Twardoch Szczepan Obłęd rotmistrza von Egern

Szczepan Twardoch

Obłęd rotmistrza von Egern


Fabryka Słów

Lublin 2005


Copyright © by Szczepan Twardoch, Lublin 2005

Copyright © by Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2005


Wydanie I


ISBN 83-89011-23-9


Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.


Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.


Na próżno Zachód szuka dla siebie formy agonii,

godnej jego przeszłości.


Emile Michel Cioran


Obłęd rotmistrza von Egern


Pod ruiny podeszli jedyną drogą - od południa, konie i tak musieli zostawić niżej. Nie mieli szans zdobyć zamku jednym szwadronem. Huzarzy byli dobrymi żołnierzami, ale tutaj trzeba by samobójców, kawalerzyści zaś kochali swego dowódcę właśnie za to, że nie kazał im umierać na próżno.

Dowodzący szwadronem rotmistrz zablokował tę jedyną drogę, wiedział, że powstańcy są zbyt wyczerpani, aby robić jakieś wycieczki. Poza tym, nie mieli dokąd się przebijać. Tak naprawdę to już nie była wojna, po bitwie pod Aigey powstanie skończyło się, definitywnie i zupełnie. W bitwie wygranej karnymi szeregami grenadierów, lekka kawaleria, w tym szwadron jego huzarów, nie odegrała żadnej roli - po wszystkim wysłano go w pościg, dorzynać niedobitków. I tak to trwało, już kolejny miesiąc.

Joachim von Egern został oficerem kawalerii, aby w szalonym galopie rozbijać szeregi bagnetów, a stał się gończym psem, szczutym na wydającego ostatnie tchnienie zwierza. I tak nie było to najgorsze z zadań, jakie przyszło mu wypełnić; nie raz jego szwadron ganiał po lesie żołnierzy spod własnych sztandarów. Łapał dezerterów i, zazwyczaj, jego huzarzy jechali złowieszczo po bokach i z tyłu długich kolumn liniowej piechoty, odbierając infanterii nadzieję na szczęśliwą ucieczkę. Nienawidzili ich za to, on odwdzięczał się piechocie podobną nienawiścią. Huzarzy również nie przepadali za pracą gończych psów, ale pełnili swoją służbę sumiennie. Kiedyś dziwił się tej sumienności. Sądził, że jego ludzie, podobnie jak on, pragną wojny. Wojny jako próby charakterów, wojny jako symfonii męstwa i odwagi. Jednak pierwsza bitwa, w której widzieli dywan trupów z regularnym wzorem niebiesko-żółtych mundurów piechoty, upstrzonych czerwonymi kontrapunktami krwi, przekonała ich, że gonienie po lasach dezerterów nie jest najgorszym, co mogło ich spotkać.

Większość żołnierzy Joachima siedziała w siodle, zanim jeszcze dobrze nauczyła się chodzić. Jego szwadron w bitwie pod Maygaroszag przeszedł przez pułk kirasjerów, zostawiając za sobą puste siodła i kaski, walające się po zrytym kopytami polu. To dzięki swoim Madziarom do galowego munduru mógł założyć na szyję gwiazdę na czterokolorowej wstążce, spoczywającą obecnie w kufrze. Lecz teraz znów byli gończymi psami i używali raczej arkana, niż szabli.

Rotmistrz Joachim von Egern kochał wojnę, pokochał ją dzięki młodzieńczym lekturom i opowiadaniom ojca. Kochał ją, obcując od dzieciństwa z heroiczną historią swojego rodu, opowiedzianą w panopliach, wiszących na murach rodzinnego domu - starych, przykurzonych i pordzewiałych szablach, pistoletach, pancerzach, broni zwycięzców i zwyciężonych. Trofea, wiszące razem z orężem ich zdobywców. Nikt już nie wiedział, co należało do pradziada, co do jego wroga. Joachim kochał tę wojnę. Nienawidził zaś tej, w której przyszło mu brać udział. Nienawidził zadań, jakie musiał wykonywać. I powstańców, za to, że mimo absolutnej klęski nie chcieli się poddać. Póki mogli, uchodzili przed nim z desperacją, ale też szybko, zacierając wprawnie ślady, jakby mieli cel tej ucieczki, miejsce, w którym zdołają się schronić - chociaż wiedzieli dokładnie, że te góry to matnia. Nienawidził ich, bo wybrali tak dobre miejsce do obrony.

W ruinach schroniło się ich czterdziestu, zabiedzonych, rannych, z resztkami amunicji, i około trzech setek cywilów, przede wszystkim kobiety i dzieci. Ich synowie, mężowie i ojcowie spoczęli pod cienką warstwą ziemi, nieopodal Aigey, Negg, Maygaroszag, i wielu innych jeszcze mieścin czy wiosek, których nazw nikt nie pomni. Joachim nienawidził powstańców - widział, co zrobili z jego rodakami w stolicy, wiedział, czym stanie się jego ojczyzna bez południowych portów - ale nie mógł odmówić im męstwa i determinacji, nie mógł ich odmówić całemu temu narodowi.

Powstańcami dowodził młody, osiemnastoletni chłopak, książę, jak mówiono. Joachim zaproponował mu przez posły, że wypuści kobiety i dzieci z ruin, niech idą wolni. Ten dumnie odpowiedział, że nie jego wolą jest zatrzymywać te biedne niewiasty. Jeżeli chcą, mogą odejść, ale żadna nie chce, bo twierdzą, że lepiej im zginąć tutaj, wiążąc swym mężom bandaże, niż zdać się na łaskę psa. Rotmistrz dwa dni stał, nie wiedząc, co dalej czynić.

Droga do ruin była wąziutką ścieżką w skale, dawni budowniczowie fortecy wiedzieli, co robią - dziesięciu strzelców mogło bronić się tutaj przed setkami, czy tysiącami, oczywiście, przy dostatecznej ilości amunicji. Powstańcy nie mieli jej za dużo, ale na pewno więcej, niż Joachim ludzi, a strzelali świetnie. Sprawę mogłaby rozwiązać artyleria, jego szwadron prowadził dwa lekkie, górskie działka, jednak tej nie chciał użyć, nie zwykł bowiem strzelać do kobiet. Nie mógł też po prostu wziąć ruin szturmem, bo woltyżerskie zdolności jego huzarów były tutaj na nic. Gdyby pobiegli wszyscy, jak piechota, do ataku, paru może dobiegłoby do murów, dosłownie kilku. Joachim znał matki swoich żołnierzy, dlatego nie chciał, żeby umierali niepotrzebnie.

Po dwóch dniach siedzenia na kamieniu i tępego przyglądania się zarysowi murów i zatkniętej na nich dumnie chorągwi - symbolowi uporu i wierności sprawie przegranej - Joachim podjął decyzję. Włożył galowy mundur, kazał zawiązać białą flagę na drążku, zabrał dwóch swoich ludzi i poszedł. Cały jego rozsądek krzyczał, że należy posłać z wiadomością żołnierza, że przecież powstańcy, zabijając go, pozbawią oddział dowódcy. Jednak za nic miał rozwagę, co sam uświadamiał sobie z niejakim zdziwieniem. Stanął pod dziurą w murze, która kiedyś była bramą i wrzasnął, że chce rozmawiać z komendantem. Sądził, że jeżeli usłyszy odgłos spalanej podsypki, poprzedzający wystrzał, zdąży uskoczyć. Wytężał więc słuch, wyczekując tego dźwięku. Nic jednak takiego się nie stało.

Po kilku chwilach wyszedł ku niemu młody chłopak, wysoki, szczupły i piękny. Miał kruczoczarne, długie włosy, jak większość mężczyzn tutaj, ale cerę jaśniejszą, rysy szlachetniejsze od współbraci. Trzymał się prosto i dumnie, jego postawa wspaniale harmonizowała ze strojem, który, pozbawiony orientalnego przepychu, był romantyczną mieszanką mody tutejszej i munduru wojskowego. Lewą dłoń opierał na huzarskiej szabli, takiej samej, jak szabla Joachima. Widząc spojrzenie rotmistrza, chłopiec przygładził ledwie widoczne wąsy i powiedział:

- Jest u nas taki zwyczaj, że mężczyzna zatrzymuje na całe życie pierwszą broń, jaką własnoręcznie zdobył na wrogu. Ten, któremu zabrałem tę szablę nosił taki sam mundur, jak ty, panie. Skręciłem mu kark, kiedy miałem szesnaście lat. Po co tu przyszedłeś, ułanie, dlaczego nie atakujesz? Nie możemy się układać. Poddać się nie zamierzamy, zaś nic innego nie mam do zaoferowania.

- Jestem huzarem, nie ułanem. Nie atakuję, bo nie zwykłem palić z armat do kobiet i dzieci. Przyszedłem powiedzieć ci, książę...

- Skąd wiesz, żem z książęcego rodu?

- Tak słyszałem, ale wcale nie jestem tego pewien. Przyszedłem powiedzieć, że tylko tchórz albo dziecko chowa się za plecami kobiet. Dlatego nie jestem pewien, czy mam do czynienia z księciem, czy z dzieckiem, czy tchórzem...

Młodzieniec chwycił rękojeść szabli, wyciągnął ją na parę cali z pochwy, lecz kiedy spostrzegł, że Joachim trwa w niezmienionej pozycji, zatrzymał się, chwilę pozostał z klingą na poły wysuniętą, patrząc przeciwnikowi w oczy. Kiedy ten wytrzymał spojrzenie, chłopiec z trzaskiem schował ostrze, zacisnął usta i bez słów odwrócił się i zniknął za murem.

Następnego dnia, nad ranem, Joachima zbudził wartownik, meldując, że od zamku przyszedł powstaniec z listem. Książę wyzwał rotmistrza na pojedynek. Następnego dnia, rano, u podnóża góry, szable, konno. Joachima nie zdziwiło, że młodzik chciał walczyć w siodle - taki był zwyczaj w tym kraju. Decyzja o pójściu samemu do ruin była szalona, lecz rzeczywistość podołała temu szaleństwu.

Rotmistrz stawił się przed czasem, ćwierć mili od obozu. Pojechał samotrzeć, z Atillą i Imre Orszaghami - braćmi, jedynymi w jego oddziale, których uważał za szlachtę. Nie mieli państwowego patentu, ale pochodzili ze szlacheckiej, choć zubożałej rodziny, i to mu wystarczało. Po chwili od ruin zjechał młody komendant z jednym towarzyszem, siwym starcem. Joachim z podziwem przyglądał się, jak mistrzowsko książę prowadzi konia po arcytrudnej ścieżce. Gdy stanął obok nich, rotmistrz rzekł:

- Zanim zaczniemy się bić, musimy ustalić pewne sprawy.

- Owszem.

- Nasz pojedynek nie będzie zwykłą sprawą honorową - będzie sądem bożym. Zamiast szafować życiem naszych żołnierzy, którym nasze spory są obojętne, postawimy na szali nasze żywoty, książę.

- Wiem, panie. Obraziłeś mnie zbyt nieudolnie, żebym mógł przypuszczać, że uczyniłeś to z intencją ubliżenia. Nie żywię urazy, co najwyżej czuję rozbawienie. Mogłeś, panie, powiedzieć od razu, o co chodzi, zamiast stosować śmieszne wybiegi.

- A zatem jeśli zwyciężysz, książę, dwaj moi obecni tutaj podoficerowie jeszcze dziś zwiną obóz i odprowadzą stąd mój szwadron. Będziecie mogli odejść nie niepokojeni, dokąd zechcecie.

- Dobrze. A jeżeli tobie los będzie sprzyjał, panie, jakie są twoje warunki?

- Tuszę, że obecny z tobą człowiek jest człowiekiem honoru?

- Owszem, to mój stryj, szlachetny Pavelić.

- A zatem, jeżeli ja zwyciężę, złożycie broń - a ja traktował was będę jak jeńców wojennych, i swoim słowem ręczę, że przez innych tak potraktowani będziecie. Ponadto zatroszczę się o los tych nieszczęsnych kobiet... Mam nadzieję, że rozumiesz brak proporcji tutaj, mój książę.

- Naturalnie, to wynika z sytuacji, że tak powiem, taktycznej. Jestem w stanie go zaakceptować. Mam jeszcze prośbę. Obiecaj mi, panie, że jeżeli mnie zabijesz, zajmiesz się moją siostrą. Stryj Pavelić, jedyny jej, poza mną, opiekun pójdzie do niewoli, a ona nie zniosłaby hańby, która niechybnie stanie się jej udziałem, jeżeli pozostanie bez męskiej opieki. Możesz ją, jeśli ci się spodoba, poślubić, panie, lub wydać za jakiegoś zacnego szlachcica. Kiedy wojna się skończy, wskaże ci miejsce, gdzie zakopany jest skarb, który wystarczy na jej posag.

Joachim zaniemówił. Przyzwyczaił się już, że kobiety traktuje się tutaj inaczej niż w Cesarstwie - ale swatanie go z siostrą człowieka, którego zamierzał zabić wykraczało poza kategorie, w jakich zwykł rozumować. Książę, dostrzegając jego konfuzję, powiedział:

- Widzę, panie, że zdziwiła cię moja prośba. Wiem, że w waszym kraju panują odmienne obyczaje, ale pozwól, że uzasadnię to w następujący sposób: dając sobie pola, przyznajemy sobie nawzajem wartość, zgadzamy się, co do naszej równości i honoru. Walcząc ze sobą, stajemy się braćmi. Oddaję ci moją siostrę, panie, bo z chwilą, w której mnie zabijesz, zostaniesz jedynym godnym tego człowiekiem. A zatem, czy się zgadzasz?

Joachim milczał przez chwilę. To wszystko miało sens. Wreszcie skinął głową i powiedział:

- Zgadzam się. Zatem, bijmy się.

- Jeszcze chwila, wydam jeno dyspozycję szlachetnemu Pavelićowi.

Książę przemówił do stryja w swoim języku, parę zdań zaledwie. Starzec długo patrzył na chłopca, potem spojrzał na Joachima, pokręcił głową. Odmawiał. Dowódca powstańców podjechał bliżej do niego, wyciągnął zza pasa buławę, podetknął ją stryjowi pod nos i warknął coś z wściekłością. Stary z widomą niechęcią wygrzebał spod grubej koszuli duży, złoty, wysadzany klejnotami krzyżyk, zawieszony na rzemieniu, chwycił go między kciuk i palec wskazujący prawej ręki i głośno, uroczyście, wymówił słowa przysięgi, niezrozumiałe dla Joachima. Schował krucyfiks, z pietyzmem zawiązał rzemyki koszuli i oskarżycielskim gestem wskazał na rotmistrza, na co książę jeszcze bardziej kategorycznym gestem wskazał na niebo i wyrzucił z siebie kilka ostrych słów. Stary pochylił głowę.

- Zrobi, co mu nakazałem - powiedział młody komendant.

- Nie wątpię - rzekł huzar, ściągając kurtkę.

Joachim pozostał w koszuli, książę obnażył tors - miał wiotką klatkę piersiową nastolatka. Dosiedli koni. Huzar podjechał do swego przeciwnika, podali sobie prawice. Rotmistrz dostrzegł w oczach młodzieńca coś, co mogło uchodzić za sympatię. Rozjechali się, oddalili się od siebie na strzał z pistoletu. Koń powstańca, piękny hiszpański ogier, czuł chyba nadchodzącą walkę, tańczył i parskał. Joachim podciągnął popręg, dobył szabli. Przełożył nadgarstek przez temblak, wodze okręcił wokół lewej ręki, przeżegnał się rękojeścią, machnął parę razy, niby ścinając głowę nieistniejącego piechocińca i zasalutował przeciwnikowi. Widząc, że ten również jest gotowy, ścisnął łydkami wierzchowca. Książę uczynił podobnie. Po paru krokach kłusa ruszyli ku sobie galopem.

Joachim rozkoszował się pędem. Odchylony, z prawą ręką swobodnie opuszczoną, wyglądał, jakby zapomniał o celu tej galopady. W ostatniej chwili wzniósł szablę, ciął pierwszy. Chłopiec odbił cios, po czym rozdzielił ich impet zderzenia. Zawrócili. Joachim, z rozwianymi długimi włosami, z oczami półprzymkniętymi z rozkoszy, sprawiał wrażenie szaleńca. Zwarli się ponownie. Konie poszły młyńcem, szable na przemian cięły i odbijały cięcia. Po kilku minutach gwałtownej wymiany ciosów, książę już wiedział na pewno to, co podejrzewał od samego początku - huzar był od niego o niebo lepszym szermierzem.

Być może Joachim nie miał tak dobrych nauczycieli - ale tuzin lat więcej na karku, tuzin lat spędzonych w siodle z szablą w ręku dawało mu ogromną przewagę, którą sam Joachim również dostrzegał. Gwałtownie osadził konia, pochylił się za łbem i ciął od dołu, potężnie, długim, przeciągniętym, głębokim chlaśnięciem przez brzuch, pierś, aż po ramiona. Chłopiec nawet nie próbował się zasłonić, nie widział cięcia, które rozpłatało gładką skórę jego torsu szeroką bruzdą. Broń wypadła mu z ręki, spojrzał na Joachima i bez jednego jęku czy okrzyku zwalił się na ziemię. Huzar zeskoczył z konia, wziął księcia w ramiona. Młodzieniec spojrzał mu w oczy, z jasnym uśmiechem powiedział cicho:

- Taki szermierz wyśmienity...

Każdej sylabie towarzyszył strumyk krwi z ust, spływający po brodzie.

- Pamiętaj, siostra moja... Ach, cóż za świat, gdyby nie ta wojna, moglibyśmy... Taki szlachetny... Boże!

Książę zamknął oczy i zwisł bezwładnie. Joachim położył jego ciało na ziemi, wstał, cały we krwi. Dopiero teraz zauważył podchodzącego Paveliča. Za nim szli jego huzarzy, dzierżąc w dłoniach pistolety. Rotmistrz powstrzymał ich ruchem ręki - stanęli, niechętnie. Stary zbliżył się, prowadząc konia. Wyciągnął z olstra pistolet, spojrzał Joachimowi w oczy, wyłamał kurek i rzucił mu pod nogi. Podszedł do leżących obok wielkich, omszałych głazów, dobył szabli i złamał ją między kamieniami. Pieczołowicie pozbierał ułomki, włożył do pochwy, odpiął pas, rzucił, po czym siadł obok trupa, i zaczął gładzić go po włosach.

Joachim ruchem głowy nakazał Orszaghom powrót do obozu. Odnalazł swoją pochwę, założył kurtkę i dolman, nie przejmując się zakrwawioną koszulą i spodniami, zapiął pas, przypiął szablę, pod pachę wsadził broń księcia, po czym podniósł go i ruszył w stronę ruin. Stary wstał, poszedł za nim. Krew księcia barwiła srebrny szamerunek kurtki, hafty na rękawach, zlepiała w kłaki futro, którym podbity był dolman. Łzy Joachima znaczyły jaśniejsze plamy na piersi chłopca. Kiedy zbliżał się do fortecy, zauważył widzów. Obsiedli każdy załom, każdą dziurę w rozwalonym murze. Patrzyli na niego w milczeniu. Wszedł na dziedziniec. Wszędzie siedziały kobiety, baby, babiny, starcy i dzieci. Pomiędzy nimi stali uzbrojeni powstańcy. Rozstępowali się przed rotmistrzem, schodząc mu z drogi.

Doszedł do środka niewielkiego placu, stanął, położył zwłoki na ziemi, zerwał z ramienia dolman i przykrył głowę i pierś zabitego. Obok umieścił niesioną pod pachą szablę. Podniósł się i odwrócił do starego. Nie zważając na to, czy stryj księcia rozumie jego język, powiedział:

- Macie dwa dni, wyprawcie mu taki pogrzeb, jaki możecie, pochowajcie u stóp góry, nie będziemy was niepokoić. Potem poddacie się.

Stary tylko skinął głową. Joachim odwrócił się i ruszył w drogę powrotną do obozu. Nagle uniosło się łkanie i zawodzenie - jak na komendę wszystkie kobiety zaczęły wykrzykiwać ku niebu swój żal. Ciskały w Joachima grudami ziemi, szarpały go za nogawki, chwytały za szablę, drapały, kiedy je mijał. Nie dostrzegał ich.

Zszedł na dół, w namiocie zdarł z siebie zakrwawione ubranie, wytarł ręce, wdział czyste spodnie i koszulę, wziął konia i pojechał w las.

Pędził na oślep, na przełaj. Zamykał oczy i dawał smagać się gałęziom, nie bacząc, że sieką go aż do krwi. W końcu uderzył czołem o konar i spadł z siodła, tracąc przytomność. Gdy się ocknął - nie wiedział po jak długim czasie - koń stał obok, skubiąc jakiś krzak, on zaś czuł wszystkie żebra i potworny ból w skroniach. Wstał, oparł się o drzewo, po czym zwymiotował. Obolały poszedł w kierunku, jak mu się wydawało, obozu, prowadząc za sobą wierzchowca. Po chwili wyszedł na polanę, na której dwóch mężczyzn piekło na ognisku kurę. Ich obecność tutaj powinna dziwić, jednak Joachimowi wydała się oczywista.

Jeden odziany jak szlachcic w podróży, piękny mężczyzna około trzydziestki, siedział oparty o drzewo, wyraźnie rozmyślając. Gdy ujrzał Joachima, uśmiechnął się; co dziwne, rotmistrz miał wrażenie, jakby spotykał właśnie kogoś znajomego. Kawaler skinął nań, pokazując bukłak, który chlupotał zachęcająco. Drugi mężczyzna, w liberii wielkopańskiego sługi, niski, krępy, z okrągłą pucołowatą twarzą postarzałego amorka, otoczoną kędziorami płowej, rzadkiej czupryny, uwijał się wokół ognia. Joachim nazwał ich Nieznajomym i Sługą.

- Zapraszam, siadajcie, panie rotmistrzu, o, tutaj, będzie wam wygodnie na pewno, zjecie z nami wieczerzę, kura już gotowa prawie. Dobrzem ją przyprawił, ziołami i czosnkiem, cały czas ją piwem polewam, żeby nie była zbyt sucha. A dwa jeszcze bukłaczki piwa tam leżą, żeby było się czego napić do obiadu - trajkotał krępy człowieczek, sadzając Joachima przy ognisku.

Szlachcic podniósł się, przeciągnął i usiadł obok rotmistrza.

- Cóż cię tutaj sprowadza, chłopcze? - zapytał.

- Jechałem przez las, i...

- Wiem, wiem. Dlaczego jechałeś przez las? Przed czym uciekałeś?

- Zabiłem go.

- Czyżbyś żałował tego?

- Nie, chyba nie... Nie wiem, panie.

- Tak... Pomyśl nad tym chłopcze, spotkamy się jeszcze, wtedy porozmawiamy.

Poklepał Joachima po ramieniu, wstał, podszedł do leżących tobołków, położył się na skórze, przykrył drugą i zamknął oczy. Krępy odprowadzał go wzrokiem, a gdy tamten legł, z nadzieją w głosie zapytał:

- Nie będziesz jadł, panie?

W odpowiedzi otrzymał tylko pełne zniecierpliwienia machnięcie ręką. Kędzierzawy człowieczek uśmiechnął się radośnie:

- No i będzie więcej dla nas! - ściszył głos. - Nie przejmujcie się, panie rotmistrzu, on zawsze tak. Nic sensownego nie powie, tylko szarady jakieś, zagadki. Ja to mam prostą mądrość - zjeść, pospać, i wiecie co...

Zrobił wulgarny gest ręką. Nie doczekawszy się uśmiechu, momentalnie obrócił sprawę w dowcip.

- Ha ha ha, żartowałem, panie rotmistrzu, żartowałem... Jedzmy kurę.

Zajadali wyśmienite mięso w milczeniu, popijając piwem. Po ostatnim kęsie, wycierając rękawem usta i, błyszczące od tłuszczu, policzki, Sługa powiedział:

- Pyszny ten ptak... Panie Joachimie, przecież się nie frasujcie, wy i tak za dobrzy jesteście... Co, mieliście ich wolno puścić z tej kupy kamieni? To przecie wojna jest, panie rotmistrzu. A na tego starucha uważajcie, nieszczery on chyba...

Joachim nic nie powiedział. Zastanawiał się, dlaczego absurdalność całej sytuacji nie robi na nim większego wrażenia. Poczuł, że ma dosyć myślenia, dzień był zbyt ciężki. Zaprzestał w końcu rozważań i poddał się zupełnie dyktatowi sytuacji. Jakże mała przecież jest różnica między snem, szaleństwem a sprawami na jawie, których nie potrafimy wyjaśnić. Joachim pragnął oszaleć, więc bez obaw uległ irracjonalnemu dialogowi. W końcu zasnął, uśpiony monotonnym gadulstwem krępego.

Obudził się wieczorem. Pana i Sługi już nie było, z ogniska unosiła się jedynie cieniutka strużka dymu. Obok kamienia, który służył mu za poduszkę, leżała wyrwana z notesu kartka ze słowami skreślonymi niezdarnym charakterem pisma: Pamiętajcie, Panie Rotmistrzu von Egern, byle w zgodzie z samym sobą... Nie było podpisu, ale pismo i tłuste plamy świadczyły, iż wiadomość pochodziła od Sługi, nie od Pana.

Koń Joachima stał nieopodal, spoglądając z pretensją na kulbakę, którą bez powodu tyle czasu nosi na grzbiecie, i munsztuk, który przeszkadza mu jeść. Joachim wstał, wskoczył na siodło i dziwnie spokojny pojechał do obozu.


* * *


Noc była upalna, jak zazwyczaj tutaj na południu. Leżał na polowym łóżku z obnażonym torsem i boso. Wpatrywał się w kilka gwiazd, widocznych przez zwisającą tiulową moskitierę. Kiedy ciemna postać przesłoniła, jaśniejszy od otoczenia, prostokąt wyjścia namiotu, prawa dłoń Joachima spoczęła na pistolecie leżącym obok. Bał się. Część powstańców już złożyła broń, siedzieli teraz powiązani nieopodal koni - jednak w obozie kręciło się pełno kobiet, dzieci i starców, z których każdy i każda szczerze go nienawidzili. Wspomniał słowa pewnego generała, wypowiedziane w innym kraju i w innym czasie. Ów generał twierdził mianowicie, że jedyny sposób, w jaki można spokojnego rolnika zamienić w śmiertelnego wroga, walczącego na śmierć i życie, to spalić mu dom, obejście, zasypać studnię i wybić bydło. Joachim pamiętał o tej maksymie i od początku wojny liczył spalone domy, które widział na własne oczy, zaznaczając je kreseczkami na karcie notatnika. Zrezygnował po kolejnej dużej, pasterskiej wiosce, w której doliczył się stu kilkudziesięciu czarnych, osmalonych kominów. Kartki, na których było ponad tysiąc kresek, wysłał ojcu. Powoli podniósł broń i zapytał:

- Czego?

Odpowiedział mu głos kobiety:

- Mój brat zginął od klingi twojej szabli, czy dla mnie przeznaczyłeś kulę, panie?

Mówiła z nieco staroświecką manierą i z niezdarnym akcentem. Widać uczyła się od kiepskich nauczycieli i z dobrych książek. Nie wiedział, jak się zachować. Nie zapraszał jej do środka, weszła sama, stanęła naprzeciwko. Skonstatował ze wstydem, że klnie w duchu na myśl o wąskim polowym łóżku, a ona, jakby odgadując jego myśli, zapytała:

- Posiądziesz mnie, panie, jak barbarzyńca, rzuciwszy na ziemię, czy też, jak przystało na człowieka szlachetnego, obcował ze mną będziesz na tym prostym łożu?

- Ależ pani, pani brat polecił mi, przecież... na Boga, ja nigdy...

Spojrzała na niego z drwiną. Zrezygnował z tłumaczeń. Nagle uświadomił sobie, że ma do czynienia z damą. Nie z dziwką, pokrytą pudrem manier, której wystudiowane, drżące „nie, nie, nie” nieodmiennie łączy się z szelestem zadzieranych halek, lecz z prawdziwą damą, inteligentną, całkowicie świadomą swojego położenia i mimo to zdolną do ironii. Zerwał się, z pośpiechem sięgnął po składane krzesło, rozłożył, wskazał na nie, mamrocząc grzecznościowe formułki, zapalił jeszcze jedną świecę i usiadł na łóżku.

Była piękna - smagła, czarnooka. Jej książęcą krew było widać nawet mimo podłej, chłopskiej sukienki i szarej chustki. Zauważył, że strój ma w nieładzie, dopinała jeszcze ostatnie guziki.

- Ktoś cię napastował, pani? - zapytał.

- O nie, jedynie twój wierny strażnik raczył sprawdzić, czy nie wnoszę broni.

Wstał, wyszedł z namiotu bez słowa i ryknął w ciemność:

- Wachmistrz Orszagh, do mnie!

Po kilkunastu sekundach trzasnęły obcasy wyglansowanych butów.

- Melduję się, panie rotmistrzu!

- Kto sprawdzał kobietę, która do mnie przyszła?

- Jonas, panie rotmistrzu!

- Powiedzcie mu, że jego warta kończy się jutro o trzynastej. Od wschodu słońca pełnić ją będzie na placu apelowym, w pełnym oporządzeniu, na baczność, z siodłem w rękach. Potem ma się zameldować u mnie.

- Tak jest, panie rotmistrzu!

Wszedł do namiotu.

- To zbyteczne, panie - powiedziała.

Usłyszał w jej głosie szczerość. I wdzięczność. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ciągle jest półnagi. Zmieszał się i założył na gołe ciało mundurową kurtkę. Zaproponował zwykłe udogodnienia, osobny namiot, ordynansa, nalał wina do kielicha, uprzejmie wszystko przyjęła. Siadł, nie wiedział, co powiedzieć. Był oszołomiony sytuacją. Dawno nie przebywał w towarzystwie takiej kobiety. Peszyła go jej uroda, a jeszcze bardziej jej inteligencja i duma. Nie była zabiedzoną, obdartą i zdeklasowaną siostrą

i córką mężczyzn, którzy przegrali. Należała do tych nielicznych kobiet, które wiedziały, że przegrani nie przestają być mężczyznami, jeżeli tylko spojrzeli klęsce prosto w twarz, zaś samo zwycięstwo nie czyni jeszcze z małego łajdaka mężczyzny. Jakże inna była od tych suk, które znał Joachim, a które, bez wnikania w to, kto jest naprawdę godzien, gotowe paść były do nóg, albo raczej rozłożyć swoje, przed każdym, komu bydlęcym obyczajem udało się bardziej zdławić, zniszczyć i upodlić bliźnich. Wiedział, że takie kobiety, jak ona, potrafią z dumą wjeżdżać z mężczyzną w triumfalnym pochodzie do właśnie zdobytego miasta, ale potrafią też odchodzić z pokonanym mężem na wygnanie. Pod warunkiem, że człowiek, jakiego przeznaczył im los, będzie człowiekiem ich miary i zwycięstwo przyjmie z nogami na ziemi, a porażkę z podniesionym czołem. Dubravka, jak mu się przedstawiła, była dumna ze swego brata. Matki w tym kraju mówiły do swych synów: „wolę po kres moich dni pielęgnować groby was wszystkich, niżbym miała żyć, wiedząc o tym, że jeden z was okrył się hańbą tchórzostwa”.

Patrzyła na Joachima, gdy milczał. Wreszcie się odezwała:

- Czy wiesz, panie, że mój lud chce, abym została twoją Judytą, i byś ty skończył jak Holofernes? Myślą, że taka była wola mojego brata...

- Na Boga, mylą się!

- Wiem, panie. Nie będę twoją Judytą. Powinieneś jednak surowiej ukarać swego żołnierza. Zajmując się obmacywaniem moich piersi i pośladków, nie sprawdził, co przenoszę we włosach...

Mówiąc to, sięgnęła do misternie splecionego warkocza, wyciągając z niego stalową szpilkę - sztylet.

- Ta niewielka broń jest w środku wydrążona i wypełniona jadem wężowym. Nawet całkiem małe zadrapanie wystarczyłoby, abyś sczezł w męce.

Rzuciła mu zatrutą broń pod nogi.

- Zabierz to panie, nie chcę tego oglądać. Moja mamka nauczyła mnie posługiwać się tą bronią, kiedy miałam trzynaście lat. Dziś pouczyła mnie, abym wbiła ci ją w kark, w chwili, kiedy będziesz mnie poznawał cieleśnie, najlepiej w chwili największego uniesienia, lub w udo, jeżeli zażyczyłbyś sobie, abym poznała cię, jak zwykła to czynić Lilith.

Joachim milczał, wstrząśnięty. Nie miał pojęcia, czy kobieta, która doń mówi, jest człowiekiem, czy też może aniołem lub sukkubem. Dubravka ciągnęła dalej:

- Mój ojciec i brat byli ostatnimi rycerzami pośród mojego ludu. Brat nigdy nie pozwolił, aby kobieta brała udział w wojnie. Pośród innych oddziałów zdarzało się, że kobiety chwytały za strzelbę, czy też szły do nieprzyjacielskiego obozu na przeszpiegi. Mój brat rzucił w twarz dowódcom, którzy na to pozwalali - ten kto daje kobiecie oręż do ręki, jest tchórzem. Kiedy próbowali go przekonać, w czasie oblężenie Koroleva, aby wydał kobietom broń, bo inaczej przegramy, on odpowiedział, że zwycięstwo i porażka to tylko nieistotne zakończenie. Przez okazaną podłość i małość zniszczy się bezpowrotnie szlachetność samej walki, unieważniając radość zwycięstwa, czy dumną wzniosłość klęski. Tymczasem, mój lud uważa, że kobieta mojej krwi ma jednego małżonka - naród. A ja wiem, panie, że przeznaczeniem kobiety jest jej mężczyzna. Tak jak przeznaczony chłopu jest pług, a rycerzowi szabla. To dla niego żyję, dla niego mogę umrzeć. Ja przecież nie potępiam Judyty, panie. Ona jednak nie uczyniła tegoż dla swego ludu, lecz dla swego zmarłego męża, Manassesa. Mój lud myśli, że to oni są moim Manassesem, lecz mylą się, bo to ty, panie, nim jesteś. Mój brat przeznaczyłby mnie tylko komuś, kto jest mnie godzien. Wiedział, że zginie, należał do tych, których nie da wziąć się do niewoli, dlatego wybrał śmierć z twojej ręki. Pięknie żył, więc i pięknie chciał umrzeć. Nie musiał cię znać, panie. Dwa szlachetne lwy rozpoznają się bez trudu pośród stada hien.

Wstał z łóżka, wyprostował się, zrobił dwa sztywne kroki w jej stronę. Ukląkł, chwycił jej dłoń w ręce, spojrzał płonącymi oczyma, i wyszeptał:

- Pani, darzyć cię będę czcią najwyższą i, tak jakem twemu bratu przyrzekł, uczynię. A kiedy wojna się skończy, a ty, pani, dalej będziesz mię chciała, to poproszę cię o rękę... Nigdym nie spotkał takiej damy, jak ty, pani...

Skinęła głową. Poprosił, aby chwilę zaczekała, przeniósł swe najpotrzebniejsze rzeczy do namiotu podoficerów i oddał swój do dyspozycji Dubravce. Ordynansowi kazał przynieść obiad, wino, wszystko, czego mogła potrzebować. Przed namiotem postawił dwóch ludzi, z nakazem, aby spełniali każde jej żądanie. W swojej nowej kwaterze rzucił się na posłanie ze skór i zasnął, spał jak zabity.

Obudził go sygnał wygrywany na trąbce. Alarm! Zerwał się błyskawicznie, chwycił szablę i pistolet, wybiegł na zewnątrz, nie wciągnąwszy nawet butów. Wokół panowało straszne zamieszanie. Wszyscy jego ludzie byli na nogach. Wachmistrzowie próbowali zaprowadzić porządek. Po obozie biegali powstańcy, część z nich miała broń. Chłopiec, może piętnastolatek, biedząc się z podsypaniem zapału i odciągnięciem kurka, szykował się do zastrzelenia Joachima ze starej, dłuższej od niego samego strzelby. Rotmistrz przyskoczył doń, szarpnął za lufę, wyrywając mu strzelbę z rąk, po czym uderzył płazem szabli w głowę, pozbawiając przytomności. Wypalił w powietrze z pistoletu, krzycząc na trębacza. Powoli opanowywał sytuację w obozie - zbierało się wokół niego coraz więcej jego ludzi, którzy zganiali zrewoltowany tłum w jedno miejsce i rozbrajali. Meldowali o stratach, w gruncie rzeczy niewielkich, bo zginęło dwóch huzarów, a sześciu było rannych. Zabito kilku powstańców, którzy nie wiadomo skąd wytrzasnęli broń. Zginęła również jedna kobieta, która próbowała zabić huzara jego własną szablą.

Joachim, gdy tylko opanował sytuację, pognał do namiotu Dubravki. Dwóch wartowników, których postawił przed namiotem, teraz tam nie było. Joachim wpadł do środka i nie uwierzył własnym oczom. W namiocie zastał starca, którego książę wezwał do sekundowania w ich pojedynku oraz jakąś starą kobietę. Oboje siedzieli na łóżku, patrząc na niego bez strachu. Na ziemi leżała Dubravka. Ledwie widział w chybotliwym, wątłym świetle świecy. Nie żyła, uduszona zapewne, bo nie dostrzegał śladów krwi. Jej głowa, teraz prawie łysa, spoczywała na stercie ściętych czarnych włosów. Rozrzucone sprzęty świadczyły wyraźnie, że w namiocie toczyła się walka. Joachim zaczerpnął powietrza, świat uciekł mu prawie spod nóg. Jego wyobraźnia nagle złożyła wszystkie szczegóły w całość. Prawie zobaczył, jak starzec siedzi Dubravce na plecach, przytrzymując, podczas gdy stara mamka obcina wielkimi nożycami do strzyżenia owiec jej piękne, czarne włosy. Nożyce leżały obok, zauważył również knebel.

- Zdradziła nas, przyszła do ciebie, jak suka. To spotyka u nas kobiety, które zadają się z wrogiem - powiedziała mamka.

- Młody książę poświęcił swoje życie, abyś zginął z jej ręki, a ona nas zdradziła. Możesz nas teraz zabić - dodał stryj.

Joachim patrzył na nich w obłędzie. Przystawił starcowi lufę pistoletu do czoła, ten nawet nie zamknął oczu, lecz splunął, mamrocząc jakieś przekleństwo. Nie odrywając pistoletu od głowy starca, rotmistrz kabłąkiem trzymanej w drugiej ręce szabli odwiódł kurek i nacisnął spust. Kurek skrzesał iskry, lecz strzał nie padł. Von Egern dopiero po chwili zrozumiał, że pistolet ma wystrzelony, nie pomyślał, aby go nabić ponownie. Cofnął się o krok, jakby przygotowując się do zadania ciosu szablą. Starzec, patrząc mu w oczy, wyciągnął zza koszuli duży krucyfiks, ten sam, na który przysięgał przed pojedynkiem. Joachim podskoczył ku niemu i wyrwał mu krzyżyk z dłoni.

- Jak śmiesz, psie... Nie waż się dotykać krucyfiksu, bo bezcześcisz go, Judaszu. Przysięgałeś na ten krzyż, zanim biłem się z księciem. Za nic masz honor, za nic jego pamięć? Będziesz się smażył w piekle, zdrajco nad zdrajcami... - szeptał Joachim drżącym głosem, chowając krzyż do kieszeni.

- Dobro mojego ludu moim najwyższym prawem. Podziwiam cię, bo wierzysz w rzeczy przestarzałe, w które już nikt nie wierzy. Jednak, zmurszałe twoje ideały, jakkolwiek godne podziwu by był, gdy napotykają na swej drodze rzeczywistość, muszą upaść w proch. Trochę jesteś podobny do młodego księcia. On również sądził, że wojna to szlachetne zmagania, w których nie idzie o zwycięstwo, lecz o sprawdzian męstwa. On, kiedy wam w polu bitwy udał się jaki manewr zręczny, wiwatował na waszą cześć. Kochał wojnę, i dlatego nie pozwalał nigdy zgładzić jeńców, nie lubił zasadzek. My kochamy pokój i nienawidzimy wojny, więc dlatego musimy być okrutni i bezwzględni. Na szczęście, w ostatnich chwilach życia zrozumiał, co jest naprawdę ważne.

Starzec mówił cicho, stanowczym głosem. Kobieta obok niego siedziała bez ruchu. Joachim zrobił jeszcze krok do tyłu, podniósł szablę, ale cios nie nastąpił.

- Wachmistrz, do mnie! - wrzasnął von Egern.

Po paru chwilach podbiegł jeden z Orszaghów. Gdy zobaczył co się stało, cofnął się ze strachem. Joachim chwycił go za ramię.

- Stój. Będziesz pilnował tych potworów. Odpowiesz głową, jeżeli uciekną, albo zadadzą sobie sami śmierć. Gdzie są wartownicy?

- Dubravka kazała im odejść - powiedział cicho stryj.

- Zaufała wam... Orszagh, wezwij brata i zróbcie porządek w obozie. Za każdą próbę oporu kula w łeb. Każdemu, czy to dziecko, kobieta, czy dziad. Odbierzcie tym bandytom ciało księcia i trzymajcie przy nim wartę, z nabitą bronią. Zrozumiano?

- Tak jest, panie rotmistrzu!

- Ja wyjeżdżam. Każ mi siodłać konia.

Nie słuchając już wydawanych przez Orszagha komend, Joachim wziął na ręce Dubravkę i szedł w kierunku koni. Ktoś podsunął mu buty, inny przyprowadził konia. Rotmistrz, trzymając ciało dziewczyny na łęku przed sobą, jak porywaną narzeczoną, ruszył w las.

Jechał długo, bez obranego kierunku. Wył, płakał i złorzeczył, tulił do siebie trupa, milczał, śpiewał swoje piosenki z dzieciństwa. Zjechał z drogi w las, koń stąpał powoli, Joachim go nie poganiał. Ostrzyżoną głowę martwej dziewczyny oparł sobie na ramieniu. Wsłuchiwał się w jej ciało, jakby wiedziony nadzieją, że coś jeszcze usłyszy. Przynajmniej jakieś echo wczorajszych słów, których było tak niewiele, ale które znaczyły więcej, niż wszystko inne, co w życiu usłyszał, lecz czuł tylko chłód. Bór otwierał się przed nim, mimo że Joachim oszalały z bólu nie widział nic, po prostu jechał, na jego drodze nie stanęło żadne drzewo. Las zmieniał się powoli. Suche i rachityczne południowe pinie i wawrzyny o mięsistych liściach, ustępowały olbrzymim, kolumnowym dębom i wiązom. Nikło podszycie, drzewa niczym filary gotyckiej katedry, unosiły zielone sklepienie. Nawa główna drogi, jaka się przed nim otwierała, przecinana czasem transeptem strumienia, prowadziła go do prezbiterium - wielkiej, zielonej polany, oświetlonej niczym najbardziej jasna katedra, światłem uwięzionym i kierowanym przez maswerki konarów i gałązek. Chłodny półmrok, panujący w lesie, przechodził tutaj w feerię migoczącego światła. Poznawał już to miejsce. Południowe, spalone słońcem piaski stały się ciężką i tłustą, żyzną ziemią jego ojczyzny. Na tej polanie bawił się z braćmi jako mały chłopiec, w konarach wielkiego zwalonego dębu urządzali sobie kryjówki.

Zsunął się z konia, nie wypuszczając Dubravki z ramion. Upadł na kolana i delikatnie złożył ją na miękki dywan soczystej, zielonej trawy. Obok, najpierw szablą, potem rękami, jął wygrzebywać jamę. Czarna ziemia ustępowała niechętnie. Kopał długo, aż do zmroku, wreszcie złożył ciało dziewczyny w grobie. Płacząc, zasypywał mogiłę. Na skraju polany znalazł duży głaz, który udało mu się przetoczyć, by uczynić z niego nagrobek. Sztychem szabli wyskrobał na kamieniu krzyż, imię „Dubravka” oraz, już przy świetle księżyca, słowa nigdy mi nie poślubiona, moja na wieki. Gdy skończył, ktoś trącił go w ramię.

- Synu?

Spodziewał się ich. Nieznajomy pan i Sługa. Sługa stał teraz z tyłu, niecierpliwie patrząc po koronach drzew, pan zaś stał przy nim i trzymał rękę na jego ramieniu.

- Twój pistolet nie wypalił. Pomyśl o tym, chłopcze. Nie zniszcz tego. Dobrze? Wiesz przecież, czym jest męstwo, prawda?

Wytworny człowiek uśmiechnął się, pogładził go po włosach, skinął na swojego towarzysza i odszedł w las. Sługa, powoli zmierzając za swoim panem, przystanął jeszcze przy Joachimie.

- A ten jak zwykle swoje duby smalone bredzi... Ech, człowieku, pokażże im, co zrobili, zabierając ci ją... Niech nie ujdą karze. Masz przecież władzę ich pokarać, przecie to zemsta nie będzie, jeno kara. Twoje szczęście zabrali, dajże im za to pocierpieć. Niech wiedzą. Ech, człowieku... Do zobaczenia wkrótce, lada dzień.

Joachim wstał, wytarł dłonie o spodnie, rozcierając na nich ziemię. Z trudem wsiadł na konia i powlókł się z powrotem.

Gdy przybył do obozu, umył się, przebrał w czysty mundur i zarządził pogrzeb księcia. Wszyscy w pełnej gali, trąbka, trzy salwy, jak trzeba. Joachim, po namyśle, złamał swoją szablę, wrzucił ją do grobu, zaś do swojej pochwy włożył szablę księcia - pasowała idealnie. Zasypał mogiłę i poczekał, aż wszyscy się rozejdą. Wtedy udał się do uwięzionych starców. Bez żadnych wstępów powiedział:

- Chciałem, abyście umierali tydzień. Chciałem was męczyć, drzeć z was pasy, rozciągać końmi, zadać wam wszelkie męki, jakie tylko może przeżyć człowiek. Ale zmieniłem zdanie. Jesteście mordercami, więc sprawiedliwie będzie was potraktować jak morderców. Za kwadrans zawiśniecie oboje. Mówcie pacierz, może wam Bóg przebaczy, bo ja wam nigdy nie przebaczę. Przeklinam was.

Dwa razy skrzypnął sznur i dwa ciała zawisły na gałęzi.

Po egzekucji rotmistrz wydał rozkaz do wymarszu. Z przodu, powiązani, szli jeńcy, za nimi kobiety i dzieci, huzarzy Joachima jechali dokoła, strzegąc się, zgodnie z jego rozkazem. Postanowił odprowadzić cywilów do zamieszkanych terenów, zaś jeńców do obozu jenieckiego nieopodal kwatery macierzystego pułku, do którego formalnie należał jego szwadron. Chciał wypełnić przyrzeczenie dane księciu. Przez dwa dni maszerowali w mozole przez dzicz, aż trzeciego dnia zobaczyli w dolinie pierwszą wioskę. Rotmistrz zdecydował, że zatrzymają się, aby uzupełnić zapasy. Kiedy po jakimś czasie mieli ruszyć w dalszą drogę, cywile stawili raczej bierny, lecz zdecydowany opór. Joachim uznał, że nie wziął do niewoli ani kobiet, ani dzieci, ani starców, którzy i tak ledwie trzymali się na nogach, dalej poprowadzili więc tylko jeńców.

Jadąc, von Egern myślał o ostatnich wydarzeniach. Nie tak dawno jeszcze był pewien, że popadł w obłęd. A jednak widział, że z dowodzeniem radzi sobie tak samo sprawnie jak zawsze. Ludzie wypełniali jego rozkazy bez wahania, ze zwykłą wiarą w ich słuszność, najwyraźniej nie dostrzegając w nim wariata. Powoli zaczynał myśleć o swoim, w jego mniemaniu niewątpliwym, szaleństwie ostatnich dni jak o śnie, koszmarze, który minął. Uznał że kiedy między jeńcami widzi uśmiechającą się do niego twarz Nieznajomego, ma po prostu niegroźne przywidzenia. To ostatnie, coraz cichsze pomruki gasnącego wulkanu, jakim było jego obłąkanie.

Droga wiodła między spalonymi na kamień i pył górami. Ubogie, suche, wpijające się w popękaną skałę rośliny utrzymywały ledwie kilka biednych listków. Było gorąco. Joachim pozwolił zdjąć bermyce, dolmany i rozpiąć kurtki. Pot lał się z kawalerzystów strumieniami, chociaż trochę mniej się męczyli jadąc konno stępa.

Po dwóch dniach marszu przednia straż doniosła, że w dolinie widać kolumnę dragonów, prawdopodobnie z IV pułku - można było dostrzec czerwone mundury z zielonymi wyłogami. Z daleka nie dało się ich dokładnie policzyć, ale to szwadron, może nieco wzmocniony. Joachima zdziwiło, że żołnierz zameldował mu w sposób, w jaki melduje się o zauważonym oddziale wroga. Uznał to za zły omen, wierzył bowiem w żołnierski instynkt, wierzył że jego podwładni w jakiś sposób czują, kiedy zanosi się na walkę, podobnie jak konie. Dopiero, kiedy sam zobaczył kolumnę dragonów, zrozumiał, dlaczego otrzymał taki meldunek. Nie o intuicję, czy instynkt tutaj szło - na czele kolumny jechał oficer na wielkim, siwym ogierze. Joachim znał tego konia, a przede wszystkim znał jego właściciela - pułkownika Ernsta Friedricha von Radetzky’ego.

Pułkownik był świetnym żołnierzem, jego brawura, zmysł taktyczny i bezwzględność stały się słynne po paru błyskotliwych rajdach daleko w głąb terytorium powstańców. Był również powszechnie znienawidzony przez żołnierzy, gdyż gardził ich życiem na równi ze swoim. Ale to on jak dotąd miał szczęście, jego ludzie nie zawsze. Nienawidzili go też za metody, jakimi dyscyplinował swoich podwładnych. Za najmniejsze uchybienia karał z całą surowością, na jaką pozwalał mu regulamin, a prostym żołnierzom nigdy nie żałował razów szpicrutą. Mówiło się, że powiesił już ośmiu - zawsze za tchórzostwo, ponoć wyimaginowane.

Joachim, w przeciwieństwie do większości, potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Pułkownik von Radetzky stracił w tej wojnie dom i rodzinę. Jego matka była z południa, on sam posługiwał się swobodnie tutejszym językiem, powstańcy uznali go więc nie tylko za wroga, ale za zdrajcę. Kiedy zaczęło się powstanie, pałac pułkownika spłonął, a w nim zginęła jego żona i dwóch synów. On sam przebywał wtedy w garnizonie, w stolicy. Joachim był więcej niż pewien, że Radetzky nie szukał na wojnie zwycięstwa. Szukał tylko śmierci i okazji do zabijania tych, których obarczał winą za śmierć najbliższych. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nie bierze jeńców, nie oszczędza cywilów.

Kiedy dragoni byli jeszcze daleko, Joachim nakazał swoim ludziom doprowadzić mundury do porządku - nie szemrali, rozumieli sens rozkazu. Rotmistrz patrzył na kolumnę jeńców, którzy nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa i nagle dostrzegł między nimi Nieznajomego. Podjechał bliżej. Postanowił nie walczyć z obłędem, i tak, jak sądził, nie był w stanie rozróżnić, co jest jego szaleństwem, co zaś rzeczywistością. Nieznajomy ruchem głowy poprosił go, aby zbliżył się jeszcze bardziej. Joachim spełnił tę niemą prośbę i pochylił się, bo miał wrażenie, że tamten chce mu coś powiedzieć. Nie mylił się, Nieznajomy wyszeptał:

- Odpowiadasz za swoich jeńców, chłopcze. Dałeś po dwakroć słowo. Ale nie o twój honor tu idzie, jeno o ich życie, które znajduje się w twoich rękach. Jesteś za nich odpowiedzialny, Joachimie...

Więzy z rąk Nieznajomego zniknęły. Patrzył na niego jeszcze chwilę, potem spojrzał w dal, sprawdzić, jak daleko jeszcze do spotkania z dragonami. Kiedy opuścił wzrok, Nieznajomego już nie było.

Jeszcze z klasycznego gimnazjum, do którego uczęszczał, pamiętał wykłady o sporach greckich filozofów. Dokładnie pamiętał niskiego, okrągłego nauczyciela, pana Kleissera, który opowiadał im o areté, cnocie męstwa. Wtedy śmieszył go ten mały człowieczek, z przylizanymi włosami i śmiesznym monoklem, odziany w za ciasny, wytarty surdut. Dopiero po latach dotarło do Joachima, co miał na myśli stary Klajster, jak go nazywali. Co chciał im, smarkaczom, przekazać, mówiąc, że areté to nie tylko męstwo w boju. Zrozumiał, że ten człowiek, nadając formę intelektowi całych rzesz młodzieńców, spełniał właśnie swoją areté. Dziś o męstwo Joachima von Egern dba Nieznajomy.

Pułkownik von Radetzky przyspieszył i wyjechał na spotkanie rotmistrza, wyprzedzając mocno swój oddział. Joachim uczynił to samo.

- Dzień dobry, panie pułkowniku - zaczął.

- Dzień dobry, panie rotmistrzu von Egern. Jakże cieszę się, że pana tutaj spotykam! Jak pan widzi, wyruszyłem z małym podjazdem, właśnie aby odszukać pana w tych górach. Pewnie pan nie słyszał - dzięki finansowemu wsparciu od naszych śmierdzących sąsiadów, powstańcy, prawie już na pył starci, odzyskują siły. Zajęli Hegr, naszą twierdzę na wschodniej granicy, tam się koncentrują. Ruszamy jak najszybciej, aby zetrzeć ich zanim wzrosną w siłę. Pod moją komendą jest teraz trzydziesty piąty pułk grenadierów gwardii, oraz dwunasty pułk kawalerii, do którego zostaje chwilowo przydzielony pański szwadron, panie rotmistrzu. Specjalnie zamarudziłem, bo bardzo mi zależy na tym oddziale. Słyszałem same dobre rzeczy, bardzo pochlebne opinie, zarówno o panu, jak i o pańskich ludziach. Bardzo szanuję pańskiego ojca, a widzę, że syn idzie w jego ślady, więc zaszczytem będzie dla mnie mieć pana wraz z jego huzarami pod komendą.

- Bardzo dziękuję za te pochwały, panie pułkowniku. Z radością oddam się pod pańską komendę.

- Świetnie. Widzę, że prowadzi pan pojmanych bandytów...

- Ma pan na myśli jeńców, panie pułkowniku?

Oczy Radetzky’ego zwęziły się, on sam pochylił się w stronę Joachima.

- Sądzę, że mamy na myśli tych samych ludzi, rotmistrzu. Dobrze, niech pozostaną pod strażą pańskich huzarów, na pierwszym postoju zdecydujemy, co z nimi uczynić.

- Tak jest.

Joachim zastanawiał się, czy już teraz powinien powiedzieć Radetzky’emu o swej obietnicy. Zrezygnował, nie chciał prowokować konfliktu. Liczył, że może pułkownik, przez wzgląd na niego, nie zechce postąpić z jeńcami, jak to miał w zwyczaju.

Stanęli obozem w dolinie, nieopodal rzeki. Żołnierze rozbili namioty, zajęli się końmi. Huzarzy przyjaźnie gawędzili z dragonami, spragnieni wieści o nowej wojnie, wymieniali chleb i tytoń do fajek za gorzałkę, pławili konie, kąpali się. Kilkunastu z nich pilnowało jeńców, zmieniając się często, aby wartownicy również mogli zażyć obozowych uciech. Nic się nie stało i Joachim poszedł spać z nadzieją. Był dziwnie spokojny. Chociaż ani na chwilę nie przestawał myśleć o Dubravce, jej śmierć wydawała mu się czymś przedziwnie koniecznym i nieodwracalnym. Wyobrażał sobie, że to ból, jaki żywi starzec, kiedy spokojna i wyczekana śmierć zabierze jego starą żonę, po wielu dziesięcioleciach szczęśliwego, pełnego miłości małżeństwa. Ból spokojny, przewidziany, pełen nadziei na rychłe spotkanie znowu. A w nocy śniło mu się, że balansuje na krawędzi muru ogromnej twierdzy, otoczonej rozszalałym morzem. Wiedział, że upadek w każdą stronę - czy w rozbijające się o skały fale, czy na twardy, brukowany wewnętrzny plac twierdzy - skończy się śmiercią. Mógł jedynie wybrać jej rodzaj. Wiatr nieubłaganie spychał go na dziedziniec, skoczył więc w fale.

Zbudził go wachmistrz Orszagh.

- Panie rotmistrzu, ośmielam się sądzić, że chciałby pan być świadomym tego, co właśnie dzieje się w obozie.

- A co się dzieje?

- Pułkownik Radetzky szykuje pluton egzekucyjny. Po połowie nas i dragonów...

Joachim zerwał się z łóżka. Spał w butach, naciągnął tylko kurtkę, Orszagh podał mu pas z szablą, von Egern wziął z olster pistolety. Jeden włożył za pas, drugi trzymał w ręku.

- Zbieraj ludzi. Trzydziestu ma być na koniach, reszta niech zbierze się w pobliżu jeńców. Każdy ma mieć załadowany karabinek. Pistolety niech zabiorą ze sobą.

- Tak jest.

- Orszagh...

- Tak, panie rotmistrzu?

- Kiedy rozkażę strzelać do dragonów, posłuchają?

- Panie rotmistrzu, na pana rozkaz niektórzy z nich strzeliliby do rodzonego brata, albo spalili kościół, a każdy jeden, bez wyjątku, bez wahania wypaliłby do cesarza, jeżeli tylko pan tak rozkaże.

- Dobrze. Gotuj się, zatem. Za pół pacierza mają być gotowi.

Podszedł do koni, wziął swojego, sam założył ogłowie, czaprak i siodło, słysząc pieklącego się pułkownika, który nie umiał zebrać huzarów. Dosiadł wierzchowca i wolno podjechał do biegającego i musztrującego swoich dragonów Radetzky ego.

- Co pan robi, panie pułkowniku? - zapytał z wysokości siodła.

Radetzky zauważył go dopiero teraz, zadarł głowę i odpowiedział.

- Nie zwykłem rozmawiać z kimś, kto mówi do mnie z wysokości końskiego grzbietu, chyba że jest samym cesarzem, lub przynajmniej arcyksięciem.

- Co pan robi z moimi jeńcami? - Joachim podniósł głos.

Pułkownik podszedł do niego, spojrzał mu w oczy i nagle chwycił jedną ręką za rapcie szabli Joachima, drugą za zwisający dolman i szarpnął potężnie, zrywając zaskoczonego rotmistrza z konia. Nie pozwolił mu upaść, podtrzymując za szamerunek kurtki. Następnym szarpnięciem przyciągnął jego twarz do swojej i wyszeptał przez zaciśnięte zęby:

- Powiedziałem, chłoptasiu, że nie zwykłem rozmawiać z kimś, kto mówi do mnie z siodła.

Oczy miał wąskie jak szparki, ale mówił ze spokojem, oddech miał również spokojny.

- Z jeńcami postępuję zgodnie z twoją sugestią, synku. Bandytów powiesiłbym - ci tutaj to są zdrajcy ojczyzny, ale żołnierze. Dlatego każę ich rozstrzelać. Zrozumiałeś?

Nie spodziewał się ciosu, który Joachim zadał głowicą kolby wyciągniętego zza pasa pistoletu. Radetzky zachwiał się, ale nie upadł. Chwilę starał się ustać na nogach, wreszcie otarł krew z rozbitej brwi i podniósł głowę.

- Każę cię rozstrzelać, synku...

- Żądam satysfakcji! - ryknął Joachim, celując z niego z pistoletu.

- Dobrze, a zatem po wojnie będę się z tobą strzelał i zastrzelę cię sam.

- Żądam satysfakcji teraz!

- Teraz jest wojna i nie będę się z tobą pojedynkował, smarkaczu. Spróbuj jeszcze raz mi przeszkodzić w czymś i zrezygnuję z przyjemności osobistego rozwalenia ci łba i jednak każę cię rozstrzelać.

- Nie zabijesz tych ludzi, panie.

- Zabiję, i bacz, abyś nie stanął razem z nimi.

- Nie zabijesz - powtórzył z naciskiem Joachim.

Dopiero teraz Radetzky zauważył że za Joachimem stoją huzarzy, z palcami na cynglach karabinków. Rozejrzał się i wrzasnął na swoich dragonów, którzy oczekiwali nieopodal na spełnienie roli plutonu egzekucyjnego:

- Formuj linię! Podsypać! Bagnet!

Dragoni wykonywali rozkazy, jakby każda wywrzeszczana komenda natychmiast pojawiała się w ich mózgach. Joachim nie spieszył się, pozwolił dragonom sformować linię, a swoich ludzi rozrzucił w tyralierę. Setka dragońskich karabinów przeciwko siedemdziesięciu lufom jego huzarów, zbrojnych jeszcze w pistolety.

- Radetzky, za twoimi plecami stoi trzydziestu moich ludzi gotowych do szarży. Chcesz rzezi?

Pułkownik zignorował Joachima, przemówił zaś do jego ludzi:

- Huzarzy! Wasz rotmistrz zbuntował się przeciwko swojemu dowódcy, a zatem teraz jesteście pod moją komendą! Rozkazuję wam pojmać rotmistrza von Egern, a w razie oporu zabić.

Nikt nie drgnął.

- Pułkowniku Radetzky, moi ludzie dadzą się za mnie posiekać na dzwona... Czy może pan to powiedzieć o swoich dragonach?

- Cel!

- Niech pan się zastanowi, panie pułkowniku. Wy się zastanówcie, chłopcy. Chcecie umierać z rąk swoich, tylko po to, aby uczynić zadość rzeźniczym skłonnościom waszego dowódcy? Wiecie, co potrafią moi huzarzy. Wczoraj jedliście jeden chleb, dzisiaj chcecie zginąć od naszych szabel?

- Ty zginiesz pierwszy - warknął Radetzky.

Joachim nie ruszył się z miejsca.

- Pal! - ryknął pułkownik.

Nic się nie stało. Dragoni stali z karabinami wycelowanymi w rotmistrza, ale żaden palec nie zgiął się na spuście. Joachim widział, jak niewiele dzieli go od śmierci, ale żaden cyngiel nie zwolnił sprężyny, żaden kurek nie opadł na krzesiwo. Wiedział, jak żołnierze przeżywają tę chwilę, że czują już ostatni opór cyngla, trzymając jego życie na końcowym oporze sprężyny... Zobaczył, jak stojący w pierwszym szeregu rosły brodacz powoli prostuje wskazujący palec, równie powoli odejmuje kolbę od ramienia, spluwając trzymanymi w ustach kulami, opiera karabin o ziemię i ściąga bagnet.

Radetzky patrzył na to z otwartymi ustami, nie rozumiejąc. Kolejny dragon oparł karabin o ziemię. Za nim podobnie uczynili wszyscy. Dwóch podoficerów trzymało jeszcze broń przy ramieniu, ale, widząc groźne miny stojących z boku żołnierzy, po chwili wahania również opuścili broń do nogi. Pułkownik bez słowa przyskoczył do najbliższego dragona, wyrwał mu karabin, uderzył kolbą w brzuch, po czym, gdy ten zgiął się wpół, powalił go na ziemię ciosem w kark. Stojący obok nie zareagowali. Radeztky, rycząc, zbił z nóg następnego, zatrzymał się i popatrzył na swoich żołnierzy.

Nagle podjął decyzję. Przystawił odebrany dragonowi karabin do ramienia i wystrzelił, nie mierząc, w siedzących na ziemi jeńców. Ołowiana kula uderzyła w tył głowy jednego z nich, przewiercając czaszkę na wylot. Krwawa struga pokruszonych kości i mózgu obryzgała tych obok. Nie poruszyli się. Żaden nie starał się ukryć, nawet nie próbowali zasłaniać się powiązanymi rękoma. Siedzieli, jakby to nie ich życie ważyło się tutaj na szali - nie przyglądali się nawet. Radetzky rzucił wystrzeloną broń i wyszarpnął nabity karabin kolejnemu dragonowi. Gdy podniósł go do ramienia, Joachim był już przy nim. Przystawił mu do skroni lufę trzymanego w wyciągniętej ręce pistoletu.

- Odłóżcie karabin, pułkowniku.

Radetzky spojrzał na niego. Joachim nie dostrzegł w jego oczach nawet cienia strachu. Nie opuścił broni, mówił cicho, patrząc Joachimowi w oczy.

- Czy myślisz, że ja boję się śmierci, smarkaczu? Zresztą, jeżeli dopuszczałbym możliwość, że pociągniesz za spust, odłożyłbym karabin, bo chcę, żeby oni poumierali, a martwy ich nie pozabijam. Ale ty nie pociągniesz za spust, bo jesteś miękki, smarkaczu.

- Będę musiał pana pułkownika rozczarować.

- Wiesz, co te świnie mi zrobiły? Gonisz ich od miesiąca, zobaczyłeś parę trupów, i nagle wydaje ci się, że to biedni i romantyczni powstańcy. A tymczasem to dzikie bestie, gorsze od wilków, które trzeba wybić, bo tylko tak można je pokonać. Byłem kiedyś dobrym człowiekiem, ale moja dobroć umarła w spalonym pałacu. Widziałem czarne od ognia kości mojej żony, przy oknie, którego nie mogła otworzyć, aby uciec z płomieni, bo te diabły zabiły je od zewnątrz deskami. Obok leżały zwęglone ciała moich chłopców. Będę zabijał te bestie do końca mojego życia, i będę starał się zabić ich jak najwięcej. Będę zabijał ich kobiety, żeby ich nie rodziły i ich dzieci, żeby nie mogły dorosnąć, będę palił ich pola, wybijał ich bydło i równał z ziemią ich domy.

- Nic mnie to nie obchodzi, panie pułkowniku. Może pan zabić ich wszystkich, nie będę pana powstrzymywał. Ale moich jeńców nie, bo ja dałem słowo, że oni będą żyć.

- No to w takim razie nie podołałeś swojemu słowu, młokosie. Jeden z nich już nie żyje, a zaraz umrze następny, bo ty jesteś za miękki.

Dwa palce nacisnęły na spusty w tej samej sekundzie. Dwa kawałki krzemienia, ściśnięte w szczękach kurków uderzyły o żłobioną stal krzesiw, dwie iskry spadły na podsypkę na odsłoniętych na ułamek sekundy panewkach. Dwie ołowiane kule ruszyły pchane impetem gazów spalającego się prochu w stronę wylotów luf. Pierwsza pomknęła ku siedzącym jeńcom i trafiła jednego z nich w kręgosłup, pozbawiając go życia. Druga uderzyła w czaszkę Radetzky’ego, poniżej dragońskiego kasku, w samą skroń, rozsadzając mu głowę. Pułkownik zwalił się na ziemię z głuchym odgłosem.

Podoficer dragonów, jeden z tych, którzy wcześniej wahali się chwilę przed opuszczeniem broni, teraz zawył nagle i podrzucił broń do ramienia, celując w Joachima. Strzelił - nie trafił, gdyż stojący obok żołnierz podbił lufę karabinu. Ale było już za późno. Na odgłos strzału plunęły ogniem huzarskie karabinki - kule dosięgły dragonów, którzy nie zdążyli nawet podnieść broni. Pierwsza salwa z siedemdziesięciu luf powaliła prawie cały pierwszy szereg.

Ani jedna z kul nie trafiła rotmistrza, który stał dokładnie pomiędzy strzelającymi a ich celem. Dopiero, gdy zauważył, że drugi szereg dragonów odciąga kurki, rzucił się na ziemię. Równa salwa zabiła kilkunastu huzarów, lecz rozrzuceni w tyralierze byli trudniejszym celem. Brzmiały pojedyncze wystrzały pistoletów, zaś pozostali przy życiu dragoni, nagle na nowo zdyscyplinowani jak w czasie bitwy, ładowali broń, reagując na komendy podoficera.

Spod lasu galopem ruszyły trzy dziesiątki kawalerzystów Joachima. Żołnierze Radetzkyego wypalili jeszcze raz, znów zabijając kilkunastu. Założyli bagnety, ale nie zdążyli już obrócić się czołem przeciwko szarżującej jeździe, przemieszali się. Triumfowała huzarska szabla i pistolet. Po paru chwilach było po walce. Huzarzy nie brali jeńców, jakaś dzika nienawiść do ludzi, z którymi jeszcze wczoraj wesoło gawędzili, odebrała im ludzkie odruchy. Nawet ci, którzy prosili pardonu padali pod ciosami.

Joachim patrzył na tę rzeź oniemiały, nie rozumiał swoich ludzi, nie pojmował, bał się ich. Spokojni pasterze, rolnicy, szewcy, a nagle zawrzała w nich krew dzikich stepowych jeźdźców, a wraz z nią wspomnienie ogromnych przestrzeni przemierzonych w siodłach małych koni, bitew, w których nie bierze się jeńców. Szable unosiły się i opadały bez litości, bez wahania.

Kiedy skończyli, Joachim zrozumiał. Jego huzarzy kochali go. Miłość nie zna kompromisów. Pierwszego, który do niego podszedł, trzasnął pięścią w twarz. Nie obruszyli się - tacy są, jak zakochana w łajdaku dziewczyna. Przyjmują razy, obelgi, kary, by na jedno skinienie skoczyć w ogień, by z uwagą śledzić każdy grymas na jego twarzy. Joachim wszedł między trupy dragonów i zauważył, że kilku jeszcze żyje. Wachmistrz Orszagh właściwie zrozumiał jego zachowanie - zaczęli ich opatrywać.

Joachim upadł na kolana na skrwawioną ziemię, targnął nim suchy szloch. Nie chciał tego. Popełnili bratobójstwo. On popełnił bratobójstwo. I to dla kogo? Dla bandy zdradliwych bydlaków, których cały naród nie był godzien takiego człowieka, jakim był książę. Ktoś pociągnął go za cholewę. Gdy spojrzał, zobaczył leżącego na ziemi Nieznajomego, w dragońskim mundurze, ze śmiertelną raną w piersi.

- Nie martw się Joachimie... Przecie to nie twoja wina... Nie ich...

Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami, krew obficie płynęła z rany. Joachim wziął go w ramiona, usiłował zatamować upływ krwi dłonią, jednak przeciekała przez palce. Nieznajomy ręką chwycił go za głowę, przysuwając czoło do swojego.

- Pamiętaj, bądź spokojny, Joachimie. W takich czasach tylko spokój.

Skonał. Von Egern spojrzał w niebo. Cóż oznacza śmierć widziadła? Ktoś trącił go w ramię.

- Zostaw umarłym grzebanie umarłych - usłyszał ironiczny głos.

Nad nim, w swoim zwykłym ubraniu, stał Sługa, uśmiechając się drwiąco. Joachim delikatnie złożył na ziemi ciało dragona.

- Przecież on nie zginąłby w taki sposób... Po prostu lubi takie pretensjonalne gesty.

Joachim popatrzył na ciało. Trup miał obcą twarz, która niczym nie przypominała rysów Nieznajomego.

- Rotmistrzu von Egern... Cenisz swój honor?

- Nad życie.

- Spójrz zatem tam. - Wskazał ręką na jeńców. - Ryzykujesz dla nich życiem, a cóż oni robią?

Śmiali się. Z niego. Widział to wyraźnie. Rechotali, we właściwy ludziom tej rasy skrzekliwy sposób, zaśmiewali się do utraty tchu. Sytuacja była dla nich tak zabawna, że nawet dwa trupy ich ziomków nie pohamowały wesołości. Patrzyli na niego. Sługa przykucnął obok Joachima i pokiwał głową.

- Dla nich człowiek, który się poddał, nie ma wartości. Oni są dla siebie ludźmi bez wartości. Zaś ktoś taki jak ty, kto walczy o ich życie ze swoimi, ryzykuje swoje życie dla nich, jest śmieszny. Śmieszny to za mało nawet, jest żałosny, godny pogardy, jest wariatem i idiotą.

- Ale książę...

- Książę był inny. Był jednym z tych, którzy wznoszą się ponad tłum, ponad rzeczywistość i teraźniejszość, zanurzony w przeszłości. Oczywiście rozumiał ją opacznie, interpretując mity i legendy swojego narodu przez pryzmat kultury, w jakiej kształcono jego ducha, a którą to kulturę dzielił z tobą, Joachimie. Cóż zrobisz teraz? Zostaniesz tutaj, słaby i godny pogardy, przegrany i wystawiony na pośmiewisko?

Rotmistrz nie odpowiedział.

- Joachimie, pozwolisz, aby ludzie, którzy winni ci są wdzięczność obrzucali kpinami i drwiną? Wiesz jak cię zwą między sobą? Śmierdzącą kozą. Boś dla nich miękki, wręcz tchórzliwy, bo cackasz się z nimi. Mawiają, że jesteś jak głupia dziewczyna, która przytula się do prowadzonego na rzeź jagniątka, nie pozwalając poderżnąć mu gardła.

Rotmistrz wstał i, nie patrząc na Sługę, szedł ku jeńcom, podpierając się szablą. Kiedy stanął przed nimi, z błędnym wzrokiem, w pokrwawionym mundurze, śmiali się jeszcze głośniej.

Joachim uzmysłowił sobie, że rzeczywiście jest żałosny, zaśmiał się razem z nimi, podniósł szablę i ciął w łeb siedzącego na skraju hałaśliwego młodzieńca. Ten zastygł na sekundę z grymasem uśmiechu na twarzy, krew zalała mu oczy, po czym przewrócił się do tyłu, opierając się o towarzyszy, do których był przywiązany.

Śmiech umilkł. Joachim wszedł między jeńców. Patrzyli na niego w milczeniu. Zauważył uśmieszek na twarzy jednego z dalej siedzących. Zaczął ciąć. Na oślep, dookoła, czasem klinga świstała w powietrzu, ale siedziało ich tak wielu, że trafiał nawet wtedy, kiedy ciosy zadawał z zamkniętymi oczami. Rąbał bez opamiętania, a oni padali bez krzyków, wydając tylko zduszone jęki.

Potknął się. Gdy upadł, związane ręce przygniotły go do ziemi, wyrwały mu szablę, nieudolnie poczęły dusić - lecz zaraz z pomocą przybyli mu obserwujący całe zdarzenie huzarzy. Wjechali w krąg siedzących na trawie jeńców, tratując i tnąc szablami - po paru minutach pod klingami i kopytami koni nie zostało już wielu żywych. Joachim, któremu żołnierze pomogli się wydostać, podbiegł do ostatniego, jaki jeszcze siedział - na skraju kręgu roztratowanych i porżniętych ciał, siedział bez słowa, wpatrując się w rzeź. Rotmistrz, cały we krwi, stanął nad nim. Jeniec miał twarz Nieznajomego, ale nie mówił nic. Starał się niezdarnie osłonić głowę związanymi rękami. Von Egern zawahał się. Za Nieznajomym ujrzał Sługę, który powiedział, pogardliwie wydymając wargi:

- Nie da się być trochę w ciąży, Joachimie, nijak. Zdecydowałeś już wcześniej. On tutaj to konsekwencja twojego wyboru. Mówiłem ci już, że ma skłonności do pretensjonalnych i patetycznych gestów. Bądźże więc konsekwentny, bo na skrupuły już za późno, mój rotmistrzu.

Joachim pchnął Nieznajomego w pierś. Szabla zaklinowała się między żebrami, oparł nogę o trupa, zaparł się i wyszarpnął ostrze. Oddychał ciężko, świszcząco, przez nos. Rozglądał się wokół, jakby szukając jeszcze kogoś. Ludzie nie zbliżali się do niego. Joachim zszedł do rzeki i w mundurze wszedł w płytką wodę po kolana, po czym zanurzył się cały. Z zapałem zmywał krew ze swoich rąk, z twarzy, nie zauważył, że prąd porwał jego bermycę. Gdy wyszedł, wsadziwszy rękę do kieszeni natrafił na złoty krucyfiks, który zabrał stryjowi księcia. Rzucił go na stertę trupów. Rozejrzał się dookoła, gestem ręki przywołał Orszagha.

- Zakopać ich. Macie na to trzy godziny. Potem zwinąć obóz, oporządzić się, siodłać konie i w pełnym rynsztunku na apel, tutaj. Przynieś mi czysty mundur, oliwę i osełkę do szabli.

- Ośmielam się przypomnieć, że to ostatni mundur pana rotmistrza.

- A zatem przynieś mi swój, a mój daj ordynansowi do wyczyszczenia.

- Tak jest. Czy pan rotmistrz pozwoli zapytać?

- Pytaj.

- Można im postawić krzyż na mogile?

- A postaw im chociażby samego diabła. Mnie to nie obchodzi. Wykonać.

- Tak jest.

Przebrał się, usiadł pod drzewem i zaczął szlifować i ostrzyć poszczerbioną głownię szabli księcia, którą od pojedynku nosił przy boku. Kiedy był już zadowolony z efektu, przetarł oliwą zaśniedziałą nieco klingę, naoliwiona szmatka odsłoniła napis In hoc signo vinces, przedzielony maltańskim krzyżem. Wpatrywał się w napis przez chwilę, przerwało mu szturchnięcie w ramię.

- I co teraz? - usłyszał głos Sługi.

- Nie wiem...

- Mój Joachimie, nie obawiaj się. Od teraz będę przy tobie. Wydrap ten krzyż z głowni twojej szabli. Kiedy znakiem, pod którym będziesz zwyciężał, będzie nic, dopiero wtedy walka będzie walką dla samej walki. Pamiętasz swego nauczyciela szermierki? Twój ojciec zwolnił go, kiedy dowiedział się, że ten wątpi w Boga. Ale przecie nie był on jednym z tych nowomodnych filozofów, co w Boga nie wierzą. Nie wierzyć w boskie istnienie - oto głupota. O nie, ten stary fechtmistrz, który pokazywał ci, jak trzymać szpadę, wierzył w Boga, tylko nie chciał mieć z nim do czynienia, bo, jak twierdził. Bóg nie jest dwornym kawalerem, jest grubianinem, skoro mając moc zapobiegania temu, pozwala aby świat wyglądał tak, jak wygląda. Jaki sens ma wojna toczona dla Boga, twojej ojczyzny, czegokolwiek?

- Nie wiem...

- Nie ma sensu, Joachimie. Nie ma. Jesteś człowiekiem honoru, czyż nie?

- Nie wiem.

- Nic nie wiesz! To nie pora na szlochy, Joachimie, ty już wybrałeś drogę, ja tylko doradzam ci, czy masz iść pieszo, czy może wziąć powóz. Bądź lepszy od Boga, Joachimie. Jesteś człowiekiem szlachetnym, odważnym, dzielnym, a tymczasem otaczający cię ludzie są podli i tchórzliwi. Jesteś, jakby cię określił grecki filozof, słusznie dumnym. Miałeś więc rację ku temu, aby ukarać te drwiące z ciebie bydlęta. Bądźże więc konsekwentny - skoro raz zostałeś Nemezis, bądź nią dalej. Pokaż Stwórcy, żeś doskonalszy od niego. Nie masz takiej jak on mocy, ale zrobisz co tylko możesz, aby wywyższyć godnych i poniżyć tych, co na to zasługują. Wiesz już, co masz czynić?

- Wiem. Kim ty jesteś?

Sługa zaśmiał się, odrzucając głowę.

- Tylko sługą, Joachimie, tylko sługą. Służę teraz tobie, boś mnie na służbę przyjął. Jak dobry sługa, nigdy nie służę temu, kto mnie nie chce i dobrze nie płaci.

- Myślałem, że służysz Nieznajomemu.

- Służę, służę mu cały czas. Jednak to mało wymagający pryncypał - daje mi wolną rękę, i mogę sobie wybierać panów.

- A zatem, niech się stanie. Zostanę Nemezis. Zostanę Attylą...

- O nie, on był Biczem Bożym, a ty będziesz swoim własnym. Twój będzie sąd i miecz!

Joachim rzucił się w obłęd jak pływak w wodę. Po kilku godzinach, zgodnie z jego rozkazem, ludzie zebrali się na apel. Stało ich tam kilkudziesięciu, bo reszta zginęła w starciu z dragonami. Nie widział w ich oczach wyrzutu czy złości. Przyzwyczaili się do absolutnej wiary w swojego dowódcę. Von Egern przebrał się w wyczyszczony mundur, wsiadł na konia, po czym przemówił do żołnierzy:

- Chłopcy! Dla mnie dzisiaj skończyła się wojna za nasz kraj. Nie znaczy to, że skończyłem walczyć. Od dziś walczył będę za moją własną sprawę. Za to, co stało się dzisiaj, ja ponoszę wyłączną odpowiedzialność, jednak ci z was, którzy zostaną ze mną, będą dezerterami. Moje słowo, dane człowiekowi mojego pokroju, było dla mnie ważniejsze, niż moja przysięga na wierność ojczyźnie czy cesarzowi. Cesarz ma mnie gdzieś. Ja już wybrałem - teraz wy wybierajcie. Możecie ze mną zostać. Wtedy dochowacie przysięgi, złożonej przez waszych przodków moim przodkom, ale złamiecie tę daną cesarzowi, zostaniecie dezerterami, bandytami. Będą was ścigać. Z myśliwych staniecie się zwierzyną. Cóż będziecie z tego mieć? Nic. Nic, poza świadomością, że dochowaliście mi wierności, i że uczestniczyliście w czymś wielkim. Możecie też odejść. Doniesiecie, że wasz dowódca zwariował i zdezerterował. Przydzielą was do innego szwadronu w naszym pułku i będziecie walczyć dalej. To ostatni moment, w którym możecie odejść, później, za próbę ucieczki - kula w łeb. Pamiętajcie, to co dzisiaj widzieliście, będzie niczym w porównaniu z tym, czego dokonamy. Nasi przodkowie przybyli tutaj wieki temu, konno, z szablą w ręku, niosąc ogień i zniszczenie. Potem jeden z naszych wodzów wybrał krzyż zamiast szabli. Nie potępiam jego decyzji. Dzięki niemu z barbarzyńców staliśmy się ludźmi. Lecz czasy się zmieniły, i cywilizacja, która uczyniła nas ludźmi, sama upadła w barbarię. Musimy więc wrócić do starych metod i wypalić ją do cna, do popiołów. Szablą udowodnimy, że w nas, duchowych potomkach Attyli, nie upadło męstwo, nie upadł honor, nie upadła odwaga. Udowodnimy to umierając, bo idąc ze mną, musicie się pogodzić z tym, że zginiecie, prędzej czy później. Staliśmy się częścią tej kultury, gdy pięła się w górę. Teraz, gdy spada w dół, czas pozostać na szczycie, nie walić się w rynsztok razem z nią. Spalimy świat, chłopcy!

Nie rozumieli, o czym mówi, wiedział o tym. Ale w ich krwi, kiedy mówił, grało wspomnienie z zamierzchłych czasów - łuk, koń i szabla, przed nimi wszystko, za nimi tylko pożoga. Stali. Trzech ruszyło. Jeden z braci Orszaghów i dwóch młodych. Joachim spojrzał na nich bez złości.

- Rozumiem i nie potępiam was. Ale jeżeli spotkam któregokolwiek, to zabiję. Bez nienawiści - po prostu. Od tej chwili jesteście dla mnie żołnierzami wrogiej armii. Ruszajcie!

Orszagh skinieniem dłoni pożegnał brata i resztę oddziału, po czym bez słowa ruszyli.


* * *


Wjechali do miasteczka od południa. Mieszkańcy nie stawiali oporu, chociaż Joachim wiedział, że stąd właśnie pochodziło wielu powstańców. Miasto, jak na wojenny czas, wyglądało dostatnio i spokojnie. Bez większych zniszczeń, schludnie, z dwoma pięknymi, starymi kościołami. Kobiety w długich, kolorowych spódnicach otulały ramiona wełnianymi chustami, mężczyźni ubierali się skromnie, lecz porządnie. Kiedy żołnierze jechali przez zupełnie wyludnione wąskie uliczki, kopyta dudniły głucho na bruku. Huzarzy ciekawie rozglądali się po domach. Od dawna już nie byli w mieście.

Pod ratuszem przywitał ich już zgięty wpół burmistrz, czy może mer miasteczka. Zapewniał o swojej lojalności, zapraszał do środka, cały w uśmiechach. Zamilkł, kiedy Joachim trzasnął go w twarz, a kawalerzyści poprawili parę razy nahajkami.

Rotmistrz zasiadł w sali, gdzie obradować zwykli rajcowie miejscy, wydał odpowiednie dyspozycje ludziom, zezwolił swoim podokazywać nieco na mieście, ale z umiarem. Kobiet zabronił gwałcić, przykazał natomiast, aby postraszyć właścicielkę burdelu, żeby nie próbowała zdzierać z żołnierzy. Sam poszedł spać w głównej sali ratusza.

Następnego dnia rano nakazał rozwiesić na mieście obwieszczenia, głoszące, że każda kobieta do lat 35 ma być przyprowadzona dnia następnego w południe przez mężczyznę za nią odpowiedzialnego na rynek miejski, celem przedstawienia się nowemu komendantowi miasta. Tych, którzy nie dopełnią rzeczonego obowiązku, czeka pluton egzekucyjny. Ci zaś, jak głosiło obwieszczenie, których kobiety Pan Komendant zaprosi na uroczysty wieczorny bankiet, otrzymają nagrodę pieniężną. Kazał jeszcze Orszaghowi rozpowiedzieć po mieście o co chodzi, tak żeby nikt nie miał wątpliwości.

Następnego dnia o dwunastej wyszedł na rynek. Stało ich sześciu. Tylko sześciu. Na całe miasto. Przerażony, acz tonący w uśmiechach, burmistrz ze swoją brzydką żoną i trzema wdzięczącymi się córkami, wszyscy w odświętnych strojach. Dwóch jakichś kupców w surdutach, jeden ze śliczną wypindrzoną córunią, która, kiedy zobaczyła Joachima, spojrzała mu w oczy, zmysłowo oblizała wargi i przesunęła rękami po biuście. Żona drugiego wyraźnie się bała. Dwóch następnych stało nieco z boku, z żonami, które nie były zbyt szczęśliwe, ani ładne. Na końcu szeregu stała ona. Piękna, podobna do Dubravki i cudownie wściekła. Wielkimi, pełnymi furii oczami patrzyła z pogardą na swego męża, który uspokajał ją jak mógł i uśmiechał się do Joachima przepraszająco.

Rotmistrz bez zbędnych ceregieli kazał powiesić mężczyzn, którzy przyszli na rynek, wdzięczące się panny odprowadzić do burdelu, przestraszone zaś do domu. Wściekłą piękność rozkazał zabrać w zarekwirowanym jej wiszącemu już mężowi powozie. Następnie w kwadrans spakowali się szybko, sformowali na rynku kolumnę i, salutując szablami wyglądającym przez okna mieszkańcom, opuścili miasto. Orszagh, zgodnie z rozkazem, z kasy szwadronu pokrył w dwójnasób wszelkie wyrządzone szkody. Wyjeżdżając, minęli sześciu powieszonych na drzewie obok cmentarza.

Jechali aż do wieczora, przez ziemię niczyją. Wojska powstańców i cesarstwa biły się o wiele mil stąd, a rozmieszczone po miastach, małe i leniwe garnizony bały się dowodzonych przez szaleńca huzarów, których liczba, niesiona z ust do ust, urosła do kilku setek. Po paru potyczkach, w których zaprawieni w bojach weterani roznieśli ospałych wojaków, pilnujących myta, czy stacjonujących przy jakimś ważnym moście, sam widok huzarskiego munduru wystarczył, aby nieliczne posterunki w pośpiechu uchodziły, meldując w garnizonach o przytłaczającej przewadze wroga. Nie raz zdarzyło im się przestraszyć dwie, czy trzy kompanie. Widok kilkuset żołnierzy, w panice pierzchających na ich widok, dawał huzarom poczucie siły, zaś Joachimowi wiernych wykonawców jego wyroków.

Zatrzymali się na postój w opuszczonej chłopskiej zagrodzie. Rotmistrz zajął izbę, zaś jego ludzie rozlokowali się w stodole, w komorze i na poddaszu. Nakazał, aby przyprowadzono mu porwaną z miasteczka kobietę. Dwóch huzarów przywiodło ją, trzymając pod ramiona. Z obrzydzeniem odepchnęła ich ręce, sama przestąpiła próg, wyglądała jak Dubravka, miała nawet podobne rysy, tę samą inteligencję i bezwzględność w oczach, podobne ruchy.

- Pani... - zaczął Joachim.

Nie zareagowała. Stała, bezbronna, ale silna swą stanowczością, wpatrzona w ścianę domu, nie zaciskała nawet ust. Dziwnie spokojna, jakby nie dostrzegała obecności kata swojego męża.

- Pani, tyś przecież z tych kobiet, co widzą jaki mężczyzna jest ich godzien.

Odwróciła się raptownie.

- I niby tyś jest mnie godzien? Mój mąż był tchórzem, a tyś jest morderca i okrutnik, przewrotny tyran.

- Pani, sprawiedliwa spotkała ich kara. Byli podłymi tchórzami i łajdakami, więc trafili na szubienicę, tam gdzie ich miejsce, zaś te kobiety, które gotowe były kupczyć swoim ciałem, też trafiły gdzie ich miejsce. Do burdelu.

- A kim tyś jest, aby sądzić? Chcesz wszystkich, co grzech jaki mają na sumieniu, życia pozbawić? Jesteś szaleńcem! Powieś i mnie, bom jako dziecko matce mojej skłamała!

- Pani, ja nie karzę ludzi za ich grzechy, mnie grzech nie obchodzi. Karzę ich za ich małość, za to, że są niegodni, aby chodzić po tej ziemi... Bez czci, bez honoru, bez odwagi...

- Parszywy łajdaku! Przecie to byli kupcy i szewcy! Ty od nich chcesz honoru? Tyś jest szlachcic, tobie honor przystoi, aleś i przez urodzenie zobowiązan do opieki nad innymi stanami! To ma być twój honor, głupcze? Szubienica dla kogoś, kto na jakże ciężką wystawiony próbę złamie się?

- Przecież tylko sześciu było na całe miasto...

- Bo inni się ciebie nie bali, wiedzieli, że was tylko kilkudziesięciu, że wszyscy staną w ich obronie, a mój mąż i reszta, których powiesiłeś, nie byli stąd, nienawidzono ich w miasteczku, wiedzieli, że na niczyją pomoc nie mogą liczyć.

- Za nic to mam... Być może niektórzy umknęli kary, ale ci, których kazałem powiesić, słusznie zginęli.

- Zabij, męcz, ale nie zmuszaj mnie, abym dłużej przebywała w twoim towarzystwie, szaleńcze! Bóg cię skarze!

- Drwię sobie z Boga. To ja jestem sprawiedliwością, nie on. On za nic ma honor, a ja jestem człowiekiem honoru. Gardzę Bogiem, nie chcę mieć z nim nic do czynienia.

- Bluźnierco, antychryście, precz ode mnie! Joachim podszedł do niej. Wspaniała była w swoim gniewie. Jakby widział Dubravkę! Piękna, dumna i odważna. Była w jego mocy, a jednak zwracała się doń bez lęku, śmiało rzucając mu w oczy oskarżenia. Nie rozumiał, dlaczego nie potrafiła docenić tego, co dla niej uczynił. Chwycił ją za ręce.

- Pani, ja za nic mam kary po śmierci, mogę iść do piekła, do otchłani, drwię sobie z tego. Ale zrozum, uczyniłem to dla ciebie, czynię to dla takich jak ty, chociaż nie ma ich wielu. Wynoszę godnych, na zasłużone im miejsce, a miejsce kobiet twego pokroju, pani, jest przy boku odważnego i honorowego mężczyzny, nie tchórzliwego kupczyka.

Wyrwała mu dłonie, wytarła je z obrzydzeniem o suknię.

- Precz ode mnie, diable!

Odskoczyła w najdalszy kąt izby. Joachim był zdziwiony i zakłopotany. Nagle wyobraził sobie drwiącego zeń Sługę. Wiedział dokładnie, co ten może powiedzieć, i nie chciał tego usłyszeć. Zdecydował.

- Jak masz na imię? - zapytał.

Nie odpowiedziała. Podszedł do niej, chwycił za ramiona i postawił na środku izby, nieopodal prowizorycznego łoża.

- Skoro nie przyjmujesz moich tłumaczeń, ani wyznań, postąpię inaczej. Rozbieraj się!

- Będziesz mnie musiał wziąć siłą, bydlaku!

- Jak wolisz.

Uderzył ją w twarz otwartą dłonią. Upadła na posłanie. Broniła się zaciekle, ale Joachim był silnym mężczyzną. Szarpał się chwilę z suknią i koszulą. Kiedy zdarł z niej ubranie, ściągnął spodnie i usiłował posiąść, próbowała kopnąć go w krocze. Uderzył ją raz jeszcze, mocniej, wtedy dopiero, oszołomiona, przestała stawiać opór. Jęczała tylko cicho. Joachim nie był delikatny. Na jej twarzy krew z rozbitych warg mieszała się ze łzami bólu. Gdy zawył jak zwierzę, w chwili największej rozkoszy, zauważył błysk, wiedział, że nie zdąży już obronić się przed ciosem stalowej szpili, którą ukrywała we włosach - ale w tym samym momencie jej nadgarstek chwyciła dłoń o krótkich, pulchnych palcach i brudnych paznokciach.

- Pozbyłeś się już głupich skrupułów, to dobrze, ale powinieneś jeszcze być ostrożniejszy - powiedział Sługa, ciągle trzymając rękę dziewczyny.

Joachim zszedł z posłania, dopiął spodnie, z obrzydzeniem patrząc na zmaltretowane, a przecież piękne ciało omdlałej kobiety.

- Wachmistrz Orszagh, do mnie! - ryknął przez pozbawione szyb okno.

Żołnierz wbiegł po chwili, strzelił obcasami.

- Melduję się, panie rotmistrzu!

- Weźcie tę kobietę, niech cały szwadron, kto tylko ma ochotę, się z nią zabawi. Zrozumiano?

Orszagh długo patrzył na Joachima. Wreszcie, ociągając się, odpowiedział:

- Tak jest. Panie rotmistrzu, wolno zapytać?

- Nie wolno! Wykonać i precz, precz ode mnie! Jutro budzić mnie o świcie, i ruszamy.

Rzucił się na pokrwawione posłanie, zasnął od razu. Nie spał długo, rychło zbudziły go krzyki. Wybiegł przed chatę z pistoletem w dłoni, kilku huzarów trzymało kobietę, którą im oddał, za ręce i nogi, obmacując jej pobite i posiniaczone ciało, jeden zaś gwałcił ją, wydając przy tym bydlęce odgłosy. Nieopodal stał osiodłany koń Orszagha, skubiąc trawę, zaś pod koniem leżał sam Orszagh. Martwy. Na widok dowódcy żołnierze zaprzestali zabawy, na ledwie żywą dziewczynę narzucili dolman, zaś jeden podbiegł do niego.

- Melduję posłusznie, panie rotmistrzu, że wachmistrz powiedział, że pan zwariował oddając nam tę dziewczynę, i że on na to nie pozwoli, i chciał razem z nią odjechać. Aleśmy mu nie pozwolili, wtedy wyciągnął szablę i ciął Erszega w głowę, tośmy go zasiekli, panie rotmistrzu.

Joachim spojrzał na żołnierza z odrazą, odwrócił się na pięcie i wrócił na posłanie. Gdy pogrążał się w sen, wciąż słyszał rzężenia zaspokajających swoje żądze huzarów i coraz cichsze jęki dziewczyny.


* * *


W wiosce nie przyjęto ich źle. Znajdowali się niedaleko dawnej granicy, ludzie tutaj sympatyzowali raczej z cesarzem. Joachim bez żadnych wstępów ogłosił, że pełni rolę sądu wojskowego i że należy zgłaszać mu wszelkie skargi i zażalenia na sąsiadów, zwłaszcza, jeżeli dotyczą one współpracy z powstańcami. Zasiadł przed drzwiami drewnianego kościółka, za wyniesionym z domu sołtysa stołem.

Było wielu chętnych. Zgięci w pokłonach stawali przed jego obliczem, tłumacząc jakieś zawiłe sprawy. Joachim nie słuchał. Tych, którzy denuncjowali sąsiadów jako kolaborantów, kazał swoim ludziom kierować do kościoła, gdzie mieli oczekiwać na wyrok, zaś tych, co skarżyli się w błahych sprawach, sadzać w jednym miejscu, nieopodal wielkiej lipy na środku wioski i pilnować.

Gdy przyszli już wszyscy, kazał wezwać tych, którzy siedzieli pod drzewem razem z tymi, których oskarżali, wysłuchiwał obu stron, i rozsądzał. Jeżeli miał wątpliwości, karał obie strony grzywną i batogami na gołe pośladki na środku wioski.

Następnie wezwał podejrzanych o współpracę z powstańcami. Cztery rodziny powtarzały się we wszystkich donosach. Wyprowadził osiemnastu donosicieli, ustawił w równym rzędzie i pytał, jaką karę powinien im wymierzyć. Gdy odmawiali odpowiedzi, kazał wybatożyć niechętnych do współpracy ojców rodzin, donosicieli zaś zagonił do kościółka, po czym zamknął i zatarasował wszystkie drzwi. Oskarżonym wręczył pochodnie i rozkazał podpalić budynek. Nikt nawet nie drgnął. Joachim podszedł do pierwszego w szeregu, jeszcze raz powtórzył rozkaz, a kiedy mężczyzna odmówił, zastrzelił go. Drugi również się sprzeciwił i zginął, za trzeciego wystąpiła żona, z płaczem biorąc pochodnię, za nią zaś następnych kilka kobiet. Joachim stał, póki krzyki z palącego się kościoła nie umilkły całkiem, po czym odjechał.

Codziennie ubywało mu ludzi. Uciekali po dwóch, trzech, czasem większą grupą. Nie próbował ich gonić, nie dbał o to. Po dwóch tygodniach szalonego rajdu przez południowe prowincje cesarstwa został mu tuzin, ale wiedział, że ci już go nie opuszczą. Zasmakowali w ogniu, krwi i gwałcie, tak jak on, lubili, gdy za nimi pozostawały zgliszcza, krew i lamenty kobiet.

Sługa nie opuszczał Joachima ani na chwilę. Nie mówił już nic, nie musiał. Potakiwał tylko, uśmiechał się i gratulował pomysłowości. Rotmistrz czuł, jak cudownie pogrąża się w czystą demoniczność - wyszukiwał coraz to nowe sposoby na znajdowanie niegodnych, coraz to nowe męki by ich, słusznie w swoim mniemaniu, ukarać, coraz przemyślniej angażował w to ich bliskich. Czuł, że łamiąc każde przykazanie, depcząc każdy obyczaj, każdy szacunek, wreszcie niszcząc życie, odkrywa prawdziwą, zepsutą istotę świata - coś, czego nie widać pod zwykłym, ślizgającym się po powierzchni spojrzeniem, a co objawia się pod gorącem płomieni, lub pod ostrzem szabli.

Joachim, w swoim przekonaniu, stał bardzo daleko. Nie czuł się już człowiekiem, był ponad ludzkimi kategoriami dobra i zła, dlatego, jak mu się wydawało, doskonale rozumiał istotę jednego i drugiego. Nie myślał już o księciu, o Dubravce. Ich wspomnienie było blade i puste, wyprane z emocji. Nie czuł już smutku, żalu czy cierpienia. Był zimny, spokojny i bezwzględny. I tylko Sługa z każdym dniem śmiał się coraz głośniej i coraz częściej klepał Joachima po plecach.

Doszli ich w Wąwozie Prstvińskim - głębokiej bruździe, wyżłobionej w górskich skałach, o prawie pionowych, wysokich ścianach, z rzadka porośniętych rachitycznymi drzewkami. Szwadron szwoleżerów, szwadron ułanów oraz pospolite ruszenie - ze dwie dziesiątki okolicznej szlachty z synami, uzbrojonej przeważnie w strzelby myśliwskie i szable po dziadku. Huzarzy bili się zażarcie, lecz przeciwko dwudziestokrotnej przewadze nie mieli szans.

Kiedy rotmistrz został sam, dostrzegł swoją szansę. Bardzo chcieli wziąć go żywcem, zaś w grupie zmobilizowanej szlachty dostrzegł swojego brata na Artemonie - wspaniałym, angielskim ogierze, którego znał jako najściglejszego konia w stadninie ojca, a pewnie i w całej prowincji. Kiedy, po paru sekundach, Herman von Egern znalazł się nieopodal Joachima, ten wystrzelił mu w twarz z pistoletu, zepchnął ciało na ziemię, wskoczył na ojcowskiego konia, i, cudem unikając kul i ostrzy szabel, zdołał wydostać się z wąwozu. W lesie zgubili jego trop. Nie wątpił, że prędzej czy później go dojdą, i chciał, aby to już nastąpiło.

Jechał przez ciemny, oświetlony jedynie bladym światłem księżyca las, tą samą drogą, którą wiózł trupa Dubravki. I dotarł do tej samej polany, gdzie pochował ukochaną, lecz w miejscu nagrobnego kamienia, leżało sponiewierane ciało kobiety, której męża powiesił, którą porwał, zgwałcił, po czym oddał swoim huzarom. Nie myślał już o tym, co widzi, w kategoriach szaleństwa. Czekał na Sługę. Najpierw usłyszał jego śmiech, głośny, drwiący, wulgarny. Potem go zauważył. Sługa szedł, zaśmiewając się do łez. Kiedy zobaczył Joachima, ogarnęła go jeszcze większa wesołość, aż zatrzymał się, oparł o drzewo, nie miał siły ustać na nogach. Pokazywał przy tym Joachima palcem, zupełnie jakby z kimś dzielił się wyjątkowym dowcipem. Rotmistrz nie rozumiał. Martwa kobieta, leżąca u jego stóp, uniosła się na łokciu, zaczęła głucho rechotać, jednocześnie lubieżnie rozchyliła zakrwawione uda, trupia ręka dotknęła posiniaczonych piersi. Za Sługą pojawiła się Dubravka z ogoloną głową i czarnym językiem wystającym z ust. Śmiała się. Wychodzili z lasu wszyscy martwi - książę z rozciętą piersią, stryj i stara mamka z urwanymi sznurami na szyi, pułkownik von Radetzky z rozbitą czaszką, powieszony burmistrz - i wszyscy śmiali się z niego. Wszyscy zanosili się śmiechem. Joachim podniósł pistolet i wypalił w kierunku spazmatycznie chichoczącego Sługi. Nagle na polanie byli już tylko oni dwaj. Sługa i Joachim. Sługa już był poważny. Podszedł do rotmistrza i rzekł:

- Zwiesz mnie sługą, a przecież jestem twoim panem. Cały czas mi służyłeś, jak pies. Lizałeś mi zabłocone buciory, nędzniku.

- Chcesz mnie teraz opuścić?

- A czy ja kiedykolwiek byłem z tobą, nędzne ścierwo? Jesteś niczym. Pustą, żałosną wściekłością. Zdychaj więc, spotkamy się niedługo.

- Nie, Joachimie, nigdy nie jest za późno - usłyszał za sobą głos Nieznajomego.

Odwrócił się. Nieznajomy, odziany tak jak przy pierwszym spotkaniu, siedział pod drzewem w pozie nieco niedbałej, jak młody arystokrata.

- Cóż więc mam uczynić?

- Zmień swoje życie, Joachimie.

- Przecież nie zmartwychwstaną ci, których zabiłem.

- Są czyny, których nie da się naprawić, ale da się naprawić siebie. Pokornie przyjmij konsekwencje swoich czynów. Wystarczy, że zrozumiesz, co zrobiłeś, by nie przekreślać swojej szansy.

- Wystarczy, że zrozumiem?

- Tak, Joachimie, wystarczy, że zrozumiesz, nazwiesz to po imieniu i ukorzysz się.

Nad polaną znów rozległ się rechot Sługi.

- A jakże, bądź śmieszny do samego końca. Żyłeś jako głupek, jako marionetka, umrzyj jeszcze bez honoru, a z twojej śmierci śmiać się będą po kres świata.

- Oszukałeś mnie...

- Sam się oszukałeś, Joachimie. Wybieraj - powiedział Sługa.

- Owszem, Joachimie, wybieraj - powiedział Nieznajomy. - Pamiętaj jednak, do tej pory pozbawiłeś życia wielu ludzi, jednak zabijając siebie, zabijesz cały świat, przekreślisz swoją szansę ostatecznie i nieodwracalnie. Do tej pory napisałeś bardzo zły list, złożyłeś go i odbiłeś swój pierścień w laku. Listu jednak można nie oddać umyślnemu, można go wrzucić w ogień, nawet kiedy jest już napisany i zapieczętowany. Kiedy się zastrzelisz, wyślesz posłańca na najściglejszym koniu, niechybnego posłańca i wtedy nie będzie już odwrotu. Wrzuć swój list w ogień, Joachimie...

Sługa milczał. W lesie słychać już było pościg - nawoływania, konie, psy. Joachim patrzył na Nieznajomego i Sługę, nie mówili już nic, spoglądając nań wyczekująco.

Joachim wyciągnął z pochwy szablę księcia. Zauważył wydrapany ślad po krzyżu między słowami hoc i signo. Rzucił ją na ziemię, nabił pistolet, odwiódł kurek i przystawił sobie do skroni. Czując na skórze chłód metalu, zapytał jeszcze Nieznajomego:

- Czy ja żyłem złudzeniem?

- Nie, Joachimie. Odrzuciłeś wszystko, poza jednym, i to jedno doprowadziłeś do szatańskiego absurdu. Stawiając swój honor ponad swoje życie, wystawiałeś mu piękne świadectwo. Kiedy postawiłeś swój honor ponad wszystko na świecie, zbrukałeś go. Jesteś człowiekiem bez honoru. Ale ciągle jesteś jeszcze człowiekiem...

Sługa uśmiechnął się pod nosem i rzekł:

- Ty już dawno wybrałeś... Jesteś w końcu konsekwentny...

Joachim nacisnął spust.


Pilchowice, styczeń - luty 2002


Jeśli to ty hodujesz diabła,

w głębokim dole trzymaj go


Tom Waits


Otchłań


Dwie nitki piasku - koleiny pozostawione przez setki i tysiące wozów przemierzających ten odwieczny trakt z południa na północ. Rozdzielone przez niewielki garb, pokryty żółtą, suchą trawą upstrzoną końskim nawozem. Z dwóch stron pylistego traktu rozpościerały się ścierniska, które kiedyś były bezkresną pusztą.

Monotonny, rolniczy krajobraz był ostatecznym dowodem triumfu człowieka nad tą krainą. Oto poddała mu się puszta, ugięła się pod lemieszem i broną, jako niewolnica rodzi teraz ziarno, zamiast przerażać ogromem swojej bezkresnej przestrzeni, tak jak przeraża ocean.

Wciąż jeszcze nie wybrzmiały do końca odgłosy towarzyszące znojnej budowie pierwszego traktu. Jęki zmęczenia i bólu, które bat ze skóry nosorożca wydobywał z kilkuset spalonych słońcem ciał, stukot kilofów, skwierczenie dopalającego się nad ranem olejowego kaganka w namiocie młodego centuriona, zatopionego w lekturze łacińskiego przekładu Tukidydesa.

Oficer nie spał w nocy - gdy wstawał ze składanego fotela, aby dokonać porannego przeglądu swoich żołnierzy i niewolników, przeciągnął się mocno, aż strzeliły kręgi i kostki palców. Każdemu krokowi akompaniowało skrzypienie rzemieni zakurzonego pancerza, którego nikt dawno nie czyścił i suche uderzenia sandałów o miałką ziemię, gdy szedł powoli przed długim szeregiem niewolników. Słyszał dyskretne ziewnięcia wspierających się na swych tarczach żołnierzy, którzy biesiadowali tej nocy, za jego pozwoleniem.

Kilkanaście stuleci później obok tego, nie wyróżniającego się już niczym miejsca, w którym kiedyś stał regularny czworobok wałów, namiotów i latryn, snuła się długa kolumna więźniów. Nikt nie pamiętał już o niewolnikach, którzy pracowicie układali tutaj kamienie rzymskiej drogi. Nikt nie pamiętał o młodym centurionie, który na własną prośbę przyjechał tutaj z Rzymu i którego kości, wraz z przeżartymi przez rdzę resztkami pancerza, leżały w tej ziemi od czasu, kiedy szabla huńskiego wojownika roztrzaskała mu czaszkę. Więźniowie, idący drogą, nie myśleli o tym, ilu im podobnych przeszło już ten szlak. Cierpienie milionów jest zawsze niczym wobec naszych własnych, obtartych do krwawiącego mięsa stóp. Wysuszone z pragnienia usta dolegają bardziej, niż świadomość, że byli tacy, co marli tutaj z braku wody i jadła.

Kolumnę eskortowali jeźdźcy. Na czele pochodu jechał dragon, na chudym, izabelowatym koniu. Wierzchowiec nie pochodził bynajmniej z wojskowej stajni - dobre konie potrzebne były na polu bitwy, strażnicy musieli zadowolić się wiejskimi szkapami. Jeździec dawno pozbył się z grzbietu mundurowego lejbika, dragoński kask kołysał się przy łęku. Żołnierz obwiązał sobie głowę koszulą, niedawno zamoczoną w studni, gdzie poili konie i jeńców. Resztka ciepłej wilgoci, ukryta w załomach płótna nie dawała już żadnej ochłody. Dragon miał okrągły brzuch i pulchne ramiona - widać było, że pochodził z północy, gdyż blada, piegowata skóra zdążyła już pokryć się różową opalenizną, zupełnie inną od brązowej na szczupłym torsie drugiego strażnika, który jechał skrajem ścierniska z prawej strony traktu. Po granatowych rajtuzach z lampasami i lancy, zaczepionej dwiema pętlami o lewy łokieć i strzemię, znać było ułana. Z pewnością też pochodził stąd, gdyż wschodnim obyczajem nie zsiadając z siodła, pozwalał swojej karej klaczy zjeść parę pozostawionych na ściernisku kłosów, gdy tylko miała na to ochotę.

Dwaj pozostali strażnicy, również ułani, trzymali się z tyłu. Obaj weterani pilnowanie jeńców zostawili młodszemu koledze i dragonowi. Sami raczyli się chłodnym winem z bukłaka, okładanego mokrymi szmatami, i prowadzili niespieszną pogawędkę w południowym języku, którym mówiła większość jeńców. Całą kolumną dowodził najstarszy ze wszystkich jeźdźców, doświadczony wachmistrz Slobodan Draga.

Draga cieszył się absolutnym zaufaniem przełożonych - walczył przeciwko swoim rodakom w czasie trzech kolejnych powstań. Był weteranem elitarnego Czwartego Cesarskiego Pułku Ułanów Krestvińskich, który w całości składał się z południowych Słowian i był jedną z najpewniejszych jednostek w całym cesarskim wojsku. Nieformalnie zaliczano ich do gwardii - na paradach występowali zawsze przed wojskiem liniowym, razem z pułkami gwardyjskimi. Krestvińcy co dwa lata składali cesarzowi przysięgę wierności, gdy Jego Wysokość osobiście wizytował ich pułk. Rekrut, póki nie odsłużył sześciu miesięcy, nie miał prawa ślubować cesarzowi. Zaś nie złożywszy przysięgi, nie miał prawa nazywać się Krestvińcem, ani nosić emblematów prawdziwego ułana: kordonów i pióropusza przy czaku.

Tak jak kiedyś dobrze bił się na wojnach, tak teraz Draga starał się dobrze pełnić swoją służbę. Chociaż bezwzględny, nie bywał okrutny. Wszelkie przewinienia karał chłostą, albo kulą w łeb, lecz jeśli więźniowie byli pokorni i potulni, nie znęcał się bez potrzeby. Nie narzucał też strasznego tempa marszu. Wiedział, że dzień czy dwa, które w ten sposób zaoszczędzi, nic nie dadzą, gdy przyjdzie później ciągnąć chorych czy wycieńczonych.

Jeńcy wszyscy wyglądali podobnie - chudzi, bo państwo porządnie żywiło tylko żołnierzy, obdarci ze wszystkich cenniejszych części garderoby, bez butów, kurtek, czapek, wszyscy w jednako podartych koszulach i spodniach, czasem mających jeszcze ślad mundurowego lampasa, czy szewronu. Wszyscy mieli ręce skrępowane z tyłu, i byli połączeni ze sobą solidnym powrozem, do którego przymocowano pętle, luźno zwisające na ich szyjach. Więźniów trzeba było dwa razy dziennie rozwiązywać przed posiłkami i dodatkowo wiązać im nogi przed noclegiem. To właśnie zajmowało strażnikom najwięcej czasu. Dwóch zakładało pęta, dwóch pilnowało, siedząc w siodłach. „Zrobienie”, jak to określali, dwudziestu sześciu więźniów, zajmowało około pół godziny, co dawało półtorej godziny każdego dnia.


* * *


Od kilku dni pejzaż przeobrażał się powoli. Wcześniej puszta stopniowo zamieniała się w las, dziś ciągnące się po horyzont pola i pastwiska ustępowały niewielkim, zielonym poletkom, zagajnikom, łąkom, przecinanym gęstą siecią dróg i strumieni. Krajobraz nieomalże monochromatyczny, cały w żółciach i brązach, nabrał soczystych zieleni, mienił się wielokolorowymi kwiatami w oknach białych domków o czerwonych dachach. Nawet ludzie, wcześniej zszarzali, pokryci pyłem i kurzem, tutaj stawali się barwni: dziewczęta o błyszczących, jasnych włosach, w kolorowych fartuszkach na ciemnych spódnicach, wiejscy gospodarze, wychodzący z kościoła, dumnie noszący czarne, szmelcowane buty z cholewami. Kręgosłup i siła cesarstwa, wolni chłopi, kmiecie. Mieli prawdo do noszenia broni, jednak nie przy pasie, tylko w ręku - i u wielu widać było szable czy szpady. Na północy tacy ludzie należeli do szlachty, jako jej najniższa warstwa, zaś wsie, takie jak ta, zwały się zaściankami - ot, słowiańska skłonność do przesady. Tutaj wszystko było na swoim miejscu.

Mieszkańcy nie zwracali uwagi na więźniów. Widywali takie kolumny regularnie, kilka w miesiącu. Nikt nie czuł tutaj do jeńców nienawiści. Czasem jakiś gospodarz dał im bochen chleba, który podzielili między siebie, niekiedy dostali wody czy mleka. Tylko marsz był trudniejszy - bose stopy krwawiły na brukowanych drogach.


* * *


Resztkami sił wlekli się przez miasto. Więzień, idący jako ostatni w kolumnie, był już kiedyś w stolicy. O, jest i szynk „U szewca”, pili tu piwo z kolegami z pułku, a tam winiarnia, gdzie dyskutował z baronem Szabo o literaturze i galeria szermiercza, tutaj właśnie ćwiczył się w szpadzie. I pałac, w którym tak mile go podejmowano.

Jednak coś się zmieniło, coś wisiało w powietrzu. Kawiarniane stoliki, kiedyś otoczone leniwą atmosferą sjesty, dziś kipiały od emocji. Ludzie spierali się, zamiast rozmawiać. Cesarska policja, nie tak dawno jeszcze dumnie paradująca po chodnikach - symbol siły i potęgi państwa, teraz przemykała pod ścianami. Zamiast szacunku, okazywano jej jawną wrogość. Co jeszcze dziwniejsze, zniknęły gdzieś podziały między stanami. Widać było szlachtę bratającą się z ludem, dyskutujące zawzięcie grupy przechodniów składały się z ludzi wszystkich profesji.

Więzień spostrzegł, że mieszkańcy stolicy podzielili się na dwie grupy - jedni nosili na głowach śmieszne, czerwone czapeczki, jakich nigdy tutaj nie zauważył, inni przypinali do surdutów kokardy w cesarskich barwach, co zwyczajnie czyni się tylko w wojsku.

Tych w czerwonych czapkach było znacznie więcej. Chodzili uzbrojeni w piki, karabiny, myśliwskie strzelby i pistolety. Widział prostych ludzi, którym spod kapoty zwisała nieudolnie przypięta, lub przywiązana sznurkiem, ciężka szabla czy też kirasjerski pałasz. Byli bardziej pewni siebie, hałaśliwi, często pijani. Wśród nich kręciło się i paru szlachciców - więzień zauważył nawet znajomą twarz, kawalera von Aue, jednak wśród wystrojonych w czapeczki przeważali piekarze, czeladnicy, sklepikarze.

Czerwoni, bo tak ich nazywano, okazywali jawną wrogość żołnierzom prowadzącym więźniów. Co chwilę z drzwi kawiarni czy klubu w stronę strażników leciała butelka. Ci zaś byli dziwnie potulni. Gdyby coś takiego zdarzyło się w innym mieście, śmiałek w najlepszym razie dostałby nahajem przez plecy, w najgorszym kulę w łeb. Tutaj kawalerzyści powciskali głowy w ramiona, pochylili się, wpatrując się w końskie karki. Jakaś siła wymusiła na nich pokorę. Krzykliwi żołnierze, którym w oberżach łyczki bez słowa ustępowały miejsca przy szynkwasie, tutaj znosili obelgi i drwiny, zapominając o honorze munduru, ścierali po cichu plwocinę.

Tylko Draga jechał wyprostowany na czele kolumny, spoglądając przed siebie, z wodzami w lewej ręce i pistoletem w prawej. W niego nikt nie rzucił butelką, nikt nie splunął. Spojrzenie starego ułana pogardliwie ślizgało się po poruszonych przechodniach. Raz tylko student odziany w krzykliwy fraczek wyskoczył zza rogu, zamachnął się, by cisnąć kamieniem, ale zamarł pod ciężkim wzrokiem wachmistrza i nagle odwrócił się, zawstydzony.

Noszących cesarskie kokardy było wyraźnie mniej. W obawie przed przeciwnikami, nie chodzili w pojedynkę. Zaczepiani przez czerwonych, bronili się ślamazarnie, uciekali, bądź zbierali baty. W ciągu długiego marszu przez ulice, kolumna parę razy minęła niewielkie zbiegowiska. Czerwoni otaczali delikwentów wstążkami, a ci, gdy zagrożono im obiciem, sami zrywali cesarskie barwy i zakładali czapki. Po chwili razem z resztą zmuszali do tego swych dawnych towarzyszy, z daleko większym zapałem zdzierając kolejne kokardy, niż ich jeszcze chwilę temu bronili.

Jeńców prowadzono do Schloss, głównego więzienia cesarstwa. Przy samych wrotach do kolumny podeszła młoda dziewczyna, przekupka, jakich wiele w stolicy, nocami kupcząca swoim ciałem. Na kasztanowe włosy nałożyła na bakier czerwoną czapkę. Splunąwszy pod nogi żołnierzowi, podała pierwszemu z jeńców dzban z winem - zatrzymali się wszyscy. Draga, rozsierdzony, zawrócił konia, i ryknął:

- Won, dziwko!

Dziewczyna nie zwracała na ułana uwagi. Wachmistrz spiął konia w kłus, w dwóch taktach znalazł się przy pojącej kolejnego skazańca dziewce i zdzielił ją nahajem. Jęknęła i podała dzban następnemu. Draga zatrzymał się, skonfundowany. Zauważył, że wokół nich gromadzi się coraz więcej czerwonych i zatrwożył się, że może utracić jeńców tuż przy końcu podróży. Wydał więc komendę i kolumna ruszyła, wchodząc powoli na dziedziniec średniowiecznego barbakanu, który teraz służył za więzienie, podobnie jak paryska Bastylia i londyńska Tower.

Na dziedzińcu więźniów rozdzielono. Część z nich miała trafić do pracy w manufakturach, reszta do posiadłości grafa von Trozt zu Bach. Wachmistrz Draga bez emocji obserwował, jak jego jeńcy, po złożeniu obietnicy, że udadzą się prosto do włości arystokraty, zostają rozwiązani i wolni wychodzą ze Schloss. W końcu pozostał tylko jeden - trzech urzędników wyraźnie nie wiedziało co z nim zrobić, postanowili więc „na razie” osadzić go w twierdzy.

Więzienie, jak przekonał się prowadzony po jego korytarzach jeniec, było prawie puste. Z bełkotliwego monologu strażnika wynikało, że w całym Schloss siedzi tylko siedmiu aresztantów. Dwóch wyjątkowo głupich fałszerzy, którym wydawało się, że mosiężne talary mogą udawać złote, jeden chory na trypra szlachetka, którego wsadziła tutaj rodzina, mająca znajomości wśród straży (tak, tak - kiedyś takie znajomości wykorzystywało się, aby kogoś wyciągnąć!). I czterech szaleńców, których bano się zamknąć gdzie indziej. Owa obawa szczególnie tyczyła się olbrzyma - idioty o umyśle dziecka i sile wołu, przykutego do ściany twierdzy okrętowym łańcuchem.

Razem z nim w celi siedział przerażony aptekarz, który wszystkim swoim pacjentom podawał leki na przeczyszczenie. Trafił tutaj, gdy jego driakwi, reklamowanej jako środek na potencję, zażył jeden z książąt krwi, kuzyn samego cesarza. Książę planował spotkanie z pewną damą, zaś lek tak dał mu się we znaki, że spotkanie skończyło się kompletnym blamażem. Zaś dama, której nie zbywało na ciętości języka, ośmieszyła zalotnika przed całym cesarskim dworem, a nawet i samym cesarzem. Książę nie ustał w staraniach i po paru tygodniach odnalazł dowcipnego aptekarza. Ten okazał się zwykłym wariatem, mieszkającym w domu z czterdziestoma zdechłymi i zasuszonymi kotami. Zbierał je po śmietnikach i wędził w kominku, twierdząc, że odstraszają demony. Jednak skompromitowany szlachcic nie uznał tego za okoliczność łagodzącą i dopilnował, by winny jego sromoty znalazł się w Schloss.

Trzeci pomyleniec tkwił już tutaj tak długo, że nikt nie pamiętał jego przybycia. Nigdy nie odezwał się ani słowem, a od kilkudziesięciu lat pokrywał ściany swojej celi skomplikowanym ornamentem, który rzeźbił przy pomocy ułomka łyżki. W zwoje arabeski wplecione były litery i cyfry, jak szyfr. Swego czasu było o nim głośno. Celę odwiedził nawet, przybyły specjalnie z Francji, Wolter i osobiście oglądał dzieło skazańca, aby stwierdzić, że to pozbawiony sensu bełkot. Później w tym samym celu przyjechał Rousseau i stwierdził, że szaleniec jest natchniony przez Boga, a ten, kto zrozumie szyfr, posiądzie tajemnicę istnienia. Po powrocie do Genewy Rousseau napisał broszurę „O uwolnienie boskiego proroka ze Schloss”, jednak przeszła ona bez echa. Stary wariat nic sobie nie robił ze sławy. Zresztą po paru miesiącach zapomniano o nim, a po trzydziestu latach czytelnicy książeczki Rousseau nie mieli pojęcia, że jej bohater dalej żyje w murach więzienia, pracując nad swoim szyfrem. Większość z nich twierdziła, że boski prorok to figura retoryczna - metafora udręczonego w szponach tyranii ludu. Jeńca umieszczono w celi z siódmym więźniem.


* * *


Cela była bardziej komfortowa od innych w Schloss. Dwieście lat temu, trzydzieści kolejnych zim spędził tu Hals von Reden - człowiek, który uwierzył, że cesarz jest Antychrystem i próbował go zgładzić, dokładnie w chwili, gdy Ravaillac zasztyletował dobrego króla Henryka. Reden uniknął zasłużonej kary dzięki hrabiemu de Saint-Germaine, który w tym czasie gościł na dworze. Ów, jak mówią niektórzy, prorok i geniusz, a hochsztapler według innych, miał wizję - śmierć von Redena miała spowodować upadek dynastii. Pro publico bono zamiast Redena zamęczono ucharakteryzowanego żebraka, zaś szalonego szlachcica zamknięto do końca życia w cesarskiej twierdzy. Reden był świetnym rytownikiem - całą lewą ścianę celi pokrywały pejzaże i portrety wielkich tego świata.

Ciężkie drzwi, popchnięte grubym ramieniem strażnika, otworzyły się bezszelestnie - widać zawiasy dobrze naoliwiono. Jeniec bezwolnie stał przed wejściem, a pchnięty lekko, choć stanowczo, wkroczył do środka i usiadł na wolnej, prawej pryczy. Po przeciwnej stronie siedział wysoki, szczupły mężczyzna. Wydawać by się mogło, że przyszedł tutaj w odwiedziny. Miał na sobie nieskazitelny surdut, czysty halsztuk, wyprasowane spodnie, zasznurowane trzewiki, a jego siwe, krótkie włosy były starannie przycięte i ułożone. Nowo przybyły spojrzał na niego i bez słowa położył się na legowisku.

- Dzień dobry - powiedział więzień z lewej pryczy. - Nic nie dzieje się przez przypadek, paniczu Joachimie.

Tamten drgnął na dźwięk imienia.

- Nie pamięta mnie panicz?

- Nie... - powiedział Joachim, siadając. - Ale przypomniałeś mi, jak się nazywałem.

- A skąd tutaj czas przeszły? Zmienił panicz imię? - zapytał spokojnie tamten.

- Nie... nie wiem. Nic nie zapomniałem, ale niczego nie pamiętam. Wszystko stało się szare. Moje wspomnienia są tak nieważne, że nie umiem o nich myśleć. Jakby ich nie było. Jak błaha historyjka, którą gdzieś zasłyszałem - bez znaczenia.

- O czym panicz mówi? Niechże się przedstawię, zatem, chociaż znałem cię od niemowlęcia. Jestem don Jaime de Astarloa, twój nauczyciel szermierki. Jak panicz niewątpliwie zauważył, chwilowo na państwowym wikcie.

Joachim długo patrzył na swojego rozmówcę.

- Don Jaime. Nie poznałbym was - powiedział wreszcie.

Poczuł się niezręcznie, wstał, w zakłopotaniu nie wiedząc, co uczynić.

- Dlaczego panicz się tutaj znalazł? - zapytał don Jaime.

- Poznałem go, potem uciekaliśmy, a ona umarła, to znaczy udusili ją, i potem właśnie nas ścigali, i tam był Herman, i zastrzeliłem go, zabrałem konia, i uszedłem, a potem była polana... polana... i na... na... nie.. nie wiem - bełkotał Joachim.

Zsunął się z pryczy, upadł na kolana i, szlochając, objął don Jaime za kolana.

- Wiem, don Jaime, ja jestem przeklęty, na wieki.

- Mów.

- Na tej polanie... Tam on był, i wszyscy, i Dubravka, i inni, ja już słyszałem pościg, a on przekonywał mnie, żebym rzucił pistolet, ale honor... Honor, don Jaime! Sługa, on ze mnie szydził, tak jak ci przeklęci bandyci wcześniej, powstańcy, i kiedy tak mi urągał, to aby zachować twarz mogłem tylko palnąć sobie w łeb...

- Więc dlaczego panicz tu jest? Nie takie były moje nauki... - powiedział surowo don Jaime. Nie rozumiał wiele z bełkotu Joachima, ale w sprawach honorowych był biegły i nie wahał się wydawać opinii.

- Ale ja właśnie tak zrobiłem! Don byłby ze mnie zadowolony! Miałem pistolet dobrze opatrzony, dobrze podsypany, skałkę świeżą! Przystawiłem sobie do skroni, pociągnąłem za cyngiel, podsypka się zapaliła i pistolet wypalił. Widziałem siebie na pustej polanie, leżącego, z góry, z roztrzaskaną czaszką...


* * *


Jorge hrabia von Zelewski wjechał na polanę jako pierwszy. Andaluzyjski ogier świetnie radził sobie z nierówną ścieżką, lepiej niż konie reszty oddziału. Hrabia w prawej ręce ściskał pałasz, lewą osadził konia, kiedy tylko zobaczył rotmistrza von Egern leżącego na trawie, z głową w kałuży krwi. Pistoletowa kula wypchnęła lewe oko, zwisające teraz makabrycznie na policzku. Zelewski puścił pałasz na temblak i sięgnął do krótkiego sztucera, zwisającego na szaserskim bandolierze. Odwiódł kurek i strzelił w powietrze, wzywając resztę pościgu. Wysunął stopy ze strzemion, schował klingę do pochwy i lekko przerzucił prawą nogę nad siodłem, sprężyście lądując na ziemi. Gdy zabierał się do podciągnięcia strzemion na puśliskach, oślepił go blask - wszystko zapłonęło jak magnezja. Drzewa, niebo, koń, trawa, nawet jego prawa dłoń, którą dociągał rzemień, zniknęły w oślepiającym błysku.


* * *


- Joachimie.

- Panie.

- Nie posłuchałeś mnie.

- Nie, panie.

- Zdecydowałeś. Mogliśmy spotkać się tutaj za parę chwil, w innej sytuacji, wtedy mógłbym ci wybaczyć. Jednak moja miłość nie sięga tak daleko. Potępiam cię, bo sam się potępiłeś. Odejdź ode mnie, nie chcę cię widzieć. Precz. Więcej się nie zobaczymy.

- Panie...

- On już wybrał dla ciebie piekło. Wrócisz tam i będziesz żył, bez szansy na odkupienie. Chciałeś stanąć ponad dobrem i złem - oto spełni się twoje pragnienie. Nie będzie już dla ciebie dobra i zła. Cokolwiek uczynisz, jesteś już potępiony. Możesz być jak święty, możesz jak sam diabeł - dla ciebie nie ma już grzechu, nie ma już łaski. Jesteś martwy, chociaż będziesz żył jak inni. Twoja dusza jest już martwa. Dla ciebie to nie będzie życie, to będzie twoje piekło. Nie przerwiesz go, nie zginiesz, chociaż lękał będziesz się śmierci, nie umrzesz, chociaż będziesz się starzał, nie pozbawisz się życia sam, chociaż po wielekroć spróbujesz. Nie będziesz wiedział na czym polega twoje piekło. Będziesz cierpiał na wieki. Będziesz piekłem dla innych.

- Panie, ja...

- Precz. Nie spróbujesz mojej uczty.


* * *


Jorge hrabia von Zelewski wjechał na polanę jako pierwszy. Andaluzyjski ogier świetnie radził sobie z nierówną ścieżką, lepiej niż konie reszty oddziału. Hrabia w prawej ręce ściskał pałasz, lewą osadził konia, kiedy tylko zobaczył rotmistrza von Egern stojącego na polanie z dziwaczną, otępiałą miną i pustymi, niewidzącymi oczami. Rotmistrz w jednej ręce trzymał pistolet, lecz kurek był opuszczony na panewkę. Zelewski, zdziwiony, puścił pałasz na temblak i sięgnął do krótkiego sztucera, zwisającego na bandolierze.

- Panie von Egern! - krzyknął, celując w Joachima.

Rotmistrz powoli obrócił głowę w stronę hrabiego. Strużka śliny z kącika rozdziawionych ust pociekła na brudny szamerunek dolmanu. Zelewski ścisnął wierzchowca łydkami i, nie odsuwając kolby od ramienia, podjechał stępem do rotmistrza.

- Panie von Egern! Rotmistrzu! - krzyknął ponownie.

Po chwili puścił karabinek i sztychem strącił Joachimowi bermycę. Gdy ten nie zareagował, podjechał jeszcze krok bliżej i trzasnął huzara w łeb rękojeścią. Rotmistrz Joachim von Egern bez czucia zwalił się na ziemię.


* * *


Joachim siedział na prawej pryczy, z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmując golenie wychudłymi ramionami. Jaime de Astarloa przechadzał się po celi, dokładnie odmierzając i licząc kroki. Wreszcie zatrzymał się i zapytał:

- Więc mówisz, Joachimie, że po tym, jak popełniłeś te wszystkie okropne zbrodnie, strzeliłeś sobie w łeb na polanie, aby następnie odżyć? - stary fechtmistrz już nie tytułował Joachima „paniczem”.

- Tak, mistrzu - von Egern skinął głową.

- Wiem, że nie kłamiesz. Sądzę, że zwariowałeś. Nie wiem, ile jest prawdy w twoich słowach. Wierzę, że to, co opowiedziałeś mi o swoim szalonym, barbarzyńskim rajdzie przez południowe prowincje nie jest kłamstwem. Czułbym do ciebie odrazę, gdyby nie to, że jesteś moim uczniem. Wystawiłem ci najwyższą notę, bo na taką zasługiwałeś, a nie uczyłem cię przecież tylko pchnięć i zasłon, lecz również honoru na prośbę twojego ojca, który zaszczycał mnie swoją przyjaźnią. Tym samym odpowiadam za twoje czyny, tak jak mistrz murarski odpowiada za to, jak kładzie cegły jego czeladnik. Ukształtowałem cię tak, jakbym kształtował własnego syna i uznałem za swoje wielkie zwycięstwo. Dziś widzę, że byłeś moją ogromną porażką.

- To nie wasza porażka, mistrzu. Wy byliście najlepszym nauczycielem. Uczyliście złego przedmiotu. Mówicie, że jesteście za mnie odpowiedzialni, jak murarz za czeladnika. Lecz czy murarz, który nauczył swego ucznia budowy domów z kamienia najlepiej jak się da, może czuć się winien, gdy zawali się temu uczniowi dom z drewna? Uczyliście mnie murarstwa, a tymczasem potrzebni byli cieśle. Próbowałem ciąć pnie drzew i układać jak kamienie, ale tak nie da się zbudować domu.

- Kim jesteś najpierw: moim uczniem, czy szlachcicem, czy może czymś innym?

- Jestem diabłem. Ale jestem waszym uczniem, mistrzu.

- Dobrze więc.

Stary fechtmistrz wstał z pryczy, zrobił dwa kroki i wymierzył Joachimowi siarczysty policzek. Klaśnięcie odbiło się od sklepienia zwielokrotnionym echem, wybrzmiało w korytarzach.

- Potraktowałem cię jak ucznia, nie szlachcica. Pamiętaj zatem, smarkaczu, postanowiłeś zostać antychrystem, dobrze, to nie moja rzecz. Nie jestem katechetą, jestem szermierzem. Nie uczyłem cię etyki, lecz honoru. Chociaż jest to dosyć trudne, można być człowiekiem złym, a na pewno niemoralnym, pozostając człowiekiem honoru. Nieco łatwiej jest być przyzwoitym człowiekiem, honoru nie posiadając. Jednak ty przekroczyłeś granicę, stałeś się podły, a podłość wyklucza honor. Dlatego jesteś moją porażką. Nie jestem Bogiem ani strażnikiem moralności, Bóg nie jest gentlemanem. Nie osądzam cię za łamanie dziesięciu przykazań. Przecież nauczyciel muzyki nie ocenia swego ucznia za to, czy strój nosi gustowny, lecz za umiejętność gry na klawikordzie. I ja osądzam cię za sprzeniewierzenie się temu, czego cię uczyłem. Podniosłeś rękę na kobietę. Prowokowałeś najniższe postępki, być może twoja pycha się nasyciła, ale honor to zupełnie coś innego.

Joachim milczał, wpatrując się w swoje bose, brudne stopy. Don Jaime przemawiał dalej:

- Posłuchaj, bo to moja ostatnia nauka dla ciebie. Honor jest jak dziewictwo - raz utraconego nie odzyskasz. Można go również stracić bez swojego w tym udziału i bez winy - tak jak zgwałcona dziewczyna nie jest już dziewicą, mimo że nie dopuściła się rozpusty. Czasem literaci piszą o „odzyskaniu honoru”. Ktoś został obrażony, lecz odzyskał honor, bo wyzwał obrażającego na pojedynek. Nie jest to prawdziwa honoru utrata, lecz jego zawieszenie, poddanie próbie. Obrażony ma przed sobą dwie drogi: utrzymanie, czy jak wolisz może, odwieszenie honoru, albo jego utratę. Raz zaniechasz pojedynku, gdy jest potrzebny - honor utraciłeś, już go nie odzyskasz. Nawet gdyby wszyscy o tym zapomnieli, wszyscy świadkowie umarli, nikt już o tym nie wiedział. Filozofowie mawiają, że honor to sprawa społecznego konsensusu, wzajemnego uznania swojej godności przez ludzi godnych. Pewien jestem, że nie znajdziesz wśród tych bakałarzy szlachcica! Honor jest w nas, ale jest większy od nas. Raz go stracisz, a nawet gdyby największy poeta napisał na twoją cześć poemat trzynastozgłoskowcem, gdyby sam cesarz prosił cię na sekundanta - honoru nie masz. I tyle. Więcej o tym nie rozmawiamy. Nie chcę słuchać o twoich czynach, mam nadzieję, że słusznie cię za nie ukarzą, albo, jeśliś obłąkany, uleczą. Zrozumiałeś?

- Tak, mistrzu.

- Nie tytułuj mnie więcej mistrzem. Nie zasługujesz, by być moim uczniem. A ja nie zasługuję na to miano. Nie jestem lepszy od ciebie. Nie będziemy więcej rozmawiać na ten temat.

Joachim milczał. Po kwadransie postanowił zapytać:

- Na inne tematy jednak możemy rozmawiać?

- Owszem. Przecież jesteś moim towarzyszem w celi, a mimo wszystko zapewne nie przestałeś być inteligentnym chłopcem, więc milej upłynie mi czas na konwersacji, niż na milczeniu - odpowiedział Astarloa.

- Dlaczego pan się tutaj znalazł?

- Dlaczego się tutaj znalazłem? Bo się pomyliłem.

- Jaka to pomyłka?

- Ach! Widziałeś, co dzieje się w mieście?

- Tak. Coś dziwnego, coś, czego nie rozumiem. Bunt?

- Nie, Joachimie. To rewolucja. Jej początek, albo raczej początek jej apogeum, bo tak naprawdę to ona trwa tutaj od kilkudziesięciu lat.

Stary fechtmistrz podszedł do stołu i gestem przywołał Joachima do siebie.

- Dasz chyba radę się podciągnąć? - wskazał na niewielkie biforium pod krzyżowym, gotyckim sklepieniem, podwójne okienko, wychodzące na dziedziniec Schloss.

- Tak. Chyba tak... Jestem trochę zmęczony po tym marszu.

Rotmistrz wszedł na przymocowany do ściany stół, wspiął się na palce, chwycił kraty i podciągnął się bez trudu.

- Schudłem. Mogę tak wisieć chociażby godzinę - powiedział.

- Dobrze. Co tam widzisz? - zapytał don Jaime, siadając na pryczy. Mówiąc, nie patrzył na Joachima, tylko z niezwykłym zainteresowaniem oglądał swoje paznokcie.

- Dziedziniec. Żołnierzy.

- Co robią?

- No... stoją, po prostu.

- Tak po prostu? Żołnierze? Przypomnij sobie, przecież jesteś oficerem! Co zazwyczaj robi żołnierz, gdy nie ma co robić? - don Jaime pytał, jakby egzaminował ucznia z teorii szermierki.

- Jedzą, śpią, albo grają w karty. Chyba, że to długi odpoczynek i są kobiety. Wtedy biją się o baby, a potem je chędożą.

- Tak. A ci co robią?

- No... właśnie stoją.

- Jak stoją? Pojedynczo?

- Nie. Grupkami. Tak jakby... coś knuli.

- No właśnie. Widzisz, Joachimie, w tym rzecz. To są prości wojacy, synowie chłopów i rzemieślników. Gdyby stali bliżej, usłyszałbyś o czym dyskutują. Zwykły żołnierz może czasem szemrać przeciwko swemu dowódcy. Nawet wtedy skupia się jedynie na tym, żeby nie chłostano, albo żeby było co żreć, albo co wychędożyć, bo od pół roku w żadnym burdelu nie byli. Tymczasem, ci tam, chłopscy synowie, używają takich słów jak „wolność”, „suwerenność ludu”, „tyrania”, „równość”, „egalitaryzm” i „demokracja”. Mój przyjaciel, pisarz, powiedział mi kiedyś, że rewolucja wybuchnie, bo lud zaczął myśleć i działać jak literaci.

- A co to ma wspólnego z pańskim pobytem w Schloss? - Joachim zeskoczył na podłogę.

- Ach, to proste - fechmistrz uśmiechnął się wyrozumiale. - Jestem na tyle spostrzegawczy, żeby zauważyć, że insurekcja wisi na włosku i wybuchnie lada chwila. Wiem również, że takich momentów historii nie można zlekceważyć. Nie da się zachować neutralności. Całym sercem jestem zwolennikiem starego porządku. Ale stary porządek już nie istnieje - pozór to nie rzeczywistość. Przeciwko motłochowi stanie zblazowana i zdegenerowana arystokracja, niegodna, by mieszkać w zamkach swoich rycerskich przodków. Postanowiłem zatem przeczekać. Zabiłem w pojedynku jednego łotra, po czym pomaszerowałem prosto do sądu. Przyznałem się do swojego czynu i pokazałem edykt cesarza Maximilliana z 1542 roku, zakazujący pojedynków. Zażądałem zamknięcia mnie w Schloss. Niestety, pomyliłem się. Łudziłem się, że armia nie ulegnie temu zrywowi. Pewnie miałbym rację, gdyby chodziło o pułk, w którym ty służyłeś, albo w ogóle o wojsko, które walczy na prowincji. Tymczasem żołnierze w stolicy to jedno z głównych ognisk buntu. Chłopi w mundurach. Schloss będzie zdobyte. Z nas zrobią ofiary starego porządku i bohaterów nowego. To może stać się dzisiaj, albo za rok, ale stanie się na pewno. Ja nie zamierzam się przyłączać do motłochu. Do machania piką, czy osadzoną na sztorc kosą, szermierka nie jest potrzebna. Dlatego pewnie mnie zabiją. Jestem szlachcicem, a szlachcic dobry jest tylko wtedy, gdy stara się być bardziej rewolucyjny od rewolucjonistów. Tego zaś uczynić nie zamierzam. Powiedziałem ci na samym początku - nie sądzę, abyś znalazł się tutaj przez przypadek. Tak się składa, że znakomicie pasujesz do tych czasów, Joachimie. A teraz połóż się, chcę mieć spokój.

Joachim posłusznie zaległ na pryczy, przykrywając się cienką derką. Don Jaime de Astarloa stanął w przejściu między pryczami w pozycji szermierczej i rozpoczął ćwiczenia. Joachim odwrócił się do ściany i wpatrywał w padający na kamienny mur cień tamtego - wyraźny, chociaż rozedrgany w wątłym świetle świecy. Pozycja zasadnicza, salut wyimaginowaną szpadą, prima. Słyszał monotonne pacnięcia pantofla o posadzkę - wypad, powrót, wypad, powrót, wypad, powrót, tap-tap, tap-tap, tap-tap. Cień wyglądał jak ryciny w starym hiszpańskim podręczniku szermierki. Obcisły strój podkreślał ułożenie ciała i kończyn, zaś fechtmistrz zastygał na pół sekundy po każdym ruchu.

Powoli i metodycznie odtwarzał całą swoją wiedzę. Od podstaw: wypad z pchnięciem, podstawowe zasłony - prima, sekonda, tercja, kwarta, przez kolejne pchnięcia, aż po coraz bardziej skomplikowane finty, wolty, i kombinacje różnych technik. Wyprostowany palec prawej dłoni wskazywał na pozycję ostrza wyimaginowanej szpady. Ruchy szlachcica były niespieszne, spokojne i pewne - nie zachwiał się ani razu, nie potknął, nie wyciągnął dłoni o cal za daleko ani o cal za blisko.

Don Jaime de Astarloa, najlepsza szpada cesarstwa, wkładał w te ćwiczenia całe mistrzostwo swojego rzemiosła. Joachim zrozumiał. To była ostatnia lekcja, jakiej postanowił udzielić mu stary szermierz. Pożegnanie z byłym uczniem. W końcu huzar usnął - świece zgasły, a fechtmistrz dalej ćwiczył.


* * *


Pierwszy promień słońca, wpadający do celi przez okienko u powały, obudził Joachima. Don Jaime z oczami zamglonymi ze zmęczenia, lecz bez śladu potu na czole, ćwiczył skomplikowany układ. Nie stosowano tej techniki w pojedynkach, gdyż wymagała użycia lewej ręki, czego kodeks honorowy zabraniał jednoznacznie. Była jednak bezwzględna i skuteczna, świetnie więc nadawała się do obrony przed bandytami, zwłaszcza że można było ją wykonać również bez broni, walcząc gołymi rękami.

Joachim uniósł się na pryczy i w tym samym momencie całym Schloss targnął potężny wybuch. Tłum wysadził bramę przy użyciu dwóch beczek prochu zrabowanych z koszar gwardii pałacowej.


* * *


Siedzieli w celi, przysłuchując się odgłosom rewolucji. W kilkadziesiąt sekund po wtargnięciu do Schloss, motłoch zaczął mordować załogę. Joachim, podciągnięty na kratach, obserwował jak tłum rozrywał na strzępy odzianych w cesarskie mundury żołnierzy i oficerów. Ci sami, którzy jeszcze wczoraj spiskowali na dziedzińcu, teraz, pchani szaleńczym strachem, łamali sobie paznokcie i palce, wspinając się na mury twierdzy. Te jednak zbudowano z równo ciosanych kamieni. Tłum dopadał każdego, kilkadziesiąt rąk chwytało nieszczęśnika, kłuło nożami, cięło, szarpało, aż człowiek zamieniał się w ochłapy. Nie dało się wskazać momentu, w którym dosięgała ich śmierć. Po prostu przestawali być, tracąc najpierw uszy, nosy, potem kończyny, aż wreszcie kończąc jako makabryczne naszyjniki z jelit na szyjach odurzonych krwią i alkoholem kobiet.

Joachim zauważył wśród nich tę, która wczoraj częstowała więźniów winem. Śmiała się głośno. W jednej dłoni trzymała odrąbaną głowę żołnierza, w drugiej zaś jego przyrodzenie. Wzbudzała powszechną wesołość, wpychając członka w usta odciętej głowy.

W końcu nie było już kogo ścigać, więc tłum, gnany wewnętrznym ciśnieniem, jak sprężane powietrze, zaczął wlewać się do podziemi Schloss. Kilku strażników nie miało najmniejszej szansy stawić czoła rozpędzonej tłuszczy i nie dopuścić do otwarcia cel. Siedzący w pierwszej fałszerze natychmiast przyłączyli się do motłochu - niesiono ich na ramionach, wiwatowano na cześć męczenników. W następnej celi siedział szlachcic - rozpustnik. Okrzyki „Niech żyje rewolucja” wznosił od samego początku, więc kiedy otwarto drzwi, tłum entuzjastycznie przyjął kolejnego zwolennika nowego ładu, póki fałszerze nie zaczęli wrzeszczeć:

- To szlachcic!

- Owszem, urodziłem się szlachcicem, lecz już jako dziecko zrozumiałem, żem taki sam jak chłop i mieszczanin, że nic we mnie nie ma lepszego. Jestem waszym bratem, nienawidzę cesarza i księży tak samo jak wy, dlatego mnie tutaj zamknięto - tłumaczył się arystokrata pospiesznie.

- Szlachcic to szlachcic, zabić go! - ryknął jeden z niesionych na ramionach fałszerzy.

- Ale ten plwa na swoje szlachectwo, nie zabijajmy go! - zaoponował ktoś z tłumu.

- Niech dowiedzie, że kocha rewolucję! - krzyknął ktoś inny.

- Niech prosi o przebaczenie! Na kolana!

Siwowłosy baron posłusznie padł na kolana. Z tłumu wystąpiła rudowłosa dziewczyna, ta sama, która bawiła się głową żołnierza. Podeszła do upokorzonego szlachcica, zadarła spódnicę i wystawiając ku niemu swój srom, wrzasnęła:

- Tu niech całuje rewolucję, to może mu wybaczymy!

Gdy baron posłusznie spełnił rozkaz, nałożono mu na głowę czerwoną czapkę i wśród kuksańców, splunięć i poklepywań, przepychano na dziedziniec. Choć kuksańce bynajmniej nie były lekkie, baron znosił je bardzo szczęśliwy, stanowiły niewielką cenę za ocalenie. Tłum zaś zaczął szturmować drzwi pozostałych cel.

Don Jaime stanął o dwa kroki od wejścia, luźno opuściwszy ręce. Joachimowi nakazał wejść na stół pod oknem. Gdy pod naporem rąk drzwi wyskoczyły z zawiasów, rewolucjoniści zatrzymali się skonfundowani. Nie wiedzieli, co czynić w obliczu człowieka, który nie ucieka, nie próbuje się bronić, a po prostu stoi. Po chwili, krok do przodu wystąpił postawny mężczyzna w rzeźniczym fartuchu o głowę wyższy od don Jaimego. W rękach dzierżył zdobyty na żołnierzach karabin z bagnetem.

- Jesteś z nami, czy przeciw nam? - ryknął.

Astarloa stał, opierając ciężar ciała na prawej stopie skierowanej ku drzwiom. Kiedy rewolucjonista pchnął bagnetem w pierś fechtmistrza, ten chwycił lufę karabinu prawdą dłonią, jednocześnie wykonując półobrót. Ostrze bagnetu przebiło powietrze, zaś don Jaime lewą stopą uderzył pod kolano napastnika i szarpnął broń, wytrącając wielkoluda z równowagi i rozbrajając zarazem. Rzeźnik poleciał na twarz. Karabin wykonał w powietrzu obrót jak na paradzie, i bagnet przebił plecy padającego olbrzyma. Ruchy szermierza były spokojne i wystudiowane. Poruszał się tak samo, jak kilka godzin wcześniej, kiedy ćwiczył tę technikę.

Ruszył do przodu. Kolbą uderzył w twarz stojącą w drzwiach rudą, ogłuszając ją i pozbawiając kilku zębów. Bez trudu odbił siekierę, jaką chciał go zdzielić krępy brodacz i przebił bagnetem kolejnego rebelianta. Na korytarzu podniósł się wrzask - po raz pierwszy ktoś się bronił! Don Jaimego opadło kilku ludzi, tylu, ilu mogło zmieścić się w ograniczonej przestrzeni. Fechtmistrz nie poruszał się już niespiesznymi ruchami z sali szermierczej. Pochylił się i przemykając pod ramionami napastników, lewą dłonią wyszarpnął krótką, żołnierską szablę zza pasa jednego z nich. Zaczął siec i rąbać, cały czas wymykając się przeszkadzającym sobie nawzajem wrogom. Zabił trzech.

Ktoś chwycił go od tyłu. Dwóch innych rzuciło się, aby pomóc kompanowi - opadli don Jaimego, przewrócili się wszyscy. Z kotłowaniny wypadł nagle jeden, z rozpłatanym gardłem, zaraz po nim następny z zapaśników zerwał się z rykiem. Zamiast policzka miał ogromną, krwawą dziurę, w której widać było zęby. Astarloa ugryzł go z całej siły, wyrywając tkankę. Kiedy stłoczeni na korytarzu ludzie zobaczyli swojego odważnego towarzysza ryczącego z bólu i strachu, ktoś wrzasnął - „uciekajmy”. Tłum jest równie łatwo przestraszyć jak rozgniewać. Nagle wszyscy poddali się panice, biegnąc do wyjścia i tratując się nawzajem.

Na podłodze celi fechtmistrz siłował się z trzecim rewolucjonistą. Odebrał potężnemu chłopu rybacki nóż i tym krótkim, zakrzywionym ostrzem poderżnął mu gardło. Wreszcie podniósł się z podłogi, strząsając z siebie trupa. Ubranie miał potargane i poplamione krwią. Krew miał również na twarzy - ściekała mu z ust.

- Żegnaj - powiedział do Joachima.

Podniósł z ziemi krótką szablę i lekkim krokiem ruszył przed siebie. Po chwili z korytarza słychać było wrzaski mordowanych.

Joachimem nikt się nie interesował, więc ten chwilę siedział w kucki na stole - jak wielkie, przerażone ptaszysko. A kiedy przez parę minut nic się nie wydarzyło, nieśmiało zszedł i zrobił parę kroków. On, Joachim von Egern, rotmistrz huzarów, kawaler Orderu św. Stefana, szef pierwszego szwadronu w swoim pułku, dumny właściciel szesnastu węzłów na kordonie przy bermycy - szesnaście razy szarżował ze swoim szwadronem w pierwszym szeregu, z szablą w dłoni, cztery razy był ranny. Prawdziwy huzar, prawdziwy kawalerzysta, prawdziwy żołnierz. On, Joachim von Egern, bał się jak mały chłopiec.

Kiedy Astarloa siłował się z trzema rewolucjonistami na podłodze - Joachim nie zareagował. Patrzył nań tak, jak mały chłopiec patrzy na ojca, broniącego go przed niebezpieczeństwami.

Von Egern podniósł leżący na ziemi karabin, którym walczył don Jaime, odwiódł panewkę - broń ciągle była nabita. Odciągnął kurek i przestąpił próg celi. Korytarz cały umazany był krwią. Obok ciał zmasakrowanych strażników, wzdłuż korytarza leżało kilka trupów z ranami od szabli. Don Jaime był okrutny, o dwa kroki od Joachima czołgał się młody chłopiec w czerwonej czapce. Cięcie rozpłatało mu brzuch. Młokos płakał głośno, czołgając się na jednej ręce, drugą podtrzymując wylewające się jelita. Joachim znał takie rany. Młodzieniec będzie długo umierał i zwariuje z bólu, jeżeli nikt go nie dobije.

Von Egern nie był jednak zdolny do zdecydowanego działania. Przekroczył skowyczącego chłopca i ruszył w górę korytarza. Zaglądał do cel - były puste. Jedynie w pomieszczeniu o ścianach pokrytych szyfrem w kącie siedział skulony starzec. Gdy zobaczył Joachima, odezwał się po raz pierwszy od czterdziestu lat:

- Proszę... cię... panie. Zamknij... te drzwi - wyszeptał rwącym się głosem.

Rotmistrz podszedł do nieszczęśnika, przyklęknął przy nim, przyglądając się uważnie, i zapytał:

- Kim jesteś?

- Jestem... jestem...

- Kto? - indagował Joachim.

- Zamknij... drzwi. Proszę... Cela nie może... nie może być otwarta...

- To koniec tego więzienia. Więzienia były wędzidłem dla ludu, aby utrzymać go na trakcie państwa. Lud się znarowił i zerwał, więc nie potrzeba mu już wędzideł. Jesteś wolny - powiedział cicho Joachim bez radości w głosie.

- Jesteś głupcem - wyszeptał tamten z wysiłkiem.

- Dlaczego?

- Więzienie... to wszystko... jest więzieniem. Więzienie... więzienia będą... zawsze. Zamknij... drzwi... za sobą. Już godzina, jak... nie piszę... Zamknij drzwi.

Joachim wycofał się za próg, po czym spełnił prośbę szaleńca. Z celi dobiegł go głos starca:

- Na klucz! W więzieniu... drzwi... muszą być zamknięte na klucz!

- Ależ umrzesz tutaj z głodu! Nie ma już strażników, nikt nie poda ci zupy!

- Głupcze... głupcze... na klucz! Strażnicy są zawsze! Więzienie jest wieczne.

Rotmistrz przekręcił klucz w zamku i ruszył schodami w górę. Stopnie zakręcały ciasno jak w wieży kościelnej. Za kolejnym zakrętem znalazł dwa trupy. Jeden z rebeliantów padł cięty w kark, drugi miał głęboką ranę między łopatkami.

Astarloa nie walczył, tylko mordował, pomyślał Joachim. Rąbał kmiotów szablą w plecy!

Nie widząc możliwości wykorzystania długiej broni w wąskiej, spiralnej klatce schodowej, zdjął bagnet z lufy i chwycił go mocno za jarzmo, aby w razie potrzeby użyć jak sztyletu. W końcu wyszedł na dziedziniec.

Don Jaimego nie było. Po placu pętali się rewolucjoniści - kilku siedziało, pijąc wino z butelek, pewnie zrabowanych z magazynu, pijany szewc wznosił wojownicze okrzyki, tak bełkotliwie, że nie dało się zrozumieć poszczególnych słów. Joachim natknął się na kolejne trupy, w większości strażników, wszystkie straszliwie zmasakrowane. Kilku rannych leżało pod ścianami, nikt ich nie opatrzył, nikt też nie dobił. Pod ciągnącymi się na północnej ścianie dziedzińca arkadami zauważył konia. Niewielki gniadosz, wałach, na grzbiecie miał jeszcze wojskowy rząd z czwórką na mantelzaku.

Czwarty ułanów. Krestvińcy? Albo czwarty szwoleżerów. Dobrze byłoby mieć wierzchowca i uciec stąd, pomyślał Joachim. Wiedziony nagłym przeczuciem podszedł do zwierzęcia, a gdy zobaczył łeb i kark wałacha, stanął jak wryty. Ktoś porąbał go szablą. Ciosy nie były silne, nie zabiły konia, pozbawiły go jednak uszu, wybiły oczy, rozpłatały pysk, porozcinały skórę i mięso. Obok leżały bezgłowe zwłoki dawnego właściciela. Zabito go chyba, gdy już siedział w siodle.

Dla kawalerzysty koń to świętość. Huzar nie użyje szabli przeciwko wierzchowcowi wroga, nawet gdyby miało to uratować mu życie. Gdy lecą dwa ciosy - jeden na jeźdźca, drugi na konia, huzar odbije ten skierowany przeciwko swemu rumakowi.

W bitwie pod Nogay huzarzy Joachima zabezpieczali flanki sześciorzędowej linii grenadierów, wzmocnionej artylerią. Przeciwko tej ścianie luf jakiś głupiec nakazał szarżować francuskim dragonom, którzy wspomagali powstanie. Linie dzieliło pół mili. Dowódca dragonów zwinął oddział w dziesięć kolumn i ruszył kłusem, by po przebyciu połowy dystansu dać sygnał do galopu. Dwie minuty, może mniej.

Działa strzeliły kartaczami dopiero, gdy jeźdźcy byli na dwieście kroków. Armaty wycelowano tak, by raniły wierzchowce, nie jeźdźców. Pierwsza salwa skosiła z miejsca dwa pierwsze szwadrony. Kiedy reszta znalazła się na osiemdziesięciu krokach, galopując po swych rannych i martwych kolegach, pułkownik wrzasnął „Ognia”. Tysiąc kul z karabinów piechoty starło dragonów na proch. Zawrócić zdołało kilkunastu.

Rekruci, których sporo było wśród grenadierów, patrzyli na to z rozdziawionymi gębami, ale weterani, jak rotmistrz i jego huzarzy, przyglądali się wszystkiemu ze spokojem. Ot, głupi rozkaz i jego konsekwencje. Kiedyś im przyjdzie tak pojechać pod lufy, jak bydło na rzeź. Szwadron Joachima wysłano na przedpole z rozkazem pojmania jeńców.

I wtedy zobaczyli to, czego nie było widać z daleka - kilkaset rannych zwierząt. Wszystkie z pogruchotanymi, lub pourywanymi nogami. Ryczały z bólu. Huzarzy słyszeli już dzikie rżenie rannego konia, ale nigdy nie znaleźli się w środku takiego przerażającego chóru. Joachim nie wytrzymał. Wydał rozkaz i kawalerzyści zaczęli dobijać ranne wierzchowce. Na ludzi nie zwracali uwagi. Szwadron huzarów, setka twardych, bezwzględnych wiarusów - wszyscy mieli łzy na policzkach, wielu szlochało, gryźli wąsy, klęli z gniewu i wrzeszczeli z wściekłości. Kiedy wrócili na pozycję, Joachim dostał reprymendę od generała-majora, bardziej pro forma jednak, niż rzeczywistą naganę.

Po bitwie natomiast podszedł do huzarów mały oficerek artylerii, o włoskim nazwisku, i zaczął zawzięcie tłumaczyć, jak wielki błąd popełnił Joachim, wystawiając oddział na takie ryzyko. Trzeba było poczekać, aż to samo zechce zrobić nieprzyjaciel i wtedy uderzyć z flanki, a nie „ryzykować dla koni, okazując tym samym miękkość serca nie przystojącą żołnierzowi”. Tylko dzięki interwencji trzech podoficerów, którzy byli wtedy w namiocie, Joachim nie zarąbał artylerzysty na miejscu. Wachmistrzowie przygnietli swego dowódcę do ziemi, a jeden wypchnął Włocha z namiotu. Po godzinie odszukał go sekundant Joachima.

Pojedynek miał odbyć się według najcięższej reguły - najpierw szable, potem szpady, na końcu zaś pistolety, z dystansem zmniejszanym o pięć kroków co dwa strzały, więc, jak to mawiano, do skutku. Na nic się to jednak zdało. Joachim w pierwszym zwarciu odrąbał oficerkowi rękę. Oczywiście artylerzysta zrezygnował z dokończenia pojedynku. A ponieważ jego nazwisko z włoskiego tłumaczyło się jako „dobra część”, dworowano później z niego, że jedyną swoją dobrą część pozostawił tam, na udeptanej ziemi. Pół roku później, gdy wrócił do zdrowia, zapragnął strzelać się z Joachimem. Rotmistrz trafił go pierwszą kulą w pierś, a umierającemu wyszeptał do ucha: za konie, łajdaku.

Stojąc na dziedzińcu Schloss, Joachim gapił się na rannego wałacha wstrząśnięty. Bestialstwa, które oglądał przez okienko celi nie zrobiły na nim wrażenia - widział wiele bitew i tysiące trupów. Dopiero, patrząc na porąbany koński łeb uświadomił sobie istotę tego okrucieństwa. Było bezcelowe. Zabija się w bitwie, by osiągnąć jakiś cel - zdobyć teren czy miasto, rozbić wrogą armię. Jeżeli przeciwnik podda tyły, to można zwyciężyć nawet bez jednego wystrzału. Kiedy ojciec Joachima służył w wojsku, wiele bitew tak właśnie rozstrzygano. Istota wojny sprowadzała się do udanego manewru. Życie wyszkolonego żołnierza było wiele warte, więc dowódca, który znalazł się w niekorzystnej pozycji, wolał się wycofać, niż tracić wojsko. Bitwy przypominały gigantyczne partie szachów, rozgrywane tysiącami ludzi.

Kiedy Joachim zadawał śmierć, podczas swego rajdu przez południowe prowincje, był jak sędzia i kat. Odbierał życie beznamiętnie, aby ukarać i dać przykład. Tutaj zaś zabijano z żądzy krwi. Wałach służyłby dobrze każdemu jeźdźcowi, nie wnikając w poglądy polityczne swego właściciela. Lecz w siodle siedział cesarski dragon, a na czapraku widniał cesarski orzeł, wierzchowiec zatem również był winien. Rotmistrz nie mógł znieść tego widoku ani chwili dłużej. Podniósł karabin do ramienia i strzelił zwierzęciu w łeb. Wierzchowiec klęknął na przednie nogi, by wreszcie uderzyć głucho o kamienny bruk. Wyglądał tak, jak zawsze wyglądają zabite konie - nieporadnie. Zastrzelony niedźwiedź czy wilk dalej zachowuje w sobie siłę. Leży, jakby spał, szczerząc kły, niosąc w sobie wspomnienie dawnej potęgi. Martwy koń wygląda tak, jakby nigdy nie był zdolny do galopu - pękaty, okrągły korpus, z którego nieporadnie, poziomo w bok, sterczą patykowate nogi, nagle zbyt chude, aż trudno uwierzyć, że te kruche badyle mogły unieść tak wielkie cielsko i jeźdźca na dodatek.

Nikt nie zareagował na huk wystrzału. Joachim rzucił karabin na ziemię i wyszedł ze Schloss główną bramą. Wielu go widziało, nikt jednak nie zwrócił uwagi na szczupłego, średniego wzrostu mężczyznę, z potarganymi huzarskimi warkoczykami, rzadkim zarostem, bosego, odzianego w wojskowe rajtuzy i wymiętą koszulę. W tych czasach bose obdartusy w resztkach wojskowych łachów były równie powszechne w mieście co i odgłosy strzelaniny.

Większość ze „zdobywców” Schloss tłoczyła się nieopodal, obok trzech przyzwoicie odzianych mężczyzn, siedzących za stołami, pokrytymi zielonym, aksamitnym suknem. Przed każdym z nich, z wyglądu prowincjonalnych adwokatów, leżał wielki arkusz czerpanego papieru, z lakowymi pieczęciami Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego. Sam Komitet powstał wprawdzie przed godziną zaledwie, lecz tłoki pieczętne były gotowe już dawno. Adwokaci wpisywali na karty nazwiska, z krótkim komentarzem na temat roli, jaką taki a taki odegrał w zdobyciu „symbolu cesarskiego ucisku i samowoli”. Rewolucjoniści podpisywali się przy swoich nazwiskach najczęściej trzema krzyżykami - co ciekawe, nie przeszkadzało im to dyskutować między sobą o Rousseau - i otrzymywali pisemne „zaświadczenie wzięcia udziału w zdobyciu Schloss”. Anarchia jest zadziwiająco bliska biurokracji.


* * *


Dzień w ogarniętym rewolucją mieście jest gorszy niż bitwa. W bitwie najpierw się długo czeka, stoi na deszczu lub w słońcu, potem każą maszerować dwie mile, potem znowu się czeka, potem nagle widać wroga, więc każą nacierać, i sama walka, bezpośrednie niebezpieczeństwo trwa tylko przez krótką chwilę. Oczywiście gorzej, kiedy dowódca jest wariatem. Który chcąc ukarać swój pułk za rzekome tchórzostwo, czy choćby brudne lederwerki u jakiegoś chłopca stajennego, pośle wojsko w szyku pod ogień artylerii i każe stać jak na paradzie, podczas gdy kartacze zdziesiątkują mu ludzi. Tak czasem bywa. Godzina pod ogniem gorsza jest od całego roku wojny. A cały dzień pod ogniem? To się nie zdarza, chyba że właśnie w ogarniętym rewolucją mieście. Prawda, nikt nie bombarduje stolicy - ale kilka tysięcy uzbrojonych budowniczych nowego ładu, którzy ciągną za sobą męty z całego miasta, potrafi sparaliżować milionowe miasto skuteczniej, niż kartaczowy ogień wciska w ziemię pułk jegrów.

Joachim nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie myślał o grożących mu niebezpieczeństwach. Podarte huzarskie spodnie i złachmaniona koszula to niewiele, dość jednak, by zabić człowieka, gdy załamuje się państwo i za gwałty nie grozi żadna kara. Trupy na ulicach miasta są wtedy zawsze nagie.

Rotmistrz przeszedł powoli opustoszałą ulicą. Znalazł się nad Dunajem. Dziki motłoch, odpłynął ku katedrze, znajdującej się w innej części miasta, jednak aż tutaj słychać było wrzaski i wybuchy. Joachim, zmęczony, zszedł do samego brzegu rzeki, przeskoczywszy murek, oddzielający nabrzeżną promenadę od stromych, porośniętych trawą zboczy. Po chwili znalazł przytulne miejsce - jamę wymytą przez wodę. Osłonięty przed wzrokiem innych, zwinął się w kłębek. Nie czuł radości z odzyskanej wolności. Nie wiedział, co robić. Dopiero spotkanie z don Jaime przywróciło go do życia. Próbował myśleć o swoim szaleńczym rajdzie na południu i nie potrafił wzbudzić w sobie żadnych emocji. Pamiętał wszystko, wspomniał zbrodnie, jakie popełnił, jednak nie potrafił myśleć o sobie jak o zbrodniarzu. Nie czuł się winien, nie czuł się odpowiedzialny - od dziecka miał się zawsze za człowieka o dobrym sercu. Pamiętał widok swojego ramienia, przykładającego ponad końskim łbem pochodnię do strzechy wiejskiej chaty - i tyle, nic więcej. Żadnego gniewu, żadnego poczucia winy.

Kim jestem? Jestem potępieńcem? Upiorem? Żyję przecież, pytał sam siebie, nie znajdując odpowiedzi.

W końcu zasnął. Gdy zamknął oczy, ze skarpy zszedł młody mężczyzna, o subtelnej urodzie i szlachetnych dłoniach. Lud wyrzucił go z katedry. A on usiadł na kamieniu, u wezgłowia joachimowego legowiska. Wsparł brodę na dłoniach, popatrzył na śpiącego mężczyznę i zapłakał. Płakał z bezsilności. Chciał pogładzić zmierzwione włosy, lecz cofnął rękę w ostatniej chwili. Jedynej rzeczy nie potrafi sprzeciwić się wszechmoc - ludzkiej woli.

Joachima obudziło brutalne poszturchiwanie.

- Wstawaj! Ktoś ty? - huknął niski i gruby mężczyzna. Przez pulchną pierś biegła czerwona szarfa, oznaka sił porządkowych rewolucji. W ręku ściskał pikę, której dolnym, okutym końcem szturchał śpiącego huzara.

- Rotmistrz Joachim von Egern, dziesiąty pułk huzarów, szef pierwszego szwadronu - wyrecytował odruchowo Joachim.

- Aha! Widzieliście, kumie? Ma się ten nos, ha! Szlachcic, do tego żołnierz. I jeszcze na dodatek Madziar, pewnie z cesarskiej gwardii uciekinier! Brać go! - ryknął grubas, machnięciem ręki zachęcając swoich dwóch kompanów do działania.

Joachim odzyskał trzeźwość myśli. Coś się nagle zmieniło - oto był sobą. Oto wrogowie, oto on - znów działał, znów podejmował decyzje. Jeszcze wczoraj potulnie wstałby i usłuchał, teraz czuł się znów zdolny do walki.

Walka to stan umysłu. Przymioty ciała nie decydują o tym, czy się ją podejmuje, i nie tylko one decydują o zwycięstwie. Czasem zwycięstwem jest już samo stawienie czoła wyzwaniu.

Leżąc jeszcze na ziemi przewrócił grubasa potężnym kopnięciem. Zerwał się błyskawicznie, odepchnął drugiego, uderzając go całym ciałem w pierś. Byłby uciekł, gdyby trzeci strażnik porządku nie trzasnął go w plecy trzonkiem piki, wywracając na ziemię i odbierając dech. Po chwili dwóch krępowało go sznurem, podczas gdy grubas przyciskał do ziemi. Ale Joachim był szczęśliwy. Odzyskał siebie! Nie był już potulną owcą, jak cały czas w drodze do Schloss. Niechże go potem zabiją - jest znowu Joachimiem von Egern! Dalej walczy. Miotał się z całych sił, utrudniając strażnikom zadanie. Nie przyniosło mu to niczego poza paroma sińcami od razów pałką, ale i tak rozpierała go radość. Oto znowu żyje! Cóż było przyczyną tej nagłej przemiany? Czyżby fakt, że pierwszy raz od tylu tygodni spał jako wolny człowiek? Czy to, że odpowiadał wreszcie za siebie, jako wolny człowiek? Rotmistrza nie nurtowały te pytania. Kiedy związano mu ręce, tłuścioch zapytał:

- Pójdziesz już spokojnie? Nic ci nie zrobimy, zabieramy cię pod sąd.

Joachim w odpowiedzi skinął głową. Gdy grubas puścił jego stopy, rotmistrz wyprężył się na plecach i kopnął go w twarz, łamiąc mu nos. Razy jakie tym razem otrzymał były dużo silniejsze. Spętano go jak świnię, i przywiązano do piki. Nie był ciężki - więc nieśli go na ramionach, zmieniając się co jakiś czas. Miał szczęście - strażnikom wyraźnie zakazano zabijać arystokratów. Otrzymali rozkaz dostarczać ich do ujeżdżalni, gdzie stacjonował Tymczasowy Komitet Rewolucyjny.

Joachim nie bał się, bo nie miał się czego bać. Śmierci nie obawiał się wcale, ból potrafił znieść z podniesionym czołem. Pozycja, w jakiej się znalazł, wręcz go bawiła. Cóż to za czasy, oto on, syn hrabiego von Egern, rotmistrz von Egern, oficer i szlachcic, niesiony przez czterech chamów na tyczce. Jak w lektyce, tyle że do góry nogami, ha, ha, ha! Cały świat staje na głowie, więc on, Joachim von Egern, jedzie w lektyce do góry nogami, ha, ha, ha, ha, ha!

Strażnicy musieli brać go za szaleńca - niesiony na pewną śmierć, związany, śmieje się do swoich myśli! Wariat! Ale cóż tam, kazali odprowadzić, więc odprowadzają. Nie zwrócili uwagi na rudowłosą dziewczynę o opuchniętych wargach, która, gdy tylko zauważyła dziwny bagaż, ruszyła za nimi dziarskim krokiem. Kiedy przystanęli, aby zmienić się przy pice, i odsapnąć trochę, doskoczyła do nich.

- Dokąd go niesiecie?!

- Na sąd, dziwko - odpowiedział jeden ze strażników. - To zbiegły arystokrata...

- Zbiegły skąd, chamie? - zaśmiał się Joachim, nic sobie nie robiąc z upokarzającej pozycji, w jakiej się znajdował.

- Nooo... z rąk rewolucyjnej sprawiedliwości.

- Przecież rewolucja ma dopiero dziesięć godzin. Cóż miałem robić?

- Zgłosić się do samoukarnia. Rewolucja może ma i dziesięć godzin, ale wszystko już było przygotowane od kilku lat. Czekaliśmy na sygnał, jak balon czeka na szpilkę.

- Miałbym sam sobie nałożyć pętlę może i wykopać beczkę spod stóp? Dowcipniś...

Dziewczyna przysłuchiwała się ich rozmowie na pozór obojętnie. Jednak kiedy strażnicy podnieśli pikę, dziewczyna zbliżyła się i pochyliwszy się ku Joachimowi, wyszeptała:

- Nic się nie bój, widziałam cię w Schloss, będziesz jednym z zapisanych. Nic ci nie zrobią.

Kiedy jeden ze strażników chciał przepędzić ją kopniakiem - dziewczyna zręcznie uskoczyła, śmiejąc się i wykonując nieprzyzwoite gesty. Odczekała chwilę i ruszyła za niosącymi Joachima rewolucjonistami, utrzymując bezpieczną odległość.

Rotmistrz podziwiał miasto z niezwykłej perspektywy, lecz nawet bez niej musiałby przyznać, że bardzo się zmieniło! Na chodnikach, placach i skwerach trwała fiesta, tak niecodzienna dla konkretnych i zasadniczych mieszkańców stolicy. Pijane tłumy przewalały się po ulicach, palono ogniska, gdzieś pieczono wołu, gdzieś maltretowano schwytanych uprzednio, rozebranych do naga kapłanów. Kiedy strażnicy mijali wesołą gromadkę, jednego z księży właśnie zmuszono do kopulacji z pijaną w sztok prostytutką. Pierwszy odmówił i wisiał już na latarni, wciągnięty tam z pętlą zawiązaną na szyi tak, by nie złamał karku. Dusił się powoli, czepiając się dłońmi liny. Joachim już kiedyś widział coś takiego, klecha będzie żył jeszcze kilka kwadransów, zależy, jak silne ma ręce. W końcu osłabnie. Sznur zaciśnie się w końcu, zmiażdży tchawicę aż twarz stanie się sina. Nogi będą kopać powietrze, aby wreszcie po chwili znieruchomieć...

O tak, rotmistrz doskonale znał ten scenariusz, a jednak za każdym razem intrygowało go to, jak uporczywie skazańcy opierali się nieuniknionej śmierci Wiedzieli przecież, że mdlejące ramiona nie utrzymają ich wiecznie, a jednak walczyli o te kilka łyków powietrza więcej. Jeszcze sekunda, jeszcze dwie, jeszcze raz napełnić płuca. Bezsensowny wysiłek, daremne próby, wiedzieli przecież, że umrą, mimo to walczyli, zamiast skrócić sobie męki.

Gdyby Joachim znał wszystkie szczegóły tej egzekucji, zapewne byłby zaintrygowany jeszcze bardziej. Na latarni konał ksiądz, który nie prowadził czystego życia. Dotykał hostii dłońmi, które wcześniej pieściły ciała sprzedajnych kobiet. Często wymykał się wieczorami i zachodził do zamtuzów; uwodził mężatki i zakonnice, nie gardził młódkami. Mógł ocalić życie, kopulując na oczach gawiedzi z pijaną dziwką. Akt niewątpliwie upokarzający, ale czyż nie lepszy od liny zaciskającej się na grdyce? Mógł uznać to za boską karę za swoje czyny, pokutę przez publiczne upokorzenie. Jednak wybrał śmierć. Czasem mierne charaktery okazują wielkość w obliczu sytuacji ekstremalnych. Niektórzy swoje człowieczeństwo budują mozolnie, powoli, poprzez małe wybory w małych sytuacjach. Inni, wcześniej plugawi, dotykają absolutu i zdobywają dla siebie niebo jedną, bohaterską decyzją. Erupcje okrucieństwa wyostrzają charaktery. Pozwalają dokonać wielkich podłości, to pewne, lecz i aktów wielkiego heroizmu, które nie mieszczą się w codzienności. Tak oto rewolucjoniści, pragnący zamordować księdza, zapewnili mu życie wieczne.

Trybunał rewolucyjny istniał dopiero dziesięć godzin, lecz zdążył już skazać na śmierć kilkaset osób.

Już kilka lat temu dwóm inżynierom zlecono opracowanie efektywnego sposobu wykonywania masowych egzekucji. Dziś nadszedł czas, by plany te zrealizować.

Stolica opierała jedną stronę o Dunaj, z drugiej strony dotykając podnóży niezbyt wysokich, rozłożystych wzgórz. Ich południowe stoki pokrywały winnice, które rodziły piękne, słoneczne wina, pachnące miodem z pasiek - jasne, słomiane ule jaśniały między winnymi krzewami. Na północnych stokach wzgórz rósł stary las, w którym umierało i rozpoczynało swój żywot wielu mieszkańców stolicy. Dyskretne parowy, wykroty i wąwozy, skutecznie chroniące przed niechcianym towarzystwem, sprzyjały miłosnym schadzkom. Jasne i rozległe polany były zaś ulubionym miejscem pojedynków. Nad tymi, którzy konali, leżąc w trawie, pochylały się z tkliwością korony starożytnych buków, dębów i wiązów. Zwycięzcom, którzy po pojedynku przerażeni uchodzili w pośpiechu, aby uniknąć przykrej konfrontacji z prawem, las zapewniał kryjówkę. Ciągnął się wiele mil, zaś smolarze, zamieszkujący zagubione polany z mielerzami, chętnie dawali schronienie miejskim paniczom do czasu, aż tamci mogli bezpiecznie wrócić do miasta. Ileż wspaniałych książek powstało po tych pojedynkach w ubogim szałasie, gdy dandysi, odcięci od życia towarzyskiego, poszukiwali zajęcia na długie wieczory, spędzane w kompanii czarnego od dymu smolarza i jego równie brudnej żony. Bywali też tacy, którzy, wziąwszy sobie leśną dziewczynę, pozostawali w zielonej głuszy na zawsze.

Dwaj inżynierowie znali dobrze owe tereny. Wiedzieli, że sąsiedztwo ludzkich siedzib nie służy zabijaniu. Na miejsce kaźni wybrali więc winnicę Derflingen, położoną na łagodnym stoku, oddaloną od rogatek miasta o dziesięć minut drogi. Pochodził z niej wyjątkowo dobry riesling o tej samej nazwie. Jeden z inżynierów był wielkim jego miłośnikiem, nie przewidział jednak, że pieczołowicie tworzony plan obróci wniwecz winne krzewy.

Po wybuchu rewolucji w kilka godzin utwardzono drogi na tyle, by do winnicy dało się wciągnąć armaty, niewielkie ćwierćfuntówki artylerii konnej. Pierwsza, próbna salwa wykarczowała krzewy, dzięki czemu można było dokładnie wyznaczyć pola, w których raziły armatnie kartacze. Tam wykopali doły skazańcy z pierwszego rzutu.

Osiem armat strzelało jednocześnie, zabijając naraz sześćdziesiąt osób. Łącznie z czasem potrzebnym na nabicie dział, dobicie rannych (czym nie zajmowano się zbyt skrupulatnie, rąbiąc szablami jedynie tych, którzy przejawiali zbytnią aktywność) i posypanie trupów wapnem, dało się, przy sprawnej organizacji, i wytężonej pracy artylerzystów i strażników, osiągnąć wydajność rzędu trzystu straconych na godzinę. W dziesiątej godzinie rewolucji, liczba straconych dochodziła już do tysiąca.

Sześciu wozów, z dziesięcioma skazanymi na każdym, pilnowało dwóch strażników. Jeden uzbrojony był w pikę, drugi w starą flintę. Więźniowie mogliby pokonać ich bez żadnych strat. Jednak nikt nie próbował. Rewolucja paraliżuje, działa jak drapieżny pająk. Nie pożera zwyczajnie swych ofiar, lecz, pochwyciwszy je, wstrzykuje im swe trawienne soki, aż rozpuszczą ich ciała, dopiero wtedy wysysa tkanki.

Joachim miał właśnie stać się jednym ze statystów tego wielkiego przedstawienia i użyźnić swym ciałem brunatną, tłustą ziemię winnicy. Przechodził drogę, którą przeszło już przed nim tysiąc jemu podobnych. Zaprowadzono go przed oblicze trybunału, który zasiadał w starej ujeżdżalni, przy zestawionych stołach, umieszczonych na prowizorycznie ubitym piasku. Skład orzekający stanowiło pięciu śmiertelnie zmęczonych urzędników, którzy w ciągu ostatnich godzin wypisali tysiąc wyroków.

Bardzo szybko ustalono rutynę. Wchodzi dziesięciu, jeden z sędziów odczytuje akt oskarżenia i nazwiska oskarżonych - minuta. Następnie każdy z oskarżonych może wypowiedzieć zdanie na swoją obronę, piętnaście sekund każdy, razem dwie i pół minuty. Teraz wydanie wyroku - pół minuty. Spisanie wyroków, po dwóch na sędziego - dwie minuty. Trzech skrybów zajmie się załączeniem wyroków do akt i wpisaniem nazwisk do wielkiej księgi skazanych. Łącznie - sześć minut i dziesięć wyroków. Stu skazanych na godzinę. Trybunał wciąż był wąskim gardłem maszyny rewolucyjnej sprawiedliwości - kaci są sprawniejsi od sędziów. Zaradzono temu szybko, wprowadzając dwa dodatkowe trybunały, teraz w ujeżdżalni toczyło się jednocześnie trzydzieści spraw, co dawało trzystu skazanych na godzinę, dzięki temu machina osiągnęła sprawność.

Wraz z Joachimem przed sądem stanęły trzy przerażone kobiety, w tym jedna arystokratka, co zdradzała strojna, chociaż teraz brudna i potargana, suknia, pięciu mężczyzn, odartych z odzieży, która mogłaby ujawnić ich stan. I jedno dziecko, dziesięcioletni chłopiec, nie rozumiejący, w jakich opałach się znajduje.

Sędzia odczytał akt oskarżenia, dano teraz skazańcom czas na obronę. Kobiety, stojące przed Joachimem, próbowały coś wydukać, jednak po piętnastu sekundach ich nieudolne przemowy przerywało uderzenie pałki strażnika. Gdy doszło do Joachima, ten splunął, daleko, aż na stół, przy którym zasiadali prawnicy. Cios pod kolano ściął rotmistrza z nóg. Szybko wysłuchano przemów pozostałych oskarżonych. Prawnik, wyczerpany swą pracą, powstał, aby ogłosić wyrok. Mimo młodego wieku nosił już binokle - wynik sześciu lat pracy na stanowisku kancelisty. Poprawił okulary, chociaż tekst z kartki znał na pamięć, spojrzał na zegar, pomyślał z tkliwością o ciepłym i miękkim ciele swej młodej żony, które będzie pieścił już za pół godziny, kiedy to skończy się jego zmiana.

Nie mógł wiedzieć, że nie będzie mu dane. Gdy zaczerpnął powietrza i otworzył usta, by wygłosić formułkę, drzwi ujeżdżalni otwarły się z hukiem i do sali sądowej wkroczyła rudowłosa dziewczyna na czele sporej gromady zbrojnej w pistolety, piki, strzelby i kosy. Dziewczyna odziana była w czerwoną, wyblakłą spódnicę i rozchełstaną koszulę, która odsłaniała duże, kołyszące się piersi. Na jej głowie, na rudych włosach, tkwiła czerwona czapka. W prawej dłoni trzymała karabin, w lewej zaś sztandar, czerwoną szmatę, przywiązaną do ułomka piki. Śmiała się głośno, odsłaniając bezzębne szczęki.

- Widzę tutaj krecią, kontrrewolucyjną robotę!

Jej ludzie rozbiegli się po ujeżdżalni. Kilku podbiegło do sędziów, przystawiając im do gardeł noże. Strażnik, który próbował interweniować, zginął w mgnieniu oka, cięty przez pierś postawioną na sztorc kosą. W parę sekund dziewczyna opanowała salę.

Nikt nie zwracał uwagi na chłopca, który obserwował wydarzenia schowany za porzuconymi w rogu skrzyniami. Młody Ewald von dem Kreuz, syn biskupa, który właśnie w tej chwili zrzuca i depcze nogami biskupią infułę na wiecu przed katedrą. Chłopiec za kilkanaście lat zostanie znanym malarzem. Do końca życia będzie pamiętał tę scenę, której właśnie był świadkiem i kiedyś uczyni rudowłosą, upiększywszy ją nieco, główną bohaterką swojego obrazu, dzięki któremu jeszcze za życia stanie się klasykiem.

- No i cóż, panowie sędziowie? Chcecie zdławić rewolucję? - zapytała wesoło dziewczyna, podchodząc do przerażonych urzędników.

Zaczęli się tłumaczyć.

- Skąd to przypuszczenie?

Ruda wbiła w piasek swój sztandar, podeszła bliżej. Przytknęła lufę do czoła stojącego ciągle sędziego, który miał odczytać wyrok, kciukiem odwiodła kurek i zapytała:

- A czemuż więc, psi synu, chcesz skazać na śmierć dobrego rewolucjonistę?

- To niemożliwe! - odpowiedział adwokat. - Skazujemy tutaj tylko wrogów rewolucji!

- Ja jestem rewolucją - wyszeptała dziewczyna. - Zgadzasz się?

- Jak to? Rewolucja należy do nas wszystkich, porządnych ludzi, którzy chcą poprawić byt mas, jak to możliwe, że zwykła kurwa mianuje się rewolucją...

- Kurwa? Co, aż tak ci się podobam? - Odrzuciła karabin, chwyciła sędziego za halsztuk i przyciągnęła jego twarz do swoich obnażonych piersi tak, że ustami prawie dotykał wydatnych, ciemnych sutków. - Co, chciałbyś spróbować tego specjału?

Pocałowała go w usta. Jej piersi robiły na młodym urzędniku spore wrażenie, mimo niezbyt intymnej sytuacji. Ale był człowiekiem idei, pracował dla zwycięstwa rewolucji.

- Nie zbałamucisz mnie, dziwko! Rewolucja to nie anarchia!

Odepchnęła go gwałtownie, pochwyciła karabin i ponownie wycelowała w czoło urzędnika.

- A czymże jest rewolucja, skrybo?

- Rewolucja to dziejowa sprawiedli...

Nie skończył zdania. Rudowłosa nacisnęła spust. Nie patrząc, władczym gestem oddała wystrzelony karabin do tyłu, ktoś usłużnie go odebrał, ktoś natychmiast podał jej nowy, załadowany. Oparła kolbę o biodro i zapytała, patrząc na przerażonych sędziów:

- Kto jeszcze z was, adwokacików, ma wątpliwości co do tego, że rewolucja zawsze ma rację?

Nie mieli wątpliwości. Znali potęgę motłochu, wiedzieli, że to właśnie jest rewolucyjna władza - uzbrojeni proletariusze i zdecydowany przywódca.

- Niech towarzyszka wskaże, co do kogo się pomyliliśmy. Natychmiast zmienimy nasz wyrok. Jesteśmy ludowym trybunałem i głos ludu, który towarzyszka reprezentuje, jest dla nas najwyższą władzą.

- Oho ho, nie tak łatwo!

Podeszła do Joachima, rzuciła karabin na ziemię i pogładziła go po włosach.

- Ten idzie ze mną! Oto prawdziwy rewolucjonista! Zdobywał z nami Schloss, a teraz wy, pierdzistołki, chcecie go zabić! Nic z tego! Wystawicie mu tutaj natychmiast dokument, potwierdzający, że ten oto towarzysz był jednym z Trzystu! Był tym, który zdobywał Schloss i dożywotnio będzie czerpał z tego powodu splendory i zaszczyty Obrońcy Rewolucji!

Rzucili się do papierów byleby tylko jak najszybciej spełnić jej żądania. Wiedzieli, że tylko to pozwala się utrzymać na powierzchni. Kiedy skończyli, rudowłosa rzuciła okiem na dokument.

- Ładny... Chociaż i tak nie umiem go przeczytać! Ha, ha, ha, ha! - zaniosła się perlistym, radosnym śmiechem. Jej ludzie zawtórowali. Po krótkiej chwili niepewności nawet sędziowie i zdezorientowani skazani zaczęli się śmiać. Śmiech był zaraźliwy, zaśmiał się również Joachim. Jedna z kobiet rzuciła się rudej do stóp, i zaczęła całować rąbek jej brudnej spódnicy:

- Dzięki ci, pani, w imieniu moich synów, cóż by oni zrobili bez matki, pani uratowała mi życie, dzięki ci, dzięki!

Ruda spoglądała przez chwilę z rozbawieniem, by po chwili odwrócić się i zadrzeć spódnicę, obnażając pośladki.

- A tutaj nie chcesz mnie pocałować? Jeden już mnie w dupę całował, i żyje, nawet go komisarzem zrobili! Ha, ha, ha, ha!

Znów wszyscy jej zawtórowali. Sędziowie zaczęli już spoglądać po sobie porozumiewawczo - dobra nasza! Ruda nagle spoważniała, odwróciła się do kobiety i kopnęła ją bosą stopą.

- Chyba nie myślisz, że jestem tu, by pomagać wrogom rewolucji? Wracaj, suko, do szeregu! A wy, urzędasy, tłumaczcie szybko moim chłopcom, jak ten wasz sąd działa - zwróciła się do sędziów.

Zasada nie była skomplikowana, więc wyłożyli ją jasno i sprawnie w dziesięć minut. Ruda zapytała teraz swoich ludzi:

- Dobra, który z was, junaków, umie jako tako czytać i pisać?

Kilku się zgłosiło. Szklarz, szewc, były kleryk, wyrzucony po pierwszym roku z seminarium, zecer, alfons, który nauczył się czytać w szkółce kościelnej.

- A więc mianuję was sędziami. Panowie byli sędziowie, ściągać kabaty i oddawać panom sędziom!

Rozkaz wypełniono bez szemrania.

- No i dobrze! A teraz panowie sędziowie sądzą byłych panów sędziów. Raz na wozie, raz pod wozem. Teraz to na wozie chyba gorzej, ha, ha, ha! - śmiała się.

Nauczeni dobrym przykładem nowi sędziowie sprawnie wydali wyroki. Radzili sobie równie celująco co ich poprzednicy. Byli bardzo dumni ze swoich w tym zakresie dokonań, bo nie zrozumieli jeszcze, jak działa rewolucja. Nie wiedzieli, że prędzej czy później znajdą się po drugiej stronie. Żaden z nich nie był geniuszem, nie miał tego artystycznego zmysłu, pozwalającego przewidzieć, w którą stronę przechyli się jutro wahadło rewolucji. Nie o zwykły konformizm tutaj szło bowiem, każdy potrafi być chorągiewką na wietrze. Sztuką jest być chorągiewką, która zmienia kierunek, zanim odwróci się sam wiatr.

Joachim stał ciągle na piasku ujeżdżalni, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Rudowłosa podeszła, chwyciła go za rękę i zmienionym, miękkim głosem powiedziała:

- Chodź, musisz być zmęczony.

W pierwszej chwili chciał zaprotestować, ale uświadomił sobie, że nie ma wyjścia. Ruszył razem z dziewczyną. Odruchowo - był w końcu gentlemanem - podał jej ramię, które zręcznie przyjęła. Wyszli z ujeżdżalni.

- Dokąd idziemy? - zapytał.

- Najpierw do łaźni i balwierza, potem do krawca. Wyglądasz jak przystało na rewolucjonistę, owszem, ale już dość tego zadawania szyku podartymi rajtuzami i śmierdzącą koszulą.

- Dlaczego mi pomagasz? - rotmistrz wahał się, czy zwrócić się do niej „pani”, czy też „towarzyszko”. Jednak na pierwszą formę nie zasługiwała, a druga nie chciała mu przejść przez gardło.

- Bo jesteś przystojny, to raz. Bo jesteś żołnierzem, a ja lubię żołnierzy. Bo masz w sobie jakieś doświadczenie, które czyni cię bliskim...

- Kim jesteś? Czasem mówisz jak, no... - zmieszał się Joachim.

- Ha, ha, ha! Biedny chłopiec, skromny i niewinny! Jak dziwka mówię! Pewnie, że jak dziwka, przecież jestem dziwką.

- Ale czasem jak dama. Więcej, jak dama nie pozbawiona inteligencji i obycia.

- Jestem taka, jaką chcesz mnie widzieć, mój drogi...

- Więc nie pochodzisz z gminu? Przecież w burdelu nikt manier nie uczy.

- Och, mój drogi, zerżnęło mnie tylu hrabiów, baronów i książąt, że chyba jakaś część szlachectwa przedostała się do mojej krwi. Chyba od nich mam te maniery. Ale oto i balwierz. Dość tych zwierzeń, do dzieła.

Jednym z pierwszych dekretów rewolucyjnego rządu było ustanowienie zasady nieodpłatności w łaźniach. Nie wymyślono jeszcze, w jaki sposób łaźnie będą finansowane, ale ponieważ dekret obowiązywał dopiero od kilku godzin, na razie nie było z tym kłopotu. Żaden łaziebny nie kwapił się do obsługiwania Joachima, który wyglądał jak najgorszy z żebraków, rudowłosa przejęła więc ich obowiązki. Rozebrała go do naga, żartując i śmiejąc się, po czym pomagała mu w toalecie. Rotmistrz nie pamiętał, kiedy ostatni raz się mył. Z rozkoszą po raz czwarty mydlił twarz, włosy, ciało, nakazując podawać kolejne dzbany gorącej wody. Ruda, jak najlepsza służka, odgadywała jego pragnienia - gdy wyciągnął dłoń, wkładała mu do niej to mydło, to ręcznik, nie zapominała o dopełnianiu balii gorącą wodą, by nie zziębł. Gdy w końcu wyszedł z kąpieli, zawołano balwierza.

- Jak ostrzyc? - zapytał stary fryzjer.

- Po huzarsku - odruchowo odpowiedział Joachim.

- A skąd! - zaprotestowała dziewczyna. - Kto się teraz tak nosi?! Chcesz wyglądać jak stare dziady z domu weterana, co z ostatnich sześciu włosów zaplatają warkoczyki, w szczerbatą gębę wsadzają glinianą, obślinioną fajkę i, sepleniąc, wspominają, jak to się służyło w pułku hrabiego jakiegoś tam?

- Ale... ja jestem huzarem...

- No i co? Towarzyszu fryzjerze, tnijcie a la Cezar! Będziesz dalej huzarem, tyle, że rewolucyjnym!

Joachim spojrzał w lustro i nagle postanowił, że ma dość dwóch kołtunów zwisających koło uszu. I wąsów też ma dość...

- Dobrze, balwierzu. Tnij na krótko. I wąsy zgól, i cały zarost. Będzie nowocześnie, niech tam.

Fryzjer sprawnie wziął się do pracy. Rotmistrz obserwował, jak w lustrze pojawia się nowy, inny człowiek.

Potem, gdy na polecenie rudowłosej przyniesiono nowe ubranie, ze zdziwieniem włożył białą, jedwabną koszulę, czarne spodnie, ciemne pończochy, czarną kamizelkę i fraczek, a na szyi zawiązał czarny halsztuk. Na końcu wsunął stopy w lakierowane pantofle. Wyglądał elegancko, lecz była to plebejska elegancja. Przyzwyczaił się do widoku szlachty w mundurach, zawsze kolorowych, lub w cywilnych ubraniach, lecz nigdy całych czarnych! Noszono jasne fraki, białe pończochy (zawsze, na Boga, zawsze), haftowane kamizelki... Teraz wyglądał jak elegancko odziany sekretarz czy rządca. Może adwokat. Krótkie włosy, nagle odmieniona twarz... Kiedyś warkoczyki i wąsy dawały mu groźny, męski wygląd, teraz wydawał się subtelny, chłopięcy.

- No pięknie! Mógłbyś być komisarzem za sam strój, mój oficerku! - zawołała ruda. W przeciwieństwie do Joachima nie zmieniła ubrania. Wciąż miała na sobie tę samą spódnicę, rozchełstaną koszulę i czerwoną czapkę, zawadiacko zsuniętą na ucho.

- Przywykłem do munduru...

- Dobrze, dobrze. Przyjdzie czas, znajdzie się i mundur...

- I co teraz, moja droga? - zapytał Joachim, odzyskując powoli rezon.

- Teraz pójdziemy na bal, na rewolucyjny bal. Co ty na to?

- Czemu nie...


* * *


Bal odbywał się w pałacu kanclerza. Piękny, stuletni budynek otoczony był rozległym parkiem, zadziwiające, że wystarczyło zaledwie kilka godzin, aby zdewastować tak duże założenie. Pałac był jednym z pierwszych celów, przeciw którym skierował się gniew ludu. Kanclerza powieszono żywego, z rozprutym brzuchem, skonał więc po trzech kwadransach, jednak jego żona, zwisająca głową w dół, umierała przez kilka godzin. Następnie, już w mniej wymyślny sposób, wymordowano służbę.

Kiedy nie było już kogo zabijać, zaczął się rabunek. Tłum niszczył wszystko, czego nie dało się ukraść. Zapłonęło prawe skrzydło pałacu, jednak ogień nie przeniósł się na resztę budynku. Potem tłuszcza rzuciła się na park, obalając antyczne rzeźby, które kanclerz sprowadził sobie z odkopanego w Italii rzymskiego miasteczka. Rewolucjoniści z zapałem niszczyli drzewa, pięknie przycięte krzewy, rozbijali fontanny, sikali do stawu ze złotymi karasiami.

Kiedy Joachim ze swoją towarzyszką przybyli na miejsce, ciała ciągle wisiały nad schodami. Joachim zapytał, patrząc na obraz zniszczeń:

- Jak to możliwe? Nie jesteś ciemna i tępa, jak ten... ten... - Joachim szukał właściwego słowa.

- Ten motłoch? - podpowiedziała.

- Tak. Ten motłoch - zgodził się po chwili milczenia. - Więc, jak to możliwe, że trzymasz z nimi? Przecież widzisz, że to pusta żądza zniszczenia. Im przecież nie chodzi o wolność.

Położyła Joachimowi palec na wargach, delikatnie pieszcząc jego usta.

- Ciiiii... Wiesz, co mogłoby się stać z tobą za takie słowa? Zaraz wszystko zrozumiesz...

Weszli do środka. Bal, jeżeli tak można to nazwać, odbywał się w głównym hallu. Na schodach stała orkiestra - dwóch pijanych w sztok gitarzystów, kobieta z tamburynem i skrzypek. Fałszując niemiłosiernie, wygrywali cygańskie melodie. Warci siebie wojownicy i bardowie, pomyślał Joachim. Kobieta, stara i pomarszczona Cyganka, zawodziła, potrząsając tamburynem. Jednak owa muzyka z trudem przebijała się przez gwar. Ogromna i słynąca kiedyś na cały kraj piwnica kanclerza była już w trzech czwartych opróżniona. Rewolucjoniści pili duszkiem stuletnie wina wprost z butelek. Wielu leżało już na stołach lub splamionych dywanach. Wśród nich kręciły się równie pijane kobiety. W prawie każdym zakamarku ogromnego hallu kopulowały pozbawione wstydu pary.

Przy kominku kilku ledwie przytomnych mężczyzn zabawiało się na wyniesionej z buduaru sofie z nagą dziewczyną, wyjątkowo dumną ze swej roli. Pochodnie, które pokryły już sufit czarną sadzą, oświetlały spocone ciała drżącym, pomarańczowym światłem. Joachim pochwycił spojrzenie dziewczyny znad odzianych w brudną koszulę pleców sapiącego zalotnika. Miała zupełnie trzeźwe oczy i otwarte lekko usta. Kładąc dłoń na plecach swego kochanka, lubieżnie oblizała wargi. Joachim, zawstydzony, odwrócił wzrok. Ruda uśmiechnęła się ze zrozumieniem, odsłaniając szczerbę po wybitych zębach.

- Oj, zgrywasz niewiniątko? Powiedzmy sobie otwarcie - wiem, że jesteś tym, który urządził sobie krwawy rajd na południu. Wiem, że kierowały tobą inne motywy, ale dotknąłeś tej samej otchłani, w którą spogląda ta parząca się suka. Wszyscy tutaj w nią patrzą. To jednak prostacy. Ty jesteś szlachcicem, ale otchłań jest ta sama. Wstąp w nią razem ze mną.

- Bredzisz, moja droga. Ja byłem biczem na zło i zepsucie... To tutaj, to zło wcielone. Szatan zszedł na ziemię, i zamieszkał w stolicy.

- A pamiętasz tę dziewczynę z miasteczka? Tę, której męża zabiłeś? Pamiętasz, jak umarła?

Joachim otworzył usta, ale nie wydobył z siebie głosu.

- No i cóż, mój drogi? Zaniemówiłeś? No już, ja cię nie potępiam... ha, ha, ha! Nie oszukuj się, Joachimie, tkwisz już w otchłani, mój diable... Patrz, co się stanie.

Rudowłosa nagle odstąpiła krok od Joachima, zdarła z siebie brudną koszulę, zerwała spódnicę i halki. Stanęła całkiem nago, posłała rotmistrzowi całusa i ruszyła ku stołowi. Z każdym jej krokiem gwar w sali cichł, by po chwili przerodzić się w absolutną ciszę. Pijacy odstawili kielichy, opiumiści odsunęli ustniki nargili, kochankowie zatrzymali się w miłości, by patrzeć na rudowłosą. Lekko wskoczyła na stół.

- Witajcie, dzieci! - zawołała.

Odpowiedział jej ryk z kilkudziesięciu gardeł. Podniosła ręce, jej piersi zafalowały, wrzaski ucichły.

- Nie dbacie o mnie... Potrzeba mi pieszczot... Kto się o to zatroszczy?

Znów ryk. Zaczęli się przepychać, lecz nikt nie odważył się zbliżyć bardziej, niż na kilka kroków. Dziewczyna uciszyła tłum ruchem ręki. Palcem wskazała na kilku urodziwych mężczyzn i parę kobiet, po czym, rozrzuciwszy nogą zastawę, położyła się na stole.

- Oto nasz ołtarz, oto moje ciało! Bierzcie mnie!

Wybrańcy, zrzucając ubrania, podbiegli. Po

chwili nagie ciała kotłowały się nad nią, każdy z wybranych starał się dotknąć chociaż kawałka jej skóry, włosów, ona poddawała się tym chaotycznym pieszczotom. Wreszcie roztrąciła ich żartobliwymi klapsami. Stanęli dookoła stołu, kobiety przykucnęły na blacie, obok niej, wszyscy podnieceni, zziajani, z wypiekami na twarzy. A ona uniosła się na łokciu, spojrzała na Joachima i wskazała go palcem.

- Nadeszła twoja kolej, mój miły. Chodź.

Kim była ta dziewczyna? Wiedział, że gdy ulegnie jej teraz, będzie należał do niej ciałem i duszą. Myślał o swojej duszy - gdzie ona teraz jest? Jest gdziekolwiek? Cóż więcej go powstrzymuje...

Więc nie honor, lecz otchłań!

Ruszył powoli. Poczuł, że panuje na motłochem jak rudowłosa. Uniósł ramiona - jakieś usłużne ręce zdjęły mu frak, szedł wolno, zaś rewolucjoniści utworzyli szpaler. Gdy doszedł do stołu, był już nagi.

Był piękny. Krótkie włosy pięknie podkreślały kształtną czaszkę, miał szczupłe, umięśnione ramiona, płaski brzuch, śniadą, spaloną słońcem skórę, błyszczącą od olejku, którym namaściła go jakaś dziewczyna. Stanowił syntezę urody chłopca i mężczyzny, wdzięku i gibkości, razem z właściwą dojrzałemu mężczyźnie siłą, drzemiącą w mięśniach wyrzeźbionych wojną. Oczy rudowłosej płonęły, pod dotknięciem jej dłoni zadrżał. Musnął jej usta, a ona objęła jego biodra nogami. Kilkadziesiąt przepitych głosów zaczęło śpiewać „Pieśń bojową armii Dunaju” - piosenkę, która powoli awansowała do rangi nieoficjalnego hymnu rewolucji.

Na pół zdarta tapiseria zajęła się od pochodni, salę ogarniał ogień. Joachim, pijany żądzą, niczego jeszcze nie zauważył, lecz biesiadnicy poczęli wybiegać z hallu na dziedziniec.

Wreszcie i on poczuł, że leżą pośród płomieni. Jednak ramiona rudowłosej, na pozór kobieco słabe, okazały się stalowe. Nie mógł rozerwać uścisku nóg, które oplatały go w talii, nie mógł uciekać.

- Jeszcze nie skończyłeś... - wyjęczała.

Ogień poczynał trawić już stół, na którym leżeli. Straszny ból nie zdusił podniecenia, zdawał się je nawet podsycać. Joachim wyprężył się w spazmie, skóra na plecach pękała od żaru, włosy jego kochanki płonęły. Krzyknęła krótko. I wtedy ogromna belka ze stropu oderwała się i runęła w dół.


* * *


Stali przed płonącym budynkiem, otuleni w koce. Kiedy przygniotła ich płonąca belka, ruda odrzuciła ją bez wysiłku, pocałowała Joachima, wzięła go za rękę i poprowadziła do wyjścia, przez płomienie. Teraz stał i patrzył na swoje dłonie, osmolone, czarne prawie od dymu i sadzy, ale całe, bez najmniejszego poparzenia. Czuł przecież, jak płonęły mu stopy - były brudne, ale zupełnie zdrowe.

Przyniesiono mu jego nowe ubranie, również nietknięte. Rudowłosa kontemplowała płonący pałac.

- Oto rewolucja. To ja właśnie - wskazała pożar.

- Już rozumiem. Jestem z tobą - odpowiedział.

- Jesteś we mnie. Teraz zaczniesz działać.

- Jak?

- Dla rewolucji. Jak będziesz chciał. Pójdziemy tam, gdzie rządzą rewolucją.

- Wydawało mi się, że to ty nią rządzisz.

- Ależ skąd, Joachimie! Ja jestem tylko zwykłą dziwką.

Joachim zatrzymał powóz, zgrabnego fiakra. Powożący nim, elegancko ubrany mężczyzna bez słowa wyszedł z powozu i, uchyliwszy kapelusza, poszedł swoją drogą na piechotę, gdy tylko zauważył, że zatrzymuje go człowiek odziany jak adwokat w towarzystwie dziwki.

Dziewczyna chwyciła lejce, Joachim wskoczył na siedzenie. Ruszyli.

- Będę potrzebował broni.

- Jakiej?

- Hm... - zamyślił się huzar. - Dobrej szabli, pary pistoletów, nadałby się też jaki karabinek...

- No i po cóż ci to tutaj? - dziewczyna uniosła brwi. - To nie szarża kawalerii, mój drogi. Ale dostaniesz swoją broń, nie martw się. Z najlepszego źródła.

Dojechali. Rewolucyjny sąd mieścił się w ujeżdżalni, zaś rewolucyjny rząd w starej rzeźni. Wprawdzie zwycięzcy przemyśliwali przez jakiś czas nad przeniesieniem siedziby do któregoś z zarekwirowanych pałaców, ale wtedy Maximillian Kleiderpeter, który z prowincjonalnego radcy prawnego wyrastał powoli na przywódcę, wygłosił piękną mowę.

Zgromadzeni w ubojni komisarze słuchali w milczeniu, kiedy Kleiderpeter stał spokojnie za prowizoryczną mównicą. Jedynie jego dłonie o pobielałych kostkach zdradzały napięcie. Zaciskał je na deskach, gdy z pasją perorował, by rewolucja pozostała tu, gdzie się narodziła. I choć komisarze mieli dość rzeźni, w której gromadzili się od kilku lat, udając konspirację, to w słowach radcy słyszeli wyraźne skrzypienie wozów jadących do Derflingen i świst kartaczy z rozgrzanych ćwierćfuntówek. Gdy skończył, wszyscy wiwatowali, i zostało postanowione, iż rząd zostaje tam, gdzie się narodził. Nie było tu wprawdzie wygodnych foteli, pięknych łazienek, buduarków, w których można by się zaszyć na parę kwadransów z jakąś zaangażowaną działaczką, ale nikt nie chciał przejechać się najbardziej ostatnio uczęszczaną linią ujeżdżalnia - Derflingen.

Wysiedli z powozu. Ruda dobrze wiedziała, dokąd iść. W małym kantorku, w którym kiedyś urzędował nadzorca masarzy, teraz zasiadał Kleiderpeter. Gdy dziewczyna otworzyła drzwi, radca uniósł głowę znad papierów.

- To ty znowu...? Kiedy dasz mi wreszcie spokój, utrapiona dziwko?

Zaśmiała się szeroko.

- Mój drogi Maksiu! Chybaś głupszy, niż myślałam... Aż do śmierci nie zaznasz ode mnie spokoju!

Kleiderpeter, zniecierpliwiony, machnął ręką.

- Kogoś mi tu przyprowadziła?

- Joachim Egern. Kawalerzysta były, więzień cesarstwa, kryształowy rewolucjonista.

- Egern? Pewnie jeszcze przedwczoraj „von Egern”, prawda?

- Prawda. A wiesz co, mój drogi Kleiderpeter? Nie dalej jak kilka dni temu wpadła mi w ręce książka, rżnął mnie jakiś prawnik, pod tytułem „Prawo do życia w pokoju a wojny zaborcze”, którą napisał Maximillian Albert von Kleiderpeter. Czy to aby nie jakiś twój krewny?

Radca poczerwieniał.

- Nie zaperzaj się tak - zakpiła rudowłosa. - Możesz kazać spalić cały nakład, światowa literatura pewnie zbytnio na tym nie ucierpi, ha, ha, ha! Dobrze, do rzeczy. Potrzeba temu towarzyszowi ludzi, broni i zadania, by mógł udowodnić swoją przydatność naszej sprawie.

Kleiderpeter, nie spuszczając wzroku z przybyszów, sięgnął do czerwonej teczki i wyjął rozpieczętowany list.

- No, niech będzie. Zobaczymy, jak się towarzysz nadaje. Proszę... - podał Joachimowi papier.


Do Towarzysza Generalnego Komisarza Maxa Kleiderpetera. Towarzyszu, tutaj, na Nowym Mieście organizuje się powoli silna grupa elementów rojalistycznych. Trudno nam znaleźć poparcie wśród burżujów, bo pozamykali się w domach i strzelają bez pytania, gdy wchodzimy chociażby na podwórze. Do cesarskich zresztą tak samo. Z nimi policzymy się później, oni są bierni, ograniczają się jedynie do obrony, więc nie stanowią zagrożenia. Jednak grupa rojalistów, którą zarządza kilku byłych arystokratów i żołnierz, jest prężna i dobrze wyposażona. Na razie działają w konspiracji; należy ich rozbić, zanim wyjdą na ulicę. Prosimy o wsparcie.

Komisarz Plume


Joachim, przeczytawszy, skinął głową.

- Potrzebuję broni.

- I wstęgi komisarskiej - dodała dziewczyna.

- Już. Wypisuję upoważnienie do magazynu i pozwolenie na broń.

- Słucham? - zdziwił się Joachim - Co? Pozwolenie na broń? A cóż to takiego?

- No, towarzyszu Egern, jak to? Zezwalam wam na noszenie broni...

Joachim nie wierzył własnym uszom.

- Panie... towarzyszu Kleiderpeter... przecież tam, na ulicy, wszyscy noszą broń.

- Owszem, ale zamierzamy to ukrócić. Gdy tylko pozbędziemy się rojalistycznej kontrrewolucji, obywatele nie będą potrzebować broni.

- Jak to nie? Jak to możliwe, by broń nie była potrzebna?

- No, zwyczajnie. Nie trzeba polować, to brutalna i krwawa rozrywka arystokratów, zaś bronić obywateli będzie państwowa milicja. Zakażemy również zamków w drzwiach, krat w oknach i tym podobnych. Zdradzałyby one brak zaufania do organów państwa. I co towarzysz na to?

- Nic, póki ja będę po drugiej stronie.

- To znaczy po której?

- Póki to ja będę sprawdzał, czy ktoś nie ma zamka w drzwiach.

- Nie jest to postawa zbyt idealistyczna, ale, pod względem praktycznym, wystarczająca. Dobrze, oto pozwolenie i upoważnienie do magazynu. Niech żyje rewolucja!

- Niech żyję ja! - odpowiedział huzar. Kleiderpeter popatrzył zamyślony znad okrągłych binokli. Rudowłosa podeszła do niego, objęła za głowę i, zbliżając swoje usta do komisarskiego ucha, wyszeptała:

- On zajdzie dalej niż ty, mój drogi Kleiderpeter. Teraz on mnie rżnie. Twój czas się kończy, jeszcze możesz mnie popieścić, ale nóg już przed tobą nie rozłożę.

- Precz, kurwo! - wrzasnął komisarz.

Huzar i dziwka wyszli. Przy wejściu do magazynu pokazali odpowiedni dokument, lekko odurzony opium strażnik wpuścił ich do środka. Joachim otrzymał szkarłatną szarfę, którą przewiązał się w pasie, na głowę nałożył czerwoną czapkę, taką jak rewolucjoniści, lecz z czarnym otokiem i czarnym frędzlem, oznaczającym rangę komisarza. Wybrał sobie również buty do konnej jazdy.

- Teraz broń - powiedział.

Rudowłosa podała mu sztylet o długim i wąskim ostrzu, w pochwie z miękkiej skóry.

- Schowaj go do prawej cholewy, idealnie tam pasuje - powiedziała.

Ze skrzyni wyjęła niewielkie, mahoniowe puzderko. W nim, w odpowiednich, wykładanych czerwonym aksamitem wgłębieniach leżały dwa maleńkie, dwulufowe pistolety. Nie miały kabłąka, spust był schowany w rękojeści, wystawał dopiero po odciągnięciu kurka. Każdy miał tylko jeden kurek, mimo dwóch luf - sprytny mechanizm po pierwszym strzale przestawiał skałkę nad drugą panewkę.

- Proszę. Oba są załadowane. Masz ze sobą cztery lufy i ostrze, które łatwo przebije nawet pancerną koszulkę. Pistolety schowaj do kieszeni w kamizelce. Będą pasować.

Joachim wziął pistolety i przyjrzał im się dokładnie.

- Mały kaliber, krótka lufa... Z tego człowieka można trafić na pięć kroków, nie dalej...

- Pięć kroków to aż nadto. Będziesz strzelał, przyłożywszy wrogowi lufę do czoła. Nic więcej ci nie potrzeba.

Joachim schował pistolety do kieszeni i wsunął sztylet do buta.

- No dobrze, ale dajcie mi jeszcze jakąś szpadę, albo coś, żeby było widać, żem uzbrojony.

Dziwka wzięła się pod boki.

- I to mówi taktyk? Od kogoś ty się wojaczki uczył? Od Rolanda? Roland oberwał w łeb i głupio skończył. Jedną z najważniejszych zasad taktyki jest ukrywanie przed wrogiem zarówno swoich atutów jak i słabych stron, prawda?

- Owszem, ale raczej nie ukrywa się faktu, że jest się wrogim żołnierzem.

- Czas przeszły, mój drogi, czas przeszły. Teraz to właśnie należy do najlepiej strzeżonych sekretów. Pamiętaj o tym, a dasz sobie radę. Gdy wjedziesz do Nowego Miasta, ściągnij szkarłatną wstęgę, za rekomendację wystarczą ci twoje maniery. Do dzieła, Joachimie. Weź pięciu ludzi, niech każdy ma karabin. I jeszcze to...

Rudowłosa podała mu zgrabny zestaw - skrzynkę zawierającą kałamarz, inkaust, pióra ze stalówkami, papier, pieczęć, lak i inne pisarskie utensylia.

- Oto twoja prawdziwa broń. Pistoletem możesz się obronić. Zwyciężysz pieczęcią na papierze.


* * *


Podkute obcasy wysokich butów stukały po bruku. Rotmistrz nie wziął powozu. Chciał przespacerować się po mieście. Właśnie schodził z mostu, był już na Nowym Mieście. Swoim ludziom nakazał rozejść się po cichu po zaułkach i czekać w ustalonych miejscach na sygnał.

Nie nosił już szkarłatnej wstęgi. Ulice opustoszały, jedynie zza szczelnie pozamykanych okiennic mieszczańskich, solidnych kamienic wyzierało słabe światło świec. Czasem tylko w bramie stał uzbrojony burżuj, butny i bezczelny, z dubeltówką w rękach, ze zbrojnymi w widły parobkami za sobą.

Joachim wiedział, że choć teraz nie czuli strachu, to przyjdzie i na nich pora. Będą ich wyciągać po kolei z domów, za łby, gwałcić kobiety, rabować i zabijać mężczyzn. Tam, gdzie ktoś stawi opór, zginą wszyscy.

Owszem, mogliby uniknąć swego losu, gdyby nie zamykali się w domach, tylko wyszli na ulicę... Stolica nie była biednym miastem, średniozamożnej burżuazji było więcej niż biedoty, która stanowiła gwardię rewolucji. Z jednej strony wygłodzone lumpy, zbrojne w kosy i piki, z drugiej dobrze uzbrojeni, bo trzymający sporo strzelb po domach, dobrze odżywieni, silni burżuje razem ze swymi pachołkami. Zdołaliby obronić cesarza, obronić państwo.

Ale nie mogli jednak zrobić tego zza okiennic. Bronili swych domów, zbyt ciasna perspektywa nie pozwalała im zrozumieć prostego paradoksu: aby obronić swe domy, muszą je porzucić. Potrzebowali wodza, przywódcy. Kogoś lepszego od nich, czyją wyższość czuliby instynktownie, kto przejąłby na siebie ciężar decyzji. Nie byli tchórzami, nie bali się - potrzebowali jedynie dowódcy. Kogoś takiego jak on, Joachim von Egern, szlachcic i oficer.

Lecz on szedł przygotowywać im inną przyszłość. Za niecałe trzy tygodnie będzie stał tutaj, w mundurze komisarza Gwardii Obywatelskiej - bo i stopnie oficerskie również powrócą, ale nieco później, trochę czasu musi minąć, nim okaże się, że bez oficerów nie da się wygrać żadnej bitwy. Z wysokości grzbietu angielskiego wałacha z cesarskiej stajni patrzył będzie na oblężenie jednej z kamienic. Nie wezwie dział, z podziwu dla bohaterstwa starego mistrza cechu krawców, broniącego się tutaj wraz z trzema synami, pięcioma czeladnikami i kilkunastoma kobietami.

Będzie chciał, żeby walka była sportowa - stary krawiec i tak nie ma szans. Oblężenie potrwa dziesięć godzin, zginie w nim trzydziestu czterech rewolucjonistów, co wywoła oczywiście wściekłość pozostałych. A podziw Joachima dla heroizmu obrońców nie będzie się wiązał z sympatią. Komisarz Gwardii nie zrobi niczego, aby powstrzymać piekło, jakie w domu starego krawca rozpęta motłoch. Kiedy tylnymi drzwiami wymknie się czternastoletnia dziewczyna, niezauważona przez oprawców, Joachim będzie się tylko z zaciekawieniem przyglądał tej ucieczce. Gdyby było z kim, chętnie założyłby się, czy uda się dziewczynce uciec. Nie zaalarmuje swoich ludzi, lecz i nie pomoże, a kiedy dziewczyna uwiesi się u jego strzemienia, prosząc o łaskę, Joachim pomyśli jedynie: oto otchłań, i odepchnie ją kopniakiem.

Mała wbiegnie w pierwszą przecznicę, uda jej się uciec do rodziny na prowincji, opowie o wszystkim, co widziała. Gdy mężczyźni, których błagać będzie na kolanach, aby poszli walczyć z diabłem, będą po kolei tchórzyć, przeprosi Najświętszą Panienkę i obieca swoje młode ciało temu, który weźmie broń i pójdzie walczyć. Większość będzie miała na tyle przyzwoitości, by z płonącymi ze wstydu policzkami uciec do swoich sypialni. Jeden skorzysta - bezwzględny cynik, którego mała pokocha. Kiedy już pozbawi ją cnoty, bezwzględnie i zimno powie, że nie wybiera się na żadną wojnę. Dziewczyna, w akcie rozpaczy, wbije mu w brzuch sztylet i wsiądzie do pierwszego dyliżansu do stolicy. Tutaj, podając się za prostytutkę, zbliży się do jednego z najważniejszych komisarzy, Hansa Plume, i zabije go w kąpieli. Przed sądem w ujeżdżalni powie, że zrobiła to, co zrobiłby każdy mężczyzna, gdyby jakiś jeszcze był w tym kraju. Lecz ostatnim był jej ojciec, który, przybity piką do ściany, zdołał jeszcze zastrzelić jednego wroga. Nikt z sędziów nawet nie zauważy, że dziewczyna nie próbuje się tłumaczyć. Tego samego dnia odłamek kartacza, wielkości męskiej dłoni, uderzy w jej brzuch, masakrując wnętrzności. Będzie żyła jeszcze, gdy czternastoletni chłopiec, który wychowywał się w suterenie kamienicy stojącej o czterdzieści kroków od jej rodzinnego domu, pchnie ją piką w pierś. Kilka dni wcześniej w Derflingen zostanie otwarta szkoła, w której tacy właśnie młodzieńcy uczyć się będą rewolucyjnej bezwzględności i zapału.

Martwe już ciało zepchnie do dołu grupa skazańców. Dusza dziewczyny wejdzie do nieba osobną bramą dla wojowników - w tej bramie patrzy się na inne cnoty niż w bramie dla zwykłych ludzi. Wiele mogą wybaczyć, lecz jeszcze więcej wymagają. Nie wprowadzają dusz przez tę bramę anioły, lecz walkirie.

Tymczasem jednak dziewczyna siedzi w swoim pokoju z niańką, niby przestraszona, lecz bardziej rozbawiona całą sytuacją. Jakież to zabawne, wszyscy siedzą razem w domu, nie trzeba nic wielkiego robić, to prawie tak zabawne jak podróż na wieś w lecie! Tylko tata i bracia tacy poważni, z bronią. I Hoss, uczeń taty, taki śliczny, tak dorosły i taki męski, chociaż ma dopiero szesnaście lat, tak cudnie wygląda przy oknie, jak żołnierz na warcie, spoglądając przez lekko rozsuniętą okiennicę, gdy ściska w dłoniach pistolet. Tak, taka rewolucja to bardzo zabawna i romantyczna rzecz.

Joachim postanowił skierować się do oberży, tego węzła komunikacyjnego niespokojnych czasów. Wybrał karczmę „Pod huzarem” - nie przez sentyment, lecz dlatego, że przed drzwiami stało dwóch uzbrojonych młodzieńców nie noszących czerwonych czapek. To zwiastowało, że goście nie darzą rewolucji zbytnią atencją. Gdy podszedł do strażników, skłonił się uprzejmie.

- Panie... - zagaił.

- Von Rakotsch. To mój sługa, Helmut.

- Rotmistrz Joachim von Egern. Chwilowo incognito, lecz przed ziomkiem i przyzwoitym szlachcicem mogę zdradzić tożsamość. Pan, jak rozumiem, również Madziar?

- Owszem, lecz wychowany w stolicy. Czego pan tu szuka, panie rotmistrzu von Egern?

- Nie sądzę, bym mógł rozmawiać o tym na ulicy... - odparł Joachim tajemniczo i znacząco spoglądając w ścianę za swoim rozmówcą. - W dzisiejszych czasach ludzie przyzwoici muszą mieć się na baczności.

- Ach tak... A zatem, kawalerze, jesteśmy tutaj nieprzyjaciółmi cesarza, co pan na to?

Joachim nie mógł aż uwierzyć w tak nieskalaną naiwność. Uniósł się więc udawanym gniewem.

- Nieprzyjaciółmi cesarza? Ach, panie, zatem nie chcę mieć z tobą ani z twymi towarzyszami nic wspólnego! Ciesz się, że to ja zacząłem rozmowę - w przeciwnym razie zastrzeliłbym cię! Odchodzę, gdy spotkamy się znowu, będę zmuszony bić się z panem. Kocham cesarza i nienawidzę rewolucji! - wykrzyknął.

- Ciszej, mój panie. Widzę, żeś zacny człek. Wybacz, że musiałem uciec się do podstępu, ale nie można teraz nikomu ufać. Wrogów cesarza tutaj nie znajdziesz, sama zacna szlachta i dobrzy żołnierze, co chcą bić się za swojego władcę - wyszeptał konfidencjonalnie młody szlachcic.

- Ach, tak... Rozumiem. Wybacz zatem, panie, me ostre słowa.

- To nic takiego. Ale ciągnijmy to przedstawienie. Za twoim pozwoleniem, panie, przegnam cię stąd, jako rojalistę, ty zaś wejdziesz do oberży tylnymi drzwiami, podając hasło „Niech Bóg chroni cesarza”. Dzięki temu nie zdekonspirujemy naszego obozu - tak, obozu, to zaiste jest obóz wojskowy - przed szpiegami Kleiderpetera.

- Rozumiem, panie. Czyń zatem, co trzeba.

Młodzieniec uniósł strzelbę do ramienia.

- Precz, wraży rojalisto! Tutaj są sami dobrzy rewolucjoniści! - wykrzyknął teatralnie.

Joachim nie mógł uwierzyć, że było to aż tak proste. Odszedł kawałek, po czym ominął oberżę i udał się do kuchennego wejścia, podając owo niezwykle trudne do odgadnięcia hasło. Otwarto mu drzwi. W środku zasiadało czcigodne gremium. Kilku żołnierzy - podoficerów, kilku szlachciców. W sali powitał go von Rakotsch:

- Panowie, oto pan Joachim von Egern. Zechce się pan przedstawić, powiedzieć o sobie parę słów?

Joachim rozejrzał się. Nie widział znajomych twarzy.

- Jestem rotmistrz Joachim von Egern, jeszcze niedawno szef szwadronu w szóstym pułku huzarów - skłamał Joachim. - Pochodzę z Egernów z Mindsztenz. Chcę walczyć, a jeżeli będzie trzeba, to zginąć za cesarza.

Rozległy się brawa i wiwaty. Von Rakotsch uciszył zebranych, i powiedział:

- Panowie, takich ludzi nam trzeba! Oficerów, żołnierzy, ludzi chcących walczyć, nie tylko gadać i martwić się! Wiwat pan rotmistrz! Niech żyje cesarz!

Znów brawa i wiwaty. Joachim wystąpił:

- Rację ma kawaler von Rakotsch. Nie lubię gadać, chcę walczyć. Dlatego nie zabawię tutaj zbyt długo. Zamierzam zorganizować regularny oddział do walki z buntownikami, pod nazwą Legionu Cesarskiego. Będzie to jednostka kadrowa, jak wiemy, nasza armia poszła w rozsypkę. Po jej odtworzeniu dzisiejsi żołnierze Legionu Cesarskiego zostaną wysokimi oficerami. O tak, panowie, za dwa lata wszyscy będą wam zazdrościć szansy, która dziś jest przed wami - oto, stając dziś jako prości żołnierze, by własną piersią bronić naszego cesarza, zapewniacie sobie wieczną chwałę. Ci, którzy zginą - nie oszukujmy się, będą ofiary - złotymi zgłoskami wypiszą swe nazwisko na pomniku bohaterów. Ci którzy przeżyją, staną się odnowioną, rycerską kadrą nowej cesarskiej armii.

Świeciły im się oczy. Jak łatwo wierzy się w takie wizje, pomyślał rotmistrz. Wystarczy obiecać, że staną się lepsi, że zostaną wywyższeni. Nic więcej nie trzeba. Dobrze im tak...

- Nie będę teraz wiele mówił. Wszystkiego dowiecie się na zbiórce. Bądźcie gotowi jutro, o siedemnastej. Niech każdy z was weźmie ze sobą tylu zaufanych ludzi, ilu będzie mógł do jutra zebrać. Przyślę wtedy tutaj mojego łącznika, który będzie rozmawiał tylko z panem von Rakotsch. Poda on miejsce i czas spotkania. Tam wszystko się wyjaśni. Na dzisiaj to tyle.

Ukłonił się i ruszył ku drzwiom, nie zważając na pytania i okrzyki, jakimi zasypywali go zgromadzeni. Tacy głupi. Cóż, widać nie zasłużyli na lepszy los - myślał.

Udał do mieszkania, jakie na Nowym Mieście otrzymał od Kleiderpetera. Rozłożył swoje przybory pisarskie, napisał krótki i zwięzły raport, w którym zażądał na jutro pięćdziesięciu muszkietów. Na ludzi zapotrzebowania nie zgłaszał, wiedząc, że będzie dobrze przyjęte w centrali, gdy poradzi sobie z tym, co oddano mu do dyspozycji. Następnie wezwał gońców, którym wręczył szczegółowe instrukcje dla swoich podkomendnych - wybrał tylko piśmiennych. W krótkich rozkazach polecał każdemu z nich sprowadzić dziesięciu oddanych rewolucji ludzi jutro, na szesnastą, do parku Griinewald. Polecał obiecać im, że złapią kilkudziesięciu arystokratów i będą mogli podzielić się łupem.

Nazajutrz nad ranem przybył wóz ze strzelbami. Joachim osobiście dopilnował dostarczenia ich na miejsce zbiórki, do lasu. O siedemnastej wszystko było już gotowe. W lesie ukrytych było pięćdziesięciu zbrojnych, pod wodzą pięciu rewolucjonistów Joachima. Tytułował ich „swoimi porucznikami”, co nie było zgodne z przyjętą praktyką rewolucyjną, za to wspaniale łechtało próżność nieudanych czeladników. W dwa dni z lumpów i popychadeł przeobrazili się w panów... tfu, towarzyszy oficerów. Wspaniale. Do oberży „Pod huzarem” wysłał gońca, polecając przyszłym żołnierzom Legionu Cesarskiego zebrać się w parku, o osiemnastej, pod wielkim dębem, na polanie otoczonej gęstymi krzakami, w których łatwo mogli się ukryć jego ludzie.

Przybyli gromadnie, było ich ponad osiemdziesięciu. Oczywiście, żaden z nich nie sprawdził, czy to nie zasadzka, nikt nie poszedł na zwiad, nikt nawet nie przyjrzał się uważnie zaroślom. Wszyscy rozprawiali ze swadą o stopniach, orderach i bohaterstwie. Joachim stał na łące, z piątką ludzi pod bronią. Nakazał wszystkim ustawić się w czterorzędowej linii, a oni spełnili ten rozkaz z radością i bez szemrania - oto zaczęła się musztra, już jesteśmy żołnierzami! Kiedy na znak Joachima, z krzaków wyszło pięćdziesięciu strzelców, ze zdziwienia nawet nie zareagowali. Wielu z dzielnych kontrrewolucjonistów było uzbrojonych, lecz gdy Joachim nakazał im rzucić broń, zrobili to bez protestów. Zanim dobrze zrozumieli, co się stało, byli już skrępowani zawczasu przygotowanymi sznurami. Następnie skrzętnie odebrano im wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, bo też nic lepiej nie przywiązuje do dowódcy niż łupy. W specjalnym piśmie do Kleiderpetera Joachim zapewnił swoim jeńcom pierwszeństwo do egzekucji. Jeszcze tego samego dnia wszyscy zostali skazani i posiekani kartaczami w winnicy Derflingen.

Joachim wrócił do swego mieszkania. Nie dobył tego dnia broni innej niż pióro, papier i pieczęć. Szybko się uczył. Spać położył się wcześnie, po zjedzeniu lekkiej kolacji. Jednak jego sen tej nocy zakłócono aż dwukrotnie.


* * *


Za pierwszym razem obudził go jeden z jego ludzi.

- Towarzyszu komisarzu, przyjechał tutaj pod dom jakiś żołnierz, awanturował się i chciał towarzysza wyzwać na pojedynek. Chcieliśmy go pojmać żywcem, lecz wygląda na tęgiego zabijakę. Gdy próbowaliśmy go schwytać, posiekł Martina i Hansa szablą. Możemy go zastrzelić, jednak zakazałem strzelać bez pozwolenia towarzysza - zameldował.

- A co teraz robi? - zapytał Joachim, zupełnie już rozbudzony.

- Stoi przed domem z pistoletem gotowym do strzału i czeka.

- Idę zatem do niego. Pod żadnym pozorem nie wolno wam do niego strzelać, zrozumiano?

- Tak jest.

Joachim wyjrzał przez okno. Na ulicy, na kiepskiej szkapie siedział wachmistrz Slobodan Draga. Nie krył się. Był w pysznym, galowym mundurze wachmistrza ułanów krestvińskich, w prawej dłoni dzierżył pistolet, zaś z nadgarstka zwieszała się na temblaku szabla. Joachim ubrał się pospiesznie i zszedł na dół. Nakazał otworzyć drzwi i wyszedł do ułana.

- Czego chcesz ode mnie? - zapytał.

- Bić się z panem - odpowiedział Draga.

- Dlaczego?

- Boś zamordował moich przyjaciół. - odpowiedział Draga i spojrzał w twarz Joachima, rozpoznając go. - Tyś jest mój więzień... Jam cię tutaj przyprowadził... - powiedział zdumiony. - Kim jesteś?

- Jestem rotmistrz huzarów Joachim von Egern.

Draga siedział w siodle, milczał przez chwilę, jakby nazwisko Joachima obudziło w nim wspomnienia.

- Słyszałem o was, panie rotmistrzu.

- Coście słyszeli, wachmistrzu Draga?

- Wiele... Wcześniej, głośno było o was, żeście świetny oficer, odważny i dobry dowódca. Paru ludzi z mojego pułku dostało nawet pozwolenie na przeniesienie się do waszego szwadronu...

- Kto taki?

- Zoltan Peskovic, Radko Bilic i jeszcze paru, których nie pomnę...

- Ha, ja ich pamiętam - odparł huzar.

Przez chwilę poczuł się, jakby ze starym znajomym wspominał dobre czasy. Draga również, lecz zmitygował się szybko.

- Doszły mnie też wieści o tym, jak żeście, panie rotmistrzu, zwariowali i jęli mordować ludzi w południowych prowincjach. Mówiono, że was pojmali. Nie wiedziałem jednak, że to was prowadzę do stolicy...

- Dobrze. Czego więc chcesz ode mnie, Draga? Dalej chcesz się bić?

- Jak najbardziej, panie rotmistrzu. Jesteście łajdak i szaleniec, na dodatek teraz przystaliście do buntowników. Godzi się was zabić.

- Dlaczego więc nie strzelasz? Stoję przed tobą bez broni, a ty masz w ręku pistolet. Zakazałem moim ludziom strzelać. Co prawda, gdy mnie zabijesz, zginiesz na pewno, ale nie wierzę, żeby krestviński ułan bał się śmierci.

Draga patrzył długo na Joachima. Ręka z pistoletem nie drgnęła. Von Egern miał w kieszeni swój dwustrzałowy pistolecik, ale nawet nie próbował po niego sięgnąć.

- Nie boję się śmierci. Nie strzelam, bo to przecież nie godzi się palić do nieuzbrojonego.

- A skąd pomysł, że będę się z tobą bił? Jestem szlachcicem i oficerem, ty zaś prostym chłopem i ledwie wachmistrzem.

- Po pierwsze, żaden z was oficer i szlachcic, bo was zdegradowano i schłopiono. Ale szczał na to pies. Jesteście żołnierz i kawalerzysta, jak ja. Tak samo nadstawialiśmy karku w szarżach. Jeżeli odmówicie pojedynku, toście tchórz - powiedział butnie Draga.

- Macie rację, wachmistrzu Draga. Nie odmówię. Kto wybiera broń?

- Wy, panie rotmistrzu.

- Dobrze. Szpady, a potem pistolety.

Draga skrzywił się. Nie władał dobrze szpadą, nigdy nie uczył się fechtunku. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że z szablą w dłoni, jeden na jednego, pewnie też von Egernowi nie da rady - prawdziwy fechtmistrz to więcej niż znudzony sierżant w pułku, który pokazał, więcej niż ćwierć wieku temu, młodemu Dradze trzy cięcia pieszo i dwa konno - jedno z primy, drugie z tercji. Oczywiście, trzydzieści lat w siodle dały wachmistrzowi sporo doświadczenia, bez kłopotu zasiekłby każdego młodego adepta szermierki. Głowa pełna teorii tylko przeszkadza w walce. Jednak u von Egerna teoria zweryfikowała się przez praktykę, były huzar zapomniał o tym, co niepotrzebne czy głupie. No cóż, raz kozie śmierć.

- Dobrze. Szpady, a potem pistolety.

- Kiedy?

- Zaraz. Powiedzmy za kwadrans, na moście. Jest oświetlony, a teraz i tak nikt nie chodzi po nocy, bojąc się takich jak pan, panie rotmistrzu.

- Dobrze. Dostarczysz broń? W takim razie za pół godziny. Rozumiem, że obejdziemy się bez sekundantów?

- Owszem. Za pół godziny na moście.

Draga zawrócił konia i odjechał. Kilkadziesiąt kroków dalej ścisnął swoją chabetę łydkami i pokłusował, niemiłosiernie hałasując w uśpionym i przyczajonym mieście. Wojskowe podkowy pięknie brzmiały na stołecznym bruku.

Wachmistrz odwiedził zaprzyjaźnionego miecznika, który swojego czasu sprzedał mu świetną, chociaż starą głownię do szabli, dorobiwszy do niej regulaminową pochwę z mosiężnymi okuciami i podoficerską rękojeść. Draga wiedział, że można do tego rzemieślnika zajść o dowolnej porze, podobnie, jak do doktora, lecz w zgoła odwrotnym celu. Po chwili wyszedł z futerałem zawierającym dwie piękne, pojedynkowe szpady o długich, hiszpańskich głowniach. Pod drugą pachą trzymał puzdro z parą angielskich pistoletów.

Joachim był na moście na czas, Draga również. Na szerokiej na pięć stóp kamiennej balustradzie stary ułan rozłożył pudła z bronią. Chabeta, rozkulbaczona, stała na ulicy u wyjścia z mostu. Kulbaka, cały rząd i ułańskie oporządzenie, w nienagannym porządku, leżało na balustradzie.

- Panie rotmistrzu, z racji braku sekundantów, muszę się do pana zwrócić z dwiema prośbami.

- Słucham, wachmistrzu Draga.

- Gdybym zginął, proszę pana o nadanie tych listów pilną pocztą do Zagrzebia.

Wachmistrz podał Joachimowi dwa zapieczętowane listy, zaadresowane na poste restante, na nazwiska Żivko Draga i Teresa Draga.

- Moje ciało, jak również zgromadzone tam oporządzenie, proszę wrzucić do Dunaju. Druga prośba - proszę zaopiekować się moim koniem. Wiem, że to szkapa, ale, było nie było, jestem kawalerzystą, a to mój wierzchowiec.

- Rozumiem, nie musisz mi tłumaczyć, wachmistrzu, jak traktuje się konie.

- Tak, oczywiście. Szpady i pistolety po pojedynku proszę odwieźć do miecznika Rudolfa Messerschmidta, na Fürstenstrasse 12. Tutaj, proszę, jest dwadzieścia talarów.

Draga podał Joachimowi sakiewkę.

- Wystarczy na listy i obrok dla mojego konia, póki nie zdechnie ze starości. Jak coś zostanie, proszę dać na mszę za moją duszę.

Joachim przyjął złoto.

- Zatem, do dzieła, wachmistrzu - powiedział.

Obaj zdjęli wierzchnie okrycia, pozostając tylko w koszulach. Ujęli szpady, wykonali niedbałe ukłony szermiercze i stanęli w pozycjach.

- Zaczynamy bez komendy, panie rotmistrzu.

- Cztery złożenia.

- Dobrze.

Zaczęli. Draga przypomniał sobie wszystko, co pamiętał o szermierce szpadą. Joachim nie musiał sobie niczego przypominać. Ruszył do przodu, po dwóch krokach wykonał botta lunga - długi wypad, Astarloa, z uporem maniaka trwając przy klasycznej szkole, używał włoskiej terminologii. Wachmistrz sparował pchnięcie nieudolną kwartą. Joachim dostawił zakroczną stopę, ponowił natarcie z pierwszej linii, wykonał łatwą, podręcznikową fintę, omijając jeszcze bardziej nieudolną zasłonę z secondy i przebił prawe ramię wachmistrza. Odskoczyli od siebie.

- Pierwsze złożenie - powiedział Draga.

- Bez dyshonoru możemy zakończyć ten pojedynek. Nie jesteście zdolni do dalszej walki, wachmistrzu Draga. Z szablą pewnie poszłoby wam lepiej.

- Pierwsze złożenie - z naciskiem powtórzył Draga.

- Dobrze, jak chcecie.

Znów stanęli w pozycji, tym razem Draga zaatakował. Joachim tylko się bronił, z łatwością powstrzymując ataki i tak przez kolejne dwa złożenia.

- Czwarte złożenie. Pistolety. Każdy ładuje swój - powiedział wachmistrz.

Obaj uczynili to sprawnie.

- Dwadzieścia kroków, do skutku - zaproponował ułan.

- Zgoda. Twój jest pierwszy strzał.

Odmierzyli dwadzieścia kroków. Joachim stanął prawym bokiem, z prawą ręką zgiętą i przyciśniętą do ciała, trzymając pistolet pionowo na wysokości twarzy. To klasyczna postawa pojedynkowa, zgięty łokieć teoretycznie osłania płuca, broń głowę. Draga ujął pistolet lewą dłonią, wycelował, strzelił. Kula minęła o dwa palce lufę broni Joachima, po czym lekko otarła się o jego prawą skroń, rozrywając tylko skórę. Joachim nie zadrżał nawet. Nie bał się śmierci.

Draga stanął tak samo jak huzar wcześniej, tylko odwracając się lewym bokiem. Joachim otarł krew z twarzy, wycelował, nacisnął spust. Trafił Dragę w lewe ramię. Pocisk przebił biceps ułana, przeszedł między żebrami i trafił w serce. Slobodan skonał w kilka sekund.

Duszy żołnierza nie chcieli w bałkańskim niebie, przecież on zdrajca, sługus zaborcy! Nie chcieli go również w tym przeznaczonym dla dobrych ludzi - oto brutal, okrutnik, nadzorca więźniów. Zapukał więc do nieba dla żołnierzy, a tam powitano go manierką mocnej rakiji i kotłem dymiącego jadła. Tylu tak dawno nie widzianych towarzyszy! Zasiadł więc przy ognisku i, odgryzając co chwila wielkie kawały od pajdy świeżego chleba, zanurzonej w sosie z gotującego się gulaszu, jął czyścić szuwaksem skórzane części oporządzenia. Po chwili do ogniska podszedł Pan w mundurze porucznika ułanów. Spróbował gulaszu, pochwalił kucharza, wziął łyka rakiji, jednak nie spoufalał się bardziej, niż to przystoi porucznikowi względem podoficerów. Podszedł do Slobodana, który natychmiast stanął na baczność. Porucznik położył mu rękę na ramieniu.

- Dobrze się spisaliście, wachmistrzu - powiedział.

Draga zasalutował i siadł przy ognisku, wielce zadowolony z pochwały. Łyknął wódki i wrócił do czyszczenia swoich lederwerków.

Rotmistrz przez chwilę stał bez ruchu. Podszedł potem do ciała, podniósł je i przez balustradę wrzucił w czarne wody Dunaju. Zepchnął również cały ekwipunek ułana. Szablę zostawił na sam koniec. Wyciągnął najpierw głownię z pochwy, przejechał kciukiem po ostrzu, wygiął parę razy, próbując hartu, machnął kilkakrotnie w powietrzu. Zacna szabla, pomyślał i z żalem schował broń do pochwy zanim cisnął ją do rzeki. Spakował szpady i pistolety do pudeł i odwiózł do miecznika. Zostawił mu również sakiewkę i konia wachmistrza Dragi, z przykazaniem opiekowania się chabetą aż do końca jej dni. Wrócił do swego mieszkania i opatrzywszy sobie ranę, położył się spać. Jednak jeszcze raz został zbudzony tej nocy.


* * *


Obudził go głuchy hałas padającego za drzwiami ciała. Von Egern sięgnął po pistolet i odwiódł kurek.

- Martin?! - zawołał jednego ze swoich ludzi.

Odpowiedziała mu cisza. Powoli uchylił drzwi. Otwarły się jedynie na kilkanaście cali - zablokowało je ciało Martina. Miał poderżnięte gardło, leżał w kałuży krwi, drgając jeszcze. Joachim nagle podjął decyzję - cofnął się o krok i barkiem uderzył w drzwi, przesuwając trupa. Wypadł na korytarz i zanim się zorientował, ktoś, zaczajony za drzwiami, chwycił go za uzbrojoną dłoń i gwałtownie wykręcił ją do tyłu. Cios, który rotmistrz zadał za siebie, trafił w próżnię. Napastnik umiejętnie i szybko założył mu dźwignię na nadgarstek. Joachim wypuścił broń. Kopnięcie pozbawiło go równowagi. Runął na ziemię. Gdy upadał, jego przeciwnik zręcznie obrócił go na plecy przygniótł do podłogi, przykładając do czoła obie lufy jego własnego pistoletu. Joachim sięgnął do prawej łydki, po sztylet, lecz nie było go tam, był przecież bez butów.

- Spokojnie, chłopcze. Powiedzmy sobie szczerze, dałeś się podejść jak szczeniak, nie graj więc teraz zaszczutego wilka - powiedział don Jaime de Astarloa.

Ubrany był cały na czarno, nawet twarz miał wysmarowaną węglem. Lewą ręką schował do pochwy zakrwawiony sztylet, nie wycierając głowni. Puścił Joachima i wstał lekko, jednak broń dalej trzymał wymierzoną w jego czoło.

- Wejdźmy do izby - powiedział.

Rotmistrz wstał, ciągle obolały i, kuśtykając wszedł do swojego mieszkania, po czym usiadł na łóżku. Fechtmistrz wszedł za nim i starannie zamknął drzwi. Stanął na środku pokoju, nie przestając celować do huzara.

- Pamiętasz, gdy miałeś siedemnaście lat, ćwiczyliśmy na dziedzińcu. Twój ojciec przyglądał się z okna. To było kilka godzin po twojej pierwszej walce, z której byłeś bardzo dumny...


* * *


Głuche uderzenia stóp i ciche zgrzytnięcia głowni.

Prima, terza, prima, prima, seconda, dobrze, opuść, pass, prima, dobrze!

Dobiegający z dziedzińca monotonny głos nauczyciela szermierki usypiał starego hrabiego w jego komnacie.

Anzelm von Egern zepchnął wreszcie leżącą w nieładzie pościel - poduszki, kołdry, kapy i koce, rozchylił kotary baldachimu i na oślep sięgnął po sznur dzwonka, po czym szarpnął go gwałtownie, wzywając lokaja. Jeszcze dziesięć lat wcześniej sługa, który przychodziłby do komnaty tak niespiesznie, jak wszedł do niej młody Imre, dostałby dziesięć batów i kopniaka jako odprawę. Ale hrabia na starość miał miękkie serce, a służba o tym wiedziała. Imre rozsunął zasłony w oknach, podał hrabiemu pantofle, szlafrok i kubek grzanego wina.

- Okulary! - powiedział hrabia, zaś sługa powoli rozpoczął poszukiwanie.

Gdy wreszcie para grubych szkieł spoczęła na wydatnym nosie starego szlachcica, hrabia zdecydował się wstać. Wychylił wino, nakazał podać sobie miednicę, brzytwę i zwierciadło. Gdy ujął brzytwę dłonią, przypomniał sobie, że zbyt trzęsą mu się ręce, by samemu się ogolić. Kazał więc postawić przed sobą lustro. W sczerniałej tafli obserwował, jak zręczne dłonie chłopaka usuwają szarosiwy, kilkudniowy zarost z jego policzków, pooranych bruzdami zmarszczek. Hrabia był kompletnie łysy, na jakby zbyt obszernej skórze czaszki wyraźnie widać było ciemne plamy, twarz miał porowatą i gąbczastą, pod wielkim nosem zaś siwy wiecheć, który niegdyś był wąsem.

Mam łeb starego sępa, jakie widuje się na stepie przy padłej krowie, pomyślał hrabia.

- Mam łeb starego sępa - powiedział do lokaja.

- Ależ skąd, wasza hrabiowska mość. Jest pan ciągle pięknym mężczyzną - zaprzeczył Imre, chłopiec dwudziestoletni, o pięknej, smukłej sylwetce i ładnej buzi.

Hrabia był stary, ale nie był jeszcze głuchy. Dosłyszał ironię. Poczekał, aż Imre skończy go golić, po czym sięgnął po szpicrutę i trzasnął sługę w twarz. Ten zasłonił się łokciem i rzucił do ucieczki. Hrabia ryknął za nim:

- Zanim podwiniesz ogonek, psi synu, otwórz okiennice i ustaw mi fotel przed oknem tak, bym widział mojego Joachimka, jak ćwiczy.

Stary hrabia patrzył na dziedziniec. Na śniegu stali najmłodszy syn starego arystokraty, Joachim i jego nauczyciel szermierki, Jaime de Astarloa. Nie zważając na mróz, obaj byli jedynie w pludrach i koszulach. Dyskutowali o czymś zawzięcie.

Joachimku mój, myślał stary von Egern. Tylem cię już przy sobie utrzymał. Czas na ciebie. Nie wiesz o tym, lecz w szufladzie mojej czeka na ciebie oficerski patent... Pójdziesz w huzary, jak twój ojciec... Tymczasem Joachim z zapałem relacjonował don Jaimemu walkę, którą dziś odbył - na ostre. Fechtmistrz nie zdradzał nawet ułamka owego entuzjazmu, jaki przejawiał młody szlachcic. Gdy Joachim skończył opowiadać całą sekwencję pchnięć i zasłon, szermierz skrzywił się i z kwaśną miną powiedział:

- Widziałem ten pojedynek, miałem ze sobą na spacerze lunetę...

- I jak mistrz ocenia moje zwycięstwo? - indagował Joachim, zaskoczony.

- Jak najniżej - odparł zimno don Jaime.

- Dlaczegóż?! - zapytał wstrząśnięty chłopak. - Przecież pokonałem go!

- Kawalerze, dopuścił się kawaler najgorszego...

- Jak to?

- Przy trzecim złożeniu odpowiedział kawaler na proste pchnięcie w pierwszej linii secondą, zamiast, jak należało, kwintą. Z tegoż powodu musiał się kawaler w żałosny sposób uchylać całym ciałem od tego pchnięcia...

- No a cóż miałem zrobić? Dać się przebóść, bo mi się parada zmyliła?

- Mój drogi kawalerze, szermierka jest sztuką. To nie machanie cepem, czy dźganie bagnetem. Należy ją czynić tak, jak przystoi kawalerowi waszego urodzenia, albo wcale, bo takie wstrętne zachowania prowadzą wprost do degeneracji. Mało brakowało, by kawaler chwycił drugiego duelanta lewą dłonią!

- Cóż pleciecie, mistrzu! Przecież właśnie ta kwinta dała mi przewagę, dzięki której sekundę później zdołałem przebić mu udo... - powiedział coraz bardziej przerażony Joachim.

- Tym gorzej... Gdyby to ode mnie zależało, kalających szermierkę pozbawiałbym zdolności honorowej. Zwyciężać - tak, ale tylko zgodnie ze sztuką, to, co kawaler wczoraj uczynił, było, w moim odczuciu, wstrętne. Kawaler zwyciężył przez przypadek.

Stary hrabia przyglądał się całej scenie z rozbawieniem. Tymczasem Joachim zaperzał się co raz bardziej.

- Jakże to być może, mistrzu de Astarloa! Jaki przypadek! Lepszy byłem!

- Za przeproszeniem kawalera. Stracił kawaler równowagę i stanął w secondzie. Każdy, nawet tylko trochę lepszy szermierz, mógł zwykłym uderzeniem w forte wybić kawalerowi szpadę z dłoni. W pojedynku zostałby kawaler upokorzony, w walce - martwy. Sam nie wiem, co gorsze...

- Bzdura! - wrzasnął Joachim.

Ho, ho, ho, teraz, synku, przesadziłeś. Tak się do don Jaimego nie mówi. Da ci on teraz szkołę, oj da, pomyślał sobie stary hrabia, obserwując swojego syna i fechtmistrza z coraz to większą uciechą.

- Kawalerze von Egern, nie przywykłem, by uczniowie zwracali się do mnie w ten sposób. Tuszę, że skoro ma kawaler czelność tak mówić, to jest kawaler lepszym szermierzem ode mnie. To impertynencja, ale usłyszawszy taką uwagę od lepszego przyjdzie mi ją znieść jakoś - powiedział Astarloa, idąc ku stojakowi, na którym wisiało kilka szpad i szabel.

Wziął ze stojaka dwie ostre, włoskie klingi, bez punt. Podszedł do Joachima i podał mu jedną.

- Zechce kawaler odłożyć maskę i floret.

- Ale... co... mistrzu! Mam się z mistrzem bić w ostre? - nie wierzył Joachim.

- Kawalerze, jako szlachcic nie powinien mieć kawaler nic przeciwko postawieniu za własnym słowem swojej głowy. Skoro, to co mówię, to bzdura - proszę, oto moja szpada.

Hrabia von Egern aż zakrywał usta dłonią, aby nie parsknąć głośnym śmiechem. Joachimku, tylko nie zrób z siebie baby i tchórza, i przypadkiem nie zacznij teraz przepraszać, myślał. Syn nie zawiódł ojcowskich nadziei. Młody von Egern drżącą ręką odwiesił na stojak maskę i floret, wrócił na wyrysowaną kredą na kamiennych płytach dziedzińca planszę, zasalutował szpadą i stanął w pozycji. Don Jaime widział wyraźnie, jak chłopakowi drżały ręce i kolana. Mimo odległości zauważył to nawet ojciec Joachima. Smarkacz chyba naprawdę myśli, że Astarola chce go zabić, tu i teraz, na moim dziedzińcu. Dzielny z niego chłopak, ale bystry nie jest, stwierdził.

- Zaatakuję kawalera w taki sam sposób, w jaki zaatakował ten chłopiec, któremu kawaler przebił udo. Prostym pchnięciem w pierwszej linii. Kawalerowi pozostawiam wybór właściwej obrony - powiedział fechtmistrz.

Rozluźnił mięśnie prawej ręki, zaatakował. Joachim uniósł się honorem i wykonał nieco zbyt pospieszną secondę, przesuwając głownię szpady don Jaimego poza linię pchnięcia. Zdążył nawet poczuć już cień satysfakcji i postanowił zaskoczyć mistrza innym manewrem. Natychmiast po secondzie wykonał półobrót na stopie wykrocznej - demivolte, jak nazywał to fechtmistrz. Chciał zrobić umbrocatta - pchnięcie szpadą trzymaną odwrotnie, kostkami palców do góry, jednak don Jaime uprzedził go. Świetnie trafiając w odpowiedni moment, silnie uderzył płazem swej głowni w szpadę Joachima, blisko sztychu. Broń wyleciała pięknym łukiem, z brzękiem uderzając o płyty dziedzińca. Fechtmistrz zrobił dwa kroki do tyłu, zasalutował i stanął w pozycji. Joachim, czerwony ze wstydu, podniósł swoją broń.

- Jeszcze raz to samo, kawalerze - powiedział don Jaime i zaatakował.

Joachim, zacisnąwszy zęby, parował secondą. Don Jaime płynnie zmienił linię pchnięcia i sztych jego szpady zatrzymał się na lewej piersi Joachima, zagłębiając się na pół cala. Wyglądało to jak ukłucie, jednak spod przebitej skóry obficie popłynęła krew. Joachim krzyknął i dotknął rany. Stary hrabia śmiał się głośno, nie przerażała go powiększająca się plama krwi na koszuli syna.


* * *


- Pamiętam. Dał mi mistrz nauczkę wtedy - powiedział Joachim.

- Tak. Jednak, z przykrością muszę powiedzieć, że myliłem się.

- Dlaczego?

- Bo tutaj nie ma dobrej drogi. Weźmy naszą sytuację. Niedawno był u ciebie wachmistrz Draga, dobry żołnierz. Radzili mu - weź sztucer, zaczaj się na dachu, poczekaj aż wylezie, zabijesz go szastprast. A Draga obruszył się i powiedział, że jest żołnierzem, nie ptasznikiem i zamierza walczyć jak żołnierz. No i skończył jak się spodziewałem, w rzece. W końcu brałeś u mnie lekcje.

- Z pistoletu mnie mistrz strzelać nie uczył - zauważył Joachim.

- Ano nie. Ani uchylać się od kul, bo tego nie potrafię. Na drugą drogę wstąpiłem ja, jeszcze w więzieniu. Uznałem, że to nie ludzie, to szczury, będę walczył jak ze szczurami. Dlatego teraz tutaj jestem i celuję w ciebie z twojego pistoletu. Zabiłem wszystkich twoich ludzi, tylko jeden widział moją twarz i wiedział, że umiera. Resztę zasztyletowałem w ciemnościach, zachodząc od tyłu.

- Więc wygrałeś?

- Nie. Przegrałem. Stałem się taki jak ty. Nie jestem już szlachcicem, jestem mordercą. Jak ty. Jestem lepszy od ciebie, bo to ja ciebie trzymam na muszce. Teraz cię zabiję, czego zapewne sam się spodziewasz, ale to ona wygrała. Z nią nie można wygrać. W więzieniu wybiłem jej zęby, ale one jej odrosną. Rewolucja demoralizuje nas, nie bacząc na nasze zdanie. Porażka w walce jest zbrodnią. Draga nie pozostał bez winy, kładąc swoje życie na ołtarzu honoru. Miał za zadanie walczyć i zwyciężyć. Nie ma chwały dla pokonanych. To nie pojedynek. Ja walczyłem i zwyciężę - upodliwszy się.

Don Jaime wyciągnął rękę z pistoletem. Joachim zajrzał w dwa ciemne otwory luf. Trzasnęły drzwi, wysadzone z zawiasów potężnym kopnięciem.

- Nikt tutaj nie umiera bez mojego pozwolenia! - Ryknęła rudowłosa. - Ja decyduję, kto ma żyć, kto nie!

- Giń, suko - powiedział don Jaime i strzelił do dziewczyny z obu luf, dwukrotnie pociągając za spust.

Obie kule trafiły ją w brzuch. Joachim bez chwili zastanowienia rzucił się na fechtmistrza, uderzając go czołem w nos. Astarloa, oszołomiony bólem, upadł na plecy, Joachim zaś znalazł się na nim, siadając okrakiem na szczupłej klatce piersiowej szermierza, ten jednak odzyskał szybko panowanie nad sytuacją. Podrzucił biodra i nogami zahaczył o szyję Joachima, ściągając huzara na podłogę.

Von Egern leżał teraz na plecach. Astarloa natychmiast złapał go za lewą stopę i, brutalnie ją skręcając, zmusił do przewrócenia się na brzuch. Po czym podniósł się i przyklęknąwszy na łopatkach swojego przeciwnika wparł się kolanami w kręgosłup. Don Jaime szarpnął ku sobie nogę Joachima - aż huzar wygiął się w pałąk, pociągnął jeszcze mocniej, aż usłyszał trzask pękającego kręgosłupa. Puścił zwiotczałe nagle ciało, rękawem otarł krew, obficie cieknącą ze złamanego nosa.

Gdy odchylił głowę do tyłu, aby zatamować krwotok, ruda uderzyła go w twarz dębowym siedziskiem trzymanego oburącz, ciężkiego taboretu.

Dusza don Jaimego de Astarloa z nadzieją powędrowała do prywatnego nieba rodu Astarloa, lecz tam odtrącono ją z pogardą - oto ten, który piękne życie przekreślił w trzy dni, powiedzieli zgodnie zasiadający na niebieskich ławach zarąbani przez Maurów rycerze, zmarli od malarii konkwistadorzy, zatopieni razem z Wielką Armadą piękni grandowie. Dusza była zbyt dumna, aby pukać gdzie indziej, poszła więc do diabła.


* * *


Rudowłosa położyła sobie głowę Joachima na kolanach.

- Wstań, mój diable - powiedziała.

Otworzył oczy.


* * *


Dziesiątego czerwca piątego roku Republiki dwudziestu huzarów z szóstego pułku gwardyjskiego wlokło się powoli drogą, która prowadziła skłaniającymi się ku stolicy zboczami wzgórz. Eskortowali wóz, w którym wieziono rannego generała Joachima von Egern. Kiedy mijali winnicę Derflingen, prowadzący oddział porucznik von Schirach bez słowa wyciągnął szablę i uniósł broń, oddając cześć zabitym. Kilku żołnierzy, weteranów stołecznej rewolucji, skrzywiło się niechętne, ale prychnięcia kolegów uciszyły ich zaraz i cały oddział zasalutował.

Generał von Egern. Jeszcze niedawno pułkownik von Egern. Order Legii Republikańskiej z Mieczami, pierwszej klasy. Order za Odwagę, pierwszej klasy. Bohater pierwszej wojny rosyjskiej. Bohater bitwy pod Prochorowką, największego starcia kawalerii w historii.

Po stronie Republiki stanęło siedemdziesiąt pułków jazdy i czternaście artylerii konnej, zaś po stronie Rosjan i sprzymierzeńców osiemdziesiąt dwa pułki jazdy, dziesięć pułków artylerii konnej oraz siedem pułków gwardyjskiej piechoty. Von Egern, wtedy jeszcze pułkownik, po śmierci generała Miltscha przejął dowodzenie całym prawym skrzydłem. Wiedząc, że grozi mu za to albo awans, albo rozstrzelanie, wykonał śmiały manewr - cofnął linię jazdy, pozorując oskrzydlenie. Gdy rosyjscy dragoni mozolnie pięli się w górę, rozciągnięci nadmiernie, pułkownik Egern dowodzący kilkunastoma pułkami, zawrócił i uderzył, jak mówiono później, najpiękniej poprowadzoną szarżą kawaleryjską w historii. Po zmrożonym wczesną zimą stepie pogalopowało dwadzieścia szwadronów najcięższej jazdy - kirasjerów. W pierwszej linii dwa doborowe pułki gwardyjskie.

Drugi klin von Egern sformował z siedmiu pułków średniej jazdy - dragonów i szwoleżerów, uderzając... w pustkę. Dragoni wpadli w lukę między rosyjskimi oddziałami, przygotowanymi do przyjęcia szarży, i oskrzydliwszy, wyrżnęli w pień konną artylerię, która mogła zagrozić głównej szarży pułków kirasjerskich. Lekka jazda, huzarzy i szaserzy, poszła na prawym skrzydle kirasjerów. Gdy sztabowcy, stojąc z otwartymi ustami obserwowali poczynania von Egerna, ten, w letnim mundurze, w barwnej pelisie, nie dobywszy nawet szabli, lecz dyrygując trzymaną w ręku długą fajką jak buławą, galopował na czele prawie dwudziestu tysięcy kawalerzystów.

Kirasjerzy masą swych koni, pancerzy i długich, ciężkich pałaszy rozbili większość sił rosyjskich i znaleźli się na tyłach centrum wroga. Dowodzący centrum wojsk Republiki generał Schlimm zrobił jedyny możliwy, rozsądny ruch - wydał rozkaz do ataku i główne siły rosyjskie wzięto w kleszcze. Bitwa się skończyła. Pułkownik von Egern został generałem, przyjęto go do orderu Legii Republikańskiej.

Nic jednak nie było warte tych paru chwil, w których galopował na czele dwudziestu tysięcy konnych. Władza, jaką daje papier, upaja do szaleństwa, jednak nie może się równać z bezpośrednim doświadczeniem fizycznej potęgi. Dwadzieścia tysięcy wzniesionych szabel i kirasjerskich pałaszy dzierżył on sam, lekko, dwoma palcami trzymając cybuch fajki. Dwadzieścia tysięcy koni on podrywał do galopu, lekko dotykając ostrogami boków swego wierzchowca. Dowodzenie, w sensie taktyki i narzucenia swej woli innym, zostało za nim. Nie było już czasu na rozkazy, gdyby się zatrzymał, lawina, którą sam wywołał, zmiażdżyłaby go bezlitośnie.

Wraca do stolicy w glorii bohatera; pięć lat rewolucji, pięć lat wojny z całą Europą. Władza Kleiderpetera zaczynała się chwiać. Rudowłosa wezwała, więc jechał do niej. Nie był sam w wozie. Leżał na skórach, obok zaś siedział stary, siwiuteńki ksiądz, rękami oplatając przysunięte do podbródka kolana.


* * *


Puszczę na wschód od stolicy nazywano Schwarzwaldem. Może od chłodnego półmroku, który nawet w słoneczny dzień spowijał podszycie lasu, pozbawione światła przez rozłożyste korony niebosiężnych buków, dębów i wiązów. Może nazywany był Czarnym od koloru urodzajnej ziemi, powstałej z liści opadających i gnijących w tym samym, niezmiennym od tysiącleci cyklu. Rosłaby tutaj wspaniała pszenica, gdyby las wyrąbać i wypalić pnie. Może nazwano go tak od barwy bukowych liści - ciemnozielonych, lecz w wielkiej masie przysłaniających popołudniowe niebo czarnymi plamami.

Myślał o tym chłopiec, spoczywający na miękkim kobiercu z paproci, plecami oparty o omszały pień wielkiego dębu. Pozwalał sobie na marzenia jako jedyny z oddziału, który biwakował na przytulnej polance. Broń chłopca, myśliwska, skałkowa dwururka, załadowana teraz nie śrutem na kaczki, lecz ołowianymi kulami na ludzi, spoczywała na kolanach, wcześniej dokładnie oczyszczona. Również należąca do młodzika szabla była świeżo naostrzona i pokryta oliwą.

W gruncie rzeczy, tylko zawadzała mu ta szabla, bo i pieszemu partyzantowi taka broń na nic. Zaczynali swoje leśne życie zeszłej jesieni, jako konny, szlachecki oddział. Jednak przez zimę zjedli konie, a szlachta rozjechała się do domów. Nowych koni nie było skąd dostać, z okolicznych wsi wszystkie rekwirowało wojsko na potrzeby rozrastającej się w szaleńczym tempie kawalerii - najprzydatniejszej do walki na wschodzie. Tym sposobem, ze szlacheckiej jazdy stali się plebejską piechotą, jedynie on pozostał ze szlachty. Jak tłumaczył sobie - z patriotyzmu i umiłowania cesarza. Tak naprawdę, nie miał dokąd wracać. Rodzice, wujostwo, stryj z córkami, dziadowie i babcie, wszyscy skończyli przysypani cienką warstwą wapna w winnicy Derflingen. Jego pałac zlicytowano, kupił go ich sekretarz, teraz nagle wzbogacony.

Ciemnowłosy, smagły szesnastolatek o przedwcześnie dojrzałej twarzy i starych oczach, bo tak jawiłby się postronnemu obserwatorowi młody marzyciel, pragnął zabijać rewolucjonistów. Pragnął również pozostać szlachcicem. Nosił więc kawaleryjskie szablisko, szaserską modą na długich rapciach, z rękojeścią na dwa cale wyżej kolan. Wbrew pozorom, takie rapcie świetnie się sprawdzają, kiedy siedzi się w siodle. Rękojeść jest wtedy tam dokładnie, gdzie powinna być, gdy sięga się po nią prawą dłonią. Jednak, gdy idzie się piechotą, szabla ciągnie się po ziemi - o tak, można zadawać w taki sposób szyku na balowych parkietach i pałacowych posadzkach. Stukające o marmury szablisko zdradza dobrą partię - przecież to oficer! Jednak w lesie, plącząca się pod nogami, bezużyteczna szabla jedynie zawadza.

Chociaż plebejscy współtowarzysze nie mieli czelności powiedzieć mu tego w twarz, bo w końcu był szlachetnie urodzony, drwili za jego plecami. Sami zbrojni w strzelby, pistolety, w walce wręcz używali siekier i noży. Czasem osadzonych na sztorc kos, strasznej broni, która we wprawnych rękach mogła przerąbać człowieka jak szczapę drewna, od obojczyka po pas. Używali, gdy jeszcze się bili. W najlepszym czasie oddział liczył sobie ponad sześćdziesięciu ludzi, dziś pozostał ich zaledwie tuzin. Zostali tylko ci, którzy nie mieli dokąd pójść. Razem trzymał ich wyłącznie autorytet księdza Gerarda.

Stary kapłan nie rozumiał dziejowej konieczności, jak powiedział mu biskup, który bez zmrużenia oka przystąpił do Kościoła Narodowego. Jednak i historia miała poczucie humoru, bo kapłani podzieli się na dwie grupy. Jedni usiłowali, jak wtedy mówiono, „zmodernizować Kościół”, „przyjąć wyzwanie czasów”, „iść z duchem historii”, co łączyło się najczęściej z potulnym oddawaniem dóbr i przysięganiu na wierność rewolucji, potem zakładaniem schizmatyckiego Kościoła Narodowego. Różne były motywy tego postępowania. Niektórzy pragnęli po prostu spokojnie żyć w swojej parafii, inni drżeli o swoją skórę, jeszcze inni szczerze nienawidzili rzymskiego tworu, którego byli sługami. W każdym razie - historia ma poczucie humoru. Po dwóch latach rewolucji to, co u jej zarania było radykalne i postępowe, zmieniło się w kontrrewolucyjne przeżytki feudalizmu. Kościół Narodowy okazał się być bastionem kontrrewolucyjnego teizmu. Oczywiście, część narodowych kapłanów zareagowała z odpowiednim refleksem i ogłosiła założenie Klubu Krzewicieli Ateizmu. Biskup, któremu wydawało się, że rozumiał dziejową konieczność, w rzeczywistości nie wykazał się zrozumieniem, kiedy przyszli po niego noszący czerwone czapki. Był bardzo zdziwiony, gdy z rękami związanymi na plecach przemierzał niedługi dystans między stolicą, a winnicą Derflingen.

Ksiądz Gerard pochodził z ludu, jednak długie lata studiów, koniecznych, aby prosty chłopak z małej słowackiej wioski został kanonikiem w stolicy, dały mu arystokratyczny wstręt do kompromisów. Zwykł był mawiać: o, gdybyż mnie lepiej kuszono! Skromność nie pozwalała mu uznać sprzeciwu wobec pieniącej się herezji za wyraz osobistego bohaterstwa. Jako powód wskazywał nie cechy swojego charakteru, lecz wyjątkową nieudolność diabła. Bo gdybyż mnie lepiej kuszono! A cóż, biskupi i książęta z najstarszych rodów imperium biją pokłony bandzie rozwydrzonych złodziei, brudnych wszetecznic, pijanych przekupek. Kto to widział?

Ze śmiechem opowiadał jeszcze taką historię z czasów, kiedy to siedział w Schloss, razem z paroma księżmi z prowincji. Cała cela nie mówiła o niczym innym, jak o psie pewnego strażnika. Strażnik nazywał się Kronsky i pochodził chyba z Polski. O psie mówiono różne rzeczy - że to wielki alzacki owczarek, inni twierdzili, że sznaucer albo dog, w każdym razie nazywał się Hegel. Już czwarty kapłan wracał do celi złamany, gdy podpisał listę Kościoła Narodowego. Każdy z nich mówił, że Kronsky poszczuł Heglem i bestia ich pokąsała, nie mieli wyjścia, zagryzłaby inaczej. Któregoś dnia przez kraty zobaczył ksiądz Gerard tę osobliwą parę, Kronsky’ego z Heglem. Garbaty, kulawy pokurcz, ciągnący na smyczy wrzaskliwego, wyliniałego, brzydkiego i brudnego pudla. Potworek z całej siły zapierał się nóżkami, jakby wierzył z uporem, że uda mu się zignorować wolę jego pana. To był właśnie pogromca moich kompanów spod celi, mówił kapłan.

Tamtego wieczoru, który dla młodego marzyciela miał się stać ostatnim wieczorem życia (cóż czyniłby, gdyby wiedział? Wziął w ramiona dziewczynę, aby umierać ze świeżym wspomnieniem jej białych piersi, czy padł na kolana, aby polecić się Bogu?) ksiądz Gerard zrezygnował już z beznadziejnych prób powstrzymania swoich ludzi przed tym, co chcieli uczynić. Nie mogąc ich uratować, postanowił uratować ich dusze. Siedział więc pod drzewem, spowiadał, by potem odprawić mszę świętą, na której wszyscy przyjęli Najświętszy Sakrament.

Chłopiec, chociaż najmłodszy, dowodził całym oddziałem. Kilku ludzi pochodziło z dóbr, należących kiedyś do jego rodu. Nie mogliby rozkazywać potomkowi książąt, nie znieśliby tego.

Po mszy usiedli w kole i każdy wyłożył swój zapas prochu. Wszyscy mieli nabite strzelby - prochu, pieczołowicie zsypanego na płócienną chustę starczyło jeszcze na jakieś trzydzieści ładunków. Każdy odmierzył dla siebie po dwie miarki, resztę podzielono na podsypki. Pewnie myślą, że zdobędą proch na żołnierzach, pomyślał gorzko ksiądz Gerard. Młody dowódca miał jeszcze złudzenia. Sądził, że jeżeli uderzą na spodziewany konwój z dwóch stron traktu, skryci w lesie, to dadzą sobie rady.


* * *


- No i cóż, bandyto, teraz powiesz? - zapytał wachmistrz Geyra młodego rebelianta, siedzącego na koniu ze stryczkiem na szyi.

Chłopiec nie powiedział ani słowa. O czym tu mówić? Miało to i swoje dobre strony - znów w siodle. Nareszcie. Splunął po nogi huzara. Nie było go stać na bardziej doniosły gest, tylko tego żałował. Lecz cóż wzniosłego można zrobić z rękami związanymi z tyłu?

Wachmistrz sieknął nahajem zad konia, mającego wypełnić rolę kata. Młody wałach skoczył do przodu, chłopiec osunął się w tył. Krótkie szarpnięcie liny złamało mu kark.

- A co zrobić z klechą, panie poruczniku? - zapytał wachmistrz.

- Nie godzi się go powiesić. To przecież kapłan. Kula w łeb, zatem - odpowiedział ze śmiechem porucznik.

- Nie - powiedział generał von Egern, uchylając plandeki wozu. - Dawać mi go tutaj. Co z resztą?

- Jak się wasza ekscelencja zapewne domyśla, nie żyją - zameldował Geyra.

Starego księdza pochwyciło za ramiona dwóch rosłych huzarów i wepchnęło na wóz, w którym spoczywał ranny generał. Von Egern odezwał się dopiero po kwadransie.

- Wiesz, księże, dlaczego żyjesz?

- Nie...

- Bo potrzebuję słuchacza.


* * *


- Dlaczego? - zapytał Joachim.

- Ponieważ jego czas się skończył - odpowiedziała rudowłosa.


* * *


Jak najprościej zatrzymać żaglowiec? Można łańcuchowymi kulami zwalić mu maszty. Lub podpalić żagle czy staranować. Albo zatopić burtową salwą.

Można też wbić sternikowi sztylet w plecy, chwycić ster i ustawić okręt do wiatru. Ale cóż na to załoga? Darujmy więc życie sternikowi, udajmy się lepiej do kapitańskiej kajuty i zabijmy kapitana. A potem weźmy jego kapitański kapelusz, wyjdźmy na pokład i wydajmy sternikowi rozkaz - siedem rumbów, ostrzyć, do linii wiatru. Wszystko zależy od siły naszych słów. Wystarczy, że jeden bosman przyjmie i wykona rozkaz. Wtedy wygraliśmy i okręt jest nasz.

Generał Joachim von Egern siedział w znajdującym się na tyłach stołecznej ujeżdżalni małym gabinecie. Przed biurkiem, na podłodze, leżał trup Kleiderpetera.

Kwadrans wcześniej dyktator wstał, aby serdecznie powitać swego najlepszego generała i zamiast serdecznego uścisku otrzymał pchnięcie sztyletem w serce. Skonał od razu. Teraz głowa najpotężniejszego człowieka Republiki spoczywała na kolanach siedzącej na dywanie rudowłosej. Dziewczyna głaskała gładko zaczesane włosy trupa i uśmiechała się do Joachima, pokazując bezzębne dziąsła.

Ale to nie koniec historii Generalnego Sekretarza. Musi dokonać się sprawiedliwość. Trup Kleiderpetera zostanie osądzony, skazany, wsadzony na wóz do Derflingen i tam rozstrzelany kartaczami. Rigor mortis jeszcze nie ustąpi, więc wystarczy oprzeć dyktatorskiego trupa o wbity w ziemię palik. Dwukrotnie zabite ciało zepchnięte zostanie do dołu i przysypane wapnem.

Generał Joachim von Egern przyglądał się zawczasu przygotowanemu dokumentowi. Och, jak pięknie brzmi! Rozkoszował się majestatycznym, królewskim brzmieniem słów - „My, Joachim von Egern...”, „pierwszym konsulem Republiki”, „z woli Boga i ludu Republiki”.

Mały, brudny Żydek, znany jako Marx Karczmarz z karczmy nad Dniestrem w Mołdawii, był inteligentniejszy niż mogłoby się wydawać przygodnemu obserwatorowi, zwracającemu uwagę na pozory, na postrzępiony chałat, skołtunioną brodę i czarne od brudu paznokcie. Szedł Żyd za ich pułkiem, handlując gorzałką, patrzył jak świeżo nominowany generał Joachim von Egern przyjmował defiladę zwycięskiego wojska, dosiadając pięknego, siwego, pełnej krwi arabskiego ogiera, niespokojnie chrapiącego i tańczącego pod jeźdźcem. Koń należał wcześniej do księcia Suworowa, pokonanego rosyjskiego wodza, który musiał oddać swą szpadę pierwszemu żołnierzowi Republiki. Oto pełny obraz triumfu.

Wtedy stary Żyd, dosiadający swego muła, objuczonego baryłkami z wódką, podjechał do pięknego generała. Adiutanci zagrodzili mu drogę lecz generał von Egern był wielkoduszny, ruchem ręki pozwolił handlarzowi podjechać bliżej.

Od kiedy wojsko masz na swe skinienie, nic więcej w Republice nie stanie przeciwko tobie. Lecz pamiętaj: historia nigdy nie stanowi sama o sobie. Historia zawsze wraca do przeszłości, czy to w swoich formach czy w treści. Nic nie dzieje się po raz pierwszy. Więc pamiętaj o Idach Marcowych, powie Żyd, zdradzając erudycję.

Joachim wygładził arkusz papieru z uchwałą, którą jeszcze tego dnia miał przegłosować Senat. Z woli Boga i ludu Republiki Pierwszy Konsul Joachim von Egern. Dziś rano rudowłosa dała mu sztylet i papiery. Sztyletu już użył, wystarczy podpisać jeszcze papiery. Zanurzył więc pióro w kałamarzu, dłoń zawisła nad pergaminem. Jeden płynny ruch i w ozdobnym zawijasie spłynie atrament, układając się w litery „Joachim von Egern”. Taki podpis jest jak cięcie w galopie szablą w łeb przerażonego żołnierza piechoty, chowającego się za swym bagnetem. Ręka, zgrana wspaniale z rytmem galopu, opada, bez wysiłku, lekko, znacząc czerwony ślad na twarzy wroga.

My, Joachim von Egern. My, Joachim von Egern. My, Joachim von Egern.

Nie zrobię tego, pomyślał.

- Dlaczego? - wrzasnęła rudowłosa.

Joachim wstał i rzucił się do drzwi. Dziewczyna, gdy przebiegał obok niej, chwyciła go za łydkę, obiema rękami. Zatrzymał się, kopnął ją w twarz. Gdy upadła, wyszarpnął z pochwy szpadę i pchnął leżącą prosto w pierś. Świetne, toledańskie ostrze prześlizgnęło się między żebrami, przebiło płuca, serce i wbiło się w deski parkietu. Joachim puścił rękojeść i wybiegł. Ścigał go świszczący śmiech rudowłosej.


* * *


Wóz niespiesznie toczył się po dobrej, cesarskiej drodze. Obok człapały huzarskie konie. Szable śniedziały w pochwach, rzadko się zdarzało, by huzarzy nie musieli dobyć broni przez kilka dni. Koniom ładnie zaokrągliły się zady. Jeszcze niedawno wyglądały, jakby kości miały przebić im skórę. Dobrze robi szwadronowi obrok dla generalskich koni. Porucznik von Schirach zabawiał się czytaniem „Ducha religii” Shlossbriantta. Wachmistrzowie opróżniali już drugi bukłak wódki.

Generał von Egern nie wystawiał nosa poza wóz. Nakazał żołnierzom trzymać się o dwadzieścia kroków od zaprzęgu, aby nie przeszkadzali mu w rozmowie z księdzem. Najpierw on opowiadał o wszystkim, przez dwa dni, a teraz, od kwadransa, słuchał kapłana. Nadzieja - to jedyne, czego potrzebował. Może on, ten siwy klecha, może mu ją dać. Jeżeli nie, to zastrzeli go, tak postanowił. Ksiądz nie wiedział, że może wygrać życie. Nie widział generała wrogiej armii, rewolucjonisty, który zniszczył stary porządek - dostrzegał przerażonego chłopca, który przychodzi skruszony do konfesjonału. „Proszę księdza, ja dotykałem piersi jednej dziewczyny. Złapała nas jej bona, powiedziała, że jesteśmy potępieni”.

Nie wiem, chłopcze, jaki szatan popchnął cię do takich czynów. Nie wiem, ile z tego, o czym mówisz, narodziło się w twoim udręczonym umyśle. Nie wiem, czy Bóg mówił do ciebie. Nie odezwał się nigdy do św. Augustyna, ani do Akwinaty - a do św. Bernarda przemówił, ale po tym, jak ów pościł

i umartwiał się przez całe życie. Mówisz, że chciałeś się zabić. O tak, to straszny grzech. Nie ma gorszego. Mówisz - już jestem potępiony. Chłopcze, nie nam decydować o boskich wyrokach. Bóg przechodzi samego siebie, bo na tym polega jego wszechmoc. Bóg jest miłością. Tyś synem marnotrawnym, takim, który nie tylko wziął swoją część majątku, ale jeszcze skradł części przynależne jego braciom. Ale czy myślisz, że takiego syna nie przyjąłby ojciec? Ukorz się, odrzuć zaszczyty, odrzuć władzę, jaką daje ci to państwo, odrzuć pychę, odrzuć dumę. Idź do zniszczonej, zbezczeszczonej katedry, padnij na kolana, przyjmij karę, jaką naznaczy ci Pan, choćby była najcięższa - a może przyjmie cię do siebie.

Joachim postanowił darować księdzu życie. Kazał dać mu cywilne ubranie, broń, papiery, konia i pieniądze. Kapłan z wysokości siodła długo patrzył za odjeżdżającym oddziałem.


* * *


Zaparł się całym ciałem o zamknięte drzwi katedry. Szczęknęło i otwarły się przed nim, skrzypiąc. Z gwarnej ulicy, która zapomniała już o Derflingen i myślała o pieniądzach, wkroczył w ciszę gotyckich murów.

Jakże zmieniło się to wnętrze! Freski na gotyckim, gwieździstym sklepieniu zamazano. Nie było już ławek w nawach i transepcie, ani stalli w prezbiterium. Nie było pięknego ołtarza, zwalony, zniszczony leżał na podłodze, w stosie połamanych, drewnianych rzeźb. Dostojne filary do wysokości wyciągniętych ludzkich rąk pokryte były afiszami, obwieszczeniami i plakatami. Podłogę zaścielała warstwa śmieci, jaką pozostawiają po sobie wielkie ludzkie zgromadzenia: butelki, papiery, ogryzki, połamane krzesła. Zamiast zwalonej ambony zbudowano prowizoryczne podwyższenie.

Katedra nie straciła jednak swego dostojeństwa. Strzeliste okna, w większości pozbawione teraz witraży kierowały myśli ku niebu. Splecione żebra sklepienia nie straciły na gracji. W prezbiterium, na najwyższej ścianie wisiał mały krucyfiks. Może zapomnieli, może nie sięgali? Dali radę, budując rusztowania, zniszczyć przedstawiające świętych freski na sklepieniu. Jednak mały, pozłacany krucyfiks tkwił w prezbiterium, jak chorągiew seniora na donżonie zamku. Możecie zasypać fosę, rozbić bramy, zdobyć mury, wejść na dziedziniec - póki powiewa moja chorągiew na najwyższej kondygnacji, jestem, bronię się. Możecie być już w środku - będę bronił się na strychu. Pozłacany Chrystus, przybity do małego krzyża z ciemnego dębu patrzył na zebrania Klubu Ateistów, patrzył na orgię, w czasie której tłum deptał hostie, zwiezione ze wszystkich tabernakulów stolicy. Widział księży, którzy sutanny zamienili na czerwone czapki i przed urzędnikami Republiki, w katedrze zaślubiali zakonnice. Widział księży, którzy nie chcieli czerwonych czapek, bagnetami zmuszanych do spółkowania z zakonnicami, które nie chciały mężów. Widział i zabrał do siebie nowicjuszkę-klaryskę, która uważała na katechezie i wiedziała, że w takiej sytuacji Kościół nie uznaje samobójstwa za grzech.

Joachim von Egern kroczył wzdłuż głównej nawy, z oczami utkwionymi w krzyż. Stanął w miejscu, w którym podczas mszy stawał kapłan, zwrócony ku ołtarzowi. Padł na kolana. Opuścił głowę i wsparł się na rękach, pochylił cały, dotknął czołem zimnej, wilgotnej i brudnej posadzki. Szloch ścisnął mu gardło.

- Panie... - wycharczał. - Przyjmij mnie do siebie, bo cierpię.

- Joachimie, jesteś głupcem - powiedział Sługa.

Joachim zerwał się z klęczków, odwrócił gwałtownie. W centralnym punkcie katedry, na skrzyżowaniu transeptu i głównej nawy stał Sługa. Zmienił strój. Odziany był teraz jak zamożny mieszczanin, w czarny aksamit. W prawej dłoni trzymał łańcuch, na którego końcu znajdowała się stalowa, nitowana obroża, opasująca szyję rudowłosej. Dziewczyna, odarta z ubrań, broczyła krwią ze złamanego nosa. Na nagiej piersi nie było rany po szpadzie Joachima. Klęczała u stóp Sługi, z pochyloną głową, jak niewolnica. Sługa odezwał się ponownie:

- Joachimie, jesteś głupcem. Przecież On nie przyjdzie do ciebie. Sam ci to powiedział.

- On jest miłością. Jego miłość jest większa niż Jego gniew. Przyjdzie.

- Głupcze. A nad to wszystko między nami i wami otchłań wielka postanowiona jest, iż ci, którzy by stąd chcieli przejdź do was, nie mogą, ani stamtąd przejdź ówdzie. Czytałeś Pismo? Nędzarz nie może zejść do cierpiącego w piekle bogacza, chociażby tylko po to, by zwilżyć mu wargi, a do ciebie ma zejść sam Chrystus?

- Przyjdzie - powiedział z uporem Joachim.

- Nie, Joachimie. Nie przyjdzie, bo cię nawet nie słyszy. Zapomniał o tobie. Tylko ja o tobie pamiętam. I oto daję ci Ją.

Sługa ruszył w kierunku Joachima. Rudowłosa została, więc szarpnął łańcuch, pociągając dziewczynę za sobą. Upadła na twarz, podniosła się i szybko, pokornie podążyła za Sługą, by znów przyklęknąć u jego stóp. Sługa podał Joachimowi łańcuch.

- Bierz ją. Jest twoja. Wcześniej ona władała tobą, teraz oddaję ją tobie. Jest twoją niewolnicą, możesz z nią zrobić wszystko. Spełni twój każdy rozkaz, pokornie i ochoczo.

Joachim nie wyciągnął ręki.

- On przyjdzie.

- Głupcze. Nie przyjdzie. Proszę cię drugi raz, bo cię lubię. Nasz los podobny. Weź ją, staniesz się panem swojego losu. Nie weźmiesz, to puszczę ją wolno, zdejmę okowy, a ona cię pożre.

- On przyjdzie - powtórzył Joachim.

- Jak chcesz. Kiedyś zmądrzejesz, głupku - powiedział Sługa i wyszedł z katedry, ciągnąc za sobą potykającą się rudowłosą.

Von Egern padł ponownie na kolana. Spojrzał na krzyż, całą swoją świadomość skupił na Chrystusie i zamknął żarliwą modlitwę w dwa słowa:

- Panie, przyjdź!

Słowa wyrwały się z ust huzara, zwielokrotnione przez gotyckie mury dotarły do pozłacanego Chrystusa na dębowym krzyżu. Pochylił głowę i czekał z nadzieją. Lecz Zbawiciel pozostał głuchy. Bezustannie woła tak wielu potępionych, że krzyk Joachima nie wyróżnił się nawet z chóru tych, którzy sami wepchnęli się do otchłani. Znajomy głos nie zwrócił się do Joachima po imieniu, przyjazna dłoń nie spoczęła na jego ramieniu. Każda sekundy ciszy przepełniała go rozpaczą, uczuciem równie intensywnym, jak miłość na chwilę przed spełnieniem.

Z hukiem otwarły się odrzwia. Na czele tłumu rewolucjonistów w czerwonych czapkach do katedry wpadła rudowłosa. Naga, zakrwawiona, szła ku Joachimowi z rzeźnickim nożem w dłoniach, szaleńczy uśmiech odkrywał już nie bezzębne dziąsła, lecz ostre, białe kły. Za nią stąpał motłoch. Mężczyźni z obłędem i żądzą w oczach, kobiety obnażające piersi i zdzierające z siebie suknie. Rudowłosa chwyciła Joachima za halsztuk.

- Nie chciałeś mnie na łańcuchu? No to masz mnie bez łańcucha. Trza było go posłuchać - powiedziała, całując huzara w usta i, raniąc mu wargi do krwi.

Wbiła rzeźnicki nóż w splot słoneczny generała von Egern i szarpnęła z ogromną siłą, otwierając klatkę piersiową.

- Wiesz, dlaczego wcześniej nie mogłeś umrzeć? Bo ja nie chciałam twojej śmierci. A teraz cię zabiję, i nie licz, że w śmierci znajdziesz ukojenie - wyszeptała mu do ucha.

Sięgnęła dłonią między rozszczepione żebra, między sinoczerwone płuca, palcami objęła tętniące jeszcze serce, pieszcząc je miłosnym gestem, by nagłym ruchem wyrwać je z piersi Joachima i zatopić w nim kły.

Motłoch rzucił się do przodu, począł rozrywać generała Joachima von Egern na strzępy. Mury katedry zadrżały. Strzeliste filary, oddzielające nawę główną od bocznych, złamały się wpół i z głuchym łoskotem uderzyły o posadzkę. Pozbawione oparcia gwieździste sklepienie zapadło się i posypało w dół. Mury pochyliły się, ciągnąc za sobą zewnętrzne przypory. Przez chwilę stały wsparte o siebie, jak gigantyczny domek z kart, by wreszcie pęknąć i upaść na posadzkę deszczem ciemnoczerwonych cegieł i kamieni: murów, maswerków, sterczyn, żeber. Jęk zapadających się ścian i huk uderzenia o ziemię tysięcy cegieł słychać było w promieniu wielu mil.

Nawy, transept, wieża zawaliły się, grzebiąc pod sobą kilkuset ludzi. Nienaruszone pozostało tylko prezbiterium. Dwa rzędy filarów, niższych niż w nawie, małe, krzyżowe sklepienie, pięć okien, po dwa na każdej ścianie i jedno nad ołtarzem. Tyle zostało z katedry, wyciosanego z kamienia i ułożonego z cegły teologicznego wykładu metafizyki światła.

Wzgórze szybko porosło trawą, na bezładnej stercie gruzu zadomowiły się brzozy i mech. Kilka lat później osiemnastoletni Friedrich (zwany przez rówieśników Fryckiem) Kazper przysiadł na jednym z kamieni i z zapartym tchem kreślił węglem na luźnych kartkach szkice do obrazu. Na tle przykrytego ciężkimi chmurami nieba wznosiły się ruiny gotyckiej katedry. Zniszczone, lecz żywe. Młody artysta trzy kartki poświęcił na dokładne studium małego krucyfiksu, który na przekór wszystkiemu wisiał u samego sklepienia ruiny. Pozłacany Chrystus błyszczał, mimo pochmurnego dnia.


* * *


Atilla wychylił się zza narożnika kamienicy. Ulica Thokolyego wyglądała jak pole bitwy. Na środku stał spalony radziecki czołg T-34, któremu wybuch amunicji oderwał wieżyczkę, tak że przekrzywiona armata opierała się o ziemię. Barykada na skrzyżowaniu z Doyzsa Gyórgego, była już opanowana przez Sowietów. Atilla długo lustrował teren, wreszcie pod kamienicą zauważył siedzącego doń tyłem sowieckiego żołnierza. Widać było kawałek pleców i głowę. Taaak, z tej strony nie spodziewały się sowieckie małpy Madziara, pomyślał chłopak. Schował się za róg, dając sobie chwilę na zastanowienie.

Trzeba przede wszystkim zameldować. Z drugiej strony, po coś mam ten pistolet, rozważał, wtuliwszy się w róg klatki schodowej. Niejeden powstaniec chodzi tylko z butelką z benzyną, albo z nożem czy bagnetem - mnie dali tetetkę. Trzeba strzelać. Ale czy meldunek nie ważniejszy? Dobra, wyjrzę teraz. Jeżeli jeszcze tam siedzi, znaczy mam strzelać. Jeżeli sobie poszedł - lecę z meldunkiem.

Wychylił się ponownie. Rosjanin siedział dalej w tym samym miejscu. Atilla powoli wyjął z kieszeni radziecki TT. Chowając broń pod połą jesiennej kurtki, zarepetował, cały czas trzymając zamek dłonią, tak żeby nie narobić hałasu. Przyklęknął, oparł pistolet o wystającą cegłę i trzymając go w obu dłoniach, wycelował. Żołnierz był dobre sto metrów od niego, nie tak łatwo trafić w niewielki cel z takiej odległości - a miał tylko jeden strzał, potem musiał uciekać. Psiakrew, jakbym miał pepeszę, albo przynajmniej starego mauzera, jak Zoltan, pomyślał. Wreszcie nacisnął spust. Szarpnęło, jak zwykle - mocno. Pustą i cichą ulicą wstrząsnął zwielokrotniony przez ściany domów huk. Sowiecki żołnierz, trafiony w głowę, upadł na ziemię. Atilla rzucił się do ucieczki, by po chwili zrozumieć, że powinni do niego strzelać, a nic takiego się nie dzieje. Zatrzymał się, przeskoczył szybko na drugą stronę ulicy i przyklejony do muru zaczął wracać. Gdy wyjrzał znowu wzdłuż ulicy Thokolyego, na barykadzie nie było żadnego ruchu. A trup Rosjanina leżał sobie tam w najlepsze. O cholera! O jasny gwint! Sam, jeden. Karabin, cztery magazynki, dokumenty, hełm, jasny gwint. Nie można tego zostawić. A jak mnie przydybią? Ech, wystarczy, że mnie złapią gdziekolwiek - pistoletu w dupę nie schowam, a jak znajdą, to zastrzelą na miejscu. Pies was jebał, Ruski. Idę.

Rozejrzawszy się dookoła, ruszył. Zgięty wpół dobiegł do martwego żołnierza. Szybko, szybko, szybko, gdzie karabin? Jest! Zarzucił zdobycznego kałasznikowa na plecy, odwrócił trupa, by z torby przy pasie wyciągnąć magazynki. Trafił rosyjskiego żołnierza w tył głowy. Był z tego dumny, dopóki nie zobaczył twarzy tamtego - zamiast czoła ziała krwawa jama wielkości pięści, mózg leżał na barykadzie. Wstrząsnęły nim torsje, zwymiotował, ale zaraz się opanował. Dobrze ci tak, Rusku. Nie trza było z Madziarami zaczynać, pomyślał, rękawem wycierając usta. Przykrył okaleczoną twarz jakąś szmatą, przełożył magazynki do kieszeni i, klnąc w duchu, obrócił trupa jeszcze raz, aby z kieszeni spodni wyciągnąć dokumenty.

- Ręce do góry! - wrzasnął ktoś za Atillą po węgiersku.

Karabin na plecach, pewnie nie przeładowany, do niczego. Tetetka w kieszeni, z nabojem w komorze, kurek napięty. Zdążę?

Sięgnął do kieszeni, przewracając się jednocześnie na prawy bok. Strzelił do postaci w skórzanej kurtce, która wyrosła przed nim, lecz chybił. Szczupły mężczyzna dopadł go w pół sekundy jednym skokiem, nawet nie sięgał do kabury. Atilla strzelił jeszcze raz, leżąc, lecz gdy naciskał spust, mężczyzna rzucił się w lewo, unikając kuli. Był już przy nim - kopnął w prawą dłoń, wytrącając pistolet, i uderzył Atillę w skroń, pozbawiając przytomności. Szybko sprawdził mu kieszenie, szukając broni. Zabrał magazynki, karabin i ocucił chłopca paroma mocnymi policzkami.

- Obudziłeś się, urwisie? To dobrze. Kapitan Egern, AHV. Obywatelu, jesteście aresztowani za zamordowanie sowieckiego żołnierza, posiadanie broni, szabrownictwo, przynależność do nielegalnej organizacji i co tam jeszcze będzie trzeba.

Atilla nie wierząc własnym oczom patrzył na agenta.

- Pan Egern? Pan?! Przecież pan... Z samym panem generałem Maleterem pana widziałem... Pan zdrajcą? Pan, taki szlachetny, przecież pan nam opowiadał o honorze, o powstaniu w 1848, o Petöfim, o Bemie, o froncie wschodnim, z pana taki dobry Węgier! - bełkotał Atilla, bardziej wstrząśnięty nagłą demitologizacją jednego z jego bohaterów, niż swoją sytuacją.

- Tak to bywa, chłopcze. Wstawaj, idziemy - odpowiedział Egern, zakuwając Atillę w kajdanki.

Osobiście odprowadził chłopca do tymczasowej siedziby AHV. Tam spisał akta, następnie przeprowadził przesłuchanie, wybijając Atilli sześć zębów, łamiąc palce u rąk i masakrując mięśnie pośladków (po setce razów gumową pałką na gołe ciało). Chłopak nie zdradził niczego, odpowiadając hardo, póki mógł jeszcze mówić. Wreszcie Egern, znudzony, wyprowadził Atillę na podwórze dwie ulicy dalej, gdzie w pospiesznie wykopanym dole leżało już kilkanaście ciał. Pilnujący placyku sowiecki sierżant podszedł do kapitana Egerna, pogawędzili chwilę przyjaźnie, zapalili. Wreszcie Joachim zaprowadził chłopca nad dół, kazał stanąć twarzą w kierunku grobu, aby widział trupy. Z kabury przy pasie wyciągnął parabellum, przystawił chłopcu do potylicy, potrzymał chwilę, aż nagle przesunął lufę dwadzieścia centymetrów w prawo i strzelił w mur. Chłopak zwinął się od huku, a Egern warknął:

- Spierdalaj. Wynoś się jak najszybciej z Węgier. Już.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia z placu. Wartownikowi wsunął paczkę amerykańskich cameli do kieszeni szynela.

- Nic nie widziałeś, Lońka, prawda? - powiedział po rosyjsku.

- Jakże bym miał nie widzieć, towarzyszu kapitanie? Wszystko widziałem, a sowieckiemu człowiekowi i czerwonoarmiście kłamać nie przystoi. Wykonaliście wyrok śmierci na tym młodym, a już zepsutym kontrrewolucjoniście i agencie amerykańskiego wywiadu. Odstrzeliliście mu pół łba, a trup wpadł do dołu.

- Dobrze, Lońka. Przyjdź jutro, pogadam z twoim lejtnantem o urlopie. Pojedziesz sobie nad Balaton.

Atilla stał jeszcze chwilę, nie rozumiejąc co się dzieje. Usłyszał za sobą rosyjskie:

- Paszoł won, durak! Bystro!

Ruszył więc biegiem.


* * *


Na trzy dni zaszył się w starej kamienicy, w której mieszkała jego babka. Ukrył się na strychu, babcia doglądała go, żywiła i leczyła. W Budapeszcie upadało powstanie, miażdżone rosyjskimi czołgami, Atilla Szabo nie chciał już walczyć - był na to zbyt chory, obite pośladki zaczęły się paprać. Poza tym pamiętał słowa Egerna. 8 listopada, już po upadku miasta, udało mu się wydostać z Węgier wraz z grupą zmierzającą do Austrii.

W Budapeszcie zostawił rodziców, siostrę, babcię i dziewczynę. Na szczęście w Wiedniu miał starą ciotkę, ożenioną z Austriakiem jeszcze za cesarstwa. Mili ludzie przygarnęli go, po dwóch latach udało się ściągnąć rodziców i rodzeństwo. Skończył filologię niemiecką na wiedeńskim uniwersytecie, zrobił doktorat, został profesorem - otworzył również mały antykwariat przy Rotenturmstrasse, specjalizując się w niemieckich i węgierskich starodrukach. W roku 2001 był dość zamożnym, szanowanym obywatelem austriackim w sile wieku, ze sporymi dokonaniami naukowymi, pięknym domem na przedmieściu, dobrą żoną - Węgierką i dwiema dorosłymi córkami.

Któregoś kwietniowego popołudnia do antykwariatu wszedł znany wiedeński adwokat, Alexander von Hohenlohe (podpisywał się z „von”, nic nie robiąc sobie z austriackiego prawa, które tego wyraźnie zabraniało) i zaproponował mu zakup unikatowej księgi z przełomu XVIII i XIX wieku - spisanego ręcznie, częściowo po niemiecku, częściowo po węgiersku, pamiętnika-rękopisu. Piękny tom, z ponad dwustoma kartami czerpanego papieru, oprawiony w okutą srebrem skórę. Atilla, nie wahając się, kupił. Cena nie była wysoka, a rzecz pasjonująca. Postanowił przejrzeć dziełko następnego dnia, jednak wychodząc, otworzył księgę na pierwszej stronie i nie oderwał się od niej przez następne dwie godziny. Potem przeniósł ją do małego laboratorium, by po paru kwadransach ze złością skonstatować, że rzecz jest falsyfikatem. Wspaniałym, świetnym w pewnym sensie (ta kaligrafia!), napisanym na starym papierze, lecz stosunkowo świeżym atramentem.

Następnego dnia wściekły zadzwonił do adwokata, ten przeprosił i obiecał stawić się za parę minut z pieniędzmi. Upłynął kwadrans zaledwie, kiedy do antykwariatu wszedł szczupły, młody mężczyzna w drogim, szarym garniturze. Atilla mruknął coś na powitanie, nie przestając wertować książki.

- Widzę, że czyta pan mój pamiętnik, panie Szabo.

Atilla usłyszał głos, którego nie zapomniał i miał nie zapomnieć nigdy, chociaż po raz ostatni słyszał go pół wieku temu. Gdy zobaczył przed sobą twarz kapitana Egerna, dokładnie taką jaką zapamiętał, otworzył usta ze zdziwienia graniczącego z szokiem i zamarł. Dwie godziny później siedział z Egernem przy stoliku w „Brauhaus Nussdorf” i ciągle z niedowierzaniem oglądał zdjęcia, wklejone do pięknego, oprawnego w safian albumu - Egern w mundurze rotmistrza huzarów z lat sześćdziesiątych XIX wieku, major huzarów z końca XIX wieku, znowu rotmistrz, tym razem w dragonach, rok 1916, Egern znowu w XIX wieku, w surducie, potem w mundurze austro-węgierskiej marynarki wojennej, Egern w mundurze czołgisty Waffen SS. Rozmawiali ściszonymi głosami, po węgiersku, i Atilla powoli zaczynał wierzyć w całą historię.

- Dlaczego tak się stało, panie von Egern? - zapytał w końcu.

- Jest pan wierzący, panie Szabo? - odpowiedział pytaniem na pytanie Joachim.

- Tak, jestem katolikiem.

- „I rzekł Bóg: Cóżeś uczynił? Głos krwi brata twego woła do mnie z ziemi. Teraz tedy przeklętym będziesz na ziemi, która otworzyła usta swe, aby przyjęła krew brata twego z ręki twojej. Gdy będziesz sprawował ziemię, nie wyda więcej mocy swej tobie; tułaczem, i biegunem będziesz na ziemi. Tedy rzekł Kain do Pana: Większa jest nieprawość moja, niżby mi ją odpuścić miano. Oto mię dziś wyganiasz z oblicza tej ziemi, a przed twarzą twoją skryję się, i będę tułaczem, i biegunem na ziemi; i stanie się, że ktokolwiek mię znajdzie, zabije mię. I rzekł mu Pan: Zaiste, ktobykolwiek zabił Kaina, siedmioraką odniesie pomstę. I włożył Pan na Kaina piętno, aby go nie zabijał, ktobykolwiek znalazł”. Księga Rodzaju, 10, 16 - wyszeptał Joachim.

- Ale dlaczego stałeś się jak Kain? - zapytał Atilla.

Rotmistrz zamilkł na chwilę. Sięgnął po kieliszek z winem, wychylił go jednym haustem - wypił już dwie butelki tokaju, a nie był ani trochę pijany.

- Nie jestem jak Kain. Jestem jak Lamech.

- Lamech? - nie zrozumiał Atilla.

- Prawnuk Kaina. „Tedy rzekł Lamech żonom swym, Adzie i Selli: Słuchajcie głosu mego, żony Lamechowe, posłuchajcie słów moich; zabiłbym ja męża za zranienie moje, i młodzieńca za siność moję. Jeźlić siedmiokroć mścić się będą za Kaina, tedyć za Lamecha siedemdziesiąt i siedem kroć”. Zabijałem młodzieńców za siniak, zabijałem nawet za obelgę, dlatego ponoszę karę siedemdziesiąt i siedem razy.

- Zakładając, że mówi pan prawdę, panie von Egern, to po tych trzystu latach historia się panu zaciera. Przeczytałem wczoraj cały pański pamiętnik - i mieszają się panu miasta, okresy, ludzie, wszystko! Przecież Austro-Węgry nigdy nie toczyły wielkich wojen na Bałkanach! W Wiedniu nie było rewolucji. Katedra św. Stefana nadal stoi, wcale jej nie zburzono - Atilla wyliczał podniecony.

Joachim von Egern uśmiechnął się.

- Dlaczego się pan śmieje, panie Egern! Mówię panu, że w Wiedniu nie było rewolucji, a pan twierdzi, że była!

Joachim, uśmiechając się pod nosem, podał Atilli zdjęcie - pozowało na nim dwóch mężczyzn w mundurach czołgistów WarTen SS, siedząc na wieżyczce czołgu.

- Co pan o tym myśli, panie Szabo? - zapytał.

Atilla wziął w dłonie pożółkłe nieco zdjęcie. Znał się dobrze na militariach.

- To pan, w mundurze SS-Obersturmführera pierwszej dywizji pancernej Leibstandarte SS Adolf Hitler, na wieżyczce tygrysa.

- Świetnie! A ten obok?

- Hmmm... wygląda jak... ten znany niemiecki pancerniak. Jak on się nazywał? A, Michael Wittmann. To on, prawda?

- Tak. SS-Hauptsturmführer Michael Wittmann, 101 Panzer Abteilung, 1 Panzer Division Leibstandarte SS Adolf Hitler. Proszę teraz przyjrzeć się, gdzie stoi nasz tygrys.

Szabo jeszcze raz dokładnie przyjrzał się starej fotografii. Antykwarycznym zwyczajem, najpierw obejrzał dokładnie rewers. Ktoś umieścił na nim datę, piórem, pięknym charakterem pisma - 6 stycznia, 1945 roku. Odwrócił zdjęcie. Gdy zrozumiał, fotografia wypadła mu z dłoni. Dwóch oficerów Waffen SS, Joachim von Egern i Michael Wittmann, siedziało na wieżyczce potężnego Kónigstigera w zimowym kamuflażu, uśmiechając się do fotografa. Czołg stał na tle ruin Mauzoleum Lenina na Placu Czerwonym w Moskwie.


* * *


Joachim von Egern upił jeszcze jeden łyk wina.

- Już pan rozumie, panie Szabo?

- Niczego nie rozumiem, panie von Egern...

- Wrzucono mnie w Historię. Jestem bytem metahistorycznym. Historia w każdej sekundzie dzieli się na gałęzie, rozdziela, rozwidla, jak fraktal. Ja żyłem w jednej gałęzi, tak jak każdy człowiek, jak pan, jak wszyscy. To moje piekło - żyję zawsze w złych czasach, przywiązany do tego kontynentu, zaplątany nie tylko we wszystkie wojny i rewolucje, jakie się zdarzyły, ale we wszystkie jakie, tylko mogły się zdarzyć. Niosę ze sobą to brzemię. To właśnie jest moje piekło.

Szabo milczał, rozmyślając nad słowami oficera. Nagle coś zrozumiał.

- Dlaczego jest pan tutaj, panie von Egern? Przecież to całkiem spokojne... - powiedział, urywając w połowie.

Joachim von Egern uśmiechnął się ze zrozumieniem.


* * *


Bieda jechał bardzo powoli. Jego wałach kroczył stępa, skubiąc trawę. Hun puścił wodze i kantar, które zwisały luźno, zaczepione o przedni łęk wysokiego siodła. Wpatrywał się uważnie w miękką ziemię panońskiego stepu. Niedawno padał deszcz, więc ślady będą widoczne jak na dłoni. Tutejszy step jest dużo lepszy niż w ojczyźnie. Owce, które tutaj się pasą są tłustsze i większe.

Nareszcie! Wyraźny ślad podkutego, rzymskiego sandała. Bieda zwiesił się z siodła, zgarniając dłonią garść błota. Powąchał, roztarł w dłoni. Świeży ślad, stwierdził. Jesteś blisko, rzymski żołnierzyku. Widziałem, jak wyrąbałeś sobie drogę do bramy w obozie, by uciec w noc. Nie goniłem cię wtedy, bo brałem łupy. Zostawiłem sobie ciebie na później.

Chwycił wodze i okręcił je wokół lewego nadgarstka. Wyjął arkan. Ruszył lekkim kłusem - dosiadał konia w charakterystyczny, niesymetryczny sposób, opierając ciężar ciała na lewym udzie.

Jest.

Rzymski oficer zerwał się zza głazu i rzucił do panicznej ucieczki. Hun cmoknięciem przynaglił konia do galopu i sam uniósł się w strzemionach. Galopował bez pośpiechu, zachodząc Rzymianina od swojej prawej strony. Rzucił arkan - pętla opadła na ramiona uciekającego żołnierza i zacisnęła się na szyi. Szarpnął. Centurion znalazł się na ziemi. Charczał, usiłując rękami rozluźnić zaciśnięty rzemień. Bieda powoli podjechał do swojego jeńca i przyjrzał mu się uważnie. Zmiękczymy cię, pomyślał, i ruszył, pociągając za sobą Rzymiania. Ten jednak odzyskał przytomność umysłu, wyrwał z pochwy sztylet i odciął ciągnącą go linę. Z wysiłkiem wstał i dobył miecza, przygotowując się do obrony.

Bieda, zirytowany, zawrócił. Jak chcesz, wzruszył ramionami. Chwycił za szablę i cwałem ruszył w kierunku przeciwnika. Wiatr zerwał mu z głowy futrzaną czapkę. Centurion Marek Publiusz Pulcher ze zdziwieniem zauważył, że Hun ma jasne włosy i niebieskie oczy. Krótkim ostrzem gladiusa nie zdołał odbić potężnego cięcia huńskiej szabli - uderzyła go w głowę, rozrąbując czaszkę razem z hełmem.

Bieda obdarł trupa z cennych przedmiotów, wskoczył na siodło i ze zdziwieniem stwierdził, że okolica wydaje mu się znajoma.


Postać fechtmistrza, don Jaime de Astarloa, pochodzi z powieści Artura Perez-Reverte „Fechtmistrz”. Don Jaime u swego twórcy żyje w innym, konkretnym świecie - lecz jest wspaniale zarysowaną figurą, właściwą każdym czasom, w których dochodzi do końca jakiejś epoki.


Pilchowice, czerwiec - listopad 2003


Blackjack Davey come a - ridin’ on back,

A - whistlin’ loud and merry.

Made the woods around him ring,

And he charmed the heart of a lady,

Charmed the heart of a lady.


How old are you, my pretty little miss,

How old are you, my honey?”

She answered to him with a lovin’ smile

I’ll be sixteen come Sunday,

Be sixteen come Sunday.”


Anna


Jest wiosna, świeża, lecz obfita już zieleń pokrywa drzewa, tak niedawno jeszcze patrzące nagimi konarami w zimowe niebo. Przez las biegnie niewielka ścieżka, kobiecymi stopami wydeptana w rzadkim podszyciu.

Dróżką wolno idzie Anna. Bez wysiłku niesie wielki kosz bielizny. Nie martwi jej pranie. Gdy słońce tak mocno grzeje to sama przyjemność, można się popluskać w rzece, jakby się jeszcze było dzieckiem. To chyba najcieplejszy koniec maja, jaki miał miejsce w ciągu jej krótkiego, szesnastoletniego życia! Pranie w styczniu to przykrość, lecz teraz, czym się martwić? Anna cieszy się więc miękkim dywanem z trawy, który ścieli się pod jej bosymi stopami. Z rozkoszą wyniosła na strych zimowe trzewiki, by znowu cieszyć się dotykiem ciepłej ziemi. Rozluźnia gorset swojej codziennej, szarej sukienki i zsuwa czepek. Długie, rude włosy w pysznych kędziorach opadają na ramiona, Anna potrząsa głową, rozrzucając loki. Od kiedy wyszła za mąż, musi nosić czepek, a tak pięknie złocą się jej włosy w słońcu!

Anna ma szesnaście lat, jest już dorosłą kobietą. Nie jest wysoka, lecz ma piękne, małe stópki, zgrabne nogi i szerokie biodra. Duże piersi swobodnie kołyszą się pod koszulą. Delikatne piegi dodają uroku jej ślicznej buzi - nikt w całych Pilchowicach nie może oprzeć się urokowi jej zielonych oczu, otoczonych długimi i gęstymi rzęsami. Zazdrosne dziewczęta mówią o Annie: ta ryszawo heksa [* ta ruda wiedźma] - ale to dla jej ognistych włosów przyjeżdżali konno kawalerowie nawet z Gliwic! Żaden nie spojrzał na inne dziewczyny w Pilchowicach, te nieśmiałe, przestraszone, z szaropłowymi warkoczykami. Zresztą one bały się mężczyzn, uciekały, płonęły rumieńcem, gdy tylko który się odezwał - a Anna mężczyzn lubiła i zniewalała ich z łatwością. Inne dziewczęta uważały śmiałość za oznakę rozwiązłości, jednak żaden kawaler nie uzyskał od niej niczego! Bardziej odważni próbowali skraść buziaka i odchodzili potem zmieszani, a kpiący śmiech dziewczyny odbierał im ochotę na dalsze amory.

Aż w końcu znalazł się jeden, który zamiast pustych słów przyniósł piękny pierścionek, kupiony podobno aż w Krakowie, przyszedł do domu Anny, padł na kolana przed jej matką i prosił o rękę dziewczyny. Cóż to było za szczęście dla starej kobiety! Jej mąż odumarł je obie, kiedy Anna miała sześć lat i biedna wdowa z trudem gospodarowała na marnych sześciu morgach kiepskiego pola, nie mając nikogo do pomocy. A teraz o rękę jej jedynaczki poprosił sam Franz Pawlas z Bujakowa! Przystojny, bywały w świecie czterdziestolatek, za młodu służył w grenadierach cesarskich, ale przecież nie dlatego stanowił tak dobrą partię. Był najbogatszym gospodarzem w Bujakowie, do tego freibauerem! Miał osiem łanów żyznej ziemi, kilkunastu parobków, sam się ledwie czasem pługa i kosy chwycił. Prawie pan, nie zwykły bauer! Prosić o rękę dziewczyny zajechał z fasonem, na pięknym, karym ogierze, odziany w surdut z drogiej wełny, którego żaden gliwicki mieszczanin by się nie powstydził. Matka od razu oddała mu córkę, bez chwili wahania. Zacny ten człowiek na dodatek zdecydował, że po ślubie zamieszkają w Pilchowicach, aby starej wdowy nie pozbawić towarzystwa. I tak się stało. Franz kilka razy w tygodniu jechał konno do Bujakowa, doglądać obejścia, zaś resztę czasu spędzał w domu swej teściowej.

Anna urodziła mężowi syna, który ma już pół roku i teraz został w domu pod opieką mamki. Franz nie lubi, gdy służąca pierze jego ubrania, więc Anna musi robić to sama, ale nie uważa tego za wyjątkowo przykry obowiązek.

Nad rzeką, pod wielkim dębem, jest dobre miejsce. Anna szybko zrzuca wełnianą suknię, żeby jej nie zamoczyć, i zostaje w samej bieliźnie. Mężczyźni o tej porze po lesie nie chodzą, a koszula prawie po kolana, więc gdyby nawet jakaś baba Annę zobaczyła, to wstydu nie będzie. Dziewczyna wyjęła z kosza pierwsze ubrania, siadła na brzegu rzeki, z nogami w wodzie i zaczęła pranie, trąc o trzymany między kolanami waszbret. Woda omywała jej łydki. Zaiste, jest szczęśliwą dziewczyną! Dobry, bogaty mąż, zdrowe dziecko - czegóż więcej chcieć?

Niepotrzebnie stawia sobie to pytanie! Zna przecież odpowiedź na to głupie „czegóż chcieć więcej?”. Matka miała racje - po co prostej dziewczynie czytanie i książki?

Kiedy Anna miała dziesięć lat, koleżanka, córka wiejskiego organisty i nauczyciela nauczyła ją składać litery. Stefka była dla niej jak starsza siostra, do pewnego popołudnia, kiedy to siedziały razem w stodole organisty, zatopione w niemieckim romansie. Anna nie znała dobrze języka, więc czytały razem, a Stefka tłumaczyła niektóre słowa. Leżały przytulone do siebie. Na dłoń, którą Stefka położyła na jej pośladkach, nie zwróciła uwagi. Lecz gdy ręka zawędrowała pod spódnicę, dziewczyna zerwała się jak oparzona. Stefa jakoś udobruchała wzburzoną przyjaciółkę i wróciły do lektury. Za chwilę jednak spróbowała pocałunku. Nie napotkała chętnych ust! Anna, bez namysłu, palnęła koleżankę pięścią w twarz. Gdy ze złamanego nosa chlusnęła krew, Stefce odechciało się amorów. Był to niezbyt piękny koniec przyjaźni.

Annie najbardziej żal było książek, których skądinąd mieć nie mogła i parę lat nie czytała wiele, ale po weselu poprosiła swojego majętnego męża o książki. Ten nic nie odpowiedział, zaś z następnej podróży przywiózł młodej, ciężarnej wtedy, żonie kilka tomików z wrocławskich oficyn. I czytała, pochłaniała je jak szalona, głodna lektury. Niemieckie tłumaczenie „Don Quijote”, zabawna historyjka, dramaty Szekspira, tak piękne, sonety różnych autorów, romanse... I z książek dowiedziała się właśnie „czegóż więcej chcieć”.

Jednak nie była głupia. Kiedyś przeczytała o czekoladzie. Czegóż autor nie pisał? Porównanie do ambrozji było jednym z bardziej umiarkowanych! Opis zajął prawie dwa akapity. Anna zapytała wtedy Franza, czy próbował czekolady. Potwierdził. Jednak gdy pytała go o jej smak, powiedział jedynie, że jest słodko-gorzka. Nie mogła zrozumieć, jak coś może być słodkie i gorzkie zarazem, wymieszała więc odrobinę miodu z naparem z piołunu - wyszło obrzydlistwo. Zatem to nie to. Franz z kolejnej swojej podróży do Wrocławia przywiózł Annie odrobinę czekolady. Spróbowała i przestała wierzyć książkom. Smakołyk był dobry, owszem, ale gdzież tu miejsce na takie zachwyty, po których można by się spodziewać, że zemrze się z rozkoszy?

Po tym przykrym doświadczeniu nie przestała czerpać przyjemności z czytania, jednak zrozumiała, że rzeczywistość nie dorasta do książek. Taki las - ot, drzewa, liście, krzaki, zwierzęta. A w książce - poetyckie cuda, zachwyty! Albo miłość... Franz był pełen wigoru, ona sama miała duży temperament, więc obowiązku małżeńskiego dopełniali często i z obopólną satysfakcją. Anna nie podzielała zdania tych kobiet ze wsi, które twierdziły, że nie ma na świecie nic obrzydliwszego niźli spółkowanie. Jednak te kilka chwil uścisków, piersi tarmoszone rękami rozpalonego męża, pocałunki i potem, wiadomo... Było miło. Ale gdzież te uniesienia sugerowane przez pisarzy? Czy drżała ziemia? Czy unosili się w chmurach? Gdzież serca splatające się w jednym rytmie? Jeśli coś się splatało, to na pewno nie serca.

Znała więc odpowiedź na pytanie „czegóż chcieć więcej?”. Jednak wiedziała, że poza zadrukowanymi kartami na pewno tego nie znajdzie. Dlatego wyrzuciła swoje wątpliwości precz.

Koszula już czysta. Anna ściska waszbret kolanami i zabiera się do prania spodni.

Wtedy słyszy stłumione i niespieszne uderzenia kopyt o miękką ziemię. Odwraca się natychmiast i widzi końskie pęciny. Na wyciągnięcie ręki stoi wielki, kary rumak. Siedząc w wodzie, dojrzeć może zaledwie nogi, szeroką pierś i pysk konia. Jeźdźca nie widać - tylko jego wysokie, brązowe buty. Zresztą - nie byle jakie buty! Takich nie ma jej mąż, na pewno! Cholewy botfortów kończą się za kolanami, brązowa skóra lśni, obcasy wysokie na dwa cale, zaś ostrogi, niechybnie pozłacane, skrzą się w słońcu. Anna w milczeniu przygląda się tym cudnym, jeździeckim butom. Po chwili oba lekko wysuwają się ze strzemion. Jeździec unosi się w siodle, sprężyście przerzuca prawą nogę nad końskim grzbietem i miękko ląduje na ziemi. Anna stwierdza, że reszta jest nie mniej imponująca niż buty. Jasne spodnie z łosiowej skóry, warte chyba więcej niż wszystkie stroje jej i jej męża, opinają zgrabne nogi. Wąską, kobiecą prawie, talię otacza szeroki pas, przy którym zwiesza się pałasz w pysznej oprawie. Wyżej - tylko haftowana, kremowa kamizelka na jedwabnej koszuli. Może to sam książę, cesarski syn? Któż inny tutaj mógłby nosić takie stroje? Patrzy z nabożeństwem...

- Ile lat masz, panienko? - pyta nieznajomy książę piękną polszczyzną.

A więc nie cesarski syn, pewnie jakiś polski magnat, myśli Anna.

- Szesnoście, prosza Najjaśniejszego Pana. Alech już niewiesta, niy panienka, prosza Najjaśniejszego Pana - odpowiada jak umie najlepiej.

- Jaki ze mnie Najjaśniejszy Pan? Maurycy Czarnecki jestem, herbu Kornic, infamis, banita i wywołaniec, do usług pięknej damy.

Spodobała mu się od razu. Nagie uda pięknie zarysowane, blade i pulchne jak u szlachcianki, zamiast po chłopsku żylaste i opalone. Obfite, duże piersi, tak pięknie kołyszące się pod mokrą koszulą. I burza rudych włosów, tak nieprzyzwoicie rozpuszczonych! Zaiste, spodobała mu się ta śląska nimfa! Wyobraził sobie zaraz jak mogłyby się te piersi kołysać przy zajęciu zgoła milszym każdej pannie niźli pranie i postanowił nie zmarnować okazji. Przecież jemu, Maurycemu de Czarnecki, się nie odmawia! Nie na darmo wykosztował się tak bardzo na strój godzien księcia. Nawet hrabianki mdlały na jego widok, a cóż dopiero jakaś śląska, chamska dziewka. Miał najlepszych nauczycieli. Kawaler de Seingalt zwykł był mawiać, że tylko mężczyźni mogą być arystokratami; kobiety wszystkie są takie same.


* * *


Prezent od ojca - toledańska szpada. Wisiała tam ciągle, w pochwie z koźlej skóry, ze złoconymi okuciami, na dwóch powrozach zaczepionych o krzywy gwóźdź, wbity w sczerniałe drewno krokwi. Jan nie patrzył na nią. Siedział w starym fotelu, jedynym meblu na całym strychu i wpatrywał się w okienko lukarny. Tylko przez te brudne, oprawne w ołów szybki na poddasze wpadała odrobina światła. Poza fotelem w środku nie było wiele - barłóg ze starego materaca i kilku koców, skrzynia, szpada na kołku. Myślał o wiszącej za jego plecami broni - każdy jej szczegół miał wyryty w głowie, jakby wisiała mu przed oczami. Piękna głownia, w stylu colichemarde, z szerokim forte, raptownie zwężającym się do wąskiego i smukłego sztychu. Przez całą długość pociągnięte żebro. I wytrawiony na głowni kartusz z herbem i jednym słowem, Meinetwegen - „z mojego powodu”. To już czterdzieści lat, gdy dostał tę szpadę, na osiemnaste urodziny. Ojciec był bogaty, nie żałował pieniędzy - głownia była z toledańskiej stali, oprawa wiedeńska, jelce i głowica pozłacane, rękojeść pokryta szagrynem i złotym drutem. Całość warta była co najmniej trzydzieści talarów. Gdyby znalazł się kupiec, oczywiście. Ale i w lombardzie u Szmula dostanie za nią z dziesięć. Dziesięć talarów! Kiedy ostatnio widział tyle pieniędzy naraz... Kupi sobie od razu kilka butelek węgrzyna, dwa bochenki chleba, mięso, ser, dobrą oliwę. Ciasta kupi u Sachera. A może reńskie będzie lepsze?

Nie, nie, nie mógł się pozbyć tej szpady. Nic więcej nie łączyło go już ze światem, którego był częścią. Tylko ta broń, choć nie przypinana do pasa od dekady, przypominała mu ciągle, kim jest.

Jan był głodny. A szpada, przypominając, kłamała. Nie był już tym, kto powinien ją nosić.

Nagle zdecydował. Wstał z fotela, ściągnął broń z gwoździa, owinął szmatą i z takim zawiniątkiem pod pachą wyszedł ze swego poddasza. Zszedł cztery piętra po schodach - kamienica była wysoka, wyjrzał najpierw na ulicę przez okno, czy aby gdzieś nie czai się jakiś wierzyciel. Nikogo nie było, nasunął więc na oczy swój podniszczony tricorn i pomaszerował do lombardu. Po dziesięciu minutach był na miejscu. Drzwi bez szyldu były zamknięte, Jan pociągnął sznurek dzwonka. Odsunęła się klapka judasza i w otworze pojawiło się oko i krzaczasta brew. Jan uchylił kapelusza, ukłonił się i uśmiechnął niepewnie. Uchyla kapelusza przed Żydem. Po co więc mu szpada? Szczęknęła zasuwa, drzwi otworzyły się i wszedł.

- Co was sprowadza, łaskawy panie von Ratschek? - zapytał Samuel, zwany też Szmulem.

Nosił się na czarno, skromnie. Miał brodę, pejsy, pełne policzki i perkaty, nieżydowski nos. Jan nie powiedział ani słowa, położył tylko na ladzie swoje zawiniątko. Żyd spojrzał pytająco i rozwinął okrywające broń gałgany. Zastygł, spoglądając na szpadę - nie dotknął jej nawet końcem palca.

- Ja tego przyjąć nie mogę, panie von Ratschek. Ja znam ta szpada. Wyście ją od ojca dostali. I ja was znam, panie von Ratschek, wy nie będziecie mieli nic pieniędzy, żeby ta szpada ode mnie wykupić. A ja nie miałbym serca odebrać rycerzowi broni, panie von Ratschek.

Jan skulił się w sobie i mimowolnie przybrał żałosny wyraz twarzy.

- Weźże, Żydzie, szpadę, bom głodny. Daj mi 10 talarów, o więcej nie proszę - powiedział błagalnie.

Szmul zasępił się i jął zakręcać pejsa na palcu. Po chwili sięgnął do ukrytej pod ladą szkatuły i wyjął jedną złotą monetę.

- Panie von Ratschek, ja wam pożyczę jeden talar bez zabezpieczenia, możecie mi oddać za dwadzieścia lat, ale szpady nie wezmę. Wyście są szlachcic. Godziło by mi się od was broń w zastaw brać?

Wyciągnął rękę z talarem.

Jan już-już miał sięgnąć po monetę. Już ręka w kieszeni zadrżała, aby odebrać podarunek, mruknąć słowo podziękowań, wyjść i przez jakiś czas żyć jak człowiek. Nawet przez tydzień, gdyby nie pił za dużo. Odsunąć wszystkie kłopoty o te następne kilka dni, podarować sobie czas, jak przebywający na letnisku na wsi człowiek czasem darowuje sobie dodatkowy tydzień spokoju, zanim wróci do niecierpiących zwłoki spraw. Nabrałby sił, po drodze do mieszkania wstąpił na targ, kupił jedzenia, przygotowałby sobie w domu piękne śniadanie. Poweselał na krótko. Ile razy już Szmul podawał mu taką monetę, żądając zwrotu za dwadzieścia lat? Obaj doskonale wiedzieli, że Jan siedemdziesiątki nie dożyje... W zasadzie ten żydowski lichwiarz był jego jedynym przyjacielem. Nikomu też innemu Żyd nie dawał bezzwrotnych pożyczek, tylko Janowi. A on dawno już pozbył się skrupułów i przyjmował te zapomogi nie myśląc o honorze.

Już miał sięgnąć po monetę. Samuel uśmiechnął się zachęcająco. I wtedy Jan wybuchnął.

- Nie jestem żebrakiem, parchu jeden! Przyszedłem sprzedać ci zacną szpadę za jedną trzecią jej wartości, nie wciskaj mi więc jałmużny, sukinsynu! Bierzesz szpadę czy nie? - ryknął.

Szmul nawet nie drgnął, chociaż po raz pierwszy widział wybuch gniewu u pana von Ratschek. Schował dłoń z talarem i zamyślił się. Jan zacisnął pięści, aż zbielały kostki.

Po chwili Żyd położył na ladzie czysty arkusz papieru, otworzył szkatułę, odliczył trzydzieści cztery talary, ułożył je jeden za drugim na kartce i zwinął całość w zgrabny rulon.

- Jeżeli to ma być sprzedaż, a nie pożyczka pod zastaw, to płacę tyle, ile jest warta - powiedział, zawinął szpadę w szmaty i położył pod ladą.

Jan włożył rulon z talarami do kieszeni surduta, mruknął jakieś podziękowanie, odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Gdy dotknął dłonią klamki, usłyszał głos Szmula:

- Panie von Ratschek...

Spojrzał przez ramię na Żyda.

- Ja nikomu nie sprzedam. Gdybyście chcieli ta szpada odkupić, to ona będzie tutaj leżała. A gdyby ona potrzebna była, to możecie przyjść i pożyczyć.

Szlachcic milczał przez chwilę. Żyd nie był idiotą, był lichwiarzem, chyba tylko jego traktował w taki sposób. Wreszcie wykrztusił z siebie:

- Dziękuję, Samuelu. Zacny z ciebie człowiek.

Żyd machnął ręką, jakby przepraszająco. Ratschek otworzył drzwi. Gdy przestąpił przez próg, rzucony silną ręką kamień trafił go w czoło i Jan upadł bez przytomności na ziemię.


* * *


Kary rumak, którego Maurycy zwał Rosinantem, idzie zganaszowany, zebranym galopem. Rytm końskich kroków przyjemnie kołysze - Anna siedzi na przednim łęku siodła, zatopiona w ramionach młodzieńca. Twarz przytula do jego kamizelki, wdychając woń męskich perfum, przyjemnie zmieszaną z zapachem końskiego potu i świeżo zżętego siana. Teraz rozumie, jak pachnie opisywana w książkach przygoda.

Kiedy tam, nad Bierawką, podał jej dłoń, po prostu wstała i poszła z nim. Chciała założyć suknię - „kupię piękniejszą”, powiedział. Więc zostawiła wszystko i dała się posadzić w siodle tak, jak stała, w samej koszuli. Wiedziała, że romanse kończą się źle - co tam, niech kończą się jakkolwiek, za to jak pięknie trwają! Za nią został mąż, matka, dziecko, pranie, sukienka, i prawie mila drogi od Pilchowitz.

W rozkołysanym galopie minęli Smolnicę, Ostropę, Wójtową Wieś z akweduktem, doprowadzającym wodę do miasta, i wjechali do Gliwic. Kiedy jechali ulicą od Bramy Raciborskiej do rynku, towarzyszyły im zaintrygowane spojrzenia mieszczan. Maurycy nie zwracał na łyczków uwagi, zaś dla Anny nie istniało nic poza nim. Kiedy kobieta zostawia za sobą dobrego męża, dziecko i matkę, nie musi już przejmować się reputacją.

W pewnym momencie przez szepty i śmiechy przebiło się grube słowo. Kawaler zawrócił zgrabną woltą. Koń skrzesał na bruku skry podkowami, po czym stanął w pełnej paradzie. Maurycy delikatnie postawił Annę, po czym lekko zeskoczył z siodła. Podszedł do wielkiego, rosłego łyka w rzeźniczym fartuchu, który rzucił obelgę. Rzeźnik spodziewał się bury. Chciał zakpić sobie z paniczyka - przeprosić drwiącym tonem. Stał, ledwie tłumił śmiech i łypał na młodzika, który nie sięgał mu nawet obfitego podbródka, czekał aż ten zażąda przeprosin. Ale Maurycy nie powiedział ani słowa. Zamiast tego, ciągle z miłym uśmiechem na ustach, uderzył mieszczanina kantem dłoni w gardło. Rzeźnik padł na kolana i na próżno próbował zaczerpnąć tchu, a Maurycy, odstąpiwszy na krok, z rozmachem kopnął żartownisia w twarz, samym czubkiem buta. Łyk zwalił się na ziemię, zalany krwią z rozkwaszonego nosa. Zaś kawaler wrócił do swej wybranki.

A ona stoi tam i mogłaby wyglądać żałośnie: w samej koszuli, brudnej i zakurzonej od drogi, z rozpuszczonymi włosami, bosa, trzymając w dłoni końskie wodze. A jednak wygląda pięknie, bo wypełnia ją miłość i duma; oto jej mężczyzna zamknął im gęby i zrobił to dla niej!

I zabrał ją do krawca, Żyda, i wybrał jej piękną suknię, którą Żydowin pospiesznie dopasowywał do jej figury. I wyszła stamtąd umyta, w sukni piękniejszej niż jakakolwiek, której dane jej było chociażby dotykać, w jedwabnych pończoszkach i trzewiczkach z hiszpańskiej skóry. I wziął ją pod rękę, jak damę, i poszli „Pod Złotą Gęś”, gdzie Maurycy wynajął pokój. I położył ją delikatnie w śnieżnobiałej pościeli. I Anna rozumie już, że to nie książki kłamią, lecz życie.


* * *


Noc jest duszna i gorąca. Przez otwarte okno dobiegają ciche, stłumione odgłosy miasta. Maurycy śpi, z twarzą wtuloną w poduszkę, nagi. Anna leży obok, na plecach, wsłuchując się w oddech kochanka i gładząc go po szczupłych plecach i twardych, wąskich pośladkach. Upaja się własnym szczęściem, chociaż wie, że będzie trwało krótko, a potem jej życie zamieni się w pasmo cierpień. Może już rano obudzi się sama? Czy wróci do męża? Wytłumaczy się jakoś? Franz przyjmie te tłumaczenia, ale potem dowie się i tak - zbyt wielu ich widziało. Lecz ona powie, że Maurycy... nie, nie Maurycy, że „ten łajdak” ją porwał. Franz uwierzy, bo będzie chciał wierzyć i wystarczy mu najmarniejsze usprawiedliwienie, na którym na nowo zbuduje swoją miłość do niej. Na początku będzie wątpił, by po jakimś czasie zapomnieć o wątpliwościach, płonąć tylko słusznym gniewem. Powie, że mu nie uległa - w to Franz również uwierzy.

Ale ona nie zapomni. A na to Franz nie zasłużył.

Wstała więc z łóżka i w bagażach kochanka odnalazła papier i inkaust. Och, dzięki Ci, Boże, żeś pozwolił Annie nauczyć się pisać i czytać! Zapaliła świecę i napisała list do męża. O tym, że umarła. O tym, że powinien ją pogrzebać i zapomnieć. O tym, że nie powinien jej szukać, bo już jej nie odnajdzie. Ta, którą znaleźć może, gdyby poruszył niebo i ziemię, nie jest już jego Anną. Napisała również, że Franz był dobrym mężem, a wszystkiemu winne są słowa i niech znajdzie sobie żonę, która nie umie czytać. Niech ich syn do końca życia sądzi, że jego matka umarła, bo ona nie jest już godna, by brać go na ręce.

Pewien człowiek powiedział, że najlepsze listy miłosne kobieta pisze, gdy zdradza. Zapewne, Czytelniku, chciałbyś więc przeczytać ten list - bo był to list miłości, która zginęła. Jednak, takie listy czytać może jedynie adresat. Nawet, jeśli nigdy nie zostały napisane, bo istnieją tylko tak, jak istnieli najwięksi z kochanków, którzy nie zeszli nigdy z kart książek.

W jukach był również lak, zapieczętowała więc list, włożywszy doń swoją ślubną obrączkę. Trzeba go jeszcze wysłać, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że został napisany. Wróciła do łoża i wtuliła się w swego kochanka, spodziewając się, że rano zostanie sama.

I tak zapewne by się stało, gdyby Maurycy nie obudził się przed świtem. Ujrzał na stole zapieczętowany list i z właściwą sobie bezpretensjonalnością otworzył go i przeczytał.

Niektórych zmienia zupełnie jedno wydarzenie. Przypadek czasem wywraca do góry nogami hierarchię wartości. Bezbożnik staje się bigotem, bo widział autentyczne uwielbienie dla Boga w oczach umierającej matki lub żony. Człowiek pobożny bluźni Bogu, gdy ten odebrał mu ukochaną osobę. Sknera stawia cały swój majątek na jedno rozdanie, aby doświadczyć przez chwilę uczucia zawieszenia nad przepaścią; uczucie okazuje się fascynujące i skąpiec zostaje hazardzistą. Hulaka zostaje mnichem, bo ujrzał Chrystusa. Mnich zostawia klasztorne mury, przypina szpadę i wdziewa perukę, bo przeczytał rewolucyjną książkę. Tak, niektórych ludzi zmienić może jedno wydarzenie.

Maurycy bez wątpienia nie był takim człowiekiem. W jego przypadku trudno mówić o hierarchii wartości, gdyż do tego musi istnieć kilka, różnych od siebie, uporządkowanych elementów. Tymczasem w życiu Maurycego de Czarnecki istniała jedna wartość: on sam.

W swojej wierze niezłomny był jak krzyżowiec. W obronie samego siebie i swojego powodzenia bez chwili wahania wdarłby się na mury Jerozolimy, jak Gotfrid de Bouillon.

Teraz mógł swoją religię wyznawać swobodnie: miał trzos pełen złota - dość i na rok wystawnego życia. Miał modne i eleganckie stroje. Zjadł wczoraj dobrą kolację i spędził noc z zaskakująco atrakcyjną i miłośnie wdzięczną kobietą, o pełnych piersiach i ognistym temperamencie. Tak, w takiej sytuacji Maurycego de Czarnecki stać na wielkoduszność. Nie odjedzie więc, jak zamierzał. Nie zostawi tutaj tej piśmiennej wieśniaczki. No, dobrze, wstając z łóżka przez chwilę z żalem pomyślał, że nie zanurzy już dłoni w tych miedzianych włosach, nie pocałuje tych karminowych warg. Odgonił jednak szybko to uczucie, jako niedojrzałe i sentymentalne; religia, którą Maurycy wyznawał była bezwzględna jak purytanie z „Mayflowera”, nie dopuszczała sentymentów. W końcu idzie tu o pryncypia!

Mimo niezłomności, Maurycy nie lubił faryzeizmu; w końcu duch ważny jest, nie litera. Czyniąc pozorne odstępstwo od doktryny miłości własnej, i pozostając na dłużej z tą dziewczyną, przestrzegał w końcu kardynalnej zasady swojego wyznania - jak mawiają Anglicy, be good to yourself.

W Wiedniu wrze. Tam dzieje się historia, więc Maurycy powinien w tym uczestniczyć; nie daj Bóg, stałoby się tam coś o epokowym znaczeniu, gdy on bawiłby na prowincji. Trzeba więc pojechać do stolicy - a taka towarzyszka znacznie całą wyprawę umili, nocami przyjemnie rozgrzewając ciało i kości, umęczone niedogodnościami kilkugodzinnej podróży. Ponadto, intrygującym jest fakt, iż wieśniaczka ta zdaje się posiadać smak literacki. Nie przez lektury, lecz w sposób szlachetniejszy. Owe śląskie dziewczę, zapewne mimowolnie, zdaje się dostrzegać literaturę w życiu. Oto, co czyni dandysa - umiejętność dostrzeżenia i rozegrania dramaturgii chwili. Dandys przez całe życie jest w teatrze, gdzie każde zachowanie, każdy gest mają swoje znaczenie. I ta Ślązaczka napisała do swojego męża list. Nie jak żona czy gospodyni, napisała list niczym postać z antycznej tragedii lub z szekspirowskiego dramatu. Czyżby znalazł nieoszlifowany diament?

Oczywiście, rola Pigmaliona niezbyt go pociągała, gdyż jedyną osobą, jakiej poświęcał tyle uwagi, co mitologiczny król swojemu posągowi, był on sam, a nie można być Pigmalionem dla samego siebie. Wiedz jednak, Czytelniku, że w czasach, w jakich przyszło żyć Maurycemu, nie znano jeszcze krzyżówek - najlepszego antidotum na towarzyszącą wojażom nudę. Zaś monotonię czeskich krajobrazów, przez jakie przyjdzie im jechać, intelektualna zabawa ze śląską chłopką może urozmaicić, tym samym czyniąc podróż przyjemniejszą.

Anna otworzyła oczy i natychmiast przepełniła ją głupia nadzieja: nie odjechał! Siedzi tutaj, na łóżku, i czeka, aż ona się obudzi! Jednak zaledwie kochanek odwrócił się do niej, zrozumiała, że to tylko odroczenie nieuchronnego; gdyż w jego oczach dostrzegła sympatię, ale nie zobaczyła miłości. Wszelako Anna potrafiła cieszyć się tym, co ma, zapadła się więc w jego szczupłych ramionach.


* * *


Jak długo leżał bez przytomności? Otworzył oczy i przede wszystkim ze zdziwieniem stwierdził, że go nie obrabowano. Rulon z pieniędzmi tkwił w kieszeni surduta. Nigdzie natomiast nie było jego kapelusza. Będzie musiał kupić nowy, a tamten tricorn służył mu już tak długo! Pewnie spadł, strącony kamieniem. No tak, kamień! Cóż, do diabła, się stało?

Uniósł się na łokciach i rozejrzał wokoło. Ulica była dziwnie pusta - o tej porze powinno na niej być jeszcze wielu przechodniów, tymczasem nie widać było żywej duszy. Co jeszcze dziwniejsze, pustce i ciszy na tej ulicy towarzyszył dobiegający z daleka hałas, jaki czyni wielki i niespokojny tłum ludzi. Spojrzał na wejście do lombardu - nienaruszone. Żydowin nie dawał sobie w kaszę dmuchać - gdy poleciały kamienie, pewnie zaryglował potężne, dębowe, stalą okute drzwi, odchylił judasza i dał ognia, co przekonało motłoch, by poszukał sobie łatwiejszej zdobyczy. Przyjaźń Szmula była szczera, jednak nie na tyle głęboka, by ten wyskoczył na ulicę i w imię pomocy ryzykował życie swoje i dziatek.

Szlachcic podniósł się z ziemi i zaczął otrzepywać ubranie z błota i kurzu, w tej samej chwili uchyliły się drzwi, ciągle zabezpieczone łańcuchem.

- Panie von Ratschek! - zakrzyknął Żyd. - Pozwólcie tutaj!

Jan podszedł bliżej.

- Cieszę się bardzo, żeście żywi. Wybaczcie, żem po was nie wyszedł. Bóg mi świadkiem, ja nie mogłem ku wam wyjść. Gdybym tylko drzwi otworzył, weszliby tutaj, zamordowali mnie i ograbili, nie mówiąc o tym, co by zapewne uczynili moim młodym i pięknym córkom.

Są różni przyjaciele i różnych przyjaźni się od nich oczekuje. Szmul mógł pożyczyć mu pieniądze, albo pielęgnować jego rany - ale przecież Jan nie oczekiwał, że lichwiarz będzie się bił w obronie szlachcica. Dlatego zdziwił się nawet przeprosinami Żyda. Machnął ręką na pożegnanie i poszedł do siebie. Postanowił dokładnie przemyśleć kwestię tych trzydziestu talarów, za które sprzedał ojcowską szpadę. Cztery przeznaczył na bieżące potrzeby. Po paru kwadransach na jego strychu stał stół, kupiony od sąsiadów z dołu, a na stole parowała potrawka z kurczęcia, pachniała zachęcająco połowa pieczonej kaczki, było też kilka pęt kiełbasy, chleb i ser. I trzy butelki reńskiego.

Po raz pierwszy od kilku tygodni Jan położył się tego wieczora spać najedzony. Był również nieco pijany. Chłodny od dawna blaszany piecyk dziś rozpalony był prawie do czerwoności - a obok piętrzył się jeszcze wesoły stosik pięknych, brzozowych polan. Jan położył się w barłogu, z satysfakcją przyjmując fakt, że jest mu za gorąco i zdjąć musi surdut i buty. Po kilku minutach chrapał już. Śnił mu się ojciec, co było przykre.

Rano, po śniadaniu, ułożył plan dnia. Teraz spacer i rozmyślania nad sensownym wykorzystaniem trzydziestu talarów. Późnym popołudniem obiad w restauracji, potem godzina sjesty, a wieczorem do burdelu.

Pełen optymizmu wyszedł więc pospacerować. Pogrążony w rozmyślaniach, trafił na zapomnianą uliczkę niedaleko katedry. Piekarz, szewc, zecer - mała drukarenka, zajmująca się akcydensami. Na witrynce przyczepiona kartka „na sprzedaż”.

Wrócił nazajutrz ze złotem w kieszeni. Po trzech godzinach negocjacji był już właścicielem zakładu. Stary zecer oddawał drukarnię za bezcen, uczciwie przyznając, że od wybuchu rewolucji zakład nie przynosi żadnych zysków. Ludzie już nie drukują obwieszczeń o pogrzebach i weselach, zaś posiadanie biletów wizytowych jest najlepszym dowodem na przynależność do klasy, której miejsce jest na łagodnych stokach winnicy Derflingen, przed lufami załadowanych kartaczami armat.

Jan miał wielu znajomych z dawnych lat. Nie spotykał się z nimi często, gdyż byli w większości bogatymi ludźmi. Nigdy nie prosił ich o pomoc, ale wiedział, że czują zakłopotanie na myśl o sytuacji, w jakiej się znajdował. Liczył więc na życzliwość jednego z nich, zwłaszcza że teraz nie chciał jałmużny, lecz proponował swoje usługi. Napisał więc list, zaadresowany „Kancelaria Republiki, Starszy Sekretarz ds. Administracji Obywatel Hoimar Botzen”. Zwięźle wyrażał gotowość współpracy w zakresie dostarczania Sekretariatowi ds. Administracji wszelkiego rodzaju obwieszczeń, ogłoszeń i druków urzędowych. Podpisał się „Johann Ratschek”, opuszczając „von” czym deklarował lojalność wobec Obywatela Sekretarza, który jeszcze rok temu był przecież Hoimarem von Botzen zu Dreibaum. Dawał tym samym kolejny powód, by jego prośbę rozpatrzyć przychylnie, poza ewentualną chęcią udzielenia pomocy kompanowi z dawnych lat.

I rzeczywiście. Zaczął od przeróżnych druków administracyjnych, formularzy, wzorów. A zamówienia były niemałe i płatne z góry.

Ratschek zatrudnił starego właściciela drukarni i kilku pomocników. W kilka tygodni dorobił się pieniędzy, które pozwoliły mu funkcjonować bez trosk o to, co będzie jadł następnego dnia. Potem Sekretariat zamówił u Ratschka druk obligacji zabezpieczonych na skonfiskowanym majątku Kościoła, które stały się głównym środkiem płatniczym Republiki. Gdy finanse Republiki się załamały, druk nowych obligacji, tylko teoretycznie mających pokrycie, stał się kwestią „być albo nie być” rewolucji. Drukarnia Ratschka się rozrastała. Ochraniała ją bez przerwy kompania grenadierów - cały pułk dragonów zaś był odpowiedzialny za ochronę codziennych transportów farby drukarskiej.

Im więcej obligacji drukowali, tym mniej były warte - jednak Jan płatność przyjmował tylko w gotowiźnie i nieruchomościach. Zwijał się jak w ukropie, nie licząc nawet złota i aktów własności pokościelnych dóbr w całym kraju. W lutym schodząca kra zerwała mosty na kilku czeskich rzekach i transport farby nie dotarł. W nocy ze środy na czwartek Republika stała się niewypłacalna. Jednak wtedy Ratschek poprosił Sekretarza o kompanię wojska i obiecał, że za cztery godziny wznowi druk. Przez pół nocy jeździł konno po Wiedniu na czele dragonów, konfiskując, odbierając, kradnąc i wydzierając. Rano drukarnia już działała. Obligacje wydrukowane tego dnia były podłej jakości - ale były.

Od Generalnego Komisarza Republiki Maximilliana Kleiderpetera Jan otrzymał pamiątkowy medal „Za Zasługi dla Rewolucji”, który z pogardą wrzucił do szafy. Ale swojej szpady od Żyda nie odkupił. Przecież nie był już szlachcicem, był rzemieślnikiem. Po co mu szpada? Czasy były niebezpieczne, nosił więc obrotowy, wielostrzałowy pistolet, z butelkowym angielskim zamkiem, ostatni krzyk techniki. Kule są lepsze i pewniejsze niż ostra stal.

Czasem tylko odwiedzał Samuela i patrzył na szpadę, którą dostał od Ojca. Meinetwegen.


* * *


Jakże pięknie trwa ten romans! Oczywiście, zmierza ku nieuchronnemu tragicznemu zakończeniu. Anna wie, że życie pisze dramaty, tragedie, komedie, romanse, nawet wiersze czasem, ale sielanek - nigdy. Teraz Anna czuje, że ciągle jeszcze znajduje się na tych stronach romansu, które uważna czytelniczka pochłania z zapartym tchem, w miłym zadowoleniu, jakie daje jej utożsamianie się z przeżywającą miłosną przygodę heroiną. Potem to zadowolenie ustąpi perwersyjnie przyjemniejszemu, empatycznemu pogrążaniu się w tragedii. Ale jeszcze nie teraz! Przez granicę przekradli się nocą. Teraz jadą przez Morawy, w wygodnym powozie. Tylko oni, i cichy stangret na koźle. Maurycy wynajął powóz wraz z woźnicą w Cieszynie. W oczach wąsatego, starego Czecha, który ich wiezie, Anna widzi potępienie i zgorszenie, tłumione tylko złotem jej kochanka; ale teraz dla niej liczą się tylko oczy jednego mężczyzny, tylko to, co może dostrzec w spojrzeniu Maurycego jest dla niej ważne.

A Maurycy patrzy na nią różnie. Czasem z rozbawieniem, czasem z zainteresowaniem, kiedy rozmawiają o książkach. Czasem nawet udaje się jej go zdziwić. Często spojrzenie Maurycego jest pełne pożądania, podobnie jak ona sama. Nocami, w zajazdach i hotelach, zaspokajają to uczucie. Ich namiętność ciągle jest jak rozbitek na morzu - im więcej słonej wody pije, tym większe odczuwa pragnienie. Anna wie, że od takiej miłości się umiera, ich romans to tylko zachwycająca agonia. Ale czy można cudniej umierać niż w uścisku męskich ramion, przy wiecznie spragnionych pocałunków ustach? Anna nie pyta więc o cel podróży, wie, że u kresu tego romansu skończy się też jej życie. Pewnie nadal będzie oddychać i poruszać się - ale nie będzie już żyła, bo jej życie skończy się wraz z ostatnim pocałunkiem Maurycego. Później czeka ją tylko jakaś nędzna egzystencja, aż do cielesnej agonii, po której zapadnie się w śmierć wieczną, w potępienie. W piekle spotka pewnie Maurycego. Anna jest naiwna; perspektywa wiecznego potępienia wydaje jej się znośniejsza, gdy myśli, że on będzie tam z nią.

Maurycy nie myśli o potępieniu. Nie będziesz miał żadnych bogów nad sobą, to jego przykazanie. Dziewczyna zdaje się rozumieć swoje położenie. Nie skarży się, nie zaklina, nie chce obietnic i przyrzeczeń. Po prostu syci się jego obecnością. Zdaje mu się, że Anna nie sypia - tak jakby każda chwila z nim wymagała ze strony dziewczyny świadomego uczestnictwa, jakby była zbyt droga, by pozwolić sobie na sen. Zawsze gdy otwiera oczy, napotyka wzrok kochanki. Czuwa, wpatrzona w niego. I patrzy mu w oczy, głęboko i badawczo, jakby chciała w jego twarzy, w jego wzroku odszukać coś, co wykracza poza cielesne pożądanie. Cieszy ją jego łakome spojrzenie, uwielbia dłonie, które błądzą po jej ciele. Nigdy nie odmawia mu siebie i zawsze po spełnieniu szuka jego spojrzenia. Wie o beznadziejności tych prób, lecz ciągle ma nadzieję, że znajdzie w nim to, czego sama ma w takiej obfitości.

Lecz oboje wiedzą, że w Maurycym uczucia do innego człowieka być nie może, gdyż bez reszty wypełnia go miłość własna.

A za oknem powozu przewija się morawski krajobraz - wioski, pola, zagajniki i sady. Anna nigdy nie była tak daleko od domu. Jednak nie jest zainteresowana podróżą, bo interesuje ją tylko Maurycy. On zaś nie wygląda przez okno, bo i tak zna te nudne widoki na pamięć. Och, gdyby tak pojechać do Italii!

Ale jadą do Wiednia. W Italii jest pięknie i słonecznie, człowiek może sycić się krajobrazem i historią, która go wypełnia. Chłonąć przez skórę słońce, zapach wina i oliwy, flirtować z Włoszkami i włóczyć się po ulicach Rzymu i Neapolu. Jednak w ponurym Wiedniu dzieje się historia! A to jest właśnie najbardziej pasjonujące.

Maurycy nie poświęca całego czasu swojej kochance, oczywiście. Nie można przesadzać z rozrywkami. Ma ze sobą książki, które przygotują go do roli, jaką chce - ba, jaką musi spełnić. Czyta „Umowę społeczną” Russa, przerywając ją co chwila paroma smakowitymi fragmentami z Woltera. Swoją wiarę w jedyne bóstwo, w siebie, podpiera czasem baronem d’Holbach. Gdy chce powściągnąć zapał, czyta Locke’a. Czasem nawet odczytuje pewne fragmenty swojej towarzyszce - a ta zdaje się je rozumieć.

Lecz im bliżej są Wiednia, tym mniej myśli o Annie, więcej zaś o polityce. Gdy nocują w Briinn, Maurycy, pochłonięty lekturą pamfletów Hansa Plume, po raz pierwszy przedkłada książkę nad ciało swej kochanki i nie przychodzi do Anny w nocy. Owszem, następnego wieczora oddaje z nawiązką to, czego zaniedbał. Ale Anna już widzi, że Maurycy coraz mniej poświęca jej uwagi, wybiegając raczej myślami w przyszłość.

A potem docierają do Wiednia i Anna wie, że niewiele stron pozostało już do tego momentu, w którym w romansach zazwyczaj umieszcza się rycinę, ilustrującą tragiczną scenę porzucenia. Ona, w potarganej sukni, lub, gdy książka jest francuska, w samej nocnej koszuli, siedzi pod antyczną kolumną, zastygła w tragicznej pozie, dotykając czołem marmuru, a z bezsilnie rozchylonej dłoni wypada kwiat. Albo list od niewiernego kochanka. I może na drugim planie widać oddalającego się jeźdźca.

Pierwszą noc spędzają w hotelu. Maurycy powraca do początków swojego zauroczenia. Jest szarmancki, ujmujący, hojny... I Anna wie, że ogląda go po raz ostatni. Nie płacze, do końca syci się jego obecnością.

Budzi się rano w zmiętej pościeli, pachnącej miłością i jego ciałem. Ale Maurycego już nie ma. Na nocnym stoliku leży sakiewka. Jeżeli w środku jest złoto, wystarczy na miesiąc, czy dwa. Jeżeli srebro - na tydzień. Anna odwiązuje rzemień - w środku błyszczą złote talary. Dziewczyna uśmiecha się. Chciałaby zostawić tu wszystko, co dostała od niego, ale nie może przecież wyjść na ulicę naga. Zakłada więc najskromniejszą z sukien i wychodzi. Idzie przed siebie. Nie wie, co będzie dalej. Nie interesuje się już swoim życiem.

Zaś Maurycy w Ujeżdżalni, w której teraz mieści się Trybunał Rewolucyjny, spotyka kilku swoich przyjaciół. Wielu jednak nie ma już w Wiedniu, och, jakże się podzielili koledzy z jednego gimnazjum! O nieobecnych ci w Ujeżdżalni mówią „wrogowie”. Uciekli z cesarzem, walczą w partyzantce. Głupcy. Nie wiedzą, gdzie jest jądro życia, gdzie dzieje się świat. Maurycy historię i życie uważa za wiatr, który wypełniać ma jego żagle; dobry żeglarz może żeglować z wiatrem, lub ostro na wiatr, ale przecież pod wiatr płynąć nie można!

Rewolucja jawi mu się jako siła, prąca w jednym kierunku, której trzeba się poddać. Bardziej doświadczeni polityczni gracze wiedzą, że rewolucja jest chaosem, jest zbiorem szalonych trąb powietrznych i sztuka przetrwania jest sztuką lawirowania. Konieczny konformizm trzeba okiełznać myśleniem o przyszłości i przyszłych, równie koniecznych konformizmach. Nigdy nie należy mówić rzeczy, których potem nie będzie można odwołać. Tego właśnie nie wie Maurycy i już pierwszego dnia wygłasza przemówienie jednoznacznie i trwale określające jego przynależność - akt, na jaki nie pozwoli sobie żaden doświadczony gracz, ceniący swoją cielesną powłokę.

Armaty w Derflingen ryczą przecież codziennie, a między zwykłymi ludźmi, mielonymi przez żarna rewolucji, trafiają się tam również pechowcy, którzy nie potrafili wystarczająco wcześnie odgadnąć, która z walczących na ulicy stron zwycięży. Ale tego Maurycy nie wie, a pierwsze dni jego rewolucyjnej aktywności naznaczone są pasem sukcesów. Wszyscy go fetują i oklaskują, bo jest radykalny. Tak właśnie postępują ci bogatsi w doświadczenie i umiejętności. Sami powstrzymują się od radykalnych wystąpień, swoją lojalność wobec sprawy potwierdzając oklaskami dla radykałów.

W tym samym czasie Anna chce rzucić się do rzeki, lecz nie znajduje w sobie dość odwagi. Siedzi więc na balustradzie mostu, i pozwala dalszej swojej egzystencji, której nie uznaje już za życie, toczyć się bezwolnie. W jej romansie obcy czytelnik przeczytał wypisane kapitalikami słowo koniec i zamknął książkę.

Czytelnik dużo gorszej literatury otwiera nową książkę.

Człowiek biegły w wyszukiwaniu kobiet, które można uczynić dochodowymi, zauważa Annę i niechybnie przyporządkowuje ją do kategorii tych, którym jest wszystko jedno. Zabiera ją więc ze sobą, a Anna idzie bez protestów. Kiedy karmi ją i poi winem, dziewczyna nie czuje wdzięczności. Wreszcie zdziera z niej suknię, rzuca na łóżko i pospiesznie gwałci, ale Anna się nie broni. Wie przecież, że Maurycy już nie położy jej w białej pościeli.

Jeszcze tego samego dnia przychodzi do niej pryszczaty student z kilkoma uciułanymi groszami. Szanuje damę, którą wielbi, nie może wymagać od niej takich postępków, jednak jest już mężczyzną i potrzebuje kobiety, idzie więc do burdelu, aby zażyć relaksu z dziwką. Jest nieporadny i delikatny, wychodzi bardzo zadowolony.

Anna jest bezwolna. Jest pusta. Uśmiecha się do ściany, bo ściana ma ten sam kolor, co tapeta w którymś z hoteli na Morawach. Przychodzą do niej codziennie, miesiąc po miesiącu, przez sto lat. Student, robotnik, gawrosz, urzędnik, mąż, starzec, młodzieniec, wdowiec, ojciec, bandyta, rojalista, rewolucjonista, szewc, szklarz. Anna daje im to, czego szukają, wciąż nieświadoma. Bo Anna myśli tylko o Maurycym, w dłoniach mężczyzn, którzy kupują ją sobie na godzinę, szukając wspomnienia jego dłoni.

Sutener zabiera jej wszystkie pieniądze, bo wie, że Anna nie zaprotestuje, więc czemu oddawać miałby zarobek przygłupiej kurwie? Czasem chciałby tylko, żeby Anna bardziej się przykładała do profesjonalnego wabienia frajerów. Jednak dziewczyna nie rozumie, o co chodzi. Zirytowany alfons bije ją laską i gwałci, licząc, że lekcja przyniesie skutek. I rzeczywiście, Anna nie chce sprawiać kłopotów i stara się bardziej. Opanowuje szybko cały profesjonalny rynsztunek. Pończoszki, trzewiczki, gorsety, uśmiechy, szminka, kok, wilgotne spojrzenie. Szept, muśnięcie dłonią. Sutener jest zadowolony, kupuje Annie suknie. Anna prawie go kocha, bo Maurycy również kupował jej suknie. Polubili ją poeci ze stołecznej awangardy. Zabierają często do garsoniery, w której piją czeski likier i palą sprowadzane z Chin opium. Anna również pali.

A którejś nocy sutener ostatkiem sił dowleka się do drzwi pokoju Anny i wali w nie pięścią. Anna odpycha studenta i otwiera, a alfons wtacza się i umiera obok łóżka z wbitym w plecy nożem.

Rewolucja wkracza w swoją przaśną fazę: Kleiderpeter jest adwokatem z saskiej purytańskiej rodziny. Cenzura obyczajowa z czasów cesarstwa ograniczała się do fasad, rząd Republiki chce zaś zlikwidować prostytucję jako objaw społecznej nierówności. Dlatego żaden inny alfons nie zajmuje się Anną. Suknie, które kupił jej martwy teraz opiekun, szybko się niszczą. Anna żebrze na ulicach. Jeśli uda się jej zdobyć pieniądze, kupuje za nie opium, od poetów. Czasem po starej znajomości dają jej zapalić za to tylko, że oddaje im się zawsze, gdy tylko jej zapragną. A pragną coraz rzadziej, bo Anna wygląda coraz gorzej.

Dostaje gorączki i zaczyna kaszleć. Wtedy poeci wyrzucają ją z garsoniery i zabraniają wracać, póki nie wyzdrowieje. Wszyscy boją się epidemii.

Anna włóczy się po zimowych ulicach, kaszląc. W końcu traci przytomność i upada, w bramie na uliczce niedaleko katedry, prawie pod nogami strzegących drukarnię grenadierów.


* * *


Jan wstał od biurka, aby odpocząć od tasiemcowego raportu dotyczącego produkcji z zeszłego miesiąca. Przebijał się przez zapisane równym pismem tabele od trzech godzin i należał mu się odpoczynek. Podszedł do okna, by spojrzeć na ulice pokryte cienką warstewką śniegu. I wtedy zauważył, jak jeden z żołnierzy szarpie brutalnie leżącą na pawimencie dziewczynę. Wybiegł, wzburzony. Wymyślając od bydlaków, trzasnął żołdaka w twarz i rozkazał przenieść dziewczynę do izby.

Była wyczerpana, brudna i mizerna. Kiedyś niewątpliwie była piękna, zaś łachmany, w jakie była odziana, kiedyś były prawdziwą suknią. Ratschek wezwał dwie kobiety, zajmujące się w drukarni mieszaniem farb. Polecił im zabrać dziewczynę do domu, napoić, nakarmić, umyć, wyleczyć. Patrzyły zdziwione, ale gdy wręczył każdej po talarze, zadowolone wezwały dorożkę, by odwieźć chorą do mieszkania. Kazał się informować o stanie chorej i wrócił do swojego raportu. Dziewczyna pewnie umrze, ale przynajmniej w ciepłym łóżku, nie zdechnie na ulicy jak pies.

A jednak nie umarła. Po trzech tygodniach przyszła do drukarni. Oczywiście, grenadierzy zagrodzili jej drogę i kazali uciekać. Wtedy stanęła przed nimi i powiedziała, że będzie tu stała, póki nie pozwolą jej widzieć się z jaśnie panem Ratschkiem. Żołnierz odparł, że jaśnie panów już nie ma, a obywatel Ratschek ma pilniejsze sprawy na głowie niż odwiedziny młodych dziewek. Jednak, gdy stała tam godzinę, jeden z wartowników zlitował się i poszedł do Ratschka zapytać, co zrobić z dziewczęciem. Jan wyjrzał przez okno i poznał tę, którą uratował. Kazał prosić.

Weszła do gabinetu i od drzwi rzuciła mu się do nóg. Objęła pod kolana, jak obejmuje się ojca i jęła dziękować kiepską niemczyzną. Ratschek poznał śląski akcent, więc odezwał się w swojej muttersprache:

- Dyć dej se pokój, dziołszko, i stowej...

Na dźwięk śląskiego dziewczyna zamarła. Język, którym mówiła jej matka; język, którym mówił jej mąż... Jej dobroczyńca, mówiąc do niej po śląsku, stał się kimś bliskim, chociaż niepomiernie wyższym... Jak ksiądz spowiednik. Wiedziała, że musi wyznać mu ogrom swojej zbrodni, i wiedziała, że on jej udzieli przebaczenia. Tymczasem musi być tylko blisko niego...

- Panoczku, weźcie mie do sia, na służónco... Poradza warzić i prać, byda wóm wszysko robiyła, bydziecie mieli w chałpie zawżdy posprzóntane, zol pośmiaton i umyja kożdy dziyń, tepichy byda klupać, bifyje i szranki wyrichtuja, wszysko poschróniom, śniodanie, łobiod, swaczyna i wieczerzo uwarza, szaty wypiera, fuzekle kożdy dziyń, i wybigluja wszysko...

Słuchał bezładnej wyliczanki jak zaklęty. Słowa, które znał z dzieciństwa, brzmiały ciepłem kuchennego wejścia do pałacu. Tak mówiły kucharki i służące w rodzinnym dworze, i tak rozmawiała z nimi matka, która przy ojcu mówiła tylko po niemiecku. Kiedy uciekał spod ojcowskiego spojrzenia, biegł do kuchni. Grube kucharki, proste wieśniaczki nie zwracały się doń „Freiherr von Ratschek”, mówiły po prostu pódź sam, bajtel, dom ci sznita z masłym i kyjzóm. Kobiece słowa, które budowały brzmienie kuchni, tak różne od brzmienia salonu, gdzie ojciec dobitnie wymawiał wzniośle brzmiące słowa, Gott, Ehre, Vaterland. Wspomnienia o ojcu zostawił w lombardzie, razem ze szpadą, tym milsze wydały mu się te bifyje, tepichy, swaczyny i biglowanie. Dziewczyna zaczarowała go, przywołując na chwilę brzmienie najcieplejszego kąta rodzinnego gniazda. Owszem, potrzebował gosposi, pewnie któraś z kobiet pracujących w drukarni powiedziała o tym tej dziewczynie, ale nie dlatego zdecydował się ją zatrudnić. Anna stała się dla niego nagle odnalezioną pamiątką z dzieciństwa. Była jedną z tych ciepłych, śląskich kobiet, których miłość uczyniła jego dzieciństwo okresem nieomalże arkadyjskim. Chciał ją mieć przy sobie, tak jak nosi się czasem miniaturę matki w medalionie, lub wiesza na ścianie w salonie pejzaż z rodzinnym pałacem. Anna miała siedemnaście, może osiemnaście lat, ale miała w sobie odwieczne, ciche i pokorne ciepło śląskiej kobiety, ucieleśniające się w idealnie wyprasowanych, śnieżnobiałych koszulach, wymiecionych codziennie kątach, mytych co tydzień oknach... To samo ciepło, które nosiły w sobie kobiety jego dzieciństwa.

Dał jej adres i klucze, polecił przygotować mieszkanie na jego przyjście, wysprzątać wszystko i czekać z kolacją. Gdy późnym wieczorem wrócił do domu, nie zawiódł się. Kilka godzin i kobieca ręka sprawiły, że zimne mury nagle nabrały cech miejsca, o którym mógłby powiedzieć jes żech doma. Zjadł ze smakiem kolację, pochwalił swoją nową gosposię.

Gdy położył się spać, przyszła do niego. Jak płatna dziewka sprawnie zrzuciła przyodziewek, stając przed nim naga. Przez chwilę patrzył na jej ciało, które na dobrym wikcie odzyskało ponętne kształty. Gdy wślizgnęła się pod pościel, nie miał już wątpliwości - dziewczyna pracowała jako dziwka. Powstrzymał jej umiejętne dłonie, pozwolił jednak zostać przy nim w łóżku. Przylgnęła doń całym ciałem, czuł jej młodzieńcze ciepło.

- Opowiadaj... - powiedział po niemiecku.

A ona opowiedziała mu całą swoją historię, po czym zasnęła. I spali tak do rana, przytuleni. Ratschek cieszył się bliskością, ciepłem, dotykiem jej delikatnie szorstkiej, matowej skóry, lecz nie pożądał jej. Była piękna, ale była czymś z domu. Jan nie był spragniony kobiet - chadzał czasem do burdelu, poza tym lata zrobiły już swoje. Nie chciał jej dla jej ciała, był przecież bogaty, zaś rewolucja wypchnęła na ulice zastępy piękniejszych od Anny dziewcząt. Nie chodzi nawet o zwykłe dziwki, lecz o młode kobiety, które w normalnych czasach wychodziłyby szybko za mąż i rodziły dzieci. Chłopcy poszli walczyć w Prusach i w Rosji, i ginęli tam całymi tysiącami, a ci, którzy pozostali w Wiedniu, myśleli tylko o tym, jak przeżyć, a nie o zakładaniu rodziny. Więc sprzedawały się bogaczom w niewolę - ci zapewniali im mieszkanie, wikt i opierunek, czasem stroje, a one w zamian były zawsze gotowe, zawsze chętne. Nawet, jeśli bogacz przyprowadzał przyjaciół, aby spróbowali specjału, jaki trzyma w garsonierze.

Były od niej piękniejsze, delikatniejsze, bardziej niewinne. Zatrudnił ją nie dlatego, że szukał kobiety, zatrudnił ją, bo szukał domu. Gdy zbudził się o zwykłej porze, o piątej rano, a ona ciągle leżała, naga i wtulona w jego ramiona, delikatnie potrząsnął ją za ramię.

- Stowej, dziołszka, śniodanie trza narychtować.

Następnego dnia znowu przyszła do łóżka i położyła się przy nim naga, i znowu zasnęła, a on gładził ją po włosach. Lecz rankiem, gdy otworzył oczy, jej nie było już przy nim. Usłyszał za to odgłosy kobiecej krzątaniny, poczuł zapach gorącej kawy, świeżego chleba i jajecznicy, stwierdził, że jest w domu.

Gdy siadł do stołu, Anna przerwała krzątaninę i bez pytania przysiadała obok. Ratschek pomyślał, że to chyba nie uchodzi, by gosposia siedziała ze swym panem przy jednym stole. Lecz przecież sypia z nim, naga, w jednym łóżku... Uśmiechnął się więc do niej. Anna upiła łyk swojej kawy i zabrała się za zmywanie.


* * *


Anna została kochanką Jana Ratschka. Po tym jak opowiedziała mu wszystko, ich relacja stała się ściśle intymna, czy tego chciał, czy nie. Nagość cielesna jest niczym wobec odsłonięcia prawdziwych tajemnic. Kobiecość Anny była teraz tak dosłowna, że Ratschek czułby się niezręcznie, próbując jej nie dostrzegać. Była dalej jego gosposią, nocami wypełniając obowiązki utrzymanki. Płacił jej pensję gosposi, nic więcej, a ona nie prosiła go o prezenty czy pieniądze. Nie kochał jej, cenił po prostu ciepło, które mu dawała i uwielbiał jej ciało.

Anna kochała tylko jednego mężczyznę. Nie miała od niego żadnych wieści i była pewna, że we wspomnieniach Maurycego zlała się w jedno z całą rzeszą kobiet, które posiadał. Czasem nazwisko Schwarz, jakie przyjął, zgodnie z rewolucyjną koncepcją jedności narodowej, widniało na obwieszczeniach, drukowanych w drukarni Jana.

Myślała o mężu i synu. Republika wypowiedziała wojnę królowi Prus i jej wojska wkraczały właśnie na Śląsk, po czterdziestu latach pruskich rządów przywracając go znowu Austrii, chociaż już nie cesarskiej. Franz zapewne został wcielony do pruskiego wojska, do „bośniackiej” kawalerii. Czy jej szukał? A co z chłopcem? Jakaż matka porzuca swoje dziecko? Kim była - potworem? Dlaczego to zrobiła? Nic nie przerażało jej bardziej niż to, że jedynym człowiekiem na świecie, za którym tęskniła, o którego się bała i na którym jej zależało, był Maurycy. Gdyby ktoś zapytał teraz, czy woli spędzić jeszcze jedną noc z Czarneckim, czy raczej wrócić do szczęśliwego życia z mężem i synem, bez żadnych konsekwencji, jakby wszystko było tylko snem, nie wahałaby się ani chwili. Było jej żal Franza i chłopca, ale o swoim postępku nie potrafiła myśleć inaczej, niż jak o powodzi, o żywiole, który niszczy wszystko na swojej drodze, niepokonany, nieposkromiony.

Ratschek, myśląc o Annie, modlił się.

Jakże wielki jesteś, Panie, dając nam namiętności tak potężne, że poddani im, pozbyć się możemy człowieczeństwa! Skręcając duszę ludzką supłem pożądań i pragnień, uczyniłeś nas prawdziwie wolnymi, gdyż wolność nasza realizuje się w wyborze między boskością a diabelstwem. Wybieramy między niewolą Twoich przykazań, a niewolą instynktów, tkwiących w naszych lędźwiach, zawsze sięgając ku wzniosłości. Wielkość jednego świętego warta jest hańby wszystkich grzeszników, a pełni człowieczeństwa doświadczają ci, wywyższeni pomiędzy Trony i Panowania i ci, zepchnięci w najgłębsze otchłanie. Ta dziewczyna, którą do złego popchnęły czytane książki, Anna, która kocha sowizdrzała niewartego uczucia, i kocha go tylko dla dotyku jego rąk, dla smaku jego ust, dla uniesień, które jej dawał, sama zmierza ku potępieniu. Jednak dosięga tutaj wielkości, którą Ty nam dałeś. Smucisz się, gdy ona cię odpycha, wybierając dla siebie wieczne męki. A jednak, to przecież dzieło Twoje - i w tym również objawiasz swą wielkość, dając swemu stworzeniu moc tak wielką, by odepchnęło Ciebie, swego Stwórcę. Oto największy z Twych cudów - wolność, która prowadzi do zguby. Wolność, która może pokonać nawet Twą nieskończoną miłość do człowieka i wbrew Tobie skazać się na wieczne męki.

Medytując nad swoją modlitwą, którą zapisał na kartce z notesu, siedział przy stole, wsparłszy czoło na dłoniach. Mijał właśnie szósty miesiąc, od kiedy Anna wprowadziła się do tego mieszkania. Usłyszał, jak zbiega po schodach. Wpadła do jego gabinetu, bez pukania. Podbiegła do biurka i rzuciła na blat świeżo wydrukowane obwieszczenie.

- Ratuj go - wyszeptała.

Spojrzał na papier. Moritz von Tscharneztky vel Moritz Schwarz, wyrokiem Najwyższego Sądu Republiki, skazany na rozstrzelanie, wyrok wykonany zostanie dnia 23 lipca III roku Rewolucji w winnicy Derflingen. Jutro.

Wyrok wydany na piasku Ujeżdżalni, jak wszystkie, i tak jak wszystkie szybko wykonany. Zostanie w pantalonach i koszuli, zwiążą mu z tyłu ręce, postawią na wozie i zawiozą do winnicy, wymierzą armaty i rąbną kartaczami. A potem młodzi gwardziści pójdą dobić rannych bagnetami. I cóż on, Johann Ratschek, drukarz, może zrobić? Jego przyjaciel ciągle jest Sekretarzem, ale balansuje na skraju przepaści, tak jak wszyscy tutaj. Widmo Derflingen wisi nad każdym, kto ma chociaż skrawek władzy. Nikt nie zaryzykuje posady i głowy, dla ratowania kogoś, kto stał się martwy mocą podpisu Kleiderpetera. Kto ratuje trupy?

Każdy, czyje nazwisko znalazło się na wydrukowanym w drukarni Ratschka formularzu, na którym drżąca ręka Obywatela Naczelnika złożyła rozedrgany podpis, był martwy. Owszem, chodził jeszcze, mówił, oddychał, nie wiedział, co go czeka - ale był martwy, jak gęś, która biegnie, mimo że rzeźnik właśnie odrąbał jej głowę. I on, Ratschek, niezaangażowany politycznie, lecz zarabiający na rewolucji fortunę, więc podwójnie podejrzany, on, Jan Ratschek, tak sprawnie balansujący, on, którego życie odmienił rozsądek i spryt, on miałby nadstawiać głowy za jakiegoś polskiego szlachciurę, któremu zachciało się rewolucji? Za tego bawidamka, tylko dlatego, że dziewczyna, która grzeje mu łoże, zakochana jest w tym durniu bez pamięci, mimo że ten nawet jej zapewne nie pamięta?

- Ratuj go, panie... - poprosiła jeszcze raz.

- Dobrze - odpowiedział Ratschek i zrozumiał, że kocha Annę, kocha ją jak szalony i zrobi wszystko, o co ona poprosi.

Nie przyszła tego wieczoru do łóżka. A Jan pragnął jej tego dnia naprawdę, pożądał jej po raz pierwszy. Wstał i znalazł ją na prowizorycznym posłaniu w kuchni. Położył się obok niej, ale odepchnęła go, delikatnie, lecz stanowczo. Zrozumiał, że teraz znów należała tylko do tamtego. Odszedł i nie spał tej nocy. Siedział w nocnej koszuli przy biurku i myślał nad tym, co może zrobić.

Na dwie godziny przed świtem wyciągnął z biurka sakiewkę ze złotem. Wrzucił do kieszeni czterdzieści talarów. Resztę podręcznych pieniędzy, ponad sześćdziesiąt talarów w złocie, zawiązał w mieszku i rzucił na posłanie Anny. O czwartej nad ranem poszedł do drukarni. Nie zajrzał nawet do głównego pomieszczenia, gdzie na nowych maszynach drukowano obligacje. Wszedł do starej drukarni, gdzie dalej odbijano akcydensy. Odesłał do domu obydwu zecerów, założył fartuch i w szpaltach własnoręcznie ułożył formularz upoważnienia, po czym odbił go we dwóch egzemplarzach. W gabinecie miał dwa sejfy, własny oraz państwowy, otwierany dwoma kluczami. Jan miał jeden klucz, drugi zaś był w posiadaniu sekretarza. W skrytce leżały pieczęcie - często nie było czasu na wysyłanie wydrukowanych wyroków do urzędu, czy do ujeżdżalni, więc odpowiedni człowiek stemplował i podbijał papiery w gabinecie Ratschka.

Jan zerwał lakową pieczęć z drzwiczek i przyniesionym z warsztatu ręcznym świdrem zaczął rozwiercać zamek. Po godzinie z okładem sejf stał otworem. Jan podbił papiery i podrobił podpis samego Kleiderpetera. Wiedział, że według rewolucyjnej hierarchii wartości popełnia teraz najgorsze bluźnierstwo. Kleiderpeter był jak bóg, zaś papier z jego podpisem był relikwią, przedmiotem kultu, był jak grom w rękach Zeusa. Nie można było w Republice popełnić większej, bardziej wywrotowej, bardziej bluźnierczej zbrodni, niż podnieść rękę na autorytet Naczelnika ujęty w jego podpisie. Ze świadomością wagi swojego postępku Jan schował papiery do pugilaresu i ruszył do lombardu. Szmula nie było, za ladą stał jego syn, który bez słowa przyjął pieniądze i wydał Ratschkowi jego broń.

Johann von Ratschek przypasał toledańską szpadę, którą otrzymał od swojego ojca na osiemnaste urodziny i poszedł do aresztu przy ujeżdżalni, uratować Moritza Schwarza, nędznika, któremu przydarzyło się być kochanym. Odpowiedni papier otwiera każde drzwi. Trzy kwadranse później oszołomionego, zmarnowanego Maurycego strażnicy wyprowadzili przed więzienie. Ratschek wręczył mu paszport i przepustkę. Maurycy był zdziwiony, ale w zasadzie spodziewał się tego - przecież nie jest byle kim, nie może położyć głupio łba w Derfiingen! Nie wnikał w motywy tego dziwaka, który przyniósł mu wolność, postanowił za to oddalić się ze stolicy natychmiast. Ratschek chwycił go za ramię i warknął:

- Domstrasse, kamienica pod Orłem, mieszkanie Ratschka. Ona tam czeka na ciebie, gnido. Tylko jej zawdzięczasz życie. To mogłoby cię nie przekonać, ale ona ma również pieniądze, jedź tam, zabierz ją i uciekajcie za granicę, do Prus albo do Rosji.

Maurycy wzruszył ramionami i odszedł. Po kilku krokach stwierdził, że w istocie dysponuje w tej chwili tylko dwoma miedziakami, których rewidującym go strażnikom nie chciało się wyciągać z kieszeni pantalonów. Udał się więc pod wskazany adres.

Jan ściągnął kapelusz i z odkrytą głową niespiesznie szedł w kierunku drukarni. Zatrzymał się w kawiarence. Zjadł kawałek tortu i popił mocną kawą, przeczytał gazetę. Po zastanowieniu stwierdził, że to miejsce jest tak samo dobre jak każde inne, zamówił więc następną kawę i apfelstrudel. Miał ze sobą tomik francuskich wierszy Racine’a. Piękne, kieszonkowe wydanie. Czytał jeden wiersz po drugim, powoli i dokładnie, mamrocząc francuskie słowa pod nosem. Jak sądził, miał kilka godzin. Niechże Maurycy i Anna będą już daleko.

Nie mylił się, znaleźli go w południe. Do kawiarni weszło sześciu gwardzistów, tupiąc podkutymi buciorami. Nałożyli bagnety na karabiny, zaś najstarszy zapytał Jana:

- Obywatel Ratschek?

Ratschek skinął głową i szybko wyszarpnął szpadę z pochwy. Lewą ręką sięgnął za pazuchę, wyciągnął pistolet i zastrzelił jednego z gwardzistów. Pozostali przyskoczyli, drugi padł, gdy Jan wbił mu w gardło klingę szpady. W tym momencie trzy bagnety przebiły mu brzuch. Zwalił się bez przytomności na ziemię. Odzyskał świadomość dopiero na wozie. Klęczał, oparty o czyjeś plecy w białej koszuli. Broczył obficie z ran. Jechali do Derflingen i nie zostało mu już wiele drogi do przebycia.

Nie był w stanie stać, więc pełniący służbę w krwawej winnicy młodzi gwardziści nakazali dwóm innym skazanym go podtrzymać. Jan chciał pozostać przytomnym. W końcu niewiele mu chwil tutaj zostało. Popatrzył w ciemny wylot armatniej lufy, na rękę kanoniera, przykładającą do otworu zapałowego płonący lont.

Kartacze poszarpały ciało Jana von Ratschek, ale żył jeszcze, gdy wrzucono go do dołu i przysypano wapnem i cienką warstwą ziemi. Nie czuł już nic, nie był w stanie nawet myśleć. Jedno tylko imię cały czas rozbrzmiewało mu w głowie, aż skonał.

Maurycy zaś pobiegł co tchu pod wskazany adres. Drzwi nie były zamknięte, wszedł więc. Przy okrągłym stole w salonie siedziała Anna, w podróżnej sukni, na krześle obok leżał tobołek z kocem i kilkoma ubraniami. Podniosła wzrok i gdy zobaczyła, że to Maurycy, nie Jan, zemdlała. Czarnecki ocucił kochankę kilkoma pocałunkami, wygłaszając przy tym parę komunałów o swym uczuciu, które było tak gwałtowne, że kazało mu ją porzucić. Anna poprosiła, żeby przestał, zaś Maurycy przypomniał sobie, że Ślązaczka była inteligentną kobietą, więc zaniechał kłamstw. Przebrał się w skromny, urzędniczy surdut, który zawczasu przygotowała. Wręczyła mu sakiewkę ze złotem, przeliczył i, nieco zawiedziony wysokością kwoty, schował pieniądze do kieszeni. Wyruszyli po kwadransie.

Ratschek przygotował dobre papiery - opuścili Wiedeń bez żadnych kłopotów. Ruszyli na północ, na Morawy i Śląsk. Musieli opuścić Republikę, Czarnecki sądził, że najłatwiej będzie przekroczyć granicę pod Częstochową. Chciał udać się do Warszawy. Pokój między Republiką a królem pruskim, chociaż chwilowy, powinien pozwolić na przejechanie granicy i urządzenie się po drugiej stronie. Gdyby wybuchła nowa wojna, ruszy na północ, uciekając przed grenadierami Kleiderpetera. Gdyby było trzeba, ujedzie do Danzig, a stamtąd do Anglii... Anglia! Właśnie! Tam jest prawdziwie światowe życie...

Anna niewiele mówiła. Gdy jej pozwolił, przylgnęła doń całym ciałem, tuliła się i całowała jego dłonie, powtarzając „dziękuję, dziękuję, dziękuję”. Wiedział, że to jej zawdzięcza ocalenie. Każdej nocy okazywał więc wdzięczność, póki starczyło mu sił.

Był poważnie osłabiony i chory, ale cóż z tego, kiedy był żywy! Wynajęli powóz, nie chciał jechać dyliżansem publicznym, więc podróż nie była tak uciążliwa. Jednak z każdym tygodniem słabł. Gdy dotarli do Olmiitz, trawiła go taka gorączka, że bredził w malignie. Anna postanowiła zatrzymać się w hotelu, póki Maurycy nie wyzdrowieje. Wezwany lekarz stwierdził tyfus, zakazał zbliżać się do chorego komukolwiek poza Anną i stwierdził, że za trzy dni będzie po wszystkim. Anna, która już raz wyrwała Maurcego śmierci, postanowiła się nie poddawać. Pielęgnowała go jak mogła najlepiej, zgodnie z zaleceniami, które wydobyła od lekarza z niemałym trudem (droga pani, to na nic, to beznadziejne), puszczała Czarneckiemu krew, nacierała maściami, kładła gorczycę na piersi chorego. Jednak doktor miał rację i Maurycy umarł trzeciego dnia. Anna nie mogła patrzeć na trupa swojego kochanka. Ciało, które dało jej tyle rozkoszy, pozbawione siły, która pchała w żyłach krew, teraz zimne i bezwładne, było czymś obcym, jak straszny manekin.

Wyjechała w godzinę po jego śmierci, pozostawiając w hotelu pięć talarów na urządzenie pogrzebu. Za pięć talarów ołomuniecki proboszcz sprawił Maurycemu de Czarnecki (takie nazwisko zapisała na kartce Anna) chrześcijański pogrzeb, godzien szlachcica i postawił na grobie skromny, kamienny pomnik, z wyrytym nazwiskiem i datą śmierci.

Anna kontynuowała podróż. Gdy po paru dniach wyszła z powozu pod nowym, pilchowickim kościołem, mimowolnie ruszyła w stronę swego rodzinnego domu. Ludzie nie poznali jej, skandal, jakim była ucieczka młodej żony Pawlasa, wydarzył się dawno temu, nikt już o nim nie pamiętał (wyjąwszy samego Franza, zapewne), zaś odziana „po pańsku” dama, idąca drogą, nie przypominała rudego dziewczęcia w kolorowej kiecce i zapasce. Anna doszła wreszcie do rodzinnej zagrody, ścigana ciekawskimi spojrzeniami. Na laubie siedział Franz, paląc fajkę, nieopodal bawił się w piasku jej syn... Jakże urósł!

Franz poznał ją natychmiast. Oto stała tam, przy furtce, ta, którą najpierw beznadziejnie ścigał przez tyle czasu, ta, o której bezustannie myślał, będąc w wojsku, ta, która porzuciła swego męża i dziecko... Ta, która zniknęła jak kamień w wodzie, której rudych włosów wypatrywał tak długo, teraz stoi przy furtce. Sama, w pięknej sukni, z bagażem.

Wstał, bez słowa zabrał syna i wszedł do domu. Anna nie zrobiła nawet kroku, pewna, że Franz jeszcze się pojawi. I rzeczywiście, wyszedł po chwili, niosąc w rękach zawiniątko. Podszedł na kilkanaście kroków do furtki. Zmienił się, postarzał. Jednak był jeszcze piękniejszym mężczyzną niż wtedy, szpakowate włosy dodawały mu powagi, zaś zmarszczki podkreślały ostre rysy. Zmężniał, pewnie na wojnie, nie utył, miał piękną figurę, rozłożyste bary i szeroką, silną pierś. Anna pomyślała z sympatią, że piękniejszy jest niż Maurycy, chociaż inną zupełnie urodą.

Nie odezwał się ani słowem. Cisnął za płot pakunek, który trzymał w dłoniach, odwrócił się i zniknął we wnętrzu domu. Anna podniosła związany paskiem pakiecik i uchyliła płótno, w które spowite było zawiniątko. W środku były jej książki.

Powóz czekał pod kościołem. Wróciła doń i kazała zawieźć się do hotelu „Pod Złotą Gęsią” w Gliwicach. Tam wynajęła pokój, przedstawiając się jako Anna de Czarnecki. Wybrała ten sam, w którym spędziła swoja pierwszą noc z Maurycym. Nie rozpakowywała bagaży, wyjęła tylko przybory do pisania i atrament. Napisała list, po czym zeszła na dół i poprosiła służącą, by za czterdzieści pięć minut wezwała do jej pokoju lekarza. Wróciła do pokoju i otworzyła pakunek z książkami. Trzymała w dłoniach swoje romanse, przeglądała je, chociaż znała przecież każdą stronę na pamięć.

Bohaterki romansów czasem same zadają sobie śmierć. Zażywają truciznę, ukrytą w pierścieniu i umierają w ramionach kochanka, lub przecinają sobie żyły, w kąpieli i zastygają, alabastrowe, z mokrymi włosami, wpatrzone w przestrzeń.

Anna nie była romansową heroiną. Wyjęła więc z mufki pistolet Jana Ratschka, objęła wylot lufy wargami i strzeliła.

Lekarz, wchodząc właśnie po schodach, usłyszał strzał i strwożony zbiegł na dół. Wezwano żandarmów, ci bez wahania otworzyli drzwi. W liście, pozostawionym na stole samobójczyni przedstawiała się jako Anna Pawlas, żona Franza Pawlasa, lat 18, ladacznica i zdrajczyni. Prosiła o powiadomienie męża o swej śmierci, aby stał się wreszcie wolny.

Na pogrzebie Anny nie było księdza, pochowano ją pod płotem cmentarza przy starym kościele pod wezwaniem św. Bartłomieja, znajdującym się daleko za murami miasta. Franz nigdy nie przyszedł na jej grób, ożenił się ponownie i umarł dwadzieścia sześć lat później.

Kiedy młody student prawa, Wacław Pawlas, przyjechał z Breslau na pogrzeb swojego ojca, rodzina przekazała mu spory kuferek z korespondencją i papierami ojca. Wacław przejrzał całość bez większego zainteresowania - ot, interesy, wojsko, urzędowe sprawy, o wszystkim wiedział już z opowiadań. Jednak dno kuferka był podwójne, co łatwo wykrył. W skrytce znalazł przewiązany wstążką pakiet listów, oraz złożony na dwoje list od swego ojca, zaadresowany „Wacław Pawlas, do odczytania po mojej śmierci”. Młody Pawlas dowiedział się, że zmarła przed dwoma laty Eliza Pawlas nie była jego matką. Odwiedził miejsce, w którym, jak twierdził ojcowski list, powinna leżeć jego prawdziwa rodzicielka, jednak pod cmentarnym płotem nie było już żadnego śladu mogiły. W pakieciku znajdowało się parę zachowanych listów jego matki, między innymi oba jej listy pożegnalne. Ojciec zachował wszystkie pamiątki po swojej pierwszej żonie.

Wacław był romantykiem, zaczytywał się w Schillerze i Goethem, a styl matczynych listów był tak wzruszający, że młody student postanowił odtworzyć tę dramatyczną historię.

Wyruszył do Wiednia, poświęcając na tę wyprawę część odziedziczonych pieniędzy. W Olmiitz znalazł grób Maurycego de Czarnecki. Położył na nim różę, w myślach poświęcając ją matce.

W Wiedniu odnalazł drukarnię, o której pisała matka w jednym ze swoich listów - firma nazywała się teraz „Cesarska i Królewska Drukarnia Rządowa”. Od młodego zecera zakupił kilka pamiątek po Janie von Ratschek, którego pamiętało jeszcze kilku starszych pracowników. Skierowali oni ciekawskiego młodzieńca do starego Żyda, Samuela, który w roku 1805 przyjął nazwisko Fitzelberg. Starzec, który znał dokładnie koleje losu Jana, Anny i Maurycego, opowiedział młodzieńcowi całą historię. Wacław skrzętnie notował. Wyjechał z Wiednia następnego dnia i wrócił do Wrocławia. Jednak zbyt był poruszony dziejami swojej matki, by odłożyć tę historię do szuflady i po dziesięciu miesiącach miał gotowy rękopis powieści, zatytułowanej „Anna”. W jednej z wrocławskich oficyn wydano mu, po starej znajomości (syn drukarza studiował z Wacławem) pierwszą, próbną edycję.

Powieść przez kilka miesięcy leżała w księgarniach, by, po pozytywnej recenzji znanego krytyka, stać się nagle najbardziej poczytną powieścią roku. Szybko wznowiono i w ciągu czterech lat ukazały się trzy wydania. Przetłumaczono ją na francuski i uznanie znalazła nawet w na dworze Ludwika XVII.

Po kilku latach wśród literackiej socjety minęło zainteresowanie „Anną”, zwłaszcza że Vatzlav Pavlas nie napisał już nic więcej. Jednak powieść ciągle wznawiano, gdyż młode dziewczęta, zarówno w Niemczech, Austrii i Francji zaczytywały się „Anną”, aż do pierwszych lat dwudziestego wieku, często przedkładając ją nawet ponad „Jane Eyre” Charlotty Brontë.


Would you forsake your house and home, Would you forsake your baby? Would you forsake your husband, too, To go with Blackjack Davey, Ride off with Blackjack Davey?”


Well, I’ll forsake my house and home,

And I’ll forsake my baby.

I’ll forsake my husband, too,

For the love of Blackjack Davey,

Love my Blackjack Davey.”


Blackjack Davey”,

tradycyjna ballada bluegrass

Pilchowice lato - jesień 2004


Cud domu brandenburskiego


Cztery wierzchowce galopowały polnym traktem. Bita droga prowadziła między polami, oddzielona od nich dwoma rzędami włoskich topoli. Jeźdźcy, dosiadający pięknych rumaków, odziani byli jak nakazywała ówczesna moda - nosili trójkątne kapelusze, surduty, obcisłe spodnie do konnej jazdy z wysokimi botfortami i obszerne płaszcze. Przy boku każdy miał szpadę, w olstrach tkwiły pistolety. Mimo że zapadał już wieczór, nie wstrzymywali koni, ryzykując potknięcie, które mogło skończyć się źle zarówno dla rumaka, jak i dla jeźdźca.

Droga dochodziła do sporego traktu, zaś po lewej stronie, w oddali, widać było most na Renie.

Pierwszy z jeźdźców zatrzymał się na rozstajach, zdjął długie rękawice i zsunął chustę, która zakrywała mu twarz, chroniąc przed pyłem. Na lewej dłoni nosił szlachecki sygnet, z herbowym rakiem - Warnia, polski herb śląskiej szlachty.

- Graf von Raczek! Was denken Sie? Wohin gehen wir jetz? - zakrzyknął drugi, osadzając konia.

Hrabia von Raczek zeskoczył z konia i z juków wyjął skórzaną tubę. Odkręcił pokrywkę i delikatnie wyciągnął stary pergamin. Z pietyzmem rozłożył dokument na kamieniu, zza pazuchy wyjął busolę i zorientował mapę według stron świata, po czym zaczął ją studiować, porównując z krajobrazem.

- Graf von Raczek! Wir haben keine Zeit! Russische soldaten... - krzyknął ponownie drugi jeździec.

- Wir müssen den Ring finden! - warknął hrabia von Raczek.

Po chwili znalazł na mapie to, czego szukał, chował ją równie ostrożnie wskoczył na siodło i z miejsca spiął konia do galopu. Pojechali na przełaj, przecinając nadrzeczne łąki. W jednym miejscu łagodny brzeg Renu przechodził w niewielką i krótką skarpę. Nad nią tkwiła jasna, wapienna skała.

- Aus dem Pferd! - wydał komendę hrabia.

Wszyscy zeskoczyli z koni.

- Herzog von Soltz... - zaczął von Raczek.

Książę skinął głową. Z worka przy siodle wydobył kilof. Ostrze wykonano ze srebra. Von Soltz zdjął płaszcz, surdut i kapelusz, pozostając tylko w koszuli i spodniach. Spojrzał po swoich towarzyszach. Skinęli głowami. Raczek wyjął z olster pistolety, podsypał prochu na panewki i odwiódł kurki, stając obok. Pozostali dwaj wyjęli z pochew swoje szpady i stanęli z drugiej strony.

Von Soltz przeżegnał się, kiedy kończył kreślić znak krzyża, hrabia pokręcił głową.

Książę zamachnął się potężnie i uderzył srebrnym kilofem w białą skałę. Nic się nie stało - jedynie ostrze się wygięło. Książe pytająco spojrzał na hrabiego. Von Raczek wzruszył ramionami.

- Hanys! Rzykołeś [*modliłeś się] dzisiej? - zapytał swego sługę po śląsku, gdyż innym językiem wierny Hanys nie władał.

- A kaj tam, Graf... Jo niy rzykom - odpowiedział tamten.

- A u spowiedzi żeś był?

- Ja, Graf, roz, za bajtla. Ale mie farorz po pysku sczaskali i już tam niy łaża.

- To do komunije tyż niy?

- Niy, Graf. A czamu pytajóm?

- Zawrzyj pysk i chytej tyn oskard! - krzyknął von Raczek.

Hanys wyrwał kilof z rąk zdziwionego księcia i uderzył w skałę. Ziemia zadrżała, skała zaś rozszczepiła się na dwoje. Szczelina, najpierw wąska, zaczęła się powoli rozszerzać, przy akompaniamencie przeraźliwego, jęczącego dźwięku. Nagle wszystko ucichło. Jaskinia stała otworem.

Von Soltz podniósł uprzednio zapaloną pochodnię i odważnie zrobił krok naprzód, za nim do groty wkroczył von Raczek. Płomienie oświetliły wnętrze. Skała kryła w sobie grotę wielkości sporego kościoła. Na podłodze, w skrzyniach, na stołach, wszędzie leżało złoto. Przeróżne monety, biżuteria, naczynia, wysadzane drogimi kamieniami korony, berła królewskie. Ogromny skarb, przewyższający wszystkie bogactwa Europy. Obaj jednak nie zwracali uwagi na kosztowności. Na środku stało łoże, z którego właśnie gramolił się karzeł, imponująco brodaty i pokryty tysiącletnim kurzem. Spojrzał zdziwiony na intruzów, podniósł rękę w powstrzymującym geście, wreszcie spróbował coś powiedzieć, jednak z zasuszonego gardła wydobył się tylko charkot. Odchrząknął i sięgnął po beczułkę, stojącą u wezgłowia. Nie zdążył jednak przepłukać gardła - Ślązak wycelował i strzelił dwukrotnie. Jedną kulą trafił w czoło, drugą zaś w pierś. Von Soltz doskoczył i dla pewności przebił karła szpadą.

- Ganz einfach - powiedział Raczek.

- Très bien. Dépechons nous maintenant! Faisons vite ce qu’il y a à faire. Avant qu’il soit trop tard! [* Dobrze. A teraz szybko, zróbmy to, zanim nie jest za późno.] - odpowiedział jego towarzysz.

- C’est à vous de le faire. C’est vous, le prince! [* Pan jest księciem. Panu to bardziej przystoi.] - odparł.

Książę ukląkł przy martwym karle i obejrzał jego dłonie. Na serdecznym palcu prawej dłoni pokurcz nosił szeroki, złoty pierścień. Von Soltz usiłował zdjąć klejnot, jednak nie dało się go przesunąć przez zgrubiałe stawy paluchów karła. Wreszcie szlachcic, zniecierpliwiony, wyjął z kieszeni hiszpański nóż i oberżnął całą kończynę, wyłuskując pierścień ostrzem, po czym nabożnie nałożył go na swój serdeczny palec.

- Est-ce que cest deja le moment de... [* Czy teraz powinienem...] - zawiesił głos.

- Oui. Allez-y vite! Peut etre il faudrait mieux le dire en allemand... S’il ne comprend pas le français? [**Tak, teraz. Jak sam pan zauważył, musimy się spieszyć. Tylko niech pan to powie po niemiecku, on może nie znać francuskiego.] - odpowiedział mu kompan.

Książę wzruszył ramionami i wyszedł. Wszyscy znają francuski. Rozejrzał się po nadreńskich łąkach, wreszcie podniósł dłoń i zawołał:

- Pourvu que Jelizawieta meure! Que la Nouvelle Russie nous soit favorable! C’est notre dernière chance... [*** Spraw, aby umarła caryca Elżbieta! Niech następny władca Rosji będzie nam przychylny! To nasza jedyna nadzieja!]

W kwadrans później, kilka tysięcy kilometrów na północny wschód od nadreńskich łąk, w Petersburgu, rozległo się bicie w dzwony. Powoli rozbrzmiewały spiżowe serca wszystkich cerkwi miasta nad Newą. Na carskim dworze ktoś krzyknął.

- Jej Wieliczestwo umierło! - a wiele głosów powtarzało ten okrzyk wpierw po rosyjsku, później po niemiecku i francusku.

Fryderyk II mógł odetchnąć z ulgą. W 1763 roku Prusy nie zostały starte z mapy.


* * *


3 lipca 1974 roku pod dom przy ulicy Engelsa w Pilchowicach na Górnym Śląsku, zajechał nowiutki, srebrzysty Mercedes 450SL, sportowe coupe, na białych, niemieckich tablicach rejestracyjnych. Na ulicach PRL-u nieczęsto widywano takie samochody. Nic dziwnego, że auto wzbudziło niekłamany zachwyt grupy wyrostków, którzy jeszcze przed chwilą rozmawiali o piłce nożnej. Zebrali się dookoła pojazdu, wpatrując się w srebrny lakier, skórzaną tapicerkę i głośno przekrzykując się wiela mo na blacie.

Z samochodu wysiadł wysoki i szczupły mężczyzna. Gdy tylko otworzył drzwi, chłopcy rozbiegli się, ale zachęceni przyjaznym gestem, zaraz wrócili do auta. Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat, nosił zwykły, nieco wymięty, szary garnitur. Na głowę nałożył kapelusz z niewielkim rondem. Okulary w grubych oprawkach z czarnego plastiku i spory neseser dopełniały wizerunku zwyczajnego urzędnika. Nie wyróżniałby się niczym na ulicach zarówno Hamburga, jak i Warszawy, czy Katowic. Za nic nie pasował do sportowego samochodu.

Otworzył pomalowaną na zielono furtkę z kratki „emki”. Dziwnym trafem, każdy dom przy tej ulicy miał cały płot z tej kraty, produkowanej na potrzeby kopalni i, podobno absolutnie nie do kupienia na rynku. Od furtki do drzwi piętrowego domu, typowej kostki, jakich pełno w okolicznych wsiach, prowadził schludny, dokładnie zamieciony chodnik, flankowany niskimi rzędami bukszpanu. Drzwi murowanego domu schowane były w laubie - przedsionku, o ażurowych ścianach, wycinanych z drewna. Na niewielkiej ławeczce na pewno chętnie zasiadał jakiś staroszek pamiętający jeszcze czasy kaizera Wilusia. Teraz jednak ławeczka była pusta, zaś w równym rządku ustawione przed drzwiami stały buty: gumiaki do pracy w ogrodzie, męskie półbuty i damskie pantofelki. Mężczyzna nacisnął okrągły przycisk dzwonka. W domu rozległo się natrętne brzęczenie.

- Jooooorg! - odezwał kobiecy głos.

- Cila, niy nerwuj mie! Kamrat u mie siedzi! - odpowiedział męski baryton.

- Ja, już ida...

Szczęknęło kilka zamków. Drzwi otworzyły się skrzypiąc. Za nimi wisiała niby-zasłonka z plastikowych pasków, mających rzekomo stanowić zaporę dla much. Niska, korpulentna kobieta odgarnęła paski i spojrzała na gościa. Kiedy zauważyła, że to nikt znajomy, przybrała oficjalny wyraz twarzy i zapytała po polsku:

- Dzień dobry. Czym mogę panu pomóc?

- Dobry. Jorg doma? Musza snim godać...

Na dźwięk śląskiego dialektu gospodyni uśmiechnęła się lekko.

- Ja, siedzóm z Francikiym i na fusbal paczóm. Wlyźcie, sam sie sebujcie, tu mocie lacze. Jorg mo tam bółnkawa i kołocz, to wóm do. Jo móm robota we fribecie, to se tam dowejcie rady bezy mie - trajkotała, przepuszczając gościa i wychodząc na zewnątrz.

Mężczyzna zdjął buty i kapelusz, otworzył drzwi do sieni i wszedł do pokoju. Na fotelu siedział Jorg, czyli Jerzy Szołtysek, mężczyzna pięćdziesięcioletni, o szpakowatych włosach i spracowanych dłoniach. Naprzeciwko siedział drugi - pewnie Francik, mniejszy, o szczurowatej twarzy. Obaj kłócili się o właśnie obejrzany mecz.

- Jorg, pieróna, czamu sie niy cieszysz?

- Bo my przegrali - odpowiedział Szołtysek.

- Pieróna, Jorg, jakby te gorole grały z jakimiś Rusami, abo Szwedami, abo tymi Holyndrami, tobyś móg być za niymi, ale przeca łóni z Niymcami grali! - pieklił się Francik.

- No właśnie. My sóm przi Polsce, to my sóm za Polskóm. Czamu, Francik, jak cie na grubie pytajóm, to żeś już tak za tymi Niymcami niy jest?- bronił się zwolennik polskiej piłki.

- Ty dobrze wiysz, czamu. Jorg, a jak do Rajchu pojedziesz to bydziesz za Niymcami?

- Niy pojada do Rajchu.

Francik machnął ręką i zaczął pożerać kołocz z makiem, popijając kawą. Kręcił przy tym głową, ale dał spokój kłótni.

Gość wszedł do pokoju.

- Witej, Jorguś - powiedział.

Gospodarz odwrócił się jak rażony gromem. Talerzyk wypadł mu z dłoni. Popatrzył chwilę na przybyłego i, nie odwracając od niego wzroku, powiedział do swojego kolegi:

- Francik, niy nerwuj sie, ale idź se terozki do dom, ja? Jutro se zaś pogodomy o fusbalu.

Francik zrozumiał, że to jakaś ważna sprawa, przełknął pospiesznie ostatni kawałek - Cila robiła najlepszy kołocz we wsi - i wyszedł bez słowa. Gość, nie czekając zaproszenia, usiadł na drugim fotelu.

- Jedyn zero dlo Niymców. Gromy o trzecie z Brazylióm - powiedział Jorg.

- To terozkiś jest Polok, ja? - zapytał gość.

Jorg nie odpowiedział. Gość posiedział chwilę w milczeniu. Powoli, po cichu zaczął pogwizdywać pod nosem jakąś melodię. Szołtysek zanucił razem z nim. W pokoju cicho niosła się Horst Wessel Lied.


* * *


SS-Untersturmführer Friedrich Ratschek tkwił za krzakiem czeremchy, na skraju rosyjskiego lasu. Plamisty kamuflaż peleryny i pokrowca na hełm pomagał dobrze się ukryć, ale młody oficer nie polegał tylko na tym. Twarz umazał błotem, dzięki temu nie przyciągała wzroku sowieckich obserwatorów jasną plamą. Do hełmu przymocował kilka wiechci trawy, zaś pistolet maszynowy okręcił wąskimi paskami, pociętego jutowego worka, aby zamaskować charakterystyczny kontur broni. Stary pruski feldfebel dostałby niewątpliwie apopleksji, widząc takiego żołnierza, tutaj jednak nie groziła nikomu szpicruta speca od musztry, lecz sowieckie kule. Podporucznik co jakiś czas sięgał powoli po lornetkę i lustrował przedpole. Od lasu na wschód rozciągały się szerokie łąki. W miejscu, w którym miał swoją kryjówkę, zwężały się do stumetrowego pasa rozdzielającego dwie ściany lasu. Oficer spojrzał na swoich ludzi - Heini, z kaemem, Otto - wielki, jasnowłosy chłop ze Szwabii, tulący policzek do rury panzerszreka. Dalej siedział cichy i skryty Timo Krispuu, strzelec wyborowy. Świetnie się zamaskował i obserwował przedpole przez lunetę swojego mauzera. Za nim drugi Estończyk, Jaan Harse, też z panzerszrekiem i Rudolf, z drugim kaemem.

- Laden und sichern! - dla pewności wydał komendę Ratschek.

Kiwnęli głowami - sam zakazał odpowiadać, po co komu tyle gadania. Będą mieli się Sowieci z pyszna, nie ma co. Oto sześciu świetnych żołnierzy z dywizji pancernej SS „Wiking” uzbroiło się po zęby, zrobiło zasadzkę i da bolszewikom popalić!

Czekali cierpliwie. W zeszłą sobotę wzięli do niewoli Kozaka, który sam przeszedł za ich linie, z zamiarem wstąpienia do RONA. Był przesłuchiwany i od niego wiedzieli, że konwój musi tędy jechać. Ich kompania była odpowiedzialna za utrzymanie swojego odcinka i nie mogli sobie pozwolić na osłabienie linii, ale na kilkakrotnie ponawiane prośby podporucznika SS-Sutrmbannführer Geno Reihmann zgodził się wydelegować z Ratschkiem pięciu ludzi, których sam sobie wybierze, i dać im broń, jaką sami będą chcieli. Potem kręcił nosem, kiedy zobaczył w rękach ludzi podporucznika dwie przeciwpancerne wyrzutnie i dwa kaemy MG-42, „Pięciu ludzi, a pół siły ognia kompanii!” - ale słowa dotrzymał. Niech młody Untersturmführer zarobi na swój Żelazny Krzyż!

Najpierw usłyszeli warkot czołgowych silników. Konwój otwierał jeden czołg T-34, za nim podążały cztery amerykańskie ciężarówki Studebaker, z wymalowanymi czerwonymi gwiazdami na burtach, zaś całą kolumnę zamykał lekki T-40.

W zasadzce każdy znał swoją rolę. Nie otwierali ognia, czekali, aż znajdą się dokładnie na trawersie kolumny. Otto przygotował pancerzownicę do strzału i wycelował w pierwszy czołg, Rudolf w ten zamykający kolumnę.

- Feuer frei! - wyszeptał młody oficer.

Dwie rakiety poleciały w stronę czołgów, zostawiając za sobą smugi dymu. W tej samej sekundzie Krispuu nacisnął spust, trafiając w głowę kierowcę środkowej ciężarówki. Pierwszy czołg płonął. Załoga pospiesznie wyskakiwała przez właz na wieży. W drugim potężna eksplozja urwała wieżyczkę, zabijając załogę na miejscu. Rudolf zaczął pruć z karabinu maszynowego, krótkimi seriami, po kabinach ciężarówek, Krispuu zabił drugiego kierowcę, zaś podporucznik i Heine rzucili się przeładowywać panzerszreki.

- Verfluchte Scheisse! - krzyknął nagle Rudolf.

Podporucznik spojrzał na przedpole... Wprowadzono ich w błąd! Ciężarówki, które miały być pełne części zamiennych, przewoziły żołnierzy! Z bud studebakerów wyskakiwali radzieccy piechurzy, słychać było komendy, wykrzykiwane przez wymachującego naganem oficera. Jednak Ratschek wybrał dobrych żołnierzy, zanim jeszcze wydał odpowiednie rozkazy, każdy zaczął robić swoje. Strzelcy pancerzownic odłożyli rury, sięgnęli po peemy i zaczęli strzelać krótkimi seriami. Rozszczekały się również obydwa karabiny maszynowe. Estończyk zastrzelił radzieckiego oficera. SS-Untersturmführer raz za razem naciskał spust i starał się ocenić sytuację.

Mieli chwilową przewagę i odnieśli już spory sukces - dwa zniszczone czołgi, kilkunastu zabitych Rosjan, a podziurawione ciężarówki dalej nie pojadą. Sowieci dysponowali jednak przewagą liczebną, było ich około sześćdziesięciu. Chwilowo ogień przycisnął ich do ziemi, kryli się za samochodami i wrakami czołgów, ale gdy tylko ich dowódca zorientuje się w sytuacji, natychmiast przejdzie do natarcia. Musieli mieć przynajmniej sześć erkaemów - przygwożdżą Niemców ogniem zza ciężarówek, reszta ruszy do ataku. Trzeba więc uciekać, i to szybko, bo w lesie stracą przewagę nad czerwonymi. Całe szczęście, że do swoich pozycji niedaleko! Krótka komenda - ludzie będą wiedzieli co robić.

- Zuruck! Schnell!

Heini i Rudolf zaczęli strzelać, w tym czasie reszta żołnierzy odskoczyła na parę kroków. Zza drzew posłali kilka serii z pistoletów maszynowych, Krispuu zastrzelił jakiegoś Iwana, który zbyt mocno wychylił się zza burty ciężarówki. Pod osłoną kolegów wycofali się obaj strzelcy kaemów, objuczeni taśmami z nabojami i ciężką bronią. Wszyscy ruszyli biegiem przez las. Ratschek zastanawiał się, czy dadzą radę. Popełnił błąd - nie przewidział konieczności szybkiego odskoku i za bardzo obciążył swoich ludzi. Za porzucenie w lesie broni, i to tak cennej jak karabiny maszynowe i pancerzownice groziłby sąd polowy. Żołnierze nieśli za dużo - normalnie obsługę zarówno kaemu jak i panzerszreka stanowi dwóch ludzi - celowniczy i amunicyjny. Tutaj każdy niósł swoją amunicję, zaś niszczyciele czołgów mieli jeszcze automaty. Wyraźnie słyszeli za sobą odgłosy pogoni, przyspieszyli. Jednak rosyjscy piechurzy nie mieli tyle sprzętu - wszystko, co mogłoby przeszkadzać, porzucili pewnie przy ciężarówkach (Ratschek sam by tak zrobił) i teraz biegli szybciej niż Niemcy.

Podporucznik zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, co gorsze - zginąć z ręki Iwanów, czy ryzykować wściekłość dowódcy kompanii i pewnie sąd polowy. O odznaczeniu może zapomnieć, chociażby jutro własnoręcznie zniszczył całą ruską dywizję pancerną. Trudno, nie był wariatem, pośmiertny Krzyż Rycerski nie pociągał go wcale. Życie ludzi, którzy pokładali w nim swoją ufność, było mu droższe niż broń. Postanowił porzucić obciążenie - już chciał wydać taki rozkaz, gdy kilkanaście metrów przed nimi uniósł się duży kawał darni, spod którego wyjrzała umorusana twarz żołnierza.

- Kameraden! Kommen sie hier! - krzyknął.

Ziemny, zamaskowany schron! Dzięki Bogu! Iwany tutaj ich nie znajdą, dojdą do niemieckich linii, odbiją się i dadzą spokój, uznawszy, że udało się im uciec! Wskoczyli do środka. Ziemianka przygotowana była bardzo porządnie, ściany oszalowano świeżymi pniami sosen, tak samo podłogę, stały tam też zbite z desek prycze, był stół, lampa naftowa i, najważniejsze, radio - sensem istnienia bunkra było zatrzymanie pierwszego ataku i ostrzeżenie właściwych linii - od strony „radzieckiej” znajdowała się szczelina obserwacyjna, zamaskowana krzakami i siatką. Strop przykrywała gruba darń, zapobiegliwi budowniczy zasadzili na niej nawet małą brzózkę.

Gdy wszyscy znaleźli się już w środku, żołnierz ze schronu zasunął właz. Załogę placówki stanowiło dwóch ludzi - niski, ciemnowłosy SS-Sturmann i szeregowiec zajęty czyszczeniem swojego karabinu.

- Zaś poszoł jakiś oficjyr, gupi gizd, i Rusy mu wojoków zabiyły... - mruknął pod nosem żołnierz, nie spodziewając się, że ktoś jeszcze może tutaj rozumieć po śląsku.

Fritz Ratschek przyjrzał się mu badawczo.

- Od kiedy to do Waffyn SS Poloków bieróm, co? - zapytał żołnierza.

- O, pierucha... - wyrwało się Georgowi Sholtiskowi, spodziewającemu się kary za lekceważenie oficera.

Nie został jednak ukarany.

Młody oficer mógł wreszcie wpiąć do munduru wstążkę swojego upragnionego Żelaznego Krzyża II klasy. Zgłosił się do SS na ochotnika. Czuł się Niemcem, ale sprawy ideologiczne nigdy go nie zaprzątały. Chciał być żołnierzem i, mimo że zabronił mu tego ojciec, zabroniła matka, i nawet farorz zagroził ekskomuniką, młody Ratschek w październiku 1939 zdał maturę w gliwickim gimnazjum i zgłosił się na ochotnika do Waffen SS. Koleżeńska atmosfera w tym nowym wojsku odpowiadała mu bardziej, niż arystokratyczny Wehrmacht. Trafił do SS-Junkerschule w Bad Tölz, a potem do dywizji „Wiking”. Razem z flamandzkimi, norweskimi, estońskimi i fińskimi ochotnikami przeszedł cały szlak bojowy - Ukraina, południowa Rosja, Kaukaz, teraz znów Ukraina...

Natomiast Georg Sholtisek nie był bynajmniej ochotnikiem. Jako poborowy mógł zostać powołany tylko do Wehrmachtu, jednak w 1943 roku na obwodowej komisji wojskowej dano mu do podpisania jakiś dokument. Ktoś powiedział, że to tylko formalność. Jorguś nie czytał za dobrze po niemiecku, podpisał więc, jak kazali - rodzice przyuczyli do posłuszeństwa. Pięć tygodni później siedział na pryczy, w pociągu wesoło toczącym się przez szerokie stepy Rosji. Po niemiecku nie umiał wiele więcej niż „Zu befehl”, „Jawohl”, i „SS-Schutze Georg Sholtisek”. W pięć tygodni, ku rozpaczy ojca i matki, z syna śląskiego górnika stał się rycerzem Tysiącletniej Rzeszy, walczącym na wschodzie z azjatyckimi hordami.

Fritz Ratschek polubił młodego Ślązaka. Zdołał załatwić mu przeniesienie do swojej kompanii i zrobił z niego swojego „adiutanta”, jeżeli podporucznik może mieć adiutantów. Miło było mieć z kim pogadać po swojemu. Jeszcze weselej było, gdy spotykali jakąś grupę Ślązaków z Wehrmachtu.


* * *


Jorg Szołtysek bardzo rzadko pił alkohol. W niedzielę po obiedzie piwo, a gdy nie mógł spać, nalewał sobie mały kieliszek gorzołki.

- Tyn mój to je porzóndny chop. Do szynku niy chodzi, doma tysz gorzoły niy piyje, cygaretów niy kurzy, szporuje, na a geltag mo całkiym fajny - zwykła mawiać gadatliwa Cila Szołtysek, dumna ze swego męża.

Lecz tego dnia Jorguś nie odmówił. Noc była ciepła, postanowili więc pójść do lasu. Fritz schował samochód w garażu za domem Szołtyska i z bagażnika wyjął dwie butelki whisky Ballantine’s, absolutny luksus. Jorg wziął z domu szklanki, dwa pęta swojskiego wusztu do przegryzania, chleb i koc.

- Cila, niy czekej na nos z wieczerzóm i narychtuj dlo mie, i dlo mojigo kamrata spanie na dole - powiedział do żony.

A ta, zazwyczaj gadatliwa i swarliwa, wyczuła jakoś powagę sytuacji.

- Yno mi dziołchów niy pobudźcie - poprosiła tylko.

Spakowali wszystko do plecaka, którego Jorg używał na wycieczkach w góry.

Przez Pilchowice płynie niewielka rzeczka, Bierawka, przecinając lasy okalające wieś. Na jednej z leśnych polan, nad rzeką dwaj kamraci rozłożyli koc i usiedli, opierając się o pień zwalonego drzewa. Niegdysiejszy SS-Hauptsturmführer, aktualnie dobrze prosperujący biznesmen, członek zarządu wielkiej firmy budowlanej Deicher GmbH - Friedrich Ratschek, otworzył pierwszą butelkę szkockiej. Nalał, wznieśli toast. Jorgowi niezbyt smakował aromatyczny alkohol, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Gdy zaczęło się ściemniać, zebrali nieco suchego drewna i rozpalili ognisko. I wspominali.


* * *


Obaj poddali się Amerykanom w marcu 1945 i trafili do obozu jenieckiego w brytyjskiej strefie okupacyjnej.

Fritz poświadczył, że Szołtyska wcielono do Waffen SS przymusowo i Jorga zwolniono, pozwalając mu wybrać, czy chce zostać w Niemczech Zachodnich, czy woli wrócić do sowieckiej Polski. Jorg chciał po prostu wrócić do domu. Nie żałował swojej decyzji, gdy czarnoskóry kierowca amerykańskiego jeepa zatrzymał się przed sowieckim posterunkiem w Czechach. Szołtysek wrócił do domu, do Pilchowic. W swojej rodzinnej wsi nie zastał wielu dawnych kolegów. Jedni zginęli w Rosji, innych wywieziono do Niemiec. Po wojnie ukończył w trybie przyspieszonym górnicze technikum i już w 1946 roku pracował w kopalni KWK Knurów. W 1948 ktoś doniósł „że Szołtysek Jerzy się nazywał Sholtisek Georg i że jest on esesmanem, co zabijał komunistów z bratniego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich”.

Aresztowało go UB, siedział w budynku urzędu przy ulicy Powstańców w Katowicach, przesłuchiwali go, niezbyt zresztą brutalnie, bo „Szołtysek Jerzy” niczego nie próbował ukrywać. Poświadczył za niego w końcu kuzyn ojca, który zaraz w 1945 zapisał się do PPR-u i został „działaczem”. Wypuścili go i dali spokój. Był to jedyny kontakt Jorga Szołtyska z polityką. Zbudował dom w Pilchowicach i te trzy dekady spędził na ciężkiej pracy na kopalni. Ożenił się z Cecylią Bieniek, która urodziła mu dwie córki i syna. Za domem miał gołębnik. Gołębie stanowiły hobby Jorgusia, i okazję do spotkań z kolegami - gołymbiorzami. Niektórzy z tych kolegów byli też na wojnie, ale o tym nigdy nie rozmawiali. Związek Hodowców Gołębi Pocztowych był jedyną organizacją do jakiej należał.


* * *


Fritz spędził w obozie jenieckim rok. Jego rodzice zginęli w marcu 1945, za drutami dowiedział się o tym dopiero po dziesięciu miesiącach. Gdy wyszedł na wolność, nie miał i nie znał nikogo. Jedyne, co potrafił, to być żołnierzem. W czerwcu 1946 roku zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Znał nieźle francuski, w Legii ceniono niemieckich oficerów. Szybko awansował do stopnia podporucznika. Walczył w Indochinach, aż do Dien Bien Phu, gdzie został ciężko ranny. Nie podpisał kolejnego kontraktu. Wrócił do Niemiec. Zarobiona na wojnie sumka pozwoliła mu podjąć wieczorowe studia budowlane, pracował jednocześnie jako robotnik, potem majster. W 1956 ukończył studia i zauważył, że biznes podobny jest do wojny. Od tego momentu jego kariera zaczęła się toczyć zadziwiająco dobrze. Został prezesem wielkiej firmy, miał piękny dom z basenem, trzy samochody, wakacje spędzał na Teneryfie... Żony ani dzieci nie miał. Zaczął spisywać swoje wspomnienia.

Tak rozmawiali do końca pierwszej butelki. Gdy Jorguś otworzył drugą, zaczęli wspominać wspólne, wojenne przygody. Ciemna noc i płomienie ogniska przypomniały im noce spędzone przy ogniu - w Rosji, na Kaukazie, na Ukrainie, w Polsce, na Węgrzech. Wspominali towarzyszy, tych co zginęli, tych co przeżyli, sławnych ludzi, których spotkali.

Dziesięć lat temu Jorg próbował napisać do Estończyka, Jaana Harse, z którym szczególnie się przyjaźnił. Wysłał list na adres matki Jaana, o której ten mawiał „Chociażby świat się palił, moja matka zawsze będzie mieszkać w domku pod Haapsalu nad Bałtykiem”, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Pod koniec drugiej butelki Fritz zapytał:

- Jorg, a pamiyntosz jak nos Göring wysłoł nad Ren, szukać tyj jaskinie?

Szołtysek był już nieco pijany.


* * *


Pierwszego marca 1945 dróżką wzdłuż Renu, gdzieś pomiędzy Bonn a Koblencją, dziarsko toczył się odkryty kubelwagen. W kanciastym samochodziku siedziało czterech mężczyzn. Kierowca nosił mundur sierżanta Wehrmachtu; pozostali trzej mieli na sobie maskujące panterki SS, bez dystynkcji. Światła, zgodnie z regulaminem, przykryli przesłonami, w obawie przed alianckim lotnictwem. Pociechą dla pasażerów był mglisty ranek - chmury wisiały nisko, nieciekawa pogoda dla lotników. Pociechą, przecież nikt nie ściąga osłon z lamp, jak się na chwilę zachmurzy.

SS-Hauptsturmführer Fritz Ratschek obojętnie patrzył na rzekę, pogrążony w rozmyślaniach. Gdzieś na drugim brzegu są już Amerykanie. Na wschodzie Sowieci, tak blisko Berlina. Chyba w całej Rzeszy już tylko Fiihrer wierzył w zwycięstwo. Fritz słyszał, jak w rozmowach o Hitlerze kilkakrotnie powoływano się na „cud domu brandenburskiego”. O tym samym mówił sam marszałek Göring.

Byli w Bawarii dwa tygodnie temu. Göring, odurzony narkotykami, pozbawiony praktycznej władzy, o czym wiedział nawet Ratschek, przez godzinę perorował w natchnieniu o arystokratycznych przodkach Hauptsturmführera. Germańscy, śląscy rycerze! Ratschek wiedział o swoich szlacheckich korzeniach, w Przyszowicach na Śląsku mieszkał nawet jego daleki krewny, który ciągle posługiwał się tytułem Graf von Raczek. Jednak już pradziad Fritza był zbyt ubogi, by dla swego syna wykupić patent. Marszałek wiedział i o tym - bełkotał coś o „kupieckiej, żydowskiej mentalności, pieniędzmi zarzynającej prawdziwą szlachtę”, tytułował młodego esesmana „Hauptsturmführer von Ratschek”. Powtarzał też bez przerwy coś o „germańskim rycerstwie”, zaś Fritz nie śmiał napomknąć, że herb jego rodziny, Warnia, należy do polskiej heraldyki.

Wreszcie Göring zaczął opowiadać o wojnie siedmioletniej. Wykład z historii był długi i nudny, prowadził do prostej konkluzji - w roku 1763 Prusy stały na krawędzi zagłady, wojska austriackie i rosyjskie maszerowały na Berlin, a jednak Opatrzność czuwała i kraj przetrwał. Ratschek wiedział o tym doskonale ze szkoły, jednak teraz marszałek zaczął podkreślać beznadziejność ówczesnej sytuacji. Oczywiście, analogia sama się nasuwała. Tylko gdzie ta cesarzowa Elżbieta, która miałaby umrzeć?

Po czym Göring pokazał, o co naprawdę chodziło. Skinieniem dłoni przywołał kamerdynera, który przyniósł hebanową skrzyneczkę. Marszałek otwarł pudełko z namaszczeniem i podał Fritzowi pergamin. Ktoś pięknymi, podobnymi do szwabachy literami wykaligrafował tekst po łacinie. Poniżej umieszczono miniaturę przedstawiającą brodatego mężczyznę, który podnosił prawą dłoń z wielkim pierścieniem na serdecznym palcu. Göring tymczasem perorował dalej. Twierdził, że posługując się tym dokumentem, w 1763 roku Guido graf von Raczek odnalazł jaskinię, w której spał karzeł Alberyk. Posiadał on pierścień Nibelunga, którego moc ratuje Germanów. A teraz Fritz, potomek hrabiego von Raczek, pojedzie szukać pierścienia Nibelunga, i uratuje Niemcy. A on, Hermann Göring, zostanie nowym Fuhrerem, który nie popełni błędów Hitlera.

W efekcie tamtej rozmowy Fritz siedział teraz w pędzącym po wybojach samochodzie i zastanawiał się, co też ich czeka na końcu tej podróży. Jego rozważania przerwało nagłe hamowanie. Zatrzymał ich żandarm w motocyklowym płaszczu. Samochód najwyraźniej wydawał mu się podejrzany - żadnego oficera w środku, dużo broni, dziwny kierunek jazdy...

- Aussteigen! - rozkazał.

Siedzący obok Ratschka oficer Wehrmachtu, herr Oberst Heimo von Krantz, zauważył żołnierza wcześniej. Wyciągnął z kabury pistolet jeszcze zanim samochód się zatrzymał. Z przodu Sholtisek otworzył drzwiczki. A kiedy żandarm skierował w jego stronę lufę peemu, Krantz wyciągnął rękę z pistoletem ponad burtę samochodu i dwukrotnie strzelił tamtemu w pierś. Wysiadł z samochodu, zabrał postrzelonemu pistolet maszynowy, z ładownic wyciągnął magazynki, następnie wycelował w czoło żandarma i pociągnął za spust. Nogą zepchnął ciało do rowu i wsiadł do auta. Sholtysek stał, oszołomiony. Heimo von Krantz, który już powrócił do przerwanej kilka minut wcześniej lektury, uniósł wzrok.

- Einsteigen, Sturmann Sholtisek. Fahren Sie, bitte - zwrócił się do kierowcy.

Przejechali jeszcze kilka kilometrów, kiedy Ratschek, tknięty jakimś przeczuciem, wyciągnął kopię dokumentu Góringa. Nakazał zatrzymać samochód i z kompasem porównał układ ruin dwóch nadreńskich zamków i starego, romańskiego kościoła.

- Das ist hier, glaube Ich... - powiedział.

Na piechotę ruszyli ku rzece. Na nadbrzeżnej łące tkwił szary głaz, miejsce zgadzało się z mapą. Jorg wziął ze sobą kaem, kierowca miał pistolet maszynowy - zajęli stanowiska i ubezpieczali oficerów. Pułkownik von Krantz dziarskim krokiem pomaszerował do kubelwagena po kilof. Wyszarpnął go z przeznaczonych na to narzędzie haków i równie szybkim krokiem jął wracać do skały. Nie doszedł.

Metr od nóg pułkownika eksplodował pocisk kalibru 7,5 cm, wystrzelony z odległego o czterysta metrów niemieckiego czołgu „Panther”. Pocisk przeznaczony był dla samochodu, zaparkowanego przy drodze, lecz chybił. Z von Krantza zostały jedynie buty. Fritz nagle zrozumiał!

- Jorg, pódź tukej! Sam niy bydom szczylać! - krzyknął.

Jorg nie rozumiał, ale nie zadawał pytań. W kilku skokach znalazł się przy swoim dowódcy. Pantera obróciła wieżę, ale w stronę skały nie padł strzał. Za czołgiem ukazały się dwa transportery opancerzone, z których wysypywali się grenadierzy.

- Jorg, pier po nich, wiela wlezie! Wiela mosz patrółnów do maszingywyjra? - zapytał Fritz.

- Trzista. Hauptsturmführer, przeca nos zabiyjom. I pojakimu nasi do nos szczylajóm? Przeca widać, że my sóm nasi! - odpowiedział Jorg.

Fritz nie tracił czasu na wyjaśnienia teraz. Sam rozumiał doskonale. Marszałek Göring chciał tego, co było w tej skale wyłącznie dla siebie. A ludzie Führera również szukali Groty Nibelungów. Nie ośmielą się jednak strzelać do ostatniej nadziei Rzeszy z armaty. Fritz i Jorg są więc w luksusowej sytuacji - mogą strzelać, nie będąc ostrzeliwanymi. Kierowca kubelwagena tego nie zrozumiał i zginął, trafiony serią z czołgowego kaemu.

Ten, który dowodził zmechanizowanym oddziałem na wzgórzu, nie był głupi. Grenadierzy szerokim łukiem omijali stanowisko zajmowane przez dwóch Ślązaków, aby zajść ich od drugiej strony. Ratschek zastanawiał się, co może zrobić, aby zwiększyć swoje szanse na przeżycie kolejnego kwadransa.

W tym momencie wieża pantery zwróciła się w stronę rzeki. Pierwszy strzał z niemieckiego czołgu urwał wieżyczkę shermana, który ukazał się na wzgórzu na drugim brzegu. Ale za pierwszym nadjechały cztery następne. Świetnie wyszkoleni niemieccy czołgiści zdołali zniszczyć kolejnego. Jednak dobrze wymierzona salwa z trzech amerykańskich armat rozbiła panterę. Za shermanami widać było piechotę i saperów na ciężarówkach, wiozących elementy mostu pontonowego. Niemiecki dowódca usiłował zorganizować jakąś obronę, jednakże żołnierze nie strzelali zbyt ochoczo. Kiedy pojawiła się pierwsza biała flaga, krzyczał o zdradzie i groził pistoletem. Jego ludzie już nie chcieli umierać. Ktoś nacisnął spust karabinu, i odważny dowódca, pragnący wypełnić rozkazy Fiihrera i walczyć do ostatniego naboju, zginął od niemieckiej kuli. Grenadierzy uznali, że nadarza im się niepowtarzalna okazja trafienia do niewoli amerykańskiej. A to było dużo lepsze, niż perspektywa gnicia w sowieckim łagrze.

Jorg Sholtisek uznał, że warto dowódcę o coś zapytać.

- Hauptsturmführer, możno i dlo nos sam by sie ta wojna mogła skóńczyć?

Fritz Ratschek zgodził się z podwładnym. Wyszli zza głazu z rękami w górze. Dla nich ta wojna się skończyła.

Tydzień później uprzejmy oficer amerykańskiego wywiadu wojskowego zapytał Fritza:

- Who were you before your military service?

Zaś Fritz odpowiedział po angielsku, ze swoim fatalnym akcentem:

- I was nobody.

- Who are you going to be when the war is over? - zapytał znowu officer.

- I will be nobody - odparł Ratschek.

A amerykański oficer doskonale wiedział, że ten młody esesman wcale nie usiłuje utrudniać mu rutynowego przesłuchania.


* * *


Srebrny, sportowy mercedes gnał po autostradzie z Monachium do Ulm. Potężny silnik z basowym pomrukiem rozpędzał samochód do prędkości dwustu kilometrów na godzinę. Fritz prowadził z wyraźną przyjemnością, droga była całkiem pusta. Jorg wpatrywał się w przelatujące za szybą krajobrazy. W Niemczech nie był od 1945, za granicę, w ciągu tych trzydziestu lat, wyjechał raz - na wczasy, na Węgry.

Podróż się dłużyła, ale jakoś nie rozmawiali zbyt wiele, więc miał dużo czasu na rozmyślania.

Życie Jorga dzieliło się na trzy wyraźne okresy. Dzieciństwo, od kiedy pamięta, do poranka, w którym przyszło wezwanie do wojska. Matka z łzami w oczach dała mu pięć marek, żeby sobie coś kupił w mieście, a on, podekscytowany, spotkał się z kolegami pod kościołem i na rowerach pojechali do Gliwic, na komisję wojskową. To były lata beztroski. Rodzice nie byli bogaci, ale Jorg był jedynym synem, a ojciec, górnik strzałowy, był dobrze opłacany, więc bieda nie zaglądała im do garnka.

Następny okres może nazwać młodością - to trzy lata w Waffen SS, na wojnie. Gdyby miał opowiedzieć o tym swojemu szesnastoletniemu synowi (Jorg czekał aż smarkacz dorośnie), powiedziałby, że wojna była straszna. Niech Bóg go od niej strzeże. Jednak, gdy myślał o tym, we własnym sumieniu musiał przyznać, że ma wiele dobrych wspomnień z tego czasu. Bracia. Niemcy, Estończycy, Finowie i Norweg. Bliżsi mu niż ktokolwiek inny, bliżsi niż żona, matka, dzieci. Kameraden, z którymi łączyła go przyjaźń bardziej intymna, niż jakakolwiek inna relacja między ludźmi, przyjaźń, jaką można zbudować na wspólnym obcowaniu ze śmiercią. Towarzysze, którym ratowało się życie po stokroć i którzy odpłacali tym samym. Opatrywali sobie nawzajem rany, dbali o siebie jak najlepsze rodzeństwo. Poza starszym Jaanem Harse, Estończykiem, który trochę im matkował, wszyscy byli w wieku Jorga. Razem upijali się po raz pierwszy, razem po raz pierwszy szli na dziewczyny, razem znosili klęski, razem cieszyli się ze zwycięstw. Rozstali się bez żalu, nie szukali też nigdy ze sobą kontaktu - a jednak nie było dnia, w którym Jorg nie myślałby o swoich kamratach, lub we śnie nie widział ich twarzy.

Trzecia część jego życia zaczęła się wraz z końcem wojny. Był szczęśliwy. Miał dobrą żonę i dzieci, porządnych kolegów w pracy. Nie lubił komunistów, chodził do kościoła, a w politykę nigdy się nie angażował. Kiedyś obiecał to swojej żonie. Jej ojciec, stary Werner Bieniek, miał czterech braci, trzech stracił przez politykę. Dwóch zabili w 1920 roku Polacy z POW-u, trzeciego w 1921 Niemcy z Selbsschutzu. Sam Werner przyjął taktykę zbrojnej neutralności - trzymał w domu pistolet, i gdy na jego plac właziły polskie abo niymieckie chachary strzelał sprawiedliwie, do wszystkich. Dzięki temu i jedni i drudzy dali mu spokój.

Jorg nie protestował, kiedy jego dzieci uczono w szkole bzdur o odwiecznej polskości Śląska, powrocie do piastowskiej macierzy. Dorosną, to przyjdzie czas im wytłumaczyć - a teraz, po co paplaniem mają narobić sobie kłopotów w szkole.

I oto nagle, po trzydziestu latach, życie Jorga wywróciło się do góry nogami. Wystarczyła jedna noc nad dwiema butelkami whisky - i oto on, Szołtysek Jerzy, który nigdy nie przebumelował w życiu ani jednej godziny, bo tak go ojce nauczyli, poszedł do lekarza z butelką, kawą i czekoladą z Rajchu i dostał zwolnienie lekarskie na miesiąc. Żonie powiedział tylko:

- Cila, jada z Fritzym do Rajchu. Za miesiónc byda nazod. Przywieza dzieckóm szekuladów.

Cila najpierw zaczęła trajkotać, a po co, a dlaczego, skąd paszport, czy dadzą, a kto za to zapłaci, a czy mu się nic nie stanie. Jorg cierpliwie przeczekał potok słów. Gdy skończyła, wyszeptał:

- Cila, dziołszko moja, jo musza tam pojechać.

Żona zrozumiała i nie zadała ani jednego pytania więcej. Zrozumiała też, gdy poprosił, by nie mówiła nikomu, że pojechał do Rajchu - oficjalnie wybrał się do sanatorium w Ciechocinku. Na szczęście, nie wiedziała, że Jorg wcale nie będzie sobie wyrabiał paszportu. Któregoś dnia Fritz poprosił o zdjęcie i zamknął się na godzinę w pokoju, po czym wręczył przyjacielowi paszport Bundesrepublik Deutschland wystawiony na Johana Kaufmana, ze zdjęciem Jorga i peerelowską wizą w środku.

Kiedy zbierali się już do wyjazdu Jorg zszedł z Fritzem do piwnicy. Zamknął za sobą dokładnie drzwi, i kazał Cili przypilnować, żeby żadne z dzieci nie polazło na dół. Zaprowadził Fritza do swojego warsztatu, odsunął ciężką, stalową szafkę i wyjął ze ściany dwie cegły. Za nimi znajdował się mały schowek - wysmołowany, aby chronić zawartość przed wilgocią, zamykany na stalowe drzwiczki. Kluczyk leżał na framudze piwnicznego okienka - mały, zardzewiały, jeden z wielu rupieci, poniewierających się po warsztaciku. Lekko dał się przekręcić w naoliwionym zamku - i ze schowka Jorg wyjął blaszane pudełko po ciastkach. Położył je na stole i otworzył. W środku leżało pięknie zakonserwowane parabellum i szesnaście nabojów. Wytłumaczył Fritzowi, że pistolet znalazł już po powrocie do domu, przy zwłokach oficera, który zginął w lesie pod Pilchowicami. Jorg jakoś głupio czuł się bez broni, wziął więc pistolet, wsadził do skrzynki, zalał olejem i schował u rodziców pod podłogą na strychu. Kiedy budował dom, sporządził ten schowek, w tajemnicy przed wszystkimi. Raz do roku, w rocznicę swojego wstąpienia do wojska, wyciągał pistolet ze skrytki, czyścił, konserwował i chował. Raz na rok, nigdy częściej. Ratschek kiwnął tylko głową, i Jorg ukrył pistolet z powrotem w schowku.

Na szaloną propozycję Ratschka zgodził się z jednego powodu. Chciał jeszcze raz poczuć to podniecenie, które gdzieś w połowie wojny zastąpiło odczucie strachu. Zamiast bać się przed walką, opanowywało go wtedy właśnie to niepowtarzalne, wręcz radosne uczucie. Wiedział, że może zginąć, ale w jakiś najdziwniejszy sposób przestał się wtedy bać śmierci.

Pamiętał swój ostatni szturm, jakby to było przedwczoraj. Opancerzony transporter trząsł się niemiłosiernie na wyboistej drodze, siedzieli naprzeciwko siebie - ciemne, okopcone twarze, hełmy w pokrowcach, nerwowe uśmiechy towarzyszy, jaśniejące oczy, brudne dłonie kurczowo zaciśnięte na lufach pistoletów maszynowych.

Zaraz po wojnie zamienił czasem kilka zdań z kolegami ze szkoły, którzy trafili do Wehrmachtu. Wszyscy mówili to samo - tam yno jedno było ważne - przeżić. Jorg wyczuł tę delikatną różnicę w rozłożeniu akcentów, tę nieprzebijalną zasłonę między nim, a tamtymi. Ochotniczy charakter dywizji sprawiał, że nawet ci wcieleni przymusowo, jak Jorg, przejmowali coś z walecznego zapału młodych esesmanów. Wojna była straszna, miał nadzieję, że jego dzieci nigdy żadnej nie doświadczą - ale nie mógł się tego wyprzeć: wtedy, gdy siedzieli naprzeciwko siebie w jadącym po ulicach Budapesztu transporterze, nie myśleli o śmierci, ani o okropnościach wojny. Myśleli z podnieceniem o nadchodzącej walce! Nie tęsknił do tego uczucia - jednak, gdy Ratschek dał mu możliwość krótkiego powrotu do czasów, kiedy życie smakowało inaczej, niż węglowy pył w kopalni i kluski z roladą na niedzielny obiad, nie zastanawiał się długo.

Ratschek opowiedział mu wszystko. Gdy wrócił z Indochin i wystąpił z Legion Etrangere, postanowił odnaleźć Pierścień Nibelungów. Otworzył nadreńską grotę, jednak była pusta - nie znalazł w niej ani Alberyka, ani złota, ani pierścienia. Tylko dwa zetlałe, ludzkie szkielety.


* * *


Książę von Soltz wykrzyczał swoje „życzenie” i zamilkł. Nic się nie stało - nadreńskie łąki spowijał mrok.

- J’ai l’impression de me retrouver dans une légende [* Mam wrażenie, że znajdujemy się w jakiejś legendzie...] - powiedział po chwili.

- Effectivement, jusqu’a maintenant, cela en a bien l’air... [* Bo też tak to, jak do tej pory, wygląda.] - dodał von Raczek.

Książę uśmiechnął się.

- J’ai toujours pensé être rationel, mais dans cette situation précise, même la raison me conduirais à en profiter. Dirigeons nous vers Berlin maintenant. Nous allons voir si nous avons réussi à changer quelquechose. Et puis... il faut que l’on rende l’anneau au Seigneur [* Uważam się za racjonalistę, ale w naszej sytuacji nawet rozum podpowiadał, aby wykorzystać tę sytuację. Trzeba nam teraz jak najszybciej jechać do Berlina, sprawdzić, czy nasze starania coś dały. A potem oddać ten klejnot Jego Wysokości.] - postanowił.

Von Soltz skinął na swego sługę i skierował się ku wierzchowcom. W tej samej chwili Guido graf von Raczek wyciągnął zza pazuchy mały pistolet, przystawił księciu do potylicy i strzelił. Na umówiony znak Hanys rzucił się na sługę hrabiego, obalił na ziemię i poderżnął mu gardło.

- Leć terozki drapko na góra, i rozpol te dwie fojerki. Yno drap! - zakomenderował hrabia.

- Jawohl, Graf!

Hanys pobiegł na górę i jął krzesać ogień, by rozpalić ogniska. W tym czasie hrabia odwrócił trupa, ściągnął mu z palca pierścień i schował do kieszeni. Zaciągnął oba ciała do groty. Ogniska już płonęły - a po drugiej stronie Renu zapaliły się niewielkie światełka. Po kwadransie do brzegu przybiło pięć łodzi, każda z tuzinem ludzi na pokładzie. Hrabia wydał komendy - i z łodzi wyniesiono skrzynie, do których sześćdziesięciu ludzi sprawnie spakowało skarby z jaskini. Nikt nie ukradł nawet talara. Guido Höllische Graf von Raczek wzbudzał strach większy nawet niż chciwość towarzyszy hrabiego - wyborowej bandy rzezimieszków, przy których austriackich pandurów można by wziąć za bogobojnych mieszczan.

Tydzień później kolumna zbójów przebranych za pruskich dragonów, eskortujących „transport najwyższej wagi państwowej” przemierzała zniszczony wojną kraj, kierując się na Śląsk.


* * *


Srebrny, sportowy mercedes zjeżdżał drogą, wijącą się wokół wzgórza Torreblanca niedaleko andaluzyjskiego kurortu Fuengirola, dwadzieścia pięć kilometrów od Malagi. Kwadrans wcześniej Fritz Ratschek i Jorg Szołtysek, po serdecznym pożegnaniu, opuścili willę, w której mieszkał były SS-Standartenfiihrer, były dowódca walczących w Waffen SS Walonów, aktualnie biznesmen z branży budowlanej, Leon Degrelle.

Fritz był dumny - Degrelle poznał go, pamiętał go jeszcze po tych wszystkich latach. W czasie wojny spotkali się w kotle pod Czerkasami. Teraz długo rozmawiali, nieco wspominali, potem godzina zeszła na załatwienie aktualnej sprawy. Jorg tylko przysłuchiwał się tej rozmowie, ale, ponieważ toczyła się po francusku, niczego nie mógł zrozumieć.

Degrelle nie zrobił na Szołtysku dobrego wrażenia. W przeciwieństwie do Fritza, Jorg znał szeregowych żołnierzy - Walonów - podwładnych Degrella. Nie mieli o nim najlepszego zdania. W czasie wojny nigdy nie spotkał go osobiście, ale dzisiejsza wizyta odświeżyła tylko wspomnienie epitetów, jakimi określali tego ulubieńca Führera jego żołnierze. „Karierowicz”, „cwaniak”, „spryciarz”, „kanciarz” - aż po „oszusta” i „kłamcę”. Twarz Belga potwierdzała słowa kolegów. Wtedy miał zadowoloną z siebie buźkę małego spryciarza, chytruska - dziś, jego poorana zmarszczkami fizjonomia postarzałego lowelasa dopełniała tamtego obrazu. Na zdjęciach, które Jorg widywał w gazetach podczas wojny nie było jednak tego błysku szaleństwa w oczach, który pojawiał się kilkakrotnie podczas rozmowy z Fritzem.

Ratschek nie wyjawił, po co pojechali do Hiszpanii. Podróż zajęła im trzy dni - spali w przydrożnych hotelikach. Dużo rozmawiali o planach Fritza. Przede wszystkim Ratschek mówił. Jorg pojechał z nim, aby zakosztować innego życia, chociaż przez chwilę, bo nie wierzył w żadne bajki o Nibelungach. Tym bardziej dziwił się niezachwianej pewności, jaką okazywał jego towarzysz podróży. Fritz czuł to niedowierzanie i zasypywał go argumentami. W ciągu ostatnich lat, każdą wolną chwilę spędzał w bibliotekach, badając dzieje swojego wielkiego przodka i pieczołowicie zbierając wszelkie wzmianki o Nibelungach, Złocie Renu i innych staroniemieckich legendach. Wiele opowiadał o mitach i historii, lecz jeszcze więcej czasu poświęcał przyszłości. Przyszłości Europy, bo on, Friedrich Ratschek po wojnie nie czuł się już Niemcem.

Chociaż to raczej Niemcy przestali się czuć podobnymi Frtizowi. Nie czuł się też oczywiście Polakiem. Bycie mishlingiem, Ślązakiem, Wasserpolakiem nie było dość dobre dla jego nazwiska i krwi. Dlatego czuł się Europejczykiem. Nie było to jednak nostalgiczne nawiązanie do czasów kulturowej wspólnoty średniowiecza. On patrzył w przyszłość! Był patriotą przyszłej Europy, nie zważającej na historię i przeszłość, nowej, jednej Europy! Cóż tam - narody! Dziewiętnastowieczny przeżytek - zbyt młody, by mieć podporę w tradycji, zbyt stary, by przystawać do wizji, jaką prezentował. W kwestii narodów akurat Jorg mógł się zgodzić z Fritzem - pamiętał, swojego staroszka, pradziada, Wacława Szołtyska, który pytany o narodowość przez zaangażowane politycznie wnuki, ze zniecierpliwieniem machał tylko ręką, a indagowany natarczywie obił nawet laską dorosłego ujka Ywalda.

Ratschek był przekonany, że pierścień ukryty jest w piwnicach przyszowickiego pałacu hrabiów von Raczek. Sądził również, że razem z pierścieniem ukryto kilka tajemniczych skrzyń, o jakich wspominały archiwalia. Miały one zawierać ogromny skarb.

Po powrocie z Hiszpanii, jeździli po całej RFN, załatwiając różne, niezrozumiałe dla Jorga sprawy. Fritz twierdził, że musi zorganizować przerzut owych skrzyń ze skarbem przez Czechosłowację do RFN.

W domu Ratschka zmienili samochód na duże volvo kombi, oraz paszporty na szwajcarskie. Oba miały wbite ważne wizy PRL. Samochód był zarejestrowany w Szwajcarii. Po dwóch tygodniach wjechali ponownie do Polski. Jorg nie wrócił jednak do swojej prawdziwej tożsamości. Przeciwnie, otrzymał sztuczną brodę i perukę, aby przez głupi zbieg okoliczności nie zostać zdekonspirowanym. Uzgodnili, że rozmawiać będą wyłącznie po niemiecku. Fritz wręczył Jorgowi listę dziesięciu nazwisk z adresami i atlas samochodowy. Dnie spędzali w hotelach, w nocy odwiedzali kamratów z Waffen SS. Trzech udało się przekonać. Od Koniecznego, z Opola, pojechali na Podhale. Jorg zastanawiał się, któż taki, z im podobnych, mógłby tam mieszkać. Fritz go oświecił - nikt. Na Podhalu mieszkał Janek Chalbeda, żołnierz „Ognia”, antykomunistycznego partyzanta. Chalbeda uniknął dekonspiracji, jednak został sam, bez możliwości działania. Postanowił więc ukryć w dobrym miejscu, zakonserwować i doglądać niemałego arsenału. Fritz i Jorg dotarli do niego późnym wieczorem. Ratschek zabronił Jorgowi się odzywać, a kiedy przywitał się z góralem, Szołtysek zrozumiał dlaczego.

- Witam. Szanowny panie, przybywam tutaj z Londynu, moja szwajcarska tożsamość jest fałszywa. Jestem delegatem prezydenta Ostrowskiego na kraj - powiedział Ratschek najczystszą polszczyzną, z arystokratycznym „ł”.

Oczywiście, góral nie był idiotą. Pokiwał głową, wyjął spod serdaka visa, wycelował we Fritza, nakazał podnieść ręce do góry i uprzejmie zaprosił do chaty. Syn Chalbedy schował volvo do stodoły. Góral był przekonany, że ma do czynienia z prowokatorem SB. Fritz liczył się z takim rozwojem wypadków. Spokojnie siadł za stołem i zaczął mówić. Po dwudziestu minutach opowieści góral schował pistolet, po pół godzinie przeprosił, po godzinie otworzył tajny schowek pod podłogą. Góral utrzymywał luźny kontakt z emigracyjnymi środowiskami w Londynie przez kuzyna, który przed wojną wyjechał do USA. Ratschek powołał się na tę znajomość, by przedstawić dokładnie swoje miejsce w emigracyjnej hierarchii i swoje zamiary. Chalbeda uwierzył bez zastrzeżeń.

Nieco później Fritz i Jorg wyjeżdżali z podhalańskiej Łopusznej. W bagażniku ich samochodu, pod fałszywym dnem spoczywały trzy niemieckie pistolety maszynowe MP-40, jedna radziecka pepesza, trzy pistolety (parabelka, walther z tłumikiem i polski, przedwojenny vis) i spora skrzynka amunicji.

Nad ranem dojechali do Pilchowic. Broń zakonserwowali, zalali olejem i w szczelnej skrzyni zakopali w lesie. Zanim we wsi ktokolwiek się obudził, byli w domu Jorga. Szwajcar Heinrich Bóhm z powrotem stał się ob. Szołtyskiem Jerzym, zamieszkałym przy ulicy Engelsa 8, Pilchowice, czterdzieści cztery sto czterdzieści pięć.


* * *


Do Towarzysza Majora Kopczyka Antoniego,

Szanowny Towarzyszu, ja, jako lojalny obywatel Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej czuję się we własnym socjalistycznym sumieniu zobowiązany donieść, iż było u mnie, jako byłego, przymusem wcielonego, żołnierza faszystowskich wojsk, dwóch osobników, podających się za Szwajcarów, przybyłych też samochodem marki Volvo, ze szwajcarskimi tablicami rejestracyjnymi Numeru nie zdołałem zanotować, za co Towarzysza przepraszam bardzo. Osobnicy owi stwierdzili, iż są dwoma żołnierzami SS i do mnie, jako swojego kompana, mają prośbę. Mówili przy tym po polsku. Miałem z niemi udać się na Śląsk, aby tam dokonać wydobycia jakiegoś cennego przedmiotu, tudzież uczestniczyć w akcie sabotażu przeciwko naszej Ludowej Ojczyźnie. Niniejszym deklaruję, jako lojalny obywatel Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej wszelką pomoc w ujęciu wyżej wymienionych bandytów, którzy jednak się z imienia i nazwiska nie przedstawili.

Z poważaniem,

ob. Dracz Michał


Dracz wstał od stołu, złożył kartkę, wsunął do kieszeni marynarki, i ruszył doręczyć ją na SB. Stanął na chwilę w drzwiach... Kartka paliła mu kieszeń, nie da się ukryć. Spojrzał na swoje powykręcane palce i przypomniał sobie obóz w Jaworznie, w którym zmasakrowano mu dłonie. I inne części ciała. Zdecydowanym krokiem ruszył na komendę milicji, w której mieściła się siedziba SB. Lepiej być donosicielem, zdecydowanie lepiej.


* * *


Porucznik Miłczyk wyszedł z roboczego spotkania z towarzyszem majorem Ziemką. Pobrał z magazynu broń i kluczyki do służbowego dużego fiata. Trasa z siedziby SB przy ulicy Powstańców w Katowicach do Przyszowic zabrała mu czterdzieści minut. Zaparkował pod kościołem i postanowił przespacerować się do pobliskiego zameczku.


* * *


- Słuchajcie, Miłczyk. Te ich, kurwa, paszporty są pewnie prawdziwe, więc musimy ich chwycić na gorącym uczynku. I róbcie to, kurwa, po cichu, bo nam to mogą w każdej chwili sprzątnąć. Więc nie spuszczać zamku z oka, byle po cichu i z daleka. To grubsza sprawa, i jeżeli damy sobie radę bez Warszawy to cała zasługa nam przypadnie. Zrozumieliście mnie dobrze, Miłczyk, kurwa?

- Tak jest, towarzyszu majorze - odpowiedział Miłczyk i w duchu dodał „kurwa”.

Odłożył słuchawkę i pomyślał, że zasługa to przypadnie Ziemce, a on musi odwalać czarną robotę. No cóż, taki zawód. Może liczyć tylko na wsparcie rejonowej komendy MO.


* * *


Wszystko było umówione, zorganizowane i zapięte na ostatni guzik. Kostenko i Lompa już czekali, ukryci w niewielkim parku, otaczającym eklektyczny pałacyk von Raczków w Przyszowicach, służący teraz za przedszkole. Między drzewami zaparkowali nyskę. Kilkanaście minut po północy na parking przy przyszowickim kościele, oddalonym od pałacu o sto metrów, zajechało powoli volvo, ze zgaszonymi światłami. Jeszcze w samochodzie Frizt wyciągnął krótkofalówkę. Użył przycisku do nadawania alfabetem Morse’a i wysłał trzy krótkie sygnały.

- Alles ist vorbereitet! - odpowiedział mu ściszony głos Lompy.

- Aufsteigen - Ratschek wydał równie cichą komendę.

Wysiedli z samochodu. Broń i narzędzia niedbale ukryli pod marynarkami i spokojnym krokiem pomaszerowali do pałacu. W innej sytuacji Jorg może zastanawiałby się - po co im pistolety maszynowe? Ale jego umysł przestawił się ponownie na wykonywanie komend. Od myślenia był oficer. On zaś miał analizować sytuację, meldować i wykonywać rozkazy. Przeszli przez szosę, minęli pawilon handlowy i po dwóch minutach znaleźli się naprzeciwko pałacu. Wieś była jak wymarła. Ratschek z kieszeni kurtki wyciągnął czarną kominiarkę i naciągnął ją na twarz. Jorg uczynił to samo. Fritz spojrzał na krawędź dachu, rysującą się na tle jasnego nieba. Nad wejściowymi drzwiami ciągle dumnie tkwił herb von Raczków - Warnia, rak. Fritz urodził się i wychował w Gliwicach, ale bywał tutaj w odwiedzinach u krewnych, którzy mieszkali w pałacu przed wojną. A teraz Polacy zrobili tutaj przedszkole...

Dość refleksji, do dzieła!

Podeszli pod drzwi. Ratschek, ku zdziwieniu Jorga, wyciągnął wytrych i w ciągu kilkunastu sekund otworzył drzwi. Weszli do środka. Fritz dwukrotnie nacisnął guzik krótkofalówki - „OK”. Ratschek miał plany pałacu, ale w środku wnętrze zostało przebudowane. Prawie na oślep, przyświecając sobie tylko słabą latareczką, ruszyli szukać wejścia do piwnic. Po paru minutach znaleźli! Krótkofalówka - „OK”. Drzwi były zamknięte, Fritz wyjął ponownie wytrych. Jorg wyciągnął pistolet z tłumikiem i przeładował, delikatnie prowadząc zamek palcami, żeby nie szczęknął zbyt głośno. Wytrych zgrzytnął i kolejne drzwi stanęły otworem. Zeszli po schodach.

Piwnica była zagracona - śmieci, szczątki starych mebli, okna, szyby, jakiś złom, wszystko to wypełniało pomieszczenia, zostawiając niewiele miejsca do przejścia. Przecisnęli się między rupieciami do klitki znajdującej się dokładnie pod południowo-wschodnim narożnikiem pałacu. Krótkofalówka - dwa naciśnięcia, „OK”. Fritz dla pewności spojrzał na busolę, przypiętą na przedramieniu. Wyjął z kieszeni stetoskop i geologiczny młotek i zaczął opukiwać północną ścianę, przycisnąwszy do muru końcówkę stetoskopu. Jest! Zapalił mocną latarkę i położył ją tak, by oświetlała ścianę. Oczyściwszy stary tynk szczotką, odnalazł szczelinę. Wcisnął w nią grot śrubokrętu i podważył - ukryte drzwi ustąpiły lekko i otwarły się z szelestem. Udało się!

Na środku niewielkiego pomieszczenia, na rokokowym fotelu o pięknych poręczach, siedział starzec. Zgarbiony, z głową opuszczoną na pierś, spał. Długie siwe włosy spływając na ramiona, łączyły się z brodą, szarą zasłoną przykrywając pierś. Dłonie opierał na szabli. Fritz i Jorg stanęli, zdziwieni i skonfundowani. Starzec westchnął ciężko i z wysiłkiem podniósł głowę.

- Was noch, Schweinebande!? Hier gibt es kein gold! - zapytał charczącym głosem.

Nie umieli wydobyć z siebie głosu. Starzec sapnął i sięgnął za pazuchę, wydobywając staroświecki, skałkowy pistolet. Jorg zareagował odruchowo - wytłumiony walther psyknął dwukrotnie, nie głośniej niż lufbiksa na wróble. Oba pociski trafiły w głowę - bezwładne ciało zwisło na fotelu. Fritz wzruszył ramionami i ściągnął trupowi z palca pierścień Nibelungów. Jorg był przekonany że śni. Zanim Rastchek zdążył zastanowić się, co ze skarbem, odezwał się głośniczek krótkofalówki:

- Achtung!, Feindel Vier Wagen! - zameldował Lompa, jakby ciągle byli w Rosji, i chodziło o sowieckie czołgi, nie zaś o cztery milicyjne radiowozy.

Dwaj włamywacze zamknęli za sobą tajne drzwi, rzucili się po schodach na górę i przypadli do okien. Ratschek zajął pozycję przy głównym wejściu i ruchem głowy wskazał Jorgowi drugą stronę pałacu. Ośmiu ludzi, w tym sześciu umundurowanych milicjantów. Uzbrojeni tylko w pistolety. Fritz uśmiechnął się do siebie. Jednak zastrzeli jeszcze w życiu kilku komunistów. Mimo wszystko - to miłe.

- Milicja! Wychodzić z rękami do góry albo będziemy strzelać! - krzyknął porucznik Miłczyk i zginął od pierwszej kuli.

Milicjanci rzucili się za samochody, kuląc się ze strachu. Nigdy nikt do nich nie strzelał. Lecz tam czekali już Lompa i Kostenko z automatami...

Z drugiej strony pałacu trzech funkcjonariuszy zajęło pozycje za wielkimi kubłami na śmieci. Jeden z nich dramatycznie wrzeszczał do swoich kolegów na placu, nie wiedząc, że ci są już martwi:

- Wezwijcie posiłki, kurwa, wezwijcie posiłki! Niech wojsko tu przyjedzie, kurwa!

Jorg przypomniał sobie etapy skrytego podchodzenia i likwidacji, które ćwiczyli trzydzieści lat wcześniej, u Otto Skorzenego, następnie wprowadził je w życie. Przez boczne okno wyślizgnął się z pałacu, przeczołgał kawałek, ukryty w cieniu, wpełzł między drzewa, szerokim łukiem okrążył pozycję milicjantów. Ten od wzywania posiłków powtarzał jak mantrę -”kurwa, kurwa, kurwa, kurwa...”. Pozostali dwaj usiłowali zerkać na pałac, w którym Jorga dawno już nie było. Podczołgał się do miejsca za betonową latarnią, przyklęknął, oparł lewy łokieć o kolano - i trzykrotnie strzelił. Trafił wszystkich, podniósł się szybko, podbiegł kilka kroków i ponownie posłał milicjantom trzy kule. „Punkt szósty: sprawdzić broń, przeładować, zająć pozycję defensywną, czekać na rozkazy”. Zmienił magazynek, przyklęknął za śmietnikiem i szepnął do krótkofalówki.

- Klar.

- Klar - odpowiedział Lompa.

- Der „B” Plan - mruknął do radia Ratschek.


* * *


- Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa! - ryczał do słuchawki major Włodzimierz Ziemka. - Co to jest, kurwa w dupę jebana mać, Ameryka? Trzecia, kurwa mać, wojna światowa? Co to jest?

Właśnie złożono mu raport, na który, piekląc się, czekał od kwadransa. Ośmiu funkcjonariuszy zabitych w Przyszowicach, broń automatyczna, kaliber 9 milimetrów. Następnych czterech - w blokadzie na ulicy Pszczyńskiej w Gliwicach. Ziemka właśnie wysłuchał zeznania jednego z milicjantów: „Jechali, towarzyszu, jak diabeł sam, no, Jezusie Nazareński, towarzyszu, jechał na pełnym gazie, wytłukli, kurwa, przednią szybę, i ten drugi walił seriami przez tę szybę wytłuczoną, jak przypierdolili w naszego fiata, to przeszli. Myśmy strzelali, ale chyba nie trafiliśmy, bo szybko jechali. A jak uciekali, to ten chuj otworzył tylne drzwi, i, kurwa, zastrzelił jeszcze Witka, towarzyszu!”.

Cały ślad po bandytach to dwa spalone samochody: volvo na szwajcarskich numerach w Przyszowicach i nyska. Zaparkowana na ul. Zimnej Wody w Gliwicach, wrzucili do środka granat, na ulicy wypadła połowa szyb.

- Co mnie, kurwa, obchodzą w dupę jebane szyby! - wrzeszczał major Ziemka.


* * *


Cila niczego nie podejrzewała. Jorgowi zdawało się, że gdyby wrócił zakrwawiony, na bifyju położył karabin i głowę milicjanta, to Cili i tak do głowy nie przyszłoby, że jej Jorg może mieć coś wspólnego ze strzelaniną. Minęły już cztery dni. W telewizji ani słowa, mała notka w „Trybunie”, coś sąsiedzi gadali o napadzie w Przyszowicach. Nic wielkiego!

Piątego dnia wyznaczyli sobie spotkanie z Ratschkiem, nad Bierawką. Jorg był jeszcze na chorobowym, siedział w domu i oglądał telewizję, ciągle myśląc o ostatnich wydarzeniach. Wieczorem już w sypialni, usłyszał delikatne stuknięcia w szybę. Jego kamrat, Francik, w taki sposób wyciągał go czasem na ogród, gdy chcieli posiedzieć razem w milczeniu, napić się piwa, albo herbaty z termosu i cieszyć się letnią nocą. „Czemu nie” - pomyślał Jorg i, włożywszy szlafrok, wyszedł na dwór. Francik stał tam, jak zwykle. Jednak...

- Suchej, bo yno roz powiym. Fritz Ratschek robi dlo komunistów. Niymieckich. Jest agyntym Stasi. Tu mosz dowody. - Podał Jorgowi szarą kopertę.

Szołtyska zamurowało. Z jednej strony, to wiele tłumaczyło... Ale Francik!

- Skónd ty... - zdołał tylko z siebie wydusić Jorg.

- Gehlen Organization - opowiedział krótko przyjaciel.

Ha! Siatka niemieckich szpiegów, zorganizowana w krajach za żelazną kurtyną, zaraz po zakończeniu wojny, przez niemieckich speców z Abwehry. Dla CIA, oczywiście... Fritz nawet coś o nich wspominał, i Jorg podejrzewał, że dawny kolega może mieć z nimi coś wspólnego. Oczy i uszy Amerykanów w Europie Wschodniej...

- Od Leona Degrelle prziszła pilno przesyłka do nos. Łón go odkrył, jak szukoł po swoich papiórach. Łod niego sóm te fotografije. Łobejrz se. I drugo rzecz - nigdy wincyj w życiu ni bydymy godać o tym. Rozumisz? O fusbalu, gołymbiach, babach, polityce, grubie - ja, ale niy o tym. Rozumisz? - wyjaśnił zdziwionemu Szołtyskowi Francik.

- Ja.

- No to patrz tam jako. Pyrsk.

Francik odszedł, wsadziwszy ręce w kieszenie. A Jorg usiadł w kuchni, i obejrzał zdjęcia.


* * *


- Deine name? Imię? Kak tiebia zawut? - zapytał beznamiętnym głosem SS-Hauptsturmführer Ratschek przerażoną Rosjankę.

Nie odpowiedziała. Esesman podniósł pistolet i strzelił jej w środek czoła. Przeszedł krok w prawo, do kolejnej w szeregu. Dalej stało jeszcze dwadzieścia kobiet.

- Kak tiebia zawut? - zapytał i uśmiechnął się do dziewczyny.

Nim zdążyła odpowiedzieć, strzelił jej w brzuch, gdy upadła, dobił.

Gefreiter Werner Grossman, z Wehrmacht Propagandenkompanie stał sparaliżowany z przerażenia. Po chwili udało mu się przezwyciężyć strach, i zareagował jak przystało na dziennikarza (ach, gdzież uleciały te wspaniałe czasy, w których fotografował piękne kobiety dla ilustrowanych pism!). Uniósł do oczu leicę i zaczął fotografować, robiąc jedno zdjęcie za drugim. „Jeszcze trzy, jeszcze dwa, czekaj, musisz mieć gębę tego drania” - myślał. Wreszcie, po którymś z kolei odgłosie strzału i trzasku migawki esesman obrócił się do tyłu i gefreiter zrobił mu zdjęcie.

- Halt, du Schweine! - ryknął Ratschek.

Lecz Grossman potrafił szybko biegać, to bardzo przydatne w zawodzie dziennikarza. I uciekł, mimo że esesman strzelał do niego. I gefreiter Werner Grossman do końca życia, patrząc na swoją gębę w lustrze, przekonywał się, że Bóg nie stworzył go żołnierzem, Bóg uczynił go reporterem. Dlatego tylko zrobił zdjęcia.


* * *


Do zdjęć dołączony był krótki, odszyfrowany list Degrella. „Ten tchórz nie potrafił wziąć na siebie odpowiedzialności za rozstrzelanie paru komunistek, gdy już obrósł w tłuszcz i pieniądze. Stasi odnalazła zdjęcia w jakimś archiwum i zaszantażowali go ich ujawnieniem. Bał się stracić swoją pozycję, dlatego zgodził się z nimi współpracować”.

Warci siebie obaj, psiakrew! Jorg Szołtysek wiedział już co ma zrobić. Broni, użytej w akcji pozbyli się od razu, ale miał przecież w piwnicy parabelkę. Wziął pistolet ze sobą i poszedł na spotkanie z Fritzem, do lasu.

Spotkali się na niewielkiej polance, nad Bierawką. Jorg przyszedł wcześniej i czekał już na Ratschka. Kiedy ten przyszedł wreszcie, Szołtysek zaczął bez ogródek.

- Tyś jest ze Stasi, ty pierdnie - powiedział, celując w swojego byłego przyjaciela.

Fritz wiedział, że Jorg trafi go w czoło z dziesięciu kroków. Nie chybi, nigdy nie pudłował w takich sytuacjach. Nie wykonał więc żadnego gwałtowanego ruchu. Czekał.

- Te Stasi mie nic niy obchodzi. Poszołbyś w pieróny. Ale pamiyntosz te ruskie dziołchy, na wiosna, w czterdziestym czwortym? Te, coś mi pedzioł, że je bolszewiki pozbijały? Tyś je, giździe jedyn, sóm zastrzelił.

A więc o to chodzi...

- Jorguś, opamiyntej sie. Przeca wiysz, że jak łune już roz były u nos, to Rusy by je i tak pozbijali, zaroz jak by je chycili. Dyć wiedzioł żeś co łuni robiyli z naszymi jyńcami?

- Ja, wiedzioł żech. I ty se myślisz, pierdnie, że to styknie?

Fritz zamilkł.

- Meine Ehre heisst Treue - powiedział Jorg i strzelił.

Ciało Friedricha Ratschka obciążył kamieniami, i wrzucił do rzeki. Wcześniej zdjął mu z palca pierścień Nibelungów. Przyjrzał mu się chwilę w świetle księżyca, by po chwili cisnąć go z rozmachem do wody. Ratschek nie wypowiedział jeszcze żadnego żądania - to zarezerwowali dla siebie jego preceptorzy.

W kilka miesięcy później Jorg wraz z rodziną zasiadł przy wigilijnym stole. Gdy po konopiotce przyszła kolej na karpia i wszyscy w milczeniu pałaszowali rybę, Jorg nagle zakrztusił się lekko i, wbrew tradycji, wstał od świątecznego stołu. Cila trochę się zaniepokoiła, zwłaszcza że Jorg w tym roku nie był przed świętami u spowiedzi. Tak sądziła - w rzeczywistości Jorg poszedł i uczciwie wyznał wszystko księdzu, który odmówił udzielenia mu rozgrzeszenia. Jednak tajemnicę spowiedzi ksiądz traktował poważnie.

Jorg wyszedł do sieni i wypluł na dłoń niewielki, twardy przedmiot, który znajdował się w mięsie jego karpia. Na dłoni Jorga spoczywał pierścień. Nie chcąc niepokoić rodziny, schował go do kieszeni i wrócił do wieczerzy. Po pasterce zszedł do piwnicy i schował pierścień Nibelungów w swojej skrytce, razem z parabelką.


* * *


Trzydzieści lat później, w wieku osiemdziesięciu lat Jorg Szołtysek zmarł. Rodzina bardzo bolała nad tym, że na starość starzik Jorguś się z Pónbóczkiym powadzili. Nigdy więcej nie poszedł do spowiedzi. Kiedy, na prośbę rodziny, do umierającego sprowadzono księdza z ostatnimi sakramentami, Jorg odwrócił się do ściany. Pogrzeb był z tego powodu niezwykle cichy.

Dzieci Jorga dawno wyprowadziły się do miasta, starka Cila nie żyła od sześciu lat, nikt więc nie potrzebował domu przy ulicy Pojednania (dawniej Engelsa) 8. Kupił go koncern, który zamierzał wybudować w Pilchowicach magazyn dla okolicznych hipermarketów. Wyburzono dom Jorga i przygotowano beton do zalania fundamentów.

Którejś nocy Szołtysek odnalazł wreszcie drogę z przykościelnego cmentarza do ruin swojego domu. Wślizgnął się do piwnicy, przeszedł do warsztatu, ze schowka wyciągnął pierścień i pistolet. Załadował broń i usiadł na krześle.

Nazajutrz zalano stare piwnice betonem. Zbudowano wielki magazyn, po którym bezustannie kursowało kilkadziesiąt wózków widłowych.

Zaś Jorg Szołtysek siedział na krześle z gotowym do strzału pistoletem w dłoni i czekał.


Pilchowice, wiosna 2004


Podziękowania


Rodzicom, za wszystko;

Agacie, za wszystko i jeszcze więcej;

Dziadkowi, za historię.


Przyjaciołom:

Sylwii, Gosi, Markowi, Wojtkowi, za bycie co sobotę;

Basi za jazdę konną i aplauz;

Krzyśkowi i Maćkowi za szermierkę i konsultacje

z zakresu sztuk walki;

Mistrzowi i Przyjacielowi Krzysztofowi Ł.,

za formację intelektualną.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Twardoch Szczepan Obłęd rotmistrza von Egern
Twardoch Szczepan Obłęd rotmistrza van Egern
Twardoch Szczepan Epifania wikarego Trzaski (www cuwroclaw blogspot com)
Twardoch Szczepan Gmina
Twardoch Szczepan Cud domu brandenburskiego
Twardoch Szczepan quitzlalope
Twardoch Szczepan Exodus
Twardoch Szczepan Anna
Twardoch Szczepan Zielona gruzińska katapulta
Epifania wikarego Trzaski Twardoch Szczepan
Twardoch Szczepan Exodus
Twardoch Szczepan Królewskie pytanie
Twardoch Szczepan Gmina
Twardoch Szczepan Stille Nacht
Twardoch Szczepan Historia prowincjonalna
Twardoch Szczepan Zimne wybrzeza
Twardoch Szczepan Zimne wybrzeża
Twardoch Szczepan Jan Kruk 01 Zimne wybrzeza
Twardoch Szczepan Jan Kruk 01 Zimne wybrzeża

więcej podobnych podstron