma żadnych dokumentów. Czy tak?

- Przepustka na samolot i to wszystko.

- Proszę się nie martwić - znowu uśmiechnął się lekko. - Przepisy są dla frajerów. - Odwrócił się i ruchem głowy wskazał cztery składane fotele stojące w tylnej części kabiny. - Do wyboru. I proszę mocno się trzymać. Będzie trochę jak na rollercoasterze w wesołym miasteczku. Lądowisko wyboiste, a nasza staruszka trochę słaba w kolanach.

Ale proszę się nie martwić, jak tylko znajdzie się w górze, co jest jej przeznaczeniem, leci jak ptak.

Richard zapadł się w fotelu i ułożył dziecko na kolanach. Sharkey i Izzard wykonywali rutynowe czynności startowe, a on był zbyt wyczerpany, aby się tym interesować. Niebawem Sharkey uruchomił silniki i stopniowo zwiększał obroty, aż w końcu samolot trząsł się, jakby miał się rozlecieć. Po chwili przycichł nieco i zaczął wolno kołować na koniec pasa, podrygując niczym ptak gotujący się do lotu. W miejscu, gdzie migotały w deszczu ostatnie światła, Sharkey wykonał półobrót i wyrównał. Dopiero wtedy Richardowi wróciła energia.

Sharkey nie tracił czasu. Bez zwłoki dodał gazu, samolot ponownie zatrząsł się. Hałas był ogłuszający i dziecko otworzyło usta ze strachu, ale jego płacz ledwo było słychać. Richard poczuł, że samolot usiłuje wznieść się, ale Sharkey przytrzymuje go, bo nie mają jeszcze odpowiedniej prędkości. W tym momencie pilot zwolnił hamulce i ostro wyskoczyli do przodu. Mknąc coraz szybciej między światłami podskakiwali na wertepach nawierzchni.


Otoczenie zaczęło się rozmazywać w połyskliwe smugi. Richard spojrzał na Sharkeya. Mają najwyżej trzy czwarte mili. Pilot zwiększył jeszcze prędkość.

- Osiemdziesiąt węzłów - wykrzyknął Izzard. Szarpiące żołądkiem nierówności pasa startowego stawały się coraz mniej dokuczliwe, aż wreszcie samolot niemal zupełnie przestał podskakiwać.

- Sto węzłów... sto dziesięć... - głos Izzarda był coraz twardszy. Rozstawione w równych odstępach światła reflektorów ciężarówek zlały się w końcu w jedno pasmo, ale miało ono jeszcze zaledwie jakieś trzysta, czterysta jardów długości. Tymczasem Sharkey wciąż nie podrywał samolotu - zostało im już tylko parę sekund i Richardowi zjeżyły się włosy na karku.

- Sto trzydzieści.

W ostatniej chwili Sharkey przyciągnął drążek sterowy i wzbili się do góry. Lecąc jeszcze bardzo nisko prześliznęli się nad ciężarówkami, potem już wolno wznosili się nad skupiskiem świateł, które tworzyła Uziama. Samolot zakołysał się i zrobił skręt w lewo, a gdy uzyskali właściwą wysokość, leciał już z głuchym łoskotem prosto do celu. Sharkey odwrócił się z triumfalnym uśmiechem do Izzarda, na policzkach osadziły mu się perełki potu.

- Jak ci się to podoba?

Izzard zrobił minę, jakby nie dowierzał, że już po wszystkim.

Richard westchnął głęboko, jego nerwy wysiadły. Za nimi w dole, nieco na lewo, gasły światła. Po chwili nic już nie było widać, bo wszystko zasłoniła ciężka chmura. Wtedy wpadli w kilka, jedna po drugiej, dziur powietrznych. Przez krótki czas zacinał deszcz i znowu nic nie widzieli, ale kiedy wznieśli się wyżej, nagle chmura znikła, jak nożem uciął, i zobaczyli całą kopułę nieba roziskrzoną gwiazdami.

Sharkey wyrównał lot utrzymując wysokość tuż ponad morzem chmur. Richard wygodniej usadowił się w fotelu, boleśnie odczuwszy ucisk metalowego oparcia. Dziecko w jego objęciach przestało płakać i po chwili zasnął tak jak ono. Z głową zwieszoną na bok i otwartymi ustami zapadał coraz głębiej w nieświadomość. Ale nawet w śnie nie mógł uciec od swoich myśli. Czekała na niego wychudzona siostra Maria pytając: „Kiedy ojciec wróci?” A on kurczył się w fotelu, nie potrafiąc dać odpowiedzi.

ROZDZIAŁ TRZECI


Obudziwszy się Richard zobaczył, że gwiazdy jeszcze błyszczą, a chmury deszczowe zupełnie już zniknęły. Jakieś pięć tysięcy stóp niżej marszczyło się morze spowite ciemną nocą. Było mu zimno i objął mocniej dziecko. Znów zaczęły go prześladować wspomnienia i obawy. Dziewczynka leżała w jego ramionach jak lalka, buzię miała spokojną we śnie, a jej sterczące kosteczki uciskały go delikatnie.

Dochodziła druga... Pasek zegarka luźno obejmował mu nadgarstek. Załzawionymi oczyma objął tunel kadłuba. Czuł drganie powietrza, jak gdyby w pobliżu pracował młot pneumatyczny, i chłód przenikający przez ubranie. Zdrętwiały, zmienił ułożenie ciała i naciągnął nieprzemakalną płachtę na ramiona. Tym razem Izzard zauważył, że się porusza.

- Wszystko w porządku?

- Dzięki - skinął głową.

- Co ojciec myśli o przegryzieniu czegoś?

- Mogę zaczekać.

Izzard musiał nie usłyszeć, bo podał mu kanapkę z mięsem, a potem kubek słodzonej herbaty, którą nalał z termosu. Choć Richard nie jadł od dawna, nie czul głodu. Herbata była ciepła i chętnie ją pił, ale wilgotny razowy chleb utkwił mu w gardle.

- Kiedy będziemy lądować? - Musiał krzyczeć, żeby zagłuszyć warkot maszyny.

- Za dwadzieścia minut - odpowiedział Sharkey.

- Wkrótce będzie widać miasto.

- A potem?

- Potem małe spanko... Czy ksiądz ma zamówione jakieś miejsce?

- Nie.

- To proponuję skorzystać z naszego pokoju. Bo niby dlaczego nie? Miasto śpi jak zabite aż do świtu. - Gdy samolot nieco się zakołysał, poruszył lekko drążkiem sterowym. - Z kim ksiądz chce się zobaczyć?

- Z nikim szczególnym.

- Miasto przez cały czas przypomina dom wariatów, wieżę Babel - co ksiądz sobie życzy. Mnóstwo grup pomocy charytatywnej - lewicowych, prawicowych, centrowych. I z różnych krajów.

Kończący kanapkę Izzard zmarszczył brwi.

- Ojciec próbuje szczęścia?

- Można to tak nazwać.

- Skąd ksiądz przyjechał? Z okolic Uziamy?

- Bardziej z północy.

- Czy tam jest tak samo?

Richard zastanawiał się posępnie, ile razy będą go jeszcze o to pytali. Abaguma nie trafiła na czołówki gazet. I jak ma choćby zacząć odpowiadać na to pytanie?

- Teraz nie mamy tam już nawet drogi, nie mówiąc o lądowisku. Pomyślcie, panowie, co to znaczy.

- W dokach gniją tony zapasów - wtrącił się Sharkey - tak samo w bazach lotniczych. Problem w tym, jak je doręczyć. Przy najlepszych chęciach nie widzę możliwości dostarczenia pomocy w rejon, gdzie nie ma lądowiska.

- Chciałbym dostać zgodę na zrzucenie dostaw z powietrza.

- To nie takie łatwe, jak się księdzu wydaje.

- Już mi to mówiono - Richard zacisnął zęby. Będzie próbował aż do skutku. Może przekona kogoś; kogoś, kto ma władzę i będzie chciał pomóc. Potok jego myśli przerwał Izzard.

- Widać wyspę.


Richard wyprostował się i zobaczył ciemną nieruchomą bryłę poprzetykaną światłami. Leżała przed nimi w dole, nieruchoma, wielka, niewzruszona na tle lśniącego odbiciem gwiazd pofałdowanego morza. Sharkey poprawił kurs, pochylając samolot nieco w lewo, i wyrównał lot. Izzard podał mu prędkość i wysokość, po czym zwrócił się do Richarda.

- Proszę się nie martwić o dokumenty po wylądowaniu. Dopilnujemy, aby księdza przepuścili. Są dość nie dbali.

- Dzięki. - Dziecko poruszyło się w ramionach Richarda, jakby przewidując nadciągające przykrości.

- Jak długo pracujecie dla Zjednoczonej Pomocy?

- Około sześciu tygodni.

- Co was do tego skłoniło?

- Pieniądze - odparł bezwstydnie Izzard.

- Czy to księdzem wstrząsnęło? - zapytał z ironią Sharkey.

- Nie.

- No cóż, i George, i ja byliśmy bez pracy. Każdy szukał czegoś na własną rękę...

Zaczynali gubić wysokość i nagle uszy Richarda zatkały się, tak że z trudem słyszał Sharkeya.

- Część załóg uczyniła sobie zawód z niesienia pomocy innym ludziom. Można powiedzieć, że żyją z cudzych nieszczęść. Wojny, trzęsienia ziemi, powodzie - jak tylko wymienić nazwę, okaże się, że tam byli. Frank i ja dołączyliśmy do nich zarabiając niezłe pieniądze. To samo dotyczy innych, ale wielu przewiezie wszystko, jeśli tylko trafi się okazja i warunki będą dobre. Na czasie jest oczywiście broń - karabiny, amunicja i tym podobne. Jeśli prawdziwe są pogłoski, to droga prowadzi głównie przez Libreville i Cotonou. Wyspa Świętego Tomasza w istocie nie jest taka, na jaką wygląda. Na zewnątrz - największa baza dobroczynności, ale to, co się dzieje poza widokiem publicznym, często cuchnie. Polityka, głupota, zazdrość, grupy nacisku, łapówki, groźby, obiecanki... niech mi ksiądz wierzy, wszystko się miesza. Otworzyły nam się oczy, no nie, Frank?

- Jeszcze jak!

Richard potrząsnął głową zrozpaczony. Odludzie, na którym żył, sprawiło, że okazał się naiwny sądząc, iż chorym, głodującym, leżącym w agonii na wilgotnej ziemi Abagumy należy się coś więcej. Instynktownie bliżej przygarnął śpiące dziecko. Ponownie wstrząsnął nim chłód, gdy między głowami dwóch mężczyzn spoglądał, jak wyspa nabiera kształtu.

Ciągle jeszcze żując Sharkey prowadził samolot wzdłuż ciemnych stromych gór sięgających samego niemal brzegu morskiego. Czynił to z całkowitą pewnością siebie; góry dawały znakomitą osłonę, aczkolwiek większe zbliżenie nie wydawało się rozsądne.

W dali na morzu, na wschód od nich, płynął statek; bliżej migotały światła z kilku łodzi rybackich. Na wysokości trzech tysięcy stóp Sharkey skręcił spokojnie na północ i zostawił stromizny za sobą. Od tej strony góry opadały łagodnie, pokryte mokrymi teraz lasami i poprzecinane meandrami rzek. Poza granicą lasu ziemia była prawie całkowicie równinna i Richard wyraźnie odróżniał rodzaje upraw na poletkach wokół wiosek.

Zmierzali teraz ku środkowi wyspy, trochę przyspieszając. Koraliki świateł na drogach wśród plantacji zbiegały się na północnym zachodzie dając drgający różowawy poblask.

- Miasto Sao Tome - powiedział Sharkey. - Zawiadom ich Frank, gdyby nie wiedzieli o nas.

Izzard wezwał kontrolę i poprosił o zgodę na lądowanie. Wszystko odbywało się z nonszalancją i niedbale.

- Okey. Dzięki - zakończył rozmowę i skinął głową do Sharkeya. Po chwili powiedział:

- Schodź w dół. - Koła opadły z głuchym łoskotem.

- Schodź... Dwa tysiące stóp, sto siedemdziesiąt węzłów.

Sharkey kierował się na prosty jasny pas na zachodzie miasta. Izzard prowadził go dalej, ale teraz jego instrukcje były mniej nonszalanckie, bardziej zwięzłe, jakby to ich nerwy domagały się wreszcie szczegółów.

- Tysiąc pięćset stóp... - Betonowy pas ukazał im się nagle, wyraźnie widoczny między otaczającymi go urządzeniami świetlnymi. - Tysiąc stóp... pięćset... Klapy.

Trzydzieści stopni. - Teraz dziób samolotu znalazł się pośrodku pasa, a oni zaczęli dostrzegać szczegóły po obu jego stronach. - Trzysta - ostrzegł Izzard.

- Jest.

Klapy wychyliły się do sześćdziesięciu stopni. Niskie drzewa, pierścień zbiorników paliwa, zebra na pasie wskazująca miejsce zatrzymania się i czerwone błyski świateł sygnalizacyjnych. Położenie starej maszyny było dokładnie takie, jak trzeba. Sharkey pieszczotliwie spuścił koła na śliską od paliwa nawierzchnię. W porównaniu z Uziamą musiało mu się to wydawać dziecinną zabawą. Ze zgrzytem minęli kwadratową wieżę kontrolną, następnie skręcili i wolno kołowali na miejsce postoju.

Sharkey ziewając wyłączył silniki. - Co z dzieckiem? - spytał uwalniając się z pasów spadochronu.

- Jeszcze śpi.

- Szczęśliwy bękart. - Nagle wydał się znużony, sflaczały, stary. - Przepraszam, ojcze. Nie sądzę, aby to było najwłaściwsze wyrażenie. Miejmy nadzieję, że ktoś na nią czeka. W przeciwnym razie byłaby to próba doręczenia źle zaadresowanego listu, a to nie jest odpowiednia pora na zabawianie się w listonosza.

Lotnisko otaczały magazyny. Wokół tych, które były oświetlone, znajdowały się ciężarówki. Na prawo i lewo od przedpola hangaru stało kilka dwupłatów podobnych z daleka do komarów. Z tyłu odbywało się tankowanie DC 4, a jeszcze dalej ładowano dwie constellation.

Upał był nie do zniesienia. Richard ruszy! za Sharkeyem i Izzardem. Dziecko znowu się obudziło, ale choć nie płakało, czuł, jak bardzo naprężone było to małe ciałko. Bocznymi drzwiami weszli do głównego budynku, a tam zaskakująca jasność sprawiła, że Richard musiał zasłonić oczy. Korytarzem, z którego ścian łuszczyła się farba, Sharkey poprowadził ich do posterunków granicznego i celnego, od których oddzielały ich dwie barierki: przy pierwszej odbywała się kontrola paszportowa, przy drugiej celna. Przy obu stały grupki ludzi. Ich rozmowy i głosy umundurowanych funkcjonariuszy zagłuszał szmer zawieszonego u sufitu wentylatora.

Sharkey kiwnął głową do śniadego mężczyzny w mundurze, ale bez czapki, który w odpowiedzi blado się uśmiechnął. Doszli do barierki kontroli paszportowej. Załogi samolotów nie miały oddzielnych przejść ani żadnych przywilejów, ale znajoma twarz zastępowała wszelkie dokumenty.

- Constellation - powiedział Sharkey uprzejmie, jak gdyby ta nazwa stanowiła przepustkę. - Zjednoczona Kościelna Pomoc Charytatywna, Uziama.

Mężczyzna ostemplował przedstawione mu dokumenty bez czytania.

- Okey.

Sharkey dodał do tego zwycięski uśmiech.

- Czy nigdy nie odpoczywasz, amigo?

Funkcjonariusz pokazał zepsute zęby i przymrużył niewiele rozumiejące oczy.

- Dobry lot?

- Doskonały.

Sharkey już minął barierkę, za nim Izzard, gdy funkcjonariusz zatrzymał ich.

- A pozostali? - wskazał na Richarda i dziecko.

- Są z nami.

- Nie załoga. - Mówił z portugalskim akcentem, słownictwo miał ograniczone. - Nie to samo, jak wy...

Paszport? - spytał Richarda, przyglądając się jego odstraszającemu ubraniu.

- Mniejsza z tym - wtrącił Izzard. - To ksiądz, a dziewczynka jest...

- Ksiądz? - w głosie kryła się nieufność.

- Tak, ksiądz. Co znowu, amigo} - dorzucił Sharkey.

- Wiesz, co tam się dzieje. Dali mu przepustkę Caritasu, ale zrezygnowali z reszty, i ty to musisz także zrobić. - Nie próbując być subtelny, wyciągnął kilka banknotów i przesunął je przez ladę. - Trudno ich wziąć za turystów, amigo.

Spójrz tylko!

Mężczyzna wzruszył ramionami. Pieniądze załatwiły sprawę lepiej niż cokolwiek innego.

- Okey - powiedział i przepuścił Richarda.

- Idiota - mruknął Sharkey, gdy już znaleźli się po drugiej stronie.

Cło było krótką formalnością. Sharkeya i Izzarda powitano skinieniem głowy. Tylko Richarda Portugalczyk z kręconymi włosami, ciemnym źle ogolonym zarostem i z papierosem między zębami spytał: - Coś do oclenia?

- Ma tylko pusty brzuch... - powiedział za niego Sharkey. - Adeus. Do zobaczenia jutro, dobra?

Za ostatnią barierką oczekiwała na nich młoda kobieta z zarumienionymi policzkami. Na fartuchu miała identyfikator: Susan Gable, Fundacja „Ratujcie Dzieci”.

- Czy przylecieliście constellation z Uziamy? Tym samolotem, który właśnie lądował? - z prostotą przyjęła potwierdzenie Izzarda. - A więc to jest Marcia? Marcia Emezie?

- Istotnie.

- Biedactwo. - Delikatnie połaskotała dziecko w podbródek, uśmiechając się do maleńkiej pomarszczonej twarzyczki. - Cześć, skarbie, cześć, Marcia. Wkrótce ułożymy cię w łóżeczku i skończy się twoja bieda. - Energiczny głos wzbudzał zaufanie do jej skuteczności. - Ile ma lat? - spytała Richarda.

- Dwa, może mniej. Wszystko, co o niej wiadomo, jest na przywieszce na nadgarstku.

- Biedactwo - powtórzyła kobieta.

Uwolniła Richarda od dziecka z profesjonalną zręcznością. Marcia Emezie z Ogua Ngwa. Lepiej oznakowany był bagaż podróżnych, czekających obok. Nie wszystkie loty miały na celu pomoc dla głodujących.

W Sao Tome życie toczyło się normalnie. Ludzie spoglądali obojętnie, nic nie wiedzieli o głodujących dzieciach unoszonych w niemej prośbie na wysoko wyciągniętych rękach przez oszalałe z rozpaczy matki z Abagumy. Nie zdawali sobie sprawy, że nie są bez winy, gdyż nic ich nie wzruszało; nieszczęścia nie zdarzają się gdzie indziej, jeśli już - to mnie i mojej rodzinie, nigdy dalej niż w sąsiedztwie.

W drodze do wyjścia Sharkey spytał pannę Gable:

- Weźmiemy taksówkę, może panią podrzucić?

- Dziękuję, ale mam samochód.

Wieczór był cichy i wilgotny. Ktoś wynurzył się z ciemnego kąta i podszedł do Sharkeya.

- Chcesz zegarek, kapitanie?

- Zwiewaj!

Przed Richardem otwierał się nowy świat.

- A zatem dobranoc - powiedziała panna Gable.

- Życzę wszystkim dobrej nocy.

Jej volkswagen stał przy krawężniku. Za kierownicą siedział szofer bez marynarki. Izzard otworzył drzwi i panna Gable zanurzyła się w wozie tuląc dziecko i jeszcze raz uśmiechnęła się na dobranoc.

W chwilę później spoglądali za odjeżdżającym samochodem, a Richard mimo śmiertelnego znużenia poczuł przelotny ból straty. Wsiedli do pierwszej z oczekujących w kolejce taksówek - starego chevroleta ze zgniecionymi zderzakami. Sharkey podał kierowcy adres. Siedzieli ramię przy ramieniu, a wpadające przez szyberdach powietrze owiewało ich twarze; było gorące nawet po zwiększeniu prędkości. Trochę dalej minęli wojskowy posterunek kontrolny. Wzdłuż szerokiej drogi ciągnęło się na długości blisko pół mili wysokie ogrodzenie z drutu, strzeżone przez patrole wojskowe. Za ogrodzeniem, w głębi, stały gęsto budynki magazynowe, ponad nimi wzbijał się w powietrze samolot.


Richard obejrzał się za siebie. Przy drodze stały podwójne rzędy palm z pióropuszami liści wyglądającymi jak znieruchomiałe rozpryski szrapneli. Lotnisko pozostało daleko za nimi, mijali teraz tonące w mroku uprawy zbóż i kanały melioracyjne. Ale nie trwało to długo, znaleźli się w stolicy szybciej, niż Richard oczekiwał. Najpierw nędzne przedmieścia, gdzie wszystko było ohydne, a potem wspaniałe kolonialne domy ze sztukaterią, stojące przy alejach w centrum miasta.

- Tonie jest Hilton - powiedział Sharkey. - Wynajmujemy z Frankiem pokój w pensjonacie. Znajdzie się w nim i miejsce dla księdza, niekrępujące. W każdym razie nie znalazłby ojciec gdzie indziej niczego dla siebie i to nie dlatego, że jest noc. Sao Tome to tylko trzeszcząca w szwach przerośnięta wioska.

Objechali jakiś pomnik i znaleźli się na nieoświetlonej ulicy.

- Jeszcze jedna sprawa - teraz odezwał się Izzard.

- Jak u księdza z gotówką?

Richard rozstał się z dumą w czasie przeszłym dokonanym. Teraz uśmiechnął się posępnie i ze wzruszeniem ramion przyjął pomoc. Upadał ze zmęczenia.

Sharkey zachichotał, a potem zdecydowanie zwrócił się do kierowcy:

- Tutaj, chłopie! Na prawo! Tutaj, tak... tak.

Richard podążył za Izzardem i Sharkeyem. Jak przez mgłę widział jasno oświetlony gwiazdami fronton domu, wejście przez werandę i ćmy oszalałe w świetle latarni na murze. Taksówka z warkotem znikała w głębi drogi. Izzard pierwszy znalazł się na schodach prowadzących na werandę i przytrzymawszy nogą otwarte drzwi przepuścił Sharkeya i Richarda do środka. W korytarzu było ozdobne lustro, bambusowe krzesła i kilka roślin doniczkowych o grubych liściach; w powietrzu unosiły się korzenne zapachy.

- To tylko pierwsze piętro - powiedział Sharkey przyglądając się Richardowi.

Schody skrzypiały. Pokój miał kształt litery L; był nieporządny i panował w nim zaduch. Szafa, komoda, dwa łóżka i kanapa, wiszący krzywo na jednej z pustych ścian kalendarz z aktami kobiecymi, jakaś popstrzona przez muchy litografia na drugiej. Sharkey rozsunął szeroko żaluzje.

- Do dyspozycji księdza łóżko z lewej strony.

- Wystarczy mi kanapa - Richard potrząsnął głową.

- Łóżko - nalegał Sharkey. - Niech ksiądz się nie sprzecza, na litość boską, nie o trzeciej rano. Nie dość księdzu kłopotów?

Richard szybko opadał z sił. Zachrypł.

- Jeśli pan sobie tego życzy - powiedział cicho.

Miał wrażenie, że łóżko unosi się na jego spotkanie, gdy padł na stary materac, spod którego sterczały sprężyny. Było to niewątpliwie najwygodniejsze posłanie, z jakiego kiedykolwiek korzystał. Natychmiast usnął i nie czuł, jak Sharkey rozsznurowuje i ściąga mu zabłocone buty, a potem zawiesza moskitierę.

Gdy się obudził i zobaczył padające pod kątem promienie poranka, nie od razu się zorientował, gdzie jest. Potrzebował paru nieprzytomnych chwil, zanim zdał sobie sprawę z minionych ostatnich dwudziestu czterech godzin i dopasował puzzle układanki. Usiadł sztywno i objąwszy rękoma zgięte kolana pozostał zgarbiony, bez ruchu, jakby pielęgnował ranę. Myśli kłębiły mu się w głowie, ale nie zważał na świsty i chrapanie Izzarda ani półnagiego Sharkeya.

Kałem oka zauważył, że coś położono mu na nocnym stoliku. Przeczytał:

Jeśli ojciec zechce wyjść, zanim wstaniemy, proszę się z nami nie liczyć. Śpimy jak po pijatyce. Łazienka jest z drugiej strony korytarza, proszę skorzystać z mojej żyletki i wszystkiego, co się tam znajduje. Bary są przy głównej alei. Powodzenia! I proszę wrócić, jeśli będzie to ojcu odpowiadało. Zawsze mile witamy. Sharkey.

Na stole leżała elektryczna maszynka do golenia, a pod nią jak pod przyciskiem kilka banknotów. Mile zdziwiony Richard przeliczył pieniądze - tysiąc escudo. Księża zwracali się o jałmużnę częściej niż inni ludzie, ale niespodziewana życzliwość wzruszyła go. Przez dłuższą chwilę przyglądał się rozchylonym ustom Sharkeya i jego grubym rysom, po których trudno by się domyślić, jakim jest człowiekiem. W końcu wstał, wziął golarkę i cicho poszedł do łazienki, gdzie się ogolił i wykąpał pod prysznicem.

Gdy założył brudne ubranie, uczucie świeżości trochę się przytępiło. Zaczęło mu się kręcić z głodu w głowie. Tamci jeszcze spali, gdy wrócił do pokoju, by sprawdzić i zapamiętać nabazgrany w ostatniej chwili dopisek: Nasz adres: Rua da Veronica 12.

Nie znalazł nic do pisania. Podziękowanie musi więc poczekać. Schował pieniądze do kieszeni i zszedł na palcach po schodach. Na ulicy strząsnął błoto z butów i skierował się w stronę centrum. Było ciepło, a w powietrzu unosił się zapach rozpulchnionej ziemi. Nie widział ludzi, tylko parę bezpańskich psów szukało w śmieciach resztek pożywienia. Stojące blisko siebie domy o krzywych okiennicach, pokrytych łuszczącą się wyblakłą farbą, zapomniały już o czasach świetności. Jedynymi oznakami życia były nalepione ogłoszenia „Pokój do wynajęcia”.

Na głównej alei już coś się działo, ale wszyscy, i rowerzyści, i piesi, i trąbiące klaksonami autobusy, poruszali się wolno, jakby przygotowując się do upału, który miał dopiero nastać. Richard znalazł bar po pięćdziesięciu jardach spaceru. Wybrał jeden z bocznych stolików i zamówił jajka i kawę u apatycznego ciemnoskórego kelnera. Było za wcześnie na tłok, ale nie znajdował się tu sam. Przychodzili tutaj pracownicy biur, urzędnicy bankowi, niżsi funkcjonariusze państwowi, wymięte ubrania wyróżniały ich jak mundury. Podczas gdy on jadł żarłocznie, tamci popijali leniwie kawę, palili papierosy i czytali gazety z wynikami meczów piłki nożnej w dalekiej Europie.

Minęła ósma, kiedy kupił papierosy i wyszedł. Nieoczekiwanie ogarnęło go poczucie winy i nerwowy pośpiech. Środkiem alei biegły rabaty kwiatowe, a stojące na każdym skrzyżowaniu kamienne pomniki generałów i admirałów przypominały o obecnym porządku. Zatrzymał taksówkę. Nie mówił po hiszpańsku, a z portugalskiego znał tylko podstawowe słowa, ale było to lepsze niż nic. Pokazał kierowcy swoją przepustkę Caritasu i z trudem poprosił go o zawiezienie do miejscowego biura organizacji.

- Czerwony Krzyż - zaproponował kierowca przestudiowawszy przepustkę. Wprawdzie Międzynarodowy Czerwony Krzyż zawiesił loty z pomocą, ale Richard nie zaprotestował i energicznym skinieniem głowy zgodził się. Adresy, kontakty, znajomości - wszystko to wydawało się łatwe, ale kiedy już kierowca zaczął szarpać dźwignię zmiany biegów, Richard nagle zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa porażki i ta świadomość była jak uderzenie obuchem w głowę. „Dlaczego właśnie ojciec? Ojciec nie ma szansy. Żadnej szansy” - w jasnym świetle poranka przypomnienie ostrzeżeń Amerykanina spłynęło na niego chłodem. Krążąc później od biura do biura musiał uznać, że sprawdza się ta przepowiednia.

Wszędzie mógł wejść, wszędzie spotykał się ze współczuciem, ale też wszędzie nękała go zapowiedź niepowodzenia. Czasami przyjmowano go od razu, czasami musiał beznadziejnie długo czekać. Opuścił biuro Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z pakietem nazwisk i adresów organizacji i po kolei wszystkie odwiedził. Nie było sekretarza lub jego zastępcy, który by nie przyjął go w ciągu następnych paru godzin albo nie wyraził życzliwego zainteresowania. Niestety - z żalem stwierdzano, że jego propozycje nie wchodziły w grę. I księża, i działacze laiccy - bez względu na swój status - reagowali jednakowo. Zmieniały się biura, różne były akcenty i narodowości, ale odpowiedzi takie same. Tego, czego by Richard oczekiwał, nie można było zorganizować szybko, jeśli nawet było to wykonalne. Ograniczenia transportu lotniczego, konieczność specjalnego pakowania zapasów, całkowity brak połączeń komunikacyjnych z regionami dotkniętymi głodem. Wszystko to trzeba brać pod uwagę i tak dalej, i tak dalej.

Niejeden raz musiał trzymać się w ryzach, aby nie wybuchnąć. Łatwiej by mu było znieść otwartą niechęć. Przerażała go urzędowa cyniczna grzeczność ludzi, których zadaniem było udzielanie pomocy. Zlany potem, próbował w kolejnych interwencjach przedstawić nowe argumenty, nowe punkty widzenia, nadaremnie. Jego pesymizm rósł. Abaguma?... Było wiele takich miejsc jak Abaguma.

- Niech ksiądz sobie wyobrazi - powiedział jeden z owych ludzi potęgując jego rozdrażnienie - że nawet nie prowadzimy rejestru tego, co się dzieje na lądzie. A może ksiądz sądzi, że z jakiegoś powodu torpedujemy pomoc tam właśnie skierowaną? Nie, proszę księdza, cała ta pomoc to akt międzynarodowej manipulacji. I jeśli ksiądz jest innego zdania, to albo dlatego że jest naiwny, albo po prostu nie orientuje się.

Niemające odpowiedniego personelu biura były oblegane przez dziennikarzy i załogi samolotów. W tłumie interweniujących, uzbrojonych w poważne argumenty, Richard wpadał w rozpacz. Coraz ostrzej domagał się uwagi i bardziej energicznie udowadniał swoje racje, nie mógł się jednak łudzić w nieskończoność. Z każdą nową interwencją przekonywał się, że Amerykanin miał rację. Zdarzało się, że w dusznym powietrzu zatłoczonych pokoi sam zaczynał się wahać, gdy pamięć Abagumy wypełniała mu wszystkie myśli i kontrolowała wypowiedzi.

- Jak ojciec tam wróci? - spytał flegmatyczny, blady Szwed. Richard potrząsnął głową. Jak i kiedy wrócić - ten problem stanowił część jego niepowodzenia. W bolesnym strapieniu wszedł do najbliższego baru i wypił lodowate, pieniące się piwo. Jeśli chodzi o próby zdobycia pomocy dla Abagumy, nie miał już nadziei. Nazwiska i nazwy instytucji z listy Czerwonego Krzyża zostały wyczerpane i nie było już gdzie się zwrócić. Odstąpione mu łóżko i trochę podarowanej gotówki - oto co osiągnął przez swój przy jazd; jakby ktoś szydził z jego wysiłków.


Nie miał zamiaru rozczulać się nad sobą. Opróżnił szklankę do dna i wyszedł w palący upał wczesnego popołudnia, zgnębiony bezmierną samotnością i niemocą. Poniósł porażkę i nie było na to rady.

- Hej, ojcze! - Po drugiej stronie ulicy stał Sharkey.

Przysadzista postać i nosowy głos - nie można było się pomylić.

Richard uniósł ramię w posępnym powitaniu. Sharkey odczekał, aż przejedzie samochód, i pospiesznie przeszedł jezdnię.

- Szukaliśmy księdza.

- Doprawdy?

- Z Frankiem. Mamy wiadomość; wygląda na to, że pasuje dla księdza.

- Co ma pan na myśli?

- Zaraz powiem, ale nie w tym gorącu. - Sharkey ujął go za ramię i poprowadził z powrotem do baru. - I jak poszło?

- Nic nie załatwiłem.

- Absolutnie nic?

- Co z tą wiadomością?

- Niech mnie ksiądz nie pogania. - Sharkey spojrzał przeciągle. - Nie ma pośpiechu. Napije się ksiądz piwa?...

Zaintrygowany Richard skinął głową. Podeszli do stolika i usiedli. W niskich promieniach słońca budynki naprzeciw rzucały długi cień, czarny jak drukarska farba.

- A zatem?

Sharkey wytarł pianę z warg.

- Powiedziano mi o wolnym samolocie.

Richardowi zaparło dech, ale odezwał się obojętnie, z niedowierzaniem.

- Gdzie?

- Co więcej, jest załadowany po brzegi.

- Słuchaj pan, jeśli to ma być żart...

- Ależ nie.

Chwila wahania nabrzmiała podejrzliwością.

- A więc musi być w tym jakiś podstęp.

- Nie podstęp, raczej przeszkoda - ale stosunkowo niewielka. Jednakże nie podstęp.

Tym razem Richard milczał dłuższą chwilę, zanim spytał:

- Gdzie on jest?

- W Escobarze. Około dziewięćdziesięciu mil na zachód. To sąsiednia wyspa - dodał widząc, jak Richard marszczy czoło.

- A co to za przeszkoda?

- Pilot jest chory. Gorączka.

- Jaki typ samolotu?

- Anson albo DC 3 - nie jestem pewien.

- Do kogo należy?

- Do jakiejś prywatnej organizacji charytatywnej.

- Prywatnej?

- Nie znam jej nazwy, ale wszystko na to wskazuje, że sprawa jest czysta. W Escobarze znajduje się zapasowe lotnisko wykorzystywane, gdy zachodzi jakaś pilna potrze ba, i pilot lądował tam wczoraj wieczór.

Zapadła cisza, Richard dalej przyglądał się Sharkeyowi. Nagle w jego spojrzeniu odmalowała się podejrzliwość.

- Nazbyt pomyślne, aby było prawdziwe.

- Ależ to prawda. Wszystko w porządku. Święta prawda.

- Skąd pan wie?

- Wiadomość jest nieoficjalna, ale na facecie, który mi o tym mówił, można polegać na sto procent.

- Co to za ładunek?

- Ksiądz chciałby wszystko wiedzieć. Czy mam także podać dokładne źródło wiadomości? - Przez chwilę wydawało się, że Sharkey się rozgniewał. Pochylił się jednak i powiedział: - To nie broń, jeśli o tym ksiądz myśli.

Richard zapalił nerwowo papierosa. Nie mógł uwierzyć, by była to dla niego szansa. Nie tym razem.

- Proszę posłuchać - ponownie odezwał się Sharkey.

- Proszę mnie wysłuchać! Przed tygodniem lądował na Sao Tome C 46, który sprzedano na licytacji najlepszemu oficerowi, wraz z ładunkiem.

- Co to ma do rzeczy?

- Ładunek tego samolotu nie różni się zbytnio, z wyjątkiem celu dostawy. Jest to prawdziwa akcja pomocy zorganizowana przez prywatnego sponsora z Wielkiej Brytanii. Nie ma on tutaj swojego przedstawicielstwa. Czy ksiądz mnie rozumie? Nie ma go kto tutaj pilotować!

- Uderzył w stół palcem. - Samolotów brakuje, ojcze.

Ktoś będzie chciał z pewnością zwędzić ten, o którym mówię, i to migiem. Chce ksiądz usłyszeć moją radę? Na miejscu księdza ruszyłbym tam, ruszyłbym z kopyta.

Richard przejechał palcami po policzkach. Ręce mu się trzęsły.

- Jak można dostać się do Escobaru? Statkiem?

Sharkey skinął głową.

- Nocnym promem.

Czekał, rozumiejąc ostrożność księdza, który doświadczył już dość rozczarowania po przyjęciu błędnych założeń. A jednak czuł, że powinien szybko się zdecydować. Polubił go.

- Co ksiądz ma do stracenia? Daremna podróż? Ale w Sao Tome poza nadzieją załapania się na lot do Uziamy na nic nie można liczyć.

Wyglądało na to, że ksiądz utracił zdolność podejmowania decyzji, i Sharkey wykorzystał ostatni argument.

- Anson czy DC 3 - oba doskonale nadają się do zrzutów z powietrza. Nigdy ksiądz sobie nie wybaczy, jeśli tam nie pojedzie. Pilot będzie pewno potrzebował paru dni, by uporać się z gorączką, ale gdy już mu się to uda, te zapasy mogą stać się prawdziwą manną z nieba.

Prom wypływał o siódmej. Richard wrócił z Sharkeyem na Rua da Veronica i zebrał swoje rzeczy, po czym na nalegania pilota poszli obaj do restauracji.

- Chodzi o to, abym się upewnił, że ksiądz może jeść i je.

Nadzieja zbyt często waliła Richarda pałką po głowie, ale entuzjazm Australijczyka był zaraźliwy. Można powiedzieć, że nastrój Richarda wbrew jego woli poprawił się. Było mnóstwo niewiadomych, toteż usiłował bronić się przed nadmiernym optymizmem. Od chwili opuszczenia Abagumy wszystko było grą losu. W jednym jednak punkcie przyjął bardziej optymistyczny wariant niż Sharkey, i kiedy o tym myślał, przeżywał falę podniecenia.

Minęło dobrych parę lat, ale gdyby zaistniała taka potrzeba, mógłby pilotować samolot.

ROZDZIAŁ CZWARTY


Ujrzał Escobar w szarym blasku wczesnego świtu. Była to maleńka wulkaniczna wyspa w kształcie pięści zanurzonej do połowy w wodzie. Był prawie sam przy nadburciu, gdy ukazała się jego oczom i zaczęła nabierać barw. W gruncie rzeczy na statku oprócz niego znajdowało się tylko kilkunastu pasażerów, większość stanowili świeżo powołani do wojska młodzi żołnierze, markotni po opuszczeniu domu.

Ponury, leciwy parowiec trzeszczał w szwach, jakby podczas dziesięciogodzinnej żeglugi obluzowały mu się wszystkie nity. Pod pokładem hałas i duchota były nie do zniesienia, toteż Richard spędził noc wraz z innymi na pokładzie. Na krótko udało mu się zasnąć, ale obudził się o czwartej rano i od tego czasu z niecierpliwością wypatrywał Escobaru. Na niebie był ruch. Przelatywały nad nimi liczne samoloty, a gdy tuż przed świtem zobaczył nadlatującą z południa constellation, pomyślał, że może wraca po ryzykownych przygodach z Uziamy.

- Coś księdzu powiem - zwrócił się do niego Sharkey, żegnając go na nabrzeżu Świętego Tomasza podniesionym w górę palcem. - Może czekać księdza długa droga, ale będzie to przynajmniej droga prosta.

Jutrzenka spowiła świat różowym światłem, ale wyspa ukazała się w zieleniach. Zabudowania nabrzeża tłoczyły się na małej przestrzeni: betonowy pomost wystający z wody wąskiej zatoki i parę niskich budynków. Gdy parowiec przybijał do mola, nie było oczekujących go tłumów - zaledwie kilku miejscowych robotników, którzy mieli rozładować statek, i niechlujny sierżant witający poborowych.

Zszedłszy na molo Richard odruchowo zwrócił się po hiszpańsku do czekającego na swych żołnierzy sierżanta.

- Gdzie są tutaj samoloty - un aeroplano?... - Pomagał sobie gestami. - Nie wojskowe. Samolot, którego pilot zachorował dwa dni temu. Enfermo, tak...

Brązowe oczy przyglądały mu się bez zainteresowania.

- Samolot? - ton nie był zachęcający.

- Tak.

Poborowi zaczęli tworzyć szereg. Sierżant skinieniem głowy wskazał na nabrzeże.

- Proszę tam spytać - Richard zrozumiał wskazówkę.

Poszedł ciągnąc swój wydłużony cień. Na końcu mola, gdzie znajdowała się strażnica, oddał bilet.

Wzdłuż brzegu stało kilka domów, sklepów i bar, do pirsu przycumowano sporo łodzi rybackich. Między kamiennymi płytami chodnika rosły chwasty. W jednym z domów rozpadł się drewniany balkon. Poza starą kobietą, zamiatającą między stolikami rozstawionymi przed barem, nie dostrzegł nikogo. Kobieta powiedziała coś do niego, a jej głos był zgrzytliwy jak piłowanie drzewa.

- Czy mówi pani po hiszpańsku? - spytał ją.

- Hiszpański, nie. - Słowom towarzyszył uśmiech bezzębnych ust. - Ale rozumiem. - Wyprostowała się. - Czego pan sobie życzy? - spytała po portugalsku.

Richard spojrzał na ciemną, pomarszczoną przez słońce twarz. Nie sądził, by mogła mu pomóc, tym bardziej, że znaczenia słów w języku portugalskim zaledwie mógł się domyślać.

- Jak daleko stąd do lotniska?

- Na Escobarze nic nie jest daleko.

- A więc ile?

- Dwa kilometry.

Minął go oddział poborowych z zawieszonymi na rzemieniach karabinami, które rytmicznie uderzały w zrolowane pod tornistrami koce.

- Którędy?

Kobieta wskazała drogę, którą poszli żołnierze. Po czym zupełnie zaskoczyła księdza pytając: - Czy chodzi o samolot?

- Tak.

- O samolot czy o lotników?

- I o samolot, i o pilotów. - Richard poczuł przy spieszenie tętna.

- Lotników? Angielskich lotników?

- Właśnie.

Na Wyspach Świętego Tomasza wszyscy byli przyzwyczajeni do napiwków, kobieta najwyraźniej też tego oczekiwała, więc dał jej pospiesznie stueskudowy banknot.

- Gdzie oni są?

- Jeden ma gorączkę.

- Tak, ale gdzie są?

- Tutaj. Mają pokój w moim domu.

Richard odczuł zbyt wielką ulgę, by pomyśleć, że może go oszukiwać.

- Tutaj?

- Oczywiście.

- Chciałbym z nimi porozmawiać.

- Nie pan pierwszy.

Ta wiadomość poruszyła go, ale zdecydował, że nie będzie żądał szczegółów choćby ze względu na trudności z rozumieniem portugalskiego.

- Mogę z nimi pomówić? Tak?

- Pewnie. Oczywiście.

Zaprowadziła go do domu za barem, ale nie miała zamiaru wspinać się po schodach.

- Na górze - tyle powiedziała.

- Dziękuję.

Z głuchym tupaniem przeskakiwał po trzy stopnie krętych i stromych schodów. Był w połowie drugiego zakrętu, gdy otworzyły się drzwi na piętrze i wypadł z nich młody człowiek o gniewnym spojrzeniu.

- Czy musisz tak cholernie hałasować?

- Przepraszam, bardzo przepraszam - Richard za trzymał się w miejscu.

- Mam tu chorego, hałas mu nie pomaga...

- Wiem i jest mi przykro. Nie pomyślałem o tym.

Młody człowiek z bosymi stopami, w spodniach i bawełnianej koszulce przyjrzał mu się uważnie.

- Przynajmniej mówi pan po angielsku. Doskonale, więc kim pan jest i o co panu chodzi?

- Czy mogę wejść? Muszę coś wyjaśnić i...

- Dlaczego nie może pan zrobić tego tutaj?

- To zabierze trochę czasu.

Richard spostrzegł, że gniew młodego człowieka ustępuje, ale nagle jego wzrok znów stał się niespokojny.

- Nie mieliśmy z nikim żadnych zatargów.

- Kto mówi o zatargach?

- Wczoraj wieczorem był tu pewien facet.

- Skąd?

- Nie mam pojęcia. W sprawie DC 3.

A więc nie anson... - odetchnął i z trudem zachowując obojętność spytał:

- Czy ta dakota jest wasza?

Młody człowiek przytaknął. Był niespokojny i zajął stanowisko defensywne. Z każdą chwilą Richard czuł się bardziej pewnie.

- Czy mogę porozmawiać z pana przyjacielem?

- On nie czuje się dobrze.

- Może będę mógł pomóc. Wejdziemy do środka?

Młody człowiek przestępował z nogi na nogę.

- W porządku. Sądzę, że może pan wejść. - Jeszcze się wahał, ale wreszcie odsunął się i przepuścił Richarda przodem.

Pokój był prawie zupełnie pozbawiony umeblowania. Na jednym z dwóch przykrytych kocami łóżek leżał nieogolony, spocony mężczyzna, bez wątpienia w gorączce. Jeśli nawet zauważył wejście Richarda, nie dał tego poznać po sobie.

- Czy wezwaliście lekarza?

- Tutaj nie ma lekarza.

Richard podszedł do łóżka i dotknął rozpalonego czoła chorego.

- Cały czas jest w takim stanie?

- Różnie bywa. Gorączka to rośnie, to spada.

- Kiedy się zaczęło?

- Przedwczoraj wieczorem, zupełnie nagle. Byliśmy w górze, a on poczuł się tak źle, że nie miał siły dolecieć do Sao Tome. Potrzebował jeszcze pół godziny, ale nie dał rady.

- Dlaczego nie przejął pan sterów?

- Nie znam się na tym, to znaczy nie potrafię lądować.

Izzard zrobiłby to bez mrugnięcia okiem...

Chorym wstrząsnął dreszcz.

- Wszystko we właściwym czasie - wydusił z siebie przez zaciśnięte zęby. - Wszystko we właściwym czasie, Tony.

- Na pana miejscu odtransportowałbym go promem do Sao Tome. Wymaga lepszej opieki, niż pan może zapewnić.

- Myśli pan?

- Czy to nie oczywiste?

Coś zaszeleściło pod dachem. Richard rozejrzał się wokoło. Na łuszczących się ścianach rozlały się wielkie płaty wilgoci. Był gotów użyć wszelkich argumentów, by osiągnąć swój cel, ale nie kosztem chorego.

- Kim pan jest? - spytał ponownie młodszy pilot zdezorientowany.

- Księdzem, katolickim księdzem.

- Z Sao Tome?

- Jestem funkcjonariuszem organizacji pomocy humanitarnej, jeśli to pana interesuje. Wyjaśnię później.

Sądzę, że powinien pan jak najszybciej zdecydować, co zrobić z przyjacielem. Prom odpływa mniej więcej za godzinę.

- Nie wiem, co powinienem zrobić. Widzi ksiądz, Sam jest dowódcą. Sam Dunlop. Ja nazywam się Goddard, Tony Goddard. To długa historia, ale jesteśmy z Exeteru, w hrabstwie Devon. I widzi ksiądz, jak Sam jest w takim stanie, nic nie mogę zdziałać.

- Kto was sponsoruje?

- „Pomocna Dłoń”.

- Kto?

- „Pomocna Dłoń”. To grupa miejscowych biznes menów, którzy wystąpili z pomysłem. Wielu jednak zwykłych ludzi dało gotówkę na ten cel. Sam lata tylko w czasie weekendów, jest cholernie dobry. Ja miałem tylko parę lekcji, ale zgodziłem się wziąć udział w akcji, gdy wycofał się jeden nawigator. Startowaliśmy w Bristolu, a potem lecieliśmy głównie wzdłuż wybrzeża: Nantes, Porto, Gibraltar, Agadir, Port-Etienne, Bissau... Po dotarciu do Sao Tome mieliśmy oddać się do dyspozycji jednej z organizacji.

- Której?

- Najbardziej potrzebującej. - Wzruszył ramionami.

Samotność i komplikacje zdrowotne przyjaciela osłabiły jego zapał do szlachetnego przedsięwzięcia i młodzieńczą prostoduszność. Richard odczytywał jego nastroje jak otwartą księgę. Tuż pod skórą czaił się strach: w Exeter wszystko przedstawiało się zupełnie inaczej.

- Typ, który był tutaj wczoraj, nie chciał ładunku, tylko samolot - oznajmił.

- Handlarz bronią - stwierdził Richard.

Ale do Goddarda jakby to nie dotarło.

- Sądzę, że był Francuzem. Dopłynął tutaj czar terową motorówką. Proponował mi cztery tysiące funtów.

Chory nagle gniewnie zazgrzytał zębami.

- Czy wyśle go pan promem? - spytał Richard sprawdzając godzinę.

- Sądzę, że nie mam innego wyjścia. I chyba powinie nem z nim popłynąć. - Z roztargnieniem przeczesał palcami włosy. - Ale jest samolot... i jeśli Sam zostanie wyłączony z akcji na dłuższy czas, Bóg wie, co się stanie z ładunkiem. Na lotnisku jest tak zwana straż, nie mam jednak do nich za grosz zaufania. Gdybyśmy mieli stracić ładunek po całym tym wysiłku i wkładzie tylu osób...

- Nie należy rezygnować - powiedział Richard widząc w tym szansę dla siebie.

- Co takiego?

- Powinien pan go pilotować. Ruszyć się stąd.

- Powiedziałem księdzu, nie potrafię.

- Wobec tego proszę pozwolić mnie to zrobić.

- Księdzu?

Richard skinął głową, nie odrywając oczu od Goddarda.

- Ksiądz myśli o pilotowaniu?

- Właśnie.

- Przecież rozmawiam z księdzem?

- Jestem księdzem, ale służyłem w lotnictwie. Kilka pierwszych zębów zjadłem na dakotach.

Goddard szybko na niego spojrzał.

- Jako pilot?

- Zapewniam, że nie w roli kapelana.

Zaskoczony Goddard pomachał niedowierzająco rękoma.

- To tak jak z rowerem - oznajmił Richard. - Na uczyć się, a pozostanie do końca życia.

- Mamy pomyślny wiatr - zaskrzeczał Dunlop rzucając się na łóżku. - Pomyślny wiatr, Tony. Mamy pomyślny wiatr.

Goddard zatrzepotał palcami.

- Przecież Sam nie potrzebuje statku, skoro ksiądz może pilotować samolot... Czy ksiądz naprawdę może pilotować? To znaczy, czy to nie jest jakiś szalony pomysł?

- Jeśli o mnie chodzi, to nie ma w tym nic szalonego.

Goddard przyglądał mu się badawczo.

- Jak długo trwa podróż promem?

- Dziesięć godzin.

- W takim razie...


- Proszę posłuchać - przerwał mu Richard. - Nie powiedziałem wszystkiego i jeśli będzie pan czekał, aż przedstawię moje plany, parowiec odpłynie bez pańskiego przyjaciela. On potrzebuje jak najszybciej lekarza.

- Ale lot do Sao Tome trwa tylko pół godziny. Do licha, nie można tego porównywać.

Richard westchnął głęboko.

- Wcale nie mówiłem o locie do Sao Tome. Nie to miałem na myśli.

- Gdzie zatem chce ksiądz polecieć? - Upłynęła długa chwila, zanim Goddard zadał to pytanie.

- Do miejscowości o nazwie Abaguma. Nie słyszał pan o niej, ale to jest w Biafrze.

- A my mieliśmy zostawić ładunek w Sao Tome. Nie moglibyśmy polecieć bezpośrednio do Nigerii. Obowiązują nas przepisy. Na lot do Biafry trzeba zgody i hasła pozwalającego na lądowanie...

Goddard przerwał zdumiony, że Richard o tym nie wiedział.

- Nie będzie lądowania.

- Nie będzie? - prychnął ironicznie. - Przykro mi, ale zawsze byłem słaby w rozwiązywaniu zagadek.

- Zrzucimy wasz ładunek z powietrza. I wtedy wróci my do Sao Tome.

Goddard wolno potrząsnął głową.

- Ksiądz nie mówi tego poważnie...

- Ależ tak, nigdy nie byłem bardziej poważny.

Tymczasem Dunlop zadygotał i zaczął głośno szczękać zębami.

- Abaguma jest moją parafią i ludzie umierają tam z głodu - wyjaśniał dalej Richard. - Znajduje się tam obóz uchodźców pozbawiony żywności i szpital misyjny bez leków. O tej porze roku nie można się tam dostać samochodem i nie ma także lądowiska. Jedyny sposób dotarcia to samolot, z którego można by dokonać zrzutu.

I właśnie wasz samolot nadaje się do tego. Sao Tome nic nie mogło oferować Abagumie. Wczoraj krążyłem po mieście i nawojowałem się do syta, żadna z organizacji charytatywnych nie może pomóc.

- Komitet „Pomocnej Dłoni” mocno przestrzegał, żebyśmy się w coś nie wplątali - niepewnie wykrztusił Goddard.

- O Boże! - wybuchnął Richard. - Wygląda na to, że umierający się nie liczą. Po co właściwie przylecieliście tutaj?

- To niesprawiedliwe.

- Świat jest niesprawiedliwy. - Szybko spojrzał na zegarek. - Chce pan, aby Dunlop odpłynął, czy nie? To od pana zależy. Jeśli znajdzie sie na promie, wieczorem doczeka się pomocy lekarskiej.

- Nie chce go pan dostarczyć samolotem?

- On przeżyje - warknął Richard - ale ci w Abagumie nie mają szansy. A jak nie oderwiemy tego samolotu od ziemi możliwie najszybciej, zobaczy pan, że zostanie wy czyszczony do cna. Jeśli go nie obrabują, to będą pana napastować handlarze bronią. - Zamilkł widząc, że Goddard pogubił się zupełnie i nie wie, co robić. Nie miał jednak z tego powodu wyrzutów sumienia. Moralność stała się funkcją celu.

- Wystartuję waszym samolotem, a potem wyląduję, gdzie pan zechce, ale pod warunkiem że pośrodku będzie Abaguma.

- Nie lubię, jak ktoś przystawia mi pistolet do głowy - odparł Goddard.

- Nie mam wyboru.

- Pomyślny wiatr - zatrząsł się znów Dunlop. Twarz miał mokrą od potu. Goddard wytarł ją ręcznikiem.

-


- Nie mam wyboru - powtórzył Richard. - To kwestia życia i śmierci. Lądowanie w Sao Tome niewątpliwie oznaczałoby ruszenie całej tamtejszej biurokracji i opóźnienie akcji. - Stanął na środku pokoju. - Czyżby pan nie rozpoznawał głosu wzywającego pomocy?

Goddard wyprostował się, jakby zawstydzony.

- Byłbym gotowy pomóc jako nawigator.

- A więc do roboty - powiedział Richard stanowczo.

- Do roboty, na miłość boską... Decydując się przylecieć tutaj z Dunlopem, zrobiliście to z całym zapałem, nie oglądając się na konsekwencje.

Przenieśli zawiniętego w koce Dunlopa na statek. Kapitan z cygarem w zębach obiecał, że wezwie lekarza natychmiast po przybyciu do portu. Richard napisał krótki list do Sharkeya na Rua da Veronica: Wiadomość potwierdziła się. Dzięki za wszystko. Pełne sprawozdanie jutro, kiedy mam nadzieję was zobaczyć. Wszystko to zostało zrobione w pośpiechu, na dziesięć minut przed wypłynięciem, i nawet nie czekali, by zobaczyć, jak statek odbija od nabrzeża. Dunlop nie był w stanie docenić tego postępowania.

Droga na lotnisko wiła się między plantacjami bananów. Zostawiali za sobą mokry las, który już zaczynał falować, nagrzewany promieniami wschodzącego słońca. Niebawem ukazało się lotnisko. Nie miało hangarów ani warsztatów, od południa wznosiło się kilka długich, pokrytych blachą baraków, skupionych w cieniu grupy drzew palmowych. Trudno się dziwić, pomyślał Richard, że poborowi byli tacy zgryźliwi - ktoś musiał ich ostrzec, że czeka ich tutaj głucha cisza i samotność. Goddard, jakby czytający w jego myślach, powiedział nagle:

- Podobno nasza dakota była pierwszym od pięciu miesięcy samolotem, który lądował na Escobarze.

Jeśli miał jakieś złe przeczucia, to ich nie okazywał. Richard pomyślał, że Goddard odczuł chyba ulgę, tym bardziej że decyzja została na nim wymuszona. Jeśli chodzi o samolot, to był autentycznym amatorem i nie potrafił odpowiedzieć na szczegółowe pytania Richarda. Jednakże całkiem dokładnie powtarzał informacje przekazane przez Dunlopa:

- Mając dodatkowy rezerwuar paliwa samolot może przelecieć 1700 mil. Przed dwoma dniami startowali z pełnymi zbiornikami z Sassy z zamiarem odbycia lotu do odległego o pięćset mil Sao Tome.

- Tak że mamy paliwo na około 1200 mil?

- Może trochę więcej.

Tysiąc dwieście, mniej więcej... Było tego na styk i nie mogli ryzykować zboczenia z trasy.

- Co się składa na ładunek?

- Głównie ryż i kukurydza.

- W workach?

- Tak.

- A leki?

- Są w skrzyniach, także koncentraty żywności.

- Musimy więc przepakować je ze skrzyń do worków, aby miękko spadały na ziemię - wyjaśnił Richard.

- W skrzyniach wszystko roztrzaskałoby się w drobne kawałki, nawet na podłożu miękkim jak gąbka.

Rozmawiali o tym, zanim jeszcze Dunlop znalazł się na pokładzie promu. Teraz, zbliżając się do lotniska, zobaczyli DC 3 z wielkim napisem POMOCNA DŁOŃ wymalowanym białą farbą na kadłubie. Nie było śladu wartowników, dopiero po chwili wyszło z baraku kilku żołnierzy w koszulach z podwiniętymi rękawami, wśród nich sierżant, który zwrócił się z jakimś zapytaniem do Goddarda. Ten spojrzał bezradnie na Richarda.

- Myślę, że pyta o Dunlopa - domyślił się Richard.

- Może pan mu odpowiedzieć?

- Postaram się.

Richard zrobił, co mógł - sierżant zrozumiał i kiwnął głową. Zachęcony tym, powiedział mu, mozolnie szukając słów, że wkrótce po przepakowaniu części ładunku, wystartują z Goddardem. Wydawało się, że sierżant zrozumiał z tego mniej, niż był gotów przyznać się w obecności żołnierzy, gdy jednak Goddard wszedł do ładowni samolotu, poszedł za nim, wyprzedzając Richarda. Zainteresował go ładunek. Dotykał dłońmi powiązanych sznurem worków, z uwagą przyglądał się drewnianym skrzyniom.

- Dobrze - powiedział niechętnie, nie ukrywając chciwości. - Dobrze, przydałoby się coś z tego w prezencie.

Richard wszedł do kabiny pilota i przyjrzał się przyrządom pilotażowo-nawigacyjnym. Kiedy je zainstalowano? Nie wszystko było dla niego jasne. Do podniecenia wkradł się odcień nerwowości, ale odsunął to uczucie od siebie. Gdy zajdzie potrzeba, przypomni sobie. Powiedział Goddardowi, że należy zdobyć jakieś narzędzie do otwierania skrzyń i rozcięcia sznurów, którymi połączono worki. Z przeszłości spłynęły straszne wspomnienia - ogień, pasy spadochronu, otwarty właz w podłodze...

Goddard wrócił trzymając w ręku bagnet, wielką igłę i sznurek.

- Jak się panu to udało?

- Nie ma to jak rozmowa na migi - odparł Goddard z uśmiechem. Richard po raz pierwszy zobaczył go pogodnego; akcja odpowiadała mu.

Rozpoczęli od otwierania skrzyń. Było ich dziesięć i zanim je opróżnili, nastało południe. Do tego czasu ograniczoną przestrzeń w tylnej części ładowni wypełniły dziesiątki puszek i pudełek zawierających pełny zestaw leków i szczepionek, sterylizowanych opatrunków i strzykawek. Upał zrobił się nie do wytrzymania. Z obu mężczyzn pot spływał strumieniami. Sierżant przyglądał im się przez pewien czas, jakby byli wariatami, po czym schronił się w jednym z baraków. Oni także od czasu do czasu tam wchodzili, by napić się wody, ale pojedynczo, nigdy nie zostawiając samolotu bez opieki.

Worki ważyły po sto funtów. Skończywszy ze skrzyniami zaczęli je przenosić do tyłu i otwierać, a potem wpychać do nich opakowania ze środkami medycznymi głęboko między styropianowe granulki, tworzące warstwę ochronną, i ponownie je zaszywać. We wszystkich okolicznościach byłaby to ciężka praca, ale teraz, w rozpalonym od pełnego słońca i zakurzonym wnętrzu zamkniętego kadłuba szczególnie wyczerpująca, zwłaszcza że kasłali bez przerwy.

Około czwartej, obnażeni do pasa, zeszli z samolotu i ciężko dysząc rzucili się na ziemię w zacienionym zakątku lotniska. Wkrótce zjawił się sierżant, ostentacyjnie pytając, kiedy zamierzają odlecieć, ale w rzeczywistości po to, by zasugerować, że Biafra nie jest jedynym miejscem potrzebującym pomocy: służba wojskowa na Escobarze to skaranie boskie.

- Będę musiał zatelefonować do Sao Tome - oświadczył z nutą groźby. - Trzeba ich zawiadomić o waszym odlocie.

- Polecimy po małym odpoczynku - powiedział mu Richard. Nie mógł zdobyć się na uprzejmość wobec sierżanta. Żaden z poborowych nie zaofiarował im pomocy, a i on ich do tego nie skierował. Wstał sztywno i skontrolował samolot od zewnątrz - koła podwozia głównego, lotki, stateczniki, ster kierunku, śmigła, osłony silników...

Po chwili wszedł do środka i przećwiczył czynności w kabinie załogi. Jeśli constellation Sharkeya była stara, to tę dakotę można było nazwać starożytną. Nie pozostało mu nic innego, jak zdać się na to, co pamiętał, i na instynkt.

Goddard przyglądał mu się z niepewnym podziwem.

Wykresy nawigacyjne były narysowane nieprecyzyjnie, zliczanie drogi nie zawsze zgodne z zasadami. Na marginesach roiło się od znaków zapytania.

- Czy to pan zajmował się nawigacją? - spytał Richard.

- Niezupełnie. To Frank ustalał kierunki - z wahaniem odparł Goddard. - Obawiam się, że jestem raczej pasażerem niż...

- Co znowu! Bez pana ładunek nigdy by nie opuścił samolotu.

Abaguma leżała jeden czy dwa stopnie na wschód od ustalonego pierwotnie kierunku północnego. Nie było jej na mapie, ale Richard palcem zakreślił wokół niej kółko. - Jest tutaj góra - wyjaśnił - Broken Tooth. Bardzo charakterystyczny szczyt z dwoma wierzchołkami, trudno o lepszy punkt orientacyjny.

Gdy w zachodzącym słońcu błękit nieba zaczął blednąc, stał się bardziej nerwowy. Zmrok byłby najlepszy do odlotu, potem szybko następuje ciemność, w której można się ukryć. Powiedział to Goddardowi; zdecydowany zrealizować swój cel, nie pomyślał, jak bardzo wykorzystuje młodego człowieka. Zmierzch. Jeszcze pół godziny... O ewentualnych konsekwencjach pomyśli później. Sierżantowi powiedział o odlocie tuż przed startem. Mocując spadochron modlił się, aby przede wszystkim nie spotkał ich deszcz. Chmury już niosłyby duże utrudnienie, ale deszczu obawiał się najbardziej.

Oba silniki natychmiast zapaliły i uruchomiły przyrządy silnikowe i kontrolę paliwa. Richard stopniowo otwierał zawory i obserwował instrumenty, analizując reakcję instalacji, zastanawiając się, przypominając sobie pilotowanie samolotu. Na zewnątrz, koło baraków, poborowi przyciskali ręce do uszu. Przymknął nieco zawory, zwolnił hamulce i ruszył wolno po pasie startowym.

Jeszcze było dość jasno, ale zmrok szybko zapadał. Nerwy miał napięte, ale napięciu towarzyszyła radość. Nerwy! Na końcu pasa zawrócił i wolno posuwał się z powrotem. Czuł się coraz bardziej pewny siebie, słuchając nakazu instynktu; ani myślał rezygnować. Koło baraków zawrócił po raz ostatni i spojrzał na Goddarda.

- Gotów?

- Gotów.

Zanim zasunął okno w kabinie, przeżegnał się. Nagle ogarnął go strach; utkwił głęboko w sercu i sparaliżował go. Ale równie nagle minął i na Richarda spłynął spokój. Przesunął dźwignię gazu do przodu i samolot zaczął unosić się w górę, a plecy przywarły mu do oparcia fotela. Ciąg był jednak marny, a kadłubem zaczęły wstrząsać ogromne wibracje. Sześćdziesiąt węzłów, sześćdziesiąt pięć... Wreszcie poczuł, że ogon odrywa się od ziemi i samolot zaczyna się wznosić. Rozbiegane oczy spoczęły na prędkościomierzu. Siedemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt...

- Wolno, ale pewnie - to powiedział Goddard, ufny w niezawodność samolotu.

Dziewięćdziesiąt... Wibracje osłabły. Richard poczuł przypływ optymizmu.

Tak - pomyślał - udało się, a odrywając się od ziemi miał wrażenie, że nie istniały lata dzielące go od pierwszych doświadczeń. Wznoszenie było męczące, mozolne, ale dobry nastrój go nie opuszczał.

- Kiedy ostatnio ksiądz latał?

- Dwanaście, nie, trzynaście lat temu.

- Jakim samolotem?

- Canberrą.

Goddard zagwizdał cicho. Wznieśli się do pięciu tysięcy stóp, nim Richard wyrównał. Mierzył na północ i teraz, przy stu czterdziestu pięciu węzłach, ostro przechylił samolot. To było wspaniałe uczucie: wiedzieć, że samolot poddaje się jego kontroli. Zaśmiał się i resztki niepokoju zniknęły.

- Canberry nie były takie dobre!

Już po paru sekundach Escobar znikł. Ciemność opanowała wszystko i tylko gwiazdy dawały namiastkę światła, wystarczającą jednak, by ukazać kobaltowy błękit płachty morza. Według oceny Richarda potrzebowali godziny i dwudziestu minut, by znaleźć się nad wybrzeżem. Nie było ani jednej chmurki - nie mówiąc o deszczu - mógł więc odpoczywać zadowolony, uspokojony. Abaguma. Musi zrzucić ładunek na płaską, pozbawioną drzew przestrzeń na zakręcie strumienia przy obozie uchodźców. „Manna z nieba” - powiedzenie Sharkeya przywołało inne słowa: „Wystarczy połowa cudu”. Z radością nieomal pomyślał o Albercie, siostrach, setkach ludzi, którzy czekali na jego pomoc.

Pierwsze, co zobaczyli na lądzie, to były pochodnie gazu ziemnego na polu naftowym na zachód od Port Harcourt.

Richard natychmiast zaczął wytracać wysokość. Zszedł łagodnie do pięciuset stóp, a potem wyrównał samolot nad morzem. Dakota poderwała się i zatrzęsła, uderzona nagłą różnicą ciśnienia powietrza. Port Harcourt był oświetlony, ale wzdłuż wybrzeża świateł było już mniej. Richard skierował się nad deltę Nigru błyszczącą metalicznie w blasku gwiazd. W ciągu następnych paru minut kilkakrotnie korygował lot, aby ominąć Uli i nie znaleźć się w ogniu dział przeciwlotniczych. Na lądzie widać było pozostające w rękach Federacji oświetlone miasta i nie miał trudności z ich zlokalizowaniem na mapie. Jakieś sześćdziesiąt do siedemdziesięciu mil nawigacja sprowadzała się do obserwacji wzrokowej i nie mogła sprawiać najmniejszych problemów, nawet Goddardowi.

Łatwo zlokalizowana, nie stanowiła teraz niebezpieczeństwa także linia frontu - pasmo zaciemnień i z rzadka pojawiających się błysków, prawdopodobnie pojedynczych wybuchów. Minęli strefę zagrożenia, zanim baterie mogły wziąć ich na cel. W kilku miejscach buszu dostrzegli pożary. Od czasu do czasu pojawiało się jaśniejsze od otoczenia pasmo rzeki albo drogi, czasami wioska, wyglądająca jak widmo w gwiezdnej poświacie. Coraz więcej widać było małych ognisk drgających niczym płomyk wotywnej świeczki. Na ziemię opadała mgła, a ocean lasu był zbyt blisko, by nie budzić niepokoju. Richard zwiększył wysokość. Uli znajdowała się po lewej stronie, Uziama równolegle po prawej, ale były ledwo widoczne. Po kwadransie lotu na wprost uznał, że powinni już zobaczyć Broken Tooth. Rozglądał się jednak daremnie, niezbyt długo co prawda, ale wystarczająco, by odczuć zaniepokojenie.

- Czy to nie ta góra? - spytał nagle Goddard.

Widząc rozpołowiony szczyt, Richard odetchnął z ulgą.

Zboczyli bardziej na wschód, niż sądził. Natychmiast skorygował lot i zmniejszył trochę prędkość, z trudnością opanowując podniecenie.

- Jeszcze tylko parę minut - powiedział Goddardowi.

- Czy mam otworzyć luk?

- Zaczekajmy jeszcze.

Zszedł w dół do tysiąca stóp wykorzystując wszystkie świeżo wskrzeszone umiejętności. Widział rzekę i opuszczoną wioskę, gdzie zaledwie przedwczoraj przeprawiał się promem w land-roverze. Jeszcze raz zmniejszył prędkość i skierował się nad rzekę.

- Abaguma - zakomunikował z ulgą.

Ta nazwa zaparła mu dech. Nadleciał z prędkością stu dziesięciu węzłów. Obóz oświetlały ogniska, od szpitala promieniował blask lamp. Zrobił triumfalną rundę nad zamarłym miastem widząc spoglądające w niebo zdumione twarze. Ich wyraz zmieni wkrótce eksplozja radości. Podniósł nieco samolot i jeszcze raz obleciał wokół upatrzoną strefę zrzutu. Przesłaniały ją pasma mgły, ale w dole nie było drzew, uznał więc, że może tutaj zejść niżej.

Goddard skinieniem głowy przyjął informację, że są nad obozem uchodźców.

- Rzucamy po drugiej stronie rzeki. Jasne?

- Jasne.

- Na początek przelecę na próbę. Proszę zacząć wy rzucać ładunek, jak nadlecimy drugi raz - i niech pan uważa, żeby nie wypaść z workami. Będę wracał tyle razy, ile będzie trzeba.

Goddard wyzwolił się z pasów spadochronu i szybko przeszedł do ładowni. Dakota zatrzęsła się, gdy Richard kazał jej skręcić mocno w dół po minimalnym promieniu. Musi zmniejszyć prędkość do osiemdziesięciu węzłów - przyciągnął więc dźwignię gazu na tyle, na ile uznał to za bezpieczne. Próbną rundę zrobili, jak przypuszczał, na wysokości trzystu stóp, choć z powodu mgły można było uważać, że są niżej. Zlany potem wyprostował tor lotu, wychodząc z okrężnego, na szczęście dla Goddarda, skrętem o dużo większym promieniu. Lecieli teraz nad lasem.

Szpital był pierwszy, potem miasto, następnie obóz i upatrzone miejsce zrzutu. Obraz szybko się zmieniał, ale zdawało mu się, że ktoś zamachał latarnią obok zespołu budynków szpitala. Albert? Siostra Maria? Osiemdziesiąt osiem węzłów i wysokość zbliżona do poprzedniej. Gdy Goddard zaczął wyrzucać worki, poczuł drganie drążka sterowego, ale nie mógł dostrzec, co się z nimi działo, zanim nie wrócił ponownie. Jeden worek otworzył się, ale reszta - jakiś tuzin - robiła wrażenie nieuszkodzonych. Gdy Goddard wyrzucał następne worki, znów poczuł drganie drążka, pociągnął więc samolot wyżej, głośno regulując dopływ paliwa. Kiedy jeszcze raz nadlecieli, zobaczył ludzi brnących przez rzekę. Choć wiedział, że go nie usłyszą, ostrzegał ich głośno, by się odsunęli. Jeszcze jeden zrzut worków walnął o ziemię.

- Jak idzie? - krzyknął do Goddarda, ale nie usłyszał odpowiedzi. Spojrzał więc za siebie i przekonał się, że Goddard pracuje jak szalony.

Zrobili tak osiem rund, za każdym razem rozganiając tych, co znaleźli się na drodze zrzutu. Richard wyobrażał sobie te podekscytowane rozmowy i okrzyki. Pomimo wszystko miłosierdzie istnieje! Ostatnia runda przepełniła go radością i skończywszy zrzuty nadleciał wprost nad misję. Nie było niskiego schodzenia tym razem, zadowolił się triumfalnym kołysaniem skrzydłami. Kościół, długie ogrodzone baraki, jego własny dom - przez krótką chwilę widział to wszystko, a wśród dreptającego tłumu ciągle był ten ktoś machający latarnią.

Goddard znalazł się obok Richarda.

- Większość worków wytrzymała, pękło sześć czy siedem.

- Widziałem.

- Oni walczą o nie.

- A czego pan oczekiwał? Że ustawią się w kolejce?

- Richard spojrzał na Goddarda: tyle ryzykował, mimo że tak niewiele rozumie. Ze wzmożonym uczuciem wdzięczności dodał: - Był pan wspaniały, dzięki.

- Na ile starczy tych zapasów?

- Na parę dni. - Richard wzruszył ramionami. - To tylko odroczenie wyroku śmierci.

- Czy jeszcze tu wrócimy?

- Mam nadzieję, że wróci pan z Dunlopem. Moje miejsce jest tam, na ziemi. - Wskazał palcem. - Mogę wrócić przez Uziamę i przy pomocy miejscowych ludzi wyznaczyć pole zrzutów. Nieczęsto będzie tak pogodnie jak tej nocy. Dziewięć na dziesięć razy będzie padało albo wszystko zasłoni pokrywa chmur. - Roześmiał się. - Nie bardzo będą zadowoleni z nas w Sao Tome, ale pokazaliśmy, czego można dokonać.

Pusty samolot stracił swoją ociężałość i od czasu do czasu podskakiwał jak korek na wodzie. Lecieli na pełnych obrotach na południe, w stronę linii frontu. Richard był tak podniecony, że usta mu się nie zamykały; poruszony powodzeniem akcji Goddard wcale mu nie ustępował.

- Sam będzie pewno jeszcze parę dni chory.

- Zostanę, dopóki nie wróci do sil. Odtąd „Pomocna Dłoń” będzie służyć Abagumie. Zatelegrafuję do Exeter.

- Mimo że odszedł pan od instrukcji?

Goddard skrzywił się mimo woli.

Pod nimi znajdowało się duże skupisko ognisk. Coś mu przypominały i nastrój Richarda zmienił się; pomyślał o wszystkich zmarłych, którzy pożegnali się z życiem z powodu braku miłości chrześcijańskiej, i o tych, którzy jeszcze umrą z tego samego powodu. Minęli zaciemnioną linię frontu. Richard podniósł nieco samolot, by zaoszczędzić sobie trudu ślizgania się nad dachem lasu. Trochę mniej uwagi zwracał teraz na to, co się działo wokół nich. Jeszcze półtorej godziny drogi.

- Czy ma pan papierosa? - spytał Goddarda.

Pociski wybuchły, zanim Goddard zdążył odpowiedzieć. Szybko, jeden po drugim. Maleńkie ogniki w środku kwiatu o czarnych płatkach. O ominięciu nie było co myśleć. Najpierw było sześć, choć Richard zauważył tylko trzy. Pierwsze dwa trafiły dakotę z przodu w lewy bok kadłuba, i maszyna zadrżała, trzeci trafił od spodu, a wtedy stanęła niemal dęba. W tej samej chwili Richard poczuł mocne uderzenie w okolicy lewej pachy, a po nim przeszywający ostry ból. Tracąc przytomność usłyszał, jak krzyczy:

- Zastąp mnie, zastąp!

Ogarnęła go pustka, żadnego czucia, po prostu nic, jakby zatrzasnęły się drzwi. Potem jakby rodził się do nowego życia: głębokie, przejmujące doznanie. I zaraz potworny ból promieniujący od pogruchotanego ramienia. Zwymiotował między kolana, prawą ręką dotknął delikatnie ciepłej okolicy rany.

- Czy bardzo ksiądz oberwał?

Jak przez mgłę słyszał to pytanie, ale nie mógł odpowiedzieć. Ból nadchodził falami. Czuł powiew powietrza na twarzy i miał wrażenie, że w kabinie skupia się cały hałas świata. Z lewego ramienia krew lała mu się aż do pasa.

- Ciężka rana? - pytał z rozpaczą w głosie Goddard.

Richard ponownie zwymiotował.

- Czy to ciężka rana?

- Ramię - zajęczał Richard. - Lewe ramię.

- Nie potrafię wylądować - powiedział Goddard.

- Ksiądz musi to zrobić. - Przerażenie w jego głosie zabrzmiało jak groźba. - Musi ksiądz sprowadzić ją na ziemię.

Richard skinieniem głowy zgodził się z nim. Świadomość wracała i odpływała. Miał takie przelotne chwile klarowności myśli, kiedy był w stanie sprawdzić przyrządy i skorygować trasę Goddarda. Ale były też okresy, kiedy bezgraniczny ból w rozdartym ramieniu spychał go w gorączkę maligny. Pamiętał, że owinął ranę bandażem z apteczki pokładowej i założył opaskę zaciskającą. Pamiętał, że Goddard go podniósł i wkrótce zobaczył światła Sao Tome; pamiętał, że instruował Goddarda, a następnie że przejął pilotowanie jedną ręką. I jeszcze kazał Goddardowi zamknąć dopływ paliwa natychmiast, jak tylko dotkną ziemi.

Przez dłuższy czas, gdy pozostawał w stanie półświadomości, udawało mu się nie czuć bólu. Sprowadził dakotę na ziemię, a ona siadła na pasie startowym niezgrabnie, z głuchym łoskotem. Wtedy nić świadomości zaczęła mu się strzępić i rwać. Trzymał się jej do końca, hamując ostro, ze skrzywioną bólem twarzą, ale stracił przytomność, zanim samolot się zatrzymał.





Część druga


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Howard Lawrence miał właśnie napić się piwa, które razem z kanapkami stanowiło jego lunch w barze niedaleko Trafalgar Square, gdy w południowym wydaniu „Evening Standard” natknął się na wiadomość o swoim bracie. KSIĄDZ RANNY... LOT Z POMOCĄ HUMANITARNĄ DLA BIAFRY BEZ ZEZWOLENIA - atakowały go z gazety słowa artykułu. Nikt jednak z obserwujących nie dostrzegłby najmniejszej zmiany w wyrazie jego twarzy. Zjadł kanapki z szynką, skończył piwo i szybko udał się do swego biura w Ministerstwie Obrony.

Jego sekretarka, panna Chancellor, jeszcze nie wróciła. Podniósł słuchawkę i poprosił centralę o połączenie go z ambasadą brytyjską w Lizbonie. Czekając stukał rytmicznie palcami po blacie biurka.

- Proszę komandora porucznika Knipe’a.

Usłyszał jakiś chrzęst, jakby ktoś kruszył stopami gałązki, a potem znajomy energiczny głos:

- Knipe. Biuro Attache Morskiego.

- Tutaj Lawrence, Theo, Howard Lawrence.

- Howard! Cieszę się, że cię słyszę.

- Chciałem cię prosić o przysługę.

- Bardzo proszę.


- Właśnie zobaczyłem doniesienie Reutera w „Stan dardzie”, które mną wstrząsnęło. Mój brat został ranny w Biafrze i...

- Ranny? O Boże, bardzo mi przykro.

- Doniesienie z Sao Tome mówi, że został postrzelony lecąc nad terytorium Federacji. Nie znam szczegółów, ale domyślam się, że na ten lot nie miał oficjalnej zgody lub czegoś w tym rodzaju. Czy mógłbyś oddać mi przysługę i dowiedzieć się, w jakim jest stanie? A poza tym postarać się, aby odleciał stamtąd przy najbliższej okazji?

- Jak ma na imię?

- Richard.

- Kto mu towarzyszy?

- Kto? Jest księdzem.

Zaskoczony Knipe milczał przez chwilę, a potem z nieuchwytną zmianą modulacji głosu zapewnił go:

- Zrobię wszystko, co możliwe. Mówiąc szczerze, nie wiedziałem, że masz brata.

Słyszał Knipe’a tak wyraźnie, jakby był w tym samym budynku. Lapidarny, rzeczowy, żadnego ględzenia o pogodzie.

- Zadzwonię natychmiast, jak się czegoś dowiem.

- Dzisiaj?

- Postaram się.

- Dzięki, Theo.

Howard odłożył słuchawkę. Marynarka miała swoje sposoby i drogi, bezpośrednie kontakty, jeśli zachodziła potrzeba. Knipe zajmował stanowisko, które kiedyś do niego należało. Otworzył metalową szafkę i wyjął z niej plik papierów. Większość raportów była zaklasyfikowana jako TAJNE i ŚCIŚLE TAJNE - nudne materiały, bardzo rutynowe, ale przestudiował je uważnie. Banalne wiadomości czasami się przydawały, wypełniały luki.

Zadzwonił telefon, przerywając jego refleksje.

- Komandor Lawrence, Wydział Informacji Marynarki.

- Czy telefon do Lizbony był prywatny? - spytała dysponentka centrali.

- Tak, prywatny, przepraszam. - Jakby nie wiedziała. Skrzywił wargi, z ironią myśląc o systemie kontroli, który miał zapewnić zwrot opłat za rozmowy zagraniczne.

- Proszę mnie obciążyć.

-


Wrócił do raportów, ale stwierdził, że nie może się skupić. Gdy poprzednio podniósł słuchawkę, był prawie przekonany, że usłyszy głos matki. Nie znosiła popołudniowych i wieczornych gazet, ale mogła usłyszeć o Richardzie w wiadomościach BBC. Po raz trzeci w ciągu trzydziestu minut rozmawiał z dysponentką, prosząc tym razem o połączenie z numerem w Marsden. - Prywatny - dodał z odcieniem złośliwości.

Usłyszawszy dzwonek telefonu zapalił papierosa.

- Tibbie?... Tu Howard, Tibbie. Czy dobrze się spisujesz, skarbie?

- Spisuję? Oczywiście.

Ostatnimi czasy głos stał się wątły, daleki, jakże inny od tonu obowiązującego w Marynarce.

- Pomyślałem, skarbie, że przyjadę wieczorem do Wyndhams. Nie na długo. Tylko na tyle, by dowiedzieć się, co u ciebie słychać, i zobaczyć, jak się czujesz.

- Kiedy mam cię oczekiwać? - Z całą pewnością ani nie czytała, ani nie słyszała o Richardzie. - Powiem pani Wood.

- Proszę, nie dodawaj sobie kłopotów, Tibbie. Nie mogę zostać na noc - skłamał. - Nie dzisiaj. Przyjadę prosto z biura i zostanę do około szóstej trzydzieści.

Wrócił do studiowania raportów. Jeden z nich, z Port-land, podawał szczegóły prób z ASLD - będącą jeszcze na etapie eksperymentów elektronicznie kontrolowaną sondą głębinową, przeznaczoną do wykrywania warstw zimnej wody w pobliżu łodzi podwodnej. Poniżej takiej warstwy łódź mogła się skutecznie schować, nie dając się wykryć. Raport oznaczony ŚCIŚLE TAJNE był za długi, aby go sobie dokładnie przyswoić pamięciowo. Z obojętną miną sprawdził, czy panna Chancellor nie wróciła już do sekretariatu, po czym wyjął z kieszeni papierośnicę ze złoconymi brzegami i pochylił ją nad otrzymanym raportem.

Prawie trzy lata temu człowiek o pulchnych policzkach i kręconych włosach, którego znał tylko z imienia „Alex”, wręczył mu maleńki, nadzwyczaj sprawny aparat fotograficzny. Działo się to w magazynie Harrodsa. „Przepraszam, czy to pańskie?”... Aktorzy nie byliby w stanie zagrać tego lepiej. Nastawiając czas na jedną minutę, mógł fotografować z wielką wyrazistością nawet w ciemności. W środku było osiemnaście papierosów i odtąd nosił papierośnicę polegając na tym, że wyglądała najzwyczajniej w świecie; mimo to świadomość ryzyka czasami budziła go w nocy, jakby już został zdemaskowany.

- Obawiam się, że troszeczkę się spóźniłam - powie działa panna Chancellor po przyjściu. Po każdej przerwie południowej powtarzało się to samo, ale Howard nie robił jej uwag. Najbardziej liczyło się dla niego to, że jest nieszkodliwa - nieszkodliwa, gdyż praca jej nie interesuje.

Ktokolwiek ją tutaj zatrudnił, musiał być wtedy nieprzytomny. Była jednak ładna: proste czarne włosy, fantastyczne nogi...

- Spotkałam kapitana Stareya na korytarzu. Prosił, aby pan zajrzał do niego.

- Kiedy?

- Myślę, że teraz.

Na biurku Geoffreya Stareya leżał złożony „Standard”.

- Czy nie masz brata, Howard? Księdza? - wymawiał głoskę „r” jak Edith Piaf.

Howard przytaknął głową.

- Widziałem nagłówki w gazetach.

Na twarzy Stareya odbiła się ulga, że nie musi przynosić złych wieści.

- Cholerny pech. Jest mi bardzo przykro.

- Telefonowałem do Lizbony, do Theo Knipe’a.

- Ach tak? - Starey podniósł jedną brew.

- Po części, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Richardzie, ale także po to by mu zapewnić pomoc, której może potrzebować. Ktoś z ambasady mógłby porozmawiać z odpowiednimi czynnikami portugalskimi...

- Rozsądny krok... Czy mogę w czymś pomóc?

- Dziękuję bardzo, sir, ale nie sądzę.

- Co za cholerny przypadek - słownik Stareya był zawsze ograniczony. Jakby zdając sobie sprawę, że jego słowa nie odpowiadają powadze sprawy, zmienił temat:

-


- A tak przy okazji, co myślisz o raporcie z Portland na temat ostatnich prób z ASLD?

- Interesujący, ale nie sensacyjny.

Jeśli chodzi o papierosy, to Starey palii, ale tylko czasami własne papierosy. Jak zwykle poklepał dłonią po kieszeni. Zawsze się znalazł ktoś, kto wiedział, co oznacza ten gest. Tak też postąpił teraz Howard, otwierając pełnym swobody ruchem papierośnicę. Jeśli Starey coś by podejrzewał, to na pewno nie dotyczyłoby to papierośnicy, gdyż zbyt często miał z nią do czynienia.

- Uważam, że warto by dalej badać czynnik głębokości - powiedział kapitan wyciągając zapalniczkę.

- Jestem tego samego zdania. - Howard był w wy dziale specjalistą od łodzi podwodnych.

Starey zdawał się jednak wycofywać ze swego stanowiska.

- Przedyskutujemy to innym razem. Teraz masz inne kłopoty - zakończył ze znanym wszystkim wątłym uśmiechem, mającym świadczyć o zatroskaniu.

- Kiedy spodziewasz się wiadomości od Knipe’a?

- Jeśli nie napotka trudności, jeszcze dzisiaj.

- Czy nie pomyślałeś, żeby tymczasem dowiedzieć się czegoś z Reutera?

- Dobry pomysł - zgodził się Howard.

Zadzwonił do biura agencji Reutera zaraz po powrocie do swego gabinetu. Człowiek, który odebrał telefon, bardzo starał się pomóc, ale nie mógł powiedzieć nic konkretnego. Tekst w „Standardzie” był żywcem przeniesioną informacją agencyjną, a żadne nowe wiadomości nie napłynęły.

Popołudnie ciągnęło się w nieskończoność. Howard zazwyczaj potrafił wyłączyć się z gnębiących go myśli, ale tym razem nie udało mu się. Był coraz bardziej nerwowy, a Knipe kazał mu czekać prawie do piątej.

- Howard?

- Możesz mówić troszkę głośniej?

- Obawiam się, że wiadomość nie jest za dobra.

- Przynajmniej Knipe nie owijał słów w bawełnę. - Twe mu bratu amputowano lewe ramię.

- Niech to diabli!

- Powiedziano mi, że to był ogień obrony przeciwlotniczej... powiedziano mi również - dodał Knipe z niedowierzaniem - że przez cały czas panował nad maszyną.

- To możliwe. Służył w Air Force. - Howard na chwilę zamilkł, przypomniawszy sobie, z jaką histerią będzie miał do czynienia w Wyndhams. - Co więcej?

- Nic konkretnego. Operacja odbyła się dziś rano i od strony medycznej wszystko jest w porządku, zdaniem miejscowych lekarzy. Ale może mieć trochę kłopotu z innego powodu.

- Na przykład?

- Po pierwsze, bezprawne przekroczenie granicy. Ale nie przejmuj się tym zbytnio. Zapewniono mnie, że Portugalczycy okażą się wyrozumiali ze względu na tło tego wydarzenia, no i dlatego, że jest księdzem. Druga sprawa, jak się zorientowałem, to pilotowanie samolotu z pomocą humanitarną prywatnie finansowanego bez pozwolenia sponsora. Samolot nie został poważnie uszkodzony, ale sponsorzy prawdopodobnie nie okażą się dla niego mili.

- Czy są możliwości przewiezienia go do kraju?

- Właśnie nad tym pracuję.

- Udaje ci się?

- Daj mi szansę, Howard.

Przebiegły Knipe, niski, sto pięćdziesiąt funtów. Żeby tylko nie stracił zapału...

- Informuj mnie, proszę.

- Oczywiście... Przykro mi, że wiadomości nie są najlepsze.

- W każdym razie dziękuję ci. Choćbym tego nie okazywał, jestem ci bardzo wdzięczny.

Powtórzył wszystko Stareyowi, który głośnymi okrzykami reagował na wiadomości.

- Czy twoja matka już się dowiedziała?

Howard potrząsnął przecząco głową.

- Właśnie tam jadę.

Zanim wyszedł z biura, zredagował telegram do Richarda i poprosił pannę Chancellor, aby go nadała.

- Szpital? - zdziwiła się, jak gdyby nie mogła od czytać jego pisma. - Ale jaki szpital?

- Wątpię, aby tam było kilka szpitali.

- Sao Tome, czy tak? - przeliterowała nazwę.

- Tak.

Już był w drzwiach, gdy zadała jeszcze jedno pytanie.

- I też nazywa się Lawrence? Ojciec Richard Lawrence?

- Tak. Jest moim bratem - odpowiedział.

Nie zagrażała mu, ale należało jej odpowiadać na pytania. Posiadanie brata duchownego podnosiło walory, które ukazywał światu. Odpowiedni krawat, odpowiedni klub, odpowiedni przyjaciele - wszystko to pomagało mu uniknąć podejrzeń, dawało możliwość manewru, łagodziło słabe punkty: rozbite małżeństwo, pewne skąpstwo i słabość do kobiet.

Wsiadł do autobusu, który zawiózł go na dworzec Waterloo. Pociąg był zatłoczony i musiał stać całą drogę. Przez piętnaście minut oglądał długie szeregi strasznych zabudowań podmiejskich. Za Surbiton nie stanowiły już nieprzerwanego ciągu, a za Esher prawie znikły. Teren wyścigów w Sandown wyglądał jak na obrazku, a Marsden pławiło się w cieple pierwszych dni lipca. Miejskie ubranie Howarda wydawało się tutaj zupełnie nieodpowiednie.

- Dobry wieczór. - Zadziwiające, jak starzy taksów karze pamiętają. Ostatnimi czasy nie przyjeżdżał tu zbyt często. - Jak się sprawy mają w Londynie?

- Parno - odpowiedział - i hałaśliwie... I tłoczno.

Do „Wyndhams”, proszę. - Starszym kierowcom nie trzeba było jednak mówić.

Dom był położony z dala od drogi głównej i równie zaniedbany, jak cisowy żywopłot i żwirowany wjazd z chwastami. Werandę oplatało przerosłe pnącze dzikiego wina, z drzwi wejściowych odpadała farba. Howard poczuł wyraźną wilgoć; z każdą następną wizytą oznaki rozpadu zdawały się coraz wyraźniejsze. Nacisnął dzwonek. Pani Wood ostrożnie przyjrzała mu się w uchylonych drzwiach, zanim całkowicie je otworzyła.

- Jak ona się czuje?

- Całkiem dobrze, panie Howard. Można powiedzieć, że jak tylko usłyszała, że pan przyjedzie, poprawił się jej nastrój.

W środku ogarnęła go woń pleśni.

- A pani jak się czuje?

- Nie narzekam. - Szybko znikający uśmiech przeczył jej słowom. - Nikt z nas nie może cofnąć zegara.

Trudno mu było sobie wyobrazić, jak mogła to wszystko wytrzymać. Dziesięć lat. Przed panią Wood żadna gospodyni nie pozostawała dłużej niż miesiąc, po śmierci ojca przychodziły i szybko odchodziły.

- Rozumiem, że pan nie zostanie na kolacji, panie Howard.

- Zgadza się - odpowiedział.

Stopnie trzeszczały. Szedł powoli, chcąc ochłonąć. Dywan na schodach był zniszczony, a motyle w ramkach wisiały na ścianie galerii tak długo, jak sięgała jego pamięć. Tylko one zachowały blask dawnej świetności. Urodził się w tym domu; także Richard, cztery lata później. Ich osobowość tutaj się przede wszystkim kształtowała.

Zatrzymał się przed drzwiami do sypialni matki, zapukał, końcem języka zwilżył wargi.

- Howard?

- Cześć, Tibbie, najdroższa - powitał ją wypróbowanym od dawna zwrotem i pocałował w policzek. - Jak się czuje moja dziewczynka?

- Wcześnie jesteś. Zapowiadałeś się na wpół do siódmej.

- Udało mi się złapać wcześniejszy pociąg.

Przyciągnął krzesło i usiadł obok łóżka.

Ma siedemdziesiąt dwa lata i prawie żadnej zmarszczki. Egoizm - pomyślał - musi dobrze wpływać na cerę.

- Pani Wood powiedziała mi, że jesteś dzisiaj w dobrym humorze.

- Pani Wood zawsze przesadza.

- Ale czujesz się dobrze?

- Nie najgorzej - odpowiedziała z cieniem przekory.

Leżała z głową wysoko na poduszkach, ramiona okrywał jej różowy kaftanik z koronkami. Srebrne włosy, smukła szyja, błękitne ślady żył na szczupłych rękach.

- Wyglądasz cudownie, skarbie.

Kłamstwo, ta jego druga natura, wychodziło mu zawsze wspaniale, wylewność zamiast szczerości. Krótko rozmawiał o różnych sprawach, chcąc ją przygotować, a następnie z trudem zaczął mówić o tym, co go tutaj sprowadziło.

- Mam ci coś do powiedzenia, Tibbie.

- Jakieś wiadomości?

- Niedobre, skarbie. Mogłyby być gorsze, znacznie gorsze, ale...

- Nie rozumiem. Czy to dotyczy ciebie?

- Richarda.

- Richarda?

- Został ranny, Tibbie.

- Nie wierzę. - Pierwsza reakcja była typowa.

- W Biafrze. Stracił ramię, lewe ramię.

Potem już mówił szybko. Omijając jej wzrok, przekazał wszystko, co sam wiedział. Gdy skończył, zapanowała cisza. Jej drżały usta, a oczy błyszczały gorączkowo. Potem zaczęły się łzy, głębokie szlochy, a on przestał je słyszeć przyglądając się stojącej na nocnym stoliku fotografii zmarłego apodyktycznego ojca.

Dopiero po ósmej udało mu się stamtąd wyrwać. W końcu zaczęła go obwiniać.

- Powinieneś powiedzieć mi o Richardzie, gdy telefonowałeś. Jaki sens przyjeżdżać taki kawał drogi, by mnie martwić? A potem odjechać, gdy cię potrzebuję?


- Dlatego, skarbie - powiedział serdecznie, ale z wściekłością w sercu - że to był najwłaściwszy sposób powiedzenia ci o tej sprawie. Najdelikatniejszy. Najdelikatniejszy dla ciebie, Tibbie.

Nauczył się żyć bez współczucia dla innych, ale najważniejsze było dla niego, by go lubiano, by go ceniono. Tak było przez cały czas - także przed Koreą, zanim się zaangażował i poznał koszmar kontrolowanego spokoju. To, że go lubiano, przytępiało poczucie niebezpieczeństwa.

Po godzinie i paru minutach znalazł się w Hamstead. Ze stacji kolejki podziemnej skręcił na lewo w dół. Miał małe mieszkanie w domu czynszowym. Solidne umeblowanie wskazywało na konserwatywny gust, a rozwieszone na ścianach zdjęcia łodzi podwodnych, na których kiedyś odbywał służbę, fotografia grupy uczniów z Darmouth, rozkazy wyróżniające go za odwagę - wszystko to tworzyło aurę żołnierskiej dumy i lojalności.

Zapalił papierosa i podszedł do biurka tak ustawionego, że nie widać go było z zewnątrz bez względu na to, pod jakim kątem patrzono by na okno. Ponownie otworzył papierośnicę i uruchomił mechanizm podnoszący drugie dno. Wyjął rolkę filmu z raportem z Portland; trzymając przed stojącą na biurku zapaloną lampą, mógł go łatwo odczytać przez powiększające szkło. Jeden z obciążających materiałów, który zawsze trzymał w mieszkaniu - blok z szyframi - znajdował się w otworze klamki drzwi do łazienki. Odkręcił klamkę, wyrwał stronę bloku i wrócił do biurka, by zaszyfrować raport. Przez cały czas był absolutnie ostrożny: używał rękawiczek i papieru kupionego w tanim magazynie Woolwortha; oczywiście uważał, by nie zostawić śladu pisma na bibularzu.

Zadzwonił telefon.

- Howard? - Gardłowy głos był jedyny w swoim rodzaju.

- Cześć, June.

- Dzwoniłam wcześniej, ale cię nie było.

- Musiałem pojechać do Marsden. Dopiero przed paru minutami zamknąłem drzwi za sobą.

-


- Jaką masz sytuację? Skończyłeś wszystko na dzisiaj?

- Chciałbym, żeby tak było.

- Czy to ma mnie zniechęcić?

- Daleki jestem od tego.

- Nie mógłbyś wpaść na górę?

- Przykro mi, June - powiedział. - Gdyby to było możliwe... - Chwilę odczekał. - Nie masz żalu?

- Wybaczam ci - zaśmiała się.

Mieszkała dwa piętra wyżej, na piątym. Poznali się przed pół rokiem w windzie i od razu dała mu do zrozumienia, że nie jest bez szans. Blondynka o zwiewnej postaci; była sekretarką adwokata. June udawało się łagodzić jego napięcie i studzić gorączkę myśli bardziej niż komukolwiek innemu.

Howard skończył szyfrowanie raportu i dodał rutynową prośbę o zmianę miejsca spotkań, po czym zakleił kopertę i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. Przed wyjściem z mieszkania spalił film. Był nadzwyczaj łatwo palny i został po nim tylko miałki popiół, dający się łatwo spłukać w zlewie kuchennym. Gdyby nie to, że jeszcze było widno, mógłby od razu udać się do skrytki. Po chwili zastanowienia wyszedł jednak z mieszkania i wyprowadził samochód z garażu na tyłach bloku. Dawniej miewał wielokrotnie wrażenie, że ktoś go śledzi, ale teraz nie odczuwał już tego. Podjechał do leżącej nad parkiem restauracji hiszpańskiej, gdzie często bywał, i zjadł samotnie kolację przy stoliku w kącie sali. Jego myśli także izolowały go od innych. O dziesiątej wyszedł i zjechał samochodem aż do samego stawu. Zaparkował na skraju jezdni i powoli zszedł w dół pochyłości. Z ciemności dochodził chichot jakiejś dziewczyny i śmignął ognik palącego się papierosa, tak nagle, jak spadająca gwiazda.

Skrytka znajdowała się dwieście metrów od drogi, u podnóża samotnego dębu. Znalazł ją po omacku. Zrobił małe kółko, by się upewnić, czy nikogo nie ma w pobliżu, a następnie podszedł do drzewa, schylił się i zaczął szybko kopać przyniesionym z samochodu nożem. Wydobył z ziemi całkiem zwyczajnie wyglądającą puszkę z zakręcanym wieczkiem. Nie zdejmując rękawiczek włożył kopertę do puszki, a puszkę do dziury między korzeniami dębu. Trzy garści ziemi przykryły ją całkowicie. Jeszcze tylko rozgarnął ją i przydeptał stopami, po czym odszedł, cień wśród wielu cieni, spokojny jak wszystkie inne.

ROZDZIAŁ DRUGI


Z początkiem następnego tygodnia Knipe znowu połączył się z Howardem czerwoną linią.

- Tym razem lepsza wiadomość, Howard. Twój brat ma się pożegnać z Sao Tome w następną środę.

- Wspaniale... świetnie to załatwiłeś.

- Jego marszruta poprowadzi najpierw tutaj, i pomyślałem, że zanim zaaranżuję dalszą drogę, porozumiem się z tobą. Donieśli mi, że jest w dość dobrym stanie, ale przyleci samolotem powracającym z akcji humanitarnej, tak że nie będzie to wygodna podróż. Kiedy więc znajdzie się tutaj, będzie prawdopodobnie chciał trochę odpocząć.

- Kiedy przylatuje do Lizbony? W czwartek?

- Możemy tylko zgadywać, to nie jest lot rejsowy. Nie sądzę jednak, aby typowanie czwartku było dużą pomyłką.

Howard zanotował dzień i datę.

- Przyjadę - zdecydował się głośno.

- Nie musisz, chyba że...

- Masz dosyć spraw na głowie, by grać jeszcze rolę pielęgniarki i sekretarza.

- Jak sobie życzysz - Knipe zdusił chichot.

- Potwierdzę termin przyjazdu zaraz po załatwieniu rezerwacji. Czy będziesz mógł podstawić mi samochód na lotnisko?

- Oczywiście.

- Jeszcze raz dziękuję, Theo.

- Przekażę podziękowanie osobie, która się tym zajmowała. Ja jestem tylko pośrednikiem.

Natychmiast po odłożeniu słuchawki Howard połączył się ze Stareyem, który z miejsca zgodził się na jego wyjazd.

- Jak długo będziesz nieobecny?

- To zależy przede wszystkim od stanu Richarda, ale nie wyobrażam sobie, aby miało się przeciągnąć poza poniedziałek. - Odczekał tylko chwilę, zanim dodał:

- Mam jeszcze trochę urlopu do wykorzystania.

- Na twoim miejscu zapomniałbym o urlopie. Jeśli jednak sumienie nie daje ci spokoju, to sądzę, że znajdzie się jakieś oficjalne zadanie do wykonania w Lizbonie.

- Dziękuję, sir.

Starey był zawsze na medal.

W pól godziny po tym, jak Howard poprosił o załatwienie mu rezerwacji na samolot do Lizbony na środę wieczór, panna Chancellor weszła niespiesznie do jego gabinetu i patrząc na swoją notatkę stenograficzną, oznajmiła:

- Siedemnasta piętnaście z Heathrow, BEA, lot nu mer 264, lądowanie dziewiętnasta trzydzieści pięć.

- Wzniosła oczy, jakby ją zdziwiło, że zadziałała tak skutecznie. - Czy to panu odpowiada?

Howard odwrócił wzrok od jej kolan. I tak ryzykował dużo. Tak skończył Lancaster. Lancaster z Departamentu Uzbrojenia. - Doskonałe połączenie. - Skinął głową.

- Powrót zostawiłam open.

- Świetnie. - Jeszcze raz kiwnął głową. - Teraz proszę zawiadomić o tym wszystkim komandora porucznika Theo Knipe’a z ambasady w Lizbonie.

- Theo? - spytała.

- Jak „bóg” w grece - uśmiechnął się ukrywając kpinę.

Panna Chancellor błysnęła oczyma.

- Proszę go także poprosić o zarezerwowanie dla mnie jednoosobowego pokoju w hotelu Impala.

- Czy jeszcze coś?

- Na razie wszystko.

Po jej wyjściu Howard podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z Wyndhams.

- Tibbie? - z trudem przypomniał sobie czasy, gdy tak często z nią rozmawiał. Ona zawsze zamieniała weekendy w szczególne piekło. - Tibbie, skarbie?

- Jeśli to znowu złe wieści, powstrzymaj się. Doktor O’Sullivan...

- To nie są złe wieści. Pomyślałem, że ucieszy cię wiadomość, że Richard wraca do kraju.

- Kiedy?

- Za parę dni. Lecę mu naprzeciw, do Lizbony.

- Kiedy? - spytała.

Ołówek trzymany w prawej ręce upadł na biurko, ale głos mu nie zadrżał. Była niemożliwa, jakby nie miało to dla niej znaczenia.

- W środę... w środę wieczorem.

Widział ją oczyma wyobraźni, studiującą rozłożony na kolanach „Financial Times”. Zajmowała się tym przez sześć dni w tygodniu. Liczyła się tylko sytuacja na rynku giełdowym, a szczególnie kursy jej akcji. Mogły być wiadomości o trzęsieniu ziemi, zamachu politycznym, huraganie, wojnie - ją interesowały one jedynie o tyle, o ile miały wpływ na giełdę. Dobrze pamiętał słowa potępienia ze strony przepojonego światopoglądem wojskowym ojca.

- Chcę zobaczyć Richarda zaraz po jego przyjeździe.

- Jeśli okaże się to możliwe, to oczywiście przyjedzie tutaj. Musisz jednak zrozumieć, Tibbie, że on na pewno wymaga leczenia, a może nawet będzie musiał iść do szpitala.

- Jeśli może odbyć tak długą drogę z Afryki, to może również przyjechać na spotkanie z matką. Nie za dużo wymagam od syna.

- Oczywiście, Tibbie, oczywiście.

Do licha z tobą - pomyślał, serdecznie się żegnając, i zaraz bezlitośnie usunął ją z myśli i powrócił do stosu dokumentów. Jak zwykle szukał oznak, że jest pod obserwacją - nagły brak informacji pierwszej kategorii albo niczym niewyjaśniona przerwa w raportach. Ale nic nie dawało powodu do niepokoju. Przyswoił sobie pamięciowo ważniejsze doniesienia, a do skopiowania szczegółów projektowanych zmian w zaangażowaniu NATO na Morzu Śródziemnym wykorzystał papierośnicę. O piątej opuścił budynek ministerstwa i metrem z Charing Cross udał się prosto do domu. Prądy powietrza w metrze były niczym nieświeży oddech. Jak tylko znalazł się w mieszkaniu, sprawdził, czy pojedyncza biała nitka umieszczona między drzwiami łazienki i nadprożem pozostała nienaruszona. Jeśli mieliby go podejrzewać, to chciałby o tym wiedzieć jak najwcześniej, aby nie utracić szansy ukrycia się. Ceną wolności, jak lubił mówić przy odpowiedniej okazji, jest stała czujność.

Daily Telegraph” leżał tam, gdzie go zostawił. Wiadomość od jego kontaktu była na trzecim miejscu w pierwszej kolumnie ogłoszeń osobistych. Po rozszyfrowaniu brzmiała: P&R. Z wdzięcznością przyjąłem informację. Zaaranżuj zgodnie z twoją sytuacją nowe spotkanie. Czekam na wiadomość, Alex.

Zanim napisał odpowiedź, spojrzał do kalendarza.

Proponuję spotkanie od zalesionej strony pola golfowego Burdean, na prawo od szóstego stanowiska, koło Marsden, dwudziestego czwartego czerwca między trzecią i trzecią trzydzieści po południu. Nie odpowiadaj przed upływem tygodnia. Wyjeżdżam do Lizbony w sprawach rodzinnych. Załączam proponowane zmiany w NATO i Neapolu...

Wyciągnął ze skrytki blok z szyframi i zaszyfrował całą wiadomość. Za każdym razem był to inny szyfr.

Zaraz po zniszczeniu filmu pojechał do „Czarnego Królika”. Znajome twarze, znajome środowisko. Tutaj mógł się zrelaksować, żył przecież w samotności. Przed dziewiątą udał się samochodem do Highgate, gdzie zjadł kolację nie spiesząc się, bo czekał, aż się ściemni. Gdy opuszczał restaurację, zmierzch już gęstniał, toteż udał się samochodem aż do Heath.


Ponieważ nie było jeszcze całkiem ciemno, zaparkował wóz i zapalił papierosa. Słuchał radia z uczuciem bliskim zazdrości, że spacerujące tędy pary mogą sobie pozwolić na taką swobodną nieostrożność. Za dużo wypił - nie tyle, by to było niebezpieczne, ale wystarczająco dużo, aby osłabić dyscyplinę myślenia. Szybko więc włożył rękawiczki, wziął nóż i poszedł w stronę zadrzewionej dużej niecki. Korzystał z tej skrytki od miesiąca. Kopiąc w poszukiwaniu puszki, jak zwykle zastanawiał się, czy jej ktoś przed nim nie znalazł. Ale i tym razem wszystko było w porządku. Wyciągnął ją, otworzył wieczko i wyjął kopertę. Gdzieś w pobliżu zakasłał jakiś mężczyzna. Na ten odgłos Howard schował szybko puszkę, przez dłuższą chwilę stał bez ruchu nasłuchując i przepatrując ciemności. Mężczyzna zakasłał ponownie i wtedy usłyszał głos kobiety: „Za dużo palisz”. Z drżeniem ulgi dokończył wyrównywać ziemię między wystającymi korzeniami drzewa i szybko wrócił do samochodu.

Whisky i wino rozbudziły pragnienia. Ostrożnie wrócił do domu, wprowadził samochód do garażu i wjechał windą na piąte piętro. Spod drzwi do mieszkania June przebijało światło. Howard spojrzał na zegarek i nacisnął dzwonek.

Drzwi otworzyły sie na długość łańcucha.

- Cześć - powiedział - czy otrzymam jeszcze prze baczenie?

Przyglądała mu się z rozbawieniem.

- Zależy od tego, czy jesteś pijany?

- Nie całkiem.

- Ale nie trzeźwy?

- Nie całkiem.

Roześmiała się, zdjęła łańcuch i wpuściła go do środka. Była ubrana.

- Nie uprzedziłem cię o wizycie...

- Zawsze jest na to rada. Mogłabym cię nie wpuścić.

- Zapłacić pięknym za nadobne?

- Można to tak ująć.

- Czy zamierzasz to zrobić?

- Co miałabym zamierzać?

- Wyrzucić mnie.

- Nie zdziwiłabym się, gdyby któregoś dnia do tego doszło.

- Przykro mi z powodu tamtego wieczoru - powie dział.

- Zwykle tak mówisz. - Pozwoliła się pocałować.

- Nie wtedy, gdy jesteś w takim stanie, jak teraz.

Znowu pozwoliła mu się pocałować.

- A w jakim jestem obecnie?

- Czuć od ciebie whisky.

- Policjantka!


- Chcesz jeszcze whisky?

Potrząsnął głową.

- Kawy?

- Też nie.

- Czego zatem?

- Zgadnij.

Poszedł za nią do sypialni.

Miała na sobie żółte spodnie z żakietem do kompletu, pod spodem czarny biustonosz i figi. Zdjął buty nie spuszczając jej z oka. Naga rzuciła się na łóżko i czekała na niego. Opalenizna odcinała się od białych plam po bikini.

- Czy możesz mi powiedzieć...? - spytała daleka myślami.

- Jeśli to będzie przyzwoite... - przytulił ją do siebie.

- Tego wieczoru, gdy do ciebie dzwoniłam...

Uniósł głowę, wyprostował się. Miała tak zielone oczy, że nie mogły być zieleńsze, i bardziej sterczące sutki, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć.

- Co cię interesuje w tamtym wieczorze?

- Widziałam cię.

Serce na chwilę przestało mu bić, aby zaraz uderzyć głośno.

- Mnie?... Kiedy?

- Po moim telefonie.

- Mnie?

- Tak.

- Nonsens.

-


- Nie mam wątpliwości, na wzniesieniu, koło stawu.

- Zwariowałaś.

- Ani odrobinę.

Chcąc odwrócić jej myśli, zaczął ją pieścić.

- Szalona... A w każdym razie, co tam robiłaś o tak późnej porze?

- O jakiej porze?

- No, wtedy, gdy ci się zdawało, że mnie widziałaś...

- Spacerowałam - powiedziała przytulając się do niego z zamkniętymi oczyma. Nagle zaśmiała się gardłowo:

- Chciałam zrekompensować sobie zawód, jaki mi sprawiłeś.

- To nie byłem ja, zapewniam cię.

- Nie ty?

- Niestety, byłem u siebie.

- A więc mogę tylko powiedzieć, że masz sobowtóra: czy chcesz, czy nie chcesz, masz sobowtóra.

Howard zamknął jej usta pocałunkiem. Nikomu nie można ufać. Mogą ją przepytać któregoś dnia, idąc za jakimś domysłem, przypuszczeniem. Mogą... Może się zdarzyć najgorsze. Nawet rozmowa może się okazać niebezpieczna, leżał więc z nią pozwalając, by mówiło jego ciało.

Niebo było jednostajnie szare, ale gdy trident przebił warstwę chmur, zaświeciły złote promienie słońca. Howard rozparł się wygodnie w fotelu, przymknął oczy pod wpływem nagłej zmiany aury, odprężony, uwolniony od roli linoskoczka, którą narzucało mu to inne wcielenie.

W przeszłości Lizbona wypełniła trzy lata jego życia. Potem był Neapol, a dopiero później Londyn. Za każdym razem przydzielony mu kontakt odpowiadał rodzajowi pracy, jaką wykonywał, i wartości informacji, jakie mógł przekazać. Od czasów Lizbony jego pozycja wzrosła. Między chłodną uprzejmością Alexa w Londynie i abnegacją Rafaela Macerdy z Lizbony znajdowała się przepaść. Także w metodach pracy Macerdy brakowało najmniejszej subtelności; spotkania były zawsze bezpośrednie, przekazywali sobie informacje z ust do ust. Każde umówione spotkanie niosło ryzyko. Zazwyczaj Howard wykorzystywał kino, wychodząc w połowie seansu bocznymi drzwiami i udając się do ustronnej kawiarni czy restauracji. Choć Portugalia należała do NATO, ważne informacje morskie trafiały tutaj nieczęsto. Mimo to ryzykowali wiele, nawet jeśli to były strzępy raportów. Do tego od samego początku gardził Macerdą, podejrzewając go o brak autentycznego oddania i uważając, że jest przekupny i kieruje się przede wszystkim chęcią zysku. Wszystko to razem obciążało niepomiernie jego system nerwowy, toteż niechętnie wracał myślą do tamtego okresu. Przez dłuższy czas jego stresy łagodziła odrobinę Gillian Shelley, ale znudził się nią na długo przed przeniesieniem do Neapolu, a ostatnie dni były pasmem nieustannych wzajemnych pretensji.

Ziewnął. Liczyła się tylko teraźniejszość, teraźniejszość i przyszłość. Dotąd był czysty. Śledzono go przez parę tygodni bezpośrednio po powrocie do Londynu, ale były to tylko rutynowe działania policji. Wtedy Alex zrobił przerwę... Tak, wszystko okazało się bardziej skomplikowanym mechanizmem, niż zdawał sobie wówczas sprawę.

Lądowali o czasie. Kontrola paszportowa i celna trwała parę minut. Rozglądając się wkoło, wszedł do dudniącej gwarem hali przylotów. Widać Knipe musiał sporządzić ekstra dokładny opis jego osoby, gdyż natychmiast podszedł do niego ciemno umundurowany mężczyzna z pręgą od czapki na czole.

- Komandor Lawrence?

- Tak jest. A pan?...

- Nazywam się Green, sir. - Okazał legitymację ambasady. - Komandor porucznik Knipe polecił mi odwieźć pana. - Akcent z Yorkshire zdawał się tutaj nie na miejscu. - Czy nie ma pan innych bagaży, sir?

- Nie, nic poza tym - Howard uniósł nieco trzymany w ręku neseser.

- Komandor porucznik Knipe przypuszczał, że będzie pan życzył sobie, abym go zawiózł do hotelu. Jeśli nie, to zaprasza do siebie.

- Raczej do hotelu - powiedział Howard. - Impala.

Rua Felipe Folgue.

Green ostrożnie założył czapkę i poprowadził Howarda do samochodu.

- Domyślam się, że pan już tu był, sir.

- Tak, dawno temu.

Pojechali na południe od lotniska, skręcili w Avenida da Brasil, potem na lewo w stronę Campo Grandę i Avenida da Republica. Wielki kompleks sklepów i apartamentów wyróżniał się barokowymi i neogotyckimi fasadami, które tak dobrze zapamiętał. Zmiany były w gruncie rzeczy tylko powierzchowne. Szerokie aleje, pomniki i kościoły w śródmieściu, zniecierpliwienie kierowców, bogate oświetlenie wieczorne - wszystko to pozostało takie samo poruszając teraz głębokie pokłady pamięci Howarda. Minęli Bossanovę, gdzie kiedyś niebacznie jadł kolację z Gillian, zatrzymali się koło kina, gdzie kilkakrotnie spotykał się z Macerdą. Przeszłość nigdy nie umierała, jej upiory były nie do pokonania.

Zanim Green podjechał pod hotel, kilkakrotnie jeszcze skręcał to w tę, to tamtą przecznicę.

- Komandor porucznik prosił mnie - powiedział, gdy w końcu się zatrzymał - abym przekazał panu jego prywatny numer, na wypadek gdyby pan chciał do niego zadzwonić.

- Dziękuję bardzo. - Howard wziął podaną mu kartkę i wysiadł. - Dobranoc, Green.

Hali Impali wydał mu się mniejszy, niż go zapamiętał. Zameldował się w recepcji, skąd zaprowadzono go do pokoju. Na zewnątrz migotał i drżał w purpurowym zmierzchu neon. Podszedł do okna i pogrążony w myślach, wyjrzał na ulicę. Miał za sobą długą drogę od czasu, gdy razem z trzema kolegami został wysadzony na koreańskim brzegu na północ od pięćdziesiątego piątego równoleżnika z zadaniem rozpoznania nieprzyjacielskich pól minowych.

Był wtedy porucznikiem, sześć lat po ukończeniu Dartmouth. Wzięto go tej nocy do niewoli i był to, jak się okazało, punkt zwrotny w jego życiu. Kiedy go zwolniono i wrócił do domu, już był zwolennikiem i pragnął służyć ideologii mającej z czasem zburzyć wszystkie te struktury, których nienawidził.

Zadzwonił telefon. To był Knipe, energiczny jak zawsze.

- Witam w obcym kraju. Green rozpoznał cię bez kłopotu?

- Jak wytrawny agent.

- Miałeś dobry lot?

- Dziękuję, świetny - odpowiedział Howard. - Miałem właśnie po otrzepaniu się z kurzu podróży zatelefonować do ciebie i zaprosić na kolację tutaj. Spóźniłem się?

- Nic podobnego. Telefonuję w tej samej sprawie i nalegam, żebyś pozwolił mi być gospodarzem.

- Nonsens. I tak jestem twoim dłużnikiem.

- Za kwadrans?

- Doskonale.

Howard czekał na niego na dole. Ich ścieżki na krótko skrzyżowały się przed paru laty w Weymouth, ale nie miał problemów z rozpoznaniem Knipe’a, gdy stanął w drzwiach. Jasne włosy, niski, delikatnie zbudowany, energiczny krok.

- Theo!

Knipe uśmiechał się radośnie.

- Jak się masz, Howard? - Zaczynał łysieć na ciemieniu.

- Patrząc na twoją opaleniznę, wydaje mi się, że żyję pod ziemią.

- Łatwiej powiedzieć, niż osiągnąć.

Przeszli do baru.

- Co wybierasz? - spytał Howard.

- Proszę gin, z sokiem pomarańczowym.

Podano im szybko. Howard wzniósł szklankę.

- Na zdrowie i jeszcze raz dziękuję za pomoc... A przy okazji, czy Miradouro jeszcze działa?

- Sądzę, że tak.

- Czy zgodziłbyś się tam pójść?

Wyraźnie było widać, że Knipe jest zdziwiony.

- Po prostu nostalgia - wyjaśnił Howard. - Po tak długiej nieobecności czuję się jak turysta.

Pachnącymi ulicami doszli do Miradouro. Nie było daleko.

- A jeśli chodzi o inne sprawy - powiedział nagle Knipe, gdy czekali na skrzyżowaniu - twój brat przyjeżdża jutro około południa. Obawiam się, że słowo „około” jest tu ważne, ale przynajmniej znamy przybliżony czas.

Kiedy chciałbyś mieć samochód?

- Jedenasta, dziesiąta trzydzieści? Jak myślisz?

- Może wcześniej? Około dziesiątej. Punktualność nie jest ich cnotą narodową.

Howard jakoś zapomniał o Richardzie. Z poczuciem winy spytał:

- Pewnie nie masz dalszych wiadomości.

- Obawiam się, że nie... Ale zdumiała mnie wiadomość, że służył kiedyś w Air Force. Kiedy wystąpił?

- Po Suezie.

- Miał jakiś szczególny powód?

- Nie podobało mu się.

- Politycznie?

- Nie podobało mu się to wszystko, co oznaczała wojna.

- Co masz na myśli?

- Lepiej spytać o to Richarda. On decyduje o swoich sprawach. Jest księdzem, a ja jestem obojętnym niedowiarkiem, tak że mówimy niezupełnie tym samym językiem.

- Ze starannie wymierzonym lekceważeniem dodał:

- Obawiam się, że nigdy nie było mi dane ujrzenie światła.

Miradouro niewiele się zmieniło od czasu, gdy zapamiętał ten lokal. Inna kolorystyka wnętrza - szkarłat i biel, ale poza tym mniej więcej to samo. Zanim poprosili o stolik, przez chwilę popijali przy barze. Nie było tłoku. Grupy turystów poszukujących wrażeń z „Lizbony nocą” przybywały później.

- Byłeś tu kiedyś? - spytał Howard Knipe’a.

- Chyba nie.

Oczywiście - pomyślał Howard. Miradouro jest Mekką turystów. Dwukrotnie miał tutaj umówione spotkanie z Macerdą w toalecie męskiej. Z Macerdą, który zawsze mówił cicho, który palił jednego papierosa po drugim i który zawsze był w pogotowiu. Przychodził i odchodził w nocy i nic nie miał do dodania w zamian za to, co otrzymywał - ani wskazówek, ani wdzięczności, ani zwierzeń.

Zaprowadzono ich do stolika, opodal na niskim podium grało dwóch gitarzystów. Gdy Howard zamawiał dania z karty, na podium weszła kobieta w średnim wieku i rozpoczęła otwierające występ fado. Howarda pochłaniała muzyka. W przeszłości wielokrotnie jadał tu kolację sam i w posępnej melancholii tego śpiewu doszukiwał się siebie i swoich codziennych trudnych ucieczek od prawdy. Kobieta narzuciła szal na ramiona, na głębokie tony gitary nałożyła się kunsztowna melodia pieśni.

Knipe udawał, że słucha. W przerwie między dwoma utworami Howard powiedział mu:

- Rozumiem, że to nie w twoim guście.

- Mówiąc szczerze, nie. Usłyszysz jedną melodię i to wystarczy, następne są takie same.

- Powinieneś mi powiedzieć. Moglibyśmy przecież pójść gdzie indziej.

- W żadnym razie. Przynajmniej jedzenie jest wspaniałe.

Mrożone gazpacho, pstrąg z rusztu, kawa... Gdy wśród pełnych uznania oklasków kobieta zeszła z podium, wrócili do rozmowy.

- Przyjdziesz do ambasady?

- Nie sądzę. - Howard potrząsnął głową. - Bądź co bądź jestem tutaj prywatnie. Wiele wody przepłynęło w Tagu, odkąd wyjechałem, i teraz nie spotkam nikogo, kto by mnie znał.

- Nie jestem pewien.

- Kto mianowicie?

- Geoffrey Shelley. - Knipe cisnął tą wiadomością jak kamieniem. - Zaskoczony?

- Shelley, jeszcze tutaj?

Knipe kiwnął głową.

- Przeniesiono go na krótko, nie jestem pewien gdzie, może do Aten, ale w zeszłym roku powrócił. Jest człowiekiem wyjątkowo pasującym do Lizbony - język, doskonała znajomość miejscowych spraw, wszystkiego, co jest potrzebne w Lizbonie. Władze zdecydowały, że szkoda go wysyłać gdzie indziej, a ze względu na wiek awansowano go na pierwszego sekretarza.

Howard zmrużył oczy.

- Zdaje się, że Shelley był żonaty.

- I dalej jest.

- Jak ona ma na imię?

- Gillian.

- Ależ tak, oczywiście. - Zatrzepotał palcami.

Knipe rzucił mu spojrzenie, które mogło oznaczać wszystko. Z autokarów czerwonych jak gotowane kraby zaczęli wysypywać się turyści. Muzycy wrócili na podium.

- Może strzemiennego? - zaproponował Howard.

- Zaraz powtórzą się rytmy i ton, może lepiej pójdziemy, skoro to nie w twoim guście.

Knipe uśmiechnął się.

- Jeśli nie zrobi ci to różnicy, zrezygnuję ze strzemiennego.

- W porządku-Howard przywołał kelnera i poprosił o rachunek. Kilka minut później znaleźli się na zewnątrz.

Knipe spytał, czy może podrzucić go do hotelu.

- Bardzo to uprzejme z twojej strony, Theo, ale pójdę spacerkiem.

- Nostalgia?

Howard upozorował uśmiech.

- Bardziej prawdopodobne, że było to o jeden koniak za dużo.

- Green przyjedzie po ciebie jutro około dziesiątej, zgoda?

- Dzięki, że przyholujesz swego brata i zorientujesz się w jego stanie, zadzwoń do mnie, dobrze? Jeśli tylko będzie potrzebna ci pomoc, daj znać.

- Oczywiście, nie omieszkam skorzystać.

Zapiszczały opony, gdy wezwana taksówka zahamowała zawracając przed restauracją.

- Dobranoc, Howard.

- Dobranoc i jeszcze raz dziękuję.

Taksówka szybko wyślizgnęła się na drogę i znikła wśród innych pojazdów. Howard nie czekał, aż odjedzie. Odszedł wolno, zatopiony w myślach, przypominając sobie każdy szczegół.

- A tak na marginesie - spytała go dawno temu Gillian Shelley, jak tylko się poznali - czy pan lubi fado?

ROZDZIAŁ TRZECI


Green zawiózł go na lotnisko o dziesiątej dwadzieścia, ale była pierwsza, gdy z głośnika padło jego nazwisko. Do tego czasu czekanie dało mu się porządnie we znaki, a ciągłe dowiadywanie się, czy są dla niego jakieś wiadomości, znużyło go. Teraz niezbyt czystą angielszczyzną wzywano go, by się zgłosił do informacji. Howard odrzucił czasopismo, które czytał, i pełen zniecierpliwienia udał się do sali przylotów.

- Nazywam się Lawrence - oznajmił. - Komandor Howard Lawrence. - Zdał sobie sprawę, że przecież go znają. Zaglądał już tutaj wystarczająco często. - Usłyszałem...

- A, komandor Lawrence - drobna, ładna dziewczyna o oliwkowej cerze nabiła na kolec kartkę papieru.

- Pana brat już jest tutaj. Ojciec Lawrence? Czy tak?

- Tak, to on.

- Jest w poczekalni. Zaprowadzę pana.

Przecisnęła się pod uniesioną klapą kontuaru oddzielającego informację od głównej sali. Chwiejąc się na wysokich obcasach i kołysząc w biodrach wyprowadziła go z sali na lśniący korytarz. Parę kroków przed następnymi drzwiami zatrzymała się. - Jest tutaj - oznajmiła z uśmiechem, przepuszczając go przed sobą. - Obrigado.

Zapukał przed wejściem, zupełnie nieprzygotowany na to, co go czeka. Na widok Richarda zatrzymał się w miejscu. Zapadłe policzki, podkrążone oczy, obszarpany, nieogolony. Przez dłuższą chwilę nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Cześć, Richard. - Mimo woli zatrzymał wzrok na zwisającym rękawie.

- Jak się masz, Howard?

- Nie wstawaj.

- Nie będę siedział tu wiecznie. - Richard podniósł się. Uśmiechnął się słabo, uścisk ręki też był słaby.

- Dziękuję, że przyjechałeś.

W pomieszczeniu nie było innych ludzi. Tym razem - tylko tym razem - wzruszenie Howarda wykroczyło poza niedoskonały zasób słów. Słowa, którymi chciał przywitać brata, utkwiły mu w gardle.

Usłyszał siebie mówiącego niezręcznie:

- Jak leci?

- Bywało gorzej.

- Zawsze byłeś narwańcem - rozpoczął, ale to nie był dobry początek i zaraz wycofał się. Chciał mu pomóc, ale Richard zniechęcił go potrząsając głową.

- Muszę się przyzwyczaić. - Kołysał się na nogach, jakby szwankował mu zmysł równowagi.

- Czeka na nas samochód, ale może chciałbyś iść na piechotę?

- Nieszczególnie się czuję, ale chyba tak.

- To niedaleko.

- Wszystko jedno. - Ten uśmiech był przepraszający. - Nie zawsze jestem taki rozklekotany, ale tym razem nie czuję kości.


W pomieszczeniu były dwie kanapki, parę krzeseł, kolorowe ryciny na ścianach - Howard zauważył to dopiero przy wyjściu. Na następnych drzwiach był napis: „Pierwsza pomoc”. Spojrzał z ukosa na brata nie zwalniając kroku. Twarz Richarda była bladożółta, a jego oczy poruszały się ospale w ciemnych oczodołach. „O, Jezu, ależ on jest chudy” - pomyślał.

- Kto pociągnął za sznurki? - spytał Richard.

- Ktoś z tutejszej ambasady. Facet o nazwisku Knipe.

- Z własnej inicjatywy?

- Zachęcony.

- Gdyby nie to, pewnie pozostałbym w Sao Tome po wieczne czasy.

- Tego właśnie obawialiśmy się.

Gdy wyszli na zewnątrz, słońce zaatakowało ich jak brutalny napastnik.

- Gdzie jedziemy? - spytał Richard.

- Do mojego hotelu.

Green czekał w samochodzie.

- Dzień dobry panu - powitał Richarda, najwidoczniej nie reagując na brudne spodnie i poplamioną, za dużą kurtkę tropikalną, w których brat komandora wyglądał jak strach na wróble. Widać Knipe go ostrzegł. Drzwi za mknęły się głośno. Green uchwycił wzrok Howarda we wstecznym lusterku.

- Do Impali?

- Proszę.

Na ostrym zakręcie Richard zwalił się z jękiem na Howarda.

- Przepraszam - skrzywił się z bólu. - Nie wyjęli mi jeszcze szwów.

- Kiedy będzie można to zrobić?

- Za jakieś trzy, cztery dni.

Resztę drogi do hotelu przemilczeli. Howard zobaczył, że Richard zamknął oczy.

- Czy będę jeszcze potrzebny, sir?

- Nie, Green, dziękuję. W każdym razie nie dzisiaj.

-


Howard zarezerwował drugi pokój na tym samym piętrze. Recepcjonista podniósł brwi na widok Richarda, ale był to jedyny przejaw jego zdumienia.

- Bez bagażu? - spytał, gdy Richard wpisał się do rejestru.

- Nawet bez szczotki do zębów.

- Zaprowadzę go - oznajmił Howard - proszę mi tylko dać klucz.

Pokój był identyczny. Richard wyciągnął się na łóżku.

- Jeszcze raz przepraszam, ale czy możesz rozwiązać mi sznurowadła? Jest węzeł, z którym nie mogę sobie poradzić. Jak to dobrze, że nie noszę krawatów - zażartował mizernie.

Howard usiadł w nogach łóżka i ściągnąwszy buty rzucił je na podłogę.

- Teraz wysłuchaj mnie i powiedz, jeśli z czymś się nie zgodzisz.

- Nastawiam uszu.

- Sądzę, że najbardziej potrzebujesz snu. Jeśli tak, prześpij się. Nie ma pośpiechu z opuszczaniem hotelu. Ja tymczasem kupię trochę rzeczy dla ciebie, żadna szanująca się linia lotnicza nie zechce cię zabrać w takim stanie... Jeśli będziesz głodny, zadzwoń na obsługę. A ja zajrzę tutaj od czasu do czasu... Zgoda?

- Musiałeś zdobyć jakieś pieniądze... - Richard raczej stwierdził to, niż zapytał.

- Czy jeszcze palisz?

- Niestety, tak.

- Łap.

Zapomniawszy o amputowanej ręce brata, Howard rzucił paczkę papierosów i zapałki celując mu w brzuch. Zapałki trafiły, ale papierosy upadły dalej i lewy rękaw Richarda zatrzepotał, a kikut zadrżał.

Howard schylił się po papierosy zakłopotany.

- Dziwne, ale wydaje mi się ciągle, że mam całe ramię.

- Richard powiedział to obojętnie, jakby to dotyczyło kogoś innego. - Wczoraj na przykład miałem uczucie, że boli mnie w okolicy nadgarstka.

- Co ci na to dawano?

- Wszystko, co można znaleźć w niedużej aptece: panadol, veganinum, tego rodzaju leki. - Richard spojrzał w sufit. - Jak się ma Tibbie?

- Przesyła serdeczności i chce cię zobaczyć możliwie najszybciej. Prawdę mówiąc, nalega. Domaga się.

- A jej zdrowie?

- Nie chciałaby, abyś myślał, że ma się lepiej.

Richard spojrzał na niego. Bez nagany w głosie powie dział:

- Widzę, że nic się nie zmieniłeś... A Jessica?

- Co chcesz wiedzieć? - odpowiedział pytaniem Howard.

- Jak się czuje?

- Dobrze.

- A dzieciaki?

- Doskonale.

- Czy widziałeś ich ostatnio?

Howard powstrzymał się od odpowiedzi. Rozum nakazywał mu: nie rozpoczynaj tego, nie teraz. Nie tak szybko.

Żona i dzieci są prywatną sprawą mężczyzny... Popatrzył niepewnie na swego brata, ubogiego sługę nieistniejącego Boga, którego pojęcie wypaczono w imię dziecinnej wiary. To nie są czasy zabobonów.

- Wiesz, na czym polegają twoje kłopoty?

- Powiedz mi.

- Patrzysz na życie przez witraż.

- Kiedyś robiłeś to samo.

- Ale przestał mi odpowiadać ten widok.

- Czy teraz jest lepszy?

Z ulicy dobiegał hałas.

Howard nie dał się wciągnąć w ten temat. Wzruszył ramionami i zaśmiał się idąc w stronę drzwi. - Nie musisz marnować swojego poczucia miłosierdzia na mojej osobie.

- Miłosierdzia nie można zmarnować.

O Boże - pomyślał Howard - jakim stałem się kołtunem.

W nocy Howarda męczyły koszmary. Ten sam powtarzający się od czasu do czasu sen, po którym otworzywszy oczy był zlany potem. Był to sen ślepca w pełnej ciemności, w której słyszał jakieś przerażające głosy i nic nie mógł dojrzeć. Najpierw była kłótnia rodziców: głos matki, który nie mógł być już gwałtowniejszy - tak zadręczała ojca, że przestał odpowiadać, nie mówiąc o oddawaniu ciosów. „Niczego nie pragnęłam więcej, niżby chłopcy poszli twoim śladem do wojska. Wiedziałeś o tym, ale nigdy mnie nie poparłeś ani nie próbowałeś wpłynąć na nich. Nigdy!” Potem ojciec w zamkniętej przestrzeni konfesjonału wymieniał swoje zaniedbania. Howard wiedział, że dzieje się to we śnie i słyszał siebie wykrzykującego: „To nie była twoja wina. Nie zrobiłeś nic złego. Dokonaliśmy wyboru z jej powodu. Tylko z jej powodu... Byliśmy silniejsi od ciebie”.

W żołądku czuł dziurę, miał poczucie straty, a tu oklepane frazesy z ambony, szelest otwieranej gazety i odwracanych stron, i znowu głos matki telefonującej. „Ta klęska z akcjami dzisiaj - co mi radzisz? Czy mam sprzedać, czy trzymać?” Poczuł, jak rośnie w nim niechęć. Potem w celi, gdzie wymuszano na nim zeznania, oddzielony od innych, którzy także zostali pojmani, słyszał cichy głos, blisko ucha: „Czy nie widzisz? Czy nie widzisz? Możesz pomóc. Wszystkim - tak, wszystkim we właściwym czasie”.

Rzucał się we śnie na łóżku, zgrzytając zębami. Bardzo wyraźnie widział Jessicę. „Kim jesteś, na litość boską? Po ośmiu latach zaczynam myśleć, że poślubiłam kameleona”. Tak powiedziała w rzeczywistości, w prawdziwym życiu. A we śnie biegł, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Uciekał od wszystkiego, co znał. Coraz szybciej, aż nagle wróciła świadomość, podparł się na łokciach, ze zduszonym oddechem, zlany zimnym potem.

Sen powracał co pewien czas. Schemat szaleńczo się powtarzał. A tym razem był w Impali, w Lizbonie, przyleciał Richard. Shelley znowu był w ambasadzie, a on miał spotkanie z Alexem na polu golfowym Burdean. Tak, tak...

Nie niepokoił Richarda do następnego przedpołudnia. Gdy wreszcie zapukał do jego drzwi, zdumiony zobaczył, że brat jest całkowicie ubrany.

- Wcale nieźle - wykrzyknął na jego widok. Czarne ubranie, wciągane buty, biała bawełniana koszula z golfem.

Ubranie trochę na nim wisiało, ale reszta pasowała. Byli tego samego wzrostu i podobnej budowy. - Ile ci to zajęło czasu?

Richard uśmiechnął się.

- Około trzech godzin. Główny problem stanowią guziki.

- Ale dlaczego tak się z tym pospieszyłeś?

- Nic nie zyskuje się, leżąc.

- Nie sądzę, by lekarz zgodził się z tą opinią. Nie tak szybko.

- Chciałbym wrócić do domu - powiedział Richard.

- Powiedziałem ci wieczorem: nie musimy się spieszyć, przynajmniej ja nie muszę.

Richard zdawał się tego nie słyszeć.

- Możemy wracać jutro?

- Jeśli tego naprawdę chcesz... Postaram się. Jeśli nie jutro, to pojutrze.

- Ciągle mieszkasz w Hamstead?

Howard skinął głową. Z pewnym ociąganiem powiedział:

- Serdecznie zapraszam.

- Dzięki, ale pojadę do Wyndhams.

- Ona doprowadzi cię do szału. Nie da ci szansy.

- Oczekiwał jakiejś reakcji, ale nic nie usłyszał. - Jak długo cię nie było w kraju? Dwa lata?

- Dwa z kawałkiem.

Pusty rękaw powstrzymywał Howarda. Usiadł na brzegu łóżka, spoglądał powściągliwie, ostrożnie się odzywał. Dyktował mu to stan jego własnego umysłu. Prawie nie zadawał bratu pytań o Biafrę, właściwie sprawy innych ludzi nie obchodziły go, a to, co zostało z tego zainteresowania, nie bardzo im odpowiadało.

- Czy możesz mieć kłopoty z powodu twoich wy czynów? Ze strony biskupa i tak dalej.

- Bardzo prawdopodobne.

- Co się stanie?

- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. I wolałbym o tym nie myśleć.

- Okey! - Howard wstał. - Co byś powiedział okupieniu kilku angielskich gazet? Usiądziesz na słońcu i poczytasz, a ja zajmę się rezerwacją biletów na samolot.

Jak to zrobię, będziemy mogli pójść gdzieś na obiad, a potem urządzić sobie sjestę w hotelu. Co o tym myślisz?

Nie miał dość pieniędzy, by kupić bilet dla Richarda, zatelefonował więc do Knipe’a prosząc o pomoc.

- Sądzę, że będę mógł pomóc. Zorientuję się... Czy on ma paszport?

- Nie pamiętam.

- Równie dobrze może to być jakiś dokument zastęp czy. Wystarczy na powrót do kraju... Wszystko to nie należy do moich zadań - dodał dobitnie, jakby chciał podkreślić swoje zasługi - ale postaram się. Tymczasem na twoim miejscu załatwiałbym rezerwację. A, byłbym zapomniał...

- Tak?

- Geoffrey Shelley przesyła pozdrowienia.

Urzędnik w biurze podróży oczywiście zadzwonił do ambasady, zanim wypisał bilet dla Richarda, ale nie robił przeszkód; Knipe niewątpliwie potrafił załatwić wszystko. Howard zdecydował się na lot tridentem następnego dnia, lądującym na Heathrow za pięć piąta. Potem wstąpił po Richarda i pojechali taksówką do restauracji koło Rossio, gdzie na zatłoczonych czarno-białych płytach chodników mienił się kolorami tłum przechodniów jak w zbiorowej scenie musicalu.

- Głodny? - spytał Howard.

- Niezbyt.

- Wolisz w środku czy na zewnątrz?

- Myślę, że na zewnątrz.

Od słońca osłaniał ich parasol ogrodowy. Po drugiej stronie ulicy ślepy śpiewak uderzał w struny gitary, a słony zapach Tagu odświeżał gorące powietrze. Howard zamówił dla obu danie z karty i karafkę wina. Chciał zażartować z Richarda, że jest to danie mięsne, a dziś piątek, i oczywiście za żartem kryła się złośliwość, ale zrezygnował z tego. Zachowywali się bardziej jak znajomi niż bracia, w każdym razie było za wcześnie na prześmiechy, za wcześnie nawet, jak sądził, na rozmowę.

Długie milczenie przerwał Howard.

- Jakie dostałeś gazety?

- „Times” i „Maił”.

- Coś godnego czytania?

- Jeden, może dwa teksty.

- O czym?

- Nalot migów na Urutę. Sześćdziesięciu zabitych i stu rannych. Na Biafrę wystarczy parę linijek, nie sądzisz?

Howard nie słyszał jeszcze brata wypowiadającego się z taką goryczą. Gdy skończyli jeść, oczyma przywołał kelnera i poprosił o kawę. Przyglądał się tłumowi, głównie mężczyznom. Pochłonięty różnymi myślami zastanawiał się, co się stało z Macerdą, czy dalej tkwił w tym biznesie. Bo dla Macerdy to był biznes, sposób na egzystencję. Pracowali razem w bezpośrednim kontakcie i miało to dobre strony: nie było ryzyka tworzenia komórki, siatki. Tylko oni dwaj, w najgorszym razie mogło ryzykować dwóch innych.

Podniósł do ust filiżankę z kawą.

- Dawno temu pracowałem tutaj - powiedział do Richarda ni stąd, ni zowąd, a łagodny głos kłócił się z ostrością spojrzenia. Poczęstował Richarda papierosem, sam też wziął jednego i zapalił oba. Aromatyczny dym z papierosów zawsze mu się kojarzył z Lizboną.

Jakiś oberwaniec przykuśtykał do jego boku proponując wyczyszczenie butów, ale odmówił mu gestem.


- Może wyczyścić moje - oświadczył Richard.

- Twoje? Ależ one są nowe. Do licha, kupiłem je dopiero wczoraj.

- Mimo to... - Richard dał znak nędzarzowi, który szybko ustawił drewniany klocek i ukląkł przed nim.

- Ależ one są nowe - protestował wciąż Howard.

- Prosto ze sklepu, zupełnie nowe.

- Ten człowiek jest głodny. Spójrz na niego, co jest ważniejsze?

- Tylko bez kazań - upomniał go Howard z narastającym gniewem, który niweczył wszystkie jego postanowienia.

Spojrzał na przepływające tłumy. Ludzie sami się o to proszą, by ktoś panował nad nimi. Jednakże udało mu się powstrzymać wewnętrzne wzburzenie i nie powiedział tego głośno. Nigdy nie mógł pozwolić sobie na szczerość, to było częścią jego pokuty, tak wymagającej jak celibat jego brata.

Rano Howard podziękował Knipe’owi za pomoc i jakby w odpowiedzi na to przyjechał Green samochodem z plakietką CD. Kiedy czekali na zapowiedź ich lotu, Richard uważnie czytał gazety, rozłożywszy je na kolanach. Kikut ramienia poruszał mu się bezwiednie przy odwracaniu stron; już nie wyglądał tak przerażająco, ale zmęczona twarz wygładzała mu się tylko na krótkie chwile, nie zaciskał już tak mocno ust i rozkurczył mięśnie żuchwy. Ciągle jednak stał na niepewnych nogach, nie potrafiąc znaleźć środka ciężkości ciała. W drzwiach samolotu potknął się i o mało nie upadł.

Howard nie mógł nie podziwiać jego dzielności. On sam nie zaznał w życiu wiele bólu. Tylko raz poddano go torturom, i to za jego przyzwoleniem i niedługo. Koreańczycy wsadzili go do celi tortur, by pokazać innym, że on także przeszedł stworzone przez nich piekło. Ale to była komedia, oszustwo, pierwsze z licznych jego oszustw.

Zanim postawił nogę na północnokoreańskim brzegu z resztą desantu, już był potencjalnym renegatem, rozczarowany przestarzałym ładem społecznym i zasadami wiary oraz rosnącym zepsuciem bezideowego społeczeństwa. Chciał pozostać sobą, nawet jeśli przyjaciele i koledzy dalej będą go uważać za kogoś innego.

Oddalali się od Lizbony. Na niebie nie było ani jednej chmury. Portugalia, potem północno-zachodnia Hiszpania, Zatoka Biskajska i wreszcie Brytania - kolejno rozpościerały się przed nimi jak mapa. Przez jakąś godzinę Richard spał. Stewardesy przychodziły i odchodziły ocierając się o ramiona Howarda. Kupił whisky i papierosy zarówno dla siebie, jak dla Richarda, wydając na to ostatnie escudos. Resztę zapłacił funtami, rozśmieszając przy okazji stewardesę dowcipem o srebrnym funcie szterlingu. Kobiety fascynowały go zawsze i wszędzie.

W Londynie niebo było również bezchmurne i świeciło wspaniałe słońce. Z Heathrow zatelefonował do Wyndhams.

- Pani Wood?

- Tak?... Ach, to pan Howard.

- Jestem z bratem na lotnisku i niemal bezpośrednio jedziemy do Wyndhams. Proszę zawiadomić panią Lawrence... I jeszcze jedno: obaj zostaniemy na noc.

- Oczywiście, panie Howard. Ależ pani Lawrence się ucieszy, będzie zachwycona. Tak się martwi o pana Richarda.

Cholernie się martwi - pomyślał z sarkazmem.

- Jak się czuje pan Richard?

- Lepiej niż myślałem. Nieźle, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.

Z lotniska było do Marsden na odległość rzutu kamieniem, co najwyżej dziesięć mil, a kierowca taksówki znał drogę na skróty. Dokładnie za piętnaście szósta opony zazgrzytały na żwirowym podjeździe. Howard zobaczył zdumienie Richarda na widok zwiędłych kwiatów na klombach, chwastów na podjeździe, przerośniętej dzikiej winorośli na froncie domu.

- Czy Taplow już nie przychodzi?

- Zdaje się, że raz w tygodniu.

- Dawniej przychodził co drugi dzień.

Howard przytaknął.

- Liczy się dla niej tylko to, co widzi ze swego okna - mniejsza o resztę. Taka już jest.

Pani Wood otworzyła drzwi. Wzruszenie zabarwiło jej policzki rumieńcem.

- Ojciec Richard! - wykrzyknęła. - Witamy w do mu.

- Dzień dobry, pani Wood. Cieszę się, że panią widzę.

Co więcej, nie zmieniła się pani ani trochę. Czy lumbago pani nie dokucza?

- Nie narzekam - odpowiedziała zdawkowo. Możliwe, że jego wygląd trochę ją speszył. - Marny wspaniałe lato. Pan Howard prawdopodobnie już ojcu o tym mówił, w każdym razie ja uważam, że ciepło ogromnie pomaga.

Howard wszedł za Richardem do ponurego hallu z obrzydliwą tapetą i łuszczącą się farbą.

- Gdzie pani nas umieściła?

- Na końcu galerii. Pokoje nie są jeszcze przygotowane, ale...

- Chciałbym tylko wrzucić walizkę.

Zaledwie weszli na galerię, usłyszeli wołanie Tibbie. Głos był natarczywy, jak u krnąbrnego dziecka.

- Czy to ty, Richardzie? Czy to ty?

Howard zacisnął zęby. Dom był pojęciem, Wyndhams adresem, rodzajem muzeum. Czy Richard odbierał to tak samo? Często się nad tym zastanawiał, ale nie potrafił sobie odpowiedzieć. Przez długie lata byli sobie bliscy. Kiedyś to się zmieniło, ale to było dawno temu: przeszłość była wrogim terytorium.

Gdy weszli, Tibbie nie spojrzała na niego. Jej szczupłe, mocne ramiona otworzyły się jak imadło.

- Richard... - Sięgnęła do swego bogato wyposażonego arsenału i z oczu trysnęły jej łzy. - Biedny chłopiec, biedny.

- Witaj, mamo.


Howard podszedł do okna i przyglądał się wspaniale utrzymanemu klombowi, który Taplow pielęgnował w otoczeniu zapuszczonej zieleni: fragment trawnika, ogródek skalny i róże.

- Skąd ten pomysł, Richardzie? Dlaczego to zrobiłeś?

Dlaczego się nie wycofałeś? Spójrz tylko na siebie, spójrz...

Howard odwrócił się zniecierpliwiony. Richard wyzwolił się z uścisku Tibbie i cichym głosem oznajmił:

- To, co zrobiłem, było moim wyborem. - Uśmiechnął się. - Mea culpa, mamo.

Zrozumiała łacinę i zastosowanie zwrotu w tym przypadku. W niedziele i święta, rok po roku powtarzała w kościele odpowiedzi, klękała, siadała i słuchała. Ale wiara była językiem, którego nigdy się nie nauczyła, dobroczynność była dla niej miejscem na tacy, gdzie składano datki, ofiara - czekiem wysłanym pocztą. Natomiast poświęcać się osobiście było niezrozumiałą głupotą.

- Nie rozumiem cię - powiedziała do Richarda.

- To było tylko niepowodzenie, mogło się przydarzyć każdemu.

- A zatem gdzie popełniłeś błąd? - Łzy już nie płynęły, szczęka wysunęła się do przodu.

- Chciałem tylko powiedzieć, że nikogo nie można winić, nikogo poza mną. To długa historia... pilot tego właśnie samolotu zachorował i ja go zastąpiłem.

- Dlaczego? - nalegała. - Skończyłeś z samolotami już wtedy, gdy podjąłeś decyzję...

- Nie było nikogo innego.

- Czy nie mogłeś zaczekać?

- Oni głodują, mamo - powiedział Richard kont rolując swoje uczucia. - Umierają z głodu. Z pewnością słyszałaś, jaka tam jest straszna sytuacja.

Wyjaśniał jej, łagodnie, przekonująco, wymieniał miejscowości i nazwiska, opisywał zdarzenia, tłumaczył przyczyny. Ona zaś ucichła, bez ruchu czekała, aż skończy.

Howard wbrew sobie podziwiał cierpliwość brata. Zazdrościł mu także, że tak potrafił ją uspokoić. Żadnych pochlebstw, nic w tym rodzaju. Odszedł od okna, nie chcąc dłużej tego słuchać; trudno mu było się z tym pogodzić, że na niego nikt nie zwraca uwagi. Ogarnął go chłód, uraza. Czasem zdawał sobie sprawę z tej strony swego charakteru.

- Nigdy nie wygrasz, kochana Tibbie, więc nie zaczynaj - powiedział. - Richard zawsze przekonuje z całe go serca, zapomniałaś już? A na dodatek ma w rezerwie Boga, by powiedział ostatnie słowo.

Daleka myślami, roześmiała się cichą kaskadą, co jakoś podkreślało jej kruchość.

- Czy mam poprosić panią Wood, by przyniosła Ci twój napój? - Howard podszedł do drzwi, zatrzymał się na moment i wyszedł.

- Proszę. - Nie odwróciła głowy.

Jeszcze na schodach zapalił papierosa i przez kuchnię wyszedł do ogrodu. Gdy jakieś pół godziny później dołączył do niego Richard, spacerował tam i z powrotem i myślał o Aleksie oraz o tych strzępkach informacji, które mu przekazywał i z których można było czasami sformułować całą instrukcję, zbierając wszystko i interpolując brakujące fragmenty. Zdobycie informacji dawało mu satysfakcję i spotykało się z pochwałą ze strony Aleksa. Tutaj natomiast nikt go nie docenia i nigdy nie doceniał - mimo dawnych powściągliwych pochwał ojca.

Zgasił papierosa, gdy nadszedł Richard.

- Widzę, że nie straciłeś umiejętności przemawiania do chorego - odezwał się do niego z kamienną twarzą.

Richard nie zareagował na zaczepkę i spytał:

- Co myślisz o jej stanie?

- Nic innego nie można oczekiwać - zdaje się, że tak się mówi w podobnych sytuacjach. Ale ty byłeś tak długo nieobecny, że zauważysz zmiany.

- Istotnie, widzę pogorszenie, niestety. Jak często przyjeżdżasz do niej?

- Raz, dwa razy w miesiącu... to zależy.

- Co mówi doktor O’Sullivan?

- Wiem jedynie, co Tibbie mówi o jego diagnozach, a to właściwie nic nie wyjaśnia.

Potykali się w wysokiej trawie. Richard ujął kikut ramienia, jakby odczuwał w nim ból.

- Czy to był trawnik do krokieta?

- Dawno temu.

Zatrzymali się patrząc na przerośnięte gałązki drzewa laurowego i rododendronów, zarośnięte trawą krzewy janowca i zaniedbane azalie. Powietrze przenikał zapach kwitnącej lipy.

- Ogród nie wyglądał tak źle, gdy byłem tu ostatnim razem - powiedział Richard. - Kiedy zaczęło się tu sypać?

- Parę lat temu. Ale w gruncie rzeczy wcześniej, zresztą dom też popada w ruinę. Z pewnością zauważyłeś.

- Chyba tak.

- Gdyby mi na nim zależało, płakałbym - dodał Howard.

- Ale ci nie zależy.

- Nie.

- Wcale?

- Wcale. - Dobiegł ich warkot kosiarki. - Dlaczego miałoby mi zależeć? A i tobie? Nienawidziliśmy tego miejsca w młodości, obaj - i wiesz o tym doskonale. Czy coś się zdarzyło od tamtego czasu, co by mogło zmienić nasze nastawienie? W gruncie rzeczy niedługo tu przebywaliśmy. Jedynie obowiązek wzywa nas obecnie do przyjazdu.

Richard nie odpowiedział.

- Przepraszam, zapomniałem, że ty nigdy nie przy znasz mi racji, nawet gdybyś tak samo myślał.

Sarkazm był mniej wymowny niż zazwyczaj.

- Jeśli jednak będziesz obstawał, że Wyndhams zachowuje pewną magię wspomnień, czy coś w tym rodzaju, to rzucę ci w twarz, że jesteś kłamcą. Ohydne miejsce - myśleliśmy tak o nim już wtedy, gdy byliśmy młodzi.

Wszystkie te kłótnie, naciski... Boże! Gdyby on potrafił się jej przeciwstawić. Choćby tylko próbował chwycić za bat...

Głos Howarda drżał, wibrował pogardą i rozczarowaniem. Z Richardem czuł się bezpieczny, tak bezpieczny, jak to tylko jest możliwe. Richard był jedynym człowiekiem, przed którym mógł wykrztusić z siebie całą nienawiść, gromadzącą się przez cały czas jego nieobecności. Słuchał jednak swoich słów, nawet teraz pilnując się, by nie powiedzieć za dużo.

- To jest jedyne miejsce, które chciałbym widzieć w ruinie. Kiedyś wszystko to mogło wyglądać inaczej, ale nie wyglądało, nie dla nas, nie tak, by się liczyło. Nie mamy żadnych długów wdzięczności wobec tego domu, podnieśliśmy bunt natychmiast, jak tylko poznaliśmy znaczenie tego słowa.

Richard potknął się lekko, twarz mu się wykrzywiła, bo poczuł ból w ramieniu, ale Howard nie zwrócił na to uwagi. W pewnym momencie poddał się rozpaczy; przez chwilę przeraził się na myśl o tym, do czego doszedł, zaczął szukać usprawiedliwienia, wybaczenia, jak gdyby już go złapano.

- Czy pamiętasz Austrię?... Steyrhofen?

- Oczywiście. - Richard zmarszczył brwi. - Głęboki śnieg i maleńka wioska. Dawno temu.

- Często o tym myślę. Wtedy po raz pierwszy wyjechaliśmy sami, bez nich. I to były nasze najlepsze wakacje.

- Howard zerwał garść długiej trawy. - Nie było upokorzeń na oczach ludzi, nie było cholernych rozmów o pieniądzach, nie trzeba było się wstydzić, że do nich należymy...

- Przesadzasz - zaprotestował Richard.

- Doprawdy? - Spojrzał gniewnie na okno Tibbie.

- Pamiętam, jak kiedyś powiedziałeś, że Wyndhams kojarzy ci się z deszczem i łzami.

Richard przyjrzał mu się uważnie.

- Co cię napadło? Skąd ta gorycz?

- Nie lubię tego miejsca.

- Chciałeś, abym się o tym dowiedział. - Przez dłuższą chwilę przyglądał mu się badawczo. - Czy masz jakieś inne kłopoty?

- Nic podobnego. - Howard odpowiedział szybko, może za szybko. Natychmiast też zaczął się wycofywać, chować. - Nie poniosło mnie tak od lat, nie było okazji, a nie mogę sobie na to pozwolić przy ludziach.

- Ale skąd taki wybuch, na litość boską? Czy chodzi tylko o przeszłość, czy także o teraźniejszość? Co dzieje się złego, że tak wytrąciło cię to z równowagi. Wydawało mi się, że żyjesz zgodnie ze swoim wyborem.

Howard wzruszył ramionami unikając odpowiedzi. Nie chciał już dłużej wałkować sprawy.

- Wszystko chowasz w cień - dodał Richard. - Jeśli będziesz dalej tak postępować, to odbije się to na twojej psychice. - Odwrócił się w stronę domu. Głos mu się teraz zmienił. - Pójdę do O’Sullivana w poniedziałek w sprawie szwów i spytam go o Tibbie. Ona bardzo zmizerniała. Ma dziwnie woskową cerę, zauważyłeś? - Zatrzymał się.

Spojrzał na Howarda. - Nie pozwól, aby straszyła cię przeszłość. Nie mam zamiaru wygłaszać kazania, ale to, co się stało, już się nie odstanie. Okaż jej trochę uczuć, potrzebuje tego bardziej niż czegokolwiek innego.

Howard nie dawał za wygraną.

- Okazywaliśmy jej kiedyś uczucia.

- Mówię o teraźniejszości.

ROZDZIAŁ CZWARTY


Howard wrócił do Hamstead w niedzielę wieczorem. W poniedziałek rano był w ministerstwie. Panna Chancellor jeszcze nie przyszła, ale Starey był w gabinecie, flegmatyczny jak zwykle.

- Zastanawiałem się, czy już wróciłeś. I jak ci poszło?

- Jak w zegarku, dzięki Knipe’owi.

- A brat?

- Wyczerpany i chudy jak tyka, ale zadziwiająco łatwo wraca do sił. Musi być twardy jak żelazo.

- To dobrze, cieszę się. - Starey sprawdził palcami gładkość swojej szyi. - Rozmawiałem telefonicznie z Liz boną. Rozumiem, że nie zaglądałeś tam.

- Rzeczywiście.

- A powinieneś, z grzeczności.

- Pomyślałem, że skoro jestem w Lizbonie w prywatnej sprawie...

- W niczym to nie przeszkadzało - przerwał Starey.

- Nie popełniłeś jednak przestępstwa, a ja się cieszę z powodu twego brata.

Nieoczekiwane wymówki zawsze wywoływały w nim niepokój i Howard wycofał się na korytarz z płonącymi policzkami. Gdy wchodził do siebie, panna Chancellor zdejmowała ospale pokrywę z maszyny do pisania. Warknął na nią z powodu spóźnienia, a ona zamrugała tylko oczyma, jakby nie wierzyła własnym uszom.

Nic nie znalazł w „Daily Telegraph”. Właściwie wiedział, że nic nie będzie, było za wcześnie, mimo to jeszcze raz przejrzał kolumny z ogłoszeniami osobistymi.

- Czy to wszystko? - spytał pannę Chancellor, gdy przyniosła mu pocztę. - A co z raportami z czasu mojej nieobecności?

Żachnęła się, dotknięta. W tej zabawie jest nas dwoje - mówił jej krok. W parę minut później wróciła kładąc mu na biurku plik papierów. Zaczął się przedzierać przez zachodzące na siebie dwa światy. Jeden pozwalał mu na swego rodzaju rewanż, którego szukał. Nie wiedział, gdzie i jak to się skończy, czasami bał się nawet o tym myśleć. Stał się człowiekiem wyjętym spod prawa. Zdarzały się godziny, gdy pocieszony przez alkohol i kobietę mógł pozbyć się obaw: wszystko dobrze się skończy. Był gorliwym neofitą, wolontariuszem sprawdzonym w latach oddanej służby.

Nie będzie szantażu, gdy wskutek niesprzyjających okoliczności nie będzie już mógł dostarczać informacji, albo gdy się okaże, że wyczerpał swoje możliwości. Zapewniono go o tym, obiecywano schronienie, miejsce, gdzie będzie mógł się udać. Alex przyrzekł mu to w słabo oświetlonym klubie striptizowym w Soho. Uzgadniali warunki współpracy, gdy inni przyglądali się nagim dziewczętom... Nie zawsze jednak mógł przywołać optymizm - wtedy tracił pewność siebie.

Szukał w myślach argumentów, które utwierdzałyby go w przekonaniach, i bardzo tego potrzebował analizując szczerość przyrzeczeń Alexa wypowiadanych gładkim jak szkło głosem.

- Ależ oczywiście. Oczywiście. Nie kłopocz się tymi sprawami... Zaopiekujemy się tobą.

Coś mu byli winni - mówił sobie: Londyn i Neapol przyniosły znaczące dowody współpracy, a zanim przeniesiono go do Lizbony, był w czynnej służbie na łodzi podwodnej i wykorzystał tam wszelkie możliwości, jakie znalazł. Z pewnością będzie to przemawiało na jego korzyść - będzie? Musi.

Dzisiaj nie myślał o tym wszystkim i tak mijał czas. W drodze na obiad spostrzegł plakat: ROPA I NIGERIA - GRA O WYSOKA STAWKĘ. Zastanawiał się, jak by na to zareagował Richard. „Widzisz? - wreszcie mógłby mu wygarnąć. - Świat nie jest taki, jakim byś chciał go widzieć i nigdy taki nie będzie. Oszukujesz siebie, jeśli tego nie rozumiesz. Nie pasujesz do tych czasów. Nic, w co wierzysz, nie pasuje do teraźniejszości. Już nic nie jest w stanie jej zmienić”.

Większość popołudnia zajęło mu spotkanie komisji międzydepartamentalnej. Pokój przypominał łaźnię, toteż rozwścieczeni uczestnicy dogryzali sobie, ziewali i za dużo palili. Howard był uszczęśliwiony, kiedy mógł już odejść i pojechał zatłoczonym metrem do domu. Przynajmniej pod ziemią było chłodniej.

Nitka na drzwiach od łazienki była nienaruszona, tak samo jak po powrocie z Lizbony. Wziął prysznic, zmienił ubranie i zadzwonił do June.

- Gdzie się podziewałeś? - spytała. - Gdzie u li cha...?

- Wyjeżdżałem.

- No, proszę.

- Do Lizbony - dodał.

- Widać z tego, że pracuję w niewłaściwej firmie - westchnęła. - Nie wiem, jak to się dzieje, ale wszyscy wyjeżdżają tam, gdzie ja chciałabym pojechać, ale nie mogę.

- Pojechałem, by przywieźć brata.

- Słyszałam już od ciebie różne wyjaśnienia, ale żadne nie było tak niewiarygodne. Przywieźć brata - dobre sobie.

- Później ci wyjaśnię.

- Później?

- Właśnie. Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść kolację na Wzgórzu, w chińskiej restauracji, jeśli ci odpowiada.

- A skąd mam wiedzieć że to ty, a nie twój sobowtór?

Wytrąciło go to z równowagi i omal nie popełnił błędu: „Będę miał brązowe buty podbite ćwiekami”... - ale nie powiedział tego.

- Zapukaj, proszę, do moich drzwi, jak będziesz schodzić. - Wargi mu drżały, na czole pod linią włosów wystąpiła niebieska żyła. Z lekką drwiną w głosie spytał jeszcze: - Tęskniłaś za mną?

- Tęskniłam? Mało nie rozwaliłam twoich drzwi!

Odłożyła słuchawkę, a on spojrzał w lustro koło fotografii z Dartmouth. Przyglądał się swej twarzy i zastanawiał, skąd na niej te linie i cienie, jakby badał twarz kogoś innego.

Obok stała inna fotografia. Leżał na śniegu robiąc orła i śmiał się jak wariat. Narty były skrzyżowane, tylko kijkiem wyzywająco mierzył w aparat. Richard zrobił tę fotkę w Steyrhofen i Howard nigdy nie mógł zapomnieć olśniewającej urody tamtejszego krajobrazu i wielkiego spokoju, jaki przynosił śnieg. Śnieg zdał się oddzielać Steyrhofen od reszty świata i Howard w tym odosobnieniu znalazł szczęście wykraczające poza zwykłą wesołość, flirty, apresski i zabawne zmagania w szkółce narciarskiej na stoku.

Pokrywający wioskę śnieg był świeży i czysty i dawał poczucie bezpieczeństwa. Korea dopiero miała nastąpić, tysiąc wątpliwości jeszcze nie zaistniało, ale brak poczucia bezpieczeństwa już znał i właśnie tam na trzy tygodnie uwolnił się od niego. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem zbliżył się do Richarda, który także rozkoszował się znalezionym tu spokojem i który ostatniego dnia pobytu, gdy wjeżdżali po raz ostatni kolejką linową, powiedział żartobliwie do niego i dziewczyn, które z nimi były: „Przecież nie musimy wracać do domu. Możemy wybierać. Na przykład, kto miałby ochotę dać dyla na wschód, niech podniesie rękę”.

Wszyscy podnieśli rękę. W Steyrhofen niczego nie traktowano poważnie.

Howard jeszcze raz spojrzał na fotkę, a potem na odbicie swojej twarzy w lustrze. To były różne twarze i nie tylko czas za to odpowiadał.

Widomość dla siebie znalazł dopiero w środowym „Daily Telegraph”. Gdy usłyszał szelest gazety wsuwanej do skrzynki na listy, wyskoczył z łóżka. Wiadomość zajmowała dwie linijki i zaczynała się od cyfr 17, co oznaczało stronę w spisie szyfrów. Po rozszyfrowaniu notatka była jeszcze krótsza: Zgoda na czas i miejsce. Pole golfowe Burdean jutro - Alex.

Zupełnie teraz uspokojony, zajął się codziennymi sprawami. Samotność ma wiele form, wielu sprzymierzeńców i zdążył to już poznać. Chyba najbardziej obawiał się, że mogą z niego zrezygnować. Czasami nie miał osobistego kontaktu z Alexem dwa, a nawet trzy miesiące i tygodnie upływały między przekazaniem jednego zaszyfrowanego materiału a drugim. Cierpiał, gdy przerwa nadto się przedłużała, obawiając się w głębi duszy, że może już spisano go na straty, i wyszukując przyczyny za i przeciw; pił wtedy dużo - a puste dni wlokły się niemiłosiernie. „Zajmiemy się tobą” - dlaczego miałby wątpić? Dlaczego bać się? Strofował siebie za to nastawienie i brak wiary, a jednak po paru takich tygodniach nerwy miał w strzępach.

Wolałby wziąć urlop na ten dzień, ale nie chciał ponownie prosić Stareya o przysługę. Nie tak szybko. Wolałby także, by spotkanie odbywało się w czasie weekendu, ale wybrał czwartek, kiedy pole golfowe nie było tak zatłoczone. Nie miał zamiaru wstępować do Wyndhams; niezręcznie by mu było urwać się z domu matki na golfa albo wpadać potem jak po ogień. A jeśli chodzi o Stareya, to niech sobie myśli co chce; zresztą słaby z niego przeciwnik. W każdym razie od poniedziałku nic nie wskazywało, by go o cokolwiek podejrzewał.

Zjadł tego wieczoru kolację w mieście, potem wrócił do mieszkania. Angielski Alexa był dobry, ale wolał nie uczyć się tego na pamięć: Alex czekał na raport pisemny. Napisał więc na maszynie trzy strony, przedstawiając konkretne dane na tle znanych mu założeń i wytycznych Ministerstwa Obrony oraz spekulacji o możliwych zmianach w jego strategii. Zajęło mu to dużo czasu, ale zdążył jeszcze w przeciągającym się zmierzchu lipca zejść do garażu, gdzie trzymał kije golfowe. Zamknął za sobą drzwi i wyjął z worka metalową „czwórkę”. Wydrążony trzonek służył w razie potrzeby do przechowywania bloku z szyfrem, była to również, na wszelki wypadek, jedna z kilku możliwości ukrycia raportu. Zdjął nakrętkę, wsunął do środka kartki, wrzucił kij z powrotem do worka, a worek do bagażnika samochodu i windą pojechał na górę z zamiarem wypicia ostatniej szklaneczki whisky przed pójściem do łóżka.

Nie miał snów tej nocy. Obudził się za wcześnie, jak zwykle, gdy czekało go spotkanie z Alexem. Słońce zaczynało dopiero wspinać się w górę i promienie zaglądające do sypialni były jeszcze bardzo niskie, ale zapowiadały kolejny pogodny dzień. Przez chwilę leżał w łóżku prawie zupełnie spokojny, ale wkrótce myśli zaczęły mu się kłębić wokół spraw przeszłości i wybiegać w przyszłość. Alex stanowił jego główną podporę. Ich powitania były pospieszne, rozmowy ściśle ograniczone, ale Howard wyczuwał w jego zachowaniu przyjaźń. Nie spotykało się tego zbyt często, a on potrzebował przyjaźni. Był samotny od wczesnych lat, wcześniej, niż sięgała jego pamięć. „Powinieneś mieć więcej przyjaciół - radził mu czasami ojciec tonem żałosnej perswazji. - Przyjaciele są miernikiem twojego wkładu w życie. Zapamiętaj moje słowa, któregoś dnia możesz ich potrzebować. Nie mówię o znajomych, ich mamy na kopy. Przyjaciół można mieć niewielu”.

Howard wyciągnął rękę po papierosa i włączył radio. Niewielu zna ludzi takich jak Alex. To nie jest zwykły łącznik, w jego sposobie postępowania nie ma nic ukradkowego, nic poniżającego, jak w kontaktach z Macerdą. Czasami nawet nie spojrzy na niego, czasami jego uśmiech nie jest prawdziwym uśmiechem, ale to nie ma znaczenia. W dniu umówionego spotkania nie wyobrażał sobie, by mogło dojść do jakiegokolwiek rozdźwięku między nimi.

Opuścił mieszkanie w południe, chcąc mieć więcej czasu przed sobą; wybrał ulubioną trasę. Zanim skręcił na Walton, zjadł lunch w barze w Richmond. Na autostradzie nie było dużego ruchu, ale on trzymał się głównie podrzędnej szych dróg, gdzie obowiązywały ograniczenia prędkości.

Pogoda się zmieniała. Chmury w kształcie olbrzymich głów kalafiora zbierały się od południa i zrobiło się bardzo gorąco. Na krótko przed Walton ostrzegająca ulewa chlusnęła na przednią szybę samochodu. Drogowskaz do Mars-den przeniósł jego myśli w miejsce, gdzie najmniej chciałby się teraz znaleźć. Uświadomił sobie nagle, że zapomniał zatelefonować do Richarda, by spytać, co O’Sullivan powiedział o Tibbie. O Jezu, myślał, przerzucając biegi na moście Walton, o Jezu, przyrzekłem... Musi z tym poczekać do wieczora; zawiódł, ale ostatecznie miał to i owo na głowie. Rozporządzał wystarczającym zapasem frazesów potrzebnych do tego, aby się usprawiedliwić.

Okrężną drogą, omijając Marsden co najmniej o milę, dojechał do Burdean. Było trochę po drugiej, gdy skręcił do budynku klubowego.

Gdy otwierał bagażnik i wyjmował worek z kijami, na parkingu były tylko trzy samochody. W drodze do szatni spadło na niego kilka kłujących kropli deszczu, dużych jak śrut na ptactwo.

Niewielu ludzi w sytuacji Alexa interesowałoby się takimi sprawami, większość ma materialne podejście, jak sprzedajne dziwki, które liczą się z czasem co do minuty. Alex jest jednak inny i zawsze taki był. Okrągła twarz nie była całkiem bez wyrazu, a tym bardziej głos. Gdy pytał o sprawy, które wykraczały poza granice ich konkretnych stosunków, wydawał się autentycznie zainteresowany. „Przyjacielu...” - to był zwrot, który ostatnimi czasy powtarzał coraz częściej.

Robiło się ciemno, ale deszcz nie padał i tylko uderzenia piorunów mogły okazać się groźne. Howard nie spuszczał oka z boiska, ale nikogo nie było widać. Musiał upłynąć kwadrans, zanim Alex zaczął mówić o temacie, na którym Howard miał się skoncentrować w najbliższym czasie.

- Na Oceanie Indyjskim znajduje się obecnie łódź podwodna Daedalus, wyposażona w elektronicznie sterowaną sondę głębinową - rozpoczął. - Przydałoby się dowiedzieć czegoś o dowódcy, oczywiście nie o tym, co można znaleźć w jego kartotece personalnej. To jedna sprawa. Druga jest z całkiem innej parafii. Chodzi o wyrzutnię rakiet balistycznych w Aylesbury...

Uścisnęli sobie ręce na pożegnanie.

Była prawie czwarta i burza rozhulała się już na dobre. Howard wyszedł z zagajnika pod wrażeniem ostatnich słów Alexa: „Robisz to wszystko doskonale”. Podniósł drugą piłkę; grać dalej nie miałoby sensu. Nie oglądając się za siebie, skierował się na przełaj przez całe pole golfowe w stronę domku klubowego. Chmury zrobiły się fioletowo-czarne i wyglądały jak ohydne siniaki na niebie. Przyspieszył kroku na tyle, na ile było to możliwie, gdy się ciągnęło wózek. Za sześć, siedem minut znajdzie się pod dachem. Ale Alex miał do dworca kolejowego ponad dwie mile, a deszcz zaczynał być dokuczliwy, padał bez przerwy, zacinał. Był właśnie na środku pola, gdy uderzył piorun. Towarzyszyły temu takie błyski i huk, że Howardowi przypomniało się trzęsienie ziemi i instynktownie rzucił się na trawę. Nie spodziewał się tego grzmotu i teraz wtulał się w ziemię, a w uszach ciągle miał porażający świst pioruna.


Roztrzęsiony pozbierał się w końcu, chwycił wózek i potykając się popędził naprzód. Spowiło go uczucie głębokiego osamotnienia. Deszcz spływał teraz z nieba strumieniami. Zanim doszedł do domku klubowego, wstrząsnęły nim jeszcze dwukrotnie uderzenia pioruna. Przemoczony i zdyszany, z zaciśniętymi zębami, dotarł wreszcie do klubu i z ulgą zobaczył stojącego w drzwiach Brogana.

Mały Irlandczyk nie byłby sobą, gdyby ukrył satysfakcję.

- Nie może pan powiedzieć, sir, że nie ostrzegałem. - Skrzywił się z obrzydzeniem patrząc na kaskady deszczu. - Czekał pan, aż burza dotrze tutaj.

Howard trzymał zapasową koszulę i spodnie w swojej szafce w szatni. Zmienił ubranie, poczekał, aż nawałnica osłabnie, i ruszył w drogę powrotną do Hamstead. Jechał szybko i dotarł na miejsce zmęczony. Przygotował sobie ciepłą kąpiel, potem nalał dużą szklankę whisky i zasiadł przed telewizorem, by wysłuchać wczesnych wiadomości. Biafra, Środkowy Wschód, napad na bank w Londynie, wezwanie do strajku w fabryce samochodów... Słuchał, w rzeczywistości nic nie słysząc.

Dziś po południu w okolicach klubu golfowego Burdean w Marsden, w hrabstwie Surrey, piorun zabił człowieka...

Howard skamieniał.

Znalezione przy zmarłym dokumenty ujawniają jego tożsamość. Jest nim Aleksander Donskoj, drugi sekretarz ambasady sowieckiej w Londynie. Dochodzenie w toku.

Siedział sztywny, wpatrując się przed siebie nieruchomym wzrokiem. Lektor wiadomości coś jeszcze mówił, ale on nic już więcej nie słyszał. W czaszce dudniły mu wszystkie dzwony Anglii. Przez dłuższy czas nie mógł się ruszyć. Nagle poderwał się, zakrył usta i pobiegł do łazienki.





Część trzecia


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Łaska boska uchroniła Richarda od zapamiętania wielu przeżyć z pierwszych dni po amputacji. Półprzytomna chwila odkrycia tego, co się stało, narastająca świadomość kalectwa, przeszywający ból tam, gdzie nie mógł go już odczuwać, drżenie i zawroty głowy, a na koniec potworna huśtawka podczas lotu do Lizbony - zostało z tego tylko wspomnienie roli odegranej w jakimś filmie i zamglone twarze innych aktorów, między innymi Goddarda. Słyszał go, jak mówi: „Wkrótce połatamy «Pomocną Dłoń». Nie wiń siebie, w żadnym wypadku...”

Lizbona była dla niego jednym wielkim zgiełkiem, poczuciem własnej słabości i niepewności; dołączał się do tego męczący brak porozumienia z bratem. Nastroju nie mogło poprawić wkraczanie na teren, który należał do każdego z nich osobiście. Nie był na to przygotowany i teraz czuł, że serce mu pęka. Fizycznie i psychicznie pragnął już skończyć z tułaczym życiem i wrócić do domu, ale Wyndhams nigdy nie było miejscem, gdzie można było się wylizać z ran. Potworne sceny z Abagumy i otaczającego ją buszu prześladowały go co noc, nie mógł się z nich otrząsnąć także po przebudzeniu. Podczas gdy Tibbie płakała nic nieznaczącymi łzami, a Howard pozwalał sobie na zwyczajne u niego okazywanie niechęci do świata, on mógł tylko im współczuć. Nie było w nich miłości.

Świat potrzebował współczucia. Błagały o to kwiląc nowo narodzone dzieci, które umierały z zaciśniętymi piąstkami. Nie mógł się z tym pogodzić. Przyszedł taki moment, gdy odwrócił się od mechanizmów Kościoła, które nakręcały go i podtrzymywały w działaniu. Zwrócił się ku życiu i żył zgodnie z jego wymogami. W przeciwieństwie jednak do Howarda, nie pozbył się wówczas całkowicie wiary, choć stawiał jej krytyczne pytania. Oszczędziła mu tego Rosalind. Przez pewien czas Rosalind była dla niego wszystkim. Rosalind i latanie. Latał wtedy na bombowcach canberra. Ale w listopadzie pięćdziesiątego szóstego, gdy czołówki gazet krzyczały o wojnie o Suez, narodził się na nowo nad lotniskiem Kasfareet; narodził się pod wpływem wstydu i odrazy do siebie, gdy po zbombardowaniu lotniska i jego załogi zobaczył swoje dzieło poprzez dymy pożaru. Nagle nastąpiła w nim przemiana, najgłębsza przemiana. Przyszłość, w jego wyobrażeniach, musiała być zupełnie inna. Wrócił na lotnisko na Cyprze jak ktoś, kto zobaczył swego upiora. Na Nowy Rok wystąpił ze służby i w lecie zaczął studia w seminarium duchownym. „Postępujesz zbyt pospiesznie - ze smutkiem oceniał to ojciec. - Pośpiech rodzi zawsze kłopoty. A przecież ty działasz pod wpływem chwilowego impulsu”. Tibbie się wściekała: „Dlaczego?! Dlaczego?!” A gdy nie miała już argumentów, powiedziała: „Powinieneś był wstąpić do piechoty. Nic takiego by się nie zdarzyło, gdybyś mnie posłuchał”.

Tylko Rosalind wybaczyła mu i usiłowała spojrzeć na własny ból przez pryzmat jego wizji. „Żegnaj” - uścisnęła go i pocałowała po raz ostatni. „Żegnaj” - powiedziała, patrząc jak odchodzi.

Tak więc stał się sobą. („Czuję kadzidło” - złośliwie żartował Ho war d.) Czas formował jego charakter, a życie nadało mu indywidualne cechy. Wychudzony, udręczony i zmęczony do ostatnich granic przyjechał teraz do Wyndhams i próbował odpocząć. W miejscowym małym szpitalu zdjęto mu szwy. Doktor O’Sullivan nalał mu sherry i oznajmił, że Tibbie „dzięki Bogu ma jeszcze przed sobą całe lata”. Howard nie zatelefonował. Niczym złośliwa narośl ciążyła Richardowi na sumieniu pamięć o siostrach


Marie i Assumcie, i o Albercie Okawe. Chciwie szukał wzmianek o Abagumie w gazetach i w radiu, ale na próżno. John Wyatt, miejscowy proboszcz, dowiedziawszy się o jego pobycie w Wyndhams przyszedł, by wyrazić swoje współczucie. Spacerowali w ogrodzie rozmawiając bez końca, także o pigułce i aborcji, o celibacie i rewolucji w liturgii kościelnej.

- Zdaje się, że należysz do diecezji Farrera? W Westonlake?

- Należałem, sądzę jednak, że nic się nie zmieniło.

- Czy już się z nimi kontaktowałeś?

- Nie, ale napisałem do sekretarza biskupa.

List z pieczątką pocztową z Westonlake przyszedł, jak można się było spodziewać. Proszono Richarda o przybycie do Pałacu Biskupiego w sobotę. Sformułowania listu były równie mętne i pozbawione osobistego tonu jak we wszystkich listach urzędowych.

Koło południa zadzwoniła jakaś dziennikarka z BBC zapytując nosowym głosem, czy Richard zechciałby wystąpić w programie „Tu i teraz”, aby odpowiedzieć na pytania dotyczące jego ostatnich doświadczeń w Biafrze. „Wydają nam się dość fantastyczne” - dodała.

- Chętnie odpowiem na wszystkie pytania, z wyjątkiem dotyczących mojej osoby.

- A o locie?

- Zwłaszcza nie o locie.

- Ale to właśnie jest takie wspaniałe. Takie zupełnie inne... - przekręciła jego nazwisko. - Tyle było już drętwego materiału o Biafrze, że zaczyna to już wszystkich nudzić. Uważamy, że...

Richard odłożył słuchawkę. Nie tylko BBC zwracało się do niego. Przez kilka dni nachodzili go dziennikarze z prasy, telefonowali, pisali, zapraszając na spotkania.

- Nie - odpowiadał. - Przykro mi, ale nie mam nic do powiedzenia.

Nie przeszkodziło im to sfotografować go ukradkiem, gdy opuszczał dom, i opublikować zdjęcie z bardzo emocjonalnym komentarzem.

- Chwała Bogu - powiedziała Tibbie, gdy telefon przestał dzwonić. - Co ich to obchodzi?

Do Westonlake trzeba było jechać pociągiem z przesiadką w Guildford. Pałac biskupi stał na końcu w rzędzie domów georgiańskich, po drugiej stronie ulicy był park. Podłogę w hallu pokrywało czerwone linoleum, a gościa witał obraz Najświętszego Serca Jezusowego. Niewiele się tu zmieniło od lat. W powietrzu unosił się zapach pasty do podłogi, a we wpadających przez wąskie okna wiązkach promieni słonecznych nie było widać kurzu.

Gospodyni zaprowadziła Richarda do poczekalni. Zaledwie usiadł, wszedł przez drugie drzwi sekretarz biskupa, prałat Brace. Richard go nie znał. Siwowłosy kapłan robił wrażenie zdenerwowanego i przywitał go miażdżącym uściskiem dłoni.

- Biskup przyjmie ojca od razu.

Zaprowadził Richarda do pokoju, którego ściany były pokryte regałami z książkami. Biskup Rosę wstał zza zarzuconego licznymi papierami biurka, by go przywitać. Był niski, bez szczególnych cech, ale znane było jego umiłowanie tenisa.

- Cieszę się, że znów się spotykamy, choć smuci mnie to, co się stało, bardzo smuci.

- Dziękuję, Ekscelencjo.

- Domyślam się, że były to straszne przejścia.

- Wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. - Proszę.

- Dziękuję.

Biskup zerknął na notatkę na biurku.

- Jak dawno temu zdarzył się ten straszny wypadek?

- Prawie trzy tygodnie temu, Ekscelencjo.

- A ojciec jest w domu od...

- Od tygodnia. Tydzień mija dzisiaj.

- Ach. - Jeszcze jedno spojrzenie na biurko. Głos był suchy i drżący. - W Marsden?

- Tak jest.

- Jak ojciec sobie radzi... bez ręki?

- Niewątpliwie mam trudności. Powoli uczę się, jak się dostosować.

- To zrozumiałe. - Biskup chrząknął przerzucając leżące na biurku wycinki z gazet. - Widzę, że ojciec skupił na sobie sporo uwagi.

- Nie miałem takiego zamiaru.

- W dzisiejszych czasach, obawiam się, jest to prawie nieuniknione. I mogło to przybrać bardziej sensacyjne formy. Będziemy wdzięczni Bogu i za to. - Uśmiechnął się lekko, przebiegle. - Niemniej, chociaż trochę poczytałem o tym, muszę przyznać, że niezupełnie rozumiem. Zastanawiam się, czy ojciec mógłby mi odpowiedzieć na parę pytań?

Richard nie oczekiwał łatwego spotkania.

- Oczywiście, Ekscelencjo.

- Czy dostał ojciec pozwolenie na opuszczenie swojej parafii w Biafrze?

- Nie.

- Dlaczego?

- To nie było możliwe. Zostaliśmy zupełnie pozbawieni łączności. Byliśmy całkowicie odcięci.

- Dlaczego zatem ojciec wyjechał?

- Próbowałem pozyskać jakąś pomoc, Ekscelencjo...

Zacisnąwszy usta biskup patrzył na swoje splecione dłonie.

- ...Początkowo zamierzałem wrócić za czterdzieści osiem godzin. Udałem się do najbliższego miasta, gdzie jest lotnisko. Jednakże ludzie odpowiedzialni za pomoc humanitarną mieli już zbyt dużo na swoich głowach. - Myślami stokroć szybszymi niż słowa znalazł się na placówce kierowanej przez chudego Amerykanina i usłyszał jęki zgromadzonych pod barakiem. I widział Sharkeya, i deszcz, i należący do misji porzucony przy drodze land-rover, z przytwierdzoną do niego białą kartką wyglądającą jak oznaka kapitulacji. - Uważałem, że wyprawa do Sao Tome to jedyna szansa. Miałem nadzieję, że uzmysłowię różnym agencjom pomocy humanitarnej po wagę sytuacji, w jakiej znalazła się Abaguma.

- Abaguma?

- Abaguma była moją parafią.

-


- Była? - Biskup pochylił swoją delikatną głowę.

- Była, ojcze? Prawda jest taka, że ojciec ją opuścił.

- Użycie słowa „opuścił” jest straszne, Ekscelencjo.

- Mówię o oczywistym fakcie, nie o najlepszych intencjach, które ojcem kierowały, choć były niewłaściwe.

- Niewłaściwe?

- Obowiązkiem ojca było zostać z tymi, którym ksiądz zgodził się służyć.

- Ekscelencjo, ludzie, którym zgodziłem się służyć, umierali i nadal umierają z głodu i braku leków. - Głos Richarda nabrał ostrości. - Umierają w warunkach tak nieprawdopodobnej nędzy, że to by Ekscelencję przeraziło.

W szpitaliku, gdzie o ich życie walczą wbrew przeciwnościom losu dwie siostry zmartwychwstanki i miejscowy lekarz, panuje taki zaduch, że nie ma czym oddychać...

Moim obowiązkiem było zapewnienie pomocy, by uratować miasto i okolice od pełnej zagłady.

- Nie myśląc o następstwach?

Gdzieś w głębi domu zegar wybił godzinę. Richard chwilę milczał wsłuchując się w jego obojętny dźwięk.

- Mogę zapewnić Ekscelencję, że wolałbym być w Abagumie niż tutaj. Ale zapewniam także Ekscelencję, że moja fizyczna obecność w Abagumie nie pomogłaby żywym. Umarłym - tak, ale ja się troszczę także o żywych.

- Spojrzał prosto w twarz człowiekowi - dobremu człowiekowi - siedzącemu z drugiej strony biurka, w czystym, bez odrobiny kurzu pokoju, wiedząc, że nigdy nie przełamie jego ostrożnego i teologicznego podejścia do strasznego nieszczęścia, jakie nawiedziło Biafrę. - Ze względu na żywych udałem się do Sao Tome, ale tam także trudno było uzyskać pomoc. Wiele jest takich Abagum, Ekscelencjo. Ze względu na żywych pilotowałem samolot i gdyby nas nie trafiono, powtarzałbym loty, dopóki pilot nie czułby się na tyle dobrze, aby przejąć ster. Wtedy i tylko wtedy wróciłbym do Abagumy. Zawsze zamierzałem tam powrócić.

- A teraz?

- Teraz, Ekscelencjo? - Biskup skinął głową.

- Jakie są teraz zamiary ojca?

- Nie mnie decydować... Ściśle mówiąc pozostało mi trzy miesiące do zakończenia misji.

- Właśnie.

Zapadło długie milczenie. Wreszcie biskup wstał, pchnął swoje krzesło i podszedł do okna, jakby na ulicy działo się coś, co go zainteresowało.

- Czy był ojciec w stanie odprawić mszę po powrocie?

- Z trudnością.

- Gdzie?

- W Marsden. Za pozwoleniem proboszcza.

- Publicznie?

- Nie - Richard potrząsnął głową.

- Musimy wystąpić w tej sprawie do Rzymu - oznajmił biskup. - Czy zdaje sobie ojciec z tego sprawę?

- Nie byłem pewien.

- Pytam, gdyż ojciec ze względu na swoje kalectwo nie może absolutnie sprawować pewnych obowiązków. Jednakże możliwe będzie pełnienie pomocniczych funkcji w parafii, osobiście nie obawiam się sprzeciwu Rzymu. Czy zna ojciec Evensham?

- Tylko z nazwy.

- Na południe stąd. Proboszcz nazywa się Somerset.

Daniel Somerset. Bardzo potrzebuje wikarego. Mógłby ojciec udać się tam, na razie.

- Kiedy, Ekscelencjo?

- W przyszłym tygodniu?

- Doskonale.

- Ojciec Somerset będzie bardzo zadowolony. Tym czasem jednak może ojciec odprawiać mszę tylko bez udziału parafian i ograniczyć inne czynności. - Biskup wyszedł zza biurka i wyciągnął do Richarda rękę. - Do widzenia. Rozumiem ojca i błogosławię go. Jestem całkowicie pewny, że intencje ojca były czyste, ale dobre intencje nie są usprawiedliwieniem. Musimy zachować wewnętrzną dyscyplinę, zawsze i wszędzie. Co by się stało, gdybyśmy postępowali zgodnie z osobistym przeświadczeniem, że tak jest najlepiej? Piotrowi, jak ojciec pamięta, udało się tylko odciąć ucho żołnierzowi...

Richard chłodno ucałował pierścień biskupi.

- Stoimy przed trudnymi czasami, ojcze, czasami próby - wszyscy w Kościele. Evensham, podobnie jak inne parafie, ma własne szczególne problemy. Ale to nie znaczy, by rzucać się na nie jak z motyką na słońce. Proszę to przemyśleć, ojcze. Proszę myśleć i pytać.

Poszedł z Richardem do frontowych drzwi, które zdawały się izolować pałac biskupi od świata. Mówiono o biskupie, że jest świetnym administratorem.

- Do widzenia, Ekscelencjo.-Serce Richarda było niewzruszone jak kamień. Podstawy Kościoła nie były dziełem samego Kościoła. Życie to coś więcej niż suche ćwiczenie intelektualne, jest drogocenne. Miłość zaś jest tobą w bliźnich i bliźnimi w tobie - był o tym najgłębiej przeświadczony. Nie godził się na żadne odsyłacze do przypisów ani do aktualizujących komentarzy. Świat wołał o prawdziwy humanitaryzm w ramach wiary w transcendentnego Boga, chciał wytchnienia, pokoju, przebaczenia.

Richard wolno szedł na dworzec, bardziej poruszony niż kiedykolwiek, odkąd został księdzem.

W dniu wyjazdu z Wyndhams do Evensham w jego poczcie znalazł się list z Exeter.

Drogi Ojcze Lawrence - czytał - piszę ten list w imieniu sponsorów i organizatorów przedsięwzięcia „Pomocnej Dłoni”, aby podziękować za wspaniałe wykorzystanie naszej DC 3 w akcji na rzecz Biafry na początku miesiąca. Otrzymaliśmy dokładne sprawozdanie pana Goddarda o niebezpiecznym locie i szczegółowy opis stanu samolotu od pana Dunlopa, który szczęśliwie wyzdrowiał.

Jesteśmy pewni, że ucieszy księdza wiadomość, że po dokonaniu napraw DC 3 nadal może służyć naszej akcji. Jeszcze nie uzyskano, niestety, zezwolenia na dalsze loty, ale panowie Dunlop i Goddard chcieli donieść ojcu, że starają się usilnie, aby zezwolenie objęło także Abagumę i okolice.

Tymczasem wszyscy związani z „Pomocną Dłonią” mamy szczerą nadzieję, że ojciec powoli wraca do zdrowia po tragicznym...

Trochę to brzmiało jak artykuł w gazetce parafialnej, ale wybaczył autorowi koturnowe wyrażenia. Był im wszystkim wdzięczny. Równie dobrze mogli zająć inne stanowisko. Przecież ich wykorzystał, a organizacje społeczne nie przebaczały na ogól tak łatwo. Poza tym jednak list rani! jego serce: międzynarodowa biurokracja zadusi kiedyś świat na śmierć.

- Do widzenia, mamo. Odwiedzę cię możliwie najszybciej. - Rynek finansowy przechodził bessę i Tibbie na pewno czuła się przegrana. - Pamiętaj, wystarczy zatelefonować, gdy będziesz mnie potrzebowała.

Evensham było schludne i zadbane - drobny przemysł nie zakłócał urody domów z czerwonych cegieł i szarych kamieni.

- Cieszę się, że mogę ojca poznać - witał go Daniel Somerset. - Dzięki Bogu widział się ojciec z Jego Ekscelencją już teraz. Gdyby to było w czasie rozgrywek na Wimbledonie, musielibyśmy długo czekać na przyjazd ojca.

Był wysokim, łysym, jowialnym człowiekiem z krzaczastymi brązowymi brwiami.

- Proszę wejść, zapraszam, i opowiedzieć mi wszystko o sobie.

W zagraconym gabinecie wyciągnął z Richarda jego historię, słuchając uważnie, przytakując, często kiwając głową.

- A potem - pytał. - A potem?

Z jego żywych oczu nigdy nie znikało zainteresowanie. Kilka razy zagwizdał.

- Fantastycznie! - powtarzał. - Fantastycznie!

A kiedy Richard skończył, rozparł się w krześle i zapalił fajkę.

- Muszę powiedzieć, że spotka się ojciec z wielką sympatią, ale niezmiernie mało będzie w tym zrozumienia.

Dla większości ludzi Biafra jest nagłówkiem w gazecie, przeczytanym między dwoma kęsami posiłku. Nie wywołuje wstrząsów, jest zbyt odległa. Warto tę sprawę rozgłaszać, by poruszyć choćby niewielu. Jeśli jednak miałoby chodzić o zachętę do dokonania czegoś pozytywnego, nawet błahego, będą traktować ojca jak osobliwość. - Dym z jego fajki zawirował. - Oczywiście obojętność spotyka nie tylko Biafrę. Dotyczy dziś wszystkiego z wyjątkiem Księżyca i rezultatów meczów piłki nożnej. Do tego młodzi buntują się, ale nie wiedzą, czego chcą. Nie będę zanudzać ojca, ale takie jest podejście do życia w kraju, a Evensham stanowi jego część. Coś zaczęło się psuć od korzeni. - Cmoknął językiem i rozpogodził się. - Powiem jeszcze słowo, a ojciec odwróci się i ucieknie. I nie winiłbym go, bo to nie jest sposób na rozpoczęcie współpracy... Czy pije ojciec guinnessa?

Dwa dni później wszedł do pokoju Richarda.

- Czy czytał ojciec „Timesa”?

Wyraz twarzy proboszcza ostrzegał przed najgorszym. Z drżeniem serca i zdumieniem prawie wyrwał mu z rąk gazetę. Tak długo, bez końca poszukiwał wiadomości o Abagumie i oto znalazł je!

Nowy okrutny atak z powietrza dotknął ludność Ibo pozostającą jeszcze w małym ośrodku oporu...

Oczy Richarda błądziły nad linijkami wiadomości: bomby zrzucone przez iła trafiły w szpital misyjny. Dotarli tam później helikopterem obserwatorzy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i zobaczyli straszne sceny. Wśród pięćdziesięciu trzech ofiar śmiertelnych były dwie siostry zgromadzenia zmartwychwstanek i lekarz miejscowego szpitala misyjnego.

Druk zamazał się przed oczyma Richarda. Spojrzał znad gazety na Daniela Somerseta, niemy, oślepły pod wpływem wypełniającego go bólu, z rękami zaciśniętymi z wściekłości. Nie panował nad odruchami. Poruszył wargami, ale nie padło jedno słowo. Dygotał przypominając sobie wszystko, wyobrażając, jak rosła w Abagumie nowa nadzieja na dźwięk samolotu, jak przygasała rozpacz.

- Myśleli na pewno, że to nowy zrzut żywności. - Lekko zamachał prawą ręką. - Na pewno myśleli, że będzie jak poprzednim razem. Czyż nie? Co ksiądz o tym myśli, przecież to oczywiste?

Głos mu się załamał. Odwrócił się i zapłakał nad nimi, a szloch wstrząsał jego ciałem.

ROZDZIAŁ DRUGI


W czwartek wieczorem Howard, bliski paniki, pozbył się - z jednym wyjątkiem - wszystkiego, co mogło go pogrążyć. Maszynę do pisania zakopał na bocznicy kolejowej koło Watford, spis szyfrów spalił, papierośnicę wyrzucił na Victoria Embankment do Tamizy. Tego wieczoru przejechał wiele mil w tę i z powrotem. Był już także bliski spalenia swego fałszywego paszportu, ale po zastanowieniu schował go w skrytce w regale: może być jego ostatnią deską ratunku.

Nie miał wątpliwości, że do niego przyjdą. Było wielu innych, którzy pracowali w Departamencie Wywiadu Marynarki Wojennej i zajmowali się tym typem informacji, jakie trafiały do niego. Oni także mogli napisać raport znaleziony przy Aleksie. Ale tylko jego dom rodzinny był w odległości mili od Burdean, tylko jego widział Brogan, tylko z nim rozmawiał - przedtem i potem, i potwierdzi to. Z całą pewnością przyjdą tutaj.

Następnego dnia rano był przy biurku, jak zwykle, ukrywając zdenerwowanie. Spoglądał na drzwi, ale obawiał się również telefonu i przez cały czas zastanawiał się, zastanawiał bez końca.

Starey pokazał się wcześnie.

- Podejrzana historia z tym Rosjaninem wczoraj, nie uważasz? To, zdaje się, gdzieś w twoich okolicach. Akurat piorun! Że też coś takiego mogło się przytrafić.

Poklepał się po kieszeniach, jakby sprawdzając, czy nie są wilgotne, a kiedy Howard podsunął mu paczkę z papierosami, spytał:

- Co się stało z twoją papierośnicą? Zgubiłeś ją?

Ten dzień był koszmarem. Późnym popołudniem Starey znów z nim rozmawiał.

- Mówi się, że ten Rosjanin miał przy sobie naszą informację o ASLD. Oczywiście może to nieprawda. Ale jeśli się potwierdzi, przyjdą na nas złe czasy, bardzo złe.

Tego wieczoru Howard nie wychodził z mieszkania. Zjadł cokolwiek i wcale nie pił, uważając, że będzie mu potrzebny jasny umysł i niezawodny język. Nikt jednak nie przyszedł. Ani tego wieczoru, ani w sobotę. Dlaczego? Bez przerwy zadawał sobie to pytanie. Wszystko wskazywało na niego, dziecko mogło to dostrzec. A jednak sobota się miała ku końcowi, a on był wciąż w rozterce, pełen oczekiwania. Był gotów ich przyjąć, chciał, żeby przyszli. Nie mogli mu nic udowodnić. Podejrzewać - tak, udowodnić - nie. Rozważał w myślach tę sprawę niejeden raz. W sobotę świadomie trzymał się zwykłego harmonogramu - rano zakupy w pobliżu domu, około południa lunch w Czarnym Króliku, po lunchu mycie samochodu - a tymczasem poczucie odosobnienia rosło; denerwujące było czuć się tak samotnym, tak pomijanym. I nie było już Alexa, któremu doręczał raporty, który przyrzekał mu bezpieczeństwo. Aleksander Donskoj: „Nie martw się, zajmą się tobą...”

Kto? Kontakt w jego stronę zerwał się, znalazł się teraz na łasce obcych ludzi, którzy być może się odezwą.

June wyjechała na ten weekend; gdyby tu była, mógłby się trochę odprężyć. Po południu zadzwonił do Wyndhams, mając nadzieję, że udzieli mu się spokój Richarda, ale zamiast tego musiał znosić wynurzenia Tibbie, co ostatecznie pchnęło go do desperackiego czynu. Znalazł w notesie numer Redhill. Czy chciał, czy nie chciał, musiał się zjawić czasami w miejscu, do którego kiedyś należał. Słuchawkę podniosła Jessica.

- To ja - powiedział.

- Coś takiego! Cześć - zaskoczenie ziało chłodem.

- Czy będziesz jutro w domu?

- Nie wiem. Jeszcze się nie zdecydowałam. Zwykle gdzieś wyjeżdżamy...

- Chciałbym wpaść.

- Tak nagle?

- Przykro mi, że tak to wygląda.

- Będę musiała spytać dziewczynek. Nigdy nie znam ich planów.

Duma należała do przeszłości. - Pozwól, że przyjadę około południa. Moglibyśmy zjeść razem lunch.

- Czy będziesz miał na sobie coś szczególnego, tak abym cię rozpoznała? No wiesz, nie chciałabym znaleźć się wobec dzieci w głupiej sytuacji.

Suka, pomyślał. Na chwilę oderwał się myślami od Londynu, ale teraz niepokój powrócił. Wszystkie okoliczności przemawiały przeciw niemu i oni o tym wiedzą, muszą wiedzieć, mimo to nic nie robił. Czy na pewno wiedzieli? Zaczynał się wahać; o ASLD wiedziało dużo komórek Ministerstwa Obrony, to nie był monopol jego departamentu. I tylko Burdean, Burdean rzucało cień na jego osobę.

Jechał do Redhill w mrowiu samochodów zmierzających na południe. Dokuczało mu silne poczucie, że znalazł się w nierealnym świecie, i nie mógł się z tego otrząsnąć. Trudno było liczyć, że Jessica będzie tą osobą, która mu pomoże wydobyć się z depresji, ale miał taką nadzieję, choć nie wiedział dlaczego. Może potrzebował neutralnego gruntu? Zanim znalazł dom, dwukrotnie błędnie skręcił. Błądził i przy innych okazjach, ale tym razem nie przyznał się do tego. Wysiadając z wozu nacisnął przypadkiem klakson. Zza domu wyszła Jessica, bosa, w zielonej, zapinanej z przodu sukni.

- Siedzimy w ogrodzie - powiedziała szybko, ale poczekała na niego. - Jest bardzo gorąco.

- Dobrze wyglądasz - usłyszał swój głos. - Jesteś pięknie opalona.

- O tobie nie można tego powiedzieć.

- Nie mam twoich warunków.

- Powinieneś staranniej dobierać słowa.

Już wyciągnęła miecz. Połknął wymówkę, nie chcąc zaczynać kłótni. Nie przyjechał, aby się kłócić. Tylko Pan Bóg wiedział, po co przyjechał, ale na pewno nie na kłótnię.

- Czy nie moglibyśmy przynajmniej zacząć trzymać się tego, co postanowiliśmy?

- Myślałam, że to robimy - powiedziała.

Szedł za nią wąskim trawnikiem.

- Ann - zawołała. - Clare... Przyjechał wasz ojciec.

Były pod dużym orzechem, grały w badmintona. Clare cisnęła rakietkę i rzuciła się w jego stronę, Ann szła za nią, ale nie tak szybko.

- Tatuś, tatuś! - Clare podbiegła z wyciągniętymi rękoma, a on uniósł ją w górę i zaczął huśtać. Ann pocałował, pochylając się nad nią. Usta dziewczynki ledwo musnęły jego policzek.

- Nie do wiary, jak rośniesz - powiedział.

Była wysoka na swój wiek, blond włosy, szeroko otwarte oczy i pełne usta, jak u matki. Oczy oskarżały. Clare była mniejszą, ciemniejszą wersją siostry i nie tak zamkniętą w sobie.

- Zdechł mój kot - oznajmiła.

- Zdechł? Jakie to smutne. Kiedy?

- W zeszłym miesiącu. Wpadł pod samochód. Mamusia mówi, że poszedł do nieba. Czy myślisz, że poszedł do Pana Jezusa?

- Mama nie okłamywałaby cię, nie sądzisz?

- Ale po co Panu Jezusowi zdechłe koty?

Pobiegła ze śmiechem.

- Idź do niej Ann, skończcie grę.

- Skończyłyśmy.

- A więc zagrajcie następnego seta.

Ann opuściła ich niechętnie.

Dom był przytulny, czyściutki, z małym, nieuporządkowanym ogrodem, w którym dbano głównie o trawnik. Na wyłożonej płytami werandzie ustawiono lekki stół i składane krzesła.

- Czego się napijesz? - spytała Jessica.

- Nic mocnego. Gin z tonikiem, jeśli można.

Weszła do środka. On przyglądał się dziewczynkom grającym teraz w wolanta, zastanawiając się przez cały czas, czy Departament Specjalny już przekopał jego mieszkanie. Może było im na rękę, że wyniósł się z domu? To zupełnie możliwe. Ale nie znajdą paszportu, nawet gdyby szukali przez tydzień, a nic innego mu nie zaszkodzi. Jessica wróciła z tacą.

- Lód i cytryna?

- Wiesz przecież - odpowiedział.

- Upodobania się zmieniają - usiadła naprzeciw niego z drugiej strony stołu i zaczęła mu się przyglądać.

- Na zdrowie.

- Twoje zdrowie.

- Skąd ten zaszczyt?

- Pomyślałem, że najwyższy czas... - Howard wzruszył ramionami.

- Ze względu na mnie czy na dziewczynki? - wypiła łyk ze szklanki. - A może ze względu na ciebie?

- Nie sądzę, abym tak wszystko przemyślał.

- To wielka szkoda.

- Tak?

- Do tej pory mogłeś rozwikłać wszystkie problemy.

- Zamilkła, a jej brązowe oczy spoglądały na niego z opalonej twarzy. - Ze względu na dobro własne i innych.

- Daj spokój...

Poczęstował ją papierosem, a brak papierośnicy ponownie poruszył go do głębi; nie było ucieczki nawet wśród odgłosów lata i śmiechu własnych dzieci. W ostrym świetle słońca ledwo dojrzał płomień zapalniczki. Patrzył na Jessicę przez unoszący się wolno dym i myślał o czasach, gdy byli razem, o Ann i Clare, ale wszystko to zdawało się dotyczyć kogoś innego. Ciągle była piękna, ale nie interesowali go jej mężczyźni, a nawet ich brak w jej obecnym życiu.

- Dziewczynki wyglądają dobrze - zauważył.

- Rzeczywiście, mają się świetnie. Czasami mówią o tobie. - Odegnała ręką jakiegoś owada. - Cza sami. Myślę, że się nie dziwisz. Już nie wypełniasz ich życia.

- A czy kiedykolwiek tak było?

- Sam musisz na to odpowiedzieć.

Jeszcze raz wzruszył ramionami.

- Powinieneś to czuć. - Jej spojrzenie było chłodne.

- O to właśnie chodzi - czuć.

Dopił jednym haustem gin, ciągle czuł wiszące nad nim niebezpieczeństwo i ledwo to ukrywał.

- Gdzie zjemy lunch?

- Tutaj - odpowiedziała. - Będzie wygodniej. Zgadzasz się? Nie musiałabym się przebierać. Mogę bez kłopotu zrobić sałatkę; oczywiście jeśli się zbytnio nie spieszysz.

Howard obojętnie pomachał rękoma.

- Jak sobie życzysz.

- Opowiedz mi o Richardzie. - Wyjęła z ust papierosa. - Rozumiem, że przeszedł trudne chwile.

- Bardzo trudne. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zapomniał, że jest księdzem.

- Powiedziałabym, że właśnie o tym pamiętał.

- Niewiele o tym mówił, ale moim zdaniem sam spowodował swoje kłopoty. Pojechałem do Lizbony, aby go przywieźć do domu.

- A gdzie jest jego dom?

- Jego domem jest Marsden.

- A twoim?

Nie odpowiedział. Wstał i wyszedł do ogrodu, gdzie dziewczynki ciągle grały w wolanta.

- Mogę się włączyć? Kto wygrywa?... A gdybym tak zagrał przeciw wam obu?

Clare natychmiast się zgodziła, ale Ann przyjęła to chłodno.

- No, dalej, mama powiedziała, że możecie grać z zawiązanymi oczyma.

Rozpaczliwie starał się, by go przyjęły. Jessica mu nie pomoże, każde jej spojrzenie zabijało.

- Gdzie jest zapasowa rakietka? Kto pierwszy będzie serwował, ty? Po której stronie będziecie grać? - przynaglał je jak licytator. Rozpoczęli grę. Ogródek pełen był jego entuzjastycznych okrzyków i śmiechu Clare. Przed wejściem do domu Jessica przez chwilę przyglądała im się krytycznie.

- Dobre uderzenie, Ann! Jaki mamy wynik? - Dużo biegał, ale to, czego szukał, umykało mu, a pozostawały najdotkliwsze sprawy. Aleksander Donskoj... bez niego był sam. Jakoś musi dać sobie radę z dochodzeniem, oczyścić się z podejrzeń. Smecz Ann był nie do odparcia. - Koniec gry - rzuciła triumfalnie rakietkę.

Clare pobiegała do domu wołając: - Wygrałyśmy z tatusiem.

Howard poszedł za nią wycierając pot z twarzy. Znalazł Jessicę w kuchni, w jej oczach dostrzegł ironię.

- Czy nie jest trochę za późno na takie wyczyny?

A on na pocieszenie miał tylko słabą satysfakcję, że wiedziała niewiele, uważając, że wie wszystko.

Opuścił ich wczesnym wieczorem. Jessica zachowała do końca postawę ofensywną. Zdał sobie sprawę, że nie mógł oczekiwać lepszego przyjęcia. Tylko Clare pocałowała go, gdy rozstając się powiedział: - Żegnajcie...

- Czy nie masz na myśli „do widzenia”?

- Coś mi się pokręciło - odpowiedział. - Oczywiście, miałem na myśli „do widzenia”.

Do Londynu dojechał bez przeszkód. Czy byli w jego mieszkaniu? Może są tam jeszcze? Im był bliżej, tym częściej zadawał sobie te pytania. Nie zdziwiłby się, gdyby ktoś czekał na niego w hallu wejściowym albo w korytarzu na trzecim piętrze, a nawet w mieszkaniu. Tymczasem nie było śladu ich pobytu, nitka pozostała nienaruszona. Poczuł ulgę, ale nie na długo. Podejrzliwość, zamęt - to były realne odczucia i opanowały go całkowicie. Minęły trzy dni, a nawet nikt za nim nie chodził. W gazetach także nic nie było poza krótkimi wzmiankami w porannych dziennikach czwartkowych: Śledztwo w toku...

Na litość boską, kto je prowadzi. W jakim kierunku? „Rosjanin... w twoich stronach?” Rozmawiając ze Stareyem powinien był powiedzieć, że grał wtedy w golfa. Nie miał wiele kart do zagrania, a tę sfuszerował. Stało się to dla niego teraz jasne i zrozumiał, że zasłużył na dobrego kopniaka. Byłoby lepiej, znacznie lepiej, gdyby był bardziej otwarty i poinformował policję o swoim pobycie w Burdean, gdyby okazał dobrą wolę. To mogłoby mu tylko pomóc, teraz będzie musiał wyjaśnić swoje milczenie na temat Burdean, nie mówiąc o innych sprawach.

Zabrał swoje lęki do łóżka, a obudziwszy się stwierdził, że dalej go prześladują. Pojechał do ministerstwa rozdygotany, ale w wydziale nic nie wydawało się nienormalne. Starey wykazywał swoją zwykłą biurokratyczną aktywność, jakby w czwartek nic się nie wydarzyło, a spódniczka panny Chancellor jak zawsze sięgała do końca bioder. Dopiero koło jedenastej Howard spostrzegł brak dwóch raportów z teczki ASLD. W spisie zawartości napisano przy tych pozycjach ANULOWANE, ale on nie dał się oszukać, takie rzeczy nie zdarzają się bez powodu. Teraz już był pewny, że ktoś dotknie jego ramienia, zapuka do drzwi. Podejrzewali go, nie mógł się mylić. Nastawiony defensywnie, zrozumiał wszystko bez dalszych wyjaśnień - przecież oczekiwał tego od lat.

Gdy zapalał papierosa, trzęsły mu się ręce. Starey musiał wiedzieć o rozkazie usunięcia dokumentów, ale nawet nie mrugnął okiem. Inni też musieli wiedzieć, inni w budynku. Nagle znalazł się po drugiej stronie boiska.

Jak nigdy potrzebował teraz człowieka, który do tego doprowadził. Ale Alex nie żył, musi więc sam zmierzyć się ze swoim strachem.

Nie czekał długo. Zaledwie dotarł do domu, jakiś mężczyzna stanął między nim a drzwiami. Miał potężne bary, pociągłe rysy i wilgotne, niebieskie oczy.

- Komandor Lawrence?

- Zgadza się.

- Andrew Garner - pokazał swoją legitymację, jak gdyby to był bilet miesięczny. - Mogę wejść?

- Oczywiście - Howard zaprowadził go do saloniku, na zewnątrz spokojny, ruchy opanowane. - Czy ta wizyta nie ma związku z Burdean i pracownikiem ambasady rosyjskiej?

- Mówi pan, jakby mnie oczekiwał.

- I tak, i nie. Czy mogę pana czymś poczęstować?

Może whisky?

- Nie, dziękuję.

- Papierosa?

- Dzięki, przestałem palić. - Robił wrażenie zadowolonego z siebie.

- Proszę - Howard wskazał mu krzesło.

Garner nie od razu usiadł, oczy miał rozbiegane, wygładzał kanty spodni na masywnych kolanach.

- Czy mógłby mi pan wyjaśnić, co oznacza to „i tak, i nie”?

- Po prostu, że nie byłem pewien, czy pan przyjdzie, czy nie. Miałem na myśli Wydział Specjalny.

- Dlaczego pan się spodziewał, że możemy przyjść?

- Czy to nie oczywiste?

- Może dla pana - towarzyszył temu przykry, całkowicie pozbawiony znaczenia, uśmieszek. - Zechce pan to wyjaśnić.

Howard przez chwilę milczał.

- Na ile pańska wizyta jest oficjalna? - powiedział to lekko, ale z całą ostrożnością. - Sądzę, że powinienem wiedzieć, jakie ma pan upoważnienie do zadawania mi pytań. Nie dlatego, by mnie to szczególnie niepokoiło, ale z czystej ciekawości.

- Takie samo upoważnienie, jakie pozwala mi sprawdzić stan pańskiego konta bankowego, przeszukać mieszka nie i pana nieruchomości oraz zabrać panu paszport.

- Wszystko to może pan zrobić? - Howard roześmiał się lekko.

- Jeśli zajdzie potrzeba, komandorze.


- O Boże! - znowu się uśmiechnął.

- To upoważnienie nieczęsto się wykorzystuje. Mówił pan...

- Mówiłem, że liczyłem się z możliwością pytań, ponieważ grałem w golfa w Burdean mniej więcej w tym czasie, kiedy zginął Rosjanin.

Garner pogładził wskazującym palcem prawe nozdrze.

- Uważa pan, że mógł mnie tu sprowadzić taki zbieg okoliczności?

- Jeśli wasi ludzie pracują jak należy, to tak. Szczególnie ze względu na to, co znaleziono przy Rosjaninie.

- A mianowicie?

- Dane o ASLD. - Powiedział to rozmyślnie. - Po informował mnie o tym kapitan Starey.

- Co jeszcze panu powiedział?

- Nie pamiętam, ale chyba już nic związanego z tym tematem.

- Kiedy dowiedział się pan o śmierci Dońskiego?

- Rosjanina? Tego samego wieczoru, z wiadomości wieczornych BBC.

- I nie zareagował pan?

- Nie rozumiem.

- Czy wspomniał pan komuś, że w tym samym czasie był pan na polu golfowym?

- Nie.

- Nie sądzi pan, że był to pański obowiązek?

- Rzeczywiście, nie pomyślałem.

- Mimo że jest pan oficerem zatrudnionym w Informacji Marynarki Wojennej?

- Istotnie.

- I że ma pan dostęp do raportów ASLD?

- No, cóż...

- Uważa się pan za eksperta od łodzi podwodnych?

- Może nim jestem, ale powtarzam: do rozmowy z kapitanem Stareyem nie wiedziałem nic o tym, że Rosjanin miał przy sobie materiały o ASLD.

- Kiedy Starey z panem rozmawiał?

- W piątek po południu.

- I dalej pan nie reagował? Nie przyszło panu na myśl, że trzeba zawiadomić o tym przełożonych?

- Bardzo wątpię, czy gdyby kogoś zamordowano w tym bloku, poszedłbym na policję tylko dlatego, że tutaj mieszkam.

- Nie ma w tym żadnej analogii.

- Może i nie - zgodził się Howard. - Chciałem tylko powiedzieć, że nie jestem bynajmniej jedynym człowiekiem, który coś wie o ASLD. Pewno parę setek ludzi ma te same informacje co ja, a wielu z nich trochę lepiej zna sprawę niż ja.

- Ale nikt z nich nie był tego dnia w Burdean. To znaczy nikt z wyjątkiem pana.

Howard wzruszył ramionami.

- To mój klub. Bywam tam dość często.

- Grając sam?

- Czasami. To łatwo sprawdzić.

Garner zmienił pozycję.

- Czy słusznie uważam, że od czwartku wieczorem ani przez moment nie pomyślał pan o tym, że ciąży na panu obowiązek ujawnienia, gdzie pan był wtedy? Czy to jest prawidłowe przedstawienie stanu rzeczy?

- Wiadomo było, gdzie wtedy przebywałem.

- Kto mianowicie wiedział?

- Brogan, dozorca klubu.

- Czy pan uważa, że to są słowa odpowiedzialnego oficera?

- Odpowiadam tylko na pytania dotyczące mojej osoby w określonych okolicznościach.

- Nie uważa pan siebie za odpowiedzialnego oficera?

- Przykro mi - odparł Howard z odcieniem zgryźliwości - ale nie jestem przyzwyczajony do takich gierek słownych. Oczywiście, uważam się za odpowiedzialnego oficera. I z naciskiem zaprzeczam, abym w jakikolwiek sposób spowodował, że materiały o ASLD znalazły się w rękach Rosjanina.

- Mimo że był pan tak blisko niego w tym właśnie czasie?

- Sam pan mówił o zbiegu okoliczności.

- Istotnie - przyznał Garner. - Czy powiedziałem panu również o tym, jakie dane o ASLD znaleziono u Dońskiego?

- Nie.

- Czy zdziwi pana, że to było słowo w słowo sprawo zdanie z ostatnich prób ASLD w Portland?

- Rzeczywiście, dziwi mnie to.

- A gdy dowiedział się pan o tym wydarzeniu od kapitana Stareya w piątek po południu, nie był pan ciekaw, jakiego rodzaju i wagi informacje się wydostały?

- Naturalnie.

- I spytał go pan?

- Miał mgliste wiadomości, były to raczej pogłoski.

Nie mógł mi powiedzieć nic szczegółowego.

- Ale to pana zmartwiło?

- Oczywiście.

- Martwił się pan w czasie weekendu?

- Również w czasie weekendu.

- Czy wracał pan do tej sprawy dzisiaj?

Howard przytaknął ruchem głowy.

- Jeśli chodzi o Stareya, to dalej zna tylko pogłoski.

Nie przywiązuje do nich większego znaczenia.

- I dalej nie widział pan powodu, by wspomnieć, gdzie pan był w czwartek?

- Nie.

- A co oprócz tego zajmowało pana podczas weekendu?

- Sprawy rodzinne.

Garner potarł spodem dłoni swoje kolana.

- Przy Dońskim znaleziono także napisany na maszynie raport dotyczący spraw niezwiązanych z ASLD.

- Mianowicie?

- Sprawy dotyczące taktyki działań łodzi podwodnych w warunkach bojowych i strategii marynarki wojennej. Wszystko to było na pana biurku w ostatnich dniach.

- Nie tylko na moim.

- To prawda, komandorze. Jestem jednak przekonany, że biorąc to wszystko pod uwagę, zrozumie pan, że przesłuchanie go jest nieuniknione.

- Nie mam nic do ukrycia. Może pan pytać o wszystko, co pana interesuje.

- To może zabrać trochę czasu. - Garner miał prawie przepraszającą minę.

- Nie szkodzi, pod warunkiem że najpierw zjem kolację. - Howard uważał, że rozgrywa to właściwie.

- Jest taka mała restauracja na wzgórzu, niedaleko, gdzie zwykle jadam. Może pan zechce mi dotrzymać towarzystwa?

- Później, jeśli pan pozwoli. Zanim wrócimy do rozmowy, muszę pana poprosić o przekazanie mi paszportu do depozytu.

Powiedział to ni stąd, ni zowąd, jakby mimochodem, nawet nie zmienił mu się wyraz twarzy, i przez krótką chwilę Howard stracił panowanie nad sobą.

- Chyba pan żartuje?

- Dobrowolne podporządkowanie się naszym po stanowieniom uratuje pana od niemiłego, jak sądzę, rozgłosu. - Niepewny uśmiech zawisł w powietrzu.

- Zatrzymanie paszportu należy do działań rutynowych.

- Cholernie obraźliwych...

- Tak trzeba. I jest to logiczne.

- Czy zostałem zawieszony w czynnościach służbowych?

- Nie do mnie należy odpowiedź na to pytanie.

- A zatrzymanie paszportu?

- Garner kiwnął głową.

- To co innego. W tym wypadku alternatywą mogła by być tylko decyzja sądowa i nieuchronny rozgłos. Może pan zresztą spytać swego adwokata, jeśli ma pan jakieś wątpliwości.

Howard odpowiedział długim spojrzeniem mającym wyrażać niemy protest.; - To jakiś koszmar.

- Jestem pewien, że na pana miejscu czułbym się tak samo.

- Kiedy dostanę go z powrotem?

- Po zakończeniu śledztwa.

- To znaczy?

- Trudno mi powiedzieć.

- O, Boże! - Howard wpadł do drugiego pokoju i po chwili wrócił ze swoim oficjalnym paszportem. Rzucił nim celnie w Garnera, a ten równie zręcznie go złapał.

- A teraz?

- Teraz komandorze, chciałbym zadać panu kilka ogólnych pytań o pańskiej służbie w marynarce. O Korei, na przykład, o Neapolu, o Lizbonie...

Garner wyszedł o północy, uprzejmy do samego końca. Nie zjedli kolacji, ani w mieszkaniu, ani na wzgórzu. Oficer śledczy zastawiał sidła, a Howard zręcznie ich unikał.

Nie był subtelny, jego taktyka polegała na tym, że przez cały czas cierpliwie, jak się wydawało, wyczekiwał na jakieś potknięcie Howarda, na to, że ze zdenerwowania powie jakieś głupstwo albo popłacze się w zeznaniach. Odprowadzając go do drzwi Howard czuł się wykończony, ale zanim zasnął, poczuł pewną ulgę.

Mogą go posądzać o wszystko, ale nic mu nie udowodnią. Tylko przypadek skierował ich do niego, ale to się nie powtórzy. Mogą badać przebieg służby na wszystkie strony, ale ta karta jest bez skazy. Nic tu nie mogą zdziałać. Wprawdzie teraz wszystko się zmieni, nic nie będzie tak jak przedtem, ale w końcu muszą przyznać się do klęski, odwołać śledzących go agentów i zwrócić, co do niego należy. Do tego czasu nie może ryzykować i nie będzie się kontaktować z nikim; powinien polegać na sobie i zachować pewność siebie.

Inni przed nim również dotknęli ostrego brzegu brzytwy, a jednak przetrwali. Z nim też tak będzie.






Część czwarta


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Nie zawieszono go w czynnościach. Nikt go nie wezwał, by mu powiedzieć, żeby trzymał się z dala od wydziału. Ale na jego biurku znajdowało się zdecydowanie mniej papierów, a przed południem panna Chancellor przyniosła mu wiadomość, że wtorkowe posiedzenie komisji zajmującej się służbami międzywydziałowymi zostało odwołane. Oczywiście w to nie uwierzył. Nie widział nic szczególnie pociągającego w przesiadywaniu na nudnej naradzie w dusznym pomieszczeniu, straszne jednak było osamotnienie, zwłaszcza gdy się nie wiedziało, który z kolegów bierze udział w toczącym się śledztwie, który kłamie mu w twarz, ukrywa coś, zbiera o nim informacje. Był pewien Stareya, ale tylko jego - Starey nie umiał udawać. Właściwie to nawet na niego nie patrzył.

Wczorajsza wizyta Garnera wisiała jednak nad nim przez cały dzień jak chmura gradowa, na dodatek po powrocie do Hamstead stwierdził, że nitka umocowana przy drzwiach łazienki została jednak zerwana. Wiedział więc, że przeszukano mieszkanie. Z wyjątkiem nitki rewizję przeprowadzono zresztą pierwszorzędnie, właściwie wszystko było na swoim miejscu. I dobrze; w ten sposób wyczerpali wszystkie ewentualności. Chodząc w tę i z powrotem stwierdził, że nawet podnieśli dywan. Z ulgą myślał, że mogli długo szukać, to była tylko strata czasu. Nie zostawił nic. Nic z wyjątkiem fałszywego paszportu, a ten był schowany w maleńkiej skrytce w regale sięgającym od podłogi do sufitu. Po pokryciu lakierem skrytka była niewidoczna. Chcąc się do niej dostać, musiałby użyć dłuta.

Gdy wracał z pracy, nikt za nim nie szedł, ale jakiś typ kręcił się koło domu i był tam jeszcze parę godzin później. Dziwne było, że pewne sprawy załatwiali tak dobrze, a inne fuszerowali po amatorsku. Howard przyglądał się agentowi z lekką drwiną. Ostatnia instrukcja Alexa zalecała mu użycie skrytki w Regent’s Park. Ale on z pewnością tam nie pójdzie, nigdzie nie pójdzie, by nie dawać satysfakcji Garnerowi.

Zadzwoniła June, miała katar sienny, który czuło się przez telefon.

- Jak długo ci to dokucza? - spytał.

- Od weekendu. Jestem wykończona.

- Wierzę ci.

- Czy przyszedł ten gość?

- Co za gość?

- No, w sprawie materiałów do maszyny do pisania.

Howard zesztywniał.

- Nie rozumiem.


- Gdybym nie czuła się tak nędznie, zaproponowała bym...

- Zacznij od początku. - Było mu bardzo trudno udawać niezainteresowanego. - Nie wiem, o czym mówisz.

- Zadzwonił do drzwi facet, który sprzedaje papier maszynowy, taśmy i kalki. - Głos June brzmiał tak, jakby płakała. - Nie byłam oczywiście zainteresowana i powiedziałam mu to. Na to on, czy nie wiem o kimś w bloku, komu mógłby coś sprzedać. Myślę, że chciał zaoszczędzić sobie dalszego chodzenia, więc wspomniałam o tobie.

- Kiedy to było?

- Przed godziną. Nie chciałam sprawiać ci kłopotu, ale jestem tak zapuchnięta, że musiałam jak najszybciej się go pozbyć.

- Powiedziałaś mu, że mam maszynę do pisania?

- Obawiam się, że tak. - Zaśmiała się cicho. - I kiedy dzwonię, aby to wyjaśnić, okazuje się, że nawet nie potrudził się z przyjściem.

Howardowi rozbiegały się oczy. Wczoraj Garner spytał go: „Czy ma pan maszynę do pisania, komandorze?” Było późno, po jedenastej, domy naprzeciw ziały zimnymi pustymi kraterami okien. Czuł się zmęczony jak nigdy. „Maszynę do pisania? - zareagował. - Nie mam maszyny od lat”.

Boże, pomyślał. O co jeszcze będą pytać? I kto jeszcze przyjdzie? Spojrzał na mężczyznę na dole. Garner jest tylko pionkiem, ale otworzy drogę innym. Zdaje się, że już dość wiedzą. Gdzie uciekać? „Widziałam cię - powiedziała kiedyś June. - Nieopodal stawu...” Nagle znów owładnęło nim przerażenie. Strach zaatakował go ze wszystkich stron. Właśnie wtedy, gdy mu się wydawało, że przezwyciężył wszystko i mógł opanować kryzys.

- Howard?

- Cześć, Richard. - Telefon zadzwonił w biurze.

- Słyszę, że wylądowałeś w Evensham.

- Tak, dwa tygodnie temu. Słuchaj, kiedy ostatnio widziałeś Tibbie?

- Kiedy byliśmy tam razem.

- A potem już nie zaglądałeś do niej?

- Nie. A dlaczego pytasz?

- O’Sullivan zadzwonił do mnie dziś rano. Chodzi ojej serce.

- Atak?

- Nie, ale czuje się marnie. Byłem u niej przez dwa dni i widzę, że trochę podupadła... Jak sądzisz, kiedy mógłbyś tam pojechać?

- Dzisiaj wieczorem?

- Świetnie. Spotkamy się zatem.

Howard wziął taksówkę na dworzec Waterloo, skąd pojechał do Marsden pociągiem. Całą drogę miał za plecami chudego faceta w kraciastej marynarce. Musiał być nowicjuszem, bo trzymał się go zbyt blisko; w Marsden, gdzie czekała tylko jedna taksówka, Howard miał gorzką satysfakcję pytając go, czy nie zechce jechać razem z nim. Posępnym uśmiechem skwitował odmowę. Co oni sobie, na litość boską, myślą o celu jego podróży? Czy oczekują, że zdradzi się ot, tak sobie, na ich oczach?

Drzwi otworzyła mu pani Wood nie ukrywając zdziwienia, nie uprzedził jej bowiem o swoim przyjeździe. Stał w przesiąkniętym pleśnią hallu i przyzwyczajał oczy do mroku.

- Czy mój brat już przyjechał?

- Jeszcze nie, panie Howardzie. Zawiadomił mnie, że będzie około siódmej. - Spojrzał na zegarek: jeszcze pół godziny. - Wydaje mi się, że ostatnio pana matce pogorszyło się trochę. Nie nastąpiło to nagle, ale stopniowo, dzień po dniu, w ciągu zeszłego tygodnia. Z całą pewnością zobaczy pan zmianę.

Schody uginały się pod jego stopami. Jak zwykle zatrzymał się pod drzwiami, niczym pływak, zanim zanurzy się w wodzie. Pamiętał, jak ojciec chodził ostrożnie na palcach, gdy Tibbie odpoczywała. Zapukał i wszedł.

- Jak się masz, najdroższa Tibbie. - Uniósł jej rękę i pocałował w policzek. Jej kości wydały mu się tak bardzo delikatne, jak u ptaka. - Jak się czuje moja dziewczyna?

- Zmęczona - odpowiedziała. - Bardzo zmęczona...

- To upał. Wszyscy tak się czują.

Przesunęła głowę na wysoko ułożonych poduszkach.

- To nie upał mi dokucza, ale starość.

- Nonsens.

Jej spojrzenie wzmocniło słowa protestu:

- To nie jest nonsens.

Zmizerniała. Na twarzy nie widział skazy, czy nowej zmarszczki, ale coś z niej zniknęło. Była krucha i apatyczna, a oczy straciły gorączkowy blask. Usiadł na brzegu łóżka i obrzucał ją komplementami, żartował, bo tylko on wiedział, jak z nią postępować. To był sposób ułagodzenia jej i uniknięcia eksplozji skarg. Gdzie indziej szukał rewanżu.

- Czy wiesz, że przyjeżdża Richard?

- Zapomniałam... Chyba tak, ale ciebie nie oczekiwałam.

- Wstyd mi, powinienem przyjechać w zeszłym tygodniu.

Przypomniał sobie Burdean i głośne uderzenia pioruna. Jedno jest pewne: nie będą przepytywać Tibbie. Występowała w jego ankiecie personalnej wraz z Richardem i Jessiką oraz imionami ojca i dzieci. Dane o nich znajdowały się obok szczegółów jego służby w marynarce i protokołów z przesłuchań przeprowadzonych przez organy bezpieczeństwa po Korei. „Proszę sprawdzić moją dokumentację personalną - powiedział Garnerowi. - Gdy się to skończy i przestaniecie się wygłupiać, będę oczekiwał przeprosin, i to na piśmie”. Garner odpowiedział mu wtedy: „Nie wątpię, komandorze”.

Pokój powoli zanurzał się w mroku. Na fotografii przy łóżku wyprostowany ojciec wyglądał na bardzo dumnego z siebie, jakby wymagał tego mundur. W Wyndhams zawsze były mundury, ale major nigdy nie usłyszał odgłosu strzału oddanego w bitwie. Wszystkie jego potyczki były skierowane przeciw Tibbie i większość z nich zakończyła się sromotną klęską. Jakżeż bezpieczny był jej świat, jak odporny na niepowodzenia. To ona dyktowała warunki, sama nie ofiarowując nic. Howard pamiętał o tym, toteż patrząc teraz na srebrne włosy i ręce w kolorze jasnobłękitnej porcelany i widząc zachodzące zmiany, nie odczuwał wzruszenia.

Z ulgą usłyszał dźwięk dzwonka zapowiadający przyjazd Richarda. Energicznie wybiegł na korytarz, by go przywitać, być może bardziej entuzjastycznie, niż sam się spodziewał. Czuł się tak, jakby odnalazł przyjaciela.

- Nie jest z nią tak źle - powiedział. - Jestem pewien, że to bardziej z powodu upału niż z innych przyczyn.

- O’Sullivan myśli inaczej.

Poszedł za Richardem do pokoju Tibbie i przyglądał się, jak brat całuje ją, przez cały czas zazdroszcząc Richardowi naturalnego podejścia i widocznego zatroskania. Poczuł się trochę niezręcznie; Richard prezentował siłę, która jego ominęła i zdawała się rosnąć, w miarę jak życie przysparzało bratu nowych, trudnych doświadczeń.

Zwilżył suche wargi usiłując uświadomić sobie, na czym by się mógł oprzeć, nie biorąc pod uwagę tej drugiej strony swojego ja. Kiedyś wierzył w Boga, ale nie dłużej niż do połowy swego dotychczasowego życia, i na nic się to zdało. Modlitwa oznacza wiarę, a on nie wierzył. W młodości, choć urodził się i wychował w katolicyzmie, Bóg wydawał mu się mitem. Świat był dla niego labiryntem i bez tych zagmatwanych, dogmatycznych tajemnic; nie poczuwał się do winy, nie doznawał smutku z powodu braku łaski, nie przejmował się szukaniem wspólnoty z czymś nieistniejącym i niepoznawalnym. Rzeczywistość ma własne potrzeby i stawia własne wymogi - ta bezmierna, niema przestrzeń w niczym nie pomaga, gdy życie wywiera presję, nauczyły go tego doświadczenia przeszłości.

Udało mu się dać znak Richardowi i po chwili zeszli na dół.

- Jak ci leci? - spytał Richarda.

- Trudno byłoby uznać Evensham za najbardziej interesujące miejsce na Ziemi.

- Mam na myśli, jak się czujesz wewnętrznie.

Rozmowa była jak narkotyk wyzwalający umysł ze sfery, w której najmniej chciał przebywać.

- Daję sobie radę - Richard uśmiechnął się ze smutkiem. - Nie poruszam się tyle co kiedyś i nie wywracam wszystkiego do góry nogami.

- Masz jakieś wiadomości z Abagumy?

- Zbombardowali ją.

- Kiedy?

- W zeszłym tygodniu.

- Poważny nalot?

- Nikt nie przeżył. - Głos Richarda zabrzmiał głucho. - Większość gazet o tym pisała.

- Nie pamiętam, abym coś czytał.

Jak na to odpowiedzieć? Szybko spojrzał na zwisający rękaw. Łatwiej było mu patrzeć w twarz i oczy, mimo że nie robił tego często.

- Przykro mi - zamamrotał, ale chciał wykrzyknąć:

Twoje ramię, człowieku! Co z twoim ramieniem?!... Wie dział coś o samokontroli, a jednak podziwiał Richarda.

Jeszcze raz zaczął: - Nie wiem, co mam powiedzieć.

- A więc spróbuj nic nie mówić.

- Czy nie jesteś zgorzkniały?

- Byłbym święty, gdybym tego tak nie odczuwał.

Stanowili część mego życia.

Howard zmarszczył czoło. Nigdy go nie pozna, nigdy nie zrozumie.

- Czy Tibbie o tym wie?

- Nie. - Richard potrząsnął głową. - Gdyby wie działa, nie dałaby mi spokoju. Mam nadzieję, że nigdy się nie dowie. Mówiąc szczerze, nie sądzę, abym mógł dobrze znosić te jej „mówiłam ci”.

Aby oderwać się od tematu, Howard poczęstował brata papierosem. Pękata paczka była mu dziwnie obca w ręku, przypominając Victoria Embankment i plusk wody po wrzuceniu pozłacanej papierośnicy. On także coś stracił. Nie papierośnicę - Alexa. Nie ramię, ale Alexa, sprzymierzeńca, który obiecał mu azyl, gdy zajdzie potrzeba. Przysunął zapalniczkę do papierosa. Za niezasłużone cierpienie czeka nagroda. To zdanie wypłynęło z zapomnianego kącika jego katolickiej tradycji i pomyślał, że dla Richarda może spłynąć z tego pocieszenie i łatwiej mu będzie pogodzić się z losem. Ale jeśli chodzi o stratę Alexa, nie ma pocieszenia, tylko niebezpieczeństwo i samotność.

Zawsze brakowało im subtelności w sprawach personalnych. I tak od połowy tygodnia nie dostawał już raportów. Pliki materiałów, którymi go dawniej zasypywano, zniknęły. Przez pewien czas zabawiał się myślą, że poprosi pannę Chancellor, by przyniosła mu na przykład plany przebudowy bazy w Rosyth. Ciekawe, jakich argumentów by użyto przy odmowie wykonania tej prośby. Postanowił jednak zrezygnować, nic by nie zyskał. Oczywiście wiedział, że Garner działa. Podchodzili go na wszystkie sposoby, a on patrzył na to otwartymi oczami i upewniał się, że teraz będą już mogli zamknąć śledztwo. Czekał na chwilę, gdy blokada pewnych kategorii materiałów zacznie się rozluźniać, wtedy będzie można mówić o umorzeniu dochodzenia. Nie było innego sprawdzianu. Mało prawdopodobne, by Garner go o tym zawiadomił, a i sama inwigilacja nie mogła być probierzem, bo prowadzono ją niekonsekwentnie, metodami niemożliwymi do przewidzenia, czasami w sposób otwarty, innym razem zakamuflowany.

Lato dzień po dniu wypalało świat słońcem i rozżarzało bezchmurne niebo. Upal tłumił odgłos ruchu pojazdów ociężale posuwających się wzdłuż lśniącej Whitehall i fontann na Trafalgar Square. Spojrzawszy przez Łuk Admiralicji widziało się w rozbielonej dali zamazane zarysy The Mali i zżółkła trawę w parku Świętego Jakuba. Howard spacerował tam czasami po lunchu, przechodząc mostkiem na drugą stronę jeziorka, zanim wrócił do biura. W piątek znalazł się razem ze Stareyem przy kontroli przepustek u wejścia.

- Nie uważasz, że za dużo tego słońca? - powiedział Starey sapiąc trochę. - Mój ogród wygląda jak śmietnik.

Robił, co mógł, ale w jego oczach czaiło sie skrępowanie i jakby chęć ucieczki, a gdy jechali już na górę windą, nie padło jedno słowo. Panna Chancellor zostawiła mu notatkę na biurku: Godz. 12.40. Jakaś kobieta telefonowała do pana. Nie podała nazwiska, ale powiedziała, że zadzwoni ponownie. Kobieta? Howard szukał w myślach, któż to mógł być. Z pewnością nie Tibbie, a mało prawdopodobne, by to była June, chyba że znowu odwiedził ją Garner i tym razem przepytywał bardziej jednoznacznie. Nie można było tego wykluczyć, ale June wiedząc, że pracuje w Ministerstwie


Obrony, nigdy nie rozmawiała o sprawach zawodowych, toteż nie wiedziałaby, jak się dodzwonić. Jessica? Możliwe, ale nie miała zwyczaju telefonować do biura.

- Jaki głos? - spytał pannę Chancellor, gdy wreszcie wróciła. - Młody? Stary?

- Średnio.

- Coś jeszcze?

- Uwodzicielski.

Telefon zadzwonił zaraz po trzeciej.

- Czy to ty, Howardzie?

- Przy telefonie.

Niezbyt dobrze było słychać.

- Czy jesteś w nastroju do zgadywania?

Zgarbił się.

- Nie jestem pewien.

- Jednakże zgaduj.

- Jakaś podpowiedz mogłaby mi pomóc.

- Nie zawsze byłeś taki ostrożny, zgaduj, przyrzekam, że nie podetnę ci gardła...

Śmiech wypełnił lukę minionych lat, rozproszył cień wątpliwości: Gillian. To była Gillian Shelley.

- Nie wierzę - powiedział poruszony. - Gdzie jesteś?

- W Londynie.

- A bliżej?

- W Churchill.

- Odkąd?

- Od rana.

- Z Geoffreyem?

- Tylko ja. - Powiedziała to dwukrotnie.

Zacisnął wargi, pewny, że go słuchają. Dyskrecja nigdy nie była jej mocną stroną.

- Gillian, jestem teraz zajęty. Czy mógłbym do ciebie zadzwonić? Za jakąś godzinę? Czy to ci odpowiada?

- Z naciskiem spytał jeszcze: - A jak się ma Geoffrey?

- Świetnie - to nie było dla niej ważne. - Bardziej mnie interesuje...

- Jest mi przykro, że nie ma go z tobą. - Howard rozciągał słowa, akcentując każde z nich. - Tyle czasu upłynęło...

- Howard...

- Słuchaj - powiedział z zaciśniętymi zębami - za dzwonię później, dobrze?

Wreszcie zrozumiała.

- Okey. Che sard sard.

Panna Chancellor nie omyliła się charakteryzując jej głos, nie zmienił się wcale. Zmarszczył brwi zakłopotany na myśl, że mogła czekać na niego przy wejściu. Podszedł do okna i wyjrzał, naprawdę nic nie widząc, nie słysząc, przypominając sobie tylko Lizbonę i dawne szalone czasy, gdy obydwoje tyle ryzykowali. Te liściki pisane do siebie wzajemnie i obskurne miejsca, gdzie czasami się spotykali, żarliwi i nienasyceni, a wszystko o włos od skandalu. Była niska, ciemna i nieskończenie namiętna. Kiedy jednak wyjechał do Neapolu, wiedział, że inna kobieta szybko ją zastąpi. Rzeczywiście, zjawiały się inne; namiętność nie trwała wiecznie.

Zaklął z cicha. Jego obecna sytuacja była wystarczająco delikatna, by nie wracać do dawno skończonego romansu. W czasach gdy w pełni panował nad swoimi nerwami, był skłonny sądzić, że wykorzysta szansę, o których zapewniał go Alex. Ale teraz, gdy poruszony sięgał w przeszłość, zdał sobie sprawę, że nie tylko spotykał się wtedy na tajemnych schadzkach z Gillian Shelley, były także potajemne spotkania z Macerdą, często równie nierozważne i nieprzemyślane. Ze względu na swoje bezpieczeństwo nie chciał, by zainteresowano się jego pobytem w Lizbonie.

Zadzwonił do niej za godzinę z budki telefonicznej na parterze.

- Domyśliłam się - powiedziała chichocząc - że trochę nadepnęłam ci na odcisk.

- Właśnie.

- A czy teraz, jak się to mówi, mogę rozmawiać swobodnie?

- Jeszcze raz się nie mylisz.

- Mam z tobą na pieńku.

- Doprawdy?

- Oczywiście.

- A dlaczego?

- Wiesz doskonale. Przed paru tygodniami byłeś w Lizbonie...

- To prawda.

- ...i nawet nie zatelefonowałeś.

- Nie byłem nawet w ambasadzie.

- To nie jest wytłumaczenie.

- To był krótki pobyt, w sprawach osobistych. Spytaj Theo Knipe’a.

- Mogłeś jednak zatelefonować. Kiedy dowiedziałam się o tym od Geoffreya, byłam wściekła.

- Przykro mi.

- Powinno ci być przykro.

- Co robisz w Londynie?

- Przyjechałam przede wszystkim na zakupy.

- Na długo?

- Dwa, trzy dni... - odpowiedziała i zamilkła, wykorzystując milczenie jak wabik.

- Jakie masz plany na wieczór? - Dzisiaj czy jutro, jakie to miało znaczenie? Jeśli nie wystąpi z propozycją, Gillian da mu się we znaki, jak to już robiła przedtem.

- Myślałem o kolacji.

- Z przyjemnością.

- Siódma trzydzieści?

- Cudownie.

- Powiedziałaś: hotel Churchill?

- Tak... Howard...

- Tak?

- Wiesz, że to bez sensu.

- Co?

- Porzekadło: co z oczu, to i z serca.

Nic w nim nie drgnęło. Tyle było kobiet. Z brzmieniem jej głosu w uszach poszedł do biura, oparł łokcie na biurku, i kłykciami przycisnął wargi i myślał. Myślał bez końca.

Obiad z żoną byłego kolegi - czy było w tym coś złego?

Absolutnie nic. Pomyślał o June i pytaniach o maszynę do pisania. Nie ma śladu, po którym by nie poszli, ani osoby, której by nie przepytywali. A Garner i tak zebrał wystarczająco dużo danych przeciw niemu.

ROZDZIAŁ DRUGI


Najpierw udał się do domu, wziął prysznic i zmienił ubranie. Potem wrócił metrem na West End. Zabrało mu to trzy kwadranse. Na stacji Warren Street wyskoczył z wagonu, gdy już zamykały się automatyczne drzwi, i sprawdził, czy nikt za nim nie wysiadł.

- Pewnie pan marzył - uśmiechnął się strażnik, gdy pociąg ruszał.

Wyjechał na powierzchnię windą i wziął taksówkę do Portman Square, nie zauważywszy, by ktoś podążał jego śladem.

Zachęcony wszedł odważnie do hotelu i poprosił w recepcji, aby zawiadomiono Gillian, że na nią czeka. Roiło się tu od wchodzących i wychodzących nieustannie ludzi. Howard przemierzał niespiesznie hali od ściany do ściany. Tym razem nie pilnowały go czujne oczy wywiadowcy, a dym z jego papierosa szybko rozpływał się w klimatyzowanym wnętrzu.

- Howard.

Nie poznał jej, choć wahanie nie trwało długo, zaledwie ułamek sekundy. Na ulicy minąłby ją nie zatrzymawszy wzroku.

- Cześć, Gillian.

Postarzała się, wyglądała bardziej pospolicie. Zmiana nie była duża, ale widoczna - w oczach i pod oczami, wokół ust, pod brodą, wystarczyło mu jedno spojrzenie.

- Wyglądasz świetnie. - Uśmiechnęła się do niego skwapliwie, z przechyloną głową, pochłaniając go oczyma.

- Fantastycznie, że się spotykamy.

- Ty też wyglądasz wspaniale - odpowiedział, jak oczekiwała.

- Wydaje się, że to było wczoraj, Howard.

Uśmiechnął się ukrywając swoje odczucia. Ktoś powinien jej powiedzieć, aby przestała się wdzięczyć. Kiedyś mogło to być urocze, ale nie gdy ma się trzydzieści trzy lata. Trzydzieści trzy? Coś koło tego.

- Czy odpowiada ci ten hotel? Wygodny?

Skinęła głową nie odrywając wzroku od jego twarzy.

- Pomyślałem, że możemy zjeść kolację nad rzeką, w stronę Chelsea.

- Do ciebie należy wybór.

Ubrana była w kwiecistą suknię w kolorze szmaragdowym, sięgającą do ud, parę cali powyżej kolan; naszyjnik z korali tworzył komplet z kolczykami i bransoletką. Skórę miała bardzo opaloną i zmysłowe usta. W sztywnym spokoju hallu dziwnie nie na miejscu wydało mu się wspomnienie, jak kiedyś rzucali się na siebie z pazurami, jak się zmagali, jak kładli się dysząc ciężko... I będą znowu to robić, jeśli ona postawi na swoim.

Poprowadził ją do wyjścia dotykając ręką ramion. Dywan tłumił kroki.

- Taxi, sir?

Howard przytaknął, szukając drobnych dla odźwiernego. Wsiedli do taksówki, on podał adres i rozparł się w fotelu.

- Papierosa?

Potrząsnęła głową.

- Mieszkasz na północ czy na południe od rzeki?

- Na północ. - Wydmuchnął dym z papierosa.

- Hamstead.

- Sam?

- Ktoś przychodzi do sprzątania, i to wszystko.

Nie odpowiedziała, ale skrzywienie warg mówiło, że uważa go za kłamcę.

- Więc ty i Jessica nie...?

- Nie - powiedział.

Odezwała się dopiero po chwili.


- Czy to nie zabawne? Kiedyś bardzo dużo o tobie wiedziałam.

- O kim teraz wiesz bardzo dużo?

- Nie odpowiadam na takie pytania.

- Dlaczego nie? - Był rozbawiony. - Sama o nie prosisz.

Roześmiała się.

- Jestem ciekawa. Kobiety mają prawo być ciekawsze niż mężczyźni.

- Odkąd to?

- Zawsze.

- Dziwne - powiedział.

Zatrzymały ich czerwone światła, a potem pojazdy tłoczyły się ze wszystkich stron. Howard strącił popiół ze spodni. Gillian przytyła, nabrała ciała - i tak umknęła jej młodość. Spojrzał na nią z ukosa. Za rok lub dwa będzie tłusta, obrzydliwa.

- Czy jesteś zadowolona z powrotu do Lizbony?

- Ma to dobre strony.

- Gdzie byliście przedtem? Czy nie w Atenach?

- Tak, w Atenach.

- Udany pobyt?

- W pewnym sensie.

Wpadła na niego, bo taksówka skręciła pod kątem prostym. Nozdrza wypełnił mu zapach jej perfum: zmysłowy i wyzywający, ale nic z tego nie wynikło, pożądania nie było. Ze skrzyżowania zobaczyli Tamizę i wtedy kierowca zawahał się, nie wiedząc gdzie skręcić.

- Na lewo - skierował go Howard. - Na lewo, a potem ostry zakręt w prawo.

To był nowo otwarty lokal, „Pod Trzema Gołębiami”. Znajdował się w pewnej odległości od głównej drogi, ale miał duże powodzenie. Howard ucieszył się, że tu zamówił stolik. Przez malowaną na biało salę przeszli na taras, gdzie mur spowity był błękitnym klematisem. Powiew wiatru marszczył wodę w Tamizie i poruszał liście pobliskich drzew.

- Często tutaj bywasz? - spytała Gillian. - Pewno wtedy, gdy chcesz uniknąć kłopotów?

- Byłem tutaj kilka razy.

- Przyjemne miejsce. Przytulne.

- Obawiam się, że nie ma fado.

- Przeżyję to.

Gillian nie spuszczała go z oczu. Piła szybko, zawzięcie; przed kolacją trzy giny z tonikiem, a potem śmiała się zbyt często i opierała o niego zbyt czule. Pod tym względem przynajmniej się nie zmieniła, ale wtedy nie widział tego; wtedy jej pragnął i nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Gdy skończyli jeść i on zamówił kawę, jej mowa stała się niewyraźna.

- Opowiesz mi o Geoffreyu? - To pytanie było odbiciem jego nastroju. Shelley od dawna był dla niego abstrakcją.

- O Geoffreyu?

Skinął głową.

- Co chcesz wiedzieć?


- Słyszałem, że został pierwszym sekretarzem ambasady.

- Też o tym słyszałam - zachichotała zapominając o wdzięczeniu się. - Czy musimy o nim mówić?

- Niekoniecznie.

- To dobrze. - Wypiła resztkę wina z kieliszka.

- W każdym razie nie widziałam go od paru dni. Ostatnio miał inne towarzystwo.

- Jakie?

- Jakiegoś faceta.

- Nie podobałoby mu się, że tak o nim mówisz.

- Człowieka próbującego sprzedać mu informację.

- Interesującą?

- Jeśli byłaby prawdziwa... - W oddali zawyła syrena zbliżającego się w ich stronę holownika.

- Nie wiedziałem, że Geoffrey zajmuje się takimi sprawami.

- Obecnie tak... A może nie powinnam ci o tym mówić?

Przyjrzał się paplającej Gillian. Czas jest najokrutniejszy dla tych, którzy najgorzej to znoszą.

- Jednym uchem słucham, drugim wypuszczam.

Uśmiechnął się chłodno, dostrzegłszy zwierzęcy instynkt czający się w jej oczach. Oczarowała go tym kiedyś i to wcale nie tak dawno temu. Ilu było innych, którzy nachylali się nad nią potem? Tuzin? Dziesiątki?

Poczuł jej kolano przy swoim udzie.

- Kto usiłuje wcisnąć mu informację?

- Miałeś o tym zapomnieć.

- Właśnie zapominam. Jaki rodzaj informacji?

- Skąd mogę wiedzieć?

- Ale wiesz.

- Do pewnego stopnia. - Lekko przesunęła kolana.

- Howard...

- Jaki to typ mężczyzny?

- A czy są inne typy? - zachichotała.

- Cudzoziemiec?

- Nie.

- Kto zatem? - Teraz wiedział, że nie może tej okazji zmarnować.

- Geoffrey powiedział, że miejscowy.

- Portugalczyk?

- „Miejscowi chłopcy sprawiają kłopoty” - zanuciła zwilżając wargi. - Biorąc pod uwagę jego nazwisko, musi być Portugalczykiem.

- Jak się nazywa?

- Macerda - powiedziała. - Macerda czy Marceda.

Może Macerda, a może to drugie.

Howardowi ścierpła skóra.

- Jeszcze kawy, sir? - jak przez mgłę słyszał kelnera, ale nie był w stanie odpowiedzieć. Wokół przeraźliwej ciszy, która w nim eksplodowała, słyszał wrzawę głosów, a w sercu poczuł zimny powiew strachu. Instynkt ostrzegał go o zagrożeniu. W jakiś dziwny sposób wiedział o nim, zanim Gillian wymówiła to nazwisko. Wiedział, a jednak czekał, aż usłyszy to od niej. Macerda. Rafael Macerda... W poruszonej paniką wyobraźni zobaczył jego niechlujną postać.

- W każdym razie nie ma w tym nic nadzwyczajnego - kończyła Gillian. - Domyślam się, że oferta sprzedaży wiadomości nie należy do rzadkości. A w tej propozycji nie ma nic z amatorstwa, biorąc pod uwagę to, jak facet rozgrywa sprawę z Geoffreyem. - Podparła się na rękach, jakby chcąc się uspokoić. - Czy możesz poczęstować mnie papierosem?

Howarda ściskało w gardle, ruchy miał niepewne. Zapalniczka drżała mu w rękach. Zadawanie pytań, do których popychały go nerwy, zagrażało zdemaskowaniem. Ze zgrozą przyglądał się welonowi dymu unoszącemu się nad oświetloną lampionem twarzą Gillian.

- A jak rozgrywa?

- Ach, proponuje wysoką stawkę. - Spojrzała na niego z tępym wyrazem twarzy. - Jak sam cholernie dobrze wiesz, nie ma w tym na ogół żadnej prowokacji.

- Była tylko lekko wstawiona, ale nie mogła tego ukryć.

-”Płatki róż na wietrze czerwieńsze niż krew...” - zanuciła, półdeklamując z uśmiechem. - Czy pamiętasz ten refren? Pamiętasz Miradouro?

- Oczywiście. - Przed oczyma miał Macerdę wycie rającego ręce w toalecie męskiej, gdzie czekał na niego.

- Jakie informacje chce przekazać?

- Kogo to obchodzi?

- Mnie - wygadał się. - Mnie... to interesuje.

- O tej porze?...

- Zawsze.

- A więc zwariowałeś. - Spojrzała na niego z mieszaniną agresji i kokieterii. - Howard, na litość boską...

- Przykro mi - powiedział, już kontrolując swoje słowa. Zaczął gorączkowo rozmyślać. Musi to z niej wydusić. Garner spadł na drugi plan. Okazało się nagle, że klęska czai się z zupełnie innej strony i w każdej chwili może się na niego zwalić.

Tonem, który miał ją przekonać, że w gruncie rzeczy to nią jest zainteresowany, spytał:

- Jeszcze tylko jedno. Szalenie jestem ciekaw, jak on to rozgrywa?

- Najpierw zapłać, potem się dowiesz - nie ma nic za nic.

- Geoffrey zapewne nie przystał na to...

- Nie przy mnie odbywał się targ.

Howard zapłacił rachunek i skierowali się do wyjścia. Gillian trochę się chwiała. Gdy mijali salę restauracyjną, ujęła go pod ramię i czule się przytuliła.

W taksówce dość szybko się zorientowała.

- To nie jest droga do mojego hotelu.

Nie odpowiedział. W głowie wirowały mu myśli, ale zdawał sobie sprawę, że jej ręka błądzi po jego ciele. Wrócił pamięcią do kontaktów z Macerdą. Należało bardziej go się obawiać, nie poprzestawać na podejrzeniach i pogardzie. Od samego początku było oczywiste, że Macerda wyjdzie któregoś dnia z nory, by zaproponować handel tym, co posiada. Jakiej ceny żądał? I za co? Za co, dokładnie, żądał zapłaty?

Gdy dojechali do Tottenham Court Road, objął Gillian. W Camden Town pocałował ją. Ona wie, pomyślał, może nie wszystko, ale zapewne wystarczająco dużo. Jego przyszłość wisiała na włosku. Człowiek, któremu kiedyś przyprawiał rogi, miał szansę zemścić się. Jeszcze tysiąc lub dwa escudo i dowie się wszystkiego. Nadzieja w tym, że Shelley był zawsze bardzo ostrożny i skąpy, nie należał do rzutkich kupców. Od jak dawna Macerda był z nim w kontakcie? Powiedziała, że od dwóch dni? Czyż nie?... Howard nie odważył się ponownie o to spytać, a przynajmniej jeszcze nie teraz.

Gdy taksówka podjeżdżała na wzgórze, zmierzch ustąpił ciemności nocy. Zapłacił kierowcy nie podjeżdżając do bloku i poprowadził Gillian skrótem przez trawnik, czujnie wystrzegając się, by nie zobaczyła ich June. W hallu nie było nikogo, ale gdy otworzyła się winda, wyszedł z niej samotny, nieznany mu mężczyzna.

- Które piętro? - spytała Gillian. - Lubię naciskać guziki.

- Trzecie.

Wpuścił ją do mieszkania i zapalił światła. Stał oparty o ścianę, gdy ona głośno chwaliła go za gustowność urządzenia saloniku.

- Śliczny, Howard. Bajeczny... Kto wybrał to wszystko?... No dobrze, wycofuję się, nie będę pytała.

- Wybrałem sam - odparł i usłyszał swój śmiech.

- Nie wierzysz mi? Czego się napijesz?

- Nie sądzę, bym powinna jeszcze pić.

- W porządku. A zatem gin. Gin z tonikiem.

Przyniósł z kuchni lód, a ona nie odstępowała go na krok. Czuł, że rośnie w nim niepokój, jakby płynął pod prąd wartkiej rzeki. Gillian podeszła do niego i przechylając szklankę z ginem wspięła się na palcach i musnęła wargami brzeżki jego ust.

- Pamiętasz? - oczy jej błyszczały. - Udowodnij, że pamiętasz.

Stało się, jak chciała, ale tuląc ją do siebie miał pod zamkniętymi powiekami obraz Macerdy. Odsunęła się z ociąganiem i odstawiła szklankę z ginem. - Masz tutaj za dużo drzwi - stwierdziła i zachichotała.

Z posępną miną zaprowadził Gillian do sypialni, z wprawą rozpiął suwak sukni i powalił ją na łóżko gniotąc małe usta swoimi wargami. Chciał wyrwać z niej informacje i wiedział, że musi za to zapłacić.

- Howard...

Piersi miała obwisłe. Szybko ściągnął ubranie, a ona chłonęła go oczyma, błędnie rozumiejąc ten pośpiech. Łóżko się zatrzęsło pod ich ciężarem. Wiła się w jego ramionach, jęczała.

- Howard... Ile to czasu upłynęło, Howard?

Ciągle nie mogąc otrząsnąć się z rozpaczy wyciągnął dłoń, by zgasić światło. Upłynęło parę godzin, odkąd wspomniała Macerdę, a panika go nie opuszczała. Ciężki oddech Gillian przebijał ciemności. Zrobił, czego od niego oczekiwała, ale zdawało mu się, że zdarzyło się to komuś innemu, nawet gdy usłyszał jej okrzyk ekstazy.

Potem, gdy wyczerpani siedzieli z dala od siebie, z papierosami rozżarzającymi się i gasnącymi w ciemności, zaczął się zastanawiać, jak wydobyć z niej to, czego potrzebował. Był delikatny jak kasiarz, pamiętając o jej przewrażliwieniu i nie chcąc wzbudzić podejrzeń. Wymagało to trochę zachodu.

Od czasu do czasu jakaś uwaga, jakieś pytanie, ciągła samokontrola. Jeszcze raz kochał się z nią, zanim usnęli. A gdy się obudzili, ponownie ukrywając prawdziwe zainteresowanie dowiedział się w obojętnej plotkarskiej rozmowie wystarczająco dużo, by w dusznej atmosferze nocy zacząć się zastanawiać, ile mu zostało czasu, aby nie okazało się, że jest już za późno.

Obudziwszy się Howard od razu poczuł, jak strach wypełnia pustkę jego myśli. Pojawił się natychmiast, atakując go, ledwie w świetle poranka zdążył otworzyć oczy. A więc zaczęło się od tego, że Macerda zatelefonował do Shelleya. Potem spotykali się osobiście.

- To trochę tak jak w sensacyjnym filmie - powie działa leniwie Gillian. - Ale prawie na sto procent ten człowiek jest zwariowany. Jeśli nie, trzeba mu uwierzyć, że ktoś z ambasady przekazywał ważne wiadomości Rosjanom.

- Czy to właśnie mówi?

- Na początek... Co ty na to?

- Zdaje się, że żąda dużych pieniędzy.

- Istotnie. Powiedział, że poda szczegóły dopiero jak dostanie forsę. Znasz Geoffreya, wiesz, jak wszystkim ufa.

- W jej ziewnięciu kryła się ironia. - Potrzebuje wiele dowodów, aby się przekonać i podjąć dalsze kroki.

- Czy z kimś już oficjalnie o tym rozmawiał?

- Trudno powiedzieć. Chyba powiedział tylko mnie, myśląc początkowo, że to żart.

- A teraz?

- Jeszcze nie jest pewien. - Dotknęła palcami jego warg. - W każdym razie to jest całkowicie poufne...

Przyrzekasz? - zapytała, ale zaraz usnęła, nie doczekawszy się odpowiedzi.

A więc w końcu dowiedziałem się od niej wszystkiego - i to w ostatniej minucie, pomyślał z niechęcią.

Odgłos wody wypełniającej wannę obudził ją. Chciała kochać się jeszcze raz, ale odmówił patrząc ze wstrętem na jej obfitą nagość i czując w mózgu ukłucia strachu.

- Do licha, to już prawie dziewiąta.

- I co z tego?

- Zrozum, powinienem zaraz być w biurze...

- Boże - wybuchła. - Zapomniałam, że jesteśmy na przedmieściu.

Nadąsała się, trzasnęła drzwiami, trochę się miotała po łazience, ale nie trwało to długo. Gdy zrobił kawę, zdążyła już odzyskać równowagę. Za piętnaście dziesiąta zjechali windą, wyprowadził samochód i zawiózł ją do hotelu.

- Czy wstąpisz?

- Przykro mi Gillian, ale i tak jestem bardzo spóźniony.

- Zadzwoń więc.

- Oczywiście, kiedy wracasz?

- Za dwa dni, wcześnie rano. - Zmarszczyła nos.

- Nie zapomnij. I dzięki, Howard.

- Ate d’vista.

Patrzył, jak znika za drzwiami. Wyglądała dość śmiesznie w wieczorowej sukni o tej porze. Zawrócił samochód, włączył się do ruchu i skierował na północ. Nie pojedzie do biura. Najpierw uda się do mieszkania, następnie na West End, potem na lotnisko, a jeszcze potem poleci do Lizbony. Będzie tam za parę godzin, musi tam być. Za wszelką cenę musi zatrzymać Macerdę, zamknąć mu usta. I nikt inny nie może tego zrobić, bo nikt inny nie wie.


Gdyby żył Alex, mogłoby się to ułożyć inaczej. Można by kogoś wezwać, coś zaplanować. Jeden Pan Bóg wie, jak załatwiają takie sprawy. Bez Alexa jednak było to niemożliwe. Bez Alexa i bez bloku z szyframi, skrytki w Regent’s Park i osobistych ogłoszeń w „Daily Telegraph” nic nie można zdziałać. W każdym razie nie było na to czasu. Został odcięty, zdany na siebie i musi działać sam - z Garnerem depczącym mu po piętach, a Garner ma już wszystko z wyjątkiem dowodu, który wkrótce może zdobyć Shelley i przekazać do Londynu.

Jechał w stronę Hamstead. Będzie musiał zabić Macerdę. Nie był jeszcze całkowicie do tego przekonany i w głębi duszy, cierpiąc katusze, odrzucał tę konieczność. Doszedł do tej konkluzji w ciągu nocy. W światłach ulicznych koło Camden Town w ostatniej chwili dojrzał furgonetkę, która niemal otarła się o jego samochód. Ktoś zaklął głośno, ale tego już nie słyszał. „Gdzie się spotykają? - spytał Gillian. - Gdzie Geoffrey go spotyka?”

Zacisnął zęby zbliżając się do mieszkania, w sercu czuł lód. Wyjął dłuto z pudełka na narzędzia w garażu i wziął z sobą na trzecie piętro. Wszedł do mieszkania. Przez chwilę patrzył beznadziejnie na rozgrzebane jeszcze łóżko, znów przerażony swoją samotnością i ceną, którą musi zapłacić, by przetrwać.

ROZDZIAŁ TRZECI


Oderwał listwę z półki na książki i wyjął paszport. Bruce Elliott, dyrektor przedsiębiorstwa... To Alex dostarczył mu ten paszport. „Kto wie? - powiedział wtedy. - Lepiej być ostrożnym, niż narazić się na współczucie. Schowaj to, schowaj dobrze”. W paszporcie były banknoty dwudziestofuntowe, ale to już Howard je tam włożył: Macerda był chciwy na każdy grosz. Spojrzał na mężczyznę na fotografii, który niezupełnie go przypominał, i przerzucił stronice paszportu. Bruce Elliott podróżował do Hiszpanii, Francji i Włoch. Daty wyjazdów i przyjazdów zostały ostemplowane czarnym i fioletowym tuszem. Wstawił na miejsce listwę i zasłonił ją kilkoma książkami, potem wrócił do sypialni, zasłał łóżko i opróżnił kieszenie z wszystkiego, na czym znajdowało się jego nazwisko: karty kredytowe, książeczka czekowa i prawo jazdy. Niewiele potrzebował: papierosy, zapalniczka, długopis, chusteczka, okulary słoneczne, rękawiczki... Zaskoczyło go, że przewidział potrzebę rękawiczek. Nieznana część osobowości już objęła kontrolę, popychając go w świat koszmaru.

Zadzwonił telefon. Przez chwilę się zawahał, zanim postanowił nie odpowiadać. Więcej niż pewne, że panna Chancellor sprawdza, czy nie zachorował. Dziwne, ale nie mógł nawet na chwilę zapomnieć, że ma zawód i pełni w jego ramach służbę... Odepchnął tę myśl i wszystko, co się z nią wiązało. Rękawiczki były z cienkiego zamszu i ledwo zaznaczały się w kieszeni na prawym biodrze; używał ich udając się do skrytek. Paszport, papierosy, zapalniczka - ponownie sprawdził, co bierze z sobą, jak sknera pilnujący swoich rzeczy. To, co zostawiał, zamknął na klucz. Wreszcie zawiesił nitkę nad futryną drzwi łazienki i rozpoczął swoją podróż.

Wszedł do metra. Bez kapelusza i płaszcza, bez bagażu, nie wyglądał na kogoś, kto wyjeżdża daleko. Nie zauważył, aby ktoś go śledził, ale dwukrotnie się przesiadał, zanim dotarł do Leicester Square. Skierował się do agencji linii lotniczych BEA na Lower Regent Street i spytał o pierwszy samolot do Lizbony.

- Dzisiaj?

- Tak, dzisiaj.

Biuro było zatłoczone. Nic nie zwracało szczególnej uwagi, nic nie wbijało się w pamięć. A jednak czuł się bezpieczniejszy w ciemnych okularach.

- Dziś po południu? - pytała dalej kasjerka, sięgając po listę rezerwacji.

- Jeśli to możliwe.

Jej wyciągnięty palec zatrzymał się w połowie kolumny.

- Czternasta dwadzieścia pięć. - Spojrzała na zegar, potem na Howarda. Było dziesięć po dwunastej. - Czternasta dwadzieścia pięć... Może trochę za wcześnie?

Potrząsnął głową.

- Odpowiada mi.

Podniosła słuchawkę i odwróciwszy się bokiem do niego stukała ołówkiem o blat biurka. Zdawało mu się, że nigdy się nie doczeka, ale wreszcie powiedziała coś, czego nie dosłyszał, i odłożyła słuchawkę.

- W porządku - oświadczyła.

Uśmiechnął się z ulgą kącikiem ust.

- Pana nazwisko, proszę.


- Elliott. - W samą porę sobie przypomniał. - Bruce Elliott.

- Czy chce pan teraz zarezerwować powrót, panie Elliott?

- Nie, jeszcze się nie zdecydowałem.

Wypisała bilet.

- Jeśli chce pan dojechać na lotnisko autokarem z Cromwell Road, musi pan się tam zgłosić za godzinę.

- Dziękuję.

Odpowiedział mu przelotny uśmiech. Zapłacił i wyszedł. Jakżeż mały był świat; będzie w Lizbonie, zanim ona skończy pracę. Nigdzie teraz nie czuł się już bezpieczny, każdy mógł być groźny. Takie były reguły tej gry. „Macerda albo Marceda. Może Macerda, a może to drugie” - aż się zachłysnął przypomniawszy sobie te słowa mające moc paraliżowania. Przeszedł na drugą stronę ulicy i między dwoma przystankami autobusowymi zaczekał na taksówkę. W głowie miał chaos, nie dając wiary, że taki ostatecznie przyjął plan. W niepojęty sposób sprawy nabrały teraz zupełnie innego znaczenia niż kiedyś.

Po półgodzinie dojechał do terminalu.

- Nie ma pan bagażu, sir?

Zabrzmiało to jak oskarżenie. Kupił gazetę i kilka książek kieszonkowych, choć wcale nie chciał ich czytać.

Nie mając nic w rękach, zwracał uwagę, a przecież za wszelką cenę musiał tego uniknąć. Usiadł sam w fotelu autokaru i próbował przybrać pozę osobnika, którego teraz grał. Zbierał siły, by być gotowy do kontroli paszportowej na Heathrow. Okazało się jednak, że nie trzeba było odwagi. Szybkie spojrzenie, skinienie głową i został przepuszczony. Wszystko było tu zwyczajne, tylko w sercu rodził się koszmar. W gorącej, dusznej atmosferze poczekalni wypił dużą brandy, a w strefie wolnocłowej kupił piersiówkę, którą z łatwością schował do kieszeni. Kiedy ogłoszono numer jego lotu, znalazł się wraz z tłumem współpasażerów na zadaszonej płycie. Trzymał się tłumu, jakby jego poczucie bezpieczeństwa i widoczne zadowolenie miały go chronić. Samolot wcale nie był pełny, mógł więc wybrać miejsce na przodzie po prawej burcie. Nikt nie usiadł koło niego. Zapiął pasy i zgniótł papierosa, a po chwili bez zainteresowania spoglądał, jak zamazuje się pas startowy, a w końcu znika.

Macerda wypełniał każdą komórkę jego mózgu. Zapominając o Macerdzie popełnił błąd w ocenie swojej sytuacji. Jeszcze tydzień temu był przekonany, że jego przeszłość nie kryje żadnych niespodzianek, ale nie wziął pod uwagę Portugalczyka o czarnym zaroście. Do wczoraj, jeszcze do wczoraj, Macerda wydawał mu się jakby martwy, nieszkodliwy; był tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Teraz musi się go pozbyć na dobre. Nie było innej możliwości. Próba przelicytowania Shelleya zakrawałaby na szaleństwo. Groźba wisiała nad nim, dopóki Macerda żyje. Ale o zabiciu go, sposobie i narzędziu, nie pomyślał w szczegółach. Gdy tylko zaczynał to rozważać, robiło mu się niedobrze. Zdarzyło się, że sam otarł się o śmierć i był świadkiem śmierci innych, ale to było dawno temu. Zrozpaczony usiłował odsunąć sprzed oczu portret swojej ofiary, ale okazało się to niemożliwe. Od pierwszej minuty lotu Macerda z nim podróżował - przetłuszczone czarne włosy i tanie, zdarte buty ze szpicami, koci chód, ukradkowe ruchy rąk i czarne cienkie wąsy w kształcie bumerangu.

Czy ma pan coś dla mnie, amigo?" Czy jest coś dla mnie?” - Nawet głosu nie można było zapomnieć.

Huk silników wzmógł się, zbliżali się do lądowania. Obojętnie śledził szachownicę brunatnej i zielonej ziemi uciekającą wstecz za oknem. Wkrótce między olśniewającymi górami chmur dojrzał brzeg morza. Jak tylko zaczęli krążyć, w dole ukazała się Lizbona z mieniącymi się kolorowo zboczami wzgórz nad mętną wodą ujścia Tagu.

W Lizbonie jest Shelley, który może zaprowadzić go do Macerdy.

Nagle nie mógł już usiedzieć w miejscu bez ruchu. Czwarta trzydzieści pięć... Bezmyślnie zapalił papierosa i natychmiast stewardesa kazała mu go zgasić.

- Przykro mi, sir, ale już ogłaszaliśmy zakaz palenia.

- Spojrzał na nią głupio. - I powinien pan zapiąć pasy.

Zaraz będziemy lądować.

Mieli przed sobą płaską, długą, wąską przestrzeń. Koła pędziły na wyścigi z cieniem samolotu, turkotając do samego końca. Rękawem przeszli do białych murowanych budynków lotniska, otworzyły się drzwi i Howard znalazł się w kolejce do wyjścia, z hukiem w głowie od długiego lotu. W chłodnym i stosunkowo ciemnym hallu dla przybywających przedstawił z udanym spokojem paszport. Zawsze potrafił kontrolować mięśnie, ale teraz zaczynało to zawodzić. Trochę się zdenerwował, gdy ponury funkcjonariusz przerzucał strony paszportu. Niedawno przechodził przez tę barierkę i wtedy nie był Eliottem.

- Powód pańskiej wizyty, senhor?

- Biznes - odparł.

Pieczątka na stronicy z wizami znalazła się, zanim zdał sobie z tego sprawę. Odszedł zadowolony, ale uczuciu ulgi towarzyszyło mrowienie karku.

- Nada - powiedział mężczyźnie przy barierce komory celnej. - Tenho nada a declarar. - Zaledwie wszedł w zgiełk głównej hali, a ktoś dotknął jego ramienia.

- Pan Page? - jakiś obcy uśmiechnął się oczekująco.

- Pan Page, prawda?

Howard potrząsnął głową. Nagle uderzyło go, jak bardzo był podatny na ciosy. W tym miejscu niedawno spotkał Greena, który wyciągnął go z tłumu. Znowu natarła na niego panika, ale nie trwało to długo. Przesuwał się szybko bokiem wśród czekających, zasłaniając trochę twarz w obawie, że może usłyszeć swoje nazwisko. Jakiś przypadek mógł go powalić teraz i tutaj. Bez ociągania doszedł do wyjścia, ale nawet wyjście było miejscem publicznym. Panika ustąpiła dopiero w taksówce.

- Chce pan wynająć samochód? - Kierowca zmarszczył czoło. - Sam samochód, bez kierowcy?

- Właśnie.

- Mógł pan zrobić to na miejscu. - Wskazał palcem halę przylotów. - Tam, gdzie pan przyleciał. W budynku lotniska.

- Wynajmę raczej w mieście...

- Tutaj byłoby z pewnością korzystniej. - Zwolnił.

- Dla mnie gorzej, ale dla pana lepiej. Mniej kłopotu.

- Wolę pojechać do Lizbony.

We wstecznym lusterku spotkały się ich oczy. Kierowca zmarszczył brwi.

- Zawiozę pana do wypożyczalni przy Avenida da Roma. Firma nazywa się Auto-Super. - Zmarszczone brwi mówiły: wszyscy cudzoziemcy są zwariowani.

Była już piąta. Wspaniałe światło zachodzącego słońca mieniło się kolorem bursztynu i miało takie pozostać jeszcze jakąś godzinę. Howard obojętnie witał zgiełk miejski i ruch na skrzyżowaniach ulic. Shelley i Macerda spotykali się wieczorem. Tyle się dowiedział. Ale gdzie? Gillian tego mu nie powiedziała, a gdzieś była granica pytań, na które pragnął dostać odpowiedź. Zadał te pytania, na które mógł się odważyć.

Taksówka zajechała pod jakiś garaż.

- Auto-Super - powiedział kierowca. - Auto-Su per, ta sama agencja co na lotnisku. - Był poruszony dziwactwem klienta, ale wyciągnął tylko rękę, zgarnął pieniądze i odjechał. Biuro znajdowało się za ustawionymi w szeregu samochodami. Z maleńkiego tranzystora trzeszczała muzyka, a siedzący tam mężczyzna bez marynarki pracowicie obcinał sobie paznokcie. Pożółkła fotografia papieża Jana XXIII patrzyła z góry na wiszący z boku biurka plakat z nagą dziewczyną.

Mężczyzna niechętnie ściszył radio.

- Senhor? - podsunął Howardowi cennik opłat.

- Minimalny czas wynajmu wynosi trzy dni - powie dział.

- Trzy dni, nie więcej.

- Przy minimalnym terminie będzie maksymalna opłata. - Wyciągnął z szuflady drukowany kwestionariusz. - Proszę o paszport.

Howard przyglądał się, jak notował dane.

- Gdzie pan się udaje, senhor}

- Nie mam konkretnych zamiarów.

- Nie jestem wścibski, senhor. Pytam, bo może pan zwrócić samochód i otrzymać zwrot depozytu w każdej filii Auto-Super. - Z oczu i ust patrzyła mu gburowatość.

- Proszę o prawo jazdy.

- Prawo jazdy?

- No właśnie.

- Boże, nie mam przy sobie prawa jazdy.

- Nie?

Howard potrząsnął głową. Wsadził rękę do kieszeni, wiedząc, że go tam nie znajdzie, a w końcu zaczął mężczyznę głośno i wylewnie przekonywać.

- Zdecydowałem się na tę podróż w ostatniej chwili.

To była nagła decyzja, w sprawie niecierpiącej zwłoki...

Chodzi o willę - dodał czując na sobie zgryźliwe spojrzenie. - Nie mogę nic zrobić bez samochodu. Widzi pan, dopiero przyleciałem z Londynu i...

- Nie ma pan prawa jazdy?

- Nie mam przy sobie.

- Może pan wynająć samochód z kierowcą. Stawki są wyższe, ale...

- Chcę prowadzić sam.

Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał na biurko.

- Mam prawo jazdy od dwudziestu lat. Po prostu zapomniałem je zabrać i to wszystko. Bardzo się spieszyłem.

Mężczyzna przesunął językiem po zębach, ale dalej siedział nieporuszony. Kłopotami Howarda zdawał się nie przejmować. Minęło pół minuty milczenia po obu stronach. I wtedy Howard wyciągnął z kieszeni pięciofuntowy banknot i położył go demonstracyjnie na biurku.

- Moje prawo jazdy ma numer 6-054812.

Muzyka z tranzystora nagle zagrzmiała crescendo.

- 6-054812 - powtórzył Howard.

- Czy jest pan pewien?

- Na sto procent. - Świetnie umiał kłamać.

- A gdzie jest ta willa?

- Niedaleko, w Cascais.

Kasjer powoli zaczął ściskać banknot w dłoni.

- 6-054812.

- Zgadza się.

- Miejscowość?

- Londyn.

- Okres ważności?

- Do grudnia przyszłego roku. Dwudziesty pierwszy grudnia.

Mężczyzna wypełnił kwestionariusz do końca. Howard zapłacił depozyt w walucie angielskiej i podpisał kwestionariusz. Kasjer wstał, wybrał kluczyk z wieszaka i poprowadził Howarda za biuro, gdzie stały samochody.

- Simca - powiedział otwierając steraną limuzynę w zielonym kolorze. - Jeden z najlepszych samochodów, z automatyczną skrzynią biegów.

Howard wziął kluczyk i wsiadł do wozu. Na liczniku było tylko niewiele ponad sześćdziesiąt tysięcy kilometrów, ale gdy zapalił silnik, wszystko się trzęsło i zgrzytało. W innych okolicznościach zażądałby mniej zużytego pojazdu, ale to nie była sytuacja, w której mógł wybierać. Bak był pełen, akumulator działał. Dostosował fotel i przyjrzał się tablicy.

- Powodzenia, senhor Elliott. - Przez jedną straszną chwilę Howard zastanawiał się, kogo ma na myśli. - I proszę pamiętać, że okazał mi pan prawo jazdy.

Zacisnął ręce na kierownicy i skierował się na Avenida da Roma. Wkrótce zwolnił, ponieważ droga zrobiła się dość stroma. Pojechał na południe, skręcił w stronę rzeki. Przewodnikiem była mu pamięć. Ambasada znajdowała się w dzielnicy Łapa, od Alcantary dzieliła ją odległość rzutu kamieniem. Pomyślał, że pracuś Shelley może tam jeszcze być, pewnie jeszcze haruje. Jakimi samochodami wożą się teraz pierwsi sekretarze? Przypomniała mu się Gillian. Zastanowił się przez chwilę. Coś szykownego, z pewnością. Wiedział, czego mniej więcej szukać. O właśnie, to mógł być taki na przykład beżowy rover 3500.

Z prawej strony mignęła mu arena corridy i dwie romańskie wieże katedry. Miasto wśród wzgórz wznosiło się i opadało, ale on był obojętny na widoki. Z ponurą miną mijał przepychające się samochody. Wkrótce skręcił na trójpasmową szeroką Avenida de Liberdade. W połowie jej długości znalazł się na zatłoczonym skrzyżowaniu ulic na zachód od Rossio. Jeszcze mila i dotarł do przystani statków na brzegu Tagu. Wzburzone wody miały metaliczny połysk. Przebił się w dół rzeki w stronę olbrzymiego wiszącego mostu i przystani u ujścia Alcantary. Spotykał się tutaj z Macerdą przy torach kolejowych. Świadomość, że nie wie, gdzie go teraz szukać, wywołała w nim spazm rozpaczy. Policjant w białych rękawiczkach przyjrzał się jego samochodowi, zanim dał znak, by razem z innymi pojazdami ruszył ze skrzyżowania dalej. Za chwilę odłączył się od zalewającego jezdnię strumienia i brukowaną drogą objechał od północy doki, pozostawiając za sobą brudne, monotonne zabudowania magazynowe.

Znał tutaj każdy kamyk. Skręcił w lewo, potem w prawo i jeszcze raz w lewo. Po obu stronach jezdni stały rezydencje z tarasami, nie było sklepów ani barów i tylko niewielu pieszych. Przyhamował nieopodal ambasady brytyjskiej, wślizgnął się w lukę przy krawężniku i zaczął szukać oczyma wozu Shelleya. Wśród samochodów zaparkowanych pod ambasadą był ciemny hillman, którym woził go Green, ale nie było rovera. Nie zmartwiło go to szczególnie. Doszedł do wniosku, że Shelley pojechał już do domu. Czy dalej mieszka tam, gdzie dawniej? Bez emocji przyglądał się przez chwilę wspaniałej fasadzie, ażurowym mauretańskim balkonom, po czym włączył kierunkowskaz i odjechał. Shelleyowie mieszkali całkiem blisko i Howard ani przez chwilę nie zawahał się na skrzyżowaniu. Nie mógłby zabłądzić, nawet po latach. W niecałe pięć minut od wyjazdu z Rua San Domingos znalazł się na małym, cichym placu ze skwerem, przy którym stał dom z apartamentem Shelleya. Zaparkował w dyskretnej odległości i znów zaczął szukać wzrokiem rovera. Ale czy był to na pewno rover? Nie zobaczył niczego, co mogło wyglądać na samochód Shelleya i tym razem odczuł niepokój. Shelley miał go zaprowadzić do ofiary. Z pewnością jeszcze się nie wybrał na spotkanie z Macerdą. Jeszcze nie? Gillian mówiła o wieczorze. Tak, wychodził po kolacji.

Zmierzch zapadał dopiero teraz. Howard zapalił papierosa. To nie Shelley wydawał w tej sprawie polecenia. Miejsce i czas spotkania wyznacza z pewnością Macerda. Dawniej przychodził późnym wieczorem, ale nigdy nie można było tego przewidzieć. W zamyśleniu wydmuchiwał dym na przednią szybę. Musi tutaj czekać, czekać aż do skutku. I musi jakoś poskromić wyobraźnię.

Robiło się coraz ciemniej i ciszej. Dalekie odgłosy ruchu ulicznego dochodziły posępnym dudnieniem. Howard kończył drugiego papierosa, gdy jakiś samochód zwolnił i zaczął hamować; mignął kierunkowskaz. Rover! To mógł być samochód Shelleya!

Zatrzymał się tuż przed nim. Howard zapadł się głębiej w fotelu i przyglądał się wysokiemu mężczyźnie, który wysiadłszy z samochodu wyprostował się z wyraźną ulgą i poszedł przez plac na przełaj. Nie myślał teraz o Gillian.

Geoffrey Shelley miał zbyt wiele okazji do utraty honoru. Gdy odwrócił głowę, Shelley zginął w mroku, a po chwili na drugim piętrze zajaśniały trzy okna.

Howard spojrzał na zegarek. Szósta trzydzieści. Czyżby Shelley był już po spotkaniu? Prawdopodobnie jeszcze nie, ale tylko czas mógł mu odpowiedzieć na to pytanie. Wyciągnął z bocznej kieszeni butelkę i napił się brandy. To zabiło w nim odzywający się znów strach. Pił rozważnie, spokojnie. Zrobiło się ciemno, a światła w mieszkaniu Shelleya paliły się dalej. W godzinę później jeszcze się świeciły, a z butelki ubyło ponad połowę brandy. Poczuł skurcz w nodze, wyszedł więc z samochodu i trochę się przeszedł. O ósmej trzydzieści znowu siedział za kierownicą, paląc przedostatniego papierosa z paczki, którą po południu kupił w samolocie. Czas tracił swój wymiar. Co chwilę przyciskał butelkę do ust próbując się uspokoić.

Zegar pobliskiego kościoła wybił dziewiątą. Przechodniów prawie w ogóle już nie było. Jak przez mgłę słyszał zbliżające się i oddalające kroki samotnego mężczyzny.

Gdy mu się wydało, że od chwili przyjazdu minęły wieki, i nagle okna Shelleya zgasły. Howard wyrzucił niedopałek w oczekiwaniu tego, co się zdarzy. Plac był marnie oświetlony i twarz Shelleya zobaczył dopiero, gdy wsiadał i na chwilę zapaliło się światło we wnętrzu samochodu. Zawrócił tuż przy simce, by swobodnie wyjechać. Howard odczekał, aż rover ujedzie mniej więcej pięćdziesiąt jardów, i ruszył za nim. Początkowo miał kłopoty ze zmniejszeniem dzielącej ich odległości, ale gdy dodał gazu i zbliżył się do Shelleya, wiedział już, że nie pozwoli mu uciec.

Przypomniał sobie charakterystyczne budowle: bazylika Estrela, parlament - ale nie mógł się zorientować, dokąd prowadzi trasa rovera. Gdy w pewnym momencie ruch się nasilił, wszystko jakby się sprzysięgło, by ich rozdzielić. Dwukrotnie był ostatni na światłach skrzyżowania, i przyspieszał potem dość ryzykownie, by nie stracić go z oczu, podczas gdy inni kierowcy gestykulowali wymownie i wymyślali mu głośno. Shelley prowadził go teraz wąskimi ulicami dzielnicy Baixas, a potem zawrócił w stronę rzeki. Kluczenie było podstawowym warunkiem bezpieczeństwa, ale nie posądzał Shelleya, że będzie aż tak ostrożny. W miejscach, gdzie skrzyżowania następowały jedno po drugim, nie mógł sobie pozwolić, by rover był za daleko, gdyby jednak trzymał się zbyt blisko, Shelley mógł się zorientować, że ciągnie za sobą ogon. Przyspieszał więc, gdy rover skręcał i znikał mu z oczu, hamował, gdy znowu go zobaczył. W końcu znaleźli się wśród zaułków peryferii; mury domów po obu stronach łuszczyły się, drzwi były niskie, światła przyćmione. Nie było tutaj turystów, zaglądali natomiast szukający rozrywki marynarze i żołnierze. Spacerowali i wystawali na wąskich chodnikach. Jakieś radio grało na cały regulator, śmiała się kobieta. Wszystko przenikał zgniły odór.

Rover zatrzymał się bez ostrzeżenia. Howard gwałtownie zahamował, a jadąca za nim taksówka wyprzedziła ich obu z donośnym trąbieniem. Shelley wysiadł, zamknął samochód i wszedł w drzwi domu naprzeciwko. Howard zgasił silnik, usiadł wygodniej patrząc przed siebie. A więc tutaj zakopał się Macerda. Wyciągnął butelkę, przyjrzał się resztce zawartości i wypił parę łyków. Musi się jeszcze bardziej znieczulić, podkręcić, wyzwolić nienawiść.

- Chce pan dziewczynę, senhor? - Ktoś dotknął jego łokcia wystawionego z okna samochodu: stara kobieta o zoranej biedą twarzy.

- Nie - powiedział zaskoczony. Spojrzała na niego ze współczuciem. - Nie - powiedział ostro. - Odczep się.

Znowu się napił, a jego wzrok powędrował po oknach nad wejściem, gdzie zniknął Shelley. W budynku były trzy piętra. Jakaś niewielka część jego świadomości nie mogła się pogodzić z tym, co nastąpi. Reszta wiedziała, była pewna i nie próbowała od tego uciec. Otworzył nową paczkę papierosów i zapalił; płomień zapalniczki zadrżał. Jak daleko zaszły rokowania? Jaką kwotę musi zaoferować Macerdzie Shelley i ile okazać cierpliwości, by dostać to, na co czeka? Jeżeli Anglik będzie dalej ostrożny, Macerda może poczuć się zmuszony do uchylenia rąbka swojej tajemnicy, by ukazać wagę oferty; nie powie wszystkiego, oczywiście. Nazwisko ukryje do końca, ale chciwość będzie go parła do szybkiego zakończenia pertraktacji. Shelley natomiast dążył do złamania jego oporu. Może właśnie teraz udało mu się to zrobić. Może już jest za późno. Tamten powie: „Lawrence, komandor Howard Lawrence”.

Dopił brandy. W mózgu czuł płomienie, gdy tak siedział bezczynnie, patrząc w drzwi, z których powinien wyjść Shelley.

- Jeszcze pan czeka, senhor? - Tym razem była to dziewczyna. Potrząsnął głową i podniósł szybę. Pocąc się, przygotowywał się do czynu. To mogło już nastąpić w każdej chwili: minęła godzina, odkąd Shelley zniknął w drzwiach domu. Które to było piętro? Zarys domu zaczął mu się rozmazywać. Jakiś pies grzebał w brudzie rynsztoka. Sprzed baru dochodziły rozgorączkowane pijackie głosy. W skwarnej ciemności nędza licytowała się z chucią. Mijały minuty. Starł krople potu z powiek i zadygotał nerwowo. Macerda dawno powinien się zwinąć. Zaoszczędziłoby to im obu tego, co musiało teraz nastąpić.

Coś musiało odwrócić jego uwagę, bo nie zauważył, jak Shelley wychodził. Znalazł się nagle na ulicy krok od rovera. Serce Howarda zaczęło walić jak kafar, zrobiło mu się słabo. Czy Shelley już wie? Widział go jak przez mgłę. Wsiadł do rovera i odjechał. Tylne światła szybko znikły. Teraz - powiedział sobie. Torba z narzędziami samochodowymi znajdowała się w bagażniku za tylnym oparciem. Wyjął z niej łyżkę do opon i przytrzymując ją ręką wsunął w prawy rękaw marynarki. Miał wrażenie, że ktoś wybrał dla niego to narzędzie. Zamknął samochód i znalazł się przed drzwiami, z których wyszedł Shelley. Były z ciężkiego drzewa z żelaznymi okuciami, ale otworzyły się lekko. Wszedł do wyłożonego obciosanym kamieniem westybulu. Paliła się w nim tylko stojąca na kontuarze lampa; w jej świetle siwowłosy portier czytał gazetę. Schody prowadziły na wyższe piętra.

Portier rzucił mu przelotne spojrzenie.

- Słucham pana - spoglądał znad okularów z metalową oprawą. - Słucham - powtórzył oschłym głosem.

- Czy mieszka tu Rafael Macerda?

- Numer siedem. - Mężczyzna przesłonił oczy od blasku lampy. - Czy to nie pan był tutaj przed chwilą...?

- Nie dokończył, marszcząc twarz wrócił do czytania.

- Numer siedem - powtórzył już bez zainteresowania.

Długie cienie wypełniały klatkę schodową. Howard szedł w górę, jakby go ktoś do tego zmuszał. Dotknięcie poręczy schodów przywróciło mu równowagę. Szedł niespiesznie, zakładając rękawiczki. Na pierwszym piętrze było czworo drzwi, każde opatrzone numerem. Minął je. Zewsząd dobywał się nieznośny odór, zza drzwi dochodził hałas: głośna rozmowa, śpiew, odgłosy życia domowego. Wszedł piętro wyżej. Numer piąty był na początku, szósty i siódmy na końcu korytarza. Zatrzymał się przy numerze siódmym nie dając wiary, że to on tu stoi. Stalowy pręt wysunął się z rękawa prosto w prawą dłoń. Stojąc blisko, gotów do skoku, zapukał do chropowatych drzwi. Gdy się otworzyły - a właściwie trochę tylko uchyliły - mogło się zdawać, że czas stanął, zatrzymany przez wstrząs i nagłe przerażenie malujące się na widocznej w szparze części twarzy Macerdy.

- Pan?! - to miał być krzyk, ale zabrzmiał jak szmer listka na wietrze, lekki, niedowierzający.

Howard wsunął w szparę drzwi nogę, a Macerda rzucił się na nie całym ciałem. Przez parę sekund udawało mu się je przytrzymać, słuchać było tylko jego sapanie i trzeszczenie drewna. W końcu Howard odepchnął go, Macerda puścił drzwi i zatoczył się w głąb pokoju, w którym było tylko łóżko, parę sprzętów, a z boku zaciągnięta zasłona z plastyku - i to wszystko. Howard nogą zamknął drzwi.

- Na miłość boską - wyszeptał Macerda. On zawsze mówił szeptem. Teraz w jego szepcie krył się strach. - Na miłość boską!

Howard wymierzył mu cios w głowę, ale Macerda go uniknął i skulony schował się za krzesło.

- On nie wie. Nic nie wie... Shelley nic nie wie.

Howard chwycił go za kołnierz koszuli i uderzył prętem w szyję poniżej lewego ucha. Macerda zawył, ale w oczach miał jeszcze szaleńczą nadzieję.

- Nie powiedziałem mu, kto to był... Nie podałem mu nazwiska. - Z każdym zdaniem gasł jednak, coraz bardziej pewny, że umrze.

Howard uderzył go ponownie - wyżej, jeszcze dwa razy, trzy razy. Z czaszki Macerdy trysnęła krew. Z jednej strony twarzy spływał szkarłatny strumień.

- On nie wie, że to był pan. - Jakimś sposobem powiedział to całkiem wyraźnie, po czym zwalił się na kolana, słabymi rękoma chwycił pręt i lekko odepchnął, ale upadł na zasłonę i zerwał ją z szyny, odsłaniając stojącą w rogu wannę. Howard zawahał się, żałując, że nie jest ślepy i głuchy. Macerda coś bełkotał pod fałdami plastyku; jeszcze się poruszał i błagał, ale były to już pojedyncze słowa. Howard pociągnął Macerdę po podłodze, niezdolny do zadania ostatniego uderzenia. Podniósł go i wepchnął do wanny, włożył korek i odkręcił krany.

- Nie... - skamlał Macerda, odzyskując przytomność pod strumieniem wody. - Przysięgam... - Poruszał się, ale bardzo słabo, niby w geście poddania, i patrzył tylko na Howarda, jakby sięgając pamięcią innych czasów.

Howard pchnął go na dno wanny, gdzie woda stawała się szkarłatna, coraz ciemniejsza, kryjąc przed nim na szczęście twarz Macerdy. Na powierzchnię z głośnym bulgotem wydostały się czerwone bańki powietrza. Ciało zwiotczało. Howard zakręcił krany i przyglądał się, jak ciało Macerdy unosi się, częściowo zanurzone, a powietrze nadyma mu niebieską koszulę i szare bawełniane spodnie.

Gdyby nie świeża czerwień krwi, można byłoby pomyśleć, że nie żyje od paru dni.

W koszmarnych obrazach, jakie nachodziły Howarda, zawsze było wspomnienie mycia się w umywalce pod zapryskanym lustrem, czyszczenia gąbką ubrania, wycierania butów, płukania i wyżymania poplamionych krwią zamszowych rękawiczek. Czasami przypominał sobie, że mył łyżkę do opon, a czasami uciekało to z jego pamięci. Kolejność zapamiętanych czynności różniła się, wrażenia wahały, były niewyraźne. To nie ja, wzdrygał się. Ale zaraz opanowywało go przerażenie i zabijanie powtarzało się we wspomnieniu jak w zwolnionym filmie, a wątłe strzępki instynktownego udawania, że jest niewinny, znikały.

To byłem ja. O Jezu, o Boże, to byłem ja...

Ostatnim odgłosem, który słyszał opuszczając pokój Macerdy, był chlupot wody wyciekającej z wanny. Zatrzymał się na szczycie schodów, ale zaraz zaczął wolno schodzić w dół. Kolana się pod nim uginały, w rękawie ciążył stalowy pręt.

Przysięgam” - szeptał mu do ucha Macerda, i ten straszny szept popychał go do ucieczki z tego domu. Nieprzytomny zszedł do mrocznego westybulu, w którym paliła się ta sama lampa. „Adeus” - wymamrotał zaczytany portier, ale Howard tego już nie usłyszał. Wyszedł przed dom, drżał cały i szczękał zębami. Wsiadł do samochodu, ale nie mógł zapanować nad rozdygotanym ciałem. „Shelley nie wie...” Podbiegł do niego pijany marynarz i z łapą na otwartym oknie samochodu zażądał pieniędzy. Włączył silnik i nacisnął pedał gazu. Opony zajęczały jak z bólu.

Znalazł się nad rzeką, odrętwienie szybko ustępowało. Zatrzymał się na poboczu, chciał zwymiotować i nie mógł, choć mdłości nie ustępowały. Na rzece nieruchomo tkwiły barki, w cieniu tuliła się jakaś para, zamiauczał kot. Żółtawa łuna miasta zaćmiewała najniżej położone na firmamencie gwiazdy. Te z wyższych stref nieboskłonu mrugały jeszcze, jakby chciały delikatnie przypomnieć o sobie, zanim zgasną zupełnie. Howard bał się zamknąć oczy. Gdyby to zrobił, Macerda pokazałby mu, co się zdarzyło, dokładnie, krok po kroku. Słyszał go, czuł, wdychał jego zapach.

Łyżkę do opon rzucił na fotel obok kierowcy. Po chwili z wielkim wysiłkiem wziął ją znów do ręki i włożył do torby z narzędziami. Potem, nie podjąwszy żadnej decyzji, pojechał dalej. Musiał się zastanowić, co teraz. Ostatecznie skierował się w stronę lotniska.

Wspomnienie ohydy nie opuszczało go; był niezdolny do wyrzucenia jej z myśli. Po drodze nic szczególnego nie zwróciło jego uwagi, mógł więc podjąć powrotną podróż. Wyraźnie zapamiętał, że zgłosił się wtedy do agencji Auto-Super w hali lotniska.

- Tak szybko, senhor Elliott? - przywitał go agent firmy sprawdzając dokumenty. Biurokratyczna czynność zwrotu kluczyków zdawała się trwać bez końca. Howard zauważył, że na kłykciach ma pozdzieraną skórę i szorstkość dłoni zemdliła go. Odchodząc przypomniał sobie jednak, że jest wolny, że usunął wszelkie ślady, i nikt teraz nie może go zdradzić. Mimo to wciąż drżał cały.

Lot do Londynu miał dopiero rano, ale czarterowa caravelle Air France leciała za czterdzieści minut do Paryża. Mała grupa pasażerów siedziała i leżała na kanapkach w poczekalni odlotów międzynarodowych. Minął ich udając się do kontuaru Air France i spytał, czy są wolne miejsca na ten lot.

- Pojedynczy, w jedną stronę? - spytała po szybkim sprawdzeniu brunetka za kontuarem.

Potwierdził.

- Bez bagażu?

- Bez bagażu.

Ścisnął w dłoni bilet z paszportem. Miał jeszcze tylko tyle czasu, by wychylić w barze dwie duże brandy. Alkohol chociaż na chwilę uspokoił go i złagodził wewnętrzny alarm.

W samolocie siedział obok niego fotograf. Szczupły, we flanelowym garniturze, wściekły, bo ktoś go wyprzedził w realizacji zamówienia.

Chciał o tym mówić.

- Dopiero co człowiek oglądał czerwone żagle na Tagu, a za chwilę będzie miał przed oczyma stare Montmartre. Niech pan tylko powie, czy to nie powód do obłędu?

Macerda był teraz tysiąckroć bardziej realny - błagał, jęczał, spływał krwią. Do Paryża doleciał razem z Howardem o trzeciej nad ranem, nie odstępując go pod kopułą głównej hali przylotów na lotnisku Orły. Przysłaniał wszystko, na co patrzył Howard, czekający na ranny lot do Londynu; chwytał go za ręce, gdy o siódmej samolot wystartował. Był obecny na Heathrow, wsiadł z nim do taksówki, a potem do metra w drodze do Hamstead; leżał w wannie, gdy Howard wszedł do mieszkania i wyczerpany rzucił się na łóżko.

Nie było mowy o śnie. Palił jednego papierosa po drugim. Znowu trząsł się. Powinien posłużyć się rewolwerem lub choćby nożem, powinien wcześniej przemyśleć, jakim posłuży się narzędziem, i jakich sposobów użyje, ze wszystkimi szczegółami. Powinien niewątpliwie wykorzystać swoją inteligencję. Ale nie zrobił tego. Wystarczyła desperacja i brandy.

- O Boże, Boże, Boże!

Powtarzał sobie w nieskończoność, że był usprawiedliwiony, że Alex by to aprobował, ale się nie uspokoił. Nie mógł się pozbyć Macerdy. Tkwił w jego myślach, unosząc się na krwawej wodzie, chwytał go za kolana, gdy spadały na niego ciosy. Pomogłaby mu nienawiść, ale nienawiść teraz się nie pojawiała, zdominowana przez przerażenie i wstręt.

Zadzwonił telefon - nie w Lizbonie, nie w tym koszmarnym pokoju Macerdy, ale tutaj, w Hamstead, i to właśnie teraz.

Udając oszołomionego podniósł słuchawkę i ostrożnie wymówił swoje nazwisko.

- Pan komandor?

Koszmarne obrazy rozpierzchły się.

- Zachorowałem - wyjaśnił pannie Chancellor.

- Tak... nic poważnego. Coś z żołądkiem. Powinienem zatelefonować wczoraj... Doprawdy? Kiedy to było? Sądzę, że mocno spałem... Dwukrotnie? - nie miał na to odpowiedzi. - Proszę łaskawie powiedzieć kapitanowi Stareyowi, że spodziewam się powrotu do pracy jutro.

Zapalił jeszcze jednego papierosa starając się nie rozkleić do końca. Zaimprowizowane kłamstwo nie było przekonujące, musi odzyskać spokój - zewnętrzny spokój, który pozwoli mu na przemyślenie wszystkiego. To jest sprawa zasadnicza. Nie może sobie pozwolić na zamęt myśli, bo to doprowadziłoby go do szaleństwa. Przecież wcale nie miało tak być - Macerda zabity, a i Alexa nie ma wśród żywych. Pierwszy jeszcze go terroryzuje, a drugi, być może, wykończy.

Być może. Tylko być może. Garnerowi brakuje dowodu...

Wiązka promieni słonecznych przesunęła się nieuchwytnie po ścianie. Godziny się zlewały i tak minął ranek. Zastanawiał się, ile czasu upłynie do znalezienia Macerdy. Przechodnie mogli zapamiętać dwa samochody: Shelleya i jego wypożyczoną simcę. Jednakże poza wyróżniającą się plakietką CD na roverze Shelleya nikt nie będzie w stanie przypomnieć sobie jakichś szczegółów. W końcu jednak Shelley musi się zgłosić dobrowolnie, nie ma wyboru. Poza tym będzie chciał się dowiedzieć od policji o przyczynie śmierci Macerdy. Oczywiście niewiele się dowie. Nie było nic niezwykłego w tym, że człowiek w typie Macerdy, żyjący blisko rynsztoka i z niego czerpiący zyski, zginął gwałtowną śmiercią. Pytania pozostaną i Shelley będzie pluł sobie w brodę, że handryczył się z Portugalczykiem o jeden raz za dużo. W żadnym jednak razie nie dostrzeże związku między tym, co się stało, a wyprawą Gillian do Londynu. Wstał i zrobił sobie kawę. Nie mógł nic jeść. Wyglądało na to, że nie potrzebuje jedzenia. Macerda napastował go jak zły duch, ale na jakiś czas udało mu się otrząsnąć z koszmaru. Gillian teraz jest już w Lizbonie. Pomyślał o niej mimochodem. Wszystko łączyło się w całość: czas, miejsce, akcja. Dla niej Macerda jeszcze żyje, a były chwile, że sam tego pragnął.

Odezwał się dzwonek przy drzwiach. Spuścił nogi z łóżka i z lekkim sercem podszedł do drzwi.

- Dzień dobry, panie komandorze. Czy mogę wejść? - To był Garner.


ROZDZIAŁ CZWARTY


- Kapitan Starey powiedział mi, że czuje się pan nietęgo, nie będę więc długo pana niepokoił. Chciałbym jednak spytać o kilka rzeczy, a wolałbym załatwić to w godzinach urzędowania. - Garner zaprezentował swój posępny uśmieszek. - Dziś są urodziny mojej żony i wychodzimy na kolację do miasta.

- Czego chce się pan dowiedzieć?

- Chciałbym szczególnie odświeżyć swoją pamięć o czymś, o co pana pytałem w czasie naszego pierwszego spotkania.

- Proszę bardzo. Pozwoli pan, że jednak najpierw usiądę. - Howard nie rezygnował z żadnej próby zyskania na czasie. - Przeklęta sprawa. To jakaś infekcja, zwaliła mnie wczoraj z nóg.

- Co mówi lekarz?

- Nie zawracałem sobie głowy lekarzem. Jutro będę w porządku. - Potarł ręką nieogoloną brodę, w głowie miał zamęt; niezmiernie wątła bariera chroniła go przed Gafnerem. Ostrzegał siebie, że metodą Garnera będzie udawanie dobrodusznego. - Przepraszam za mój wygląd... Papierosa?

- Dziękuję, nie palę. - Garner z lekką pogardą przyglądał się swymi niebieskimi oczyma, jak Howard zapalał. - W czasie naszego poprzedniego spotkania spytałem pana o maszynę do pisania.

- Istotnie.

- Pamięta pan?

- Ależ tak.

- A pan powiedział, że nie ma maszyny.

- Zgadza się. - Howard kiwnął głową.

- Zastanawiam się, czy pan jest pewny.

- Jeśli powiedziałem panu, że nie mam maszyny, to znaczy że nie mam.

Garner wygładził kanty swoich spodni. Wiedział, że Howard jest twardy jak kamień.

- I nigdy pan nie miał?

- Co najmniej od kilku lat.

- Kiedy zatem to było?

- Tak od razu trudno mi powiedzieć. - Howard opuścił ramiona. - Jakieś sześć czy siedem lat.

- A od tamtej pory?

- Nie.

- I od czasu, jak pan mieszka w tym apartamencie?

- Nie.

- A gdyby ktoś powiedział coś przeciwnego, jak by pan zareagował?

- Powiedziałbym, że ona się myli.

- Ona? - Oczy Garnera zabłysły. - Ona, komandorze? - Pozwolił, by pytanie zmusiło Howarda do spuszczenia oczu. - Że ona kłamie, czy tak?

- Myli się.

- Co za różnica. - Pusty śmiech zawisł jak groźba.

- Może moje pytanie wprowadziło pana w błąd? Może miał pan wynajętą maszynę?

- Nie.

- Wypożyczoną?

- Nie.

Przed paroma godzinami Howard rzucił marynarkę na krzesło, na sąsiednim krześle siedział teraz Garner. I oto, gdy wydmuchnął dym z papierosa w tamtą stronę, zauważył, że z kieszeni marynarki wystaje paszport Elliotta. Nie zdążył zapanować nad wyrazem twarzy; z nieukrywanym zdenerwowaniem wstał i włożył marynarkę.

- Nigdy?

- Nie. Nigdy.

Na skórze poczuł drobinki potu. Serce mu waliło. A Garner widział to wszystko. Już zdążył zbić go z tropu. Jego oczy mówiły, że wiedzą dużo - nie tylko to, co powiedziała dziewczyna z wyższego piętra. Potrzebujemy tylko czasu, aby wydobyć na jaw wszystko, czego nam brakuje... Howard zgniótł papierosa w popielniczce... Zaczynał się koszmar. Był wykończony i już stracił zaufanie do siebie.

- Nic nie wiem o maszynie - rzucił nerwowo - i mam dość tych prześladowań.

Garner strąci! pyłek ze swego rękawa.

- To zrozumiałe.

Przez moment Howard miał nadzieję, że Garner zamierza wstać, ale on tylko skrzyżował nogi.

- Jakich pan używa piłek golfowych, komandorze? - rzucił nowe pytanie.

- Paxton.

- Paxton special?

- Tak. - Howard zbyt późno zobaczył czyhające niebezpieczeństwo. - Nie zawsze... Ostatnio...

- Przy naszym rosyjskim przyjacielu znaleziono paxtona.

- A zatem?

- To nie jest popularna marka. Tylko cztery procent wśród sprzedawanych piłek golfowych.

- Nie zawsze ich używam.

- Brogan twierdzi, że zawsze.

- Myli się.

- Myli się czy kłamie?

- Myli.

- Czy często rozmawia pan z nieznajomymi? - Gar ner nie czekał na odpowiedź.

- Tego dnia w Burdean, tego dnia, o którym mówiliśmy - gdzie pan był, gdy uderzył piorun?

- Już panu mówiłem.

- Proszę powtórzyć.

Zmienił tempo pytań, ale nie były łatwiejsze. Przez pół godziny trzymał Howarda w napięciu, zadając jedno pytanie po drugim. Jeszcze parę minut i Howard by uciekł, ale Garner wreszcie zdecydował się wyjść.

- Dziękuję, komandorze... Nie sądzę, abym musiał jeszcze kłopotać pana dzisiaj. - Zabrzmiało to jak przeprosiny. - Przykro mi, że czuje się pan tak marnie...

Przy drzwiach jeszcze się nie spieszył z odejściem i jakby zwracając się do kogoś innego, powiedział: - Może za wcześnie wyciągać takie wnioski, ale wyobrażani sobie, że pan wrzucił piłkę w kępę sosen, Donskoj ją wziął, a pan zapomniał poprosić go, by zwrócił... Zastanawiam się, czy tak to mniej więcej wyglądało?

Odszedł. Howard zatrzasnął drzwi i zamknął oczy. Z czołem przyciśniętym do ściany słuchał cichego odgłosu windy. Zaczęło do niego docierać, że wszystko się wali. Nie mógł logicznie myśleć. Garner już nie plątał się wśród podejrzeń; zajmował się dowodami. Krąg się zamykał.

Howard zachwiał się. Wargi miał suche, a w mózgu eksplodowały mu race. Nie pamiętał dokładnie, co powiedział Garnerowi, ale on powróci i będzie go nękać, mącić mu w głowie, i wreszcie go rozdepcze. Wszedł do saloniku, ręce miał mokre od potu. „Twoja piłka omal mnie nie zabiła...” Nic się nie układało od śmierci Alexa. Garner go upokorzy, zamęczy go. To nieuniknione.

- Chryste - westchnął Howard, zaglądając w swoje sumienie. Już nie pozostał mu nawet cień ufności. Zbliżał się koniec.

Obejrzał różowe strupki połyskujące na przegubach dłoni. Ze zgrozą zdał sobie sprawę, że Garner obejdzie się bez Macerdy.





Część piąta


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Danielowi Somersetowi czasami się wydawało, że w oczach Richarda odbija się dotkliwy smutek, drążący jego duszę.

Ogólnie mówiąc - pisał do sekretarza biskupa - zaaklimatyzował się tutaj bardzo dobrze. Oczywiście, nie jest mu łatwo. Rytm życia jest tutaj zupełnie inny niż ten, do którego przywykł, podobnie jest z zakresem obowiązków. Niewątpliwie wielką ulgą jest dla niego fakt, że jego kapłaństwo nie jest zagrożone, ale ograniczenia, jakim podlega, są dla niego przykre i wyraźnie chciałby brać większy udział w życiu parafii. Takie nastawienie według mnie jest nieuniknione i charakterystyczne dla niego. Z natury jest impulsywny i ma skłonności do przesadnego upraszczania problemów. Uważa, że zasadniczą sprawą dla Kościoła jest zmiana. W najważniejszych kwestiach jest postępowy i czasami obserwuję, że niecierpliwi się, gdy poglądy innych różnią się od jego nastawień. W większości ważnych przypadków zdaje się kierować sercem, a nie rozumem. Nieraz dał mi do zrozumienia, że taką właśnie postawę powinien przyjąć Kościół. Że powinien kierować się instynktownym współczuciem, to znaczy reagować natychmiast, zgodnie z naturalnym impulsem. Jakżeż ja sam chciałbym mu powiedzieć, że taki pogląd jest jak najbardziej słuszny, ale wobec skomplikowanych warunków życia współczesnego całkiem niemożliwy. Musi wybrać postępowanie zgodne z rozumem. Wielu z nas je wybrało.


Mam nadzieję, że niezadługo uzyska pozwolenie na poszerzenie swoich czynności kapłańskich; czasami przyznaje, że czuje przygnębienie z powodu tych ograniczeń. Do tego wszystkiego przysparza mu zgryzoty zdrowie jego leciwej matki. Pomimo tego wszystkiego bardzo go podziwiam, jako człowieka i trudno byłoby mi znaleźć lepszego wikarego...

- A zatem?

Doktor O’Sullivan zacisnął usta.

- Nie jestem zbyt zadowolony z jej stanu.

- Przed miesiącem nie przewidywał pan nic złego.

- Przed miesiącem nie było do tego powodu. Dzisiaj także nie stwierdzam fizycznie nic groźnego. Jednakże to bardziej sprawa wieku, niż co innego.

- Ależ ona nie ma nawet siedemdziesięciu pięciu lat.

- Kiedyś musiało się to zacząć. - O’Sullivan spojrzał na Richarda. Księża mają tyle doświadczeń ze śmiercią, że czasami zapominają, iż nie znają się na medycynie. A organizm jednych ludzi jest silniejszy niż innych. Zmarszczył czoło. - W ostatnim roku miała skłonność do uważania siebie za inwalidkę - nie wychodziła z pokoju, dużo leżała w łóżku i tym podobne rzeczy. Jeśli mogę pozwolić sobie na szczerą opinię, to sądzę, że przede wszystkim chciała zwrócić na siebie uwagę. Znasz swoją matkę, Richardzie.

Jednakże to, co się dzieje teraz, to zupełnie inna sprawa.

I zapewniam cię, że nastąpiło to nagle i nieoczekiwanie. Ale to nie jest groźne i ona nie cierpi, a to już duża pociecha.

Szli po schodach. Richard zatrzymał się.

- Czy mój powrót może mieć jakiś związek z jej stanem? - spytał. - Pamiętam moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem, jaka jest mizerna. Martwiła się moim ramieniem i...

- Drogi przyjacielu, to ostatnia rzecz, za którą możesz się winić. - O’Sullivan bezwiednie dotknął jego pustego ramienia. - Jak długo pozostaniesz?

- Jeszcze tylko jakąś godzinę. Muszę być w Evensham przed wieczorem. Mam pociąg około czwartej.

Zeszli do hallu, skąd O’Sullivan zabrał swój kapelusz.

- Powiedziałem, że to nic groźnego w tym sensie, że myślę o tygodniach, a nie o dniach. Oczywiście mogę się mylić. Ale bez względu na to, czy mam rację, czy nie, sądzę, że powinna mieć pielęgniarkę, przynajmniej w nocy.

Pani Wood jest rozsądną, praktyczną kobietą, ale nie można od niej oczekiwać, by była gotowa na każde wezwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Musisz jednak wiedzieć, Richardzie, że pielęgniarki nie są tanie.

- Zawahał się przez delikatność. - Biorąc pod uwagę, jak Wyndhams podupadł w ostatnich czasach, zastanawiałem się...

- Nie będzie z tym kłopotu - powiedział Richard.

- Jeśli potrzebuje pielęgniarki, będzie ją miała. Pokryję koszty z Howardem, proszę się nie martwić.

O’Sullivan skinął głową.

- Kiedy znowu tu przyjedziesz?

- Jak tylko będę mógł, ale nie wiem jeszcze kiedy.

- A Howard?

- Nie widziałem go od jakiegoś czasu, a nawet nie udało mi się porozmawiać z nim przez telefon. Spróbuję jeszcze raz wieczorem.

Pożegnali się i Richard patrzył, jak humber doktora cicho pomrukując znika z oczu walcząc z długimi gałęziami rododendronów. Wrócił do domu i wolno przeszedł do pokoju Tibbie.

- Słyszałam samochód - odezwała się.

- Wyjeżdżał O’Sullivan.

- Ach - jęknęła. - Co ci powiedział?

- Załatwi ci pielęgniarkę, mamo.

- Pielęgniarkę?

- Na noc.

- Po co?

- Myśli, że to pomoże. Ja też. To będzie ulga dla pani Wood.

Jakiś ptak zatrzepotał w bluszczu tuż przy otwartym oknie.

- Co więcej powiedział O’Sullivan?

- Że jesteś zmęczona, bardzo zmęczona.

- Czy to wszystko?

- Tak.

- Zmęczona - wyszeptała, jakby chciała usłyszeć dźwięk tego słowa. I zaraz dodała: - Ze mną powinien porozmawiać o pielęgniarce.

- Zrobi to, mamo.

- Przed wszystkimi. Mogę nie lubić pielęgniarki.

- W takim razie znajdziemy taką, którą polubisz.

- Jestem za stara, aby kręcili się koło mnie obcy ludzie. Choć pewnie to nie ma znaczenia. - To był szept, oczy miała zapadnięte i ospałe, a skurczona twarz była ostra jak u orła. Jedynie łaska spokoju mogła uczynić ją tak obojętną. - Czy możesz powiedzieć ojcu Wyattowi, że chcę go zobaczyć?

- Oczywiście.

Nie był to dla niego żaden afront. Trudno byłoby sobie wyobrazić, żeby mogła spowiadać się przed nim. Natychmiast zapadła w sen, a on patrzył na nią myśląc ze współczuciem, że nie ma przyjaciół. Pozostał jeszcze jakiś czas przy łóżku, a potem przy oknie patrząc na plątaninę zieleni w dole, która kiedyś była uporządkowanym ogrodem. Przypomniał sobie, co z nieprawdopodobną goryczą powiedział kiedyś ojciec: „Oto równanie: miłość to to samo, co złamane serce. Występujesz z pierwszą, otrzymujesz drugie. To wydaje się logiczne. Im więcej jej ofiarujemy, tym więcej w końcu doznamy bólu, a jednak jak szaleńcy dajemy miłość. Ale nie twoja matka. Los zaoszczędził jej tego, a to będzie kiedyś samotna...” Czasami - pomyślał Richard - był przebiegłym prorokiem.

Około wpół do czwartej wyszedł na palcach z pokoju Tibbie i zszedł na dół. Z hallu zamówił telefonicznie taksówkę i wstąpił do kuchni.

- Mam pociąg o czwartej, pani Wood, tak że wyjadę za parę minut. Chciałem panią zawiadomić, że zdaniem doktora O’Sullivana pani Lawrence będzie potrzebowała pielęgniarki na noc, liczę więc, że od jutra będzie pani miała pomoc.

- Nie powiem, żeby to nie było mi na rękę, ojcze Richardzie. Ciężkie mieliśmy ostatnie dni. Faktycznie, rozmawiałam o tym niedawno z doktorem.

- Zapewne powinniśmy o tym pomyśleć wcześniej.

Oznaczało to dodatkową odpowiedzialność i kłopot, gdy była pani sama.

- Jaki jest jej stan, czy bardzo zły?

- Dość - przyznał. - Jeśli zobaczy pani oznaki pogorszenia, proszę do mnie zatelefonować. Tymczasem porozmawiam z ojcem Wyattem, by tutaj zajrzał. Będę chciał także powiadomić mego brata o sytuacji, toteż prawdopodobnie przyjedzie tutaj.

- Ktoś pytał dzisiaj o pana Howarda.

- Gdzie?

- Tutaj.

- Kto to był?

- Nie powiedział.

- Prawdopodobnie ktoś z klubu golfowego.

- Dla mnie nie wyglądał na dżentelmena z klubu golfowego.

Przy drzwiach zajęczał dzwonek. To był kierowca taksówki.

- Jeśli zjawi się pan Howard, czy mam mu powiedzieć, żeby się skontaktował z ojcem?

- Bardzo proszę.

Korzystanie z transportu publicznego było uciążliwe, ale pociąg trzymał się rozkładu i po godzinie i paru minutach Richard znalazł się w Evensham. W drodze wszystkie jego myśli wypełniała Tibbie. Aż do jego powrotu z Lizbony wydawała się niezniszczalna...

Z dworca poszedł na plebanię, gdzie na stole znalazł wiadomość od Daniela Somerseta. „Bardzo proszę zastąpić mnie wieczorem w słuchaniu spowiedzi - od szóstej do szóstej trzydzieści. Zostałem nagle wezwany do państwa Parkerów”.

Był to wolny dzień gospodyni, więc Richard sam przygotował sobie herbatę. Jakieś dziesięć minut później, kiedy już miał się udać do kościoła, zadzwonił telefon.

- Richard?

- Tak.

- Jessica.

- Witaj, co...?

- Zastanawiałam się, czy czasami nie jesteś w kontakcie z Howardem? Nie wyciągaj złowieszczych wniosków.

Niezbyt nad tym boleję, że go nie widzę, ale w końcu tygodnia były urodziny Clare... Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek o tym zapomniał.

- Niestety, nie mogę ci pomóc. Ja także telefonowałem do niego kilkakrotnie bez powodzenia.

- W biurze powiedzieli mi, że jest chory.

- Och!

- To było wczoraj.

- Nic nie wiedziałem.

- Pomyślałam, że może jest w Wyndhams. Wahałam sie, czy tam nie zadzwonić.

- Właśnie stamtąd wróciłem - poinformował ją.

- Nic by to nie dało.

- Wobec tego czas zakończyć poszukiwania. Nigdy zresztą nie byłam entuzjastyczną zwolenniczką jego udziału w urodzinach. - Zaśmiała się sucho. - Jak się czujesz, Richardzie? Zdaje się, że wracasz do siebie... A Tibbie?

- Obawiam się, że opada z sił.

- O Boże! - zareagowała.

O szóstej wszedł do kościoła. Nie było nikogo. W cichym wnętrzu unosił się zapach kadzidła, pochłaniał go. Były dwa konfesjonały. Na jednym widniało nazwisko Daniela Somerseta, jego na drugim. Modlił się klęcząc, sam w bezgłośnej ciemności, która go otaczała. Po pewnym czasie usiadł i czekał nie w konfesjonale, ale na końcu rzędu ławek. Wpatrywał się w głąb kościoła, gdzie na stojaku przy bocznym ołtarzu paliło się kilka świeczek wyglądających jak pączki kwiatów. Nad stopniami prowadzącymi do prezbiterium umierał na krzyżu Chrystus. Znowu powróciła Abaguma i zajęła wszystkie jego myśli: kwaśny odór wilgoci i gwałtowny ognisty wybuch, pusty kościół bez ścian i palące się baraki szpitalne. Okrzyki i błagania fa-da\ fa-da\ dołączały do wspomnień i obrazów przeszłości stworzonych przez wyobraźnię. „Udaję się na południe, siostro...” To postanowienie będzie go prześladować przez całe życie. Dowiodło, że to koniec i początek. Ale czego?

Przez jakieś dwadzieścia minut nikt nie przerywał jego rozmyślań. Ale niebawem zaskrzypiały zawiasy drzwi. Natychmiast wstał i wszedł do konfesjonału, wziął z krzesła stułę, pocałował ją i założył na szyję.

- Richardzie.

Zaskoczony spojrzał bystro. Howard. Kościół był słabo oświetlony, nie zauważył więc, jak brat źle wygląda. Nie od razu. Zdziwienie podsunęło mu tylko jedno pytanie.

- Czy to z powodu Tibbie?

- Nie - Howard zaprzeczył również ruchem głowy.

- Co zatem?

- Muszę z tobą porozmawiać.

- Tutaj?

- Jeśli to konieczne.

- O czym?

- O mnie.

ROZDZIAŁ DRUGI


- O tobie?

- Tak, o mnie - w jego głosie czuło się przygnębienie.

- Proszę bardzo.

- To poufne.

- Oczywiście.

- Chcę, żebyś mi przyrzekł, że nie zdradzisz tego nikomu, zatrzymasz to wyłącznie dla siebie.

- Oczywiście.

- Muszę z kimś porozmawiać.

Howard przysunął się do niego i Richard nagle zdał sobie sprawę z rozpaczy tkwiącej w jego niebieskich, nabiegłych krwią oczach.

- O co chodzi?

Howard zawahał się, jakby pojęcie zaufania było mu obce. Zadrgały mu mięśnie twarzy.

Pełen niedowierzania Richard spytał go: - Czy chcesz się wyspowiadać?

- Wyspowiadać? Nie. - Howard potrząsnął głową.

- Nie tak, jak ty myślisz, nie tak.

- Jak zatem?

- Muszę ci coś wyznać.

- Mów.

- Nie jako księdzu.

- W porządku.

- Zabiłem człowieka.

- Co zrobiłeś?

- Zabiłem człowieka.

- Ty? - głos Richarda przybrał najwyższy ton.

- Tak.

- Kiedy?

- Przed trzema dniami.

- Jak to się stało? - Wypadek, to mógł być tylko wypadek.

- Zamordowałem go.

Przez jedną straszną chwilę Richard nie poruszył się. Potem szybko wstał, podszedł do drzwi i zamknął je na zasuwę.

- Gdzie to się stało? - spytał go po powrocie.

- W Lizbonie.

- W Lizbonie? Trzy dni temu? - Zaskoczony po wtórzył: - Byłeś w Lizbonie przed trzema dniami?

- Tak.

- Po co???

- Ponieważ on tam był. - Zawahał się, a Richardowi wydawało się, że brat mówi z jakiejś strasznej, nierzeczywistej otchłani. - Nie mogę pozbyć się myśli o nim. Nie wiedziałem...

-

- Kto to był?

- On... Sprzedałby mnie.

- Szantaż.

- Nie.

- Musisz mi to wyjaśnić.

- Był kiedyś moim kontaktem. Pośrednikiem.

Palce Howarda gwałtownie się poruszały.

- Wiedział o mnie.

- Co takiego?

- Pomyślałem, że jeśli go uciszę...

- Nie odpowiadasz na pytania. Co wiedział o tobie?

- Wystarczająco dużo.

- Powiedz mi.

Gdy tego chciał, Howard zdawał się nie słyszeć pytań. Z dziko błyskającymi oczyma, powiedział:

- Zapomniałem, że jest leworęczny. W pewnym momencie chwycił łyżkę do opon i odepchnął mnie.

- Czy chcesz przez to powiedzieć...?

- Prawie cały czas powtarzał „Na miłość boską!”

Nawet gdy zacząłem go uderzać. - Wciągnął powietrze marszcząc czoło. - Ale to wszystko okazało się bez znaczenia. Było niepotrzebne. Garner pokonał mnie i bez tego.

- Garner?

Howard skinął niecierpliwie głową. Tak jakby brat musiał wiedzieć o Garnerze.

- Słuchaj, musisz opowiedzieć mi wszystko od początku. Od a do zet. W przeciwnym razie nic nie zrozumiem. Kim jest Garner? - Richard czekał w poczuciu nieodwracalnego nieszczęścia. - Co ten Garner ma wspólnego z tamtym człowiekiem?

- Nic. Bezpośrednio nic.

- Czy to ma mi pomóc? - Ton Richarda był teraz twardy. - Howard, na litość boską! Czego ode mnie oczekujesz?

- Cierpliwości.

- I to wszystko?

- Dałeś słowo.

- To mnie nie zobowiązuje. Spowiedź zobowiązywałaby do milczenia.

- Powiedziałem ci, że nie chcę spowiedzi.

- Czy to nic dla ciebie nie znaczy?

Howard potrząsnął głową.

- Nie sądziłem, że będziesz miał odwagę to powiedzieć.

- Richardzie...

- Zacznij od początku.

- Macerda nie był początkiem. Był kładką, po której przechodzi się przez mętną wodę.

- Czy to ten człowiek, którego, jak mówisz, zabiłeś?

Howard spojrzał z ukosa.

- Jest tylko jeden początek.

- Czy to ten człowiek? - nalegał Richard.


- Tak. - Pryskanie dogasającej świecy podkreślało intensywność ciszy w kościele. - Bronił się przed upadkiem. Nie wykończyłbym go, gdyby nie wanna. A gdy odkręciłem wodę... - głos mu się załamał. - Ja z tym żyję, Richardzie. Dzień i noc. Z nikim innym nie mógłbym o tym mówić, tylko z tobą. Czuję, że jeśli wyduszę to z siebie, mogę jakoś...

- Co on o tobie wiedział?

- Powiedziałem ci, był kiedyś moim kontaktem w Liz bonie.

- Kontaktem? Z kim?

- Z Rosjanami.

Przez dłuższą chwilę sens tego wyznania nie docierał do Richarda.

- Jak...? - rozpoczął, ale zamilkł, a na jego twarzy uwidoczniło się niedowierzanie. Wydawało się, że milczenie będzie trwało bez końca. Ostatecznie, zmieszany spytał:

- Czy dobrze cię zrozumiałem?

- Pracowałeś dla nich?

- I dalej pracuję.

- Nonsens. - Z tym w żadnym razie nie mógł się pogodzić.

- To nie jest nonsens. - Howard obiema rękami dotknął swojej twarzy. Cicho dodał: - Teraz już poznałeś drugą zbrodnię. Ale i tak wkrótce byś się dowiedział. Nie miałem szczęścia z Garnerem i...

- Garnerem?

- Z Wydziału Specjalnego.

Richard nie mógł uwierzyć, że zamilkł po tym wyznaniu.

- Wyjeżdżam z kraju - mówił dalej Howard - ale chciałem cię zobaczyć. By porozmawiać o Macerdzie.

Rozmyślnie się wstawiłem, ale to nie pomogło. Po prostu wiedziałem, że jeśli mam przeżyć, muszę go uciszyć na zawsze. Do ostatniej chwili nie zastanawiałem się, jak to zrobię. - W oczach miał strach. - Nie powiem ci, ile razy musiałem go uderzyć. Wziąłem z samochodu łyżkę do opon. Ani razu nie krzyknął. Tylko szeptał. A ja nie przestawałem uderzać. A gdy przytrzymywałem go pod wodą w wannie, wyglądało tak, jakby topił się we własnej krwi... Od tamtej pory mnie nie opuścił. Nie mogę go się pozbyć.

Tymczasem po raz trzeci czy czwarty ktoś poruszył głośno klamką. Richard zawahał się, ale wstał w końcu, wyminął ławki i otworzył drzwi. Na stopniach stała kobieta w chusteczce na głowie.

- Czy przyszłam za późno, ojcze?

- Nie - powiedział bezwiednie, jeszcze wstrząśnięty - oczywiście, że nie.

Wszedł do konfesjonału. Howard się odsunął. Kobieta uklękła przy kratce i Richard zaczął słuchać drobnych wyrzutów jej sumienia, choć tylko w połowie do niego docierały. Zabójstwo i zdrada Howarda wkroczyły do jego świadomości. Wkrótce usłyszał, jak zwraca się do kobiety:

- Odmów trzy Ojcze nasz, ze zrozumieniem każdego słowa i módl się za tych, którzy się zadręczają. - Monotonnym głosem udzielił jej rozgrzeszenia.

- Niech cię Bóg błogosławi, ojcze.

Zapaliła gasnącą świeczkę, nic nie trwało wiecznie. Udręka i rozpacz opanowały myśli Richarda. Howard powoli chodzi! w głębi nawy. Był dla niego teraz obcy, nieznany. Chłodno to sobie uświadomił. Kobieta przyklękła i wyszła z kościoła, tylko odgłos jej obcasów uderzył go ufnością. Richard powtórnie zamknął zasuwę. Gdy Howard teraz do niego podszedł, dojrzał, jak bardzo jest zmizerowany. Dalej chciał mówić.

- Zwariowałbym, gdybym z tobą nie porozmawiał.

Z nikim innym...

- Nie masz przyjaciół? - ostro spytał Richard. - Jak długo dla nich pracowałeś?

- Dwadzieścia lat.

- I nie ma nikogo, komu mógłbyś zaufać? - Z łatwością przyszło mu szyderstwo. - Po tylu latach?

- Był ktoś - powiedział Howard, a pustka w jego głosie odbiła się od ściany do ściany. - Był ktoś, ale teraz i jego już nie ma.

- Tak że musiałeś przyjść do mnie?

- Jeśli chodzi o Lizbonę, to tak.

- Umarli ci nie pomogą. - Powiedział to na pociesze nie. Kompleks budynków w Abagumie, lotnisko Kasfareet nie opuszczały jego pamięci. Spojrzał na Howarda. Strach go nie opuści, dopóki żyć będzie jego sumienie.

- Co miałeś na myśli, mówiąc o wyjeździe? - usłyszał siebie. - Gdzie się wybierasz?

- Tam, gdzie mnie nie dostaną.

- Czy zdajesz sobie sprawę, że Tibbie jest chora?

- Jeśli pozostanę tutaj, nikomu nie pomogę.

- A dziewczynki? Po południu telefonowała Jessica.

Urodziny Clare... - To brzmiało absurdalnie. Richard zamilkł, na nowo powalony ogromem wyznań Howarda.

- Jak to się zaczęło? - Chciał uniknąć dziennikarskich zwrotów. Bezskutecznie. - Co cię skłoniło do tego, na miłość boską. - Szukał po omacku przyczyny. - Czy to była Korea? Gdy wzięli cię do niewoli?

- Korea pomogła.

- Tylko pomogła?

- Wątpię, czy potrafię ci to wytłumaczyć.

- Kiedyś świetnie się tłumaczyłeś.

- Potrzebowałem tego.

- A więc prawda nie powinna być zbyt trudna.

- Nie było mi dane oślepiające światło, jakie spadło na ciebie. - Howard rzucił to z buntem w głosie. - Nie wszyscy doznajemy łaski nawrócenia w drodze do Damasz ku, jak święty Paweł.

- Ale zdrada... Zdradzić własną ojczyznę...

- W twoich ustach brzmi to potępiająco.

- A czy nie jest?

- Niekoniecznie.

- Nawet dla oficera w służbie czynnej?

- Można zdradzić w ważniejszych sprawach. Większość ludzi to robi. Ja też.

- Na przykład?

- Spytaj Jessicę.

Jeśli to była hipokryzja, to krył się po mistrzowsku. Ich oczy spotkały się, ale Howard odwrócił wzrok.

- Zabiłem człowieka... Co jest gorsze, na Boga - morderstwo czy przekazywanie informacji?

- Dla ciebie w zdradzie nie ma nic złego - Richard zamilkł patrząc z mieszaniną współczucia i pogardy. - Co cię do tego skłoniło? - pytał bezlitośnie. - Co to było, poza Koreą? Właśnie ty, ze wszystkich ludzi? - Dodał, a zabrzmiało to, jakby oskarżał ich ojciec, tyle było w tym etosu wojskowego.

- Nigdy nie zrozumiesz.

- Mogę spróbować.

Na policzku Howarda zadrżał mięsień. - Nie po to tu przyjechałem, Richardzie. Ja się boję.

- Zawsze trzeba płacić. - Przeleciała koło nich ćma.

- Czy jesteś ich pewien? Co się stanie, jeśli nie zechcą cię przyjąć?

- Służyłem im wystarczająco długo.

- Tak mówisz. Ale dlaczego? Dlaczego? Nie mów mi, że zrobiłeś to ze względów ideologicznych. Nie ty! Nie mów mi, że pracowałeś, aby zmienić kształt świata. - Richard odwrócił się na pięcie, gdy z ulicy doszedł warkot autobusu. Wygłoszone komunały nie pasowały tutaj. - Co dla nich znaczysz? Czy byłeś dla nich ważny ze względu na jakość, czy na ilość informacji?

- Posłuchaj...

- Niech cię Pan Bóg broni, jeśli wyczerpała się twoja użyteczność. To dzisiaj dzieje się szybko.

- Dam sobie radę.

- Jak teraz. Wyobrażam sobie, że poza mną nie masz nikogo.

Howard zaprotestował ruchem rąk.

- Jakie miałeś korzyści?

- Zyskałem szacunek.

- W Lizbonie?

- Wszędzie z wyjątkiem Lizbony.

- Szacunek?

- Tak.

- Pochwały? Wysokie oceny?


- Tak. - Powiedział to, jakby w tym znalazł wiarę.

A więc to była przyczyna.

- Czego szukał Macerda?

- Pieniędzy.

Taki właśnie był Howard. Jego oczy zawsze patrzyły na kogoś, obojętne czy ten ktoś mówił, czy go słuchał, i zawsze pytały: czy ci się podobam? czy robię na tobie wrażenie? czy cię zaciekawiam?... Kobiety to pociągało. Ale był jeszcze inny Howard - zgorzkniały i szyderczy, pełen nienawiści. Howard z przeciętną karierą wojskową, nigdy nieoceniany tak wysoko, jak sam się oceniał.

- Pieniędzy - powtórzył pogardliwie.

Richard wolno wyprostował się. Z jakiegoś powodu właśnie teraz powiedział:

- Czy zdajesz sobie sprawę, że dzieci nie da się od tego uchronić? One będą najwięcej cierpiały, na przykład w szkole. Dzieci są czasami dla siebie okrutne.

- Nie możesz im powiedzieć o Lizbonie - na Richarda spoglądały przekrwione oczy. - Ani Tibbie, ani Jessice... nikomu. Tylko o to proszę.

- Tylko?

- Przecież tak dużo mówisz o łasce przebaczenia.

- Igrasz ze słowami i dobrze o tym wiesz.

Richard dotknął ręką stuły. Gdyby nawet Howard ukląkł przy konfesjonale, wiedziałby, jakie motywy nim kierują. Pozory są jak narkotyk.

- Nikt nie skojarzy mnie z tym, co się zdarzyło w Lizbonie. Nigdzie nie ma dowodu, że opuszczałem Anglię. Garner zabrał mój paszport. - Przebiegłość wy płynęła jak widmo. - Podróżowałem...

- Nie mów mi - ostrzegł go Richard. - Możesz tego żałować.

- Chciałbym, żebyś wiedział nie ze względu na mnie.

Mnie tu nie będzie.

- Czy to nie za późno, by brać pod uwagę innych?

- Nie włączyłem innych do mojego zawodu tak jak ty - odparł Howard. Jego ręce nawet przez chwilę nie były spokojne. - Richard - dodał jeszcze - Richard, na Boga, jutro wieczorem wyjeżdżam. Nie możesz mnie zatrzymać, nawet gdybyś chciał.

Robiło się ciemno. Richard zbliżył się do bocznego ołtarza. To niemożliwe, a jednak czuł ból lewego ramienia.

- Uraza powoduje złowieszcze zmiany. - Myślał o Wyndhams poprzez pryzmat przelotnych obrazów przeszłości, a potem o Howardzie mówiącym: „Nienawidzę tego domu”. - Co najbardziej zaważyło na twoim na stawieniu? - spytał głośno. - To była zemsta, czyż nie?

Jakiś rodzaj zemsty.

- Miałem powody.

- Wynikające z potrzeb czy przekonania?

- Powinieneś być mniej bystry.

- Z pewnością nie.

Howard zwilżył językiem wargi. - Kiedyś Alex powiedział mi... Alex był moim przyjacielem. Gdyby żył, nie byłoby mnie tutaj dzisiaj.

Nagle zaczął mówić o Garnerze, Garnerze i piłkach paxton, Garnerze i szóstej piłce w Burdean - gwałtowny potok słów, których Richard ani nie mógł zatamować, ani ich nie rozumiał. Żaden z nich nie usłyszał przeciągłego skrzypienia drzwi do zakrystii.

- A, jesteś tutaj.

Ten trzeci głos w grobowej ciszy, gdzie było słychać tylko ich głosy, poruszył ich.

- Czy coś się stało? - zaniepokoił się ksiądz Daniel Somerset.

- Coś złego? Nie.

- Już bardzo późno i zacząłem się niepokoić. - Nagle zobaczył Howarda i zamilkł.

- Przykro mi, nie wiedziałem...

- Mój brat - Richard przedstawił ich sobie niezręcznie. - Nie sądzę, żeby ojciec go znał... Ojciec Daniel Somerset.

Z pewnym strachem patrzył, jak podali sobie ręce. Już zobaczył oczyma wyobraźni, jak pewnego dnia proboszcz podnosi swoje ruchliwe brwi i pyta: „Czy to on był tego wieczoru w kościele?”

- Nie zamierzałem przeszkadzać. Proszę mi wybaczyć.

- Ależ skąd - uspokajał go Howard. - Zresztą i tak już miałem wyjść.

W ten niezwykły, charakterystyczny dla niego sposób przedzierzgnął się w inną wersję swojej osoby: w mgnieniu oka stał się spokojny i zrównoważony.

- Czy musisz? - spytał pospiesznie Richard.

- Wejdźmy do domu.

- Dziękuję bardzo, ale nie teraz. Może kiedy indziej.

Otaczały go kłamstwa, zepsucie, woń walki o przetrwanie. Richard teraz to zobaczył. Ale, zgorszony, dojrzał też w nim wielką niedojrzałość. Chciał mu powiedzieć: „Jak możesz tak odejść? Dopiero zacząłeś szukać wyjaśnienia. Jeśli teraz odejdziesz, to na zawsze, to będzie koniec”. Ale był z nimi Daniel, pogodny, dowcipkujący. Richard dyskretnie dotknął ramienia Howarda.

- Tylko na parę minut... Strzemiennego na drogę.

- Żałuję bardzo.

Przeszli obok wypalających się świec. „Co ci dało, że zjawiłeś się tutaj? - myślał Richard gorączkowo. - Nigdy już nie będziesz taki jak przedtem. Nie mogę zdjąć z ciebie odpowiedzialności... Gdy pojawią się artykuły w gazetach, jak mam to wytłumaczyć tym, którzy myśleli, że cię znają?...”

Były jeszcze setki pytań, na które należało sobie odpowiedzieć. Może tysiąc pytań. Wyszli w zmierzch i między grobami doszli do bramy, za którą rozpoczynał się wieczorny szczyt samochodowy.

- Gdzie...? - rozpoczął Richard, a Howard wiedział, że padnie to pytanie.

- Nie wiem, w takie miejsce, gdzie będę mógł wylizać się z ran.

- Do widzenia, ojcze - skinął poważnie głową.

- Cześć, Richard.

Przez chwilę wydawało się, że powie coś więcej, ale nagle odwrócił się od nich, jakby obawiając się, że jego spokój się wyczerpie.

- A to niespodzianka - zdziwił się Daniel Somerset patrząc, jak Howard ginie w mroku. - Nie miałem pojęcia, że masz brata.

Nie zasnął przez całą noc. Koguty zaczęły wcześnie piać, ale świt nadchodził powoli. Rano zobaczył w łazienkowym lustrze, że ma podkrążone z bezsenności oczy. Przez mózg przepływały mu obrazy minionych lat. Był odrętwiały, ciężki jak z ołowiu; nie czuł zamętu myśli, tylko niezmierzony smutek z powodu zrujnowanego życia.

Niedowierzanie rozwiało się natychmiast po pierwszych słowach Howarda. To była prawda, prawda od początku do końca, ze wszystkimi szczegółami.

ZNIKNĄŁ OFICER MARYNARKI... Przerażające wiadomości mogą poczekać. Przez całą noc, bez przerwy, rozmyślał nad wyznaniami Howarda. Przez całą noc i cały dzień dokuczały mu liczne pytania, a gołe fakty przygniotły go. Pozostały z nim przez cały weekend, sam na sam. Nie mógł uniknąć obaw o czekającej karze. Przerzucił gazety szukając wiadomości o Biafrze. Uli, Enugu i Owerri były wspomnieniem dawnego życia. Kiedyś Howard powiedział mu: „O wiele łatwiej jest kochać tych, którzy nie są dla ciebie bliscy”. Nie było żadnej wzmianki o Howardzie.

W środę zatelefonowała pani Wood. Richard zgarnął kilka rzeczy z torby i złapał pociąg do Marsden.

- Ile czasu daje jej pan teraz? - spytał O’Sullivana.

- Może parę dni.

Diagnoza doktora nie zrobiła na nikim większego wrażenia. Już nie raz się okazywało, że się mylił. Ale czas się kurczył, John Wyatt udzielił Tibbie ostatnich sakramentów. Leżała teraz na poduszkach jak lalka, ręce o błękitnych żyłach były zimne jak marmur. Oddychała tak słabo, że czasami można było pomyśleć, że już nie żyje.

- Nie odprowadzaj mnie. - O’Sullivan zmarszczył brwi. - Nie chodź ze mną na dół.

Pani Wood z robótką na drutach siedziała w fotelu przy łóżku chorej. Richard podszedł do niej.

- Kiedy zapowiedziała swój przyjazd pani Lawrence?

- Miał na myśli Jessicę.

- Około siódmej, jeśli jej się uda. Chce zostawić dzieci ze swymi rodzicami, tak że ma jeszcze to i owo do załatwienia.

Tibbie coś zamruczała. Richard pochylił się nad nią. Poruszyła powiekami.

- Howard?

- To ja, Richard.

- Gdzie jest... Howard?

- Howard przyjedzie, mamo.

- Kiedy?

- Wkrótce - powiedział, by ją uspokoić. - Wkrótce.

Wymienił spojrzenie z panią Wood. Co by to było - pomyślał - gdyby Howard zechciał wybaczyć Tibbie jej siłę, a ojcu dumę? Rozmyślanie o tym nie miało jednak sensu, odrzucił więc ten wątek.

Tibbie uparcie pytała wyłącznie o Howarda, resztkami sił pragnąc znaleźć się w kręgu jego czaru i pochlebstw. Ironia losu zdawała się nie mieć dna.


Dał znak pani Wood, by podeszła do okna, gdzie stał.

- Kiedy to się zaczęło?

- Wczoraj - szepnęła.

- Nie ma zmian?

- Powiedziałabym, że dzisiaj jest odrobinę bardziej zirytowana... Jakie to przykre, ojcze Richardzie. Ojciec zawsze był dla niej taki miły, zawsze cieszyła się na jego przyjazd.

Chmury zakryły niebo. Zaczął padać drobny, prawie niedostrzegalny deszcz. O szóstej zjawiła się pielęgniarka, drobna, ciemnowłosa, energiczna kobieta.

- Sądzę, że powinna teraz mieć także dzienną pielęgniarkę - powiedziała Richardowi.

- Od jutra będzie przychodziła. Już to załatwiłem.

Zaczęła się krzątać z profesjonalną dokładnością.

- Bardzo proszę, by państwo teraz wyszli - poleciła im przynosząc ręczniki i zasuwając zasłony. - Dam znać, jak będzie gotowa.

- Howard? Czy to Howard?

- To ja mamo, Richard.

- Ciągle pani pyta o tamtego syna? - pielęgniarka rozmawiała z nią jak z dzieckiem.

Richard zszedł z panią Wood na dół.

- Dziękuję pani za wszystko. Nie mam słów, by wyrazić wdzięczność.

- Ojciec wie, że jest uparta.

Skinął głową.

- Ona nie odejdzie, zanim nie zobaczy Howarda.

Gdzie on może być?

Wszedł do gabinetu i nalał sobie whisky. Jego serce przenikał ból niczym igła lodu. Wiedział za dużo, a jednak niewystarczająco. Daleko był od prawdy. Wsłuchiwał się teraz w ciche odgłosy i nieprzenikniony spokój starego domu. Powiedział sobie, że przecież pamiętał tutaj także śmiech... Przed samą siódmą na podjeździe zaturkotał mały samochód Jessiki. Wybiegł przed dom. Jessica była jak zawsze bezpośrednia. Ta swoboda zachowania stanowiła jej zbroję mającą chronić przed dalszymi rozczarowaniami. Wyraz twarzy wskazywał, że życie nie zaskoczy jej niczym.

- Jak ona się czuje?

- Wejdź i sama zobacz - pocałował ją w policzek.

- Czy Howard przyjechał?

- Nie.

- Ależ to śmieszne.

Niezadługo prawda ją ogłuszy. Był o krok od podzielenia się z nią większością tego, co sam wiedział, ale nie mógł przecież tak zrobić. Przynajmniej nie teraz. Czy to był wstyd? Nie był pewien, czy się wstydził. Tak niewielu spraw był pewien, może tylko tego, że Howard był zgubiony i niewątpliwie przerażony. Wstyd? Odrzucił tę myśl. Było tyle innych problemów.

- Napijesz się czegoś? Ginu na przykład?

- Jeszcze nie teraz. A jeśli chodzi o Howarda...

- Nie udało mi się z nim skontaktować - Richard przerwał jej pospiesznie.

- Tobie także?

W pokoju pokazała się pani Wood.

- Pielęgniarka mówi, że mogą państwo teraz wejść.

Naprężona i przezroczysta skóra Tibbie lśniła.

- Przyjechała Jessica, mamo.

- Jessica?

- Witaj, droga Tibbie.


- Gdzie jest Howard? - suche wargi zadrżały. Tak długo władczo panowała tutaj nad wszystkimi. Otworzyła oczy i patrzyła wokół z widocznym cieniem strachu.

Zwróciła się do Jessiki.

- Czy przywiozłaś go? - W przeszłości nieraz się to zdarzało.

- Nie tym razem, Tibbie.

Jessica przywołała do siebie Richarda.

- Czy on jest na urlopie? W Departamencie powie dzieli mi, że zachorował, ale to było kilka dni temu. Kiedy próbowałeś skontaktować się z biurem?

- Nie mam pojęcia, gdzie jest - próbował ją zwieść.

Tibbie uderzała palcami haftowany brzeg prześcieradła.

- Chcę Howarda. Chcę... aby tu był.

Jessica spojrzała spokojnie na Richarda.

- Gdybyśmy tylko wiedzieli z kim, dowiedzielibyśmy się także, gdzie jest. - Był czas, że takie oświadczenie wiele by ją kosztowało. Na wymowne spojrzenie Richarda od powiedziała ironicznym uśmiechem. - Nie powiesz mi, że jest sam.

- Ależ tak, jest sam.

- Howard?

- Tak.

Nigdy nie był bardziej pewny siebie. I nagle w jego myślach zabłysło coś więcej niż ta pewność. To była nagle zrodzona myśl, ślepe przypuszczenie, które w nim narastało i coraz bardziej wydawało się prawdopodobne.

Steyrhofen...

Czy to możliwe? Odruchowo odwrócił się od Tibbie i jej niedorzecznych nalegań.

- Czy ona dostaje jakieś środki uspokajające? - spytała Jessica.

Steyrhofen. „Najlepsze wspólne wakacje, pamiętasz? „Czy miało jakiś sens założenie, że Howard mógł się tam udać? „Nieosiągalne” - powiedział zuchwale. Steyrhofen było osiągalne, ale na drugą stronę było stamtąd blisko, a on wcale nie był pewien, jakiego mógł doświadczyć powitania. Na pewno czekała go nowa samotność. „Nie masz przyjaciół?” - spytał go, a odpowiedź wyczytał w jego oczach. Howard musiałby się zastanowić przed podjęciem ostatecznego kroku.

- Przepraszam na chwilę.

Pospiesznie zszedł do gabinetu i zatelefonował. Był lot Lufthansy do Klagenfurtu z Heathrow za trzy godziny. Opanowało go poczucie nieuchronności zdarzeń. Steyrhofen? „Miejsce, gdzie będę mógł wylizać się z ran...” To była szansa, może tylko jedna na sto, ale instynkt mu podpowiadał, że nie może jej zmarnować. Patrzył na mżawkę za oknami, ale myśli go poganiały. Dostał właśnie nowy paszport. Będzie na miejscu za siedem, osiem godzin. Jeśli to tylko szalony pomysł i myli się, wróci do łóżka Tibbie jutro po południu. A jeśli go tam znajdzie? Pomyślał o Garnerze i zobaczył słabe strony wyprawy. To było coś więcej niż zgadywanka.

Przygryzł usta przypominając sobie wioskę, jej jedyny hotel, jedyny kościół i dwie ulice.

A jednak...

Zawahał się, ale cicho poszedł do pokoju Tibbie. Jessica musiała słyszeć, że telefonował.

- Czy próbowałeś do mieszkania?

- Nie.

- Kto przyszedł? - Tibbie spojrzała z nadzieją, że to wreszcie Howard.

- Richard, mamo.

- Chcę, aby przyszedł Howard - wyszeptała. Świat od niej uciekał, a ona nalegała patetycznie. - Powiedz Howardowi, aby tu przyszedł.

Spojrzał na nią nieszczęśliwy.

- Proszę...

- Zrobię wszystko, co możliwe - powiedział zrozpaczony i już przestał się wahać. Pochylił się nad nią i ucałował chłodne czoło. - On wyjechał, ale jak sądzę, wiem, gdzie go znaleźć.

- Spokojnie, pani Lawrence - pocieszała chorą pielęgniarka. - Wszystko będzie dobrze.

W drzwiach stała Jessica.

- Czy należało jej to mówić? - spytała Richarda.

- To wielkie ryzyko, ale będę nieobecny najwyżej dwadzieścia cztery godziny.

Zmarszczyła brwi.

- Czy chcesz powiedzieć, że się gdzieś wybierasz?

- Tak.

- Gdzie?

- Do Austrii.

Nie mogła ukryć zaskoczenia.

- Howard jest w Austrii...?

- Możliwe.

- Tylko możliwe? I na podstawie tego „możliwe” wybierasz się...

- Do Steyrhofen, niedaleko Klagenfurtu.

- Czy zostawił jakąś wiadomość? - myślała o telefonie.

Potrząsnął głową.

- To strzał w ciemno, Jessico.

- Jesteś szalony. - Z opalonej twarzy spoglądały na niego jasne oczy. - Dlaczego miałby być właśnie tam?

- Z tego samego powodu, który by mną kierował, gdybym był w jego skórze... - Teraz nie mógł wyjaśnić nic więcej. - Czy uda mi się go sprowadzić, to inna sprawa.

ROZDZIAŁ TRZECI


O drugiej trzydzieści pięć rano lotnisko w Klagenfurcie ziało obojętną pustką filmowego planu, z którego wywieziono już dekoracje. Większość pasażerów viscounta odjechała podstawionym autokarem, Richard z garstką innych poszedł na postój taksówek i od razu miał szczęście.

- Steyrhofen? - ziewnął kierowca.

- Jedyne Steyrhofen, jakie znam, znajduje się sześćdziesiąt kilometrów na północ.

- To właśnie ta miejscowość.

- Będę musiał zażądać specjalnej taryfy.

- W porządku, ale przyjmie pan angielską walutę.

Funty.

- Nie dolary?

- Nie dolary.

Richard nie był w nastroju, żeby się targować. Znużony rzucił torbę do tyłu i zapadł się w przednim siedzeniu. „Gdybym był w jego skórze” - powiedział Jessice. Naciskała go; zrezygnował z wyjaśnień, ale nie z planów.

To było wariackie posunięcie i wiedział o tym. „Sądzę, że straciłeś zmysły - powiedziała mu bez ogródek. - Nigdy nie słyszałam o tak postrzelonym i nieodpowiedzialnym przedsięwzięciu”. Uciekł z domu możliwie najszybciej. „Czy wolałabyś, abym czekał nic nie robiąc?”

Deszcz tutaj nie padał, niebo było czyste i gwiazdy jeszcze jasno świeciły. Opuścili budynki lotniska i jechali przez zaciemnioną ziemię niczyją do oświetlonej neonami autostrady, która półkoliście omijała miasto.

- Czy zna pan Steyrhofen? - spytał kierowca.

- Byłem tam przed laty.

- W Rosengarten?

- Czy to nazwa hotelu?

- Jedynego, jaki tam jest.

- A więc tak, byliśmy w Rosengarten.

Użył liczby mnogiej. Oparł się o fotel; był znużony, powieki miał ciężkie jak ołów. Jeszcze raz się zastanawiał, jakie ma szansę. W górze mignął neon z reklamą szwajcarskich zegarków. Przetłumaczył sobie słowa: „Czas ujawnia wszystko”. Po pięciu minutach, jeszcze przed opuszczeniem przedmieść Klagenfurtu, skręcili z autostrady na północ.

Droga prowadziła między potokiem i traktem kolejowym. Wzniesienia z obu stron były porośnięte świerkami, a u podnóży rozsiadły się chaty górskie.

- To jest Dolina Słońca - skandował kierowca głosem przewodnika, ale Richard nie zwracał uwagi. Bez śniegu nic mu nie przypominało dawnych obrazów. Spod opuszczonych powiek zobaczył, że dolina stopniowo się zwęża. Linia kolejowa zniknęła, a droga pięła się wciąż w górę, przecinając płynący zakosami strumień. Mijali ciche, śpiące jeszcze wioski. Nagle dojrzał kierunkowskaz: STEYRHOFEN 21 km... Nie myślał o rozległych przestrzeniach Europy. Nie było innego miejsca, gdzie mógłby się spodziewać, że znajdzie Howarda. Spodziewać? Tak - myślał uparcie. Dlaczego nie? Przed kilkoma godzinami, w pokoju Tibbie, nazwa Steyrhofen przyszła mu na myśl jak w natchnieniu. Potem głos wewnętrzny usiłował mu powiedzieć, że nie powinien rezygnować, a on się z tym zgodził.

- Czy był pan tu w lecie czy w zimie? - chciał się dowiedzieć kierowca, najwyraźniej znużony milczeniem.

- W zimie.

- Dobre warunki narciarskie, prawda?

- Tak, bardzo dobre.

Droga wiła się teraz w górę z głębi doliny i zaczął sobie przypominać okolicę. Mąciło mu się jednak w głowie, dziesiątki myśli walczyły między sobą w wyścigu o pierwszeństwo. Wzniesienia z prawa i z lewa zbliżyły się do siebie. Przełknął ślinę, odczuwając stopniowy wzrost wysokości. Minęło jeszcze dziesięć, może piętnaście minut, ale na drodze nic się nie pojawiło ani z jednej, ani z drugiej strony. Tylko potok toczył się wśród skał w lesie.

- Steyrhofen.

Znaleźli się tam nagle. Wszystko tu było zbite w jednym miejscu, tak to właśnie zapamiętał. Najpierw pojedyncze domy, a dalej kawiarnie, bary i sklepy wokół małego ryneczku, gdzie naprzeciw siebie stały kościółek i hotel Rosengarten. Taksówka z cichym piskiem zatrzymała się przed wejściem. Richard zapłacił szoferowi i wysiadł.

Przygnała go tutaj nadzieja, nadzieja i rozpacz. A także impuls. Nie był to jednak właściwy czas, by sobie przypominać, jak w przeszłości boleśnie poznał tę jałową kombinację doznań. Ostatnie spojrzenie kierowcy padło na pusty rękaw Richarda, musiał dotąd nie zauważyć. Przecież z tym nie jeździłeś na nartach - mówiło jego spojrzenie.

- Dobranoc, proszę - powiedział swoją kulawą angielszczyzną i odjechał z cichym warkotem.

Richard nacisnął dzwonek z boku ciężkich hotelowych drzwi, przypominając sobie nagle dwie dziewczyny, Howarda i siebie, dzwoniących po kolei wśród śmiechów, gdy w oczekiwaniu na wejście do ciepłego wnętrza zamarzały im oddechy. Obraz zjawił się i zniknął. Nieszczęście było wtedy kwestią przyszłości.

Jeszcze raz nacisnął guzik, niespokojny, niecierpliwy, przypatrując się rzeźbionym balkonom i ozdobnym wykuszom. Na placu nie pokazał się nawet kot, nic się nie działo. Trzecia pięćdziesiąt... Zdało mu się nieomal, że jego obecność tutaj jest urojeniem. Ale zaraz usłyszał szczęk zamka. Niski, o ziemistej cerze mężczyzna ostrożnie otworzył drzwi. Był w piżamie i szlafroku i mruczał pod nosem, że w lecie nie ma nocnego portiera...

- Pewnie chce pan wynająć pokój? - Ksiądz, nie ksiądz - nie był zadowolony, że go zerwano z łóżka.

- Dziękuję.

- Już prawie świta - narzekał.

- Przykro mi.

Richard podszedł do lady. Paliło się kilka żarówek; w ich świetle zobaczył łukowate przejście do jadalni i schodki prowadzące do baru w suterenie, gdzie dawniej tańczono. Lata zmieniają ludzi, miejsca przypominają, jacy kiedyś byli.

Mężczyzna pokręcił się wokół lady i wyciągnął klucz.

- Zamelduję księdza później, nie chce mi się teraz tym zajmować.

- Czy w hotelu są jacyś Anglicy?

- Przypuszczam, że niejeden.

Richard zastanawiał się. Wątpliwe, czy Howard byłby tutaj pod swoim nazwiskiem. Ale wbrew temu spytał:

- A ktoś o nazwisku Lawrence?

- Pracuję w kuchni - utyskiwał mężczyzna. - Nie interesuję się takimi sprawami. - Podał mu klucz. - Pokój numer 18. Pierwsze piętro, na prawo.

Richard poszedł na górę. Z okna swojego pokoju widział kolejkę linową. Mówiono, że z górnej stacji widać, co się dzieje za dwiema granicami. Jeszcze raz naszła go refleksja, że przecież wymyślił tylko, że Howard tu będzie. Albo Howard tu jest, albo go nie ma, a jeśli jest, to w Rosengarten. Za parę godzin to się wyjaśni, tak albo tak.

Rozebrał się, niepewność i zniechęcenie walczyły ze zmęczeniem; „Howard, czy to ty, Howard” - dochodził go jeszcze glos Tibbie. Z głową na poduszce patrzył w ciemność i następujący po niej z wolna szary świt.

W pamięci ciągle tkwiła dawno utracona pogodna, lekkomyślna niewinność.

Wreszcie usnął, choć na niewiele godzin i nie był to głęboki sen. Dochodziła ósma, gdy się obudził. Umył się, ogolił, ubrał i pospiesznie zszedł na dół. W jadalni już było kilkoro gości, ale Howarda nie zobaczył. Powiedział sobie, że jest jeszcze za wcześnie, pierwsi przychodzą spacerowicze i alpiniści. Głupio, że od razu takie rozczarowanie. Odwrócił się zamierzając sprawdzić w recepcji. Nazwisko mogło być inne, ale rozpoznałby pismo Howarda. Musiał przecież podpisać się w książce meldunkowej.

- Czy ksiądz zje śniadanie?

- Za chwilę.

- Można zjeść tutaj albo na tarasie.

Zapomniał o tarasie. W zimie z niego nie korzystano. Teraz idąc za wskazówkami kelnera wszedł w towarzystwie własnego cienia w ciepłą jasność poranka i zobaczył stoliki ustawione na niewielkiej, otoczonej krzewami róż przestrzeni. Pięć czy sześć stolików było zajętych. Przyjrzał im się uważnie po kolei. Przy jednym, jakby w odpowiedzi na jego życzenie, siedział Howard.

Poczuł ucisk w gardle. Ruszywszy gwałtownie w jego stronę, otarł się o drugiego kelnera.

- Howard!

Był poruszony, nie myślał rozsądnie; wszystko się udało, wszystko cudownie zakończyło z chwilą odnalezienia go tutaj!

- Howard...

Stanął jak wryty. Twarz Howarda jakby się skurczyła. Z uniesionej filiżanki wylała się kawa, gdy zadygotała mu ręka. Poza tym jednak siedział niewzruszony, chłodny, jak na fotografii wykonanej w ostrym świetle lampy błyskowej. Mijały sekundy. Wreszcie ze ściśniętymi zębami powiedział jedno słowo:

- Chryste!

Na czole ukazały mu się krople potu. Filiżanka zabrzęczała na spodku. Cichym, rozkazującym tonem spytał:

- Jesteś sam?

- Oczywiście.

- Siadaj. - Oczy strzelały mu od stołu do stołu.

- Weź krzesło i usiądź. - Żadnego śladu zdenerwowania, że inni ich słyszą; wracał do życia. Pochylił się nad stolikiem: - Jak się dowiedziałeś?

- Domyśliłem się.

- Do diabła!

- Domyśliłem się, możesz wierzyć albo nie - po wtórzył Richard. - Sam mi dałeś klucz, pozostało mi tylko dopasować go.

Papieros w ustach Howarda zadrżał, spotkanie wstrząsnęło całym jego systemem nerwowym. Czuł się bardziej spięty niż przed tygodniem.

- Jaki klucz? Nie rozumiem.

- Mówiłeś o Steyrhofen w dniu mojego powrotu.

W ogrodzie w Wyndhams.

- I to nazywasz kluczem?

- W tych okolicznościach.

- Kto jeszcze tak pomyślał?

- Nikt. Ale powiedziałem Jessice. Ona myśli, że jesteś na urlopie.

Dym z papierosa zawirował w powietrzu.

- I nie okłamujesz mnie?

- Nie mógłbym.

Howard skrzywił się, spoglądając podejrzliwie. Każdy jego gest był naładowany podejrzliwością.

- Dlaczego Jessica?

- Jest z Tibbie.

- I co z tego?

- Tibbie umiera, Howard. - Jakże te słowa wydały się dalekie od tej słonecznej rzeczywistości. Przy innym stole śmiała się dziewczyna. - Ona ciągle o ciebie pyta.

- Przyleciałeś tutaj, aby mi to powiedzieć?

- Czy to niewystarczający powód?

-


- Do czego wystarczający?

- Abyś to rozważył.

Nie odpowiedział od razu.

- Nie mówisz poważnie...

- Ależ tak.

Wszedł kelner. Przesunął filiżankę tu, nóż tam. Richard podał numer pokoju i zamówił herbatę z cytryną.

- Dlaczego nie?

Howard żachnął się.

- Oszalałeś.

- Być może, ale to nie zmienia faktów.

- Znasz moją sytuację.


- I jej - Richard zamachnął ręką. - Jak tylko otwierają się drzwi do jej pokoju, pyta o ciebie. Tylko o ciebie. O nikogo innego. I nie pozostało jej dużo czasu...

Ona chce, żebyś przyjechał, Howardzie...

- Za późno na takie decyzje.

- Nie za późno.

- Sam nie wiesz, co mówisz. - Spojrzał na Richarda jak na wroga zagrażającego jego bezpieczeństwu za pomocą broni, którą uważał za przestarzałą. - Jak mogę powrócić?

- Tą samą drogą.

- Za żadne skarby.

- Można polecieć i wrócić w ciągu paru godzin.

- Nie.

- Dziś jeszcze.

- Nie.

- Posłuchaj mnie...

- Przestań, proszę.

- Słuchaj - Richard mówił chłodno - gdy potrzebowałeś mnie przed tygodniem, nie odtrąciłem cię.

Znam tylko setną część tego, co zrobiłeś i nie wiem, jaki naprawdę jesteś. Wątpię też, czy kiedykolwiek się dowiem.

Ale, na Boga, współczułem ci tego wieczoru... Czy nikt nie ucierpi z twego powodu? - Przyjrzał się bratu. - Ten zamęt, w którym się znalazłeś...

- Nie praw mi kazania.

- Ciągle to powtarzasz. - Kelner przyniósł zakrytą spodkiem herbatę. Richard zamilkł, poczekał, aż tamten odejdzie. - Nie mówię o morderstwie, ale o zdradzie. Tego wieczoru w Evensham także o tym mówiłeś, w kategoriach wierności wobec ludzi i wstydu. Powiedziałeś, że „są sprawy gorsze niż zdrada”. Pamiętasz? Czy były to tylko puste słowa? A może zapomniałeś znaczenia tych słów? Czy ceną przeżycia jest kłamstwo i nie zdajesz sobie już sprawy, co czują inni? - Ze złością wyszarpał papierosa z paczki Howarda. - Tibbie chce cię zobaczyć przed śmiercią.

- To brzmi, jak gdyby...

- Nie mów mi, że złożysz ją na stosie, jak innych.

- Pomyślał o raniącym serce drżącym głosie odległym o tysiąc mil. - Podaj mi ognia. - Papieros zadrgał mu w ustach tak, że musiał go przytrzymać. - Czy przyleciałeś tu samolotem?

Howard skinął głową, ale powiedział:

- Wszystko na nic. Nigdy się z tym nie uporam.

- W biurze myślą, że jesteś chory.

- Tylko tak mówią. Starey od tygodni rozgrywa to z Garnerem.

- Jak głęboko wszedł w tę sprawę Garner?

- Wystarczająco. - Zatrzeszczało krzesło i Howard mimo woli zesztywniał.

- Jeszcze nie nagłośnili tego.

- Może nie w prasie.

- A może wcale. Uważam, że za szybko się ruszyłeś.

- Nieomal powiedział, że za wcześnie stracił pewność siebie.

- Nie sądzę.

- Ale przecież nie wiesz. - Richard zamilkł na chwilę. - Nigdy niczego nie wie się na pewno. Nigdy.

Gdybyś był pewny, byłbyś ze swymi przyjaciółmi, zamiast siedzieć tutaj bez celu. - Z umyślnym okrucieństwem dodał: - A może oni nie doceniają lojalności? Może nie są zainteresowani drobną płotką? Myślą, że dali ci jasno do zrozumienia, że co się ma stać, to się nie odstanie.

- Łajdak.

Ze stołu spadł dzbanek i roztrzaskał się na posadzce. Howard wstał gwałtownie i wyszedł jak burza. Richard ruszył za nim, nie zwracając uwagi na spojrzenia obecnych. Dogonił Howarda przy głównym wejściu.

- Przepraszam.

- Herr Elliott! - Przybiegł za nimi kelner. - Herr Elliott... pańska zapalniczka i papierosy.

- Danke.

Kelner wrócił do hotelu.

- Przepraszam - powtórzył Richard, a Howard wzruszył ramionami. Szli razem w dojmującym milczeniu.

W zimie wynajmowano tutaj sanki z konnym zaprzęgiem.

Jeździli po lesie z zapalonymi latarniami - dziewczęta, Howard i on. Było im ciepło pod pledami i popijali śliwowicę. Teraz zaczynano otwierać sklepy.

- Około czwartej jest połączenie z Klagenfurtu do Londynu.

Howard milczał.

- Około ósmej bylibyśmy w Wyndhams i mógłbyś wrócić do Steyrhofen...

- Czy nigdy nie dajesz za wygraną?

- Nie, jeśli mogę.

- To się nie uda.

- Musi się udać. Powinno. - Znowu opanowała go litość, straszne, puste doznanie, które zawsze godziło w jego poczucie odpowiedzialności. - Już masz jedną śmierć na sumieniu, nie dodawaj do tego świadomie innej.

Ona pragnie cię ujrzeć. Potrzebuje ciebie.

- W gorączce.

- Nie.

Wolno minęli kościół. Tutaj także byli umarli, jak wszędzie, ze swymi straconymi lub odebranymi szansami.

- Zrób coś dla innych - nalegał Richard. - Kto będzie czyhał na nieistniejącego pana Elliotta? - Spojrzał na brata przenikliwie, ale jego profil nic nie ujawniał. Na prawo znajdowała się ślizgawka, gdzie we czwórkę wygrali w zawodach dla nowicjuszy. - Nie miała gorączki, gdy wyjeżdżałem. Wiedziała, czego chce i przez cały czas to byłeś ty. - Zamilkł nagle chwytając Howarda za ramie. - Zgódź się, na litość boską!

- Jakie mi dajesz gwarancje?

- Żadnych - rzucił niecierpliwie z nutą żalu. - Ja nie postępuję tak jak ty.

- Dlaczego miałbym cię naśladować?

- Ze względu na Tibbie. Ale także dlatego, że znalazłeś się w próżni i nie masz wyboru, bo jesteś tak samo niepewny przyszłości, jak osaczony przez przeszłość. Ale głównie ze względu na Tibbie.

- A czy ona kiedykolwiek nas potrzebowała?

- Teraz potrzebuje. Mówię tylko o tym, co dzieje się teraz.

- Ja już mam za sobą to „teraz”.

- Wracaj do domu.

- Ty także potrzebowałeś jej kiedyś. Jej... i jego.

Kogoś z nich.

- Być może.

- Może niczego więcej. Wszystko inne się nie liczyło.

- Nie umieraliśmy... - wytrwale naciskał Richard.

- Czasami tak właśnie się czułem.

- Pożegnaj się z nią, Howardzie. Nie zdradzaj także jej.

Wtedy już wiedział, że osiągnie swój cel. Potrzebował tylko jeszcze trochę czasu, jakąś godzinę, co najmniej godzinę, a może nawet więcej. Gdy Howard ostatecznie poddał się, nie miał poczucia triumfu. Byli na ścieżce górskiej powyżej wioski. Wracali nic nie mówiąc, skrępowani, prawie wrodzy. Richard podpisał się w książce gości hotelowych i od razu poprosił o rachunek, rozbawiając recepcjonistę.

- Czy pan także wyjeżdża, panie Elliott? - spytał.

- Nie. Zobaczymy się jutro, jak zwykle.

Wypili lampkę brandy, gdyż - każdy z innego powodu - potrzebowali czegoś mocniejszego. Postój taksówek był niedaleko stacji kolejki linowej i zaraz po jedenastej wyruszyli stąd volkswagenem w stronę Doliny Słońca. Wcześniej, gdy jego opór zaczął słabnąć, Howard nieporadnie dowodził, że nie będzie miejsc w samolocie. Teraz stawiał warunki.

- Kiedy nocny samolot Lufthansy wylatuje z Londynu?

- Dziesięć minut po północy.

- Muszę mieć zapewnioną rezerwację, to dla mnie najważniejsze.

- Nie będzie z tym kłopotów, połowa miejsc jest wolna.

- Mimo wszystko.

Już teraz był napięty i jego napięcie udzielało się także Richardowi. Sukces tej wyprawy uczynił go faktycznym wspólnikiem, uczestnikiem konspiracji. Nie był to powód do dumy. Howard będzie miał jakieś pięć godzin między lądowaniem i odlotem, może trzy, by nasycić tęsknotę Tibbie. - Czy wolałbyś, aby okazała ci obojętność? - przekonywał go uparcie. - Czy rzeczywiście nie ma dla ciebie znaczenia, że ona cię potrzebuje?

Miłość była słowem, którego nie ośmielił się użyć. Miłość, przywiązanie, lojalność, współczucie - wszystkie zlewały się w jedno, opuściwszy swoje miejsca na skali.

Dolina zrobiła się szersza i potok zbliżył się do samej drogi, spoza lasu wynurzyła się znowu linia kolejowa. Gdy znaleźli się na autostradzie, taksówkarz trzymał się środkowego pasa; dokładnie o dwunastej weszli do budynku terminalu.

- Masz - Howard wyciągnął dolary. - Załatw co trzeba... Bruce Elliott. Weź paszport na wszelki wypadek.

- Gdzie mam cię szukać?

- W barze.

Wrócił po kwadransie. Howard nie zdjął ciemnych okularów i jakoś udało mu się utrzymać na dystans natrętnego sąsiada.

- Nie było trudności?

- Absolutnie żadnych.

Zwrócił mu paszport i pokazał bilety, a Howard przyglądał im się tak podejrzliwie, jak gdyby były kradzione. Reagował teraz nerwowo, nie panował już nad odruchami. A może mu się tylko tak zdawało? Zastanawiał się nad fałszywą fotografią w paszporcie; gdyby o tym nie wiedział, nigdy by nie wątpił w jej autentyczność. To był Howard we wszystkich szczegółach. Tylko wyraz twarzy był inny, jakby sztuczny.

Howard opróżnił szklaneczkę i poprosił o następną. Nic mu tu nie groziło, ale nie mógł się odprężyć.

- Nie przesadzaj - ostrzegł go Richard przy trzeciej whisky.

- Dobrze, dobrze.

Zjedli lunch w restauracji. Nie było o czym rozmawiać, wszystko zostało już powiedziane. Zgłosili się na krótko przed zakończeniem odprawy i przeszli do poczekalni; Howard trochę się pocił. Czekała razem z nimi garstka ludzi - piętnaście, może dwadzieścia osób. Po paru minutach zjawiła się jasnowłosa stewardesa. Nieoczekiwanie usłyszeli:

- Pan Elliott? - rozejrzała się wkoło.

Howard zesztywniał.

- O co chodzi? - Nie od razu z siebie to wydusił.


- Chcieliśmy coś sprawdzić. - Powiedziała to z nie ruchomym uśmiechem, grzecznym i wyuczonym. - Czy rzeczywiście nie ma pan bagażu? Jest pan bez bagażu?

- Zgadza się - odparł.

- Dziękuję panu.

Obróciła się na pięcie i szybko odeszła. Wszyscy musieli zobaczyć, jak się zdenerwował. Od spotkania z Macerdą żelazna wewnętrzna dyscyplina pękła. Teraz strach szybciej go napastował i był silniejszy, nie miał nad nim litości, kaleczył go, pokazał swoją brutalną moc. W jego oczach widniało przerażenie, jak gdyby spodziewał się koszmaru.

- Nie przejmuj się - pospiesznie zapewnił go Richard. - Wszystko w porządku.

Jak stado owiec zgodnie przekroczyli barierę, trzymając w rękach karty pokładowe, krytym pomostem weszli do samolotu. Przygotowania do startu trwały niezmiernie krótko; w promieniach słońca silniki tylko zajęczały, jakby protestując przeciw odlotowi.

Richard jedną ręką zapiął pas. Goddard i Escobar, Sharkey i Uziama - nie mógł wyzbyć się wspomnień, ale to nie był czas na wspominanie. Teraz trzeba było myśleć o Tibbie. O Tibbie i tym wszystkim, o co prosił Howarda.

Lądowanie odbyło się po dwóch wstrząsach samolotu i przy akompaniamencie wzmożonego huku silników. W uszach im szumiało jeszcze wtedy, gdy samolot zatrzymał się, a silniki zamarły. Narastał zmierzch. Niebo pokryły różowe i purpurowe pasma. Ludzie podnosili się z siedzeń, zakładali płaszcze, zdejmowali z półek ręczny bagaż. Jednakże ani Howard, ani Richard nie ruszyli się, zanim nie ustawiono schodków.

- Idź pierwszy - powiedział Howard - i trzymaj się ode mnie z daleka.

Richard skinął głową. Jeden Lawrence na liście pasażerskiej to i tak o jeden za dużo. Zdrowy rozsądek mówił, że głupotą było oczekiwać, że rozdzielenie się może zapewnić bezpieczeństwo, ale tu niekoniecznie musiał działać rozsądek. Denerwował się, i to nie ze względu na siebie. Wyszedł za młodą parą.

- Nie pada? - dziewczyna odgrywała scenę zawodu.

- I to ma być Anglia? - Tej swobody można im było zazdrościć. Może mieli schowany flakonik perfum albo jakąś dodatkową butelkę koniaku - o co tu było się niepokoić? Richard wszedł na oszkloną platformę i stanął na końcu kolejki do odprawy. Zamajaczyła mu myśl o Garnerze. Przy barierze było dwóch mężczyzn. Ten, który stał, spojrzał ponad ramieniem kolegi na paszport


Richarda. Czy ciekawość funkcjonariusza wzbudziło tylko to, że jego paszport był nowiuteńki?

- Dziękuję, ojcze - obojętnie powiedział siedzący mężczyzna i postawił krzyżyk na liście nazwisk, a serce Richarda waliło jak młotem.

Poszedł w stronę kontroli celnej, ale w połowie drogi nie mógł się powstrzymać, by się nie obejrzeć. Howard był trzeci w kolejce. Patrzał, jak przesuwa się do przodu. Teraz jest drugi, zostały sekundy i albo przejdzie, albo wpadnie. Wstrzymał oddech. W Steyrhofen ryzyko wydawało się tak niewielkie. Jeszcze jeden krok do przodu i Howard podał paszport. Elliott, Bruce Elliott, dyrektor przedsiębiorstwa. Kolor oczu, kolor włosów... Czas stanął w miejscu. Siedzący mężczyzna coś powiedział, poruszył ustami i spojrzał w górę. Howard skłonił głowę. Zdawał się odpowiadać „tak”. Funkcjonariusz przewracał kartki w jedną i drugą stronę... Miejsce, data urodzenia. Nagle paszport znalazł się w wyciągniętej ręce Howarda. Richard poczuł ulgę. Poruszony szukał swej torby podróżnej.

Na razie mieli to za sobą. Howard był wolny i nie trzeba było myśleć, że za parę godzin będzie znowu musiał podjąć rękawicę.

Richard wszedł do hali przylotów, nie mając pewności, gdzie się umawiali. Niebawem nadszedł Howard. Spojrzał na Richarda, jakby go nie poznawał, i skierował się w stronę postoju taksówek.

- Marsden.

Wsiedli do taksówki. U Howarda widać było napięcie, oczy patrzyły dziko.

- Co on powiedział? - spytał Richard.

- Kto?

- Facet z urzędu imigracyjnego.

- Powiedział, że powinienem odnowić paszport, bo za miesiąc traci ważność.

W kinie mogłoby to prawdopodobnie wywołać śmiech. Ale nie u nich, nie w ich rzeczywistości. Zapadał zmierzch, Richard nagle zapragnął powiedzieć: „Nie będziesz żałował, że zobaczysz się z Tibbie”, ale nie mógł tego z siebie wydusić. Cokolwiek by powiedział, byłoby to nieadekwatne, powierzchowne, sztuczne.

- Jaki adres w Marsden, sir?

- Dom o nazwie Wyndhams. Pokieruję panem, jak dojedziemy do wioski.

Samochód Jessiki stał jeszcze na podjeździe obok garażu. Prawie wszystkie okna były oświetlone i ta jasność niezasłużenie łagodziła toporność domu. Richard zadzwonił. Szczęk zamka i pani Wood spojrzała na nich trochę niepewnie, jakby nie mogła się zdecydować, czy powinna ich wpuszczać. Hali za nią i schody były puste.

- Witam, pani Wood... Jak się ona czuje?

- Pan Ho war d!

- Jak się czuje?! - krzyknął Richard, ale ona wpatrywała się w Howarda, jakby tylko on tu stał. Z rękoma nerwowo ściskającymi gardło, powiedziała: - Zmarła, panie Howard.

- Nie...

- Dziś rano. - W jej głosie czuło się obawę i łzy.

- Umarła dziś rano.

- Nie - to zamykało wszystko. - Nie.

- Howard?

To Jessica ukazała się na schodach; była blada i patrzyła z niedowierzaniem. I wtedy z gabinetu wyszedł łysiejący, szczupły mężczyzna o surowych rysach. Wyglądał na prawnika. Za nim wyszedł inny, niższy. Ich kroki były energiczne, pewne siebie.

- Komandor Lawrence? Howard Lawrence?

- Tak, to ja.

- Jestem nadinspektorem Wydziału Specjalnego Policji Metropolitalnej. Mam nakaz aresztowania pana.

Howard gwałtownie odwrócił się do Richarda.

- Kłamca! - krzyknął osaczony. - Okłamałeś mnie!

- Nie.

- Dałeś słowo.

- I dotrzymałem go... przysięgam.

- Czekali na mnie, a ty o tym wiedziałeś.

ROZDZIAŁ CZWARTY


Tibbie pochowano w Marsden. John Wyatt odprawił mszę żałobną, prosząc o zbawienie duszy zmarłej w prawie pustym kościele, w obecności pielęgniarki, Taplowa i pani Wood. Jessiki nie było, ale Richard nie miał do niej pretensji. On i Howard pozostawali nieco z boku, ale czy słusznie? Howarda przywieźli samochodem policyjnym, który zatrzymał się przed głównym wejściem, a potem zaparkował pod zakrystią, by go stamtąd zabrać. W czasie nabożeństwa Howard siedział na jednej z tylnych ławek w nawie głównej i stał przy grobie, gdy odmawiano ostatnie modły. Nie opuszczali go dwaj anonimowi towarzysze.

Kwiaty i wieńce olśniewały urodą, aż wydawało się to niestosowne w ten posępny wrześniowy dzień. Gdy John Wyatt pokropił trumnę święconą wodą i rzucił garść ziemi do grobu, usłyszeli głuchy odgłos, jakby nowiutka trumna była pusta, a Tibbie nigdy nie istniała. Było coś przerażającego w tym odgłosie; tak jak we wzroku Richarda, odpychanym pogardliwym spojrzeniem stojącego po drugiej stronie grobu Howarda, pogodzonego ze śmiercią, ale nie z życiem, jakie go oczekiwało. Nagłówki gazet głosiły: ARESZTOWANIE OFICERA MARYNARKI. DRAMAT DOMU W SURREY...

John Wyatt złożył mszał. To już był koniec. „Idź, ziemio, do ziemi...” Mała grupa jakby opóźniała odejście. Howard odszedł pierwszy, krok w krok za nim eskorta. Przez chwilę Richard stał nieruchomo. Czas mijał, ale on rozpaczliwie nie mógł się z tym pogodzić, obszedł grób i ruszył za Howardem. Parę kroków przed samochodem zatrzymał się.

- Czy sądzisz, że pomagałem w zastawieniu pułapki na własnego brata?

Tylne drzwi samochodu były już otwarte i tylko czekano, aż Howard wsiądzie.

- Czy rzeczywiście tak uważasz?

Howard odwrócił się i rzucił Richardowi długie, nieruchome spojrzenie. Z bezlitosnym spokojem powiedział:

- To coś więcej, niż myślisz.

Jakiś cień przysłonił Richardowi sens tych słów.

- Coś więcej?

Wyraźnym, dźwięcznym głosem odbijającym się od kamiennych murów kościoła odpowiedział:

- Napisałem do ciebie.

Zadałeś mi pytanie w Steyrhofen - czytał w liście. - Jedno z wielu twoich pytań brzmiało, czy nikt nie ucierpiał z mojego powodu. A teraz ja mam pytanie: Czy nikt nie ucierpiał z Twojego powodu? Postaw je sobie sam. Wróć do czasów, gdy byłeś w lotnictwie, i zadaj je sobie, zaczynając od Rosalind. Jaką cenę musieli zapłacić inni za Twoje dobre intencje?

- Tyle w tym goryczy - stwierdził Daniel Somerset.

- To oczywiste, że jest zgorzkniały. Biorąc wszystko pod uwagę, wydaje się to zrozumiałe. Ale nawet w tych okolicznościach...

- Uważa, że go zawiodłem.

- A czy to prawda?

- Nie w tym znaczeniu, jak on myśli.

- Jak zatem?

- Nie jestem pewien - Richard rozpaczliwie zamachał ręką.

W mojej ocenie żaden z nas nie był tym, za kogo się uważał. Nie próbuję porównywać, ale ty także zostawiałeś ofiary...

- A czy zostawiałeś ofiary? - bezlitośnie spytał Daniel Somerset.

- Nic o tym nie wiem.


- To smutny list.

- Na przykład to: Czy płakałeś z powodu Tibbie? Nic o tym nie wiem. A jednak oczekiwałeś, że ze względu na nią podejmę ryzyko. A może to ty ryzykowałeś? Wszystko wskazuje na to, że używasz współczucia, by stawiać żądania innym. Richard przerwał czytanie.

- Gdyby udał się tam, gdzie zamierzał, oni także by go zawiedli.

- Zdajesz się być pewny tego.

- Gdyby sam tego nie przewidywał, nie wahałby się.

Czynnik psychologiczny nie odgrywał większej roli. Kiedyś, w przeszłości, może tak, gdy to sobie wmawiał, ale w rzeczywistości to było poszukiwanie czegoś innego.

- Wszyscy jesteśmy ułomni.

- Kiedyś wspomniał o szacunku i niedocenianiu go, ale to były tylko zastępcze słowa, użyte zamiast tego, na czym mu naprawdę zależało.

- A co to było?

Richard wzruszył ramionami.

- Może miłość? W Wyndhams jej brakowało. Zawsze się pragnie tego, czego nie mamy, jeśli nawet nie dla siebie, to dla innych.

- Bez względu na koszty?

Richard przełknął ślinę. Pomyślał o Howardzie i urazie, którą żywił do świata. Jak trudne musiało być dla niego to nieustanne zaczynanie od początku. I te niepewne chwile zadowolenia i straszne okresy pustki, kobiety, ryzyko i nieufność; i zamordowany okrutnie Portugalczyk, którego wspomnienie będzie z nim wiecznie.

- Uczono nas - odezwał się Daniel Somerset - nienawidzić grzechu i kochać grzesznika.

Richard poruszył się niecierpliwie. Oczekiwał czegoś więcej, nie chciał sloganów.

- Uczono nas również krytycznej oceny samych siebie. Zapewniam cię, że to gorzki list. I surowy. Zapamiętaj sobie jednak, że jeśli twój brat zdecydował się powrócić z tobą, to był to czyn całkowicie bezinteresowny. A to oznacza z pewnością miłość. Tylko w nieszczęściu był sobą i wiedział o tym.

Richard sięgnął po list.

- Ojciec uważa, że miał rację? O mnie?

Stary ksiądz milczał patrząc na kikut w podpiętym rękawie.

- Powiem ci tylko tyle, Richardzie, że po przeczytaniu tego listu nie uważam, by twój brat mylił to, co zrobił, z poczuciem obowiązku.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Francis Clifford Ciemna Strona Ksiezyca
Szmidt Robert J Ciemna strona księżyca
Clifford Francis Trzecia strona medalu (rtf)
DEREK PRINCE CIEMNA STRONA KSIEZYCA
Szmidt Robert J Ciemna strona księżyca
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli(1)
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli
Eugenika - ciemna strona postępu, Etnologia i antropologia, Antropologia polityczna
Ciemna strona szczepionek, archiwum roku 2015
150 lat walki z Darwinem, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
O bogu i wolności, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
10 punktów w sprawie antykoncepcji, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Ciemna strona grilla
2 I 2012 farmakoterapia ciemna strona farmakologii
Ciemna strona banana
Ciemna strona grilla
Rozmowy z satanistÄ…[1], CIEMNA STRONA CZŁOWIEKA

więcej podobnych podstron