ROBIN HOBB
Szalony Statek
część druga cyklu
tom II
(Przełożyła Ewa Wojtczak)
LATO
1. INTERLUDIUM
– To nie jest prawdziwe wężowisko – powiedziała do siebie Shreever.
Prawdziwe wężowiska gromadziły się świadomie wokół przywódcy, którego szanowały. Tutaj zaś wężyca dostrzegła kilku chaotycznie krążących osobników, przypadkową zbieraninę. Ona, Maulkin i Sessurea spotykali czasem takie stworzenia w pobliżu płynących na północ dostawców. Nie czuły żadnego związku z kłębowiskiem Maulkina; po prostu sunęły za tym samym źródłem pożywienia. Niemniej ich towarzystwo dawało pociechę. Niektóre osobniki czasami nawet błyskały inteligencją. Inne milczały, otępiałe, bezrozumne. Najgorsze z nich nie były wiele lepsze od głupich zwierząt. Tryskały jadem lub rzucały się z obnażonymi kłami na każdego, kto się zbliżył.
Troje pierwotnych przedstawicieli kłębowiska Maulkina mówiło niedużo więcej od nowo przybyłych. Problemem było znalezienie tematów, które nie pogłębiałyby ich rozpaczy. Zbyt długi post mógł każdemu pomieszać w głowie. Wężyca odgrywała pewne rytuały, aby utrzymać się w psychicznym zdrowiu. Codziennie na przykład przypomniała sobie o celu ich podróży. Płynęli na północ, ponieważ Maulkin uznał, że nadeszła właściwa pora. Na końcu podróży powita ich Ta, Która Pamięta. Dzięki niej odzyskają wszystkie wspomnienia. Ona pokaże im dalszą drogę.
– Ale jak to będzie? – mruknęła cicho do siebie.
– Co takiego? – spytał sennie Sessurea.
Byli blisko siebie w grupce sześciu drzemiących węży. Jedynie nocami obcy przypominali sobie o cywilizowanym zachowaniu i łączyli się zwojami niczym prawdziwe kłębowisko. Shreever postanowiła rozwinąć swą myśl.
– Kiedy już znajdziemy Tę, Która Pamięta, i wrócą nasze wspomnienia. Co się wtedy zdarzy?
Jej rozespany towarzysz westchnął.
– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, może wcale nie potrzebowalibyśmy szukać strażniczki wspomnień.
Spoczywający między nimi Maulkin nawet się nie poruszył. Z każdym dniem wyraźnie słabł. Shreever i Sessurea walczyli o jedzenie dla niego. Prorok nie chciał się bić o pokarm. Kiedyś, gdy złapał bezwładne ludzkie ciało, które prawie na niego spadło w Krainie Obfitości, oddał je jednemu z towarzyszących kłębowisku pozbawionych duszy węży. Wolał nie jeść, niż walczyć jak zwierzę. Cętki na jego skórze – niegdyś migotliwie połyskujące – teraz zmatowiały. Czasami co prawda przyjmował pożywienie od Shreever, lecz częściej odmawiał. Wężyca nie miała odwagi spytać, czy aby nie zamierza zarzucić również pogoni za dostawcą.
W grupce śpiących coś się poruszyło. Smukły jaskrawozielony wąż wysunął się spośród wężowiska i tęsknie wzniósł się w Kraj Niedostatku. Shreever i Sessurea wymienili znużone, lecz zaintrygowane spojrzenia. Na prawdziwą ciekawość zabrakło wężom sił. Zresztą poczynania ich bezdusznych towarzyszy rzadko miały sens. Wężyca zamknęła oczy.
Nagle usłyszała nad sobą niezwykłe, czyste nuty. Ktoś śpiewał. Każda nuta brzmiała przejmująco. To nie był świergot czy ryk, jakie potrafią wydawać z siebie wszystkie węże, lecz przepiękny radosny śpiew. Wężyca otworzyła oczy.
– Pieśń Prostoty – oznajmił chrapliwie Maulkin. Sessurea pokiwał głową. Wszystkie trzy łagodnie zafalowały ku szczytowi Krainy Obfitości i podniosły głowy w Kraju Niedostatku.
Tu w poświacie księżyca dostrzegły zielonego węża. Śpiewał. Ciężka grzywa na szyi zwisała mu luźno, paszczę otworzył szeroko. Wyraźne i słodkie słowa wydobywały się ze skrzeli stworzenia, które wcześniej wszyscy troje uznali za niemowę. Wąż wyśpiewywał werset po wersecie starą pieśń o prapoczątkach. W dawnych czasach słuchacze wtórowaliby mu w refrenie, wspólnie sławili dni cieplejszej Krainy Obfitości i migrujących ryb. Teraz nikt z trójki się nie odezwał. Słuchali błogosławieństwa i bali się je przerwać.
Pochłonięty pieśnią wąż wyglądał pięknie. Gdy śpiewał, jego gardziel to się rozszerzała, to napinała. Z rozdziawionej paszczy wydobywały się głębokie, bogate tony. W oczach miał pustkę, a mimo to wyśpiewywał najświętszą z pieśni. Maulkin skłonił głowę. Był wzruszony, pod wpływem emocji wzory na jego skórze się rozjarzyły. Jad Maulkina, kiedyś tak obfity i toksyczny, ledwie teraz połyskiwał na czułkach. Jedna kropla spadła i lekko podrażniła skórę Shreever. Na kilka minut noc wydała się wężycy jasna i ciepła od obietnic.
– Zachowaj swą moc – doradził przywódcy Sessurea smutnym tonem. – Jego muzyka jest piękna, lecz pozbawiona serca. Nie zdołamy go rozbudzić. Walcząc o jego duszę, siebie osłabiasz.
– Moja moc nie należy do mnie – odparł Maulkin. – Czasami wręcz się boję, że nie mam po co jej zachowywać.
Nadal słuchali zachwycającej pieśni. Zielony wąż śpiewał do księżyca. Powtórzył ostatni refren trzy razy. Kiedy czysto ciągnął końcową nutę, Shreever zauważyła wokół siebie inne węże. Gapiły się bezmyślnie, jakby czekały na jedzenie. Na horyzoncie widniała sylwetka dostawcy. Jutro cała grupa podąży za jego zapachem przez Krainę Obfitości. Łatwo go będzie dogonić.
Śpiewak nie zmienił pozy, nadal wpatrywał się w księżyc i ciągnął ostatnią cudowną nutę. Wreszcie pieśń się skończyła i zapanowało całkowite milczenie. Żadne słowa nie pasowały do tej niezwykłej chwili. Nagle Shreever zauważyła, że w grupie panuje jakieś zamieszanie. Niektóre węże spoglądały zaintrygowane, jak gdyby coś sobie przypomniały.
Maulkin ruszył do zielonego węża. Pobladła skóra przywódcy na moment błysnęła złotem, miedziane ślepia zapłonęły. Prorok owinął się wokół śpiewaka, skropił go odrobiną jadu, którą udało mu się wytworzyć, potem mocno uściskał.
Shreever usłyszała oburzony wrzask zielonego węża. Nie był to krzyk istoty inteligentnej, lecz pełen furii ryk przypartej do muru bestii. Przez chwilę dwa węże miotały się bezładnie. Shreever wraz z Sessurea skoczyła za nimi w dół, ku błotnistemu dnu. Gdy przywódca i śpiewak opadli, zmącony szlam przesłonił Krainę Obfitości.
– Maulkin się udusi! – krzyknęła zaniepokojona wężyca.
– Chyba, że zielony poszatkuje go wcześniej na kawałki – odparł ponuro Sessurea.
Rzucili się na pomoc, a ich grzywy wręcz napuchły od jadu. Shreever czuła, że inne węże są zdezorientowane. Niełatwo było przewidzieć ich reakcję. Możliwe, że się zjednoczą i zaatakują nas troje, pomyślała chłodno wężyca. Gdyby doszło do walki, wężowisko Maulkina nie miało szans na przeżycie.
Shreever szybko opadała obok Sessurei w wypełnioną drobinkami szlamu ciemność. Prawie natychmiast zaczęła się dusić. Doznanie było potwornie nieprzyjemne i każdą komórką swego ciała pragnęła uciec na czystsze wody. Nie była wszakże tępym zwierzęciem i potrafiła zapanować nad instynktami. Dotarła w pobliże wirującej wody. Owinęła się wokół walczących węży. Nozdrza miała zatkane mułem, więc nie potrafiła wyczuć, kogo ma przed sobą. Oczy także jej wypełniał piaszczysty szlam. Wypuściła mizerną chmurę jadu. Tylko tyle zdołała wytworzyć. Żywiła nadzieję, że nie oszołomi ani nie osłabi Sessurei. Zebrała wszystkie siły i starała się podnieść węże na czystą wodę, gdzie mogłyby swobodnie oddychać. Zorientowała się, że przepływa przez ławicę ryb. Tu i tam migotały kolorowe drobinki i smugi. Ktoś obok niej wypuścił obłok jadu. Kropelki przypaliły jej skórę, wywołały wizje. Pomyślała, że chyba znalazła się na dnie Krainy Obfitości. Pragnęła wypuścić dźwigany ciężar i wystrzelić w górę. Dusiła się, jednak uparcie ciągnęła w górę oba ciała.
Nagle wpłynęła w czystszą wodę. Ostrożnie uniosła powieki, potem rozdziawiła szeroko paszczę i skrzela. Od tej chwili wzrosła jej wrażliwość na mieszane trucizny unoszące się w wodzie. Skosztowała omdlałe echo niegdyś potężnego jadu Maulkina i słabsze toksyny Sessurei. Zielony wąż również wystrzelił krople jadu. Trucizna była gęsta i silna, prawdopodobnie wykorzystywał ją dotąd jedynie do ogłuszania ryb. Kontakt z nią okazał się nieprzyjemny, ale nie wprawił Shreever w oszołomienie. Po chwili wężyca napotkała spojrzenie Sessurei, który potrząsnął grzywą. Zielony wąż jeszcze przez chwilę słabo walczył, po czym znieruchomiał. Maulkin zdołał podnieść głowę.
– Traktujcie go łagodnie – rzekł. – Podczas starcia odezwał się do mnie. Początkowo tylko przeklinał, potem zapytał, jakim prawem na niego napadłem. Sądzę, że uda nam się go rozbudzić.
Shreever nie miała siły, by odpowiedzieć. Wraz z Sessureą całkowicie się skoncentrowali na unoszeniu znad zmąconego dna przywódcy i bezwładnego zielonego węża. Nagle jej towarzysz dostrzegł kamienny uskok. Trudno było się nań dostać, a jeszcze trudniej przenieść tam balast. Maulkin nie był bardziej pomocny niż gęsty splot wodorostów, a zielony nadal nie odzyskał przytomności. Wreszcie węże spoczęły na twardym podłożu. We troje trzymali ciągle między sobą obcego, który w każdej chwili mógł odzyskać świadomość. Kilka innych węży odkryło miejsce ich pobytu. Przypatrywały im się z oddali. Może były głodne. Z drżeniem odrazy Shreever zastanowiła się, czy myślą o jedzeniu. Co zrobiłyby, widząc, jak kłębowisko Maulkina pożera zielonego? Czy zażądałyby porcji dla siebie? Bała się ich.
Przywódca wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Jego zmęczenie zdradzał okropny, ciemnobrązowy odcień skóry. A jednak prorok się nie poddawał; wciąż masował zielonego węża własnymi zwojami i namaszczał go maleńkimi kropelkami jadu, których wytworzenie kosztowało zapewne sporo siły.
– Kim jesteś? – pytał bezwładne stworzenie. – Prawdopodobnie byłeś kiedyś minstrelem, i to doskonałym. Kiedyś pamiętałeś tysiące melodii i słów pieśni. Sięgnij do pamięci. Zdradź mi swoje imię. Chcę poznać tylko twoje imię, nic więcej.
Wężyca miała stuprocentową pewność, że wysiłki przywódcy są daremne. Zielony wąż chyba nawet nie był przytomny. Jak długo prorok zamierza go cucić? Jeśli wyczerpie resztki sił, czy zdołają jutro dogonić dostawcę? Tak, tak, upór Maulkina może całej grupie odebrać ostatnią szansę na przetrwanie.
– Tellur – mruknął w końcu zielony. Jego skrzela przez moment trzepotały. – Nazywam się Tellur. – Potężny dreszcz przebiegł przez całą długość jego ciała. Nagle wąż się przekręcił i przytulił do Maulkina, jakby się obawiał, że zniesie go silny prąd. – Tellur! – krzyknął głośno. – Tellur. Tellur! Jestem Tellur. – Zamknął oczy i spuścił głowę. – Tellur – wymamrotał cicho. Był straszliwie wyczerpany.
Shreever próbowała rozniecić w sobie poczucie triumfu. A więc Maulkin rozbudził jednego węża! No tak, ale na jak długo? Czy zielony pomoże im w poszukiwaniach Tej, Która Pamięta? A może nadal będzie myślał tylko o jedzeniu?
Krąg innych węży przysunął się bliżej. Shreever dostrzegła, że Sessurea kręci się z pozornym znużeniem. Wiedziała, że w ten sposób czyni przygotowania do bitwy. Podniosła głowę i usiłowała potrząsnąć grzywą. Maleńkie drobinki cennego jadu spłynęły do jej czułków. Starała się powieść po nieprzyjaciołach złowrogim spojrzeniem. Żaden nie zareagował. Nagle od grupy oderwał się największy z węży – masywny stwór w kolorze kobaltowym. Był o jedną trzecią dłuższy od Sessurei i dwa razy od niego tęższy. Z podniesionej grzywy strzelały w wodę kropelki toksyn. Nagle odrzucił głowę i igiełki grzywy stanęły prawie na sztorc.
– Kelaro! – ryknął olbrzym. – Mam na imię Kelaro! – Jego szczęki pracowały intensywnie. Połykał rozpuszczone toksyny, skrzelami wypływała woda. – Pamiętam – obwieścił z dumą. – Jestem Kelaro! – Na jego wrzask niektóre z węży prysnęły na boki niczym spłoszone ryby. Inne pozostały obojętne. Kobaltowy odwrócił głowę i przyjrzał się uważnie jednemu z grupy, pokrytemu bliznami szkarłatnemu wężowi. – A ty jesteś Sylic. Mój przyjaciel Sylic. Kiedyś stanowiliśmy część kłębowiska Xecresa. Xecres... Co się z nim stało? Co się stało z Xecresem? Gdzie się podziali inni z naszego wężowiska? – Niemal gniewnie podpłynął do szkarłatnego, który gapił się na niego pustymi, szeroko otwartymi ślepiami. – Syliku, wiesz, gdzie jest Xecres?
Bezmyślne spojrzenie Sylika wzbudziło w kobaltowym wściekłość. Kelaro owinął się wokół towarzysza, ściskając go niczym wieloryba, którego zamierzał utopić i pożreć. Na szczęście cofnął krawatkę nabrzmiałą od trucizny. Objętych przyjaciół otaczały chmury toksyn.
– Gdzie jest Xecres, Syliku? – powtórzył pytanie olbrzym, a ponieważ szkarłatny wyrywał się z jego uścisku, objął go jeszcze mocniej. – Syliku! Powiedz mi swoje imię. Powiedz: „Jestem Sylic!”. Powiedz!
– On go zabije – szepnął przerażony Sessurea.
– Zostaw ich – zatrąbił cicho Maulkin. – Niech się stanie, co ma się stać. Jeśli Sylic się nie rozbudzi, lepiej żeby umarł. Tak jak my wszyscy.
Mówił z taką rezygnacją, że Shreever przeszedł dreszcz strachu. Nagle usłyszała nieznany głos, piskliwy i zadyszany.
– Sylic. Nazywam się Sylic. – Szkarłatny słabo walczył z Kelarem, który nagle rozluźnił uścisk, choć nie wypuścił towarzysza z objęć.
– Co się stało z Xecresem?
– Nie wiem. – Sylic z wyraźnym trudem przekształcał myśli w słowa. – Chyba zapomniał siebie. A później pewnego ranka zbudziliśmy się i odkryliśmy, że odszedł. Opuścił kłębowisko. Po jego zniknięciu inne węże również zaczęły zapominać, kim są. – Impulsywnie potrząsnął głową i z postrzępionej grzywy wystrzeliły kropelki toksyn. – Jestem Sylic! – powtórzył gorzko. – Sylic samotny! Sylic bez wężowiska!
– Nie, nie, to nieprawda. Jesteś Sylic z wężowiska Maulkina. A ty jesteś Kelaro z wężowiska Maulkina. Jeśli tylko zechcecie.
Przywódca zdołał przemówić silnym głosem. Nawet jego wzorzysta skóra błysnęły na krótką chwilę złotem. Kelaro podpłynął bliżej. Nadal lekko ściskał przyjaciela. Oczy miał ogromne, czarne, lecz połyskiwały w nich srebrne iskierki. Uroczyście skłonił grzywiastą głowę.
– Maulkinie. – Podpłynął na skalny uskok, ciągnąc za sobą przyjaciela. Powoli, starając się nikogo nie urazić, splótł się z Sessureą, Shreever i prorokiem. – Kelaro z wężowiska Maulkina pozdrawia wszystkich.
– I Sylic z wężowiska Maulkina – powtórzył za nim szkarłatny.
Kiedy wreszcie ułożyli się do odpoczynku, Sessurea zauważył:
– Skoro chcemy dopaść dostawcę, nie możemy spać zbyt długo.
– Możemy spać tak długo, aż będziemy gotowi do męczącej drogi – poprawił go Maulkin. – Zresztą skończyliśmy z dostawcami. Od tej pory zaczniemy polować, jak przystało wężom. Silne kłębowiska nie są zależne od niczyjej szczodrości. I poszukamy Tej, Która Pamięta. Otrzymaliśmy ostatnią szansę. Nie wolno nam jej zmarnować.
2. WYBÓR SERILLI
Wspaniale wyposażona kabina była zamknięta i duszna od dymu. Serilli kręciło się w głowie, jej żołądek nadal buntował się przeciwko kołysaniu statku. Od bezustannego chybotania bolał każdy staw. Nigdy nie była dobrym marynarzem, nawet w młodości. Od tamtego czasu spędziła wiele lat w pałacu satrapy i zupełnie odwykła od podróży. Żałowała, że nie wybrali lepszego i szybszego statku, lecz satrapa nalegał na korab ogromny, w pełni zaopatrzony we wszystko, czego potrzebował władca i jego świta. Wypłynęli znacznie później, niż planowali, ponieważ mnóstwo czasu zajęły przeróbki wnętrza, szczególnie powiększanie kwater. Serilla słyszała, że robotnicy portowi straszliwie narzekali. Mówili coś o balaście i stabilności. Nie rozumiała wtedy ich niepokojów, teraz wszakże obarczała właśnie te przeróbki winą za obrzydliwe kołysanie statku. Na pocieszenie przypomniała sobie po raz kolejny, że z każdą chwilą jest bliżej Miasta Wolnego Handlu.
Teraz już prawie nie pamiętała, z jaką niecierpliwością oczekiwała na rejs. Całymi dniami przepakowywała bagaże. Wybierała stroje, odrzucała je i ponownie wybierała. Nie chciała wyglądać ani niemodnie, ani dwuznacznie. Nie chciała wyglądać ani młodo, ani staro. Pragnęła zaprezentować się jako kobieta mądra i stateczna, a równocześnie atrakcyjna. W końcu zdecydowała się na szaty proste i skromnie skrojone, ale kunsztownie haftowane jej własną ręką. Nie miała biżuterii. Zgodnie z tradycją, Towarzyszka Serca posiadała i nosiła jedynie klejnoty otrzymane od swego władcy. Stary satrapa dawał jej tylko księgi i zwoje, Cosgo natomiast nigdy niczego jej nie ofiarował, chociaż wybrane przez siebie Towarzyszki obwieszał mnóstwem świecidełek; niektóre dziewczyny przypominały ciastka lśniące od okruszków wielobarwnego lukru. Serilla starała się nie przejmować faktem, że stanie przed Kupcami z Miasta Wolnego Handlu pozbawiona ozdób. Nie zamierzała czarować ich biżuterią. Płynęła, by nareszcie poznać krainę i ludzi, o których uczyła się prawie całe życie. Wcześniej na żadne zdarzenie nie oczekiwała z takim podnieceniem – na pewno nie od dnia, w którym stary satrapa zaoferował jej godność Towarzyszki Serca. Modliła się, by wizyta w Mieście Wolnego Handlu odmieniła jej los.
Teraz trudno jej było marzyć. Nigdy nie czuła się tak podle. Nie pasowała do tego statku. W Jamaillii zawsze potrafiła się odizolować od poniżających praktyk uprawianych na dworze Cosga. Odkąd młody satrapa zaczął zmieniać wszelkie przyjęcia w celebrację obżarstwa i lubieżności, po prostu przestała brać w nich udział. Na pokładzie statku nie sposób było jednakże uciec przed ekscesami. Jeśli chciała jeść, musiała uczestniczyć w posiłku satrapy. Gdy zdecydowała się opuścić kajutę, wyjść na pokład i zaczerpnąć świeżego powietrza, narażała się na ordynarne uwagi marynarzy z chalcedzkiej załogi. Nigdzie nie mogła się ukryć.
Satrapa Cosgo i Towarzyszka Kekki leżeli na ogromnej otomanie w kwaterach władcy. Oboje byli prawie nieprzytomni od ziół rozkoszy i dymu. Kekki jęknęła kiedyś, że tylko w takim stanie nie ma nudności. Serilla była osobą taktowną, więc nie zapytała młodziutkiej Towarzyszki, czy nie jest przypadkiem w ciąży. Nieraz się zdarzało, że panujący satrapa miał potomka z jedną z Towarzyszek Serca, choć nikt tego nie popierał. Dzieci z takich związków tuż po urodzeniu oddawano w służbę Sa. Późniejsi kapłani i kapłanki nigdy nie poznawali imion rodziców. Tylko z legalną małżonką władca mógł spłodzić dziedzica. Cosgo jednakże jeszcze nie wybrał sobie żony i Serilla wątpiła, czy kiedykolwiek ożeni się z własnej woli. Ale wielmoża na pewno go do tego zmuszą.
O ile pożyje wystarczająco długo. Popatrzyła na niego. Leżał na nieprzytomnej Kekki i chrapał. Inna Towarzyszka Serca, także oszołomiona narkotykami, zajmowała poduszki u jego stóp. Głowę odrzuciła w tył, ciemne włosy miała w nieładzie, spod zmrużonych powiek błyskały białka oczu. Co jakiś czas kurczowo zaciskała palce. Patrząc na nią, Serilla czuła odrazę.
Jak do tej pory cały rejs był jednym długim pasmem biesiad i rozrywek, po których następowały okresy zamroczenia. Później Cosgo przywoływał uzdrowicieli, którzy podawali mu leki pobudzające; po nich władca znowu był głodny rozkoszy, więc organizował uczty. Możni szlachcice towarzyszący w podróży satrapie również nie stronili od przyjemności, z wyjątkiem kilku, którzy pod pretekstem choroby morskiej często pozostawali w kajutach.
Wielu chalcedzkich szlachciców płynęło z Cosgiem na północ. Ich łodzie otaczały flagowy statek satrapy. Możni chętnie zasiadali z władcą do kolacji. Kobiety, które wieźli ze sobą, przypominały niebezpieczne zwierzęta, rywalizujące o względy ich zdaniem najpotężniejszych mężczyzn na świecie. Przerażały Serillę. A jakie polityczne dyskusje toczyły się podczas posiłków! Chalcedzcy szlachcice nakłaniali Cosga, by wykorzystał okazję i na przykładzie Miasta Wolnego Handlu pokazał, iż nie będzie tolerować nieposłuszeństwa i buntu. Powinien Kupców potraktować ostro. Chalcedczycy wzbudzali w satrapie zarówno poczucie pewności siebie, jak i – zdaniem Serilli zupełnie nieuzasadnionego – gniewu. Przestała się w końcu odzywać, każdą bowiem jej wypowiedź zagłuszały rechoty lub szyderstwa. Ostatniej nocy władca wprost kazał jej milczeć, „tak jak przystoi Towarzyszce Serca”. Na myśl o tej publicznej zniewadze ciągle jeszcze ogarniała ją wściekłość.
Chalcedczyk, który dowodził statkiem satrapy, chętnie przyjął wina ofiarowane przez Cosga, lecz pogardzał towarzystwem młodego władcy. Wymawiał się odpowiedzialną funkcją, choć Serilla dostrzegała w jego oczach skrywane lekceważenie. Im bardziej satrapa starał się wywrzeć na nim wrażenie, tym bardziej kapitan go ignorował. Cosgo próbujący naśladować dumny krok i pewność siebie Chalcedczyka był doprawdy żałosny. Serilla odczuwała niemal ból, widząc, jak Towarzyszki Serca (najczęściej Kekki) zachęcają go do tego dziecinnego postępowania. Ostatnio władca obrażał się, ilekroć ktoś niedokładnie wykonał jego rozkazy. Zachowywał się jak rozkapryszony smarkacz. Nic nie sprawiało mu przyjemności. Wziął ze sobą na pokład błaznów i muzyków, ale szybko się nimi znudził. Najdrobniejszy sprzeciw wobec jego woli wyzwalał steki przekleństw lub napady złości.
Serilla westchnęła. Przez chwilę chodziła po kajucie władcy, potem przystanęła i zaczęła się bawić frędzlami haftowanego obrusa. Zmęczonym ruchem odsunęła lepkie od brudu naczynia. Usiadła przy stole i czekała. Czemu satrapa wezwał ją do siebie? Podobno potrzebował rady. Nie mogła wyjść, póki jej nie odprawi.
Długo starała się wybić mu z głowy tę podróż, lecz Cosgo się uparł. Podejrzewał, że Serilla pragnie sama popłynąć do Miasta Wolnego Handlu. Miał zresztą rację. Wolałaby się wybrać tam sama, szczególnie wyposażona w uprawnienia do podejmowania decyzji w sprawie terenów, które znała o wiele lepiej niż on. Niestety, satrapa nie chciał się z nikim dzielić władzą. Postanowił, że wtargnie do zbuntowanej osady w całej okazałości swej potęgi i chwały. Jego celem było zastraszenie Kupców, przywołanie ich do posłuszeństwa i przypomnienie, że rządzi nimi z łaski Sa. Nie mieli prawa podawać w wątpliwość jego zwierzchnictwa.
Serilla do ostatniej chwili była przekonana, że Rada Szlachetnie Urodzonych wyperswaduje Cosgowi udział w rejsie, i szczerze się zdumiała, gdy możni poparli pomysł władcy. Chalcedzcy sojusznicy również zachęcali go do podróży. Satrapa, zanim rozpoczął przygotowania do drogi, spędził z nimi wiele nocy na pijaństwie. Słyszała ich przechwałki, obietnice i zapewnienia o poparciu. Pamiętała ich słowa: „Niech nasz satrapa pokaże ważniakom z Miasta Wolnego Handlu, kto rządzi Jamaillią”. Książę Yadfin i jego najemnicy przekonywali, że Cosgo nie musi się obawiać „buntowników i wichrzycieli”. Odgrażali się, że w razie powstania przeciw prawowitemu władcy przypomną batem, dlaczego te ziemie nazywane są Przeklętymi Brzegami. Jeszcze teraz Serilla czuła gniew. Czyżby satrapa naprawdę nie rozumiał, że Chalcedczycy zrobili z niego przynętę? Prowokując Pierwszych Kupców do zabicia władcy, możni otrzymają pretekst, który pozwoli im splądrować i zniszczyć kupiecką osadę.
Wielkim powolnym statkiem flagowym płynęło – prócz Cosga – grono Towarzyszek Serca, tłum służących oraz sześciu szlachciców (którym satrapa nakazał uczestnictwo w rejsie) wraz z niewielkimi orszakami. Statkowi władcy towarzyszyły mniejsze łodzie, zapchane obiecującymi młodszymi synami ze szlacheckich domów. Cosgo zwabił ich perspektywą nadania ziemi w Mieście Wolnego Handlu. Na próżno Serilla protestowała, argumentując, że jeśli władca przybędzie z ewentualnymi osadnikami, jeszcze bardziej obrazi Pierwszych Kupców. Uprzytomniła sobie wówczas, że Cosgo nigdy nie traktował poważnie ani jej, ani jej wiedzy.
Sprawę pogarszały wojenne galery załadowane uzbrojonymi po zęby chalcedzkimi najemnikami. Okrętów było siedem. Oficjalnie miały chronić władcę i jego orszak przed piratami, od których aż się roiło na wodach Kanału Wewnętrznego. Dopiero podczas rejsu Serilla odkryła, że galery mają pomóc Cosgowi w demonstracji siły. Napadały na każdą piracką osadę i łupiły ją bezlitośnie. Wszelkie bogactwa i niewolnicy zdobyci w trakcie najazdu trafiały na łodzie młodych szlachciców, którzy dzięki nim chcieli sobie wyrównać koszty misji dyplomatycznej. Satrapa uważał, że młodsi synowie możnych rodzin poprzez udział w tych pacyfikacjach powinni udowodnić swoją przydatność. Chciał sprawdzić, czy są godni jego względów.
Był wyjątkowo dumny z tego pomysłu. Serilla w kółko wysłuchiwała, jak wyliczał korzyści.
– Po pierwsze, mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu uwierzą, że moje galery patrolowe rzeczywiście walczą z piratami. Niewolników weźmiemy jako dowód. Po drugie, na buntowniczej osadzie na pewno zrobi wrażenie potęga moich sojuszników i Kupcy dobrze się zastanowią, czy warto się sprzeciwiać tak silnemu władcy. Po trzecie, skarbcowi zwróci się koszt mojej wyprawy. Po czwarte, przejdę do legendy. Który inny satrapa potrafił wziąć sprawy w swoje ręce i poprawić trudną sytuację polityczną? Czy któryś miał tyle śmiałości?
Serilla przewidywała dwie wersje przyszłości i nie umiała zdecydować, która z nich jest gorsza i bardziej niebezpieczna. Chalcedczycy mogą zabrać Cosga do swojej krainy, zatrzymać go tam jako zakładnika, a później uczynić marionetkowym władcą. Albo – podczas nieobecności młodziutkiego satrapy – arystokracja Jamaillii przejmie władzę w stolicy... Serilla z goryczą uznała obie perspektywy za równie możliwe i groźne. Czasem, tak jak dzisiejszego wieczoru, rozważała, czy w ogóle kiedykolwiek zobaczy upragniony cel podróży. Właściwie... najemnicy chalcedzcy dowodzący statkami mieli nad pasażerami pełną władzę. Gdyby kapitanowie zechcieli zabrać Cosga prosto do Chalced, satrapa wraz ze swoim orszakiem nie zdoła im przeszkodzić. Oby Chalcedczycy uznali rejs do Miasta Wolnego Handlu za korzystny i priorytetowy. Przysięgła sobie, że gdy tam dotrze, postara się zniknąć. Niestety, nie wymyśliła jeszcze sposobu ucieczki.
Spośród starych doradców tylko dwóch próbowało wyperswadować satrapie pomysł wyprawy. Pozostali z aprobatą kiwali głowami. Przyznawali, że rządzący władcy nigdy nie podróżowali, lecz zachęcali Cosga do rejsu. Przypochlebiali się i nazywali go mądrym, a jednak żaden nie zaoferował swego towarzystwa. Obrzucili go darami i prawie wepchnęli na statek. Popłynęli z nim – i to niechętnie – jedynie ci, którym rozkazał. Na nieszczęście władca nie dostrzegał oznak niebezpieczeństwa, choć powinien podejrzewać spisek mający na celu usunięcie go z Jamaillii. Gdy dwa dni temu Serilla ośmieliła się opowiedzieć o swoich troskach, satrapa najpierw strasznie z niej szydził, potem zaś się rozgniewał.
– Wykorzystujesz moje lęki, kobieto! Dobrze wiesz, że mam słabe nerwy! Chcesz mi zrujnować zdrowie. Zamilcz! Wynoś się do swojej kajuty i pozostań tam, póki cię nie wezwę.
Na to wspomnienie Serilli policzki spłonęły szkarłatem. Satrapa zmusił ją do posłuszeństwa i odesłał z kwatery pod eskortą dwóch chalcedzkich marynarzy. Wprawdzie żaden jej nie tknął, ale swobodnie gawędzili o zaletach jej ciała i wykonywali nieprzyzwoite gesty. Kiedy dotarta do kajuty, natychmiast zamknęła za sobą lichy zatrzask i podsunęła pod drzwi kufer z ubraniami. Na kolejne wezwanie Cosga czekała przez cały dzień. Stanęła przed nim, a wtedy spytał, czy dostała wystarczającą nauczkę. Wziął się pod boki i rechotał, czekając na odpowiedź. W stolicy nie odważał się przemawiać do niej takim tonem. Spuściła oczy i cicho przytaknęła. Uznała, że najmądrzej będzie okazać pokorę, choć w głębi duszy aż kipiała z wściekłości.
Rzeczywiście dostała wówczas nauczkę. Odkryła, że satrapa coraz bardziej się stacza. Przedtem po prostu lubił się zabawić, teraz zaś zmieniał się w degenerata. Po raz kolejny postanowiła, że przy pierwszej okazji ucieknie. Nie była mu nic dłużna! Jej sumienie niepokoiła jedynie lojalność wobec satrapii, ale cóż... Jedna krucha istota (czyli ona) nie zdoła powstrzymać świata przed upadkiem.
Od tamtego czasu Cosgo łypał na nią niczym polujący kot i wyraźnie czekał na byle prowokację z jej strony. Serilla usilnie starała się nad sobą panować, choć równocześnie nie chciała się wydać władcy zbyt służalcza. Zaciskała szczęki, po czym odpowiadała z szacunkiem i grzecznie... Lecz przede wszystkim próbowała go unikać. Kiedy wezwał ją dziś wieczorem, obawiała się kolejnego starcia. Błogosławiła fanatyczną zazdrość Kekki. Gdy Serilla wchodziła do kajuty satrapy, dziewczyna z całych sił usiłowała przyciągnąć jego uwagę. I trzeba przyznać, że dobrze sobie radziła. A Cosgo i tak był teraz nieprzytomny.
Kekki okazała się istotą zupełnie pozbawioną wstydu. Została Towarzyszką Serca dzięki znajomości chalcedzkiego języka i zwyczajów. Wyraźnie przyswoiła sobie najgorsze z nich. W Chalced kobieta cieszyła się władzą tylko poprzez mężczyznę, którego zdołała urzec. Dlatego też Kekki bezwzględnie walczyła o Cosga. Serilla uważała jej postępowanie za gruby błąd, sądziła bowiem, że satrapa szybko się znudzi natrętną kochanką. Niebawem zapewne się jej pozbędzie. Byle tylko zabawiała swego władcę aż do Miasta Wolnego Handlu.
Nagle młody satrapa otworzył jedno oko. Serilla nie odwróciła wzroku. Wątpiła, czy Cosgo jest świadom jej obecności.
Niestety, bardzo się co do niego pomyliła.
– Chodź tutaj – rozkazał.
Ruszyła po grubym dywanie, zręcznie omijając leżące na ziemi ubrania i naczynia. Zatrzymała się w odległości ramienia od otomany satrapy.
– Wezwałeś mnie na konsultację, Wielki Panie? – zapytała zgodnie z wymaganiami protokołu.
– Chodź tutaj! – powtórzył, palcem wskazując miejsce tuż przy sobie na otomanie.
Nie zamierzała siadać tak blisko niego. Nie pozwalała jej na to duma.
– Po co? – spytała.
– Ponieważ jestem satrapą i ci rozkazuję! Nie muszę ci podawać żadnych dodatkowych powodów. – Usiadł prosto i odepchnął Kekki. Dziewczyna jęknęła płaczliwie.
– Nie jestem służącą – zauważyła Serilla. – Jestem Towarzyszką Serca. – Wyprostowała się i wyrecytowała: – „Ażeby pochlebstwami nie przewracały mu w głowie próżne kobiety, ażeby jego próżności nie łechtali ludzie szukający jedynie korzyści dla siebie, pozwól mu wybrać Towarzyszki Serca, które zasiądą obok niego. Nie będą się one nad niego wywyższać, nie będą się też przed nim płaszczyły, lecz niech przemawiają otwarcie, mądrze doradzając satrapie w szczegółowych sprawach, na których się znają. Władca nie powinien żadnej z nich faworyzować. Nie powinien wybierać kobiet z powodu ich urody czy też przymilności. Towarzyszka nie ma go chwalić, lecz wyrażać szczerze swe opinie, a w razie konieczności wprost się z nim nie zgadzać. Nie może się obawiać udzielania mu rad, które zawsze niech będą szczere i płyną z serca...”.
– Zamknij się wreszcie! – krzyknął Cosgo.
Serilla umilkła, choć wcale nie z powodu jego rozkazu. Nie ruszyła się z miejsca. Przez moment milcząco oceniał ją wzrokiem. Wtem w jego oczach zapaliły się osobliwe iskierki rozbawienia.
– Jesteś taka naiwna! Taka pewna siebie! Wydaje ci się, że słowa cię ochronią? Towarzyszka Serca! – Prychnął z pogardą. – Odpowiedni tytuł dla kobiety, która boi się być kobietą. – Oparł się na brzuchu Kekki niczym na poduszce. – Mógłbym cię wyleczyć z kompleksów. Mógłbym cię oddać majtkom. Pomyślałaś o tym? Kapitan jest Chalcedczykiem. Pomyśli, że pozbywam się kochanki, która przestała mnie zadowalać. – Przerwał. – Może nawet wychędożyłby cię pierwszy. A później podarował swoim ludziom.
Serilla poczuła suchość w ustach. Uprzytomniła sobie, że młody satrapa może spełnić swe pogróżki. Był zdolny do takiego okrucieństwa. Zanim ekspedycja wróci do Jamaillii, minie kilka miesięcy. Czy ktoś zapyta, co się z nią stało? Nie, nikt. Nikt z przebywających na pokładzie szlachciców nie będzie się narażał na gniew władcy. A niektórzy pewnie by stwierdzili, że zasłużyła sobie na taki los.
Nie miała wyjścia. Jeśli raz się ugnie przed Cosgiem, jej poniżenie nigdy się nie skończy. Gdy zareaguje lękiem na groźbę, satrapa będzie ją wiecznie dręczył. Zrozumiała, że jej jedyną nadzieją jest sprzeciw.
– Zrób to – oświadczyła chłodno. Wyprostowała się z dumą. Czuła, jak serce łomocze jej w piersi. Cosgo nie rzucał pogróżek na wiatr. Rzeczywiście mógł ją oddać marynarzom. Załogę statku stanowili wielcy, nieokrzesani Chalcedczycy. Kobiety, które im służyły, miewały posiniaczone twarze i poruszały się nieco chwiejnie. Serilla podejrzewała, co im się przydarzało, choć do jej uszu nie dotarły żadne plotki. Mężczyźni z Chalced traktowali kobiety niewiele lepiej niż bydło. Modliła się, żeby satrapa wycofał groźbę.
– Doskonale zatem. – Wstał, zatoczył się, po czym zrobił dwa niepewne kroki ku drzwiom.
Nogi ugięły się pod Serillą. Zacisnęła szczęki, starając się zapobiec drżeniu ust. Wiedziała, że przegrała. Odważnie wykonała ruch i przegrała. Sa, pomóż mi! – zatkała w duszy. Bała się, że zemdleje. Zamrugała, pragnąc powstrzymać łzy. Cosgo na pewno blefował. Nie zrobi tego! Nie ośmieli się!
Władca przystanął. Stracił równowagę, czy się zawahał? Nie wiedziała.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – Uśmiechnął się z drwiną. – Wolisz puszczać się z nimi, niż spróbować zadowolić mnie? Dam ci chwilę na zastanowienie. Podejmij decyzję.
Ofiarował jej ostatnią szansę. Uznała to za wyjątkowe okrucieństwo. Chciała się rzucić na kolana i błagać o łaskę. Nie ruszyła się jednak, bo wiedziała, że satrapa nie zna pojęcia łaski. Przełknęła ślinę. Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że władca we właściwy sposób zrozumie jej milczenie.
– Bardzo dobrze. Pamiętaj, Serillo, że sama dokonałaś wyboru. Mogłaś zostać ze mną.
Otworzył drzwi. Za nimi stał marynarz. Za drzwiami Cosga zawsze czuwał któryś z marynarzy. Serilla podejrzewała, że kapitan rozkazał pilnować młodego satrapy. Cosgo oparł się o framugę i poklepał marynarza przyjaźnie po ramieniu.
– Dobry człowieku, zanieś wiadomość kapitanowi. Postanowiłem mu podarować jedną z moich kobiet. Zielonooką. – Odwrócił się chwiejnie i uśmiechnął do Serilli. – Ostrzeż go, że pani ta ma dość przykre usposobienie, a mimo to znajdzie w niej słodką klaczkę. – Zmierzył ją lubieżnym wzrokiem od góry do dołu i jego wargi wykrzywił okrutny uśmieszek. – Niech przyśle po nią kogoś.
3. WIEŚCI
Althea westchnęła nagle i odsunęła się od stolika tak gwałtownie, że Malta mimowolnie zrobiła długą kreskę piórem. Dziewczynka obserwowała ciotkę, która przetarła oczy i odeszła od stolika zarzuconego rachunkami.
– Muszę wyjść – oznajmiła.
Ronica właśnie weszła do pokoju z koszem ciętych kwiatów w jednej ręce i dzbanem wody w drugiej.
– Doskonale cię rozumiem – przyznała. Nalała wody do wazonu i zaczęła układać w nim kwiaty, tworząc bukiecik ze stokrotek, hiacyntów, róż i liści paproci. – Księgowanie naszych długów nie jest wesołym zajęciem. Nawet ja muszę co kilka godzin odpoczywać... Jeśli masz ochotę popracować na dworze, trzeba zadbać o grządki kwiatowe przy frontowych drzwiach.
Althea niecierpliwie potrząsnęła głową.
– Muszę pójść do miasta. Przejdę się, odwiedzę przyjaciół. Wrócę przed kolacją. – Widząc, jak matka marszczy brwi, dorzuciła: – Potem zajmę się rabatką. Obiecuję!
Ronica zacisnęła wargi i nic już nie powiedziała. Malta odprowadzała Altheę wzrokiem niemal do samych drzwi. Nagle spytała ciekawie:
– Zamierzasz się znowu spotkać z tą jubilerką?
– Może – odparła ciotka spokojnie, lecz dziewczynka usłyszała w jej głosie powstrzymywaną irytację.
Babcia mruknęła, jakby zamierzała przemówić. Althea odwróciła się do niej i spytała ze znużeniem:
– No co?
Ronica Vestrit lekko wzruszyła ramionami. W rękach nadal trzymała kwiaty.
– Nic. Po prostu wolałabym, żebyś nie spędzała z nią tak dużo czasu. I nie tak otwarcie. Wiesz przecież, że twoja przyjaciółka nie pochodzi z naszego miasta. Niektórzy mówią, że nie jest lepsza od Nowych Kupców.
– Jak słusznie zauważyłaś, Amber jest moją przyjaciółką – odparła stanowczo Althea.
– Podobno nielegalnie pomieszkuje na żywostatku Ludlucków. Biedny „Paragon” nigdy nie był przy zdrowych zmysłach, a twoja Amber tak mu pomieszała w głowie, że dostał szału i przegonił wysłanych przez rodzinę ludzi, którzy mieli ją wyrzucić. Zagroził, że jeśli spróbują wejść na pokład, powyrywa im ręce ze stawów. Wyobrażasz sobie chyba, jak paskudnie się poczuła Amis. Kupcowa od lat stara się nie zbrukać dobrego imienia Ludlucków skandalami. A z winy twojej przyjaciółki odżyły dawno zapomniane opowieści o „Paragonie”, który zwariował i wybił w pień całą swoją załogę. Amber nie powinna się mieszać w sprawy Pierwszych Kupców.
– Matko – mruknęła jej córka, tracąc powoli cierpliwość – historia „Paragona” nie jest wcale taka prosta. Jeśli chcesz, opowiem ci ją ze szczegółami, lecz później. Kiedy w pokoju zostaną sami dorośli.
Malta natychmiast napadła na ciotkę.
– Jubilerka ma w Mieście Wolnego Handlu zastanawiającą reputację – warknęła. – Och, wszyscy przyznają, że jest cudowną artystką, ale cóż... artystów powszechnie uważa się za dziwaków. Amber żyje z kobietą, która przebiera się za mężczyznę i tak samo się zachowuje. Wiedziałaś o tym, ciociu?
– Jek pochodzi z Królestwa Sześciu Księstw albo z jakiegoś innego barbarzyńskiego kraju – tłumaczyła Althea. – Nie różni się od tamtejszych kobiet. Dorośnij wreszcie, Malto, i przestań słuchać podłych plotek.
– Zwykle tego typu gadki puszczam mimo uszu. Chyba że bohaterem opowieści staje się ktoś z naszej rodziny. Wiem, że niezbyt wytwornie jest dyskutować o tak intymnych kwestiach, powinnaś jednak wiedzieć, że zdaniem niektórych osób odwiedzasz jubilerkę z tego samego powodu. Aby z nią sypiać.
Zapadło milczenie. Malta osłodziła herbatę miodem i zamieszała. Brzęk łyżeczki o kubek wydał się prawie wesoły.
– Jeśli mówisz o pieprzeniu, używaj słowa „pieprzenie” – odburknęła ciotka zimnym z wściekłości tonem. – Skoro pragniesz być ordynarna, po co uważać na język?
– Altheo! – Ronica w końcu otrząsnęła się z szoku. – Nie wolno ci mówić takich rzeczy w naszym domu!
– Malta zaczęła, nie ja. Ja tylko trafniej wyraziłam jej myśl.
– Nie możesz potępiać ludzi za takie gadanie. W końcu wyjechałaś z naszego miasta prawie rok temu, a wróciłaś do domu przebrana za chłopaka. Już kilka lat temu powinnaś była wyjść za mąż, jednak w ogóle nie okazujesz zainteresowania mężczyznami. Zamiast tego kręcisz się po mieście i zachowujesz jak młody chłopiec. Ludzie mają prawo uważać się za... osobę dziwną.
– Malto, twoje stwierdzenia są zarówno nieuprzejme, jak i nie prawdziwe – oświadczyła twardo Ronica. – Althea wcale nie jest zbyt stara, by się wydać za mąż. Wiesz zresztą dobrze, że Grag Tenira mocno się nią ostatnio interesuje.
– Ach, ten. Wszyscy świetnie wiedzą, że Tenirów jeszcze bardziej interesuje dodatkowy głos, który dzięki Vestritom zdobyliby w Radzie Miasta Wolnego Handlu. Odkąd zaczęli bezsensowną demonstrację buntu w doku podatkowym satrapy, starają się skaptować do swojej sprawy jak najwięcej osób...
– Nie oceniaj czynów, o których nie masz pojęcia – przerwała jej Althea. – Używając przymiotnika „bezsensowny”, potwierdzasz, że niczego nie rozumiesz. Zresztą nie oczekuję po tobie innej reakcji... W grę wchodzi przyszłość naszego miasta. Tenirowie odmówili zapłacenia satrapie podatku i cła, ponieważ żądane taryfy są zarówno bezprawne, jak i niesprawiedliwe. Wątpię jednak, byś potrafiła pojąć wszelkie niuanse tej sytuacji, a nie mam ochoty dłużej słuchać twojej dziecięcej paplaniny. Jesteś dzieckiem i musisz się jeszcze wiele nauczyć. Do zobaczenia, matko.
Wyszła z wysoko podniesioną głową.
Malta słuchała cichnących w korytarzu kroków, potem gestem pełnym rezygnacji odsunęła leżące przed nią dokumenty.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytała cicho babka. W jej głosie nie było gniewu, tylko ciekawość.
– A co ja takiego zrobiłam? Dlaczego ciotka może nagle oznajmić, że jest zmęczona pracą i wyjść do miasta? Gdybym ja spróbowała się tak...
– Althea jest od ciebie starsza i dojrzalsza. Przyzwyczaiła się decydować za siebie. Dotrzymuje zawartej z nami umowy. Żyje cicho, nie naraża dobrego imienia rodziny na szwank i nie ma...
– Skąd w takim razie biorą się plotki na jej temat?
– Nie słyszałam żadnych plotek. – Babka podniosła pusty koszyk i dzbanek. Przesunęła wazon ze świeżymi kwiatami na środek stołu. – Jesteś, Malto, męczącą osóbką. Pozwolisz, że zajmę się teraz własnymi sprawami. Do zobaczenia. – Mówiła bez rozdrażnienia, jedynie ze smutkiem. Obrzuciła wnuczkę niechętnym spojrzeniem i wyszła.
Malta odezwała się do siebie głośno, tak by babcia ją usłyszała:
– Nienawidzi mnie. Ta stara kobieta mnie nienawidzi. Och, niech tato szybko wraca! Jedynie on może uratować naszą rodzinę.
Ronica Vestrit nie zatrzymała się. Dziewczynka pochyliła się nad biurkiem i odsunęła przesłodzoną herbatę. Od wyjazdu Reyna straszliwie się nudziła w domu. Nie umiała nawet sprowokować krewnych do kłótni. Nuda doprowadzała ją do szaleństwa. Ostatnio z byle powodu denerwowała najbliższych, ponieważ bardzo chciała, by coś się działo. Odwiedziny zalotnika pozostawiły cudowne wspomnienia, jednak kwiaty od niego już dawno zwiędły, a słodycze zostały zjedzone. Po co mieć kawalera, który mieszka tak daleko?
Z każdym dniem coraz bardziej dopadała ją pospolitość. Miała dużo pracy i obowiązków. Ronica stale wymyślała jej nowe zadania, a przecież Althea mogła robić, co chciała. Dziewczynka podejrzewała, że babka z matką po prostu pragną pilnować każdego jej kroku. Zmieniły ją w małego szczeniaczka na smyczy. Reyn również wymagał od niej uległości. Zauważyła to. Pociągała go nie tylko jej uroda i wdzięk, ale także młodość i słabość. Pewnie uważał, że będzie panował nad jej działaniami, a nawet myślami. Cóż, butny młodzieniec wkrótce odkryje swoją pomyłkę. Malta pokaże wszystkim, co potrafi!
Wstała znad rachunków i wyjrzała przez okno. Wychodziło na zaniedbany, zdziczały ogród. Althea i Ronica starały się o niego dbać, lecz teren potrzebował prawdziwego specjalisty z przynajmniej tuzinem pomocników. Jeśli stan rodzinnych finansów wkrótce się nie poprawi, pod koniec lata ogród zmieni się w ugór. Ale nie, nie, do tego nie dojdzie! Oczywiście, że nie. Niedługo wróci do domu ojciec. Przywiezie pieniądze i wszystko wróci do normy. Znowu w rezydencji pojawią się służący, dobre jedzenie i wino. Malta była pewna, że Kyle Haven przypłynie do miasta lada dzień.
Zacisnęła zęby, wspominając rozmowę przy wczorajszej kolacji. Matka martwiła się głośno, że powrót żywostatku tak strasznie się opóźnia. Ciotka dodała, że w dokach nikt nie słyszał o „Vivacii”. Nie widział jej kapitan żadnego ze statków, które przypłynęły ostatnio do Miasta Wolnego Handlu. Keffria odparła, że może Kyle zdecydował się ominąć rodzinny port i udać z ładunkiem wprost do Chalced.
– Ale na tamtych wodach również nikt jej nie spotkał – zakomunikowała posępnie Althea. – Zastanawiam się, czy twój mąż w ogóle zamierza wrócić do naszego miasta. Chyba że prosto z Jamaillii pożeglował na południe.
Mówiła spokojnie. Udawała, że nie chce nikogo obrazić. Keffria ripostowała gwałtownie, choć bez podnoszenia głosu.
– Kyle nigdy nie zrobiłby czegoś takiego!
Wtedy ciotka zamilkła. Nikt więcej się nie odezwał.
Malta tęskniła za rozrywką. Może otworzy dzisiejszej nocy puszkę snów. Myśl o przeżyciu zakazanego snu kusiła ją i podniecała. Podczas poprzedniego wymieniła z Reynem pocałunek. Czy kolejny sen zacznie się w tym miejscu? Czy właśnie tego pragnęła? Zalotnik kazał jej odczekać dziesięć dni i dopiero po tym czasie użyć pudełka. Wtedy Reyn zdąży dotrzeć do Deszczowych Ostępów i swego domu. Jednak wyznaczonego dnia Malta nie otworzyła cudownej skrzyneczki. W ramach buntu. Jej kawaler był zbyt pewny, że dziewczynka postąpi zgodnie z jego prośbą. Choć bardzo pragnęła przeżyć sen, powstrzymała się. Niech Reyn czeka i zadaje sobie pytanie, co się stało. Niech odkryje, że Malta nie jest szczeniaczkiem, którego trzyma na smyczy. Cerwin dostał już podobną nauczkę, teraz przyszła kolej na jego rywala.
Dziewczynka uśmiechnęła się do siebie nieznacznie. W mankiecie nosiła najnowszy liścik, w którym młody Treli błagał ją o spotkanie w dowolnym miejscu i o dowolnej porze. Obiecywał, że ma najczystsze intencje. Zamierzał przyprowadzić ze sobą swoją siostrę Delo, by reputacja Malty nie ucierpiała. Młodzieńca doprowadzała do szaleństwa myśl o wyjeździe ukochanej do Deszczowych Ostępów. Wyraźnie sądził, że Malta jest mu przeznaczona. „Proszę, proszę, proszę, jeśli masz dla mnie choć trochę uczucia, musisz się ze mną spotkać”, pisał. Razem mieli zdecydować, jak zapobiec tragedii.
Na pamięć znała spisany czarnym atramentem liścik. Pięknie wyglądał na grubym kremowym papierze. Delo przyniosła go wczoraj. Woskowa pieczęć z wierzbą (herbem Trellów) pozostawała wprawdzie nietknięta, lecz szeroko otwarte oczy przyjaciółki i jej konspiracyjne zachowanie sugerowały, że dobrze zna treść listu. Kiedy dziewczynki zostały same, Delo zwierzyła się, że nigdy jeszcze nie widziała brata tak oszalałego. Odkąd zobaczył Maltę tańczącą w ramionach Reyna, nie mógł spać. Prawie nie jadł, nie spotykał się z kolegami, długie godziny przesiadywał sam przy kominku w gabinecie. Ojca coraz bardziej denerwowało jego zachowanie, oskarżał Cerwina o lenistwo, a w pewnym momencie oświadczył, że nie po to wydziedziczył starszego syna, by młodszy prowadził równie bezczynne życie. Delo nie wiedziała, co począć. Poprosiła przyjaciółkę, by dała jej bratu choć maleńki promyk nadziei.
Dziewczynka ponownie odtworzyła scenkę w umyśle. Zapatrzyła się w dal. Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Powiedziała Delo, że niewiele zależy od niej, że babka i matka uznały ją za coś w rodzaju ładnej błyskotki, którą zamierzają sprzedać kupcowi oferującemu najwyższą cenę. Zapewniła przyjaciółkę, iż stara się odwlec wszelkie decyzje do powrotu ojca. Była pewna, że Kyle Haven wolałby zobaczyć córkę w ramionach ukochanego i wybranego przez nią mężczyzny niż byle bogacza. Potem przekazała odpowiedź dla Cerwina. Nie odważyła się spisać wiadomości, wolała polegać na honorze jego siostry. Wyznaczyła spotkanie o północy w altance obok porośniętego bluszczem dębu w dolnej części ogrodu różanego.
Do schadzki miało dojść właśnie dzisiaj. Dziewczynka nadal nie zdecydowała, czy pójdzie w wyznaczone miejsce. Noc będzie ciepła. Ani Delo, ani Cerwinowi nic nie może się przydarzyć w ogrodzie. Jeśli Malta nie dotrze, powie po prostu, że nie zdołała się wymknąć opiekunkom. A młody Treli zapragnie jej jeszcze bardziej.
* * *
– Najgorsze, że jest sprytna i inteligentna. I bardzo podobna do mnie. Czy gdyby ojciec nie zabrał mnie na morze, stałabym się taka sama jak ona? Dusiłabym się w domu, zachowywała „stosownie”. Może identycznie bym się wtedy buntowała? Uważam, że moja matka i siostra mylą się co do niej. Pozwalają jej się ubierać i zachowywać jak dorosłej, a Malta jest przecież jeszcze dzieckiem. Buntuje się i nie rozumie, że rodzina musi działać wspólnie. Tak bardzo stara się bronić własnego idealnego wyobrażenia o ojcu, że nie dostrzega innych spraw. Selden natomiast stał się prawie zupełnie niewidoczny. Kręci się po domu i mówi szeptem albo cicho popłakuje. Matka i babka stale go przeganiają, wymawiając się obowiązkami. Dają mu słodycze i wysyłają do zabawy, najchętniej na dwór. Malta miała odrabiać z nim lekcje, lecz co chwilę tylko doprowadza go do łez. Nie mam czasu, by mu pomóc, nie znam zresztą potrzeb chłopców w jego wieku. – Althea głośno westchnęła.
Podniosła oczy znad herbaty, którą długo mieszała, i spojrzała Gragowi w oczy. Uśmiechnął się do niej. Siedzieli przy małym stoliku przed piekarnią. Nie chcieli się ukrywać. Tak było prościej, nie musieli się bowiem bać plotkarzy, którzy mogliby ich podejrzeć w jakimś zaułku. Althea spotkała młodego Tenirę przypadkiem na ulicy. Udawała się akurat do sklepiku Amber, lecz Grag poprosił ją o kilka chwil rozmowy. Spytał, czym się tak zdenerwowała, że opuściła dom bez kapelusza, a wtedy wylała z siebie wszystkie żale. Teraz czuła się z tego powodu zawstydzona.
– Och, przepraszam. Zaprosiłeś mnie na herbatę, a ja od pięciu minut skarżę się na siostrzenicę. Nie wolno się w ten sposób wyrażać o swojej rodzinie. Ale ta Malta, doprawdy! Wiem, że ilekroć wyjdę, grzebie w moich rzeczach. Niestety... – Dziewczyna zbyt późno ugryzła się w język. – Nie mogę pozwolić, by ta mała flirciara mnie rozdrażniła. I świetnie rozumiem, dlaczego jej babka i matka zgodziły się na tak wczesne zaloty. Tylko w ten sposób możemy się pozbyć wstrętnej dziewuchy.
– Altheo! – skarcił ją Grag z uśmiechem. – Jestem przekonany, że do ślubu nie dojdzie.
– Cóż, Ronica i Keffria pragną znaleźć najlepsze wyjście z tej trudnej sytuacji. Chcą dobra nas wszystkich. Matka powiedziała mi wprost, że ma nadzieję, iż gdy Reyn lepiej pozna Maltę, sam zrezygnuje z zalotów. – Westchnęła. – Gdybym miała na Reyna wpływ, przyspieszyłabym jego decyzję. Czas, by się otrząsnął i nabrał rozumu.
Grag śmiało dotknął ręki dziewczyny.
– Nie wierzę, że jesteś do tego zdolna – zapewnił nie tylko ją, lecz również siebie. – Nie ma w tobie podłości.
– Takiś tego pewny?
Szeroko otworzy! oczy, udając strach.
– Och, zmieńmy temat – zdenerwowała się dziewczyna. – Każdy będzie przyjemniejszy. Powiedz mi, co z waszą bitwą. Rada zgodziła się was wysłuchać?
– Rada Miasta Wolnego Handlu bywa jeszcze bardziej opornym przeciwnikiem niż urzędnicy satrapy. Ale tak, w końcu Kupcy się zgodzili. Wielkie wydarzenie nastąpi jutro wieczorem.
– Przyjdę – obiecała Althea. – Postaram się zdobyć dla was jak największe poparcie. Zrobię co w mojej mocy, by towarzyszyły mi matka i siostra.
– Nie wiem, czy coś załatwimy, cieszę się jednak z możliwości zabrania głosu. Nie mam też pojęcia, co zdecyduje ojciec. Na razie odrzuca wszelkie propozycje kompromisów. Postanowił, że nie zapłaci i już! Nie zamierza też przyrzekać, że zapłaci później. Stoimy w doku załadowani towarami, a inne statki czekają na miejsce. Ojciec nie zapłacił i nikt się nie wstawił za nami. Smutne, Altheo, ogromnie to smutne! Ogromnie nas boli ten brak poparcia. Jeśli nic się nie zmieni, urzędnicy nas złamią. – Przerwał raptownie i potrząsnął głową. – Och, nie musisz wysłuchiwać moich zmartwień. Masz dość własnych. Ale wiesz co? Dotarły do mnie też dobre wieści. Twoja przyjaciółka Amber skończyła remontować ręce naszego galionu. Rezultaty są zachwycające. „Ofelii” było ciężko. Mówiła, że nie odczuwa bólu, tylko niewygodę, kiedy... – Grag umilkł, dziewczyna nie naciskała. Wiedziała, że poczucie bliskości z własnym żywostatkiem jest sprawą bardzo intymną.
Dotąd przygnębiała ją myśl o rozłące z „Vivacią”, teraz poczuła nagły ból. Zacisnęła ręce na podołku i starała się zapomnieć o samotności. Tęskniła za swoim statkiem, lecz nic nie mogła zrobić, póki Kyle nie wróci do Miasta Wolnego Handlu. O ile wróci! Keffria twierdziła, że mąż nigdy nie opuściłby jej ani dzieci, Althea wszakże miała na ten temat inne zdanie. Jej szwagier posiadał w tej chwili bezcenny statek, do którego właściwie nie miał prawa. Gdyby popłynął na południe, nie musiałby spłacać długów. Stałby się człowiekiem bogatym. Bez żadnych zobowiązań.
– Altheo?
Ocknęła się zmieszana.
– Przepraszam.
Grag uśmiechnął się miło.
– Rozumiem twoje roztargnienie i niepokój. Na twoim miejscu pewnie też byłbym zatroskany. Wypytuję o „Vivacię” każdy wpływający do portu statek. Na razie w żaden inny sposób nie mogę ci pomóc. Za miesiąc prawdopodobnie ponownie wypłyniemy do Jamaillii. Po drodze będę wszędzie szukał wieści o niej.
– Dziękuję – powiedziała ciepło. Widząc czułość w jego oczach, zmieniła temat. – Tęsknię za „Ofelią”. Gdybym nie obiecała matce, że będę się zachowywać obyczajnie, natychmiast poszłabym ją odwiedzić. Raz nawet wybrałam się do doku, lecz zatrzymali mnie urzędnicy podatkowi satrapy. Przez wzgląd na dobre imię mojej rodziny nie nalegałam. – Westchnęła. – Mówisz zatem, że Amber naprawiła szkody na rękach „Ofelii”.
Grag spojrzał z ukosa w zachodzące słońce.
– Nie tylko naprawiła dłonie, lecz także lekko je wyszczupliła. Są teraz bardzo proporcjonalne. „Ofelia” niepokoiła się o usunięte kawałki czarodrzewu. Ich utrata wyraźnie ją przerażała. Jednak rzemieślniczka uratowała wszystkie i włożyła do osobnego pudełka. Nawet nie opuściły przedniego pokładu. Zaskoczyło mnie, że osoba pochodząca spoza naszego miasta potrafi tak dobrze rozumieć potrzeby żywostatku. Amber posunęła się jeszcze dalej. Po konsultacji z „Ofelią” uzyskała zgodę mojego ojca na wykonanie z większych kawałków bransoletki dla galionu. Zamierza pociąć fragmenty na paseczki i sztabki, które później połączy. Żaden żywostatek w porcie nie posiada takiej biżuterii, nie dość że wykonanej przez znakomitą artystkę, ale także z własnego czarodrzewu. „Ofelia” jest wniebowzięta.
Althea uśmiechnęła się i spytała nieco jeszcze niedowierzającym tonem:
– Twój ojciec pozwolił Amber obrabiać czarodrzew? Sądziłam, że nikomu nie wolno tego robić.
– Tu nie chodzi o obróbkę – zauważył Grag pospiesznie – lecz o dalszy ciąg remontu. Amber stara się uratować jak najwięcej materiału „Ofelii”. Dogłębnie przemyśleliśmy tę kwestię podczas rodzinnej narady i w końcu ojciec pozwolił twojej przyjaciółce dokonać zmian. Na naszej decyzji mocno zaważyła uczciwość rzemieślniczki, która nie próbowała zachować dla siebie ani jednego kawałka drewna. Wiesz, obserwowaliśmy ją, ponieważ czarodrzew jest materiałem bardzo rzadkim i nawet najmniejsza jego cząstka ma ogromną wartość. Amber przez cały czas postępowała w sposób honorowy. Co więcej, pracowała wyłącznie na pokładzie. Nawet bransoletkę wyrzeźbi tam, choć mogłaby ją zrobić w swoim warsztacie. Pamiętaj, że musiała nosić tam i z powrotem mnóstwo narzędzi, ukrywając je w fałdach fartucha niewolnicy.
Dziewczyna uprzytomniła sobie, że Amber nie opowiadała jej szczegółowo o swojej pracy. Zresztą ta rezerwa rzemieślniczki nie zaskoczyła dziewczyny, bo przyjaciółka zawsze była osobą skrytą i Althea właściwie niewiele o niej wiedziała.
– Ona jest wspaniała! – wykrzyknęła z entuzjazmem.
– Moja matka mówi dokładnie to samo – przyznał Grag. – Ogromnie mnie zresztą zdziwiła jej opinia, ponieważ matka i „Ofelia” zawsze były sobie bardzo bliskie. Na pewno o tym wiesz. Przyjaźniły się jeszcze przed ślubem rodziców. Matka szalała, kiedy dowiedziała się o ataku Chalcedczyków i ranach odniesionych przez galion. Miała wiele zastrzeżeń wobec Amber. Nie chciała, by ręce „Ofelii” naprawiała nieznajoma osoba, która w dodatku nie pochodzi z naszego miasta. Prawie się obraziła na ojca, że udzielił zgody na remont bez uprzedniej konsultacji z nią.
Słuchając, jak Grag z poważną miną umniejsza znaczenie legendarnego gniewu Narii Teniry, dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie. Przystojną męską twarz rozjaśnił szeroki uśmiech i przez moment Althea miała przed sobą raczej beztroskiego marynarza niż konserwatywnego przedstawiciela Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Odkąd bowiem wysiedli w rodzimym porcie, Grag spoważniał. Zachowywał się teraz stosownie, stale myślał o reputacji rodziny i wszystko traktował straszliwie serio. Marynarskie ubrania ustąpiły ciemnej marynarce i spodniom oraz białej koszuli, przywodząc dziewczynie na myśl jej ojca, który w porcie nosił podobny strój. Młody Tenira w tym ubraniu wydawał się starszy, poważniejszy i bardziej stanowczy. Dlatego teraz na widok jego beztroski serce w dziewczynie się radowało. Jako kupiec Grag był interesującym mężczyzną, lecz jako marynarz wydawał jej się atrakcyjniejszy.
– Matka ogromnie pragnęła obserwować naprawy. Amber nie oponowała, choć sądzę, że była trochę urażona. Nikt nie lubi, gdy się go o coś podejrzewa. I wiesz, co się stało? Zaprzyjaźniły się. Podczas pracy rzemieślniczki dyskutowały całymi godzinami na wszystkie możliwe tematy. „Ofelia” oczywiście wiecznie się wtrącała do rozmowy. Dobrze wiesz, że nie sposób powiedzieć na pokładzie dziobowym słowa, którego galion nie usłyszy. A rezultat tych dyskusji zupełnie nas wszystkich zaskoczył. Matka zmieniła się w zajadłą przeciwniczkę niewolnictwa. Parę dni temu zaczepiła na ulicy człowieka, któremu towarzyszyła obładowana paczkami mała dziewczynka z wytatuowanym policzkiem. Matka wyjęła z jej rąk paczki i nakrzyczała na właściciela. Oświadczyła mu, że to wstyd zabierać z rodzinnego domu takie małe dziecko, po czym... sprowadziła dziewczynkę do naszej rezydencji. – Grag wyglądał na nieco zmieszanego. – Nie wiem, co zamierza z nią zrobić. Mała jest tak przerażona, że prawie nic nie mówi. Podobno nie ma krewnych w naszym mieście. Handlarz zabrał ją rodzicom i sprzedał na targu niczym cielę. – W jego głosie Althea dosłyszała nową nutę sugerującą tłumione wzruszenie.
– A ten człowiek? Po prostu oddał twojej matce małą niewolnicę?
Gragowi oczy rozbłysły.
– Nie był zbyt szczęśliwy. Tyle że mojej matce towarzyszył wówczas nasz kucharz Lennel, człowiek lojalny i silny. Właściciel dziewczynki zatrzymał się na ulicy i wykrzykiwał za nimi groźby, lecz nic więcej nie mógł zrobić. Nieliczne osoby, które w ogóle zwróciły na niego uwagę, reagowały szyderstwem lub śmiechem. Co ten człowiek zrobi? Pójdzie do rady miejskiej i poskarży się, że ktoś porwał mu dziecko, które wbrew prawu traktował jak niewolnika?
– Nie. Bardziej prawdopodobne, że będzie walczył o legalizację niewolnictwa.
– Matka oświadczyła nam już, że kiedy Rada Miasta Wolnego Handlu wysłucha naszych skarg pod adresem urzędników satrapy, ona natychmiast poruszy temat niewolnictwa. Zażąda egzekwowania kar.
– W jaki sposób?
– Nie wiem – odparł Grag cicho. – Jednakże trzeba przynajmniej spróbować. Dotąd ignorowaliśmy tę sprawę. Amber twierdzi, że gdyby niewolnicy naprawdę wierzyli w nasze poparcie, byliby mniej przerażeni. Może by się zbuntowali. Właściciele im wmówili, że w razie buntu zakończą żywot podczas tortur i nikt się za nimi nie wstawi.
Przez plecy dziewczyny przebiegł lodowaty dreszcz. Pomyślała o dziecku, które Naria zabrała do rezydencji Tenirów. Czy mała ciągle się boi tortur i śmierci? Czy taki strach zmienia osobowość człowieka? Jak można dorastać w stałym lęku?
– Amber jest przekonana, że niewolnicy kiedyś wywalczą sobie wolność. Daleko przewyższają liczebnie swoich panów. Dojdzie do krwawej jatki, która zrujnuje nasze miasto, chyba że Rada Kupców wcześniej tych ludzi wyzwoli.
– A zatem musimy im wkrótce pomóc odzyskać wolność, w przeciwnym razie sami po nią sięgną, niszcząc przy okazji Miasto Wolnego Handlu?
– Coś w tym rodzaju. – Grag w zamyśleniu pił piwo.
Po długiej chwili dziewczyna westchnęła. Zapatrzyła się w dal.
– Nie bądź taka smutna, Altheo. Zrobimy co w naszej mocy. Jutrzejszego wieczoru idziemy do Sali Zgromadzeń. Może uda nam się skłonić Kupców do jakiejś reakcji zarówno w kwestii wyznaczonych przez satrapę taryf, jak i w sprawie niewolnictwa panoszącego się w naszym mieście. Może ludzie się opamiętają.
– Może – zgodziła się ponuro. Nie przyznała się, o czym myśli. W tym momencie nie interesowały jej ani taryfy, ani niewolnicy. Patrzyła na siedzącego naprzeciwko niej przystojnego młodzieńca o dobrym sercu i... czekała. Niestety, na próżno usiłowała wzbudzić w sobie gorące uczucie. Miała dla niego tylko przyjaźń. Westchnęła i zastanowiła się, dlaczego przyzwoity i porządny mężczyzna nie porusza jej serca i zmysłów tak jak źle wychowany szaławiła Brashen Treli.
* * *
Prawie dotarł do tylnych drzwi, gdy nagle duma kazała mu zawrócić do frontu. Zadzwonił. Miał żółtą koszulę z doskonałej jakości jedwabiu i kosztowny szalik. Granatowe spodnie i krótka kurtka były nieco pocerowane, lecz Brashen wiedział, że dobrego marynarza nie mogą zawstydzić ślady jego własnej igły. Jeśli materiał i krój pasowały raczej do pirata z wysp niż do syna Pierwszego Kupca z Miasta Wolnego Handlu, no cóż... Nic nie mógł na to poradzić, zwłaszcza że ostatnio rzeczywiście niemal zmienił się w pirata.
W kąciku ust miał wprawdzie maleńkie oparzenie od cindinu (przed zaśnięciem zapomniał wypluć narkotyk), lecz na szczęście przysłaniał je wąs. Brashen uśmiechnął się nieznacznie. Jeśli Althea podejdzie wystarczająco blisko, by dostrzec rankę, na pewno będzie myślała o czymś zupełnie innym.
Nagle usłyszał za drzwiami ciche kroki służącej. Zdjął kapelusz.
Otworzyła mu ładnie ubrana młodziutka kobieta. Zmierzyła go bacznym wzrokiem, reagując na jego osobliwe ubranie z wyraźną dezaprobatą. Na jego wesoły uśmiech odpowiedziała lekceważeniem.
– Życzysz sobie czegoś? – zapytała wyniośle.
Mrugnął do niej.
– Mógłbym sobie życzyć grzeczniejszego powitania, wątpię wszakże, czybym je otrzymał. Przyszedłem się zobaczyć z Altheą lub –jeśli jest zajęta – z Roniką Vestrit. Mam nowiny, które muszę przekazać jak najszybciej.
– Doprawdy? No cóż, obawiam się, że musisz poczekać, ponieważ w tej chwili nikogo nie ma w domu. Do widzenia.
Z modulacji jej głosu zrozumiał, że służąca najchętniej posłałaby go do diabła. Szybko zrobił krok do przodu i chwycił drzwi, zanim zdążyła je zamknąć.
– Czy Althea wróciła z morza? – nalegał, domagając się jasnej odpowiedzi.
– Już kilka tygodni temu. Puszczaj! – warknęła.
Poczuł ulgę. A więc Althea była w domu, bezpieczna. Nadal siłował się ze służącą, która chciała zatrzasnąć drzwi. Zdecydował, że pora na uprzejmości minęła.
– Nie odejdę. Naprawdę nie mogę. Przynoszę bardzo ważne nowiny. Nie dam się zbyć zgryźliwej dziewce służebnej. Wpuść mnie zaraz, bo inaczej obie twoje panie wielce się na ciebie rozgniewają.
Służąca cofnęła się o krok, wyraźnie zaszokowana. Brashen skorzystał z okazji i przeszedł przez próg. Rozejrzał się, marszcząc brwi. Wejściowy korytarz zawsze stanowił dumę jego kapitana. Pomieszczenie ciągle pozostawało czyste i jasne, lecz drewno i mosiądz już nie błyszczały jak dawniej. Brakowało też niegdyś stałych zapachów wosku i oliwy. Dostrzegł nawet wysoko w rogach kilka pajęczyn. Nie miał czasu na dokładniejsze oględziny, bo oburzona dziewczyna tupnęła nóżką i krzyknęła:
– Nie jestem służącą, ty śmieciu! Nazywam się Malta Haven i jestem córką pana tego domu. Wynoś się stąd natychmiast!
– Nie, póki nie spotkam się z Altheą. Poczekam na jej powrót, choćby kilka godzin. Usiądę sobie spokojnie... i wybacz mi złe maniery. – Uważniej przypatrzył się dziewczynce. – Zatem jesteś Malta. Ależ wydoroślałaś, w ogóle cię nie poznałem. Ostatnim razem widziałem cię w kusej sukieneczce. – Starał się uprzejmością naprawić wcześniejszą gafę. – Pięknie dzisiaj wyglądasz. Czyżbyś wydawała herbatkę dla przyjaciółek?
Niestety, wszelkie próby zdobycia jej życzliwości zawiodły.
– Kim jesteś, marynarzu, że ośmielasz się przemawiać tak poufale w rezydencji mojego ojca?
– Nazywam się Brashen Treli. Byłem pierwszym oficerem kapitana Vestrita. Przepraszam, że wcześniej się nie przedstawiłem. Przynoszę nowiny na temat żywostatku „Vivacia”. Muszę się natychmiast zobaczyć z twoją ciotką lub babką. Albo z twoją matką, Keffrią. Czy jest w domu?
– Nie. Mama i babcia poszły do miasta nająć robotników do wiosennych siewów. Nie wrócą szybko. A Althea bawi się, tak jak lubi. Sa jeden wie, kiedy raczy się zjawić w domu. Możesz przekazać swoje nowiny mnie. Dlaczego statek tak długo nie przypływa? Czy wiesz, kiedy wreszcie zjawi się w porcie?
Brashen przeklął własną tępotę. Prawdopodobnie perspektywa ujrzenia Althei zaćmiła mu umysł. Przynosił niedobre wieści. Jakim sposobem miał tej dziewczynce powiedzieć, że jej rodzinny statek przejęli piraci? Nawet nie wiedział, czy ojciec Malty jeszcze żyje. Takich nowin nie przekazuje się dziecku, które zostało samo w domu. Ogromnie żałował, że drzwi nie otworzyła mu któraś ze służących. W dodatku postąpił jak głupiec, gdyż powinien trzymać język za zębami, póki nie zjawi się ktoś dorosły. Zagryzł wargę i skrzywił się z bólu, gdy natrafił na rankę od cindinu.
– Najlepiej wyślij chłopaka do miasta, niech sprowadzi twoją babcię. Powinna jako pierwsza wysłuchać nowin.
– Dlaczego? Czy coś złego się stało?
Po raz pierwszy dziewczynka odezwała się własnym głosem, nie zaś parodią głosu dojrzałej kobiety. Co dziwne, piskliwy głosik wbrew pozorom dodał jej lat. Brashen nie miał ochoty okłamywać Malty, lecz nie chciał też jej obciążać smutną prawdą, zwłaszcza że w domu nie było nikogo, kto mógłby ją pocieszyć. Obrócił kapelusz w dłoniach.
– Najlepiej poczekajmy na dorosłych – zaproponował stanowczo. – Sądzisz, że możesz wysłać chłopaka po kogoś z rodziny?
Dziewczynka wykrzywiła usta. Już się nie bała; znowu opanował ją gniew. Jej oczy wściekle błyskały, gdy odparła:
– Wyślę Rache. Poczekaj tutaj.
Został sam przy drzwiach. Zastanawiał się, dlaczego po prostu nie wezwała służącej i nie poleciła zanieść wiadomości. Ale, ale... drzwi również otworzyła sama. Zaryzykował kilka kroków w głąb znajomego kiedyś korytarza i rozejrzał się bacznie. Natychmiast odkrył kolejne oznaki zaniedbania. Przypomniał sobie, że alejkę, którą przyszedł, zaśmiecały połamane gałęzie i opadłe liście. Schodów od dawna nie zamiatano. Czyżby rodzina Vestritów przechodziła trudny okres? A może Kyle zrobił się skąpy? Brashen czekał niespokojnie. Czy złe nowiny, które przynosił, okażą się znacznie poważniejsze, niż sobie wyobrażał? Porwanie rodzinnego statku mogło oznaczać dla Vestritów ruinę. A co się stanie z Altheą?
„Skoczek” dzisiaj zacumował w porcie Miasta Wolnego Handlu. Tuż po rzuceniu kotwicy Finney wysłał swego oficera na brzeg. Przypuszczał zapewne, że Brashen szuka obecnie kupca, któremu zamierza sprzedać pirackie łupy. Jednak on udał się prosto do rezydencji przyjaciółki. Portret „Vivacii” pozostał na pokładzie „Skoczka” i stanowił niemy dowód jej tragicznego losu. Pewnie Althea zapragnie odzyskać obraz. Nie miał pojęcia, jakie teraz żywi wobec niego uczucia, na pewno jednak nie uzna go za kłamcę.
Co Althea o nim myśli? Dlaczego tak dużo znaczy dla niego jej opinia? Nie rozstali się w przyjaźni, czego strasznie żałował, lecz wierzył, że podczas ponownego spotkania nie będzie dla niego niemiła. Znał ją przecież i wiedział, że nie jest głupią, afektowaną kobietką, która by się obraziła za niefortunny dowcip. Oby miał rację. Althea to wspaniała dziewczyna.
Wepchnął ręce w kieszenie i nerwowo chodził po korytarzu.
* * *
Dziewczyna stała w sklepiku Amber i nieuważnie przesuwała palcami po koralach w koszyku. Wyłowiła jeden. Jabłko. Następna była gruszka, potem kot owinięty ogonem. Rzemieślniczka żegnała klienta, obiecując, że do jutra o tej porze ukończy zamówiony przez niego naszyjnik. Kiedy zamknęła drzwi, wrzuciła garść korali do małego koszyka i zajęła się odkładaniem towarów na półki. Althea jej pomagała. Podjęły przerwaną rozmowę.
– Czyli tak: Naria Tenira skrytykuje przed Radą Miasta Wolnego Handlu niewolnictwo? To mi chciałaś powiedzieć? Po to przyszłaś?
– Nie cieszy cię wiadomość, że twoje argumenty ją przekonały?
Amber uśmiechnęła się z zadowoleniem,
– Tak, tak, słyszałam już o tym. Naria mi powiedziała. Oburzyło ją też, że nie mogę uczestniczyć w posiedzeniu rady.
– Zebrania są tylko dla Pierwszych Kupców – zaprotestowała Althea.
– To samo mi powiedziała Naria – przytaknęła uprzejmie Amber. – Dlatego przybiegłaś tu prosto z żywostatku?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Nie widziałyśmy się od dość dawna, a poza tym nie miałam ochoty wracać do rachunków i do mojej siostrzenicy. Któregoś dnia przetrzepię tej smarkuli skórę. Potwornie mnie denerwuje.
– Wiesz co? Odkrywam, że jest ogromnie podobna do ciebie. – Na widok obrażonej miny przyjaciółki Amber poprawiła się szybko: – Byłabyś taka, gdyby ojciec nie zabrał cię w odpowiednim momencie na morze.
– Czasami zastanawiam się, czy dobrze zrobił – zauważyła niechętnie Althea.
– Żałujesz tych lat? – spytała Amber cicho.
– Nie wiem. – Dziewczyna nieuważnie wzburzyła palcami włosy. Przyjaciółka obserwowała ją z rozbawieniem.
– Nie grasz już roli chłopca. Popraw fryzurę, bo właśnie się potargałaś.
Althea jęknęła i przygładziła włosy.
– Rzeczywiście, teraz gram rolę poważnej kobiety z Miasta Wolnego Handlu. I taka rola wydaje mi się równie fałszywa. Hm... Jak włosy? Dobrze?
Amber sięgnęła przez kontuar i poprawiła jeden kosmyk.
– Tak, teraz lepiej. Fałszywa? Z jakich względów?
Althea przez chwilę zagryzała wargę, potem potrząsnęła głową.
– Wszystko w tej roli wydaje mi się nieautentyczne. Nie jestem sobą. Strój mnie więzi, a sposób chodzenia i siadania krępuje. Wąskie rękawy prawie nie pozwalają mi podnieść ręki nad głowę. Szpilki we włosach przyprawiają mnie o migrenę. W rozmowach z ludźmi muszę używać pewnych słów, a innych unikać. Niektórzy nawet moją wizytę w twoim warsztacie i kilka minut serdecznej pogawędki uważają za skandal. Najgorsze jednak, że muszę udawać zainteresowanie rzeczami, które są mi obojętne... Czasami staram się do nich przekonać –dodała zmieszana. – Gdybym ich naprawdę chciała, byłoby mi łatwiej. Amber nie odpowiedziała od razu. Wzięła koszyczek z koralami i obie poszły do wnęki na tyłach sklepu, za grzechoczącą zasłonę z ręcznie wyrzeźbionych paciorków. Teraz mogły swobodnie pomówić, nie narażając się na spojrzenia ciekawskich.
– Czego nie chcesz? – spytała Amber.
– Tego wszystkiego, czego pragną, hm... prawdziwe kobiety. Uświadomiłaś mi to kiedyś, pamiętasz? Nie marzę o dzieciach ani o pięknym domu. Nie potrzebuję osiadłego życia w rezydencji, nie interesuje mnie założenie własnej rodziny. Nawet nie jestem pewna, czy chcę wychodzić za mąż. Dzisiaj Malta nazwała mnie dziwaczką i ten epitet mnie zabolał. Ponieważ miała rację. Nie pociąga mnie życie, jakiego powinna pragnąć kobieta. – Potarła skronie. – Powinnam pragnąć Graga, ale... Zrozum, lubię go i cieszy mnie jego towarzystwo. Rozgrzewa mnie dotyk jego ręki. Tyle, że kiedy pomyślę o poślubieniu go i o wszystkich szczegółach, które wiążą się z tą decyzją... – Potrząsnęła głową. – Nie chcę. Zbyt wiele musiałabym poświęcić. Choć może postąpiłabym mądrze...
Amber milczała. Odmierzyła kilka długości połyskującej jedwabnej nitki i zaczęła ją skręcać w sznureczek.
– Nie kochasz go – oceniła.
– Myślę, że mogłabym go pokochać, lecz nie dopuszczam do siebie uczuć. Mam wrażenie, że pragnę czegoś, na co nie mogę sobie pozwolić. Nie mam powodów nie kochać Graga. Jest wspaniały. Ale tak bardzo... związany. Chodzi o jego rodzinę, dziedzictwo, statek, pozycję w społeczności. – Ponownie westchnęła i z nieszczęśliwą miną popatrzyła na przyjaciółkę. – Grag jest naprawdę cudowny, niestety nie potrafię się przemóc. Tylu rzeczy musiałabym się dla niego wyrzec.
– Ach, rzeczywiście – mruknęła Amber, nawlekając korale na sznureczek z jedwabiu. Za każdym koralem wiązała supeł. Althea przeciągała palcem po rzeźbionym wzorze na poręczy fotela.
– Grag ma ogromne oczekiwania. Niestety, nie wyobraża sobie mnie jako kapitana „Vivacii”. Miałabym wieść osiadłe życie i gospodarować jego majątkiem podczas nieobecności męża. Prowadzić mu dom, do którego będzie wracał, wychowywać nasze dzieci i w doskonałym stanie utrzymywać gospodarstwo. – Zmarszczyła brwi. – Odciążyłabym go, dzięki czemu mógłby wypływać w morze, nie martwiąc się niczym poza własnym żywostatkiem. – W jej głosie pojawiła się gorycz. – Dzięki mojej pomocy mógłby żyć zgodnie z własnymi pragnieniami. Gdybym zdecydowała się pokochać Graga i wyjść za niego, musiałabym zrezygnować z własnego życia. Ta miłość naprawdę sporo by mnie kosztowała.
– Nie taki tryb życia chcesz prowadzić?
Cierpki uśmieszek wykrzywił usta dziewczyny.
– No cóż, na pewno nie pragnę być wiatrem w żaglach męża. Nie chcę się dla niego poświęcać. Wolałabym, żeby ktoś inny zrobił coś takiego dla mnie. – Nagle ogarnęło ją zniechęcenie. – Eee... Nie umiem tego wyjaśnić. Pewnie mnie nie zrozumiałaś. Amber podniosła oczy znad naszyjnika i uśmiechnęła się do przyjaciółki.
– Przeciwnie, doskonale cię zrozumiałam. Chyba wstydzisz się tego, że potrafisz tak jasno wyrazić własne pragnienia. Sprawa jest prosta. Wyszłabyś za mąż za mężczyznę, który zechce ci towarzyszyć w spełnianiu twoich marzeń. Dla nikogo nie zamierzasz rezygnować z własnych ambicji.
– O to właśnie chodzi – przyznała niechętnie Althea. – Dlaczego moje pragnienia są niewłaściwe?
– Nie są niewłaściwe – zapewniła ją Amber, po czym złośliwie dorzuciła: – Jeśli jesteś mężczyzną.
Dziewczyna sugerującym upór gestem splotła ramiona na piersi.
– Nic nie mogę poradzić, lecz tego właśnie chcę. Nie próbuj mi wmówić, że miłość to absolutna rezygnacja z siebie!
– Pewne osoby dokładnie tak myślą – zauważyła nieubłaganie Amber. Dodała kolejny koral do naszyjnika. – Niektóre pary przypominają konie w uprzęży, które ciągną ku wspólnemu celowi.
– I tak być powinno – mruknęła Althea, wszakże zmarszczone brwi zdradziły, że nie całkiem w to wierzy. – Dlaczego ludzie nie mogą się kochać i pozostawać wolni? – spytała nagle.
Amber przerwała pracę, przetarła oczy w zadumie.
– Niektórzy potrafią tak kochać – przyznała ze smutkiem. – Niestety za tego rodzaju miłość trzeba zapłacić może najwyższą cenę. – Dobierała słowa równie starannie jak korale. – Kochając kogoś, musisz przyjąć, że jego uczucia są tak samo ważne jak twoje. Co gorsza, trzeba się przyznać przed sobą, że nie potrafisz spełnić wszystkich potrzeb ukochanej osoby, a w dodatku niektóre zadania was rozdzielą... Ceną jest samotność, tęsknota, zwątpienie i...
– Dlaczego miłość musi tyle kosztować? Dlaczego ludzie nie potrafią żyć jak motyle lecące wspólnie ku słońcu? One umieją się rozstawać wtedy, gdy dzień nadal jest jasny.
– Cóż, jesteśmy ludźmi, nie motylami. Możemy oczywiście udawać, że potrafimy żyć razem, kochać się, a później rozstawać bez bólu czy konsekwencji, będzie to jednak odgrywanie jeszcze bardziej fałszywej roli niż rola córki przyzwoitego Kupca. – Amber odłożyła korale, spojrzała dziewczynie w oczy i powiedziała otwarcie: – Proszę, nie przekonuj siebie, że jesteś zdolna sypiać z Gragiem Tenirą, a później odejść od niego, niczego nie tracąc. Zaspokajanie własnych potrzeb bez miłości to kradzież. Jeśli chcesz uprawiać miłość, zapłać za nią, ale nie sypiaj z tym mężczyzną pod pozorem swobody. Poznałam już twojego kawalera. On nie da ci tego, czego szukasz.
Althea znowu splotła ramiona na piersi.
– Wcale o tym nie myślałam.
– Ależ myślałaś. Wszyscy ludzie myślą o seksie. W seksie nie ma nic zdrożnego. – Znowu zajęła się naszyjnikiem. – Gdy sypiasz z kimś, angażujecie się oboje. Czasami tylko udajecie, że nie ma to dla was znaczenia. – Na moment utkwiła oczy niezwykłej barwy w twarzy dziewczyny. – Zdarza się, że tylko ty się angażujesz, a druga osoba ani o tym wie, ani się na to zgadza.
Brashen! Zaniepokojona Althea poruszyła się w fotelu. Dlaczego wspomnienie młodego Trella zawsze spadało na nią w takich niefortunnych momentach? Poczuła złość, lecz już nie była pewna, czy gniewa się akurat na Brashena. Odepchnęła od siebie próżne myśli. To już należy do przeszłości! To skończony etap jej życia. Nie powinna go rozpamiętywać. Czas zająć się innymi problemami.
– Miłość to nie chęć podporządkowania, lecz pragnienie uszczęśliwienia drugiego człowieka – mówiła dalej Amber. – Nie chodzi w niej o pewność, że ktoś coś dla ciebie poświęci, choć często dobrowolnie rezygnujemy z wielu rzeczy przez wgląd na ukochaną osobę. Zrozum mnie dobrze: każdy z partnerów coś traci, porzuca indywidualne marzenia dla wspólnego celu. W niektórych związkach jedno z małżonków zapomina prawie o wszystkim, czego niegdyś pragnęło. Tą stroną nie zawsze bywa kobieta. Taka ofiara nie jest czymś wstydliwym, bo usprawiedliwia ją miłość. Jeśli sądzisz, że dla jakiegoś mężczyzny warto się poświęcić, poświęcasz się i już. Przez kilka minut trwała cisza. Nagle Althea spytała:
– Uważasz, że jeśli poślubię Graga, będzie to z mojej strony poświęcenie?
– No cóż, któreś z was na pewno musi się poświęcić – odparła filozoficznie Amber.
* * *
Brashen zrobił jeszcze parę kroków w stronę kuchni. Gdzie się podziała dziewczynka? Czyżby zamierzała go zostawić w progu? Miał czekać, aż służąca sprowadzi jej matkę? Nigdy nie lubił czekać. Uśmiechnął się do siebie, gdyż mimo strasznych wieści, które przynosił, jego serce radowało się na myśl o ujrzeniu Althei. Żałował, że nie ma przy sobie choćby najmniejszego kawałka laski cindinu (z pewnością dodałby mu odwagi), lecz cały zapas używki z rozmysłem pozostawił na pokładzie „Skoczka”. Pamiętał, że Althea z dezaprobatą oceniała jego słabość do narkotyku. Nie chciał sprawiać na niej wrażenia człowieka uzależnionego. Choć i ona miała wady, które Brashen doskonale znał. Wiedział przecież o niej wszystko. Przez wiele lat musiał znosić jej przywary. Tolerował je. Ogromnie mu na niej zależało i wcale nie chodziło tylko o tę jedną wspólnie spędzoną noc. Ta noc utrwaliła jedynie uczucia, które żywił od lat.
Kiedyś widywał Altheę codziennie. Razem jadali, upijali się w portowych knajpach, śmiali się, siadywali obok siebie podczas łatania żagli. Nigdy nie traktowała go jak zhańbionego syna Pierwszego Kupca z Miasta Wolnego Handlu, wręcz przeciwnie – zawsze szanowała go.za wiedzę i umiejętność kierowania ludźmi. Chociaż była kobietą, mógł z nią normalnie porozmawiać, nie musiał komplementować jej sukni czy porównywać oczu do gwiazd. Z iloma kobietami dało się pogadać na każdy temat?
Znowu podszedł do okna i wyjrzał na aleję. Usłyszał za sobą lekkie kroki. Zbliżała się Malta. Była podobno trochę rozpieszczona, tak przynajmniej wynikało z opowieści Althei. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się uroczyście. Jej zachowanie w stosunku do niego znowu się zmieniło.
– Zgodnie z twoją sugestią wysłałam służącą. Jeśli zechcesz pójść ze mną, chętnie cię poczęstuję kawą i porannym pieczywem. – Jej afektowanie modulowany głos przywodził na myśl dobrze wychowaną młodą damę, która zaprasza gościa do domu.
Przypomniał sobie o dobrych manierach.
– Dziękuję ci, Malto. Z przyjemnością napiję się kawy.
Wzięła go pod ramię. Była od niego niższa niemal o dwie głowy. Nagle owionął go zapach jej włosów – jakiś olejek kwiatowy, może fiołki. Zerknęła na niego spod powiek. Przyglądał jej się bacznie. Na tchnienie Sa, jak szybko te dzieci rosną! Czy Malta nie była koleżanką Delo? Gdy ostatnim razem widział siostrzyczkę, akurat matka karciła ją za ubrudzenie kaftanika. Było to tak dawno temu... Przeniknął go głęboki smutek z powodu utraconych lat. Zrozumiał, że gdy ojciec się go wyrzekł, stracił coś więcej niż tylko dom i majątek.
Dziewczynka wprowadziła Brashena do pokoju śniadaniowego. Serwis kawowy i talerz z pieczywem czekały już na małym stoliku, obok stały dwa wygodne fotele. Otwarte okno wychodziło na ogrodową alejkę.
– Mam nadzieję, że czas nie będzie ci się dłużył. Kawę zaparzyłam sama. Och, żeby tylko nie okazała się zbyt mocna.
– Jestem pewien, że jest doskonała. – Czuł się podwójnie zawstydzony. Zrozumiał teraz, dlaczego dziewczynka tak długo nie wracała. Och, na Sa, rodzina Vestritów rzeczywiście przeżywała ciężki okres, skoro córka pana domu musiała parzyć kawę i kroić chleb dla gości. Pospiesznie zmienił temat. – Znasz Delo, moją siostrę, prawda?
– Oczywiście, że ją znam. Kochana, słodka Delo jest moją najlepszą przyjaciółką. – Malta posłała gościowi kolejny uśmiech, potem wskazała mu miejsce przy stoliku. Nalała kawę i podsunęła słodkie pieczywo.
– Nie widziałem jej od wielu lat – przyznał się.
– Naprawdę? To straszne! Jest już prawie dorosła, jak się zapewne domyślasz. – Z nieco konspiracyjnym uśmiechem dodała: – Znam też twojego brata.
Brashen zmarszczył brwi, zastanawiając się nad osobliwym tonem, z jakim dziewczynka wypowiedziała to zdanie.
– Cerwina? Mam nadzieję, że dobrze się czuje.
– Tak przypuszczam. Ostatnim razem, gdy go widziałam, miał się świetnie. – Cicho westchnęła i zapatrzyła się w dal. – Nie widuję go zbyt często.
Czyżby zadurzyła się w młodym Cerwinie? Brashen szybko obliczył wiek swego brata. Hm... Cerwin był chyba w odpowiednim okresie, by się zalecać do młodych panien. Jednakże... jeśli Delo i Malta miały tyle samo lat, młodziutka panna Vestrit była zdecydowanie zbyt młoda na amory. Zaczął się czuć trochę nieprzyjemnie. Miał przed sobą piękną małą czarodziejkę. Była jeszcze dziewczynką czy już kobietą? Malta mieszała kawę, przyciągając uwagę Brashena do swoim zadbanych dłoni. Pochyliła się, by jemu posłodzić kawę. Mimowolnie zajrzał jej w dekolt. Szybko odwrócił wzrok.
Odrzuciła z gładkiego czoła zabłąkany kosmyk.
– Znasz chyba moją ciotkę Altheę, prawda?
– Oczywiście. Służyliśmy razem... na „Vivacii”. Przez wiele lat.
– No właśnie.
– Wróciła bezpiecznie do Miasta Wolnego Handlu?
– Och tak, tak, już wiele tygodni temu. Przypłynęła na pokładzie „Ofelii”. Mówię o rodzinnym żywostatku Tenirów – dodała znacząco. Odważnie spojrzała Brashenowi w oczy i dorzuciła: – Wiesz, że Grag Tenira jest strasznie w niej zakochany? Całe miasto aż kipi od plotek. Niewielu zaskoczył fakt, że moja uparta ciotka nagle straciła głowę dla takiego silnego młodego mężczyzny. Babcia oczywiście odczuwa wielkie wzruszenie. Zresztą wszystkie jesteśmy niezwykle podekscytowane. Już prawie straciłyśmy nadzieję, że Althea kiedykolwiek trafi na dobrą partię i osiądzie w naszej osadzie. Jestem pewna, że mnie rozumiesz. – Zaśmiała się tajemniczo, jakby nikomu się dotąd nie zwierzała z tych przemyśleń. Obserwowała Brashena z ogromną uwagą, wyraźnie czekając, czyjej słowa trafią go prosto w serce.
– Dobra partia – powtórzył w odrętwieniu. Przez chwilę kiwał głową jak dziecięca zabawka. – Tenira. Grag Tenira. Tak, tak, rzeczywiście można go nazwać dobrą partią. A poza tym jest świetnym marynarzem. – Ostatnie zdanie mruknął bardziej do siebie niż do dziewczynki. Pomyślał, że chyba tylko umiejętności żeglarskie przyciągnęły Altheę do tego młodzieńca. Hm... No cóż, był również przystojny. Podobno. W dodatku ojciec go nie wydziedziczył. No i Grag nie czuł pociągu do cindinu. Pod wpływem myśli o narkotyku zatęsknił za porcją, która zagłuszyłaby w nim to przykre nowe uczucie – zazdrość. Może w kieszeni kurtki zawieruszył się jakiś okruch cindinowej laski? Lecz przecież nie mógł tego sprawdzić tutaj, przy tym ładnym i delikatnym dziecku.
– ...Jeszcze chleba, Brashenie?
Do jego uszu dotarły tylko ostatnie słowa. Spojrzał na pełen talerz. Nie mógłby niczego przełknąć.
– Nie, nie, bardzo ci dziękuję. Chociaż jest doskonały. – Pospiesznie podniósł kromkę. W wyschniętych ustach ziarnisty miąższ przypominał mu trociny. Brashen popił łykiem kawy, po czym zdał sobie sprawę, że zachowuje się jak prosty marynarz przy kuchennym stole.
Malta lekko musnęła smukłymi paluszkami grzbiet jego ręki.
– Wyglądasz na zupełnie wyczerpanego podróżą. Tak bardzo się zdenerwowałam, kiedy zobaczyłam cię w drzwiach... Nawet ci nie podziękowałam, że od razu po powrocie przynosisz nowiny o statku mojego ojca. Przybywasz z daleka, prawda?
– Tak, z daleka – przyznał. Odsunął się od dziewczynki. Pocierał dłonie przez chwilę, jakby nadal go swędziały od jej dotyku. Malta uśmiechnęła się chytrze, potem odwróciła twarz. Na jej policzkach rozkwitł rumieniec. A zatem nie miał do czynienia z przypadkowym dotykiem dziecka. Świadomie z nim flirtowała. Poczuł się zapędzony w kozi róg. Powinien przemyśleć sytuację. Przesunął językiem po wargach na myśl o nawet najmniejszym kawałku cindinu... Na pewno rozjaśniłby mu w głowie.
– Wiesz, tak patrzę na ciebie i zastanawiam się, czy twój brat by równie ładnie wyglądał z wąsikiem.
Skrępowany Brashen podniósł rękę do twarzy i pogładził wąsy. Słowa dziewczynki z pewnością nie były stosowne. Na dodatek śledziła wzrokiem ruch jego palców niemal z tęsknotą. Wstał.
– Chyba wyjdę teraz. Wrócę później, jeszcze dziś wieczorem. Przekaż paniom, by mnie oczekiwały. Szkoda, że nie zapowiedziałem się z wizytą.
– Ależ nie. – Malta nadal siedziała. Nie wstała z zamiarem odprowadzenia go do drzwi. – Już posłałam służącą. Jestem przekonana, że matka i babka wkrótce przyjdą. Zechcą natychmiast usłyszeć nowiny o moim ojcu i jego statku.
– Na pewno tak – zgodził się z wysiłkiem. Nie potrafił zrozumieć zachowania tej młodziutkiej kobietki. Patrzyła na niego tak prostodusznie. Może była tylko szczerym dzieckiem i nie wiedziała, że zachowuje się prowokacyjnie. A może po prostu zbyt długo przebywał na morzu. Usiadł sztywno. Kapelusz trzymał na kolanach. – W takim razie zaczekam. Nie chcę ci przeszkadzać. Wróć do swoich spraw, jeśli wolisz.
Zareagowała na jego zażenowanie wesołym śmiechem.
– Och, mój drogi. Przeze mnie czujesz się zakłopotany. Strasznie mi przykro. Prawdopodobnie rozmawiałam z tobą zbyt poufale. Wybacz mi. Ale... przez tyle lat byłeś pierwszym oficerem mojego drogiego dziadka, więc wydaje mi się, że znam cię niemal tak dobrze, jakbyś należał do rodziny. Poza tym przyjaźnię się z Cerwinem i Delo, toteż bardzo chciałam ciepło powitać ich brata... – Jej głos opadł dramatycznie. – Moim zdaniem tylko z powodu tragicznej pomyłki nie byłeś mile widziany w naszym domu. Nigdy dokładnie nie rozumiałam tego, co zaszło między tobą i twoim ojcem... – Zamilkła, jawnie zapraszając go do zwierzeń.
Opowieść o kłótni z ojcem była ostatnią rzeczą, na jaką miał w tej chwili ochotę. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej znalazł się w równie kłopotliwym położeniu. W jednej chwili Malta wydawała się niewinnym dzieckiem, które ze wszystkich sił stara się ugościć obcego podczas nieobecności dorosłych, w następnej zabawiała się nim jak pozbawiona skrupułów kusicielka. Jego nowiny były naprawdę pilne i bardzo pragnął się zobaczyć z Altheą, lecz im dłużej przebywał w obecności jej siostrzenicy, tym bardziej nieswojo się czuł. Za późno uprzytomnił sobie, że wiele osób uznałoby tę sytuację za jednoznacznie nieprzyzwoitą. W końcu był sam na sam z młodziutką kobietą z doskonałej rodziny. Wiedział, że niektórzy ojcowie i bracia wyzywali na pojedynek za mniejsze uchybienia. Ponownie wstał.
– Niestety, muszę już iść. Mam inne obowiązki. Wrócę za kilka godzin. Proszę, przekaż swojej rodzinie pozdrowienia.
Malta nie zrobiła żadnego ruchu, by wstać. Postanowił nie czekać, aż go odprowadzi.
– Cieszę się, że cię spotkałem.
Skłonił się i odwrócił do wyjścia.
– Twój brat Cerwin wcale nie uważa mnie za dziecko – oświadczyła wyzywającym tonem.
Niechętnie zerknął na nią. Nie wstała, ale odrzuciła głowę na oparcie fotela. Zapatrzył się w jej białą szyję. Kosmyk włosów opadł jej na policzek. Podniosła rękę i zawinęła go na palec. Uśmiechnęła się leniwie.
– Cerwin jest słodki niczym mały kociak. Ty bardziej przypominasz tygrysa. – Położyła koniuszek palca na ustach i zamyśliła się. – Domowe zwierzaki to czasem takie nudne stworzenia – zauważyła.
Brashen odkrył nagle, że serce dobrze wychowanego syna Kupca z Miasta Wolnego Handlu szaleńczo bije mu w piersi pod piracką bluzą. Aż wstrząsnął nim dreszcz, gdy sobie to uzmysłowił. Wreszcie ją przejrzał. Wnuczka kapitana Vestrita okazała się uwodzicielką, która we własnym domu ostrzyła sobie na niego ząbki. Doprawdy oburzające!
– Powinnaś się wstydzić – oznajmił ze szczerym gniewem.
Kątem oka dostrzegł, że zaszokowana Malta łapczywie chwyta powietrze, niemniej jednak ruszył korytarzem do głównych drzwi. Otworzył je gwałtownie i stanął oko w oko z dwiema zdumionymi kobietami: Roniką Vestrit i Keffrią Haven.
– Och, dzięki Sa, że przyszłyście wreszcie! – zawołał z ulgą.
– Kim jesteś i co robisz w naszym domu? – spytała ostro matka dziewczynki. Rozglądała się dziko wokół siebie i marynarz odniósł wrażenie, że zamierzała wezwać służących, by go pojmali.
– Nazywam się Brashen Treli – odparł pospiesznie i nisko się skłonił. – Przynoszę wiadomości o żywostatku „Vivacia”. Ważne i nieprzyjemne nowiny, które nie mogą czekać. – Chciał spytać, kiedy zjawi się Althea, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język.
– Nikt nas nie powiadomił o twoim przybyciu – powiedziała Ronica Vestrit. – Bałam się, że wcześniej czy później ktoś zastuka do naszych drzwi i przekaże ponure wieści. – Wprowadziła go do gabinetu i energicznie zamknęła drzwi. – Usiądź i mów, co wiesz. Nie pływasz już na „Vivacii”, prawda? Wiem, że Kyle wprowadził na twoje stanowisko swojego protegowanego. Jak zatem zdobyłeś wiadomości o naszym żywostatku?
Ile prawdy był jej dłużny? Gdyby rozmawiał przy piwie z Altheą, wyznałby jej wszystko i pozwolił, by go osądziła zgodnie z własnym sumieniem. Proceder, którym się obecnie parał – handel z piratami – był niezgodny z prawem. Postanowił jednak, że nie skłamie. Po prostu by nie mógł.
– „Vivacię” porwali piraci – obwieścił brutalnie. Zanim obie kobiety zdążyły dostatecznie ochłonąć i zarzucić go pytaniami, ciągnął dalej: – Wiem niewiele więcej. Widziano ją w porcie osady pirackiej. Nie mam pojęcia, co się stało z kapitanem i załogą. Żywostatek przejął słynny pirat imieniem Kennit. Nie znam powodów, które go skłoniły do pościgu za „Vivacią”, lecz ma on reputację człowieka o wielkich ambicjach. Marzy mu się zjednoczenie Wysp Pirackich w królestwo, którym pragnie władać. Słyszałem, że ściga statki niewolnicze. Według plotek wybija załogę w pień i uwalnia niewolników, którzy ogromnie go za to kochają, podobnie jak przeciwni niewolnictwu piraci. – Urwał. Zauważył, że Keffria coraz niżej zapada się w fotel, jak gdyby uciekało z niej życie. Nagle podniosła obie ręce do ust, powstrzymując szloch.
Natomiast Ronikę Vestrit wieści o „Vivacii” wyraźnie sparaliżowały. Stała nieruchomo jak posąg. Ręce wbiła w oparcie fotela. Jej palce wyglądały jak ptasie szpony wczepione w grzędę.
Po długiej chwili ciężko westchnęła.
– Przynosisz nam ofertę okupu? – spytała bardzo cicho.
Zawstydził się. Musiał przyznać, że staruszka jest bystra. Oszacowała krój jego stroju i domyśliła się, w jaki sposób Brashen zarabia na życie. Uznała go za pośrednika Kennita. Upokorzyła go tym podejrzeniem, nie mógł wszakże mieć do niej żalu.
– Nie – odparł krótko. – Wiem tylko tyle, ile wam powiedziałem. Reszta to plotki. Obawiam się, że nie będzie oferty okupu. Piracki kapitan jest podobno bardzo bogaty i chce zatrzymać żywostatek. Nie wiem nic o losie ludzi, którzy płynęli „Vivacią”. Przykro mi.
Zapadło lodowate milczenie. Wiedział, że kilkoma zdaniami zabił w tych kobietach nadzieję. Zapewne dotąd sądziły, że statek po prostu się spóźnia, że Kyle Haven lada chwila przybędzie do domu z pieniędzmi, rodzina spłaci długi i odbuduje dawną fortunę. Później pewnie zaświtała im wiara, że zdobędą fundusze na okup za statek. Nie pozostawił im złudzeń. Vestritki z pewnością znienawidzą doręczyciela takich wiadomości. Czekał na wybuch którejś z nich.
Żadna się jednak nie rozpłakała. Nie krzyczały, nie oskarżały go o kłamstwo. Keffria ukryła jedynie twarz w dłoniach.
– Wintrow – odezwała się bardzo cicho. – Mój synek.
Ronica nagle się zestarzała, obwisły jej ramiona, zmarszczki na twarzy się pogłębiły. Po omacku obeszła fotel, usiadła i zapatrzyła się w dal. Brashen poczuł nagle straszliwy ciężar odpowiedzialności. Czego się spodziewał? Przyszedł tu do Althei. Podświadomie żywił zapewne nadzieję, że dziewczyna rozgniewa się i poprosi go jako przyjaciela o pomoc w uwolnieniu żywostatku. Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej okrutna. Dobił swoimi informacjami rodzinę, która niegdyś okazała mu tyle życzliwości.
Usłyszał jakiś rumor. Do gabinetu weszła Althea, trzymając przed sobą rozczochraną Maltę, która usiłowała wyrwać się z jej uścisku.
– Keffrio! Twój bachor znowu podsłuchiwał. Jestem już zmęczona ciągłym szpiegowaniem tej dziewuchy. Po kim odziedziczyła paskudny charakterek? Na pewno nie po naszej rodzi... Brashenie, co tu robisz? Co się stało? – Althea puściła Maltę tak gwałtownie, że dziewczynka aż usiadła na podłodze. Wstał i w kilku szybkich zdaniach nakreślił sytuację.
– „Vivacia” została przejęta przez piratów. Widziałem ją na redzie w pirackiej fortecy. Na jej maszcie powiewała bandera z Krukiem. Statkiem dowodzi teraz Kennit. Z pewnością o nim słyszałaś. Podobno wyrzyna całe załogi niewolniczych statków, które doścignie. Nie znam losu marynarzy...
Nagle rozległ się głośny lament. Malta podbiegła do Brashena i wściekle rzuciła się na niego z pięściami.
– Nie, to nieprawda! To kłamstwo, straszliwe kłamstwo! Ojciec obiecał wrócić i wszystko naprawić! Gdy przybędzie do domu, znowu będziemy bogaci. Wyrzuci stąd Altheę i rozkaże wszystkim, by mnie dobrze traktowali! Kłamiesz, wstrętny wieprzu! To nieprawda, nieprawda! Mój ojciec na pewno żyje, musi żyć!
Brashen schwycił dziewczynkę za ręce, ale zdążyła go uderzyć. Oczekiwał, że się podda, lecz natychmiast kopnęła go mocno w goleń.
– Malto! Dosyć! – poleciła ostro Ronica.
– Przestańcie, przestańcie! – krzyczała Keffria. – Złość nie rozwiąże naszej sytuacji.
Althea zareagowała znacznie bardziej zdecydowanie. Złapała siostrzenicę za włosy i zdecydowanym ruchem szarpnęła. Malta Wrzasnęła z bólu. Brashen bezzwłocznie puścił jej ręce. Wtedy przyjaciółka zaszokowała go, biorąc szamoczącą się dziewczynkę w objęcia.
– Przestań – wyszeptała ochryple. – Rozpacz niczego nie naprawi. Nie marnujmy sił na bezsensowną walkę między sobą. Mamy teraz wspólnego wroga. Trzeba przemyśleć sytuację i skupić się na uwolnieniu statku i załogi. Malto, wiem, że nowiny cię przeraziły, lecz powinnyśmy mądrze działać razem, a nie wpadać w histerię.
Dziewczynka ucichła nagle, potem zdecydowanie odepchnęła ciotkę. Zatoczyła się chwiejnie i rzuciła straszliwe oskarżenie:
– Jesteś szczęśliwa, że do tego doszło. Wiem, że jesteś szczęśliwa! Nie obchodzi cię mój ojciec, nigdy cię nie obchodził. Dbasz tylko o statek. Masz nadzieję, że ojciec nie żyje, wiem, że tak jest! Nienawidzisz mnie. Nie udawaj mojej przyjaciółki!
– Nie jestem twoją przyjaciółką. – Althea odgarnęła z czoła rozczochrane włosy. – Zazwyczaj nawet cię nie lubię. Ale jestem twoją ciotką. Los uczynił nas rodziną, a teraz także sojusznikami. Przestań się wściekać, miotać i dąsać. Spróbuj się skupić na problemie. Wszystkie musimy się skoncentrować. Musimy odzyskać nasz rodzinny statek i uratować członków załogi, którzy pozostali przy życiu. Tylko ta sprawa jest warta naszej energii.
Malta zmierzyła ją podejrzliwym wzrokiem.
– Próbujesz mnie oszukać. Chcesz tego statku dla siebie.
– Tak, rzeczywiście pragnę dowodzić żywostatkiem – przyznała lekko Althea. – Jednak mój spór z Kyle'em musi poczekać na bezpieczny powrót „Vivacii” do naszego miasta. Tylko tego pragniemy. Kobiety z tej rodziny zazwyczaj się kłócą, jednak w chwili obecnej konieczna jest zgoda. Przestań się zatem zachowywać jak rozhisteryzowana pannica z móżdżkiem kurczaka. Althea spojrzała na matkę, później na siostrę.
– Żadna z nas nie może sobie teraz pozwolić na wybuchy. Mamy tylko jedno wyjście. Trzeba zebrać pieniądze na okup, zapewne sporą sumę. Szczerze mówiąc, w tym widzę naszą największą szansę na odzyskanie statku i załogi. – Potrząsnęła głową. – Ten sposób jest najpraktyczniejszy. Jeśli będziemy miały szczęście, Kennit przyjmie pieniądze i zwróci nam statek. Tyle że... Brashen ma rację. Słyszałam o tym pirackim kapitanie. Jeśli przejął „Vivacię”, prawdopodobnie zamierza ją zatrzymać. W takim przypadku możemy się tylko modlić do Sa, by porywacz okazał się dość mądry i zachował przy życiu członków rodziny żywostatku i załogę. W przeciwnym razie „Vivacia” oszaleje. Jak widzisz, Malto, mam własne powody, dla których pragnę, by twój ojciec i brat byli żywi i cali.
Wypowiedziała to drwiące zdanie z bolesnym uśmiechem i przez zaciśnięte zęby.
– Rada Kupców naszego miasta – kontynuowała ciszej – zbiera się jutro wieczorem. Mają wysłuchać skargi rodziny Tenirów na taryfy satrapy, rozważyć kwestię obecności chalcedzkich tak zwanych statków patrolowych i sprzeciw wobec niewolnictwa w Mieście Wolnego Handlu. Obiecałam Gragowi, że przyjdę poprzeć mowę jego ojca. Matko, Keffrio, powinnyście również się udać na posiedzenie. Pozyskajcie do naszej sprawy znajomych Pierwszych Kupców. Czas, by się przebudzili i zobaczyli, co się wokół nich dzieje. Piraci coraz bardziej nam zagrażają, poczynają sobie śmielej... więc satrapa wykorzystał ich napaści jako pretekst do zaproszenia na nasze wody Chalcedczyków. We właściwym momencie zebrania opowiemy o porwaniu „Vivacii” i jeśli nie uda nam się poruszyć serc wszystkich Kupców, poprosimy o pomoc przynajmniej rodziny z żywostatkami. Ten problem bez wątpienia ich obejdzie. Ryzykując kolejny wybuch Malty dodam, że porwanie bezpośrednio się wiąże z kwestią niewolnictwa. Gdyby Kyle nie używał w ten karygodny sposób „Vivacii”, zapewne nie przytrafiłoby jej się nic złego. Wiadomo przecież, że Kennit napada na statki niewolnicze. Poza tym powtórzę – dodała nieco głośniej, widząc, iż siostrzenica chce jej przerwać – że chalcedzkie galery stoją w naszym porcie właśnie z powodu działalności takich jak on. Gdyby miasto samo odparło piratów, satrapa Cosgo by zrozumiał, że nie potrzebujemy jego łodzi patrolowych i nie zamierzamy na nie płacić. – Odwróciła się i wyjrzała przez okno. – Dzięki udanej akcji mieszkańcy naszej osady by odkryli, że Jamaillia czy rządzący w stolicy władcy w ogóle na nic nam się nie przydają. Od tej pory moglibyśmy sami o siebie dbać. – Wymówiła te słowa niemal szeptem, lecz w cichym pokoju zabrzmiały niezwykle wyraźnie. Głęboko westchnęła i opuściła ramiona.
– Jestem głodna – oświadczyła, raptownie zmieniając temat i nastrój. – Czyż to nie głupie? Brashen przyniósł najgorszą z możliwych wiadomość, a ja czuję głód, ponieważ zbliża się pora kolacji.
– Niezależnie od tragicznych wieści, twoje ciało pragnie żyć dalej – oświadczyła Ronica tonem osoby doświadczonej, która potrafi znieść wszystko. Sztywnym krokiem podeszła do wnuczki i wyciągnęła do niej rękę. – Malto, Althea ma rację. Musimy teraz działać wspólnie. Zapomnijmy o kłótniach. – Podniosła oczy i uśmiechnęła się do wszystkich ponuro. – Na tchnienie Sa, zobaczcie, jakiego trzeba nieszczęścia, byśmy się zjednoczyły. Wstyd mi. – Wyciągnęła rękę do wnuczki. Dopiero po dłuższej chwili Malta ją uścisnęła.
– Czy Malta i babcia nie są już na siebie złe? – odezwał się w drzwiach zdziwiony dziecięcy głosik.
Wszyscy spojrzeli na stojącego w progu chłopca.
– Och, Seldenie! – zawołała Keffria z udręką. Chciała objąć synka, lecz się cofnął.
– Mamo, nie jestem już dzieckiem! – krzyknął zakłopotany. Nagle spojrzał na gościa i przez chwilę z powagą go oceniał. W końcu zadarł główkę i oznajmił: – Wyglądasz jak pirat – zdecydował.
– Tak wyglądam? – spytał Brashen, po czym przykucnął, uśmiechnął się i wyciągnął rękę. – Ale nim nie jestem. Jestem uczciwym marynarzem z Miasta Wolnego Handlu, któremu ostatnio trochę brakuje szczęścia. – Przez moment wierzył, że powiedział prawdę. Prawie zapomniał o kawałeczku cindinowej laski, którą zaledwie przed minutą mimowolnie wymacał na dnie kieszeni.
4. DECYZJE
Althea nie odprowadziła Brashena do drzwi, lecz uciekła do izby pokojówki na górnym piętrze. Nie zapaliła świateł w ciemnym pomieszczeniu i nie podchodziła zbyt blisko okna, by marynarz jej nie dostrzegł, gdyby przypadkiem popatrzył za siebie. Poświata księżycowa zmatowiła jaskrawe kolory jego stroju. Szedł powoli i kołysał się tak mocno, jakby nadal stąpał po pokładzie, a nie kroczył alejką dla powozów. Nie odwrócił się.
Dziewczyna miała szczęście, że weszła do gabinetu, szamocząc się z Maltą. Dzięki temu nikt prawdopodobnie nie zauważył rumieńców na jej policzkach ani przyspieszonego oddechu. Chyba nawet Brashen nie dostrzegł nagłej paniki, jaka ogarnęła ją na jego widok. Przerażone spojrzenia Keffrii i matki sparaliżowały ją i na jedną koszmarną sekundę wyobraziła sobie, że odwiedził jej rodzinę, by przyznać się do wszystkiego i prosić o rękę kochanki... Że chciał zmazać jej wstyd. Kiedy usłyszała straszliwe wieści, wraz z rozpaczą poczuła ulgę, że nie musi się publicznie przyznawać do swoich postępków.
Do swoich postępków! Zaakceptowała to już kilka tygodni temu. Za sprawą Amber wiele zrozumiała. Przestała się oszukiwać bzdurnymi wymówkami, dotarło do niej wreszcie, że za niefortunny romans w równym stopniu odpowiedzialni są oboje – ona i on. Jeśli pragnęła szanować samą siebie i traktować jak dorosłą kobietę, musiała to zaakceptować. Wcześniej nie chciała ponosić winy za swój nieprzemyślany postępek. Gdyby Brashen naprawdę ją zniewolił czy podstępem wciągnął do swego łoża, łatwiej usprawiedliwiłaby ból, który czuła od tamtej pory... Mogłaby się uważać za kobietę skrzywdzoną, uwiedzioną przez nieczułego marynarza. Jednakże... oboje nie pasowali do tych ról.
Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy dziś wieczorem, ale też nie potrafiła odwrócić od niego wzroku. Tęskniła za nim. Wiedziała, że lata wspólnej pracy na pokładzie statku bardziej się liczyły od ich przykrego rozstania. Wstrząsające nowiny, które przyniósł, ciągle rozdzierały jej serce, lecz oczy zdradzały ją, gdyż wodziła stale po jego twarzy i muskularnych ramionach poruszających się pod jedwabną koszulą. W kąciku ust Brashena odkryła owrzodzenie od cindinu. A zatem nadal używał narkotyku! Zatrwożył ją jego korsarski ubiór. Na myśl, że Brashen został piratem, poczuła rozczarowanie, ale równocześnie oceniła, że taki strój pasuje do niego znacznie bardziej niż na przykład skromne ubranie Pierwszego Kupca. Nie pochwalała jego wyborów, choć na jego widok serce biło jej szybciej.
– Och, mój kochany – rzuciła desperacko w ciemność. Popatrzyła za oddalającą się postacią i potrząsnęła głową. Czuła żal, przede wszystkim żal. Żałowała, że pójściem do łóżka zniszczyła ich wspaniałą przyjaźń. Żałowała, że pozwoliła sobie na niestosowne zachowanie właśnie z nim... z najmniej odpowiednią osobą. Żałowała, że Brashen porzucił marzenia i zawiódł oczekiwania jej ojca. Opłakiwała jego brak rozsądku i słaby charakter. Tylko tyle czuła. Żal.
Zastanawiała się, dlaczego wrócił do ich miasta. Nie przepłynął chyba tak ogromnej drogi jedynie w celu zawiadomienia Vestritów o porwaniu żywostatku? Myśl o tym spotęgowała ból w sercu Althei. Odkąd „Vivacię” przejął Kyle, i tak cierpiała z powodu jej utraty, a teraz statek znalazł się w rękach bezlitosnego pirata. Jak odbiją się na charakterze galionu te straszliwe doświadczenia? Cóż, nic nie mogła na nie poradzić. Uświadomiła sobie, że jeśli kiedykolwiek odzyska „Vivacię”, nie będzie to już ten sam wesoły i śmiały żywostatek, który opuścił ponad rok temu rodzinny port.
– Ja również jestem zupełnie kimś innym, niż byłam wtedy – oświadczyła głośno w noc. – Podobnie jak Brashen. – Obserwowała marynarza, póki nie skryła go ciemność.
* * *
Północ minęła, zanim dziewczynka zdołała się wymknąć z domu. Rodzina zjadła niezbyt wystawną kolację w kuchni (niczym służący). Kobietom i dziecku towarzyszył Brashen. Kiedy Rache wróciła do rezydencji po wolnym dniu spędzonym w mieście, Vestritowie wraz z gościem przenieśli się do gabinetu dziadka i tam kontynuowali dyskusję, włączając do niej – mimo oburzenia Malty – Seldena, który tylko zadawał głupie pytania. Dociekliwość malca nie byłaby taka okropna, gdyby dorośli nie prześcigali się w udzielaniu zrozumiałych dla niego odpowiedzi. W dodatku wszyscy stale go zapewniali, że nie powinien się niczego bać. Wreszcie chłopiec zasnął przy kominku, a marynarz zaoferował się zanieść go do łóżka, na co matka dziewczynki na szczęście zezwoliła i mały robal się nie obudził.
Malta otuliła się szczelniej płaszczem. Noc była wprawdzie ciepła, lecz ciemne okrycie pomagało się dziewczynce wtopić w mrok, a także chroniło przed rosą. Pantofle i rąbek nocnej koszuli zdążyła już przemoczyć. Na dworze było o wiele mroczniej, niż się spodziewała. Na szczęście wyłożona białym kamieniem alejka prowadząca do altanki odbijała księżycową poświatę. Malta spostrzegła, że ścieżka w wielu miejscach poprzerastała trawą, i czuła, jak mokre brązowe liście, nie zagrabione od jesieni, przywierają do podeszew jej pantofli. Starała się nie myśleć o ślimakach i dżdżownicach, które miażdżyła stopami.
Nagle usłyszała szelest w krzakach po prawej stronie. Coś przebiegło leśnym podszyciem. Przez długą chwilę stała jak skamieniała. Co jakiś czas w pobliżu Miasta Wolnego Handlu widywano wielkie górskie koty. Podobno porywały młode bydło, a nawet dzieci. Dziewczynka zapragnęła natychmiast wrócić do domu, nakazała sobie jednak odwagę. Nie wybierała się na spotkanie z miłości do psikusów, nie testowała także swej silnej woli. Szła porozmawiać o pomocy dla ojca.
Uznała za fałszywe błaganie ciotki Althei o zjednoczenie rodziny, dzięki czemu podobno mogły uratować statek i ojca Malty. Nawet babka udawała przyjaźń. Malta znała wszakże prawdę – one po prostu nie wierzyły, że może im w czymkolwiek pomóc.
Podczas gdy matka płakała w sypialni i podgrzewała wino na ofiarę dla Sa, a ciotka Althea i Ronica Vestrit leżały bezsennie i dumały, skąd wziąć pieniądze, Malta zamierzała działać. Jedynie ona potrafiła skłonić obcych do pomocy. Postanowiła, że zrobi wszystko, aby bezpiecznie sprowadzić ojca do domu. A później w odpowiedni sposób poinformuje go o swoim poświęceniu. Kto powiedział, że kobiety nie mogą postępować odważnie i śmiało, gdy w grę wchodzi ukochany mężczyzna? Pokrzepiona tą myślą, ruszyła dalej ścieżką.
Na widok niesamowitej łuny padającej przez obrośnięte dziką różą kraty altanki dziewczynka poczuła na plecach dreszcz. Delikatne żółte światło migotało i drgało. Na sekundę zamarła, przypominając sobie opowieści o duchach z Deszczowych Ostępów. Na Sa, czy Reyn przypadkiem nie obserwował jej dzięki swej magii? Na pewno uznałby to za zdradę. Już miała się odwrócić i uciec, gdy lekki podmuch wiatru przyniósł jej woń roztopionego wosku i jaśminowych perfum, których używała ostatnio Delo. Malta wolno podeszła do dębu. W jego cieniu ledwie dostrzegła źródło łuny – żółtawe światełko lśniło w starej altance i rozjarzało liście bluszczu. A zatem Cerwin czekał! Zapalił świecę, aby ukochana łatwiej do niego trafiła. Serce w piersi Malty biło szaleńczo. Czuła się jak heroina romantycznej opowieści minstrela. Piękna młoda kobieta straszliwie skrzywdzona przez los i rodzinę. Załamana nowiną o porwaniu ojca, zamierzała się złożyć w ofierze. Cerwin przybył na wezwanie, pragnąc ją uratować przed poświęceniem, ponieważ szalał z miłości. Nie mógł postąpić inaczej. Malta stała przez chwilę w księżycowej poświacie i rozkoszowała się dramatyzmem sytuacji. Zerknęła przez obrośnięte liśćmi wejście do altanki. Dostrzegła dwie postaci. Odziana w płaszcz Delo siedziała w kącie, Cerwin chodził tam i z powrotem. Dostrzegła puste ręce chłopca i zmarszczyła brwi. Cóż za głupiec! Reyn na pewno przyniósłby co najmniej kwiaty. Hm, może prezent Cerwina był malutki. Może chłopiec trzymał go w kieszeni. Porzuciła smutne myśli, nie chcąc rozczarowaniem zepsuć pięknej chwili.
Zatrzymała się, odrzuciła kaptur i starannie ułożyła włosy na ramionach. Przygryzła wargi, by dodać im czerwieni, po czym dostojnie wkroczyła do altanki. Przystanęła w cieniu, zwróciła twarz ku pieszczotliwemu światłu świecy i szeroko otworzyła oczy.
– Malto! – szepnął Cerwin przez zduszone ze wzruszenia gardło. Objął ją, lecz gdy się zaczęła do niego tulić, odstąpił i upadł przed nią na kolana. Pochylił głowę, więc widziała tylko jego ciemne loki. – Dziękuję, że przyszłaś. Kiedy minęła północ i czekałem, bałem się, że... – Łapczywie chwytał powietrze i dziewczynka wystraszyła się, że chłopiec zaraz wybuchnie szlochem. – Bałem się, że nie mogę nawet mieć nadziei.
– Och, Cerwinie! – westchnęła ze smutkiem. Kątem oka dostrzegła, że Delo podchodzi do wejścia altanki i zerka na zewnątrz. Na moment poczuła irytację. Towarzystwo przyjaciółki niszczyło nastrój. Odpędziła tę myśl i powiedziała sobie, że powinna po prostu zignorować obecność siostry Cerwina. Delo się nie liczy. No i na pewno ich nie zdradzi, jeśli nie chce się sama wpędzić w kłopoty. Malta położyła białe dłonie na głowie chłopca, który w tym momencie wstrzymał oddech. Odwróciła jego twarz ku sobie. – Jak mogłeś sądzić, że nie przyjdę? – spytała cicho. – Niezależnie od ogromnego smutku, który teraz odczuwam, niezależnie od ryzyka... powinieneś był wiedzieć, że przyjdę.
– Odważyłem się mieć nadzieję – przyznał. Kiedy podniósł na nią oczy, była zaszokowana. Bardzo przypominał Brashena, a jednak w żaden sposób nie mógł się równać ze starszym bratem. Wcześniej Malta uważała go za męskiego i dojrzałego, teraz wydał jej się nieopierzonym dzieciakiem. Chłopak chwycił nagle jej dłonie, ośmielił się je ucałować.
– Nie możesz tego robić – wymamrotała. – Wiesz, że przyobiecano mnie innemu.
– Nigdy mu cię nie oddam.
Potrząsnęła głową.
– Niestety już na to za późno. Dziś wieczorem twój brat przyniósł nam nowiny, które każą mi przyjąć oświadczyny Reyna. Nie widzę innego wyjścia. – Odwróciła wzrok i zapatrzyła się szeroko otwartymi oczyma w nocny ogród. – Muszę wypełnić swoje przeznaczenie. W moich rękach spoczywa życie ojca.
Cerwin raptownie się zerwał z klęczek.
– Co mówisz?! – krzyknął przejmująco. – Jakie nowiny? Mój brat je przyniósł? Życie twojego ojca... Nic nie pojmuję.
Przez chwilę gardło Malty dławiły prawdziwe łzy.
– Piraci przejęli nasz rodzinny żywostatek. Brashen był tak uprzejmy, że nas o tym powiadomił. Boimy się, iż mój ojciec i brat zginęli, lecz jeśli żyją, jeśli istnieje jakaś szansa... Och, Cerwinie, musimy zdobyć pieniądze na wykup „Vivacii” i członków rodziny. Ale jak? Upokarza mnie myśl, że jesteś świadkiem naszych kłopotów. Kiedy rozejdzie się wiadomość o porwaniu, wierzyciele opadną nas niczym rekiny. – Podniosła ręce do twarzy. – Nie wiem, jak przeżyjemy, a przecież musimy zdobyć dodatkowe fundusze na okup. Mam tylko jedno wyjście. Muszę natychmiast wyjść za mąż za Kupca z Deszczowych Ostępów. Sama myśl o ślubie sprawia mi potworny ból, ale muszę... Reyn jest człowiekiem bogatym i hojnym. Na pewno pomoże nam sprowadzić ojca do domu. Jeśli nam się uda, nie dbam tak bardzo o... ślub. – Głos jej się załamał na ostatnim słowie i naprawdę zachwiała się pod jarzmem okrutnego losu. Młodzieniec przez chwilę trzymał ją w ramionach.
– Moje biedne, dzielne kochanie. Sądzisz, że na to pozwolę? Że pozwolę ci pójść za mąż bez miłości, nawet dla dobra ojca?
– Wybór nie należy do nas, Cerwinie – wyszeptała w jego pierś.
– Sama się zaoferuję Reynowi. Jest majętny i potężny, może mi pomóc. Gdy nadejdzie czas... Niech będzie, co ma być... Muszę się pogodzić z losem. – Ukryła twarz w fałdach jego koszuli, jakby zawstydziły ją własne słowa.
– Nigdy! – wykrzyknął. – Ten czas nigdy nie nadejdzie. Nie jestem tak bogaty jak ów mężczyzna z Deszczowych Ostępów, ale oddaję do twojej dyspozycji wszystko, co posiadam, i wszelkie przyszłe dobra. – Spojrzał jej w twarz. – Wątpiłaś, że mógłbym postąpić inaczej?
Bezradnie wzruszyła ramionami.
– Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że możesz mi pomóc. Głównym Kupcem waszej rodziny nadal pozostaje twój ojciec. Biedny Brashen stanowi dowód na to, że stary Treli twardą ręką rządzi swoim domostwem. Wiem, co ci podpowiada serce, lecz w rzeczywistości... – Potrząsnęła ze smutkiem głową. – Naprawdę niewiele możesz zrobić.
– Biedny Brashen! – Prychnął z pogardą. – Mój brat sam na siebie ściągnął nieszczęście. Nie żałuj go, Malto. Poza tym masz rację, nie zaprzeczam, jeszcze niezbyt dużo mogę... Nie mogę na przykład postawić do twojej dyspozycji całej fortuny Trellów, ale...
– A czy ja o to proszę? Och, Cerwinie, jakież ty masz o mnie zdanie? Uważasz, że ryzykując dobre imię, przychodzę do ciebie w nocy błagać o pieniądze? – Odwróciła się od niego impulsywnie. Poły jej płaszcza rozsunęły się, ukazując białą koszulę nocną, którą miała pod spodem. Usłyszała szybkie sapanie Delo, po czym przyjaciółka przebiegła altankę i stanęła obok niej.
– Jesteś rozebrana! Malto, jak mogłaś!
Tak. Jeśli Cerwin był zbyt tępy, by zauważyć wcześniej braki w jej ubraniu, teraz siostra mu je uświadomiła. Malta uniosła dumnie głowę.
– Niestety, nie miałam wyboru. Tylko w jeden sposób mogłam się wymknąć na spotkanie z wami. Nie żałuję swojej decyzji. Twój brat jest dżentelmenem, więc potrafi zrozumieć niedostatki w moim stroju. Delo, chodzi o życie mojego ojca! Sytuacja nie jest zwyczajna i trudno postępować według typowych zasad. – Błagalnie położyła ręce na sercu.
Kątem oka obserwowała reakcję chłopca. Cerwin patrzył na nią z przerażeniem i uwielbieniem. Oczyma błądził po jej ciele, jakby potrafił przejrzeć przez płaszcz.
– Delo – powiedział szorstko – to przecież nie jest ważne. Nie bądź dzieckiem i nie rób rabanu z powodu tej bzdury. Proszę, pozwól mi porozmawiać z Maltą na osobności.
– Cerwinie! – zaprotestowała gwałtownie jego siostra.
Nazwał ją dzieckiem, więc rozgniewał. Malta nie chciała, by przyjaciółka się złościła, ponieważ wtedy mogłaby za bardzo plotkować. Powoli wyciągnęła do niej rękę.
– Wiem, że tylko próbujesz mnie chronić, Delo, i kocham cię za to. Jestem wszakże pewna, że twój brat nigdy by mnie nie skrzywdził. – Spojrzała przyjaciółce w oczy. – Znam was dobrze. Jesteście ludźmi honoru. Nie boję się zostać z twoim bratem sama.
– Och, Malto, tak wiele rozumiesz. – Ze lśniącymi od łez oczyma Delo wycofała się z altanki.
Malta zerknęła na Cerwina, potem chwyciła fałdy płaszcza i okryła się szczelniej, świadoma, że w ten sposób uwydatnia szczupłość swej kibici i krągłość bioder. Uśmiechnęła się nieśmiało, głęboko westchnęła.
– Wstyd mi, że rozmawiam z tobą tak otwarcie, jednak zmuszają mnie do tego niezwykłe okoliczności. Nie proszę cię o wszystko, co masz, ani o to, co zdobędziesz, chociaż przyjmę z wdzięcznością każdy dyskretny i szczery dar. Ważniejsze jest wsparcie twojej rodziny dla mojej. Jutro w nocy odbędzie się zebranie Rady Kupców. Będę na nim obecna. Proszę, przyjdź również. Bardzo byś mi pomógł, namawiając swego ojca do uczestnictwa i poparcia rodziny Vestritów. Utrata naszego żywostatku i jego kapitana to dla mojej rodziny tragedia, lecz sądzę, że napaść piratów obejdzie wszystkich Pierwszych Kupców z naszego miasta. Bezwzględni bandyci posunęli się do porwania żywostatku. Wiadomo, do jakich jeszcze czynów są zdolni? Jeśli nie boją się więzić Kupca i jego syna, któż z nas może się czuć bezpieczny? – Malta mówiła z coraz większym przejęciem. Nagle chwyciła dłonie młodzieńca. – Gdyby twoja rodzina zjednoczyła się z moją w tej dramatycznej sytuacji, może babcia jeszcze raz by przemyślała zaloty Reyna. Może odkryłaby, że mogę liczyć na... lepszą partię.
Serce jej łomotało. Teraz Cerwin weźmie ją w ramiona i pocałuje. Koniec niczym puenta piosenki minstrela. Malta czekała na muśnięcie warg chłopca i na dotyk jego rąk, które podniosą ją jak liść na wietrze... Przymknęła oczy.
Młodzieniec upadł przed nią na kolana.
– Pójdę jutro na zebranie Rady Kupców. Porozmawiam też z ojcem i przekonam go, że Trellowie powinni udzielić poparcia Vestritom. – Patrzył na nią z uwielbieniem. – Zobaczysz, udowodnię tobie i twojej rodzinie, że jestem ciebie wart.
Przez długą chwilę zastanawiała się nad właściwą odpowiedzią. Była przecież taka pewna, że Cerwin ją pocałuje. Nie zrobił tego. W którym momencie popełniła błąd?
– Nigdy w ciebie nie wątpiłam – rzekła w końcu.
Owładnęło nią straszliwe rozczarowanie.
– Nie zawiodę twojego zaufania. – Młodzieniec powoli wstał.
Liczyła na to, że może jednak obejmie ją nagle i namiętnie pocałuje. Ośmieliła się spojrzeć mu prosto w twarz płonącymi z pożądania oczyma. Zwilżyła wargi.
– Do jutra, Malto Haven – oświadczył żarliwie. – Przekonasz się, że dotrzymam danego ci słowa.
Skłonił się uroczyście, jakby się z nią żegnał na popołudniowej herbatce, po czym odwrócił do siostry.
– Chodź, Delo. Czas wracać do domu.
Wielkimi krokami odszedł w noc.
– Do widzenia, Malto – westchnęła Delo, po czym zamachała ręką. – Uproszę mamę, żeby i mnie pozwoliła pójść na zebranie Rady Kupców. Może uda nam się usiąść obok siebie. A zatem do zobaczenia. – Odwróciła się i pospiesznie pobiegła, wołając: – Cerwinie! Poczekaj na mnie!
Dobre kilka minut Malta stała w bezruchu. Nie mogła uwierzyć, że nic się nie zdarzyło. Co zrobiła źle? Nie otrzymała najmniejszego podarku potwierdzającego jego przywiązanie, żadnego namiętnego pocałunku. Nawet jej nie odprowadził pod dom... Nagle zrozumiała własną pomyłkę. Wina nie leżała po jej stronie. Zawinił Cerwin. Potrząsnęła głową w zadumie. Po prostu nie był jeszcze mężczyzną, nie dorósł do jej oczekiwań.
Po ciemku ruszyła w powrotną drogę. Przez chwilę marszczyła czoło zamyślona, lecz szybko sobie zakazała tej wstrętnej miny. Nie chciała przecież mieć tylu zmarszczek co matka. Wbrew sobie zaczęła wspominać Brashena. Początkowo był dla niej bardzo nieuprzejmy, później jednak – gdy zaproponowała mu kawę i trochę z nim flirtowała – wyraźnie reagował na jej wdzięki. Była przekonana, że gdyby to z nim się spotkała dzisiejszej nocy, na pewno by ją pocałował. Poczuła dreszcz. Właściwie... marynarz jej się nie podobał. Wyglądał zbyt pospolicie w tych pirackich jedwabiach i z długim wąsem. Pamiętała, że gdy otworzyła mu drzwi, poczuła niemiłą woń statku, a na jego rękach dostrzegła blizny i zgrubienia. Nie, nie, nie czuła do niego pociągu. Choć musiała przyznać, że zaintrygowały ją ukradkowe spojrzenia, jakimi obrzucał ciotkę. Brashen obserwował każdy ruch Althei niczym głodny kot polujący na ptaka. Althea ani razu nie spojrzała mu w oczy. Nawet kiedy zwracała się wprost do niego, znajdowała wymówkę, aby patrzeć przez okno, mieszać herbatę w filiżance albo oglądać sobie paznokcie. W pewnym momencie usiadła na podłodze obok Seldena i wzięła malca za rękę. Chciała, by siostrzeniec ochronił ją przez pożądliwymi oczyma Brashena?
Matka i babka dziewczynki zapewne niczego nie zauważyły, ale Malta była bardziej spostrzegawcza. I ogromnie pragnęła się dowiedzieć, co łączy tych dwoje. Poza tym ciekawiło ją, co musi uczynić kobieta, by mężczyzna patrzył na nią w ten sposób. Jej ciotka znała się na tych sprawach. Jakie słowa musiałaby Malta powiedzieć Cerwinowi, aby patrzył na nią tak namiętnie? Potrząsnęła głową. Nie, nie Cerwina pragnęła. Porównanie go ze starszym bratem otworzyło jej oczy. Młodszy z Trellów nadal pozostawał chłopcem. Był nikim, słabą płotką, o której Malta powinna przestać myśleć. Nawet dotyk Reyna bardziej ją poruszał. W dodatku Reyn zawsze przynosił prezenty.
Otworzyła kuchenne drzwi. Postanowiła, że dziś w nocy użyje puszki snów.
* * *
Brashen wstał od stołu. Zamówione piwo stało nietknięte. Wychodząc z tawerny, kątem oka dostrzegł, że ktoś już przysunął sobie jego kufel. Uśmiechnął się gorzko. Nie ma co! Przyjemny lokal wybrał sobie na nocne picie – wręcz idealnie pasował do kogoś, kto nie spodziewał się już od losu niczego dobrego.
Tawerna tonęła w mroku. Marynarz znajdował się w najgorszej dzielnicy Miasta Wolnego Handlu. Trafił do jednej z nadbrzeżnych spelunek, które dzieliły ulicę z magazynami, burdelami i domami noclegowymi. Wiedział, że powinien wrócić na „Skoczka”. Finney z pewnością go oczekuje. Nie miał jednak swemu kapitanowi nic do powiedzenia i nagle zdecydował, że prawdopodobnie w ogóle do niego nie wróci. Nigdy! Pora jednoznacznie odciąć się od piractwa. Oczywiście, decyzja ta oznaczała koniec dostaw cindinu. Spoczywająca w kieszeni Brashena resztka laski mogła się okazać ostatnią. Przystanął i poszukał jej palcami. Znalazł, lecz okazała się krótsza, niż zapamiętał. Czyżby odłamał już kawałeczek? Cóż, być może. Bez żalu wsunął sobie pozostałość do ust i ruszył dalej mroczną ulicą. Ponad rok temu kroczył tym samym szlakiem z Altheą. Nie, nie, musi o niej zapomnieć. Tamta sytuacja już się nie powtórzy. Dziewczyna spacerowała teraz chętniej z Gragiem Tenirą.
A zatem, jeśli nie wróci na pokład „Skoczka”, dokąd się uda? Rozejrzał się. Nogi same go niosły. Opuścił skąpo oświetlone miasto i podążył pustą plażą do miejsca, gdzie na piasku stał porzucony „Paragon”. Brashen uśmiechnął się szyderczo. Pewne sprawy nigdy się nie zmienią! Znowu był w rodzinnym mieście, niemal bez grosza przy duszy, i jednego miał tylko przyjaciela – nieszczęsny żywostatek.
Pod rozświetlonym gwiazdami niebem fale uderzały o brzeg. Noc była piękna. Gdybyż tylko nie miał na głowie tylu problemów!
Cindin dodał mu wprawdzie energii, ale niestety nie poprawił humoru. Właściwie tylko przyprawiał o męczącą bezsenność i niemądre myśli. Na przykład... Malta. Jaką prowadziła z nim gierkę, na brodę Sa?! Kpiła sobie z niego, a może chciała go do czegoś skłonić? Czy jej zainteresowanie powinno mu pochlebiać? Ciągle nie wiedział, jak traktować dziewczynkę. Była jeszcze dzieckiem czy już kobietą? Kiedy wróciła matka, natychmiast przeobraziła się w poważną młodą pannę i tylko czasem rzucała jakieś zjadliwe uwagi; wygłaszała je wszakże tak niewinnym głosikiem, że wydawały się przypadkowe. I choć zachowywała się bardzo przyzwoicie, co rusz czuł na sobie jej spojrzenie. Na pewno zauważyła, że stale zerkał na jej ciotkę. Była ewidentnie o nią zazdrosna.
Wmawiał sobie, że Althea unikała jego wzroku wyłącznie ze względu na obecność wścibskiej dziewczynki. Bez wątpienia nie chciała, by siostrzenica domyśliła się, że coś między nimi dwojgiem zaszło. Zaraz jednak przyznał się przed sobą ponuro, że Althea w żaden sposób nie okazała mu zainteresowania. Była w stosunku do niego uprzejma, tak jak Keffria, nic więcej. Jak przystało córkom Ephrona Vestrita, potraktowały gościa grzecznie, mimo iż przyniósł złe wieści. Raz tylko Althea porzuciła kurtuazyjną pozę: kiedy Ronica zaproponowała mu nocleg. Keffria też go namawiała, jej siostra jednakże pozostała milcząca. Zrozumiał i wyszedł.
Ach, ależ pięknie Althea wyglądała! Jej siostra także była atrakcyjna, a dziewczynka – wprost czarująca. Tyle że Keffria i Malta umiały podkreślać własną urodę. Nieco koloru na powiekach, muśnięcie pudru, staranna fryzura i doskonale dobrany strój... Althea natomiast weszła do gabinetu prosto z ulicy. Sandały miała zakurzone, zaróżowione słońcem policzki, lśniące oczy. Nosiła niewyszukany strój, zapewniający swobodę ruchów. Nawet gdy szamotała się z Maltą, wyglądała ślicznie. Na Brashenie największe wrażenie wywarła jej żywiołowość. Althea nie była już przebranym za chłopca majtkiem ze „Żniwiarza” ani też kapitańską córką, z którą przyjaźnił się na „Vivacii”. Teraz wyglądała jak córka Pierwszego Kupca.
I z tego właśnie względu była dla niego nieosiągalna.
Gdyby pozostał dziedzicem fortuny Trellów i miał pozycję Kupca... Gdyby posłuchał kapitana Vestrita i oszczędził trochę pieniędzy... Gdyby Althea odziedziczyła żywostatek i zatrzymała go na pokładzie jako pierwszego oficera... Cóż, mógł sobie gdybać, lecz prawda była okrutna: nie miał szans ani na zdobycie dziewczyny, ani na powrót do ojcowskich łask. Musiał zrezygnować z marzeń o Althei.
Ruszył dalej w noc.
Wypluł włókniste resztki cindinowej laski. Ciemny kadłub „Paragona” zamajaczył przed nim na tle rozgwieżdżonego nieba. Brashen wyczuł aromat palonego drewna. Podchodząc do żywostatku, zaczął głośno gwizdać. Wiedział, że „Paragon” nie lubi niespodzianek. Podszedł pod sam dziób i zawołał jowialnie:
– „Paragonie”! Nikt cię jeszcze nie spalił?
– Kto idzie? – zatrzymał go zimny głos kogoś niewidocznego.
– „Paragon”? – zmieszał się marynarz.
– Nie, to ja jestem „Paragon” – zażartował statek, po czym dorzucił: – Jeśli się nie mylę, jesteś Brashen. – Galion dodał do kogoś stojącego z boku: – Znam tego marynarza, Amber. Odłóż kij.
Brashen wpatrzył się w mrok. Po chwili dostrzegł między sobą i żywostatkiem smukłą sylwetkę. Usłyszał łoskot twardego drewna upadającego na kamień. Domyślił się, że Amber rzuciła kij na skały.
– Witaj – zagaił.
– Witaj.
– Brashenie, chciałbym ci przedstawić moją przyjaciółkę Amber. – Chłopięcy głos wydawał się bardzo podekscytowany. „Paragon” wyraźnie się cieszył ze spotkania. Był w świetnym humorze.
– Amber, to jest Brashen Treli. Znasz go trochę, bo musiałaś po nim posprzątać, zanim się wprowadziłaś.
– Wprowadziła się? – spytał Brashen ze zdziwieniem.
– Tak, Amber mieszka tu teraz. Pewnie chcesz przenocować? Cóż, mam wiele kajut. Amber zajęła jedynie kwaterę kapitańską, a twoje rzeczy złożyła w ładowni. Amber, nie masz nic przeciwko towarzystwu Brashena, prawda? Zawsze przychodzi tu spać, kiedy mu brakuje pieniędzy.
Milczała nieco dłużej, niż wypadało, po czym niespokojnie odparła:
– Jesteś wolną istotą, „Paragonie”. Nie mogę decydować za ciebie. Sam wiesz, kogo przyjmujesz na pokład.
– Rzeczywiście! No cóż, skoro jestem wolną istotą, dlaczego tak strasznie pragniesz mnie kupić? – Teraz drażnił się z kobietą niczym nieco złośliwy młodzian, którego bawią własne dowcipy. Brashena nie śmieszyły. Co łączyło tę kobietę z galionem?
– Nikt nie może kupić żywostatku, „Paragonie” – oświadczył łagodnie. – Żywostatek należy do rodziny Pierwszego Kupca. Nie potrafiłbyś pływać bez krewnego na pokładzie. – Dodał ciszej: – Niedobrze, że tak dużo przebywasz sam.
– Nie jestem już sam. Już nie! – zaprotestował żywo galion. – Amber przychodzi prawie co noc i śpi na moim pokładzie. A co dziesięć dni robi sobie wolne popołudnie i spędza ze mną wiele godzin. Jeśli mnie kupi, nie będziemy żeglować. Po prostu ustawi mnie prosto, stworzy na moim pokładzie klifowy ogród i...
– „Paragonie”! – upomniał go surowo Brashen. – Należysz do Ludlucków. Nie mogą cię sprzedać, Amber zaś nie może cię kupić. Nie jesteś też wielką donicą i nikt nie będzie cię dekorował pnączami. Tylko ktoś okrutny może ci wmawiać takie rzeczy.
W tym momencie Amber wstała i podeszła do marynarza wyprostowana niczym prowokujący do walki mężczyzna.
– Jeśli masz rację, Ludluckowie są okrutni. Zostawili tutaj „Paragona” na tyle lat, by dumał i gnił. Poza tym... Nie wiesz, że czasy się zmieniły? Być może, niedługo Nowi Kupcy wykupią całe Miasto Wolnego Handlu, więc rodzina naszego żywostatku naprawdę się zastanawia nad przyjęciem ich oferty. A wiesz, co ci ludzie chcą zrobić z „Paragonem”? Z pewnością nie zmienią go w „wielką donicę”, o nie! Porąbią go na kawałki i sprzedadzą w postaci kolekcji osobliwych ozdóbek.
Brashen osłupiał.
– To niemożliwe! Wszyscy Kupcy zbuntują się przeciwko Ludluckom.
– Zbyt długo przebywałeś z dala od rodzinnego miasta, Brashenie Treli. – Amber kopnęła piasek czubkiem buta. Znad gasnących węgli ogniska wzleciały iskry. Schyliła się i po chwili ponownie rozkwitły maleńkie płomienie. Marynarz obserwował w milczeniu, jak Amber dokłada do ognia gałązki, a potem większe drwa. – Usiądź. Źle zaczęliśmy. Szczerze mówiąc, spodziewałam się twojego powrotu do miasta. Miałam nawet nadzieję, że ty i Althea mi pomożecie. Na razie dziewczyna z niechęcią potwierdziła, że mój wykup „Paragona” byłby dla niego najlepszym wyjściem. Gdybyś i ty mnie poparł, moglibyśmy pójść we troje do Ludlucków i próbować ich przekonać. – Podniosła oczy. – Chcesz filiżankę herbaty?
Przysiadł na wyrzuconej przez wodę kłodzie.
– Trudno mi uwierzyć, że Althea mogłaby poprzeć sprzedaż żywostatku.
– Wyjaśniłam jej wszystkie fakty, a ona przyznała mi rację. – Amber popatrzyła znacząco na „Paragona”. Nie chciała omawiać szczegółów przy galionie. Brashen nie naciskał. Żywostatek był w wesołym nastroju, a ponieważ bywał kłótliwy, rzeczywiście lepiej go nie prowokować. – Widzę – podjęła Amber – że „Paragon” cieszy się z twojej wizyty i pragnie poznać twoje przygody. Kiedy wróciłeś do miasta?
– Zakotwiczyliśmy dzisiaj – odparł. Po jego słowach zapadło milczenie. Marynarza uderzyła niezwykłość sytuacji. Amber zachowywała się jak matrona z Miasta Wolnego Handlu, która zabawia gościa podczas wydanej przez siebie herbatki.
– A długo zostaniesz?
– Nie wiem. Wróciłem, by opowiedzieć Althei o „Vivacii”. Widziałem żywostatek w pewnym porcie. Porwali go piraci. Nie wiem, czy Kyle Haven i Wintrow żyją. Nie wiem, czy przeżył ktokolwiek z załogi... – Wyrzucił z siebie całą opowieść, zanim zdążył się zastanowić.
– Althea wie o tym? – spytała Amber ze szczerą troską w głosie. – I jak zareagowała?
– Oczywiście się przeraziła. Jutro idzie na posiedzenie Rady Miasta Wolnego Handlu szukać pomocy u Kupców. Pragnie odzyskać statek. Najgorzej, że piracki kapitan Kennit może odmówić okupu, ponieważ chyba chce zatrzymać żywostatek dla siebie. Jeśli Wintrow i Kyle nadal żyją, zapewne będzie musiał zostawić ich na pokładzie, by „Vivacia” nie popadła w szaleństwo...
– Piraci! – przerwał mu „Paragon” z paniką w głosie. – Dużo wiem o piratach. Zabijają wszystkich na pokładzie. Krew mordowanych wsącza się wtedy w deski, a czarodrzew nabrzmiewa ich cierpieniem. Potem rąbią twoją twarz, otwierają zawór denny i idziesz pod wodę. Tyle że żywostatki nie toną, więc żyjesz dalej! Niestety! – Galion zadrżał i umilkł. Brashen i Amber wstali i wyciągnęli ręce ku statkowi. – Nie dotykajcie mnie! – krzyknął. – Odejdźcie ode mnie! Jesteście jak łażące po gnoju szczury! Nie macie dusz! Żadne stworzenie z duszą nie jest zdolne zadawać okrucieństw, które musiałem od was znieść! – Kiwał głową z boku na bok, wielkie dłonie zacisnął w pięści i machał nimi na ślepo, jakby się przed kimś bronił. – Zabierzcie ode mnie wasze wspomnienia, nie chcę ich. Nie chcę waszych żywotów. Zatapiacie mnie! Próbujecie zmusić mnie do zapomnienia. Mam zapomnieć, kim jestem... kim byłem. Nigdy tego nie zapomnę! – Nagle zaczął się śmiać jak szalony. Potem wyrzucił z siebie stek szyderczych przekleństw.
– On nie mówi do nas – oświadczyła cicho Amber. Wzięła Brashena pod ramię i odprowadziła od statku. Szli ciemną plażą, towarzyszyły im plugawe przekleństwa i wściekłe pomstowanie „Paragona”. Kiedy światło ognia przestało rozjaśniać ich twarze, rzemieślniczka zatrzymała się, obróciła do marynarza i powiedziała cicho: – Galion ma wyjątkowo dobry słuch. – Zerknęła za siebie. – Podczas takich wybuchów najlepiej zostawić go samego. Im usilniej starasz się przemówić mu do rozsądku, tym bardziej jego gniew rośnie. – Bezradnie wzruszyła ramionami. – Sam się uspokoi.
– Wiem o tym.
– Sądzę, że dobrze go rozumiesz. „Paragon” nie może nawet uciec przed rzeczywistością w sen. Ostatnio prawie codziennie nachodzą go ataki wściekłości. Próbuję go niczym nie denerwować, ale nie jest głupi. Zdaje sobie sprawę z zagrożenia, a w razie niebezpieczeństwa nie będzie się w stanie obronić. Musisz nam pomóc.
– Nic nie mogę zrobić. Jeśli galion albo Althea Vestrit powiedzieli ci, że mam na cokolwiek wpływ, nie wierz w to. Prawda jest zupełnie inna. Przyzwoici mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu zareagują słusznym gniewem na każde moje stwierdzenie i przeciwstawią się każdej mojej prośbie. Sprawa, którą poprę, skazana będzie na klęskę. Jestem takim samym wyrzutkiem jak „Paragon”. Lepiej załatwiaj swoje interesy beze mnie. – Potrząsnął głową. – Zresztą i tak nie wróżę ci sukcesu.
– Czyli powinnam się teraz poddać? – spytała spokojnie. – Pozwolić popaść statkowi w szaleństwo. Niech czeka, aż Nowi Kupcy zabiorą go gdzieś daleko i porąbią na kawałki. Gdy zginie, czy będziemy potrafili sobie spojrzeć w oczy? Co sobie wówczas powiemy? Że nic nie mogliśmy zrobić? Że nie wierzyliśmy, iż do tego dojdzie? Czy poczujemy się niewinni?
– Nie zrobiłem nic złego, nawet niczego złego nie zamyślałem. Nie ponoszę za nic winy!
– Wiele okropności zdarza się na tym świecie na oczach przyzwoitych ludzi, którzy stoją bezczynnie i nie robią nic złego. Nie wystarczy się odżegnywać od złych intencji, Treli. Ludzie powinni starać się postępować właściwie, nawet gdy ich działania mogą nie przynieść powodzenia.
– Nawet gdy sama próba jest głupotą? – spytał z brutalnym sarkazmem.
– Szczególnie wtedy – odparła stanowczo. – Tak już jest, Treli. Całe życie walczymy z bezdusznością świata. Rzucamy się w walkę o dobro i nie pytamy o koszta. Takie postępowanie jest miarą człowieczeństwa.
– Jakie postępowanie? – zapytał, wyraźnie rozzłoszczony. – Dać się zabić? Tylko po to, by zostać bohaterem?
– Może i tak. Ważne są metody. Sposób, w jaki zostajesz bohaterem. – Zadarła głowę i przez chwilę patrzyła mu w twarz. – Nie mów mi, że nigdy nie chciałeś nim zostać.
– Nigdy nie chciałem – oświadczył z pełnym przekonaniem.
Rozsierdzony „Paragon” ciągle przeklinał. Mówił coś chaotycznie jak pijak. Brashen odwrócił głowę i spojrzał na galion. Na porąbanym obliczu tańczyła żółta łuna od ogniska. Czego Amber oczekiwała? Nie mógł pomóc ani statkowi, ani komukolwiek innemu. – Zawsze pragnąłem jedynie żyć po swojemu. I, cholera, udało mi się!
Roześmiała się cicho.
– Bo stale się ze wszystkiego wycofujesz, od wszystkiego odwracasz i wszystkiego unikasz. Całe życie uciekasz. Och, Treli, Treli. Przejrzyj wreszcie na oczy. Jaki sens ma twoje durne życie? Popatrz, co ze sobą zrobiłeś? Bierne czekanie na cud nie ma najmniejszego sensu. Weź los w swoje ręce. Po prostu żyj! – Zadumała się. – Za odważnego uważa się człowieka, który śmiało stawia czoło śmierci. Łatwo jest umrzeć. Wystarczy wstrzymać oddech na tyle długo, by się udusić. Dla mnie oznaką prawdziwego męstwa jest umiejętność życia. Nie cofać się przed życiem i dzielnie się zmagać z przeciwnościami. Nie mam na myśli sytuacji, kiedy podążasz właściwą, choć trudną ścieżką, wiedząc, że na jej końcu czeka cię sława i chwała. Mówię o codziennym znoszeniu nudy i bylejakości... – Podniosła oczy i twardo popatrzyła na mężczyznę. – Myślę, że potrafisz tak żyć, Treli.
– Przestań mnie tak nazywać! – syknął.
Amber gwałtownie złapała go za rękę.
– Dobrze, ale ty przestań się uważać jedynie za wydziedziczonego potomka swego ojca. Nie wyrosłeś na syna, jakiego pragnął. No i co z tego? Czy to ma ci zrujnować całe życie? Nie jesteś ideałem, to prawda, ale nikt nim nie jest. Nie wykorzystuj każdego błędu jako wymówki, by odmawiać innym pomocy.
Wyrwał rękę z jej uścisku.
– Jakim prawem czynisz mi wyrzuty? Skąd w ogóle to wszystko wiesz?
A zatem Althea rozmawiała o nim z Amber. Jak dużo powiedziała? Spojrzał jej w twarz i zrozumiał, że zwierzyła się z najdrobniejszych szczegółów. Odszedł szybkim krokiem.
– Brashenie! – przywoływała go cicho, lecz natarczywie. Nie zatrzymał się.
– Dokąd pójdziesz, Treli? – krzyknęła ochryple w mrok. – Dokąd zmierza człowiek, który pragnie uciec przed samym sobą?
Nie potrafił jej odpowiedzieć. Nie miał pojęcia.
* * *
Pantofle były zupełnie zniszczone od rosy. Malta cisnęła je w kąt szafy i włożyła gruby szlafrok. Po nocnej schadzce trzęsło ją z zimna. Zdjęła z półki puszkę snów. Torebeczkę z szarym proszkiem ukryła wewnątrz wielkiej torby z ziołami przeciwmigrenowymi. Wyłowiła paczuszkę i strzepnęła z niej okruszki ziół. Gdy rozwiązywała rzemyki, jej ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia. Przechyliła torebkę nad puszką snów i wsypała do niej proszek. W powietrze uniosły się błyszczące drobinki sennego pyłu. Kichnęła i pospiesznie zamknęła pokrywkę. W gardle czuła dziwne odrętwienie i ciepło.
– Trzeba dobrze potrząsnąć puszką i poczekać chwilę, a później otworzyć ją przy łóżku – powtórzyła siebie na glos instrukcję.
Ruszyła ku posłaniu, potrząsając puszką. Odrzuciła pościel, otwartą puszkę postawiła na nocnej szafce. Zdmuchnęła świecę i położyła głowę na poduszce. Zamknęła oczy.
Czekała i czekała.
Była podenerwowana, nie mogła zasnąć. Starała się nie otwierać oczu i skupić myśli na Reynie. Uznała, że jest znacznie atrakcyjniejszy od Cerwina. Młody Treli straszliwie ją rozczarował. Gdy wziął ją w ramiona – podczas jednego potajemnego uścisku – w porównaniu z mocno zbudowanym Reynem wydał jej się wątły. Przemyślała jeszcze raz szczegóły schadzki. Reyn na pewno nie przegapiłby szansy skradzenia jej całusa. Na tę myśl serce dziewczynki zabiło szybciej.
Zalotnik z Deszczowych Ostępów wywoływał w niej burzę sprzecznych emocji. Czuła się ważna dzięki jego podarkom. Pociągało ją również bogactwo Reyna, szczególnie po ostatnim roku nędzy. Czasami zapominała o jego przesłoniętej twarzy i skrytych w rękawiczkach dłoniach. Te szczegóły czyniły zalotnika jedynie tajemniczym. Patrząc na niego, mogła sobie wyobrażać niezwykle przystojnego młodzieńca. Podczas tańca (a tańczył z ogromnym wdziękiem i świetnie znał kroki) wyczuwała zarówno jego siłę, jak i zwinność. Wolała nie myśleć, że pod welonem skrywa się pokryte brodawkami, zniekształcone oblicze.
Im dłużej się wszakże nie widzieli, tym częściej Maltę dopadały wątpliwości. Zauważyła, że przyjaciółki jej współczują. Wszystkie co do jednej sugerowały, że Reyn jest potworem. Podejrzewała, że po prostu zazdroszczą jej podarków i troski, jaką jej okazywał. Może z czystej zawiści wręcz życzyły jej, by okazał się brzydki. Och, naprawdę nie wiedziała, w co wierzy...
Nadal nie spała. Zmarnowała senny proszek. Nic już się nie zdarzy! Rzucała się na łóżku. Ogromnie chciała, by wrócił ojciec. Wtedy na pewno wszystko byłoby jak dawniej.
* * *
– Chcę wyjść. Dlaczego mi nie pomożesz?
– Nie mogę. Proszę, zrozum, naprawdę nie mogę i przestań mnie o to błagać.
Uwięziona smoczyca traktowała go z pogardą.
– Nie chcesz. Mógłbyś, ale nie chcesz. Potrzebuję jedynie światła. Otwórz okiennice i wpuść trochę słońca, a poradzę sobie sama.
– Tłumaczyłem ci już, że leżysz w podziemnej komnacie. Kiedyś pewnie były tu wielkie okna z okiennicami, lecz teraz budowlę zasypała ziemia. Nad tobą wznosi się zalesione wzgórze.
– Gdybyś był prawdziwym przyjacielem, za jakiego się podajesz, wykopałbyś mnie i uwolnił. Musisz mnie uwolnić. Dla mojego dobra i dla dobra całego mojego gatunku.
Reyn obrócił się na łóżku, zrzucając pościel. Czuł, że nie śpi, lecz nie był też całkowicie przytomny. Męczarnie spowodowane smoczą wizją towarzyszyły mu ostatnio prawie każdej nocy. Smoczyca patrzyła na niego, w niego i przez niego ogromnymi miedzianymi oczyma rozmiaru kół u wozu. W wielkich, nieco eliptycznych źrenicach wirowały wszystkie kolory tęczy. Nie mógł odwrócić od nich wzroku, nie mógł też się obudzić. Smoczyca była uwięziona w czarodrzewowym kokonie, Reyn – uwięziony w niej.
– Nie rozumiesz – jęknął we śnie. – Okiennice są całkowicie zagrzebane, podobnie jak sufit. Słońce nigdy już nie oświetli tej komnaty.
– W takim razie otwórz wielkie drzwi i wyciągnij mnie stąd. Jeśli trzeba, użyj rolek i zaprzęgów konnych. Zabierz mnie na powietrze, nieważne jak! Po prostu wyprowadź mnie na słońce!
Niczego nie rozumiała.
– Nie potrafię tego zrobić. Sam nie podołam, bo jesteś gigantyczna i ciężka, a nikt nie zechce mi pomóc. Zresztą nawet gdybym zebrał wielu robotników i zdobył zaprzęgi konne, też by mi się nie udało. Tych drzwi nie można otworzyć. Nikt nawet nie wie, w jaki sposób je kiedyś otwierano. Powtarzam ci, znajdujesz się głęboko pod ziemią. Mnóstwo ludzi musiałoby miesiącami odgarniać tony błota, zanim dotarlibyśmy do drzwi. A pamiętaj, że nie potrafimy ich otworzyć. Ściany konstrukcji są popękane i ledwo stoją. Jeśli ruszymy drzwi, budowla się zawali.
– Nie dbam o to! Wykorzystaj szansę, spróbuj otworzyć drzwi. Może gdy się zastanowię, przypomnę sobie sposób ich otwarcia. – Zaczęła go kusić: – Opowiem ci o wszystkich sekretach pogrzebanego miasta. Musisz jedynie otworzyć drzwi.
– Nie. Utopiłabyś mnie we wspomnieniach, a to nie byłoby dobre ani dla ciebie, ani dla mnie. Oszalałbym, jak wielu przede mną.
– Otwórz drzwi siłą. Na pewno ustąpią pod toporami i młotkami. W najgorszym razie niech runą na mnie. Jeśli zginę, w pewnym sensie też będę wolna. Dlaczego nie chcesz mnie uwolnić, Reynie? Gdybyś naprawdę był moim przyjacielem, uwolniłbyś mnie.
Te słowa go raniły.
– Jestem twoim przyjacielem. Wierz mi, pragnę cię uwolnić, ale nie mogę tego zrobić sam. Najpierw muszę pozyskać innych do twojej sprawy. Wspólnie znajdziemy sposób. Błagam, bądź cierpliwa.
– Głód nie zna cierpliwości. Szaleństwo również. Są nieubłagane. Reynie, Reynie, dlaczego jesteś okrutny? Zabijasz cały mój gatunek. Wypuść mnie, wypuść!
– Nie mogę! – ryknął. Otworzył oczy i usiadł na łóżku. Oddychał ciężko jak zapaśnik po walce. Przepocona pościel lepiła się do niego, wiążąc niczym całun. Wyplątał się z niej i wstał nagi. Przesunął palcami przez spocone włosy, stawiając je na sztorc, by szybciej wyschły. Podszedł do okna.
Domy osady Trehaug w Deszczowych Ostępach wisiały na drzewach rosnących wzdłuż brzegów Rzeki Deszczowej. Po jednej stronie domu Reyna pędziła rzeka, po drugiej, za lasem ciągnęło się stare miasto. W ruinach nadal paliło się kilka świateł. Roboty wykopaliskowe nigdy nie ustawały. Ludzie pracujący w najgłębszych komnatach i tak nie wiedzieli, czy jest dzień, czy noc. Pod wzgórzem panowała wieczna ciemność. Taka sama jak wewnątrz czarodrzewowej trumny w Komnacie Koronowanego Koguta.
Reyn ponownie rozważył, czy nie opowiedzieć matce o koszmarach, i po raz kolejny zrezygnował. Potrafił przewidzieć jej reakcję. Natychmiast rozkazałaby pociąć ostatnią czarodrzewową kłodę. Robotnicy wyrzuciliby na zimną podłogę miękkie ciało spoczywające wewnątrz kłody, a z reszty zrobiliby deski i zbudowali statek. Czarodrzew okazał się jedynym materiałem odpornym na wodę ich rzeki. Nawet drzewa i krzewy rosnące na brzegach umierały krótko po zalaniu ich przez trujący kwas. Rzeka Deszczowa niszczyła każdą roślinę. Srebrne ptaki, które żywiły się na płyciznach, miały na nogach owrzodzenia. Mieszkańcy Deszczowych Ostępów już dawno temu odkryli, że jedyną ochronę przed mleczną wodą rzeki stanowi czarodrzew. A rodzina Khuphrusów posiadała ostatnią i największą kłodę!
Gdyby tylko Reyn znalazł sposób wydobycia jej na światło słoneczne! Ciekawe, co wynurzyłoby się ze środka. Prawdopodobnie kłoda była mocno uszkodzona... Jeden z nadgniłych starych gobelinów prezentował proces wykluwania się nieporadnego białego stworzenia, które podnosiło głowę z rozmokłych szczątków czarodrzewu. Maleńki smok trzymał w paszczy kawałki drewna, jakby pożerał resztki swego więzienia. Oczy miał dzikie, lecz w dziwny sposób przypominały ludzkie; Reyn dostrzegał w nich strach lub głęboki szacunek. Czasami gobelin uświadamiał mu, jak szalone ma pragnienia. Po co ryzykować i uwalniać tak przerażającą istotę?
Jednakże smoczyca była ostatnią przedstawicielką swego gatunku. Była ostatnim prawdziwym smokiem!
Wrócił do łóżka. Położył się, chcąc odpocząć, lecz nie zasnąć. Odczuwał znużenie, wiedział jednak, że jeśli uśnie, sen o smoku znów nim zawładnie. Zaczął myśleć o Malcie. Była cudowna, energiczna i świeża, a jej upór świadczył o nieuświadamianej sile ducha. Reyn wiedział, że rodzina miała o Malcie nie najlepsze zdanie. Nie bez powodu. Dziewczynka była kapryśna, samolubna i bardzo rozpieszczona. Wyrośnie na dzielną kobietę. Takie jak ona w razie niebezpieczeństwa potrafią się zawzięcie bronić, całkowicie skupiają się na jednym celu i zwykle zdobywają wszystko, czego zapragną. Gdyby tylko umiał zdobyć jej lojalność, Malta stałaby się ideałem. Byłaby taka jak jego matka i nawet po śmierci Reyna chroniłaby ich dzieci, zapewniała im życie w dostatku i zdrowiu. Ludzie mawialiby, że – gdy chodzi o rodzinę – jego żona potrafi być bezlitosna i amoralna, lecz wypowiadaliby te słowa z zazdrością.
Gdybyż tylko potrafił zdobyć Maltę! Niestety, istniały przeszkody, i to poważne. Kiedy opuszczał Miasto Wolnego Handlu, był pewny swego. A jednak dziewczynka nie użyła puszki snów, by się z nim skontaktować. Od ostatniego spotkania otrzymał jeden krótki liścik i tyle. Zamknął oczy. Natychmiast zapadł w nieprzyjemny sen.
– Reynie, Reynie, musisz mi pomóc.
– Nie mogę – jęknął.
Ciemność się rozstąpiła i przyszła Malta. Była eterycznie piękna. Jej biała nocna koszula powiewała na wietrze nie z tego świata; ciemne włosy płynęły wraz z nocą, oczy przepełniała tajemnica. Szła otoczona całkowitą czernią. Reyn wiedział, skąd ta wizja – Malta go szukała. Nie wykreowała żadnej scenerii ani fantastycznego krajobrazu. Położyła się, by o nim śnić. Myślała tylko o nim.
– Reynie! – zawołała znowu. – Gdzie jesteś? Potrzebuję cię.
Uspokoił się i zapadł głębiej w sen.
– Jestem tutaj – odparł cicho, nie chcąc dziewczynki przestraszyć.
Odwróciła się do niego.
– Ostatnim razem nie miałeś welonu – zaprotestowała.
Uśmiechnął się w duchu. Wybrał swój realistyczny obraz. Był skromnie ubrany, nosił welon i rękawiczki. Podejrzewał, że Malta rzeczywiście tej nocy miała na sobie nocną koszulę, w której ją widział. Przypomniał sobie o jej młodym wieku. Zresztą i tak nie potrafiłby jej wykorzystać. Dziewczynka chyba nie rozumiała potęgi puszki snów.
– Ostatnim razem wniosłaś do naszego snu wiele pomysłów. Ja również. Zmieszaliśmy je i czekaliśmy na dalszy bieg zdarzeń. Dziś wieczorem przynosimy tylko samych siebie. Możemy robić wszystko, co zechcemy.
Podniósł ramię i przesunął nim przez ciemność. Krajobraz natychmiast się zmienił. Otoczył ich teraz widok z jego ulubionego gobelinu. Bezlistne gałęzie drzew oferowały krągłe żółte owoce. Między drzewami wiła się srebrna ścieżka prowadząca do odległej fortecy. Ziemię pokrywała gruba warstwa mchu. Spośród jeżyn wypatrywał lis z zającem w pysku. Na pierwszym planie obejmowało się dwoje młodych. Byli zbyt wysocy jak na zwykłych ludzi, on miedzianowłosy, ona złotowłosa. Młodzian opierał się plecami o pień jednego z drzew. Reyn uważał dotąd, że para zastygła w czasie, lecz nagle kobieta westchnęła i przekrzywiła głowę w oczekiwaniu na pocałunek kochanka. Reyn uśmiechnął się do siebie. Ach, ta Malta, jakże szybko wcieliła się w rolę!
Ale czy w ogóle wiedziała, że narzuciła kobiecie z gobelinu ten ruch? Tak czy owak, oderwała oczy od kochanków, podeszła o krok bliżej do niego i obniżyła głos, jakby bała się spłoszyć zjawy.
– Reynie, potrzebuję twojej pomocy.
Dotąd sądził, że błaganie pochodziło od smoczycy.
– Co się stało?
Zerknęła na ożywioną parę. Mężczyzna powoli podnosił dłoń ku szyi kobiety. Malta ponownie spojrzała na Reyna.
– Wszystko co najgorsze. Piraci porwali nasz rodzinny żywostatek. Podobno kapitan Kennit morduje wszystkich członków załogi przejmowanych statków. Jeśli mój ojciec nadal żyje, chcielibyśmy go wykupić, ale brak nam funduszy. A gdy nasi wierzyciele odkryją, że straciliśmy „Vivacię”, nie pożyczą nam więcej pieniędzy. Prawdopodobnie zażądają szybszej spłaty dotychczasowych długów.
Powiodła spojrzeniem ku mężczyźnie i kobiecie. Ich miłosna gra stawała się coraz intymniejsza. Wyraźnie rozpraszała i podniecała dziewczynkę.
Gratulując sobie opanowania, Reyn ujął Maltę za rękę. Nie opierała się. Wybrał inną drogę przez las. Szli powoli przed siebie, coraz dalej od zakochanych.
– Czego ode mnie oczekujesz?
– Pocałuj mnie.
To nie były słowa Malty, po prostu natknęli się na inną parę, pod innym drzewem. Młody mężczyzna władczo chwycił kobietę za ramiona i popatrzył w jej dumną twarz. Kobieta posłała mu lodowate, pogardliwe spojrzenie, niemniej ją pocałował. Reynowi zawrzała krew w żyłach, choć starał się nad sobą zapanować. Kobieta walczyła krótko, w końcu otoczyła ramionami szyję mężczyzny i przyciągnęła go do siebie. Reyn umknął spojrzeniem w bok. Poszedł z Maltą dalej.
– A co mógłbyś zrobić? – spytała dziewczynka.
Zamyślił się. Nigdy nie słyszał, by we wspólnych snach dyskutowano na takie tematy.
– Twoja matka powinna napisać do mojej matki. One powinny omówić tę sprawę, nie my.
Zastanowił się nad reakcją matki. Przychodząc do niego po pomoc, Malta najwyraźniej zapomniała, że weksle na „Vivacię” przejęli Khuprusowie. Nie tylko byli wierzycielami, których dziewczynka się obawiała, ale – w dodatku – jedynym zabezpieczeniem ogromnego długu wobec nich stanowił schwytany przez piratów statek. Sytuacja się skomplikowała. Magii żywostatków zazdrośnie strzeżono, toteż podczas pierwszej transakcji nabywca musiał zagwarantować, że czarodrzewowy żaglowiec nigdy nie wpadnie w ręce osoby postronnej. Kiedy Reyn przekonywał matkę do wykupu weksli Vestritów, postanowiła, że dług na żywostatek zostanie umorzony w ramach ślubnego prezentu. W końcu odziedziczyłyby go jej wnuki. Utrata statku byłaby ogromnym finansowych ciosem dla wszystkich. Matka na pewno przedsięweźmie jakieś działanie, lecz Reyn nie był pewny jakie. Nigdy dotąd nie wnikał w interesy rodziny. Wszystkim zarządzała matka, najstarszy brat i ojczym. Reyn był uczonym i oddawał się badaniom. Dokonywał w zasypanym mieście odkryć, które rodzina w umiejętny sposób zamieniała w gotówkę. Nie obchodziło go, co dalej się dzieje z pieniędzmi, i teraz się zastanawiał, czy ma coś do powiedzenia w sprawie ich wydawania.
– Reynie, mówimy o moim ojcu! – oburzyła się Malta. – Nie mogę czekać, aż nasze matki się porozumieją. Jeśli mamy go uratować, musimy zacząć działać od razu.
Poczuł się bezsilny.
– Malto, nie mam dość władzy, by ci otwarcie pomóc. Jestem tylko młodszym synem, mam troje rodzeństwa.
Gniewnie tupnęła nóżką.
– Nie wierzę ci. Pomożesz mi, jeśli choć trochę cię obchodzę. Mówi niemal identycznie jak smoczyca, pomyślał z nagłym przerażeniem.
Poniewczasie uprzytomnił sobie, że nie powinien umieszczać takiej myśli w puszce snów. Nagle ziemia zatrzęsła się pod ich stopami. Drugie, mocniejsze drżenie nastąpiło zaraz po pierwszym. Malta chwyciła się kurczowo drzewa.
– Co to było? – spytała.
– Trzęsienie ziemi – odrzekł spokojnie. W Trehaugu ziemia drżała często. Zawieszonemu na drzewach miastu nie mogło to wyrządzić wiele złego. Czyniło wszakże szkody w wykopach. Reyn zastanawiał się, czy do jego snu wtargnęło prawdziwe trzęsienie ziemi, czy może tylko je sobie wyobraził.
– Wiem, co to jest – odparła dziewczynka. – Całe Przeklęte Brzegi padają ich ofiarą. Przestraszył mnie ten dźwięk.
– Jaki dźwięk?
– Skrobanie i drapanie. Nie słyszysz?
Reyn słyszał to przez cały czas. Na jawie i we śnie towarzyszył mu odgłos pazurów smoczycy, która usiłowała się wydobyć z grobowca.
– Również słyszysz ten dźwięk? – Był zdumiony. Nauczył się ignorować nieprzyjemne odgłosy. Zresztą wszyscy zgodnie twierdzili, że to tylko jego urojenia.
Zanim zdołał odpowiedzieć, jego otoczenie zaczęło się zmieniać. Kolory lasu przybrały nagle nowe odcienie i nabrały jaskrawości. W ciepłym wietrze unosił się silny zapach dojrzewających owoców. Mchy pod stopami stały się bardziej szorstkie, ścieżka zaiskrzyła się w słońcu. Błękit nieba się pogłębił. Uniknęło wspomnienie gobelinu. Do wizji z puszki snów ktoś inny dodawał szczegóły. I chyba nie była to Malta.
Upewnił się w swoich podejrzeniach, kiedy na horyzoncie poczęły się zbierać burzowe chmury. Ze strachem popatrzył w górę. Potężny wiatr zrzucał z drzew dojrzałe owoce. Jeden rozpadł się u stóp dziewczynki, kupki nasion rozsypały się na wszystkie strony. Powietrze wypełnił mdły aromat rozlanego nektaru.
– Malto, powinniśmy się teraz rozstać. Poproś swoją matkę o...
Nad ich głowami błyskawica przecięła niebo. W tej samej chwili rozległ się grzmot. Reyn poczuł, że włosy stają mu dęba. Wiatr przynosił osobliwy zapach. Dziewczynka skuliła się, wicher szaleńczo smagał jej włosami i przyciskał koszulę nocną do ciała.
Smoczyca krążyła nad drzewami. Potężne uderzenia jej skrzydeł wzmagały wiatr. Nawet przyćmione chmurami słońce nie mogło się równać z jej blaskiem. Mieniła się wszystkimi barwami tęczy. Oczy miała miedziane.
– Ja mam odpowiednią władzę – zagrzmiała tubalnym głosem. Gałąź pobliskiego drzewa złamała się i ciężko spadła na ziemię. – Uwolnij mnie, a wówczas ci pomogę. Obiecuję. – Poruszyła skrzydłami i wzniosła się w niebo. Jej długi ogon falował niczym papierowa serpentyna na wietrze.
Pierwsze krople ulewy zrosiły im głowy. Malta schroniła się w połach płaszcza Reyna. Otoczył ją ramieniem. Nawet w cieniu krążącej smoczycy był świadom ciepła jej skóry pod wilgotną koszulą nocną. Dziewczynka zerkała na bestię spod jego płaszcza.
– Kim jesteś?! – krzyknęła. – Czego od nas chcesz?
Smoczyca odrzuciła głowę i ryknęła śmiechem. Potem zrobiła pętlę, przesunęła się obok nich i wzbiła wyżej.
– Kim jestem? Czy wyglądam tak dziwacznie, że trudno mnie rozpoznać? Na pewno znasz moje imię. A czego chcę? Cóż... pragnę zawrzeć układ. Moja wolność w zamian za żywostatek, o którym wspomniałaś i – jeśli twój ojciec nadal przebywa na pokładzie – jego życie. Co na to powiesz? Prosta wymiana. Życie za życie.
Malta spojrzała na Reyna.
– Czy to stworzenie jest realne? I czy może nam pomóc?
Ciężko uderzając skrzydłami, smoczyca wznosiła się w targane burzą niebo. Wydawała się coraz mniejsza. W końcu zalśniła jak gwiazda na ciemnoszarym nieboskłonie.
– Jest realna, ale nie może nam pomóc.
– Dlaczego? Jest ogromna! I potrafi latać! Poleci do miejsca, gdzie piraci przetrzymują „Vivacię” i...
– No właśnie. I co? Zniszczy statek i pozabija piratów? Uważasz takie rozwiązanie za mądre? Zresztą... nie jest wolna i nie lata. Niestety. Jedynie we śnie ukazuje nam się w takiej postaci. Tak sobie wyobraża.
– Jak wygląda naprawdę?
Reyn uprzytomnił sobie, że ociera się o niebezpieczny temat.
– Tkwi uwięziona głęboko pod ziemią, skąd nikt nie może jej uwolnić. – Wziął Maltę pod ramię i pośpiesznie zszedł ścieżką, gdzie wyobraził sobie małą chatkę. Otworzył drzwi i dziewczynka wbiegła do środka. Niewielki kominek oświetlał izbę. Malta zebrała włosy w garść i wycisnęła z nich wodę. Krople deszczu połyskiwały na jej twarzy, w oczach tańczyło światło ognia.
– Jak to, jest uwięziona? – spytała. – Co trzeba zrobić, by ją uwolnić?
Postanowił odpowiedzieć szczerze.
– Dawno temu coś się stało. Nie jesteśmy pewni co... Całe miasto przysypała gruba warstwa ziemi. Od tego zdarzenia musiały minąć setki lat, ponieważ wzgórze nad miastem porastają potężne drzewa. Smoczyca przebywa w podziemnej komnacie. Nie można jej uwolnić. – Malta ciągle nie wyglądała na przekonaną. Potrząsnął głową. – Nie taki sen chciałem z tobą dzielić.
– Nie można jej odkopać? Jak może żyć tak głęboko zagrzebana? – Dziewczynka patrzyła na niego zmrużonymi oczyma. – Skąd w ogóle wiesz, Reynie, że tam przebywa? Nie mówisz mi wszystkiego. Wyprostował plecy i podniósł głowę. Nie zamierzał ulec.
– Malto, jest wiele rzeczy, o których nie mogę ci opowiedzieć. I wiesz co? Ja bym cię nie prosił o zdradzanie sekretów Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Musisz mi zaufać. Powiedziałem ci wszystko, na co pozwala mi honor. – Splótł ramiona na piersi.
Patrzyła na niego długo, potem opuściła oczy. Wreszcie odezwała się ściszonym głosem:
– Proszę, nie myśl o mnie źle. Nie zdawałam sobie sprawy, o co cię proszę. Niecierpliwie czekam na czas, kiedy nie będzie między nami żadnych sekretów.
Podmuch wiatru wstrząsnął ścianami chaty.
– Uwolnij mnie! – Dziki krzyk bestii długo niósł się echem. – Uwolnij mnie!
Na dźwięk smoczego głosu. Malta otworzyła szeroko oczy. Druga fala wiatru uderzyła w cnątę, szarpiąc okiennicami. Nagle dziewczynka znalazła się w ramionach Reyna. Wyczuwał jej drżenie. Gładził jej wilgotne włosy. Kiedy odwróciła twarz ku niemu, całkowicie zatonął w jej przepastnych oczach.
– To tylko sen – uspokajał. – Nikt ani nic nie może cię tutaj skrzywdzić, bo nic nie jest do końca realne.
– Ona wydaje mi się bardzo rzeczywista – wyszeptała. Na twarzy czuł jej ciepły oddech.
Ostrożnie dotknął wargami jej ust. Nie broniła się przed pocałunkiem. Cienka warstwa szorstkiego welonu między ich ustami była prawie przyjemna. Malta otoczyła Reyna ramionami i przytuliła niezdarnie.
Słodycz pocałunku pozostała, choć potęga puszki snów już zbladła i Reyn zapadł w zwyczajny sen.
– Przyjdź do mnie. – Dotarły do niego jej nieśmiałe słowa. – Przyjdź do mnie podczas pełni księżyca.
– Nie mogę! – krzyknął. – Nie mogę, Malto, nie mogę! Obudził się, powtarzając to zdanie w poduszkę. Czy Malta go usłyszała? Zamknął oczy i spróbował wrócić do dzielonego z nią snu.
– Malto? Nie mogę do ciebie przyjść. Naprawdę nie mogę.
– Mówisz to wszystkim kobietom? – Smoczyca zaśmiała się w niegodziwym rozbawieniu. Słyszał, jak szpony walczą słabo z twardym niczym stal czarodrzewem. – Nie gryź się, Reynie. Ty nie możesz do niej pójść, aleja mogę. I pójdę.
5. UWIĘZIENIE
Jasny księżyc stal na niebie, a fala była wysoka, gdy Kennit zdecydował, że nadeszła pora dotrzymać danej chłopcu obietnicy. Sprawa wymagała kilku ostrożnych manewrów, lecz wszystko było przygotowane. Opuścił nogę z koi i usiadł, krzywiąc się na widok Etty podnoszącej głowę z poduszek.
– Śpij dalej – rozkazał. – Jeśli będę czegoś od ciebie chciał, powiem.
Nie obraziła się, wręcz przeciwnie – posłała mu czuły i senny uśmiech, po czym znowu zamknęła oczy. Pirata nieco zdziwił spokój, z jakim przyjmowała jego samodzielność.
Wreszcie zauważyła, że nie potrzebuje jej pomocy we wszystkim. Był już zmęczony wiecznym usługiwaniem podczas tygodni rekonwalescencji. Wiele razy musiał ją skląć, zanim wreszcie się odczepiła i pozwoliła, by sam o siebie zadbał.
Sięgnął po drewnianą protezę. Pas skóry, który unieruchamiał kikut, ciągle obcierał mu ciało, lecz pirat powoli się do tego przyzwyczajał. Wciągnięcie spodni sprawiało mu jeszcze sporą trudność. Zmarszczył brwi. Etta będzie musiała zszyć nogawkę w kilku miejscach. Powie jej o tym później. Z paska zwisała pochwa na długi sztylet. Miecz stanowiłby dowód bezużytecznej próżności dla mężczyzny, który musi utrzymywać równowagę na jednej nodze. Kennit wciągnął wysoki but, potem wziął kulę. Chwiał się niepewnie, gdy zapinał koszulę. Przywdział kaftan, w końcu narzucił piękny czarny płaszcz z przedniej jakości sukna. Do kieszeni włożył czystą chusteczkę i parę innych rzeczy. Postawił kołnierz i sprawdził, czy mankiety są równe. W końcu mocno wetknął kulę pod pachę i wyszedł z kabiny.
Na zakotwiczonym żywostatku panował absolutny spokój. Odkąd Kennit zredukował załogę w Łupogrodzie, pokład wyglądał znacznie schludniej. Każdy marynarz znał swoje zadania. Większość ocalonych niewolników chętnie opuściła zatłoczoną łajbę. Wśród tych, którzy pragnęli zostać, kapitan dokonał ostrej selekcji. Odpadli kiepscy marynarze i ludzie zbyt opryskliwi. Niektórzy, mimo wielu tatuaży na twarzach, pozostali butni i bezczelni. Inni – zarówno mężczyźni, jak i kobiety – okazali się zbyt głupi i nie nauczyli się pracować. Pirat nie chciał mieć z nimi do czynienia. Ugiął się pod presją tuzina dawnych niewolników, ofiar wpływu Adara Sa i łaskawie zezwolił im pozostać na pokładzie. Było to jedyne ustępstwo Kennita wobec ich pretensji do posiadania własnego statku. Bez wątpienia ciągle mieli nadzieję na więcej. Trzy osoby zatrzymał na pokładzie z osobistych powodów. Przydadzą mu się dzisiejszej nocy.
Znalazł Kostkę opartą o balustradę. Niedaleko od niej leżał Wintrow pogrążony w głębokim śnie. Chłopiec wyglądał na wyczerpanego. Pirat pozwolił sobie na nieznaczny uśmieszek. Brig dosłownie potraktował kapitańską prośbę i przez kilka dni Wintrow był bardzo zajęty. Kostka odwróciła się z trwogą na odgłos drewnianej protezy stukającej o deski pokładu. Na szczęście nie bała się go już tak jak na początku. W parę dni po przejęciu statku przez pirata Etta zakazała uwolnionym mężczyznom wykorzystywać dziewczynę seksualnie. Kennit uważał, że wszystko jest w porządku, skoro Kostka wcale się im nie przeciwstawia, lecz jego kobieta upierała się, że dziewczyna nawet nie wie, jak odpierać męskie awanse. Później Wintrow opowiedział mu historię Kostki. Pewnego dnia w ładowni dziewczyna dostała szału i pokaleczyła się, szarpiąc kajdany. Chłopiec twierdził, że gdy wchodziła na pokład „Vivacii”, była przy zdrowych zmysłach. Na całym statku nikt o niej nic nie wiedział, nikt nawet nie znał jej imienia. Od chwili ataku szaleństwa dziewczyna kuśtykała. Była bezużyteczna, ponieważ nie pracowała, a jadła jak wszyscy i zajmowała miejsce w kajucie, którą można by przydzielić silnemu mężczyźnie. Kennit chciał ją wysadzić w Łupogrodzie, lecz za dziewczyną wstawili się Etta i Wintrow. Kiedy jeszcze „Vivacia” przemówiła w imieniu Kostki, kapitan zaczął się wahać. Teraz jednak nadszedł czas na pozbycie się próżniaczki. Lepiej jej będzie na wyspie. Piracki statek nie jest szkółką dla zbłąkanych duszyczek.
Kennit machnięciem ręki kazał dziewczynie pójść za sobą. Kostka zrobiła kilka niepewnych kroków.
– Co z nią zrobisz? – spytała cicho „Vivacia”.
– Nie zamierzam jej skrzywdzić. Znasz mnie już dość dobrze, więc nie masz chyba podejrzeń. – Zerknął ku Wintrowowi. – Nie obudźmy chłopaka – dodał dobrotliwym tonem.
Galion milczał przez długi czas.
– Wyczuwam, że wiesz, co robisz. I w swoim mniemaniu postępujesz właściwie. Wolałabym jednak poznać szczegóły. – Gdy nie odpowiedział, dodała: – Ukrywasz przede mną swoje myśli i uczucia. Nie potrafię wejść do twojego serca. Masz przede mną sekrety.
– Tak. Ty przede mną również. W tej sprawie jednak musisz mi zaufać.
Galion znowu zamilkł. Kennit ruszył ku niemu. Gdy mijał Kostkę, lekko się skuliła.
– Witam, słodka pani mórz – pozdrowił „Vivacię”, jak gdyby odzywał się do niej po raz pierwszy tego dnia. Wyciągnął rękę, a „Vivacia” ogromnymi palcami dotknęła jego dłoni. – Odpowiedz mi na pewne pytanie. Co sądzisz o moich wyspach? Widziałaś ich już sporo.
– Są wyjątkowo piękne. Ciepła woda, zmienne mgły... Nawet ptaki, które gromadzą się tu tłumnie, wydają się inne niż większość morskiego ptactwa. Są bardziej kolorowe, a ich trele melodyjniejsze. Nie widziałam takiego upierzenia, odkąd wraz z kapitanem Vestritem zwiedzałam dalekie południowe kraje... – Zamilkła.
– Ciągle za nim tęsknisz, prawda? Jestem pewny, że był dobrym dowódcą i pokazał ci wiele zdumiewających miejsc. Jeśli jednak mi zaufasz, pani, zobaczymy krainy jeszcze bardziej egzotyczne i przeżyjemy jeszcze bardziej podniecające przygody. – Następne pytanie zadał z nutą zazdrości w głosie: – Tak dobrze go pamiętasz? Sądziłem, że za jego dowództwa nie byłaś jeszcze ożywiona.
– Pamiętam go, tak jak rankiem pamięta się przyjemny sen. Wspomnienia nie są ostre, lecz przywodzi je na myśl zapach wody, obraz horyzontu lub smak morza. Są wyraźniejsze, gdy stoi przy mnie Wintrow. Jemu potrafię bez słów przekazać szczegóły.
– Rozumiem. – Kennit zmienił temat. – Po tych wodach nigdy nie pływałaś, prawda?
– Nie. Mój kapitan unikał Wysp Pirackich. Mijaliśmy je, starając się utrzymać wschodni kurs. Ephron Vestrit stale powtarzał, że prościej jest unikać kłopotów, niż sobie z nimi później radzić.
–Hm... – Kennit przyjrzał się „Marietcie”, która kołysała się na kotwicy obok „Vivacii”. Czasami tęsknił za Sorcorem. Dobrze byłoby go zabrać na nocne zadanie, które sobie wyznaczył. A jednak sekretu najlepiej dotrzymuje jeden człowiek. Przypomniał sobie nagle, po co przyszedł na pokład. – Nie sposób się z nim nie zgodzić. A zatem, pani, wiedz, że zamierzam dziś wieczorem zapobiec pewnym kłopotom. Myśl o mnie aż do mojego powrotu.
Wyczuł, że jest zaintrygowana, na szczęście nie pytała o nic. Odszedł. Kula i proteza stukały o pokład. Ruchem ręki nakazał Kostce pójść za sobą. Ruszyła powoli, kuśtykając. Dotarli do kapitańskiego gigu.
– Poczekaj tutaj, zabiorę cię na przejażdżkę – rozkazał dziewczynie. Popatrzyła na niego z niepokojem, lecz posłusznie usiadła na pokładzie.
Zostawił ją w ciemnościach i ruszył z powrotem. Mijając marynarza na kotwicznej wachcie, kiwnął mu głową. Majtek bez słowa odwzajemnił się ukłonem. Kapitan Kennit słynął z tego, że na swoim statku zawsze robił, co chciał. Często na przykład dokonywał obchodu – niezależnie od pory dnia czy nocy. Członkowie załogi wydawali się zadowoleni, że wznowił dawny zwyczaj. Wiedzieli, że wyzdrowiał, i ta świadomość ich uspokajała.
Nauczył się już poruszać niemal tak szybko jak dawniej. Przemierzał pokład dużymi krokami. Zapominał o niewygodach. Wintrow twierdził, że po pewnym czasie skóra na kikucie stwardnieje. Kennit bardzo na to liczył, ponieważ czasami skórzany pasek ocierał się boleśnie o ciało, a pod koniec dnia posiniaczone ramię bolało od kuli.
Więcej wysiłku wymagało ciche przemieszczanie się po drewnianym pokładzie, lecz i tę sztukę Kennit opanował po kilku dniach. W końcu ustalił, gdzie każdej nocy sypia Adar Sa, i teraz ruszył w tamtym kierunku. Nawet w kapryśnym świetle z rzadka rozmieszczonych latarni trafił bez trudu. Podszedł do siedzącego kapłana. Przez chwilę tylko stał i patrzył na niego. Adar Sa nie spał.
– Jeśli chcesz zobaczyć, jak wymierzam sprawiedliwość Kyle'owi Havenowi – rzucił Kennit prawie szeptem – wstań i chodź ze mną. Tylko cicho.
Pewny swego, odwrócił się i odszedł. Miał dobry słuch, więc usłyszał, że kapłan wstał i podążył za nim. Dobrze go zatem ocenił. Dzięki narzuconej przez pirata atmosferze tajemnicy i dyskrecji Adar Sa zdecydował się pójść sam, bez towarzyszy. Kennit minął śpiących na pokładzie ludzi, aż dotarł do dwóch innych osób, które wcześniej wybrał. Dedge spał, opiekuńczo otaczając ramieniem zwiniętą w kłębek Saylah. Pirat dwukrotnie trącił go kulą. Wskazał dziewczynę i kazał obojgu podążyć za sobą. Dedge – posłuszny niczym wierny pies – obudził Saylah szturchnięciem. Oboje milcząco wstali i ruszyli za kapitanem.
Grupka lawirowała wśród śpiących marynarzy. Ci, którzy otworzyli oczy, mieli dość rozumu, by o nic nie pytać. Kennit poprowadził całą czwórkę na rufę. Zatrzymał się przy kajucie zajmowanej przez Kyle'a Havena i kiwnął głową ku mapnikom. W mig go zrozumieli. Dedge bezceremonialnie otworzył drzwi i weszli. Poprzedni kapitan „Vivacii” wstał z nieporządnej koi. Włosy zwisały mu niechlujnie na ramiona, w powietrzu unosił się smród niemytego ciała i moczu, kojarzący się z ładownią pełną niewolników. Kennit z niesmakiem zmarszczył nos i rzekł łagodnie:
– Chodź z nami, kapitanie Haven.
Więzień spostrzegł, że Adar Sa uśmiecha się z mściwym okrucieństwem.
– Zamierzasz mnie zabić? – spytał Kennita chrapliwie.
– Nie. – Pirat odwrócił się do mapników. – Dopilnujcie, żeby za nami poszedł. I ma być cisza. – Odszedł, nie patrząc za siebie.
– Nie zamierzasz obudzić innych? – spytał Adar Sa. – Wszyscy pragnęliby oglądać takie widowisko!
– Powiedziałem chyba, że ma być cisza – mruknął Kennit.
–Ale...
Pirat błyskawicznie przeniósł ciężar na zdrową nogę, oparł się ręką o ścianę i mocno smagnął kulą. Celował w uda. Adar Sa aż się zatoczył pod ciosem, z bólu otworzył usta, lecz bał się krzyknąć. Kennit poszedł dalej. Gdyby zejściówka była szersza, uderzenie zapewne dałoby większy efekt. Przemierzał pokład, nadal się nad tym zastanawiając. Tak, tak, musi poćwiczyć zamach.
Zatrzymał się przy kapitańskim gigu. Z stwierdził, że Haven zachowuje milczenie, mimo iż nikt nie zakneblował mu ust ani nie zdzielił go pałką. Najwyraźniej uwierzył we władzę Kennita. A może po prostu uznał, że krzyk nic mu nie pomoże.
Kostka wstała na widok zbliżających się mężczyzn. Pirat spojrzał na mapników.
– Przynieście kufer. Wiecie który. I spuśćcie łódź na wodę. Wypełniali rozkazy w milczeniu. Nie zadawali pytań, nie byli aż tak głupi.
Kapitan płynął na dziobie łodzi, Kostka siedziała na rufie, blisko kufra, mapnicy chwycili jeden zestaw wioseł, kapłan i Haven – drugi. Pirat wskazywał drogę. Od czasu do czasu nakazywał zmianę kursu. Kierował gig między dwie małe wysepki, od zawietrznej minął trzecią. Gdy tylko stali się niewidoczni z obu statków, wskazał czwartą wyspę. Właśnie ta była ich celem.
Nazywała się Dziurka Od Klucza. Kennit nie pozwolił mapnikom wylądować na plaży, lecz kazał powiosłować dalej, do wlotu zatoki. Świetnie znał to miejsce. Wyspa składała się z szeregu porośniętych lasem klifów, które tworzyły kształt podkowy. W wewnętrznej zatoce znajdowały się kolejne dwie wysepki – duża i mniejsza. Niebo zaczynało szarzeć, kiedy pirat bez słowa skierował wioślarzy ku wybrzeżu większej z wysp.
Z pozoru wyglądała zwyczajnie. Była porośnięta karłowatymi drzewami. Kennit wiedział, że po jej drugiej stronie czeka dobre i głębokie kotwicowisko, jednak dzisiaj zupełnie mu wystarczała skalista plaża. Dał znak mapnikom, by odłożyli wiosła. Rozsiadł się w łodzi niczym król, gdy pozostali weszli do wody i wyciągnęli gig na brzeg. Zgodnie z przewidywaniami Haven skorzystał z okazji i rzucił się do ucieczki.
– Zatrzymać go – rozkazał pirat.
Ojciec Wintrowa upadł, trafiony kamieniem w głowę. Zanim zdołał się podnieść, dopadł go Adar Sa, chwycił za gardło i rąbnął jego głową o skały. Pirat się zdenerwował.
– Zwiążcie kapitanowi ręce za plecami i przyprowadźcie go do mnie. Niech kapłan nie zrobi mu krzywdy! – rozkazał mapnikom, do Kostki zaś powiedział: – Będziesz mi towarzyszyć. Pomożesz mi jednak dopiero wtedy, gdy cię o to poproszę.
Podczas gdy mapnicy odciągali kapłana na bok i krępowali byłego kapitana „Vivacii”, Kennit wygramolił się z gigu. Kamienista plaża była dużo bardziej zdradliwa dla jego drewnianej protezy i kuli niż gładki pokład „Vivacii”. Przejście całej drogi mogło się okazać trudniejsze, niż przypuszczał. Zacisnął zęby i ruszył niezdarnym, żółwim krokiem.
– No co jest? Za mną! – warknął na pozostałych. – Weźcie kufer.
Bez trudu odnalazł starą dróżkę, choć już dość gęsto zarosła. Prawdopodobnie służyła teraz jedynie świniom i kozom. Niewielu ludzi kiedykolwiek wylądowało na tej plaży, a od ostatniej wizyty Kennita minęło wiele lat. Kostka szła tuż za nim, potem kapłan, który wraz z Saylah niósł kufer. Za nimi Dedge prowadził Havena. Więzień głośno protestował, lecz Kennita już nie obchodziły jego krzyki. Teraz niewolnicy mogli do woli znęcać się nad Havenem, byle tylko nie wyrządzili mu poważnej krzywdy. Był pewny, że jego ludzie to rozumieją.
Przez krótki odcinek szlak prowadził łagodnie w górę, potem zaczął opadać do wnętrza wyspy. Pirat zatrzymał się na skraju lasu. Zobaczył kozę pasącą się na łące. Niewiele się tutaj zmieniło. Na zachodzie dostrzegł wąskie pasemko dymu wznoszącego się do nieba. No cóż... Może w ogóle nic się nie zmieniło. Ruszył w kierunku dymu.
Przeklęta kula! Trzeba będzie ją obić dodatkową warstwą miękkiego materiału, bo pod pachą paliło go żywym ogniem. Rzemień protezy powinien też lepiej amortyzować. Kennit zacisnął zęby. Po plecach ściekały mu strużki potu. Wreszcie pokonał szerokość łąki i mógł przystanąć.
Zdumiony Dedge zaklął, jego kobieta zaczęła mamrotać modlitwę.
Przed nimi rozciągał się zadbany ogród. Równe grządki świadczyły o starannej uprawie. W zagrodzie kurczęta gdakały i grzebały w ziemi. Skądś dobiegał ryk krowy. Za ogrodem stało sześć krytych strzechą chat, niegdyś identycznych niczym groszki w strąku. Teraz pięć było w rozsypce. Tylko jedna się zachowała i dym wznosił się z jej komina. Za chatami widać było górne piętro i pokryty gontami dach większego domu. Kiedyś całość wyglądała na małą, lecz kwitnącą posiadłość. Zaprojektował ją troskliwie, z precyzją i miłością ojciec Kennita. Dla żony i syna. Pirat wychował się tu, w tym schludnym, uporządkowanym światku. Później jednak odkrył je Igrot Straszliwy i wszystko się zmieniło.
Pirat przyglądał się osadzie bez słowa. Poczuł w sobie dreszcz wzruszenia, lecz stłumił je, nim zauważyli to inni. Odetchnął głęboko.
– Matko! – zawołał. – Matko, przybyłem do domu!
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Wreszcie uchyliły się drzwi i wyjrzała z nich siwowłosa kobieta. Zmrużyła oczy przed wschodzącym słońcem i rozejrzała się po podwórku. W końcu dostrzegła przybyszy po drugiej stronie ogrodu, podniosła rękę, złapała się kurczowo za szyję i w milczeniu patrzyła szeroko otwartymi oczyma. Wreszcie wykonała dłonią znak, który miał zapewne na celu odgonić złe duchy. Kennit ruszył ku niej przez ogród. Kula i proteza nieprzyjemnie wbijały się w skiby miękkiej ziemi.
– To ja, matko. Kennit, twój syn.
Jak zawsze, tak i teraz jej ostrożność go drażniła. Przeszedł już pół drogi przez ogród, zanim w ogóle ruszyła się z progu. Zauważył z niechęcią, że była boso. W bawełnianej tunice i szerokich spodniach wyglądała jak chłopka. Jej spięte włosy miały barwę spalonego na popiół drewna. Nigdy nie była smukła, lecz przez ostatnie lata sporo przytyła. Gdy w końcu rozpoznała syna, pospieszyła ku niemu truchtem. Musiał ścierpieć jej upokarzający gąbczasty uścisk. Płakała rzewnymi łzami. Stale wskazywała kikut, wydając smutne, pytające pomruki.
– Tak, tak, wszystko w porządku. Jestem już zdrowy. – Chwycił matkę za ręce i odsunął od siebie. – Wyzdrowiałem!
Obcięto jej język wiele lat temu. Kennit w żaden sposób nie był temu winien i szczerze matce współczuł, lecz teraz nawet rad był, że matka nie może jak dawniej paplać bez końca.
– Nie mogę zostać długo, ale przywiozłem ci sporo prezentów. Pierwsze dary są w kufrze. Nasiona kwiatów, które powinny ci się spodobać, przyprawy kuchenne, nieco tkanin i gobelinów. Trochę tego, trochę owego.
Weszli do chatki. Wnętrze było nieskazitelnie czyste. Na stole leżały wygładzone deszczułki z białej sosny, obok nich pędzle i farby. Więc matka nadal malowała. Wczorajsze dzieło ciągle spoczywało na stole, realistycznie namalowane polne kwiaty. Na palenisku wrzał imbryk z wodą. Za drzwiami prowadzącymi do pokoju Kennit dostrzegł starannie posłane łóżko. Zawsze lubiła prostotę. A ojciec kochał bogactwo i różnorodność. Doskonale się uzupełniali.
Teraz matka była zupełnie sama. Myśl ta nagle poruszyła pirata. Ujął Kostkę pod ramię i pchnął lekko do przodu.
– Często o tobie myślałem, matko. Ona nazywa się Kostka. Będzie twoją służącą. Nie jest zbyt bystra, lecz wygląda mi na schludną i chętną do pracy. Jeśli nie będzie ci odpowiadać, wrócę i ją zabiję.
– W oczach matki zauważył przerażenie. Kaleka dziewczyna skuliła się i zaczęła błagać o litość. – Służ jej dobrze, a wszyscy będziemy zadowoleni – dodał niemal łagodnym tonem. Zapragnął się znaleźć z powrotem na pokładzie swego statku. Tam jego zadania były znacznie łatwiejsze. Dał znak więźniowi. – A to jest kapitan Haven. Przywitaj się z nim, matko, i od razu pożegnaj na dobre. Zostanie na wyspie, ale nie będzie ci wchodził w drogę. Zamknę go w starej piwniczce winnej pod dużym domem. Kostko, niech mu nie będzie za dobrze. Zapominaj go czasem nakarmić i napoić, rozumiesz? Przypomnij sobie, jak często głodowałaś, gdy byłaś niewolnicą na jego statku. Taka pokuta wydaje mi się całkiem uczciwa. – Czekał na reakcję, lecz nikt się nie odezwał. Matka miętosiła materiał bluzki. Wyglądała na strapioną. Sądził, że rozumie jej dylemat. – Obiecałem komuś, iż ten człowiek będzie tu bezpieczny. Przykuję go łańcuchami do ściany, a ty po prostu co jakiś czas przypomnij dziewczynie o jedzeniu dla niego, dobrze?
Matka bełkotała coś nieskładnie. Pokiwał głową na zgodę.
– Wiedziałem, że się ze mną zgodzisz. Hm... Chyba o czymś zapomniałem...
Zerknął na towarzyszy.
– Ach tak, popatrz tylko, matko. Przywiozłem ci także kapłana! Wiem, jak ich lubisz. – Wbił wzrok w Adara Sa. – Moja matka jest bardzo pobożna. Pomódl się za nią. Albo ją pobłogosław.
Kapłan z zaskoczenia szeroko otworzył oczy.
– Straciłeś rozum, kapitanie!
– Być może. Chociaż... dlaczego ludzie nazywają szaleńcem kogoś, kto pragnie zadbać o ich przyszłość? – Machnął ręką Adarowi Sa przed nosem. – Ta para natomiast zamieszka obok ciebie, matko. Kobieta jest podobno w ciąży. Na pewno cię ucieszą zabawy z dzieckiem. Oboje potrafią ciężko pracować. Mam nadzieję, że podczas moich następnych odwiedzin osada będzie się prezentowała lepiej. Może znowu zamieszkasz w dużym domu?
Stara kobieta potrząsnęła głową tak gwałtownie, że siwe włosy wymknęły się z koka. W jej oczy wrócił strach, rozdziawiła usta. Kennit odwrócił wzrok.
– No cóż, chatka też wygląda na całkiem wygodną – zauważył szybko. – Pewnie ci w niej lepiej. Nie powinnaś jednak pozwolić dużemu domowi popaść w ruinę. – Popatrzył na parę mapników. – Możecie sobie wybrać którąś z chat. Tak samo kapłan. Pod żadnym pozorem nie dopuszczajcie go do kapitana. Obiecałem Wintrowowi, że ojciec pozostanie bezpieczny i żywy.
Kyle Haven odezwał się po raz pierwszy od opuszczenia łodzi:
– To sprawka Wintrowa?! Mój syn mi to zrobił?! – Dławiła go wściekłość. W błękitnych oczach pojawił się ból i nienawiść. – Wiedziałem! Od początku go podejrzewałem. Cóż za perfidna żmija! Cóż za kundel!
Pirat jednym szybkim ruchem uderzył go na odlew w twarz. Haven zatoczył się i zrobił chwiejny krok w tył.
– Denerwujesz moją matkę – zauważył kapitan chłodno. – Pora cię zamknąć. Chodźmy zatem. Wy dwoje – zwrócił się do mapników – wyprowadźcie go. A ty, Kostko, przygotuj trochę jedzenia. Matko, pokaż jej, gdzie są zapasy. Adarze Sa, zostań tutaj. Pomódl się albo... zresztą rób, co każe ci moja matka.
Mapnicy wypchnęli Havena na dwór. Kiedy Kennit wychodził, kapłan odzyskał głos:
– Nie masz prawa mi rozkazywać. Nie zrobisz ze mnie niewolnika. Kennit zerknął na niego przez ramię i posłał mu nieznaczny uśmieszek.
– Może i nie. Ale mogę cię zabić. Wolałbyś? – Wyszedł, nie patrząc więcej na Adara Sa.
Przed chatą stał Haven podtrzymywany przez dwoje muskularnych mapników. Na jego twarzy niedowierzanie walczyło z rozpaczą.
– Nie możesz mi tego zrobić! Nie możesz mnie tu zostawić!
Kennit bez słowa potrząsnął głową. Był już zmęczony ludźmi, którzy usiłowali go przekonać, że nie potrafi decydować o ich życiu... Dostrzegł, że pokryta kamykami ścieżka mocno zarosła, na klombach krzewiły się wysokie chwasty. Wskazał je mapnikom.
– Czeka was tutaj sporo roboty. Pewnie się nie znacie na ogrodnictwie, więc poproście moją matkę o wskazówki. – Nie rozglądał się, gdy podchodzili do frontowych drzwi domu. Nie było sensu rozpamiętywać przeszłości. Pnącza już dawno temu przysłoniły spalone altanki. I niech tak zostanie!
Podczas napaści przed laty ucierpiał także sam dom. Na drewnianych ścianach Kennit dostrzegł wyraźne oznaki płomieni. Doskonale pamiętał tamtą noc ognia i krzyków. Napastnikami byli ludzie, których uważał za przyjaciół. Igrot folgował sobie, urządzając tutaj orgię okrucieństwa. Wspomnienia tej nocy zawsze już będą się Kennitowi kojarzyć z zapachem spalenizny i krwi.
Wspiął się na schody. Frontowe drzwi nie były zamknięte. Nigdy nie używano tu kluczy. Pchnął drzwi i wszedł. Na chwilę przypomniał sobie, jak to pomieszczenie wyglądało dawniej. W dzieciństwie uważał ten miszmasz gobelinów, dywaników i rzeźb za szczyt luksusu i bogactwa. Wraz z ojcem stale podziwiali zbiory, które teraz wydały mu się zbieraniną śmieci i błyskotek.
„Będziesz żył jak król, chłopcze – mówił mu ojciec. – Nie, nie, nawet lepiej: będziesz królem. Królem Kennitem! Zobacz, jaki piękny pierścień! Królewski pierścień! Jesteś królem Kennitem!”. Podnosił chłopca wysoko w górę, brykał pijackim krokiem po pokoju. Też coś, król Kennit!
Pirat zmrużył oczy. Dostrzegł brudne ściany i gołą podłogę. Budowla, którą jego ojciec nazywał arystokratyczną rezydencją, była zwykłym domem na plantacji. Kennit wiele razy zastanawiał się, czy go odnowić. W pokojach na górze leżało mnóstwo wspaniałych dzieł sztuki i mebli, toteż z łatwością zmieniłby dawny krzykliwy i pozbawiony gustu wielkopański styl domu. Długo i pieczołowicie gromadził tę kolekcję, zwożąc tu swoje skarby małymi partiami i w wielkiej tajemnicy. Nie ich jednak pragnął najbardziej. Jakiś dziwny imperatyw nakazywał mu odzyskanie wszystkich łupów Igrota. Te malowidła, gobeliny, dywany, fotele i świeczniki... Któregoś dnia, gdy nadejdzie właściwa pora, odszuka je, sprowadzi z powrotem, odbuduje dom, po czym umebluje go jak dawniej. Już nawet nie pamiętał, ileż razy to sobie obiecywał, teraz jednak zbliżał się czas, w którym będzie mógł dotrzymać złożonego sobie przyrzeczenia. Dzięki „Vivacii” popłynie na zakazane dotychczas wody i odszuka skarb – setki cennych przedmiotów, które Igrot skradł różnym ludziom...
Wykrzywił usta w bezlitosnym uśmieszku. Rzeczywiście! Będzie królem, królem Kennitem.
Matka nie pragnęła dla siebie żadnych dóbr. Kiedy był małym dzieckiem, wspinał jej się często na kolana, obejmował mocno za szyję i szeptał w ucho plany zemsty. Uciszała go rozpaczliwie i ze strachem. Nawet nie ważyła się marzyć o zemście. Teraz już nie chciała luksusów i bogactw, wierzyła bowiem, że proste życie zapewni jej bezpieczeństwo, ochroni przed złem. Piracki kapitan wiedział, że się myliła. Żaden człowiek nigdy nie posiada tak niewiele, żeby ktoś drugi mu czegoś nie zazdrościł. Ubóstwo i prostota nie broniły przed chciwością innych. Jeśli nie posiadasz niczego, co można by ukraść, niegodziwcy skradną ciebie, zmienią cię w niewolnika.
Mimo głębokiej zadumy pirat nie zatrzymał się ani nie zawahał. W kuchni otworzył ciężkie drzwi i zszedł do piwnicy. Nie miała okien, a jednak nie zdecydował się zapalić pochodni. Nie zamierzał przebywać na dole długo. Niezależnie od pory roku pomieszczenie było tak samo chłodne, stanowiąc idealną piwniczkę na wino. Kilka zardzewiałych łańcuchów pozostało z czasów, gdy Igrot używał tego pomieszczenia jako lochu i sali tortur.
– Przykuć go łańcuchami – rozkazał pirat mapnikom. – W tylnej ścianie zostały jeszcze metalowe obręcze. Przytwierdźcie łańcuchy do jednej z nich. Inaczej nasz drogi kapitan Haven mógłby wystraszyć Kostkę, gdy dziewczyna przyjdzie z jedzeniem i wodą. O ile Kostka o nim nie zapomni...
– Na razie to ty starasz się mnie przerazić. – Haven ledwo nad sobą panował. – Czego chcesz ode mnie? Może zwyczajnie mi powiesz i zakończymy tę bzdurną zabawę. Bez względu na to, co ci o mnie naopowiadał mój syn, wiedz, że jestem człowiekiem rozsądnym. Gotowym na pertraktacje. Nawet gdybyś zdecydował się zatrzymać statek i chłopaka, mógłbyś dostać za mnie niezły okup. Myślałeś o tym? Żywy jestem dla ciebie wart dużo więcej niż martwy. Zastanów się. Nie sposób chyba nazwać mnie skąpcem. Szczególnie w tej sytuacji.
Kennit uśmiechnął się szyderczo.
– Mój drogi kapitanie, nie całe nasze życie obraca się wokół zysku. Czasami chcemy sobie po prostu zapewnić wygodę. Twój pobyt na tej wyspie jest dla mnie po prostu wygodny.
Kyle walczył dziko w czasie zakładania kajdanów, ale bardzo osłabł podczas niewoli w kajucie. Mapnicy radzili sobie z nim jak z krnąbrnym pięciolatkiem. Zamek kajdan był stary, niemniej wiszące na kółku przy kuchennych drzwiach klucze zdołały go zamknąć.
Kennit trafnie przewidział moment załamania więźnia. Podejrzewał, że Havena przerazi dopiero cichy odgłos przekręcanego zamka w kajdanach. I rzeczywiście. W chwilę później więzień zaczął przeklinać, przysięgać zemstę i gniew tuzina bogów. Drzwi do piwnicy były ciężkie i dobrze dopasowane. Gdy się zamknęły, prawie całkowicie stłumiły dochodzące ze środka wrzaski.
Kennit odwiesił klucze na miejsce.
– Koniecznie pokażcie Kostce drogę tutaj. Chcę zachować Havena przy życiu. Rozumiecie?
Saylah i Dedge skinęli głowami. Pirat uśmiechnął się, bardzo z siebie zadowolony. Wiedział, że tym dwojgu będzie tu dobrze. Na Wyspie Kluczowej będą mieli własną chatkę, sporo jedzenia, spokój i doskonałe warunki do wychowania dziecka. Pomyślał, że w pewnym sensie sobie ich kupił. Dziwne, że ludzie tak gwałtownie się buntują przeciwko niewolnictwu, po czym sprzedają się za szansę na proste życie.
Odezwał się do nich przez ramię:
– Moja matka oprowadzi was po całej wyspie. Żyje tu sporo świń, są także kozy. Korzystajcie ze wszystkiego, co jest wam potrzebne. W zamian proszę tylko o dwie rzeczy: spełniajcie każde polecenie mojej matki i nie dopuście do ucieczki kapłana. Niech rozwesela moją matkę. W razie oporu zamknijcie go w piwniczce razem z kapitanem. – Dotarli już pod drzwi chatki. Tu Kennit zatrzymał się i odwrócił do mapników. – Czy o czymś zapomniałem? – spytał ich. – A może czegoś nie zrozumieliście? – Wszystko jest jasne – odrzekła szybko Saylah. – Dotrzymamy umowy, kapitanie, i nie popełnimy żadnych błędów. – Położyła rękę na brzuchu, jak gdyby zobowiązywała się raczej przed swoim dzieckiem niż przed piratem.
Kennit pokiwał głową zadowolony. Jednym posunięciem pozbył się ze statku Adara Sa i Kyle'a Havena. Wybrał rozwiązanie najlepsze z możliwych. Mógł oczywiście zabić Adara Sa, jednak zamordowanie kapłana przynosi pecha. A za Kyle'a Havena może zdecyduje się kiedyś wziąć okup...
Wszedł do chaty. Matka nad otwartym kufrem co chwila wydawała bełkotliwe okrzyki zachwytu lub osobliwe pomruki. Już zawiesiła na uszach turkusowe kolczyki od syna. Kapłan stał w rogu; dłonie złożył na piersiach, choć wcale nie wyglądał na pogrążonego w modlitwie. Kostka niosła tacę ze świeżym płaskim chlebem. Na stole stała już misa dżemu jagodowego i osełka żółtego masła. Z pękniętej pokrywki dzbanka parowała ziołowa herbata. Filiżanki były nie od kompletu, niektóre wyszczerbione. Przez moment pirat czuł irytację. Choć wiedział, że przywiezieni przez niego ludzie nigdy nie opuszczą wyspy, zmartwiło go, że są świadkami nędznych warunków, w jakich żyje jego matka. Kiedy zostanie królem, plotki mogą mu zaszkodzić.
– Następnym razem przywiozę ci prawdziwy serwis do herbaty, matko – oznajmił. – Wiem, że lubisz te stare skorupy, ale doprawdy...
Zawiesił głos i wziął kawałek jeszcze ciepłego chleba. Matka wymamrotała coś, po czym nalała mu filiżankę herbaty i podsunęła jedyne krzesło. Usiadł z wdzięcznością, gdyż główka kuli coraz boleśniej wbijała mu się pod ramię. Posmarował chleb masłem i nałożył sobie łyżeczkę dżemu. Pierwszy kęs przywołał falę czułych wspomnień. Skromny posiłek, jak zwykle bardzo smaczny, był niczym upiór, należał bowiem do świata małego chłopca, któremu pobłażano, którego rozpieszczano i stale zapewniano o bezpieczeństwie. Prawie trzydzieści pięć lat temu zapewnienia okazały się fałszem. Dziwne, że słodycz jagodowego dżemu nagle się zmieniła w najpaskudniejszą gorycz. Kennit dokończył kromkę, potem zjadł jeszcze trzy, odczuwając równocześnie przyjemność i smutek.
Pozostali również jedli – posłuszni gestom matki Kennita, stanęli wokół stołu. Tylko kapłan odmówił wyniośle. Pirat zupełnie go zlekceważył. Uważał, że głód szybko uleczy Adara Sa z humorów. Rozejrzał się po izbie. Miła, domowa atmosfera. Matka nadal mamrotała, osobliwie modulując głos. Mapnik reagował na jej gesty i chrząknięcia uśmiechami, rzadziej słowami. Niemota kobiety była wyraźnie zaraźliwa. Kostka, nie czekając na polecenie, ochoczo chwyciła szczotkę i zmiotła popiół do paleniska. Sińce pod jej oczyma powoli znikały. Kennit miał nadzieję, że dziewczyna będzie uległą służącą dla matki.
Skończył herbatę i wstał.
– No dobrze, muszę wracać. Matko, nie zaczynaj znowu. Wiesz, że nie mogę zostać.
Chwyciła go za rękaw. Błagalne spojrzenie w jej oczach było bardzo wymowne, lecz Kennit udał, że go nie rozumie.
– Nie zapomnę o filiżankach, obiecuję ci. Przywiozę je następnym razem. Tak, tak, pamiętam, będą przyozdobione ładnymi malunkami. Wiem, co lubisz. Pamiętaj, Kostko, sprawuj się dobrze. Dedge, życzę wam zdrowego, tłuściutkiego dziecka. Gdy przyjadę, pewnie już drugie będzie w drodze, co? – Mówiąc to, poczuł się jak patriarcha. Przyszło mu do głowy, że za jakiś czas może przywieźć na wyspę więcej osadników. Niech tu zamieszkają. Wyspa Kluczowa stanie się jego sekretnym królestwem.
Matka ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Zawsze płakała. Ileż już razy przekonała się, że łzy nie rozwiązują żadnych problemów? Poklepał ją delikatnie po plecach i skierował się do drzwi.
– Nie zostanę tutaj – oznajmił kapłan.
– Czyżby? – spytał Kennit wesoło.
– Nie, wracam na statek z tobą, kapitanie.
Pirat udał, że się zastanawia.
– Jaka szkoda. Jestem pewny, że matka bardzo by się cieszyła z twojego pobytu. Może jeszcze przemyślisz swoją decyzję?
Adar Sa był wyraźnie poruszony uprzejmością kapitana. Rozejrzał się dokoła. Staruszka nadal płakała. Kostka podeszła i ostrożnie pogłaskała ją po dłoni. Dedge i Saylah patrzyli na pirata gotowi do spełniania rozkazów niczym dobrze wytresowane psy myśliwskie. Kapitan uspokajająco machnął ręką.
– Nie, nie zostanę – rzekł kapłan. – To nie miejsce dla mnie.
Pirat lekko westchnął.
– Żywiłem nadzieję, że się zgodzisz. No cóż, jeśli nie zostajesz, przynajmniej zrób coś dla mojej matki przed odjazdem. Pobłogosław dom i krowę.
Adar Sa spojrzał na niego zaskoczony.
– Dobrze, zrobię to – odparł z wahaniem.
– Nie spiesz się. Ostatnio nie chodzę zbyt szybko. Poczekam na ciebie na plaży. – Kennit wzruszył ramionami. – Będziesz wiosłował.
Kapłan rozważał swoje szansę. Doskonale wiedział, że pirat nie jest w stanie go prześcignąć. Zapewne nie popłynie gigiem sam. W końcu niechętnie skinął głową.
– Dogonię cię, kapitanie, natychmiast gdy pobłogosławię dom i ogród.
– Cóż za łaskawość z twojej strony. Poczekam na ciebie na plaży – powtórzył Kennit. – Żegnaj, matko. Nie zapomnę o filiżankach.
– Kapitanie? – Saylah odważyła się spytać cicho. – Potrzebujesz naszej pomocy w zepchnięciu łodzi? – Posłała piratowi spojrzenie z ukosa. Jej propozycja była zupełnie jasna.
– Nie, nie, dziękuję ci. Jestem pewien, że we dwóch z kapłanem sobie poradzimy. Zostańcie tutaj. Zacznijcie zwiedzać swój nowy dom. Do zobaczenia.
Wetknął kulę mocniej pod ramię i zaczął chwiejną wędrówkę z powrotem do łodzi.
Ziemia w ogrodzie była miękka i kula się zapadała. Dalej ścieżka wiodła w górę. Kennit był bardzo zmęczony, mimo to szedł nieprzerwanie. Dopiero kiedy stał się niewidoczny z chatki, przystanął na odpoczynek. Starł pot z twarzy i rozważył swoją sytuację. Uznał, że nie musi się obawiać zdrady ze strony kapłana. Nie teraz. Adar Sa potrzebował go, ponieważ nie mógł wrócić na statek sam. Załoga by go zlinczowała.
Ruszył spokojniejszym krokiem. Słyszał chrząkanie świni w zaroślach. Oczekiwał, że kapłan zrówna się z nim jeszcze przed plażą, stało się wszakże inaczej. Może wypowiadał bardzo długie błogosławieństwo dla domu. Na pewno spodoba się matce.
Piasek plaży był luźny i suchy. Proteza się zapadała. Kennita ogarniało coraz większe znużenie. W końcu mógł usiąść w gigu. Nadchodził przypływ. Wkrótce łódź znajdzie się w wodzie, choć najtrudniejsze będzie wiosłowanie. Czekał go spory wysiłek. Czy aby nie przecenił swoich sił? Miał ochotę na drzemkę. Pomasował obolałą pachę w miejscu, w które wbijała się kula. Czy powodem spóźnienia kapłana nie są przypadkiem odwiedziny u kapitana Havena? Nie, chyba nie. Dedge by mu na to nie pozwolił. Chyba że byli w zmowie od samego początku. Jeśli tak, wkrótce przyjdą zabić i jego. Matka zapewne już nie żyje. Później znajdą jego skarby, pieczołowicie ukryte w dużym domu. Przyjdą go zabić, ponieważ był naiwny. Co zrobią potem? Nie mogą wrócić bez niego na statek. A może jednak? Czy pieniędzy i cennych przedmiotów wystarczy na przekupienie Sorcora i Etty, Wintrowa i Briga? Być może. Na myśl o własnej głupocie w Kennicie zamarło serce. Nagle uśmiechnął się szyderczo. Skarby mogą wystarczyć na przekupienie ludzi, lecz nie „Vivacii”. Żywostatek już się w nim zakochał. Nie można kupić ani skraść serca statku. Igrot udowodnił tę prawdę wiele lat temu.
Kennit czekał cierpliwie.
W końcu przydreptał Adar Sa. Wyglądał na rozzłoszczonego. Zapewne próbował przekonać do swojej sprawy Dedge'a, lecz mu się nie powiodło. Marszczył brwi. Potężnych rumieńców nie tłumaczył szybki spacer. Kiedy się zbliżył, Kennit usadowił się przy wiosłach gigu.
– Zepchnij łódkę na wodę – rzucił oschle. Adar Sa obrzucił go piorunującym spojrzeniem.
– Łatwiej się pcha pusty gig.
– Masz rację – rzekł przyjaznym tonem Kennit, jednak się nie poruszył.
Kapłan okazał się silnym mężczyzną, lecz niezbyt wprawnym marynarzem. Pchnął gig. Bez skutku.
– Poczekaj na falę – zaproponował Kennit.
Adar Sa ze złością zacisnął zęby, lecz posłuchał sugestii. Dno łódki zazgrzytało na piasku, potem nagle podskoczyło i przesunęło się.
– Pchaj dalej, bo osiądziemy na mieliźnie – ostrzegł kapłana pirat.
Wkrótce Adar Sa pojawił się obok burty. Usiłował wskoczyć do gigu. Kennit pociągnął mocno wiosłami. Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz wiosłował, okazało się jednak, że radzi sobie nieźle.
– Poczekaj! – jęknął Adar Sa, wdrapując się do łodzi.
Kennit wiosłował nadal. Gdy następna fala podniosła gig, kapłan zwisał jeszcze z burty. W końcu niezdarnie wgramolił się do środka. Zmęczony, łapczywie chwytał powietrze i dygotał z zimna, gdyż rześki morski wiatr szarpał jego przemoczonym ubraniem. Pirat złożył wiosła.
– Spodziewasz się, że będę wiosłował? – zapytał Adar Sa szyderczo.
– To cię rozgrzeje.
Kennit usiadł na dziobie i obserwował wytężającego siły kapłana. Wiosłowanie, nawet w spokojny dzień, było dość męczące, a co dopiero przy przeciwnym wietrze, który wiał coraz mocniej. Kapłan wiosłował nierówno. Czasami wiosła obsuwały się i z pluskiem uderzały w wodę. Łódź płynęła bardzo powoli. Kennitowi nie zależało na szybkości. Widział, że Adar Sa pragnie jak najprędzej znaleźć się z powrotem na pokładzie statku, dlatego szarpie wiosłami gwałtownie i energicznie.
Rozpoczął pogawędkę.
– Jesteś zadowolony, że wymierzyliśmy sprawiedliwość kapitanowi Havenowi?
Adar Sa ciężko dyszał z wysiłku, temat był wszakże kuszący i nie potrafił mu się oprzeć.
– Chciałem go odwiedzić przed odjazdem. Splunąłbym mu w twarz, a potem życzył przyjemnego pobytu w ciemnicy i łańcuchach. Dedge nie pozwolił mi jednak zajść do więźnia. On i Saylah niemal się na mnie rzucili. A przecież gdyby nie ja, byliby teraz niewolnikami w Chalced. Na pewno zostaliby rozdzieleni, a dziecko Saylah wkrótce po narodzinach by wytatuowano.
– Wiosłuj uważniej! Widzisz na tej wyspie dwa drzewa oddalone od reszty lasu? Płyń ku nim.
Adar Sa rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Jeden człowiek nie może wiosłować łodzią! Usiądź obok i pomóż mi. W tamtą stronę wiosłowały cztery osoby.
– Ale też gig był wówczas znacznie bardziej obciążony. Pozatym jestem bardzo zmęczony. Pamiętaj, że jeszcze nie odzyskałem pełni sił po operacji. Gdy trochę odpocznę, może zmienię cię przywiosłach. – Kennit odwrócił twarz do wiatru i zmrużył oczy. Jaskrawe słońce tańczyło na falach. Mimo znużenia czuł się doskonale. Postawił przed sobą zadanie i wykonał je sam, bez niczyjej pomocy. Sprawdził się przed sobą. I ciągle jeszcze miał posłuch u ludzi. Wystarczyło kilka słów lub gest. Został kaleką, lecz nie stracił ambicji. Wierzył, że czeka go triumf. Będzie królem, królem Kennitem. Kennit, król Wysp Pirackich! Czy któregoś dnia postawi sobie pałac na Wyspie Kluczowej? Może po śmierci matki nawet osiedli się na wysepce. Jego ojciec twierdził, że wewnętrzną zatokę Dziurki Od Klucza łatwo obwarować. Kennit mógłby tu postawić twierdzę. Budował w myślach wieże, gdy Adar Sa odezwał się ponownie.
– Czy nie powinniśmy zaraz zobaczyć statków?
Pirat skinął głową.
– Gdybyś machał wiosłami jak mężczyzna, zamiast klepać nimi po wodzie, dawno dotarlibyśmy już do wyznaczonego przeze mnie punktu. Stamtąd widać statki, choć czeka cię jeszcze długie wiosłowanie. Pracuj dalej.
– W tamtą stronę podróż wydawała mi się o wiele krótsza.
– Czas płynie szybciej, gdy obserwujesz innych przy pracy. Podobnie jest z dowodzeniem statkiem. Kiedy patrzysz na kapitana, praca wydaje się niezwykle prosta.
– Szydzisz ze mnie? – Trudno przemawiać z pogardą, gdy człowiekowi brakuje oddechu, a jednak Adarowi Sa się udało.
Kapitan potrząsnął ze smutkiem głową.
– Źle mnie zrozumiałeś. Nazywasz szyderstwem zwyczajne pouczenie? Powinieneś sam odkryć tę prawdę już dawno temu.
– Ten statek... zgodnie z prawem... jest mój. Przejęliśmy... wzięliśmy go... zanim przybyłeś. – Kapłan sapał coraz głośniej.
– Nadal niczego nie pojmujesz. Gdybym nie wkroczył do akcji i nie obsadził swoją załogą „Vivacii”, teraz leżałaby na dnie. Nawet żywostatek nie potrafi sam żeglować.
– Zdołalibyśmy... – Adar Sa obcesowo rzucił wiosła. Jedno zaczęło się zsuwać z dulki do wody. Kapłan w ostatniej chwili je złapał.
– Niech cię cholera, zmień mnie! – wykrztusił resztką sił. – Nie jestem od ciebie gorszy. Nikt mnie nie będzie traktował jak niewolnika.
– Jak niewolnika? Prosiłem cię o wykonanie zwyczajnego marynarskiego zadania.
– Nie jestem twoim majtkiem. Nigdy nie pozwolę, żebyś mi rozkazywał! Ani nie zrezygnuję z moich praw do statku. Gdziekolwiek pójdę, rozpowiem, że jesteś niesprawiedliwy i zachłanny. Taka opinia na pewno nie doda ci sławy! Jesteś złym człowiekiem. Twoja biedna matka żyje samotnie i bez wygód od Sa wie ilu lat, a ty przypływasz do niej zaledwie na pól dnia, przywożąc jej kufer pełen błyskotek i niedorozwiniętą służącą. Jak możesz ją traktować w ten sposób? Czyż naszych matek nie powinniśmy czcić jako symbolu żeńskiego aspektu Sa? Ty zaś pomiatasz swoją, tak samo jak wszystkimi innymi ludźmi. Próbowała się do mnie odezwać, biedna istota. Nie potrafiłem zrozumieć, co ją trapi, lecz na pewno nie chodziło o filiżanki!
Kennit nie potrafił powstrzymać głośnego wybuchu śmiechu. Jego reakcja rozwścieczyła Adara Sa.
– Łajdaku! – warknął kapłan. – Draniu bez serca!
Pirat rozejrzał się. Wskazana przez niego wyspa była już bardzo blisko. Prawdopodobnie da radę dowiosłować do brzegu sam. Gdy się tam znajdzie, a będzie zbyt zmęczony, by dopłynąć do statku, przywiąże płaszcz do wiosła i pomacha nim. Wtedy przypłyną po niego marynarze z „Marietty” albo „Vivacii”. Bez wątpienia już go wypatrują.
– Takie słowa z ust kapłana! Zapominasz się, mój drogi. Dobrze. Powiosłuję trochę, odpocznij.
Zaskoczony Adar Sa umilkł. Podniósł się z wioślarskiej ławki, ale zaraz ciężko na nią usiadł, gdyż mała łódka mocno się zakołysała. Krzyknął i kurczowo chwycił się krawędzi nadburcia. Kennit skrzywił się zażenowany.
– Zupełnie zesztywniałem. Dzisiejszy spacer osłabił mnie bardziej, niż myślałem. – Westchnął. Zmrużył oczy na widok pogardliwego spojrzenia Adara Sa. – Obiecałem ci jednak, że powiosłuję, i dotrzymam słowa. – Chwycił kulę i wycelował jej koniec w kapłana. – Na dany przeze mnie znak pociągniesz za kulę i pomożesz mi wstać. Gdy stoję, jest mi łatwiej.
Adar Sa złapał koniec kuli.
– Nuże! – zawołał Kennit, usiłując się podnieść. Niestety, ponownie opadł na ławkę. Zacisnął zęby. – Jeszcze raz! Tylko bardziej się postaraj.
Kapłan chwycił kulę w obie ręce.
– Teraz! – krzyknął Kennit i silnie pchnął do przodu. Kapłan poleciał w tył. Upadł w poprzek nadburcia. Pirat skoczył niczym tygrys, złapał go za nogę i wyrzucił z łodzi. Potem wgramolił się na ławkę wioślarską i zaczął wiosłować.
Dostrzegł jego głowę w kilwaterze.
– Niech cię Sa przeklnie! – krzyczał kapłan.
Kennit nie spodziewał się, że Adar Sa ruszy ku łodzi wprawnym kraułem. A zatem umiał pływać. Szczerze mówiąc, pirat nie wziął tego pod uwagę. Szkoda, że znajdowali się na tak ciepłych wodach, zimno nie zabije pływaka. Kapitan będzie musiał dokonać morderstwa własnoręcznie.
Starał się wiosłować rytmicznie. Nie okłamał kapłana – rzeczywiście mięśnie mu zesztywniały, na szczęście zdołał je rozruszać. Adar Sa płynął jak szaleniec. Doganiał już lekką łódkę, gdyż jego ciało stawiało wodzie mniejszy opór. Kiedy znalazł się w odległości kilku metrów, Kennit starannie ułożył wiosła na dnie gigu. Zza paska wyciągnął sztylet, poszedł na rufę i czekał. Nie zamierzał się wychylać do zabójczego ciosu, bo mógłby wypaść do wody. Zdecydował się na inną metodę. Za każdym razem, gdy pływak sięgał ku łodzi, uderzał ostrzem w jego rękę. Milczał przy tym jak sama śmierć, kapłan zaś przeklinał go, krzyczał, a później prosił. Kiedy Adarowi Sa udało się chwycić burtę i mocno do niej przylgnąć, Kennit raptownie ciął w twarz. Kapłan nie puścił burty, trzymał się jej kurczowo, modlił się i błagał o życie. Jego zachowanie rozwścieczyło kapitana.
– Mogłeś żyć! – ryknął. – Zaproponowałem ci całkiem dobry los. Odmówiłeś, więc zdychaj!
Wbił sztylet w gardło kapłana. Ręce zalała mu krew gęstsza i bardziej słona niż morze. Przez chwilę ciało unosiło się na wodzie twarzą w dół, potem zniknęło pod powierzchnią.
Kennit siedział przez jakiś czas bez ruchu. Wreszcie wytarł dłonie o przód płaszcza i powoli przeszedł na ławkę. Ujął wiosła w dłonie, na których pojawiły się pęcherze. Przyzwyczaił się już do bólu. Ważne, że pokonał kapłana i przeżył. Nadal nie opuszczało go szczęście.
Podniósł wzrok i spojrzał na horyzont. Niedługo dostrzegą go majtkowie ze statków. Uśmiechnął się do siebie.
– Założę się, że „Vivacia” zauważy mnie pierwsza. Na pewno wie, że do niej wracam. Wypatruj mnie, moja pani!
– Może powinienem jej to i owo opowiedzieć – usłyszał cichy głosik w pobliżu.
Z wrażenia prawie puścił wiosła. Zerknął na milczący od długiego czasu talizman przywiązany do nadgarstka. Natychmiast dostrzegł, że miniaturka jego własnych rysów unurzana jest teraz we krwi. Amulet mrugnął do niego. Małe usta otworzyły się, wysunął się z nich języczek, który polizał wargi, jakby były spierzchnięte.
– Co pomyślałaby o męstwie swego kapitana, gdyby wiedziała o nim tyle co ja?
Pirat uśmiechnął się.
– Uznałaby cię za kłamcę. Rozumie mnie i zna moje serce. Ona i chłopak potrafią czytać w moich myślach. A jednak oboje mnie kochają.
– Może tak im się zdaje. Pamiętaj jednak, że tylko jedna istota widziała dno twego mrocznego, brudnego serca i pozostała ci wierna.
– Mówisz zapewne o sobie – mruknął Kennit. – Cóż, chyba nie masz dużego wyboru, mój drogi. Jesteś do mnie mocno przywiązany.
– Tak mocno jak ty do mnie – odparł amulet.
Pirat wzruszył ramionami.
– Jesteśmy zatem ze sobą ściśle połączeni. I mech tak zostanie. Wykonuj swoje obowiązki jak najlepiej. Może w ten sposób dłużej obaj pożyjemy.
– Nie żadnych obowiązków wobec ciebie – burknął talizman – Poza tym moje życie wcale nie zależy od twojego Jednak w imię przyjaźni postaram się ze wszystkich sił cię ochronić. Przynajmniej przez jakiś czas.
Kapitan nic nie odpowiadał. Pęcherze na prawej dłoni pękły i poczuł piekący ból. Dziwny uśmiech rozświetlił ponure oblicze Kennita Ten ból zupełnie się nie liczył. Ważne, ze szczęście go nie opuściło. Gdy człowiek ma szczęście, może bardzo wiele osiągnąć.
6. SPEŁNIONE ŻYCZENIA
– Co zrobiłeś z moim ojcem?
Pirat podniósł wzrok znad tacy z jedzeniem. Umył się już i przebrał. Wyprawa była męcząca i teraz pragnął tylko coś zjeść. Wystarczająco go już zdenerwowała Etta, która trajkotała i jęczała, jak bardzo się o niego martwiła. Przegonił ją z kajuty. Nic go bardziej nie irytowało niż nachalna troskliwość. Nie zniósłby marudzenia kobiety podczas kolacji. Pytanie Wintrowa puścił mimo uszu. Zamieszał zupę. Kawałki marchwi i ryby wypłynęły na wierzch.
– Błagam, kapitanie. Muszę wiedzieć. Powiedz, co zrobiłeś z moim ojcem!
Kennit miał ochotę ostro osadzić go w miejscu, lecz się powstrzymał, gdyż twarz chłopca była pod opalenizną bardzo blada. Wintrow stał sztywno wyprostowany i nieruchomy. Z pozoru wyglądał na spokojnego, lecz zaciskał zęby. W jego ciemnych oczach czaił się strach. Pirat rozumiał, że chłopak jest przerażony, ale cóż... każdy powinien ponosić odpowiedzialność za swoje decyzje.
– Zrobiłem jedynie to, o co mnie poprosiłeś. Twój ojciec przebywa wystarczająco daleko od ciebie. Nie musisz się o niego martwić. Nie będziesz miał z nim więcej do czynienia, nawet nie będziesz go widywał. Jest bezpieczny. Kiedy dotrzymuję obietnicy, nie czynię tego połowicznie.
Chłopiec zachwiał się jak człowiek uderzony w brzuch.
– Wcale tego nie chciałem – odparł ochrypłym szeptem. – Nie w ten sposób... Nie pragnąłem, by zniknął nagle... podczas mojego snu. Proszę, panie, sprowadź go z powrotem. Zajmę się nim i nie będę się skarżył.
– To niemożliwe. Następnym razem lepiej przemyśl swoją prośbę. Naraziłem się na mnóstwo kłopotów, by załatwić tę sprawę dla ciebie. – Chciał zjeść w spokoju. Czas położyć kres impertynencji chłopaka. – Oczekiwałem twojej wdzięczności, nie skruchy. Poprosiłeś mnie, a ja spełniłem twoją prośbę. I tyle. Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat. Nalej mi wina.
Wintrow poruszył się na sztywnych nogach, lecz posłuchał. Potem odsunął się o krok od stołu i stał jak posąg. No i dobrze! Pirat zaczął jeść. Był głodny jak wilk. Mięśnie go bolały i po jedzeniu zamierzał odpocząć, lecz poza tym czuł się świetnie. Wróciła mu pewność siebie. Powinien częściej chodzić, niech tylko Etta obije większą ilością miękkiego materiału górną część kuli oraz rzemień protezy. Zastanowił się, czy proteza pozwoli mu się ponownie wspinać na maszt. Lubił to. Wysoko w górze wiatr wydawał się zawsze czystszy, a życiowe perspektywy równie szerokie jak horyzont.
– Wszędzie na twoim płaszczu znalazłem krew – przerwał jego rozmyślania Wintrow. –I na burcie gigu także.
Kennit westchnął i odłożył łyżkę.
– To nie była krew twego ojca, lecz Adara Sa. – Po chwili dodał z sarkazmem: – Tylko nie mów mi, że zmieniłeś opinię także na jego temat.
– Zabiłeś Adara Sa, ponieważ go nienawidziłem? – W głosie chłopaka pirat usłyszał panikę i niedowierzanie.
– Nie. Zabiłem go, bo inaczej on zabiłby mnie. Naprawdę nie zostawił mi wyboru. Jego śmierć nie powinna cię martwić. Kapłan odczuwał do ciebie i twojego ojca jedynie pogardę. – Podniósł szklaneczkę z winem, wysączył do dna i ponownie podsunął chłopakowi. Wintrow ruszał się sztywno niczym manekin, lecz napełnił szklankę.
– A Kostka? – odważył się zapytać z lękiem. Kapitan postawił głośno szklankę na stół. Wino wylało się i poplamiło biały obrus.
– Kostka ma się dobrze. Wszyscy mają się dobrze. Zabiłem jedynie Adara Sa, i to tylko dlatego że musiałem. Zaoszczędziłem ci kłopotu, bo kiedyś musiałbyś go zabić sam. Czy wyglądam na głupca, który marnuje czas na zbyteczne działania? Nie siedzę tu po to, by chłopak pokładowy wiercił mi dziurę w brzuchu! Posprzątaj ten bałagan, potem nalej mi wina i wyjdź. – Spojrzenie, które Kennit posłał Wintrowowi, potrafiło przerazić niejednego dorosłego mężczyznę.
Ku swemu zaskoczeniu pirat dostrzegł nagle iskierkę zrozumienia w oczach chłopca. Wyczuł, że doprowadził go do jakiejś granicy. Interesujące! Chłopiec zdjął ze stołu talerze i brudny obrus, potem ustawił znowu talerze i szklaneczkę. Wszystko to robił w milczeniu. Dopiero kiedy nalał wina, zaczął mówić.
– Nigdy nie zrzucaj na mnie odpowiedzialności za swoje czyny. Ja nie zabijam ludzi, którzy przysparzają mi kłopotów. Sa daje życie. Każdy człowiek jest ważny i ma do wypełnienia zadanie. Żaden nie posiada wiedzy wystarczającej do pełnego zrozumienia intencji boga. Staram się nauczyć tolerować innych ludzi, ponieważ żyją po to, by wypełniać cel Sa.
Kennit odchylił się na krześle, założył ręce na piersi i prychnął głośno z pogardą.
– Cóż, widać, że nie jest ci przeznaczone zostać królem. Pomedytuj nad tym, młody kapłanie. Może jestem jedną z osób, których zachowanie musisz się nauczyć tolerować, aż zdołam wypełnić cel Sa. – Dostrzegłszy, że twarz Wintrowa tylko jeszcze bardziej po ciemniała po tym żarcie, pirat roześmiał się serdecznie. – Traktujesz wszystko nazbyt poważnie. No, biegnij już. Idź pogadać ze statkiem. Prędzej czy później odkryjesz, że życie „Vivacii” jest obecnie sprzęgnięte z moim, nie z twoim losem. Mówię serio. Biegnij. Po drodze przyślij mi Ettę.
Wintrow wyszedł, nieco zbyt głośno zamykając za sobą drzwi. Kennit potrząsnął głową. Za bardzo polubił chłopaka i pozwalał mu na zbyt wiele. Gdyby Opal odezwał się do niego takim tonem, pasy by darł z niego. Wzruszył ramionami. Łagodność zawsze należała do jego wad.
* * *
– Dlaczego mnie nie obudziłaś? – zapytał Wintrow. Ciągle był bardzo wzburzony.
– Mówiłam ci już – powtórzyła „Vivacia” po raz kolejny. – Nie znałam zamiarów kapitana, lecz nie sądziłam, że robi źle. Zresztą i tak byś go nie powstrzymał. Uznałam, że nie warto cię budzić.
– Wiem, że przyszedł tu po Kostkę. Kiedy zasypiałem, była obok mnie. Zabronił ci mnie budzić?
– A jeśli tak? – Galion był obrażony. – Cóż za różnica? Ostateczną decyzję podjęłam sama.
Wintrow spuścił głowę. Zaskoczyła go głębia własnego cierpienia.
– Kiedyś byłaś wobec mnie bardziej lojalna. Obudziłabyś mnie bez zastanowienia. Na pewno wiedziałaś, że tego chciałem.
„Vivacia” odwróciła głowę i spojrzała w wodę.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Już nawet mówisz tak jak on – oświadczył ze smutkiem Wintrow. Nieszczęśliwy ton chłopca poruszył ją bardziej niż jego gniew.
– Co mam ci powiedzieć? Że mi przykro, ponieważ nie ma już z nami Kyle'a Havena? Cóż, nie jest mi przykro. Od dnia gdy zaczął mną dowodzić, nie zaznałam chwili spokoju. Cieszę się, że zniknął. Ty również powinieneś się z tego cieszyć.
Prawdę powiedziawszy... cieszył się. Ojciec działał mu na nerwy. Kiedyś „Vivacia” doskonale znała jego uczucia i myśli, jednakże teraz obchodził ją tylko Kennit.
– Potrzebujesz mnie jeszcze? – spytał nagle.
– Co? – Teraz ona wyglądała na wstrząśniętą. – Dlaczego mnie o coś takiego pytasz? Oczywiście, że cię potrzebuję...
– Pomyślałem sobie, że jeśli czujesz się szczęśliwa w towarzystwie Kennita, mógłbym go poprosić o zwolnienie ze służby. Wysadźcie mnie na brzeg gdzieś na stałym lądzie. Wrócę do klasztoru, do dawnego życia. Zostawię za sobą wszystkie sprawy, na które tak czy owak nie mam wpływu. – Zakończył dobitnie: – Pozbędziesz się mnie tak samo jak mojego ojca.
– Mówisz jak zazdrosne dziecko – odpaliła.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Umilkła, lecz otworzyła dla niego serce i umysł. Odkrył, że jego srogie słowa sprawiły jej ból.
Westchnął cicho. Spojrzeniem podążył za jej wzrokiem. „Marietta” kołysała się na kotwicy tak blisko, że chłopiec dokładnie widział twarz marynarza pełniącego wachtę. Sorcor nie był zadowolony, gdy niespokojny Brig zapytał go przez posłańca o nowiny od kapitana. Nowa, bliższa pozycja drugiego statku ponownie wzbudziła jego czujność.
„Vivacia” podjęła temat:
– Dlaczego jesteś zazdrosny o moje przywiązanie do Kennita? Gdybyś mógł, chętnie odrzuciłbyś więź łączącą ciebie i mnie, a on wręcz przeciwnie, pragnie maksymalnej bliskości. Zwraca się do mnie słowami, których nikt przed nim mi nie mówił. Gdy wykonujesz swoje obowiązki, przychodzi tutaj często i opowiada mi rozmaite historie. Nie tylko snuje przede mną opowieści ze swego życia, lecz także przekazuje ludowe baśnie i historie, które słyszał od innych ludzi. Ilekroć się odezwę, słucha mnie z wielką uwagą. Prosi o radę i opinie. Przedstawia swoje plany, opowiada o królestwie i ludziach, którymi będzie rządził. Czasem podsuwam mu jakąś propozycję, a wtedy wydaje się bardzo zadowolony. Masz pojęcie, ile satysfakcji daje mi taka rozmowa? Każdy lubi sobie pogawędzić i być bacznie wysłuchany.
– Tak. – Wintrow po raz kolejny przypomniał sobie życie w klasztorze, lecz nic nie powiedział. Zresztą nie musiał.
– Nie wiem, dlaczego nie dasz mu szansy – wybuchnął nagle galion. – Nawet nie marzę, że poznam go tak dobrze jak ciebie. Przyznasz jednak, że Kennit okazuje ci więcej uczucia i dobrej woli niż ojciec. Dużo myśli o innych. Poproś go kiedyś, żeby ci pokazał szkice planów dla Łupogrodu. Sporo się zastanawiał, aż zaprojektował wieżę dla wartowników, by ostrzegali miasto przed niebezpieczeństwem. Myśli o wykopaniu studni, które zapewnią wszystkim czystszą wodę. Ma plany również wobec osady Krzywe. Naszkicował jej mapę, zamierza zbudować falochron. Gdyby ludzie chcieli go słuchać, byliby znacznie szczęśliwsi. Kennit pragnie ulepszeń. Poza tym... pragnie twej przyjaźni. Może okrutnie postąpił z Kyle'em Havenem, lecz sam go o to prosiłeś. Zauważ, że mógł oddać go niewolnikom, dzięki czemu zyskałby sobie ich przychylność. Ci nieszczęśnicy bez wątpienia zamęczyliby go na śmierć. Kapitan zyskałby wielką sławę. Mógł też zażądać ogromnego okupu od twojej matki. Napełniłby swoje kufry złotem, doprowadzając rodzinę Vestritów do całkowitej nędzy. Sądzę, że Kennit wybrał wyjście najlepsze z możliwych: po prostu odsunął od nas wszystkich niemiłego człowieka i umieścił go w miejscu, w którym nie zdoła zranić ani ciebie, ani nikogo innego.
Zaczerpnęła powietrza, lecz nie rozwinęła tej myśli. Wintrow odniósł wrażenie, że zabrakło jej słów. Tak czy owak, wystarczająco go zawstydziła. Nawet nie podejrzewał pirata o takie marzenia. „Vivacia” go przekonała, choć tak żarliwie broniła obcego mężczyzny...
– Po to właśnie został piratem? By czynić dobro?
Galion wyglądał na obrażonego.
– Nie twierdzę, że Kennit jest bezinteresowny. Nie mówię, że jego metody są zupełnie czyste. Tak, nasz kapitan pragnie władzy. Potrafi ją wszakże wykorzystać we właściwy sposób. Uwalnia niewolników... Wolałbyś, by pozostawał bierny i opowiadał banały na temat braterstwa wszystkich ludzi? Pomyśl o sobie. Może wcale nie chcesz wrócić do klasztoru, ale po prostu odsunąć się od wszelkie go zła, jakie panuje na świecie?
Wintrow patrzy! na „Vivacię” w niemym zdumieniu.
– Poprosił mnie – wyznała mu śmiało w chwilę później – żebym wiodła wraz z nim pirackie życie. Wiedziałeś o tym?
Chłopiec starał się zachować spokój.
– Nie, ale spodziewałem się takiej propozycji. – Nie potrafił ukryć goryczy w głosie.
– No i...? Cóż w tym złego? Widzisz, że to dobry człowiek. Wiem, że jego metody bywają brutalne, sam mi się do tego przyznał. Spytał, czy jestem w stanie to znieść. Opowiedziałam szczerze o moich odczuciach podczas strasznej nocy niewolniczego powstania. I wiesz, co mi odrzekł?
– Co? – Wintrow usiłował nie poddać się emocjom. Była taka łatwowierna, taka naiwna. Czyżby nie zdawała sobie sprawy, że pirat ją oszukuje?
– Mój opis skojarzył mu się z amputacją. Przez długi czas bardzo cierpiał, wolał wszakże nie ruszać nogi. Lecz ty mu uprzytomniłeś, że jeśli chce wyzdrowieć, musi znieść potworny ból. Uwierzył ci. I się udało. Niewolnicy podobnie – żyją w straszliwych męczarniach, a zanim zdobędą wolność, muszą przeżyć chwile prawdziwej grozy. Natomiast swoją działalność Kennit nazywa nie piractwem, lecz operacją konieczną dla poprawy sytuacji.
– Zatem twój kapitan nadal planuje ataki na statki niewolnicze i tylko na nie?
– Na niewolnicze i na te, które odnoszą korzyści z niewolnictwa.
Nie zdołamy przejąć każdego, który kursuje między Jamaillią i Chalced. Jeśli jednak słuszny gniew Kennita dostrzegą wszyscy handlarze niewolników, nie tylko kapitanowie przewożących ich statków, wówczas przemyślą swoje postępowanie. Uczciwi i dobrzy kupcy na pewno szybko się zwrócą przeciw handlowi żywym towarem.
– Nie sądzisz, że satrapa natychmiast zareaguje? To jego teren i jego niewolnicy, więc postanowi się Kennita pozbyć. Z pewnością przyśle tu swoje łodzie patrolowe. Będą niszczyć wszystkie pirackie osady.
– Możliwe, jednak moim zdaniem niewiele w ten sposób osiągnie. Pamiętaj, Wintrowie, że Kennit broni świętej sprawy. Właśnie ty powinieneś go zrozumieć. Nie możemy się odwracać od bólu innych ani od ryzyka. Jeśli sami nie pomożemy tym biedakom, nie znajdą innych obrońców. Musimy wytrwać.
– Czyli zgodziłaś się dla niego zostać statkiem pirackim? Pomożesz mu łupić inne statki? – Wintrow nie wierzył własnym uszom.
– Jeszcze mu nie odpowiedziałam – odparła cicho „Vivacia”. – Ale jutro zamierzam wyrazić zgodę.
* * *
Kupiecka szata pachniała kamforą i cedrem, odstraszającymi mole od wełny. Althea podzielała opinię żarłocznych owadów na temat tych zapachów. Cedr byłby możliwy do wytrzymania, lecz w mniejszej dawce, kamfora natomiast przyprawiała o mdłości. Najbardziej zaskoczyło dziewczynę odkrycie, że strój nadal na nią pasuje. Upłynęło wiele lat, odkąd miała go na sobie po raz ostatni.
Usiadła przed lustrem. Ze zwierciadła spojrzała na nią młoda kobieta. „Chłopięcy” okres życia na pokładzie „Żniwiarza” wydawał się Althei snem. Od powrotu do domu przybrała na wadze. Gragowi podobała się jej zaokrąglona figura. Kiedy uczesała lśniące czarne włosy, a potem upięła je w stateczny kok, odkryła, że również jest zadowolona z tej zmiany. W prosto skrojonej kupieckiej szacie nie było jej wszakże szczególnie do twarzy. No i dobrze, powiedziała sobie w myślach, odwracając się powoli od lustra. Nie chciała dziś wieczorem wyglądać na zalotnicę, lecz na poważną i zaradną córkę Pierwszego Kupca. Pragnęła, aby wszyscy z uwagą potraktowali jej słowa. Niemniej po chwili wahania uperfumowała się i pomalowała usta. Z uszu zwisały jej zdobione granatem kolczyki – ostatni prezent od Graga. Pasowały do karmazynowej szaty.
Dzień spędziła pracowicie. Udała się osobiście do Rady Miasta Wolnego Handlu. Błagała o pomoc. Pierwsi Kupcy oświadczyli, że rozważą jej prośbę. Oczywiście, nie musieli jej słuchać, przecież głównym Kupcem rodziny Vestrit była Keffria, a nie Althea. Mimo to dziewczyna postanowiła, że jeśli nadarzy się okazja, również przemówi dziś wieczorem na zebraniu. Wcześniej napisała liścik do Graga z niemiłą nowiną o przejęciu „Vivacii” i posłała go przez Rache. Później udała się sama do Davada Restarta. Powiadomiła go o porwaniu i spytała, czy podwiezie je na zebranie Rady Kupców. Davad zareagował szczerym przerażeniem i wyraźnie nie miał ochoty uwierzyć w informacje „tego łobuza Trella”, zapewnił wszakże, że jeśli historia okaże się prawdziwa, pomoże Vestritkom w kłopotach. Uwagi dziewczyny nie umknęło jednak, że nie zaproponował finansowego wsparcia. Nic dziwnego. Przecież dobrze Davada znała. Jego uczucia i pieniądze nie miały ze sobą nic wspólnego.
Po powrocie od Restarta pomogła Rache upiec chleb na cały tydzień, podparła palikami pnący groszek w kuchennym ogrodzie, wreszcie przebrała zielone jeszcze owoce na śliwie i jabłoni. Po tej ciężkiej pracy długo się myła i ubierała na zebranie.
Niestety, mimo tylu zajęć nie potrafiła się uwolnić od pytań związanych z Brashenem Trellem. Czyż jej życie nie było i bez niego wystarczająco skomplikowane? Czy musiał wracać do miasta? Dlaczego właściwie o nim myślała? Przecież wcale jej nie interesował. Powinna całkowicie skoncentrować się na „Vivacii” i spotkaniu Rady Kupców. I na Gragu. A jednak Brashen pojawiał się na obrzeżach każdej myśli. Nie potrafiła nawet na chwilę o nim zapomnieć, jego obraz stale ją dręczył. Denerwowała się. Odpychała go, lecz wizerunki natrętnie powracały. Brashen przy kuchennym stole; pije kawę i przytakuje słowom jej matki. Brashen pochylony nad małym Seldenem; bierze chłopca na ręce i zanosi do łóżka. Stoi sztywno wyprostowany przed oknem gabinetu jej ojca i wypatruje w noc. Albo – przypomniała sobie z goryczą – z pożądliwością szuka w kieszeni kurtki cindinu. Ten człowiek podjął w życiu mnóstwo niewłaściwych decyzji i stał się ich ofiarą. Niech znika z jej życia!
Pospiesznie ruszyła do wyjścia. Nie chciała się spóźnić na zebranie. Będą dziś omawiać mnóstwo trudnych spraw. Ku jej zaskoczeniu Malta już gotowa czekała w progu. Althea zmierzyła krytycznym spojrzeniem siostrzenicę i zdziwiła się. Oczekiwała po dziewczynce tęczowego makijażu, intensywnego zapachu perfum i błyszczącej biżuterii, lecz Malta prezentowała się prawie równie statecznie jak ona sama. Pozwoliła sobie tylko na jedną ozdobę: kwiaty we włosach. Nosiła zwyczajną kupiecką szatę i... wyglądała w niej naprawdę pięknie. Tak, tak, nie można winić młodych mężczyzn, że ją adorowali. Malta dorastała. Przez ostatnie dwa dni wykazała się nadspodziewaną dojrzałością. Wstyd, że trzeba było aż rodzinnego kryzysu, by się tak zmieniła.
Althea próbowała zapomnieć o własnym zdenerwowaniu, więc zagadnęła siostrzenicę:
– Bardzo ładnie wyglądasz.
– Dziękuję – odparła Malta z roztargnieniem i zmarszczyła brwi. – Żałuję, że jedziemy na zebranie z Davadem Restartem. Inni kupcy nie odbiorą tego dobrze.
– Zgadzam się z tobą. – Althea była zaskoczona, że Malta w ogóle zastanawia się nad takimi sprawami. Osobiście lubiła Davada, tak jak się lubi nieco ekscentrycznego, czasem gburowatego wuja, więc starała się nie zważać na jego ostatnie niewłaściwe wybory polityczne. Zgadzała się w tej sprawie z matką: Davad od tak wielu lat był przyjacielem rodziny, że tego typu nieporozumienia nie powinny ich poróżnić. Miała jedynie nadzieję, że kontakty z Restartem nie zaszkodzą jej wystąpieniu przed Radą Kupców. Ach, jej wystąpienie... Wiedziała, że swoje poparcie dla rodziny Tenirów powinna przedstawić w sposób wyważony i uczciwy. Kupcy nie mogą jej postrzegać jak głupiej kobietki, która zadurzyła się w mężczyźnie i dlatego staje po jego stronie. Pragnęła, by wysłuchali Althei Vestrit, nie panienki zakochanej w Gragu Tenirze.
– Czy powóz i zaprzęg naprawdę aż tyle kosztują? Przed nami okres letnich balów, herbatek i przyjęć. Nie możemy stale pozostawać zależne od Davada. Pomyśl, co o nas myślą inne kupieckie rodziny – ciągnęła tęsknym tonem Malta.
Jej ciotka zmarszczyła brwi.
– Mamy stary powóz. Z twoją pomocą mogłabym go umyć i naoliwić. Jest wysłużony, ale zdatny do użytku. Wynajmiemy woźnicę z zaprzęgiem. –Wyjrzała przez okno, potem odwróciła się do Malty i złośliwie uśmiechnęła. – Albo, jeśli wolisz, będę powozić sama. Gdy byłam w twoim wieku, nasz ówczesny woźnica Hakes czasem oddawał mi lejce. Ojciec nie był przeciwny, choć matka nigdy tego nie pochwalała.
Siostrzenica posłała jej zimne spojrzenie.
– Uważam, że w takim przypadku czułabym się jeszcze bardziej poniżona, niż jadąc gruchotem Restarta.
Althea wzruszyła ramionami. Ilekroć miała wrażenie, że zdołała nawiązać z Maltą porozumienie, dziewczynka natychmiast ją odtrącała.
Do pokoju weszły Ronica Vestrit i Keffria. W tym samym momencie na podjazd zajechał powóz Davada.
– Chodźmy czym prędzej – rzekła niecierpliwie Althea. Dopadła drzwi wyjściowych, by Davad nie zdążył wysiąść z powozu. – Jeśli wejdzie do domu, poprosi o wino i biszkopty. Obawiam się, że nie mamy już czasu na ugoszczenie go – dodała na widok pełnego dezaprobaty spojrzenia siostry.
– Nie wolno nam się spóźnić – poparła młodszą córkę Ronica.
We cztery ruszyły do powozu. Nim woźnica zdołał zeskoczyć na ziemię, Althea otworzyła drzwi przed kobietami ze swej rodziny. Davad wcisnął się w kąt, robiąc im miejsce. Jego piżmowe pachnidło było prawie tak samo odurzające jak woń kamfory, którym przesiąkła suknia Althei. Na szczęście nie czekała ich długa podróż. Davad dał znak woźnicy, powóz zatrząsł się i ruszył naprzód. Rytmiczne skrzypienie świadczyło o zaniedbaniu, podobnie jak zgrzyty dochodzące z obitych materiałem siedzeń. Althea zmarszczyła brwi, lecz komentarze pozostawiła dla siebie. Davad nigdy nie potrafił dopilnować służących.
– Tylko popatrzcie, co dla was kupiłem – oznajmił radośnie. Otworzył małe pudełko ozdobione wstążką i pokazał swoim towarzyszkom zawartość: kilkanaście lukrowanych ciastek z galaretką, za którymi Althea świata nie widziała, gdy miała sześć lat. – Wiem, że to wasze ulubione – zwierzył się kobietom. Poczęstował się pierwszy, po czym podsunął im pudełko. Althea wzięła jedno ciastko i wsunęła do ust. Podając pudełko siostrze, wymieniła z nią krótkie, pełne czułości spojrzenie. Keffria wybrała czerwoną galaretkę. Davad rozpromienił się z zadowolenia.
– Ojej! Ależ pięknie wyglądacie! Wszystkie! Każdy uczestnik zebrania Kupców spali się z zazdrości na widok ślicznotek, które przywożę. Wezmę chyba pałkę, by odganiać od drzwiczek młodych mężczyzn!
Althea i Keffria uśmiechnęły się na ten przesadny komplement. Podobnie reagowały na wszystkie jego komplementy od dzieciństwa. Malta wyglądała na obrażoną, natomiast Ronica skomentowała:
– Davadzie, wiecznie nas zasypujesz pochlebstwami. Nie sądzisz chyba, że ci uwierzymy po tych wszystkich latach? – Zmarszczyła brwi i dodała: – Altheo, możesz poprawić Davadowi szalik? Węzeł przesunął mu się prawie na ucho.
Dziewczyna natychmiast odkryła, co naprawdę matkę zmartwiło. Na środku jaskrawożółtego materiału widniała wyraźna plama od sosu lub innej kleistej substancji. Szalik zupełnie zresztą nie pasował do kupieckiej szaty, lecz Althea wiedziała, że nie uda jej się Davada przekonać, by go zdjął. Rozwiązała więc tylko węzeł, po czym ponownie związała, niemal całkowicie ukrywając plamę.
– Dziękuję ci, moja droga – bąknął czule i z wdzięcznością poklepał dziewczynę po ręce.
Althea zerknęła na Maltę, która gapiła się na nich z jawnym wstrętem. Uniosła brwi, prosząc siostrzenicę o pobłażliwość. Rozumiała jej ogromną niechęć do Davada. Kiedy zastanawiała się nad jego ostatnimi poczynaniami, czuła rozgoryczenie. Zniżał się do obrzydliwych praktyk Nowych Kupców, mało tego – postępował nawet gorzej niż oni, ponieważ wspierając ich, przeciwstawiał się własnej klasie. Ignorując potępiające spojrzenia i opinie Pierwszych Kupców, na spotkaniach Rady zawsze przemawiał w imieniu obcych. Grał rolę pośrednika między przedstawicielami licznych zdesperowanych rodzin od pokoleń zamieszkujących Miasto Wolnego Handlu a przybyszami, którzy pragnęli wykupić rodowe posiadłości biedaków. Plotka głosiła, że targował się energicznie i załatwiał Nowym Kupcom jak najlepsze warunki. Althea nie potrafiła uwierzyć nawet w połowę dotyczących Davada pogłosek. A jednak była zmuszona zaakceptować fakt, że nie tylko trzymał niewolników w swojej posiadłości, lecz także nimi handlował. Największą przykrość sprawiła jej informacja, zgodnie z którą wplątał się w sprawę sprzedaży „Paragona”, pośrednicząc między rodziną Ludlucków i nowo przybyłymi.
Teraz obserwowała siedzącego obok dobrodusznego mężczyznę i zastanawiała się nad sobą. W której chwili jej lojalność zostanie wystawiona na szwank? Czy ten moment nastąpi dziś wieczorem?
Pragnąc przegonić smętne myśli, zagadnęła Davada:
– Zawsze znasz najzabawniejsze plotki krążące po mieście. O czym nam opowiesz dzisiaj? – Nie spodziewała się niczego skandalicznego. Davad był na swój sposób bardzo purytański.
Uśmiechnął się na jej komplement i poklepał się z zadowoleniem po brzuchu.
– Najpikantniejsza plotka, jaka dziś do mnie dotarła, nie dotyczy naszego miasta, moja droga, chociaż jeśli okaże się prawdziwa, skutki dotkną nas wszystkich. – Popatrzył wokół, upewniając się, czy słuchaczki są zaciekawione. – Usłyszałem ją od jednego z Nowych Kupców. Wieść przyniósł z Jamaillia City jego ptak pocztowy. – Przerwał. Prawdopodobnie rozważał, czy powinien się podzielić z Vestritkami nowinami. A może lubił być proszony.
Althea postanowiła mu pobłażać.
– Mów dalej, proszę. Zawsze nas interesują nowiny o tym, co się wyprawia w stolicy.
– Hm... Jestem pewny, że wszystkie wiecie o nieszczęsnym zamieszaniu, do którego doszło ubiegłej zimy. Przedstawiciele rodziny Khuprus przybyli do naszego miasta i przemawiali w imieniu wszystkich Kupców z Deszczowych Ostępów. Podburzali nas wówczas przeciwko satrapie. Próbowałem przemówić im do rozsądku i pamiętacie, że mnie zakrzyczeli. No cóż, po długich debatach delegacja Kupców wyruszyła do Jamaillia City. Wzięli ze sobą nasz oryginalny statut i zamierzali żądać od władcy przestrzegania postanowień. Nie rozumiem, jak mogli wierzyć, że takie przestarzałe uzgodnienia powinno się przenieść do naszych nowoczesnych czasów. Niemniej jednak wyruszyli. Przyjęto ich grzecznie i zapewniono, że satrapa rozważy ich skargę. I tyle.
Davad zwiesił głowę nad sporym brzuchem i wysunął ją do przodu, jakby się bał, że woźnica podsłucha.
– Wszystkie słyszałyście, że lada dzień do naszego miasta ma przybyć wysłannik władcy. Według plotki... nie ma żadnego wysłannika. Satrapa jako młodzieniec odważny i żądny przygód zdecydował się przybyć do nas osobiście. Podobno podróżuje w przebraniu, jedynie z kilkoma wybranymi Towarzyszkami Serca i pod sporą eskortą chalcedzkich gwardzistów. Według pogłosek Cosgo pragnie oświadczyć Miastu Wolnego Handlu, iż nadal uważa je za równie blisko związane ze stolicą i jego władzą jak każda z osad położonych w samej Jamaillii. Kiedy ludzie uświadomią sobie niewygody, które znosi w tej podróży, i jego niepokój dotyczący przyszłości naszego miasta... a powtarzam, że pragnie, by pozostało mu lojalne... Gdy ludzie uprzytomnią sobie te dwie sprawy, z pewnością zaczną postępować rozsądnie. Ileż lat minęło od ostatniej wizyty panującego satrapy w Mieście Wolnego Handlu? Za naszego życia chyba nie doszło do takich odwiedzin, co, Roniko? Niektórzy przedstawiciele Nowych Kupców planują już bale i przyjęcia, jakich nigdy przedtem nie widziano. Och, zbliża się wspaniały okres dla ślicznych, niezamężnych młodych kobiet, prawda, Malto? Nie przyjmuj zbyt pospiesznie zalotów Kupca z Deszczowych Ostępów. Może dzięki swoim koneksjom załatwię ci zaproszenie na bal, na którym przyciągniesz oko samego satrapy!
Jego słowa wywarły skutek, którego oczekiwał. Vestritki patrzyły na niego zasłuchane, Malta – szeroko otwartymi oczyma.
– Satrapa? Tutaj? – zapytała jej matka tonem pełnym niedowierzania.
– Chyba kompletnie oszalał! – Althea nie zdawała sobie sprawy z tego, że wypowiedziała te słowa głośno, póki Davad nie spojrzał na nią ze zdziwieniem. – To znaczy... Niewiarygodne, że tak nagle zdecydował się na bardzo przecież ryzykowną podróż!
– No cóż, w każdym razie jest w drodze. Zgodnie z nowiną przyniesioną przez pocztowego ptaka. Ale, ale, na razie nikomu ani słowa, rozumiecie? – Wnosząc z jego tonu, wcale nie liczył na dyskrecję. Zawsze tym stwierdzeniem kończył wszystkie plotki, który mi się z nimi dzielił.
Althea ciągle jeszcze rozmyślała nad opowieścią Davada, kiedy woźnica zatrzymał konie. Powóz stanął.
– Pozwól, że ci otworzę. – Starzec pochylił się nad Althea ku klamce. Kiedy woźnica szarpnął drzwi z zewnątrz, Davad przyłożył do nich pulchne ramię i pchnął od wewnątrz. Drzwiczki otworzyły się i dziewczyna – by nie wypaść – chwyciła się kupieckiej szaty towarzysza. Woźnica niechętnie podsunął rękę pracodawcy. Kupiec wytoczył się z powozu, potem z dumą podawał dłoń i pomagał wysiąść każdej z Vestritek.
Grag Tenira kręcił się na szczycie schodów przed Salą Zgromadzeń. Przepasał szarfą granatową szatę kupiecką w starym żeglarskim stylu. Spod stroju wystawały jego mocno umięśnione łydki i obute w sandały stopy. Wyglądał równocześnie na śmiałego żeglarza i poważnego Kupca. Althea musiała przyznać, że jest bardzo przystojny. Dostrzegła, że czujnie wypatrywał jej przybycia. O świcie posłała mu wiadomość o przejęciu „Vivacii” i zgodnie z jej przewidywaniami odpowiedział bezzwłocznie, ciepło zapewniając o swoim wsparciu.
Uśmiechnął się na jej widok, ale zaraz spoważniał, gdy dostrzegł towarzysza dziewczyny. Althea cicho wytłumaczyła się rodzinie i wbiegła po schodach. Grag uścisnął jej dłoń, kłaniając się uroczyście.
– Powinienem był wam przysłać powóz – mruknął. – Następnym razem na pewno tak zrobię.
– Ależ Gragu, to Davad, stary przyjaciel rodziny. Bardzo bym go uraziła, gdybym nie zechciała przyjechać jego powozem.
– Skoro Vestritowie mają takich przyjaciół, nic dziwnego, że tracą majątek – odparł zgryźliwie.
Poczuła lodowate ukłucie w sercu. Nie powinien był wypowiadać tych słów! Jednak jego następne stwierdzenie przypomniało Althei o poważnej sytuacji Tenirów i wybaczyła ten niemiły przytyk.
– „Ofelia” o ciebie pytała. Sama zarządziła zagotowanie wina na ofiarę Sa w intencji twojego żywostatku. Prosiła, żebym ci o tym powiedział. – Uśmiechnął się czule. – Strasznie się nudzi w doku podatkowym. Odkąd Amber skończyła pracę nad jej rękoma, pragnie znowu pożeglować. Jednak ilekroć jej obiecuję szybki powrót na morze, błaga, byś ty popłynęła z nami. A ja znam tylko jeden sposób na spełnienie jej prośby.
– Jakiż to? – spytała zaciekawiona. Czyżby chciał ją zatrudnić na pokładzie „Ofelii”? Na tę myśl serce zabiło jej szybciej. Bardzo kochała stary statek.
Grag poczerwieniał i spojrzał w bok, choć uśmieszek nadal igrał na jego ustach.
– Szybki ślub i podróż poślubna. Och, to oczywiście żart. Cóż to byłby za skandal, wyobrażasz sobie? Sądziłem, że „Ofelia” zbeszta mnie otwarcie, a ona uznała pomysł za cudowny. – Zerknął na dziewczynę z ukosa. – Nawiasem mówiąc, podobnie powiedział mój ojciec. Ale ona mu doniosła, nie ja.
Zamilkł. Wyraźnie czekał na odpowiedź, choć właściwie nie zadał żadnego pytania. Althea nie mogła przyjąć oświadczyn, nawet gdyby była w nim bez pamięci zakochana. Przecież jej rodzinny żywostatek był w straszliwym niebezpieczeństwie! Czyżby nie zdawał sobie z tego sprawy? Nie potrafiła ukryć konfuzji. W chwilę później jej strapienie pogłębiło się jeszcze bardziej, bo kątem oka ujrzała Brashena Trella. Stał na dole schodów prowadzących do Sali Zgromadzeń. Ich oczy się spotkały i przez chwilę dziewczyna nie mogła odwrócić wzroku od jego twarzy.
Grag zinterpretował jej zmieszanie po swojemu.
– Właściwie nie oczekiwałem, że rozważysz moją propozycję – rzucił pospiesznie. Starał się nie pokazać po sobie smutku. – W każdym razie nie tutaj i nie teraz. Oboje mamy na głowie zbyt wiele innych trosk. Może dzisiejszego wieczoru zdołamy rozwiązać przynajmniej niektóre problemy. Mam taką nadzieję.
– Ja również – odparła, niestety niezbyt ciepło, gdyż za Gragiem wiele się działo. Brashen patrzył na nią wzrokiem człowieka ugodzonego w samo serce. Nie przebrał się; w luźnej żółtej koszuli i ciemnych spodniach wyglądał wśród odzianych w długie szaty Kupców jak cudzoziemiec.
Młody Tenira odwrócił się i podążył za spojrzeniem Althei.
– A ten co tu robi? – zapytał, sugerując, że powinna wiedzieć. Wziął ją pod ramię.
– Właśnie on przyniósł nam informację o „Vivacii”. – Podniosła oczy na Graga, odpowiadając mu niemal szeptem. Wolała, by Brashen nie wiedział, że dyskutują o nim.
– Prosiłaś go o przyjście?
– Nie.
– Towarzyszy mu Amber, widzisz? Czego chce? Dlaczego przyszli razem?
Althea zerknęła na dziwną parę.
– Nie wiem – mruknęła.
Amber miała prostą, złotobrązową szatę, prawie w tym samym odcieniu co warkocze, które opadały jej na ramiona. Mówiła coś do Brashena cicho. Minę miała niewesołą. Jawnie przeszywała Davada Restarta przepełnionymi wściekłością, żółtymi jak u kota oczyma. Najwyraźniej złośliwy los sprawił, że dziś wieczorem splotły się najrozmaitsze wątki życia Althei.
Restart pospiesznie ruszył ku Gragowi Tenirze. Już wbiegał po stopniach, ciężko dysząc, na szczęście Ronica dotarła na górę pierwsza. Keffria i Malta pędziły zaledwie o krok za nią. Staruszka przywitała się z Gragiem i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Moja córka może usiąść obok ciebie, jeśli chcesz. Wiem, że macie do przedyskutowania ważne sprawy.
Młodzieniec skłonił się sztywno.
– Roniko Vestrit, Tenirowie są zaszczyceni twoim zaufaniem. W imieniu rodziny przyrzekam, że go nie zawiedziemy.
– Dziękuję za pozwolenie – dodała oficjalnie Althea. Podziwiała w matce refleks i przezorność. Dzięki niej mogła wziąć Graga pod ramię i skierować się do Sali Zgromadzeń, zanim dogoni ich Davad. Przynajmniej tej jednej konfrontacji udało się uniknąć. Usiłując ukryć zdenerwowanie, Althea ruszyła z Gragiem ku drzwiom. Starała się nie myśleć, jakie wrażenie wywrze na Brashenie jej nagłe odejście.
W wielkim holu ścigały ją spojrzenia wielu osób. Siadając przy stoliku Tenirów na czas zebrania, Althea powiadamiała wszystkich wokół o poważnych zamiarach młodzieńca wobec niej. Miała ochotę odepchnąć go i wrócić do swojej rodziny. Gdyby jednak teraz odeszła, ludzie podejrzewaliby kłótnię. Pozwoliła Gragowi usadzić się między jego matką i siostrą. Kupcowa była siwowłosa, wyglądała nobliwie i surowo. Młodsza siostra posłała Althei uśmiech współkonspiratorki. Sala zaczęła się zapełniać ludźmi i gwarem rozmów. Matka Graga i siostra wyraziły cicho żal z powodu przejęcia „Vivacii”, lecz dziewczyna potrafiła jedynie skinąć głową w odpowiedzi. Zdenerwowanie odebrało jej głos. Modliła się, żeby pozwolono jej przemówić. Wielokrotnie przepowiadała sobie przygotowaną mowę słowo po słowie. Wiedziała, że musi przekonać Kupców do swoich racji. Powinni zrozumieć, że wybawienie jej żywostatku leży w dobrze pojętym interesie całej społeczności i nie jest jedynie sprawą rodziny Vestritów.
Zebranie Kupców poprzedził długi okres wrzawy i szurania nogami. Kilka osób podeszło do ławki Tenirów z powitaniem. Althea starała się wszystkich obdarzać uśmiechami. Ludzie wyraźnie sądzili, że ona i Grag przyszli tu flirtować, nie zaś omawiać aktualną sytuację. Jej irytacja osłabła wszakże, gdy matka Graga oświadczyła szeptem:
– Bardzo dobrze, że siedzisz z nami. Jeśli zrozumieją, że współpracujemy, potraktują nas znacznie poważniej.
Siostra Graga lekko uścisnęła dłoń Althei. Dziewczynę rozczulił ich szacunek, choć równocześnie poczuła się trochę nieswojo. Nie była pewna, czy zasłużyła na tak szybką aprobatę tej rodziny.
Rozmowy nagle ucichły, gdy na podest wkroczyli członkowie Rady Kupców. Wszyscy nosili białe szaty, które wskazywały, że radni na czas zebrania porzucają lojalność wobec własnych rodzin w imię wspólnych interesów Miasta Wolnego Handlu. Dwa szeregi czarno odzianych porządkowych zajęły miejsca wzdłuż ścian. Kupieckie spotkania czasami zmieniały się w ożywione kłótnie, niekiedy nawet trzeba było tego czy owego uciszyć siłą.
Althea obserwowała członków Rady, którzy wymienili pozdrowienia i zasiedli za długim stołem. Zawstydziła się nagle, że zna nazwiska nielicznych spośród nich. Jej ojciec by wiedział, którzy są sprzymierzeńcami, a którzy przeciwnikami Vestritów, jej natomiast brakowało zarówno wiedzy na ich temat, jak i umiejętności oceny. Zadzwoniły kuranty zwiastujące początek zebrania. Zapadła cisza. Dziewczyna zmówiła w myślach krótką modlitwę do Sa, prosząc o pomoc we właściwym doborze słów.
Mogła się modlić znacznie dłużej, ponieważ mowa wstępna okazała się rozwlekła, a przy tym niezbyt bogata w treści. W końcu przewodniczący Rady wspomniał ogólnikowo, że mają do omówienia sporo tematów, i zaproponował, by zacząć od najprostszych. Althea spojrzała na Graga, unosząc pytająco brew. Sądziła, że spotkanie zorganizowano specjalnie na prośbę rodziny Tenirów w celu wysłuchania ich skarg. Młodzieniec w odpowiedzi zmarszczył tylko czoło i nieznacznie wzruszył ramionami.
Najpierw musieli być świadkami gorącego sporu dwóch rodzin na temat prawa do strumienia przepływającego przez obie posiadłości. Jeden Kupiec chciał poić bydło, drugi zaś skierować całą wodę na swoje pola. Dyskusja trwała długo, zakończyła się oczywistą decyzją Rady: obie rodziny mogły korzystać z wody jedynie na równych prawach. Następnie radni wyznaczyli trzyosobową komisję rozjemczą, która miała dopracować szczegóły. Gdy tylko kłótliwa para ukłoniła się sobie i wróciła na miejsca, dziewczyna wyprostowała się na krześle i czekała na właściwy punkt obrad.
Niestety, po raz kolejny się rozczarowała. Następny sąsiedzki spór okazał się niełatwy do rozstrzygnięcia. Wspaniały byk jednego z Kupców zapłodnił krowy drugiego. Obaj uważali się za pokrzywdzonych. Pierwszy żądał sporej opłaty za reprodukcję, drugi odparował, że pragnął w tym roku użyć innego rozpłodnika i jest niezadowolony z cieląt. Jeden twierdził, że służący drugiego nie umocnił odpowiednio płotu, drugi zarzucał pierwszemu niedopilnowanie zwierzęcia. I tak bez końca. Radni mieli nie lada dylemat, więc wycofali się do pokoju narad, gdzie mogli swobodniej debatować. Podczas przerwy pozostali uczestnicy kręcili się niecierpliwie lub gawędzili z sąsiadami. Kiedy Rada wróciła, przewodniczący oznajmił, że Kupcy powinni sprzedać cielaki natychmiast po odstawieniu od matek i podzielić się zyskiem. Właściciel byka miał wzmocnić ogrodzenie. Jego oponent zareagował niezadowoleniem, lecz decyzja Rady była wiążąca. Rodziny obu Kupców wstały i oddaliły się w gniewie. Ku przerażeniu Althei podążyło za nimi wiele innych rodzin. Chciała przemówić nie tylko do Rady, ale i do samych Kupców. Przewodniczący zajrzał do harmonogramu spotkania.
– Rodzina Tenirów poprosiła o możliwość zwrócenia się do Rady w sprawie taryf satrapy nałożonych na żywostatek „Ofelia”. Ponieważ Kupiec Tenira odmówił zapłaty, jego statek został zatrzymany w doku podatkowym.
Przewodniczący Rady nie skończył jeszcze mówić, gdy nagle ktoś wstał i zabrał głos. Althea rozpoznała Kupca Dawa, który prędko wypowiadał przygotowaną wcześniej formułę:
– Moim zdaniem Rada Kupców nie powinna omawiać tego typu kwestii. Tenira ma pretensje do biura taryfowego, nie zaś do innych Kupców. Niech zatem spiera się z urzędnikami satrapy i pozwoli, by Rada poświęciła swój cenny czas na omówienie spraw dotyczących nas wszystkich.
Althei zamarło serce w piersi, bo zauważyła, że siedzący obok Dawa Davad Restart kiwa głową z aprobatą.
Teraz podniósł się Tomie Tenira. Starał się opanować gniew. Mięśnie jego potężnych ramion nabrzmiały pod rękawami kupieckiej szaty.
– Od kiedy to Rada Kupców stała się jedynie niańkami rozwiązującymi spory między dziećmi? Czym jest Rada, jeśli nie głosem naszego miasta? Moja skarga nie dotyczy kłótni z urzędnikiem taryfowym. Chodzi o niesprawiedliwe podatki nakładane na wszystkich właścicieli statków. Zgodnie z oryginalnym statutem mieliśmy płacić satrapie podatek w wysokości połowy naszych zysków. Oburzający procent, lecz nasi przodkowie zgodzili się nań i uważam, że powinniśmy przestrzegać ich uzgodnień. Nigdzie jednak w statucie nie mówi się o dodatkowych taryfach celnych. Co więcej, w żadnym dokumencie nie ma słowa o innych naszych obowiązkach, takich jak tolerowanie w naszych portach obecności złodziei i morderców, czyli najemników z Chalced. – Tomiemu Tenirze głos zaczął drżeć z wściekłości.
W tym momencie wstał Davad Restart. Althea zadrżała z lęku i oburzenia.
– Członkowie Rady, wszyscy jamaillscy kupcy płacą taryfy celne satrapie. Dlaczego mielibyśmy się wyłamywać? Czy Cosgo nie jest naszym dobrym i sprawiedliwym władcą? Pieniądze z cła przeznacza się na remontowanie doków i niektórych budynków użyteczności publicznej w Jamailłia City, opłaca się z nich także okręty patrolujące Kanał Wewnętrzny w celu ochrony przez piratami. Cechy, które Kupiec Tenira dyskredytuje, czynią Chalcedczyków doskonałymi obrońcami. Jeśli Tomie Tenira nie ceni ich usług, może w takim razie powinien...
– Chalcedzkie „okręty patrolowe” same oddają się piractwu! Zatrzymują statki i wymuszają opłaty. To zdziercy i bandyci. Wszyscy wiedzą, że mój żywostatek „Ofelia” został poważnie uszkodzony, gdy odmówiliśmy zgody na abordaż. Statki z naszego miasta nigdy nie pozwalały obcym wchodzić na swoje pokłady. Sugerujesz, że powinniśmy teraz zaakceptować takie żądania? Taryfy celne były na początku rozsądnymi opłatami, teraz zaś stały się tak skomplikowane, że potrzebujemy specjalistów obliczających kwoty, które mamy zapłacić. Taryfy mają tylko jeden cel: sprawić, żeby handel z innymi miastami poza stolicą stał się nieopłacalny. Jamailłia City kradnie nasze zyski, chcąc jeszcze bardziej nas od siebie uzależnić. Każdy, kto cumował ostatnio w stolicy, poświadczy, że z naszych podatków z pewnością nie odnowiono doków, które wręcz krzyczą o konserwację. Wątpię, czy w ciągu ubiegłych trzech lat wydano na remont choćby miedziaka. Wybuchł powszechny aplauz, któremu towarzyszył śmiech.
– Mój chłopak pokładowy o mało nie spadł do wody z rozpadającego się doku! – zawołał ktoś z tyłu.
Gdy nieco się uciszyło, przemówił Daw:
– Członkowie Rady, proponuję odroczyć sprawę i najpierw zdecydować, czy w ogóle powinniście wysłuchać tej skargi. – Rozejrzał się wokół. – Zapada noc. Może powinniśmy przełożyć skargę Teniry na następne spotkanie.
– Sądzę, że trzeba jej wysłuchać – oświadczył przewodniczący Rady, niestety dwóch pozostałych członków natychmiast potrząsnęło głowami. Cała trójka ponownie udała się do pokoju narad.
Tym razem widownia okazała się mniej cierpliwa. Wybuchła kłótnia. Wszędzie wokół ludzie wstawali i chodzili po sali. Kupiec Larfa z żywostatku „Urocza” podszedł do kapitana Teniry i głośno oznajmił:
– Możesz na mnie liczyć, Tomie. Niezależnie od tego, jak sprawy potoczą się tutaj. Masz na to moje słowo. Daj tylko znak, a wraz z synami od razu pójdę do tego cholernego doku podatkowego i uwolnimy twój statek. – Stojący za nim dwaj wysocy młodzi mężczyźni poważnie przytaknęli.
– Nie będziecie sami – zaoferował się drugi mężczyzna, które go Althea nie rozpoznała. Podobnie jak Kupcowi Larfie, towarzyszyli mu synowie.
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie – odparł Tomie cicho. – Chciałbym skłonić mieszkańców Miasta Wolnego Handlu do wspólnego działania. Niech to nie będzie jedynie akcja Tenirów.
W tym momencie wybuchły jakieś krzyki. Althea podniosła się z miejsca i wyciągnęła szyję. Niewiele widziała, ponieważ wszyscy przed nią również wstali, lecz oceniła, że spór odbywa się w samym środku sali, najprawdopodobniej przy stoliku Kupców Dawa i Restarta.
– Kłamco! – ktoś krzyknął oskarżycielsko. – Wiem, że to zrobiłeś. Bez ciebie przeklęci Nowi Kupcy nigdy by tak głęboko nie wrośli w tę ziemię!
Ktoś inny cicho zaprzeczał. Kilku porządkowych już ruszało, by zapobiec awanturze. Althea wbiła paznokcie w dłonie. Kupcy byli o krok od wybuchu, niedługo zwrócą się przeciwko sobie.
– Kłótnie nikomu nie służą! – zawołała z goryczą. Przypadkowo trafiła na moment milczenia i wszyscy odwrócili się ku niej. Nawet Grag i Tomie Tenira byli zaskoczeni. Nabrała tchu. Wiedziała, że Rada może odroczyć zebranie na inny termin i cenny czas zostanie stracony. Prawdopodobnie otrzymała jedyną i zupełnie niepowtarzalną okazję, by przemówić. – Popatrzcie po sobie! Sprzeczamy się jak dzieci, Kupiec występuje przeciw Kupcowi. A kto wygra tę bitwę? Napewno nikt z nas. Musimy dojść do porozumienia. Trzeba rozmawiać o ważnych sprawach, które dotyczą całej społeczności. Czym się stało nasze miasto? Czy zamierzamy ulec nowym edyktom satrapy, zaakceptować jego taryfy celne i ograniczenia? Zaczynają nam przecież poważnie utrudniać życie. Mamy tolerować najemników władcy cumujących w naszym porcie? Czy powinniśmy ich karmić i opłacać ich ekwipunek, a oni nadal będą zatrzymywać nasze statki przed macierzystym portem i oskubywać je do cna? Z jakiej racji?
Poczuła na sobie wzrok wszystkich. Niektórzy ludzie wstali z miejsc, by lepiej słyszeć. Zerknęła na siedzącego obok Graga. Zachęcająco skinął głową. Poczuła, jak jego matka chwyta ją za rękę. Nabrała wiary w siebie.
– Ojciec już dwa lata temu przewidział tę sytuację. Nie jestem Kupcem, tak jak on, ale nie waham się powtórzyć jego mądrych słów. „Przyjdzie pora, gdy Miasto Wolnego Handlu będzie się musiało zjednoczyć i zadecydować o własnej przyszłości”. To słowa Ephrona Vestrita. Sądzę, że ten czas nadszedł właśnie teraz.
Rozejrzała się po sali. Keffria patrzyła na nią w przerażeniu, zakrywając ręką usta. Davad miał twarz czerwoną niczym korale indora. Niektóre kobiety wyglądały na zgorszone, że przedstawicielka ich płci przemówiła publicznie. Jednak wielu Kupców kiwało potakująco głowami lub rozmyślało nad jej oświadczeniem. Mówiła dalej:
– Niektórych zmian naprawdę nie możemy dłużej tolerować. Ci tak zwani Nowi Kupcy uzurpują sobie prawo do naszych ziem. Nic nie wiedzą o ofiarach, które ponieśliśmy, i nie mają pojęcia o naszych relacjach z mieszkańcami Deszczowych Ostępów. Szydzą z naszych praw i używają wytatuowanych niewolników. Satrapa przestał się zadowalać połową naszych zysków. Weźmie wszystko, co zarabiamy, choć za zdobyte dobra płacimy własną krwią, a pieniądze rozda swoim nowym przyjaciołom: czy to Nowym Kupcom, czy też chalcedzkim statkom korsarskim!
– Ona mówi o buncie! – z niedowierzaniem krzyknął ktoś z tyłu sali.
Dziewczyna wzięła się na odwagę. Zrób kroczek do przodu i przyznaj się, doradziła sobie.
– Tak, rzeczywiście mówię o buncie – powiedziała z całkowitym spokojem.
Nie była przygotowana na wrzawę, która nastąpiła po tych słowach. Kącikiem oka zauważyła zbliżających się porządkowych, lecz wiedziała, że trudno im będzie dotrzeć do niej przez tłum, zwłaszcza że ludzie podkładali im nogi lub przegradzali drogę ławkami. W końcu jednak porządkowi wyrzucają z sali. Zostało jej zaledwie kilka minut.
– Statek mojego ojca! – Jej głos zadźwięczał ponad harmidrem. W sali nieco ucichło. – „Vivacia”, żywostatek wykonany w Deszczowych Ostępach, został porwany przez piratów. Wiem, że niektórzy z was słyszeli już plotki. Przyszłam tu, by powiedzieć wam prawdę. Stało się coś wręcz niewiarygodnego. Piraci przejęli żywostatek z Miasta Wolnego Handlu! Sądzicie, że chalcedzcy najemnicy satrapy pomogą mi go odzyskać? Jeśli przypadkowo wpadnie w ich łapy, sądzicie, że uszanują nasze słuszne żądania co do niego? O nie, odstawią „Vivacię” do Jamaillia City i będą ją tam trzymać niczym wojenny łup. Pomyślcie na moment o Rzece Deszczowej, a odkryjecie, że problem jest przełomowy! Chalcedczycy bez oporów popłyną do Deszczowych Ostępów. Potrzebuję waszej pomocy, pomocy was wszystkich. Proszę, błagam, stańcie po mojej stronie. Potrzebuję pieniędzy i statku. Chcę odzyskać swoje dziedzictwo.
Ostatnie zdanie wypowiedziała wbrew sobie. Matka posłała jej przerażone, niedowierzające spojrzenie. Wyraźnie ją potępiała. Althea publiczne zażądała praw do rodzinnego statku. Miała przemówić w imieniu swojej rodziny, niestety, serce wybrało za nią słowa.
– Vestritowie sami sprowadzili na siebie nieszczęście! – krzyknął ktoś. – Ich rodzinnym statkiem dowodzi obcy. Wstyd! W dodatku dziewczyna twierdzi, że potrzebuje sojuszników. A z kim tu przyjechała? Z Davadem Restartem, panowie! Znacie go wszyscy i wiecie, czym się ostatnio zajmuje. Wściekła mowa tej panny łączy się zapewne z zorganizowaną przez Nowych Kupców pułapką. Jeśli przeciwstawimy się satrapie, na pewno nie postąpi z nami łagodnie. Musimy przekonać władcę do swoich racji, a nie stawać przeciwko niemu.
Kilka osób pokiwało głowami i wymamrotało słowa poparcia.
– Dlaczego chalcedzkie łodzie patrolowe nie popłyną na ratunek „Vivacii”? Czy nie na tego typu pomoc miały iść wszystkie nasze opłaty? Czy Chalcedczycy nie mieli nas chronić przed piratami? Dlaczego nie odszukają żywostatku i nie pokażą nam, za co płacimy?
– Althea przemawia przeciw Chalcedczykom, a przecież jej siostra wyszła za jednego z nich! – ktoś zawołał szyderczo. – Kyle Haven nie może nic poradzić na swoje pochodzenie. To dobry kapitan! – inny Kupiec stanął w obronie męża Keffrii. – Ephron Vestrit zostawił statek w rękach tego obcego – dodał kolejny. – Stracił go. To kłopot Vestritów, nie zaś kryzys Miasta Wolnego Handlu. Jeśli chcą odzyskać statek, niech zapłacą za niego okup.
Althea stanęła na palcach, wypatrując, kto to powiedział.
– Kupiec Froe – syknął jej do ucha Grag. – Nigdy w życiu nie stanął w obronie niczego. Tak często przelicza swe pieniądze, że starł już z monet nominały i symbol satrapy.
Froe dalej przekonywał:
– Nie dałbym za nią nawet miedziaka. Vestritowie zawstydzili swój statek i Sa im go odebrał. Słyszałem, że używali go również do przewożenia niewolników... Każdy szanujący się żywostatek wolał by już służyć piratom!
– Nie mówisz chyba poważnie! – Althea poczuła się jawnie obrażona. – Nie można tak łatwo poświęcić „Vivacii”. Zresztą na jej pokładzie pływa mój siostrzeniec. Nawet jeśli nie poważasz jego ojca, musisz pamiętać, że w żyłach młodego Wintrowa płynie krew Pierwszych Kupców. Sam żywostatek zaś jest z naszego miasta...
Grag rzucił się naprzód, próbując zablokować drogę jednemu z porządkowych, niestety drugi minął go i chwycił Altheę za ramię.
– Wyjdź! – oświadczył jej stanowczo. – Członkowie Rady konferują i w tym czasie nikomu nie wolno przemawiać. Nikt ci nawet nie udzielił prawa głosu. I nie jesteś głównym Kupcem rodziny Vestritów! – dodał głośniej, bo podniosły się protesty przeciwko obcesowemu traktowaniu dziewczyny. – W interesie porządku, ona musi wyjść!
To stwierdzenie stało się iskrą zapalną prawdziwej awantury. Któraś ławka przewróciła się z łomotem.
– Nie! – krzyknęła przerażona Althea i, o dziwo, porządkowi jej posłuchali. – Nie – powtórzyła, nagle całkowicie opanowana. Położyła rękę na ramieniu Graga. – Nie przyszłam tu wywoływać burdy. Chciałam prosić o pomoc. I poprosiłam o nią. Pragnę też opowiedzieć się po stronie rodziny Tenirów. Jestem przeciwna przetrzymywaniu „Ofelii” w doku podatkowym. Urzędnicy satrapy nie powinni sobie rościć praw do jej ładunku. – Bardzo cicho dodała: – Jeśli któryś z panów Kupców zechce pomóc rodzinie Vestritów, przyjdźcie do nas. Wiecie, gdzie stoi nasz dom. Każdego przyjmiemy z otwartymi ramionami, każdy chętny usłyszy całą naszą opowieść.
Teraz wyjdę. Sama i w spokoju. Nikt nie będzie mnie obarczał winą za podburzanie do rozruchów w Kupieckiej Sali Zgromadzeń. – Odwróciła się do Graga i rzuciła szeptem: – Nie idź za mną. Zostań, na wypadek gdyby Rada ponownie się zebrała. Poczekam na zewnątrz.
Z dumą uniosła głowę i bez eskorty przeszła przez tłum. Wiedziała, że dziś wieczorem nie zyska tu nic więcej. Kupcy, którzy przyprowadzili na spotkanie małe dzieci, wyganiali je teraz na dwór, najwyraźniej obawiając się o ich bezpieczeństwo. Panowało wielkie zamieszanie. Ludzie stali w małych grupkach, niektórzy rozmawiali cicho, inni spierali się podniesionymi głosami, gestykulując gwałtownie. Gdy Althea przechodziła między nimi, kątem oka dostrzegła przedstawicielki własnej rodziny. Vestritki zostawały na zebraniu. Ucieszyła się. Może będą miały jeszcze okazję oficjalnie przemówić w sprawie ocalenia „Vivacii”.
Wyszła w spokojną letnią noc. Cykały świerszcze, gwiazdy jasno świeciły na niebie. Za jej plecami w Kupieckiej Sali Zgromadzeń brzęczało niczym w ulu. Wychodziło sporo osób. Wbrew sobie dziewczyna poszukała wzrokiem Brashena, ale nie dostrzegła nigdzie ani jego, ani Amber. Niechętnie ruszyła ku powozowi Davada. Postanowiła w nim poczekać na formalną przerwę w obradach.
Stał prawie na końcu długiej linii powozów. Gdy dotarła do niego, przystanęła przestraszona. Woźnica zniknął, konie – stare i zazwyczaj bardzo zrównoważone – parskały i narowiście darły ziemię kopytami. Po drzwiczkach powozu spływała gęsta i czarna w ciemnościach krew, z okna zwisała nieżywa świnia z poderżniętym gardłem, a na herbie Restarta widniał krwawy napis: „Szpicel”. Z odrazy Althei aż zakręciło się w głowie.
Zebranie najwyraźniej się kończyło. Kupcy gromadnie opuszczali salę. Niektórzy dyskutowali głośno, z gniewem. Inni szeptali cicho, rozglądając się trwożliwie, czy aby nikt ich nie podsłuchuje. Ronica Vestrit jako pierwsza stanęła u boku dziewczyny.
– Rada zebrała się ponownie. Podczas zamkniętego spotkania ustalą, czy powinni wysłuchać... – Przerwała na widok świni. – Natchnienie Sa! – sapnęła. – Biedny Davad. Jak mogli mu coś takiego zrobić? – Popatrzyła wokół, szukając wzrokiem sprawców.
Nagle zjawił się Grag. Obrzucił powóz jednym przerażonym spojrzeniem, po czym wziął Altheę pod ramię.
– Chodź stąd. Postaram się, abyś wróciła z rodziną bezpiecznie do domu. Nie wtrącaj się w tę sprawę.
– Nie wtrącam się – odparła zawzięcie. – Wcale się nie wtrącam. Kupiec Restart również nie, mogę się założyć. Nie opuszczę go jednak w potrzebie, Gragu. Nie mogę.
– Altheo, zastanów się! Ten czyn nie wygląda na spontaniczną złośliwość. Ktoś musiał go wcześniej zaplanować. Przynieśli świnię w konkretnym celu i podrzucili w czasie przemówień. To poważna groźba. – Pociągnął dziewczynę za ramię.
Odwróciła się i spojrzała mu w twarz.
– I właśnie dlatego nie dopuszczę, by Davad samotnie stawiał czoło niebezpieczeństwu. Zrozum, Gragu, jest stary i nie ma rodziny. Jeśli przyjaciele opuszczą go w potrzebie, zostanie zupełnie sam.
– Może sobie na to zasłużył! – Grag wciąż popatrywał po grupkach gapiów, które tworzyły się wokół powozu. – Jak możesz akceptować jego postawę, Altheo? Jak możesz wciągać w jego brudne sprawki swoją rodzinę?
– Nie akceptuję sposobu działania Davada, lecz przyjmuję go takiego, jaki jest. To uparty stary głupiec, ale odkąd pamiętam, był dla mnie dobry niczym rodzony wuj. Niezależnie od swoich ostatnich postępków, nie zasłużył sobie na samotność.
Zauważyła Restarta. Szedł pod ramię z Kupcem Dawem. Daw zobaczył świnię pierwszy, otworzył szeroko usta, a w chwilę później puścił Davada i bez słowa uciekł. Althea żywiła w duszy nadzieję, że na niego również czeka w powozie zarżnięta świnia.
– Co to jest? Nie rozumiem. Dlaczego? I kto to zrobił? Gdzie mój woźnica? Czyżby ten tchórz zbiegł? Popatrzcie na skórę, zupełnie zniszczona! – Restart zamachał ramionami niczym spłoszony kurczak. Zrobił krok ku powozowi, przyjrzał się świni, cofnął się. Obrzucił skonsternowanym spojrzeniem tłum. Z tyłu ktoś roześmiał się głośno. Nikt się nie oburzał ani mu nie współczuł. Ludzie tylko czekali, jak zareaguje.
Althea popatrzyła po twarzach. Zebrani wydali jej się nagle nieznajomi, byli bardziej obcy niż jamaillscy Nowi Kupcy. Uprzytomniła sobie, że nie zna już Miasta Wolnego Handlu.
– Proszę, Grag – wyszeptała. – Zostanę z nim i zawiozę go do domu. Mógłbyś zabrać moją rodzinę? Malta chyba nie powinna mieć jakichkolwiek związków z tą sprawą.
– Nikt nie powinien mieć z nią związków – odparował kwaśno młodzieniec, jednak dobre wychowanie nie pozwoliło mu odmówić.
Ronica i Keffria odeszły bardzo spokojnie. Malta wyraźnie się ucieszyła propozycją odjazdu ładniejszym powozem niż ten, którym przyjechała.
Althea wzięła Davada pod ramię.
– Uspokój się – szepnęła mu. – Niech nie zobaczą, że ten incydent wytrącił cię z równowagi. – Nie dbając o krew, otworzyła drzwi jednym ostrym szarpnięciem. Niestety, oporne ścierwo nie spadło z okna. Świniak był cherlawy, przecież nikt nie poświęciłby na taki cel dobrego inwentarza. Po śmierci wnętrzności zwierzęcia opróżniły się, toteż w powietrzu wisiał smród świńskiego łajna. Althea przypomniała sobie, że krew nie jest jej obca, widziała jej wiele podczas rzezi na Wyspach Jałowych. Nie zamierzała dać się zastraszyć przez jedno zarżnięte prosię. Śmiało chwyciła zwierzę za tylne nogi i pociągnęła mocno. Świnia osunęła się na ulicę. Althea zauważyła, że poplamiła sobie kupiecką szatę krwią i gnojem.
– Potrafisz się wspiąć się na kozioł? – spytała Davada.
Osłupiały, potrząsnął głową.
– W takim razie pojedziesz w środku. Drugie siedzenie jest prawie czyste. Weź moją chusteczkę. Jej zapach ci pomoże.
Davad nie odezwał się ani słowem. Przyjął chustkę i wspiął się ciężko do powozu. Althea zatrzasnęła za nim drzwi. Nie patrząc na gapiów, obeszła zaprzęg, uspokoiła konie, po czym wspięła się na kozioł i chwyciła lejce. Nie powoziła od wielu lat, a kilkukonnym zaprzęgiem – chyba nigdy. Kopnięciem zwolniła hamulec i optymistycznie trzasnęła lejcami. Konie ruszyły naprzód niepewnym stępem.
– Cóż za kobieta! Od żeglarki do woźnicy. Oto narzeczona dla Graga! Pomyślcie, ile pieniędzy oszczędzą, bo nie będą musieli wynajmować służby! – krzyknął ktoś z tłumu. Ktoś inny gwizdnął głośno z podziwem. Althea z dumą zadarła podbródek. Trzasnęła lejcami i konie przeszły w kłus. Miała nadzieję, że znajdą drogę do domu, nawet w zapadającym zmroku. Sama pewnie by nie trafiła.
7. SKUTKI
– Jesteś w domu, Davadzie. Wysiądź.
Davad nawet nie próbował otworzyć drzwiczek. Skulił się w narożniku, oczy miał zamknięte. W mroku Althea dostrzegała jedynie blady zarys jego twarzy. Szarpnęła drzwi. Odskoczyły, ona zaś niemal upadła na plecy. Na szczęście nie podarła sukni, choć strój cuchnął świńską krwią, gnojem i jej własnym potem. Jazda do rezydencji prawie wykończyła ją nerwowo. Przez cały czas dziewczyna bała się, że powóz zjedzie na pobocze lub napadną nań wrogowie Davada. Gdy podjechała pod frontowe drzwi domu starca, na podwórze nie wyszedł żaden służący ani chłopiec stajenny. Okna były ciemne. Domostwo wyglądało, jakby nikt tu nie mieszkał. Przy framudze drzwi wejściowych filowała jedna lampa.
– Jak ma na imię twój stajenny? – zapytała rozdrażniona Althea.
Davad patrzył na nią bezrozumnie.
– Nie... nie wiem. Nie rozmawiam z nim.
– No, świetnie. – Odrzuciła głowę i ryknęła głosem godnym pierwszego oficera: – Chłopak stajenny! Zajmij się końmi! Służba, do mnie! Wasz pan wrócił do domu!
Ktoś uniósł róg firanki i wyjrzał przez okno. Dziewczyna usłyszała kroki wewnątrz domu, po czym dostrzegła przelotny ruch na ciemnym dziedzińcu.
– Przyjdź tu i zabierz konie – poleciła.
Cień przystanął z wahaniem.
– Prędzej! – warknęła na niego.
Chłopak, który wynurzył się z mroku, liczył sobie nie więcej niż dziesięć lat. Podszedł bliżej do koni i znowu przystanął niepewnie. Althea prychnęła ze złością.
– Och, Davadzie, skoro nie potrafisz sobie radzić ze służącymi, powinieneś zatrudnić rządcę, który zajmie się tym za ciebie. – Zupełnie zapomniała o takcie.
– Masz rację – zgodził się pokornie Davad i wysiadł z powozu. Podczas jazdy z Sali Zgromadzeń postarzał się o wiele lat. Twarz mu obwisła i zatraciła charakterystyczny dla niego wyraz pychy. Szatę miał usmarowaną świńskim łajnem i krwią. Ręce trzymał z dala od ciała, całym sobą wyrażał obrzydzenie. Wyglądał na skruszonego i zranionego. Powoli potrząsnął głową. – Nie rozumiem. Kto mógł by mi coś takiego zrobić? I dlaczego?
Była za bardzo zmęczona, by mu odpowiadać na tak poważne pytania.
– Idź do domu, Davadzie. Weź kąpiel i połóż się do łóżka. Po ranek blisko, wówczas sobie wszystko przemyślisz. – Intuicyjnie wyczuła, że starego trzeba potraktować jak dziecko. Wydał jej się nagle ogromnie wrażliwy i delikatny.
– Dziękuję ci – powiedział cicho. – Odziedziczyłaś sporo cech swego ojca. Czasem się nie zgadzaliśmy, lecz zawsze go podziwiałem. Nigdy nie marnował czasu na obwinianie innych. Tak jak ty, dostrzegał problem i po prostu go rozwiązywał... Ktoś powinien cię odwieźć. Zamówię konie i woźnicę. – Słysząc jego ton, dziewczyna nie była pewna, czy Davad potrafi to zrobić. W drzwiach domu stanęła kobieta. Światło z korytarza oświetliło część podwórza.
– Zawołaj lokaja, niech pomoże twemu panu wejść – rozkazała Althea. – Przyszykuj dla niego kąpiel i wyłóż czyste ubranie. Przygotujcie prosty posiłek. Nic mocno przyprawionego ani tłustego. Rusz się!
Kobieta pospiesznie wróciła do domu, pozostawiwszy uchylone drzwi. Althea usłyszała jej przenikliwy głos.
– A teraz przemawiasz podobnie jak swoja matka – rzekł Davad. – Dużo dla mnie zrobiłaś. Nie tylko dziś wieczorem, ale w ostatnich kilku latach. Pomagacie mi, ty i twoja rodzina. Czy zdołam się wam kiedykolwiek odpłacić?
Moment nie był odpowiedni na takie rozważania. Podszedł chłopiec stajenny. Postrzępioną tunikę miał niewiele dłuższą od koszuli. Pod spojrzeniem czarnych oczu Althei aż przypadł do ziemi. Lampa ujawniła pajęczynowaty tatuaż na boku jego nosa.
– Davadzie, powiedz mu, że nie jest już niewolnikiem – oświadczyła dziewczyna stanowczo.
– Powiedzieć... Co takiego? – Starzec potrząsnął głową, jakby nie zrozumiał polecenia.
– Powiedz chłopcu, że jest wolny. Daj mu wolność. Tak właśnie możesz mi się odpłacić.
– Ale ja... Nie mówisz chyba poważnie. Wiesz, ile można do stać za takiego ładnego, zdrowego chłopca? Błękitne oczy i jasne włosy u domowych służących są wyjątkowo poszukiwane w Chalced. Jeśli zatrzymam go przez rok i trochę wyszkolę, masz pojęcie, ile będzie wart?
– Znacznie więcej niż za niego zapłaciłeś, tak? Jednak dla kogoś może być znacznie więcej wart niż pieniądze, za które możesz go sprzedać. – Ze świadomym okrucieństwem dorzuciła: – Ile był dla ciebie wart twój syn? Słyszałam, że również miał jasne włosy.
Starzec zbladł i chwiejnie zrobił krok w tył. Złapał za drzwiczki powozu, lecz natychmiast oderwał rękę, gdyż były lepkie od krwi.
– Dlaczego to powiedziałaś? – zawodził rozpaczliwie. – Dlaczego wszyscy zwracają się przeciwko mnie?
– Davadzie... – Potrząsnęła głową. – To ty zwracasz się przeciwko nam, mój drogi. Otwórz oczy. Zastanów się nad sobą. Zysk i strata nie zawsze są najważniejsze, czasem trzeba umieć także rozgraniczyć dobro od zła. Nie wolno zła zamieniać na pieniądze. Teraz możesz sporo zarobić na konflikcie Pierwszych Kupców z Nowymi, lecz ten konflikt nie będzie trwał wiecznie. Kim będziesz po jego zakończeniu? Jedni potraktują cię jak obcego, drudzy nazwą zdrajcą. Czy będziesz miał wówczas przyjaciół?
Davad stał jak zmrożony i niemo się w nią wpatrywał. Zastanowiła się, po co traci na niego czas. On zapewne nie poświęciłby jej tyle uwagi. Był starym człowiekiem i prawdopodobnie nie potrafił się już zmienić.
Z rezydencji wyszedł lokaj. Żuł coś, jego podbródek lśnił od tłuszczu. Podszedł, chcąc chwycić swego pana pod ramię, lecz odsunął się gwałtownie.
– Jesteś brudny! – wykrzyknął ze wstrętem.
– Ty natomiast leniwy! – odcięła się Althea. – Pomóż panu wejść do domu i zadbaj o jego potrzeby, zamiast napychać brzuch podczas jego nieobecności. No już, ruszaj się!
Lokaj natychmiast zareagował na jej rozkazujący ton. Ostrożnie wyciągnął rękę do Davada. Starzec powoli ją przyjął, zrobił kilka kroków, potem się zatrzymał i nie odwracając głowy powiedział:
– Weź konia z mojej stajni. Przydzielić ci człowieka do pomocy?
– Nie, dziękuję ci. Poradzę sobie sama. – Niczego już od niego nie chciała.
Mamrotał coś cicho.
– Co mówisz?
Odchrząknął.
– Weź zatem chłopca. Stajennego. Jedź z panią, chłopcze. Jesteś wolny.
Wszedł do domu.
* * *
Keffria ubłagała kiedyś męża, tuż po ślubie, by pozował malarzowi. Nazwał jej pomysł głupim, nie potrafił wszakże młodej żonie odmówić. Łaskawie przesiedział kilka godzin. Pappas był uczciwym artystą, więc na portreciku odmalował Kyle'a Havena ze wszystkimi szczegółami: nie pominął ani niecierpliwych oczu, ani wyrazistej zmarszczki irytacji między brwiami. Ilekroć Keffria spoglądała na miniaturę, przypominała sobie wieczne rozdrażnienie męża.
Spróbowała zapomnieć o żalu i odnaleźć w sobie miłość do Kyle'a. Był jej mężem, ojcem jej dzieci, jedynym mężczyzną w jej życiu. A jednak nie mogła z pełną uczciwością powiedzieć, że go kocha. Dziwne! Przecież pragnęła jego powrotu. Nie tylko dlatego że wraz z nim miał wrócić rodzinny statek i jej syn Wintrow. Nie, nie, tęskniła za Kyle'em. Uznała, że od miłości cenniejsza jest czyjaś siła. Chciała móc na kimś się weprzeć. Poza tym musiała z nim porozmawiać. Przez miesiące rozstania dostrzegła problemy, które powinna omówić z mężem. Zdecydowała, że skłoni go do szacunku wobec siebie. Ostatnio matka i siostra nauczyły się ją szanować, podobnie musi być z Kyle'em.
Zamknęła puzderko z portretem i odłożyła je na półkę. Była bardzo senna, postanowiła jednak czekać na powrót Althei. Do siostry żywiła podobnie mieszane uczucia jak do męża. Ilekroć sądziła, że zbliżają się do siebie, Althea okazywała się egoistką. Na przykład dziś wieczorem na zebraniu jawnie oświadczyła, że liczy się dla niej jedynie „Vivacia”. Nie obchodził ją los Kyle'a czy Wintrowa. Jasne było, że gdy żywostatek przypłynie do Miasta Wolnego Handlu, dziewczyna natychmiast zacznie walczyć z siostrą o prawo do niego. I tyle.
Keffria niczym zjawa ruszyła przez dom. Zajrzała do Seldena. Spał głęboko, nie przejmując się dręczącymi rodzinę problemami. Lekko zastukała w zamknięte drzwi pokoju Malty. Nikt nie odpowiedział, więc zajrzała do środka. Córka również spała z beztroską, z jaką potrafią wypoczywać jedynie dzieci. Keffria musiała przyznać, że dziewczynka doskonale się zachowywała na zebraniu. Podczas jazdy do domu ani razu nie spytała o zdarzenia w Sali Zgromadzeń i przed nią, bawiła natomiast Graga Tenirę miłą konwersacją. Bez dwóch zdań, Malta dorastała.
Matka z pewnością w gabinecie ojca czeka na powrót Althei. Skoro żadna z nich się nie kładła, równie dobrze mogły poczekać razem. Idąc korytarzem, Keffria usłyszała lekkie kroki na frontowym ganku. Sądziła, że to siostra. Zmarszczyła brwi, poirytowana. Dlaczego Althea nie weszła przez drzwi kuchenne, nigdy nie zamykane na klucz?
– Otworzę! – zawołała do matki i poszła do wielkich drzwi frontowych.
Na ganku stał Brashen Treli i wytwórczyni korali. Keffrię opanował gniew. To po prostu nieprzyzwoite! Brashen nie powinien przychodzić o takiej porze z niezapowiedzianą wizytą, a cóż dopiero przyprowadzać ze sobą nieznajomą!
– Tak? – odezwała się niezbyt miłym tonem. Bynajmniej ich nie zakłopotała.
– Muszę porozmawiać z wami wszystkimi – oznajmił Brashen bez wstępów.
– O czym?
– O ocaleniu waszego statku i twojego męża. Amber i ja przy gotowaliśmy niezły plan.
Keffria dostrzegła, że jego twarz lśni od potu. A przecież noc wcale nie była upalna. Czemu był tak rozgorączkowany?
– Keffrio?! Czy Althea wróciła?! – zawołała Ronica z głębi domu.
–Nie, mamo. To Brashen Treli i hm... Amber, wytwórczyni korali.
Jej matka natychmiast pojawiła się w drzwiach gabinetu. Podobnie jak Keffria, miała na sobie nocną koszulę i podomkę. Rozpuściła już włosy. Długie siwe pasma nadawały jej wygląd wymizerowanej staruszki. Brashen zareagował lekkim skrępowaniem. Dobrze, że miał choć tyle poczucia przyzwoitości.
– Wiem, że jest późno – tłumaczył się pospiesznie. – Ale... Amber i ja mamy plan, na którym moglibyśmy skorzystać wszyscy. Wiele skorzystać. – Wpił się w twarz Keffrii ciemnymi oczyma. – Uważam, że tylko w ten sposób twój mąż, syn i statek wrócą bezpiecznie do domu.
– Nie przypominam sobie, byś kiedykolwiek okazał Kyle'owi szczególną sympatię lub szacunek – zauważyła zimno Keffria. Gdyby Brashen przyszedł sam, może potraktowałaby go życzliwiej, lecz Amber ogromnie ją denerwowała. Słyszała na jej temat zbyt wiele dziwnych pogłosek. Nie wiedziała, czego ci dwoje szukają, lecz sądziła, że nie interesowało ich nic poza własnymi korzyściami.
– Sympatię – nie. Szacunek – tak. Kyle Haven jest doświadczonym kapitanem. Po prostu nie jest... Ephronem Vestritem. – Brashen wytrzymał lodowate spojrzenie Keffrii. – Dziś wieczorem na zebraniu Althea prosiła o wsparcie. Przyszliśmy jej zaoferować pomoc. Czy przyszła już do domu?
Jego bezpośredniość wydała się Keffrii zatrważająca.
– Może odwiedzicie nas w bardziej odpowiedniej porze... – zaczęła, lecz przerwała jej matka.
– Wpuść ich, córko, i zaprowadź do gabinetu. Nie będziemy grymasić, gdy chodzi o naszych sojuszników. Pragnę wysłuchać planu, który mógłby ponownie scalić naszą rodzinę. Nie obchodzi mnie późna pora.
– Jak sobie życzysz, matko – odparła oficjalnie Keffria. Odsunęła się i przepuściła gości. Amber posłała jej współczujące spojrzenie. Nawet pachniała osobliwie. No i ta jej niesamowita karnacja!
Keffria nie miała nic przeciwko większości przybyszów. Było wśród nich wielu dobrze wychowanych i fascynujących ludzi. Niestety, rzemieślniczka ją niepokoiła. Może dlatego że nigdy nie czuła się od nikogo gorsza i w każdym towarzystwie zachowywała się równie pewnie. Kiedy Keffria szła za gośćmi do gabinetu, usiłowała zapomnieć wszystkie plotki, które słyszała o Amber i Althei.
Ronica wyraźnie nie podzielała obaw córki. Nawet zadzwoniła po Rache i poprosiła o przyniesienie herbaty.
– Althea jeszcze nie wróciła do domu – powiedziała. – Czekam na nią.
Brashen wyraźnie się zmartwił.
– Okropnego psikusa zrobili Kupcowi Restartowi – oświadczył. – Zastanawiałem się, czy przypadkiem jeszcze gorsza niespodzianka nie czeka na niego w domu. – Nagle wstał. – Zapewne nie wiecie, że mieszkańcy naszego miasta są dzisiejszego wieczoru bardzo wzburzeni. Pójdę poszukać Althei. Mogę pożyczyć konia?
– Jest tylko mój stary... – zaczęła Ronica, lecz w tym samym momencie przy drzwiach rozległ się jakiś hałas. Brashen wyszedł do korytarza, zaraz zajrzał do gabinetu bardzo zatroskany.
– Pojawiła się Althea z jakimś chłopcem – oznajmił i ruszył na spotkanie dziewczyny niczym gospodarz tego domu.
Keffria wymieniła spojrzenie z matką. Ronica wydawała się jedynie zaintrygowana, ale jej starsza córka czuła się mocno urażona dziwnym zachowaniem nieproszonego gościa.
* * *
Althea spróbowała chwycić chłopca za rękę, ale dziecko cofnęło się przed nią. Biedny malec. Jak strasznie musieli go dotąd traktować, że wzdragał się nawet przed zwyczajnym dotykiem dłoni. Dziewczyna otworzyła drzwi i gestem zaprosiła chłopca do środka.
– Nic się nie bój. Nikt cię tu nie skrzywdzi. Wejdź. – Mówiła powoli, uspokajającym tonem. Nie była pewna, czy w ogóle ją rozumiał. Nie odezwał się ani słowem, odkąd opuścili dom Davada. Powrót w ciemnościach był długi i nużący, w umyśle Althei szalały ponure myśli. Doznała dziś wieczorem straszliwego niepowodzenia. Odezwała się nieproszona na zebraniu i możliwe, że przyspieszyła zakończenie obrad. Kupcy nawet nie wyrazili formalnej zgody na wysłuchanie jej skargi. Później zaś została zmuszona do udzielenia pomocy nieszczęsnemu Davadowi Restartowi. Zrozumiała, jak bardzo się zmienił; stał się kimś obcym. Obawiała się, że wielu innych Kupców pójdzie w jego ślady. A w dodatku przez swój niewyparzony język zobowiązała się do opieki nad chłopcem, na którego utrzymanie nie posiadała środków. Była teraz odpowiedzialna za jego los. Nie marzyła o niczym poza kąpielą i snem, lecz najpierw będzie musiała zadbać o potrzeby dziecka. Pocieszała się, że tego wieczoru nic złego już się prawdopodobnie nie zdarzy. Chyba że... Tak, niestety, czekała ją jeszcze rozmowa z matką i siostrą na temat jej wypowiedzi na zebraniu Rady Kupców. Na pewno nie będą zadowolone. Pod wpływem tej myśli zły nastrój Althei stał się wręcz ponury. Chłopiec wszedł po schodach, ale bał się przekroczyć próg.
– Chodź, niczego się nie obawiaj – namawiała dziecko.
– Dzięki Sa, że jesteś cała i zdrowa!
Aż podskoczyła, słysząc z głębi korytarza niski męski głos. Brashen Treli! Nagle zaczął krzyczeć na nią niczym na nieudolnego majtka.
– Masz cholerne szczęście, że nie wpadłaś w zasadzkę! Nie mogłem uwierzyć własnym uszom, gdy usłyszałem, że odjechałaś powozem Restarta. Po co się przejmujesz takim durniem, zupełnie pozbawionym uczuć... och! Co tak śmierdzi? – Zatrzymał się o krok od niej, podniósł rękę do nosa.
– Na pewno nie ja! – Chłopiec obok Althei zapiszczał z oburzeniem. Mówił z akcentem Królestwa Sześciu Księstw. – To ona. Cała śmierdzi. – Na widok urażonego spojrzenia dziewczyny zrobił przepraszającą minę. – Ależ tak. Powinnaś się umyć – dodał cicho.
To był ostateczny cios. Althea nie miała już siły znosić kolejnych prztyczków od losu. Zmarszczyła czoło i naskoczyła na Brashena.
– Skąd się tu wziąłeś?!
– Martwiłem się o ciebie. Jak zwykle zadziałałaś pod wpływem impulsu. Ale, ale... Odłóżmy tę sprawę, muszę z tobą przedyskutować pewien pomysł. Dotyczy odszukania „Vivacii”. Amber i ja przygotowaliśmy coś na kształt planu. Może wyda ci się głupi i pewnie ci się nie spodoba, ale sądzę, że mógłby się powieść. – Mówił prędko, jakby bał się, że dziewczyna mu przerwie. – Jeśli tylko wysłuchasz, co mam do powiedzenia, i przemyślisz sobie mój koncept, dojdziesz do wniosku, że jedynie w ten sposób możemy ją ocalić. – Spojrzał jej w oczy. – Rozmowa jednakże może poczekać. Chłopak ma rację, powinnaś się najpierw umyć. – Uśmiechnął się złośliwie.
Althei przyszło do głowy, że podobnie potraktował ją podczas ich rozstania w Świecogrodzie. Czyżby szydził z niej także teraz? Jak śmiał przemawiać do niej tak poufale w jej własnym domu? Nachmurzyła się i rzuciła mu groźne spojrzenie. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz przerwał mu chłopiec.
– Nic nie śmierdzi gorzej od świńskiego łajna – oświadczył wesoło. – Nie daj jej się dotknąć – ostrzegł Brashena.
– Nie ma na to szans – odparła chłodno. – Ten pan może w każdej chwili stąd wyjść.
Chłopcu mogła wybaczyć brak taktu: był przecież tylko dzieckiem, które znajdowało się w obcym miejscu i trudnej sytuacji. Paskudnych manier Trella natomiast nic nie tłumaczyło. Miała za sobą zbyt długi i męczący dzień i nie zamierzała wysłuchiwać impertynencji. Była wyczerpana, obrzydliwie brudna i – niech jej Sa pomoże! – straszliwie głodna. Z gabinetu ojca słyszała kobiece głosy. Musiała jeszcze stawić czoło matce i Keffrii.
Opanowała wzburzenie. Weszła do gabinetu świadoma, że poprzedza ją zapach świńskich wnętrzności.
– Wróciłam cała i zdrowa. Przyprowadziłam ze sobą chłopca. Davad kazał mu pracować w stajni... Wiem, matko, że sytuacja nie pozwala nam na przyjmowanie służby, ale dziecko ma niewolniczy tatuaż na twarzy i po prostu nie mogłam go tam zostawić.
Keffria patrzyła na nią z przerażeniem. Althea zamilkła na widok Amber. Co przyjaciółka tu robi? Po co przyszła?
Mały niewolnik stanął w progu. Nic nie mówił. Kiedy dziewczyna spróbowała go wziąć za rękę, umknął w bok. Roześmiała się sztucznie.
– Zapewne chodzi mu o krew i gnój. Nie chciał wsiąść ze mną na konia, dlatego droga powrotna zabrała mi tak dużo czasu. Ponieważ odmówił jazdy ze mną, zostawiliśmy konia i przyszliśmy do domu na piechotę.
Popatrzyła wokół, czując lekką panikę. Keffria spoglądała zdumiona na chłopca. Althea zerknęła przez ramię. Brashen Treli stał za nią, ramiona splótł na piersi. Posłał jej twarde spojrzenie.
– Wejdź, chłopcze – odezwała się Ronica. – Nikt cię tu nie skrzywdzi. Jak masz na imię? – W jej głosie pobrzmiewało zmęczenie, ale i dobroć. Dziecko nie ruszyło się z miejsca.
Althea postanowiła zostawić chłopaka matce i zająć się sobą.
– Wezmę kąpiel i zmienię ubranie. To nie potrwa długo.
– Wysłuchanie mojego pomysłu również nie zajmie ci wiele czasu – rzekł stanowczo Brashen.
Przez moment mierzyli się wzrokiem. Za kogo on się uważał?! Wszak sam cuchnął papierosami i cindinem! Nie da się tak traktować w domu własnego ojca.
– Obawiam się, że jestem w tej chwili za bardzo zmęczona na rozmowę. Poza tym – dodała zimno – pora jest o wiele zbyt późna na jakiekolwiek dyskusje.
Brashenowi opadły kąciki ust. Dotknęła go do żywego, odtrącając pomoc.
Wejście służącej przerwało spór. Rache niosła tacę z wielkim dzbankiem herbaty, filiżankami oraz najmniejszym z możliwych talerzykiem pikantnych ciasteczek. Chłopiec podniósł nos i węszył za tacą niczym pies.
– Altheo! – W tonie matki dziewczyna dosłyszała raczej przypomnienie niż przyganę. – Mnie w każdym razie interesuje propozycja Brashena. Moim zdaniem powinniśmy rozważyć wszystkie możliwe rozwiązania naszej sytuacji. Zmęczenie oczywiście cię usprawiedliwia, wolałabym jednak, abyś nam towarzyszyła w rozmowie. – Ronica zwróciła się do służącej. – Rache, proszę, przynieś nam więcej filiżanek. A dla chłopca bardziej konkretny posiłek. – Była tak spokojna i opanowana, jakby co noc miewała niespodziewanych gości.
Kurtuazja matki obudziła sumienie w Althei. Dziewczyna uprzytomniła sobie, że przebywa w rodzicielskim domu, a nie we własnym.
– Oczywiście, matko, jeśli sobie tego życzysz. Wybaczcie, niedługo wrócę.
* * *
Keffria nalała niezwykłym gościom herbaty. Spróbowała zagaić uprzejmą rozmowę, ale matka bez słowa zapatrzyła się w zimne palenisko, Brashen zaś nerwowo chodził po pokoju. Amber usiadła po turecku na podłodze i – jakby bawiła się ze szczeniakiem – wabiła ciastkiem małego niewolnika, aż w końcu wyrwał jej z ręki przysmak. Najwidoczniej wcale nie uważała swego zachowania za osobliwe czy skandaliczne. Uśmiechnęła się z dumą.
– Widzisz – odezwała się do niego szeptem. – Tutaj ludzie są ci życzliwi. Jesteś teraz bezpieczny, Althea dotrzymała słowa. Wróciła jeszcze wcześniej niż Rache, która przyniosła dodatkowy dzbanek herbaty, filiżanki i talerz ciepłego jedzenia dla malca. Keffria uznała, że tak prędki powrót siostra musiała okupić myciem w chłodnej wodzie. Althea przebrała się w prostą domową szatę, mokre włosy splotła w warkocz i ciasno upięła. Policzki miała zaróżowione – zapewne od zimnej wody. Dziwne, ale wyglądała równocześnie na zmęczoną i odświeżoną. Bez słowa wzięła sobie herbatę i ciastka, usiadła obok Amber na podłodze. Chłopiec siedział po drugiej stronie rzemieślniczki, całkowicie pochłonięty jedzeniem. Althea pierwsze swoje słowa skierowała właśnie do niej.
– Brashen twierdzi, że macie plan uratowania „Vivacii”. Podobno wasz pomysł mi się nie spodoba, lecz szybko pojmę, iż nie ma innego sposobu. O co chodzi?
Amber posłała Brashenowi karcące spojrzenie.
– Dzięki, że tak świetnie wprowadziłeś w temat naszą przyjaciółkę – zauważyła z sarkazmem. Westchnęła. – Jest późno. Chyba powinnam przedstawić krótko sprawę i odejść, żebyście mogły ją sobie przemyśleć. – Wstała z wdziękiem, jak pociągnięta za sznurki marionetka i wyszła na środek pokoju, przyciągając uwagę wszystkich zebranych. Kiedy lekko się skłoniła i zaczęła mówić, Keffrii skojarzyła się z aktorką na scenie.
– Oto moja propozycja. Aby odbić żywostatek, trzeba użyć innego żywostatku... Mówiąc dokładniej, „Paragona”. Kupimy go, wydzierżawimy albo ukradniemy, skompletujemy załogę i pod dowództwem Brashena popłyniemy na poszukiwanie „Vivacii”. Pewnie podejrzewacie mnie o osobiste pobudki, pamiętajcie jednak, że staram się ocalić „Paragona” przed pocięciem. Wasz przyjaciel Davad Restart mógłby nam pomóc skłonić Ludlucków do sprzedaży statku za rozsądną cenę. Wiem, że wspierał obraźliwe oferty Nowych Kupców. Powinien skorzystać ze sposobności, bo dzięki niej by się zrehabilitował, a to mu się przyda zwłaszcza po zdarzeniach dzisiejszego wieczoru. Chcę wnieść cały mój majątek jako częściową odpłatność za żywostatek. Co powiecie?
– Nie – odparła stanowczo Althea.
– Dlaczego nie? – zapytała Malta, która właśnie weszła do gabinetu. Na białą nocną koszulę narzuciła szlafrok z grubej niebieskiej wełny. Policzki jeszcze miała zarumienione od snu. – Śnił mi się koszmar, a gdy się zbudziłam, usłyszałam wasze głosy. Mówiliście o statku, który można by wysłać na poszukiwanie taty. Mamo, babciu, dlaczego ciotka zakazuje nam odsieczy? Mnie się ten plan wydaje bardzo mądry. Uratujmy papę sami!
Althea zaczęła wyliczać na palcach swoje obiekcje.
– Po pierwsze, „Paragon” jest szalony. Zabił już kilka załóg. Może ponownie dostać ataku furii. Poza tym żywostatkiem powinna żeglować jego rodzina. Zresztą nikt nim nie pływał od lat. „Paragon” nawet nie stoi na wodzie. Po czwarte czy piąte, prawdopodobnie nie mamy dość pieniędzy na jego wykup i remont. Co więcej, jeśli nam się uda, dlaczego kapitanem ma zostać Brashen? Dlaczego nie ja?
Marynarz parsknął śmiechem, po czym głos mu się dziwnie załamał.
– I w tym sęk! Dowództwo statku to dla ciebie sprawa najważniejsza! – Otarł pot z czoła.
Nikt się nie roześmiał. Brashen był dziwnie rozgorączkowany. Nawet Althea to zauważyła.
Keffria zdecydowała, że nadeszła jej kolej na wyrażenie opinii.
– Wybaczcie mi sceptycyzm, ale nie rozumiem, dlaczego oboje chcecie dać się wciągnąć w naszą sprawę. Amber, jesteś obca w naszym mieście. Po co chcesz zamienić cały majątek na szalony żywostatek? A ty, Brashenie? Jaki odniesiesz zysk, ryzykując życie dla człowieka, który źle oceniał twoje umiejętności żeglarskie? Jeśli poświęcimy na wasz projekt resztki finansów rodziny Vestritów, a wy nie wrócicie z wyprawy, stracimy wszystko.
Brashenowi oczy zabłysły.
– Może mnie wydziedziczono, nie jestem jednak człowiekiem pozbawionym honoru. – Pokiwał głową. – Zgadzam się wszakże, że dziś w nocy powinniśmy rozmawiać wprost. Keffrio Vestrit, boisz się, że wezmę „Paragona” i zostanę piratem. Rzeczywiście, mógłbym tak postąpić, nie zaprzeczam... Jednak tego nie zrobię. Niezależnie od naszych kłótni, Althea na pewno poręczy za moją prawość. Wiem, że wasz ojciec poręczyłby za mnie.
– Co do mnie – dodała spokojnie Amber – już mówiłam, że nie chcę dopuścić do zniszczenia „Paragona”. Jesteśmy przyjaciółmi. Keffrio, przyjaźnię się także z twoją siostrą Althea. W dodatku czuję się powołana do tego czynu... Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić. Obawiam się, że musicie mi uwierzyć na słowo. Nie umiem w inny sposób udowodnić swojej lojalności.
Zapadła, cisza. Brashen powoli złożył ramiona na piersi. Patrzył na Altheę wyzywająco. Dziewczynie wydało się to okropnie nieuprzejme, toteż odwróciła oczy i zerknęła na matkę.
– Wrócę jutro wieczorem – oświadczył Brashen znienacka. – Przemyślcie sobie nasze słowa. Widziałem, w jakich humorach Kupcy wychodzili dzisiaj z Sali Zgromadzeń. Wątpię, czy w ogóle dostaniecie jakieś oferty pomocy, a o lepszej pewnie nie ma nawet co marzyć. – Przerwał, po czym dorzucił łagodniejszym tonem: – Altheo, jeśli zechcesz ze mną wcześniej porozmawiać, zostaw wiadomość w sklepie Amber. Ona wie, gdzie mnie znaleźć.
– Mieszkasz na pokładzie „Paragona”? – spytała ochryple dziewczyna.
– Nocuję tam... czasami – odpowiedział wymijająco.
– Ile cindinu dzisiaj wziąłeś? – zapytała nagle z jawnym okrucieństwem w głosie.
– Zupełnie nic. – Pozwolił sobie na gorzki uśmiech. – I to jest właśnie mój problem. – Spojrzał na Amber. – Sądzę, że powinienem już wyjść.
– Ja chyba muszę zostać trochę dłużej – odparła niemal przepraszająco.
– Sama wiesz najlepiej. No cóż... życzę wszystkim dobrej nocy.
– Ukłonił się i ruszył do drzwi.
– Poczekaj! – odezwała się Malta ostrym tonem. – To znaczy... proszę... proszę, zaczekaj. – Keffrii przemknęło przez myśl, że nigdy nie słyszała w głosie córki takiej trwogi. – Mogę ci zadać kilka pytań? O „Paragona”.
– Oczywiście, jeśli panie się zgadzają.
Malta spojrzała błagalnie na matkę i babcię.
– Skoro Brashen zamierza odejść i dać nam czas na przemyślenie wszystkiego, to... Zawsze mi powtarzasz, babciu, że nie sposób się spierać z liczbami. A bez nich nie można podejmować decyzji. Uważam zatem, że aby rozważyć szczegółowo propozycję, powinnyśmy poznać liczby.
Ronica Vestrit wyglądała jednocześnie na zdziwioną i zadowoloną.
– Masz rację.
– No więc tak... Moja ciotka Althea najwyraźniej sądzi, że „Paragon” przed wypłynięciem będzie potrzebował wielu napraw, ja zaś od najwcześniejszego dzieciństwa słyszę, że czarodrzew nie gnije. Sądzisz, Brashenie, że naprawdę trzeba go odremontować? Marynarz pokiwał głową.
– Tak, chociaż nie wymaga tylu napraw co zwykły drewniany statek. „Paragon” jest bardzo stary, do jego budowy wykorzystano znacznie więcej czarodrzewu niż w późniejszych żywostatkach. Partie wykonane z czarodrzewu są absolutnie zdrowe, a części z innego budulca w zaskakująco dobrym stanie. Prawdopodobnie obecność czarodrzewu przegania szkodniki, tak jak cedr odstrasza mole. Zanim jednak „Paragon” wypłynie, trzeba weń włożyć wiele pracy i dokupić masę rzeczy. Nowe maszty, żagle, liny. Kotwice, łańcuch, gig, wyposażenie kuchni, narzędzia ciesielskie, apteczkę... Statek na morzu jest małym odrębnym światem i dlatego musi nieść na swoim pokładzie ogromny bagaż. Należy też uszczelnić wiele otworów i wymienić sporo desek. Amber już odnawia wewnętrzną stolarkę, jednak ciągle jeszcze pozostaje mnóstwo do zrobienia.
Czekają nas też dalsze koszty. Musimy kupić zapasy żywności na cały rejs. Potrzebujemy tajnego schowka na pieniądze i towary, które można by przekazać jako okup za „Vivacię” i ludzi. Należałoby również mieć broń – na wypadek gdyby kapitan Kennit nie chciał negocjować – oraz armatki pokładowe. Trochę grosza będzie nas kosztowało wynajęcie niezbędnej grupy marynarzy.
Althea wreszcie odzyskała głos.
– Wierzysz, że jakiś przyzwoity marynarz zechce się zaokrętować na „Paragonie”? Czyżbyś zapomniał, że to zabójca? Załodze trzeba będzie zapłacić bardzo wysokie stawki.
Keffria odkryła, że jej siostra bardzo się stara mówić opanowanym tonem, lecz głos zdradzał jej podniecenie. Projekt ją mimo wszystko zainteresował.
– To będzie problem – łatwo przyznał Brashen. Ponownie wyjął chusteczkę i przetarł twarz. Gdy troskliwie składał materiał, lekko zadrżały mu ręce. – Liczę na marynarzy, którzy przystaną do nas dla samej przygody. Zawsze znajdą się śmiałkowie o większej odwadze niż rozumie. Zacznę nabór od członków starej załogi „Vivacii”. Kyle zwolnił wielu ludzi twojego ojca. Niektórzy z nich na pewno mi nie odmówią, choćby przez wzgląd na żywostatek lub pamięć Ephrona Vestrita. Co do reszty... – Wzruszył ramionami. – Mogą nam się trafić zwyczajne męty i wichrzyciele. Sporo będzie zależało od pierwszego oficera. Dobry oficer, jeśli dać mu wolną rękę, potrafi skłonić do pracy najgorszą nawet załogę.
– A czy powstrzyma marynarzy przed buntem, kiedy...
– Liczby! – przerwała jej z irytacją Malta. – Nie ma sensu martwić się o przyszłość, póki nie wiemy, czy w ogóle stać nas na to przedsięwzięcie. – Podeszła do starego biurka swego dziadka. – Jeśli dam ci papier i atrament, zdołasz nam spisać wszystkie koszty?
– Nie jestem ekspertem... – zaczął Brashen. – Dokładnej wyceny potrafi dokonać jedynie specjalista, a...
– Zakładając, że znajdziesz cieślów chętnych pracować na „Paragonie” – mruknęła sarkastycznie Althea. – Powtarzam, że statek na paskudną opinię... Pamiętajmy też o konieczności uzyskania pozwolenia od Ludlucków...
Malta zacisnęła pięści. Keffria pomyślała, że dziewczynka za chwilę wybuchnie złością, podrze kartkę i rzuci ją na ziemię. Na szczęście, jej córka zapanowała nad sobą – zamknęła na moment oczy i odetchnęła głęboko.
– Zakładając, że to wszystko się uda... Ile w takim razie potrzeba pieniędzy? I czy możemy je zdobyć? Zanim przejdziemy do szczegółów, musimy sobie odpowiedzieć na te podstawowe pytania!
– Nie bierzesz pod uwagę, że te... jak je nazwałaś „szczegóły” mogą udaremnić wyprawę tak samo jak brak pieniędzy! – żachnęła się Althea.
– Mówię tylko – odrzekła Malta sztucznie opanowanym głosem – że powinniśmy rozważyć najważniejsze czynniki w odpowiedniej kolejności. Jeśli nie będziemy mieli funduszy na płace dla marynarzy, wtedy jałowe stanie się pytanie o jakość tych, których moglibyśmy zatrudnić.
Althea popatrzyła na siostrzenicę z wielką uwagą. Keffria zacisnęła szczęki. Wiedziała, że jej siostra ma ostry języczek. Jeśli zakpi z Malty teraz, kiedy dziewczynka tak dojrzale wysuwa logiczne argumenty, Keffria chyba nie wytrzyma i wtrąci się do sporu.
– Masz rację – powiedziała na szczęście Althea, po czym spojrzała na Ronikę. – Zostały nam w ogóle jakieś rezerwy? Jest coś, co możemy sprzedać?
– Mamy trochę tego i owego – odparła jej matka i niedbale przekręciła pierścionek na palcu. – Musimy jednak pamiętać, że chociaż chwilowo „Vivacia” nie znajduje się w naszym posiadaniu, i tak wkrótce trzeba będzie zapłacić za nią ratę. Rodzina Khuprusów spodziewa się...
– Nie myśl o tym – oświadczyła cicho Malta. – Przyjmę zaloty Reyna. Ustalę datę ślubu na dzień powrotu mojego ojca. Khuprusowie powinni nam wtedy umorzyć dług i może udzielą finansowej pomocy na wyposażenie „Paragona”.
Nastało milczenie. Keffria miała osobliwe skojarzenie – wydało jej się, że pokój wypełnił się ciszą aż po brzegi niczym kubełek czystą wodą. Była wstrząśnięta. Popatrzyła na córkę i nagle zobaczyła kogoś obcego. Niegdyś zepsuta i uparta dziewczyna, która nie powstrzymałaby się przed niczym, byle tylko uzyskać wolność i inne przywileje młodej kobiety, teraz poświęcała coś... nawet siebie, by wybawić ojca z opresji. Keffria z trudem powstrzymała się przed powiedzeniem córce, że Kyle nie jest wart jej poświęcenia. Nigdy by tego nie docenił. Pomyślała, że nikt nie może wymagać od drugiego człowieka życia w poddaństwie. Popatrzyła na małego niewolnika, który bez słowa obserwował zebranych, po czym zastanowiła się nad własnym małżeństwem i gorzki uśmieszek wykrzywił jej usta. Tak, tak, jedna kobieta już się poświęciła dla Kyle'a Havena.
– Proszę cię, Malto, nie podejmuj w tych okolicznościach tak pochopnej decyzji. – Zaskoczyła ją władczość, którą usłyszała w swoim głosie. – Doceniam twoją dojrzałość i mądrość. Po prostu potraktuj to jak wyjście ostateczne. Wcześniej wypróbujmy wszystkie inne możliwości.
– Jakie inne możliwości? – spytała bezradnie Malta. – Od dawna mamy kłopoty i nikt nie zaproponował się nam pomocy. Myślisz, że teraz ktoś nas wesprze?
– Może rodzina Tenirów – podsunęła cicho Althea. – Kilku innych posiadaczy żywostatków zapewne też się zdecyduje...
– Przez jakiś czas będą zbyt zajęci własnymi problemami.– wtrącił Brashen. – Przepraszam, trudno mi się dziś skupić. Ale, ale... prawdopodobnie w ogóle nie wiecie, co się stało. W doku podatkowym doszło wieczorem do rozruchów. Kapitan Tenira i kilku innych Kupców weszło do doku i przesunęło „Ofelię” na środek Portu, a cała flota małych łodzi popłynęła ją rozładować. Ładunek został porozrzucany po całym Mieście Wolnego Handlu. Tomie Tenira wolał wszystko rozdać, niż zapłacić nakazane taryfy. Niestety, interweniowali Chalcedczycy...
– Słodki Sa, miej nad nami litość! – wykrzyknęła Ronica. – Czy ktoś został ranny?
– Kapitan portu bardzo się zaniepokoił, ponieważ zatopiono dwie galery. Utknęły w pobliżu doków podatkowych, zdaje mi się, że żadne duże statki przez jakiś czas tam nie wpłyną. Sa jeden wie, kiedy Chalcedczykom uda się je wydobyć...
– Zwłaszcza że tonąc płonęły – dodała Amber ze smutkiem, ale i z satysfakcją. – Wraz z częścią doku podatkowego – dorzuciła od niechcenia. – Kiedy odchodziliśmy, magazyny satrapy nadal się paliły.
Brashen wyzywającym tonem rzekł do Althei:
– Przyznasz, że podczas takiej nocy miałem prawo denerwować się o twoje bezpieczeństwo.
– Byliście tam? – dziewczyna patrzyła to na marynarza, to na rzemieślniczkę. – Ten pożar... nie wygląda na przypadkowy. Podpalenie zaplanowano znacznie wcześniej, prawda? Dlaczego nic o tym nie wiedziałam?
– „Ofelia” i ja bardzo się zaprzyjaźniłyśmy ostatnio – odparła wymijająco Amber.
– Czemu nikt mnie nie powiadomił?
– Może uznano, że miejsce nie jest odpowiednie dla kupieckiej córki. – Brashen wzruszył ramionami, po czym dodał cierpko: – A może Grag za bardzo cię lubi i nie chciał, by ciebie także aresztowano.
– Grag został aresztowany?
– Na krótki czas. Gdy w końcu odnaleźli się chalcedzcy strażnicy, którzy mieli go pilnować... okazało się, że młody Tenira zniknął. – Pozwolił sobie na nieznaczny uśmieszek. – Wiem wszakże, że ma się dobrze. Na pewno dostaniesz od niego nowiny za dzień czy dwa. Nie zostawi swojej damy w niepewności.
– A skąd ty wiesz tak dużo? Jakim sposobem w ogóle znalazłeś się w dokach? – Policzki dziewczyny oblały się szkarłatem. Keffria nie potrafiła pojąć przyczyny gniewu siostry. Czyżby Althea żałowała, że odwożąc Davada do domu, pozbawiła się okazji uczestnictwa w rozruchach?
– Kiedy zobaczyłem grupę rozsierdzonych Kupców, którzy gromadnie wyszli z sali przed końcem zebrania, ruszyłem z nimi – Tak jak wielu innych po drodze. – Westchnął. – Później z rozmów ludzi dowiedziałem się o świni i powozie Davada Restarta. Czy wiesz, że niektórzy życzyli mu jeszcze gorzej? Gdybym został pod Salą Zgromadzeń, zabroniłbym ci powozić. Nie mam pojęcia, co ten Tenira sobie myślał...
– Mówiłam już, że nie potrzebuję twojej opieki! Nie chcę niczyjej pomocy.
Brashen złożył ramiona na piersi.
– Och, tak, doskonale to widzę. Dziwię się tylko, dlaczego wstałaś na zebraniu Kupców i prosiłaś o pomoc.
– Nie potrzebuję jej od ciebie!
– Ja natomiast potrzebuję – odezwała się Keffria. Spokojnie wytrzymała piorunujące spojrzenie Althei. – Chyba zapomniałaś, moja droga, że głównym Kupcem tej rodziny jestem ja, a nie ty. Nie jestem zbyt dumna, by przyjąć jedyną pomocną dłoń, jaką ktoś wyciąga do nas. – Przeniosła wzrok na marynarza. – Czego ci trzeba na początek? Skąd zaczniemy?
Brashen już się opanował.
– Twoja córka słusznie zauważyła, że na początek konieczne są pieniądze. – Skinął głową w stronę Roniki. – Pani kapitanowa powinna porozmawiać z Davadem Restartem. Niech w korzystny sposób przedstawi tę ofertę Ludluckom. Inni posiadacze żywostatków mogliby się też za nami wstawić. Altheo, spróbuj skłonić ukochanego do wyrażenia poparcia. Znam kilka żywostatków i sam z nimi pomówię. Niektóre potrafią wywrzeć presję na swoje rodziny. – Potarł skronie. – Althea ma rację. Zdobycie załogi wygląda na prawdziwy problem. Zacznę kaptować ludzi natychmiast, rozpowiem po tawernach, że szukam energicznych i śmiałych mężczyzn. Zainteresowani mogą pomyśleć, że chodzi o piractwo. Pewnie zwrócą uwagę na imię „Paragona”, ale...
– Ja popłynę. Ja z tobą popłynę.
Mały niewolnik zaczerwienił się trochę, ponieważ wszyscy na niego spojrzeli.
– To bardzo ciekawa propozycja, chłopcze, jednak jesteś jeszcze nieco za młody. – Brashen nie do końca potrafił ukryć rozbawienie.
Dzieciak wyglądał na oburzonego.
– Pływałem z tatą, zanim napadli na nas handlarze niewolników. Wiem, co trzeba robić na pokładzie. Wolę pływać, niż sprzątać końskie łajno. Konie śmierdzą.
– Jesteś teraz wolnym człowiekiem. Możesz pójść, dokąd chcesz. Nie wolisz wrócić do domu, do rodziny? – spytała łagodnie Keffria.
Chłopiec oniemiał, twarz mu się zmieniła. Odpowiedział twardszym, o wiele mniej dziecinnym głosem:
– Na północy zostały tylko popioły i kości. Wolałbym wrócić na morze. Mogę decydować, prawda? To moje życie! Jestem wolny, no nie?
– Tak, jesteś wolny – zapewniła go Althea.
– W takim razie popłynę z nim.
– Mam inny pomysł – wtrąciła się Malta. – Kupmy załogę. Widziałam na mieście marynarzy z wytatuowanymi twarzami. Dlaczego nie mieliśmy kilku kupić?
– Dlatego że niewolnictwo jest niewłaściwe – rzekła Amber. – Ale znam niewolników skłonnych zaryzykować ucieczkę. Niezależnie od grożących im cięgów, na pewno zapragną się przyłączyć do załogi i popłynąć na morze. Handlarze porwali ich z domów położonych na Wyspach Pirackich. Gdyby tym ludziom obiecać możliwość powrotu do rodziny, wzięliby udział w tak niepewnym przedsięwzięciu. A wielu z nich doskonale zna tamtejsze wody.
– Czy można zaufać niewolnikom? – spytała Keffria z wahaniem.
– Na statku nie byliby już niewolnikami – zauważył Brashen. – Mając do wyboru chorowitego pijaka i zdrowego zbiega, wybiorę tego drugiego. A człowiek, który otrzymuje szansę na znośne życie, potrafi być wdzięczny. – Gdy to mówił, na jego twarzy pojawiła się zaduma.
– Dlaczego ty masz się zająć wyborem marynarzy? – zaprotestowała Althea. – Jeśli zdecydujemy się zrealizować wasz projekt, sama podejmę ostateczne decyzje co do załogi.
– Moja droga, nawet nie myśl o popłynięciu z nimi – obruszyła się Keffria.
– Jak mogłabym nie popłynąć?! Jeśli mamy szukać „Vivacii”, muszę być na pokładzie „Paragona”! – Popatrzyła na siostrę jak na wariatkę.
– Wywołasz skandal! – Keffria zareagowała szczerym przerażeniem. – Szalony żywostatek obsadzony zbieraniną marynarzy płynący na niebezpieczne wody... W dodatku grozi wam bitwa. Nie możesz uczestniczyć w tej wyprawie. Co ludzie pomyślą o Vestritach, jeśli pozwolimy ci wziąć w niej udział? Siostra popatrzyła na nią bezlitośnie.
– Martwię się raczej, co ludzie pomyślą sobie o nas, jeśli będziemy siedziały w domu... i pozwolimy obcym narażać się na nie bezpieczeństwo związane z odzyskaniem naszego rodzinnego statku. Jak możemy prosić o pomoc przyjaciół, twierdząc, że sprawa jest dla nas ważna, skoro same obawiamy się podjąć ryzyko?
– Althea ma rację. – Tym oświadczeniem Brashen wprawił wszystkich w zdumienie. Spojrzał pytająco na Keffrię, sugerując, że ostateczna decyzja należy do niej. – Jeśli nie dacie wszystkim wokół otwarcie do zrozumienia, że całe przedsięwzięcie organizuje rodzina Vestritów, żaden Kupiec go nie poprze. Uznają, że „Paragona” chcą zdobyć dla siebie wydziedziczony kupiecki syn i cudzoziemka. Zresztą jeżeli, w co głęboko wierzę, przejmiemy „Vivacię”, statek bardzo będzie potrzebował Althei. Bardzo! – Mówił z wielką powagą. – Nie sądzę jednak, że powinna zostać kapitanem, pierwszym oficerem czy choćby członkiem załogi. Musimy wybrać twardych marynarzy, krzepkich i walecznych, takich, którzy okazują respekt tylko silniejszym od siebie. Nie poradzisz sobie, Altheo. Nie będą cię szanować, co chwila zechcą sprawdzać twoje umiejętności. Prędzej czy później wyrządzą ci jakąś krzywdę.
Dziewczyna zmrużyła oczy.
– Nie potrzebuję twojej opieki. Pamiętasz? Udowodniłam już swoje umiejętności żeglarskie. Są ważniejsze zalety niż siła fizyczna. Mój ojciec zawsze mawiał, że marny to kapitan, który trzyma załogę w szachu kijami.
– Może dlatego że kij dzierżył w ręku pierwszy oficer, a nie on – odpalił Brashen, po czym dodał łagodniejszym tonem: – Altheo, twój ojciec był doskonałym kapitanem i miał pod sobą cudowny statek. Nawet gdyby płacił najniższe stawki, wielu świetnych marynarzy chciałoby dla niego pracować. Nasza sytuacja jest zupełnie inna. – Ziewnął. Własna słabość wyraźnie go żenowała. – Muszę się trochę przespać, zanim podejmę dalsze kroki. Dobrze, że chociaż znamy czekające nas trudności.
– Pozostał jeszcze jeden problem – wtrąciła Amber. – Nie mamy pewności, czy „Paragon” się zgodzi popłynąć. Często reaguje na moje propozycje nerwowością i lękiem. W pewnym sensie jest przestraszonym chłopcem, choć niestety bywa również gniewnym mężczyzną. Jego chęć współpracy wydaje mi się niezmiernie ważna. Jeśli spróbujemy go siłą zmusić do wypłynięcia, nie wróżę naszemu przedsięwzięciu sukcesu.
– Czy trudno go będzie przekonać? – spytała Ronica.
– Nie wiem. „Paragon” bywa kompletnie nieprzewidywalny. Nawet jeżeli wstępnie się na coś zgadza, dzień później może zmienić zdanie. Musimy brać pod uwagę jego zmienne nastroje.
– Później się nim zajmiemy. Najpierw musimy namówić Davada Restarta na rozmowę z Ludluckami. Ich zgoda na nasz jest plan jest niezbędna.
– Myślę, że uda mi go nakłonić – oświadczyła Ronica nieugiętym, lodowatym tonem. Keffria przez moment czuła litość dla Davada. – Sądzę, że jutro przed południem udzielę wam odpowiedzi. Nie ma sensu odsuwać tej rozmowy.
Brashen westchnął ciężko.
– A zatem jesteśmy zgodni. Wrócę jutro po południu. Dobranoc.
Amber także się pożegnała. Gdy Althea odprowadzała gości do drzwi, podniósł się też z miejsca mały niewolnik.
– Nie zapomnij, że trzeba chłopcu znaleźć miejsce do spania – poleciła siostrze Keffria.
Dziecko potrząsnęło głową.
– Nie zostaję. Idę z nim.
– Nie. – Brashen wypowiedział tylko jedno słowo.
– Jestem wolny, prawda? – zaprotestował mały uparcie. – Nie możesz mnie powstrzymać.
– Założysz się? – rzekł Brashen ze złością, ale zaraz łagodniej zaczął tłumaczyć: – Zrozum, chłopcze, nie zdołam się tobą opiekować. Nie mam domu. Jestem sam.
– Ja też.
– Niech pójdzie z tobą, Brashenie – powiedziała Amber. Była dziwnie zadumana. Z lekką drwiną dorzuciła: – Nie wyzywaj szczęścia, odrzucając swojego pierwszego chętnego członka załogi.
– No właśnie – stwierdził chłopiec ze sporą dozą próżności. – Nikt nie szanuje tchórzy. Ja jestem odważny. Zaufaj mi, a nie pożałujesz.
Brashen zamknął oczy i potrząsnął głową, kiedy jednak chłopiec wyszedł za nim z pokoju, nie odpędził go.
– Jak sądzicie, czy zdołamy sprowadzić papę do domu? – spytała Malta cicho, gdy goście wraz z Altheą opuścili gabinet. Zanim Keffria zdążyła znaleźć odpowiedź, do dziewczynki odezwała się Ronica:
– Znalazłyśmy się o krok od bankructwa, moja droga, a to przedsięwzięcie jest bardzo karkołomne. Możemy uratować rodzinną fortunę, ale możemy też całkowicie się pogrążyć. I tyle.
Keffria pomyślała, że okrucieństwem jest mówić takie słowa dziecku, lecz Malta – ku jej zaskoczeniu – spokojnie pokiwała głową.
– Dokładnie tak samo sobie pomyślałam – zauważyła.
Chyba po raz pierwszy w tym roku odezwała się do babki naprawdę grzecznym tonem.
8. PIRACTWO
Gdy w zasięgu wzroku pojawiła się zdobycz, wszystkie wątpliwości „Vivacii” zniknęły niczym poranne mgły w słoneczny dzień. Wieczne poszukiwanie kontaktu z duszą Wintrowa, wszystkie moralne niepokoje chłopca odpadły od niej jak farba łuszcząca się na ożywionym czarodrzewie. Usłyszała krzyk obserwatora, który z bocianiego gniazda dostrzegł na horyzoncie żagiel, i zawładnęła nią jakaś od dawna nie odczuwana emocja: podniecenie spodziewanym polowaniem. Kiedy piraci na pokładzie komentowali dziki wrzask majtka, galion wydał z siebie piskliwy okrzyk – jak atakujący jastrząb. W polu widzenia pojawił się najpierw żagiel, potem cały uciekający szaleńczo przed „Mariettą” statek. „Vivacia” wypadła zza cypla i dołączyła do pogoni.
Z pomocą swej załogi płynęła szybko jak nigdy, na wszystkich jej masztach żagle chwytały wiatr. Podniosła ręce i – zakrzywiwszy palce w szpony – sięgnęła ku uciekającemu statkowi. Dziki łomot wypełnił jej pozbawione serca i krwi ciało, szaleńczo ją ożywił. Pochyliła się do przodu tak mocno, że załoga aż krzyknęła z podniecenia. Cięła fale, rozrzucając na boki białą pianę.
– Widzisz?! – krzyknął triumfalnie Kennit. – Masz piractwo we krwi, moja pani! Wiedziałem o tym! Właśnie do takich czynów zostałaś stworzona, nie zaś do powolnego przenoszenia byle ładunku... nie jesteś wieśniaczką z wiadrem wody. Dalej, za nimi! Och, już cię dostrzegli, popatrz, jak się boją! Już nie zdołają przed nami uciec!
Stojący obok kapitana Wintrow wbił paznokcie w balustradę. Pod wpływem szorstkich pocałunków słonego wiatru z kącików oczu spłynęły mu łzy. Szczęki miał mocno zaciśnięte, serce biło mu szaleńczo z emocji. I w jego żyłach krew śpiewała pieśń myśliwego. Drżał radośnie i oczekująco. Wyraźnie cieszył się z pościgu. Sam przed sobą nie przyznawał się do odczuwanego entuzjazmu, ale nie mógł go ukryć przed galionem.
Kennit i Sorcor nie wybrali ofiary przypadkowo. Plotka o „Złośnicy” dotarła do uszu mata już parę tygodni temu i niedawno mat podzielił się nowiną z powracającym do zdrowia Kennitem. Kapitan Avery ze „Złośnicy” chwalił się (nie tylko w Jamaillia City, ale i w wielu mniejszych portach), że żaden pirat nie odwiedzie go od handlowania żywym towarem. Kennit nazwał to stwierdzenie wobec „Vivacii” głupią przechwałką. Statek Avery'ego od dawna miał ugruntowaną reputację: przewoził jedynie najlepszy ładunek, wykształconych niewolników odpowiednich na nauczycieli, domowych służących i zarządców posiadłości. Transportował również do Chalced najprzedniejsze jamaillskie towary – doskonałe alkohole i kadzidła, perfumy, wyroby ze srebra.
Pirackiemu kapitanowi nie chodziło wszakże tylko o bogactwo. Po co miałby rzucać wyzwanie szybkiemu i świetnie uzbrojonemu statkowi, obsadzonemu przez pierwszorzędnie wyszkolonych marynarzy? Przecież wokół istniało mnóstwo łatwiejszej do pochwycenia zdobyczy. Jednakże Avery zbyt często się przechwalał swą siłą i brawurą. Pirat uznał, że nie może dłużej tolerować takiej zuchwałości. Musiał przecież także dbać o własną reputację. Avery to głupiec, skoro tak go prowokuje.
Kennit kilka razy przeszedł na pokład „Marietty”, gdzie wraz z Sorcorem omawiali plan przejęcia „Złośnicy”. „Vivacia” wiedziała, że dyskutowali najdogodniejsze miejsca do zasadzki, niestety nie znała szczegółów. Na pytania otrzymywała jedynie wymijające odpowiedzi.
Kiedy dwa statki pędziły ku ofierze, galion rozważał słowa Wintrowa z ostatniej nocy. Chłopiec otwarcie potępił pirackiego kapitana.
– Poluje na ten statek tylko dla sławy – mówił oskarżycielsko. – Inne statki niewolnicze przewożą pod pokładami znacznie więcej więźniów, którzy daleko bardziej cierpią z powodu złego traktowania. Słyszałem, że Avery nawet nie zakuwa niewolników w łańcuchy, ale pozwala im chodzić swobodnie w ładowniach. Hojnie wydziela jedzenie i wodę, toteż jego „towar” przybywa w dobrym stanie i przynosi dobrą cenę. Kennit nie wybrał jego statku z nienawiści do niewolnictwa, ale dla bogactw i sławy.
„Vivacia” długo się nad tym zastanawiała.
– Mylisz się, nasz kapitan myśli inaczej – odparła z przekonaniem, lecz wcale nie była pewna odczuć Kennita. Potrafił ukrywać przed nią swoje najgłębsze myśli. Wobec Wintrowa spróbowała nowej taktyki. – Nie sądzę, by niewolnicy pod pokładami „Złośnicy” byli mniej wdzięczni za zwrócenie im wolności niż ci trzymani w nędzy i biedzie. Uważasz, że powinniśmy się pogodzić z niewolnictwem, jeśli ktoś traktuje więźnia jak cennego konia lub psa?
– Oczywiście nie! – odpalił, dzięki czemu „Vivacia” mogła pokierować dalszą rozmową po swojemu.
Dopiero dziś właściwie zinterpretowała myśli Kennita mówiącego o „Złośnicy”. Kapitanem zawładnęła po prostu żądza polowania. Uciekający mały statek wydawał mu się zapewne zdobyczą piękną i kuszącą. Był niczym trzepoczący motyl tuż przed nosem kota. Choć pirat był pragmatykiem i nie powinien wybierać tak trudnej do schwytania ofiary, nie potrafił się jednak oprzeć pokusie. Dlaczego? Ponieważ nie znosił, gdy ktoś z niego szydzi! Ot co!
* * *
Im bardziej się zmniejszał dystans do małego dwumasztowca, tym prędzej Wintrowowi biło serce. Czuł w sobie osobliwą radość i niecierpliwość. Wielokrotnie ostrzegał Kennita, że na pokładzie żywostatku nie wolno przelewać krwi, bo „Vivacia” na zawsze poniesie w sobie wspomnienie rzezi – straszny balast. Bał się, że pirat nie będzie zważał na jego słowa i dopuści do przeniesienia walk na jej pokład lub, co gorsza, postanowi zgładzić na nim więźniów.
„Vivacia” nie zniesie już więcej nieszczęść. Kiedy chłopiec ją błagał, by nie podejmowała się działalności pirackiej, stojący obok Kennit słuchał ze znudzoną miną, a następnie oschle spytał, po co (zdaniem Wintrowa) schwytał żywostatek? Chłopiec wzruszył tylko ramionami. Wiedział, że dalsze prośby mogą jedynie zdenerwować kapitana, który zechce udowodnić, jak wielką posiada władzę zarówno nad nim, jak i nad żywostatkiem.
Mnóstwo marynarzy „Złośnicy” wisiało wysoko na takielunku. Desperacko poprawiali żagle. Gdyby ścigała ich sama „Marietta”, zapewne zdołaliby umknąć. „Vivacia” jednakże była nie tylko szybsza od dwumasztowca, lecz miała również lepszą pozycję i lada chwila powinna zablokować „Złośnicy” drogę przez kanał. Przez chwilę Wintrow obawiał się, że kapitanowi Avery'emu uda się przemknąć obok i uciec na otwarte wody. Wówczas jednak usłyszał gniewny rozkaz i zobaczył, jak statek niewolniczy brasuje żagiel do kursu na wiatr w szaleńczym wysiłku, by uniknąć utknięcia na mieliźnie. W kilka minut później „Marietta” i „Vivacia” dopadły „Złośnicy”. Piraci „Marietty” rzucili bosaki na pokład ofiary.
Załoga porzuciła myśl o ucieczce i przeformowała się do obrony. Ludzie byli dobrze przygotowani. Mieli lekkie skórzane zbroje, w dłoniach miecze. Na maszty szybko wspięli się łucznicy. Ciskali w „Mariettę” rondle z rozpaloną smołą; wszędzie rozszalały się płomienie. Piraci z „Marietty” podzielili się na kilka grup. Jedni dusili ogień mokrymi żaglami, inni obsługiwali katapulty – w chwilę później na „Złośnicę” spadł grad kamieni. Dzięki bosakom nieszczęsny statek zbliżał się coraz bardziej do „Marietty”. Przy jej balustradach niecierpliwiła się krwiożercza grupa abordażowa. Wojownicy znacznie przewyższali liczebnie załogę ofiary.
Marynarze stojący przy burcie „Vivacii” zazdrościli towarzyszom z „Marietty”. Gwizdali i wykrzykiwali rady. Na linach żywostatku również pojawili się łucznicy, obrzucając załogę i pokład „Złośnicy” lawiną strzał. Choć znajdowali się daleko, siali spore spustoszenie, a ich udział w walce był niezwykle cenny – obrońcy statku musieli pamiętać, że za nimi czai się drugi przeciwnik. Ci, którzy o tym zapomnieli, ginęli przeszyci strzałami. Kennit trzymał „Vivacię” w najdalszej możliwej odległości, lecz obrócił ją dziobem ku bitwie. Sam stał na przednim pokładzie. Nie podnosił głosu, choć wyraźnie instruował galion. Co jakiś czas do uszu Wintrowa trafiały ciche słowa kapitana, przeznaczone z całą pewnością tylko dla „Vivacii”.
– No, popatrz na nich. Ten w czerwonej chustce to Sudge, wspaniały łobuz, zawsze wszędzie musi być pierwszy. Za nim... aaa, to Rog. Ten chłopak naprawdę ubóstwia Sudge'a, który pewnie go któregoś dnia wykończy...
„Vivacia” kiwała głową i zafascynowana obserwowała potyczkę. Pięści przycisnęła do policzków, usta otworzyła z podniecenia. Kiedy Wintrow połączył się z nią mentalnie, odkrył u niej zakłopotanie i entuzjazm. Emocje marynarzy – mieszanina żądzy, zazdrości i podniecenia – uderzały w nią niczym burzliwe fale. Wyczuwała też wielką dumę Kennita z jego ludzi. Niczym rzędy mrówek, jaskrawo ubrani piraci przedostali się na pokład „Złośnicy”, rozpoczęła się prawdziwa bitwa. Wiatr i otwarta woda między statkami tłumiły przekleństwa i krzyki. Jeśli „Vivacia” zdawała sobie sprawę z faktu, że strzały lecące z jej omasztowania przebijają ludzkie ciała, nie dała tego po sobie poznać. Walka stanowiła jedynie barwne widowisko. W pewnym momencie jakiś marynarz spadł z takielunku „Złośnicy”. Uderzył w drzewce, zaplątał się na moment wśród lin, po czym roztrzaskał się na deskach pokładu. Wintrow skrzywił się na ten widok, lecz galion nawet nie mrugnął powieką. Na przednim pokładzie kapitan statku niewolniczego walczył z Sorcorem. Ostry miecz Avery'ego błysnął jak srebrna igła, gdy kapitan natarł na bardziej krzepkiego pirata. Walczył dwoma krótkimi mieczami. Dwaj kapitanowie toczyli pojedynek na śmierć i życie. „Vivacia” wodziła za nimi błyszczącymi oczyma.
Wintrow posłał Kennitowi kosę spojrzenie. Galion obserwował bitwę i odbierał podniecenie jej uczestników, a równocześnie był odizolowany od rzeczywistych okropności. Krew nie bryzgała na pokład, wiatr tłumił zapach dymu oraz krzyki umierających i rannych. Jak plama rozprzestrzeniająca się na jasnym materiale, piraci z wolna zalali pokład pojmanego statku. „Vivacia” przypatrywała się obojętnie. Czyżby Kennit usiłował ją stopniowo przyzwyczajać do przemocy?
– Tam umierają ludzie – zauważył Wintrow. – Dokonują żywota w bólu i przerażeniu.
Galion szybko na niego zerknął i odwrócił się ponownie ku bitwie. Chłopcu odpowiedział Kennit:
– Sami ściągnęli na siebie nieszczęście. Wybrali taki los, choć doskonale wiedzieli, że grozi im śmierć. Nie mówię tylko oczywiście o moich własnych śmiałych piratach, którzy zawsze chętnie skaczą do bitwy. Marynarze z pokładu „Złośnicy” powinni się spodziewać napaści z każdej strony. Sami się o nią prosili swymi przechwałkami. Widzisz, jak są wyśmienicie wyposażeni w skórzane kaftany, miecze i łuki. Czy mieliby taki sprzęt na pokładzie, gdyby nie oczekiwali potyczki? – Kennit roześmiał się tubalnie. – Obserwujesz nie rzeź, lecz coś w rodzaju konkursu, zawodów woli. Można powiedzieć, że jest to tylko manifestacja odwiecznego konfliktu między prawością a niesprawiedliwością.
– Ależ tam umierają ludzie – powtórzył uparcie Wintrow. Starał się mówić z wielką pewnością siebie, poczuł wszakże, że pirat powoli go przekonuje swym logicznym wywodem.
– Ludzie zawsze umierają – odparł Kennit. – Nawet my, ty i ja, stojąc na tym pokładzie, marniejemy z każdą chwilą. Dla „Vivacii” nie żyjemy dłużej niż letnie kwiaty. Ona po wielokroć przeżyje nas wszystkich, Wintrowie. Śmierć nie jest okrutna. Ile śmierci wchłonął w siebie galion, zanim mógł ożyć? Pomyśl w tych kategoriach, chłopcze. Czy każdego mijającego dnia „Vivacia” jest świadkiem naszego życia, czy może raczej naszej powolnej śmierci? Tak, istnieje ból i przemoc. Są nieodłącznymi elementami egzystencji wszystkich stworzeń i – rozumiane w ten sposób – nie są złe. Powódź przemocą wyrywa z brzegu rzeki drzewo, lecz równocześnie woda nawadnia glebę uprawną, równoważąc tym samym bilans zysków i strat. Moja pani i ja jesteśmy wojownikami, walczymy w imieniu prawa. Jeśli musimy zlikwidować zło, lepiej dokonać tego szybko, nawet gdy trzeba zadać ból.
Mówił cicho, a jednak jego głos huczał niczym odległy grzmot i był równie poruszający. Wintrow wiedział, że w tej racjonalnej z pozoru tyradzie na pewno istnieją szczeliny i mielizny, nie potrafił wszakże ich wskazać. Gdyby znalazł choć jedną, mógłby podważyć cały wywód pirata. Starał się zastosować taktykę, o której czytał kiedyś w pewnej książce.
– Wiesz, jaka jest podstawowa różnica miedzy dobrem i złem? Dobro może znieść długotrwały napór zła, a i tak wygra ostateczną bitwę, zło zaś w ostatecznym rozrachunku nie może zwyciężyć.
Kennit uśmiechnął się przyjaźnie i potrząsnął głową.
– Och, Wintrowie, Wintrowie. Przemyśl sobie moje słowa. Cóż to za mroczna odmiana dobra, która toleruje zło i poddaje mu się przez długi czas? Dobro, które boi się walki i nie chce pokonać zła, przeobraża się z wolna w zaślepione samozadowolenie. Wyobraźmy sobie, że odwrócimy się od nieszczęścia panującego w ładowni tamtego statku i powiemy: „No cóż, każdy człowiek jest wolny i sam sobie wybiera swój los. Niech tamci sami o siebie zadbają, my odpływamy!”. Czy postąpimy dobrze? Czy pochwaliliby nas twoi nauczyciele z klasztoru?
– Nie to miałem na myśli! – wykrzyknął oburzony chłopiec. – Dobro potrafi ścierpieć zło, tak jak kamień znosi deszcz. Nie toleruje go, lecz...
– Chyba już po bitwie – przerwał mu spokojnie piracki kapitan. Za burtę „Złośnicy” wyrzucano kolejne ciała. Na razie węże morskie się nie pojawiły. Ponieważ niewolniczy statek był szybki i czysty, zapewne nie przyciągał tych żarłocznych bestii. Piraci zdarli już z jego masztu banderę i zastąpili ją czerwono–czarną flagą z emblematem Kruka. Kennit spojrzał przez ramię. – Etto, każ przygotować gig. Chcę osobiście ocenić nasz łup. – Ponownie od wrócił głowę do Wintrowa. – Wejdziesz ze mną na pokład, chłopcze? Widok ogromnej wdzięczności ocalonych niewolników mógłby cię skłonić do przemyśleń. Może zmieniłbyś zdanie na temat mojej i „Vivacii” działalności.
Wintrow powoli potrząsnął głową.
Pirat roześmiał się, po czym dodał nie znoszącym sprzeciwu głosem:
– Idziesz ze mną, chcesz czy nie. Nie ociągaj się. Muszę ci uświadomić pewne fakty nawet wbrew tobie samemu.
Chłopiec miał niejasne podejrzenia, że prawdziwa motywacja kapitana jest inna – prawdopodobnie chciał zapobiec jego sekretnej rozmowie z „Vivacią”. Po omówieniu zdarzeń, których oboje byli świadkami, galion mógłby dojść do niemiłych dla Kennita wniosków. A pirat z pewnością wolał, by do niego należała ostateczna opinia na temat przejęcia „Złośnicy”. Wintrow zacisnął zęby, lecz posłuchał rozkazu i ruszył ku łodzi. Wiedział, że potrafi znieść wszystko. Bardzo się zdziwił, gdy Kennit otoczył go ramieniem i wsparł się na nim, oczekując pomocy.
– Naucz się przegrywać z wdziękiem – oświadczył pirat wesoło. – Zwłaszcza że właściwie nie przegrałeś. Muszę cię co do tego i owego uświadomić. – Błysnął krzywym uśmieszkiem i dodał: – Oj, wielu rzeczy cię muszę nauczyć.
Później, gdy siedzieli w gigu i płynęli ku „Złośnicy”, Kennit szepnął chłopcu do ucha:
– Wszystko jest kwestią czasu, mój drogi. W końcu nawet kamień ulegnie działaniu deszczu. Żaden w tym wstyd dla kamienia.
– Poklepał go przyjaźnie po ramieniu. Patrząc ponad mieniącą się wodą na swoją zdobycz, promieniał.
* * *
Porywisty wiatr przyniósł Althei ciche dźwięki piszczałki. Dziewczyna pospiesznie przemknęła przez ciągnący się za jej domem las, potem zbiegła po klifie. Obiecała się spotkać w południe z Brashenem i Amber przy „Paragonie”. We troje mieli przekazać mu nowinę. Na myśl o jego reakcji odczuwała niepokój. Wysokie nuty, które słyszała, nie układały się w melodię; brzmiały dość przypadkowo. Pewnie jakieś dziecko grało na plaży.
Głębia i głośność muzyki powinny przygotować ją na to, co zobaczyła – ślepy galion dmuchał w ogromną pastuszą piszczałkę. Był skupiony. Czoło mu się wygładziło, ramiona wyprostowały. Zniknęło gdzieś wieczne poczucie winy i niepewność. „Paragon” wyglądał na zupełnie inną istotę. Nie był już tym przerażonym i podejrzliwym statkiem, z którym zaprzyjaźniła się wiele lat temu. Przez moment poczuła zazdrość, że Amber w krótkim czasie potrafiła dokonać takich zmian.
Wielka piszczałka na pewno również stanowiła dzieło rąk rzemieślniczki. Dziewczyna potrząsnęła głową, gdyż nagle uświadomiła sobie ze smutkiem i wstydem, że przez te wszystkie lata znajomości nawet nie przemknął jej przez głowę pomysł ofiarowania „Paragonowi” prezentu. A Amber dawała mu podarki – zabawki i ozdóbki, którymi mógł zająć ręce i myśli. Althea zawsze uważała go jedynie za uszkodzony żywostatek. Lubiła go, a jednak zawsze pamiętała, że zawiódł zaufanie, jest statkiem niebezpiecznym, który nigdy już nie pożegluje na morze. Rzemieślniczka wyzwoliła w nim pełne życia dziecko, któremu pozwoliła się rozwijać. Takie traktowanie zupełnie odmieniło charakter „Paragona”.
Dziewczyna przez chwilę wahała się, czy podejść. Całkowicie skupiony na grze galion był nieświadom jej obecności. Pierwotnie wyrzeźbiono go jako brodatego wojownika o wyrazistym obliczu. Przed laty ktoś wyrąbał mu toporem oczy i odtąd, mimo kudłatej brody i zmierzwionych loków, rysy „Paragona” prezentowały się osobliwie chłopięco. Althea zamierzała wraz z Brashenem i Amber przekonać go do ponownego wykonania zadania, podczas którego już kilka razy straszliwie zawiódł. Czy mogli popsuć mu humor w ten słoneczny dzień? Był wyraźnie szczęśliwy, grając na piszczałce, a oni mieli namówić go do tego, czego się najbardziej obawiał. Jak zareaguje? Po raz pierwszy zadała sobie pytanie o uczucia „Paragona”. Potem pomyślała o „Vivacii” i utwierdziła się w swej decyzji. „Paragon” był przecież żywostatkiem. Stworzono go do żeglowania. Jeśli zdoła go namówić, by wrócił na morze, odda mu większą przysługę niż Amber swoimi błyskotkami.
Wolała nie myśleć, co się zdarzy, jeżeli statek ponownie zawiedzie.
Pachniało smażonym na ogniu jedzeniem. Latem rzemieślniczka przygotowywała większość posiłków na plaży. Wiele zmieniła we wnętrzu „Paragona”. Niektóre innowacje Althea zaaprobowała, inne ją przeraziły. W kapitańskich kwaterach błyszczała teraz wypolerowana i naoliwiona stolarka. Wyroby mosiężne połyskiwały pięknie. Zniszczone meble i poodrywane zawiasy zostały naprawione. W kajucie czuć było olejem lnianym, terpentyną i woskiem do podłóg. Wieczorami, gdy Amber zapalała latarnię, całe pomieszczenie miało barwę miodu i złota.
Konsternująca była natomiast klapa wycięta w podłodze. Brashen i Althea protestowali. Rzemieślniczka próbowała im wytłumaczyć, że potrzebowała szybszego dostępu do ładowni, w której przechowywała zapasy, jednak ani marynarz, ani dziewczyna nie zaakceptowali wyjaśnienia. Oznajmili stanowczo, że na żadnym statku w podłodze kajuty kapitańskiej nie ma klapy. Nawet bezpiecznie zaryglowana i przykryta barwnym dywanem gorszyła Altheę.
Amber odnowiła także inne partie statku. Wyczyściła i wypolerowała kuchenny piec. Chociaż najchętniej gotowała na plaży, trzymała w nim patelnie i zapasy. Mówiła, że remont wyraźnie poprawiał „Paragonowi” samopoczucie, więc starała się, jak mogła. Zmiatała łachy piachu, usuwała przyniesione przez wiatr i przyrośnięte kawałki mchu oraz wodorosty. Pod pokładem paliła w popielnicach oczyszczające zioła, dzięki czemu zdołała wypędzić wilgoć i insekty. Umocniła drzwi, okna i pokrywy włazów. Althea była ciekawa, jak przyjaciółka radzi sobie z pochyłością pokładu.
– „Paragonie”! –zawołała.
Żywostatek odjął piszczałkę od ust i uśmiechnął się do dziewczyny.
– Przyszłaś z wizytą?
– Tak. Czy Brashen i Amber są także?
– A gdzież indziej mieliby być? – spytał jowialnie. – Siedzą w środku. Nie wiem, czemu Brashen chciał obejrzeć mój ster. Amber mu towarzyszy. Zaraz powinni wyjść.
– Masz piękną piszczałkę. Nowa?
Wyglądał na speszonego.
– Mam ją dzień czy dwa, ale ciągle jeszcze nie potrafię niczego zagrać. Amber twierdzi, że nie muszę wygrywać żadnych melodii. Podobno najważniejsze jest zadowolenie z własnej gry. Ja jednak bardzo chciałbym zagrać coś ładnego.
– Amber ma rację. Granie melodii przyjdzie z czasem, najpierw naucz się używać instrumentu.
Nagle uwagę dziewczyny przyciągnął wrzask zaniepokojonych mew. Odwróciła głowę. Daleko w dole plaży ku statkowi zmierzały dwie kobiety, za nimi podążał korpulentny mężczyzna. Althea zmarszczyła brwi. Przybyli zbyt wcześnie. Nie zdążyła „Paragona” uprzedzić i wkrótce galion odkryje, że ludzie podjęli decyzję bez niego. Zanim zjawią się goście, musiała porozmawiać z Brashenem i Amber.
– Co zaniepokoiło mewy? – zapytał „Paragon”.
– Grupka spacerowiczów na plaży. Chciałabym, eee, filiżankę herbaty. Mogę wejść na pokład i poprosić Amber o skorzystanie z jej imbryka?
– Wejdź, na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu. Witam cię u siebie.
Althea poczuła się jak zdrajczyni, gdy „Paragon” z obojętną miną wrócił do gry. Niedługo całe jego życie się zmieni! Wspięła się po drabince linowej wykonanej niedawno przez Brashena i przeszła do włazu na rufie. Usłyszała na dole głosy.
– Moim zdaniem jest w dobrym stanie – mówił Brashen. – Trudno mieć pewność, skoro płetwa sterowa tkwi zagrzebana w piasku. Dopiero kiedy statek znajdzie się w wodzie, sprawdzimy, jak się porusza. Mechanizmowi nie zaszkodzi jednak smarowanie. Zlećmy to Clefowi.
Althea uśmiechnęła się mimo zdenerwowania i rozterek. Mały niewolnik stanowił (oczywiście według Brashena) okropne utrapienie, niemniej jakimś sposobem zdołał już się wcielić w rolę chłopca pokładowego. Marynarz przydzielał mu lekkie i nieskomplikowane zadania, których nikt inny nie miał czasu wykonać. Malec nie kłamał, gdy chwalił się umiejętnościami. Dobrze sobie radził na pokładzie opuszczonego statku. „Paragon” zaakceptował go chyba szybko, natomiast chłopiec wciąż obawiał się zwrócić bezpośrednio do żywego galionu. Althea cieszyła się z nieśmiałości Clefa, dzięki której przez cały ostatni tydzień chłopiec nie zdradził sekretu.
Davada Restarta nie było łatwo przekonać. Początkowo nie chciał się przyznać, że w ogóle słyszał o transakcjach dotyczących „Paragona”. Ronica jednak naciskała bezlitośnie, by opowiedział o ofertach i kontrofertach. Co więcej, oznajmiła wprost, że tylko on może dla niej negocjować ten kontrakt. Kiedy koniec końców przyznał, że słyszał o planach sprzedaży żywostatku, Althea z oburzeniem opuściła pokój. Davad należał przecież do Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Wzrastał w tej samej tradycji co ona. Jak mógł choćby rozważać sprzedaż czyjegoś rodzinnego statku? Jak mógł się poniżyć do kuszenia Ludlucków zyskami? Jak mógł ich nęcić do takiego haniebnego czynu? Jego postępowanie było zdradzieckie, okrutne i złe. Dla pieniędzy i z chęci zdobycia wpływu na Nowych Kupców sprzeniewierzył się swemu dziedzictwu. Oprócz odrazy Althea odczuwała rozgoryczenie i szczery ból. Davad Restart, który w dzieciństwie przynosił jej słodycze i woził ją na barana, Davad, który przysłał jej na szesnaste urodziny kwiaty... okazał się zdrajcą! Ronica i Keffria uważały rozmowę ze starcem za zło konieczne i krok niezbędny do odzyskania żywostatku, lecz Althea nie chciała brać w niej udziału. Unikała Davada, ponieważ obawiała się, że nie potrafi rozmawiać z nim uprzejmie, a nie chciała i nie powinna go obrazić.
Zeszła pod pokład i oznajmiła:
– Nadchodzą. Już są blisko. Matce towarzyszy Kupiec Restart. Pragnęłabym wierzyć, że ma dość rozsądku, by trzymać język za zębami, jednak szczerze mówiąc, wątpię w to. Rozmawialiście już z „Paragonem”? – Patrzyła tylko na Amber. Tak było łatwiej. Nie czuła do Brashena wrogości, ale nie uważała go za przyjaciela.
– Nie jeszcze! – rzemieślniczka bezsprzecznie się przeraziła. – Chciałam poczekać na ciebie. Nie spodziewałam się ich tak wcześnie.
– Przyszli za szybko. Może wyślemy Clefa. Niech każe im poczekać na jakiś znak.
– Nie, nie będziemy odwlekać tej rozmowy. Im prędzej ją przeprowadzimy, tym lepiej. Boję się, że „Paragon” będzie zrzędził, lecz podejrzewam, że w duszy także się ucieszy. – Westchnęła cicho. – Chodźmy.
Althea wspięła się za Amber po drabince, Brashen szedł tuż za nią. Na plaży dostrzegli Clefa. Siedział na skale przed „Paragonem”. Miał szkarłatne wypieki na twarzy i z trudem łapał oddech. Galion dął w piszczałkę, wydając ostre dźwięki przywodzące na myśl puszczanie bąków i obaj co chwilę wybuchali śmiechem. Brashen przyłączył się do kolejnej salwy śmiechu. „Paragon” odwrócił ku niemu ślepą twarz.
– A więc wróciliście.
– Tak – powiedziała Amber. – Wszyscy wróciliśmy. – Zbliżyła się do galionu, dotknęła jego przedramienia. – Słuchaj, „Paragonie”. Przyszliśmy do ciebie wszyscy, gdyż chcemy o czymś porozmawiać. O czymś bardzo istotnym.
Śmiech zamarł i na twarzy statku pojawiła się niepewność.
– O czymś złym?
– O czymś dobrym – zapewniła go kojącym tonem. – Tak przynajmniej sądzimy. – Popatrzyła na swoich towarzyszy, potem zerknęła w dół plaży. Ronica Vestrit i Amis Ludluck zbliżały się szybko.
– Zaistniała szansa na pewien dobry uczynek. Potrzebujemy twojej pomocy. Ściśle rzecz biorąc, nie możemy zrobić tego bez ciebie.
– Nie jestem dzieckiem, więc mówcie otwarcie – obruszył się „Paragon”. – Co moglibyśmy zdziałać razem? I co w tym dobrego?
Amber nerwowo potarła twarz.
– Wiem, że nie jesteś dzieckiem. Nie przemawiam wprost z obawy, że nie zechcesz nam pomóc. Dobrze, „Paragonie”, powiem jasno. Wiesz o sytuacji „Vivacii”, rodzinnego żywostatku Vestritów. Porwali ją piraci. Znasz wszystkie szczegóły. Słyszałeś, gdy rozmawialiśmy o tej sprawie i zastanawialiśmy się, co zrobić. Widzisz, Althea chce zorganizować ekspedycję ratunkową. Brashen i ja pragniemy z nią popłynąć. – Wzięła głęboki oddech. – Mógłbyś nas zawieźć. Co na ten temat sądzisz?
– Piraci! – wysapał zdyszany. Podrapał się w brodę wolną ręką.
– Nie wiem, nie wiem! Bardzo was wszystkich lubię. Żadnego statku nie powinno się zostawiać na pastwę piratom. To potwory.
Althea odetchnęła na myśl, że wszystko się uda.
– Czy Ludluckowie zgodzili się mnie zabrać na tę wyprawę?
Brashen zakaszlał gwałtownie. Amber rozejrzała się, prosząc przyjaciół o wsparcie, lecz marynarz i dziewczyna nie powiedzieli nic.
– Ludluckowie zgodzili się, żebyśmy my cię tam zabrali.
– Ale kto... Nie chcesz chyba powiedzieć, że na moim pokładzie nie będzie żadnego Ludlucka? – Galion wyraźnie jej nie dowierzał. – Żaden żywostatek nie pływa bez członka swojej rodziny na pokładzie.
Brashen odchrząknął.
– Ja z tobą popłynę, „Paragonie”. Znamy się od tylu lat, że jesteśmy sobie bliżsi niż rodzina. Źle mówię?
– Nie. Nie, Brashenie. – Zdenerwowany statek podniósł głos. – Lubię cię, naprawdę lubię, ale nie należysz do Ludlucków. Przyjaźnimy się, lecz nie jesteśmy rodziną. Nie mogę żeglować bez członka rodziny na pokładzie. Ludluckowie nie pozwolą mi na to. Czułbym się strasznie, bałbym się, że się mnie na zawsze pozbyli... Nie. – Ręce mu się trzęsły. – Nie.
Ronica Vestrit i Amis Ludluck przystanęły. Amis patrzyła na „Paragona” bez słowa. W jej twarzy Althea dostrzegła niechęć i determinację. Davad sapał, starając się jak najszybciej dogonić dwie kobiety.
– „Paragonie” – odezwała się dziewczyna uspokajająco. – Wysłuchaj mnie, proszę. Upłynęły lata, odkąd któryś z Ludlucków przebywał na twoim pokładzie. Jesteś sam, masz tylko nas. Przeżyłeś tyle lat z dala od rodziny. Sądzę, że różnisz się od większości żywostatków. Jesteś nadzwyczajny... samodzielny, niezależny od swojej rodziny. Myślę, że nauczyłeś się... niezależności.
– Przeżyłem tylko dlatego, że nie mogę umrzeć! – ryknął znienacka. Podniósł piszczałkę w jednej ręce, jakby chciał nią cisnąć. Po chwili zapanował nad sobą i położył cenny instrument na swym ukośnym pokładzie. Odwrócił się od Althei plecami. – Straszliwie cierpię. Żyję na krawędzi szaleństwa! Sądzisz, że nie widzę swojej inności? Mówisz, że się nauczyłem... Czego się właściwie nauczyłem? Niczego. Wiem tylko, że muszę nadal trwać, więc trwam. Pustka zżera mnie od wewnątrz i nigdy nie czuję się nasycony. Pustka trawi moje dni, pożera mnie i codziennie jest mnie mniej, nigdy jednak nie zniknę zupełnie. – Zarechotał nagłym, dzikim śmiechem. – Twierdzisz, że potrafię egzystować bez rodziny? Że jestem samodzielny? Jestem tak nieszczęśliwy i wściekły, że najchętniej porozdzierałbym świat na strzępy, gdybym tylko dzięki temu przestał żyć! – Raptownym ruchem rozłożył szeroko ramiona i wrzasnął nieludzko. Dziewczyna zakryła dłońmi uszy.
Kącikiem oka dostrzegła, że Amis Ludluck chce uciec. Ronica Vestrit ruszyła za nią i chwyciła za ramię. Amis zatrzymała się i odwróciła. Althea – choć nie słyszała słów – wiedziała, że Kupcowa Ludluck gwałtownie przeciwko czemuś protestuje. Davad podszedł do nich. Niecierpliwił się i ocierał spoconą twarz jedwabną chusteczką. Althea domyśliła się, o co chodzi. Amis Ludluck najprawdopodobniej zmieniła zamiar. Przepadła jedyna szansa na uratowanie „Vivacii”! Nawet gdyby „Paragon” zechciał im pomóc... Ludluckowie nie sprzedadzą żywostatku ani na nim nie pożeglują. Zostanie tutaj, na brzegach Miasta Wolnego Handlu, coraz starszy i coraz bardziej szalony z każdym mijającym rokiem. Althea zastanawiała się, czy z nią będzie tak samo.
Amber stała niebezpiecznie blisko galionu. Cicho do niego przemawiała, lecz nie zwracał na nią uwagi. Opuścił kudłatą głowę w dłonie i szlochał jak dziecko. Clef przygryzł wargi, piąstki miał zaciśnięte.
– „Paragonie”! – zawołała znienacka Amis Ludluck. Galion gwałtownie podniósł pokryte bliznami oblicze i rozejrzał się ślepo wokół siebie.
– Kto tu jest? – zapytał strasznym głosem. Potarł policzki, jakby chciał zetrzeć łzy, choć z powodu braku oczu nie potrafił płakać. Wstydził się obcej osoby, która była świadkiem jego słabości.
– Amis Ludluck – przedstawiła się kobieta nieśmiało. Siwiejące kosmyki wymknęły jej się spod letniego czepka, szal trzepotał na wietrze. Nie powiedziała nic więcej, czekając na reakcję statku. Galion wyglądał na prawdziwie oszołomionego. Dwa razy otworzył i zamknął usta, zanim odnalazł właściwe słowa.
– Po co tu przyszłaś? – spytał zaskakująco powściągliwym tonem, charakterystycznym raczej dla mężczyzny niż dla chłopca. – Dlaczego przyszłaś ze mną porozmawiać po tylu latach?
Althea pomyślała, że spokojem poruszył serce Amis bardziej, niż zrobiłby to krzykiem. Teraz Kupcowa przez chwilę szukała właściwej odpowiedzi.
– Powiedzieli ci, prawda? – rzuciła w końcu rozpaczliwie.
– O czym? – spytał ją bezlitośnie.
– Sprzedaję cię.
– Nie możesz mnie sprzedać. Jestem członkiem twojej rodziny.
Mogłabyś sprzedać swoją córkę albo syna? Amis Ludluck potrząsnęła głową.
– Nie – szepnęła. – Nie mogłabym. Ponieważ kocham ich, a oni kochają mnie. – Podniosła wzrok na oszpecone oblicze galionu. – Z tobą sprawa ma się niestety inaczej. – Jej głos przeszedł nagle w pisk. – Odkąd pamiętam, byłeś zmorą mojej rodziny. Ostatni raz wypływałeś jeszcze przed moim urodzeniem, lecz dorastałam otoczona bólem mojej matki i babci, które przez ciebie straciły mężów. Zniknąłeś, a wraz z tobą zaginął słuch o mężczyznach z naszej rodziny. Nigdy nie wrócili. Dlaczego? Co im zrobiłeś? Za co tak nas ukarałeś? Przecież stanowiliśmy twoją rodzinę. Gdybyś nie przypłynął z powrotem, pozostałyby nam złudzenia. Moglibyśmy wierzyć, że wydarzyła się jakaś tragedia i zatonęliście wszyscy albo że mieszkacie gdzieś daleko i po prostu nie możecie do nas wrócić. A ty... przypłynąłeś sam, pokazując Ludluckom i miastu, że ponownie zabiłeś. Jeszcze raz uśmierciłeś mężczyzn z rodziny, która powołała cię do życia. Kolejne pokolenia kobiet pogrążyły się przez ciebie w żałobie.
Tkwisz na tym brzegu od trzydziestu lat! Jesteś symbolem hańby dla mojej rodziny, symbolem naszego wstydu i naszej winy. Widzi cię tu każdy statek, który wpływa do portu albo z niego wypływa. Obywatele Miasta Wolnego Handlu wiedzą, dlaczego zawiodłeś. Obarczają winą nas, Ludlucków. Nazywają nas zachłannymi i nierozważnymi egoistami o lodowatych sercach. Wielu twierdzi wprost, że zasłużyliśmy sobie na los, który nas spotkał z twoich rąk. Póki stoisz tutaj, nie zapomnimy o naszej tragedii i nie wybaczymy sobie i tobie. Wolimy, żebyś stąd zniknął. Ci ludzie pragną cię od nas wziąć, a my chętnie się ciebie pozbędziemy!
Althea oniemiała, wyobrażając sobie desperację „Paragona”. W oczach Amis błyskało szaleństwo. Dziewczyna odkryła, że Ludluckowie i galion są ogromnie do siebie podobni.
– Zanim się pojawiłeś, byliśmy potężną rodziną! Miałeś się stać naszą chlubą, symbolem naszego sukcesu. Przez ciebie straciliśmy fortunę, zyskując w zamian jedynie cierpienie i rozpacz. Może zaprzeczysz? Mów, cudowny żywostatku! Wytłumacz się! Po tylu latach może wreszcie mi wyjaśnisz przyczyny swojego gniewu? Dlaczego zwróciłeś się przeciwko nam, dlaczego zabiłeś nasze marzenia, nasze nadzieje, naszych mężczyzn?!
Wreszcie umilkła. Dyszała z emocji. Towarzysząca jej Ronica Vestrit wyraźnie była zgorszona. Davad Restart wyglądał na zaniepokojonego, choć równocześnie mądrze kiwał głową.
– To wina Rzeki Deszczowej – oświadczył z przekonaniem. – Z Deszczowych Ostępów nigdy nie wyszło nic dobrego. Tylko trująca magia i zdradzieckie choroby. To wszystko, co kiedykolwiek...
– Przestańcie! – syknęła Amber. – Odejdźcie stąd. Natychmiast. On wie. Proszę, weźcie to. Daję wam wszystko, co mam. Wszystko, co mam, w zamian za niego. Tak jak obiecałam. – Zdjęła z szyi klucz na skórzanym pasku i cisnęła go Davadowi pod nogi. Klucz uderzył w skalistą plażę i zadźwięczał, odskakując od kamienia na piasek. Restart pochylił się ciężko i go podniósł. Althea rozpoznała klucz do sklepu przy ulicy Deszczowych Ostępów.
Galion splótł ramiona na piersi. Dumnie podniósł głowę; gdyby miał oczy, zapewne patrzyłby w morze. Napięte mięśnie drgały mu na twarzy. Był absolutnie nieruchomy niczym wyrzeźbiony ze zwykłego drewna.
Kupiec Restart wziął Amis Ludluck pod ramię i pociągnął ku sobie.
– Chodź, odprowadzę cię do domu. Potem pójdę zabezpieczyć sklep, który od tej chwili należy do ciebie. Moim zdaniem zawarłaś najlepszą z możliwych umów. Wszyscy dokonaliśmy właściwego wyboru. Do zobaczenia, Roniko i Altheo. Pamiętajcie, że nie ja rozpocząłem tę transakcję.
– Będziemy pamiętać – zapewniła go dziewczyna. Podniosła oczy na nieruchomy, milczący statek. Gryzło ją poczucie winy. Jak mogła pomyśleć, że Amis zdoła przekonać „Paragona”, by z własnej woli wypłynął na morze? Ludluckowie słynęli ze złośliwości. Powinna była się spodziewać, że obarczą statek odpowiedzialnością za swe zmarnowane życie. Nagle cały pomysł wydał się dziewczynie niemal samobójczy. Mieliby postawić żagle na masztach tego szalonego statku i wyruszyć w rejs z bladą nadzieją na odszukanie i odzyskanie „Vivacii”? Tylko głupiec mógł wierzyć w powodzenie takiego przedsięwzięcia, tylko głupiec!
– „Paragonie”? – odezwała się cicho Amber. – „Paragonie”, już odeszła. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Twoja sytuacja odmieni się na lepsze. Popłyniesz z ludźmi, którzy bardzo o ciebie dbają. Gdy znajdziesz się na morzu, przypomnisz sobie, że tam właśnie jest twoje miejsce. Następnym razem wrócisz do rodzinnego portu jako bohater. Wówczas wszyscy będą cię podziwiać, nawet Ludluckowie. „Paragonie”?
Zza Brashena wyszedł Clef, wspiął się na statek i nieśmiało przyłożył rękę do jego desek. Podniósł wzrok na nieruchomy galion.
– Czasami sam musisz być dla siebie rodziną – oświadczył z wielką powagą. – Kiedy inni cię opuszczą.
Statek nie odpowiedział.
* * *
„Złośnica” stanowiła wspaniały łup. Kennita ogarnęło nagłe podniecenie. Na pokładzie zdobycznego dwumasztowca czekała już na niego Etta z kulami. Radował się ze zwycięstwa. Nie tylko było pierwsze od czasu wyzdrowienia, lecz w dodatku przyglądał mu się Wintrow. Kennit niemal fizycznie wyczuwał podziw u depczącego mu po piętach chłopca. No cóż, niech się rozejrzy po zadbanym i wypucowanym stateczku i ponownie przemyśli własną ocenę postępków pirackiego kapitana. Dotąd zapewne uważał go za jednonogiego łobuza, którego wyłącznym celem są napaści na śmierdzące statki przewożące niewolników. Po tej akcji powinien go uznać za jednego z najlepszych korsarzy, jacy kiedykolwiek grasowali po Kanale Wewnętrznym.
Pirat był tak zadowolony, że unurzanego we krwi Sorcora serdecznie klepnął w ramię.
– Świetna robota! Wspaniały abordaż! Wziąłeś zakładników? Mat uśmiechnął się od ucha do ucha, uszczęśliwiony publiczną pochwałą dowódcy.
– Tylko oficerów, kapitanie. Tak jak przewidziałeś, załoga była doskonale przygotowana do bitwy. Żaden marynarz nie chciał się poddać. Dwa razy dawałem im szansę. Mówiłem: „Oddajcie broń, a zawrzemy ugodę”. Nie chcieli. To nie tylko marynarze, ale i prawdziwi wojownicy. No cóż, kapitanie, nie miałem wyboru. Jedyni żołnierze, jacy pozostali na pokładzie, to moi ludzie. – Sorcor zaśmiał się z własnego dowcipu.
– A gdzie są ci oficerowie?
– Wpakowałem ich pod pokład. Pierwszy dostał parę razy przez łeb, zanim się poddał, ale nic mu nie będzie. Zgarnęliśmy sporo łupów. Niewolnicy są zdrowi. Niektórych trochę wytrąciła z równowagi nagła zmiana losu, lecz szybko przyjdą do siebie.
– Duże straty? – zapytał Kennit znienacka.
Uśmiech Sorcora zgasł.
– Większe niż oczekiwaliśmy. Pamiętaj, panie, że walczyliśmy przeciwko prawdziwym wojownikom uzbrojonym w miecze. Zginęli Clift, Marl i Burry. Kemper stracił oko, kilku innych odniosło mniejsze obrażenia. Opal jest ranny w twarz. Szalał z bólu, więc wysłałem go już z powrotem na „Mariettę”. Wykrzykiwał straszne rzeczy.
– Opal. – Kennit zastanawiał się przez chwilę. – Przyślij go na „Vivacię”. Wintrow mu pomoże. Chłopak ma talent do leczenia. Widzę, że o sobie nie wspomniałeś, Sorcorze.
Mat uśmiechnął się i wskazał zakrwawiony lewy rękaw.
– Miałem dwa miecze przeciwko jego jednemu, a jednak zdołał mnie ciachnąć. Wstydzę się za siebie!
– Tak czy owak, trzeba to zabandażować. Etta! Opatrz Sorcorowi ramię. Wintrowie, pójdziesz ze mną. Rzućmy okiem na dzisiejsze zdobycze.
Obchód nie był ani krótki, ani szybki. Kennit poprowadził chłopca przez kolejne ładownie. Zademonstrował mu gobeliny i dywaniki starannie zwinięte i opakowane na czas podróży żaglowym płótnem, pokazał beczułki z ziarnami kawy i skrzynie z herbatą, grube sznury ziół nasennych wciśnięte w zakorkowane gliniane dzbany oraz błyszczące szpule z nićmi w kolorze złota, czerwieni i purpury. Wyjaśnił Wintrowowi, że wszystkie te dobra są owocem niewolnictwa; choć były ładne, okupiono je krwią. Spytał chłopca, czy pozwoliłby łajdakom takim jak Avery i jemu podobni zatrzymać nieuczciwie osiągnięte zyski.
– Dopóki niewolnictwo będzie interesem dochodowym, ludzie będą handlować innymi ludźmi. Twój ojciec okazał się człowiekiem zachłannym i dał się wciągnąć w tę krwawą grę. Własna chciwość doprowadziła go do upadku. W ten sam sposób pragnę pokonać wszystkich, którzy handlują niewolnikami.
Wintrow pokiwał głową. Kennit nie był pewny, czy całkowicie przekonał go o swojej szczerości. A może to nieważne. Póki potrafił wymienić słuszne powody dla piractwa i bitew, chłopiec zgodzi się z jego racjami. Ważne, by miał po swojej stronie „Vivacię”. Otoczył Wintrowa ramieniem i zaproponował:
– Wróćmy teraz na żywostatek. Chciałem ci pokazać „Złośnicę”. Dobrze też, że usłyszałeś relację z ust samego Sorcora, wiesz zatem, iż zaoferowaliśmy tym nędznikom szansę przeżycia. Co więcej mogliśmy dla nich zrobić?
Idealne podsumowanie! Kennit powinien był przewiedzieć, że taka dobra passa nie może trwać wiecznie. Gdy wraz z Wintrowem wyszli z powrotem na pokład, pospieszyły ku nim trzy niewolnice. Zanim zdołały podejść, drogę zagrodziła im Etta z mieczem. Kobiety przypadły do ziemi pod jej surowym wzrokiem, a dziwka przemówiła do pirata:
– Mamy problem. Te trzy twierdzą, że nie chcą wolności. Pragną zostać wymienione za okup. Wraz z kapitanem i pierwszym oficerem.
– A dlaczegóż to? – spytał Kennit zimnym, choć grzecznym tonem. Kobiety były nadobne i gładkolice, niewolnicze tatuaże miały maleńkie i blade, ledwie widoczne w świetle słońca.
– Głupie suki! Wolą być dalej niewolnicami niż wolnymi ludźmi w Łupogrodzie. Przywykły być pieszczoszkami bogatych mężczyzn. Idiotki!
– Jestem poetką, nie dziwką – obruszyła się jedna z kobiet. – Kapitan Avery przybył po mnie do Jamaillia City ze specjalnym zamówieniem od Sępa Kordora. To majętny szlachcic, pan dobrze znany ze swej szczodrobliwości. Jeśli pójdę do niego na służbę, zapewni mi godziwe życie i pozwoli rozwijać poetycki talent. Jeśli popłynę z wami, kto wie, w jaki sposób będę musiała zarabiać na życie? Mogę dalej komponować wiersze, ale dla kogo? Kto będzie moją publicznością? Złodzieje i rzezimieszki z zaściankowego miasta zaludnionego przez szumowiny?
– Może wolisz zaśpiewać dla węży? – zaproponowała słodko Etta. Wyciągnęła miecz i lekko dotknęła koniuszkiem brzucha kobiety tuż ponad pępkiem. Poetka nie cofnęła się przed ostrzem, potrząsnęła tylko głową i popatrzyła na Kennita.
– A wy dwie... również jesteście poetkami? – spytał pirat leniwie.
Potrząsnęły głowami.
– Ja tkam gobeliny – odparła jedna chrapliwie.
– Ja zaś jestem masażystką – dodała druga. – Znam się też na pomniejszych schorzeniach i potrafię je leczyć.
–I... niech zgadnę... wszystkie płynęłyście do jakiegoś Sępa, bardzo bogatego człowieka, właściciela wielu służących? – Kennit zaśmiał się jowialnie. – No tak, sam widzisz, Wintrowie. – Odprawił kobiety machnięciem ręki. – Sam widzisz, co niewolnictwo robi z ludźmi. Bogaty człowiek kupuje talenty innych istot dla własnej sławy. Kupuje je za pieniądze, a one się obrażają, gdy nazwać je dziwkami. Żadna nie ma dość dumy, by walczyć o swoją wolność. Wolą na zawsze pozostać zależne od swego pana.
– Co mam z nimi zrobić? – zawołała za nim Etta, kiedy pokuśtykał ku burcie.
Westchnął cicho.
– Chcą być niewolnicami. Zamknij je z innymi, których postanowiliśmy oddać za okup. Sep Kordor kupił je raz, może je kupi i drugi. – Nagły pomysł przyszedł kapitanowi do głowy. – Okup podzielimy pomiędzy osoby, które wybrały wolność. Będą coś miały na początek. – Etta w zadumie pokiwała głową i popędziła kobiety do włazu. Pirat odwrócił się do chłopca. – Widzisz, nie narzucam ludziom swojego sposobu myślenia. Do niczego nie zmuszam też ani ciebie, ani „Vivacii”. Z czasem okryjesz, że nie jestem niegodziwym piratem, za jakiego mnie uważałeś.
Dotarli do krzesełka linowego, które miało ułatwić Kennitowi wejście do gigu.
– Wyobrażałeś sobie kiedyś siebie jako kapitana własnego statku? – spytał pirat. – Ślicznego małego statku, na przykład takiego jak ten?
– To rzeczywiście piękny statek – odrzekł Wintrow. – Ale nie, nie mam takich pragnień. Jeśli odzyskam wolność, natychmiast wracam do klasztoru.
– Wolność? Przecież tatuaż na twojej twarzy nic dla mnie nie znaczy! Ciągle się uważasz za niewolnika? – Kennit udawał zdumionego.
– Nie, tatuaż nie czyni mnie niewolnikiem – zgodził się chłopiec. – Z „Vivacią” wiąże mnie moja krew, prawie tak mocno jak łańcuchy. Więź między nami z każdym dniem staje się coraz silniejsza. Może mimo niej potrafiłbym opuścić żywostatek i znaleźć szczęście w życiu poświęconym Sa, wiem wszakże, że postąpiłbym wówczas egoistycznie, ponieważ „Vivacia” by cierpiała. Gdybym ją zostawił, zapewne nigdy nie odnalazłbym spokoju duszy. Pirat podniósł głowę.
– I nie sądzisz, by kiedykolwiek zaakceptowała mnie zamiast ciebie? Przecież ja pragnę tylko tego, co nas oboje uszczęśliwi. Gdybym zajął twoje miejsce, mógłbyś śmiało wrócić do klasztoru, nie sprawiając jej bólu.
– Nie, nie, tutaj może mnie zastąpić tylko ktoś związany ze mną krwią. Ktoś, kto dzieli z żywostatkiem rodzinną więź. Tylko takie towarzystwo może ją uchronić przed szaleństwem.
– Rozumiem – mruknął Kennit w zamyśleniu. – No cóż, jesteśmy w trudnej sytuacji, prawda? Postaram się wymyślić rozwiązanie, które uszczęśliwi nas wszystkich.
* * *
Fale szumiały miło. „Vivacia” była znowu w drodze, płynęła między „Złośnicą” i „Mariettą”. Kennit wszystkimi trzema statkami chciał jak najbardziej się oddalić od miejsca bitwy. Powiedział Etcie, że ludzie chętniej płacą okup, jeśli spędzą w niepewności pełne grozy dni. Niech zatem „Złośnica” po prostu zniknie na jakiś czas. Zamierzał najpierw odstawić ją do Łupogrodu, gdzie pochwali się zdobyczą i jeńcami. Za miesiąc czy dwa wyśle do Chalced wiadomość z propozycją wykupu statku i pozostałych przy życiu pasażerów. Ładunek postanowił sprzedać sam. Niektóre rzeczy wzięła już sobie Etta.
Wygładziła właśnie po raz kolejny leżący na jej kolanach materiał i ponownie się nim zachwyciła, po czym nawlokła igłę.
Wokół statków zapanowała już mroczna noc. Kennit sam stanął za sterem. Etta starała się nie martwić samotnością. Po długich godzinach, które spędził dziś na rozmowach ze statkiem, należał mu się odpoczynek. Dzień był męczący dla wszystkich. Piratka zeszyła rozległą ranę ciętą na ramieniu Sorcora. Krzepki mat przesiedział zabieg zupełnie nieruchomo, zaciskając zęby w wymuszonym uśmiechu. Etta niezbyt lubiła tę robotę, ale przynajmniej mat nie krzyczał tak jak nieszczęsny Opal.
Tego ostatniego przynieśli na „Vivacię” ciężko rannego. Gdy marynarze układali go na przednim pokładzie, wrzeszczał niczym na torturach. Miecz przeciął mu głęboko policzek i nos aż do kości. Ranę trzeba było natychmiast zeszyć, jeśli chłopak miał jeszcze kiedyś normalnie jeść. Ponieważ zapadał wieczór, ktoś musiał przytrzymać nad Opalem lampę; jej światło otoczyło młodzieńca kręgiem. Jeden z przewożonych „Złośnicą” niewolników okazał się chirurgiem. Na żarliwą prośbę Wintrowa Kennit posłał także po niego. Niestety Opal nie pozwalał nikomu dotknąć rany. Kiedy Wintrow spróbował go przytrzymać, by ułatwić medykowi szycie, ranny krzyczał i szarpał głową na wszystkie strony tak dziko, że ustąpili – Chirurg upuścił Opalowi krwi, by go nieco osłabić. Młody marynarz zemdlał. Etta obserwowała go przez jakiś czas, podczas gdy Kennit wyjaśniał „Vivacii” kolejne działania i tłumaczył, że odczuwany przez młodzieńca ból jest konieczny – bez niego kuracja nie mogłaby się udać. Kennit ponownie porównał ten ból rannego do zabójstw, których musiał dokonywać, gdy starał się uwolnić okoliczne wody od statków niewolniczych. Wintrow zrobił wówczas nachmurzoną minę, lecz się nie wtrącił, zbyt był bowiem zajęty ścieraniem krwi, która ściekała na rozłożone pod rannym grube płótno żaglowe. Starał się nie dopuścić nawet kropli do desek żywostatku. W końcu ochrypłe krzyki cierpiącego Opala ścichły i chirurg zakończył szycie rany. Prawdopodobnie młodzieniec nigdy już nie będzie tak ładny jak przed bitwą, lecz nie powinien mieć trudności zjedzeniem. Po raz pierwszy Opal brał udział w ataku grupy abordażowej. Miał po prostu pecha i tyle.
Etta skończyła obrębiać brzeg, po czym odgryzła nitkę i wstała. Zdjęła starą koszulę, mocno poplamioną krwią, rzuciła ją na pokład, pod stopy i włożyła nową, dopiero co ukończoną. Nie znała nazwy materiału. Był gęsto utkany i zachwycający w dotyku. Miał barwę cedrowej zieleni, ale migotał w świetle lampy, tworząc subtelne wielokolorowe zmarszczki. Kennitowi na pewno się spodoba. Potrafił doceniać takie drobiazgi. Szkoda, że ostatnio rzadko się nią interesował...
Zajrzała przez szybkę do kabiny i potrząsnęła głową. Ależ z niej niewdzięcznica! Upłynęło przecież tak niewiele czasu, odkąd kapitan leżał na plecach bezwładny niczym kłoda i rozpalony od gorączki. Powinna się cieszyć, że w ogóle odzyskał męski wigor. Słyszała, że niektórzy mężczyźni po okaleczeniu na zawsze tracili zainteresowanie kobietami. Uczesała się. Od dłuższego czasu nie obcinała włosów, sięgały jej prawie do ramion. Pomyślała o jego dłoniach w jej włosach, na jej nagiej skórze... Natychmiast poczuła, że krew żywiej krąży w żyłach. Gdy była dziwką, nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że kiedykolwiek zapragnie pieszczoty mężczyzny. Wówczas chciała, by klienci jak najszybciej zrobili swoje i odeszli. Jednakże w tamtych czasach nie sądziła również, że można być zazdrosną o statek.
Głupota! Uperfumowała szyję. Zapach był nowy, także znaleziony na pokładzie „Złośnicy”. Pikantny i słodki. Sprawi Kennitowi przyjemność. Etta uznała też, że musi bardziej mu wierzyć. Czy kapitan nie miał dość problemów na głowie bez jej głupiej zazdrości? I o co jest zazdrosna? Przecież chodziło o statek, nie o kobietę.
Zaczęła sprzątać kabinę. Kennit stale coś szkicował albo pisał. Czasami – jeśli jej pozwolił – obserwowała go zafascynowana. Bardzo szybko poruszał piórem i stawiał tak precyzyjne znaki. Obejrzała jeden ze zwojów, zanim go zrolowała i przełożyła na stół nawigacyjny. Czyżby Kennit pamiętał znaczenie tych wszystkie małych symboli? Przypuszczała, że tylko mężczyźni posiadają odpowiedni ku temu rozum.
Z pokładu usłyszała rozkazy Briga, a krótko później dźwięk opadającej kotwicy. Zatrzymali się na noc. To dobrze.
Ruszyła na poszukiwanie kapitana. Dotarła na pokład dziobowy i dostrzegła Wintrowa. Siedział po turecku na deskach i czuwał przy Opalu. Popatrzyła na rannego. Szwy dobrze trzymały krawędzie przecięcia. Chyba nieźle wykonali swoją pracę. Przykucnęła i dotknęła czoła młodzieńca, słysząc przyjemny szelest spódnicy.
– Chyba nie ma już gorączki – oceniła.
Wintrow spojrzał na nią. Był jeszcze bledszy od Opala.
– Wiem. – Poprawił pacjentowi koc. – Wydaje się jednak bardzo słaby. Jestem pewien, że chirurg wybrał najlepsze wyjście. Szkoda, że noc jest taka zimna.
– Dlaczego nie zabierzesz go pod pokład, z dala od nocnego chłodu?
– Szybciej wyzdrowieje na deskach „Vivacii” aniżeli w środku.
Podniosła ku niemu głowę.
– Wierzysz, że twój statek potrafi uzdrawiać?
– Nie ciało. Lecz może przesłać nieco ze swej siły jego duchowi, a to pomaga w leczeniu.
Etta wyprostowała się powoli.
– Myślałam, że tym się zajmuje twój Sa – mruknęła.
– Ależ tak – zgodził się Wintrow.
Przyszło jej do głowy szydercze pytanie, po co chłopcu bóg, skoro ma swój statek. Ugryzła się jednak w język i zasugerowała:
– Prześpij się trochę. Wyglądasz na wyczerpanego.
– Jestem wyczerpany. Muszę jednak posiedzieć z chłopcem dzisiejszej nocy. Nie mógłbym zostawić go samego.
– Dokąd poszedł chirurg?
– Na „Mariettę”. Tam również jest wielu rannych. Tu zrobił tyle, ile mógł. Teraz wszystko zależy od Opala.
– I od twojego statku – odburknęła, nie mogąc się powstrzymać przed złośliwością. Rozejrzała się po przednim pokładzie. – Widziałeś może Kennita?
Wintrow bez słowa skinął głową ku galionowi. Etta dopiero po dłuższej chwili wypatrzyła sylwetkę pirata w cieniu.
Zazwyczaj mu nie przeszkadzała, gdy rozmawiał ze statkiem. Teraz jednak, gdy spytała o niego tak głośno, nie mogła po prostu odejść. Niedbale podeszła do dziobowej balustrady i stanęła obok Kennita. Przez jakiś czas milczała. Kotwiczyli w małej zatoczce jednej z pomniejszych wysepek. „Złośnica” i „Marietta” kołysały się w pobliżu. Odbicia nielicznych świateł drżały w zygzakach na niewielkich falach. Lekka bryza cicho śpiewała w linach. Statki stały bardzo blisko lądu, toteż oprócz zapachu słonej wody Etta wyczuła również bardzo silny aromat roślin.
– Świetna była ta dzisiejsza akcja – zauważyła cicho po chwili.
– Wiem – rzekł z nieznacznym sarkazmem.
– Popłyniemy teraz kanałem?
– Być może. – Jego krótka odpowiedź ucięła rozmowę.
Żywostatek na szczęście milczał, jednak Etta ciągle czuła jego obecność. Zapragnęła, by przenieśli się na pokład „Marietty”. Tam zapewne udałoby jej się zbliżyć do Kennita. Tutaj wszystkim jej poczynaniom towarzyszyła „Vivacia”. Etta nie czuła się sama nawet w swej prywatnej kabinie. Wygładziła nową spódnicę. Odgłos wydawany przez materiał był taki rozkoszny.
– Zanim nam przerwano – odezwał się nagle galion – dyskutowaliśmy plany na jutro.
Pirat podjął temat.
– O pierwszym brzasku pożeglujemy do Łupogrodu. Poszukamy dobrej kryjówki dla „Złośnicy”. Poczeka tam na okup. Chcę też jak najszybciej wysadzić oswobodzonych niewolników na ląd. A zatem popłyniemy do Łupogrodu.
Wyraźnie ją ignorowali. Etta nie zamierzała po sobie pokazać zazdrości.
– A jeśli spotkamy inne statki? – ciągnęła cicho „Vivacia”.
– Wtedy nadejdzie twoja kolej na atak – odparł kapitan szeptem.
– Nie wiem, czy jestem już gotowa. Nadal tego nie wiem... Krew i cierpienie... Ludzie odczuwają tak straszliwy ból.
Kennit westchnął.
– Chyba nie powinienem sprowadzać Opala na twój pokład. Martwiłem się o chłopaka i chciałem mieć go blisko siebie. Nie sądziłem, że masz coś przeciwko temu.
– Naprawdę nie mam nic przeciwko temu – odparła pospiesznie „Vivacia”.
Kennit ciągnął dalej, jakby tego nie słyszał:
– Ja również nie lubię obserwować ludzkiego bólu. Ale mężczyzna nie może się od tego odwracać. Czy mogę się odwrócić od kogoś, kto walczył dla mnie i został ranny? Przez cztery lata ten młodzieniec znał tylko jeden dom: mój statek. Bardzo chciał wziąć dziś udział w abordażu... Jaka szkoda, że Sorcor go nie powstrzymał! Wiem, że Opal walczył dzielnie, ponieważ chciał wywrzeć na mnie wrażenie. – Piratowi głos drżał z emocji. – Biedny chłopak. Taki młody, a już skłonny zaryzykować życie dla sprawy, w którą uwierzył. – Słowa niemal uwięzły mu w gardle, uspokoił się jednak i dodał ciszej: – Boję się, że kiedyś dla mnie umrze. Gdybym nie rozpoczął tej krucjaty...
Etta przestała nad sobą panować. Nigdy nie słyszała takich słów z ust kapitana. Nigdy nawet nie wyobrażała sobie, że nosi on w sobie taką głębię bólu. Wzięła go za rękę.
– Och, Kennicie – szepnęła łagodnie. – Mój drogi, nie możesz wszystkiego traktować tak poważnie. Nie możesz.
Zesztywniał. Obawiała się, że go obraziła. Galion obrzucił kobietę piorunującym spojrzeniem. Jednak pirat odwrócił się do Etty i – aż ją zatchnęło ze zdumienia – położył jej głowę na ramieniu.
– Czyż mogę pozostać obojętny? – spytał ze znużeniem. – Och, Etto, jeśli nie będę dbał o swoich ludzi, kto o nich zadba? I czy będą dla mnie walczyli?
Jej serce wypełniła czułość dla tego silnego mężczyzny, który nagle szukał, u niej wsparcia. Głaskała jego jedwabiste włosy.
– Będzie dobrze. Zobaczysz. Jeśli okazujesz ludziom miłość, oni odwzajemniają się tym samym. Nie musisz wszakże brać wszystkiego na swoje barki.
– Co zrobiłbym bez moich ludzi? Byłbym nikim. – Na krótko zadrżały mu plecy, jakby tłumił łkanie. Zakaszlał.
– Kapitanie – odezwała się przerażona „Vivacia” – nie chciałam powiedzieć, że nie podzielam twoich ideałów. Mówiłam tylko, że nie wiem, czy jestem absolutnie gotowa do...
– Dobrze, już dobrze. Nic się stało. Znasz mnie od niedawna. Chyba się pospieszyłem. Nie powinienem był cię tak szybko prosić, żebyś związała swój los z moim. Dobranoc, „Vivacio”. – Westchnął ciężko. – Etto, moja słodka. Boję się, że dziś wieczorem będzie mnie bolała noga. Pomożesz mi się położyć?
– Oczywiście. Powinieneś iść do łóżka. Przyniosłam z pokładu „Złośnicy” pachnące olejki. Wiem, że od chodzenia o kuli bolą cię plecy i ramiona. Jeśli mi pozwolisz, podgrzeję nieco olejku i cię nim natrę.
Razem odeszli od balustrady.
– Twoja wiara we mnie ogromnie dodaje mi siły, Etto – powiedział szczerze. Nagle się zatrzymał, więc i ona przystanęła zdziwiona. Czule wziął ją pod brodę i pocałował w usta. Ettę ogarnęło wzruszenie, nie tylko pod wpływem jego ciepłych warg i uścisku silnych ramion, lecz również z powodu tak otwartego okazania uczuć. Kennit przytulił ją do siebie. Koszula zaszeleściła pięknie pod jego palcami. Etta poczuła się wspaniale. Drżała jak dziewica.
– Wintrowie – odezwał się cicho Kennit. Etta odwróciła głowę i dostrzegła, że chłopiec wpatruje się w nich szeroko otwartymi oczyma. – Jeśli dziś w nocy stan Opala cię zaniepokoi, proszę, natychmiast mnie zawiadom. Zgoda?
– Tak, panie – odparł Wintrow. Jego błądzące gdzieś ponad przytuloną parą oczy promieniały głębokim szacunkiem dla kapitana.
– Chodźmy do naszego łóżka, Etto. Potrzebuję twojej bliskości. Jesteś osłodą mojego życia. Pragnę poczuć twoją wiarę we mnie.
Wypowiedziane na głos takie słowa zupełnie Ettę oszołomiły.
– Zawsze jestem przy tobie – zapewniła gorąco. Wzięła kulę od kapitana i pomogła mu zejść na główny pokład.
– Kennicie! – zawołała za nim „Vivacia”. – Ja także w ciebie wierzę. Zapewniam cię, że będę gotowa na czas.
– Dobrej nocy, statku – rzekł kurtuazyjnie.
Minęło mnóstwo czasu, zanim przeszli pokład i dotarli do swojej kajuty. Wreszcie Etta zamknęła drzwi. Chciała podgrzać olejek nad lampą, lecz Kennit wyjął jej z rąk miseczkę i odstawił. Popatrzyła na niego pytająco. Wsunął kulę pod ramię i przygryzając wargę, starał się wielkimi palcami rozwiązać tasiemkę przy jej koszuli. Etta chciała mu pomóc, lecz on z zadziwiającą łagodnością odsunął jej dłonie.
– Proszę, zrobię to sam – szepnął.
Drżała, gdy metodycznie rozplątywał tasiemki, a później rozpinał guziki jej spódnicy. Nigdy przedtem tak nie postępował. W końcu stała przed nim naga. Podniósł miseczkę z olejkiem i zanurzył w nim palce.
– Tak się robi? – spytał niepewnie.
Przesunął dłonią po jej piersiach i brzuchu. Jego palce pozostawiły lśniące ślady. Etta spazmatycznie chwytała powietrze. Namaszczał jej ciało subtelnymi muśnięciami. Nagle pocałował kochankę w szyję i pociągnął łagodnie ku łóżku.
Podczas pieszczot cały czas obserwował jej twarz, badając reakcję. Wyszeptał jej w ucho:
– Powiedz, jak mam cię zadowolić.
Była wstrząśnięta. Nigdy dotąd nie starał się sprawić jej rozkoszy. Jego chłopięca niewiedza wydała jej się ogromnie podniecająca. Nie opierał się, gdy wzięła jego dłonie i położyła na swoim ciele.
Nie okazał się zdolnym uczniem. Jego dotyk był niepewny, ale słodki jak nektar z kapryfolium. Nie potrafiła długo patrzeć w jego pełne powagi i skupienia oczy, bo mogłaby się rozpłakać, a Kennit zapewne nie zrozumiałby jej szlochu. Po prostu się poddała. Uczył się sprawiać jej przyjemność; kierował się jej coraz szybszym oddechem i cichymi jękami. Odkryła, że zyskuje nad nim swego rodzaju władzę. Im więcej rozumiał, tym odważniej ją pieścił, choć ani na moment nie stawał się brutalny. Kiedy wreszcie ich ciała się połączyły, natychmiast doznała rozkoszy. Później popłynęły łzy, których nie potrafiła opanować. Pirat scałował je i wrócił do pieszczot.
Etta straciła poczucie czasu. Nie wiedziała, jak długo to trwało, ale w końcu zadowolił ją bez reszty. Kiedy delikatne muskanie sprawiało jej niemal ból, odezwała się szeptem:
– Proszę, już wystarczy.
Rozjaśnił się w uśmiechu. Odsunął się i nagle prztyknął palcami maleńką czaszkę – talizman na jej pępku. Mały pierścionek z czarodrzewu, który chronił ją zarówno przed chorobami, jak i przed ciążą.
– Mógłby spaść? – spytał ją szorstko.
– Mógłby – przyznała. – Ale jestem ostrożna. Nigdy go...
– A wtedy mogłabyś zajść w ciążę?
Straciła oddech.
– Mogłabym – przyznała powściągliwie.
– To świetnie. – Położył się obok niej, wzdychając z zadowoleniem. – Może zechcę, byś urodziła dziecko. Gdybym chciał od ciebie dziecka, urodziłabyś je dla mnie, prawda?
Gardło miała tak ściśnięte, że ledwie mogła się odezwać.
– Tak – wyszeptała. – Tak, Kennicie, tak.
* * *
Panowała głęboka noc, kiedy Kennit obudził się na odgłos drapania do drzwi.
– O co chodzi? – zawołał chrapliwie. Kobieta obok niego spała głęboko.
– To ja, Wintrow. Kapitanie... Opal umarł.
Pirat uniósł się na łóżku. Wierzył, że Opal trochę pocierpi, ale przeżyje. Miał stanowić coś w rodzaju obiektywnej lekcji dla „Vivacii”. Co teraz? Czy można z tej tragedii wyciągnąć jakiś zysk?
– Kapitanie? – odezwał się znowu Wintrow.
Pirat mocno zniżył głos.
– Nie zastanawiaj się nad tym. Zaakceptuj śmierć. Nic więcej nie możemy zrobić. Jesteśmy tylko ludźmi. – Westchnął głośno, poczym dodał z troską: – Idź odpocząć, młodzieńcze. Niedługo nadejdzie ranek, wtedy oddamy się smutkowi. Wiem, że jesteś zmęczony. Nie myśl, że mnie zawiodłeś.
– Tak, panie.
Kennit usłyszał ciche kroki bosych stóp odchodzącego chłopca. Położył się z powrotem. A zatem... Co powie jutro statkowi? Wspomni o koniecznej ofierze, wyjaśni, że śmierć Opala jest symbolem poświęcenia i oddania... Na pewno znajdzie właściwe słowa, musi tylko wypocząć i zaufać swemu szczęściu. Podniósł ręce ponad głowę i odchylił się na poduszkach. Plecy straszliwie go bolały. Nie miał pojęcia, że kobiety są tak wytrzymałe w miłosnych zapasach.
– „Vivacia” szaleje z zazdrości. Ale o to ci chodziło, prawda?
Podniósł rękę i odwrócił lekko nadgarstek z talizmanem.
– Skoro tak wiele wiesz, po co zadajesz tyle pytań?
– Lubię słuchać, jak się przyznajesz do swoich łajdactw. Czujesz coś w ogóle do Etty? Nie wstyd ci, że tak ją traktujesz?
Kennit był obrażony.
– Wstyd? Nie sądzisz chyba, że cierpiała podczas moich pieszczot. Przeciwnie, podarowałem jej niezapomnianą noc. – Przeciągał się, próbując rozluźnić obolałe mięśnie. – I to jak małym kosztem – dodał.
– Cóż za wyczyn! – mruknęła sarkastycznie mała czarodrzewowa twarz. – Bałeś się, że galion nie dowie się o niczym, jeśli twoja kobieta nie będzie krzyczała z rozkoszy? Zapewniam cię, że „Vivacia” zawsze wie, co robisz. Chciałeś ją zranić, a nie zadowolić Ettę.
Pirat obrócił się na bok i odezwał ciszej:
– A ty? Jesteś jakoś połączony z galionem?
– Broni się przede mną – przyznał niechętnie talizman. – Jednak sporo wiem. „Vivacia” jest ogromna i otacza mnie ze wszystkich stron. Nie może przede mną całkowicie ukryć swej świadomości.
– A co z Wintrowem? Wyczuwasz go poprzez nią? Jak się czuje dzisiejszej nocy?
– Jak się czuje?! Musisz o to pytać? Nie słyszałeś rozpaczy w jego głosie? Śmierć Opala ogromnie go zasmuciła.
– Nie mówię o zgonie Opala – odparł niecierpliwie Kennit. – Widziałem, jak obserwował mnie, kiedy całowałem Ettę przy galionie. Czyżby żywił jakieś uczucia dla dziwki?
– Nie nazywaj jej tak! Bo nic ci już nie powiem.
– Czyżby chłopak się w niej kochał? – nalegał uparcie pirat.
– Jest naiwny. Podziwia ją. Wątpię, czy się w niej zadurzył. Twoja ostentacja skłoniła go do myślenia. Później jednak zapomniał o twoim pocałunku, ponieważ umarł Opal.
– Cóż za nieszczęśliwy zbieg okoliczności – mruknął kapitan. Przez chwilę rozważał, jak zbliżyć Wintrowa do Etty. Może powinien kazać dziwce nosić więcej biżuterii. Młodych chłopców zawsze pociągają błyskotki. Musi zaprezentować kobietę Wintrowowi jako ponętną zdobycz.
– Dlaczego spytałeś ją dziś w nocy o dziecko? – spytał obcesowo talizman.
– Przeszła mi przez głowę pewna myśl. Dziecko mogłoby się przydać. Dużo zależy od stopnia zainteresowania chłopaka.
Talizman był zdumiony.
– Nie rozumiem, co zamierzasz. Podejrzewam, że coś wstrętnego.
– Nie sądzę – odparł beztrosko Kennit i ułożył się ponownie do snu.
– Do czego przydałoby ci się dziecko? – zapytał talizman w kilka minut później. – Nie zamilknę, póki mi nie powiesz – dorzucił po długiej chwili.
Pirat westchnął ze zmęczeniem.
– Dziecko zaspokoiłoby potrzeby statku. Gdyby Wintrow stał się za bardzo natrętny, gdyby zaczął się mieszać w sprawy moje i „Vivacii”, na przykład gdyby namawiał ją do nieposłuszeństwa... no cóż, wówczas mógłbym go zastąpić.
– Dzieckiem twoim i Etty? – spytał z niedowierzaniem talizman.
Kapitan zachichotał sennie.
– Nie, oczywiście, że nie. Takie pytanie cię ośmiesza. Sądziłem, żeś jest bystrzejszy... – Przeciągnął się ponownie, odwrócił plecami do Etty i zamknął oczy. – Dziecko musiałby spłodzić Wintrow. Jego dziecko byłoby połączone ze statkiem więzami krwi. – Głośno sapnął z zadowoleniem i zaraz się nachmurzył. – Dziecko na pokładzie to straszliwe utrapienie. Prościej byłoby, gdyby Wintrow nauczył się z pokorą przyjmować swój los. Chłopak potrafi myśleć. Muszę go po prostu tak wyszkolić, by myślał po mojemu. Może zabiorę go do wyroczni Innego Ludu. Inni powinni mu powiedzieć, jakie jest jego przeznaczenie.
– Pozwól, że ja z nim porozmawiam – zaoferował się talizman. – Umiałbym go przekonać do tego, żeby cię zabił. Kennit zachichotał wesoło i zapadł w sen.
9. OCALENIE
Gdyby nie wiatr od morza, praca byłaby zupełnie nieznośna. Z bezchmurnego nieba prażyło letnie słońce. Kiedy Brashen popatrzył na fale, oślepiło go odbite w wodzie światło. Jasność słonecznych promieni powodowała kłujący ból głowy w okolicach czoła. Marynarza bardziej złościli jedynie robotnicy, którzy przydzielone im zadania wypełniali bez energii i entuzjazmu.
Stał spięty na pochyłym pokładzie „Paragona”. Spróbował na świeżo przemyśleć szczegóły czekającej ich pracy. Statek tkwił na plaży od ponad dziesięciu lat. Opuszczony i zaniedbany, targany przez żywioły... Gdyby nie czarodrzewowa konstrukcja, byłby teraz szkieletem. Burze i fale zepchnęły go do granic linii przypływu. Z upływem lat wokół kadłuba powstał stos piasku. Teraz żywostatek leżał przechylony na piaszczystej plaży z kilem w wodzie. Muskały go jedynie najwyższe fale przypływu.
Rozwiązanie problemu wydawało się zwodniczo łatwe. Po prostu odgarną piasek i wsuną pod kadłub drewniane płozy. Później umieszczą coś ciężkiego jako przeciwwagę na wierzchołku potrzaskanego głównego masztu i położą statek całkowicie na boku. Podczas najwyższej fali pod koniec miesiąca zakotwiczą przy brzegu barkę i połączą ją z „Paragonem” za pomocą liny nawiniętej na kołowrót na jej rufie. Ludzie na lądzie zepchną „Paragona” po płozach, ci z barki zaś uruchomią kołowrót i statek przesunie się ku wodzie. Przeciwwaga na kadłubie utrzyma go w przechyle na płytszej wodzie. Kiedy znajdzie się na głębszej, postawią go.
Zobaczymy, co się zdarzy potem, pomyślał Brashen i westchnął. Praca zajmie im tydzień albo i dłużej.
Wszędzie wokół „Paragona” trudzili się ludzie z szuflami i taczkami. Ciężkie drewno spławiono w trakcie wczorajszego przypływu; solidnie związane, czekało na plaży. Obok drewna leżały stosy krągłych kłód. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, żywostatek będzie można niedługo zwodować... Jeśli wszystko pójdzie dobrze... Czasami nadzieja na ukończenie pracy wydawała się próżna.
Nowa grupa robotników poruszała się ociężale w gorącym słońcu. Dźwięczały uderzenia młotków. Pod piaskiem znajdowano mnóstwo kamieni, które robotnicy wykopywali przed wsunięciem płóz pod statek. Inni starali się wsunąć lewary pod kadłub. Sporo ludzkiego wysiłku będzie to kosztowało, a kto wie, jakie jeszcze odkryją uszkodzenia.
Po tylu latach deski na pewno się porozsuwały, choć na oko kadłub nie był zbytnio zniszczony. Jednak absolutną pewność będzie można mieć dopiero po podniesieniu „Paragona”. Dopiero kiedy żywostatek zostanie w pełni wyprostowany (marynarz modlił się, by potrafił swobodnie pływać), zacznie się prawdziwa praca. Cały kadłub trzeba będzie dokładnie sprawdzić, uszczelnić ewentualne dziury, a później postawić nowy maszt...
Nagle Brashen przerwał ten ciąg przypuszczeń. Nie powinien sięgać myślą tak daleko do przodu, w przeciwnym razie kompletnie się zniechęci. Wystarczy skupić się na jednym dniu i jednym zadaniu. Reszta niech pozostanie na razie tajemnicą.
Bezwiednie przesunął językiem po wnętrzu dolnej wargi, szukając kawałka cindinu, którego tam nie było. Nawet najgłębsze owrzodzenia po uzależniającym narkotyku zaczynały się już goić. Ciało najwyraźniej zapominało o cindinie znacznie szybciej niż umysł. Brashen tęsknił za używką jak człowiek spragniony za wodą. Dwa dni temu wymienił kolczyk za laskę cindinu i bardzo tego żałował. Nie dość, że opóźnił sobie w ten sposób możliwość odtrucia organizmu, w dodatku cindin okazał się kiepskiej jakości i raczej go rozdrażnił, niż przyniósł ulgę. A jednak, gdyby miał choć miedziaka, nie byłby się w stanie oprzeć impulsowi. Dysponował pieniędzmi, które powierzyła mu Ronica Vestrit. Była ich cała sakiewka. Ostatniej nocy obudził się zlany zimnym potem. Aż do świtu rozcierał sobie ręce i stopy, by zapobiec skurczom. Wpatrywał się w sakiewkę pożądliwie. Czy nie mógłby wziąć kilku monet? Jedynie by uspokoić drżenie ciała. Cindin pomógłby mu zachować hart ducha i dodał energii. Tuż przed świtem Brashen otworzył sakwę i przeliczył monety. Potem schował je z powrotem i wszedł do pokładowej kuchni. Zaparzył jeszcze jeden rondelek herbaty rumiankowej i wypił.
Amber, która tam siedziała i coś strugała, mądrze nie powiedziała nic. Dziwił się, że tak łatwo się przyzwyczaiła do jego obecności. Ciągle zajmowała kapitańską kabinę. Hm... Chyba powoli powinna się z niej zacząć wyprowadzać. Kiedy „Paragon” wyruszy w rejs, zajmie ją kapitan, czyli Brashen. Na razie rozwieszał hamak pomiędzy dwoma pokładami. Tak było najprościej, gdy się mieszkało na pochyłym statku. Zwłaszcza że ostatnio kąt nachylenia stał się jeszcze ostrzejszy.
– „Paragonie”, nie!
Głos Amber, podniesiony w niedowierzaniu, zbiegł się z potężnym dźwiękiem pękającego drewna. Rozległy się zatrwożone krzyki. Brashen niezdarnie ruszył do przodu. Gdy dotarł na pokład dziobowy, usłyszał uderzenie drewna o kamienie. Wszędzie wokół „Paragona” biegali robotnicy. Uciekali, ostrzegając się głośno i wskazywali ciężką kłodę, która upadła przed chwilą, tworząc na plaży głęboki rów. Galion milczał z beznamiętnym obliczem. Mocne ramiona skrzyżował na umięśnionej piersi i wpatrywał się ślepo w wodę.
Brashen zaklął z furią.
– Który pozwolił mu trzymać tę belkę?
Odpowiedział mu starszy mężczyzna o bladej twarzy.
– Akurat układaliśmy kłodę, gdy galion ją nam wyrwał... Skąd, na Sa, wiedział, że tam jest? – spytał z zabobonnym lękiem.
Brashen zacisnął pięści. Gdyby miał do czynienia z pierwszą manifestacją humorów statku, może byłby zaskoczony. Jednak „Paragon” codziennie broił, na różne sposoby opóźniając pracę. Jego kapryśność i popisy siły utrudniały Brashenowi utrzymanie w ryzach robotników. W dodatku statek był dla nowego kapitana bardzo nieuprzejmy.
Marynarz pochylił się nad balustradą. Kątem oka dostrzegł, że Althea zmierza w ich stronę. Jak co dzień przyszła do pracy. Przystanęła zakłopotana.
– Wracać do roboty! – krzyknął do ludzi, którzy szeptali między sobą. Machnął ręką w stronę porzuconego drewna. – Podnieście belkę i połóżcie ją z powrotem na miejsce.
– Beze mnie! – oznajmił jeden z robotników. Starł pot z twarzy, po czym rzucił młotek. – O włos. By mnie zabił. Nie widzi, gdzie rzuca różne ciężary, nawet gdyby go to obchodziło... Zabił już wcześniej, wszyscy o tym wiedzą. Własne życie jest dla mnie więcej warte niż dniówka. Odchodzę. Zapłać mi.
– Ja też odchodzę.
– I ja.
Brashen przesadził balustradę i lekko skoczył na plażę. Nie pokazał po sobie, jak bardzo boli go głowa. Podszedł do robotników z groźną miną. Stanął twarzą w twarz z pierwszym.
– Chcesz zapłaty, to wykonaj dzisiejsze zadania. Jeśli teraz odejdziesz, nie dostaniesz ani miedziaka. – Miał nadzieję, że jego blef się uda. Gdyby odeszli, nie wiedziałby, gdzie szukać innych. Tych mętów znalazł w tawernach. Znał takich jak oni. Pracowali niewiele i odchodzili, gdy zdobyli pieniądze na nocną popijawę. Aby ich zwabić do pechowego statku, musiał zaofiarować lepsze warunki niż gdzieś indziej. Teraz, gdy szemrali niezadowoleni, warknął: – Bierzcie belkę albo wynocha. Nie zatrudniłem was na pół dnia pracy i nie płacę za połowę. No już, do roboty!
– Mogę pracować – oświadczył jeden z robotników – lecz nie tutaj, gdzie ten potwór może mnie dosięgnąć albo rozgnieść na miazgę byle kłodą. Więcej nie będę ryzykował.
Brashen splunął ze wstrętem.
– Pracuj zatem przy rufowym kilu, mój ty śmiałku. Amber i ja obejmiemy dziób, jeśli nikt z was nie ma odwagi stanąć oko w oko ze ślepym statkiem.
Złośliwy uśmieszek zaigrał leniwie na ustach „Paragona”.
– Jedni wolą szybką śmierć, inni powolną. Niektórzy nie przywiązują wagi, czy ich synowie urodzą się bez nóg i ślepi jak ten przeklęty statek. Bierzcie młotki i pracujcie dalej. Po co się przejmujecie jutrem? Skąd wiara, że pożyjecie tak długo?
Brashen obrócił się i stanął przed galionem.
– Mówisz do mnie? – zapytał. – Tyle dni milczałeś, a teraz przemawiasz do mnie takimi słowami?
Na chwilę twarz „Paragona” się zmieniła. Marynarz nie potrafił odgadnąć, jakie wyrażała emocje, jej widok wszakże zmroził mu krew w żyłach i ścisnął serce. W chwilę później statek wziął potężny wdech i znieruchomiał z arogancką miną.
Ta demonstracja dumy jeszcze bardziej popsuła Brashenowi humor. Odnosił wrażenie, że słońce wypala mu w czaszce dziury. Złapał jeden z kubłów wody pitnej, które robotnicy zostawili przy dziobie, zebrał resztki sił i chlusnął „Paragonowi” w twarz.
Cały żywostatek zadrżał, a galion ryknął wściekle. Woda ściekła mu po brodzie i spłynęła po piersi. Brashen odrzucił pusty już kubeł.
– Nie udawaj, że mnie nie słyszysz! Do cholery, jestem twoim kapitanem i nie będę tolerował niesubordynacji! A już zwłaszcza twojej. Wbij to sobie w swój drewniany łeb, „Paragonie”. Popłyniesz i już. Niezależnie od twoich humorów znajdziesz się na wodzie i pod żaglami. Masz jeszcze wybór, lecz decyduj się szybko, bo powoli tracę do ciebie cierpliwość. Możesz stąd wypłynąć w przechyle. Wszystkie łajby w porcie będą cię oglądać tak poniżonego. Albo możesz podnieść butnie głowę i zachowywać się jak doskonały żywostatek, który nie dba o niczyje opinie. Masz szansę się zrehabilitować, udowodnić wszystkim, że się co do ciebie pomylili. Możesz im pomówienia wepchnąć z powrotem do gardeł. Wypłyń stąd jako dumny przedstawiciel żywostatków z Miasta Wolnego Handlu, a damy ostro popalić paru piratom. Możesz też zrobić ze mnie głupca, a wtedy twoim wrogom w to graj. Masz wybór. Ale nie zastanawiaj się nad tym, czy w ogóle wypłynąć, ponieważ jestem twoim kapitanem i już zdecydowałem za ciebie. Jesteś statkiem, nie wielką donicą na kwiatki. Żaglowiec ma żeglować. Jesteśmy co do tego zgodni?
Galion zacisnął szczęki i założył ręce na piersi. Brashen obrócił się nieco i złapał drugi kubeł. Stękając z wysiłku, znowu chlusnął wodą „Paragonowi” w twarz. Statek wzdrygnął się i parsknął.
– Czy to, co mówię, jest dla ciebie jasne?! – zawołał marynarz. – Odpowiedz mi, do cholery!
Robotnicy przyglądali się z respektem. Chyba czekali na jego śmierć.
Althea chwyciła Amber za ramię, by nie wtargnęła między Brashena i żywostatek. Gestem nakazała jej zachować milczenie.
– Jasne – odrzekł w końcu „Paragon”, lecz sądząc po minie, galion nie odczuwał skruchy. Niemniej odpowiedział, a Brashen uznał to za swój triumf.
– No dobrze – odparł zaskakująco spokojnym głosem. – Zostawiam cię teraz. Przemyśl to sobie. Chciałbym być z ciebie dumny. Muszę wracać do pracy. Zapewniam cię, że kiedy wypłyniesz, będziesz wyglądał godnie jak podczas dziewiczego rejsu. – Przerwał. – Może wetkniemy im do gardeł wszystkie obrzydliwe bzdury, jakie wygadywali także na mój temat.
Uśmiechnął się do Amber i Althei. Żadna nie zareagowała. Z rezygnacją potrząsnął głową i cicho odezwał się tylko do nich:
– Robię, co mogę, traktuję go tak, jak umiem. Nie znam innego sposobu. Ale na pewno nim pożegluję. Tak czy owak, ten statek znajdzie się na wodzie. – Ponieważ milczały z dezaprobatą, znowu ogarnął go gniew. – Musicie się zastanowić, jak bardzo pragniecie doprowadzić do tego rejsu. Nie zapominajcie jednak, że stanowimy roboczą ekipę przy dziobie. Może wieczorem zdołam zatrudnić nowych pracowników, którzy nie będą się go bali, teraz wszakże nie mogę stracić dziennego światła. – Wskazał porzuconą kłodę. – Ułóżmy ją z powrotem. – Jeszcze ciszej dodał: – Jeśli żywostatek zauważy, że się go boicie... jeśli dojdzie do wniosku, że takie zachowanie jak dzisiejsze odnosi skutek, będziemy wszyscy zgubieni. Łącznie z nim.
Tak wyglądał początek długiego dnia pracy. Kłody na płozy były solidne. Jakby z czystej przekory, Brashen nie traktował ulgowo żadnej z kobiet ani siebie samego. Pracował w słońcu, aż poczuł, że mózg mu wrze. We troje kopali piasek i przenosili na bok. Kamienie, które napotykali, leżały zwykle w grupach. Niemal każdy mogła dźwignąć jedna osoba. Brashen trudził się, nieubłaganie karząc swoje ciało za głód cindinu. Gdyby kobiety poprosiły go o przerwę, zgodziłby się. Jednak Althea była równie uparta jak on, Amber zaś – co zadziwiające – wcale im nie ustępowała. Pracowały w narzuconym przez niego tempie. Co więcej, usiłowały włączyć galion do rozmowy, nie zważając na jego konsekwentne milczenie.
Ich zachowanie w widoczny sposób zawstydzało robotników. Z wolna wzięli się do pracy. Przyjaciółka Amber, Jek, która przyszła z miasta popatrzeć, dołączyła do ekipy przy dziobie. Pojawił się też Clef. Czasem się przydawał, lecz zazwyczaj po prostu kręcił się pod nogami. Brashen burczał na chłopca tak samo często, jak go chwalił, jednak malec, dawny niewolnik, miał twardą skórę. Pracował zawzięcie i wytrwale, czasem trudności sprawiał mu niski wzrost, nigdy jednak brak zręczności. Miał wszelkie zadatki na dobrego marynarza. Brashen (wbrew sobie) powoli skłaniał się do myśli, żeby go zabrać ze sobą w podróż. Może postępował niezbyt właściwie, lecz naprawdę chłopiec by mu się przydał.
Najemni robotnicy przyglądali się potajemnie. Być może, zawstydzał ich widok kobiet trudzących się w miejscu, którego oni się wystraszyli, tak czy owak przyspieszyli tempo pracy. Brashen nie spodziewał się, że w żałosnych przedstawicielach dokowych szumowin pozostało tyle godności. Skorzystał z okazji i nakłonił ich do jeszcze większego wysiłku.
* * *
W pokoju śniadaniowym po południu panował prawdziwy skwar. Otwarte okna niewiele pomagały, bo nie było wiatru. Malta szarpała kołnierzyk sukienki, odsuwając wilgotny materiał od skóry.
– Pamiętam, że kiedyś pijałam tu mrożoną herbatę. A twój kucharz przygotowywał doskonałe maleńkie ciasteczka cytrynowe. – Widocznie Delo bardziej niż Maltę smuciło pogorszenie się finansowego statusu rodziny Vestritów. Dziewczynkę raczej irytowały wieczne przytyki przyjaciółek.
– Czasy się zmieniają – odparła znużonym tonem. Wychyliła się za okno i spojrzała na zaniedbany ogród różany. Krzewy kwitły bujnie i niesfornie. – Lód jest kosztowny – zauważyła.
– Mój papa kupił wczoraj dwa bloki – rzuciła od niechcenia Delo. Wachlowała się przez chwilę. – Kucharka zrobi lody na dzisiejszy wieczór.
– Ach, to miło – stwierdziła Malta głosem bez wyrazu. Jak dużo zdaniem przyjaciółki miała znieść? Po pierwsze, Delo przyszła w nowej sukience z doskonale dobranymi wachlarzem i kapeluszem. Wachlarz był wykonany z perfumowanego papieru i podczas ruchu rozsiewał przyjemny zapach. Tego typu dodatki były ostatnio bardzo modne w Mieście Wolnego Handlu. Po drugie, nawet nie spytała o „Vivacię” ani o notę okupową. – Wyjdźmy w cień – zasugerowała dziewczynka.
– Nie, jeszcze nie. – Delo rozejrzała się po pokoju, jakby obawiała się szpiegujących służących. Malta westchnęła. Nie mieli już służby, która mogłaby podsłuchiwać. Przyjaciółka ukradkiem wyjęła z wnętrza paska małą portmonetkę. – Od Cerwina. Niech ci pomoże w tych trudnych czasach.
Przez chwilę Malta cieszyła się wraz z Delo dramatyzmem sytuacji. Szybko jednak się opanowała. Kiedy dowiedziała się o porwaniu ojca, czuła swego rodzaju podniecenie. Pierwszy raz miała do czynienia z prawdziwą tragedią i starała się ją wykorzystać do rozwijania zdolności aktorskich. Teraz okoliczności się zmieniły, mimo upływu wielu dni do rezydencji Vestritów nie dotarły żadne dobre nowiny, a Miasto Wolnego Handlu nie stanęło po ich stronie. Ludzie, i owszem, wyrażali współczucie, lecz tylko z czystej kurtuazji. Kilka osób przysłało kwiaty wraz z zapewniającymi o sympatii liścikami. I tyle. Dziewczynka poczuła się, jakby na zawsze straciła ojca. Jakby już nie żył. A mimo błagalnych listów do Reyna, kawaler nie przyjechał. Nikt nie spieszył z pomocą.
Kolejne dni upływały jej na ciężkiej pracy. Do Malty powoli docierało, że rodzinę naprawdę spotkało nieszczęście, a sytuacja może się jeszcze bardziej pogorszyć. Nie mogła spać, ponieważ stale myślała o biedzie, a gdy zasypiała, dręczyły ją sny. Coś wiecznie ją śledziło i chciało nagiąć do swej woli. Sny, które zapamiętywała, przypominały niemiłe przesyłki od kogoś zdecydowanego zniszczyć jej nadzieje. Wczoraj rano zbudziła się z krzykiem z koszmaru, w którym fale wyrzuciły na plażę zmasakrowane ciało jej ojca. Uprzytomniła sobie wówczas, że Kyle Haven może już nie żyć. A wtedy... wszystkie rodzinne wysiłki okażą się daremne. W tamtej chwili straciła wiarę i do tej pory się nie otrząsnęła z koszmaru.
Wzięła z ręki Delo małą portmonetkę i usiadła. Z zawiedzionej miny przyjaciółki wywnioskowała, że Delo oczekiwała bardziej namiętnej reakcji. Malta udawała, że ogląda portmonetkę. Była uszyta z materiału i przyozdobiona mnóstwem haftów; jej zamknięcie stanowiły złocone sznureczki. Cerwin kupił ją prawdopodobnie specjalnie na tę okazję. Dziewczynka starała się z tego cieszyć, lecz myśl o młodym Trellu nie wzbudzała już w niej tej ekscytacji co kiedyś. Przecież nawet jej nie pocałował.
Ciągle jeszcze czuła rozczarowanie. Co gorsza, straciła zaufanie do mężczyzn. Wcześniej wierzyła, że są silni. A teraz, gdy po raz pierwszy poprosiła o pomoc, jeden z nich ją zawiódł. Cerwin Treli obiecał wsparcie i co zrobił? Na zebraniu Kupców patrzył na nią absolutnie niestosownie. Wszyscy uczestnicy zgromadzenia musieli zauważyć jego spojrzenie. A czy wstał i przemówił, gdy Althea błagała o ratunek? Czy szturchnął swego ojca, aby ten się odezwał? Nie. Potrafił tylko gapić się na nią jak cielę. Nikt jej nie pomógł. I nikt nie pomoże.
„Uwolnij mnie, a ja ci pomogę. Obiecuję”. Nagle wspomniała słowa smoka ze snu, który dzieliła z Reynem. Poczuła ból w skroniach, jakby ktoś znienacka przebił je szpilką. Miała ochotę się położyć choćby na kilka minut. Delo odchrząknęła, ponaglając przyjaciółkę do obejrzenia podarku od jej brata.
Malta otworzyła portmonetkę i wysypała sobie na uda zawartość. Parę monet i kilka pierścionków.
– Cerwin znajdzie się w sporych kłopotach, jeśli papa się dowie, że dał ci tę biżuterię – powiedziała Delo. – Ten mały srebrny pierścień mama podarowała mu w nagrodę za dobrą naukę.
– Nie dowie się – odparła Malta zimno.
Zrozumiała, że Delo jest jeszcze dzieckiem. Pierścionki nie miały wielkiej wartości i trudno byłoby je sprzedać. Choć siostra Cerwina uważała prezent za coś niezwykle cennego, Malta potrafiła go ocenić surowszym okiem. Spędziła cały poranek nad księgami poświęconymi gospodarstwu domowemu i wiedziała, że drobiazgi z tego mieszka wystarczą zaledwie na wynajem dwóch dobrych robotników na tydzień. Zastanawiała się, czy Cerwin posiada równie niewielką wiedzę na temat finansów co Delo. Nienawidziła pracy przy księgach rachunkowych, dzięki nim jednakże daleko lepiej rozumiała, co znaczą pieniądze. Przypomniała sobie własny wstyd, gdy odkryła, jak głupio wydała pieniądze otrzymane od ojca. Tamta kwota powinna była wystarczyć nie na jedną, lecz na tuzin sukien. Małe kawałki złota były warte znacznie więcej niż wszystko, co znalazła w tej portmonetce. Szkoda, że już je wydała, bo teraz mogłyby się przyczynić do wodowania „Paragona”. A Cerwin po prostu nie pojmował rozmiaru jej problemów. Ta myśl była tak samo rozczarowująca jak brak pocałunku.
– Dlaczego nie odezwał się na zebraniu? – rozważała na głos. – Zna naszą sytuację. Wie, co przeżywam. A jednak nic nie zrobił.
Delo zareagowała wzburzeniem.
– Ależ zrobił! Zrobił wszystko, co mógł. W domu przed zebraniem rozmawiał z papą, który powiedział, że sytuacja jest bardzo skomplikowana i nie możemy dać się w nią wplątać.
– Co jest skomplikowane? Mój ojciec został porwany i musimy popłynąć mu na ratunek. Potrzebujemy pomocy!
Przyjaciółka założyła ręce na piersi.
– To sprawa Vestritów. Rodzina Trellów nie może rozwiązywać waszych kłopotów. Mamy własne interesy. Jeśli zainwestujemy pieniądze w poszukiwanie twojego ojca, jaki dochód będziemy z tego mieli?
– Delo! – Malta była szczerze zaszokowana. – Mówimy o życiu mojego ojca... jedynej osoby, którą naprawdę obchodzi mój los! W tej sprawie nie chodzi o pieniądze i zysk!
– Wszystko się w końcu sprowadza do zysku – oznajmiła Delo szorstko. Nagle wyraz jej twarzy złagodniał. – Cóż, tak właśnie ojciec odpowiedział Cerwinowi. Kłócili się, Malto, strasznie się kłócili. Przeraziłam się. Ostatnim razem dwaj mężczyźni w naszej rodzinie krzyczeli tak na siebie, gdy w domu mieszkał jeszcze Brashen. Mój starszy brat stale się spierał z ojcem... A w każdym razie wysłuchiwał ojcowskich wrzasków. Niedużo pamiętam, byłam mała. Zresztą zawsze odsyłali mnie do mojego pokoju. Potem, pewnego dnia, ojciec powiedział mi, że Cerwin będzie od tej pory moim jedynym bratem, a Brashen nigdy już nie wróci do domu. – Głos jej się załamał. – Kłótnie ustały. Nasza rodzina nie jest taka jak twoja, Malto. Wy stale się kłócicie i mówicie sobie straszne rzeczy, ale w potrzebie trzymacie się razem. Nikt nikogo nie wyrzuca z domu na zawsze. Nawet twoja ciotka Althea wróciła. Moja rodzina jest zupełnie inna. Ojciec nigdy nie pozwoli Brashenowi wrócić. – Potrząsnęła głową. – Gdyby Cerwin dłużej się spierał, obawiam się, że w tej chwili nie miałabym już ani jednego brata. – Popatrzyła na Maltę z wyraźnym błaganiem w oczach. – Proszę, nie proś więcej mojego brata o pomoc. Proszę.
Te słowa kompletnie wytrąciły Maltę z równowagi.
– Ja... przepraszam – odparła niezręcznie. Nigdy nie pomyślała, że jej eksperymenty z Cerwinem mogą mieć wpływ na kogokolwiek poza nimi dwojgiem. Tak wiele ostatnio zmieniło się w jej życiu. Każde działanie pociągało za sobą szereg innych. Kiedy usłyszała o porwaniu ojca, nie do końca uwierzyła. Udawała przed sobą osóbkę, której przydarzyła się straszliwa tragedia, w duszy jednak była przekonana, że pewnego pięknego dnia jej ojciec po prostu Wejdzie do domu. Przecież piraci nie mogli schwytać odważnego, przystojnego Kyle'a Havena! Dopiero po pewnym czasie zaczęła wierzyć w swoje nieszczęście. Początkowo bała się, że gdy ojciec wróci, nie polepszy jej losu. Teraz zdała sobie sprawę z faktu, że może w ogóle nie wrócić.
Włożyła monety i pierścionki z powrotem do mieszka.
– Powinnaś go oddać Cerwinowi. Nie chcę, żeby miał przeze mnie kłopoty. – Nie wspomniała o tym, że podarek chłopca i tak jej się nie przyda.
Przyjaciółka wyglądała na przerażoną.
– Nie mogę. Domyśliłby się, że coś ci nagadałam, i byłby na mnie wściekły. Proszę, Malto, musisz to zatrzymać. Wtedy będę mogła powiedzieć bratu, że oddałam ci jego dar. Prosił cię też o jakiś liścik albo inny znak.
Malta popatrzyła na nią bez słowa. Czuła, że ostatnio bardzo się zmieniła. Kiedyś w takiej sytuacji wstałaby i zaczęła chodzić po pokoju. Po dramatycznej chwili milczenia oświadczyłaby przyjaciółce coś w rodzaju: „Zostało tak niewiele rzeczy, które mogę nazwać swoimi... większość sprzedałam, żeby zdobyć fundusze na ocalenie ojca”. Kiedyś ta sytuacja wydawała jej się piękna i romantyczna. Pierwszego dnia, gdy opróżniała kasetkę z biżuterią, czuła się jak bohaterka romansu. Wyjęła wówczas bransoletki, pierścionki i naszyjniki, a później posortowała je w stosy, tak jak babcia, matka i ciotka Althea. Uznała to za swego rodzaju kobiecy rytuał. Krótkie szeptane komentarze kojarzyły się z modlitwami. „To złoto, to srebro, to jest staroświeckie, ale kamienie są niezłe”. Podczas pracy opowiadały sobie na pamięć znane historyjki. Malta mówiła: „Pamiętam, kiedy tata mi go dał. To był pierwszy pierścionek, jaki kiedykolwiek otrzymałam. Popatrzcie, już nawet nie wchodzi mi na palec”. Babcia powiedziała nagle: „Ach, te klejnoty nadal tak pięknie pachną”, a Althea dodała: „Pamiętam dzień, kiedy papa wybrał je dla ciebie. Spytałam go wtedy, dlaczego kupuje perfumowane kamienie, skoro nie lubi towarów z Deszczowych Ostępów, a on odparł, że tak bardzo ich pragniesz, iż nie dba o własne uprzedzenia”. Dzieliły się opowieściami, sortowały złoto i klejnoty... Jedne i drugie były wspomnieniami lepszych czasów. Żadna ani razu się nie wzdrygnęła, żadna nie zatrzymała niczego, żadna się nie rozpłakała. Malta chciała nawet oddać prezenty od Reyna, lecz jej zabroniły. Gdyby odrzuciła zaloty, musiałaby je zwrócić. Ten ranek był ponury, lecz jarzył się w jej pamięci dziwnym blaskiem. Jakież to osobliwe! Owego dnia naprawdę poczuła się dorosłą kobietą.
Niestety, później pozostał jej tylko smutek. Zachowała bezwartościowe ozdoby – dziecinne bransoletki, emaliowane spinki i korale z muszli – oraz klejnoty otrzymane od swojego kawalera, których jakoś nie miała ochoty nosić, gdy inne kobiety z jej rodziny chodziły bez biżuterii.
Wstała i podeszła do małego pulpitu. Znalazła pióro, atrament i kartkę cienkiego papieru. Napisała szybko: „Drogi przyjacielu, dziękuję ci bardzo za okazaną troskę w tych trudnych dla mnie czasach. Wielce ci jestem za wszystko wdzięczna”. Liścik nie różnił się od wielu poprzednich; dziewczynka pomagała je pisać do osób, którzy przysłały Vestritom kwiaty. Podpisała się inicjałami, potem złożyła kartkę i zalakowała kroplą wosku. Kiedy podawała Delo list, ponownie zastanowiła się nad zmianą, która się w niej dokonała. Jeszcze tydzień temu komponowałaby liścik do Cerwina powoli i bardzo starannie, rozważałaby aluzje i wieloznaczne słówka...
Przywołała na twarz smutny uśmiech.
– Bilecik jest zaledwie uprzejmy. Czuję o wiele więcej, niż ośmielam się powierzyć papierowi.
Tak! Dzięki temu stwierdzeniu młodzianowi zostanie trochę nadziei. Na nic więcej nie miała siły tego upalnego dnia. Delo wsunęła liścik w mankiet.
– Powinnam już wrócić do domu.
– Nie jestem dziś najlepszym kompanem – przyznała Malta. – Odprowadzę cię.
Przy drzwiach czekała dwukółka z kucykiem i woźnicą. Powóz również był nowy. Rodzina Trellów wyraźnie przygotowywała się do prezentacji Delo na balu, który miał się odbyć pod koniec lata. Dla Malty również będzie to pierwszy bal. Wraz z matką wykorzystały materiał z kilku starych sukni, tworząc odpowiednią na tę okazję kreację. Pantofle otrzyma nowe, podobnie czepek i wachlarz. Taką przynajmniej miała nadzieję, obecnie bowiem nic nie było już pewne. Wyobraziła sobie, że pojedzie na bal starym powozem Davada Restarta. Kolejne poniżenie.
Przy drzwiach Delo uściskała ją i pocałowała w policzek. Zachowywała się w sposób sztuczny i jakby wyuczony. Malta pomyślała z goryczą, że pewnie odgadła trafnie. Wiele młodych dziewcząt z lepszych rodzin pobierało przed prezentacją lekcje etykiety. Ona niestety nie mogła liczyć na taki luksus. Następna rzecz, której nie będzie miała! Zatrzasnęła drzwi, choć przyjaciółka nadal machała jej na pożegnanie nowym wachlarzem. Tą symboliczną zemstą trochę poprawiła sobie humor.
Zaniosła portmonetkę z pieniędzmi i pierścionkami do swego pokoju i wysypała jej zawartość na łóżko. Na pierwszy rzut oka było widać, że biżuteria nie należy do człowieka dorosłego. Zastanowiła się, w jaki sposób dodać te drobiazgi do „żywostatkowego funduszu” bez wyjaśniania ich pochodzenia. Zmarszczyła brwi. Czyżby miały jej się w ogóle do niczego nie przydać? Włożyła monety i błyskotki do mieszka, wetknęła go do kufra z kocami i położyła się na chwilę, by pomyśleć.
Dzień był naprawdę gorący, a czekało ją jeszcze tak wiele obowiązków. Musiała odchwaścić kuchenny ogródek, zebrać i powiesić do suszenia zioła. Na wykończenie czekała sukienka na Letni Bal. Malta nie miała serca do pracy nad nią, szczególnie po obejrzeniu nowego stroju Delo. Na pewno wszyscy odkryją, że jej suknia została uszyta ze starych łaszków. Przypomniała sobie dziecinne marzenia o pierwszym Letnim Balu. Wyobrażała sobie siebie w bogatej, pięknej sukni. Wchodzi wsparta na ramieniu ojca... Uśmiechnęła się gorzko i zamknęła oczy. Czyżby ktoś rzucił na nią klątwę?! Nigdy nie spełni się żadne z jej słodkich, cudownych, romantycznych marzeń.
Nie będzie ładnej sukienki ani powozu. Na bal nie będzie jej eskortował dziarski kapitan. Cerwin ją zawiódł; nawet nie wiedział, w którym momencie należy dziewczynę pocałować. Reyn nie przyjechał. W tym momencie była absolutnie nieszczęśliwa. Wszystkie problemy ją przerastały. W dodatku dzień był tak upalny. Dusiła się. Było straszliwie parno...
Spróbowała się przewrócić na drugi bok, lecz trafiła na ścianę. Zdumiona, starała się usiąść prosto i grzmotnęła głową o jakąś barierę. Podnosząc ręce, napotkała jedynie wilgotne, nieheblowane drewno. Uświadomiła sobie, że wilgoć pochodzi z jej własnego oddechu. Otworzyła oczy. Nieprzenikniona ciemność. Była więźniem.
– Pomóżcie mi! Wyciągnijcie mnie stąd! Niech mi ktoś pomoże!
Z całych sił pchała drewno rękoma, łokciami, kolanami i stopami. Bariera nie ustępowała, więzienie wydawało się dziewczynce coraz mniejsze. Oddychała zużytym powietrzem, ciepłym już i wilgotnym od jej oddechu. Próbowała krzyknąć, lecz brakowało jej tchu.
To sen, powiedziała sobie stanowczo. Tylko sen. Leżę bezpiecznie we własnym łóżku. Muszę się jedynie obudzić. Obudzić się! Chciała otworzyć oczy i nie mogła. Nie miała dość miejsca, by podnieść ręce do twarzy. Zaczęła jęczeć ze strachu.
– Rozumiesz teraz, dlaczego twój mężczyzna musi mnie uwolnić? Pomóż mi. Każ mu mnie wypuścić, a obiecuję, że zrobię dla ciebie wszystko. Sprowadzę z powrotem twego ojca i statek. Powiedz mu tylko, żeby mnie uwolnił.
Znała ten głos. Huczał jej w głowie od czasu snu, który dzieliła z Reynem.
– Wypuść mnie – poprosiła smoczycę. – Chcę się zbudzić.
– Rozkażesz, by mi pomógł?
– Podobno nie może. Myślę, że zrobiłby to, gdyby mógł.
– Niech znajdzie sposób. Każ mu.
– Nie potrafię. – Warstwa ciemności osobliwie gęstniała. Malta pomyślała, że zaraz zemdleje. Dusiła się w tym śnie. Czy można zemdleć we śnie? Czy można we śnie umrzeć? – Wypuść mnie! – krzyknęła słabym głosem. – Błagam. Nie mam władzy nad Reynem! Nie mogę mu niczego kazać.
Smoczyca zachichotała tubalnym, głębokim śmiechem.
– Nie bądź głupia. To przecież tylko mężczyzna. Obie jesteśmy królowymi, które potrafią rządzić naszymi samcami. Takie jest nasze przeznaczenie. Dzięki naszej władzy istnieje na świecie równowaga. Pomyśl o tym, a na pewno odkryjesz, jak otrzymać wszystko, czego pragniesz. Zrób to. Uwolnij mnie.
Dziewczynka poczuła, że frunie w ciemność. Granice wokół niej zniknęły. Chciała się czegoś chwycić, lecz wyciągnięte ręce niczego nie znalazły. Runęła z powrotem w dół, pędząc przez mrok. Obok niej ryczał wiatr. Nagle ciężko opadła na miękkie podłoże.
Otworzyła oczy. Była w swojej sypialni, panował gorący, letni dzień, przez otwarte okno wdzierały się jaskrawe promienie słońca.
– Pamiętaj.
Ktoś wypowiedział to słowo tuż przy jej uchu. Wyraźnie je usłyszała. A przecież obok nie było nikogo.
* * *
Wieczorem Brashen ocenił, że zrobili dziś znacznie więcej niż zwykle w dwa dni. A jednak zastanawiał się, ilu z dzisiejszych robotników wróci jutro. Nie mógł ich obwiniać. Sam nie wiedział, po co ciągnie tę robotę. Nie jego statek był przecież w niebezpieczeństwie i nie jego siostrzeniec. Kiedy zadawał sobie pytanie, dlaczego nadal tak haruje, odpowiadał, że i tak nie ma nic lepszego do roboty. „Skoczek” wypłynął z portu w noc po jego zniknięciu. Bez wątpienia Finney stchórzył i wybrał ucieczkę, nawet za cenę utraty zysków. Brashen nie mógł już wrócić do tamtego życia.
Rzadko przyznawał się przed sobą, że tylko odnawiając „Paragona” może przebywać blisko Althei; nie pozwalała mu na to duma. Zresztą dziewczyna okazywała mu mniej uwagi niż Clefowi. Do chłopca przynajmniej się uśmiechała. Brashen zerknął na nią ukradkiem. Miała na sobie luźne białe spodnie i szeroką tunikę z takiego samego materiału. Była spocona, piasek przylgnął do jej ubrania i skóry. Marynarz patrzył, jak podeszła do kubełków z wodą. Napiła się, potem ochlapała sobie twarz i szyję. Brashen cierpiał w milczeniu. Przypomniał sobie, że dziewczyna została przyobiecana Gragowi Tenirze. Tenira nie był złą partią, zapewne kiedyś będzie bogaty. Marynarz próbował się cieszyć szczęściem przyjaciółki. Mogła przecież trafić znacznie gorzej. Na przykład na wydziedziczonego syna Kupca Trella. Powinna być zadowolona. Potrząsnął głową i rzucił młotek na piasek.
– Starczy na dziś! – zawołał głośno. I tak słońce niemal już zaszło.
Althea i Amber wycofały się do pokładowej kuchni, Brashen tymczasem zapłacił robotnikom. Po odejściu ostatniego zasiedział się nad rachunkową księgą. Podsumował liczby i potrząsnął głową. Ronica Vestrit dała mu wolną rękę w zarządzaniu funduszami na odnowę „Paragona”. Pamiętał, że Altheę wyraźnie zaskoczyło jego obeznanie z budową statku; wiedział znacznie więcej, niż można by oczekiwać po pierwszym oficerze. Był dumny ze swych wiadomości, jednak w żaden sposób nie ułatwiały mu zadania. Z braku pieniędzy stale musiał wybierać między doskonałym budulcem a fachowymi wykonawcami. Często zresztą i tak nie mógł zdobyć robotników, których wybierał. „Paragon” był powszechnie znany, a jego ostatnie wybryki tylko potwierdzały paskudną reputację. Dobrzy cieśle odmawiali Brashenowi. Twierdzili, że sami nie są przesądni, lecz inni klienci odwróciliby się od nich, gdyby się podjęli pracy przy takim statku. Wymówki nie były zresztą ważne. Największe znaczenie miał dla marynarza czas. Wraz z każdym upływającym dniem „Vivacia” zapewne coraz bardziej się oddalała. Coraz trudniej będzie ją wyśledzić. Poza tym większość prac należało ukończyć do dnia najwyższego przypływu, czyli do końca miesiąca. Brashen miał nadzieję tego dnia wodować żywostatek. Najbardziej frustrował go fakt, że do większości prac koniecznie potrzebował pomocników.
Kobiet nie było już w kuchni. Udał się w kierunku, skąd dobiegały ciche głosy. Amber i Althea siedziały obok siebie na pochyłej rufie statku. Machały nogami za burtą. Wyglądały jak dwaj chłopcy pokładowi na ukradkowej pogawędce w wolnej chwili. Amber związała miodowej barwy włosy w koński ogon. Fryzura nie była twarzowa, podkreślała ostre rysy. Althea natomiast wyglądała pięknie – nawet ze smolistą smugą na policzku. Na widok profilu dziewczyny Brashen poczuł ukłucie w sercu. Nie była delikatną kobietką, lecz prawdziwą kocicą. Miała w sobie coś... coś równocześnie groźnego i kuszącego. I zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Zapragnął cofnąć czas. Żałował, że doszło między nimi do zbliżenia. Wcale nie uważał, że zniszczył łączącą ich więź, choć dziewczyna nie spoglądała już na niego tak jak kiedyś. Najgorzej, że nie mógł na nią patrzeć bez rozpamiętywania smaku jej skóry i szczodrości jej ciała.
Amber i Althea przerwały rozmowę. Trzymały w rękach filiżanki z parującą jeszcze herbatą. Przy nich stał gruby ceramiczny dzbanek oraz dodatkowa filiżanka dla Brashena. Nalał sobie gorącego płynu. W pierwszej chwili chciał usiąść obok kobiet, jednak po namyśle zrezygnował. Rzemieślniczka wypatrywała w morze, jej towarzyszka przesuwała koniuszkiem palca po obrzeżu filiżanki i obserwowała uderzające w statek fale. Amber wyczuła jego skrępowanie i podniosła wzrok.
– Jutro wcześnie zaczynamy?
– Nie. – Wypił łyk herbaty. – Obawiam się, że nie. Podejrzewam, że cały ranek zajmie mi polowanie na nowych robotników.
– Znowu? – jęknęła Althea. – Czyżbym coś przegapiła?
Brashen nabrał powietrza, jakby zamierzał coś powiedzieć, lecz tylko .zacisnął szczęki i potrząsnął głową.
Dziewczyna potarła skronie.
– Odezwał się przynajmniej do ciebie jeszcze raz? – spytała z nadzieją w głosie, kierując pytanie do Amber.
– Nie do nas – odparła przygnębiona rzemieślniczka. – Miał jednak sporo do powiedzenia robotnikom. Obrzucał ich przekleństwami, a potem zaczął straszyć, że jeśli będą pracować dla... „przeklętego żywostatku”, urodzą im się dzieci bez nóg i ślepe. Przemawiał bardzo obrazowo – dodała z mimowolnym podziwem.
– Świetnie, rozwija się. Przynajmniej nie rzuca już kłodami.
– Może kilku ludzi wróci jutro – zauważył Brashen bez przekonania.
Zapadło pełne zniechęcenia milczenie. Wreszcie Amber spytała smutno:
– Poddajemy się?
– Jeszcze nie całkiem. Pozwól, że dopiję herbatę, dumając nad beznadziejnością naszego zadania – odparł. Marszcząc brwi, odwrócił się do Althei. – Tak przy okazji, gdzie spędziłaś ranek?
Odpowiedziała, nie patrząc na niego, tonem lodowatym:
– Nie masz prawa pytać, ale ci odpowiem. Poszłam się zobaczyć z Gragiem.
– Sądziłem, że nadal się ukrywa. Chyba wyznaczyli cenę za jego głowę – odrzekł z pozoru niedbale.
– Rzeczywiście, ukrywa się, znalazł wszakże sposób, by mi przesłać wiadomość. No i spotkałam się z nim.
Brashen wzruszył ramionami.
– Nieźle, nieźle. Gdy skończą się nam fundusze, zawsze możemy go wydać urzędnikom satrapy. Za pieniądze z nagrody wynajmiemy kolejnych robotników. Rozwiążemy przynajmniej jeden problem. – Pokazał zęby w uśmiechu.
Althea zignorowała jego cierpki dowcip i odezwała się do przyjaciółki:
– Grag bardzo chciałby nam pomóc, lecz w obecnej sytuacji nie jest to łatwe. Jego rodzina nie zarobiła prawie nic na ostatnim ładunku „Ofelii”. Póki satrapa nie odwoła nieuczciwych taryf, postanowili nie handlować ani w Mieście Wolnego Handlu, ani w Jamaillii.
– Czy „Ofelia” nie wypłynęła przed kilkoma dniami? – spytał Brashen.
Dziewczyna skinęła głową.
– Tak. Tomie pomyślał, że najlepiej zabrać ją z naszego portu, zanim przybędą następne galery. Urzędnicy podatkowi grozili jej zajęciem. Teraz twierdzą, że satrapa może decydować o miejscach handlu żywostatków. Podobno towary z Deszczowych Ostępów będzie można sprzedawać jedynie w Mieście Wolnego Handlu albo w Jamaillia City. Wątpię, czy potrafią nam narzucić swoje zasady, ale Tomie nie zamierzał czekać na kłopoty. Tenirowie nadal przeciwstawiają się niesprawiedliwym taryfom, lecz nie widzą powodu, by mieszać w sprawę „Ofelię”.
– Na ich miejscu – stwierdził Brashen w zadumie – zabrałbym ją na Rzekę Deszczową. Mogą ją tam ścigać jedynie inne żywostatki. – Podniósł głowę. – Dobry plan, prawda? Graga można przeszmuglować w górę rzeki. Tam przesiądzie się na „Ofelię”. Mam rację?
Althea posłała mu spojrzenie z ukosa.
– Nie ufasz mi? – Marynarz wyglądał na urażonego.
– Obiecałam nikomu nie mówić. – Popatrzyła na wodę.
– Sądzisz, że wygadam? – Był oburzony. Za kogo go uważała? Czyżby naprawdę myślała, że z zazdrości doniesie na Graga?
Wyraźnie traciła cierpliwość.
– Nie chodzi o moje zaufanie czy jego brak. Po prostu dałam słowo, że będę milczeć. I zamierzam go dotrzymać.
– Rozumiem. – Przynajmniej w końcu mówiła bezpośrednio do niego. Jedno pytanie cisnęło mu się na usta. Przeklął się za nie w myślach, lecz ciekawość okazała się zbyt silna. – Prosił, żebyś z nim pojechała?
Althea zawahała się.
– Wie, że zostanę tutaj. Rozumie, iż muszę popłynąć na „Paragonie”. – Roztarła czarną smugę na policzku. – Szkoda, że Keffria mnie nie rozumie. Ciągle narzeka przed matką, że postępuję niewłaściwie. Nie pochwala nawet mojej pomocy tutaj. Nienawidzi moich roboczych strojów. Nie mam pojęcia, czego ode mnie chce. Mam siedzieć w domu i załamywać ręce z rozpaczy?
Brashen wiedział, że dziewczyna próbuje zmienić temat. Nie zamierzał jej na to pozwolić.
– Jasne, Grag wie, że musimy popłynąć na poszukiwanie „Vivacii”. Ale i tak cię prosił, żebyś z nim popłynęła, prawda? Powinnaś się zgodzić. Postaw na zwycięzcę. Żaden z Kupców nie wierzy w nasz sukces. Właśnie dlatego żaden nie zaoferuje nam pomocy. To dla nich strata czasu i pieniędzy. Założę się, że Grag przedstawił ci mnóstwo racjonalnych powodów, dla których powinnaś nas porzucić i odpłynąć z nim. Na pewno powiedział, że nigdy nie zdołamy ruszyć tego wraku. – Brashen zastukał piętami w pokład. Poczuł nagły, irracjonalny napływ gniewu.
– Nie nazywaj go wrakiem! – warknęła Amber.
– I przestań narzekać – dorzuciła Althea złośliwie.
Brashen poczuł się znieważony. Zaczął krzyczeć:
– Wrak! Zwykły szmelc! Słuchasz mnie, „Paragonie”? O tobie mówię!
Jego słowa odbiły się echem od morskich klifów za plażą. Galion nie odpowiedział. Amber obrzuciła Brashena pełnym wściekłości spojrzeniem.
– Wrzaski nic nam nie pomogą.
– Zamiast wszczynać ze wszystkimi kłótnie, może pójdziesz sobie wyżebrać trochę cindinu? – spytała złośliwie Althea. – Wszyscy wiemy, że twój prawdziwy problem to nałóg.
– Doprawdy? – Odstawił filiżankę. – Ja zaś znam twój.
– Znasz, tak? – odparła cicho, ale jadowicie. – Może się zatem z nami podzielisz tą rewelacyjną informacją?
Pochylił się nad nią.
– Twój prawdziwy problem polega na tym, że ostatniego lata dowiedziałaś się w końcu, kim jesteś, i od tego czasu starasz się zaprzeczać tej prawdzie. Przeraziłaś się tak bardzo, że wróciłaś do domu i chcesz o tym zapomnieć.
Najwidoczniej spodziewała się zupełnie innych słów, bo kompletnie osłupiała. Brashen niemal się uśmiechnął na widok jej zdumienia.
– Dobrze mnie zrozum – dodał łagodniej. – Nie mówię o czymś, co zdarzyło się między tobą i mną. Mówię o zmianie, która zaszła w tobie samej.
– Brashenie Treli, nie mam pojęcia, o co ci chodzi! – oświadczyła szybko Althea.
– Rzeczywiście? No cóż, Amber na pewno wie. To jasne jak fakt, że Sa ma i jaja, i cycki. Odkąd wróciłem do miasta, wiem, że jej o wszystkim opowiedziałaś. Odkryłem to, gdy spojrzała na mnie po raz pierwszy. Zabawne, że z nią na takie intymne tematy rozmawiasz, a ze mną nie chcesz. Powtarzam, że nie nawiązuję do naszej znajomości. Chodzi mi o coś innego. Wyjechałaś i dowiedziałaś się, że nie jesteś typową kupiecką córką. Och tak, jesteś córką Ephrona Vestrita, bez wątpienia. Nie jesteś wszakże – tak jak twój ojciec – związana z tym przeklętym miastem wraz z jego cholernymi tradycjami. Jemu nie podobały się koszty, które trzeba ponosić, handlując na Rzece Deszczowej, więc, na Sa, po prostu przestał tam handlować i popłynął w innym kierunku. Tam nawiązał własne kontakty i znalazł inne towary. Jesteś do niego podobna, masz identyczny charakter. Nikomu się już nie uda wyplenić z ciebie buntu. Za późno. Ty sama również nie zdołasz tego w sobie zmienić. Przestań udawać. Nie potrafisz osiąść w rezydencji i zostać połowicą Graga Teniry. Jeśli spróbujesz, złamiesz serce sobie i jemu. Nigdy nie chciałaś utknąć w domu i rodzić mężczyźnie dzieci, podczas gdy on wypływa na morze. Mówisz dużo o rodzinie, obowiązkach i tradycji, lecz płyniesz z nami, ponieważ chcesz odzyskać swój cholerny statek. Potem obejmiesz dowództwo i odpłyniesz. Jeśli oczywiście znajdziesz w sobie dość odwagi, by ponownie opuścić rodzinny port.
Althea patrzyła na niego bez słowa. Ogromnie zapragnął wziąć ją w ramiona i pocałować. Tyle że wtedy prawdopodobnie złamałaby mu szczękę.
W końcu odzyskała głos.
– Nie mógłbyś się bardziej mylić – oznajmiła, lecz jakoś bez przekonania.
Amber skryła uśmieszek w filiżance z herbatą. Brashen poczuł się nagle skrępowany. Pogardziwszy sznurową drabinką, wspiął się na balustradę i zeskoczył na piasek. Nic więcej nie powiedział ani się nie odwrócił; po prostu godnie odszedł ku dziobowi statku.
Clef siedział przy ogniu. Przygotowanie wieczornego posiłku należało do jego licznych zadań, które zajmowały mu cały dzień. Gdy Brashen chlusnął dzienną racją w „Paragona”, poszedł na przykład po wodę pitną dla robotników. Ostrzył też narzędzia, biegał po sprawunki, a wieczorami przynosił zapasy z domu Vestritów i szykował jedzenie dla wszystkich. Ronica Vestrit zaprosiła ich wprawdzie do swego stołu, jednak Amber grzecznie odmówiła, twierdząc, że nie chce zostawić żywostatku samego. Brashen cieszył się z tej wymówki; przy rodzinnym stole nie potrafiłby ukryć swego niepokoju i rozdrażnienia. Na Sa, gdybyż został mu choć jeden maleńki kawałeczek cindinowej laski! Zaledwie tyle, by skóra przestała go swędzieć z tęsknoty.
– Co mamy na kolację? – spytał chłopca.
Clef posłał mu spojrzenie spode łba i nic nie odpowiedział.
– Nie zaczynaj ze mną, mały! – ostrzegł go Brashen, ponownie rozgniewany.
– Zupa rybna, panie. – Chłopiec nachmurzył się i stukając drewnianą łyżką w rondelek, mruknął wyzywająco: – Ten statek to szmelc.
Ach, więc tu bolało malca.
– Nie, „Paragon” nie jest szmelcem – odparł łagodniejszym tonem. – Ale nie powinien się zachowywać jak ostatnia szuja. – Odwrócił się i spojrzał poprzez ciemność na galion. Adresował swoje słowa bardziej do niego niż do chłopca. – To diabelnie dobry statek żaglowy. Wkrótce sobie o tym przypomni. A wraz z nim mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu.
Clef ponownie zamieszał w garnku.
– Przynosi pecha?
– Nie, raczej miał pecha. Od samego początku. Kiedy masz pecha, popełniasz kolejne pomyłki i coraz częściej wydaje ci się, że twoja zła passa nigdy się nie skończy. – Roześmiał się niewesoło.
– A co z tobą?
Brashen zmarszczył brwi.
– Mów wyraźniej, chłopcze. Jeśli zamierzasz ze mną pożeglować, muszę rozumieć twoje pytania.
Clef prychnął.
– Chciałem wiedzieć, czy miałeś pecha.
Marynarz wzruszył ramionami.
– Mniejszego niż niektórzy, ale większego niż większość.
– Zmień koszulę. Mój tata twierdził, że zmiana koszuli odwraca pecha.
Brashen uśmiechnął się wbrew sobie.
– Niestety, mam tylko tę jedną, mały. Zastanawiam się, jak fakt ten świadczy o moim szczęściu.
* * *
Althea wstała nagle i wylała resztki herbaty na plażę.
– Idę do domu – oznajmiła.
– Do zobaczenia – odparła obojętnie Amber.
Dziewczyna położyła rękę na balustradzie.
– Przewidywałam, że któregoś dnia rzuci mi te słowa w twarz. I cały czas się tego obawiałam.
– Jakie słowa rzucił ci w twarz? – spytała zaintrygowana rzemieślniczka.
Mimo iż były same na odizolowanym od świata statku, Althea zniżyła głos.
– Wygarnie mi, że z nim spałam. Wie, że ma na mnie haka. Może mnie zniszczyć. Wystarczy, że pochwali się właściwej osobie. Albo niewłaściwej.
Oczy Amber zapłonęły.
– Słyszałam, że przerażeni lub zranieni ludzie opowiadają głupoty, ale twoim żadna by chyba nie dorównała. Altheo, nie wierzę w twoje podejrzenia. Ten mężczyzna na pewno nie zamierza cię zniszczyć. Moim zdaniem nie ma też charakteru chwalipięty. Na pewno nigdy z premedytacją nie zechce cię zranić.
Przez chwilę trwało przykre milczenie.
– Wiem, że masz rację – przyznała w końcu dziewczyna. – Czasami myślę, że tylko rozmyślnie szukam powodów, by się na niego gniewać. Po co jednak opowiada takie głupoty? Dlaczego zadaje mi takie pytania?
– A czemu jego pytania tak bardzo cię denerwują?
Althea potrząsnęła głową.
– Widzisz, Amber, za każdym razem, gdy zaczynam go lubić za jego czyny... a mieliśmy przecież dziś taki dobry dzień... Niech go szlag! Pracował ciężko, a my wraz z nim. Przypomniałam sobie stare dobre czasy. Znam metody jego pracy i sposób jego myślenia. Praca obok niego jest jak taniec z doskonałym partnerem. I nagle, gdy zdaje mi się, że znowu będziemy się czuć ze sobą tak dobrze, jak dawniej, on robi coś...
– Co robi?
– Zadaje te swoje pytania. Albo coś powie.
– Powie coś więcej niż: „Podnieś tę belkę!” albo „Podaj mi młotek”? – spytała słodko Amber.
Althea uśmiechnęła się krzywo.
– Właśnie. Słowa, które przypomną mi, że rozmawialiśmy w ten sposób, gdy byliśmy przyjaciółmi. Tęsknię za jego przyjaźnią. Żałuję, że nie możemy do niej wrócić.
– Dlaczego nie możecie?
– Cóż, gdybym na to pozwoliła, zachowałabym się niewłaściwie. – Skrzywiła się. – Teraz w moim życiu jest Grag i...
–I co?
– Moglibyśmy się posunąć za daleko. Zresztą tak czy owak Grag nie pochwalałby tego układu.
– Młody Tenira nie pochwalałby faktu, że masz przyjaciół?
Althea spojrzała na nią wilkiem.
– Doskonale wiesz, co mam na myśli. Gragowi nie podobałaby się moja przyjaźń z Brashenem. Nie mówię o dobrze wychowanych przyjaciołach. To znaczy... ja i Brashen kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Dobrze się razem czuliśmy. Wiesz, piwo, nogi na stole!
Amber roześmiała się cicho.
– Ależ Altheo, niedługo wszyscy wypłyniemy jednym statkiem. Oczekujesz wykwintnych manier przy stole od kogoś, z kim pracujesz na co dzień?
– Gdy wypłyniemy, Brashen nie będzie zwyczajnym przyjacielem, lecz kapitanem. Już mi to kilka razy wypomniał. Nikt się nie kumpluje z kapitanem.
Rzemieślniczka podniosła głowę i przyjrzała się dziewczynie w ciemnościach.
– W takim razie o co się martwisz? Czas uleczy rany.
– Może nie chcę, aby uleczył – odparła jej Althea szeptem. – Może nie w ten sposób. Może bardziej niż aprobaty Graga potrzebuję przyjaźni Brashena.
Amber wzruszyła ramionami.
– W takim razie chyba powinnaś zacząć znowu z nim rozmawiać. I mówić coś więcej niż: „Proszę, oto młotek”.
10. ZAWODY MIŁOSNE
W „Vivacii” aż się gotowało. Wintrow odnosił wrażenie, że ma do czynienia z parzącym wszystkich rondelkiem, który stale się znajduje na granicy wrzenia. Najgorsze, że galion nie pozwalał mu się uspokoić, a w dodatku co rusz go prowokował.
Taka sytuacja trwała już prawie miesiąc. Chłopiec wyczuwał w statku mściwość dziecka, któremu ktoś czegoś zabronił, tłumacząc, że jest za małe. „Vivacia” z całych sił usiłowała udowodnić swoją wartość przed Kennitem i nie tylko przed nim. W swój wyzywający entuzjazm usiłowała włączać Wintrowa. Od zgonu Opala stała się bardziej stanowcza. Wyraźnie postanowiła zostać piratem. Za każdym razem, gdy chłopiec próbował jej wyperswadować ten pomysł, jej upór rósł. Niestety, z każdym dniem coraz bardziej się od Wintrowa oddalała. Tak silnie skupiała się na kapitanie, że całkowicie opuściła chłopca.
Pirat wyczuwał jej podniecenie. Świetnie zdawał sobie sprawę ze wszystkich emocji szalejących w jej czarodrzewowym ciele. Nie ignorował galionu. Przemawiał do niego łagodnie i traktował uprzejmie, ale przestał się zalecać. Zwrócił teraz uwagę na Ettę i pod jego spojrzeniem kobieta rozkwitała niczym przepiękny kwiat. Rozpalał ją jak iskra rzucona na hubkę. Etta przechadzała się po pokładach krokiem gotowej do polowania tygrysicy, wszystkie głowy się za nią odwracały. Na pokładzie było również kilka innych kobiet, bo Kennit zezwolił na pozostanie paru byłym niewolnicom, lecz przy tak bardzo kobiecej Etcie wszystkie przypominały zmokłe kurczaki. Zaintrygowany Wintrow nawet nie potrafił określić rodzaju zmiany, która w niej zaszła. Etta ubierała się właściwie tak samo jak przedtem. Mimo stosów biżuterii, którą handlował pirat, zwykle zakładała jedynie maleńki rubinowy kolczyk. Jednak otaczała ją osobliwa poświata, sugerująca, że płonie w niej prawdziwy ogień. Nie przestała pracować na pokładzie. Ciągle wspinała się po linach z szybkością pantery. Szyjąc, nadal rozmawiała i śmiała się z mężczyznami, podczas gdy jej igła błyskała w słońcu. Język miała ostry jak zawsze, dowcip – tak samo cięty. A jednak, kiedy spoglądała na kapitana, nawet przez całą długość pokładu, promieniała życiem i energią. Kennit natomiast jawnie się rozkoszował jej podziwem. Nigdy nie mijał jej przynajmniej bez nieznacznego muśnięcia ramieniem. Nawet rubaszny Sorcor rumienił się lekko, widząc zakochaną parę na pokładzie. Wintrow obserwował oboje w zdumieniu i zazdrości. Ku jego żalowi, piracki kapitan – ilekroć dostrzegł jego wzrok – podnosił brew. Albo puszczał oko.
Po załodze chłopiec spodziewał się zawiści wobec kapitana afiszującego się swoim uczuciem do damy, natomiast piraci najwidoczniej darzyli go podziwem, jakby dzięki pożądaniu i władzy nad dziwką zyskał w ich oczach jako mężczyzna. Kochali go. Wintrow nigdy nie widział u marynarzy takiego oddania. Nowych członków załogi trudno było odróżnić od starych. Wcześniejsze niezadowolenie oswobodzonych niewolników znikło bez śladu. Po co mieć statek na własność, skoro można pływać na łajbie Kennita?
Od dnia śmierci Opala galion przypatrywał się trzem kolejnym pirackim akcjom. Za każdym razem kapitan atakował małe statki towarowe, nie zaś niewolnicze. Wintrow doskonale już poznał strategię napaści. Kanał, który wybierali Kennit i Sorcor, był wręcz stworzony do zasadzek. „Marietta” czaiła się na południe od „Vivacii”. Kapitan wybierał ofiarę i rozpoczynał się pościg. Żywostatek czekał przy wylocie kanału. Jego zadaniem było zepchnąć ściganą ofiarę na skały. Kiedy przyszła zdobycz stawała na mieliźnie, piraci z „Marietty” dokonywali abordażu. Bitwy były niemal zupełnie bezkrwawe. Marynarze małych towarowych stateczków nie radzili sobie sprawnie z ich obsługą, a cóż dopiero mówić o obronie. Na korzyść Kennita trzeba dodać, że nie lubował się w zabijaniu ludzi. Do rozlewu krwi dochodziło niezwykle rzadko – w momencie gdy napadnięta łajba osiadała na mieliźnie, wśród jej załogi słabł wszelki opór. Pirat nawet nie zatrzymywał jeńców dla okupu. Po prostu wybierał sobie najcenniejszy ładunek i puszczał statek wolno, każąc przekazać wszystkim wokół, że kapitan Kennit z Wysp Pirackich nie zamierza tolerować statków niewolniczych przepływających przez jego wody. Nie nazywał siebie królem. Jeszcze nie! Wszystkie trzy zaatakowane jednostki już dawno zniknęły na horyzoncie. Wiadomość powinna się rozprzestrzenić lotem błyskawicy.
„Vivacia” równocześnie dąsała się i złościła na pirata za to, że nie pozwala jej brać udziału w bitwach. Czuła się niczym dziecko odprawione podczas rozmowy dorosłych, ponieważ Kennit nie dyskutował z nią już ani o piractwie, ani o polityce. Wieczory spędzał na pokładzie „Marietty” z Sorcorem i Ettą. Tam planowali następne akcje i świętowali zwycięstwa. Kiedy pirat i jego pani wracali późno w nocy, Etta zawsze uginała się pod stosami najnowszych podarków od Kennita. Rozweseleni winem, natychmiast znikali w kajucie. Chociaż Wintrow podejrzewał, że Kennit z rozmysłem usiłuje wyzwolić w „Vivacii” zazdrość, nie rozmawiał z nią o tym. Sądził, że i tak by nie wysłuchała jego rad.
Między poszczególnymi akcjami życie piratów toczyło się niemal leniwie. Kennit narzucał załodze sporo pracy, lecz karmił ją dobrze zapasami z plądrowanych statków i dawał dużo wolnego czasu, który mogli poświęcić na hazard czy muzykę. Sam również lubił się bawić i włączał Wintrowa w swe rozrywki, często wzywając go do swojej kabiny. Nie grali jednakże w karty ani w kości, lecz w gry strategiczne. Chłopcu towarzyszyło nieprzyjemne wrażenie, że pirat stale go ocenia. Nierzadko gra leżała między nimi od dawna zapomniana, a pirat przepytywał Wintrowa z filozofii Sa. Drugi z napadniętych przez nich statków wiózł na pokładzie spory zapas książek. Kennit okazał się nienasyconym czytelnikiem i przemyśleniami dzielił się z chłopcem. Wintrow nie mógł zaprzeczyć, że lubi te spotkania. Czasami Etta uczestniczyła zarówno w grach, jak i w dyskusjach. Chłopiec zaczął szanować jej żywy intelekt. Okazała się co najmniej równie bystra jak piracki kapitan, choć nie miała żadnego wykształcenia. Łatwo nadążała za tokiem rozmowy, póki mężczyźni podejmowali tematy ogólne, kiedy zaś roztrząsali punkty widzenia poszczególnych filozofów, początkowo cichła, potem wycofywała się z kabiny. Pewnego popołudnia Wintrow starał się ją włączyć do pogawędki, a wówczas odkrył, na czym polega jej słabość. Chciał wręczyć Etcie książkę, o której rozmawiali. Pokręciła przecząco głową.
– Nie wysilaj się, bo i tak nie potrafię jej przeczytać – obwieściła gniewnie. Podczas dyskusji siedziała na ławce za Kennitem i delikatnie masowała mu ramiona. Teraz wstała i ruszyła do drzwi. Gdy położyła rękę na klamce, pirat ją zatrzymał.
– Wracaj do nas, Etto.
Odwróciła się i śmiało spojrzała mu w oczy. Po raz pierwszy odkąd ją poznał, Wintrow dostrzegł w jej wzroku błysk buntu wobec Kennita.
– Po co? – rzuciła wyzywająco. – Żebym lepiej sobie uświadomiła własną ciemnotę?
– Powinnaś tę książkę przeczytać.
– Nie umiem.
– Chcę, żebyś ją przeczytała.
– Nie wiem jak! Nigdy nie miałam nauczycieli. Chyba że liczysz mężczyzn, którzy uczyli mnie mojego fachu, jeszcze zanim dorosłam! Nie jestem do ciebie podobna, Kennicie, ja...
– Cisza! – warknął na nią, po czym znowu wyciągnął książkę w jej stronę. – Weź ją. – To był rozkaz.
Etta wyszarpnęła mu z ręki książkę i znieruchomiała. Pirat nieznacznie się uśmiechnął.
– Wintrow nauczy cię czytać. Przeczytacie ją razem. Nie będzie miał innych zadań na statku. Nie spieszcie się.
– Załoga będzie się ze mnie śmiała – zaprotestowała Etta.
Kennit zmrużył oczy.
– Niedługo. Trudno się śmiać z odciętym językiem. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jeśli wolisz, możesz zachować te lekcje w sekrecie. Korzystaj z tej kajuty. Nikt nie będzie wam przeszkadzał w nauce. – Wskazał inne zdobyczne księgi rozrzucone po kwaterze.
– Czeka cię sporo czytania, moja droga. Poezja, historia, filozofia.
– Chwycił Ettę za rękę, przyciągnął do siebie, odgarnął jej włosy z twarzy. – Nie upieraj się. Czerp z tej nauki przyjemność. – Posłał Wintrowowi osobliwe spojrzenie. Wyraźnie chciał mieć pewność, że chłopiec ich obserwuje. – Mam nadzieję, że spędzicie rozkoszne chwile i wiele się od siebie nauczycie. – Musnął wargami jej policzek, jednak patrzył na Wintrowa. Chłopiec poczuł się bardzo nieswojo. Wydało mu się, że w jakiś nienaturalny sposób został włączony w ich pieszczoty.
– Wybacz mi, panie – wymamrotał i wstał znad planszy.
– Nie masz nic przeciwko uczeniu Etty, prawda, Wintrowie?
Odchrząknął.
– Zupełnie nic.
– To dobrze. Zacznijcie szybko. Najlepiej już dziś.
Kiedy chłopiec rozpaczliwie szukał odpowiedzi, usłyszał znajomy już krzyk.
– Żagiel na horyzoncie!
Poczuł wielką ulgę. Łomot biegnących stóp rozbrzmiał po całym statku.
– Na pokład! – wrzasnął Kennit i Wintrow wypadł za drzwi, zanim pirat zdążył sięgnąć po kule.
– Tam! Tam jest! – zawołała „Vivacia”, gdy chłopiec dotarł na pokład dziobowy.
Wiatr przywiał z daleka smród statku niewolniczego. Po chwili pojawiła się sama łajba. Była najbrudniejszą i najbardziej zniszczoną jednostką wodną ze wszystkich, jakie chłopiec widział w swoim życiu. Jej kadłub szpeciły błyszczące smugi – w tych miejscach zapewne wylewano nieczystości. Statek płynął głęboko zanurzony, najwidoczniej przeładowany. Niedbale zesztukowany kliwer marszczył się na bryzie. Sporadycznie tryskająca na boki woda sugerowała, że pompy denne obsługują niewolnicy. Wintrow zastanowił się, ileż potrzeba ludzkiego wysiłku, by tak mocno obciążony statek utrzymać na powierzchni. W kilwaterze ciągnęły się dwa rzędy węży uszeregowane w kształt litery V. Obmierzłe stwory chyba wyczuwały panującą na pokładzie panikę wywołaną bliskością piratów, bo co chwila podnosiły wielkie grzywiaste głowy i odwracały się do „Marietty”. Było ich z tuzin; łuskowate ciała połyskiwały w słońcu.
„Vivacia” wychyliła się do przodu. Jej zapał był tak wielki, że niemal ciągnęła za sobą resztę żywostatku.
– Patrz na nich! Patrz, jak zwiewają!
Kiedy marynarze skoczyli do żagli, dmuchnął mocniejszy wiatr.
– To statek niewolniczy. Kennit wybije całą załogę – ostrzegł ją cicho Wintrow. – Jeśli pomożesz mu go schwytać, zginą wszyscy marynarze.
Odwróciła się jedynie na moment.
– A jeśli tego nie zrobię, ilu niewolników umrze do końca podróży? Nie wszyscy ludzie zasłużyli sobie na życie, chłopcze. Jeśli ten statek pożegluje dalej tak przeciążony, jego pasażerowie przeżyją tylko cudem.
Wintrow ledwie ją słyszał. Obserwował z niedowierzaniem, jak statek niewolniczy oddala się od „Marietty”. Dystans między nimi stale się zwiększał. Zbieg potrafił wykorzystać szansę ucieczki, lecz dostrzegł również nową groźbę w postaci „Vivacii”. Płynął ku środkowi kanału. „Marietta” znajdowała się już zbyt daleko za nim. A wymyślona przez pirackiego kapitana strategia pościgu miała sens jedynie przy współpracy obu statków. Niewiarygodne, lecz niewolniczy kolos prawdopodobnie im umknie.
Kennit postawił kule na przednim pokładzie i wciągnął się po drabince. Etty nigdzie nie było widać. Pirat powoli pokonał drogę do balustrady i rozczarowany potrząsnął głową.
– Biedacy. Ich statek odpływa. Obawiam się, że są skazani.
Wintrow poczuł moment ulgi, że tego dnia nikt nie zginie. Nagle „Vivacia” wrzasnęła jak dzikie zwierzę żądne krwi. Nabrała prędkości i chwilę później pędziła niczym wiatr. Załoga wiwatowała. Chłopiec pod wpływem galionu poczuł się jak motyl złapany w sieć pająka.
– Moja pani! – zawołał Kennit ze szczerym podziwem w głosie.
„Vivacia” uznała jego słowa za aprobatę i aż poczerwieniała z zadowolenia. Kapitan wykrzykiwał rozkazy. Chłopiec słyszał szczęk oręża i dowcipy piratów szykujących się do bitwy, do zabijania. Marynarze z grupy abordażowej zakładali się i prowokowali do współzawodnictwa. Na pokładzie pojawiły się bosaki i liny, a obładowani kołczanami łucznicy pospiesznie zajmowali pozycje na takielunku.
Galion ignorował wszystkich. To był jego pościg i jego zdobycz. Nie zważał na ruchy załogi na pokładzie. Chłopiec był niemal nieprzytomny. „Vivacia” swą ogromną energią zdusiła jego małą ludzką jaźń. Niczym we śnie, patrzył na rosnący przed nim statek niewolniczy. Marynarze biegający po pokładzie mieli twarze naznaczone strachem. Piraci rzucali bosaki i zaczęli strzelać. Wrzaski ofiar, których dosięgły strzały, i stłumiony ryk przerażonych niewolników pod pokładem zlewały się w jedno, przywodząc na myśl krzyki dalekich ptaków wodnych. Wintrow dostrzegł, że „Marietta” zbliża się do nich szybko. Gdyby ukradła żywostatkowi łup, galion na pewno nie puściłby tego płazem.
„Vivacia” znienacka przechyliła się i machnęła ku drugiemu statkowi. Liny czepne się napięły. Zakrzywione palce galionu niczego nie złapały, lecz wyraz chciwości na jego twarzy przeraził załogę statku niewolniczego.
– Na nich! Na nich! – krzyczała „Vivacia”, nie zważając na rozkazy Kennita. Jej żądza krwi okazała się zaraźliwa. Natychmiast gdy odległość między statkami stała się możliwa do przeskoczenia, wyznaczona grupa rozpoczęła abordaż.
– Udało ci się, moja piękna! Ach, „Vivacio”, nigdy nie podejrzewałem, że możesz osiągać taką prędkość i masz taki talent do tej roboty! – Pirat chwalił ją ze szczerym uwielbieniem. Fala miłości do kapitana przepłynęła ze świadomości galionu na Wintrowa. „Vivacia” i Kenit patrzyli na siebie z podziwem, niczym dwoje doskonałych drapieżników.
Chłopiec czuł się zagubiony. Zauważył, że ich więź jest głębsza i ściślejsza niż kiedykolwiek przedtem. Nie wiedział do końca, co ich w sobie zachwyciło, nie rozumiał ich wzajemnej fascynacji. Poczuł się odrzucony. Niedaleko od niego ludzie walczyli na śmierć i życie. Na tamtym pokładzie strumieniami lała się krew, a tu – między żywostatkiem i piratem – działo się coś jeszcze bardziej przerażającego. Nagle usłyszał krzyk Kennita: – Wintrow, za mną chłopcze!
Ruszył za kapitanem. Opuścił „Vivacię” i znalazł się na pokładzie obcego statku, wśród walczących. Obok nich pojawiła się Etta, zawzięcie wymachując mieczem. Z kocią zwinnością unikała ciosów i zadawała pchnięcia. Jej czarne włosy lśniły pięknie w słońcu. Chłopcu nie przydzielono żadnej broni. Okrągłymi z przerażenia oczyma rozglądał się po tym dziwnym świecie. Odkąd oddalił się od galionu, na powrót stał się sobą, ale jednocześnie wpadł w chaos równie odrętwiający jak myśli „Vivacii”. U jego stóp leżał ranny w kałuży własnej krwi. Trafiła go strzała i spadł z takielunku. Twarz wykrzywił szkaradnie w bolesnym uśmiechu, oczy miał zmrużone. Z ucha w gęstą, niechlujną brodę spływała mu krew. Kennit bez strachu przemierzał pokład. Etta tuż obok. Torowali sobie drogę po brudnych deskach.
Podbiegł Sorcor z obnażonym mieczem w dłoni. A zatem i „Marietta” dotarła do ofiary. Podpłynęła od przeciwległej strony, więc bosaki piratów wczepiły się w drugą burtę. Uwięziona załoga statku niewolniczego nie miała najmniejszej szansy na zwycięstwo.
– Już prawie z nimi skończyliśmy, kapitanie! – krzyknął mat. – Zostało zaledwie kilku żywych na rufie. Nie spotkałem tu ani jednego prawdziwego żołnierza. – Wściekły wrzask przerwał jego raport, później dał się słyszeć łomot padającego na pokład ciała. – O jednego mniej – zauważył wesoło Sorcor. – Wyznaczyłem kilku ludzi do otwarcia włazów. W ładowniach brud i smród. Pewnie od dawna nie usuwali zwłok. Żywych musimy jak najszybciej ewakuować, bo statek zanurza się coraz głębiej. Pompy nie nadążają usuwać wody.
– Znajdziemy miejsce dla wszystkich ocalonych, Sorcorze?
Krępy pirat zmarszczył czoło.
– Prawdopodobnie tak. Na naszych dwóch statkach nie pomieścilibyśmy się na dłuższą metę, lecz kiedy dołączymy do „Złośnicy”, możemy wielu przenieść na jej pokład. Do tej pory będzie panował tłok.
– Doskonale. – Kennit skinął głową w roztargnieniu. – Popłyniemy po „Złośnicę” i wraz z nią ruszymy do Łupogrodu. Czas poinformować świat, jak świetnie sobie radzimy.
Podszedł do nich umazany krwią pirat.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale mamy kłopot z kucharzem. Chce się poddać. Zaszył się w kuchni.
– Zabij go – rzucił poirytowany Kennit.
– Błagam o wybaczenie, panie, lecz ów człowiek twierdzi, że ma pewne informacje warte naszej uwagi. Chce je wymienić na swoje życie. Mówi, że wie, gdzie jest ukryty skarb.
– Skoro zna miejsce ukrycia skarbu, czemu pływa na tej brudnej łajbie, zamiast go szukać? – zapytała Etta z sarkazmem.
– Nie wiem, pani. To starzec bez ręki i oka. Podobno kiedyś żeglował z Igrotem Śmiałym. Jego słowa dały nam do myślenia. Wszyscy wszak wiedzą, że Igrot sprzątnął satrapie sprzed nosa barkę z skarbem, której nikt później nie widział. Może ten człowiek naprawdę wie...
– Zajmę się nim, kapitanie – rzekł Sorcor. – Gdzie jest? – spytał pirata.
– Poczekaj chwilę, Sorcorze. Może najpierw sam z nim porozmawiam. – W głosie Kennita pobrzmiewała równocześnie ciekawość i podejrzliwość.
Młody marynarz przestępował z nogi na nogę.
– Ukrył się w kuchni, panie. Wyłamaliśmy już drzwi, ale się zabarykadował. Ma noże i tasaki. Nieźle nimi rzuca, szczególnie jak na jednookiego.
Wintrow dostrzegł zmianę na twarzy kapitana. – Porozmawiam z nim. Sam! Zajmijcie się ewakuacją niewolników. Statek zaczyna się przechylać.
Sorcor był przyzwyczajony do takich rozkazów. Nie zawahał się ani chwili, natychmiast odszedł, wykrzykując rozkazy. Chłopiec dostrzegł niewolników. Stali apatycznie na pokładzie w grupkach i mrużyli oczy w świetle słońca. Pokryci brudem, drżeli na wietrze. Wyglądali na zdezorientowanych. Wintrow przypomniał sobie noc powstania niewolniczego na pokładzie „Vivacii” i zalała go fala współczucia. Niektórzy z nich byli tak osłabieni, że nie mogli ustać na nogach. Pojął niewysłowioną prawość poczynań Kennita. Dobrze, że ktoś walczył z ludzkim nieszczęściem. Tylko metody pirackiego kapitana... – Wintrowie, idziesz? – ponagliła go Etta. Chłopiec patrzył za odchodzącym Kennitem, który przemierzał pokład szybkim, zdecydowanym krokiem. Przechył statku stawał się z każdą minutą coraz wyraźniejszy. Nie mieli czasu do stracenia. Chłopiec ruszył za kapitanem i jego kobietą.
Nagle usłyszał ryki węży i plusk. Piraci rzucali bestiom ciała niewolników. Stwory walczyły między sobą o żer, marynarze zaś dopingowali je pełnymi uznania okrzykami.
– Dajcie spokój! – zawołał Sorcor z włazu. – Skupcie się raczej na żywych, bo niedługo wszyscy będziemy martwi. Wyciągnijcie niewolników z ładowni i przemieśćcie na inne statki. Nuże, szybko! Chcę jak najprędzej odciąć liny.
Przed wejściem do kuchni stało kilku piratów z obnażonymi mieczami. Byli tak zaabsorbowani, że nie zauważyli zbliżającego się Kennita. Gdy jeden z marynarzy zaczął kopać zabarykadowane drzwi, ze środka odpowiedział stek przekleństw. Po chwili w małej szczelinie ukazał się nóż.
– Zarżnę pierwszego, który spróbuje tu wejść. Sprowadźcie kapitana. Przekażę moje informacje jemu i tylko jemu.
Piraci podeszli do drzwi, szydząc z kucharza. Przypominali Wintrowowi stado psów wpatrzonych w ukrytego na drzewie kota.
– Jestem kapitanem – oznajmił głośno Kennit. Piraci odsunęli się od drzwi, robiąc przejście. – Wracać do roboty! – polecił im obcesowo. – Sam sobie z nim poradzę.
Rozproszyli się szybko, choć niezbyt chętnie. Wszyscy słyszeli plotkę o legendarnym skarbie Igrota. Wyraźnie mieli ochotę zostać i posłuchać opowieści, którą kucharz chciał wymienić za własne życie.
Kennit podniósł kulę i grzmotnął nią w drzwi.
– Wychodź – rozkazał.
– Jesteś kapitanem?
– Tak. Pokaż się.
Kucharz zerknął przez szczelinę w drzwiach, potem znowu się ukrył.
– Chcę zawrzeć z tobą układ. Daruj mi życie, a powiem ci, gdzie Igrot Śmiały ukrył swój wielki skarb. Stosy wspaniałych towarów. Nie tylko pieniądze z barki skarbowej satrapy, ale wszystkie swoje łupy.
– Nikt nie wie, gdzie Igrot ukrył skarb. Jego statek wraz z całą załogą poszedł na dno. Gdyby ktoś przeżył, już dawno temu dobra Igrota pojawiłyby się w handlu. – Z zadziwiającą prędkością Kennit rzucił się naprzód i stanął tuż przy drzwiach.
– No cóż, ja się uratowałem. Przez wiele lat starałem się wrócić
w tamto miejsce i wydobyć skarb. Niestety, nigdy nie znalazłem się na właściwym statku. Każdy, komu się zwierzyłem, miał ochotę mnie wykorzystać. Zresztą nie może tam popłynąć byle kto. Potrzeba szczególnego statku. Żywostatku. Miał go Igrot i masz go ty, kapitanie... Wiadomo, że po niektórych wodach mogą pływać tylko żywostatki, żaden inny nie wytrzyma takiego rejsu. No... Powiedziałem ci już chyba dość. Daruj mi życie, a zawiodę cię do skarbu. Ale muszę żyć!
Kennit nie odpowiedział. Zapanowała cisza. Kapitan stał bez ruchu przed kuchnią. Wintrow spojrzał na Ettę, która też milczała. Czekali.
– Hej, hej, kapitanie! Słyszysz, co mówię? Znasz lepszy interes? Ten skarb jest większy, niż potrafisz sobie wyobrazić. Stosy monet, mnóstwo magicznych przedmiotów odebranych Kupcom z Miasta Wolnego Handlu. Będziesz najbogatszym człowiekiem na świecie. Musisz tylko darować mi życie. – Kucharz przemawiał triumfalnym tonem. – Proponuję uczciwą wymianę, prawda?
Statek przechylał się coraz prędzej. Wintrow usłyszał, jak Sorcor i jego ludzie popędzają niewolników. Dobiegł go podniesiony męski głos.
– Zrozum, kobieto, on nie żyje. Nic nie możemy na to poradzić. Zostaw go!
Wiatr przyniósł nagły, przepełniony boleścią kobiecy lament. Przy drzwiach do kuchni nadal panowało milczenie. Kennit wciąż nie odpowiadał kucharzowi.
– Hej, hej, kapitanie! Jesteś tam jeszcze?
Kennit zmrużył oczy, jakby w zadumie. Wintrow poczuł nagły dreszcz zdenerwowania. Nadszedł czas zakończenia rozmowy i opuszczenia statku. Łajba nabierała wody. Im cięższy jest statek, tym większą władzę ma nad nim morze. Chłopiec już miał coś powiedzieć, lecz w tym momencie Etta ostro go szturchnęła. Następne zdarzenia rozegrały się jednocześnie. Wintrow gapił się przed siebie, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Czy Kennit najpierw zamachnął się nożem, czy też wcześniej dostrzegł twarz kucharza w szczelinie? Trudno powiedzieć. W każdym razie ostrze zatonęło w zdrowym oku mężczyzny. Po sekundzie kapitan cofnął nóż i ciało upadło.
– Z załogi Igrota nikt nie ocalał – oświadczył z przekonaniem Kennit. Kiedy się odwrócił, mrugał oczyma niczym ktoś dopiero co zbudzony ze snu. – Przestań się ociągać, chłopcze. Statek tonie! – krzyknął poirytowany.
Ruszył ku burcie z zakrwawionym nożem w ręku. Etta szła tuż przy nim. Obojętnie przyjęła czyn kapitana. Odrętwiały Wintrow wlókł się za nimi powoli. Jak to możliwe, że śmierć przychodzi tak szybko? Życie trwa tyle lat, a śmierć gasi je w ułamku sekundy! Przeżył prawdziwy wstrząs. By zabić, wystarczył jeden ruch ręki pirata. A w dodatku zabójca niczego nie odczuwał. Wintrow nie potrafił tego pojąć. Znienacka zatęsknił za „Vivacią”. Pomogłaby mu się otrząsnąć z tej niemocy, powiedziałaby, że nie istnieje uzasadnienie dla jego poczucia winy.
But pirata jeszcze nie stanął na pokładzie żywostatku, gdy dało się słyszeć wołanie galionu:
– Kennicie! Kapitanie!
W tym głosie chłopiec dosłyszał nieznaną wcześniej nutę. Kapitan uśmiechnął się z wielką satysfakcją.
– Rozmieśćcie niewolników i odetnijcie wrak! – rozkazał szorstko swoim ludziom, po czym zerknął na Wintrowa i Ettę. – Wy dwoje dopilnujcie, by ich dokładnie wymyto. Zaprowadźcie ich na rufę.
– Pospiesznie odszedł ku galionowi.
– Chce zostać z nią sam na sam – oznajmiła Etta otwarcie. W jej oczach zapłonęła zazdrość.
Chłopiec spuścił wzrok na pokład, ponieważ bał się, że kobieta dostrzeże tę samą emocję na jego twarzy.
* * *
– Jak na ukrywającego się, żyjesz sobie całkiem elegancko – zauważyła Althea z uśmiechem.
Grag bardzo z siebie zadowolony odchylił się mocno w tył na krześle. Sięgnął nad głowę i uderzył lekko w cynową lampę, która zwisała z gałęzi.
– Jakie byłoby życie bez elegancji? – spytał retorycznie. Oboje wesoło się roześmiali.
Huśtająca się lampa oszałamiająco rozpraszała światło wokół nich. Grag miał rozpiętą przy szyi czarną koszulę i luźne białe spodnie. Kiedy poruszył głową, ciepłe światło odbijało się od jego złotego kolczyka. Był opalony – przecież całe dnie pracował na słońcu. Kiedy błysnął białymi zębami w uśmiechu, skojarzył się Althei z młodymi, niefrasobliwymi marynarzami z Rinstinu.
Nagle rozejrzał się po polanie i westchnął.
– Nie byłem tu od lat. W dzieciństwie, jeszcze zanim zacząłem żeglować z ojcem, matka przywoziła nas tutaj w czasie największych letnich upałów.
Althea rozejrzała się po małym ogrodzie. Dom był zaledwie chatką, las niemal wdzierał się do środka.
– Latem jest tutaj chłodniej?
– Trochę... Nie bardzo. Ale wiesz, jak Miasto Wolnego Handlu śmierdzi latem. Podczas pierwszego ataku Krwawej Zarazy również tutaj spędziliśmy lato. Wiesz, że żadne z nas później nie zachorowało? Matka święcie wierzyła, że zachowaliśmy zdrowie, ponieważ uniknęliśmy paskudnych wyziewów miasta latem owego roku. Od tego czasu co roku przywoziła nas tutaj.
Oboje milczeli przez jakiś czas. Dziewczyna wyobraziła sobie tę chatę i ogród przepełnione gwarem. Kobieta i dzieci... Nie po raz pierwszy zastanowiła się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby bracia przeżyli Krwawą Zarazę. Czy ojciec wziąłby ją wówczas na statek? Może teraz byłaby mężatką i miała własne dzieci?
– O czym myślisz? – spytał cicho Grag. Oparł łokcie na stole, złożył podbródek w dłoniach i przyjrzał się dziewczynie z czułością. Na stole stała butelka wina, dwie szklanki i resztki zimnej kolacji.
Dziewczyna przywiozła jedzenie ze sobą. List, który przyszedł do domu, pochodził właściwie od matki Graga i przeznaczony był dla jej matki. Kupcowa Tenira uprzejmie zapytywała, czy Althea mogłaby wykonać dla niej pewne zlecenie. Keffria uniosła brwi, lecz Ronica prawdopodobnie uznała, że jej młodsza córka i tak ma zszarganą reputację, więc się zgodziła.
Koń czekał na dziewczynę w miejskich stajniach. Althea wyruszyła w drogę, nie wiedząc, dokąd jedzie. Kiedy mijała małą tawernę na przedmieściu, jakiś włóczykij wcisnął jej w rękę liścik. Zgodnie ze wskazówkami dotarła do gospody, gdzie spodziewała się Graga. Niestety, gdy przybyła na miejsce, dostała jedynie następny list, świeżego konia i męski płaszcz z kapturem. Wierzchowiec obładowany był paczkami.
Wyprawa pachniała tajemnicą i przygodą, lecz Althea starała się ani na chwilę nie zapomnieć, że sprawa jest poważna. Odkąd Tomie Tenira przeciwstawił się poborcy podatkowemu satrapy, Miasto Wolnego Handlu podzieliło się na jego zwolenników i przeciwników. Szybkie zabranie „Ofelii” z portu było mądrą decyzją, ponieważ wkrótce wpłynęły do niego kolejne trzy chalcedzkie łodzie patrolowe. Ich widok wzbudził w mieszkańcach podejrzenia, że poborca podatkowy może posiadać bliższe kontakty z Chalced, niż ktokolwiek (łącznie z mieszkańcami Jamaillii) przypuszczał. Później ktoś się włamał do kwater poborcy i z rozmysłem powybijał hodowane przez niego gołębie pocztowe. Podpalono też magazyny, które przetrwały pożar w noc Rady Kupców. Od tej pory chalcedzcy najemnicy nie tylko patrolowali port i przyległe wody, lecz również strzegli mieszkania poborcy. Wielu niegdyś konserwatywnych Pierwszych Kupców obecnie sympatyzowało z osobami, które cicho wspominały o niezależności od stolicy.
Poborca zrobił z Graga Teniry kozła ofiarnego i przelał na niego wszystkie swoje pretensje wobec miasta. Wyznaczył bardzo wysoką cenę za jego głowę. Sugestia Brashena, że Althea nieźle by zarobiła na „sprzedaniu” Graga, była żartem, ale nie przesadą. Nagroda wystarczyłaby prawdopodobnie na ponowne wodowanie „Paragona”. Jeśli uciekinier nie zniknie w najbliższym czasie, nawet wiernych wobec niego ludzi może skusić zawyżona suma.
Teraz więc, gdy patrzyła na młodego Tenirę, miała złe przeczucia. Grag musiał podjąć jakąś decyzję, i to jak najszybciej. Już rozmawiali o tej sprawie jakiś czas temu. Postanowiła wrócić do tego tematu.
– Ciągle nie rozumiem, dlaczego się kręcisz w pobliżu naszego miasta. Na pewno mógłbyś się stąd wymknąć na pokładzie jednego z żywostatków. Dziwne, że agenci satrapy jeszcze cię tu nie wyśledzili. Powszechnie wiadomo, że twoja rodzina posiada chatę w lesie Sanger.
– Tak, wszyscy wiedzą... Byli tu już dwukrotnie i przeszukali ją. Znowu mogą przyjść. Ale jeśli przyjdą, znajdą ją pustą i niezamieszkaną, tak jak poprzednio.
– Jak to możliwe? – spytała zaintrygowana Althea.
Grag roześmiał się niewesoło.
– Ojciec mojego wuja nie był najbardziej cnotliwym z mężczyzn. Rodzinna plotka głosi, że spotykał się w tej chacie z licznymi kobietami. Dlatego za fałszywą ścianą w najniższej piwnicy znajduje się nie tylko piwniczka z winem, lecz także maleńka komnatka. Mamy też bardzo kosztowną parę połączonych ze sobą dzwonków. Drugi został zainstalowany na moście, po którym tu przejechałaś.
– Nie słyszałam żadnego dzwonka, kiedy przejeżdżałam przez most – zaprotestowała Althea.
– To zrozumiałe, ponieważ jest maleńki, ale bardzo czuły. Gdy przejechałaś, zadzwoniły oba – tamten na moście i ten tutaj. Dziękuję Sa za tę magię z Deszczowych Ostępów.
Podniósł szklankę w geście sugerującym toast za krewniaków znad Rzeki Deszczowej. Dziewczyna wypiła z nim, po czym odstawiła szklankę i wróciła do tematu.
– Zatem pozostaniesz tutaj?
Potrząsnął głową.
– Nie. Złapią mnie, to tylko kwestia czasu. Trzeba tu przecież dostarczać zapasy, a okoliczna ludność zna miejsce mojego pobytu. Wielu z nich to przedstawiciele Imigrantów z Trzech Statków. Dobrzy ludzie, lecz niebogaci. Któryś w końcu ulegnie pokusie. Nie, nie, ucieknę. Dlatego właśnie ubłagałem matkę o zorganizowanie naszego spotkania. Balem się, że twoja rodzina będzie mu przeciwna. Nie powinienem spotykać się z tobą sam na sam, szczególnie w tych okolicznościach. Rozpaczliwe czasy rodzą jednakże rozpaczliwe środki. – W jego oczach dostrzegła przeprosiny. Cicho parsknęła, rozbawiona.
– Matka nie zastanawiała się długo nad tą sprawą. Obawiam się, że na dobre przylgnęła do mnie dziecięca reputacja zbuntowanej łobuzicy. To, co w zachowaniu mojej siostry byłoby skandaliczne, dla mnie jest dopuszczalne.
Chwycił jej dłoń, uścisnął gorąco i nie puszczał.
– Czy zachowam się bardzo niewłaściwie, jeśli powiem, że ogromnie się z tego cieszę? W przeciwnym razie nie poznałbym cię dostatecznie dobrze, by cię pokochać.
Oniemiała. Chciała go również zapewnić o swojej miłości, niestety kłamstwo nie przeszło jej przez gardło. Dziwne! Nie wiedziała, że nie ma w niej tego uczucia, póki nie spróbowała go wyrazić słowami. Zaczerpnęła oddechu, by powiedzieć Gragowi coś prawdziwego: że przyjechała się nim opiekować albo że jest zaszczycona jego wyznaniem, ale nie dopuścił jej do głosu. Potrząsnął głową.
– Nic nie mów. Nie musisz. Wiem, że mnie nie kochasz, jeszcze nie. Twoje serce jest nawet ostrożniejsze niż moje. Wiedziałem o tym od początku. A gdybym nie wiedział, uświadomiłaby mnie „Ofelia”, która mi radziła, w jaki sposób się do ciebie zalecać. – Roześmiał się z lekką dezaprobatą. – Nie żebym szukał jej rady... W pewnym sensie wszakże zawsze była mi drugą matką. Nawet nie czeka, aż poproszę ją o radę.
Dziewczyna uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Nie znajduję w tobie żadnych wad, Gragu. Nigdy nie zrobiłeś nic niegodnego i wiem, że powinnam cię kochać. Moje życie jednak tak się ostatnio zmieniło, że nie mam już czasu na rojenie nadziei lub osobistych marzeń. Problemy mojej rodziny bardzo mi ciążą. Ponieważ nie ma w domu żadnego dorosłego mężczyzny, wiele męskich obowiązków spadło na mnie. Nikt poza mną nie może popłynąć za „Vivacią”.
– Porzuciłem już nadzieję, że popłyniesz teraz ze mną. Przypuszczam, że nawet w obecnych czasach zbyt pospieszny ślub nie byłby odpowiedni. – Grag obrócił jej dłoń i przesunął po niej kciukiem. Po ramieniu Althei przebiegł dreszcz. – A później? Gdy nadejdą lepsze czasy... Albo może gorsze... Chciałbym wiedzieć, czy kiedyś będziesz towarzyszką mojego życia? Wyjdziesz za mnie?
Zamknęła oczy. Miała przed sobą dobrego człowieka, uczciwego i prawego, przystojnego, godnego pożądania, nawet majętnego... – Nie wiem – odparła cicho. – Staram się zobaczyć przyszłość i wyobrazić sobie czasy, gdy moje życie będzie należało tylko do mnie, gdy będę mogła o sobie decydować i postępować zgodnie z własnymi pragnieniami... Niestety, nie potrafię. Jeśli wszystko potoczy się po mojej myśli i odzyskamy rodzinny żywostatek, ciągle jeszcze czeka mnie walka o niego z Kyle'em. Gdybym zdobyła „Vivacię” dla siebie, chciałabym na niej pływać. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Już o tym rozmawialiśmy. Ty nie możesz opuścić „Ofelii”, ja zaś pragnę odebrać szwagrowi „Vivacię”. Co zrobimy, jeśli obojgu się to uda?
Grag westchnął.
– Stawiasz mnie w trudnej sytuacji. Nie potrafię ci życzyć sukcesu, bo jeśli zdobędziesz to, czego pragniesz, stracę cię. – Widząc, jak Althea marszczy brwi, zaśmiał się głośno. – Ale trzymam za ciebie kciuki. Niemniej jeśli ci się nie uda... no cóż, będę na ciebie czekał. Wraz z „Ofelią”.
Odwróciła wzrok i pokiwała głową, lecz serce w niej zamarło. Jaka czeka ją przyszłość? Życie bez własnego statku. Brak „Vivacii”. Będzie pływać na pokładzie statku Graga jako pasażerka i jego żona. Później zajdzie w ciążę i zostanie na brzegu. Patrzyłaby, jak jej synowie dorastają i kolejno odpływają z ojcem. Siedziałaby w domu, kierowała gospodarstwem i wydawała córki za mąż. Nagle przyszłość wydała jej się siecią, która w miarę upływu czasu będzie ją otaczać coraz ściślej, więżąc w środku. Próbowała przekonać samą siebie, że jej przyszłe życie nie będzie wcale takie złe. Grag znał ją tak dobrze. Wiedział, że serce zostawiła na morzu. Tylko że... Akceptował jej powinności wobec rodziny, póki była panną. Gdy się pobiorą, będzie miała obowiązki wobec niego. Po co marynarze się żenią? Czy nie po to, by ktoś dbał o ich domy i wychowywał ich dzieci?
– Nie mogę zostać twoją żoną. – Wręcz nie wierzyła, że wypowiedziała to zdanie na głos. Zmusiła się do spojrzenia Gragowi w oczy. – Wiesz, co naprawdę powstrzymuje mnie przed pokochaniem ciebie? Świadomość ceny, którą musiałabym zapłacić za tę miłość. Łatwo mogłabym cię pokochać, ale nie potrafiłabym żyć w twoim cieniu.
– W moim cieniu? Altheo, nie rozumiem. Byłabyś moją żoną, osobą szanowaną przez moją rodzinę, matką rodu Tenirów. – Rozpaczliwie szukał przekonujących słów. – Niczego więcej nie mogę ci zaproponować – dodał ze smutkiem. – Tylko tyle mogę zaofiarować kobiecie, którą poślubię. Tylko to i samego siebie. – Zniżył głos do szeptu. – Miałem nadzieję, że moja oferta jest wystarczająca, że cię zdobędę... – Puścił jej dłoń.
– Gragu, żaden mężczyzna nie mógłby mi zaoferować więcej. Żaden nie jest od ciebie lepszy...
– Nawet Brashen Treli? – spytał szorstko.
Jej serce zmieniło się nagle w sopel lodu. A zatem wiedział! Wiedział, że spała z Trellem. Gdyby w tej chwili stała, na pewno by upadła. Na Sa, za chwilę zemdleje! Śmieszne!
Grag wstał nagle, odszedł kilka kroków i zapatrzył się w mroczny las.
– Kochasz go?
Pytanie zabrzmiało jak oskarżenie.
– Nie wiem – wydukała ochryple, bo zaschło jej w gardle. – I nie potrafię zrozumieć, jak to się stało. Oboje byliśmy pijani, do piwa dodano narkotyk, a...
– Znam tę sprawę. – Przerwał jej obcesowo. Nadal na nią nie patrzył. – Wiem o wszystkim od „Ofelii”. Ostrzegała mnie przed tobą, a ja głupi nie chciałem wierzyć.
Althea ukryła twarz w dłoniach. Ostrzegała go?! Poczuła w sobie nagłą pustkę, jej duszę wypełniła świadomość ogromnej, nieodwracalnej straty. Nagle zwątpiła, że „Ofelia” kiedykolwiek ją lubiła.
– Od jak dawna wiesz? – wyszeptała.
Westchnął ciężko.
– Pamiętasz tę noc, gdy mnie nakłaniała do pocałunku? Pocałowałem cię, a ona... powiedziała mi później. Przypuszczam, że czuła się wobec mnie... och, nie wiem... winna. Pewnie nagle zaczęła się obawiać, że możesz mnie zranić. Uznała, że jeśli za bardzo się w tobie zakocham, a potem się dowiem, że jesteś... inna, niż oczekiwałem...
– Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej?
Niezdarnie wzruszył ramionami.
– Sądziłem, że ten jeden błąd nie będzie miał dla mnie żadnego znaczenia. Oczywiście, było mi przykro. I chciałem zabić drania! Miałem ochotę zrobić mu krzywdę... Tyle że potem „Ofelia” zasugerowała mi, że może żywisz do Trella jakieś uczucia, może nawet jesteś w nim trochę zakochana.
Czy zadawał jej pytanie?
– Nie sądzę – odrzekła szeptem. Zaskoczyła ją niepewność we własnym głosie.
– To ciekawe – mruknął Grag z goryczą. – Wiesz, że mnie nie kochasz, ale uczuć do Brashena nie jesteś pewna.
– Znam go od bardzo dawna. – Pragnęła dodać, że na pewno go nie kocha, ale jakoś nie potrafiła. Jeśli znasz kogoś długo i blisko się z nim przyjaźnisz... czy nie czujesz do niego jakiegoś rodzaju miłości? Przyszedł jej na myśl Davad Restart. Pogardzała jego czynami, a równocześnie nie mogła zapomnieć o dobrotliwym wujaszku z jej dzieciństwa. – Przez wiele lat Brashen był moim najlepszym kumplem i towarzyszem ze statku. To, do czego między nami doszło, nie jest w stanie zniszczyć wieloletniej przyjaźni. Zrozum, że...
– Niczego nie rozumiem. – Grag pod pozornym spokojem skrywał szczery gniew. – Ten mężczyzna cię zhańbił, Altheo. Gdy się o tym dowiedziałem, byłem wściekły. Chciałem go wyzwać na pojedynek. Powinnaś go nienawidzić. Uważałem, że zasłużył sobie na śmierć, że po tym czynie nigdy nie ośmieli się wrócić do Miasta Wolnego Handlu. Gdy się pojawił w okolicy, pragnąłem go zabić. Powstrzymało mnie tylko to, że wyzywając go, musiałbym ujawnić powód, a nie chciałem cię kompromitować. Później usłyszałem, że odwiedził cię w domu. Pomyślałem, że może zamierza rozwiązać tę sprawę w sposób honorowy. Sądziłem, że mu odmówiłaś... Czy ci się oświadczył? Czy masz wobec niego jakieś zobowiązania i dlatego odsuwasz mnie?
Pojmowała jego desperację. Tak bardzo się starał zrozumieć jej postępowanie.
Podeszła do niego i również zapatrzyła się w las. Cienie gałęzi, konarów i pni tworzyły mroczny gąszcz.
– Nie zgwałcił mnie – wyjaśniła. – Muszę ci to wyznać. To, co się zdarzyło między nami, nie było mądre, lecz Brashen do niczego mnie nie przymuszał. Nie możesz go obarczać całą winą.
– Jest mężczyzną. – Grag wypowiedział te słowa bezwzględnym tonem. Splótł ramiona na piersi. – Z tego właśnie względu ponosi całkowitą odpowiedzialność. Powinien był cię chronić, a nie wykorzystywać twoją słabość. Mężczyzna musi panować nad swoją żądzą. Musi być silniejszy.
Zaniemówiła. Czyżby naprawdę tak ją postrzegał? Była dla niego słabym, bezradnym stworzeniem, które trzeba było chronić i którego życiem powinien kierować najbliższy mężczyzna? Rzeczywiście uczciwie wierzył, że Althea nie zdołałaby powstrzymać Brashena, gdyby zechciała? Nagle zaczął w niej narastać gniew. Miała ochotę powiedzieć coś strasznego, zranić Graga, a jednocześnie w jakiś sposób udowodnić mu, że sama decyduje o sobie. Gniew szybko wyparował i Althea pojęła beznadziejność swego pragnienia. Do tej pory uważała swój krótki romans z Brashenem za ich osobistą sprawę, która nikogo poza nimi nie powinna obchodzić. Niestety, młody Tenira myślał inaczej – sądził, że Treli wyrządził jej nieodwracalną krzywdę. Jego zdaniem ten wypadek zmienił ją na zawsze. Grag nie rozumiał, że dziewczyna mogła chcieć tego, co się stało.
Althea myślała inaczej. Jej wstyd nie wypływał z poczucia krzywdy, lecz ze strachu. Gdy prawda wyjdzie na jaw, jak to wpłynie na jej rodzinę? Jej punkt widzenia i opinia Graga różniły się tak radykalnie, że – dziewczyna uprzytomniła sobie z nagłą pewnością – nic nigdy nie zdoła pogodzić tych różnic. Nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Nawet gdyby potrafiła porzucić marzenie o własnym statku, nawet gdyby znienacka zdecydowała, że pragnie posiadać dom i wychowywać dzieci... jak miałaby pokonać barierę w umyśle jej męża? Wizerunek słabej i bezbronnej kobietki zawsze będzie ją upokarzać.
– Muszę już wracać – rzekła stanowczo.
– Zrobiło się późno – zaprotestował. – Nie możesz wyjechać o tej porze!
– Gospoda nie jest daleko, tuż za mostem. Będę jechała powoli. Ten koń wygląda na bardzo wytrzymałego.
Wreszcie się odwrócił. Na jego twarzy malowało się cierpienie.
– Zostań, proszę – błagał ją. – Zostań i porozmawiajmy. Przeanalizujmy wszystkie szczegóły.
– Nie, to nie ma sensu. – Jeszcze godzinę temu dotknęłaby jego ręki i pragnęłaby go pocałować... przynajmniej na pożegnanie. Teraz czuła, że stanął między nimi niemożliwy do przekroczenia mur.
– Jesteś dobrym człowiekiem. Znajdziesz godną ciebie kobietę. Życzę ci wszystkiego najlepszego. A przy najbliższej sposobności pozdrów ode mnie „Ofelię”.
Wszedł za nią w krąg tańczącego światła padającego z cynowej lampy. Dziewczyna podniosła kieliszek i dopiła wino. Kiedy rozejrzała się wokół, zrozumiała, że nie ma tu już nic do roboty. Była gotowa do odejścia.
– Altheo!
Odwróciła się, słysząc jego wołanie. Nagle wydał jej się bardzo chłopięcy i młody. Odważnie popatrzył jej w oczy. Nie próbował ukryć swego bólu.
– Moja oferta jest nadal aktualna. Będę czekał na twój powrót. Zostań moją żoną. Nie obchodzi mnie twoja przeszłość. Kocham cię.
Szukała słów, którymi mogłaby mu przekazać swoje uczucia.
– Masz dobre serce – oświadczyła w końcu. – Żegnaj.
11. KONSEKWENCJE
Odkąd Serillę zaciągnięto siłą do kapitańskiej kabiny, ani razu jej nie opuściła. Przeczesała palcami rozczochrane włosy i zastanowiła się, jak długo tu przebywa. Przejrzała w pamięci przeszłe zdarzenia, ale nie potrafiła ich ułożyć we właściwym porządku chronologicznym. Wspomnienia migotały, wyławiała jedynie ich fragmenty. Momenty przerażające i bolesne przeplatały się i nawarstwiały. Nie chciała o nich myśleć.
Niczym lwica walczyła z marynarzem, który ją przyprowadził do kwater kapitana. Chciała się zachowywać z godnością, lecz szybko odkryła, że jej się nie uda. Opierała się z całych sił, lecz był znacznie silniejszy. Gdy go uderzyła, jednym ruchem chwycił ją i przerzucił sobie przez ramię. Śmierdział. Próbowała go bić i kopać, czym jedynie rozbawiła zarówno jego, jak i resztę załogi – świadków jej poniżenia. Wszyscy zgodnie lekceważyli krzyki o pomoc. Żaden ze spotkanych po drodze członków orszaku satrapy nie zareagował. Patrzyli na nią obojętnie, odwracali się bądź znikali za drzwiami swoich kajut. Serilla wiedziała, że nigdy nie zapomni min Cosga i Kekki, gdy marynarz zabierał ją z kabiny władcy. Twarz młodego satrapy rozświetlił zadowolony z siebie, triumfalny uśmieszek, natomiast jego nałożnica – która dopiero co ocknęła się z narkotycznego zamroczenia – patrzyła w zafascynowanym podnieceniu.
Porywacz zaniósł Serillę do nieznanej jej części statku, wepchnął do mrocznej kapitańskiej kajuty i zaryglował drzwi. Nie wiedziała, ile czasu spędziła w nerwowym oczekiwaniu. Sądziła, że upłynęło kilka godzin, lecz nie mogła mieć pewności. Jej emocje zmieniały się jak w kalejdoskopie – od wściekłości poprzez rozpacz aż po paniczny strach. Później czuła już tylko przerażenie. Gdy wszedł kapitan, była kompletnie wyczerpana krzykiem i płaczem, ręce bolały ją od długiego łomotania w drzwi. Po pierwszym uderzeniu załamała się i omal nie zemdlała. Była wykształcona i doskonale wychowana, nic jednak nie przygotowało ją na męską agresję. Kapitan bez trudu pokonał jej opór. Nie zdołała go odepchnąć, była niczym parskające kocię w jego ręku. Zgwałcił ją – nie brutalnie, raczej na zimno, metodycznie. Gdy odkrył jej dziewictwo, wrzasnął zaskoczony, po czym zaklął we własnym języku. Później dalej sprawiał jej ból, a sobie przyjemność. Ile dni temu zaczęła się jej gehenna? Nie miała pojęcia. Ani razu nie wyszła z kabiny. Czas dzieliła na okresy, gdy kapitana nie było z nią i gdy wracał. Niekiedy ją wykorzystywał, innymi razy ignorował. Był bezosobowy w swym okrucieństwie. Właściwie jej nie zauważał. Nie zrobił najmniejszej próby, by zdobyć jej sympatię. Okazywał jej tyleż samo grzeczności co nocnikowi lub spluwaczce. Nigdy się do niej nie odzywał. Była tu dla niego, mógł jej używać, ilekroć poczuł potrzebę. Jeśli mu to utrudniała – gdy się opierała albo błagała o litość – bił ją. Jeden niedbały cios otwartą dłonią wystarczał i natychmiast przestawała się buntować. Wiedziała, że następnym razem kapitan uderzy ze znacznie większą siłą. Po jednym z wymierzonych policzków zaczęły jej się ruszać dwa zęby i przez kilka godzin dzwoniło w uchu. Beznamiętność, z jaką ją bił, przerażała daleko bardziej niż ewentualna złośliwość. Sprawianie bólu przychodziło mu tak łatwo.
Na początku swej niewoli planowała zemstę. Przetrząsnęła kajutę, szukając czegoś, co mogłoby jej posłużyć za broń. Kapitan jednak okazał się nieufny. Kufry pozamykał i Serilli nie udało się podważyć żadnego wieka. Na biurku znalazła dokumenty, które utwierdziły ją we wcześniejszych podejrzeniach. Rozpoznała mapy portu Miasta Wolnego Handlu oraz rejonu przy ujściu Rzeki Deszczowej. Podobnie jak na wszystkich widzianych wcześniej, także na tych mapach były wielkie białe plamy. Ziemie nieznane. W kajucie znalazła sporo listów, lecz nie znała chalcedzkiego. Dokumenty zawierały wzmianki o pieniądzach i nazwiska dwóch znanych jamaillskich szlachciców. Mogły to być informacje o łapówkach lub... rachunki za załadunek. Serilla starała się każdy papier odkładać starannie na miejsce. Niestety, pewnie coś pomyliła, a może kapitan pobił ją tej nocy za inne wykroczenie. Rankiem zaniechała wszelkich myśli o oporze czy zemście. Nawet nie pragnęła przetrwać. Stała się bezmyślnym zwierzęciem.
Po pewnym czasie nauczyła się zjadać resztki jego posiłków. Kapitan rzadko jadał w kabinie, a swojej niewolnicy nie przynosił nic. Prawie cały czas siedziała skulona w rogu łóżka. Szatę miała w strzępach. Przestała myśleć. Cała zmieniła się w strach. Dziś mógł ją zbić, jutro – oddać załodze. Mógł też zatrzymać ją na zawsze, do końca życia, w tej kabinie. Najbardziej przerażała ją myśl, że mógłby ją oddać satrapie niczym zepsutą zabawkę, która przestała go bawić. A jeśli uczyni ją ciężarną? Co wtedy?
Czasami wyglądała przez okno. Niewiele widziała. Wodę. Wyspy. Ptaki. Oznaki stoczonej bitwy, przypalone drewno, poszarpane żagle, ludzie skuci łańcuchami. Załoga tego statku atakowała małe, zamieszkane przez banitów osady na Kanale Wewnętrznym. Brała łupy i jeńców, których zmieniała w niewolników. Chyba radziła sobie całkiem dobrze.
Któregoś dnia przypłyną do Miasta Wolnego Handlu. Co wówczas? Serilli przypomnienie celu podróży wydawało się maleńką szczeliną, przez którą wpadło światło. Jeśli zdoła się jakimś sposobem wymknąć w mieście Pierwszych Kupców, jeśli zdoła się dostać na brzeg, będzie mogła gdzieś się ukryć. Nikt się nie dowie, co przeszła. Nie mogła już żyć jak dotychczas. Nie była już taka sama jak niegdyś. Tą dawną Serillą, łagodną, słabą i rozpieszczoną, uczoną, dobrze wychowaną, dbałą o każde słowo, gardziła teraz. Tamta Serilla była bezsilna i nie potrafiła odeprzeć gwałciciela, a wcześniej uniosła się głupią dumą, odrzuciła łoże satrapy i znalazła się w koi okrutnego Chalcedczyka. Była też tchórzem – nie potrafiła zabić ani kapitana, ani nawet siebie.
Jej gehenna skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Któregoś dnia w drzwiach stanął obcy marynarz i gestem nakazał jej pójść za sobą.
Naciągnęła na siebie koc i kuląc się przed spodziewanym uderzeniem, drżącym głosem spytała:
– Dokąd mnie zabierasz?
– Do satrapy. – Dwa słowa stanowiły całą jego odpowiedź. Albo nie znał jej języka, albo uważał, że nie musi mówić nic więcej. Wykonał nagły ruch głową w stronę drzwi.
Wiedziała, że musi go posłuchać. Wstała. Gdy ściśle otulała się kocem, marynarz nie próbował jej go odebrać. Poczuła dla niego taką wdzięczność, że aż w oczach zakręciły jej się łzy. Ostrożnie wyszła za nim. Odnosiła wrażenie, że wkracza w nowy, nieznany sobie świat. Szła ze spuszczonymi oczyma do kwater satrapy.
Oczekiwała, że będzie miała choć trochę czasu na umycie się, zmianę ubrania. Stało się inaczej. Marynarz otworzył drzwi szarpnięciem i niecierpliwym gestem kazał jej wejść.
Zrobiła krok do przodu i natychmiast poczuła smród. Od dawna panowały upały i cały statek cuchnął, Serilla jednakże poczuła też odór wymiotów i potu. Odsunęła się ze wstrętem, lecz marynarz był bezlitosny; chwycił ją za ramię i wepchnął do środka. – Do satrapy – powtórzył.
Odważyła się wejść w głąb dusznej kabiny. Wokół panowała cisza. Ktoś tu sprzątał, lecz dość niedbale. Większość ubrań wisiała na oparciach krzeseł, kilka walało się na podłodze. Kadzielnice, w których satrapa palił zioła, zostały opróżnione, ale nie wyczyszczone. W kabinie czuć było stęchłym dymem. Ze stołu zabrano talerze i szklanki, pozostały jednak na nim lepkie kręgi od denek butelek. Zza ciężkich zasłon w oknie dobiegało brzęczenie muchy.
Kajuta wydawała się dziwnie swojska. Serilla zamrugała z niedowierzaniem. Czyżby budziła się ze złego snu? Jakim sposobem po tym wszystkim, co przeszła, ten pokój mógł trwać niezmieniony wraz ze swoim domowym nieładem? Rozejrzała się wokół siebie, oszołomienie z wolna ją opuszczało. Podczas gdy kapitan więził ją i wielokrotnie gwałcił, raptem o kilkadziesiąt metrów dalej życie satrapy i jego orszaku toczyło się dawnym trybem. Nieobecność Serilli niczego nie zmieniła. Ludzie nadal pili, jedli, słuchali muzyki i grali w karty. Śmieci i bałagan związane z ich bezpieczną, zwyczajną egzystencją nagle ją rozwścieczyły. Poczuła w sobie straszliwą siłę. Miała ochotę roztrzaskać krzesła o stół, potłuc ciężkie witraże, powrzucać do morza malowidła, wazony i statuetki.
Jednakże nie zrobiła nic. Stała bez ruchu, aż na powrót poczuła się sobą. Wówczas uznała, że nie warto tracić energii na furię.
Nie wierzyła, że pokój jest pusty. Nagle usłyszała jęk. Dochodził ze skłębionej pościeli. Podeszła do łóżka.
Leżał na nim satrapa. Twarz miał bladą, spocone włosy przylepione do czoła. Wokół niego unosił się silny zapach choroby. Koc zrzucony na podłogę obok koi cuchnął wymiotami i żółcią. Serilla patrzyła na Cosga tak długo, aż wreszcie otworzył oczy. Zamrugał słabo, usiłując skupić na niej spojrzenie.
– Wróciłaś – wyszeptał. – Dzięki Sa! Boję się, że umieram.
– Mam nadzieję, że to prawda.
Skulił się pod jej spojrzeniem. Oczy miał zapadnięte i przekrwione. Ręce mu drżały. O ironio! Przeżyć w strachu tyle dni, a później odkryć, że człowiek, który skazał ją na taki los, leży teraz chory i słaby jak niemowlę! Wymizerowana twarz satrapy wreszcie przypominała szlachetne rysy jego ojca. Podobieństwo to zabolało Serillę, a równocześnie ją wzmocniło. Nie, nie, młodemu władcy nie udało się jej poniżyć. Była na to zbyt silna.
Nagle odrzuciła koc, naga podeszła do szafy. Poczuła na sobie jego wzrok. Już się nie wstydziła. Zaczęła wyrzucać na podłogę jego ubrania, szukając czegoś czystego do włożenia. Większość ubrań śmierdziała narkotycznymi ziołami albo perfumami. Znalazła parę luźnych białych spodni oraz czerwoną jedwabną koszulę. Spodnie były na nią o wiele za duże. Przewiązała je pięknie utkaną czarną szarfą. Haftowany kaftan przykrył jej piersi. Wzięła jedną z licznych szczotek do włosów, oczyściła ją, po czym zaczęła się czesać. Satrapa obserwował ją zamglonymi oczyma.
– Wezwałem cię, ponieważ Kekki zachorowała – rzekł cicho. – Nie ma nikogo, kto mógłby się mną opiekować. Tak dobrze się bawiliśmy, gdy nagle dosięgła nas choroba. Wszyscy zachorowali, jeden po drugim. Lord Durden zmarł pewnej nocy przy kartach. Potem zaczęli chorować inni. Podejrzewam truciznę. Nikt z załogi nawet nie zasłabł. Tylko ja i ludzie wobec mnie lojalni. W dodatku kapitan w ogóle się nami nie przejmował. Służący, którzy mieli mnie doglądać, także chorują. Wypróbowałem wszystkie moje leki, niestety żaden nie przyniósł ulgi. Proszę, Serillo, nie opuszczaj mnie! Bez ciebie umrę. Nie chcę, by mnie wyrzucili za burtę jak lorda Durdena.
Splotła włosy w warkocz. Przyjrzała się sobie w lustrze, odwracając twarz z boku na bok. Cerę miała ziemistą. Sińce po jednej stronie twarzy już bladły. W nozdrzu odkryła skrzep krwi. Podniosła z podłogi jakąś koszulę władcy i wytarła w nią nos. Znowu spojrzała na swoje odbicie. Nie rozpoznała się. W zwierciadle czaiło się przerażone, rozdrażnione zwierzę. Stała się niebezpieczna. Tak, na tym właśnie polegała różnica. Zerknęła na satrapę.
– Dlaczego miałabym się tobą opiekować? Oddałeś mnie Chalcedczykowi niczym ogryzioną kość rzuconą psu. Oczekujesz troski w zamian za ten okrutny czyn? – Popatrzyła mu śmiało w oczy. – Mam nadzieję, że umrzesz.
– Nie możesz tak mówić! –jęknął. – Jestem satrapą. Jeśli umrę bezpotomnie, w całej Jamaillii zapanuje chaos. Perłowy Tron nie był pusty od siedemnastu pokoleń.
– Teraz jest pusty – zauważyła słodko. – Szlachcice jakoś radzą sobie teraz bez twojej pomocy i tam samo będą sobie radzili po twojej śmierci. Może nawet jej nie zauważą.
Przemierzyła pokój i podeszła do kasetek z biżuterią. Najdroższe cacka znajdowały się w osobnych, dobrze zamkniętych puzderkach. Niedbałym ruchem podniosła nad głowę ozdobnie rzeźbione pudełko i cisnęła je na podłogę. Gruby dywan złagodził upadek. Serilla nie zamierzała się poniżyć do kolejnej próby. Postanowiła się zadowolić prostym srebrem i złotem. Otworzyła przegródki pierwszej z brzegu prostej kasetki. Wybrała sobie kolczyki i naszyjniki. Nie potrafiła zapomnieć, że satrapa oddał ją komuś niczym swoją dziwkę. Teraz ona każe mu zapłacić za swoją krzywdę na wiele sposobów. Te błyskotki mogą się stać jej jedynym źródłem utrzymania w Mieście Wolnego Handlu. Wsunęła pierścienie na palce i zapięła na kostce ciężki złoty łańcuch. Nigdy nie nosiła biżuterii, więc poczuła się prawie jak w zbroi. Dotąd uważała, że własną wartość nosi wewnątrz, w sercu, w duszy. Teraz się zmieniła.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytał satrapa wielkopańskim tonem. Spróbował usiąść, lecz opadł z powrotem na poduszki. Przez chwilę jęczał. – Dlaczego jesteś dla mnie taka niedobra? – pisnął jak dziecko.
– Oddałeś mnie mężczyźnie, który mnie wielokrotnie zgwałcił. Bił mnie. W dodatku zrobiłeś to z rozmysłem. Wiedziałeś, że cierpię, i mi nie pomogłeś. Póki mnie nie potrzebowałeś, nie dbałeś o mój los. Bawił cię mój ból!
– Nie widzę u ciebie żadnych ran – oznajmił rozbrajająco. – Normalnie chodzisz, mówisz i jesteś dla mnie tak samo okrutna jak zawsze. Wy, kobiety, robicie tyle zamieszania wokół seksu, a przecież jest taki naturalny. Zostałyście stworzone do miłości, którą wam dają mężczyźni. A mnie tego odmówiłaś! – Skrzywił się, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. – Wymyśliłyście słowo „gwałt”, dzięki któremu możecie udawać, że mężczyźni potrafią skraść wam coś, czego i tak macie w nadmiarze. Nie poniosłaś żadnej trwałej szkody, prawda? Przyznaję, że zrobiłem ci głupiego psikusa, nie do końca przemyślałem swój żart... Ale przecież nie zasługuję, by z tego powodu umrzeć. – Odwrócił głowę. – Nie wątpię, że po mojej śmierci doświadczysz więcej rozkoszy – zauważył z dziecinną satysfakcją.
Miała ochotę go zabić, lecz te ostatnie słowa ją powstrzymały. Miał rację, ale zasługiwał na bezgraniczną pogardę. Najwyraźniej nie miał pojęcia, jakie zło jej wyrządził. Co gorsza, chyba nie umiał jej w ogóle zrozumieć. Niepojęte! Był przecież synem mądrego i szlachetnego władcy, który przyjął ją do grona swoich Towarzyszek Serca. Zastanowiła się, co powinna zrobić, by przetrwać. Cosgo nieumyślnie podsunął jej odpowiedź.
– Przypuszczam, że się mną zaopiekujesz, jeśli ci dam jakieś prezenty, zaszczyty i łapówki. – Siąknął nosem.
– Tak, panie – odparła lodowato.
Jeśli musi, będzie kosztowną dziwką. Podeszła do biurka solidnie przymocowanego do grodzi, zdjęła zeń porzucone ubrania i zapomniany talerz ze spleśniałymi słodyczami. Znalazła pergamin, pióro i atrament. Ułożyła je starannie, potem przysunęła sobie krzesło. Chciała usiąść, lecz nagle ponownie odkryła, że jest cała obolała. Zmieniła zamiar, ruszyła do wyjścia. Gwałtownie otworzyła drzwi. Na straży stał marynarz, który popatrzył na nią pytająco.
– Satrapa potrzebuje kąpieli – oświadczyła władczym tonem. – Przynieście mu wannę, czyste ręczniki i parę kubłów wody. I to szybko!
Wróciła do biurka.
– Nie, nie chcę gorącej kąpieli. Jestem za bardzo znużony. Nie możesz mnie umyć tu, w łóżku?
Uznała, że pozwoli mu skorzystać z wody, kiedy sama się wykąpie.
– Cicho bądź, próbuję myśleć – odparła mu. Wzięła pióro, zamknęła na moment oczy i skoncentrowała się.
– Co robisz? – spytał.
– Szkicuję dokument, który podpiszesz. Nie przeszkadzaj! – Zastanawiała się nad warunkami. Wymyśliła sobie nowe stanowisko – stałej wysłanniczki satrapy do Miasta Wolnego Handlu. Potrzebowała pensji oraz pieniędzy na odpowiednie kwatery i służących. Wpisała hojną, chociaż nie horrendalną kwotę. Stawiając piórem równe znaki na pergaminie, zadumała się nad zakresem władzy, którą powinna sobie przyznać.
– Chce mi się pić – wyszeptał chrapliwie.
– Dam ci wody, kiedy skończę układać dokument, a ty mi go podpiszesz.
Wcale nie wydawał jej się ciężko chory. Podejrzewała, że cierpi z powodu kombinacji jakiejś prawdziwej dolegliwości, choroby morskiej oraz nadużywania wina i ziół rozkoszy. A ponieważ brakowało mu służby i rozrywek, sądził, że umiera. Zatrzymała pióro w pół słowa. W apteczce satrapy znajdowały się środki wymiotne i przeczyszczające. Może – w ramach „opieki” – powinna dopilnować, by władca nie odzyskał za szybko zdrowia. Potrzebowała go, póki nie dopłyną do Miasta Wolnego Handlu.
Odłożyła pióro.
– Chyba trzeba ci najpierw podać lekarstwo – oznajmiła wspaniałomyślnie.