Andre Norton Gryf w chwale

ANDRE NORTON



GRYF W CHWALE



(Tłumacz: ELŻBIETA DAGNY-RYŃSKA)



ROZDZIAŁ 1


JOISAN


Otulało mnie szare światło brzasku, od mrocznego nieba ostro odcinały się czarne szczyty gór. Tak jak wszyscy, którzy się ukrywają, wykorzystałam owe ciemności do rozpoczęcia wędrówki. Uważałam, że jestem dobrze przy­gotowana psychicznie na to, co mnie czekało, nadal jednak drżałam pod pancerzem i skórzanym ubraniem, zupełnie jak gdybym potrzebowała okryć się zwiniętym z tyłu siodła płaszczem.

- Lady Joisan...

Głos, który odezwał się w ciemnej klasztornej bramie, ogromnie mnie przeraził. Odwróciłam się, dłoń bezwiednie opadła na ciężki, wiszący u pasa miecz.

- Pani...

To była Nalda, moja prawa ręka, a czasem także i lewa - szczególnie wtedy, gdy najeźdźcy wypędzili nas z Ithdale i bezradnie zaczęliśmy wędrować poprzez nieznane ziemie, coraz bardziej na zachód. Ostatniej nocy nie wydałam jej żadnych rozkazów, ale zwierzyłam się z mojego postanowienia.

Słuchała, gdy mówiłam, że niedobitki naszych ludzi były bezpieczne w Norsdale, że będą chronieni przez Damy i dostaną u nich zajęcie - podobnie, jak działo się z innymi uchodźcami, którzy zawędrowali tak daleko - że w nieda­lekiej przyszłości nie oczekują ich żadne kłopoty.

- Ale ty - powiedziała wyczuwając w moim głosie nutę postanowienia - mówisz tak, jakby miało cię tutaj nie być.

- I nie będzie - przez pewien czas. Nikt z nas nie wie, co go czeka następnego poranka. Byłam waszą panią, a w pewnym sensie, podczas naszej wędrówki, także i panem. Teraz muszę się zastanowić nad moim życiem.

- Moja pani, będziesz więc szukała... lorda Ambera?

- Nie Ambera! - słowa zabrzmiały ostro. - To było imię, które mu nadałyśmy przy pierwszym spotkaniu, gdy myślałyśmy, że jest jednym z Dawnych Ludzi nieoczekiwa­nie nam pomagającym. Wiesz przecież, że jest to mój ślubny pan - Kerovan. Muszę iść do niego, a przynajmniej go odszukać. Muszę, Naldo!

Zawahałam się, nawet jej wstydziłam się wyjawić swoje uczucia, chociaż nigdy przedtem mnie nie zawiodła. Skinęła głową.

- Kiedy lord Kerovan wyjechał pięć dni temu, wiedzia­łam, że podążysz za nim. Jest między wami więź i nie można temu zaprzeczyć. Nie należysz także do kobiet, które kryją się za bezpiecznymi ścianami i cierpliwie oczekują na wieści. Musisz coś robić - podobnie jak robiłaś to w Ithdale, kiedy się broniliśmy. - Głos Naldy załamał się. Wiedziałam, że przypomniała sobie, jakie więzy zerwała tego okrutnego krwawego dnia, kiedy tak drogo okupiłyśmy naszą ucieczkę.

Wspomnienia są czasami zbyt ciężkie i należy je odrzucić, aby nie wpływały na teraźniejszość.

- Tobie oddałabym klucze, gdyby nadal wisiały u mego paska - powiedziałam szorstko. - Stawiam cię na czele moich ludzi, wiem, że będziesz się nimi opiekowała...

Przerwała mi szybko.

- Pani, masz tutaj krewnych. Nie należę do tego domostwa ani nie jestem krewną Domu. Co na to powie lady Islaugha? Wyzdrowiała i nie jest już obłąkana - i jest dumna...

- Jest moją ciotką, ale nie pochodzi z Ithdale - odrzekłam z przekonaniem.- To twoja sprawa, a nie jej. Powiedziałam Przeoryszy, że będziesz moją zastępczynią. Nie - potrząsnęłam głową widząc w jej wzroku nieme pytanie - Przeorysza nie wie, co zamierzam. Powiedziałam tylko, jak ma być, gdybym nagle zachorowała albo gdyby coś mi się stało. Twoja władza będzie uznana.

Pod tym dachem tylko jeszcze jedna osoba oprócz Naldy wiedziała, o czym myślałam, co było w moim sercu - i właśnie dzięki niej wyjeżdżałam w szarzejącym świetle poranka ubrana w cudzy pancerz i skóry, dosiadając wytrzymałego górskiego kucyka - była to Wiekowa Przeorysza Malwina. Gdyby nie Nalda i jej szczera, opalona przez słońce twarz, już byłabym w drodze.

Podeszła bliżej i zaczęła cicho szeptać. Wydawało się, że ona także nie chce zostać zauważona. Wyciągnęła bladą w świetle poranka dłoń i spróbowała złapać wodze mego wierzchowca.

- Pani, nie wolno ci jechać samej! - powiedziała pospiesznie. - Od chwili gdy powiedziałaś mi o swoim postanowieniu, nie potrafię przestać się martwić. Poza tą górską doliną kraj może okazać się pułapką - wszędzie czai się niebezpieczeństwo...

- Więc tym bardziej powinnam jechać sama. Naldo, tylko bardzo ostrożna osoba potrafi prześlizgnąć się pomiędzy cieniami. - Wzięłam w dłoń wiszącą na mojej szyi kryształo­wą kulę z zamkniętym w niej srebrnym Gryfem, podarunkiem od mego męża. Co to właściwie było? Nie wiedziałam, może właśnie nadszedł czas, abym poznała moc tego, co nosiłam przy sobie i kiedyś bezwiednie wykorzystałam.

- Widziałam różne rzeczy, Naldo. Byłam także ich uczestnikiem. Patrzyłam, jak szalone Ogary z Alizonu uciekały z podkulonymi pod siebie ogonami, z pełnym przerażenia skowyczeniem. Pojadę sama, a kiedy powrócę, będzie przy mnie mój pan - albo nie wrócę nigdy!

Stała obok mnie ocierając się ramieniem o juki przy­troczone do siodła i z natężeniem patrzyła w moją twarz.

A potem skinęła szybko głową, tak jak wielokrotnie robiła to podczas naszych wędrówek, gdy udawało się nam rozwiązać jakiś problem.

- Niech się tak stanie. Wiedz, że gdy wrócisz, wszystko będzie w najwyższym porządku. Niech ma cię w swojej opiece Pani Świątyni Plonów - zawsze opiekuje się tymi, którzy prawdziwie kochają!

Już wcześniej zdążyłam się pożegnać, ale inwokacja Naldy skierowana do Gunnory, pani władającej cierpienia­mi i rozkoszą kobiet, dawała pełną ciepła otuchę. W głębi serca podziękowałam jej za to wezwanie - chociaż wypo­wiedziała je w cieniu Domu Płomieni, gdzie nie było miejsca dla Gunnory.

A może za murami znajdował się ktoś, kto nauczy mnie czegoś innego niż to, co przekazywały Damy? Gdy wjeż­dżałam w pierwsze promienie rodzącego się poranka, pomyślałam o Wiekowej Przeoryszy Malwinie, o jej starym ciele, którym tak dobrze opiekowały się jej “córki", nie domyślające się nawet, o czym myślała i marzyła.

Poszłam do niej pełna smutku, weszłam do małego otoczonego murem ogrodu tchnącego uczuciem nieskoń­czonego spokoju, chociaż dla mnie nie było spokoju - szczególnie teraz. Walczyły we mnie gwałtowne, gorące uczucia. Myślałam, że może być za stara, aby zrozumieć, co odczuwałam. Dla Dam znajdowała się w stanie bliskim nirwany - czy mogła zdobyć się na trochę sympatii dla mnie?

Nasze oczy spotkały się, w jej spojrzeniu zobaczyłam pełną świadomość. W ciągu tej długiej milczącej chwili nie próbowała mnie oceniać ani strofować za nieokiełznaną niecierpliwość. Ukoiła tylko litość, jaką odczuwałam do siebie, i poczucie obrazy, a w ten sposób umożliwiła mi jasność myślenia.

- Nie pozwolę, żeby to wszystko tak się skończyło! - krzyknęłam głosem pełnym bólu i goryczy, które wezbrały w mojej duszy tworząc szalejący sztorm uczuć.

Nadal wpatrywałyśmy się w siebie. Nie dała mi żadnej rady - byłam młoda, niepewna swoich sił. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś powiedział: Zrób to czy tamto, Joisan, a wszystko będzie dobrze. Tylko że nie było już nikogo, kto mógłby rządzić moim życiem. Byłam sama.

Owa samotność była sednem wszelkich zmartwień.

- Jestem jego żoną - nie tylko poprzez ceremonię zaślubin, ale także z wyboru serca! - powiedziałam z wyzwaniem. Mówienie o takich uczuciach w tym miejscu mogło zostać uznane za grzech. Po złożeniu ślubów Damy z Norstead odrzucały wszelkie cielesne pokusy. - Mogę się do niego przyznać z dwóch powodów, ale nadal będziemy rozdzieleni!

Nie odpowiedziała - bezładnie mówiłam dalej, ner­wowym piskliwym głosem opowiadałam o swojej stracie.

- Razem walczyliśmy ze złem, myślałam, że potem nastąpi nasze prawdziwe małżeństwo. Wiedziałam, że jest wyczerpany po walce - ale miałam nadzieję, że wkrótce zwróci się do mnie - myślałam, że po tych wszystkich cierpieniach najpierw będzie chciał poznać trochę samego siebie. Byłam więc cierpliwa.

Przypominając sobie swe słowa mocniej zacisnęłam wodze w dłoniach. Patrzyłam przed siebie, ale nie do­strzegałam rozciągającej się drogi.

- Czynem i słowem starałam się mu pokazać, że widziałam w nim wszystko, o czym może zamarzyć kobieta. Małżeństwo pomiędzy Domami nie zostaje zawarte w wy­niku miłości kobiety i mężczyzny. Zostajemy poślubieni w celu umocnienia naszych rodów. Wierzę jednak, muszę wierzyć, że z takich związków powstaje coś więcej. Myś­lałam, że tak będzie ze mną! Wiesz, czym on się różni od innych - kontynuowałam - ma znamiona Dawnych Ludzi. On jeden przyszedł mnie ratować, gdy zostałam schwytana przez jego wrogów, którzy chcieli mnie wyko­rzystać do swoich niecnych, ciemnych czynów. Wtedy zrozumiałam, że jego wygląd zewnętrzny nic nie oznacza, nie należy się go obawiać, lecz kochać. Jego rany były moimi, jego droga moją. Wiem, że tak będzie dopóty, dopóki na moim ołtarzu pali się Płomień Wieczności. Ale to, co mogłam mu dać, nie wystarczyło...

Skarżyłam się jej żałośnie, dłonie trzymałam zaciśnięte na zamkniętym w kuli Gryfie - jedynej rzeczy, jaką mi pozostawił. Teraz także miałam go przy sobie dla dodania otuchy. Gryf był herbem Domu mego pana, ale ten talizman był o wiele starszy, pochodził z Ziem Spustoszonych, na które odeszli Ludzie Starej Rasy. Spojrzałam na niego. Nawet w półmroku jego maleńkie oczy błyszczały niczym klejnoty, wydawało mi się, że na wpół rozwinięte skrzydła lekko drgnęły, jak gdyby Gryf próbował się wyzwolić z kryształowego więzienia. Ten przedmiot należał do Mocy, ale ani ja, ani mój pan nie umieliśmy z niej korzystać. Był także Kluczem...

Pamiętałam słowa tego dziwnego mężczyzny, który pojawił się pod koniec bitwy. Nazwał siebie Neevor. To on powiedział, że trzymałam w dłoniach Klucz.

To było jednak za mało! Poczułam ból, który zniszczył wszelkie uczucie dumy. Niespokojnie poruszyłam się w siod­le, wyjechałam już poza ostatnie wiejskie zabudowania, wkrótce będę musiała skręcić na szlak prowadzący na południe. Nadal nie umiałam zapomnieć.

Kiedy to samo wykrzyczałam Wiekowej Przeoryszy, zgodziła się ze mną - choć wcale się tego nie spodziewałam.

- Nie, to co masz, nie wystarczy. Kerovan - powiedziała miękko, jak gdyby go błogosławiła - zawsze był nie chciany. Jego ojcu syn był potrzebny z uwagi na prestiż, chciał, aby ktoś z jego krwi zasiadał na tronie w Wielkim Hallu. Kerovan wyczuł to, zanim zdołał rzecz w pełni zrozumieć. Ciemność rodzi się i wzrasta na nieszczęściu, będąc źródłem wypaczo­nych i bolesnych myśli, z których pewne tkwią w nas tak głęboko, że nawet nie uświadamiamy sobie ich istnienia. A jednak Kerovan mimo wszystko nie stał się potworem. Jest silniejszy wewnętrznie, niż mu się wydaje. Znam twego pana...

To mnie zaskoczyło, wiedziałam bowiem, że żaden mężczyzna nie miał prawa przekroczyć bramy Klasztoru. Musiałam jakimś gestem wyrazić zdziwienie, ponieważ Przeorysza uśmiechnęła się do mnie.

- Moje dziecko - podeszły wiek ma swoje przywileje. Kiedy usłyszałam twoją historię, zapragnęłam dowie­dzieć się o nim czegoś więcej. Przyszedł - i pomimo bariery, jaką odgrodził się od tego świata - mówił ze mną. Oczywiście powiedział niewiele, ale mimo wszystko odkrył przede mną więcej, niż zamierzał. Stoi teraz na rozdrożu - musi wybrać, a wybór ukształtuje go na nowo - będzie dobry lub zły. Dziecko, tak niewiele wiemy o Dawnych Ludziach. Pomimo rozwagi, która nakazuje nam uważać, zawsze ciągnie nas niewiadome - te wszystkie cudowne rzeczy i niebezpieczeństwa znaj­dujące się poza zasięgiem naszego zrozumienia. Kerovan ma ich dziedzictwo, jest teraz jak dziecko stojące przed stosem kolorowych zabawek. Ostrożność, jakiej nauczył się do tej pory, powoduje, że nie wierzy nikomu ani niczemu. Boi się ulec temu wszystkiemu, co opiera się na uczuciu, a nie rozumie. Najbardziej ze wszystkiego oba­wia się siebie i właśnie dlatego nie może pozostać z oso­bami, które pokochał...

- Pokochał? - moje słowa były pełne goryczy.

- Pokochał - powiedziała z przekonaniem. - Chociaż o tym nie wie, a nawet gdyby wiedział, nie pozwoliłby na to, aby kierowało nim to uczucie. Czuje się bezpieczny w pancerzu, jaki dla siebie stworzył - uważa, że jest to miejsce bezpieczne także dla innych. Nie wróci do ciebie, Joisan - chociaż sam się nawet do tego nie przyznaje. Nie wróci, ponieważ zależy mu na tobie - ponieważ boi się, że dziedzictwo odmiennej krwi może w jakiś sposób tobie zagrozić.

- To nieprawda! - krzyknęłam wtedy. Tak mocno zacisnęłam dłonie na kryształowej kuli, że prawie ją zgniotłam.

- Dla niego taka jest prawda. Chyba że uda mu się zniszczyć odgradzającą go barierę...

- Albo znajdzie się ktoś, kto ją zniszczy dla niego!

Skinęła wówczas głową, przytaknęła też ponownie, gdy dodałam: - Nie jestem wolna, on także nie będzie! Niech jedzie na południe zgodnie z życzeniem lorda Imgry. Będą go próbowali wykorzystać - tak jak teraz, gdy za jego plecami czynią znaki odczyniające czary. Nie znajdzie tam przyjaciół. Dlaczego odjechał?

- Dobrze wiesz dlaczego, dziecko.

- Tak! Myślał, że nie ma nic innego, że równie dobrze może w taki sposób spędzić całe życie. Powiedział więc swojej żonie, że jest wolna - i odjechał! Nie ma we mnie fałszywej dumy. Jeżeli Kerovan pojechał na rozkaz tych, którzy chcą z niego uczynić bezwolne narzędzie - ja także pojadę!

- Tak się stanie. Tak zostało przeznaczone i jest znacznie ważniejsze, niż możesz sobie nawet teraz wyobra­zić. Idź, niech się stanie Wola Płomienia. To będzie twoim płaszczem i ochroną, moje drogie dziecko. Niech Płomień oświeci twoją drogę i w końcu roznieci radość w twym sercu.

Tak więc, nie tylko mnie w pełni pobłogosławiła, ale kazała także otworzyć dla mnie magazyn klasztorny. Tam wybrałam sobie broń i ubranie, które kiedyś należały do uciekinierów. Rozważałam wszystko do chwili, gdy byłam już gotowa, potem spotkałam Naldę i w końcu rozpoczęłam tę samotną podróż w nieznane.

Moja klacz, brzydkie zwierzę w porównaniu ze znacznie większymi końmi z równin, należała do górskiej rasy. Nazwałam ją “Bural", jest to nazwa twardego korzenia, którego nie można wyciągnąć z ziemi. Teraz, kierowana przeze mnie, wjechała na południowy szlak, ten sam, który wcześniej obrał Kerovan i jego eskorta.

Niewielką miałam nadzieję na dogonienie mego męża, minęło zbyt wiele dni. Musiałam jechać ostrożnie, zawsze w wybranym kierunku.

W tym kraju można było spotkać wiele niebezpieczeństw. Przed wojną Ziemie Spustoszone, które rozciągały się w pobliżu, były miejscem kryjówek dla złoczyńców i ucie­kinierów, a także zbójców. Słyszałam także, że na wschod­nich obrzeżach zaczęły się gromadzić niewielkie grupy nieprzyjaciół - choć ostatnio było ich coraz mniej. Być może ich zwiadowcy odkryli ten szlak i sprawdzali, kto z niego korzystał.

Kiedyś był to szlak handlowy. Leżące w dolinach klasz­tory były dobrym miejscem do prowadzenia handlu, a nie­które organizowały doroczne jarmarki. Od chwili inwazji nie próbowano jednak podtrzymywać wymiany towarów, droga była teraz zarośnięta, podczas zimy obsunęły się duże kawałki nawierzchni, szczególnie tam, gdzie trasa przebiegała przez górskie szczyty.

Cieszyłam się z nastającego dnia, już kilka razy musiałam bowiem zsiadać z Bural i przeprowadzać ją przez piaszczysty grunt. Jechałam w zamierzonym tempie aż do drugiego dnia podróży, gdy otoczyła nas gęsta mgła. Otuliła ziemię tak dokładnie, że nie widziałam dalej niż na wyciągnięcie miecza. Na hennie zbierała się wilgoć, spływała na twarz, a dłonie lepiły się do wodzy.

Błędem byłaby dalsza podróż, zaczęłam więc szukać schronienia. Wokół widać było znaczną ilość kamieni, ale żadnej jaskini ani na wpół przekrytej szczeliny. Nie miałam ochoty siedzieć na otwartej przestrzeni pełnej mokrych głazów i oczekiwać na lepszą pogodę.

Nagle przed nami pojawiła się kamienna zapora. Bural pociągnęła za wodze i z uporem odwróciła głowę w lewo, nie potrafiłam stwierdzić, czy był to kierunek północny, południowy, wschodni czy zachodni. Już wcześniej zjecha­łam z drogi, ponieważ przez pewien czas była niczym nie osłonięta, a nie chciałam zostać zauważona.

Klacz się uparła, a grunt wydawał się bardziej twardy w kierunku, w jakim zmierzała, więc pozwoliłam jej wybierać drogę. Jechałam teraz wzdłuż muru tak blisko, że od czasu do czasu zawieszone przy siodle juki ocierały się o szorstki kamień. Nie wiem już, kiedy zauważyłam, że nie była to naturalna formacja skalna, ale stworzony w nie­znanym celu mur.

Ogromne, nie obrobione kamienie zostały ułożone z ta­kim mistrzostwem, że w szpary pomiędzy nimi nie można było wsunąć nawet ostrza noża. Chociaż inne skały porastał szarozielony lub rdzawy mech, mur był czysty, po jego powierzchni spływały jedynie strużki wilgotnej, osiadającej na kamieniach mgły.

Byłam pewna, że natknęłam się na ruiny dawnej siedzi­by Ludzi Starej Rasy, zatrzymałam się i wyciągnęłam przed siebie kulę z Gryfem. Kryształ był ciepły, oczy uwięzionego stwora błyszczały, ale klejnot nie jaśniał żadnym światłem. Nie wszystkie ruiny rozrzucone po Krainie Dales ukrywały w sobie nieznaną Moc. Wiele z nich było podobnych do naszych nowych ruin stworzo­nych przez przewalającą się na tych terenach wojenną nawałnicę. To musiało być jedno z martwych miejsc, gdzie nie należało się niczego obawiać.

Bural uparcie wędrowała dalej. W ścianie nie było żadnej przerwy. Nagle górska klacz parsknęła i wyżej podniosła głowę, zupełnie jak gdyby poczuła jakiś zapach. Przy­spieszyła kroku ciągnąc za wodze, podczas gdy ja starałam się ją zatrzymać.

Wyciągnęłam strzałkową kuszę, do której miałam niewiel­ki zapas amunicji, i przełożyłam wodze do lewej ręki. Walka mieczem była dla mnie ostatecznością.

Teraz także poczułam - we mgle pojawił się duszący zapach palącego się drewna! Gdzieś w pobliżu było ognisko.

Zanim zdołałam ją zatrzymać, Bural zarżała głośno - odpowiedziało jej również rżenie! Nie mogłam jej po­wstrzymać. Tak mocno ściągnęłam wodze, że wykręciłam jej głowę w przeciwną stronę. Wierzgnęła i kopnęła, a krótka szarpanina skierowała nas prosto na otwartą przestrzeń w punkcie, gdzie kończył się mur.

W ciemnościach widać było pełgające światełko ogniska. W mgielnych oparach zamajaczył zmierzający w moim kierunku kształt. Bural wyrwała się spod kontroli i pokłusowała w kierunku słabo widocznych płomieni.

Bałam się pozostać na tym pustkowiu bez konia, jecha­łam więc dalej, chociaż ognisko prawdopodobnie należało do nieprzyjaciół. Żaden uciekinier nie wybrałby dobrowol­nie drogi przez te nagie szczyty.

Osoba zmierzająca w moim kierunku odsunęła się nie próbując nawet schwycić za zwieszające się wodze Bural. Był to wysoki mężczyzna, w ręku trzymał obnażony miecz. Nie mogłam strzelać, zanim nie pojawił się lepszy cel. Wojownik prawdopodobnie miał na sobie także i pancerz.

Widziałam już śmierć i byłam gotowa ją zadać. Wtedy jednak działałam w obronie, chroniłam życie innych, a także i swoje. Stwierdziłam, że nie potrafię strzelić chłodno i z rozwagą.

- Jervon! - z rudawej plamy płomienia widocznej za zbliżającym się mężczyzną dobiegł głuchy głos. Nie odwrócił głowy, ale zatrzymał się z mieczem w dłoni. Pod brzegiem hełmu widziałam tylko jaśniejszą smugę twarzy. Zatrzyma­łam się nieruchomo i czekałam.

Z mgły wynurzyła się druga postać. Wzrostem dorów­nywała pierwszemu mężczyźnie, była jednak szczuplejsza. Nowo przybyły wyciągnął do przodu obie dłonie spodnią stroną do góry, był to odwieczny znak pokoju. Nieznajomy minął mężczyznę i pewnie podszedł do mnie, zachowywał się tak, jak gdybyśmy byli witającymi się krewnymi.

Jego zbroja miała dziwny błękitnawy odcień, została wykonana z nieznanego metalu. Powoli opuściłam kuszę, ale nie zawiesiłam jej z powrotem na miejscu przy pasie. Mgła przestała wszystko przesłaniać i zobaczyłam opaloną na brąz twarz o delikatnych rysach. Stała przede mną kobieta, uzbrojona podobnie jak ja.

Opuściła dłonie, nie sięgnęła jednak po broń, w wilgot­nym powietrzu nakreśliła szybko znak. Symbol zalśnił przede mną przez parę uderzeń serca, a potem znikł. Był błękitny, chwilami zielonkawy - wiedziałam, że wskazywał na istnienie Mocy.

Ktoś z Ludzi Starej Rasy?

Odetchnęłam głęboko i odłożyłam pistolet strzałkowy, żadna broń nie mogła mnie obronić przed kimś takim. Wiedziałam także, że Moc, która przejawiała się tym kolorem, nie zagrażała mojej rasie. Podobnie, wszystkie miejsca w Krainie Dales błyszczące w ciemnościach taką barwą były dla nas bezpieczne.

Kobieta uśmiechnęła się do mnie, a potem skinęła głową, jak gdyby w odpowiedzi na frapującą ją zagadkę. Wyciąg­nęła do mnie prawą rękę.

- Chodź. - Nie był to rozkaz ani zaproszenie, ale coś pośredniego. Zacisnęła palce na mojej bezwiednie wyciąg­niętej dłoni. Przytrzymała mocno, jak gdyby obawiając się, że będę próbowała się wyrwać.

Dotyk był zimny i mokry od mgły, podobnie jak i mój, nie różnił się jednak od ludzkiego. Byłam pewna, że nie chce mi zrobić krzywdy. Patrzyła na mnie z uśmiechem niczym na z dawna oczekiwaną osobę.

Pociągnęła mnie do ogniska. Gdy przechodziłyśmy obok mężczyzny, wsunął miecz do pochwy i dołączył do nas. Miał surową, przystojną twarz, chociaż wokół oczu i ust widniały głębokie zmarszczki. Teraz on także uśmiechnął się do mnie, witając jak krewną.

Prawie od samego początku wyczułam głębokie uczucie wiążące tych dwoje. Do tej pory nie rozmawiali między sobą ani nie zwrócili się do mnie, w milczeniu zaprowadzili mnie do zakątka, z którego płomienie prawie całkowicie wyparły wszelkie ślady mgły.

Za ogniskiem stały dwa konie z równin Dales. Miały ostrą zimową sierść i były podobne do tych, jakimi szczycił się mój wuj, zanim pojechał na południe i zginął. Był także koń pociągowy, obok którego stała Bural pocierając pys­kiem o jego chrapy. Wszystkie konie miały zdjętą uprząż, złożoną teraz obok bagaży na ziemi. Wokół ogniska ustawiono wystrugane z drewna rożny, na które nałożone były trzy górskie kury. Zapach pieczonego mięsa spowodo­wał, że ślina napłynęła mi do ust.

Kobieta roześmiała się i wskazała na kury.

- Nawet Gunnora przygotowała nas na twoje przyby­cie. Wystarczy dla wszystkich. Usiądź, odpocznij i jedz. Najpierw jednak... - odwróciła się w kierunku swego towarzysza. Bez słowa przyniósł małą manierkę i wyciągnął zębami zatyczkę. W jednym ręku trzymał rogowy kubek, a drugą nalał do niego płyn z manierki.

Kobieta wzięła naczynie i podała mi. Zachowała się podobnie jak panie na zamkach w Krainie Dales, gdy honorowemu gościowi podają puchar powitania, pozwala­jąc wędrowcowi na zaspokojenie pragnienia, zanim głośno wyjawi cel przybycia.

To były stare tradycje - pamiętałam, że muszę się ukłonić, a nie dygnąć, nie musiałam przypominać sobie właściwych słów.

- Piękne dzięki tym, którzy wydają ucztę. Wdzięczność za powitanie przy bramie. Fortuna i słoneczne jutro dla władców tego domu.

Kobieta zmarszczyła nos i roześmiała się.

- O ostatnie życzenie możemy poprosić wszystkie Moce wspomagające tutaj podróżnych. O ile - uniosła do góry długi palec i leciutko go ugryzła - o ile to wszystko nie jest częścią jakiegoś Planu.

Zobaczyłam, że jej towarzysz zmarszczył się lekko, jak gdyby przypomniał sobie coś, co jego nie dotyczyło. Mogłam się im teraz lepiej przyjrzeć. Z wyglądu mężczyzna przypominał typowego wojownika należącego do armii Dales, musiał mieć jednak jakąś rangę i prawdopodobnie zasiadał przy stole swego pana. A jednak na froncie jego matowego hełmu (jego zbroja nie błyszczała tak jak jej) nie widniała żadna odznaka wskazująca na przynależność do Domostwa. Twarz miał jasną i szczerą, ostro zarysowana broda i twardo zaciśnięte usta nadawały mu stanowczy wyraz.

Pani - byłam pewna, że nie należała do rodu Dales, w High Hallack oznaczało to obcą, starą krew. Także miała na głowie hełm, na policzek zsunęło się pojedyncze pasmo włosów, zupełnie jakby pośpiesznie nałożyła ochron­ny metal na dźwięk mojego zbliżania. Włosy były bardzo ciemne, rysy ostre, a oczy ogromne. Nigdy nie widziałam kogoś podobnego do niej.

Gdy piłam czarę powitania, rozsiedli się po moich bokach i skrzyżowali nogi. Mieli prawo dziwić się, dlaczego samotnie wędruję wśród wzgórz, błędem byłoby jednak wyjawienie im mojej misji.




ROZDZIAŁ 2


KEROVAN


W krainie takiej jak nasza ludzie obawiają się snów. Mieszkańcy Dales przekazują dawne wierzenia, strach przed tym, że właśnie w snach otrzymujemy ostrzeżenia, nakazy... W chwili przebudzenia pamiętamy jednak tylko pomieszane fragmenty, inne zaś tkwią w nas i próbujemy je sobie przypomnieć. Czy można zwariować z powodu snów? Czasami tego właśnie się obawiałem. Byłem bowiem nawie­dzony... A jednak z nadejściem każdego poranka rodziła się nadzieja, że wyzwolę się z cienia, jakim okrywały mnie nowe nocne marzenia, których nie potrafiłem sobie przy­pomnieć.

W pewnym sensie byłem więźniem - nie wiedziałem jednak czego lub kogo. Kiedy ostatni raz byłem na Ziemiach Spustoszonych, poszukiwałem Joisan, gdyż taki był mój obowiązek. Tak, właśnie tak to określę - tylko obowiązek. Nie mógł być dla mnie niczym innym. Bez względu na to, jakie kiedyś były moje chłopięce marzenia, zrozumiałem, że nie mogły dotyczyć kogoś takiego jak ja - pół człowieka, pół - kogo? Przynajmniej teraz mam odwagę, aby przyjąć siebie takim, jakim jestem, i nie ukrywać się. Wystarczy, że spojrzę na niczym nie okryte stopy (gdyż nie staram się już ukrywać mojej odmienności) i zobaczę na ich końcach kopyta...

Odłogi powitały mnie jako Kerovana z Uimsdale. Kim byłem, gdy wyszedłem z tej krainy? Nie wiem. Może nigdy się nie dowiem i tak będzie lepiej. A jednak dręczyła mnie ciągła samotność, ostra niczym dotyk miecza.

Joisan - nie, nie będę myślał o Joisan. Zmuszę się, aby o niej nie myśleć. Przypomnę sobie tylko, jak patrzyli na mnie w Norsdale, gdy ją tam przywiozłem - bezpieczną, niezależną. Potem zerwałem naszą ślubną umowę, dałem jej prawo do odejścia, gdyż sama nie chciała tego zrobić.

Tamta kobieta - Stara Przeorysza... nie, o niej też nie będę myślał. Ich świat nie jest moim. Tak naprawdę nie czuję żadnych związków z Krainą Dales, pomimo że lord Imgry wezwał mnie ponownie do siebie. Nic nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia i dlatego przyjąłem jego rozkaz.

Sny pojawiają się i nie mogę się ich pozbyć z bolącej głowy tak łatwo, jak z hełmu można odrzucić znak swego Domostwa. Nienawidzę spać - chyba że będzie to bez­brzeżna ciemność bez marzeń.

Moja eskorta siedzi wokół ogniska z daleka ode mnie. To mężczyźni tacy jak i ja kiedyś byłem albo wydawało się, że byłem. Unikają mnie, wiem, że tylko rozkaz lorda Imgry trzyma ich przy mnie.

Kiedyś fascynowały mnie sekrety Ludzi Starej Rasy. Razem z Mądrym Riwalem badałem Odłogi. Wspólnie pojechaliśmy Drogą Wygnania. Nie - nie będę pamiętał!

Włosy - jak błyszczące jesienne liście, szybkie kroki, jej głos... To zbyt silne wspomnienie. To rana, która się nigdy nie zagoi. Nie będę pamiętał! Nie jestem już tym samym Kerovanem...

Nocny obchód obozu uchroni mnie przed snem. Ciało szarpie zmęczenie. Mężczyźni patrzą na mnie z ukosa i szepczą. Nie pozwolę sobie o nich myśleć - ani...

Nie można jednak bronić się bez końca. Znowu śnię...

Kiedyś istniał jeden z Dawnych Ludzi - pamiętam, jak się nazywał - Neevor. Nie wiem, czym ani kim był. Raz, nawet dwa razy, pomógł mi. Przyjaciel? Nie, tacy jak ja nie mają przyjaciół. Kiedy nie śpię, staram się myśleć o Imgrym i o jego rozkazie. To zimny mężczyzna, silny i dumny, rośnie w siłę dzięki swym czynom, sile woli i swym zamiarom.

My z rodu Dales (kiedyś i ja należałem do Dales) nigdy nie składamy przysiąg wierności jednemu głównemu przy­wódcy. To właśnie była nasza słabość, w chwili gdy napadli wrogowie. Dzięki szpiegom wiedzieli, co się stanie. Każdy lord walczył samotnie broniąc swojej posiadłości, a w ten sposób łatwo można było go zwyciężyć.

To była bolesna lekcja. Wówczas całe wybrzeże zostało już opanowane przez najeźdźców, a ci, którzy mieli wystar­czającą władzę i moc przywódczą - zginęli podczas walk lub zostali skrycie zamordowani. Dopiero wówczas zgro­madziliśmy się pod przywództwem trzech lordów z połu­dnia, mężczyzn przewidujących i dysponujących odpowied­nimi siłami, aby utworzyć królestwo z luźnej konfederacji warowni.

Spośród nich Imgry był najmniej lubiany. Nikt, kto pod nim służył, nie może jednak zaprzeczyć, że miał stalową wolę. Nie trzeba kochać przywódcy, aby mu wiernie służyć. To właśnie jemu udało się zgromadzić nasze rozgromione szeregi, stworzyć z nich armię, w której niedopuszczalne były dawne waśnie i zatargi, a która znała tylko jednego wroga - Ogary z Alizonu.

Armia była jednak rozbita i zmęczona, nie potrafiła oprzeć się atakom. Zamiast tego wojsko napadało na wzór rozbójników z Ziem Spustoszonych, walczyło jak stado wilków.

Najeźdźcy nadal przybywali do zdobytego przez nich portu. Jedyną przewagą, jaką nad nimi osiągnęliśmy, był fakt, że przestali przywozić zza morza swoją dziwną broń, która zadała nam takie straty - broń, która przewaliła się nad naszymi zamczyskami i zniszczyła je tak łatwo, jak człowiek burzy kopiec mrówek. Te wiadomości przekazali nam nieliczni jeńcy, którzy mówili także, że broń nie należała do Alizonu, ale powstała dzięki nowym czarom, znanym jedynie sprzymierzeńcom naszych przeciwników.

Fakt, że te machiny były zniszczone lub z nie znanego nam powodu niezdatne do użycia, nic nie oznaczał, nasi wrogowie nadal mieli mnóstwo broni i gotowych do walki ludzi. Na dalekich zachodnich krańcach Dales mozolili się nasi kowale, ale nawet oni nie mogli spowodować, aby jedna strzała trafiała dwa razy, a my czasami musieliśmy napadać po prostu w celu zdobycia pożywienia.

Byłem jednym ze zwiadowców poszukujących prowiantu. Dziecinne lata spędzone z myśliwymi w głuszy Krainy Dales predysponowały mnie do takiego zadania. Byłem zadowolony z misji, gdyż moi krewni patrzyli na mnie z podejrzliwością, nawet zanim odkryto moje znamiona - potwór, półmężczyzna - tak zawsze o mnie szeptano.

Parę miesięcy temu z powodu choroby mego ojca Imgry wysłał mnie na północ. Istniała też zawsze szansa, że badające wybrzeże Ogary mogły zapuścić się w głąb lądu. W tajemnicy odwiedziłem Uimsdale, dowiedziałem się wówczas, że mam wrogów wywodzących się z mojej własnej krwi, najbliższej rodziny. Matka nienawidziła mnie od urodzenia nie tylko z powodu zniekształconego ciała (jak się dowiedziałem), ale dlatego, że nie okazałem się bronią, jakiej poszukiwała, bronią, która mogłaby zwiększyć ogra­niczoną dawną Moc, jaką udało się jej okiełznać.

Zbyt była jednak dumna ze swojej wiedzy, i nie tylko moja osoba okazała się porażką. Kiedy matka wraz ze swymi towarzyszami spróbowała wezwać na pomoc morze i zniszczyć ludzi z Alizonu, zatopiła całą dolinę, nie pozostał nawet skrawek dziedzictwa. Kiedy chciałem wówczas po­wrócić do armii, okazało się, że pomiędzy mną a siłami Dales znajdują się wrogowie. Wyruszyłem na zachód - odnalazłem swoją panią...

Nie, nie będę w ten sposób o niej myślał - chociaż według wszelkich praw naszej krainy od dziecka byliśmy sobie poślubieni, na długo zanim się spotkaliśmy. Joisan...

Nie mogę opanować swoich myśli, tak samo jak nie potrafię opanować swoich snów. Widzę ją wraz z jej ludźmi, z moim kuzynem Rogearem, który podał się za mnie - podczas gdy ona wierzyła, że ja jestem jednym z Dawnych Ludzi. Widzę ją wśród Odłogów we władzy Rogeara, jak jest wykorzystywana przez niego i przez moją matkę jako narzędzie Ciemności. W jej dłoniach spoczywała bowiem rzecz należąca do prawdziwej Mocy, a którą znalazłem i dałem jej w prezencie - kula z uwięzionym Gryfem.

Tak, nie mogę od niej uciec umysłem, chociaż uciekłem ciałem. Widzę ją dumną, odważną, szlachetną - mającą wszelkie zalety, jakie u kobiety może sobie wymarzyć mężczyzna. Mężczyzna - nie byłem mężczyzną, a jednak nadal jej pragnąłem.

Dlaczego wciąż jest w mej pamięci - przecież zwróciłem jej wolność? W Dales jest mnóstwo mężczyzn, którzy dadzą jej to, na co zasługuje, a ja nie mogę do nich należeć.

Odjechałem bardziej dlatego, że chciałem się od niej uwolnić, niż z uwagi na rozkaz lorda Imgry - muszę się do tego przyznać. Jestem taki zmęczony, mimo to śnię, kiedy zasypiam... Muszę jednak spać - chociaż jest we mnie duma nie pozwalająca na pokazanie zmęczenia tym, którzy mnie otaczają. Będę zmuszony się jednak w końcu poddać...

Hall był tak ogromny, że ściany leżały poza zasięgiem wzroku. Wielkie kolumny tworzyły nawy, wzdłuż których płynęły pasma słodko pachnącej, zwijającej się w abstrak­cyjne wzory mgły. Zupełnie jakby ktoś bawił się długim kawałkiem wstążki. Nie było żadnych łuczyw ani lamp, a jednak było jasno.

Przeszedłem pomiędzy dwoma rzędami kolumn, na których wyryto błyszczące własnym światłem znaki runicz­ne; niektóre z nich były szare, inne lekko błękitne.

Znaki runiczne wprawiły mnie w zakłopotanie. Powinienem był potrafić je odczytać - informacje, jakie zawierały, niosły w sobie ważne przesłanie - być może była to historia narodu, który już dawno zniknął z powierzchni ziemi. To miejsce było bardzo stare - wrażenie minionych wieków emanowało tak mocno, że prawie czułem jego ciężar na barkach.

Czas - i wiedza. Nasze warownie także miały biblioteki. W człowieku istnieje coś, co nakazuje pozostawić po sobie wspomnienie ze swojego życia i czynów. W porównaniu z tym, co mnie otaczało, zapiski mojego rodu były niczym nic nie znaczące bazgroły patykiem na nadbrzeżnym piasku.

Było to także miejsce Mocy. Prawie ją odczuwałem, poczułem jej smak - całkowicie wypełniała to miejsce.

Byłem przejęty, ale nie przerażony. Wszystko było tak bardzo oddalone ode mnie, że nie mogło mi uczynić żadnej krzywdy. Nie mogło zagrozić istocie takiej jak ja...

Byłem Kerovanem - mocno uchwyciłem się skrawka mojej osobowości. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ale nie mogłem zapomnieć, kim jestem. W mojej decyzji było wyzwanie.

Kolumny stały się cieniami, które minąłem szybkim równym krokiem. Chociaż nie usłyszałem najmniejszego dźwięku, w mojej głowie brzmiał natarczywy szept - maleńkie bezpostaciowe istoty starały się dotrzeć za ochra­niającą moje myśli barierę, walczyły o możliwość wejścia.

Przede mną mocniej zapłonęło światło. Jasność skupiła się w jednym punkcie, najpierw zabarwiła się błękitnie - a potem srebrzyście zalśniła.

Nieświadom własnego ruchu, szybko, niczym pewny swego celu biegacz, pobiegłem naprzód. Kiełkowało we mnie podniecenie, jak gdybym naprawdę brał udział w bie­gach, których meta - zła czy dobra - znajdowała się tuż przede mną.

Jasność skupiała się na podium, którego ostry koniec właśnie osiągnąłem. Odgadłem, że pełny jego kształt to gwiazda. Na środku stał wykonany z kryształu ołtarz - lub grobowiec - wewnątrz znajdował się bowiem jakiś kształt.

Podszedłem bliżej i przez chwilę zakołysałem się niebez­piecznie - do przodu popchnęła mnie siła, która mnie tutaj przywiodła, do tym zaś ta, która prawdopodobnie stanowiła ochronę dla śpiącej istoty.

Nie był ani mężczyzną, ani ptakiem, stanowił harmonijne połączenie obu tych istot. Patrząc na niego odczułem, że owo niecodzienne połączenie jest naturalne i pozbawione zła. Twarz była ptasia - nos i szerokie usta znajdowały się na podobnej do dzioba części twarzy, szeroko rozstawione ptasie oczy były zamknięte. Z czubka głowy wyrastał pierzasty grzebień opadając w dół na ramiona, a potem przechodząc w puch porastający górną część jego ramion. Stopy przypominały raczej szerokie łapy o wyraźnie zaznaczonych, schowanych teraz pazurach. Podobne do ptasich szponów dłonie były mocno zaciśnięte na uchwycie miecza, który wydawał się wykonany raczej ze światła niż ze stali.

Popatrzyłem na to wszystko - a jednak nie był po­tworem. Poczułem rosnące we mnie podniecenie. Leżał przede mną ktoś, kto w swoim czasie był z pewnością o wiele potężniejszy niż ktokolwiek z ludzi.

Nie wiedziałem, dlaczego zostałem przywiedziony w to miejsce, chociaż byłem pewien, że znalazłem się tu w jakimś celu. Szepty w moim umyśle nasiliły się, uparcie starały się przebić do świadomości, chcąc przekazać wiadomość, jakby obawiały się, że mogą nie zdążyć na czas.

Nadal przyglądałem się śpiącej postaci. Coraz bardziej wydawało mi się, że było w nim coś z Gryfa - symbolu mego Domu, a także tego uwięzionego w kryształowej kuli noszonej przez Joisan. Nie miał ciała bestii, skrzydeł, a jednak ta ptasia twarz, upierzona głowa, nogi podobne do łap, szponiaste dłonie - tak, z pewnością istniało podobieństwo.

Ta myśl otworzyła drogę natarczywym szeptom, nareszcie udało mi się je zrozumieć.

- Landisl, Landisl!

Potrząsnąłem głową, jak gdybym próbował uwolnić się od natrętnej muchy. Już kiedyś słyszałem to imię - bo to było imię - tylko gdzie i kiedy?

Przypomniałem sobie. To ja wypowiedziałem je w chwili, gdy stanąłem twarzą w twarz z czarną magią mojej matki i szaleństwem Rogeara. Wówczas było jednak tak obce, że nie rozumiałem, co mówię.

- Landisl - także wyszeptały moje usta...

Przez chwilę zapanowała ciemność, coś pochwyciło moje ciało, przekręciło, złamało i powołało do nowego życia. Otworzyłem oczy i spojrzałem w jasność, ale nie było to błyszczące światło wypływające z podium. Zamrugałem w oszołomieniu i zdumieniu... Zobaczyłem ogień, płomień należący do mojego świata...

Nade mną pochylał się dowódca moich ludzi. Za nim, w promieniach wczesnego poranka, podnosili się pozostali. Poczułem gniew - byłem tak blisko zrozumienia, nauczenia się... A ten głupiec przerwał mój sen, pierwszy sen, który coś oznaczał, z którego mogłem się czegoś nauczyć!

Z trudnością przychodziło mi dostosowanie się do realnego otoczenia, nadal widziałem kolumny zamiast drzew - ogień... Tym razem pamiętałem, o czym śniłem. Gdy dosiedliśmy koni i ruszyliśmy poprzez poranne pasma mgły, wspomnienie stało się jeszcze wyraźniejsze.

Byłem coraz bardziej pewny, że nie był to zwyczajny sen. Myśląca i pamiętająca cząstka mojej jaźni została przenie­siona w inny czas - lub miejsce - gdzie nadal leżało uśpione lub martwe ciało człowieka-gryfa.

- Landisl - spróbowałem powiedzieć to imię na jawie, ale teraz brzmiało inaczej, nie potrafiłem go odpowiednio wymówić. Nie rozmawiałem z moimi towarzyszami, nawet nie zauważyłem, kiedy pojechali naprzód pozostawiając mnie daleko za sobą.

W końcu podjąłem decyzję i zamknąłem wspomnienie głęboko w sobie. Miałem dziwne wrażenie, że jeżeli będę zbyt wiele myślał, to zostanę zawieszony gdzieś pomiędzy realnym światem a tamtym miejscem.

Z determinacją skoncentrowałem się na tym, co znaj­dowało się przede mną - na cieple wschodzącego słońca, na szlaku, którym jechaliśmy, nawet na towarzyszących mężczyznach. Powrócił dawny instynkt zwiadowcy, wy­sforowałem się na czoło kawalkady i bacznie zacząłem obserwować.

Chciałem teraz rozmawiać, chociaż przedtem trzymałem się z daleka od wszystkich i mówiłem tylko wtedy, gdy ktoś zwrócił się do mnie - a zdarzało się to nader rzadko. Wojna na południu była w sytuacji patowej, tak przynaj­mniej wywnioskowałem z rozmów. Nasze własne walki polegały na wypadach niewielkich oddziałów. Imgry i jego dwaj towarzysze zajmowali się zdobywaniem broni i organizowaniem w formacje bojowe ludzi, którzy stworzyliby armię walczącą pod jednym dowództwem.

Najeźdźcy stali się mniej agresywni, starali się zachować to, co już zagarnęli, nie inicjując jednak nowych najazdów. Dwóch mężczyzn, z którymi podróżowałem, z ożywieniem opowiadało o statku Sulkarów, który przybił do połu­dniowego brzegu i spotkał się z naszym oddziałem wywia­dowczym.

Ci odważni kupcy przynieśli wiadomość o drugiej wojnie toczącej się za morzami, wojnie, która utrudniała plany Alizonu. Sulkarowie, którzy także byli wojownikami, przyjęli zaproszenie zwiadowców i wraz z nimi dokonali najazdu na nadbrzeżne porty opanowane przez najeźdźców. Nikt nie wiedział, czy z tego luźnego związku mogą powstać jakieś silniejsze porozumienia, ale możliwość była po­cieszająca.

Wszyscy jednak wiedzieliśmy, że Ogary muszą zostać pokonane w Krainie Dales i że sami musimy walczyć o naszą wolność. Było to podyktowane nie tylko ogromną dumą Ludzi Dales, ale także faktem, że nie mieliśmy żadnych popleczników - zawsze byliśmy samotnymi ludźmi, którzy nie bratali się z sąsiednimi narodami.

Czy naprawdę byliśmy sami? Spojrzałem na zachód, powoli dojrzewała we mnie pewna myśl. Na początku, całe wieki temu, Ludzie Dales przyszli z południa. Nasz naród lubi legendy, Kowale Pieśni tylko czekają na chwilę, aby niewielką potyczkę przemienić w epokową bitwę. Dziwny był brak legend sięgających dalej w przeszłość niż nasze osiedlenie się w High Hallack. To, że nasi przodkowie zbudowali silne warowne zamki, świadczyło, że za sobą pozostawili niebezpieczeństwo walki.

Nie wiedzieliśmy, przed czym uciekali, ale z natury nie jesteśmy nomadami. Przez kolejne wieki każdy lord treno­wał swych synów w sztukach walki i umacniał warownie. A jednak nie zagroziło nam żadne większe niebezpieczeń­stwo aż do chwili pojawienia się najeźdźców Alizonu. Do tego czasu spotykały nas jedynie drobne potyczki z ban­dytami lub rodowe waśnie.

Gdy nasi ludzie przywędrowali do tej nawiedzonej Krainy, Dawni Ludzie (ile było ich królestw i jak długo trwały - tego nie dowiemy się nigdy) już zdążyli odejść. Pozostawili po sobie ślady obce naszej rasie, miejsca, gdzie nie odważy się zapuścić żaden człowiek nie tylko z uwagi na grożącą mu śmierć, ale także z powodu niebezpieczeń­stwa utraty duszy. Inne miejsca znane są z licznych uleczeń, są oazami spokoju. Niektórzy należący do naszej krwi próbowali odkryć drobne sekrety Starej Rasy, ale ich magia była często nie rozumiana.

Pomimo że Dawni Ludzie wycofali się z wybrzeża Dales, byliśmy pewni, że nie całkiem opuścili nasz świat. Na zachodzie znajdowały się Ziemie Spustoszone - Odłogi, szeroka zapora leżąca pomiędzy nami i nieznanymi kraina­mi, pełna znaków Mocy i promieniujących siłą obszarów. Dobrze wiedzieliśmy, że istniało tutaj życie - nie tylko bandyci, którzy prawdopodobnie nas szpiegowali. Żyły tutaj istoty, którym byliśmy całkowicie obojętni, tak dalece ich sprawy i pragnienia różniły się od naszych.

Pośród Ludzi Starej Rasy znajdowali się wojownicy - odnaleźliśmy znaki okropnych starożytnych wojen. Po­szukiwacze metalu przynosili z Ziem Spustoszonych kawałki złomu stopionego w niekształtne bryły pod wpływem wysokich temperatur - kiedyś musiały być celem bardzo silnych ataków.

O ile na początku Ludzie z Dales uważali, że są w tej Krainie jedynie tolerowani, to długie lata spokoju uśpiły naszą czujność. Wydawało się, że nie mamy się czego obawiać. Gdyby jednak najeźdźcom udało się nas zwycię­żyć? Nie znali tej Krainy ani istot, które zamieszkiwały Odłogi. W którym miejscu nastąpiłoby ich kotejne uderze­nie? Czy zatrzymują ich cienie i legendy?

Nie byliśmy nawet pewni, dlaczego zostaliśmy zaatako­wani przez mieszkańców Alizonu, którzy przebyli morze i tutaj rozpoczęli wojnę. Nasz kraj, według tego co mówili, był o wiele biedniejszy od ich ojczyzny. Usłyszałem kiedyś opowieść jeńca wysokiej rangi, którego udało się nam pojmać podczas awarii jego pojazdu. Mówił, że ci, którzy podarowali im te obce maszyny, zapewniali, że w naszym kraju znajdują się ogromne Moce - wystarczające, aby uczynić ich panami całego świata. Tego więc pragnął ich władca.

Jedynym miejscem, gdzie można było znaleźć taką Moc, były Odłogi albo ziemie znajdujące się poza nimi. Jeżeli takie przekonanie spowodowało napad Ogarów... czy w tym przypadku ci, którzy zamieszkiwali Ziemie Spustoszone, mogli zostać przekonani o zagrażającym im niebezpieczeń­stwie? Czy chcieliby wziąć udział w naszej wojnie?

Nikt nie wątpił, że w chwili ataku Alizończycy staną przed ogromnymi siłami. Może udałoby się namówić nosicieli owej Mocy, aby pomogli nam teraz?

Myślałem nad tym tak długo, aż pomysł zaczął mi się podobać. Błędem byłoby paranie się Mocą tak, jak chciała to zrobić moja matka i Rogear. Zupełnie inaczej byłoby, gdyby po naszej stronie opowiedzieli się ci, którzy mieli nad nią władzę. Czy o tym myślał lord Imgry?

Cmoknąłem na konia zmuszając go do szybszego kłusa, nagle zapragnąłem osiągnąć cel mojej podróży, co nastąpiło przed zapadnięciem zmroku.

Ostatni raz spotkałem przywódcę z południa w chacie leśniczego, wówczas ten wysoki mężczyzna o zimnych zielonkawych oczach nie miał żadnych widocznych oznak władzy. Teraz siedziałem w Wielkim Hallu obronnej wieży i czekałem.

Imgry rozsiadł się na przyniesionym z pokoju biesiadnego krześle z wysokim oparciem. Panował nad całą sytuacją. Jego autorytet otaczał go niczym niewidzialny puklerz, chociaż tego ostatniego nie miał w tej chwili na sobie. Ubrany był w skórzane ubranie myśliwego, który właśnie powrócił w domowe progi. Jednak polowanie, o którym mówił, dopiero miało się rozpocząć.

Czekałem na jakąś oznakę zdziwienia na widok moich nagich kopyt - podczas ostatniego spotkania były zakryte. Stwierdziłem jednak, że mógłbym wyglądać równie nieludz­ko jak mężczyzna-gryf z mego snu, a Imgry nawet nie zauważyłby różnicy. Zostałem tutaj wezwany w celu wypeł­nienia rozkazu.

Lord widział tylko własne ambicje, tylko jego cele były ważne. Wszystko, co mówił, myślał, jak działał, wynikało tylko z jednego - chęci osiągnięcia wymarzonych celów. Nic innego się nie liczyło.

Na stojącej pomiędzy nami ławie rozłożył pognieciony i poplamiony pergamin. Znajdowały się na nim informacje uzyskane także dzięki moim wypadom zwiadowczym, ale większa część była pusta i na tej białej plamie lord położył teraz dłoń.

- Odpowiedź znajduje się tutaj. - Jego szczerość wywołała u mnie odruch ostrożności. W naturze lorda nie było miejsca nawet na pobieżne omawianie planów. Nie charakteryzował się także uległością, nigdy nie pytał, zawsze rozkazywał.

- Czy mógłbyś się wyrażać trochę jaśniej, milordzie! - Od chwili gdy po raz pierwszy przyjąłem jego dowództwo, uzyskałem pewnego rodzaju wolność - za wysoką cenę. Nie był już w stanie mnie onieśmielić.

- Osiągnęliśmy wiele. - To nie była przechwałka, ale stwierdzenie. - Nasi kowale obrabiają metale pochodzące z Ziem Spustoszonych, pomimo niebezpieczeństwa. Mamy teraz, broń lepszą niż kiedykolwiek. Zebraliśmy wielu wojowników, ale wielu także straciliśmy. - Leżąca dotąd płasko dłoń zacisnęła się w pięść. - A najeźdźcy dalej przywożą świeże posiłki. Prawdą jest, że od pewnego czasu nie atakują, ale nie dzieje się tak z uwagi na naszą potęgę. Jak do tej pory możemy jedynie napadać na ich boczne oddziały, uderzać tu i ówdzie. Ale - w jego tonie zabrzmiała nuta satysfakcji - nareszcie zrozumieli swój błąd i nie zapuszczają się w krainę, którą my znamy lepiej. Teraz, pochylił się lekko do przodu - dowiedzieliśmy ile czegoś nowego...

Kiedy przerwał, odważyłem się zadać pytanie.

- Czy to prawda, że poszukują jakiejś tajemniczej siły?

Spojrzał na mnie ostro i przenikliwie, jakby zamierzał przeszyć mnie strzałą.

- Więc ludzie otwarcie o tym mówią?

Wzruszyłem ramionami.

- Ty historia była powtarzana jeszcze przed moim wyjazdem na północ. Musi być jakiś logiczny powód, dla którego zaatakowali nas Alizończycy. Jeżeli mamy dać wiarę handlarzom, w naszym kraju nie ma nic, czego oni już nic mają. Nie ukrywamy żadnych skarbów.

W moich słowach nie było uniżoności, mówiłem jak do równego sobie. Imgry stanowił siłę i ludzie z Dales mogli być zadowoleni, że walczy w ich sprawie. Na mnie nie wywierał już jednak żadnego wrażenia, w pewnym sensie Odgrodziłem się od niego wewnętrznie.

Popatrzył na mnie spod przymrużonych powiek. Nagle zobaczył przed sobą osobę, a nie narzędzie. Okiełznał leżącą w jego charakterze niecierpliwość i zaczął się nade mną zastanawiać. Nie byłem już tym młodym chłopcem, który pojechał do Ulmsdale - byłem nowym elementem, który należało umieścić w łamigłówce.

- Twoja dłoń leży na obszarze określanym jako Odłogi. Czy uważasz, że tam znajduje się cel? Nie skarb - ale Moc...

Nie zmienił wyrazu twarzy, poczułem jednak przeszywa­jący chłód. Gorący gniew pasował do tego mężczyzny, jego nienawiść była niczym lodowy oddech Zimowego Smoka. Podrażniłem go, za bardzo wierzyłem we własne siły. Nie zależało mi na nim, na tym że był ambitny - że chciał być sednem wielkich spraw. Nie byłem jego krewnym.

- Tak, to są Odłogi - i to, co się w nich ukrywa. - Postanowił zaakceptować mnie takim, jaki byłem. - Nie wiemy, co się tam znajduje. Tyle dowiedzieliśmy się od jeńców - Ogary pragną czegoś, co muszą najpierw od­naleźć, a potem opanować. Ich kraj został zagrożony przez starożytnego wroga - chcą go pokonać podobnie, jak pokonali Dales. Ten wróg - jak opowiadali - wywodzi się od naszych Dawnych Ludzi. Alizończycy zostali uzbro­jeni przez tych, którzy potrafili przewidzieć, co znajdą, ale nie mieli wystarczającej armii, aby to zdobyć. Odpowiedź znajduje się tutaj! - Palce jego dłoni zakrzywiły się, a paznokcie zaskrobały na pergaminie niczym szpony jastrzębia chwytającego swoją zdobycz.




ROZDZIAŁ 3


JOISAN


Tumany mgły wisiały nieruchomo niczym arrasy zdobiące Wielki Hali, otaczały ognisko i tych dwoje, którym służyło. Teraz i ja byłam tutaj, opanował mnie dziwny spokój, Jakiego nie czułam od chwili, gdy Kerovan odwrócił się ode mnie i odjechał z Norsdale. Patrzyłam wtedy za nim bez jednej łzy, krzyczało tylko moje serce. Ten smutek i strach należały wyłącznie do mnie i nie mogłam pozwolić, aby ktoś inny je zauważył. Tutaj czułam się jak w rodzinie. Dziwiłam się nawet temu opanowującemu mnie wrażeniu.

Jestem Elys - powiedziała kobieta. Nie dodała żadnego Domostwa ani doliny. A jednak z pewnością milczała do osób zasiadających przy głównym stole. - A to - wyciągnęła rękę, podkreślając gestem łączące więzy - jest Jervon. - Znowu poczułam istniejące po­między nimi uczucie i zapragnęłam czegoś podobnego.

Nazywam się Joisan. - Ponieważ nie podali żadnej krainy ani rodu, postąpiłam podobnie.

- Joisan - powtórzyła Elys przechylając delikatnie głowę. Wydawało się, że oczekuje odpowiedzi echa, które powinno zabrzmieć z mgły.

Ta myśl zaniepokoiła mnie, przerwała senne zadowole­nie, które opanowało mnie przez chwilę. Szybko od­wróciłam głowę. Zobaczyłam tylko nasze cztery wierz­chowce.

- Jesteś także...- Palce Elys poruszyły się niespokojnie, jakby wbrew jej woli chciały przywołać cząstkę Mocy. Zmieniła ton głosu i powtórzyła ostrzeżenie Naldy.

- To niebezpieczny kraj do samotnego podróżowania, Joisan.

Odpowiedziałam podobnie jak w Norsdale.

- Dla osoby samotnej i ostrożnej może okazać się mniej niebezpieczny niż podróż w większym towarzystwie.

- Ku memu zdziwieniu Jervon roześmiał się cicho.

- Ma rację. - Popatrzył na Elys. - Czy sami właśnie tego nie udowodniliśmy? Tak długo jak omija się pewne... miejsca. - Ostatni wyraz nabrał w jego ustach specyficz­nego brzmienia.

Przez chwilę myślałam, że jego towarzyszka nie zro­zumiała tych słów. Nie wiedziałam, co ich do tej pory spotkało. Zobaczyłam jak przygryzła wargę, a potem skinęła głową.

- Są niebezpieczeństwa i niebezpieczeństwa. Tylko... - spojrzała mi prosto w oczy, podobnie jak zrobiła to Wiekowa Przeorysza, gdy powiedziałam jej o moim zamia­rze. Nie wiedziałam, czy obawiam się jej, czy nie, byłam jednak pewna, że to jakaś znaczna osoba. Wiedziała o mnie więcej, niż powiedziałam, niż kiedykolwiek chciałam po­wiedzieć tym nieznajomym.

- Niesiesz z sobą - powiedziała gwałtownie - coś, co zawsze będzie dobrze broniło. W jaki inny sposób mogłam tak silnie przeczuć twoje przybycie? Ale nie jesteś z krwi tych, którzy zazwyczaj posługują się Mocą.

Zacisnęłam dłonie na Gryfie. Nie było szansy, aby go ukryć. Elys domyśliła się lub wiedziała o jego wartości, byłam tego pewna.

Potrząsnęła głową. Mój przestrach musiał być aż nadto widoczny.

- Nie, Joisan, nie wiem, co masz przy sobie ani czym się posługujesz. Wiem tylko, że to coś należy do Mocy. Fakt, że tak mocno odczuwam otaczającą ciebie Moc, świadczy, że w każdej chwili możesz się nią posłużyć...

- Nie! - Nie chciałam przyznawać się do dziwnych umiejętności przed kimś, kto należał do Starej Krwi. - To jest rzecz należąca do Mocy, ale nie potrafię jej zawezwać ani kontrolować. Może mój pan potrafi odgadnąć przynaj­mniej część jej przeznaczenia, to dar od niego - od mego męża. Widziałam, jak działa - ale nie stało się to z mojej woli. - A może cząstka Mocy, która pomogła Kerovanowi, została wywołana moim życzeniem, wyzwolona obawą o jego życie. Czy ktoś był w stanie udzielić mi odpowiedzi?

- Kim jest twój mąż? - zapytał Jervon.

Dumnie uniosłam głowę. Czy znał Kerovana? Jego uzbrojenie świadczyło, że musiał służyć lub nadal służył w armii Dales, najwyraźniej nie był rozbójnikiem. Być może słyszał te jadowite szepty o “potworze", “półczłowieku", które zatruły życie memu panu i spowodowały jego odejście.

- Moim mężem jest Kerovan z Uimsdale - odpowie­działam z dumą. - Podróżuje teraz z misją dla lorda Imgry.

- Kerovan? - zapytała Jervona Elys.

Potrząsnął głową.

Wielu z żyjących jeszcze panów przyłączyło się do Imgry'ego. Nigdy nie słyszałem o Kerovanie.

Wiedziałam, że nie kłamał, ale Elys najwyraźniej nie była zadowolona. Zwróciła badawczy wzrok na Gryfa.

- Ten, kto daje takie prezenty, nie może być zwyczaj­nym spadkobiercą Krwi - skomentowała.

Zrozumiałam, że muszę dokonać wyboru. Elys dzieliła chyba z Kerovanem ciężar podobnego dziedzictwa, chociaż przyjęła je jako cząstkę swego życia, a nie przekleństwo. Podobnie jak Jervon. To, że akceptował jej inność, zacieś­niało ich wzajemną więź (każdy kto cierpiał podobnie jak ja, mógł z łatwością to zauważyć). Poczułam się zmęczona. Oni mieli siebie, przeznaczenie połączyło ich w jedną potężną całość. Tego samego pragnęłam dla Kerovana. Być może brakowało mi wystarczającego sprytu i rozumu do stworzenia takiej unii, może byłam za młoda, za słabo rozumiałam porywy cudzego serca. Poczułam gorzki smak czarnej zazdrości, kładącej się cieniem na mojej duszy. Powiedziałam jednak prawdę, gdyż mieli to, czego i ja poszukiwałam. Może w jakiś sposób posiądę choć część wiedzy i zrozumiem, jak osiągnęli taką jedność.

- W żyłach lorda Kerovana płynie trochę Starej Krwi. Jest... inny. - Nie wiedziałam, czego mam oczekiwać, odrzucenia, niewiary... To, co nastąpiło, zdumiało mnie niepomiernie. Elys chwyciła mnie za spoczywającą na kolanie dłoń. Kiedy bezwiednie opuściłam drugą rękę - otoczyły ją silne palce Jervona, łącząc razem całą naszą trójkę. Z obojga popłynęło do mnie uczucie spokoju i bezpieczeństwa. Zniknęła zazdrość, pozostało tylko zdumienie i ogromna tęsknota, a potem pojawiła się na­dzieja.

Mgła nie podnosiła się, nadal otaczała starożytne mury. Zajadaliśmy kapiące tłuszczem ptaki i patrzyliśmy, jak zmieniają swe kształty otaczające nas pierzaste opary. Nie znaliśmy pierwotnego przeznaczenia muru okalającego to miejsce z trzech stron - nie było żadnych pozostałości po zabudowaniach.

Posadzkę stanowiły wygładzone skały, na których sreb­rzyły się kropelki mgły. Od czasu do czasu Jervon znikał w otaczających nas białych tumanach. Przejawiał przy tym wyraźne zaniepokojenie.

- Czy to niebezpieczne miejsce? - Gryf nie przekazał przecież żadnego ostrzeżenia. Elys pokręciła głową.

- Na pozór nie. Jednak w dzisiejszych czasach zawsze należy uważać podczas podróży przez Krainę Dales. Jervon jest wojownikiem. Jego oddział został wybity, tylko on pozostał. W jego naturze nie ma miejsca na natychmiastową akceptację bezpiecznego miejsca, chyba że sprawdzi je wielokrotnie.

- Ty... - zawahałam się, ale potem powodowana głęboką potrzebą mówiłam dalej. Gdybym tylko wiedziała, jak się spotkali, może wtedy nauczyłabym się postępować z moim panem.

- Nie należysz do rodu Dales - on tak... Byłam pewna, że zrozumiała, o co mi chodziło, nie musiałam dokładniej wyjaśniać.

- Nie wiem, do jakiego rodu należę - odpowiedzia­ła. - Po straszliwym sztormie moi rodzice zostali wy­rzuceni na tutejszy brzeg, najprawdopodobniej uciekali przed niebezpieczeństwem, nigdy nie dowiedziałam się przed jakim. Matka miała dziwną wiedzę, była Mądra. Ponieważ chciała dać swemu mężowi dzieci, musiała zawrzeć układ z pewnymi Mocami. Urodziła bliźnięta, mnie i mojego brata, i zapłaciła za to życiem. Mój brat... - zawahała się. - Nie posiadł jej dziedzictwa. Nie ufa tej wiedzy - być może mężczyźni rzeczywiście nie potrafią kontrolować Mocy Księżyca. Kiedy zjawili się najeźdźcy, ojciec poszedł na wojnę, później dołączył do niego mój brat. Starałam się pomóc ludziom z wybrzeża, którzy byli naszymi przyjaciół­mi. Niektórych rzeczy nauczyłam się od ich Mądrej Kobie­ty - byłam bardzo młoda i posiadałam niewielką wiedzę. Nasi ludzie zaczęli uciekać w głąb lądu i wtedy odnalazł nas Jervon. Miał boleśnie zranione ciało i duszę. Później otrzymałam wiadomość, że brat jest w niebezpieczeństwie. Pojechałam, a ze mną Jervon - jego lord nie żył, a on sam nie miał krewnych. Zrobiliśmy...

Znowu zawahała się, a potem kontynuowała, najwyraź­niej chcąc jak najszybciej zakończyć swoją opowieść. - Zrobiliśmy dla mego brata to, co było możliwe. Nie ma dla mnie miejsca przy jego boku. Jestem tym, czym się urodzi­łam, i tylko niewielu mężczyzn - bardzo niewielu - może mnie taką zaakceptować. Tak naprawdę chyba tylko je­den... - Spojrzała na Jervona powracającego do nas po­przez mgielne pasma. W jej oczach było uczucie, które po­nownie wzbudziło we mnie zazdrość. Byłam pewna, że w ta­ki właśnie sposób patrzyłam na Kerovana - ale to wszy­stko, co miałam jemu do zaoferowania, nie wystarczyło!

- Teraz - Elys mówiła szybko - jeździmy razem jako wolni rycerze, ofiarowujemy nasze miecze tym, którzy najbardziej ich potrzebują. Tak, znam się na sztuce wojen­nej. Mój ojciec tego chciał. Nie mamy krewnych, ziemi, ale nigdy nic nam nie brakuje.

Nie mieli krewnych ani ziemi - Kobieta Mocy, Męż­czyzna Miecza - ale byli jednością.

- Gdzie teraz podróżujecie? - zapytałam. Chociaż podjęłam decyzję o samotnej wędrówce, nagle mocno zapragnęłam, aby powiedziała, że jadą na południe. Jeżeli byli wolnymi rycerzami, mogła ich zainteresować walka pod dowództwem lorda Imgry.

Ku memu zdumieniu Elys pokręciła głową.

- Jeszcze nie wiem. Jest pewna... - Wyglądała na zakłopotaną. - Joisan, czy pozwolisz, żebym spojrzała w twoją przyszłość?

Kiedyś widziałam, jak się to robi - uczyniła to dla mnie Wiekowa Przeorysza. W czarze ujrzałam mego męża, chociaż wtedy nie wiedziałam jeszcze, że był to właśnie on.

- Potrafisz to zrobić?

- Tylko dla innych, nie dla siebie ani Jervona. Z Mocą tak zawsze jest - nigdy nie działa bezpośrednio dla wzywającego. Mam przeczucie, że należy jednak spróbo­wać... teraz.

- Już kiedyś to zrobiono - tylko że wtedy nie zro­zumiałam tego, co zobaczyłam. Elys skinęła głową.

- Obrazy przyszłości są bardzo często niejasne. Mogą oszukiwać - zawsze o tym pamiętaj. Nie należy z zaufa­niem oczekiwać, że zdarzy się to czy tamto. Podejmujemy wiele decyzji, skręcamy w prawo, podczas gdy mogliśmy w lewo, wchodzimy do komnaty, w której spotykamy kogoś, kto może przemienić całą naszą przyszłość. Jest niewiarygodna liczba sposobów zmieniających przeznacze­nie. W czarze możemy ujrzeć tylko jedną ścieżkę. Czy chcesz, żebym to dla ciebie zrobiła?

Za Elys stanął Jervon, na jego twarzy pojawiła się powaga. Zanim zdołałam odpowiedzieć, zapytał:

- Czy to konieczne?

- Tak mi się wydaje - odpowiedziała wolno. - Jeżeli Joisan zgodzi się, być może jest to jeden z powodów, dla których zostaliśmy tu sprowadzeni.

Ukląkł i rozwiązał jeden z juków, z wnętrza wyciągnął grubo owinięty przedmiot. Podał go Elys tak ostrożnie, jak gdyby był to nagi ostry miecz, którym w każdej chwili można było się zranić.

Najpierw Elys zdjęła zewnętrzną warstwę - był to kawałek wycięty ze starego płaszcza. Pod nią znajdowało się jasne płótno pokryte wypalonymi raczej niż wyhaftowanymi rudawymi znakami runicznymi i symbolami. Cała uwaga Elys była skupiona na tych czynnościach. Widziałam, jak poruszała ustami, chociaż głośniej nie wyszeptała ani jednego słowa. Wydawało się, że odepchnięta przez płomienie ogniska mgła zaczęła żyć własnym życiem. Okrążała nas, napierając przy tym na niewidzialną, otaczającą nas barierę.

W środku zawiniątka znajdowała się czara błyszcząca niczym srebrzysta poświata księżyca, do której Elys nalała parę kropel płynu z butelki wyjętej z mieszka zawieszonego u pasa. Teraz słyszałam rytmiczny szmer jej głosu, szeptała coś, co mogło być jedynie zaklęciami Mądrej Kobiety.

Ostrożnie postawiła czarę pomiędzy nami na skale, otoczyła ją obiema dłońmi. Oczy miała zamknięte, twarz uniesioną do góry, jak gdyby patrzyła daleko w przestrzeń.

Nagle oderwała dłonie - zupełnie jak pod wpływem ogromnej fali ciepła wypływającej z czary - i spojrzała prosto na mnie.

- Patrz więc! - nie potrafiłabym sprzeciwić się temu nakazowi.

Pochyliłam się do przodu, dłonie wsparłam na skale, a ramiona ustawiłam z obu stron pucharu, pochyliłam głowę i zajrzałam do środka.

Na początku była pustka, tylko cienka warstewka dziw­nego, ciemnego nieprzejrzystego płynu. Nagle ciecz zaczęła wirować i wznosić się.

Poczułam zwrot głowy, nie mogłam odwrócić wzroku. Płyn zatrzymał się, teraz wypełniał czarę po brzegi, nadal był ciemny... To była powierzchnia lustra, nic się jednak nie odbijało.

Nic? Coś się poruszyło, ale nie zostało to wywołane ruchem płynu w czarze. Do powierzchni podpłynął cień, zmienił kształt i stał się wyraźniejszy. Zamiast swojej twarzy zobaczyłam wyraźny obraz.

- Kerovan!

Był w pełnym rynsztunku bojowym, w hełmie na głowie, z bosymi stopo-kopytami. Miał na sobie dziwną zbroję, która połyskiwała taką samą błękitnawą barwą jak puklerz Elys. Siedział na kamieniu, z mocno wbitym ostrzem miecza w kamienistą ziemię przed sobą; naj­wyraźniej musiał mieć broń w zasięgu ręki. Za nim pasły się trzy konie, dalej płynął strumień, rosła ostra trawa i karłowate krzaki. Krajobraz różnił się od typowych widoków spotykanych w Krainie Dales. Twarz Kerovana wyglądała jak wyrzeźbiona maska, było w niej ogromne podobieństwo do reliefów odnajdywanych na Ziemiach Spustoszonych. Nic nie pozostało z Kerovana, jakiego zapamiętałam. W pewnym sensie był tak samo zatopiony w krysztale jak Gryf - znajdował się poza moim zasięgiem.

Nie miałam odwagi patrzyć na niego wprost, bałam się, że opanowująca mnie tęsknota wyczerpie wszelkie siły, których tak bardzo potrzebowałam. Zaczęłam przyglądać się otaczającemu terenowi, próbowałam odnaleźć jakiś charakterystyczny element krajobrazu, który wskazałby miejsce jego odpoczynku.

Nie wiem, jak długo trwał obraz. W końcu zaczął się rozpływać i zniknął. Wypełniający czarę płyn także opadł na dno naczynia.

- Wydaje mi się - powiedziała Elys przerywając ciszę - że to były Odłogi.

Usiadłam z powrotem czując w ramionach i dłoniach nagły ból, jak gdybym przed chwilą próbowała wyrwać palcami kawałek skały.

Odłogi? - zapytałam. - Po co miałby Kerovan zapuszczać się w to przeklęte miejsce? Pojechał do lorda Imgry. Czy widok kopyt i świadomość tego, że dla ludzi z Dales pochodził ze skażonego rodu, zrobiła z niego wygnańca?

Jervon poruszył się na swoim miejscu u boku Elys.

Tak. - W zadumie zmarszczył brwi. - Można było tlę spodziewać, że wcześniej czy później Imgry spróbuje właśnie tego sposobu. - Spojrzał na czarę. Elys wylała płyn do ogniska, które buchnęło błyszczącym płomieniem, a teraz z powrotem owijała przedmiot.

- Spróbuje czego, milordzie? - instynktownie nadałam mu ten honorowy tytuł.

- Imgry - bezwiednie przesunął dłonią po brodzie, gdzie widniała lekko widoczna szrama po starej ranie - zawsze planował... jest pełen odwagi... szczególnie je­żeli ktoś inny poniesie ciężar odpowiedzialności. Po­wiedziałbym, że teraz planuje spotkanie z ludźmi zamieszkującymi Odłogi - ale nie z rozbójnikami i wyjętymi spod prawa wygnańcami - chce zapro­ponować unię.

Poczułam gniew.

- I wykorzystuje mego pana - krzyknęłam - ponieważ ma domieszkę obcej krwi i z tego powodu ci, którzy przemierzają Odłogi, mogą przyjąć go jak krewnego. Doprawdy Imgry ma twardą rękę, prawda?

- Czyni tak - odpowiedział Jervon - ponieważ uważa, te ostatecznie uda mu się stworzyć pokój w tej krainie. Nie jest kochany, ale wszyscy go słuchają, a posłuch przyciąga ludzi, którzy w żadnym innym wypadku nie walczyliby ramię przy ramieniu.

- Ale Ziemie Spustoszone... - Walory przywódcze lorda Imgry były dla mnie niczym. - Kerovan już raz tam był i ledwo przeżył walkę z Mocą. A teraz nie ma nawet czym się obronić. - Moja dłoń przykryła kryształowego Gryfa. - Nie jest odpowiednio uzbrojony, nie posiada wiedzy, która chroniłaby przed kryjącymi się tam istotami. Niech Imgry będzie przeklęty! - Zacisnęłam dłonie, przez chwilę zapragnęłam być sokołem szarpiącym twarz tego zimnego, przebiegłego lorda.

- Twój mąż musiał wyrazić zgodę. Imgry nie mógł go do tego zmusić. - Elys nadal trzymała w dłoniach zawiniętą czarę. - Jest w nim coś - powiedziała zupełnie jakby stał przed nią Kerovan, ktoś, kogo bardzo dobrze znała - dzięki czemu nie ugnie się, jeżeli będzie miał odmienne zdanie. Jest - pokręciła wolno głową - inny od wszystkich mężczyzn, jakich do tej pory spotkałam. Ma dwie osobowo­ści, ale nie przyznaje się do żadnej w obawie przed ich niszczycielską siłą. Jest w nim uwięziona Moc, której nie pragnie. Być może wyruszył w tę drogę, ponieważ poszukuje spokoju śmierci.

W jaki sposób mogła go tak dobrze poznać? Musiała mieć dar jasnowidzenia.

- Nie - stanęłam na równe nogi, rozglądając się wokół. Próbowałam zapanować nad swoim strachem i po­wiedziałam: - Jeżeli jest na Ziemiach Spustoszonych, ja także tam pojadę!

- Odłogi - Jervon przemówił do mnie, jak do zniecier­pliwionego dziecka - są ogromne. Nie masz przewodnika...

- Ależ mam. - Nie wiem, skąd pochodziła owa pewność. Dłoń zacisnęłam na Gryfie. - Oto on. Nauczę się nim posługiwać!

- Załóżmy, że to możliwe - powiedziała powoli Elys. - Ale czy istnieje w tobie zalążek Mocy? - Wstała i badawczo popatrzyła w moją twarz. - Nie, nie wiesz jeszcze, do czego jesteś zdolna. Ale tą drogą właśnie pójdziesz... - Jervon chciał coś powiedzieć, ale uciszyła go gestem dłoni. - Już podjęła wybór. Na dobre i na złe... Teraz pozostają... - spojrzała na niego - Odłogi i mężczyzna, którego będzie lub nie będzie można odnaleźć, zamierzenie, które będzie lub nie można wykonać. Do tej pory wędrowali­śmy bez. celu. Czy także podejmiemy decyzję? - Jeszcze bardziej zmarszczył brwi, ale natychmiast odpowiedział:

- Jeżeli takie jest twoje życzenie.

Potrząsnęła mocno głową.

- Nie moje życzenie. Minął już czas, gdy ja wybierałam drogę, a ty podążałeś za mną. Jedziemy jednomyślnie albo zostajemy na miejscu.

Z podnieceniem spojrzałam na oboje. Być może Elys nie należała do rodu Dawnych Ludzi, ale z pewnością kon­trolowała ułamek Mocy, a dzięki temu mogła przyznawać się do pokrewieństwa z istotami przemierzającymi Ziemie Spustoszone. Mówiłam o przewodniku, nie wiedząc, jak wykorzystać kryształowego Gryfa. To była moja sprawa, ale chciałam jechać w ich towarzystwie. Wzajemna łącząca ich bliskość ogrzewała moją duszę, wydawało mi się, że jeżeli będę z nimi dłużej przebywała, to pojmę ich sekret - wystarczająco, aby móc poradzić sobie z Kerovanem.

Jervon podciągnął pas.

- Możemy równie dobrze jechać w tym kierunku, jak i w każdym innym - skomentował. - Wydaje mi się, że twój Kerovan - zwrócił się teraz do mnie - został wysłany przez Imgry'ego, więc będzie się kierował bezpo­średnio na zachód. Jeżeli pojedziemy na południe, to może podejmiemy jego ślad.

- Słyszałam, że lord Imgry skupuje metalowy złom odnajdywany na Odłogach i nakazuje wytapiać z niego broń powiedziałam. - Musi więc istnieć szlak, którym podróżują dostawcy. Może Kerovan pojechał ich śladem.

- Być może. Poczekamy, aż rankiem podniesie się mgła i wtedy pojedziemy najpierw na południe, a potem na zachód. Jeżeli istnieje taki szlak, to w pewnym momencie go przetniemy.

Wszechobecna mgła utrzymywała się przez cały dzień. Pod wieczór przyglądałam się jej niepewnie, gdyż wydawało mi się, że wraz z nastaniem zmroku zauważyłam ruch, który nie był tylko mgielnym zawirowaniem. Zupełnie jakby coś materialnego czaiło się obok nas, chroniąc się w otaczającym tumanie.

Od czasu do czasu Jervon odchodził po nowy zapas drewna i układał go w pobliżu ogniska. Gdy zapadły prawdziwe ciemności, Elys kazała mu zaprzestać. Potwier­dziła moje własne podejrzenia wyjmując błękitny pręcik z zawieszonej u pasa sakiewki.

Prawą ręką zaczęła nim rysować po skalnej podłodze tworząc linie otaczające nasze obozowisko wraz ze spęta­nymi przez Jervona wierzchowcami. Jednocześnie palce uniesionej lewej dłoni kreśliły w powietrzu niepojęte, zawiłe wzory. W końcu Elys stworzyła pięcioramienną regularną gwiazdę, zużywając przy tej pracy prawie całkowicie pręcik.

Na końcu każdego z ramion dorysowała jeszcze skom­plikowany symbol zamykając nas tym samym w środku gwiazdy. Od pewnego czasu konie zachowywały się nie­spokojnie, potrząsały głowami, parskały i ze strachem spoglądały w otaczające opary. Gdy Elys ukończyła czary, uspokoiły się natychmiast.

Mnie także przestało prześladować uczucie, że jestem obserwowana przez niewidzialne oczy.

Podzieliłam się pożywieniem z moimi towarzyszami, usiedliśmy przy ognisku i ustaliliśmy warty. Elys wyciągnęła los na pierwszą wachtę. Owinęłam się w płaszcz i spróbo­wałam zasnąć. Wsunęłam dłonie pod pancerz i położyłam je na kryształowym Gryfie.

Jervon obudził mnie na ostatnią wachtę. Spoglądałam na gasnące na jaśniejącym niebie gwiazdy. Mgła zniknęła, pozostało jedynie kilka jej poszarpanych pasm. Stworzona przez Elys gwiazda także miała własny delikatny blask. Patrzyłam na nią i zastanawiałam się, w jaki sposób można było posiąść taką wiedzę. Ludzie z Dales wierzyli, że mogła się tego nauczyć tylko osoba o wrodzonych zdolnościach. Mimo to mieliśmy także Mądre Kobiety, znachorów, ludzi specjalizujących się w ziołolecznictwie. Był także ktoś taki jak Dama Math - moja ciotka. Złożyła wstępne śluby Dam, a dla takich kobiet nauka związana z Mocą była poczytywana za grzech. A jednak w ostatniej godzinie swego życia miała przy sobie dziwnie wyrzeźbioną różdżkę. Kazała nam uciekać z warowni i powiedziała, że sama zemści się na najeźdźcach. Zamek wybuchł grzebiąc wrogów w płomieniach i deszczu kamieni. Nigdy nie wątpiłam, że zniszczenie zostało właśnie przez nią spowodowane, ale nie dowiedziałam się, jaką Moc wezwała, ani w jaki sposób udało się ją przywołać.

Być może niektórzy, mający czystą krew Ludzi Dales, chociaż tak bardzo obawiali się przeszłości, mimo wszystko odziedziczyli przynajmniej cząstkę starych umiejętności. Może dzieci urodzone i wychowane w tej nawiedzonej krainie różniły się czymś od rodziców. Nigdy przedtem się inni tym nie zastanawiałam,

W tradycji ludu leżało unikanie wszystkiego, co mogło dotyczyć takiej wiedzy. Ci, którzy mieli domieszkę obcej krwi, byli ogólnie unikani, spoglądano na nich jak na... Na miłość bogów, nawet w myślach nie chciałam wymówić tego okropnego określenia. A co z tymi, którzy nie mieli zewnętrznych oznak? Czy my także nieśliśmy w sobie ową inność - nie tak oczywistą, jak rozszczepione kopyta mego pana, jego bursztynowe oczy? Gdyby ktoś się o tym dowiedział, natychmiast zostalibyśmy wygnani.

Czy był to argument, jaki mogłam wykorzystać w roz­mowie z Kerovanem? Gdybym potrafiła wykazać się choćby najmniejszymi umiejętnościami, udowodnić mu, że nie mam takiej czystej krwi... Niespokojnie przeszłam się wokół ogniska, zapragnęłam, aby w końcu nastał prawdziwy poranek. Czy znalazłam sprzymierzeńca w Elys? Kogoś, kto mógłby mnie nauczyć, jeżeli w ogóle mogłam pojąć taką wiedzę?

Mówiono, że Mądre Kobiety uczyły się przez wiele lat, ja nie miałam na to czasu. Ponownie przypomniałam sobie spotkanie z Neevorem, nieznajomym z Odłogów. Powiedział wtedy, że kryształowy Gryf był Kluczem, którego mogłam użyć, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Jeżeli tak - to jego słowa oznaczały, że miałam pewną Moc.

Chciałam obudzić Elys, domagać się, aby mi dopomogła. Zwalczyłam jednak niecierpliwość, pohamowałam moje pragnienia na pewien czas. Rozsądek wskazywał, że w tych sprawach nie należało poganiać - lecz moje serce tak bardzo pragnęło szybszego rozwoju wypadków!




ROZDZIAŁ 4


KEROVAN


Imgry mógł sobie wyobrażać, że ma dar przekonywania, ostateczna decyzja należała jednak do mnie. Wysłuchałem jego wyjaśnień dotyczących celów naszego nieprzyjaciela i ewentualnych korzyści, jakie można osiągnąć przez nawiązanie kontaktów z zamieszkującymi Odłogi przywódcami. Miałem ostrzec i zaproponować. To drugie było oczywiście arogancją z jego strony, nie mogliśmy zaoferować niczego, co w minimalnym nawet stopniu dorównywałoby siłom, jakie okiełznali Dawni Ludzie. Nie było we mnie ambicji, juka przepełniała Imgry'ego. Z drugiej strony, jeżeli dopisze nam szczęście i moja misja się powiedzie, osiągnąłbym coś, co mogło się udać tylko znienawidzonemu mieszańcowi półkrwi - musieliby to przyznać Ludzie z Dales.

Zaoferował mi dowództwo, ale odmówiłem. To mu się przestało podobać. Nie pragnął, aby jego ambasador miał za dużo swobody.

- Wysłanie jednego mężczyzny jest zbyt niebezpiecz­ne - powiedział.

- Jednego mężczyzny, lordzie Imgry? Spójrz na mnie. Zapytaj kogokolwiek w tej warowni, czy w ich oczach jestem mężczyzną. Zrobiłeś ze mnie swojego wysłannika z uwagi na moje dziedzictwo. Pozwól mi więc pojechać jako temu, za kogo mnie uważasz. Wyjadę nie ukrywając się i zobaczę, co mnie spotka. Nic nie obiecuję, nie wiem, co uda mi się osiągnąć.

W końcu przystał niechętnie, wiedział, że nie skłamałem. Nie skąpił także ekwipunku. Przyjąłem od niego miecz, pancerz i hełm wykonane ze złomów metalu sprowadzonego z terenu Odłogów. Wszyscy wiedzieli, że był to najlepszy materiał na wojenny rynsztunek.

Wybrałem także trzy konie. Wierzchowce pochodzące ze wschodniej części Dales (było ich teraz już bardzo niewiele) nie były użyteczne na zachodzie. Nie chciałem także górskich koników, chociaż odporne i wytrzymałe, były przyzwyczajone do obfitych górskich strumieni, źle znosiły upał, brak jedzenia i wody. Tymczasem Ziemie Spustoszone częściowo pokrywały obszary pustynne. Dlatego właśnie zdecydowałem się na wierzchowce używane przez grasują­cych na terenach Odłogów poszukiwaczy - ludzkie sępy. Na szczęście tworząc potrzebne do prowadzenia wojny zaplecze, Imgry kazał zarekwirować wszystkie nadające się do jazdy konie. Były trochę większe od górskiej rasy, chude, o nieproporcjonalnie długich szyjach. Oczy miały ogromne, o ciężkich powiekach otoczonych bujnymi rzęsa­mi, chroniącymi przed nadmiernym blaskiem słońca i pias­kiem niesionym przez szalejące w tamtych okolicach silne wiatry. Ich kopyta były o wiele szersze, przystosowane do wędrówki po sypkich piaskach. Uważano je za złośliwe i zawsze należało pętać je na noc.

Dwa spośród nich miały mi służyć jako konie wierz­chowe, trzeci był zwierzęciem jucznym. Cztery dni zajęły przygotowania potrzebnego do podróży prowiantu. Noce mijały spokojnie.

Odmówiłem przyjęcia mapy, którą Imgry posługiwał się podczas naszego spotkania. Naniesione dane powstały w wyniku ustnych przekazów poszukiwaczy, nie należało więc im ufać, gdyż źródła, z których pochodziły przywożone materiały, były zazdrośnie strzeżone.

Kiedy wraz z Riwalem podróżowaliśmy po Drodze Wygnańców, znajdowaliśmy się daleko na północnych terenach Odłogów. Droga zaprowadziła nas do miejsca, gdzie Rogear i moja matka wzywali ciemne Moce. To były pustynne i bezludne miejsca. Jeżeli na Ziemiach Spus­toszonych istniało życie, musiało znajdować się gdzieś indziej - chociaż Ludzi Starej Rasy nie należało szacować według naszych kryteriów. Pomimo to musieli mieć wodę i pożywienie, także domy, a nie rozsypujące się ruiny.

Tak więc postanowiłem jechać prosto na zachód. Przez pierwszy etap podróży chciałem podążać słabo widocznym szlakiem pozostawionym przez pustynne sępy sprowadza­jące metal do kuźni Imgry'ego.

Wyjechałem wczesnym rankiem nie żegnając się z ni­kim. Poprzedniej nocy po raz ostatni spotkałem się z Imgrym. Przypomniał o konieczności pospiesznego zawiadomienia o inwazji, a także podkreślił swą pewność, Że gdzieś na nieznanym zachodzie znajdowało się to, czego naprawdę poszukiwali najeźdźcy. Nie przyszedł popatrzeć, jak odjeżdżam - byłem tylko wypuszczoną strzałą. Jeżeli zawiodę... No cóż, zrobił wszystko, co było możliwe.

Mój wierzchowiec zachowywał się niesfornie, uspokoił się dopiero w znacznej odległości od warowni, pozostałe szły spokojnie na uwięzi. Od czasu do czasu podnosiły wysoko wąskie pyski i rozwierały nozdrza, jak gdyby w poszukiwaniu jakiegoś ważnego zapachu.

Podróżowaliśmy od czterech dni, ostatnie trzy spędziłem w dzikich ostępach. Zanim się w nie zagłębiliśmy, mój wierzchowiec wydał z siebie dziwny dźwięk, odpowiedziały mu oba pozostałe konie. Ich rżenie odbiło się głośnym echem od nawieszających się nad nami skalnych szczytów. Przesmyk był tak wąski, że jechaliśmy w tajemniczym półmroku. Skalne ściany zaczęły stawać się coraz wyższe, a przejście coraz węższe. W końcu połączyły się nad naszymi głowami tworząc prowadzący do innego świata łuk.

Mój wierzchowiec zaczął szybko kłusować, nie powstrzy­mywałem go. Pozostałe zwierzęta także przyspieszyły. Przejechaliśmy przez skalny tunel i stanęliśmy w jasnym słonecznym blasku.

Przed nami rozciągała się pofalowana nizina Odłogów. Nie było widać żadnej ścieżki, pod stopami leżały nagie skały, gdzieniegdzie przedzielone pasmami gruboziarnistego piasku. W oddali, na tle nieba widać było odległe góry. Postanowiłem jechać w ich kierunku, w tym monotonnym krajobrazie stanowiły jedyny punkt odniesienia.

Prowadzone luzem wierzchowce ustawiły się teraz po obu stronach dosiadanego przeze mnie konia, jakby i one miały jeźdźców i gotowały się do natarcia. Pomyślałem, że były u siebie w domu i swoim zachowaniem mogły mnie ostrzec przed zbliżaniem się innych istot. Nie potrafiłem sobie jednak wyobrazić, kto lub co mogło zamieszkiwać taką krainę.

Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, gdy założyłem pierwsze obozowisko. Dotarłem do niewielkiej doliny, na dnie której przez jakiś czas płynął leniwy strumyk szybko znikający w spragnionej wilgoci ziemi. Wzdłuż jego brzegów rosła trawa i kilka karłowatych krzewów. Z najbliższej kępy zarośli wyfrunęły uskrzydlone istoty. Miały czarne pióra i jaskrawoczerwone nagie szyje. Ich krzyki brzmiały równie dziwnie jak rżenie wydawane przez moje konie. Zatoczyły nad naszymi głowami koło. Najwyraźniej spło­szyłem je niespodziewanym pojawieniem. Nie podobał mi się ich wygląd. W tych nagich szyjach i czarnych piórach kryło się coś obrzydliwego.

Za chwilę dowiedziałem się, co zwabiło je w te zarośla. Podprowadzając konia na brzeg strumienia poczułem mocny fetor rozkładającego się ciała.

Koń zsunął się po wysokiej skarpie i zanurzył pysk w strumieniu, za jego przykładem szybko poszły pozostałe wierzchowce. Zsiadłem i przywiązałem wodze do najbliż­szego krzaka, a potem, chociaż wcale mi to nie od­powiadało, poszedłem zobaczyć, przy czym ucztowały nadal krzyczące głośno ptaki.

Dzioby drapieżnych ptaków i upalne słońce zdążyły zrobić swoje, ale to, co pozostało, pozwoliło rozróżnić prawie ludzkie kształty o niewielkich rozmiarach. Dziecko - tutaj? Wstrzymałem oddech i przysunąłem się bliżej. Cokolwiek to było, nie wykazywało cech pokrewieństwa z ludźmi z Dales. Widoczne jeszcze miejscami ciało było pokryte nastroszonym brązowym futrem. Głowa i twarz znajdowały się w stanie takiego rozkładu, że nie sposób było domyślić się pierwotnych rysów, co przyjąłem z ulgą. Wszystkie palce u rąk i nóg były zakończone ogromnymi zakrzywionymi szponami, do których nadal przylegały grudki ziemi. Istota na wpół leżała w wygrzebanej jamie, prawdopodobnie starała się zagrzebać, uciekając przed grożącym jej losem. Ułamałem kilka gałęzi i wrzuciłem ją głębiej do dołu, zasypałem kamieniami i piaskiem. Chciałem założyć tutaj obozowisko, ale towarzystwo nie było zbyt przyjemne. Rozglądałem się przy tym wokoło. Cokolwiek zabiło stworzenie, nadal mogło ukrywać się w pobliżu - nic widać było jednak żadnego miejsca na kryjówkę, a ptaki nie pożywiałyby się w takim spokoju aż do chwili mojego przybycia do oazy. Niebezpieczeństwo musiało się oddalić.

Przywiązałem konie jak najdalej od grobu. Nie piłem wody ze strumienia, wolałem moje własne zapasy. Przez cały czas myślałem o dziwnych kształtach odkrytego przeze mnie ciała.

Istnieje wiele legend o potworach i demonach, które w przeszłości przybywały z terenów Odłogów i które zabijały lub były zabijane przez osadników Krainy Dales. Słyszałem o ogromnych pokrytych łuską gadach uzbrojo­nych w dzioby i szpony, o porośniętych futrem istotach ogromnych jak wieże warowni, o małych powietrznych zwierzętach mających kolczaste, pełne trucizny ogony. Niektóre przybierały ludzką postać, udawały, że są naszymi krewnymi, a potem rzucały czary i mordowały.

Riwal tak bardzo interesował się Ziemiami Spustoszony­mi, że zapisywał owe historie i dzielił się nimi ze mną. W chacie miał kolekcję znalezionych przez siebie starych wyrobów artystycznych - niektóre były piękne, inne groteskowe i przerażające. Nigdy nie byliśmy pewni, czy całkowicie oddawały rzeczywistość, czy też były tylko elementem marzeń dawnych artystów. Nie przypominałem sobie nic podobnego do zakopanej przed chwilą istoty.

Te ostro zakrzywione szpony mogły być wykorzystywane nie tylko do kopania. Myśląc o tym wyciągnąłem miecz i wbiłem go w ziemię przed sobą, następnie otworzyłem worek z zapasami. Wyciągnąłem skromny prowiant i wsłu­chany w otaczające mnie szmery powoli zacząłem jeść.

Przez jakiś czas ptaki nadal zataczały koła nad moją głową i gniewnie skrzeczały. W końcu uformowały stado podobne do krzykliwej czarnej chmury, okrążyły oazę po raz ostatni i odleciały na północ.

Konie pasły się spokojnie. Nie podniosły nawet łbów. Zazwyczaj wierzchowce nie czuły się dobrze w pobliżu martwych istot, a jednak ta trójka nie spłoszyła się nawet wtedy, kiedy wjechaliśmy w zarośla. Spożywając suchy posiłek postanowiłem nie robić najgorszego z możliwych błędów - osądzania istniejących tutaj form życia według zasad mieszkańców Dales. Wstąpiłem przecież w nowy i całkowicie różniący się od poprzedniego świat.

Po odfrunięciu ptaków zapanowała głęboka cisza - słychać było jedynie powolny szmer płynącej wody i odgłos zjadanej przez konie trawy. Nie było żadnych owadów, nawet najmniejszy powiew nie poruszał poskręcanych i pokrzywionych liści krzewów.

Wieczorny upał był nie do wytrzymania. Pancerz uwierał mnie w ramiona, a spod brzegu hełmu wyciekały strużki potu.

Zjadłem posiłek i baczniej rozejrzałem się po dolince. Przy strumieniu rosły gęste kępy ziół. Brzegi pokrywała bujna trawa, krzaki przypominały liściaste kule tak mocno zrośnięte ze sobą, że nawet mieczem nie utorowałbym sobie drogi pomiędzy nimi.

Woda wypływała z kamienistego urwiska utworzonego przez, poznaczone krwawymi plamami skały. Jeszcze jedno ostrzeżenie, aby nie pić tutaj wody. Ta szczelina nie powstała w sposób naturalny, była zbyt regularna. Wyglądała niczym ujęcie wody stworzone dla spragnionych wędrowców. Jakich wędrowców?

Przeszukałem dolny bieg strumienia, ale nie odnalazłem śladów niedawnych obozowisk. Nieforemne ślady w piasku i żwirze wskazywały, że źródełko było wykorzystywane przez zwierzęta zamieszkujące tę niegościnną krainę.

Czym była istota, którą niedawno zakopałem? Nie mogłem zmusić się do ponownego odgrzebywania ciała. Jego obecność nie dawała mi jednak spokoju. Założenie tutaj obozowiska - pomimo dogodnego pastwiska - mogło okazać się zbyt ryzykowne. Oaza była najważniejszym miejscem dla wszelkich pojawiających się w pobliżu form życia.

Poczekałem, aż słońce prawie zaszło, ponownie napoiłem konie i wyjechałem na otwartą przestrzeń. Starałem się wybierać jak najbardziej kamienisty teren, nie miałem zamiaru zostawiać śladów.

Będące moim celem szczyty stanowiły teraz czarną ścianę na szybko ciemniejącym niebie. Zacząłem rozglądać się za jakąś osłoną, mogłem wykorzystać nawet kawałek skały, o którą oparłbym się plecami w razie ataku. W końcu zauważyłem kilka wysokich urwistych kamiennych formacji i skierowałem się w ich kierunku.

W zapadającym zmroku ujrzałem pierwsze oznaki, że ktoś kiedyś tutaj zamieszkiwał. To, co w pierwszej chwili wziąłem za naturalny układ terenu, okazało się ruinami budowli. Konstrukcja tak bardzo wtopiła się w otaczający krajobraz, że wyglądała jak dziwnie ukształtowane przez przyrodę skały.

Wysokie, pionowe, chropowate skalne ściany znajdowały się bardzo blisko siebie, oddzielały je tylko wąskie szczeliny. Mury miały ten sam żółtawy odcień co otaczające kamienne bloki. Nieoczekiwanie we wnętrzu budowli odnalazłem coś, co na pozór wyglądało jak gigantyczne, nieporządnie zbudowane gniazdo.

Suche gałęzie, kępki wysuszonej, wydartej wraz z korze­niami trawy zostały ułożone w warstwach, których grubość sięgała prawie do wysokości pasa. Zsiadłem i szturchnąłem kopiec mieczem. Pod dotknięciem metalu zbutwiały mate­riał zaczął zamieniać się w pył.

Przywiązałem konie do jednego z bocznych słupów i zacząłem rozgarniać gniazdo. Używałem do tego miecza, odczuwałem bowiem dziwną obawę przed zetknięciem się moich gołych dłoni z tą dziwną mieszaniną. Po chwili, zanim dotarłem jeszcze do dolnej warstwy, założyłem pokryte stalą rękawice.

Coś przetoczyło się przez but. Spojrzałem na puste oczodoły czaszki. Należała do prawie ludzkiej istoty. Odłożyłem ją na bok i pracowałem dalej.

Odnalazłem więcej kości, ale nie miałem ochoty dokład­niej się im przyjrzeć, w miarę jak zagłębiałem się w kotejne warstwy, coraz bardziej odczuwałem zapach Złego. Wyrzucając ostatni luźny fragment śmieci poczułem ostre swędzenie nadgarstka.

Wyczyściłem rękawice piaskiem i odpiąłem mankiet. Spojrzałem na przedmiot, który od chwili jego znalezienia towarzyszył mi nieodłącznie. Metalowa bransoleta - przy­padkowo natknąłem się na nią parę miesięcy temu. Ochroni­ła mnie, gdy Rogear próbował mnie oślepić, a potem zabić.

Bransoleta błyszczała i była gorąca. Wyrzeźbione na obwodzie znaki runiczne świeciły ognistymi płomieniami. Popatrzyłem prawie z zachwytem, a potem pod wpływem nieokreślonego impulsu wsunąłem dłoń pomiędzy kolumny. Znaki zajaśniały jeszcze mocniej - nie było to jednak ostrzeżenie.

Pośród wysokich skał, które oczyściłem właśnie z resztek starego gniazda, zabłysnął w odpowiedzi słaby płomień. Wyciągnąłem zza cholewy nóż i wydłubałem niewielki kawałek błękitnego metalu, takiego samego, z jakiego była wykonana bransoleta. Schowałem go do sakiewki.

Chcąc bardziej uspokoić konie (obozowałem przecież z dala od trawy i wody) pokruszyłem ciasto podróżne. Zaczęły szybko jeść, nie zwracając uwagi na nałożone na nogi więzy. Potem wsunąłem się na oczyszczone przed chwilą miejsce.

Budowla nie miała dachu, jednak ściany pochylały się lekko do środka i otwarta przestrzeń była stosunkowo niewielka. Jedyne wejście zabarykadowałem siodłem i workiem z zapasami. Tej nocy żałowałem, że muszę czuwać samotnie. Byłem zmuszony polegać na żołnierskim instynkcie, na umiejętności natychmiastowego przebudzenia się pod wpływem nawet niewielkiej zmiany w otoczeniu. U swego boku położyłem wyjęty z pochwy miecz i spróbowałem zasnąć.

Jeżeli w nocnych ciemnościach przemykało się coś niebezpiecznego, to nie próbowało podchodzić w pobliże mojej kryjówki. Rankiem obudziło mnie ostre rżenie konia, podobne do tego, jakie mój rumak wydał z siebie, gdy po raz pierwszy zwietrzył wiejący ze strony Odłogów wiatr. Wyczołgałem się i zobaczyłem, że cała trójka próbuje zerwać się z uwięzi, staje dęba i przebiera kopytami.

Usiłowałem je uspokoić, ale po osiodłaniu i załadowaniu rzeczy okazało się, że nie mogłem ich zawrócić w żadnym kierunku, z wyjątkiem tego, w którym znajdowała się oaza. Pozwoliłem im na to, potrzebowały wody i pokarmu. Mogły się najeść, a ja także mogłem zjeść śniadanie.

Słońce już od godziny było nad horyzontem, gdy rozpoczą­łem dalszą podróż w kierunku górskich szczytów. Powoli krajobraz ulegał przemianie. Pustynna równina została zastąpiona brązowoszarą ziemią porośniętą spaloną słońcem trawą. Wierzchowce próbowały uchwycić pyskami parę kępek, ich wydłużone szyje pozwalały na zdobywanie poży­wienia w trakcie marszu. Później pojawiły się krzewy i drzewa. Niektóre zarośla zwierzęta omijały bardzo szerokim łukiem.

Polegałem na ich instynkcie, znały ten kraj o wiele lepiej ode mnie. Około południa zobaczyłem pierwszą poruszającą się istotę. Kępy zarośli stały się teraz tak gęste, że trudno było je omijać. Podczas wykonywania jednego z okrążeń zobaczyłem wolną przestrzeń, przez którą jechał samotny jeździec. Mimo dużej odległości nie sposób było nie poznać błyszczącego w promieniu słońca pancerza. Jego koń całkowicie różnił się od moich, z pewnością nie miał nadmiernie wydłużonej szyi.

Jechał w sposób wskazujący na to, że dokładnie znał teren, który przemierzał. To nie był sęp pustyni, ale mógł to być rozbójnik. Lub... ktoś, kogo miałem odnaleźć! Poluzowałem miecz w pochwie i wyjechałem na otwartą przestrzeń, pomimo grożącego niebezpieczeństwa chciałem zostać zauważony.

Jego koń należał do znacznie lepszej rasy niż pustynne chabety, które sobie wybrałem, nie poruszał się szybciej niż spokojnym kłusem, a jednak ciągle był przede mną. Wyda­wało się, że jeździec nie dostrzegł mojej obecności.

Tuż przed nim rozciągała się krawędź lasu. Chciałem go dogonić, zanim zagłębi się w jego cieniu. Jeżeli miały mnie spotkać kłopoty, wolałem, aby nastąpiło to na otwartej przestrzeni. Zmusiłem konia do szybszego biegu. Parsknął i nerwowo pociągnął za wodze.

Nieznajomy już prawie osiągnął pierwsze drzewa, gdy mój wierzchowiec gwałtownie zarżał w proteście i stanął dęba. W tym samym momencie dwa pozostałe zwierzęta zaczęły ciągnąć do tyłu. Zatrzymałem się bardzo gwałtow­nie. Rumak, którego dosiadałem, zaczął znowu stawać dęba i wierzgać próbując zaatakować juczne konie. W żaden sposób nie mogłem nad nimi zapanować. Nagle poprzez narastający hałas przedarł się władczy gwizd.

Wierzchowce stanęły jak wryte. Przewracały oczyma, z pysków na zrytą kopytami ziemię leciały płaty piany. Stały jednak nieruchomo. Mocno uchwyciłem wodze oraz linę łączącą mnie z jucznymi końmi i obejrzałem się.

Jeździec, za którym podążałem, zawrócił i zaczął jechać w moim kierunku. Jego rumak poruszał się płynnym galopem i rzeczywiście był inny. Ogromny niczym ogier z nizin, o dziwnej nakrapianej szarobrązowej maści. Kolory mieszały się ze sobą, nie było wyraźnych plam, jedynie niewyraźne cienie widoczne pod pewnym kątem.

Kapa nakrywająca konia nie została wykonana z materia­łu, raczej była to wyprawiona skóra zwierzęcia - srebrnoszarego w drobne plamki. Gdy jeździec zbliżył się, rozpozna­łem futro śnieżnego kota, najrzadszego i najniebezpieczniejszego zwierzęcia zamieszkującego górskie szczyty Dales. Wojownik miał na sobie zbroję o takim samym jak futro srebrnoszarym połysku. Zasłaniający jego twarz hełm był ozdobiony gotującym się do skoku kotem o oczach wykona­nych z połyskujących złociście drogich kamieni. W jasnym słońcu wydawały się mrugać, jak gdyby kot był naprawdę żywy i spoglądał na mnie z zaciekawieniem.

Nieznajomy podjechał bliżej i zatrzymał konia. Moje wierzchowce spociły się ze strachu i patrzyły z przerażeniem. A jednak nie było najmniejszej sugestii ataku z jego strony. Miecz, miał nadal wsunięty do pochwy, wystawała tylko rękojeść w kształcie głowy kota. Jego pas był wykonany z futra spiętego klamrą, na której także wyrzeźbiono pluskającą kocią głowę.

Chociaż zatrzymał się w pewnej odległości, kocie głowy były wyraźnie widoczne. Wyglądały jak symbol Domostwa nieznanego klanu.

Siedzieliśmy tak w milczeniu spoglądając na siebie poprzez przestrzeń, na jaką mnie do siebie dopuścił. Mogłem się mu teraz lepiej przyjrzeć. Był młody, chyba w moim wieku. Jego twarz była gładka, ale wielu mężczyzn z Dales miało bardzo niewielki zarost aż do późnej starości. Miał brązową skórę, proste brwi i migdałowe lekko skośne oczy. Im bardziej się mu przyglądałem, tym bardziej upewniałem się, że odnalazłem kogoś, dla kogo te Odłogi były ojczyzną. To nie był zagubiony mieszkaniec Dales.

Świadczyło o tym jego bogate ubranie i wspaniały koń. Pomimo że miał postać ludzką, nie potrzebowałem spo­glądać na gorejącą światłem bransoletę, żeby wiedzieć, iż włada cząstką Mocy.

Patrzył na mnie równie uważnie. Wiedziałem, że musiał zauważyć oparte w specjalnych strzemionach kopyta. Czy znał kogoś takiego jak ja? Czy istniał ktoś podobny do mnie - czy też byłem tylko przypadkowo stworzoną hybrydą, a w takim przypadku “pomyłką", za jaką uwa­żano mnie w Dales?

Byłem pewien, że nie powinienem się bardziej zbliżać. Moje wierzchowce bały się go panicznie. Trzęsły się i nadal spływały pianą.

Nie wyciągnął miecza - czy myślał, że jestem tak niegodnym przeciwnikiem, że nie potrzebował żadnej obro­ny - czy mogę uważać, że jest kimś neutralnym? Nie miałem innego wyboru. Musiałem zrobić to, co do mnie należało.

Zaryzykowałem, puściłem wodze i podniosłem dłoń. Opadła delikatna stalowa siatka ochraniająca przegub i na bransolecie zabłysnął błękitny płomień. Czy była to moja przepustka, coś, dzięki czemu zostanę rozpoznany w tym miejscu? Mogłem jedynie oczekiwać na odpowiedź.




ROZDZIAŁ 5


JOISAN


Dniało i moi towarzysze przebudzili się. Mgła rozpłynęła się, a chroniąca nas w nocy gwiazda zniknęła. Jervon nakarmił zwierzęta niewielką porcją ziarna i wyprowadził do wodopoju po drugiej stronie wzgórza. Wraz z Elys ..otworzyłyśmy worki z żywnością.

Osiodłaliśmy konie i objuczyliśmy kucyki, a potem pojechaliśmy słabo widocznym szlakiem - tak starym, że zapomniały o nim nawet wzgórza, przez które przebiegał.

Prowadził Jervon, jechaliśmy w kierunku zachodnim przez rejony, gdzie nie było widać żadnych podróżników. Dwa razy napotkaliśmy tylko zburzoną pasterską chatę. Minęły też dni spokojnych letnich wypasów. Spotkaliśmy jedynie górskie kury, które z głośnym gdakaniem uciekły dosłownie spod kopyt naszych wierzchowców. Raz przez chwilę ujrzeliśmy śnieżnego kota, który spoglądał na nas wzrokiem pełnym arogancji. Siedział na tak wysokiej skalnej półce, że zastanowiłam się, jak udało się mu tam dotrzeć.

Tej nocy nie paliliśmy ogniska. Obozowaliśmy na otwar­tym terenie. Moi towarzysze poruszali się z umiejętnością godną zwiadowców i podejmowali wszelkie środki ochrony. Gdy usiedliśmy razem, grzejąc nawzajem swoje ciała, napytałam, czy kiedykolwiek byli już na Ziemiach Spus­toszonych.

- Tylko na samym skraju - powiedział Jervon. - Przez pewien czas podróżowaliśmy ze zwiadowcami wy­słanymi na północ w celu sprawdzenia kierunku, w jakim udali się najeźdźcy. Nie było najmniejszych oznak obecności Ogarów, chociaż bardzo dokładnie przeczesaliśmy teren. Doszliśmy do początku Drogi Wygnańców.

Droga Wygnańców - Kerovan wspominał o niej pod­czas naszej podróży do Norsdale, gdy prowadziliśmy moich ludzi w bezpieczne miejsce. Kiedyś przez pewien czas podróżował tym szlakiem. Nie mówił o tym zbyt wiele. Nie chciał się ze mną dzielić nawet tym fragmentem swoich wspomnień.

- Czy wiesz, gdzie prowadzi Droga? - zapytałam.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Nie próbowaliśmy nią podróżować, ale nie słyszałem także o żadnej innej drodze prowadzącej w głąb tego kraju.

Podczas całodziennej podróży nie miałam możliwości porozmawiania z Elys o moich porannych marzeniach. Nie chciałam rozmawiać w obecności Jervona, ale nie z obawy o jego reakcję. Z powodu Elys akceptował wiele spraw, o jakich bałby się nawet pomyśleć przeciętny mieszkaniec Dales. Raczej wstydziłam się i nie umiałam prosić o pomoc nie wiedząc, jak wytłumaczyć rosnące pragnienie władania Mocą. Nie miałam także szczęścia przez następne cztery dni. Kraina była tak opuszczona, że chociaż podróżowali­śmy ostrożnie, udało nam się przebyć znaczny dystans w krótkim czasie. Piątego wieczoru Jervon wskazał na zachód, gdzie wśród chmur przebłyskiwało żółtawe światło różniące się od normalnego jasnego zachodu słońca.

- Ziemie Spustoszone.

Podczas naszej podróży staraliśmy się odnaleźć ślady szlaku, którym mogliby podróżować zbieracze metalu, ale nic nie udało się nam napotkać. Teraz rozpakowaliśmy jucznego kucyka, a Elys zebrała suche gałęzie, które - jak mówiła - nie bardzo dymiły. Jervon nie zsiadając z konia zaproponował, że pojedzie trochę dalej i poszuka ewentual­nej drogi.

Złote niebo przygasło, wspólnie z Elys nadziałyśmy na rożen górskie kury. Najlepsze jedzenie, jakie udało się nam zdobyć od czterech dni. To była moja szansa. Pomagając Elys powiedziałam jej o swoich pragnieniach. Mówiłam pospiesznie, chcąc skończyć przed powrotem Jervona.

Słuchała, a potem odpowiedziała z powagą.

- To, co mówisz, jest logiczne. Rzeczywiście ta kraina może mieć pewien wpływ na urodzonych tutaj ludzi, nawet jeżeli do tej pory nie podejrzewali, że mają takie talenty, ponieważ nigdy nie musieli ich stosować. Jeśli chodzi o naukę związaną z Mocą - to mogłabym cię trochę nauczyć, tak jak uczono mnie, gdy byłam małą dziewczynką, musisz się jednak do tego nadawać. Mamy bardzo mało czasu, a tej wiedzy nie zdobywa się łatwo. Potrzebne są dokładne studia. Nie oznacza to jednak, że sama nie możesz próbować obudzić tego, co może się w tobie znajdować. Musisz jedynie być cierpliwa.

Po tym ostrzeżeniu zaczęła wyjaśniać, w jaki sposób mogłabym ćwiczyć swój umysł. Przysięgłam, że jeżeli zacznę cos osiągać dzięki jej naukom, to na pewno się nie poddam. Od tej chwili trenowałam umysł podobnie jak wojownik trenuje w walce swoje ciało pragnąc poznać każdy naj­mniejszy mięsień.

O świcie wznowiliśmy podróż. Jervonowi nadal nie udało się odszukać żadnej wskazówki, wjeżdżaliśmy w ponury przerażający swym wyglądem teren. Wiedziałam, że Odłogi nic mogą być tylko jedną krainą, ale tutaj był jedynie piasek, żwir i nagie skały, o które uderzały bezlitosne fale upalnego słońca. Wykorzystaliśmy zwyczaj wędrowców podróżujących po pustynnych terenach i odpoczywaliśmy podczas najgorętszych godzin, wędrując wczesnym rankiem luli wieczorami. Nie ruszaliśmy się z miejsca w nocy, nawet gdy jasno błyszczał księżyc.

Widzieliśmy zbyt wiele dziwnie ukształtowanych cieni, słyszeliśmy nieznane odgłosy (chociaż bardzo dalekie). Lepiej było rozłożyć obozowisko, nawet jeżeli bardzo zwalniało się tempo naszej podróży. Zawsze też wystawialiś­my straże.

Mieliśmy szczęście i codziennie napotykaliśmy niewielkie pastwiska i bieżącą wodę. Jervon stwierdził, że chociaż nie było widać żadnej drogi, musieliśmy przypadkowo natrafić na dawno nie uczęszczany szlak.

Z zaciekawieniem patrzyłam na mego Gryfa mając nadzieję, że wskaże nam właściwy kierunek. Nie wiedziałam, czego oczekuję, w poszukiwaniach podtrzymywała mnie nadzieja. Kryształowa kula pozostawała jednak niezmienna.

Przed nami zygzakiem jechał Jervon nadal poszukujący drogi i zawsze powracał z negatywną odpowiedzią. Ponie­waż nie mieliśmy innego celu, postanowiliśmy kierować się w stronę widocznych na zachodnim horyzoncie gór. W nocy wyglądały jak fioletowo-czarne pasmo, w dzień połyskiwały lekkim brązem. Były jedynym charakterystycznym rysem terenu.

Drugiego dnia Jervon przykłusował do nas szybko z kolejnego zwiadu. Z uwagi na upał staraliśmy się, aby konie szły stępa, a jego pośpiech wskazywał na kłopoty.

- Tam jest oaza z wodą i pozostałości niedawnego obozowiska - powiedział.

Niewielką mieliśmy szansę, aby napotkać ślady Kerovana, a jednak natychmiast skierowałam konia w tamtą stronę. Oaza rozpościerała się w wąskim przesmyku poniżej linii zalegających wokół piasków. Zieleń była ciemna i lekko przywiędnięta. Woda w strumieniu także nie wyglądała przyjemnie, ciemna i zamulona jak w zarośniętym stawie, o powolnym nurcie. Nasze konie chętnie się napiły, a Jervon wskazał na trawę, gdzie niedawno musiały paść się zwierzęta.

- Jest coś jeszcze - kazał nam podejść do pobliskich zarośli.

Pociągnęłam nosem pojmując jednocześnie swój błąd. W powietrzu unosił się słodkawo mdlący zapach śmierci! Ziemia była wzruszona, wąskie zagłębienie przykrywały kamienie.

- To nie mogło być zwierzę. - Elys przyjrzała się kamieniom. - Ale tutaj nie zmieści się dorosły człowiek.

Rzeczywiście miała rację. Tylko dziecko zmieściłoby się w takim grobie. Ale dziecko - Kerovan nie mógłby zabić dziecka!

Elys zamknęła oczy i zakołysała ciałem. Jervon natych­miast znalazł się u jej boku. Wzdrygnęła się, zanim ponownie spojrzała w naszym kierunku.

- Nie należy do naszej krwi. To coś... dziwnego... A może nie tak dziwnego w tej krainie. Czymkolwiek było, służyło Ciemnościom.

Odsunęła się bezwiednie. Ciemność - to oznaczało złe Moce i wszystkich, które im służyły. Czy Kerovan znowu został zaatakowany przez rodzące się w Odłogach Moce?

- Zostawcie! - ostro rozkazał Jervon. - Nie ma powodu, żeby obawiać się martwych, nie powinniśmy się tym zajmować. - Po raz pierwszy przemówił z tak ogromnym autorytetem.

Elys odwróciła się.

- Masz rację. A to coś jest naprawdę martwe od wielu dni.

- W takim razie Kerovan - potknęłam się o jakiś kamień - nie mógł być odpowiedzialny za jego śmierć. - Chociaż mógł zakopać ciało. Wierzyłam w to tak mocno, jak tylko było to możliwe. Miałam nadzieję, że Ciemność nie zaatakowała go ponownie... sam... przeciwko Ciemnościom...

- To nie jest dobre miejsce - kontynuował Jervon.

Odsunęliśmy się jak najdalej od grobu, pozwalając nie przejawiającym żadnego niepokoju zwierzętom napić się i najeść do woli podczas najgorętszych południowych godzin. Gdy słońce zaczęło zachodzić, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Kiedy wjechaliśmy na drugi brzeg dolinki, nastąpiło coś, na co oczekiwałam już od bardzo dawna. Gryf zalśnił nie tylko samym słonecznym blaskiem. Na mój krzyk obydwoje zatrzymali się, a ja zaczęłam kręcić się w siodle próbując ustalić, w którym kierunku błyszczał najintensywniej.

Elys i Jervon z ochotą pozwolili mi prowadzić. Popędzi­łam Bural w stronę wyrastających z piaszczystego gruntu wysokich skalnych bloków. Z jednej strony widać było walające się suche śmieci najwyraźniej wygrzebane z wnętrza kamiennego zagłębienia. Sproszkowane, rozpadające się drewno było wymieszane z resztkami dawno zwiędłej roślinności. W najwyższym punkcie tego kopca leżała naga czaszka, wydawało mi się, że dostrzegam także kawałki innych kości.

- Ktoś tutaj obozował - Jervon zsiadł z konia i popa­trzył wśród skał. Końcem buta poruszył ciemne odpa­dki. - Kiedyś mogło to być gniazdo ustawione wewnątrz tamtej konstrukcji.

- Gniazdo czegoś wystarczająco dużego, żeby polował na taką zwierzynę? - Elys wskazała na czaszkę.

Jervon pochylił się, przyjrzał badawczo, ale nie dotknął kości.

- To chyba bardzo stare. Mieszkaniec tego gniazda także już dawno je opuścił - zawyrokował.

Ujęłam kryształ w dłonie. Promieniowało z niego takie ciepło, że zdziwiona krzyknęłam. Puściłam kulę, chociaż jej nie dotykałam, nadal się poruszała. Pomimo obrzydze­nia i rosnącego strachu zsiadłam z konia i wbrew woli podeszłam do kopca oraz spoczywającej na nim nagiej czaszki.

Wtedy...

W ciemnych pustych oczodołach czaszki (to nie mogła być iluzja) pojawił się migotliwy płomień. Drżącą dłonią zakryłam usta i zdusiłam krzyk przerażenia. Kryształ uniósł się w górę na całą długość łańcucha, na którym był zawieszony. Czułam napór, jak gdyby uwięziony Gryf starał się wyzwolić z zamknięcia. Miał być przewodnikiem, a teraz ciągnął mnie w kierunku starych, zniszczonych przez czas kości. Nie byłam w stanie kontrolować Gryfa. Uklękłam i wyciągnęłam ręce, chociaż ze wszelkich sił starałam się pozostać w jednym miejscu. Za żadną cenę nie chciałam dotykać tej czaszki - nigdy!

Kryształ był teraz kulą błyszczących płomieni, tak jasnych, że nie mogłam na nie patrzeć. Słyszałam, a może ten szmer pochodził z wnętrza mojej głowy - bardzo cichy szept, podobny do dźwięku formuł recytowanych podczas nieznanej ceremonii. Zapragnęłam zakryć uszy rękoma i uciec stąd jak najdalej.

To już nie była czaszka! Wokół żółtawych kości wiro­wało powietrze, pojawił się obraz najpierw niewyraźny, u potem tworzący widmo twarzy i głowy. Oczy, ostry wystający nos - tak spiczasty, że przypominał raczej dziób ptaka - mała broda, ukośnie ustawione oczy... To nie była ludzka twarz!

W błyszczących oczach widniała usilna prośba, czegoś ode mnie żądano - nie umiałam tylko zrozumieć słów. Cos zaginęło i musiało zostać odnalezione. Będzie trzeba zmierzyć się z niebezpieczeństwem, będzie...

Ulotna twarz zniknęła. Z trudem powstrzymałam krzyk - czaszka rozpadała się w proch.

- Co mam uczynić? Czego chcesz?! - krzyknęłam.

Rytmiczna ceremonialna recytacja umilkła, zniknęło silne uczucie czyjegoś żądania. Kula z Gryfem utraciła swój blask i opadła na moje piersi. Z czaszki nic nie pozostało.

- Chciałam... - zająknęłam się i odwróciłam do moich towarzyszy, nie umiałam im jednak tego wszystkiego wyjaśnić.

Twarz Jervona była bez wyrazu, Elys patrzyła w za­głębienie pomiędzy skałami, z którego pochodziła czaszka i mieszanina śmieci.

- Tam coś naprawdę było! - Nie mogłam zapomnieć wizji. Czy oni także coś zauważyli?

- Ktoś, kto umiera podczas pełnienia zadania - powiedziała wolno Elys - trzyma się cienia swego życia i nie może odejść, dopóki nie wypełni wszystkiego do końca. Wydaje mi się, że to właśnie był taki cień. Teraz odszedł - na złe lub dobre.

- Ale nie powiedział, o co mu chodziło! - Zgodziłam się z jej słowami i przez chwilę zapragnęłam, żeby czaszka powróciła na poprzednie miejsce, abym ponownie mogła się zapytać o cel i żądanie, jakie postawił przede mną ów cień. Teraz i ja także dźwigałam ciężar - nie potrafiłam się jednak zdecydować, czy to rzeczywistość, czy tylko wywołane szokiem złudzenie.

- Przyjdzie czas, kiedy się dowiesz. - Elys nie traktowa­ła mnie jak małe dziecko. Po prostu powiedziała prawdę.

Wstałam i w poszukiwaniu pociechy chciałam zacisnąć dłonie na kryształowej kuli. Nagle opuściłam rękę. Musia­łam się tego pozbyć! To znaczy część mnie tego pragnęła, podczas gdy głęboko w podświadomości rodziło się uczucie nakazujące podporządkowanie się nieznanym siłom, na­mawiające do odrzucenia dawnych obaw i strachu przed nieznanym towarzyszącego ludziom należącym do mego rodu. To był nakaz, aby zrozumieć... sama jeszcze nie wiedziałam dokładnie, o co chodziło.

Nie popasaliśmy zbyt długo przy owym dziwnym gnieź­dzie; pojechaliśmy dalej. Wkrótce otoczenie zmieniło się. Jałowa pustynia ustąpiła zielonej równinie.

Jervon upolował zwierzę przypominające jelenie z Dales. W ten sposób mieliśmy świeże mięso i wodę znalezioną w żyznej oazie. Znaleźliśmy ślady starszych obozowisk i domyśliliśmy się, że znajdujemy się na szlaku regularnie uczęszczanym przez ludzkie sępy lub rozbójników. Z uwagi na obfitość trawy postanowiliśmy pozostać na miejscu. Jervon wyjechał na zwiady.

Byłam wewnętrznie przekonana, że Kerovan również był wśród skał, a przedtem w owej wąskiej dolinie. Poczułam jednak zniechęcenie. W tej dzikiej głuszy nie istniała żadna droga, nie mogłam domyślić się ani kierunku, jaki wybrał, ani ewentualnego celu podróży. Gryf - nie, po tym, co przydarzyło się przy czaszce - nie wierzyłam nawet jemu.

Chociaż próbowałam rozmawiać z Elys, jej odpowiedzi były tak niejasne, że zaczęłam wierzyć, iż zmieniła zdanie i nie chce mnie już uczyć, albo że wydarzenie z czaszką zmusiło ją do głębokich przemyśleń.

Przykucnęłam i rozejrzałam się. Ten dziki łąkowy krajobraz był dla mnie czymś zwyczajnym, w każdym razie bardziej normalnym niż ta część Odłogów, którą właśnie przebyliśmy. Przypomniałam sobie opowiadania zbieraczy mówiące o rozrzuconych po tej krainie miastach i warowniach tak zniszczonych, że zostały po nich jedynie fragmenty ulepionego metalu, którym handlowali. Metal był bardzo dziwny, czasami gwałtownie eksplodował przy zetknięciu z jakimś narzędziem zabijając wszystkich wokoło.

Kim byli Dawni Ludzie? Jakie życie tutaj wiedli? Ta czaszka, gdy okryła się namiastką tego, czym kiedyś była, bardziej przypominała ptaka niż człowieka. Ci, którzy zginęli, mieli postać odmienną od naszej - czy byli bardziej, czy mniej podobni?

- Co o nich wiemy? - bezwiednie zadałam pytanie na głos. Z marzeń wyrwała mnie odpowiedź Elys.

- Wydaje mi się, że było kilka ras. Mądra Kobieta, która mnie uczyła, powiedziała, że gdy osiągnęli zbyt wysoki poziom wiedzy, za bardzo zaczęli wykorzystywać Moc. Mówiła, że mogli zmieniać swoje kształty i tak właśnie czynili. Z pewnością słyszałaś legendy...

Skinęłam głową. Tak... legendy. Niektórzy stali się potworami, z którymi mieczem i ogniem walczyli moi przodkowie z Dales. Inni przyjmowali postać pięknych kobiet i przystojnych mężczyzn - zwabiali poszukiwaczy przygód, którzy odchodzili na zawsze lub tylko na krótkie wizyty, po czym wracali tak odmienieni i zamroczeni, że już nigdy potem nie mogli dostosować się do normalnego ludzkiego życia. W poszukiwaniu rzeczy na zawsze przed nimi ukrytych wybierali się na długie wędrówki, a w końcu umierali z tęsknoty.

- Umiejętność władania Mocą - kontynuowała Elys - może stać się okrutnym przeznaczeniem. Ludzie podobni do mnie rodzą się z tą umiejętnością, oni odczuwali to samo w dwójnasób. Im więcej wiemy, tym bardziej poszukujemy. Wydaje mi się, że ci Dawni Ludzie byli zbyt uczeni, za bardzo wtrącali się w pewne rzeczy i za wiele chcieli. Pragnienie wiedzy stało się ich jedynym celem. W konsekwencji nie mieli żadnych ograniczeń - nie znane im było pojęcie dobra i zła. W działaniu kierowali się własnymi zachciankami i decyzjami...

O słuszności jej słów przekonałam się wcześniej, gdy Rogear nagiął mnie mocą swojej woli i na pewien czas uczynił niewolnicą... na szczęście przybył mój pan, który był od niego silniejszy. Tak, Rogear i matka Kerovana - także inni - parali się Mocą i próbowali ją okiełznać. W końcu jednak obróciła się przeciwko nim i całkowicie ich zniszczyła.

- Czy można stosować Moc tak bezkarnie? - zapyta­łam czując narastający strach. Czy w moich poszukiwaniach Kerovana nie zostałam już zarażona owym pragnieniem nieznanego? To, co było jasnym planem przy wyjeździe z Norsdale, obecnie stało się czymś zagmatwanym. Kieł­kowała we mnie niewiara. Czy Kerovan... mógł mieć rację? Czy jeżeli zachowam Moc, to będę czerpać wiedzę Ciemności, a nie Światła? Czy powinnam powstrzymać opanowujące mnie uczucia?

Nie! Nie chciałam w to wierzyć. Znowu przypom­niałam sobie owego dziwnego mężczyznę, który pojawił się znikąd w chwili, gdy mój pan prawie już przegrał w walce z Ciemnością. To było tyle miesięcy temu. Neevor powiedział, że noszę przy sobie Klucz, że naszym wspólnym przeznaczeniem było jego użycie. To musiało być dobro - na pewno dobro. Nie wolno mieć więcej wątpliwości.

Jervon powrócił tuż przed zachodem słońca. Powiedział, że odnalazł ślady trzech koni, w tym dwóch jucznych prowadzonych na uwięzi. - Był także czwarty jeździec - dodał. - Te trzy konie nadal pasą się na pastwisku. Są także bagaże, ale brak obozowiska. Wydaje mi się, że ktoś spotkał się z podróżnikiem - ich tropy znajdowały się bardzo blisko siebie.

Wstałam natychmiast i pobiegłam w kierunku Bural.

- Kerovan, może ktoś go pojmał! - W myślach wyobrażałam sobie wszelkie niebezpieczeństwa, jakie mogły go spotkać.

Nie wydaje mi się. Nie ma żadnych śladów świadczących o ataku. Konie należą do rasy hodowanej przez pustynnych poszukiwaczy i są spokojne. To dobre miejsce na obozowisko. - Popatrzył teraz na Elys. - Ustawiono także chroniące znaki.

Uniosła ze zdziwieniem brwi.

- Jakie? - zapytała ostro.

- Nigdy przedtem takich nie widziałem. To cztery obdarte ze skóry różdżki ustawione pionowo w sposób wyznaczający stosunkowo duże pastwisko. Północna jest oznaczona kępką końskiego włosia. Do południowej przywiązano kawałek futra śnieżnego kota. Na wschodniej zawieszono orle pióro, a na zachodniej trochę szczeciny z dzika. Niczego nie dotykałem. Musiały jednak zostać ustawione specjalnie i konie nie przekraczają wyznaczonej przez nie granicy.

Spojrzałam na Elys. Wyglądała na równie zdziwioną jak ja.

Gdzie poszedł ten człowiek z obozowiska? Czy to Kerovan? - Nie wiem, dlaczego byłam tego tak bardzo pewna, może po prostu chciałam, żeby taka była prawda.

Są ślady kopyt prowadzące na zachód w kierunku lasu. Chciałem za nimi jechać, ale Agran - poklepał swego konia po szyi - nie chciał się zbliżyć. Był tak oszalały z przerażenia, jak gdyby miał przed sobą zagrażającego jego życiu czerwonego niedźwiedzia. Najwyraźniej wstęp na teren lasu był zabroniony i Agran doskonale to wyczuł.

- Jeżeli konie nie chcą jechać, możemy iść piechotą - upierałam się.

Jervon popatrzył na mnie z powagą.

- Pani, nie będę próbował tam wejść ani konno, ani pieszo. To miejsce przestrzega. Wydaje mi się, że rządzi tam Moc. Możemy jednak zatrzymać się i poczekać - nic nie osiągniemy, jeżeli będziemy próbowali czegoś więcej.

Nie chciałam mu uwierzyć. Pojechaliśmy na dziwnie oznaczone obozowisko, zobaczyłam spokojnie pasące się konie i wbite różdżki. Nie zatrzymując się skierowałam Bural w kierunku lasu.

Spłoszyła się gwałtownie i prawie wyrzuciła mnie z siodła. Dwukrotnie staczałyśmy ze sobą walkę i w końcu musiałam przyznać, że nie potrafię zmusić klaczy do podjechania w pobliże drzew.

Moi towarzysze udali się w innym kierunku i zaczęli rozkładać obóz w tym samym zagłębieniu, gdzie nieznany wędrowiec pozostawił siodła i bagaże. Jervon spróbował wypuścić nasze konie na pastwisko razem z pustynnymi końmi. Okazało się, że one również nie wysuwały się poza wyznaczoną niewidzialną barierę.

Byłam zbyt niecierpliwa, aby pozostać w obozie i czekać na powrót, który mógł nigdy nie nastąpić. Sprawdziwszy, że nie mogę wjechać do lasu, postanowiłam pieszo iść śladem kopyt.

Z początku wszystko było w najlepszym porządku, zarówno Elys, jak i Jervon nie próbowali mnie odwieść od mego zamiaru. Dopiero po przejściu pewnej odległości (tak bardzo byłam zdecydowana w swoim postanowieniu) stwier­dziłam, że muszę iść wolniej. Nie mogłam także dotknąć stopą żadnego z odciśniętych końskich śladów. Bezwiednie kluczyłam i starałam się ich uniknąć.

Czułam także niepewność, której w żaden sposób nie umiałam wytłumaczyć. Kontynuowałam marsz, ale coraz bardziej odczuwałam niebezpieczeństwo, miałam wrażenie

odpychania. Szłam coraz wolniej i wolniej, chociaż starałam się przyspieszać kroku.

Nie było przede mną żadnej ściany, która w fizyczny sposób zagradzałaby wejście do lasu. Raczej z każdym krokiem wyczerpywały się moje siły i silna wola. Nie był to czysty strach, ale uczucie, że znajduję się na cudzym terenie, na który wtargnęłam bez zaproszenia. Byłam na prywatnych obszarach, gdzie przyjmowano jedynie gości. Chociaż dotarłam w cień jednego z ogromnych drzew, zrozumiałam, że dalej nie uda mi się dojść. To była zakazana kraina. Niechętnie zawróciłam. Wtedy poczułam, jak gdyby porwała mnie ogromna, podobna do huraganu siła (chociaż nie zadrżał nawet jeden liść) i mocno popchnęła w plecy. Odważyłam się podejść do chronionej ostoi - las był sanktuarium - ale nie dla istot z mego rodu.



ROZDZIAŁ 6


KEROVAN


Siedziałem w siodle mając nadzieję, że wyglądam wystar­czająco spokojnie. Byłem prawie pewien, że nieznajomy przez chwilę ze zdumieniem spoglądał na błyszczącą w słoń­cu metalową bransoletę. Potem puścił wodze, jego koń stał spokojnie jak wykuty w skale, jeździec natomiast uniósł obie dłonie w pokojowym symbolu. Przynajmniej na tyle znał zwyczaje Ludzi z Dales.

Ostrożnie, starając się nie spłoszyć koni, zsiadłem. Żaden z wierzchowców nawet nie drgnął. Popatrzyłem na nie uważnie, a potem po wysokiej trawie podszedłem do noszącego znak kota mężczyzny.

Poczekał, aż znalazłem się w odległości wyciągniętego miecza, a potem przemówił - były to miękkie, niewyraźne słowa, brzmiące niczym jakaś formuła. Potrząsnąłem głową i odpowiedziałem w języku Ludzi z Dales.

- Pozdrowienie dla dzielącego ze mną drogę, niech... - zawahałem się. Nie powinienem ofiarowywać mu Błogo­sławieństwa Płomienia - mogło być to dla niego obrazą, szczególnie jeżeli czcił inne siły. Sam także nie powinienem tego robić, byłem naznaczony, a tylko prawdziwi mężczyźni mogli wzywać Płomień.

Zmarszczył brwi. Po raz pierwszy przez jego kamienną twarz przepłynęło uczucie zdziwienia. Kiedy przemówił ponownie, posłużył się językiem Krainy Dales. Mówił z dziwnym akcentem, ale można było go zrozumieć.

- Gdzie jedziesz, człowieku? - Słowo “człowiek" nabrzmiało w jego ustach jak obelga.

- W poszukiwaniu... - znowu się zawahałem. Infor­mowanie pierwszej napotkanej osoby o celu mego przybycia mogło być błędem.

- W poszukiwaniu... - podpowiedział. Teraz w jego oczach spostrzegłem ponury wyraz. - Dawnych skarbów, zwałów śmieci, które można przeszukać, ludzki sępie.

Opuścił dłonie, ale tylko po to, aby podnieść wodze. Wiedziałem, że przygotowuje się do dalszej drogi, tam gdzie moje wierzchowce nie mogły pojechać. Czułem, że jeżeli odjedzie, już nigdy więcej nie zobaczę jego ani jego ziomków, a przecież równie dobrze mógł reprezentować tych, do których przyjechałem.

- Nie poszukuję dawnego metalu, nie jestem sępem - powiedziałem pospiesznie. - Jadę z wiadomością.

- Jaką wiadomością i do kogo? - najwyraźniej był zniecierpliwiony.

- Znam treść wiadomości... ale komu mam ją doręczyć... tego nie jestem pewien.

- Zagadki! - warknął na mnie pogardliwie.

Nie zagadki, tylko nieświadomość. Przyjechałem z Dales, gdzie od ponad dwóch lat toczy się wojna...

Zawracał właśnie konia, ale na dźwięk tego słowa zatrzymał się.

- Wojna. - W jego głosie znowu zabrzmiała pogar­da. - Jeden drobny lord przeciwko swemu krewnemu, kłócący się o połowę jałowego wzgórza.

Najwyraźniej lekceważył Ludzi z Dales. Zgodziłem się z nim w myślach. Przez lata na tym właśnie polegała wojna - rodzinne wendety, w których ginęli mężczyźni, nie było jednak grabieży ziemi.

- To prawdziwa wojna - spróbowałem wyjaśnić. - Najeźdźcy zza morza, ludzie, jakich nigdy dotąd nie spotkaliśmy, korzystający z nowych, siejących straszliwe spustoszenie broni. - Nie musiałem mu wyjaśniać, iż większość machin nie nadawała się do użytku z powodów dla nas całkowicie niezrozumiałych. - Zajęli całe wybrzeże, a teraz przesuwają się w głąb lądu. Cały czas przybywają do nich wojskowe posiłki. Giniemy, a nie ma kto zająć miejsc w opustoszałych siodłach, brak też zwierząt, które można by osiodłać.

Pochylił się do przodu i zmrużył oczy, światło zalśniło w ich głębi barwiąc je tym samym kolorem, którym przedtem błyszczały oczy kota wyrzeźbionego na hełmie.

- Więc dlaczego przybyłeś na Odłogi... w pancerzu wojownika? Czy uciekasz?

Już dawno nauczyłem się panować nad przewalającą się w moim umyśle lawiną uczuć. Nie musiałem okazywać wściekłości, mężczyzna i tak ją odczuł.

- Jadę z wiadomością, tak jak już wcześniej powiedzia­łem. - Zrozumiałem, że mogę osiągnąć swój cel jedynie mówiąc prawdę. - Wzięliśmy jeńców i od nich właśnie dowiedzieliśmy się, że szukają źródła Mocy znajdującej się daleko na zachodzie. Wydaje się, że są o tym głęboko przekonani. Tak więc nasza Kraina - Dales - nie jest ich ostatecznym celem... ale to... - zatoczyłem ręką łuk wska­zując na łąkę, gdzie staliśmy. Bransoleta ponownie za­błysła. - Wasza kraina i być może ci, którzy są twymi krewnymi.

Z jego gardła wydobył się dźwięk podobny do prychnięcia dzikiego kota. Wskazał teraz na bransoletę.

- Skąd to masz? - zapytał.

- Znalazłem w strumieniu - w Dales. Uśmiechnął się, jego uśmiech przypominał grymas kota, chociaż zęby nie różniły się od moich.

- A skąd masz to? - tym razem wskazywał na moje kopyta. Odpowiedziałem spokojnie.

- Dziedzictwo... albo przekleństwo. Różnie o tym mówią. Ponownie popatrzył na mnie przymrużonymi oczyma. Gdy przemówił, jego głos był łagodniejszy.

- Wydaje mi się, że znalazłeś kogoś, kto wysłucha twojego przesłania - lub będzie chciał wysłuchać po naradzie. Twoje zwierzęta - spojrzał na przerażone pustynne konie - nie mogą jechać naszym śladem. Umarłyby z trwogi, gdyby zbliżył się do nich ktoś z moich ludzi. Pojadę do mego przełożonego. Jeżeli będzie chciał się tobą zobaczyć, wtedy powrócę... człowieku z Dales.

Wskazał teraz na północ.

- Tam jest woda i dobre pastwisko. Jeśli chcesz, rozbij obóz, i zaczekaj. - Zawrócił konia, potem odwrócił się i spojrzał przez ramię. - Jestem Herrel.

Byłem zdumiony. Moi ludzie mocno wierzą, że niebez­piecznie jest podawać swoje imię nieznajomym - imię jest częścią istnienia, można przez nie wpłynąć na osobę, której zostało nadane. Ten nieznajomy okazał mi ogromne zaufanie. Odpowiedziałem szybko.

- Nazywam się Kerovan. - Nie podałem żadnego tytułu, żadnego już nie miałem.

Wykonał gest pożegnania i odjechał nie oglądając się. Poprowadziłem moje wierzchowce na wskazane miejsce.

Nie musiałem długo czekać, Herrel powrócił z towarzyszem, na którego hełmie widniał orzeł z na wpół rozpostar­tymi skrzydłami, w okrywającą jego konia kapę zostały wplecione orle pióra. Siedział w milczeniu na koniu, podczas gdy Herrel poinformował mnie, że jego władca chce ze mną rozmawiać. Po chwili drugi jeździec wbił w ziemię cztery różdżki ozdobione piórami i futrem. Herrel powiedział, że będą one służyły za ogrodzenie pastwiska dla moich wierzchowców. Ja miałem udać się piechotą.

Tak więc wyruszyłem pomiędzy dwoma jeźdźcami niczym więzień i razem zanurzyliśmy się w cieniu ponurego lasu. Ręce trzymałem z daleka od włożonego do pochwy miecza. Od tej chwili musiałem być w dwójnasób ostrożny, chociaż u tych dwóch mężczyzn nie wyczuwałem niechęci wywołanej moim wyglądem, tak jak nieraz zdarzało się to w obozowis­ku Imgry'ego.

Wśród pierwszych drzew pojawiła się wąska ścieżka, wystarczająca dla pojedynczego jeźdźca i tak głęboko wydeptana, że można ją było uważać za bardzo stary szlak. Na szczęście moje kopyta nie były już ukryte w butach. Po długiej jeździe z chęcią rozprostowałem nogi. Do głowy uderzały liczne leśne aromaty. Głęboko wciągnąłem powie­trze i poczułem, że po raz pierwszy od chwili wkroczenia na tereny Ziem Spustoszonych czuję się lekki i wypoczęty.

Wrażenie wywarł na mnie panujący tutaj spokój, poza naszą cicho poruszającą się trójką nie było widać żadnych oznak życia. Końskie kopyta stukały głucho. Po gałęziach nie skakały żadne ptaki, nie zauważyłem także najmniej­szych śladów zwierzyny. Zieleń była bardzo ciemna, nigdzie indziej nie spotkałem drzew o tak grubych pniach. Korę miały czarną, o głębokim wyraźnym rysunku.

Droga była kręta, bardzo często szerokim łukiem omijała nagle wyrastające na naszej drodze ogromne drzewa.

Nie potrafiłem określić, jak długo wędrowaliśmy. Owe dziwnie ubarwione konie poruszały się stępa, podczas gdy wokół nas gęstniała cisza, a światło stawało się coraz bledsze. Dwukrotnie minęliśmy ustawione pionowo gła­zy - nie były to formy naturalne, ale specjalnie ustawione punkty orientacyjne. Ich górne fragmenty zostały wyrzeźbione z diabelską umiejętnością - mówię “diabelską", ponieważ stworzone rzeźby były koszmarne. Jedną z nich była głowa czy raczej czaszka, z której wyrastał ogromny, grożący przechodniowi dziób. Był lekko rozchylony, jak gdyby za chwilę ptak miał nim chwycić nie spodziewającego się niczego wędrowca. W rzeźbie było także coś z długonosego oślizgłego gada. Dziury zastępujące oczy były tak głębokie, że nie sposób było zauważyć, czy osadzono w nich jakieś klejnoty (przy braku światła i tak nie mogłyby zabłysnąć). Wiem tylko, że spoglądały na mnie krwawe oczodoły pełne bezwzględnego okrucieństwa.

Moi towarzysze nawet nie spojrzeli w kierunku owych strażników. Nic zwrócili także uwagi na kolejną mijaną przez nas rzeźbę. Podczas gdy pierwsza miała coś na kształt dzioba, ta przypominała czaszkę człowieka. Rzeźba była o wiele dokładniej wykonana, jakby proces gnicia ciała był bardziej zaawansowany. Na policzkach i brodzie zobaczyłem pasma przegniłej skóry, nosa prawie nie było, a w oczach błyszczały złote ognie.

Nie zapytałem się, co przedstawiały. Nie chciałem, aby moi towarzysze domyślili się, że w tym dziwnym lesie widzę coś niespotykanego. Byłem zbyt dumny, żeby pokazać po sobie zdziwienie, nie pozwalała na to ambicja, za którą chroniłem się jak za tarczą.

Gdy czaszki pozostały jakieś pięć zakrętów za nami, Herrel pochylił się do przodu i zatoczył ręką szeroki łuk. Rozwarła się zapora z gałęzi. Swoim gestem odsunął ogromną zasuwę i ponownie znaleźliśmy się w pełnym blasku dnia.

Po obu stronach nadal okalał nas las, jego linia ginęła daleko na horyzoncie tworząc kolejną barierę. Przed nami rozpościerała się jednak szeroka dolina. Niskie kamienne murki odgradzały uprawne pola od pastwisk, na których pusty się konie podobne do tych, jakie dosiadali moi towarzysze. W oddali, na zachodzie lśniło błękitem małe jezioro. Tuż obok stał budynek, a nie ruiny, do których byłem przyzwyczajony na Ziemiach Spustoszonych.

Parter był zbudowany z kamienia, pierwsze piętro jednak postało wykonane z drewnianych bali. Co najdziwniejsze, owe bale nie były martwym drewnem. Gdzieniegdzie wyrastały z nich pokryte liśćmi gałęzie. Najgęściej krzewiły się w górnej części ścian tworząc tym samym szeroki dach.

Staliśmy na początku szerokiej drogi, wystarczającej aby pomieścić czterech jadących obok siebie jeźdźców, która prowadziła prosto do widocznego przed nami budynku.

Mężczyzna, który jechał za mną na leśnym szlaku, w dalszym ciągu pozostał na swoim miejscu. Szliśmy więc w tym samym porządku jak przedtem, jedynie Herrel zwolnił trochę pozwalając, abym szedł u jego boku. Prze­mówił po raz pierwszy od chwili wyruszenia z obozu.

- Kwatera - wskazał na budynek.

Na każdej warowni w Dales w najwyższym punkcie powiewała flaga z godłem lorda. Tutaj było pusto. Przed wejściem do owej na wpół żywej budowli ustawiono jedynie rząd dwukrotnie przewyższających mój wzrost słupów. Na szczycie każdego z nich była zawieszona wąska kolorowa wstążka. Gdy podjechaliśmy bliżej, przyjrzałem się im. Lordowie z Hallack na swoich herbach umieszczali dziwne potwory lub znaki symbolizujące sławne czyny ich przod­ków, na tych natomiast namalowano dokładne podobizny zwierząt i ptaków.

Dzik, stojący dęba ogier, orzeł, górski kot, pysk uzbro­jonego rzecznego drapieżcy - naliczyłem przynajmniej ze dwadzieścia różnych proporców. Poza moją eskortą i czte­rema rozebranymi do połowy mężczyznami pracującymi na polach nie widziałem żadnych innych oznak życia. Nikt nie zwracał uwagi na naszą niewielką grupę.

Herrel zsiadł z konia i puścił wodze. Zwierzę stanęło, jak gdyby było przywiązane.

- Zaczekaj - rzucił w moją stronę, a potem popchnął masywne drzwi gęsto obrośnięte zielonymi liśćmi. Męż­czyzna, który był moim drugim przewodnikiem lub straż­nikiem, zawrócił konia i odjechał nie oglądając się.

Z braku innego zajęcia uważniej przyjrzałem się wa­rowni. Na parterze po obu stronach drzwi znajdowały się okna. Oba zasłonięte były delikatną siatką gałęzi nie grubszych od mojego kciuka. Zostały jednak wykonane przez człowieka, nie było bowiem na nich najmniejszego śladu liści.

Moją uwagę zwrócił lekki szelest liści nad głową. Z pew­nością nie był wywołany wiatrem, gdyż nie czułem naj­mniejszego powiewu. Zobaczyłem niewielką głowę - potem dwie i trzy patrzyły na mnie tylko przez chwilę i znikały, zanim zdążyłem się im dokładniej przypatrzyć. Nie był to żaden rodzaj znanego mi ssaka lub gada, nie były to także ptaki. W pamięci utkwiły długie, ostre, otoczone kłami pyszczki, jakby zwierzątko nie miało osłaniających warg. Wyżej widać było oczy - błyszczące, ciekawe i pełne wiedzy... Właśnie, pełne wiedzy.

Znajdująca się nad moją głową ściana dosłownie drżała. Nad drzwiami musiało się kryć ogromnie dużo tych nie­wielkich zwierzątek. Łatwo się było domyślić, co czekało nieproszonego gościa, który usiłowałby wtargnąć do wnętrza budowli wbrew woli tych maleńkich wartowników.

Herrel pojawił się równie nagle, jak przedtem znikł. Drzwi za nim pozostały otwarte. Skinął na mnie, abym wszedł. Nie spojrzał nawet w górę na skrzypiące pod wpływem ciężaru gałęzie. Starając się nie zwracać na to żadnej uwagi, przeszedłem pod obserwatorami i znalazłem się w głównym Hallu jeźdźców Odłogów.

Oczekiwałem, że znajdę się w półmroku. Gęsto zakratowane okna sugerowały, że przepuszczają bardzo niewiele światła. Zamiast tego wszedłem w błyszczącą zielonkawą jasność. Wzdłuż ścian ustawiono metalowe kosze, w których znajdowały się skupiska niewielkich jajowatych kuł. Wszystkie błyszczały jasnym światłem.

Hali przypominał warownię w Dales, ci jeźdźcy musieli prowadzić życie podobne do tego, jakie ja do tej pory wiodłem.

Przede mną znajdował się stół honorowy. Stało przy nim dwadzieścia krzeseł o bogato rzeźbionych oparciach. Wszystkie ustawione na jednym poziomie. Nie było drugiego stołu dla służby.

Na przeciwległej ścianie widniał zajmujący prawie jedną trzecią jej szerokości kominek. Był wystarczająco duży, aby pomieścić ogromne pnie, jakie widziałem po drodze. Po obu stronach drzwi znajdowały się prycze przykryte płaszczami i wyprawionymi zwierzęcymi skórami. Pod każdym posłaniem ustawiono skrzynię.

Nie było żadnych arrasów, żadnych rzeźbionych płyt ani parawanów. Jedynie na ścianie za honorowym stołem widniała czerwonordzawa gwiazda. Barwnik przypominał zaschniętą krew. Wewnątrz gwiazdy wpisano znaki runiczne i symbole, od których szybko odwróciłem wzrok. Wyda­wało mi się, że gdy patrzyłem na nie, nagle ożywały, wiły się i skręcały niczym bezgłowe węże ogarnięte śmiertelnymi konwulsjami. Spojrzałem na bransoletę. Stalowy błękit nie uległ najmniejszej przemianie. Być może oznaczało to (przynajmniej dla mnie), że nie grozi żadne niebezpieczeń­stwo, nie było tutaj Ciemnych Mocy.

Nie miałem czasu się dłużej rozglądać, na krześle usta­wionym bezpośrednio przed środkiem gwiazdy poruszył się mężczyzna. Siedział do tej pory w całkowitym bezruchu, teraz jednak pochylił się do przodu, oba łokcie oparł o blat stołu, a ramiona położył przed sobą na ukrytym w pochwie mieczu. Nie starał się zaimponować, po prostu był.

Nie miał na sobie pancerza ani nawet kaftana, był półnagi podobnie jak pracujący na polach mężczyźni. Pomimo że siedział, promieniowała od niego siła i potę­ga - siła człowieka dobrze władającego mieczem.

Pochwa miecza była wykonana z końskiej skóry, podczas gdy na rękojeści wyrzeźbiony został stojący dęba ogier, taki sam jakiego zobaczyłem na jednym z powiewających na zewnątrz proporców. Z prawej strony leżał hełm także ozdobiony podobnym emblematem, ale nieco większym i dokładniej wyrzeźbionym.

Miał ciemne włosy, pomiędzy nim i Herrelem istniało pewne podobieństwo wynikające z pokrewieństwa - jeśli nie rodzinnego, to z pewnością rodowego. Nie potrafiłem ocenić jego wieku, chociaż musiał być starszy od mego przewodnika. Emanowała z niego tak ogromna siła władzy i Mocy, że arogancja Imgry'ego bladła przy niej w nicość. Kimkolwiek był ten wojownik, z pewnością był przywódcą, który od dawna władał Mocą.

Nie wiem, czy był przyzwyczajony do tego, aby wzrokiem niszczyć w nowo przybyłych pewność siebie. W jego spojrzeniu zobaczyłem mieszaninę pogardy, lekkiego zainteresowania i ogromnego poczucia godności.

Powoli uczyłem się, jak mam postępować z nieznanym. Poczekałem, aż sam przerwie milczenie. To mogła być wnika woli, ten, który przemówił pierwszy, tracił nieokreś­loną przewagę. Nie wiem, jak długo patrzyliśmy na siebie. W końcu ku memu zdumieniu (którego starałem się nie okazać), odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się śmiechem przypominającym rżenie konia.

- Więc jednak jesteś twardy, istoto ze wzgórz.

Potrząsnąłem głową.

- Panie... - zwróciłem się do niego w tej formie, chociaż nie znałem jego tytułu - mówię w imieniu Ludzi z Dales, ale jeżeli dobrze mi się przyjrzysz, stwierdzisz, że nie całkiem do nich należę. - Lekko wysunąłem do przodu jedno z kopyt. Jeżeli moja mieszana krew mogła okazać się tutaj barierą, musiałem się tego natychmiast dowiedzieć.

Zmarszczył proste czarne brwi i odpowiedział głosem przypominającym okrzyk atakującego rumaka.

Żaden z nas nie jest tym, na kogo wygląda. - W jego glosie zabrzmiała gorycz.

I wtedy... powietrze zgęstniało i otoczyło go nieprzejrzystą mgłą. Rozwiała się nagle niczym pod wpływem parsknięcia rumaka, gdyż na krześle zamiast człowieka siedział ogromny bojowy ogier. Przednie kopyta nadal wspierały się o stół lekko muskając leżący tam miecz. Otoczona zmierzwioną grzywą głowa pochyliła się w moim kierunku. Zalśniła biel zębów, a w powietrzu zabrzmiało wzywające do walki rżenie.

Pozostałem na miejscu, pamięć o tym była mi później bardzo pomocna. To nie była halucynacja, tego byłem pewien. Błyszcząca w krwawych ślepiach furia mogła oznaczać śmiertelne ostrzeżenie. Wówczas to, pomimo zaskoczenia, zrozumiałem. Stałem przed istotą mającą zdolność zmiany postaci - która z własnej woli lub w wirze walki może przyjąć kształt zwierzęcia. Nie takiego jednak zwyczajnego zwierzęcia, to był wilkołak * - jeden z najstraszniejszych stworów, o których opowiadano w naszych legendach.

Z prawej strony usłyszałem parsknięcie. Minimalnie odwróciłem głowę. Na miejscu Herrela czaił się ogromny śnieżny kot - leciutko machał ogonem i wpatrywał się we mnie gorejącymi oczyma coraz bardziej obnażając wielkie kły.

Nagle...

Przy stole siedział mężczyzna i lekko gładził skórzaną pochwę. Nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć, że kot zniknął również.

- Nazywam się Hyron - powiedział twardo takim tonem, jak gdyby właśnie zakończył nie przynoszącą mu najmniejszej przyjemności grę. W jego głosie brzmiało także znużenie tak ogromne, jakby od wielu dni wstawał i zasypiał ogromnie zmęczony. - Jesteśmy Wereriders. A ty... kim ty jesteś? Czym jesteś? Czego chcą od nas mieszkańcy wzgórz, że odważyli się wysłać posłańca z wieścią?

* W pozostałych fragmentach opowiadania przyjęto nazwę ang. stosowaną przez autorkę książki - Wereriders.


- Jestem Kerovan. - Tym razem także nie przyznałem się do żadnego tytułu. - Zostałem przysłany, ponieważ jestem tym, kim jestem - istotą półkrwi. Ci, którzy mnie wysłali, uważali, że z tego powodu będziecie chcieli mnie wysłuchać.

- Półkrwi - uważają ciebie za coś gorszego. W takim razie i nas. Dlaczego więc chcą zawrzeć z nami przymierze?

- Lord Imgry stosuje powiedzenie, pasujące do sytua­cji - powiedziałem spokojnie. Obraźliwe słowa nie obu­dziły we mnie widocznego gniewu. - Wspólny nieprzyjaciel tworzy sprzymierzeńców.

- Wspólny nieprzyjaciel, tak? - Lord Hyron zacisnął prawą dłoń na rękojeści swego miecza, wyciągnął miecz pochwy, a potem gwałtownie go schował. - Nie widzieliś­my takiego wroga.

Mogliście jeszcze nie widzieć. Ale zobaczycie, szczególnie jeżeli nadal będziemy przegrywać wojnę w Dales. - Szybko i dokładnie opowiedziałem mu o ostatecznym celu najeźdźców.

- Skarb... Moc... - Odrzucił głowę niczym znarowiony koń. - Biedni głupcy i tępaki. Gdyby najeźdźcy ją odnaleźli, w końcu przeklęliby godzinę, w której się to stało. Ktokolwiek ich do tego namówił, jest niespełna rozumu. W takim przypadku walczyłaby sama Kraina Odłogów.

Bardziej poczułem, niż zobaczyłem ruch Herrela. Lord spojrzał na niego, ale koci wojownik nic nie powiedział. Jedynie porozumieli się wzrokowo.

Nie było czasu, aby zastanawiać się nad umiejętnościami Wereriders. Nie lubili się dzielić swoją wiedzą. Ale owo milczenie było bardzo ważne.

Nie zdziwiłem się także zbytnio, gdy pojawili się inni mężczyźni. Podeszli do mnie i Herrela. Odpowiedzieli na wezwanie.

Milczenie przerwało głośne stuknięcie podobne do ude­rzenia pięścią w stół. To Hyron z całej siły wsunął do pochwy miecz.

Wstał, był teraz przywódcą, człowiekiem, a nie ogierem. Nadal jednak opierał się o blat, podobnie jak przedtem uczynił to w końskiej postaci.

- Mamy wiele do przemyślenia - powiedział. Patrzył twardo, usta wykrzywiły się w grymasie, jak gdyby właśnie spróbował coś niesmacznego. - W Krainie Dales nie ma o co walczyć. Z drugiej strony... - zawahał się zastanawia­jąc się nad czymś - ... ustanowiono kiedyś prawo... i może to sprowadziło nas na spotkanie. Jeżeli zadecydujemy, że rzeczywiście istnieje wspólny wróg, że twój i nasz cel są wspólne... - Przerwał i wzruszył ramionami. To, co powiedział, nie oznaczało zgody, wiedziałem jednak, że nie otrzymam lepszej odpowiedzi. Wtedy zadał mi pytanie.

- Kogo naprawdę poszukiwałeś, kiedy tak odważnie wjechałeś na tereny Odłogów, nasz połowiczny krewniaku?

- Kogokolwiek, kto chciałby mnie wysłuchać, panie.

Podrapał się palcem po brodzie.

- Jesteś szczery - powiedział. Z jego tonu nie po­trafiłem wywnioskować, czy uważa mnie za głupca, ponie­waż mówiłem prawdę. - Jeżeli tak jest, na tych terenach mogą znaleźć się inni, którzy będą chcieli z tobą rozmawiać.

Uśmiechnął się, usłyszałem przytłumiony chichot otacza­jących mężczyzn - oni również byli czymś rozbawieni. Czy chciał, żebym błagał o wskazanie drogi do tych “innych"? Wydawało mi się, że jeżeli go o to poproszę, stracę przewagę, jaką do tej pory uzyskałem w trakcie przesłuchania.

- Twemu panu lub temu, czyje plany przywiodły cię tutaj, możesz odpowiedzieć następująco... - skrzyżował ramiona i potrząsnął głową tak mocno, że na czoło opadł kosmyk ciemnych włosów. - Z pewnością przedyskutujemy to, co nam przekazałeś. Za nasze usługi trzeba będzie oczywiście zapłacić. Będzie jeszcze czas, żeby o tym pomyś­leć. Dawno temu sprzedawaliśmy swoje miecze, i to za bardzo wysoką cenę. Ci, którzy od nas kupili, nigdy nie skarżyli się, że otrzymali zbyt mało. Jeżeli zdecydujemy się, twoi krewniacy z Dales uznają, że jesteśmy warci każdej ceny.

- Jaka to będzie cena? - Nie dowierzałem Hyronowi nie dlatego, że uważałem go za sługę Ciemności, dobrze wiedziałem, iż nim nie był. Legendy opowiadały jednak, że niektórzy spośród Ludzi Starej Rasy nie byli ani źli, ani dobrzy, ale zupełnie inaczej oceniali dobro i zło.

- Odpowiemy w swoim czasie i tylko twemu panu - odparował. - Jeżeli chcesz zorganizować armię, potrzebu­jesz innych sprzymierzeńców. - Nagle wskazał na moje kopyta. - Dlaczego - zapytał - nie poszukasz tych, których uważasz za swoich krewnych?

Wiedziałem, że nie mogę teraz okazać całkowitej niewie­dzy, gdyż to obniży moją wartość w jego oczach. Rodzina mojej matki pochodziła z północnego krańca Dales - tam musi się znajdować źródło dziedzictwa. Jeżeli rzeczywiście miałem krewnych, to ich tam odnajdę. Wzruszyłem ramionami.

- Nie mamy map Ziem Spustoszonych, milordzie. Za cel podróży przyjąłem leżące na zachodzie górskie pasmo - ono przyprowadziło mnie tutaj. Teraz pojadę na północ.

- Na północ - powtórzył lord Hyron. Teraz on Wzruszył ramionami. - Wybór należy do ciebie. To nie jest spokojny kraj, nikt nie przemierza go w całkowitej beztrosce.

Już to odkryłem, lordzie Hyronie. Pierwsze spotkanie z mieszkańcem Odłogów było przy jego grobie...

Kto to był? - zapytał nie wykazując zainteresowania. Jakby na przekór dokładnie opisałem poszarpane zwłoki, które zakopałem. Nie doszedłem jeszcze do końca opowiadania, gdy poczułem, jak zmienia się nastrój. Przyniosłem ważną wieść sam o tym nie wiedząc.

- Thas! - To była nazwa, nic mi jednak nie mówiła. Herrel wypowiedział ją z ogromnym przejęciem.



ROZDZIAŁ 7


JOISAN


Elys stała na małym wzgórzu zwrócona twarzą w stro­nę lasu. Zmarszczyła czoło, opuszczone wzdłuż ciała ręce lekko drżały. Była zaniepokojona, czegoś oczekiwała, ale sama nie była pewna czego. Jervon przyniósł nasze bagaże na miejsce dawnego obozowiska, a sam odszedł w poszukiwaniu drewna na ognisko. U stóp Elys także leżała niewielka wiązka chrustu, ale nie uczyniła naj­mniejszego ruchu, żeby ją znów podnieść. Zatrzymałam się obok niej i także spojrzałam na drzewa tak doskonale chroniące przed wstępem nieproszonych gości. Tym ra­zem przyglądałam się znacznie uważniej. Zieleń liści była o wiele bardziej intensywna niż ta, do jakiej przyzwyczai­łam się w Dales. Drzewa były także większe i rosły bliżej siebie.

- Nie ma ptaków - powiedziała nagle Elys.

Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, potem przypom­niałam sobie, że od chwili opuszczenia Dales nie widzieliśmy żadnej uskrzydlonej istoty. Odłogi rzeczywiście były pustynną krainą. Dlaczego Elys szukała teraz ptaków?

- W takim lesie powinny być ptaki - powtórzyła i jeszcze mocniej zmarszczyła czoło.

- Nie przypominam sobie, żebyśmy widzieli jakiekol­wiek od chwili wejścia na te tereny. Niecierpliwie potrząsnęła głową.

- Na pustyni mogło być bardzo niewiele ptaków. Ale w takim lesie, to dobre miejsce. Tutaj powinny być ptaki! - powiedziała stanowczo. - Stanie się coś złego. - Spojrzała na mnie. - Jednak nie udało ci się tam wejść.

- Jervon miał rację - to jest bariera. Zamknięte drzwi, nikt nie został zaproszony.

Moja odpowiedź coś chyba wyjaśniła, gdyż lekko roz­pogodziła czoło.

Wydaje mi się, że w tym lesie jest warownia. Jeżeli tak... to kraina jest niedostępna, chyba że jej mieszkańcy postanowią inaczej. Drzwi uchylą się jedynie na ich wyraźne żądanie. Jej słowa nie spodobały mi się.

- Ale - powiedziałam głośno próbując się uspokoić, pragnąc potwierdzenia ze strony Elys - nie ma pewności, że to jest właśnie obozowisko Kerovana i że to on uległ oczarowaniu... - Już wymawiając moją myśl, wiedziałam, Że jest fałszywa.

- Zaczarowany... - powtórzyła w zamyśleniu Elys. - Nic. Jeżeli poszedł do tego lasu, to tylko z własnej woli. Istoty, które tutaj zamieszkują, nie oczarowują, nie mają potrzeby. Są bardzo... silne...

- Coś wiesz, czy też odgadłaś? - zapytałam. - Czy odnalazłaś ślady, wyjaśnienia...

- Tylko przeczuwam - odpowiedziała. - Tam jest Moc, ale nie potrafię jej określić. Nie odczuwam Zła, ale nie ma też przyjaznych uczuć. To po prostu... Moc. - Wykonała ręką gest świadczący o niezrozumieniu. - Ale chciałabym, żeby były ptaki.

- Dlaczego? - Nie potrafiłam zrozumieć jej życzenia. Ani tego, jakie znaczenie miała ich obecność lub nie­obecność.

- Ponieważ - znowu wykonała ten sam gest - byłyby tutaj, gdyby wszystko było w porządku... biorąc pod uwagę nasze własne standardy. Las musi być ogromnie milczący bez ich śpiewu, takie sekretne miejsce... zbyt sekretne...

Jervon krzyknął na nas i zawróciłyśmy do obozowiska. Słowa Elys bardzo mnie zaintrygowały. Zaczęłam na­słuchiwać. Brakowało jednak ptasiego świergotu - dźwię­ku, który zawsze uważałam za coś tak oczywistego, że nawet nie zauważyłam, kiedy zniknął.

Popatrzyłam tęsknie na pozostawione obce bagaże. Gdybym tylko mogła do nich zajrzeć, może udałoby się stwierdzić, czy należały do Kerovana. Nie mogłam się jednak do tego zmusić. Byłam pewna, że to jego obóz - mimo to jakaś iskierka walczyła nadal o zapewnienie i bałam się, że może zgasnąć, jeżeli pozwolę sobie na czarne myśli.

Siedząc przy rozpalonym przez Jervona ognisku starałam się wyłowić słuchem uspokajające codzienne dźwięki. Nawet te wydawane przez pasące się konie - stukot ich kopyt. Słyszałam także trzask palącego się drewna...

Elys miała rację. Ten las był zbyt cichy. Nie drgnął najmniejszy listek, nie zakołysała się nawet jedna gałąź. Drzewa przypominały ciemną zieloną pułapkę, która po­chłaniała niebacznych wędrowców w dogodnej dla siebie chwili. Za linią lasu widniały ciemne szczyty, za którymi znikało właśnie zachodzące słońce. Może znajdowały się na samym krańcu świata. Tutaj można było we wszystko uwierzyć.

Byłam zbyt niespokojna, by bezczynnie długo usiedzieć na miejscu. Dwukrotnie chodziłam na wzgórze, na którym poprzednio rozmawiałam z Elys. Patrzyłam na las. Widzia­łam jedynie konie pasące się na dziwnie oznaczonym pastwisku. Spojrzałam za siebie przez ramię. Jervon wyjął ostrzałkę i zaczął ostrzyć miecz, przez cały czas rozglądał się jednak badawczo, niczym znajdujący się na wrogim terenie zwiadowca.

Elys pozostała przy ognisku. Siedziała wyprostowana z podniesioną głową, ale nawet z mojego punktu obser­wacyjnego widziałam, że oczy miała zamknięte, pomimo iż nadal nasłuchiwała. Słyszałam kiedyś, że Mądre Kobiety potrafiły wysyłać sygnały odczytujące to, czego nie mogły odczuć ani usłyszeć cielesne zmysły.

Gdzie był Kerovan? Z kim wszedł do tego milczącego lasu? Dlaczego powitano jego, a mnie odmówiono wejścia? Czy spotkał się z kimś, kto pełnił tutaj wartę?

Byłam tak zniecierpliwiona, że chciało mi się krzyczeć ze złości. Słońce już zaszło, niebo powoli ciemniało - chociaż przez nieboskłon nadal przepływały szerokie, błyszczące, błękitne pasma.

Zmierzch na Ziemiach Spustoszonych był zawsze nierozłącznie związany z działaniem złych Mocy. Padające na łąkę cienie drzew wydłużyły się i prawie sięgnęły naszego obozowiska. Nagle odczułam to samo co we mgle, gdy spotkałam moich obecnych towarzyszy - coś wykorzys­tywało owe cienie dla własnych celów, w powietrzu wisiało niebezpieczeństwo.

A jednak ostatnią rzeczą, jaką pragnęłam zrobić, było osiodłanie koni i odjechanie z tego miejsca. Wolno, z cięż­kim sercem opuściłam wzgórze i skierowałam się z po­wrotem w stronę ogniska. Coraz mocniej odczuwałam przenikający chłód. Idąc, potrząsałam głową, aby odpędzić owe niemądre myśli - ale nie potrafiłam pozbyć się uczucia, że obserwują mnie czyjeś nienawistne oczy...

Jervon odłożył ostrzałkę i wsunął do pochwy miecz. Zapadła jeszcze głębsza cisza. Podszedł do Elys i ukląkł za nią, potem wyciągnął ręce i położył dłonie na jej ramionach.

Zobaczyłam, jak wzdrygnęła się pod wpływem tego dotknięcia, zupełnie jakby wytrącił ją z transu. Otworzyła oczy, ale nie odwróciła się.

- Jakieś problemy? - zapytał miękko. Natychmiast wsiałam i popatrzyłam na las.

Oczy Elys nadal pozostały bez wyrazu. Nie widziała niczego, co się przed nią znajdowało. W końcu podniosła rękę i zacisnęła na jednej z jego dłoni. Ponownie za­drżała.

- Gdybym tylko więcej wiedziała! - W jej okrzyku było tyle uczucia i smutku. - Tak, coś jest... nie tak... to coś złego... lub tak różniącego się od nas, że nie umiem tego zrozumieć!

Przerażona ponownie odwróciłam się i popatrzyłam na ciemne drzewa, nic innego nie przyszło mi bowiem do głowy. Może właśnie powracał Kerovan wraz z istotami zamieszkującymi te tereny? Ale przecież Kerovan (chociaż umiał wezwać Moc w chwili zagrożenia), nie był aż tak nieludzki jak to, co teraz wyczuwała Elys.

- Czy to emanuje z lasu? - zapytałam z obawą.

- Nie.

Było jeszcze wystarczająco jasno, żeby zobaczyć, co zrobiła. Wysunęła się z objęcia Jervona, położyła obie dłonie na pozbawionym trawy terenie. Potem pochyliła się do przodu i całym ciężarem wsparła na rękach. Nadal bacznie nasłuchiwała i była ogromnie skoncentrowana.

Bezwiednie także uklękłam i patrzyłam na jej dłonie zastanawiając się, czy za chwilę ziemia nie zacznie drżeć i falować.

- Pod spodem - powiedziała tak cicho, że prawie nie dosłyszałam. - Pod spodem... - Wydawało mi się, że kości jej dłoni zbielały pod wpływem wysiłku, z jakim próbowała utrzymać ową nieznaną siłę. Nagle rzuciła się do tyłu, uchwyciła za ramię Jervona i odciągnęła go w bok.

- Wstań... do tyłu! - jej szept był ostrzeżeniem.

Ja także odsunęłam się i w tej samej chwili usłyszałam rżenie przerażonych koni. Uciekały w bezładnym popłochu wzdłuż linii wyznaczonych przez owe cztery różdżki, wierz­gały na wszystkie strony, a w ich oczach błyszczało obłędne przerażenie.

Ziemia...! Trzęsła się i falowała pod moimi stopami, przesuwała niczym lotny piasek. Jervon i Elys wydobyli miecze i szybko podbiegli w moim kierunku.

Ognisko zapłonęło niczym gigantyczna pochodnia, strze­lało iskrami, a płonące polana przetaczały się w różnych kierunkach.

Ziemia wybrzuszyła się i uformowała na kształt wznoszącej się coraz wyżej i posuwającej do przodu fali. Jervon i Elys znajdowali się z jednej strony, ja byłam z przeciwnej. Ledwie udało mi się ustać na nogach, gdy przetoczyła się pod moimi stopami. Nagle pojawiło się kolejne niebez­pieczeństwo. Pomiędzy mną i moimi towarzyszami grunt zaczął wirować, jak gdyby mieszano go w ogromnym kotle. Każdy kolejny obrót zwiększał średnicę koła, gigantyczny Wir pochłonął ognisko, potem bagaże należące do nieznajomego, później różdżkę ozdobioną białoszarym fu­trem - w tej samej chwili zniknęła bariera powstrzymująca do tej pory konie.

Odwróciłam się i zaczęłam uciekać. Jeden z koni odnalazł wyjście i pogalopował wprost na mnie. Uskoczyłam w bok, potknęłam się i upadłam. Nagle otoczył mnie wir, który najpierw zakrył mi stopy, potem ziemia sięgnęła do talii, a chwilę później pochłonęła bezsilnie szamoczące się ra­miona. Byłam wsysana coraz głębiej, ziemia wypełniła otworzone w krzyku usta, wsypywała się do zaciśniętych oczu. W ostatniej chwili świadomości wzięłam głęboki oddech i wstrzymałam go, podczas gdy nad moją głową zamknęła się ciemność.

Dusząc się spróbowałam zaczerpnąć powietrza. Nie mogłam się poruszyć, byłam tak przerażona, że dokładnie nic pamiętam, co się działo dalej. Nagle - znowu mogłam swobodnie oddychać! Bolące oczy łzawiły, na rzęsach nadal miałam mnóstwo ziemi. Widziałam jedynie głęboką ciem­ność - poczułam nagły strach - czyżbym oślepła!

Nie - ciemności nie były całkowite. Na mojej piersi coś słabo migotało. Spróbowałam odsunąć ów ciężar, byłam jednak związana.

Łzy obmyły oczy i w owym słabym blasku zobaczyłam, że nie jestem już zagrzebana w ziemi. Leżałam na otwartej przestrzeni - chociaż z pewnością byłam więźniem.

Światło - z trudnością podniosłam głowę i zobaczyłam, że mglisty odblask pochodził z kryształowej kuli.

- Elys! Jervon! - krzyknęłam wypluwając ziemię. Jedyną odpowiedzią było głuche echo. Spróbowałam się uwolnić, wykręciłam ręce, obie pozostały mocno związane.

Byłam więźniem. Ten ziemny wir, który pochłonął nasz obóz, był pułapką! A każda pułapka na Ziemiach Spus­toszonych oznaczała...

Spróbowałam zwalczyć opanowujący mnie strach, który był jak uderzenie lodowatym mieczem. Odłogi kryły w sobie istoty, jakich nawet nie umiałam sobie wyobrazić... przez kogo zostałam pojmana?

Na chwilę straciłam panowanie nad sobą. Zaczęłam się bezwładnie miotać próbując zerwać wiążące mnie pęta. Nadgarstki paliły płomieniem od mocno zaciśniętych wię­zów. Z całego ubrania sypała się sproszkowana ziemia. Zaczęłam się dusić i to zmusiło mnie do. zaprzestania wysiłków.

Nagle poczułam dziwny zapach. To był smród rozkładu i śmierci pochodzący z brudnej jamy jakiegoś krwiożercy. Poczułam, jak robi mi się mdło.

Zwierzę... nora... Znowu obudził się strach. Zwierzęta nie wiążą swoich ofiar. Ale to jest kraina Odłogów - podszepnął strach - wszystko się może tutaj wydarzyć.

Spróbowałam się uspokoić. Ponownie zaczęłam wy­krzykiwać imiona moich towarzyszy. Tym razem w od­powiadającym echu usłyszałam jakiś szelest... coś otarło się o ścianę tunelu - usłyszałam drapanie. Z trudem przełk­nęłam ślinę (oczyma wyobraźni zobaczyłam ogromną, pokrytą łuskami istotę pełznącą w ciemności) i zamknęłam oczy. Nie mogłam jednak zatkać uszu ani nosa.

Coś się obok mnie poruszało - szeleściło. Smród prawie zatykał oddech. Poczułam, jak coś ciągnie za moje więzy. To były ręce (a może łapy?), przesuwały się po moim ciele. Pochwyciło mnie wiele owych... jak je nazwać? Nie miałam odwagi otworzyć oczu i popatrzeć.

Podnieśli mnie i zaczęli nieść tunelem tak wąskim, że chwilami ocierałam się o przeciwległe ściany wywołując lawinę kurzu i niewielkich grudek ziemi. Okropny smród nie odstępował mnie nawet na chwilę.

Przynajmniej raz całkowicie straciłam przytomność. W końcu rzucono mnie na ziemię z taką siłą, że obudziłam się z bólu - i pozostawiono. Jak przez mgłę poczułam, że nie jestem już związana.

Powoli otworzyłam oczy. Smród był nadal silny. Nie było już żadnych odgłosów, nie czułam też niczyjej obe­cności.

Nadal było ciemno, w otaczającej mnie czerni łagodnie błyszczało tylko światło Gryfa. Zgubiłam hełm, obsypane ziemią włosy opadły mi w nieładzie na ramiona, lepiły się od brudu. Ostrożnie poruszyłam rękoma, oczekiwałam na jakiś ruch ze strony tych, którzy mnie pojmali. Nie miałam miecza, noża ani pistoletu. Najwyraźniej owe nieznane istoty znały ich przeznaczenie. Nadal miałam na sobie pancerz i resztę ubrania. Krzywiąc się z bólu, uniosłam się powoli, bojąc się uderzyć głową o sklepienie. Chciałam spenetrować pomieszczenie, w którym mnie pozostawiono. Siedząc rozejrzałam się wokoło. Wydawało mi się, że nie znajduję się już w tunelu, przez jaki do tej pory mnie niesiono, to było jakieś zagłębienie, może jaskinia.

W ciszy usłyszałam odgłos kapiących kropli wody. Na myśl o niej wypełnione ziemią gardło zabolało w dwójnasób. Poczołgałam się na dłoniach i kolanach. Nawet niewielki wysiłek wywoływał zawroty głowy. Pełzłam więc powoli w poszukiwaniu źródła dźwięku.

Dopisywało mi szczęście, choć bijący od Gryfa blask był tak słaby, że nie mogłam być pewna właściwego kierunku. Powoli przesuwałam całe ciało. To była bardzo bolesna podróż. Nagle jedna dłoń niespodzianie zanurzyła się w wodzie tak lodowatej, że krzyknęłam.

W świetle amuletu zobaczyłam niewielkie zagłębienie wyżłobione przez skapujące tutaj od wieków krople wody. Woda spływała z góry i spadała tworząc maleńkie jeziorko.

Nabrałam wody w dłonie. Napiłam się, opłukałam pokrytą kurzem twarz i znowu się napiłam. Woda była zimna, jak gdyby pochodziła prosto z lodowca. Jednak jej smak przywrócił mi odwagę.

Napiwszy się do syta, spróbowałam stanąć. Podniosłam się, nogi rozstawiłam w lekkim rozkroku, a ręce wyciąg­nęłam przed siebie. Zaczęłam wsłuchiwać się w ciszę, nie mogłam pozbyć się myśli, że istoty, które mnie tutaj przyciągnęły, nadal mnie obserwują i zaatakują w razie potrzeby.

Nie słyszałam nic, z wyjątkiem monotonnego kapania wody. Wzięłam Gryfa w jedną dłoń i spróbowałam go wykorzystać jak łuczywo, ale w słabym świetle nic nie było widać. Bałam się iść na ślepo. Pozostanie na miejscu niczego jednak nie rozwiązywało. Musiałam oznaczyć źródełko, aby odnaleźć je następnym razem. Pomyślałam, że najlepsze do tego celu będzie ubranie. Pod pancerzem miałam gruby watowany skórzany kaftan, a pod nim lnianą koszulę chroniącą przed obcierającą stalą. Roz­wiązałam pętelki koszuli. Jeszcze raz wsłuchałam się w ciem­ność. Następnie szybko zrzuciłam pancerz, kaftan i koszulę. Ubrałam się ponownie i pomacałam płótno. Było mocne, gęsto tkane i odporne na ścieranie.

Łatwiej byłoby, gdyby pozostawiono mi nóż, wykorzys­tałam jednak brzeg sprzączki od paska, chwilami szarpałam nawet zębami. W końcu udało mi się udrzeć kawałek płótna. Zaczęłam walczyć o drugi, a potem trzeci. Praca uspokoiła mnie. Przynajmniej robiłam coś, co mogło mnie uratować. W końcu udało mi się związać poszarpaną na brzegach linę.

Jeden jej koniec przywiązałam do ostrego kamienia tworzącego obramowanie jeziorka. Potem zrobiłam krok naprzód i jeszcze jeden... płótno naprężyło się ostrzegawczo. Nadal nie doszłam do ściany. Zdjęłam pas i machnęłam nim przed sobą. Znowu nic. Spróbowałam jeszcze z prawej strony, postanowiłam zatoczyć pełne koło. Wykonałam może jedną trzecią pełnego obwodu, gdy przede mną w ciemności pojawiła się ledwo widoczna w świetle amuletu bariera. Przesunęłam dłonie po jej powierzchni i zrobiłam leszcze kilka kroków. Lina naciągnęła się tak mocno, iż przez chwilę przeraziłam się, że pęknie. Pochyliłam się i znalazłam niewielką skałkę, przywiązałam do niej drugi koniec liny. Ustawiłam jeszcze kilka kamieni tworząc tym samym punkt orientacyjny.

To była skalna ściana, a nie ubita ziemia, szorstka . powierzchnia była naturalnym tworem przyrody. Zdawała się nie mieć końca. W jednym miejscu znalazłam niewiel­kie odgałęzienie. Potem udało mi się odszukać kolejną ścianę biegnącą pod kątem prostym. To także wykorzys­tałam jako punkt orientacyjny. Wykonałam tylko parę kroków w tym kierunku, gdy zatrzymałam się nagle. Usłyszałam szelest i poczułam obrzydliwy zapach. Już nie byłam sama!

Szybko owinęłam jeden koniec pasa wokół dłoni. Wisząca na drugim końcu sprzączka była jedyną bronią. Oparłam się o ścianę i zamarłam w oczekiwaniu.

Usłyszałam chrząkanie - to mógł być rodzaj języka. Nie mogłam jednak określić, z której strony dochodziło. Nagle pomyślałam o kuli - jej światło wskazywało, gdzie się znajdowałam. Nie miałam jednak czasu na jej ukrycie.

Usłyszałam, jak istoty rzucają się na mnie, w ciemności nabrzmiał tupot ich stóp. Przygotowałam się do odparcia ataku. Nawet niewielkie światło mogło dopomóc w walce, pomyślałam zostawiając Gryfa na wierzchu.

Nie byłam pewna, czy w ciemności dobrze odczytuję szelesty, uderzyłam jednak pasem i poczułam, że w coś trafiłam. Usłyszałam pisk - być może zraniłam mocniej, niż mogłam sądzić.

Po ziemi przebiegł jakiś stwór, zatrzymał się tuż przy moich butach. Miał ciemne przygarbione ciało. Przesunęłam w jego kierunku Gryfa, chcąc zobaczyć, jak wygląda mój nieprzyjaciel. Istota krzyknęła i z głuchym odgłosem od­skoczyła. Zobaczyłam jedynie coś znacznie ode mnie mniejszego, pokrytego gęstym futrem lub włosami, nagie. Miało cztery kończyny i małe ciało, udało mi się także dojrzeć niewyraźny kształt głowy podobnej trochę do ludzkiej.

Smród, jaki wydzielało, wywoływał mdłości. Ponownie uderzyłam pasem mając nadzieję, że trafię, zanim ucieknie. Tym razem nie udało się, sprzączka brzęknęła o kamienną ścianę.

Nastąpił gwałtowny atak, uderzyłam ponownie. Nie wiedziałam, czy istoty te były przyzwyczajone do despera­ckiej obrony ze strony swoich ofiar, ale ich chrząkanie stało się teraz piskliwym skrzekiem. Atakowały tuż za linią światła wydobywającego się z Gryfa. Jedynie odgłos uderzeń zapewniał, że udało mi się trafić.

Nie miałam pojęcia, ile ich było, ale przez cały czas w głowie kołatała się myśl, że jeśli wykonają skoncent­rowany atak, to nie będę miała możliwości ucieczki.

Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego tego nie zrobiły, od czasu do czasu atakowały pojedynczo, jakby powstrzymy­wało je coś więcej niż zwyczajny pas. W końcu zro­zumiałam, że musi ich odstraszać Gryf. Mogłam teraz zaryzykować albo nadal korzystać z tej niedoskonałej broni do chwili, gdy zmęczę się (już teraz byłam zmęczona, a ręka bolała przy każdym zamachu).

Gdybym tylko wiedziała coś więcej o zawartej w kuli Mocy! Widziałam, jak działa, ale za każdym razem została ożywiona przez osobę znającą się na tym... a ja nie wiedziałam nic. Obietnica Neevora... dla mnie miał to być Klucz. Ale teraz nie potrzebowałam Klucza... tylko broni.

Trzymając w jednej dłoni pas, drugą ściągnęłam przez głowę łańcuch, na którym była zawieszona kula. Chciałam nią zawirować wokół siebie niczym biczem.

Podniosłam ją nad głową i zakręciłam. Ku memu zdumieniu rozbłysnęła płomieniem niczym gorejące łuczy­wo... Nastąpił gwałtowny wybuch... Gryf zniknął w jask­rawej powodzi światła... promienie uderzyły o wiele dalej, niż mogłam sobie wymarzyć.

Po raz pierwszy dokładnie zobaczyłam moich przeciw­ników. Otaczały mnie istoty sięgające nie wyżej niż na wysokość ramienia. Nawet podczas ucieczki wyciągały w moim kierunku ręce, czy też łapy, nadal pozostała w nich chęć pojmania mnie. Przednie kończyny były zakończone ogromnymi zakrzywionymi pazurami. Ciała całkowicie pokrywała szorstka okrywa, wyglądająca bardziej jak delikatne korzenie niż jakikolwiek rodzaj futra. W górnej części czaszki miały otwory, ale nie widać było oczu. Ich twarze przypominały raczej psie pyski, w których lśniły ogromne kły - wskazujące, co mogło wchodzić w skład ich diety.

W jasnym świetle Gryfa istoty wiły się, pochylały i za­krywały oczodoły szponiastymi łapami. Krzyczały przy tym, jak gdybym zadała im niewysłowione cierpienie.

Nagle przez ten zgiełk przedarł się pojedynczy długi, ostry gwizd. Dźwięk dosłownie sprawiał ból - był niczym uderzenie nożem.

Wszystkie istoty odwróciły się jak na rozkaz w kierunku, z którego dochodził. Następnie szybko pobiegły ginąc w ciemności. Przez pewien czas słyszałam jeszcze tupot ich nóg, a potem znowu zapanowała cisza.

Udało mi się przetrwać jeden atak. Nie poczułam jednak najmniejszego triumfu, byłam pewna, że to dopiero pierwszy i że owe podziemne istoty na pewno powrócą. To oznaczało, że musiałam znaleźć wyjście, zanim uda im się zebrać wystarczająco dużo odwagi. Podniosłam kulę do góry i spróbowałam zobaczyć korytarz. Lepiej było zaryzykować, niż pozostać w tej ciemnej jamie.

Ten gwizd - istoty odpowiedziały na niego, niczym wierne psy odpowiadają na wezwanie swego pana. Praw­dopodobnie stwory, które mnie tutaj przyniosły, były tylko sługami, podlegały komuś o wiele bardziej niebezpiecznemu. Dlaczego je odwołano? Wystarczyło przecież, żeby po­czekały, aż się zmęczę... o ile... zważyłam w dłoni kulę z Gryfem. Gdybym tylko wiedziała!

Oparłam się ramieniem o ścianę i przytuliłam Gryfa do siebie. Krótka walka, którą przed chwilą stoczyłam, pozo­stawiła mnie obolałą. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że i trzęsę się cała i jestem słaba jak po bardzo długiej chorobie. ' Poczułam głód, nie jadłam już od bardzo dawna. Znalazłam wodę - ale pożywienie...? W tej ciemnej jaskini?

Ściana wydawała się nie mieć końca, posuwałam się , bardzo powoli zatrzymując się co parę kroków i nasłuchując z obawą. Rósł we mnie strach, istoty mogły następnym razem zaatakować w zupełnej ciszy. Z kuli promieniowało ciepło zwalczające opanowujący mnie lodowaty chłód. Co chwilę zerkałam w dół upewniając się, czy delikatnie płonące światełko jeszcze migocze. Gryf był znowu wyraźnie widocz­ny, jego oczy zdawały się patrzeć prosto w moje. Nagle usłyszałam własny bezwiedny szept.

Najpierw było to imię Kerovana - powtarzałam je , wielokrotnie na wpół śpiewając, niczym ważne zaklęcie pozwalające na przetrwanie wszelkich niebezpieczeństw, i potem spróbowałam wyobrazić sobie mego męża takim, jakim go ostatnio zapamiętałam.

To co nastąpiło - nie, nigdy nie uda mi się tego opisać. Poczułam, jak nieznana ogromna siła odpycha mnie na ścianę. Czy - w pewien sposób - udało mi się połączyć z moim panem!?

Ze wszystkich sił patrzyłam na Gryfa starając się utrzy­mać powstałą więź... żeby zrozumieć... poczuć... Nie byłam już sama... Przez chwilę on także był tutaj. Gdyby jeszcze raz udało się...!

- Gdybym wiedziała... gdybym tylko wiedziała! - zawołałam głosem przepełnionym rozpaczą. Kula umoż­liwiała połączenie, przez przypadek udało mi się z niej skorzystać. Moja własna niewiedza nie pozwalała mi ponownie jej zastosować, ta myśl wywołała łzy pełne rozgoryczenia.

Złość nie mogła nic tutaj pomóc. Nie musiałam pytać Elys, żeby zrozumieć, jak bardzo powinnam była się wystrzegać gwałtownie okazywanych uczuć. Zanim można było rozpocząć panowanie nad Mocą, najpierw należało nauczyć się panować nad sobą. To była część długiej nauki, mówiła o... latach spędzonych na zdobywaniu wiedzy. W jaki sposób mogłam odnaleźć swój talent?

Umiejętności mogły być kontrolowane przez wolę, ale należało nauczyć się wyłączać z otoczenia i formować myśl twardą i nieugiętą niczym stal. Co mogłam zrobić z moją wolą? Nadchodziła godzina próby - próby, która mogła oznaczać dla mnie życie lub śmierć.



ROZDZIAŁ 8


KEROVAN


Stojąc w Wielkim Hallu Wereriders czułem wokół powiew niebezpieczeństwa - nie mnie jednak ono dotyczyło. Było raczej nieodłącznym elementem owego wyrazu, jaki wyrwał się z ust Herrela, nazwy, jaką usłyszałem, gdy opisałem poszarpane zwłoki, które odnalazłem na pustynnych ob­szarach Odłogów.

- Thas - teraz przemówił lord Hyron głosem bardzo cichym, niewiele głośniejszym od szeptu. Zobaczyłem, jak po raz drugi powietrze wokół niego zawirowało. Bez względu na to, czy tego pragnął czy też nie, ponownie przemieniał się w ogiera. Udało mu się jednak zapanować i pozostał człowiekiem.

- Obserwuj ziemię - ostrzegł mnie. - Dom Thasów znajduje się w jej głębi, bezwzględnie rządzą pod jej powierzch­nią. Nie przyjaźnią się z nikim, kto może nosić coś takiego! - Długim palcem wskazał na moją bransoletę. - To, że można ich spotkać w pobliżu... może oznaczać, że coś się zmieniło... że obudziły się siły od bardzo dawna głęboko uśpione.

Potrząsnął głową i na czoło opadła mu czarna grzywa włosów przysłaniając błyszczące oczy.

- Nie jesteś ani jednym, ani drugim, ty, który nazywasz siebie Kerovanem. Lepiej szybko spróbuj się dowiedzieć, kim jesteś, albo zostaniesz zniszczony - nie pozostaną po tobie nawet kości bielejące w suchym piasku pustyni.

Takie było moje pożegnanie z Wereriders, nie zaproszono mnie do ich warowni. Nie powitano, kiedy przybyłem, ani mc pożegnano przy rozstaniu. Potraktowano mnie jak najniższego ze wszystkich sług. Nie czułem się obrażony, nie miałem ochoty pozostawać w miejscu, gdzie nie byłem nigdy pewien prawdziwej postaci otaczających mnie istot.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ponownie wyszliśmy na polanę przed ich siedzibą. Towarzyszył mi jedynie Herrel, który ponownie dosiadł swego wierzchowca. Miał mnie eskortować w powrotnej drodze. Prawdopodobnie w pewien sposób nie dowierzali mi, tak jak i ja im nie ufałem. Ostatnie spojrzenie na kwaterę ujawniło, że tworzące górną kondyg­nację gałęzie trzęsą się niczym pod wpływem porywów ogromnej wichury. Spomiędzy liści wyskakiwały niewielkie zwierzątka i ogromnymi susami pędziły w kierunku lasu. Czy polowały w nocy, zastanawiałem się idąc obok Herrela. A może także były częścią mojej eskorty? W ich obecności odczuwałem jakieś niezrozumiałe niebezpieczeństwo, należa­ło zwracać na nie baczną uwagę.

Znowu wędrowaliśmy ścieżką przez las. Ciemności były większe i od czasu do czasu potykałem się nic nie widząc, chociaż ani Herrel, ani jego wierzchowiec nie mieli naj­mniejszych problemów w odnalezieniu właściwego szlaku. Pomyślałem, że istoty należące do kociego rodu wspaniale widziały w ciemności. Człowiek, który mógł z własnej woli przemienić się w futrzastego, uzbrojonego w ostre kły i pazury myśliwego, mógł mieć ów zmysł nawet w swej obecnej postaci.

Podczas naszej milczącej podróży zastanawiałem się, co czuły te mogące zmieniać swe kształty istoty. Co kierowało nimi w innym wcieleniu? Czy w zwierzęcej postaci nadal istniały w nich ludzkie instynkty i myśli, czy też znikały całkowicie w chwili przemiany? Czy to była prawdziwa przemiana ciała, czy tylko silna halucynacja, którą Were­riders narzucali wszystkim wokoło? Czy rzeczywiście widziałem Hyrona jako mającego mnie zaatakować ogiera, czy też po prostu miałem go w tej postaci zobaczyć?

Próbowałem sobie przypomnieć znane opowieści o Wereriders. Nasze legendy były jednak bardzo stare i pełne przerażenia, jakie opanowywało ludzi przy spotkaniach z takimi istotami. Wiedziałem tak niewiele. Miałem ochotę przepytać Herrela - zapytać go, jak odczuwało się istnienie dwóch przeciwstawnych sobie natur stopionych w jedną całość. Czy w pewnym sensie i ja nie byłem takim połącze­niem? Czy kiedykolwiek i on czuł się tak oddzielony od zwyczajnych ludzi, że przyjmował swoją naturę jako prze­kleństwo zabraniające czerpania radości z normalnego życia? Nie - takie obciążenie nie dotyczyło kogoś, kto przebywał wśród jemu podobnych, mających takie same umiejętności. Wiedziałem także, że nie powinienem zadawać tego rodzaju pytań osobie nieznajomej.

Z uwagi na krętość ścieżki nie potrafiłem określić, jak blisko znajdowaliśmy się skraju lasu. Nagle z lewej strony dobiegł mnie cienki, ostry pisk. Był to pierwszy dźwięk, jaki usłyszałem oprócz głuchych uderzeń końskich kopyt i moich cichych kroków.

- Zaczekaj! - Herrel zatrzymał konia.

Stanąłem za nim. Pochylił się do przodu i spojrzał na najbliższe gałęzie. Ponownie rozległ się ów pisk. Usłyszałem, jak Herrel zagwizdał - to nie był nakazujący gwizd, którym uspokoił moje konie, brzmiała w nim nuta we­zwania.

Z gałęzi, na którą spoglądał, skoczyło niewielkie zwierząt­ko, podobne do tych, jakie już wcześniej widziałem w ich warowni. Usiadło na ramieniu Herrela i wydało z siebie ostre piski, mówiąc coś w swoim własnym języku.

Po chwili Herrel wyciągnął rękę, istota przebiegła po niej i skoczyła na drzewo znikając w otaczającej zieleni. Wereriders spojrzał na mnie.

- Thas - powiedział zwięźle.

- Tutaj? - Chociaż nadal nic nie wiedziałem o wrogu, poprzednia reakcja Wereriders świadczyła, że był on bardzo niebezpieczny i nie można było go nie doceniać.

- W twoim obozie. - Zmusił konia do kłusa. Żeby nadążyć, musiałem za nim pobiec. Chwilę potem wyjechaliś­my na otwartą przestrzeń. Było tutaj o wiele jaśniej, niebo na zachodzie płonęło blaskiem. To, co ujrzałem, było niewiarygodne.

Obszar, na którym założyłem mój obóz, był świeżo zryty, przebiegały przez niego liczne przecięcia i dziury, w niektórych miejscach widać było ogromne koliste bruzdy. Pastwisko, na którym pozostawiłem konie, było puste, a z ziemi unosił się obrzydliwy, dławiący smród.

Na środku tego pobojowiska klęczał mężczyzna ubrany w zbroję wojowników Dales i mieczem kopał ziemię. Pod wpływem jego wysiłków ziemia rozpryskiwała się we wszys­tkich kierunkach. U jego boku ubrana w pancerz ciemno­włosa kobieta małą tarczą usiłowała mu dopomóc.

Gdy wyszliśmy z lasu, spojrzała w naszym kierunku, a potem pochwyciła mężczyznę za ramię. Zerknął na nas, ale nie przerwał kopania. Z niezrozumiałego powodu przerwanie jego pracy mogło okazać się fatalne w sku­tkach.

Kobieta wstała i otrząsnęła tarczę z ziemi. Było wystar­czająco jasno, żebym dokładnie mógł zobaczyć jej twarz, ze zdziwieniem poznałem... Takiego uczucia nie doświad­czyłem nigdy przedtem, wydała mi się jakby moją krew­ną - a ja przecież nie miałem nikogo bliskiego. Czy była jeszcze jednym mieszkańcem Odłogów, bliższym w swym dziedzictwie człowiekowi niż Herrel?

Gdy do niej podszedłem, przemówiła do ciągle kopiącego mężczyzny.

- Nie ma już sensu, Jervonie. Ona zniknęła. Następnie spojrzała na Herrela i ostro, jak gdyby miała do tego pełne prawo, zapytała:

- Wojowniku, na czym polega niebezpieczeństwo? Co potrafi zamieniać twardą ziemię w lotny wirujący piasek i pochłaniać podróżnych? Kto potrafi rzucić wystarczające czary i skorzystać z takiej Mocy?

Herrel nadal siedział na koniu, patrzył jednak na nią i widać było, że się zastanawia.

- Thas - odpowiedział.

- Co to jest Thas, a może kto? - pytała dalej tym samym nakazującym tonem.

- To mieszkańcy głębokich podziemnych warstw, sta­nowiących część naszej krainy. Potrafią kształtować ziemię w dowolny sposób. Dlaczego zrobiły tutaj pułapkę... - wzruszył ramionami. - Na Ziemiach Spustoszonych żyją różne istoty, kroczymy swoimi ścieżkami, kierujemy się swoją naturą. Prawdą jest jednak, że już od kilku sezonów Thas rozpoczęły wędrówkę z gór, gdzie znajdują się ich nory. Mogły to już jednak czynić i wcześniej, ich korytarze przebiegają bardzo głęboko. Mieszkańcy Odłogów nie przeszkadzają sobie. - W jego głosie brzmiał chłód, chyba pragnął, aby usłyszała w nim wymówkę za jej upór, za zadawanie pytań dotyczących spraw, które nie powinny jej interesować.

Zrobiła krok nad głęboką koleiną i podeszła bliżej. Jej towarzysz powstał, w dłoni trzymał ubrudzony ziemią miecz. Widziałem podobnych do niego w armii Dales, najwyraźniej należał do ich czystej krwi. Miał hełm, ale nie nosił godła oznaczającego jego Domostwo. Nie wyglądał jednak na “złoczyńcę".

- Owe korytarze, które dla swoich celów drążą Thas - mówiła dalej kobieta - jak głęboko mogą się znajdować i gdzie?

Herrel wzruszył ramionami.

- Kto wie? I komu na tym zależy? Nigdy nie utrzymy­waliśmy kontaktów z mieszkańcami ziemi - ich zwyczaje różnią się od naszych.

- Nie chcecie się także z nimi spotkać, prawda? - w jej głosie zabrzmiało wyzwanie. Mówiła tak ostrym tonem, że mogło to rozzłościć każdego mężczyznę. Z pew­nością nie obawiała się Herrela. Czy orientowała się, kim był?... Podejrzewałem, że tak. Być może już kiedyś spotkała kogoś podobnego i najlepiej wiedziała, w jaki sposób uzyskać odpowiedzi na pytania. - Dlaczego próbują pochwycić kogoś, kto w żaden sposób im nie zagraża?

- Nie wiemy. Thas, to Thas. Ale coś takiego... - .spojrzał na rozoraną ziemię, gdzie kiedyś znajdował się mój obóz. - Czegoś takiego nigdy przedtem nie widziałem. Jest... - zmarszczył brwi.

- Chciałeś powiedzieć, że jest coś nowego... że coś budzi się do życia w tej Krainie - dokończyła za niego. - Wy, którzy umiecie zmieniać swoją postać, tak długo byliście bezpieczni w swej warowni, że nie odczuwacie poruszenia... ani nie przeczuwacie, że coś usiłuje zdobyć tereny Odłogów. Dawne rzeczy można obudzić, trzeba mieć tylko Klucz... i Moc. Jeżeli uczyni się to w nieprawidłowy sposób, wtedy wszyscy, nawet najbardziej obojętni, zostają wciągnięci w walkę... w której nieznane przebudzone Moce działają bez niczyjej kontroli... i z trudem można je okiełznać!

Herrel patrzył na nią uważnie. W końcu jego koń poruszył się niespokojnie i odsunął od kobiety. Nie wyda­wało mi się, żeby Wereriders bał się czegoś, był raczej poruszony słowami kobiety.

- Posiadasz Moc - powiedział. - Zapytaj tych, których możesz wezwać. Nie mamy nic wspólnego z Thasami ani... - spojrzał teraz prosto na mnie - nie chcemy też mieć nic wspólnego z istotami, które coś tutaj roz­budziły. Teraz nie możesz już zawieść zapewnienia, pół-człowieku z Dales. Jeżeli Odłogi budzą się, musimy się zająć zupełnie czymś innym.

Bez zbędnych słów, nie patrząc za siebie, pokłusował w stronę lasu. Spod kopyt wierzchowca wypryskiwały grudki ziemi znacząc jego szlak.

Teraz ja zacząłem zadawać pytania. Kim było tych dwoje i kto został uwięziony w ziemi? Ponownie przemówiła kobieta.

- Nazywasz się Kerovan - powiedziała to tak, jakby mnie dobrze znała.

Zaskoczyło mnie to całkowicie. Czy zostali wysłani przez Imgry'ego (on należał do ludzi, którzy lubili się asekuro­wać). Mógł przecież przyjąć tę kobietę na służbę (byłem pewien, że ma Moc, co instynktownie rozpoznał w niej Herrel) i wysłać ją z tymi samymi rozkazami co i mnie.

- Jestem Kerovan - potwierdziłem. - A ty? Oczekiwałem, że powie o Imgrym, ale tylko się przed­stawiła.

- Jestem Elys, a to jest Jervon. Mężczyzna jedynie skinął głową. Pochylił się, wyrwał kępkę trawy i zaczął czyścić miecz.

- Przybyliśmy - mówiła dalej kobieta - z lady Joisan.

Zamarłem w bezruchu. Ze wszystkich wyjaśnień, jakich oczekiwałem, to było najmniej prawdopodobne. Przez długą chwilę nie mogłem uwierzyć, że dobrze usłyszałem. Joisan tutaj? Ale... gdzie... i dlaczego? Rozejrzałem się bezradnie, a wtedy Elys dodała:

- Została pochłonięta... w tym miejscu... - Ku me­mu przerażeniu wskazała na otwór wykopany przez Jervona.

- Kłamiesz! - byłem zdumiony, nie chciałem uwierzyć w to, co mówiła. To była sztuczka, najprawdziwsze czary Odłogów. - Joisan jest w Norsdale. Dałem jej wolność... jest bezpieczna... jest...

Wzbierał we mnie gniew i jeszcze większy strach. Nie potrafiłem się pohamować. Teraz już wiedziałem... przez chwilę... dlaczego było mi tak zimno. To był ogień, który we mnie płonął, ogień, który ukryłem głęboko w sercu.

Jervon podszedł do mnie z obnażonym mieczem, skiero­wał jego ostrze w nie osłonięte miejsce na szyi.

- Moja pani nie kłamie - powiedział z drapieżną uległością. - Lady Joisan była tutaj i pochłonął ją ziemny wir. Przybyła tutaj, ponieważ niepokoiła się o pewnego Kerovana, wydaje się jednak, że on się wcale o nią nie niepokoi.

Albo oni zwariowali... albo ja! Halucynacje... czy mogły być wynikiem spotkania z Wereriders? Istoty mające Moc były zawsze niebezpieczne i fałszywe. To mógł być podstęp mający obudzić we mnie uczucie, o którym starałem się zapomnieć.

Elys opisała dokładnie, jak spotkali się z Joisan w Dales i jak moja pani opowiedziała o swym postanowieniu odnalezienia mnie. Jak po wróżbie postanowili wejść na tereny Odłogów, jak przybyli na to miejsce uważając je za moje obozowisko... i jak ich zaatakowano...

To musiała być prawda! Nie mogłem im nie wierzyć. W tej chwili pragnąłem odrzucić głowę do tyłu i zawyć niczym zraniony wilk. Joisan pojechała za mną! Nie miała miejsca w moim życiu... tak, jak i ja nie miałem w jej. Byłem związany z ciemną przeszłością i może nawet gorszą przyszłością. Powinna być wolna.

Nie mogłem znieść ciężaru odpowiedzialności, została schwytana i zakopana w pułapce stworzonej przez Ciem­ne Moce tylko dlatego, że mnie źle oceniła. Musiałem jednak przyjąć prawdę - nawet jeżeli była aż tak bo­lesna.

Podszedłem do otworu wykopanego przez Jervona i zajrzałem do niego zadając tylko jedno pytanie. Znałem jednak odpowiedź i wiedziałem, że będzie mnie dręczyć przez całe moje życie.

- Jak dawno?

Elys podeszła do mnie. Palcami dotknęła mego ramienia. Nie byłem wart czyjegoś uczucia, znajdowałem się jednak w zbyt wielkim szoku, aby odtrącić podaną dłoń.

- Nie wydaje mi się, żeby naprawdę ją zasypało. Spojrzałem na nią, a potem znowu na ziemię. Nie było żadnych podstaw do takiego stwierdzenia, Joisan zniknęła w Ciemnościach. Dopiero zaczynałem rozumieć, co straci­łem. Gdy wyjeżdżałem z Norsdale, wydawało mi się, że uodporniłem się w pełni, że zaakceptowałem przyszłość, jaka mnie czekała. Teraz wiedziałem, że nie przeczułem nawet jednej setnej ciężaru, jaki zrzucił na moje barki podstępny los. Będę go czuł tak długo, jak długo będę stąpał po ziemi, która ją zabrała.

Palce Elys mocno zacisnęły się na mojej dłoni. Pociągnęła mnie zmuszając, abym spojrzał na nią.

- Ona żyje. - Mówiła cicho, ale zdecydowanie, z prze­świadczeniem, którego w żaden sposób nie mogłem zaak­ceptować w swoim bólu.

- Pani - powiedziałem tonem, w którym brzmiały resztki dawnej dworskiej uprzejmości - wiesz przecież, że nie mogła zostać pochłonięta i nie zginąć.

- Zobaczymy - obiecuję, że to będzie prawda.

Drugą ręką zrobiła przyzywający gest. Z na wpół przy­sypanej torby Jervon wyjął małe zawiniątko. Zapadł już zmierzch, resztka światła zdawała się koncentrować na odwiniętej przez Elys srebrnej czarze. Wydawało się, że z naczynia promieniuje księżycowy blask.

Patrzyłem, jak miesza różne wysuszone zioła wyjęte z niewielkiej zawieszonej przy pasku torby i wrzuca je do kilku kropel wody wylanych z bukłaka. Jej usta poruszały się bezdźwięcznie, gdy mieszała wywar. Potem wyciągnęła czarę w moim kierunku.

Przyjąłem ją wbrew swej woli. Nie dlatego, że nie wierzyłem, aby nie potrafiła przyzwać obrazu Joisan, ale dlatego, że tak bardzo obawiałem się tego, co mogę zobaczyć. Na moim nadgarstku błyszczała bransoleta, jej blask był podobny do blasku czary - może była to obietnica? Nie mogłem sobie pozwolić, aby w to uwierzyć.

Wziąłem księżycowy puchar w obie dłonie i spojrzałem do środka.

Tak jak oczekiwałem - ciemność. Nie! Płyn nabrał dziwnej właściwości, poruszał się, chociaż nawet nie potrząsnąłem naczyniem. Uniósł się wewnątrz czary i wy­pełnił ją po same brzegi. Powierzchnia pozostała ciemna. Wtedy...

Jasność - bardzo słaba... ale trwała. Być może strach i uczucia, jakie się we mnie kłębiły, dały siłę memu wzrokowi. Zobaczyłem Gryfa! Maleńkie zwierzę błyszczało własnym światłem, a za nim... zacząłem walczyć z ciemno­ścią... starałem się przebić otaczającą czerń. Muszę zoba­czyć! Powoli, bardzo powoli ukazał się obraz. Widziałem jedynie cień twarzy, ale oczy były otwarte, to była twarz żyjącej osoby - Joisan!

Halucynacja?

Nie! Byłem pewien, że Gryf i moja bransoleta nie pozwolą na zafałszowanie wizji. Joisan była żywa. Nie została zgnieciona spadającą ziemią. Gdzie była? W jaki sposób mogłem ją odnaleźć?

Płyn zaczął opadać. - Nie! - krzyknąłem. - Muszę zobaczyć... dowiedzieć się, gdzie jest.

Za późno. Na dnie czary było już tylko kilka kropel płynu. Wizja zniknęła.

Elys wyjęła puchar z moich drżących dłoni. Popatrzyłem na nią tak, jak już od bardzo dawna nie patrzyłem na nikogo - w moich oczach było błaganie - była jedyną istotą mogącą mnie połączyć z Joisan.

- Gdzie? Jak mam do niej dotrzeć? - mówiłem z trud­nością.

Z wyuczoną przez lata rozwagą Mądra wylała płyn na nie naruszoną ziemię i nakreśliła w powietrzu symbol. Dopiero wtedy ponownie spojrzała na mnie.

- Można ujrzeć jedynie to, co w danej chwili chce pokazać Moc. Wykorzystaliśmy ową umiejętność w miejscu, które z pewnością nie jest dla nas przyjazne, może w ogóle nie należeć do Światła. Najlepiej zrobimy oddalając się natychmiast... z dala od wszystkich wpływów, jakie mogą się tutaj pojawić.

- Ale gdzie jest Joisan? - nie ruszyłem się z miejsca. Jervon wyciągnął właśnie przysypane ziemią worki po­dróżne. Moje własne całkowicie zniknęły, ich były położone na samym brzegu wiru i uniknęły zasypania. Nie było widać żadnych wierzchowców. Przeszedłem przez rozoraną ziemię i zbliżyłem się do Elys. Musiałem się od niej dowiedzieć wszystkiego, co mogło pomóc w odnalezieniu mojej pani. Nie spojrzała na mnie, zajęła się zawijaniem czary. Znałem już jej odpowiedź. Wszystkie umiejętności mają swoje granice. Być może osiągnęła swoje pokazując, że Joisan przeżyła. W jakim kierunku zniknęła... dół... to było pewne, jakie niebez­pieczeństwa jej zagrażały? Mogłem to sobie jedynie wyob­razić. Z całej siły starałem się pohamować owe czarne, okropne myśli.

Jervon skończył gromadzić bagaże. Wstał, spojrzał na wschód i zagwizdał na palcach. Dźwięk był tak czysty, jak gwizd, którym Herrel uspokoił moje wierzchowce. Elys wsunęła opakowaną czarę pod ramię i uniosła prawą dłoń w geście wezwania.

Spojrzałem w tym samym kierunku. Zapadał, już zmierzch i nic nie można było zobaczyć. Nagle przez krzaki przecisnął się koń, przykłusował, zatrzymał się, parsknął okazując, że nie zbliży się bardziej do wydzielającego się ze zniszczonej ziemi obrzydliwego smrodu.

Jervon podszedł do niego powoli, wydając przy tym uspokajające dźwięki. Zwierzę parsknęło dwukrotnie, prze­wróciło oczyma z przerażenia i przysiadło na tylnych nogach mając zamiar ponownie uciec. Pomimo to przewa­żyła silna więź stworzona pomiędzy jeźdźcem i wierzchow­cem, Jervonowi udało się położyć dłoń na pokrytej pianą szyi. Koń potrząsnął głową, ale chwilę później szturchnął mężczyznę pyskiem i pozwolił pogładzić się po grzywie.

Elys nadal wykonywała przyzywające gesty. Zanim podeszła do Jervona, pojawił się drugi koń. W ten sposób wezwali do siebie wspaniałe wierzchowce należące do rasy używanej przez Lud Dales. Za nimi pojawiła się mała górska klacz, a na końcu juczny wierzchowiec. Nie było śladu po moich pustynnych koniach. Przystosowane do tego klimatu prawdopodobnie wybrały wolność. Towarzy­sze Joisan dzięki długiemu przestawaniu ze swymi zwierzę­tami nawiązali z nimi więź - a one wpłynęły na klacz Joisan. Rozpoznałem bowiem rasę, jaka była używana w Norsdale. Nie miałem nadziei, że moje konie kiedykol­wiek powrócą.

Nie wiedziałem, co mam teraz robić, podszedłem więc do Jervona i Elys. Mężczyzna spojrzał na mnie.

- Elys ma rację... musimy stąd odjechać. Nawet one wiedzą lepiej i nie chcą pozostać w miejscu, gdzie niedawno działały Ciemne Moce.

Przynieśliśmy siodła i bagaże, mimo zapadających ciemności przygotowaliśmy się do drogi. Wsiadłem na klacz Joisan i odjechałem od lasu Wereriders, miejsca, w którym zniknęła Joisan. Nie chciałem stąd odchodzić, ale nie mogłem także pozostać. Gdybym tylko miał jakąś wskazówkę... Dłonie zacisnąłem na wodzach, a bransoleta zdawała się błyszczeć ostatnim promieniem gasnącego światła.

Nie zatrzymywaliśmy się dłużej. Jervon podjechał obok mnie, z drugiej jego strony pojawiła się Elys i cała nasza trójka odjechała w ciemność.

Oba ich wierzchowce nagle zarżały i zaczęły kłusować, klacz podążyła za nimi. W ten sposób dojechaliśmy do zagłębionej w terenie niewielkiej rzeczki. Woda, która wyżłobiła głębokie brzegi, była teraz jedynie maleńkim, płynącym środkiem doliny strumyczkiem. Wysokie brzegi, po których zsunęły się nasze konie, nadawały otoczeniu uczucie bezpieczeństwa. Rozłożyliśmy obozowisko, zanim zapadły prawdziwe ciemności. Nie mając innego wyboru przywędrowałem aż tutaj - co będę robił dalej?

Przez chwilę pomyślałem o tym, co powiedziałem Hyronowi, że pojadę na północ i zachód w poszukiwaniu krewnych (jeżeli istnieli). To nie miało w tej chwili znacze­nia. Już raz przedtem poszukiwałem Joisan na tych niebez­piecznych terenach - wtedy także została porwana przez nieprzyjaciół. Doskonale wiedziałem, że teraz znowu muszę jej szukać - nie było jednak żadnych śladów, którymi mógłbym podążyć.

Gdyby prześledzić nasze splątane życie od samego po­czątku, kiedy łączyły się nasze losy - ten związek, z po­wodu którego już dwukrotnie znajdowała się w ogromnym niebezpieczeństwie. Czy stało się tak dlatego, że zostaliśmy sobie poślubieni, gdy byliśmy dziećmi? A może dlatego, że dałem jej Gryfa i w ten sposób stała się kimś ważnym dla Rogeara? Gdyby nasze losy się nie zetknęły, nigdy nie przydarzyłoby się to, co teraz.

Gdyby nie wierzyła, że ma wobec mnie zobowiązania, że jest moją panią (chociaż całkowicie zwolniłem ją z przysię­gi), nigdy nie pojechałaby za mną. To była moja wina. Jeżeli można ją ocalić, to owo zadanie należało tylko do mnie. Wiedziałem, że teraz jest to ważniejsze od wszystkich poleceń, jakie narzucił mi Imgry. Jakie znaczenie miało Dales, nawet jeżeli ginęło właśnie od miecza najeźdźcy, gdy Joisan znajdowała się w uplecionej przez Ciemność paję­czynie?




ROZDZIAŁ 9


JOISAN


Pomimo zmęczenia, głodu i przerażenia, że zostałam tutaj uwięziona na zawsze, strachu przed napierającą zewsząd ciemnością, przez chwilę zapomniałam o wszyst­kim... opanowała mnie nieodparta chęć wykorzystania siły woli. Tak delikatna i ulotna rzecz jak myśl... czy to rzeczywiście może być moim wybawieniem... Kluczem...

Klucz! Nagle przebudziłam się z koszmarnego snu. Tak właśnie powiedział Neevor - w tak bardzo ludzki sposób wyobrażałam sobie wtedy drzwi i zamki... nie coś takiego! Gdybym tylko miała rację...!

Ponownie oparłam się o ścianę, byłam przygotowana do zupełnie innej walki... walki z samą sobą. Przytuliłam kulę do piersi, odważyłam się nie wsłuchiwać w otaczającą ciemność, skoncentrowałam się tylko na Gryfie - na jego czerwonych oczach.

Już nie walczyłam o kontakt z Kerovanem. Teraz chodziło o coś ważniejszego... o moją własną ucieczkę. Gdyby moja wola... nigdy nie trenowana myśl... miała w sobie chociaż trochę siły! Wszystko musi być skoncent­rowane na Kluczu!

- Wyjście! - nie wiem, czy krzyczałam, szeptałam, czy płakałam, a może tylko powtarzałam w myślach, czując ogromny wysiłek, jaki wkładałam w to jedno słowo. - Wyjście!

Niezmiernie wolno wyobraziłam sobie ścianę, dokładnie taką samą, o jaką się opierałam... z jedną różnicą. Znaj­dowały się w niej drzwi... wyjście!

Kula zabłysnęła ogniem, zaczęła parzyć dłonie. Trzy­małam ją nadal, siłą woli zmuszając płomienie, aby się odchyliły z dala ode mnie. Nie miałam ciała, nie czułam bólu, miałam jedynie umysł... i wolę, która zmuszała do posłuszeństwa.

Wyjście!

Kula ponownie rozgorzała jasnym ogniem, oślepiła mnie strzelającymi białymi promieniami. Promienie zmieniały swoje położenie, chociaż stałam w jednym miejscu, w końcu połączyły się w jeden, tworząc grubą perłową różdżkę... zupełnie, jak gdyby światło przemieniło się w trwałą substancję.

Skierowałam się tam, gdzie wskazywało i zaczęłam iść. Przez cały czas byłam skoncentrowana na obrazie drzwi, które musiałam odnaleźć. W tej chwili nie istniało dla mnie nic, z wyjątkiem tego promienia. Byłabym łatwym łupem, gdyby istoty z ciemności wtedy zaatakowały.

Promień załamał się, skręcił, uderzył niczym rzucony do celu oszczep... to nie była ściana, lecz szczelina, długie pionowe pęknięcie, które wskazywała świetlna strzała i tam się wsunęłam. Ścieżka była nierówna, poślizgnęłam się na luźnych kamieniach i rozsypanym żwirze.

Podobnie jak zmęczyłam się broniąc się pasem, tak i teraz moja wola uległa znacznemu osłabieniu. Promień utracił jednolity blask i zaczął falować. Wąska szczelina wznosiła się ostro do góry. Zaczęłam się wdrapywać. Za każdym potknięciem traciłam koncentrację, a światło przy­gasało.

Wydawało się, że od wieków byłam uwięziona w tym koszmarze, zmuszona przez wieczność wdrapywać się i tracić równowagę na osypującym się gruncie. Palce lewej dłoni były otarte od wyszukiwania możliwych do uchwyce­nia skalnych występów, podczas gdy drugi nadgarstek był sztywny od ciężaru trzymanej kuli. Jasność, jaką wydzielała, coraz bardziej malała, dochodziłam do kresu mojej wy­trzymałości.

Teraz światło było niewiele mocniejsze od tego w jaskini. Pomimo wszystko wspinałam się nadal, dokładnie nie znając właściwego kierunku. W końcu, wśród skrajnego wyczerpania wydało mi się, że droga staje się trochę bardziej pozioma. Zniknął także smród zalegający na niższym terenie. Podniosłam w górę brodę i głęboko wciągnęłam powietrze. Na policzkach poczułam delikatny powiew świeżego powietrza!

Nadzieja dodała mi sił. Poderwałam się do przodu i wypełzłam ze szczeliny. Znajdowałam się w zupełnie nowym miejscu. Rozejrzałam się wokoło najpierw z niedo­wierzaniem, a potem z rosnącym zdumieniem.

To nadal było podziemie, chociaż wysoko nad głową widniał okrągły otwór, przez który widziałam niebo. Byłam pewna, że owa ciemna przestrzeń pokryta maleńkimi punkcikami światła nie mogła być niczym innym niż gwiaździstym niebem. Jaskinię wypełniało miękkie, delikat­ne, jasne światło, które emanowało ze skalnych ścian.

Komnata czy też jaskinia miała kształt kulistej czaszy. Zakrzywione ściany spływały ku poziomej płaszczyźnie posadzki. Taka symetria nie była dziełem natury.

Podłoga była przedzielona niskimi przegrodami ustawio­nymi w pozbawiony logiki sposób, które łączyły się ze sobą lub przenikały tworząc dziwaczną mieszaninę ostrokątnych niewielkich zaułków. Takie dziwaczne połączenie kwadra­tów, trójkątów i innych form nie mogło do niczego służyć. Niektóre były nawet zbyt małe, żeby postawić na nich stopę, inne tworzyły wąskie, prowadzące donikąd ścieżki.

Postanowiłam przejść wzdłuż zewnętrznych ścian i od­naleźć wyjście. Otwór w dachu był zbyt wysoko, żebym go mogła dosięgnąć. Pomiędzy pierwszą przegrodą la­biryntu i zewnętrznymi ścianami jaskini widoczny był wąski prześwit. Gdy spróbowałam się przezeń przecisnąć i wyciągnęłam rękę (czułam się coraz gorzej i musiałam się podeprzeć), odkryłam, że ściana wcale nie jest gładka. Wyczułam na niej nieregularne wyżłobienia, które po bliższym obejrzeniu okazały się runicznymi znakami pisa­nymi w dawno zapomnianym tajemniczym języku.

Jako dziecko byłam kiedyś wraz z ciotką w Norsdale i pozwolono mi zajrzeć do archiwów, widziałam manu­skrypty przedstawiające przepisane fragmenty inskrypcji runowych odnalezionych w miejscach zamieszkanych niegdyś przez Dawnych Ludzi. Dla mojej rasy język ten na zawsze pozostał zagadką. Manuskrypty zachowano, ponie­waż wskazywały miejsca mające pewien wpływ na Ludzi z Dales. Jakże gorąco pragnęłam je odczytać. Może była w nich zawarta informacja, w jaki sposób się stąd wydo­stać. Chociaż nie mogłam odkryć ich sekretu, nadal przesuwałam dłonią po zaginionych przesłaniach, jakie kryły.

Przecisnęłam się przynajmniej o jedną trzecią koła, w ścianach labiryntu nadal nie było przerwy, która pozwalałaby na wejście do świata, którego niebo znaj­dowało się tak blisko nad moją głową. Byłam bardzo zmęczona.

W końcu usiadłam na jednym z niższych przepierzeń labiryntu. Nogi uginały się pode mną, chciało mi się pić - przez cały czas wspominałam ten maleńki staw odnaleziony wcześniej w podziemiach, jego lodowatą i słodką wodę. Nie miałam wody... ani jedzenia... uciekłam, aby wpaść w jeszcze gorszą pułapkę.

Nie wierzyłam także, aby udało mi się ponownie zmusić do takiej koncentracji, która ożywiłaby kulę. Nawet teraz, gdy odpoczywałam, energia wypływała ze mnie niczym krew ze zranionego serca. W podobny sposób topniała moja wiara. Zwinęłam się w kłębek, było mi wszystko jedno.

Nie mogłam zasnąć, znajdowałam się jednak w stanie półsnu, ocknęłam się dopiero w momencie, gdy szare światło jaskini uległo dziwnej przemianie. Spojrzawszy w górę nie zobaczyłam już gwiazd, niebo było jaśniejsze. Na świecie, do którego nie mogłam dotrzeć, rozpoczynał się nowy dzień.

Widok tego niewielkiego skrawka nieba był dla mnie torturą. Równie dobrze mogłam sobie zażyczyć skrzydeł. Nie było żadnej innej drogi. Światło wstającego dnia przerwało we mnie tamę obojętności. W jakiś sposób udało mi się stanąć na drżących nogach. W ustach czułam suchość... całe gardło miałam wysuszone i obolałe. Prawie chciałam wrócić w ciemności, z których niedawno się wynurzyłam i odnaleźć ową niewielką zasilaną spadającymi kroplami sadzawkę.

Powinnam była obejrzeć pozostałą część ściany. Nie miało to jednak najmniejszego sensu. Dygocząc w ataku gorączki obróciłam się i popatrzyłam - żadnej przerwy z wyjątkiem rozpadliny, którą się tutaj dostałam. Szaleń­stwem byłaby wędrówka po labiryncie.

Pomimo to zaczęłam znowu iść. Tym razem nie miałam najmniejszej nadziei. Nie chciałam jednak siedzieć w miejscu i oczekiwać śmierci. Światło nad moją głową stawało się coraz wyraźniejsze. Dzień nie wkraczał jednak na teren jaskini, nadal było tutaj szaro. Niespodziewany błysk światła spowodował, że spojrzałam w prawo.

Światło dzienne zalśniło na szczytach ścian labiryntu znajdujących się bezpośrednio pod otworem w kopule. Zabłysnęło bogactwo kolorów.

Ze zdumieniem patrzyłam na skrzące się czerwone, złote i jaskrawozielone, a także fioletowe, bursztynowe i błękitne klejnoty - zapalały się kolejno płaszczyzny przed chwilą jeszcze całkowicie szarych skał. Zupełnie jak gdyby ktoś otworzył szkatułkę i wyrzucił deszcz drogich kamieni, swą wartością przewyższających wszystko, co mieli w swym posiadaniu najbogatsi lordowie z Dales.

Teraz dopiero zauważyłam - te klejnoty zostały ułożone w jakiś nieznany ornament. W niektórych miejscach było ich dużo, w innych znacznie mniej. Wzór (myśl pojawiła się powoli w przemęczonym umyśle) ten można było dokładnie zobaczyć jedynie z góry.

Może ze szczytu jednego z niskich murków? Oparłam się o kolistą ścianę i zastanowiłam. Czy taki wysiłek mógł mi coś dać? To tylko kolejna nierozwiązalna zagadka, nic co mogłoby mi dopomóc.

Błyski stawały się coraz mocniejsze. Prawie mogłam sobie wyobrazić mglistą tęczę wznoszącą się do góry niczym gorejące płomienie. Tam rzeczywiście coś było, coś rozrzedzonego, a jednak bardziej materialnego niż światło.

Chociaż wmawiałam sobie, że wykraczało to poza moją zdolność pojmowania, zaczęłam się zbliżać w kierunku centrum prześlizgując się pomiędzy poszczególnymi przejś­ciami labiryntu. Gdy znajdowałam się jeszcze w pewnej odległości, wdrapałam się na szczyt murku, zakołysałam i wyciągnęłam przed siebie dłonie dla równowagi.

Na początku myślałam, że nawet jeżeli jest to jakiś wzór, to nie znajduję się wystarczająco wysoko, żeby dojrzeć jego kształt. Kiedy jednak zaczęłam się przyglądać przenikają­cym się kolorom, połączeniom poszczególnych ścian two­rzących podstawę, rozpoznałam znany mi symbol - znaleziony na bardzo starym pergaminie przechowywanym w bibliotece klasztornej.

- Ogólny zarys przedstawiał skrzydlatą istotę, nie był to jednak ptak ani żaden z uskrzydlonych potworów, które mieli w swoich herbach lordowie z Dales. Rozłożone skrzydła - jedno znajdowało się bardzo blisko ściany, na którą się wdrapałam - były błękitne. Ten kolor dodał mi otuchy. Dobrze wiedziałam, że wszelkie miejsca zamie­szkane przez Dawnych Ludzi i charakteryzujące się tym kolorem Mocy były nieszkodliwe dla mego rodu.

Pomiędzy skrzydłami znajdowała się kula wyznaczająca środek labiryntu. Jarzyła się złotobursztynowo. Wokół niej widniały inne, błyszczące drogimi kamieniami wzory ukła­dające się w kształt podwójnej korony znajdującej się po obu stronach bezgłowego tułowia.

Im dłużej przyglądałam się wzorowi, tym stawał się wyraźniejszy, kolory dosłownie raziły oczy. Zachwiałam się na szczycie ściany. Chociaż byłam tak bardzo zmęczona, znajdowałam się pod wpływem silnego czaru. Nic po­trafiłam zawrócić i odejść.

Zacisnęłam dłonie na Gryfie, oczekując, że za chwilę rozbłyśnie czerpiąc Moc z tego, na co spoglądałam. Byłam jednak zbyt zmęczona, za bardzo wyczerpałam swe siły w jaskini i kula nie zajaśniała.

Jeżeli znajdowałam się pod działaniem czaru, to ów czar nie tylko mnie zatrzymał, ale także przyciągał. Kierowała mną nieznana obca siła. Nie było to jednak ani dziwne, ani przerażające.

Droga z jednej płaszczyzny na drugą była dziwnie skomplikowana, czasami poruszałam się po łuku, czasem cofałam lub szłam po kwadracie albo wykonywałam nie­zrozumiały zakręt. W pewnym momencie zaczęłam się śmiać wyobrażając sobie, jak moje ruchy wyglądają dla ewentualnego widza. Poruszałam się niczym podczas rytual­nego tańca, podobnego do tego, jaki tańczyłam w Dales podczas uroczystych zebrań.

Do tym, do przodu, w bok, prosto - moje stopy poruszały się z trudnością, czasem nie mieściły się pomiędzy poszczególnymi ściankami. W końcu minęłam kolejną ścianę i znalazłam się w złotym środku. Nie wiedziałam jeszcze, jak było to ważne.

Jasne promienie rozbłysły otaczając mnie nieprzejrzystym welonem. Stworzyły zasłonę, ale nie starałam się jej od­sunąć. Dotarłam do miejsca, na którym powinnam się znaleźć, stąd nie było już żadnej drogi.

Poczułam ogromne zmęczenie, uklękłam na posadzce, a potem położyłam się. Chciało mi się pić, byłam głodna i przerażona. Tutaj nastąpi mój koniec - nie było już nadziei na dotarcie do mego świata.

Zwinęłam się w kłębek w złotym kręgu, niczym małe, szukające ochrony dziecko. Przestałam myśleć, zniknął strach, przeminęło zdumienie... pamięć. Sennie i beznamiętnie patrzyłam na gęstniejące złote światło.

Teraz nie widziałam już nawet niskiej otaczającej mnie ściany. Światło falowało, wirowało coraz szybciej i szybciej. Poczułam zawrót głowy i zamknęłam oczy.

Przez chwilę otoczyła mnie fala chłodu, lodowatego zimna, tak ostrego, że krzyknęłam. A potem poczułam przerażenie, że znajduję się w miejscu... gdzie nie powinien przebywać ktoś z mojej krwi. Leciałam przez ową pustkę, byłam popychana i ciągnięta. Czułam to wszystko. Przera­żenie przed nicością zapanowało nad wszystkim, wydarło mi moją osobowość. Przestraszona uciekłam w głęboką ciemność i straciłam przytomność...

Otworzyłam oczy. Złota świetlista zasłona rozwiała się całkowicie. Czułam promienie słońca, grzały mnie przez pancerz paląc niemiłosiernie. Usiadłam.

To nie było dzienne światło wpadające przez otwór w dachu. Nie znajdowałam się już w kolistej komnacie - znowu byłam na wolnym powietrzu!

Czy śniłam? Uszczypnęłam się mocno - poczułam ból, ale otoczenie nie uległo zmianie. Żadnych skalnych ścian, jedynie kępki ostrej trawy i krzaki. W pobliżu na gałęziach drzewa przysiadło stado ptaków, dziobały czerwone jagody, kołysząc przy tym wszystkimi liśćmi.

Bardzo wolno, bojąc się przerwać ów czar... tym razem miły... odwróciłam głowę. Nie, to nie była pustynna kraina. Widziałam jakieś ruiny. Stały w pewnej odległości, ale nawet stąd widziałam, że od dawna musiały być opuszczone. Kamienie obrosły mchem, a na jednej z wież w miejscu, gdzie zazwyczaj stawiało się proporzec, rosło małe drzewko.

W jaki sposób się tutaj znalazłam?

Było mi wszystko jedno. W tej chwili najbardziej przy­ciągały mnie jagody. Znałam je. Już wielokrotnie takie zbierałam... robiłam z nich dżemy. W Dales nigdy jednak nie wyglądały tak pięknie, nie były tak ogromne ani tak dojrzałe. Ich słodko-kwaśny smak powinien ochłodzić moje suche gardło. Zaczęłam się czołgać do krzaka, nie byłam pewna, czy mam wystarczająco dużo siły, żeby stanąć na równe nogi.

Ptaki spłoszyły się i odfrunęły krzycząc gniewnie. Zbie­rałam owoce w dłonie i wpychałam do ust zaspokajając głód i pragnienie. Jadłam bezmyślnie, na nic nie zwracając uwagi. Jeśli to był sen, byłby jedynym, podczas którego udało mi się najeść do syta.

Gdy zaspokoiłam pierwsze pragnienie i głód, bacznie rozejrzałam się wokoło. Krzaki, z których zrywałam owoce, posadzone w równych szeregach, kiedyś musiały stanowić fragment czyjegoś ogrodu, obecnie jednak były bezładną plątaniną gałęzi.

W pobliżu rosły podobne rzędy owocowych drzew. Wśród gałęzi widoczne były różowe zalążki owoców. Te rośliny także pochodziły z Krainy Dales i stanowiły bogactwo tej ziemi, chronione i uprawiane z największym poświęceniem.

Kiedyś musiał być to sad. Popatrzyłam na mury i na potrójną wieżę. Z pewnością należały do warowni. W za­myśleniu (w pełni najedzona) wstałam, zastanawiając się, w jaki sposób tutaj się dostałam.

Kiedy otworzyłam oczy, leżałam - tam!

Zawróciłam i podeszłam do kamiennej, porośniętej mchem skały. Warstwa porostu była pognieciona i po­rwana. Wylądowałam tutaj z gwałtownym impetem. Uklęk­nęłam i zerwałam resztę mchu. W miejscu, gdzie przedtem znajdowała się moja głowa, był wyryty symbol kuli z roz­postartymi skrzydłami.

Przysiadłam na piętach i spróbowałam logicznie myśleć. Zasnęłam lub straciłam przytomność głęboko pod powierz­chnią ziemi. Byłam zwinięta w kłębek w środku trój­wymiarowego symbolu, takiego samego, jak ten wyrzeźbiony w kamieniu. Później... ile czasu minęło?

Spojrzałam w górę na niebo. Z położenia słońca wynikało, że jest to późne popołudnie. Tego samego dnia? Następnego? A może upłynęło znacznie więcej czasu? W żaden sposób nie mogłam tego określić.

Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że coś przeniosło mnie z jaskini na zewnątrz, ratując jednocześnie moje życie. Nie byłam pewna, czy był to świadomy czyn nieznanej silniej­szej inteligencji, czy też może bezwiednie udało mi się znaleźć w takim układzie czarów, który zadziałałby dla każdego.

Ta teoria wydawała się nader prawdopodobna, a także o wiele bardziej uspokajająca. Myśl, że znajdowałam się pod obserwacją, że miał na mnie wpływ ktoś z Dawnych Ludzi, spowodowała, że pomimo upału przeniknął mnie dreszcz.

Tak więc - teraz już nie było ważne, w jaki sposób - wydostałam się ze skalnej komnaty. Gdzie się jednak znajdowałam, jak daleko byłam od miejsca, w którym pochłonął mnie ziemny wir? Gdzie byli moi towarzysze? Wiedziałam, że nadal znajduję się na terenie Odłogów, byłam bez broni, sama, bez konia i żywności, w miejscu, którego nie znałam, nie miałam przewodnika. Przeżyłam rzeczy mogące przerazić niejednego. Mogłam polegać jedynie na własnej pomysłowości. Nadchodziła noc i nie “ chciałam, aby zaskoczyła mnie w otwartym terenie, który mógł być nawiedzany przez przemierzające ciemności istoty.

Schronienie mogłam znaleźć w ruinach. Może za zruj­nowanymi ścianami było miejsce, w którym mogłabym się ukryć i przenocować do rana.

Pobliski ogromny mur zawalił się w kilku punktach pozwalając na swobodne wejście na wybrukowany kamien­nymi płytami dziedziniec. W zewnętrznych ścianach tkwiły resztki okiennych i drzwiowych ościeżnic. Z ich ciemnego wnętrza można było mnie z łatwością obserwować, chociaż ja nadal nie widziałam nikogo. Wszędzie fruwały tylko ptaki. Przypomniałam sobie niezadowolenie Elys, gdy zastanawiała się, dlaczego w lesie nie ma żadnego skrzyd­latego stworzenia.

Może zwabiały je dojrzewające jagody. Na ścianie, która kiedyś musiała stanowić fragment wielkiego Głównego Hallu, pośród rozrośniętych pnączy dzikiego wina brzmiał nieprzerwany trzepot skrzydeł sugerujący, że w gęstwinie kryły się także gniazda.

Chociaż nie usłyszałam żadnych kroków, żadnego szeles­tu zeszłorocznych opadłych liści, odwróciwszy się stwier­dziłam, że jestem obserwowana.

Przy zbutwiałych drzwiach siedział kot - nie taki, jakie hodowano w Dales i lubiono za pogromy urządzane pośród ucztujących w spichlerzach szczurów i myszy. Był on przynajmniej dwukrotnie większy od największego domowego kota. Sierść miał złotobrązową, a pomiędzy oczyma widniał ciemniejszy pasek futra w kształcie litery “V". Podobny znak wyróżniał się w górnej części podbrzusza.

W odległości kilku kroków siedział drugi, podobny do pierwszego osobnik, ale trochę mniejszy i szczuplejszy, sierść miał jednak podobnie ubarwioną. Ptaki wydawały się nie zwracać uwagi na swych naturalnych wrogów. Fruwały nad ich głowami zajęte własnymi sprawami.

Oprócz kotów przed drugimi drzwiami przysiadł kołysząc się na łapach mały niedźwiadek. Ujrzawszy jego rudo-brązową postać, cala zesztywniałam. Odruchowo sięgnęłam po nie istniejącą broń.

To był bardzo mały niedźwiadek, ale w pobliżu mogła być jego matka - wtedy znalazłabym się w pułapce gorszej od tej, w którą niedawno wpadłam. Dobrze znałam opo­wiadania myśliwych. Niedźwiedzice, którym wydawało się, że ich młode znajdują się w niebezpieczeństwie, mogły być bardzo groźne.

Podczas gdy oba koty patrzyły na mnie nieruchomo - tak jak zwykle koty patrzą się na istoty należące do mojej rasy wyznaczając oddzielającą je od nas przepaść (zawsze miałam wrażenie, iż uważały ową przepaść za stworzoną dla ich własnych celów) - niedźwiadek spojrzał na mnie przelotnie. Kłapnął na muchę, a potem zaczął się drapać po zaokrąglonym brzuchu zakończoną pazurami łapą. Ten gest rozbroił mnie i powoli odetchnęłam, wpatrując się w zwierzę.

Przedtem byłam zbyt przerażona, żeby się poruszyć - teraz odważyłam się cofnąć powoli w kierunku przerwy w murze, przez którą dostałam się na dziedziniec. Znaj­dowałam się na cudzym terenie i powinnam była się wycofać. Z całego serca miałam nadzieję, że mi się to uda.

Samica... bardzo młoda... i bardzo głupia..."

Stanęłam raptownie i rozejrzałam się wokoło. Kto to powiedział!? W powietrzu rozbrzmiewały jedynie ptasie krzyki i gwizdy. Nikogo nie było. A jednak - coś słyszałam. Kto mnie w taki sposób ocenił? Byłam pewna, że owe słowa dotyczyły właśnie mojej osoby. Złapałam za sprzączkę pasa przygotowując się do obrony, podobnie jak uczyniłam to już wcześniej. Tylko - kto był tutaj moim wrogiem?

Młodość jest stanem, przez który każdy musi przejść. A ona nie jest naprawdę głupia... jak mi się wydaje... tylko nie nauczona. A to zupełnie coś innego."

Gwałtownie przełknęłam ślinę. Lewą ręką odsunęłam z oczu zwisające pasmo włosów, warkocze rozplotły się i nie miałam już hełmu, który mógłby utrzymać je na miejscu - z całej mocy uważnie wpatrywałam się w trój­kę - w dwa wielkie koty i małego niedźwiadka. Nie było tutaj nikogo innego - poza ptakami.

Mniejszy z kotów podniósł się powoli i podszedł do mnie. Nie cofnęłam się, a nawet opuściłam dłoń, w której trzymałam pas. Kot podszedł blisko i usiadł w takiej samej pełnej godności pozycji jak jego towarzysz, zwinąwszy ogon wokół przednich łap. Złote oczy patrzyły prosto w moje, pochwyciły moje spojrzenie - i przytrzymały - teraz już wiedziałam!

- Kim jesteście? - Musiałam zwilżyć usta językiem i zmusić się do wypowiedzenia tego pytania. Głos odbił się echem od pustych oczodołów okien, wydawał się drobnym dźwiękiem w panującej tutaj ciszy.

Nie było żadnej odpowiedzi. Nie mogłam się jednak mylić. Przedtem przemówiło właśnie owo siedzące przede mną zwierzę - albo to większe znajdujące się za nim. Jedno z nich oceniło mnie bardzo lekceważąco, drugie odpowiedziało z większą dozą tolerancji. I słyszałam to wszystko w moich myślach!



ROZDZIAŁ 10


KEROVAN


W milczeniu pracowałem razem z Jervonem, napoiliśmy i spętaliśmy konie, a potem pozostawiliśmy je na pastwisku. Przez cały czas myślałem o wszystkim, co się do tej pory wydarzyło. Stałem i patrzyłem na wschodzący księżyc i wspominałem srebrzystą czarę - czarę, która mogłaby być wyrzeźbiona z tej lśniącej tarczy. Tej nocy gwiazdy wydawały się błyszczeć nienaturalnym silnym blaskiem, były niczym klejnoty połyskujące na bezchmurnym niebie.

Poza doliną, przez którą płynął strumień, znajdował się otwarty teren poprzecinany ciemnymi kępami drzew lub krzewów. Byłem przyzwyczajony do chroniących skalnych załomów Dales. Teraz, gdy pod wpływem nieznanego impulsu wdrapałem się na stromy brzeg rzeki i patrzyłem na gęstniejące cienie, każda kępa zarośli wydawała się ciemnym jeziorem. Niebo płonęło, było czyste, bezkresne... ale ziemia stanowiła tajemnicę, to nie był łatwy szlak dla kogoś takiego jak ja.

Owiał mnie nocny wiatr. Zdjąłem hełm, silny podmuch rozwiał mi włosy i wysuszył pot, ochłodził mnie... może za bardzo. W tej krainie dominowało srebro i czerń - srebro w górze i czerń w dole. Przyciągała nas owa ciemność.

Coś się we mnie nagle obudziło, wynurzyło z głębokiego uśpienia i zniknęło, zanim zdołałem pojąć, co się dzieje. Czy to wspomnienie? Nie. Już dwukrotnie przebywałem Ziemie Spustoszone. To prawda, ale nigdy w tym kierunku.

Nie mogłem przecież rozpoznawać znajdującej się przede inną krainy. A jednak...

Mocno potrząsnąłem głową odrzucając takie marzenia. Potrzebowałem dokładnie określonego celu, skoncentro­wania się na tym, co było najważniejsze na całym świecie - na odnalezieniu Joisan. Jednak jak... Niechętnie powróciłem do ciemnego obozowiska, gdzie pozostali moi towarzysze. Stanąłem przed nimi.

- Trzeba ją odnaleźć - powiedziałem ponuro. - Moje konie uciekły, jestem zmuszony wziąć jej wierzchowca.

- Jedziemy z nastaniem brzasku - powiedział z prze­konaniem Jeryon.

- Jedźcie bezpieczni. Nieście w sercach moją wdzięcz­ność za pomoc, jaką ofiarowaliście mojej pani.

- Nic nie rozumiesz. - Z otaczającej ciemności dobiegł mnie głos Elys. - Jedziemy z tobą.

Zesztywniałem na chwilę, uczucie winy otuliło mnie niczym szczelnie okrywający płaszcz. To z mojego powodu Joisan spotkało ogromne niebezpieczeństwo, czy tych dwoje także miało mieć udział w ratunku, jaki zamierzałem jej przynieść? Pragnąłem tylko nienawiści - i chciałem ją dawać wszystkim wokół, aby także odczuli jej palący żar.

Wtedy Mądra Kobieta dodała:

- Jej droga była naszą... z wolnego wyboru. Nie mamy namiaru z niej zawracać, nawet jeżeli to ją spotkało. Jeżeli nie chcesz jechać w naszym towarzystwie, to musisz podjąć taką decyzję. A my i tak pojedziemy.

W jaki sposób Joisan tak mocno przywiązała do siebie tych dwoje? A może - do nienawiści przyłączyło się podejrzenie - może naprawdę byli szpiegami Imgry'ego gotowymi zawrócić mnie z drogi, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja? Dobrze więc. Mogłem obserwować i czekać, mogłem pięknie dziękować i mówić, a nadal trzymać się swojej ścieżki. O ile...

Elys posiadała Moc, dzięki temu mógłbym odnaleźć moją panią. Nie wolno mi odrzucić takiej szansy.

- Mówisz, jak gdyby istniała jakaś droga - powie­działem. - Nie rozumiem. - Przez barierę rezerwy przedarło się głęboko skrywane uczucie. Czy byłem trochę zazdrosny, że tych dwoje stało się przyjaciółmi mojej pani, podczas gdy ja pozostawiłem ją bez najmniejszego gestu pożegnania? Zacisnąłem dłonie i poczułem, jak w ciało wbijają się twarde paznokcie.

- Nic nie wiem o Thas, z wyjątkiem tego, że należą do ziemi. Ale...

Nagle przypomniałem sobie! Na Ciepło Płomienia i Błysk Zaczarowanego Miecza Gondera, w tym momencie przy­pomniałem sobie!

- Góry! Werelordowie powiedzieli, że ich siedziby znajdują się pośród gór! - Odwróciłem się do tyłu, ale nawet jasne światło księżyca nie pozwoliło, mi dojrzeć dalekich szczytów rysujących się na widnokręgu.

- Idziemy więc w kierunku gór - powiedział Jervon takim tonem, jakby następnego ranka miał pojechać na targ i dowiedzieć się o cenę wełny. Byłem jednak pewien, że naprawdę nie był taki spokojny.

Nie mogłem... z uwagi na Joisan... odrzucić oferty pomocy. Musiałem przyjąć to, co mi zaoferowano, i mu­siałem być wdzięczny - ...naprawdę wdzięczny...

Myślałem, że nie potrafię zasnąć, że będę leżał i wspomi­nał. Czasem jednak ciało zwycięża wolę. Zamknąłem ciężkie od snu powieki i...

Nie - to nie mógł być sen... A jeżeli... Ale nie śniłem! To nie był sen - nie był to także czar przywołany przez Elys pragnącą ulżyć mojej niedoli. Usiadłem gwałtownie i podniosłem w górę dłonie. Widziałem księżyc i gwiazdy, otaczała mnie nieprzenikniona ciemność. Słyszałem chrzęst trawy chrupanej przez pasące się nie opodal konie.

- Joisan! - Nieporadnie podniosłem się i postąpiłem kilka kroków - ręce wyciągnąłem do przodu, jak gdybym chciał pochwycić coś - a może kogoś - kogoś, kogo tutaj nie było. - Joisan...

Była tutaj, a może...

Zdezorientowany potarłem dłonią czoło. W ciemności usłyszałem cichy szmer. Odwróciłem się gwałtownie.

- Joisan!

- Nie.

Tylko jedno słowo. Musiałem zaprzeczyć.

- Widziałem ją - wykrztusiłem. - Była tutaj!

- Jest w mocy czaru? - W ciemności zabrzmiał głęboki głos Jervona. Z innego kierunku dobiegła odpowiedź Mądrej Kobiety.

- Nie mógłby być... to nie jest możliwe, ma zbyt silną ochronę.

Spojrzałem na połyskującą lodowym chłodem bransoletę. Oczywiście, to nie mogły być czary! Widziałem Joisan - stała z odkrytą głową, włosy miała przysypane ziemią, a twarz pobrudzoną błotem. W jej oczach widniało zdu­mienie, a pomiędzy nami... błyszczał Gryf! Widziałem ją.

Musiałem powiedzieć to głośno, gdyż Elys odpowiedziała:

- Prawdziwe przesłanie. To z pewnością było prawdziwe przesłanie.

Przesłanie! Potrząsnąłem głową i zapragnąłem uwierzyć, iż to, co zobaczyłem, nie było tylko wizją. Logika wskazy­wała jednak, że Elys miała rację. Przyklęknąłem na ziemi i ukryłem twarz w dłoniach - po chwili przyłożyłem do czoła bransoletę. Zamknąłem oczy i z całych sił próbowałem wezwać, ze wszystkich sił, jakie tylko udało mi się przywo­łać... dotknąć... zobaczyć... Nie było najmniejszej odpowie­dzi - nic, błyszczał tylko księżyc, a ziemia roztapiała się w coraz większych ciemnościach.

Ktoś położył dłoń na moim ramieniu. Spróbowałem ją strącić, ale nacisk nie ustępował.

- Zostaw! - w głosie Elys brzmiał rozkaz. - To nie jest kraina, w której wolno otworzyć bramę. Zostaw - nie jesteś chyba całkowitym głupcem!

Czy rzeczywiście w tej samej chwili poczułem... delikatny ślad... uczucie, że moje poszukiwania dotknęły czegoś, co powinno było spoczywać w spokoju? Nie byłem pewien - poczułem na skórze oddech zimowego wichru i zadrżałem. Opuściłem rękę, nieruchomo popatrzyłem w ciemność. Wiedziałem już, że przeminęła szansa i że nie mógłbym pomóc Joisan, gdybym teraz - jak powiedziała Elys - zachował się niczym głupiec.

Chyba nigdy dotąd tak się nie czułem... może jedynie wtedy, gdy szedłem śladem Rogeara poprzez Ziemie Spus­toszone. Narastające we mnie wzburzenie popędzało mnie naprzód przez następne kilka dni. Gdybym podróżował sam, z pewnością nie spałbym ani nie jadł, aż spadłbym z konia walcząc ze śmiercią. Przez cały czas wydawało mi się, że szczyty, w kierunku których zdążaliśmy, nadal pozostawały w takiej samej odległości. Towarzyszył mi strach, że może dokonaliśmy złego wyboru i nie jechaliśmy we właściwym kierunku.

Czy właśnie ów strach spowodował sny? Nigdy więcej nie śniłem już o miejscu, gdzie spoczywało ciało człowieka-gryfa. Zazwyczaj otaczały mnie istoty o zamazanych twarzach, mówiące w nieznanym języku, a jednak narastał we mnie przymus słuchania ich i wpatrywania się w ich postacie. Budziłem się w końcu tak słaby i zlany potem, jak gdybym maszerował przez cały dzień.

Nie wspominałem o tych snach moim towarzyszom. W ogóle mówiłem bardzo niewiele. Przypatrywałem się obojgu. Nie pytałem o przeszłość, chociaż zastanawiałem i się, kim właściwie byli.

Elys była Mądrą Kobietą, nawet więcej - przyzwyczajoną do noszenia broni, nieobca była jej także walka mieczem - musiała się nim posługiwać od wielu lat.

Stanowiła dziwną zagadkę, gdyż Mądre Kobiety i broń to dwie całkowicie odrębne dziedziny - przynajmniej tak do tej pory słyszałem.

Z wyglądu nie przypominała nikogo należącego do Krwi Dales, być może więc jej umiejętności były tym większe. A jednak związek z Jervonem był czymś trwałym, mocnym

i łatwym do zaakceptowania przez obie strony. Jervon, chociaż z pewnością należał do jednego z rodów zasiadają­cych w warowniach, nie przejawiał żadnych widocznych oznak skażenia Starą Krwią - nie krył w sobie przekleń­stwa podobnego do mojego. Wędrowali razem, często w milczeniu, ale coraz bardziej odczuwałem siłę łączącego ich związku. Często wydawało się, że potrafią się porozu­mieć także za pomocą myśli.

O wiele bardziej interesował mnie Jervon. Wszyscy ludzie z Dales akceptowali w pewien sposób Mądre Kobiety. Często rodziły się wśród nas wzbogacając swe naturalne umiejętności poprzez lata żmudnej nauki. Dziewczynka mająca taki dar w bardzo młodym wieku udawała się na służbę do osoby znającej się na ziołach, władającej niewielką Mocą. Od dziecka była odsunięta od wszystkich, nie znała swej rodziny ani krewnych, nigdy nie wychodziła za mąż, nie rodziła dzieci, chyba że w pewnym momencie sama przyjmo­wała nowego ucznia. Całe jej życie wypełniała tylko wiedza.

Mądre Kobiety kształcą się w leczeniu i dawaniu pokoju. Nie noszą broni, żadna z nich nie mówiła o walce tak jak Elys, która wspominała drobne potyczki i pytała o sposób, w jaki Imgry trenował swoje nowe siły. Była dwojgiem istot o przeciwnych naturach. Jak coś takiego mogło być możliwe?

A także w jaki sposób Jervon, nie mający żadnego z takich talentów, potrafił ją tak całkowicie zaakceptować? Nie odczuwać odrazy, którą wpajano wszystkim ludziom Dales - obawy, ciągłego strachu przed nieznanym, lęku wywołanego przebywaniem w kramie, która tak naprawdę do nas nie należała.

Ich niecodzienny związek - według standardów Dales - był niezrozumiały. Podczas naszej nie mającej końca wędrówki na zachód dowiedziałem się, że Jervon nie był służącym ani strażnikiem. Byli sobie równi pomimo wszel­kich dzielących ich różnic. Czy można było wziąć dwoje tak odmiennych ludzi - podobnie jak bierze się dwa różne metale - i stopić w jedność tworząc coś nowego, o wiele trwalszego niż którykolwiek z nich?

Jervon akceptował Elys taką, jaką była. Czy ktoś mógłby zaakceptować mnie w podobny sposób?

Oboje mówili o Joisan nie w sposób, który mógł zwięk­szać jeszcze niesiony przeze mnie ciężar, ale naturalnie, jak gdyby stanowiła fragment ich życia. W pewnym momencie (na mojej twarzy tak bardzo uwidoczniły się wewnętrzne odczucia) Elys przerwała milczenie ostrym stwierdzeniem.

- Pragnęła o wiele więcej.

Poczułem wściekłość, a potem oszołomienie. Więcej czego? Ziemi? Dziedzictwa? Jedno i drugie zostało znisz­czone przez szalejącą wojnę. Dałem jej wolność. Nie była związana żadnym przyrzeczeniem. Czego mogło dotyczyć owo “więcej"?

Jeżeli ta kobieta o jasnym spojrzeniu rzeczywiście po­trafiła czytać w moich myślach, to czy nie mogła zrozumieć, że Joisan była czymś wyjątkowym, cennym - czymś, czego nie powinienem do siebie przywiązać. Będąc tym, kim byłem, nie miałem prawa do najmniejszych żądań. Nie wszyscy potrafili akceptować, tak jak ona i Jervon.

- Ludzie boją się rzeczy niematerialnych, o wiele lepiej byłoby, gdyby patrzyli szeroko otwartymi oczyma i nauczyli się przyjmować rzeczy niecodzienne - mówiła dalej Elys. - Joisan powiedziała mi o twoim dziedzictwie, że uważasz je za coś okropnego, za coś, przed czym nie ma ucieczki. Ale czyż nie udało ci się częściowo tego zaakcep­tować... i zwyciężyć?

- Nie zwyciężyłem, pani! - powiedziałem z gnie­wem. - Walczyłem z nieprzyjacielem - z wrogami, którzy porwali moją panią i starali się poddać ją swej woli. I nie byłem sam. Wzięła w tym udział inna Moc... wykorzystała mnie, podobnie jak wojownik stosuje miecz. Czy mam więc być zabawką? Ponieważ jestem, kim jestem, stałem się jedynie bramą...

Powróciło dawne wspomnienie. Kim - czym byłem, gdy moc, której z pewnością sam nie wezwałem, zwróciła się przeciwko Rogearowi i mojej matce? Nie byłem wtedy Kerovanem, ale kimś innym - kimś silniejszym, mającym niczym nie rozdartą duszę - tym wszystkim, czym z pew­nością nie byłem na co dzień. Poczułem, kiedy się ze mnie wycofał, i zrozumiałem, że nie mam nadziei, aby kiedykol­wiek się takim stać.

- Nie zaprzeczaj zbyt szybko - odpowiedziała. - W ludziach istnieją siły śpiące dopóki, dopóty nie obudzi ich przeznaczenie... potrzeba. Myślisz o sobie źle i - w jej tonie było coś, co wywołało rumieniec na mojej twarzy i chęć ostrej repliki, pomimo że zachowałem milczenie - może uważasz, że twoje postępowanie stano­wi ochronę, zabezpiecza przed czynami, z powodu któ­rych się narodziłeś. Nie można walczyć z własnym przeznaczeniem.

Nie odpowiedziałem, wiedziałem, że jeżeli teraz prze­mówię i wyjaśnię, co uważam za prawdę, Elys powie, że się wykręcam. Nie mogłem ich także polubić za to, że nie widzieli we mnie potwora, ale kogoś nie mającego odwagi i nie zasługującego na względy Joisan. Może powinienem cieszyć się z takiego werdyktu, gdyż mógłby on tłumaczyć moje odejście - po odnalezieniu Joisan. Jednak w tej chwili poczułem jedynie determinację, aby udowodnić, że podobnie jak Jervon potrafię za­akceptować. Chociaż tak naprawdę to właśnie Joisan powinna była zaakceptować.

Drugiego dnia krajobraz uległ przemianie, góry były jednak równie odległe jak przedtem. Nie napotkaliśmy żadnych milczących lasów podobnych do siedziby Wereriders, rosły tylko niewielkie kępy drzew. Suchą nogą przekroczyliśmy szeroką rzekę - udało się nam tego dokonać przejeżdżając po ruinach kamiennego mostu.

Wokół widniały ślady dawnych upraw, kiedyś mogła to być bardzo żyzna kraina. Otaczały nas leżące teraz odłogiem pola otoczone kamiennymi murkami, dwukrotnie zauważyliśmy wieże strażnicze. Nie próbowaliśmy ich badać, samo oto­czenie wskazywało, że były od dawna opuszczone, my zaś musieliśmy podróżować jak najszybciej.

Wczesnym popołudniem drugiego dnia dojechaliśmy do trzeciej strażnicy, która była otoczona kępami drzew (większość z nich nie miała prawie liści, natomiast ich gałęzie były tak splątane, że stanowiły ochronną barierę). Odwinąłem rękaw i spojrzałem na błyskającą błękitnymi ognikami bransoletę. Elys zatrzymała konia i popatrzyła na wieżę, jak gdyby była to nieprzyjacielska linia obrony. Przygryzła wargę i zmarszczyła w zasta­nowieniu brwi.

- Skręcamy! - rozkazała wskazując w lewą stronę. - Czy wy także czujecie?

Byłem tak głęboko zatopiony w myślach, że nie zauważyłem, co się wokoło dzieje. Jej nakaz wyrwał mnie z odręt­wienia. Pochyliłem ramiona i mocniej pociągnąłem za wodze, klacz drgnęła nerwowo. Poczułem niespodziewany cios - nie miałem nawet czasu, żeby się przed nim obronić.

Można by go opisać jedynie jako atak czystego Zła. Takie określenie w pełni odpowiadało temu, co odczułem. Uderzenie było lodowate, wrogie wszelkim przejawom życia - a przynajmniej tej części żywych istot, do których zaliczali się ludzie. Poczułem, jak coś lekko wślizguje się do moich myśli. To, co spowodowało uderzenie, musiało osłabnąć wraz z upływem wieków, stając się tylko cieniem tego, czym kiedyś było. Coś czaiło się za ciemną zielenią drzew, za kamiennymi gruzami. Było pełne niszczącego duszę jadu, niczym szykująca się do ataku żmija.

Pojechaliśmy dalej szerokim łukiem omijając nieprzyjazne miejsce. Nie oddaliliśmy się zbytnio (chociaż zanikł już: wpływ, który odczułem w pierwszej chwili), gdy usłyszeliśmy dzikie skrzeczenie. Z wieży wyleciało stado ptaków, które uformowało się w postać gotowego do uderzenia gigan­tycznego gada.

Skierowały się prosto na nas. Kiedy się zbliżyły, rozpoz­nałem ten sam gatunek sępów, który spotkałem wcześniej w pustynnej oazie. Pozbawione upierzenia czerwone głowy zakończone niebezpiecznie wyglądającymi, zakrzywionymi, wymierzonymi w nas niczym kopie dziobami.

Zatoczyły nad nami koło krzycząc bez przerwy. Dwa czy trzy oderwały się od stada i przefrunęły tuż nad naszymi głowami. Machnąłem ręką odganiając je od siebie, w tej samej chwili bransoleta na moim ręku zabłysnęła ognistym płomieniem. Konie spłoszyły się, zaczęły rżeć z przerażeniem i potrząsać głowami, zupełnie jakby bały się, że za chwilę ptaki zaczną wydziobywać im oczy. Nie mogliśmy ich powstrzymać. Puściliśmy wolno wodze, a wierzchowce pomknęły w dzikim galopie na zachód zatrzymując się w końcu pod osłoną kępy drzew. Ptaki poleciały za nami, obsiadły korony drzew, głośno wykrzykując groźby w swo­im języku.

Konary nie pozwalały jednak na atak, a to wywołało jeszcze większy harmider. Zaczęliśmy zagłębiać się w las i po chwili okazało się, że uskrzydlone demony nie miały ochoty za nami lecieć.

Nie było ścieżki, jechaliśmy pomiędzy drzewami omijając nisko zwisające gałęzie i mając nadzieję, że nie błądzimy po własnych śladach. Gwałtowność ataku zaskoczyła mnie całkowicie, dziwiłem się także, że nikt z nas nie został zraniony ani udziobany. Prawdopodobnie były wytrenowane i podobnie jak sokoły w Dales polowały na rozkaz... a może stanowiły wypaczoną formę inteligencji kierującej się nieznanymi celami.

- Mam nadzieję - skomentował Jervon odgarniając ręką gałąź - że nie będą na nas czekały po drugiej stronie. Nigdy nie myślałem, że można bać się ptaków. Ale te mogłyby rozszarpać człowiekowi twarz, gdyby tylko dano im szansę.

- Masz silną ochronę - powiedziała do mnie Elys i skinęła na bransoletę. Nadal błyszczała, ale ogień nie płonął już tak intensywnie jak wtedy, gdy zbliżaliśmy się do wieży. - To, co się tam znajdowało, to nie tylko ptaki... - Przekręciła głowę, jak gdyby nasłuchiwała.

Jedyne, co słyszałem, to milknące krzyki upierzonych napastników. Przyjrzałem się bransolecie. Odkąd ją miałem, zawsze skutecznie działała w mojej obronie.

- Nie - mówiła dalej Elys. - Tam było coś więcej oprócz ptaków. Czy jest jednak wystarczająco silne, aby opuścić swoją jaskinię i wyjść na światło słoneczne... Większość istot z Ciemności czai się w mrokach nocy, chyba że uda się im opanować sztukę Zła. Ta... Moc nie jest już tak silna jak niegdyś. Ale wydaje mi się, że powinniśmy odjechać jak najdalej, zanim rozbijemy nasze obozowisko.

Jechaliśmy wolno, ale w końcu udało się nam dotrzeć do drugiej krawędzi lasu. Nie było żadnych ptaków. Zobaczy­liśmy za to coś zupełnie innego - szeroką drogę, ułożoną o wiele staranniej niż te, jakie spotykałem w Dales, lekko zniszczoną jedynie na samych brzegach.

Droga prowadziła z południa, ale w miejscu, w którym wynurzyliśmy się z lasu, skręcała ostro na zachód. Po obu stronach teren był ogołocony z wszelkiej roślinności - ktokolwiek podróżował tym szlakiem, był doskonale wido­czny - w naszej sytuacji nie było to korzystne.

Już kiedyś widziałem podobną drogę. Drogę Wygnania, która prowadziła z Uimsdale na tereny Odłogów. Była szlakiem, którym przeszli Dawni Ludzie, przenosząc się do nowej, nie znanej nam krainy. Nigdy nie zapomnę, jak wraz z Riwalem ukryliśmy się przed niespodziewaną ulewą w stojących obok drogi ruinach i o wizji, którą miałem owej nocy - marszu Dawnych Ludzi, których widziałem i na wpół czułem. Czułem! Głęboki smutek, który zmusił ich do wędrówki, wirował pośród przemykających się obok mnie duchów, otaczał mnie zalewając cały świat falą ogromnego cierpienia i straty.

Na tej drodze widać jednak było jasność. Na Drodze Wygnańców odznaczyły się minione wieki, tutaj wydawa­ło się, że droga jest nadal użytkowana, że za chwilę zza zakrętu wyłoni się karawana kupieckich kucyków.

Elys zsunęła się z siodła, a Jervon zabrał od niej wodze. Podeszła do drogi tak blisko, że czubki jej butów dotknęły pokruszonej powierzchni. Potem stanęła nieru­chomo, z pochyloną głową, uważnie wpatrując się w po­wierzchnię, jak gdyby poszukując jakiejś zagubionej rzeczy.

Zaciekawiony podszedłem do niej prowadząc przy sobie klacz. Chwilę później zobaczyłem, co ją tak zainteresowało.

Powierzchnia drogi była gładka i nie zarysowana. W spo­dniej warstwie zatopiono jednak symbole, każdy z po­dróżujących musiał po nich przejść.

Były tutaj niemożliwe do odczytania runy. Ponownie wspomniałem Riwala, jak przez większość swego życia poszukiwał klucza pozwalającego na zrozumienie rozrzu­conej po Ziemiach Spustoszonych wiedzy.

Pomiędzy runami widniały symbole nie mające nic wspólnego ze znakami stanowiącymi formę zapisu. Zoba­czyłem gwiazdy Mocy, każde z pięciu ramion miało wyrysowane odpowiednie znaki. Widniały także srebrzyste ślady stóp, nie tylko ludzkich (lub przypominających ludzkie), ale także zwierząt - odciski kopyt, olbrzymich kocich łap, ptasich pazurów.

Sądząc z wielkości, te ostatnie także należały do jakiegoś gigantycznego gatunku. Ślady i końce gwiazd błyszczały w promieniach słońca, jak gdyby były wykonane z wypo­lerowanego metalu lub nawet maleńkich klejnotów, chociaż widziałem tylko srebrzysty księżycowy połysk.

Elys uklękła i wyciągnęła dłoń nad ramieniem najbliższej z gwiazd. Nie dotknęła powierzchni drogi, wolno przesunęła w powietrzu dłonią. Z niewiadomego powodu musiałem wykonać analogiczny gest. Wyciągnąłem prawą dłoń.

Bransoleta zapłonęła łagodnym światłem, ale nie wybuchnęła płomieniem jak parę godzin wcześniej. Poczułem... spokój wypełniający umysł i duszę. Nikt nie stał za mną i nie podawał pomocnej dłoni, a jednak wydawało mi się, że tak właśnie jest. To z całą pewnością były czary, ale nieszkodliwe - mogły nawet nam pomóc. I tak właśnie powiedziałem. Elys wstała.

- To rzeczywiście jest nasza droga - powiedziała z powagą. Jeżeli odczuła podobne kojące dotknięcie, nie przejawiła tego w wyrazie twarzy ani w tonie głosu. Mówiła, jak gdyby stała przed próbą lub zadaniem. - Droga niesie w sobie moc chroniącą podróżnych. Być może zostaliśmy tutaj zaprowadzeni będąc tego nieświadomi. Dawni Ludzie mają wiele sekretów - może zostaliśmy wybrani, aby wykonywać ich zadania. W takim wypadku droga jest zapewnieniem bezpieczeństwa dla nas wszystkich.

Chciałem natychmiast zaprotestować, nie byłem niczyim służącym... ani Mocy, ani żadnego lorda. Mimo że wypeł­niałem wolę Imgry'ego, wybór należał do mnie. Świado­mość, że byłem wykorzystywany, wywołała uczucie wściek­łości.

Liczyła się tylko Joisan. W jednej chwili znalazłem się u boku klaczy gotowy do dalszej drogi - z dala od tego szlaku, do którego zostaliśmy przyprowadzeni... jeżeli Elys miała rację. Tylko... w którym kierunku powinienem się udać? I co z Joisan...

Elys spojrzała przez ramię prosto w moje oczy.

- Uciekając marnujesz tylko siły, przyjmij to i zachowaj w pamięci. Niech ci się nie wydaje, że nie wiem, co oznacza bycie obcym pomiędzy krewnymi. Miałam kiedyś ojca i brata... żaden z nich nie chciał i nie umiał zaakceptować mnie taką, jaką jestem. Zrozumiałam to pośród wielu trudów i nieszczęść. Powinieneś odnaleźć swoją drogę i zacząć nią kroczyć. Dla takich jak my nie istnieją łatwe szlaki.

Być może wyraz mojej twarzy zmusił ją do zamilknięcia. Nadal patrzyła na mnie, ale po chwili odwróciła się. Milczałem także. Ta walka należała tylko do mnie.

Wiedziałem, że w Dales nie dowierzano mi i nie ufano. “ nienawidzono... za to, czym byłem. Przez chwilę udało mi się od tego uciec. W tym momencie zapragnąłem - przynajmniej w pewnym stopniu - odjechać, odwrócić się od owej drogi i wszystkiego, co oznaczała, nawet jeżeli tych dwoje poznało tajemnicę tolerancji, tego sekretu, którego chyba tak naprawdę nie chciałem się dowiedzieć. Taka była czysto ludzka decyzja. Co by się jednak stało, gdybym zapomniał, kim do tej pory był Kerovan? Jak wyglądałoby wtedy moje życie? Czy byłoby niczym owa prosta droga nieprzerwanie wiodąca w kierunku dalekich szczytów... wyprowadzająca mnie z cieni przeszłości?

A Joisan... Nie, Joisan nie mogła pozostać w przeszłości, nie wolno było o niej zapomnieć. Była... musiałem się teraz do tego przyznać... była jedyną realną istotą w moim nowym świecie.



ROZDZIAŁ 11


JOISAN


Stałam na twardym kamieniu i czułam, jak wiatr szarpie za pobrudzone ziemią i potargane sploty moich włosów, słyszałam zdenerwowane ćwierkanie i nawoływanie przela­tujących ptaków. Mogłam uwierzyć w to wszystko. Istniało jednak coś jeszcze - czy można przemieszczać się pomiędzy różnymi zaklęciami? Przeżycia ostatnich paru godzin mogły spowodować, że przestałam jasno myśleć.

Nie nauczona... i już nie szczeniak. Są w niej same błędy." W myślach pojawił się nowy głos, w jego tonie brzmiała pogarda. “Kiedyś coś takiego byłoby nie do pomyślenia."

Powoli przyklękłam, tak aby moje oczy znalazły się na jednym poziomie z tym nieruchomym, wpatrzonym we mnie wzrokiem. W oddali za kotem przeciągnął się niedźwiadek, całkowicie mnie ignorował. A jednak to właśnie on musiał przed chwilą mówić.

Te... te zwierzęta... nie umiałam inaczej nazwać istot, które w nie znany mi sposób porozumiewały się za pomocą myśli... jak... Zdusiłam w sobie strach. To były Ziemie Spustoszone, nie należało o tym zapominać i mieć się na baczności. W krainie, w której resztki Mocy działały dłużej niż czas, jaki minął od chwili ponownego zasiedlenia Dales, jak mogłam się odważyć... dziwić czemukolwiek, co mogłam tutaj zobaczyć. Koty... niedźwiadek... rozmawiające za pomocą myśli... nie były dziwniejsze od sposobu, w jaki niedawno wydostałam się z położonego pod ziemią wię­zienia.

- Nie potrafię... mówić... tak... jak... wy... - od­powiedziałam powoli. Mniejszy kot ziewnął z miną pełną znudzenia, tak jak wcześniej uczynił to niedźwiadek. “Po co mówić o czymś, co jest oczywiste?"

Te słowa usłyszałam bezpośrednio w odpowiedzi na moją kwestię! To nie mogła być halucynacja i raczej nie czar, chyba że tak silny, iż krył w sobie możliwość prawdo­podobieństwa.

- Dajcie mi trochę czasu - poprosiłam kota, w tej chwili wydawało się to jak najbardziej naturalne. Było mi o tyle łatwiej, że lubiłam koty. Nadal nie dowierzałam niedźwiadkowi. - Myślałam, że znam trochę waszą rodzi­nę... ale to...

Naszą rodzinę?" - w głosie brzmiała pogarda. “Ni­gdy przedtem nie spotkałaś nikogo z naszej rodziny." Złote oczy zmrużyły się lekko. “Nasi krewni nie za­mieszkują z wami... lub nie czynią tego od chwili, gdy zaczęły się osuwać pierwsze kamienie z murów tej wa­rowni."

Zaczęłam szukać słów przeprosin. Było oczywiste, że kot znał istoty zamieszkujące Dales, a mimo to uważał siebie za zupełnie oddzielną rasę.

- Wybaczcie - powiedziałam pospiesznie. - Widzia­łam w Dales istoty podobne do was. Ale was nie znam i jeżeli obraziłam, to proszę zrozumieć, że zrobiłam to nieświadomie.

Nieświadomość? Jeżeli nic nie wiesz, to dlaczego nosisz na szyi Klucz? Klucz, który otwiera drzwi i umysły." W głosie brzmiała niecierpliwość i pobłażanie. Mój futrzasty rozmówca uważał mnie najwyraźniej za istotę o ograniczo­nej inteligencji - wywnioskowałam, że była to samica kota.

Gryf! Klucz - tak powiedział Neevor. Zacisnęłam dłoń na kuli. Najwyraźniej spotkane przez przypadek zwierzęta wiedziały o nim więcej niż ja. Zastanowiłam ssę, czy mogły mi coś powiedzieć, ale zanim odnalazłam Właściwe słowa, w myślach zabrzmiał ten drugi głos.

To jest pora najedzenie, a nie na rozmowę. Ona nie ma Mocy, rzeczywiście jest półgłówkiem. Pozwólcie jej odejść. Niech przestanie nam przeszkadzać. Nie powinno nas obchodzić, co się z nią stanie."

Niedźwiedź wstał na cztery łapy i wygramolił się przez tę samą wyrwę, którą wcześniej dostałam się na dziedziniec. Szedł nie oglądając się za siebie, odcinając się ode -mnie i moich kłopotów. Żaden z kotów nie miał jednak zamiaru iść za nim.

Udało mi się sformułować słowa wyjaśnienia, odetchnę­łam też z ulgą, kiedy rudobrązowe ciało zniknęło za murem. Czułam się o wiele bardziej bezpieczna... na tyle, na ile pozwalała istniejąca sytuacja... sama - z kotami.

- Nie znam Mocy Dawnych Ludzi... takich, którzy być może kiedyś zamieszkiwali tę warownię... - wskazałam ręką na dziedziniec. - To - podniosłam w górę kulę tak, że słońce zabłysnęło na uwięzionym w niej Gryfie - było prezentem od mego lorda. Rzeczywiście ma Moc, ale nigdy nie uczono mnie, jak z niej korzystać. Nie wiem nawet, na czym polega. Proszę, czy możecie mi wyjaśnić, gdzie znaj­duje się to miejsce... i dlaczego... lub w jaki sposób... - zaplątałam się we własnych słowach.

Jedna cząstka mojej duszy zdumiona patrzyła z dystan­sem na to, co robiłam - na rozmowę z kotem. Druga część szeptała, że jest to jedyny sposób, aby dowiedzieć się czegoś ogromnie ważnego... że nie mogę już dłużej żyć ani oceniać według standardów Krainy Dales. Muszę nauczyć się akceptować wszystko, nawet jeżeli wydaje się to ab­solutnie niemożliwe.

Te istoty nie były zwyczajnymi kotami - były czymś więcej. A czy ja nie byłam kimś o wiele słabszym od ludzi, których kiedyś znały? Zaczęłam to podejrzewać.

Mniejszy z kotów - samica - nadal wpatrywał się we mnie bacznym spojrzeniem. Oceniała mnie najwyraźniej według swoich własnych kryteriów, podejrzewałam, że nie dorosłam nawet do najniższej oceny.

Mówisz, że nie wiesz, jak stosować Klucz, a jednak przybyłaś tutaj dzięki..." Zrozumiałam kształt, jaki został następnie przesłany do moich myśli. Był to zamazany obraz szybujących skrzydeł, który zniknął natychmiast, zanim zdążyłam go dobrze odczytać.

- Byłam uwięziona pod ziemią - wyjaśniłam, jak gdybym rozmawiała z ludzką istotą, która właśnie powitała mnie w ruinach. Opowiedziałam swoją historię... o ziemnym wirze, o ciemnym miejscu, jak obroniłam się przed pod­ziemnymi istotami i jak udało mi się uciec dzięki Gryfowi. Opowiadając trzymałam kulę z Gryfem w dłoni. Jej dotyk dodawał mi sił, pozwalał na kontakt ze światem, do którego byłam przyzwyczajona.

Opisałam komnatę z niskimi ściankami, jak położyłam się w jej środku i w niewiadomy sposób zostałam przenie­siona tutaj. Oba koty patrzyły na mnie uważnie, żaden z nich nie skomentował mojego opowiadania ani nie przerwał wątku.

- Znalazłam się więc tam - wskazałam na wyrwę, w której zniknął niedźwiadek - w zarośniętym ogrodzie, gdzie było jedzenie i woda.

To prawda, jesteś ślepa niczym nowo narodzone kocię." To ponownie była kotka. “Bawisz się rzeczami, których nie rozumiesz. Jedyne, czego jesteś świadoma, to głód. Prag­niesz znaleźć wyjście..."

Kocięta się uczą" - w rozdrażniony, wymieniający moje braki głos wdarł się nowy, spokojniejszy dźwięk. “Nauczy się. Pamiętasz, oni o wiele dłużej dorastają od kociaka do myśliwego..."

A tymczasem zajmuje się czymś, co może zwrócić uwagę... może spowodować kłopoty dla niej i dla innych. Już od bardzo dawna nikt nie używał..." (znowu słowa; których nie rozumiałam). “Skąd możemy mieć pewność, że nie obudziły się siły, które powinny pozostać uśpione? Puśćmy ją i zabierzmy Klucz. To on może być przynętą dla Istot z Ciemności. Wystarczy, że poczują jego obecność... i wtedy...!"

Siedzący przede mną kot podniósł łapę i wysunął pazury (wyglądały groźnie nawet u samicy). Groźba... pomyś­lałam... a przynajmniej ostrzeżenie.

Samiec wstał i przeciągnął się w sposób naturalny dla wszystkich gatunków kotów.

Tak więc Thas zastawiają pułapki." Jego słowa nic mi nie wyjaśniały. Kotka odwróciła się do tyłu i zmrużyła oczy, obnażyła ostre zęby i prychnęła.

Podziemne robaki! Od kiedy odważają się wychodzić na powierzchnię ziemi."

Od kiedy w ogóle pojawiły się po tej strome Bariery - po rzuceniu czarów Wiadomej Godziny? Już od dawna tutaj się nie pojawiały. Nie odważały się na opuszczenie Pasma Ruchomych Cieni. To nie ona je tutaj przyciągnęła, już były tam, gdzie nie powinny. Kto wie, co planują w swych błotnistych umysłach? Kto im rozkazuje? Nigdy nie wychodzą na światło dzienne, o ile nie zmusza ich do tego czyjaś silna wola."

Najwyraźniej pytania kota były ważne dla jego towarzy­szki. Kotka opuściła łapę i popatrzyła na samca. Spróbo­wałam zrozumieć to, co usłyszałam.

Thas - postanowiłam zapamiętać tę nazwę. Musiała dotyczyć istot, z którymi walczyłam w ciemnościach. Były przerażające, nadal pamiętałam sięgające po mnie ogrom­ne pazury. Jednak - pomyślałam z zaskoczeniem - nie udało im się mnie pokonać, chociaż powinny. Nie mogłam uwierzyć, że udało mi się obronić tylko za pomocą pasa.

- Gryf. - Raczej myślałam głośno, niż mówiłam do kotów. - Bały się światła Gryfa. A potem ktoś na nie zagwizdał...

Tak? Kto gwizdał? Klucz nie pozwolił im na osiągnięcie celu... być może był także powodem, dla którego zostałaś pojmana" - zgodził się ze mną kot. “Nie zapominaj o Kluczu. Z jakiegokolwiek powodu się nim posłużyłaś świadomie lub ze strachu i w potrzebie... przywiódł cię tutaj." Popatrzył na swą towarzyszkę, byłam pewna, że porozumiewają się pomiędzy sobą telepatycznie.

Kotka zamruczała. Protest czy też ostrzeżenia już mnie nie dotyczyły. Podeszła do drzwi i usiadła obok samca, wycofując się z dalszego rozwoju wypadków, które nie były zgodne z jej założeniami. Ponownie przemówił samiec.

Nie należysz do Starej Krwi, nie jesteś także jedną z istot, które przychodzą tutaj w poszukiwaniu tego, co nazywają »skarbem« - ułamków dawnych rzeczy, o któ­rych czasem należałoby raczej zapomnieć. Widzieliśmy ich - niewiele udało się im zdobyć. Prawdziwe artefakty Mocy są prawie bezpiecznie ukryte. Dlaczego więc przyszłaś na te ziemie przynosząc ze sobą przedmiot mogący obudzić zarówno Ciemne, jak i Jasne Moce?"

- Szukam mego pana.

Opowiedziałam im drugą część mojej historii, podobnie jak przedtem streściłam ją Elys i Jervonowi. Elys i Jervon - pomyślałam o nich. Czy oni także zostali po­chwyceni w pułapkę Thas? Nie odnalazłam ich w tamtym ciemnym miejscu... ale to nie oznaczało, że udało się im uciec. Miałam nadzieję, że tylko ja wpadłam w pułapkę.

Mówiłam także o Kerovanie. Kiedy wspomniałam, że nosił w sobie dziedzictwo Dawnych Ludzi, kot przysunął się bliżej do mnie. Zapewne uważał to za coś ogromnie ważnego i nie chciał uronić żadnego słowa. Mówiłam o Neevorze - i to imię wywołało reakcję u obu zwierząt. Ponownie popatrzyły na siebie łącząc się telepatyczną więzią.

W końcu odezwała się kotka.

Kłopoty... ogromne kłopoty. Musiano złamać stare układy, jeśli Neevor zainteresował się tym wszystkim. To zły dzień dla nas wszystkich... jeżeli obudzą się uśpieni... to napadną na nas nie tylko Thas."

- Neevor nie może należeć do istot z Ciemności! - zaprzeczyłam po raz pierwszy. Byłam pewna tego, co mówię.

To prawda, ale do tej pory trwały spokojne lata, gdy Światło i Ciemność przestały ze sobą walczyć i wciągać w wir walki nawet tych najsłabszych i najmniej ważnych z nas. Dawno temu obie Moce wycofały się do swych siedzib i nie przeszkadzały w codziennym życiu nam, którzy nie należymy do żadnej ze stron. Pozostawiały nas w spokoju tak długo, jak i my im nie przeszkadzaliśmy. Teraz wyruszyli Thas, zakładają pułapki. Podlegają roz­kazom - czyim? Mówisz o tym, który nazywa siebie Neevor... od czasu do czasu... mówisz, że wędruje po okolicznych ziemiach i walczy. Twój pan... kim on jest?"

Ponownie zmrużyła oczy i położyła po sobie uszy, ale nie prychała. Zamiast tego powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Pokaż mi Klucz, szybko!"

Zanim zdołałam pomyśleć, wykonałam rozkaz, zsunęłam łańcuch z szyi i wyciągnęłam dłoń z leżącą na niej kulą. Wewnątrz kryształu wyraźnie widać było postać Gryfa. Przez chwilę wydawało mi się, że maleńka istota była żywa, że porozumiała się z obu kotami wpatrzonymi w kryształ.

Tak" - słowa zadźwięczały ostro w moich myślach. “To ten!"

Pierwszy odezwał się kot. Kotka nadal wydawała się obwąchiwać kulę, zupełnie jak gdyby wyczuwała jakiś nieznany zapach.

To niemożliwe!" - odwróciła głowę. “Już dawno przeminął jego czas... zniknęła jego ścieżka. Nawet Neevor nie może wejść do owego hallu i powitać tego, który tam śpi. Śpi? Chyba nie... minęło zbyt wiele lat... życie musiało ujść z niego już bardzo dawno!"

To prawda - samiec nie zwrócił uwagi na słowa kotki, raczej zwrócił się do mnie - że nie wiesz, co trzymasz w dłoni. W tym Kluczu tkwi więcej, niż możemy wyczuć... to bardzo specjalny Klucz. Nic dziwnego, że... (ponownie słowa, których nie rozumiałam) przyniósł ciebie tutaj! - Jeżeli ta Moc obudzi się ponownie, zatańczą wzgórza, a rzeki zmienią swój bieg, nawet ziemia odmieni swój kształt."

Zabierz to!" - rozkazała samica. “Zabierz i wyrzuć do jakiejś jamy... albo jeszcze lepiej... zagrzeb pod kamieniami. Wyrzuć ją... Półgłówki nie powinny bawić się takimi rzeczami, nie powinny ich nawet trzymać!" Parsknęła na mnie i z szybkością błyskawicy wymierzyła cios w moją dłoń. W ostatniej chwili udało mi się cofnąć rękę.

Nie wolno nam zabierać czegoś, co zostało darowane." W głosie samca słychać było nerwowy pomruk. “Darowa­ne... pamiętasz?"

Może zgubić... może wykorzystać..." Teraz przerwała się myśl kotki. Usłyszałam gniewny krzyk rzucającego się do walki kota.

Przed szykującą się do skoku kotkę wysunął się samiec osłaniając mnie przed jej atakiem. Szybko włożyłam łańcuch na szyję.

- Jeżeli powiesz mi, jak się tym posługiwać... jak bezpiecznie stosować - zaczęłam mówić patrząc na nią spod oka. Nie była śnieżnym kotem mogącym powalić nawet konia lub zabić nieostrożnych ludzi. Była jednak groźna w swej rosnącej furii, gdyby rzuciła się na mnie, mogłaby mnie poranić pazurami i kłami.

Nie" - odpowiedział kot. “Istnieje wiele Mocy i nie można się nimi bawić. Może było przeznaczone, aby to, co niesiesz, zostało zwrócone tej krainie przez osobę nie­świadomą Mocy. Jeżeli zostanie wyzwolona, my możemy ponieść konsekwencje. Jak długo będziesz to miała przy sobie... możemy ci darować gościnę."

- Bezpieczną? - spojrzałam na rozgniewaną kotkę. Posunął się do przodu odsuwając samicę barkiem.

Z naszej strony nie musisz się niczego obawiać. Nie będziemy się mieszać."

Kotka zamruczała, ale najwyraźniej zaczęła się uspokajać. Nie przesłała mi żadnej myśli. Jej towarzysz dodał: “To miejsce jest bezpieczne - na razie - jeżeli wyrazimy na to zgodę. Odpocznij i zaczekaj. Musi być jakiś plan, którego jesteś cząstką... albo Neevor nie ruszałby się z miejsca. Thas nie robią pułapek przypadkowo... to nie przypadek sprowadzi tutaj twego pana... i nieprzypadkowo masz prawo do noszenia, korzystania... z tego."

Teraz odezwała się samica.

Nie bierzemy udziału w tym planie, nie chcemy!"

Teraz tak się nam może wydawać" - sprostował. “Nie jesteśmy tymi, którzy czynią i zmieniają, tworzą i roz­wiązują... ale wiele razy zostajemy uwikłani w sieci Wielkich Istot. Niech tak pozostanie! Wprawdzie, poprzez odwieczne przyrzeczenie, poprzez przybycie... (te niezrozumiałe sło­wa) - masz prawo do azylu. Przyszłaś od dawna nie używaną drogą, ale drogą ogromnie ważną. Tak - teraz on zmrużył oczy - nie jesteśmy waszymi krewnymi ani przyjaciółmi i od wielu lat nikomu nie pomagaliśmy. Ale ponieważ przybyłaś do nas w pewien sposób, jesteśmy zobowiązani ci dopomóc. Możesz pozostać lub odejść, tak jak zechcesz."

Jednym zwinnym skokiem zniknął pośród zabudowań, samica szybko podążyła za nim pozostawiając mnie sa­motnie na zrujnowanym dziedzińcu. Na widnokręgu za­chodziło właśnie słońce kładąc długie cienie na kamienną płaszczyznę.

Zaczekaj - powiedział, zaczekaj. Na co lub kogo? To wcale mi się nie podobało. Czy to był rozkaz? Powiedział także, że mogę odejść, jeżeli tego zapragnę, nie chciałam jednak odchodzić w szybko gęstniejące cienie zwiastujące początek nocy.

Nie było tutaj Zła, mogłam znaleźć schronienie. Mocno objęłam kulę. To, co usłyszałam, zaczęło mnie dręczyć, ale wiedziałam, że niczego więcej się już nie dowiem. Po zniknięciu kotów poczułam samotność. Nie było strachu - tylko pustka.

Popatrzyłam na puste oczodoły drzwi. Nie, nie miałam zamiaru tam wchodzić. Postanowiłam spędzić noc na dziedzińcu, pod gołym niebem.

Narwałam naręcze trawy w miejscu, które niegdyś mu­siało być ogrodem. Zrobiłam z niego posłanie. Zjadłam jeszcze trochę jagód, znalazłam także mały strumień i uga­siłam pragnienie, umyłam twarz i ręce, wyczesałam ziemię z włosów i postanowiłam je umyć następnego ranka.

Chciałam zapalić ognisko - miałam przy sobie krzesi­wo - ale nie szukałam drewna. Rozważniej było pozostać w całkowitej ciemności. Nie chciałam szerzej ujawniać swojej obecności. Koty powiedziały, że jest to bezpieczne miejsce, ale nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Ich wrogowie i to, czego ja mogłam się obawiać, w rzeczywis­tości mogły być zupełnie różnymi istotami.

Wyciągnęłam się na posłaniu kładąc ręce pod głowę, popatrzyłam na ciemne niebo i zaczęłam układać plan na jutro. Kot powiedział, że mam zaczekać... nie podobało mi się to wcale... chyba żebym wiedziała, na co czekam. Z drugiej strony, bez przewodnika, zapasów, koni... co innego mogłam zrobić? Wędrować bez celu przez krainę o wiele bardziej niebezpieczną, niż na to z pozoru wy­glądała... to rzeczywiście byłoby głupotą.

Kiedy rozmyślałam nad wydarzeniami, jakie napotkałam na swojej drodze od momentu wyruszenia z Norsdale, musiałam przyznać, że do tej pory wyjątkowo sprzyjało mi szczęście. Spotkanie z Elys i Jervonem... czy to był tylko przypadek? A może trwając w swym uporze pozostania przy Kerovanie wprawiłam w ruch serię wydarzeń łączących się ze sobą i wspomagających zamierzenia nieznanej istoty?

Nieprzyjemnie mieć świadomość, że jest się tylko małym pionkiem w grze rozgrywanej przez silniejszych. Jako dziecko byłam pod władzą mego wuja i Damy Math.

Później sama wydawałam rozkazy, decydowałam o losie wielu ludzi prowadząc uciekinierów z Ithdale w dzikie ostępy Odłogów. Wielokrotnie nie byłam pewna, czy postępuję właściwie. Musiałam jednak podejmować szyb­kie decyzje, dzięki temu uwierzyłam we własne siły i w sie­bie samą.

Mój pan nigdy mi nie rozkazywał, chociaż według prawa Dales byłam jego służącą. Stał przy mnie, pomocny w każ­dej najmniejszej chwili i nigdy nie wydawał rozkazów, chyba że były one trafniejsze. A nawet wówczas raczej sugerował niż bezpośrednio rozkazywał, musiałam najpierw uwierzyć w ich logikę.

Czy to kraina Odłogów i jej upiorne cienie wywołały we mnie brak zdecydowania... poddały pomysł, że nie sama dokonałam wyboru? Od jak dawna istniał ten wpływ w moim życiu?

Czy powstał już dawno temu, gdy mój wuj wybrał mi męża... gdy jako ośmioletnia dziewczynka zostałam po­ślubiona nieznanemu chłopcu? A może wpływ pojawił się z chwilą, gdy mój pan przysłał mi w prezencie Gryfa? A może po ataku najeźdźców na Ithdale? Lub też nasze losy zostały przewidziane w chwili narodzin?

Czy jakakolwiek żywa istota miała prawo wyboru w tej niesamowitej krainie... a może prawdą było to, co powie­działam do Elys, że ludzie urodzeni tutaj otrzymywali nie tylko ludzkie dziedzictwo, byli związani z Mocą bez względu na to, czy tego chcieli, czy nie.

Wiedziałam, że w moim życiu istniał tylko jeden cel, ja i Kerovan powinniśmy stanowić taką jedność, jak Elys i Jervon - każde z nas miało różne umiejętności i talen­ty - razem mogliśmy stanowić potężną całość. Fakt, że Kerovan nie chciał lub nie umiał się do tego przyznać, nie zwalniał mnie z zaniechania prób. Żadne namowy ani czyny nie były mnie w stanie zmienić.

Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie jego twarz. Pamię­tałam ją dokładnie przez wszystkie dni mojej wędrówki, od chwili gdy owego poranka w Norsdale odsunął wszystko, co oferowałam, i odjechał. Pamiętałam o nim podczas mojej wędrówki przez podziemne korytarze. Teraz nie mogłam jednak przywołać jego obrazu.

Wspominając Kerovana zapadłam w sen. Była to moja jedyna pociecha.

Było mi gorąco - musiałam zasnąć zbyt blisko ogniska. Próbowałam odsunąć się od źródła ciepła i otworzyłam oczy. Leżałam w pełnym blasku słońca, jego promienie rozpaliły pancerz, który piekł mnie teraz niemiłosiernie. Usiadłam wytrzepując z włosów suchą trawę i rozejrzałam się sennie.

Sądząc z położenia słońca musiałam przespać całą noc i ranek. Wokół, wśród pnączy winorośli fruwały śpiewające ptaki. Dziedziniec był pusty.

Bolało mnie całe ciało. Chociaż pod pancerzem miałam gruby kaftan, brakowało jednak dodatkowej ochrony - podartej w podziemiach koszuli. Ciało swędziało, czułam się brudna niczym włóczęga. Zapragnęłam umyć się i zmie­nić ubranie. Gdybym tylko miała swoje bagaże, które pozostały w obozowisku pochłoniętym przez Thas.

Wstałam wolno i przeciągnęłam się. Położyłam ręce na biodrach i rozejrzałam się wokoło.

Otaczające mnie ruiny były już bardzo stare, od dawna stanowiły miejsce schronienia dla ptaków i zwierząt. Teraz, w słonecznym blasku, przestałam czuć się jak intruz. To była tylko otoczka, z której wyciekało wszelkie życie.

- Hallooo? - sama nie wiedziałam, dlaczego krzyk­nęłam. Mój głos odbił się głuchym nieprzyjemnym echem. Drugi raz już nie zawołałam. Koty - wydawało mi się, że o nich śniłam - wiedziałam jednak, że były prawdziwe.

Zanim wyruszyłam po jedzenie i wodę, postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu. Przyjrzałam się bliższej wieży. Jeżeli pozostały w niej stropy, będę mogła wdrapać się na szczyt i zobaczyć okolicę. Musiałam to zrobić przed wyruszeniem gdziekolwiek.

Weszłam przez otwór, w którym tkwiły resztki zbutwiałej framugi. Wewnątrz było mroczno. Pozbawione okiennic i szyb okna nadal wpuszczały bardzo niewiele światła, co było spowodowane ich kształtem (były o wiele węższe od strony wewnętrznej niż od zewnątrz). Ściany wykonano z nagiego kamienia. Nie było żadnych mebli, z wyjątkiem paru długich ław - wyrzeźbionych w kształcie wydłużonych postaci kotów - jedna strona ławy była ozdobiona kocią głową, podczas gdy z drugiej sterczał wysoko uniesiony ogon, łapy były zakończone ostrymi pazurami.

Jedna z ław stała pod ścianą, weszłam na nią i wyjrzałam przez okno. Okno było obrośnięte takimi samymi winnymi pnączami, jakie rosły na dziedzińcu, gęste liście zasłaniały prawie cały widok.

Podłogę komnaty pokrywały odciśnięte w kurzu ślady kocich stóp i tropy małego niedźwiadka, w powietrzu unosił się ostry zapach zwierząt, chociaż samo pomiesz­czenie nie było wykorzystywane jako nora - brak tu było liści i resztek zdobyczy.

Przeszłam pod kamiennym łukiem i znalazłam się na parterze wieży, przy ścianie zobaczyłam klatkę schodową wiodącą na wyższe piętra. Brakowało poręczy, stopnie były wąskie - zbyt małe jak na moje stopy i niższe, niż można się było spodziewać. Kamień wyglądał solidnie, mimo to dokładnie sprawdzałam każdy kolejny stopień.

W końcu dostałam się do podobnej jak piętro niżej komnaty, a potem do kolejnej. Podeszłam do wąskiego okna i odsunęłam gęste zasłony z winorośli. Oberwałam trochę liści i wyjrzałam na zewnątrz.

Warownia została zbudowana na ostro pochylonym, porośniętym nielicznymi drzewami i krzewami zboczu, poniżej rozciągała się płaska równina.

Przez jej środek - od zachodu, w kierunku gór - płaszczyznę przecinała prosta droga. Nigdy przedtem nie widziałam czegoś podobnego, w Dales wszystkie szlaki były wąskie i kręte, wiły się pomiędzy licznymi wzgórzami.

Powierzchnia błyszczała ostro w słońcu, było to szerokie i bardzo gładkie pasmo, w niektórych punktach dające wyraźniejsze błyski. Nie było na niej nikogo widać. Droga po prostu istniała - wyraźna wstęga na płaskiej równinie. Po obu stronach widniały pasy pozbawionej roślinności ziemi, jak gdyby specjalnie usunięto wszelkiego typu osłonę. Żeby przeciwstawić się napaści? Kto mógł tędy wędrować - i przed kim musieli się chronić potencjalni wędrowcy?



ROZDZIAŁ 12


KEROVAN


Równie dobrze jak Elys wiedziałem, że droga, przed którą staliśmy, nie była zwyczajnym szlakiem. Kryła w sobie czary o wiele potężniejsze niż te działające na Drodze Wygnańców. Biegła w kierunku gór, na zachód, i chociaż właśnie tam pragnąłem pojechać, z niechęcią korzystałem z tak wygodnej trasy. Moi towarzysze nie wahali się nawet przez chwilę. Pierwsza wjechała Elys, za nią Jervon i juczny koń.

Wsiadłem na mego wierzchowca starając się uspokoić szalejące we mnie uczucie. Podróż tą drogą wykluczała dyskretne przemykanie... a może ktoś chciał nas obser­wować? Czyżbym zaczął bać się własnego cienia? Czyżbym zaczął wyciągać miecz na najdrobniejszy szmer listowia? Odrzuciłem taką myśl. Pognałem konia i po chwili usłysza­łem głośny stukot jego kopyt na gładkiej powierzchni.

Ktokolwiek budował tę drogę, nie kierował się układem terenu. Wzgórza zostały przecięte i zrównane, nierówności wygładzone. Wykonanie tego dzieła przewyższało wszelkie możliwości i umiejętności budowniczych z Dales.

Trasa sprzyjała szybkiej podróży, wkrótce pozostawiliśmy za sobą wiele mil. Nie widzieliśmy też najmniejszych oznak życia, z wyjątkiem paru ptaków - nie drapieżców z gonią­cego za nami stada, ale samotnych podróżników przestwo­rzy, płynących wysoko ponad naszymi głowami. Kraina była najwyraźniej bezludna albo nic nie zbliżało się do drogi.

Na krótko przed zachodem słońca przyjechaliśmy do miejsca, w którym droga tworzyła niewielką zatoczkę. Elys skierowała konia w tym kierunku i podnosząc głos powie­działa do mnie:

- To będzie bezpieczne obozowisko.

Na powierzchni owalu była wyrysowana pięcioramienna gwiazda chroniąca przed urokiem. Domyśliłem się, że powinna strzec podróżnych. Wzdłuż tych szlaków nie było żadnych karczm ani kryjówek, budowniczowie zadbali więc o bezpieczne miejsca.

Otaczający teren był otwartą równiną porośniętą wysoką trawą. Przywiązaliśmy konie do palików i pozwoliliśmy im się paść. Niedaleko drogi spod ziemi wypływało niewielkie źródełko. Woda była nie tylko bardzo czysta i zimna, ale miała charakterystyczny smak... a także... Czy woda mogła być perfumowana? Nigdy wcześniej o tym nie słyszałem, a jednak kiedy nabrałem jej w dłonie, wydawało mi się, że czuję delikatny aromat... podobny do zapachu świeżych ziół nagrzanych promieniami południowego słońca.

Nie musieliśmy także zapalać ogniska. Wraz z nadejściem nocy gwiazda, w której ustawiliśmy nasz obóz, zaczęła delikatnie błyszczeć. Promieniowała również ciepłem. Nie było możliwości, abym kiedykolwiek dowiedział się, czyim dziełem był ten cud. Zjawisko było jednak odpowiedzią dla tych wszystkich, którzy do tej pory uważali, że wszelkie rzeczy pozostawione przez Dawnych Ludzi służą tylko Złu.

Po kolacji Elys usiadła w środku gwiazdy i wpatrzyła się w pustą drogę. W pierwszej chwili myślałem, że jest w transie i stara się coś wyczuć. Wraz z nastaniem ciemności poczułem otaczającą nas Moc, w jasnym słońcu dnia było to do tej pory prawie niezauważalne. Odbierałem to wszystko z ogro­mną nieufnością. Czułem, jak po skórze przebiegają dreszcze, a włosy elektryzują się od nagromadzonej wokoło energii.

Odwróciłem wzrok od twarzy Elys i również popatrzyłem na drogę. Coś we mnie drgnęło i zamarło w oczekiwaniu - czy ta droga również była nawiedzana? Czy dzisiaj w nocy zobaczymy przemarsz tych, którzy dawno zniknęli z po­wierzchni ziemi? Przez chwilę mignęła myśl, że Moc, jaką odczuwałem, można było z pewnością wykorzystać. A gdy­byśmy ponownie spróbowali spojrzeć w przyszłość - może znowu zobaczyłbym Joisan? Dowiedziałbym się, w jaki sposób do niej dotrzeć?

- Czara... - zacząłem mówić, chociaż wiedziałem, że łamiąc wewnętrzną koncentrację Elys mogę spowodować jej odmowę.

Nie odwróciła nawet głowy, nie mrugnęła powiekami. Odpowiedziała jednak szybko.

- Nie tutaj. Nie mam dość sił, aby powstrzymać to, co mogłoby odpowiedzieć. Nie nauczyłam się aż tyle... - W jej głosie zabrzmiała smutna nuta tęsknoty. - Nie, z pewnością nie potrafiłabym kontrolować działających tutaj Mocy. Już od dawna nie były wykorzystywane... ale to nie oznacza, że stały się przez to słabsze. Nawet wzmocniły się.

Poczułem rozżalenie i gniew. W głębi duszy wiedziałem jednak, że miała rację. Nie należało posługiwać się siłami nieznanymi, takimi, których nie można było kontrolować. Czułem, że w otaczających nas ciemnościach kryły się łagodne moce, w odpowiedzi na czary mogły jednak zareagować bardzo gwałtownie.

Siedziałem w milczeniu. Przestałem nawet patrzyć na drogę, która tak wiele obiecywała, a której nie potrafiłem zaufać. Było mi wszystko jedno, jakie duchy kryła. Nie były moimi krewnymi... to mój wybór. Byłem sobą... sam... tak jak zawsze do tej pory. A jednak czasami z Joisan...

Myśl o niej wywołała psychiczny ból. Zawsze tęskniłem za czymś, a teraz wiedziałem, że tak już pozostanie do końca mojego życia. Joisan...

Bezmyślnie popatrzyłem na bransoletę. Nagle zamiast niej pojawiła się twarz mocno opalonej szczupłej dziew­czyny... Może nie była piękna dla innych mężczyzn. Ja jednak nie byłem prawdziwym mężczyzną i dla mnie była cudowna niczym księżniczki z legend opowiadanych przez Kowali Pieśni... te kobiety, dla których walczyło się z potworami, borykało ze śmiertelnymi mocami tylko po to, aby spojrzały łaskawym wzrokiem.

Ta dziewczyna miała w sobie tyle odwagi i takie ogromne, szczere serce, że nawet “potwór" i wyrzutek społeczeństwa znalazł w nim swoje miejsce. Gdybym tylko wypowiedział właściwe słowa, przyszłaby do mnie z własnej nieprzymu­szonej woli. Nie pragnąłem jednak zgody wynikającej z obowiązku... pragnąłem...

Chciałem zupełnie czegoś innego, nie litości ani uległości, nie tego, aby przyszła do mnie, ponieważ wspólnie stawiliś­my czoło złym mocom i zwyciężyliśmy. Sam nie wiedziałem, czego właściwie chcę... z wyjątkiem tego, że nigdy przedtem tego nie odczuwałem.

Poprzez zasłonę smutku dotarło do mnie miękkie wes­tchnięcie Elys i głośniejszy okrzyk Jervona. Przestraszony podniosłem głowę. Mimo że księżyc jeszcze nie wzeszedł, każdy najmniejszy znak na powierzchni drogi płonął srebrnym ogniem.

Wydawało się także, że odciski stóp poruszały się. Błysk przesuwał się po tych miejscach, które reprezentowały ślady człowieka, zwierzęcia i ptaka, zupełnie jak gdyby ktoś po nich szedł. Znaki gasły przy naciśnięciu niewidzialną stopą, a potem znowu jaśniały z dawną mocą. Symbole przedstawione w ramionach gwiazdy pulsowały jak drgające na wietrze płomienie świec.

Sam nie wiedząc, co czynię, wyciągnąłem dłoń i podałem ją Elys. Nie patrząc wiedziałem, że drugą dłoń trzyma Jervon. Nie byliśmy sami! Na drodze znajdowali się inni podróżni, chociaż ich nie widzieliśmy, podróżni podobni do tych, jakich widziałem na Drodze Wygnańców. Nie zbliżali się do nas. Być może poruszali się nie tylko w innym wymiarze przestrzeni, ale także w innym czasie. Kierowały nimi głębokie, niezrozumiałe dla nas uczucia, które dociera­ły do nas jak przez mgłę... przynajmniej ja je czułem.

Dwukrotnie ktoś mnie dotknął. Był to delikatny i zara­zem ostry kontakt. Przez chwilę znalazłem się na progu zrozumienia jakiejś tajemnicy. Prawie już wiedziałem - ale wszystko minęło i poczułem taką samą pustkę jak wtedy, gdy pozostawiłem Joisan. Jednak to wszystko nie miało nic wspólnego z Joisan, to było raczej powitanie, spotkanie z istotami, które rozumiałem, które znały mnie i powitały... ale których uwaga była skoncentrowana na czymś innym. Nie udało mi się ich zatrzymać.

Nie wiem, jak długo siedzieliśmy trzymając się za ręce, spoglądając na coś, co dla ludzkich oczu było prawie niezauważalne. W końcu odciski przestały pulsować i prze­minęło uczucie obcej obecności. Elys otworzyła dłoń i moja ręka bezwładnie opadła na kamienie.

Milczeliśmy - czy wszyscy czuliśmy to samo? Następnie każde z nas owinęło się płaszczem i zasnęło. Tej nocy o niczym nie śniłem.

Rankiem obudziłem się później niż moi towarzysze. Jervon przyprowadził już i osiodłał konie. Elys przyklękła i rozdzielała pożywienie na dwie części. Kiedy usiadłem, wskazała na kawałek odłożonego na bok podróżnego chleba, resztę oddała Jervonowi.

Mądra wstała i popatrzyła na mnie. Żułem suchy chleb marząc przez chwilę o gorącej zupie, jakiej nie jadłem od chwili wyruszenia z Norsdale.

- Kerovanie - powiedziała gwałtownie - tutaj się rozstajemy.

Przez chwilę nie rozumiałem, o co jej chodziło. Potem otworzyłem ze zdumienia usta. Popatrzyłem na jej twarz. Pod oczyma widniały ciemne, wywołane zmęczeniem sińce, twarz była bez wyrazu, jak gdyby przed chwilą wróciła z pola bitwy. Podniosła w górę dłoń - nie był to gest przyzwania Mocy, wyrażał raczej bezsilność,

- Zabroniono nam...

Wstałem na równe nogi zapominając o jedzeniu. Co wydarzyło się, kiedy spałem? Kto zabronił?

Nie patrzyła już na mnie, ale na prostą śnieżnobiałą drogę połyskującą lekko w promieniach słońca. W jej twarzy ujrzałem tęsknotę, równie głęboką jak ukryty w moim sercu ból. Musiała w tej chwili widzieć wszelkie skarby, jakie można było odnaleźć w tym nowym świecie, pamiętając jednocześnie, że nie wolno jej ich dotknąć.

- To nie jest nasza droga... jeszcze nie... jeszcze nie... W jej oczach widziałem smutek i lśniące łzy.

- Kiedy powiedziałam, że pojedziemy razem... myś­lałam, że mówię prawdę. Może... może i ja, i Jervon... zostaliśmy ocenieni i stwierdzono, że się nie nadajemy. - Jej rozżalenie było aż nadto widoczne. - Uwierz nam, nie możemy iść dalej. To jest tylko twoja droga, Kerovanie. Hyc może spełniliśmy swoją rolę odprowadzając cię do tego miejsca, tak jak przedtem towarzyszyliśmy twojej pani. Musi istnieć jakiś powód, dla którego się spotkaliśmy. Jakikolwiek by on był, teraz wszystko się już wypełniło. Jeżeli jednak pomogliśmy... nie zapomnij o nas, Kerovanie, gdy zdobędziesz już swoje dziedzictwo. Być może wtedy... Nie, teraz musisz jechać sam. Przyjmij swoje przeznaczenie, bez względu na to, czy w nie wierzysz, czy też nie. Jeśli przyjdzie czas - nie zmieniła wyrazu twarzy, a w głosie odczytałem pełną nadziei nutę - kiedy pozwolą nam pójść la drogą, kiedy nikt nam nie zabroni... wtedy odszukaj nas, Kerovanie. Przyjdziemy z sercem pełnym wdzięczności. Od dzisiejszego dnia będziemy czekać, uczyć się i walczyć, aż w końcu droga stanie otworem.

Pochwyciłem jej zimną dłoń. Milcząc wsiadła na konia. Uścisnąłem także rękę Jervona. Patrzył tylko na Elys i widać było, że chciałby przejąć na siebie chociaż część brzemienia, pod którym się uginała. Spoglądałem za nimi, jak odjeżdżali, pozostawiając za sobą jucznego konia i wierzchowca Joisan. Ich ostatni dar dla mnie. Ani razu nie obejrzeli się za siebie.

Pozostawili mnie w samotności. Nie umiałem ich za­trzymać widząc nieodwołalne postanowienie w oczach Elys.

Zwlekałem z wyruszeniem w dalszą drogę, która - jak powiedziała Elys - należała tylko do mnie. Usiadłem i zacząłem się zastanawiać. Do tej pory nie wiedziałem, ile znaczyło dla mnie ich towarzystwo. Przyjechałem na tereny Ziem Spustoszonych wmawiając sobie, że jestem samo­dzielny, że nie potrzebuję nikogo ani nawet nie mam nikogo, komu zależałoby na mnie. Z wyjątkiem mojej pani, która była bezpieczna w swoim kraju.

Nie pragnąłem niczego. Nie było już Kerovana z Ulmsdale... umarł... żyło tylko jego ciało.

Zawsze wiedziałem, że jestem inny. Jako mały chłopiec dowiedziałem się, że moja matka nie chciała nawet na mnie spojrzeć, wysłano mnie do mamki na skraj posiadłości mego ojca. Miałem tylko dwóch przyjaciół - Riwala, dla którego Odłogi stanowiły nieodpartą tajemnicę, oraz Jagona, który nauczył mnie wszystkiego o walce, a później zginął podstępnie z ręki moich nieprzyjaciół.

Nie! Nawet kiedy walczyłem, nie byłem Kerovanem z Uimsdale, zostałem obdarzony nieznaną osobowością pochodzącą z innego czasu i miejsca. Przepływała przeze mnie ogromna Moc, a ja byłem tylko narzędziem - mieczem. Kiedy owa obca istota opuściła moje ciało, zabrała ze sobą ciepło i miłość życia, a także wiarę w samego siebie. Nie miałem już nic, a odejście Elys i Jervona jeszcze spotęgowało uczucie samotności.

Bezwiednie dotknąłem bransolety, podobnie jak w chwi­lach smutku Damy z Norsdale sięgały po kółka modlitewne. Nie modliłem się jednak, pomimo że wierzyłem w moce działające poza wszelkim zrozumieniem, nigdy ich nie wzywałem. Tak naprawdę nie wiedziałem, kogo powinienem wzywać. Ani nie byłem pewny, czy owe tajemnicze siły w ogóle były zainteresowane ciałem mężczyzny o wypalonej duszy.

Czekanie nic nie dawało. Nie za bardzo wierzyłem też zapewnieniom Elys, że to jest właśnie droga, którą powi­nienem iść ku mojej przyszłości. Była jednak bezpieczna i prowadziła w kierunku gór. Wsiadłem na wierzchowca Joisan, przywiązałem wodze jucznego konia do łęku mego siodła i wyruszyłem w dalszą podróż.

Słońce zalśniło srebrzyście na wzorach zatopionych w powierzchni drogi. Symbole były różnorodne, powtarzały się jedynie ślady stóp, kocich łap i kopyt, które czasem przecinały nawet inne znaki. Wszystkie ślady były skiero­wane w jedną stronę, żadne nie wracały, jak gdyby droga prowadziła tylko tam - w kierunku gór. Jeszcze jedna tajemnica.

Klacz zwolniła do stępa. Czułem czyjąś nieznaną obec­ność, byłem także pewien, że ktoś mnie obserwuje. O wiele dokładniej przyglądałem się więc śladom niż samej drodze. Nie mieniły się w słonecznym blasku tak, jak to działo się w nocy.

Wpatrywanie się w nawierzchnię wzmogło uczucie odizo­lowania od otoczenia, senną akceptację tego, co się wokół mnie znajdowało. Kiedy to zrozumiałem, poczułem strach. Czy byłem pod wpływem nieznanego dawnego czaru?

Zmusiłem klacz, żeby podeszła do skraju drogi, chciałem, żeby zeszła na trawę. Potrząsnęła głową, parsknęła i zaparła się nogami odmawiając posłuszeństwa. Czy lepiej po­dróżowało się jej po twardej nawierzchni? A może kierował nią ktoś zupełnie inny, chociaż to ja trzymałem za wodze. Może czar, którego istnienie zacząłem podejrzewać, już ją zdążył usidlić?

Nie wydawało mi się już dziwne, że kiedy zamknąłem oczy, to czułem się, jak gdybym jechał w towarzystwie, chociaż nikt z obecnych nie wiedział, że istniałem. A jeżeli nawet odczuwali moją obecność, nic to dla nich nie znaczyło, mieli o wiele ważniejsze sprawy.

Opanował mnie pośpiech. Wierzchowiec także przeszedł ze stępa w kłus. Klacz podniosła wysoko głowę, machała ogonem i zachowywała się, jakby brała udział w paradzie. Juczny koń również przy kłusował, zrównał się z nami.

Chociaż z pewnością podróżowaliśmy o wiele szybciej niż przedtem, widoczne na horyzoncie góry były równie odległe. Wydawało się, że oddalały się wraz z naszym zbliżaniem.

Nie zobaczyłem też już żadnych ruin. Gdyby nie droga, ta część Odłogów mogła od niepamiętnych czasów być zapomnianym dzikim ostępem. Co pewien czas napotyka­łem owalne zatoki, podobne do tej, którą wykorzystaliśmy na obóz. Każda miała małe źródełko i trawiaste pastwisko. W południe zatrzymałem się w takim miejscu, puściłem konia na trawę, a sam zjadłem posiłek i popiłem wodą. Nie robiłem nic konkretnego, po prostu siedziałem akceptując nieodwołalne.

Z pamięci zniknął lord Imgry, Wereriders, a nawet Elys i Jervon. Obróciłem bransoletę na przegubie. Popatrzyłem na nią (najpierw z ogromnym wysiłkiem), wyobrażając sobie Joisan. Obraz był tak wyraźny, że przez chwilę myślałem, iż stoi przede mną na drodze patrząc na mnie swym poważ­nym pytającym wzrokiem - miała taki sam wyraz twarzy, jaki tyle razy widziałem u niej dawno temu w Norsdale.

- Joisan! Joisan! - ocknąłem się szepcząc głośno jej imię.

W myślach... Nie, jednak coś przecież odczuwałem! Trzymający mnie w swojej mocy czar nagle pierzchnął. Ponownie zobaczyłem rozoraną ziemię i kopiącego Jervona, patrzyłem, jak napełnia się czara i ukazuje twarz mojej pani. Szybko wsiadłem na konia. To wszystko miało jakiś sens, tak jak powiedziała Elys. W tej chwili mogłem widzieć tylko początek, reszta pojawi się później...

Nie wiedziałem, co mnie oczekiwało i dlaczego to wszystko mnie tak bardzo dotyczyło. Czułem jednak konieczność ogromnego pośpiechu, myśli stały się teraz jasne. Znowu byłem wywiadowcą sił zbrojnych Dales, patrzącym nie na ślady na drodze, ale na otaczający mnie teren. Po raz pierwszy zobaczyłem, że znacznie zbliżyłem się do gór. Tuż przede mną rozpoczynało się pogórze... nieco dalej widniały pierwsze szczyty.

Na wysokich turniach dostrzegłem nienaturalne, dziwne kształty. Do tej pory wydawało mi się, że w tej części krainy nie było ruin, teraz jednak je zobaczyłem... było ich tak wiele, że musiałem się zbliżać do pozostałości miasta równie dużego jak jedno z naszych miast portowych.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy w końcu dotarłem w pobliże rumowiska. Na wyższym, otoczonym rozwalonymi murami terenie rysowały się wieże warowni. Było to bardzo dobre miejsce do obrony. Najwyraźniej wśród Dawnych Ludzi byli i tacy, którzy musieli mieć się na baczności i uważać na bezpieczeństwo swoich bliskich.

Zatrzymałem konia i spojrzałem w górę upewniając się, że są to rzeczywiście tylko ruiny (nie skrywają czegoś tak niebezpiecznego jak forteca, do której poprzednio dotarliś­my). Na szczycie zniszczonej ściany, trochę poniżej wieży, dostrzegłem wyraźny jasny błysk. Osłoniłem dłonią oczy i popatrzyłem. Jednocześnie poczułem, jak bransoleta zaczyna się rozgrzewać.

Przez chwilę wydawało mi się, że na jej powierzchni pokazały się nawet drobne płomienie.

Oparłem dłoń na rękojeści miecza, chociaż dobrze wie­działem, że to, co się tam czaiło, mogło być odporne nie tylko na zwyczajną stal, ale także i na broń wykonaną z metalu Ziem Spustoszonych.

W tej samej chwili usłyszałem głośne miauczenie. Z krza­ków rosnących na granicy pustego obszaru wyłoniło się brązowozłote ciało i wielkimi susami zaczęło zbliżać się w moim kierunku. Za nim pojawiło się drugie.

Z oddali dobiegł jeszcze jeden niewyraźny głos. Wyciąg­nąłem miecz. Biegnące w moim kierunku zwierzęta poru­szały się bardzo szybko - wyglądały jak złote strzały lecące przez wysoką trawę. Juczny koń parsknął i pociąg­nął do tyłu za łączącą linę. Klacz nie okazała strachu, chociaż ustawiła się tak, aby znajdować się przodem do przybyszów.

Zwierzęta zatrzymały się tuż na brzegu drogi dysząc ciężko ze zmęczenia. Przez chwilę myślałem, że zaraz rzucą się na mnie. Widziałem teraz, że należały do rodu kociego, nie były to śnieżne koty, ale mogły wyrządzić krzywdę.

Przyglądałem się im i dziwiłem, ponieważ siedziały spokojnie. Wyglądały jak kuzyni kotów z Dales, były jednak o wiele większe i miały dziwną złotobrązową sierść, jakiej nigdy wcześniej nie spotkałem. Na pyskach i piersi miały wyraźny znak w kształcie litery “V".

Ponieważ zatrzymały się i usiadły, poczułem się dosyć głupio trzymając w dłoni obnażony miecz. Schowałem go do pochwy. Koty nie zachowywały się jak zwyczajne zwierzęta. To były Odłogi, wszystko było możliwe... Nie były także aż tak niebezpieczne jak...

Nie bądź taki pewien!"

Koty nie wydały do tej pory żadnego dźwięku poza miauczeniem. Te słowa także nie były dźwiękami. Powstały w moich myślach i stanowiły jasną odpowiedź na to, o czym przed chwilą myślałem! Wiedziałem, że na terenach Odłogów dzieją się dziwne rzeczy, przeraziło mnie jednak otrzymanie w pełni zrozumiałej odpowiedzi wypowiedzianej telepatycznie... i to przez jedno z dwóch wpatrujących się we mnie zwierząt,

- Czego ode mnie chcecie? - spróbowałem zapytać w myślach, ale w końcu powiedziałem głośno.

Niczego." Odpowiedź była krótka i jasna.

- Niczego? Ale wołałyście... przybiegłyście...

Mniejszy z kotów - samica - odwrócił się do tyłu i popatrzył na zbocze, z którego właśnie zbiegł.

Niczego nie chcemy. Zaczekaj... dowiesz się, kto chce."

Zaczekać? Ale na kogo? Niewykluczone było, że koty towarzyszyły jakiemuś innemu mieszkańcowi Odłogów. Popatrzyłem na bransoletę. Metal był nadal ciepły, ale płomienie zniknęły. Wiedziałem już, że to nie było ostrze­żenie przed złem, a raczej rozpoznanie innej Mocy.

Zsiadłem z konia i przeciągnąłem się. Siodło nie było zbyt wygodnym miejscem. Oba wierzchowce przyglądały się kotom, nie zauważyłem jednak takich oznak strachu, jakie objawiły pustynne konie przy spotkaniu z Wereriders.

- Jak długo mam czekać? - zapytałem po chwili.

Drugi kot również odwrócił się i popatrzył na zbocze. Zobaczyłem, jak drżą krzaki, jak gdyby coś lub ktoś przedzierał się przez gęste poszycie. W końcu zauważyłem postać, która biegła omijając kamienne zwaliska dawnych budowli. Z daleka wyglądała na człowieka. To nie musiało jednak niczego oznaczać. Wielu z Dawnych Ludzi miało ludzką postać i mogło zakładać rodziny z ludźmi z Dales, płodząc podobne do mnie hybrydy. Klan mojej matki miał podobno takiego przodka, nie tylko jej czary zmieniły moje ciało, także i jej krew.

Biegnąca osoba przebyła ostatnią linię krzewów i teraz przedzierała się poprzez wysoką trawę. Słońce błysnęło na pancerzu. Wyżej zobaczyłem długie włosy zaplecione w roz­wiane warkocze. Kobieta!

Elys? W jaki sposób...? Odrzuciłem pierwszą możliwość. To nie były czarne sploty Mądrej Kobiety. Miały kolor rudobrązowych liści. Tylko jedna osoba miała takie włosy... tylko...

Zacząłem także biec, zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy zaczepiłem końcem kopyta o ukryty w trawie korzeń i prawie się przewróciłem. Usłyszałem swój własny głos krzyczący głośno.

- Joisan!



ROZDZIAŁ 13


JOISAN


Mocniej wsunęłam się w alkowę okna i wychyliłam się tak mocno, jak tylko było to możliwe. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się biała wstęga drogi. Z mojego punktu wido­kowego wydawało się, że trasa nie uległa najmniejszemu zniszczeniu. Za chwilę mogłabym zobaczyć na niej jeźdź­ców... podróżnych. Widoczny odcinek był jednak całkowicie pusty. Istnienie drogi w pewien sposób budziło zaufanie. Jeżeli... lub kiedy... - chyba raczej kiedy - zdecyduję się opuścić to schronienie i rozpocząć dalszą podróż, będzie ona moim punktem odniesienia.

Przyjrzałam się opadającemu ku równinie zboczu. Wokół widniały kamienne rumowiska, które musiały być innymi ruinami, jeszcze bardziej zniszczonymi przez czas niż miejsce, gdzie się obecnie znajdowałam. Doszłam do wnios­ku, że warownia była o wiele większa, niż sądziłam na początku. Wąskie otwory w zewnętrznych ścianach sugerowały, że budowniczowie musieli się obawiać ataku ze strony północnej. Mnie interesowała jednak przede wszyst­kim przecinająca równinę droga.

Wyjrzałam przez pozostałe okna. Od strony dziedzińca winorośle były zbyt gęste, aby je rozerwać i popatrzyć. Kiedy spróbowałam odsunąć liście, podniosła się straszna wrzawa wśród kryjącego się tutaj ptactwa. Na wschodzie zobaczyłam kolejne zbocze... tyle że trochę bardziej od­dalone. Jeszcze dalej widoczny był żółty pas przypominający o pustyni, którą przebyłam. Na zachodzie rozciągało się długie górskie pasmo, na którego skraju znajdowała się forteca. Zobaczyłam też resztki otoczonych murkami pól, pozostałości budynków, kawałek sadu.

Widok tego ostatniego przypomniał o głodzie. Wyszłam na zewnątrz. Po zaspokojeniu głodu poszłam w górę strumienia i znalazłam mały murowany basen. Odważyłam się rozebrać i garściami trawy zeskrobałam z siebie brud. Potem umyłam włosy. Wysuszyłam je na wietrze, jednocześ­nie starając się wyczyścić ubranie. Słońce łagodnie ogrzewa­ło moje nagie ciało i nagle zaczęłam cicho podśpiewywać, podobnie jak służebne dziewczęta piorące na brzegach rzek.

Napiłam się do syta. Ubrałam się, chociaż przybrudzone ubranie niemile kleiło się do skóry. Spróbowałam zapleść warkocze, jednak wilgotne pasma wysuwały się nie dając zbyt porządnego efektu. Nie miałam nawet zapinki z brązu, która utrzymywała włosy na miejscu pod hełmem, spróbo­wałam więc zrobić wiązanie z dwóch kawałków długiej mocnej trawy.

Następnie zaczęłam szukać jagód. Znalazłam także wodną roślinę, której słodkie twarde korzenie były jadalne. Pochrapując, przypomniałam sobie, że ostatni raz jadłam je podczas letniej uczty w Ithdale. Moja ciotka znała się na robieniu różnych przetworów i wymyśliła własną receptę przechowywania tych cienkich korzonków przez zimę. Kroiła je drobno i zalewała miodem.

Popatrzyłam na pobrudzone jagodami dłonie i na sreb­rzącą się w promieniach słońca zbroję. Ithdale było tak dawno temu i tak daleko, moje poprzednie życie było teraz niczym legenda opowiadana przez Kowala Pieśni. Nic, co zdarzyło się naprawdę tej stojącej nad strumieniem Joisan. Gnąc się pod ciężarem pancerza obejrzałam cały sad. Nie było dojrzałych owoców. Na zagonie melonów znalazłam za to dwa już złotawe. Niewielkie - ale nie mniej cenne. Niosąc je w dłoniach wróciłam na dziedziniec, który traktowałam jak obozowisko.

Z trawy przede mną poderwały się do biegu nieznane, pokryte futrem zwierzątka. Nie mogłam jednak polować nie mając noża ani pistoletu strzałkowego. Oprócz tego odpy­chała mnie myśl, że mogłabym coś tutaj zabić - nawet jeżeli nadawałoby się do jedzenia. To musiały być dobre łowieckie tereny dla kotów... pewnie także dla niedźwiedzi... niektóre z nich podobno jadały mięso, nie tylko owoce.

Ostrożnie trzymając melony, wdrapałam się po kamien­nym rumowisku. Chciałam ponownie wykorzystać ostrą sprzączkę i przeciąć skórę. Owoce były nie tylko wspaniałym pożywieniem, można było nimi także ugasić pragnienie. Słońce paliło tak gorąco, że pancerz stał się niemożliwym do uniesienia ciężarem.

Tak bardzo przyzwyczaiłam się do samotności, że prze­straszyłam się na widok kotów wylegujących się w słonecz­nej plamie. Kotka leniwie lizała łapy. Samiec przewrócił się na grzbiet i zaczął się tarzać po nagrzanych kamieniach.

Widząc ich rozleniwienie poczułam się niczym niepro­szony gość. Kotka zmrużyła oczy i wydawała się mnie w ogóle nie zauważać. Ziewnęła szeroko pokazując zawi­nięty różowy język. Samiec wstał i otrząsnął się.

Niepewnie stanęłam przed nimi trzymając w dłoniach owoce. To było bardzo dziwne spotkanie. Koty były czymś więcej niż tylko zwierzętami...

- Za powitanie przy bramie - powiedziałam czując najprawdziwszą wdzięczność - me dzięki. Za pożywienie (zdobyłam je co prawda sama, a ogród nie należał chyba do kotów) - uśmiech i podziękowanie. Dla pana tej warowni - pozdrowienie.

Pana tej warowni?" - w myślach usłyszałam reakcję na moje słowa. Jeżeli można było tutaj mówić o tonie głosu, to z pewnością teraz w słowach brzmiało rozbawienie. “Ładna formułka, kobieto z Dales. Więc tak mówicie pośród swoich. Niech się trochę zastanowię... o, tak. Dla podróżnego z dalekich stron powitanie w tym domostwie i niech szczęście sprzyja w twoich wędrówkach"...

To była jedna z wersji powitania nieznanego gościa stosowana w Dales. Zaskoczył mnie fakt, że kot potrafił zacytować dokładną jej treść. W jaki sposób mieszkaniec Odłogów nauczył się naszych zwyczajów? Kot jednak mówił dalej.

Dobrze zrobiłaś słuchając nas i pozostając tutaj." W słowach nie dźwięczała już lekka nuta. Nie byłam też zbytnio zdziwiona jego następnymi słowami.

Pojawił się nowy niepokój"...

Nic więcej nie powiedział, podeszłam więc do posłania z trawy i usiadłam (usłyszałam przecież słowa powitania). Położyłam przed sobą melony i zapytałam:

- Jaki rodzaj niepokoju? Czy to Thas? - Do tej pory wiedziałam jedynie o nich, taka myśl była oczywista. Przez chwilę poczułam tamten zapach i strach, jaki odczuwałam. W wyobraźni ujrzałam walące się mury fortecy (nawet te tak długo opierające się władaniu czasu) i wieżę po­chwyconą w ziemny wir, nas wszystkich w pułapce.

Być może Thas, ale nie tylko." Kot nie wzruszył ramionami niczym człowiek, ale intonacja głosu wskazywała na podobne odczucie. “Nie, nie to, o czym myślisz teraz... tutaj. Czary ochraniające Carfallin są bardzo stare, ale pomimo to silne i utrzymają się jeszcze przez wiele sezonów. Ostatniej nocy widzieliśmy jeźdźców, poszukujących i po­szukiwanych. Rozbudziły się istoty, spoglądają, czają się, węszą i polują. Nadal nie są jeszcze pewne, na co polują, ani w jaki sposób rozpoczną nagonkę."

- Uważasz, że moje przybycie sprawiło to wszystko? Jeżeli Thas już wybudowali podziemne korytarze pod tą krainą... to musiało się to stać przed moim przybyciem. - Zaprotestowałam, czując niesprawiedliwość w obarczaniu mnie odpowiedzialnością za obudzenie Ciemnych Sił. Nie wzywałam żadnych Mocy, a jedynie ratowałam swoje życie. Walczyłam z Ciemnościami, a nie z mieszkańcami Odłogów.

Thas uciekali przed Światłem, ale nie zostali poranieni przez promienie. Nie... nie miałam zamiaru podjąć tego ciężaru.

Tym razem jednak kot potrząsnął głową na wzór czło­wieka.

Nawet wtedy gdy masz przy sobie to - pyskiem wskazał na wiszącego na mojej piersi Gryfa - niektóre rzeczy nie mogłyby się obudzić tylko z powodu tego talizmanu. Na razie nie wiemy, dlaczego działają niektóre z sił. Czujemy jedynie, że wszystkie, które do tej pory się uaktywniły, należą do Ciemności. Dawno temu określono granice, stworzono zamknięcia, rzucono zaklęcia. Światło i Ciemność mogły się poruszać pewnymi drogami, zawsze oddzielnie. Teraz czary słabną, czujemy dotknięcia, uderze­nia mieczem... przenikające przez ustalone bariery, wszyst­kie mają na celu sprawdzenie, czy istnieje jakaś przeszkoda. Jaki jest tego powód... kto to może wiedzieć?"

- Kraina Dales została zaatakowana. - Pochwyciłam się tego faktu, chociaż nie wiedziałam, dlaczego mogłoby to być ważne dla mieszkańców Ziem Spustoszonych. Bezsprzecznie, mieli zabezpieczenia, których nigdy nie uda się przełamać żadnym napastnikom. Wystarczyłoby wezwać na pomoc najsłabszą z Mocy, a potem znowu mogliby żyć spokojnie swoim dawnym życiem. - Nie wiem, co się teraz dzieje, z wyjątkiem tego, że do tej pory prawie przez cały czas przegrywaliśmy. Ogary z Alizonu wdarły się głęboko na nasze tereny, mają więcej wojowników, lepszą broń. Czy wojna mogła się teraz przenieść na wasze tereny?

Kotka skrzywiła się z pogardą. “To tylko ludzie - nie mają ani nie wzywają żadnych Mocy. Dla takich jak oni nasza kraina nigdy by się nie obudziła! Najmniejsi z nas mogliby ich zmusić do ucieczki albo zabić bez wysiłku. Nie, to co się budzi, ma swoje źródło w przeszłości, od bardzo dawna było uśpione. Nie jest także w pełni roz­budzone, inaczej zarówno ty, jak i każde żywe stworzenie pomiędzy górami Arvonu i morzem już dawno byłoby tego w pełni świadome. Istoty te miotają się podczas sennych marzeń, które się niedługo skończą. Może ma to swoje dobre strony. My - należący do jednego rodu - nigdy nie znaliśmy wyznaczonej pory ich przebudzenia. To spowoduje ogromne zmiany"...

Polizała jeszcze raz łapę i schowała ją pod siebie. “Dla takich jak ty nowe czasy mogą się okazać niebez­pieczne" - stwierdziła (z pewną satysfakcją jak mi się wydawało). “Chyba że trochę się nauczysz... i będziesz miała nie tylko odwagę, ale i wolę przetrwania."

Nie miałam zamiaru jej ustąpić. Wiedziałam, że nie mam żadnego talentu, patrzyłam jednak prosto na nią i od­powiedziałam:

- Wszyscy uczymy się przez całe życie. Jeżeli istnieje coś, co mam zrobić... jestem na to przygotowana. - (Przy­pomniałam sobie moją prośbę skierowaną do Elys i jak spełzła ona na niczym. Z drugiej jednak strony czegoś się przecież nauczyłam. Zbyt dobrze pamiętałam wysiłek, jaki włożyłam w kierowanie Gryfem.) Jeśli zaś chodzi o odwagę i siłę woli... nigdy nie jesteśmy w stanie określić, ile jej mamy, możemy jedynie mieć nadzieję, że wystarczająco dużo, aby przetrwać wszelkie przeciwności.

Wspomniałam moją ciotkę... mówiłam zupełnie jak ona. Kiedyś słowa Damy Math były niczym przykazania. Od­rzuciłam do tyłu włosy i westchnęłam.

W naszym kierunku podąża ktoś należący do twojej krwi" - milczenie przerwały słowa samca. “Być może jest nawet tym, którego poszukiwałaś. Odważył się podążyć białą drogą. Nic nie zdołało go zawrócić, żaden znak runiczny ani zaklęcie, chociaż z ich powodu zawrócili jego towarzysze. Jedzie tylko w jednym celu... tak mu się przynajmniej wydaje. Myślę, że zostanie wykorzystany zupełnie inaczej."

Wstałam, gwałtownie odsuwając melony.

- Kerovan! Skąd o nim wiesz? - Po chwili zastanowi­łam się jednak. Mógł to być zupełnie obcy człowiek... rozbójnik, poszukiwacz skarbów. Nie mogłam liczyć na to, że to rzeczywiście był Kerovan.

Na moje pytanie odpowiedziała cisza. Czekałam przez parę bolesnych chwil, a potem zrozumiałam, że oba zwierzęta nie chciały się ze mną podzielić swymi domysłami. Próba wydostania od nich jeszcze jakichś informacji mogła zepsuć i tak nie najlepszą opinię, jaką o mnie miały. To było dziwne uczucie być traktowanym jak impulsywne dziecko przez kogoś takiego jak one. Najpierw poczułam gniew. Podejrzewałam jednak, że nienawiść, na terenach Odłogów może być jednym z najgroźniejszych uczuć, szczególnie jeżeli nie jest kontrolowana i wykorzystana według życzenia. Może być bronią - nie powinnam jej stosować. Muszę się nauczyć kontrolować uczucia.

Jeżeli obiecanym podróżnym był rzeczywiście Kerovan, najważniejsze było przygotowanie się na jego przybycie... odparcie jego gniewu. O ile oczywiście czuł coś pod pancerzem, jaki zbudował wokół swojej duszy. Muszę wszystko przemyśleć, zaplanować różne warianty w zależ­ności od jego nastawienia podczas pierwszego spotkania. Rozwiązanie naszych problemów - to było dla mnie o wiele ważniejsze niż budzące się dawno uśpione siły.

Usiadłam na wiązce trawy i spróbowałam ułagodzić uczucia, uspokoić mocno bijące serce, wyglądać jak najbar­dziej spokojnie. Sięgnęłam po najbliższy melon i zaczęłam go przekrawać ostrym brzegiem sprzączki, pomyślałam bowiem, że dobrze byłoby zacząć coś jeść (nie dlatego, żebym była teraz naprawdę głodna, ale sama czynność spożywania pokarmu mogła być początkiem kontrolowania myśli i uczuć). Potem miałam zamiar przeszukać resztę ruin. W ich pustym wnętrzu mogłam znaleźć broń.

Melon był dojrzały i różowy soczysty miąższ smakował mi ogromnie. Pestki wypluwałam na dłoń. Potem kładłam je z boku obok siebie. Błyszczący czarny kolor przypomniał chwile, gdy jako małe dziecko robiłam z nich naszyjnik. Nasiona były darem naszej kucharki Harty.

Harta - nie było jej z nami po ucieczce z Ithdale. Musiała zginąć! Czy ktoś gdzieś zdecydował, kto wygra, kogo już nigdy się nie zobaczy... czy też był to ślepy traf losu?

Umyłam ręce w strumieniu i wytarłam o nagrzaną w słońcu trawę. Udawałam, że nie poświęcam kotom najmniejszej uwagi. Z większą pewnością siebie weszłam do hallu, gdzie stały ławki w kształcie kotów. Tym razem nie poszłam w innym kierunku.

W najgłębszym mroku kryło się ogromne palenisko ze śladami dymu i sadzy. Świadczyło, że budowniczowie przynajmniej na tyle przypominali ludzi, aby potrzebować ciepła w chłodne dni, a także, że Odłogi nie miały najcieplejszego klimatu.

Nad paleniskiem, gdzie powinien widnieć herb pana domu, głęboko wyrzeźbiono symbol, który już wcześniej widziałam. Była to uskrzydlona kula. Rysunek był jednak zatarty przez czas i prawie niewidoczny w panującym mroku. Po obu stronach wyryto postacie kotów.

W kominku od bardzo dawna nie palono, leżały tutaj pokruszone na drobny proszek zeschłe liście. Zatrzymałam się przez chwilę, a potem rozejrzałam po komnacie próbując sobie wyobrazić, jak kiedyś musiała wyglądać... kto tutaj ucztował, kto zimą przysuwał siedziska bliżej płonącego ognia? Jakie historie snuli tutaj Kowale Pieśni? Czy te istoty miały Kowali Pieśni opowiadających o czynach dawnych herosów?

Wyciągnęłam rękę i spróbowałam dotknąć symbolu. Nie mogłam go dosięgnąć nawet stanąwszy na palcach. W pierw­szej chwili wydawał się prawie zatarty. Teraz... zamrugałam i potarłam oczy wierzchem dłoni. Koty - im łatwiej było się przyglądać... w szeroko rozstawionych ogromnych oczach czaił się płomień.

Czy było to złudzenie, czy też jedna z wyrzeźbionych głów była większa i bardziej masywna? Popatrzyłam uważ­niej. Tak było naprawdę. To nie były duplikaty, ale indywidualne głowy. Widziałam je już wcześniej, żywe ciała leżące na wygrzanych kamieniach dziedzińca. Dawno temu rzeźbiarzowi udało się uchwycić podobieństwo. Czy były to te same zwierzęta? Nawet biorąc pod uwagę wszystkie umiejętności istot zamieszkujących Odłogi, nie mogłam się pogodzić z taką myślą. Czas życia był długi dla Starych Istot (czy Stare Istoty były zwierzętami?), ale chyba nie mogły przetrwać tylu wieków. To musiały być podobizny ich przodków.

Weszłam do wnętrza paleniska i przegarnęłam leżące w nim śmiecie, miałam nadzieję, że znajdę tutaj ułamek metalu, fragmenty rusztu na polana czy coś w tym rodzaju. Nic jednak nie było.

Z prawej strony zobaczyłam drzwi prowadzące do pozostałej części budynku. Ciągnący się za nimi korytarz przypominał galerię, zobaczyłam tutaj pierwszy przedmiot użytkowy.

Z okrzykiem radości podbiegłam do przodu i uchwyciłam czarną rękojeść miecza. Jednak to, co wyciągnęłam z roz­rzuconych śmieci, było jedynie ułamanym trzonkiem. Prze­ciągnęłam po nim palcem, metal łuszczył się i osypywał cienkimi warstwami. Wzdłuż ścian leżała inna broń, wy­glądało, jak gdyby spadła z kamiennych haków. Nie pozostało nic, co można by wykorzystać. Zawiedziona kopnęłam odłamki wznosząc tumany rdzawego kurzu.

Dalej znajdowała się kwadratowa komnata i schody prowadzące na drugą z wież - tę, na której szczycie rosło drzewo. Stopnie wydawały się mocne, przysunęłam się do ściany i rozpoczęłam wędrówkę.

Na drugim piętrze były kolejne drzwi i nowe schody. Sklepiony łuk prowadził do pokoi zbudowanych nad galerią. Tam właśnie poszłam.

Znalazłam się w kolejnym hallu, o wiele jednak węższym, będącym właściwie korytarzem, z lewej strony zobaczyłam troje drzwi.

Dwoje z nich już dawno rozpadło się w proch, podobnie jak te na dziedzińcu, środkowe jednak...

Drewno wyglądało na mocne, nie widziałam żadnych szpar ani najmniejszych oznak rdzy na stalowych okuciach. Od zewnątrz były zamknięte na ogromną zasuwę. Gdybym coś takiego napotkała na niższym piętrze, myślałabym, że to więzienie. Tutaj mógł być to skarbiec, gdzie panowie przechowywali cenne rzeczy. Zasuwa nie miała jednak żadnych kłódek.

Wolno dotknęłam drewna oczekując, że rozsypie się pod moim dotknięciem. Pod dłonią czułam coś bardzo masyw­nego i trwałego. Nikt nie mógł mi zabronić otworzenia komnaty, sam zamek też nie wyglądał na mocny. Po chwili wahania (nie chciałam ulec strachowi) zdecydowałam, że muszę się dowiedzieć, dlaczego te jedne drzwi w warowni pozostały nie naruszone, podczas gdy zbroje i broń kruszyły się pod moim dotknięciem. Znałam wiele legend opowia­dających o tym, jak ciekawość sprowadziła nieszczęście na tych, którzy nie potrafili się pohamować i pozostawić w spokoju tajemnic Ludzi Starej Rasy. W tej chwili byłam w stanie rozumieć potrzebę, jaką się kierowali. Tak bardzo pragnęłam otworzyć komnatę, że nie potrafiłam się po­wstrzymać.

Być może to właśnie zasuwa utrzymywała drzwi w nie naruszonym stanie. Po jej odsunięciu na powierzchni drewna pojawiły się szpary rozszerzające się w mgnieniu oka. Usłyszałam zgrzyt, owiał mnie duszny powiew. Jeden z zawiasów złamał się, drzwi krzywo zawisły na resztce drugiego.

Na wpół otwarte drzwi szybko rozpadały się w proch. Kawałki drewna odpadały i rozsypywały się przy zetknięciu z kamiennymi płytami.

Odsunęłam się gwałtownie do tyłu. Na posadzkę upadła pęknięta zasuwa. Zrobiłam krok do przodu i zajrzałam do pokoju.

Miałam tylko jedną chwilę, aby ogarnąć spojrzeniem to, co zostało odcięte od upływu czasu - i trwało aż do momentu, gdy powodowana nieznanym impulsem uchyli­łam drzwi (a tym samym złamałam chroniące zamknięcie).

Czas z furią zaatakował to, co do tej pory było dla niego niedostępne.

Pokój nie był pusty. Przez krótką chwilę ujrzałam wspaniałe pokrywające ściany arrasy, tak cudowne, że nie mogła ich utkać ludzka ręka. Stało też łoże z bogatym baldachimem wspartym na czterech słupach wyrzeźbionych w kształcie kotów. Posłanie było przykryte złotobrązową kapą przypominającą kocie futro, które w jednej chwili stało się szarym pyłem, podobnie jak pozostałe tkaniny. Pod ścianą znajdowała się toaletka ze zwierciadłem opra­wionym w rzeźbioną ramę zwieńczoną kocią głową. Na blacie stały drogocenne drobiazgi, które widziałam jedynie przez mgnienie oka. Niektóre przedmioty rozpadły się w pył, zanim zdołałam się im przyjrzeć.

Były tam krzesła, zydle, wysokie szafy, w których właścicielka z pewnością trzymała bogate stroje. Musiały być cudowne. Jestem pewna, że przez chwilę je widziałam. Nie przekroczyłam progu. Stałam tylko i patrzyłam czując ból na widok znikających wspaniałości. Zasłaniające okna kotary zwiędły szybciej niż bezmyślnie zerwane delikatne polne kwiaty.

Przez okno wdarł się ostry słoneczny blask (na zewnątrz nie było osłaniających pnączy). W promieniach zatańczyły drobiny unoszącego się w powietrzu kurzu. A potem... nic już nie pozostało... dosłownie nic...

Nie, to nie była prawda.

W jasnym świetle coś zamigotało, to był miękki delikatny błysk. Zawahałam się przed wejściem do komnaty. Jednak podobnie jak nie potrafiłam się wcześniej powstrzymać, tak samo teraz powodowana impulsem podeszłam bliżej.

Powietrze było gęste od kurzu. Zakaszlałam i machnęłam dłońmi. Z trudem wciągnęłam powietrze i sięgnęłam po leżący w prochu przedmiot. Był to pierścień...

Obrączka wyglądała jak nowa. Kamień nie przypominał żadnego z tych, jakie do tej pory widziałam. Ludzie z Dales mają mało biżuterii. Niewiele złota i trochę ogromnie cenionego bursztynu. Niektórzy możnowładcy noszą pod­czas uczt kolorowe drogie kamienie, które sprowadzają zza mórz. Są one jednak drobne, polerowane, ale nie rżnięte. W ręku trzymałam natomiast coś zupełnie innego.

Kamień (Jeżeli był to kamień) był wielkości mego kciuka, ale obrączka była mała, zrobiona na kobiecą rękę. Klejnot nie był rzeźbiony ani polerowany. Sama natura uformowała go na kształt kociej głowy. Był dziwnego koloru, ni to róż, ni to złoto, raczej mieszanina obu tych kolorów roz­pływających się po całej powierzchni i siejących tęczowe blaski. Włożyłam pierścień na palec. Pasował, jak gdyby był na mnie robiony... wydawało mi się, że znalazł się na swoim miejscu.

Podeszłam bliżej do okna i przyjrzałam się podziwiając, jak odbija się od mojej opalonej, podrapanej przez kolce skóry. Nie wiedziałam dlaczego, ale poczułam, że należy do mnie! Byłam tego tak pewna, jak gdyby został mi ofiaro­wany. Jeszcze raz odwróciłam się do okna, żeby popatrzeć i wtedy usłyszałam...

Było to głośne miauczenie, ostre i wyraźne, dochodzące tuż spod okna, przy którym stałam. Wychyliłam się i popatrzyłam w kierunku drogi. Oba koty przeskakiwały z kamienia na kamień, okrążały krzewy i zwalone ruiny. Wkrótce zniknęły mi z oczu.

Przed nimi... na drodze pojawił się jeździec! Zobaczyłam, jak słońce zabłysło błękitnie na jego zbroi... jeździec w pancerzu. Ten, o którym mówiły koty? Kerovan?

Zapominając o wszystkim, myśląc jedynie o moim panu, odwróciłam się wzbijając tumany kurzu. Zakrztusiłam się i zaczęłam kaszleć. Nadal biegłam. Musiałam się dowie­dzieć, kto podążał po tej białej drodze. Przypuszczałam, miałam nadzieję... ale musiałam także mieć pewność!



ROZDZIAŁ 14


KEROVAN


Jedyną ważną rzeczą była teraz obecność Joisan. Stała tutaj przy białej drodze Dawnych Ludzi, bezpieczna i wolna. Pochwyciłem ją w ramiona i przytuliłem tak mocno, jak gdybym był w stanie obronić ją przed najgroźniejszymi Ciemnymi Mocami.

Płakała. Twarz miała mokrą od łez, a drobne dłonie zacisnęła na moich ramionach tak kurczowo, że czułem jej uścisk nawet przez puklerz. W niepamięć odeszły wszystkimi przemyślenia ostatnich kilku dni. Pochyliłem głowę i pocałowałem słone od łez usta. Poczułem, jak w głębi duszy budzi się we mnie płomień, przytuliłem ją jeszcze mocniej i tak trwaliśmy zapominając o wszystkim innym.

Takie chwile nie trwają jednak wiecznie. Przypomniałem sobie, kim jestem, dlaczego nie mogę jej mieć i wypuściłem ją z objęć. Ponownie musiałem uodpornić duszę nie dla mego bezpieczeństwa, ale jej.

Jej uścisk nie zmienił się jednak. Odsunęła się tylko odrobinę i popatrzyła mi w twarz. Oddychała nieregularnie.

- Kerovan... naprawdę Kerovan... - mówiła cichym szeptem.

Kerovan - moje imię przerwało czar. Odsunąłem ją od siebie, mimo że się opierała. Potrząsała głową i zachowy­wała się niczym dziecko, któremu właśnie odbiera się ulubioną, wymarzoną zabawkę.

- Nie zostawisz mnie znowu! Jesteś tutaj... próbujesz odejść... ale ci się to nie uda! Jestem tutaj? O co jej chodziło? Jednak pulsująca w moich żyłach krew potwierdziła, że przestałem być tylko ciałem pozbawionym uczuć. Wszelkie zamiary, świadomość, że byłem inny... wszystko zostało zagrożone przez owo ciepłe uczucie i jej słowa.

Zacisnąłem zęby i uchwyciłem ją za nadgarstki. Spró­bowałem siłą odepchnąć od siebie. Nadal potrząsała głową. Niczym dzika kotka usiłowała wyrwać się z mego uścisku.

- Nie! - zaprzeczyła jeszcze głośniej. - Czy nic nie rozumiesz? Nigdy się ode mnie nie uwolnisz... nie możesz. Musimy być...

Głos się jej załamał. Nie wiem, co zobaczyła w mojej twarzy, ale w jej oczach odmalowała się rosnąca rozpacz. W końcu opuściła ramiona i przestała walczyć. Odsunęła się.

- Puść mnie - powiedziała cicho. - Nie będę ci już więcej przeszkadzała. Myślałam, że... - Ucichła i wytarła policzek wierzchem dłoni. Potem odrzuciła do tyłu głowę i odsunęła włosy z oczu oraz czoła.

Nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Z całej mocy starałem się opanować ogarniające mnie uczucie. Powinienem być tylko sam. Joisan uniosła w górę brodę, w oczach zabłysło postanowienie. W całej postaci, w słowach... było tyle woli i wiary w siebie... wystarczającej, aby stworzyć wewnętrzny pancerz równie mocny jak ten, który miała na sobie.

- Nie ma we mnie nawet odrobiny dumy - powiedzia­ła, chociaż cała jej postawa temu zaprzeczała. - Słucham twych słów mówiących, że nie jestem twoją panią, i nie potrafię ich zaakceptować, tak jak powinna to uczynić każda inna kobieta. Poszłam więc za tobą... ponieważ tylko przy tobie czuję się w pełni sobą. Jeżeli ponownie mnie odtrącisz i odjedziesz z misją lorda Imgry (w jaki sposób ktoś taki jak on może tobie rozkazywać)... pojadę za tobą. Nawet jeśli nie zmienisz zdania...

Patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek. Nie miałem dość siły, aby jej odpowiedzieć. Jeżeli nie mogłem sobie poradzić z samym sobą, to w jaki sposób miałem sobie poradzić z nią? Z pewnością nie teraz, gdy szalały we mnie dzikie, nieokiełznane uczucia.

Potrząsnąłem głową w pewnym stopniu udzielając od­powiedzi.

- Nic nie przysięgałem - przynajmniej te słowa były łatwe. - Pojechałem z własnej woli. Gdyby nie był to mój wybór, nigdy bym się tutaj nie pojawił.

Zacząłem mówić o swojej misji, była to dobra wymówka, aby ominąć bardziej osobiste pytania. Opowiedziałem, jak Imgry dowiedział się o poszukiwaniach “Mocy" przez Alizończyków.

Z ulgą stwierdziłem, że słuchała z zainteresowaniem.

- Czy udało ci się zwerbować kogoś z Ziem Spus­toszonych?

Wspomniałem więc o Wereriders.

- Czy teraz kogoś szukasz? - zapytała. Wziąłem głęboki oddech i potrząsnąłem głową. Opowie­działem jej o powrocie do obozowiska i zniszczeniu, jakie w nim zastałem. Kiedy wspomniałem o Elys i Jervonie, pochwyciła mnie za ramię.

- Więc żyją... nie zostali pochłonięci! Taką właśnie miałam nadzieję.

Teraz była moja kolej.

- A co się stało z tobą?

Cofnęła się nieco i zaczęła splatać włosy. Wtedy też zauważyłem, że ruszył się silny wiatr, słońce skryło się za chmurami. Zmarszczyła czoło i popatrzyła na niebo.

- Nadciąga burza. Można to wyczuć w powietrzu. Tam... - wskazała na strome zbocze - jest schronienie... chodź!

Nie widziałem powodu, aby jej odmówić. Prowadząc klacz i konia jucznego poszedłem za nią. Po raz pierwszy przypomniałem sobie o kotach. Oba zniknęły.

Wspinaczka nie należała do najłatwiejszych. Nad nami gęstniały ciemne chmury. Okrążyliśmy ostatnią ścianę i weszliśmy na dziedziniec, gdy spadły na nas pierwsze krople deszczu. Na zachodnim horyzoncie błysnęła zyg­zakowata błyskawica, zaraz potem zagrzmiało. Grzmot przypominał stukot oblężniczych machin Alizończyków, przesuwanych przez wąski skalisty przesmyk.

Zdjąłem juki z koni. Joisan zatrzymała się i wzięła część bagaży pomagając przenosić je do ciemnego chłodnego hallu. Z kucyka zdjęła małą paczkę.

- Elys pomyślała o mnie... bardzo się z tego cieszę. Gdzie ona jest? A Jervon? Czy ich odesłałeś, czy też myśleli, że zginęłam i...

- To stało się, kiedy dotarliśmy do tej drogi. Dzisiej­szego ranka powiedziała, że nie mogą ze mną dalej jechać... z niezrozumiałego powodu było to zabronione. Nigdy wcześniej nie spotkałem Mądrej Kobiety władającej mie­czem. Nie może pochodzić z Dales...

- Jeżeli nie wolno im było tutaj przybyć, z pewnością to przeczuła. Nie, ona nie pochodzi z Dales, nie jest także z Odłogów... jej rodzice byli rozbitkami na naszym wybrze­żu. Urodziła się tutaj, w jej żyłach płynie jednak obca krew.

Gęste strugi deszczu otoczyły nas nieprzeniknioną ciem­nością. Twarz Joisan była teraz tylko niewyraźną plamą w mroku.

- Posiada Moc - mówiła dalej Joisan. - A Jer­von... - przerwała na chwilę, a potem kontynuowała tym samym tonem - zaakceptował ją taką, jaka jest. Nie jest kimś gorszym w jej oczach ani ona kimś znaczniejszym w jego. Stanowią dwie połowy połączone w doskonałą całość. To nie jest łatwe ani nie zdarza się często, ale kiedy już następuje... Wtedy jest niczym bezcenny skarb od­naleziony przez dwoje ludzi!

W jej głosie brzmiała nuta wyzwania. Wiedziałem, że nie powinienem ponownie dyskutować z nią na ten temat. Zapytałem więc, co wydarzyło się po pochłonięciu przez ziemny wir.

Usłyszałem wtedy dziwną opowieść o ciemnych ponurych korytarzach będących siedzibą żyjących w mroku Thas, a także i o tym, jak została ocalona przez Gryfa.

- Nie wiem, w jaki sposób zbudził się do życia. Musiała to spowodować siła mojej woli. Światło wskazało drogę, którą dotarłam do innego... bardzo dziwnego miejsca.

Opowiedziała o komnacie z niskimi ściankami, jak przedostała się do jej centrum i jak rozpoznała symbol. Następnie położyła się spać i wpadła w sieć nowego cza­ru - jak obudziła się na świeżym powietrzu przed murami tej warowni.

- Znalazłam owoce i wodę...

Zanim zdołałem się ruszyć, wybiegła na zewnątrz i szybko wróciła roześmiana wytrząsając z włosów krople deszczu. W dłoniach miała melon, który położyła na podłodze przede mną.

- Daj nóż. Mój... cała broń została mi odebrana w Ciemnościach.

Joisan wyjęła z pochwy nóż i rozcięła melon. Połowę owocu wsunęła w moje dłonie.

Miąższ był słodki i soczysty... lepszy niż kiedykolwiek... gasił pragnienie. Wyjąłem z paczki kawałek chleba podróż­nego i także się z nią podzieliłem. Wcześniej Joisan wyszła ponownie na zewnątrz, aby umyć lepkie od soku ręce.

- Jest więcej owoców... także jagody i wodne rośliny... nie byłam do tej pory głodna.

- A koty?

Joisan usiadła obok mnie i skrzyżowała nogi. Była blisko, dłonie położyła jednak na kolanach i nie starała się mnie dotknąć.

- Tak, koty. Możesz mi nie wierzyć, Kerovanie, ale to nie są zwyczajne zwierzęta. Czytają w myślach i porozu­miewają się telepatycznie. Był także... widziałam go pierw­szego dnia... mały niedźwiadek, który może robić to samo. Koty kazały mi zaczekać, powiedziały, że ktoś przybędzie. Weszłam na wieżę i zobaczyłam drogę. Zastanawiam się jednak... - podniosła dłoń i popatrzyła na nią z uwagą. Potem wyciągnęła ją do mnie i zapytała:

- Kerovanie, podróżowałeś o wiele więcej ode mnie. Czy już kiedyś widziałeś coś takiego?

Nawet w narastającym zmroku widziałem na jej palcu pierścień. Chociaż obawiałem się jej teraz dotykać, ująłem podaną dłoń i przysunąłem bliżej oczu.

Kamień był ukształtowany nieregularnie. Ciekawe, że gdy dotknąłem ręki Joisan, stał się o wiele wyraźniejszy, miał bardzo dziwny kolor. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego połączenia barw - różowy i złoty - oba zlewały się w jedną harmonijną całość.

- Kerovan!

Nie musiała krzyczeć. Na moim nadgarstku zabłysnęła bransoleta. Promienie zdawały się skupiać na pierścieniu zwiększając bijący z jego wnętrza blask.

Joisan wyrwała się z mego uścisku i podniosła pierścień do góry w pobliże kryształowego Gryfa. Nie było najmniej­szej reakcji.

Zrobiła gest, jak gdyby chciała ściągnąć pierścień, ale coś ją powstrzymało.

- Nie wydaje mi się, aby był szkodliwy... - powiedziała powoli. - Może nie widzisz tego dokładnie, ale kamień ma formę kociej głowy, mimo że nie został wyrzeźbiony. Koty...

- Jesteś pewna, że są prawdziwe?

- Że nie są halucynacją? Też je widziałeś... są tak prawdziwe jak to! - Ponownie wyciągnęła dłoń. - Czy wydawały się iluzją, kiedy zatrzymały cię na drodze?

- Nie.

Byłem pewien, kimkolwiek były te zwierzęta i komukol­wiek służyły (jeżeli były sługami), że były prawdziwe. Mogłem być tutaj sprowadzony z. jakiegoś powodu. Tak sugerowała Elys. Chciałem odrzucić tę myśl, ale nie po­trafiłem.

- Skąd to masz?

Opowiedziała mi o swoich poszukiwaniach w zrujnowanej warowni, w której się teraz schroniliśmy, o zamkniętych drzwiach zaryglowanych od zewnątrz, gdzie znajdowały się ślady dawnej świetności, które rozsypały się w proch, gdy “wpuściła obecne czasy". Jak po zniknięciu wszystkiego w promieniach słońca zabłysnął właśnie ten pierścień.

To była opowieść godna Kowala Pieśni, ale wierzyłem każdemu słowu.

- Nigdy czegoś takiego nie widziałem... - zacząłem wolno. - To... - dotknąłem bransolety - wskazuje, że pierścień ma jakiś związek z Mocą.

- Na Ziemiach Spustoszonych istnieje wiele niezrozu­miałych rzeczy... czyż nie tak mówią nasze legendy? Wydaje mi się, że to miało... - zerknęła w moim kierunku... a przynajmniej minimalnie odwróciła głowę, chociaż było zbyt ciemno, żeby zobaczyć wyraz jej twarzy - miało - powtórzyła - zostać znalezione po otwarciu drzwi. Ale dlaczego ktoś miałby rzucić taki czar...

- Nie należy do Ciemności.

- Wiem - zgodziła się, spokojnie gładząc leżącego na piersi Gryfa. - On by mnie ostrzegł. To bardzo piękne... i dziwne... sposób, w jaki to otrzymałam... Zupełnie, jakby był to dar.

W jej głosie ponownie odczytałem nutę wyzwania, może podejrzewała, że chcę jej nakazać wyrzucić pierścień. Ale nawet o tym nie pomyślałem. Joisan miała tak niewiele pięknych rzeczy od momentu, kiedy wraz ze swymi ludźmi uciekła z Ithdale - może także i przedtem. Nie dałem jej żadnego prezentu, z wyjątkiem Gryfa - a i to stało się właściwie przypadkiem. Przez chwilę żałowałem, że pierścień nie był prezentem ode mnie... czymś, co ceniłaby o wiele więcej.

Szukałem Joisan, a teraz kiedy właściwie przypadkiem ją znalazłem... Wspomagano mnie i prowadzono w pożąda­nym kierunku - to wyjaśnienie było o wiele bardziej prawdopodobne. Była to gorzka konkluzja i nie chciałem jej akceptować. Może... oboje... byliśmy pochwyceni w sieć nieznanych planów... czyich... i dlaczego?

Musiałem też przyjąć, że od tej chwili pozostaniemy razem. Nie mieliśmy przewodnika, nie mogłem jej zostawić samej... wiedziałem też, że nie odejdzie.

To oznaczało, że szybko muszę odzyskać kontrolę nad uczuciami, muszę uwierzyć, że związek pomiędzy nami jest rzeczą niewłaściwą. Jeżeli się teraz do tego przyzwyczaję... to byłoby takie proste... będzie to dla niej niebezpieczne.

Obawiałem się nawet najmniejszego podporządkowania owym uczuciom, moim marzeniom. Tak bardzo walczyłem, aby ukryć w sobie wszelkie myśli. Nawet w tej chwili musiałem toczyć ze sobą walkę, pragnąłem wziąć Joisan w ramiona i zapomnieć o wszystkim.

Dzięki własnemu wysiłkowi, bez żadnej pomocy z mojej strony uniknęła niebezpieczeństw znacznie większych od tych, jakie mnie spotykały. Nie chciałem myśleć o przyszło­ści - o tym, co możemy napotkać na naszej drodze. Kiedy układałem plan postępowania, Joisan odezwała się znowu.

- To nie jest Miejsce Spokoju, takie jakie czasem można napotkać w Dales. Kiedyś byłam na takim ob­szarze... to działo się tej nocy, kiedy Toross wyniósł mnie z Ithdale, uratował przed najeźdźcami. To było cudowne miejsce... Toross tam właśnie umarł. Dlatego jestem pewna, że spoczywa w spokoju. Tutaj nie ma niczego, z wyjątkiem pokładów wiekowego kurzu. Jesteśmy jednak bezpieczni - tak jak obiecały to koty. Czy odczuwasz to samo?

Wyciągnęła ozdobioną pierścieniem dłoń i położyła na moim ręku. Nie potrafiłem jej odepchnąć. To była Joisan... znajdowała się blisko mnie... bezpieczna... podczas gdy na zewnątrz szalała burza. Nie czułem tutaj dawnej Mocy. Otaczało nas jedynie ciepło emanujące z naszych ciał.

Spędziliśmy tę noc razem, ukryci w ruinach warowni. Ponownie śniłem. Ten sen nie był wypełniony Światłem, ale Ciemnością - nic nie widziałem, jedynie słyszałem i czułem.

- Trudzisz się bez powodu. - Słyszałem ostry arogan­cki głos. - Nasz spór został już dawno rozwiązany.

- Spór? - Rozbawienie w drugim głosie było oczywiste. Chociaż w pierwszym brzmiała Moc, odpowiadający nie wydawał się przestraszony. - To dziwny sposób na opisanie tego, co się wtedy zdarzyło, Galkurze.

W ciemności wyczułem rosnącą wściekłość, która za chwilę mogła eksplodować i spalić wszystko dookoła. Uczucie rosło... i nagle zniknęło. Zrozumiałem, że istota umiała nad sobą panować, ukryła się za murem, który nie pozwalał na kolejny atak z zaskoczenia.

- Bawisz się słowami - tym razem słyszałem lodowatą pogardę.

Właściwie nie słuchałem słów, a jedynie starałem się wyczuć kryjące się za nimi uczucia. One były dla mnie o wiele ważniejsze.

- Niczym się nie bawię - odpowiedział łagodniejszy, nadal lekko rozbawiony głos, w którym brzmiało tylko powierzchowne zainteresowanie rozmową. - A już w szcze­gólności... nie ludźmi. Są takimi niedoskonałymi narzę­dziami. Czy jeszcze się tego nie nauczyłeś, Galkurze?

- Wymieniasz imiona! - pierwszy głos parsknął niczym rozzłoszczony śnieżny kot. Te osoby nie były jednak Wereridersami, nie były także ludźmi.

- Dlaczego nie? Czy teraz wierzysz, podobnie jak ludzie, że imię daje władzę nad osobą? Galkurze, nie mogę uwierzyć, że minione wieki tak bardzo cię osłabiły.

- Czas wcale mnie nie osłabił! - ponownie wyczułem gwałtowny, szybko opanowany gniew. - Nadal jestem tym, kim byłem... i zawsze takim pozostanę!

- To mnie zainteresowało, Galkurze - drugi głos wydawał się czerpać przyjemność wymieniając owo imię. - To, czym jesteś i czym pozostaniesz... brzmi w tym duma. Kim byłeś tej nocy, kiedy pewna kobieta z Dales wezwała cię wykorzystując swój niewielki talent? Plan był doskonale ułożony, bez żadnych wad... tak przynajmniej wierzyła.

Miałeś wlać swoją osobowość w jej męża, podobnie jak woda może zostać nalana do czary. Poprzez niego miałeś stworzyć syna, którego tak bardzo pragnął, gdy tymczasem ona (bardzo niedoskonale) widziała cel, do jakiego mogłaby wykorzystać owo dziecko. Nigdy nie byłeś głupcem, Gal­kurze. Czy nie mogłeś przewidzieć, że czar utkany przez kogoś takiego nie był wystarczająco mocny, aby utrzymać nawet niewielką cząstkę Mocy? A może dawanie życia znowu stało się dla ciebie tak ważną sprawą? Stworzywszy taki bałagan, jak możesz mówić, że jesteś tym, kim byłeś zawsze?

W słowach zabrzmiała nutka litości... tyle, aby zabolało. To chyba nie była prawdziwa litość, raczej cień głęboko ukrytej pogardy.

- Tak więc - kontynuował ów drugi głos - posłusznie poddałeś się (czy też próbowałeś) czarom kobiety, której duma i arogancja były prawie równe twojej. I co się wydarzyło?

Nie było żadnej odpowiedzi, ale druga istota przestała nad sobą panować. Usłyszałem krzyk i poczułem gorący powiew nienawiści i wściekłości.

- Przegrałeś, Galkurze. Ty, który w przeszłości przeno­siłeś góry niczym pionki na szachownicy... nie potrafiłeś naprawić słabego czaru. I to, co w swej pysze uważałeś za drobny czyn, w rzeczywistości stało się ogromną porażką. Gra, którą wtedy rozpocząłeś, jeszcze się nie zakończyła. Czy jesteś pewien, że Śpiący nie wie o twoich ruchach? Czy myślisz, że poprzez ludzi uda ci się osiągnąć swój cel? On się obudzi i możesz być pewien, że spotkanie nie będzie przyjemne, Galkurze. Czy nie potrafisz tego zrozumieć? Zabierając twoje miejsce w połączeniu z kobietą nawet nie przebudził się ze snu. Wypuścił tylko pojedynczą strzałę czystej Mocy, cząstkę tego, co posiada. A jednak udało mu się zniweczyć twoje plany. Lord z Dales dostał swego syna, może trochę różniącego się od ludzi, ale kiedy ktoś prosi nas o pomoc, wtedy zawsze grozi pewna inność, zarówno cielesna, jak i duchowa. Kobieta od chwili urodzenia wiedziała, że to, co stworzyła, nie należało do ciebie. Zapłaciła za to, prawda, Galkurze? Teraz będziesz musiał stanąć oko w oko ze Śpiącym, ponieważ tym razem uczyni on trochę więcej niż stworzenie nowej istoty w trakcie swych sennych marzeń. Namieszałeś, teraz musisz ponieść konsekwencje. Więc niech ci się nie wydaje, że twoje nowe kukiełki są mocniejsze od poprzednich.

Ponownie poczułem wzbierającą w ciemności wszech­obecną nienawiść.

- Nasze drogi nie spotykają się. Nie rozumiesz tego, za czym podążam.

- Ty także nie rozumiesz, Galkurze. Zawsze byłeś zbyt impulsywny.

To był ów drugi, spokojny głos. Słuchałem uważnie, coś sobie przypominałem... Wspomnienia? Już kiedyś go sły­szałem, tego byłem pewien. To było na szczycie... szaro ubrany mężczyzna dał mi konia... Człowiek, którego spojrzenie było tak ostre, że zagłębiło się w mych myślach i odczytało najgłębsze zakamarki duszy.

Neevor! Powiedział, że tak się nazywał dla niektórych ludzi...

Joisan także go widziała, obiecał jej... obiecał... spróbowa­łem sobie przypomnieć. Nagle poczułem coś nowego. Ukryty w ciemności byłem nieuchwytny dla właścicieli głosów. Teraz, gdy pomyślałem o Neevorze, nagle wyczuli moją obecność!

Sssss!

Ciemność przebiła smuga błyszczącego światła, tak intensywnego, że oślepiło mnie przez chwilę. Wisiałem w powietrzu nad ogromną rozpadliną... w którą mógłbym się zapadać bez końca! Poczułem gorzki smak strachu. Zacząłem się miotać wewnątrz ogromnego wiru przepeł­nionego Mocą... miałem być nagrodą dla zwycięzcy.

Byłem bezbronny, nie mogłem się bronić bez względu na to, który z walczących zwyciężyłby w walce. Czułem ogarniające mnie przerażenie. Wiedziałem, że jeżeli zostanę wrzucony w ową przepaść, zniknie wszystko, co było Kerovanem... zostanę unicestwiony w sposób o wiele bardziej ostateczny niż fizyczna śmierć.

Wówczas...

W ciemności pojawiła się jakaś siła, która otoczyła mnie i zaczęła odciągać z miejsca, gdzie walczyły obie Moce. Ciemność była wszechobecna. Potem daleko w dole (nie byłem już nad rozpadliną) pojawiło się migotanie. Słaby z przerażenia, trzymałem się owej nowej siły i przyglądałem rosnącemu światłu.

Ponownie znalazłem się w hallu z kolumnami. Tym razem byłem bardzo blisko podium. Moc, która mnie tutaj przyniosła, nagle zniknęła.

Stałem i patrzyłem na ciało Śpiącego. To, co według ludzkich kategorii było groteskowym połączeniem, w rze­czywistości odzwierciedlało moc i chwałę. Nie czułem odrazy. W śpiącej istocie widziałem piękno i majestat, jakiego nie napotkałem w żadnym z lordów z Dales.

Kiedy tak stałem osłabiony tym, co mi się przydarzyło nad czarną przepaścią, zobaczyłem, jak powieki Śpiącego unoszą się powoli. Nasze spojrzenia spotkały się...

Wtedy... nie mogłem sobie przypomnieć! Nie mogłem sobie przypomnieć! Poczułem przejmujący ból i przebudzi­łem się. Pozostało tylko uczucie ogromnej potrzeby, obo­wiązku, aby się nauczyć... Czego? Nawet tego nie potrafiłem zrozumieć. Wiedziałem jedynie, że byłem niczym, kimś słabym, kto nie potrafił zapamiętać tego, co powinien.

Obudziłem się w zrujnowanej warowni, przede mną siedziała Joisan i wpatrywała się we mnie z wyrazem ogromnej troski. Nie chciałem jej... pragnąłem być tam... zrozumieć...

Joisan... samotność, jaką czułem, gdy myślałem, że zginęła w pułapce... ogromna radość, jaka wypełniła moją duszę, gdy ją znalazłem, gdy wtuliła się w moje ramiona i wiedziałem, że jest bezpieczna. Czy na tej ziemi istniało miejsce dla nas dwojga...

Gdzie skryły się te wszystkie uczucia? Były gdzieś głęboko w moich myślach, ale w tej chwili pragnąłem, aby Joisan zniknęła, najważniejsze to przypomnieć sobie...

Właśnie dlatego kazałem jej odejść. Pomimo to nawet wtedy wiedziałem, że postanowiła zostać. Nawet jeżeli pragnęłaby wrócić do Dales, musiałbym ją odprowadzić na kraniec Odłogów, a tym samym odłożyć podróż. Teraz wzywała mnie ta kraina. Wiedziałem, że nigdy nie uwolnię się spod jej czaru... byłbym nikim, gdybym próbował stąd odejść.

W milczeniu wyjechaliśmy z warowni i skierowaliśmy się ku drodze. Musiała myśleć, że zwariowałem albo że jestem pod wpływem czaru. Zdawałem sobie sprawę, że od czasu do czasu patrzyła na mnie z ogromną troską i starała się być blisko.

Joisan była jednak tylko cieniem poruszającym się w ciemnym świecie. Prawdziwe były tylko te dwa głosy w ciemnościach - Neevora i Galkura. Ten drugi był jednym z lordów Ciemności. A Śpiący... Co zobaczyłem, gdy otworzył oczy i spojrzał na mnie? Jakie związki nas łączyły? Dalekie, ale mogły stać się o wiele bliższe... tego byłem pewien.

Jechaliśmy przez cały ranek, pomiędzy nami nie padło ani jedno słowo. W końcu rozłożyliśmy obóz na poboczu drogi, u stóp gór, przez które prowadziła srebrzysta nawierzchnia. Nadal była równa i prosta, nie zniszczona przez czas. Będąc jeszcze na niej, chroniony przez pięcio­ramienne gwiazdy, poczułem nadciągające niebezpieczeń­stwo. To był nieznany nieprzyjaciel, ale właśnie atakował.




ROZDZIAŁ 15


JOISAN


Najbardziej pragnęłam, aby Kerovan w końcu zaczął mnie rozumieć. Zrozumienie jest efektem wewnętrznych przemyśleń, nie można go nauczyć ani przekazać. Nasze przywitanie było o wiele bardziej czułe, niż mogłam sobie wymarzyć - nawet jeżeli bardzo szybko wysunął się z moich objęć. Niczego od niego nie wymagałam - musiałam go podejść niczym zwiadowca ostrożnie za­kradający się do wrogiego obozowiska.

Kiedy dotarliśmy do warowni, otoczyła nas ściana deszczu, Kerovan stał się tylko jeszcze jednym z otaczających mnie cieni. Pragnęłam, aby zabłysło światło i żebym mogła na niego trochę popatrzeć, ale nie było nawet ogniska. Chciałam słuchać jego głosu, poprosiłam więc, aby opowie­dział o swoich przygodach - spotkaniu z Wereriders.

Już wcześniej słyszałam o takich przemianach. Ludzie z Dales od dziecka byli karmieni dziwnymi legendami i przekazami Dawnej Wiedzy. Nigdy nie można było przewidzieć, czy owe opowieści są rzeczywiście prawdziwe. Po raz pierwszy usłyszałam coś, co je potwierdzało.

- Muszą mieć wspaniale opanowaną sztukę iluzji - zauważyłam, kiedy opowiedział mi o ogierze, który pojawił się na miejscu lorda Hyrona, i o śnieżnym kocie, który czaił się tuż obok. Takie sztuczki były jedną z podstawowych broni, jakimi posługiwali się Ludzie Starej Rasy podczas spotkań z obcymi.

- Nie wydaje mi się. Są uzbrojeni, noszą pancerze, ale ich największą bronią nadal jest przemiana. Nawet jeżeli jest to iluzja, to o wiele potężniejsza, niż słyszałem - może wstrząsnąć każdym.

- Czy myślisz, że przyłączą się do wojsk Dales?

- Nie wiem. Jeżeli tak się stanie, to tylko dzięki zawarciu układu. Doskonale wiedzą, że na terenach Od­łogów zaczyna działać coś nowego i mogą się obawiać walk rozgrywających się zbyt blisko ich siedziby. Nie podobała im się moja opowieść o Thas. Imgry planuje bitwy, tworzy armie - to prawda. Wiem także, iż jest pewien, że najeźdźcom właściwie nie zależy na ziemiach Dales. Do­kładnie nie wiemy, czego szukają.

- Może nieznanej Mocy. Ciemnej Mocy. Tacy jak oni na pewno nie mogliby nauczyć się władania Światłem. - Prychnęłam jak zagniewany kot.

W tej samej chwili przypomniałam sobie o zwierzętach. Musiały się gdzieś schronić, tutaj ich nie było.

- Ciemne Moce - zastanowił się Kerovan. - Czy taka Moc może wyczuć, że jest poszukiwana i w oczekiwa­niu zbierać własne sługi, takie jak Thas?

- W jakim celu? Ciemne Moce będą górowały nad Ogarami niczym panowie nad sługami lub niewolnikami - powiedziałam. - Najeźdźcy wkrótce to odkryją, otrzymają takiego władcę, o jakim nawet się im nie śniło...

- Sen - powiedział jakby do siebie. - Tak, właśnie... sen...

- Jaki sen?

Domyśliłam się, że mówi o czymś ważnym. Chciałam się dowiedzieć, musiałam się o nim dowiedzieć jak najwięcej, nawet o jego marzeniach. Owa potrzeba narastała we mnie niczym morska fala. Całą siłą woli musiałam się po­wstrzymać, aby nie eksplodować lawiną pytań, w wyniku których Kerovan chłodno odwróciłby się ode mnie. Nie mogłam go odnaleźć, dopóki sam mi na to nie zezwoli.

- Po prostu sen. - Zrozumiałam, że więcej nie powie.

Szybko zmienił temat, jak gdyby chciał odepchnąć wszelkie wspomnienia i zapytał o moje przygody.

Ponownie zapragnęłam, aby zabłysło światło i abym mogła ujrzeć jego twarz, odczytać wszelkie ślady uczucia. Rozmowa w ciemności przypominała poruszanie się po omacku.

Rozmawialiśmy także o Elys i Jervonie. Wiadomość o ich ucieczce przed Thas sprawiła mi ogromną radość. Tak bardzo chciałam zapytać mego pana, czy zauważył, jak dobrze było im razem - pomimo że tak bardzo różnili się od siebie. Według zasad przyjętych w Dales nie mieli szans, aby żyć razem w pełnej harmonii. Wiedziałam jednak, że nie odważę się teraz o tym mówić.

Opowiedziałam więc o mojej ucieczce przez Ciemność, o czarach uskrzydlonej kuli. Mówiliśmy też o kotach, a później pokazałam Kerovanowi pierścień, jedyny klejnot, jaki pozostał z zaczarowanej komnaty.

Kiedy nasze ręce zetknęły się, jego bransoleta rozbłysła ogniem, stało się oczywiste, że to, co znalazłam, było związane z Mocą. Byłam jednak pewna, że pierścień był teraz jedynie cieniem dawnych czarów, nigdy nie rozpalił się tak, jak czyniła to kula z Gryfem, pomimo że pasował na mój palec, jak gdyby właśnie dla mnie został zrobiony.

Ponownie odważyłam się wziąć go za rękę. Z radością stwierdziłam, że odwzajemnił uścisk i nie odrzucił mnie.

- Gdyby istniał jakiś sposób, aby wydostać cię z Od­łogów - powiedział i zacisnął palce na mojej dłoni tak mocno, że prawie krzyknęłam" z bólu. Nie pragnęłam jednak, aby mnie wypuścił z uścisku. - Przekazałem wiadomość Imgry'ego. Moglibyśmy pojechać na wschód...

Nie próbowałam się z nim spierać. Wiedziałam jednak doskonale, że nigdy nie zawrócimy. Odłogi wycisnęły na nas swe piętno - nie byliśmy w stanie ich opuścić. Nie miałam do czego wracać - nic nie traciłam przez odejście. Może tutaj mogłabym także marzyć i urealnić owe marze­nia...

Udaliśmy się na spoczynek - wciąż oddzielnie. Płakałam trochę w ciszy i ciemności, kolejna nadzieja zawiodła. Kerovan wkrótce zasnął. Słyszałam jego równy oddech - tak bardzo pragnęłam zobaczyć jego twarz, patrzeć na niego, gdy spał... Nie wiedziałam dlaczego, ale było to życzenie płynące z głębi mego serca. Tak bardzo pragnęłam strzec go przed niebezpieczeństwem i smutkiem, chronić przed nocnymi koszmarami.

Gryf zabłysnął łagodnie na mojej piersi, usiadłam i oto­czyłam kolana ramionami. Myślałam o bolesnych i smut­nych rzeczach. Nagle zobaczyłam błyszczące w mroku oczy...

Dłoń opadła na rękojeść noża. W tym samym momencie zrozumiałam, kto skrada się wśród nocy i nie chcąc budzić mego pana spróbowałam porozumieć się telepatycznie.

Co się dzieje?"

Nic" - usłyszałam w odpowiedzi. Wydawało mi się, że rozpoznałam kota. “Co masz na palcu, córko obcych?"

Wyciągnęłam dłoń. Kamień na palcu także jarzył się lekko, znacznie jednak słabiej niż Gryf.

Ponownie spróbowałam przesłać mysi. “Znalazłam go w zamkniętej komnacie", byłam pewna, że kot doskonale wiedział o moich poszukiwaniach. Czy miał mi za złe wtrącanie się w rzeczy, których nie rozumiałam? Wyciąg­nęłam drugą rękę przygotowując się do zdjęcia pierścienia, gdyby tego zażądał.

Ta, która go niegdyś nosiła, była wielką damą." Jego myśli były dla mnie niezrozumiałym wspomnieniem. “Zna­lazłaś go, gdy wszystko pozostałe zniknęło... więc weź pierścień w podarunku. Tylko na jej życzenie mógł się stać własnością innej osoby"...

Kim była?" - odważyłam się zapytać.

Imiona giną wśród mijających wieków. Żyła, kochała, była bardzo odważna i potrafiła przyciągnąć do siebie ludzi o wielkich sercach. Odeszła od nas z własnego wyboru, w czasie określonym przez nią samą. Tyle powinno ci wystarczyć, córko obcych. Wydaje mi się jednak, że dzisiaj obdarowała cię o wiele bardziej, niż jesteś w stanie zro­zumieć."

Oczy zniknęły, a głos zamilkł. Chciałam wiedzieć więcej, było to uczucie równie silne jak pozyskanie zaufania Kerovana. Wiedziałam jednak, że jest to niemożliwe. Podniosłam pierścień do policzka i przytuliłam. Był taki gładki... Nie potrafiłam określić uczucia, jakie nagle mnie przeniknęło... było to ukojenie, niczym chłodna ręka na rozpalonym czole lub zimny napój podany zaschniętym ustom. Położyłam się znowu. Byłam teraz spokojna. Prze­stałam myśleć o przyszłości, cieszyłam się, że tuż obok mnie śpi mój pan i że jesteśmy razem. Nie myślałam, że to, co się wkrótce zdarzy, rozedrze moje serce.

Spałam lekko i obudziłam się wczesnym rankiem. Usiad­łam i przeciągnęłam zdrętwiałe kończyny. Tę noc spędziłam na kamieniach, a juki nie były miękką poduszką.

Usłyszałam dźwięk i spojrzałam na Kerovana. Był cały spocony, a na twarzy malował się wyraz takiego bólu, że na chwilę przestałam oddychać. Oczy miał zamknięte... sen? Ale jaki sen mógł go tak zranić?

Nagle twarz wygładziła się. Teraz wyglądał, jak gdyby był wyrzeźbiony z mlecznobrązowego kamienia - nie było w nim nawet jednej iskry życia. Był niczym statua wznie­siona ku czci dawno zmarłego bohatera.

Już dawno go takim nie widziałam - pozbawionym wszelkiej obrony, bez pancerza opanowania, jaki przy­wdziewał na co dzień. Takim go zapamiętałam z dni, jakie spędziłam z nim powracając z Odłogów po walce stoczonej z Rogearem i diablicą, która go urodziła, ale nie była mu matką. Był wówczas osłabiony walką, w której spotkały się dwie przeciwstawne Moce.

Po raz pierwszy zastanowiłam się nad słowami, jakie Neevor wypowiedział po bitwie. Nazwał mego pana “kre­wnym" i powiedział, że Kerovan stanowił cząstkę innej osobowości. Przypomniałam sobie także, jak Kerovan “rzucił" w swą matkę imieniem, zupełnie jakby była to broń, i jak zranił ją “ostrzem" kryjącej się w owym słowie Mocy.

Nie wiedziałam, co mam sądzić. Kerovan nigdy potem o tym wszystkim nie wspominał. Wereriders kazali mu odnaleźć podobnych do niego. Może oboje powinniśmy właśnie tego dokonać.

Kraina Dales - z determinacją potrząsnęłam głową. Wypełniliśmy już nasze zadanie. Moi ludzie byli bezpieczni. Kerovan zaniósł wiadomość Imgry'ego. Wyzwoliliśmy się z mocy High Hallack.

Nagle zrozumiałam dziwność swoich myśli, przecież na­leżałam do rodu Dales i byłam czystej krwi. A jednak - przytuliłam do siebie Gryfa. Przez całe życie powtarzano mi, że dla kogoś mającego moje dziedzictwo przebywanie i wśród Dawnych Ludzi groziło śmiertelnym niebezpieczeń­stwem. Przypomniałam sobie moją prośbę do Elys... miała mnie uczyć, jak stosować posiadane umiejętności. Myliłam się i ona o tym doskonale wiedziała. To nie była droga dla mnie. Można było się nauczyć zaklęć, recytacji potrzeb­nych do wzmocnienia Mocy. Sama Moc jednak nie po­wstawała w ten sposób - musiała już istnieć we mnie.

Gryf pomógł mi w ciemnościach, ale to ja odkryłam jego właściwości. Sama nimi kierowałam. Co jeszcze mogłam zrobić, gdybym zaczęła próbować? Dotknęłam Gryfa i zastanowiłam się.

Nie byłam już tą samą Joisan, która uciekła wraz ze swymi ludźmi z Ithdale. Kim więc byłam? Sama musiałam to zrozumieć. Podobnie jak mój pan musiał odkryć, kim był i zaakceptować samego siebie. Wie­działam, że poszukiwania były w tej chwili dla niego najważniejsze.

W tym samym momencie Kerovan otworzył oczy. Wzrok miał twardy i nieugięty.

- Dobry dzień - powitałam go starając się nie zauwa­żać jego chłodu. - Przed nami prosta, gładka droga... zaprowadzi nas... - Zacytowałam starą formułkę, dodając do niej słowa, które odpowiadały naszym celom.

Usiadł gwałtownie i przesunął palcami przez zmierzwione włosy. Odwrócił wzrok. Zobaczyłam, jak zacisnął usta, jak gdyby oczekiwało go bardzo niemiłe zadanie.

Chciałam zapytać, co mu dolega, ale wiedziałam, że wykażę większą mądrość przemilczając jego zachowanie. Musiałam poczekać, aż sam zacznie mówić. Nie wolno mi było go zmuszać. Może kiedyś kryjący się przede mną z takim zapamiętaniem prawdziwy Kerovan odkryje swoją twarz.

Wstał bez słowa. Odwrócił się do mnie plecami, podszedł do wejścia i wyjrzał na dziedziniec, z jakiegoś powodu nie chciał, abym widziała jego twarz, A może nie chciał na mnie patrzeć?

- Czy weźmiesz klacz i jucznego konia ze sobą? Musisz jechać prosto na wschód - powiedział stojąc do mnie plecami.

Odwrócił się gwałtownie. Na jego twarzy malował się teraz straszliwy ból... na ten widok wstałam i podeszłam do niego.

Wyciągnął rękę odpychając mnie od siebie. Pomimo postanowienia zalała mnie fala zniecierpliwienia.

- Nie... mogę... jechać... z tobą - powiedział wolno, jakby słowa zostały wydarte z głębi jego serca. - Na żar Jedynego Płomienia! - krzyknął rozdzierająco. - Muszę jechać na... zachód! - Zakrył twarz dłońmi i mówił dalej. - To może być pułapka... nie mogę siebie uratować. “ ale ty... musisz odejść!

- Kerovan! - powiedziałam głosem, w którym brzmia­ła nuta przekonania. Postanowiłam go zmusić, aby mnie usłuchał. - Ja także mam prawo wybierać... - Przestałam panować nad sobą. Podeszłam do niego i ujęłam jego dłonie. Siłą, z której posiadania nie zdawałam sobie sprawy, zmusiłam go do opuszczenia rąk i spojrzenia mi prosto w oczy.

Na twarzy malowały się różnorodne uczucia. Usta były wykrzywione bólem, a oczy płonęły niczym roz­świetlone słońcem bursztyny. Wielokrotnie widziałam pa­lący gniew na twarzach mężczyzn, ale to była kontrolowana wściekłość. Przeraziłam się, ale nie zwolniłam uścisku. Staliśmy tak, chociaż wiedziałam, że za chwilę może mnie odepchnąć.

- Jadę z tobą - powiedziałam pewnie. - Taki zawsze był mój wybór. Możesz mnie tutaj pozostawić związaną, a jednak podążę za tobą, gdy tylko się uwolnię.

- Czy nic nie rozumiesz? - powiedział szorstko. - Nie chcę ciebie. Jesteś tylko zawadą, nie masz w stosunku do mnie najmniejszych zobowiązań. Już tyle razy mó­wiłem. Nie chcę żadnej pani! Nie wrócę też do Dales! I mam ciebie dość.

Przyjrzawszy się mu bliżej poczułam coś dziwnego. Nie chciał mi spojrzeć w oczy i chociaż wyrażał się stanowczo, w głosie brzmiała fałszywa nuta - powtarzał coś, czego go nauczono. Nie przypominał mi Kerovana, jakiego znałam. Przypomniałam sobie udrękę, która malowała się na jego twarzy, gdy spał... i wzięłam głęboki oddech.

Nie mógł mnie zranić takimi słowami, chociaż zachowy­wał się, jakby mnie nienawidził... mogłam nie mieć naj­mniejszych szans na stworzenie tego, co przeżywali Elys i Jervon. To było jego zadanie i musiał je wykonać! Jaki czar rzucono na niego podczas snu? Patrząc na niego widziałam dziwny wyraz jego oczu, nie dostrzegał mnie albo nie wiedział, gdzie jest i co robi.

Nie byłam już młodą słodką dziewczyną. Odrzuciłam wszystko od siebie, gdy opuściłam Norsdale. Trochę się nauczyłam. Wyczuwałam, że wkrótce spotka nas coś strasznego... może bitwa... Byłam w stanie stawić jej czoło. Nie mógł mnie odpędzić słowami.

Dobrze - powiedziałam wolno. - Jesteśmy dwojgiem samotnych ludzi w nieprzyjaznej krainie. Samotnie więc staniemy przed tym, co nas oczekuje.

Zamrugał nieprzytomnie niczym właśnie przebudzony człowiek. Widząc zmianę w jego twarzy, puściłam jego dłonie. Potrząsnął głową otrząsając się z zamroczenia.

- Deszcz przestał padać. To niezły dzień...

Stałam zdumiona tą nagłą przemianą. Zupełnie jakby w tej chwili wszedł przez drzwi. Te wszystkie bolesne słowa mogły być nigdy nie wypowiedziane. Musiałam otrzymać wyjaśnienie i zapytałam:

- Czy znowu śniłeś?

- Czy śniłem? - zapytał, jak gdyby nigdy wcześniej nie słyszał takiego słowa. - Być może. Marzenia senne przychodzą w czasie snu. Wydaje mi się... - powiedział niepewnie - że jestem pod czyjąś władzą. Lepiej byłoby, gdybyś ze mną nie jechała.

- Nader często utrzymywałeś - powiedziałam ostrożnie (nie dowierzałam jego słowom. Czy ktoś panował nad słowami i myślami prawdziwego Kerovana? Wiedziałam, że muszę być bardzo czujna) - że na tyle ci na mnie zależy, iż zawsze będziesz mnie bronił przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Nie mogę pozostać sama.

Podkreśliłam ogromną bezradność, której w ogóle nie odczuwałam.

- Ledwo udało mi się ujść z życiem z ciemnej pułapki Thas, drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia.

- Jesteś wolna - powiedział głucho. Widziałam, że zaprzestał walki, zamiast tego skrył się za barierą, przez którą nie potrafiłam się przebić.

- A ty nie jesteś? Kerovanie, czy pamiętasz, co zrobiłeś, kiedy byłam w niewoli, pod władzą Ciemnych Mocy. Co wtedy zrobiłeś?

Odwrócił się ode mnie, nie chcąc słyszeć tego, co mówiłam. Wydawało się, że w jednej chwili postarzał się o wiele lat.

- Nic nie rozumiesz - wyszeptał.

Miałam ochotę nim potrząsnąć, wydrzeć z niego tajem­nicę jego zachowania. Jednocześnie wiedziałam, że jest to bezcelowe. Usiadł przy bagażach i zaczął przeszukiwać juki z pożywieniem.

- Nic nie podejrzewają... - mówił monotonnym tonem. Wzdrygnęłam się widząc, że nie mówi do mnie... był gdzieś daleko i nie umiałam go stamtąd przywołać. - Nie, nie wiedzą, co pragną obudzić... ci głupcy zza morza. Ich atak na Dales był tylko wybiegiem. To on ich wezwał...

- Kerovan - przyklękłam obok niego i łagodnie zapytałam: - Co to za on? Czy to ktoś z twego snu? Potrząsnął głową.

- Nie mogę ci powiedzieć. Po prostu nie wiem. Byłem, nie... sam nie wiem, gdzie byłem. Ktoś na mnie oczekuje... muszę iść.

- Jedźmy więc - powiedziałam z całą odwagą, na jaką mogłam się zdobyć. Zachowywał się jak umierający czło­wiek. Ktoś, kto mówił i poruszał się, ale kogo dusza prawie zamarła. Próbowałam sobie przypomnieć imię, które krzyk­nął podczas walki pomiędzy Mocami... ale nie potrafiłam. Być może było to imię, którego nie potrafiłabym nawet wymówić.

Taki brak kontaktu z Kerovanem był nawet gorszy niż fizyczne oddalenie. Gdybyśmy mieli więcej wspólnych wspomnień, gdybyśmy naprawdę byli jednością, może nie udałoby się go tak łatwo zaczarować. Nie mogłam go jednak pozostawić. Musiał istnieć sposób, aby obudzić prawdziwego Kerovana.

Zjadłam trochę, a potem zajrzałam do juków, które zapakowała dla mnie Elys. Znalazłam czystą koszulę i grzebień. Nareszcie mogłam się uczesać. Brakowało mi broni. Kerovan nie poprosił o zwrot noża, wsunęłam więc ostrze za pasek.

Przed wyruszeniem zebrałam jeszcze parę melonów. Nadal nie było widać kotów.

Kerovan milczał. Nie próbowałam tego zmieniać. Czasem jego wzrok prześlizgiwał się po mnie, ale równie dobrze mogłam być niewidzialna. Razem wyjechaliśmy z ruin i skierowaliśmy się w stronę drogi. Kerovan upierał się, abym jechała na klaczy, sam zaś szedł prowadząc kucyka za uzdę.

Burza pozostawiła po sobie złamane gałęzie i mokrą trawę, nad głową wschodziło jednak słońce. Szlak prowadził prosto w kierunku gór...

Praca, jaka musiała być włożona w przekopanie wzgórza, zdumiała mnie. Zabrała z pewnością wiele lat - albo była wynikiem silnych czarów, wymykających się spod mego zrozumienia. Zanim wjechaliśmy pomiędzy ostro opadające zbocza, zatrzymaliśmy się chwilę na popas.

Podczas podróży wielokrotnie odczuwałam, że obok mnie nie ma prawdziwego Kerovana. Było mi zimno, nadzieja ginęła. W jaki sposób mogłam go uwolnić, jeśli znajdował się w Mocy Ludzi Starej Rasy?

Kiedy kroiłam melony, odezwał się nagle.

- Źle wybrałaś.

- To był mój wybór - odpowiedziałam krótko.

- Efekty będą więc należały także do ciebie...

Nigdy nie wypowiedział dalszego ciągu tej cierpkiej przepowiedni. Zobaczyłam, jak nagle otworzył szeroko oczy i popatrzył poza mnie. Poczułam, jak moje plecy owiał silny lodowaty wiatr.

Kerovan stanął na równe nogi, zniknął trans, w którym do tej pory przebywał. Pod hełmem zobaczyłam twarz, jaką musieli widzieć jego wrogowie.

Chłód rósł z każdą chwilą. To nie była realna broń - mogła jednak zabijać. Rzuciłam się w bok, przeturlałam i ponownie usiadłam. Kerovan stał w lekkim rozkroku, gotowy do skoku. Nie wyciągnął jednak miecza. Na skraju drogi oczekiwała na niego kobieta...

Ciemnowłosa, szczupła, o twarzy pełnej nienawiści i roz­paczy. To było oblicze demona. Chociaż wiatr rozwiewał wokół niej trawy, jej szata była nieruchoma. Znałam ją... Ale ona nie żyła! Została zniszczona przez swe własne ohydne czary.

Lady Tephana, niewiasta, która współdziałała z Ciem­nymi Mocami, która przegrała... stała i patrzyła się na nas z tym samym wyrazem twarzy, jaki miała w chwili swej śmierci. Nie żyła! Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. To była sztuczka... iluzja...

Kerovan poruszył się, w tej samej chwili wstałam i po­chwyciłam Gryfa. Nie powinnam była obawiać się cienia z przeszłości.

W ręku nie niosła różdżki. Została przecież zniszczona.

Nie wykonała też gestu wzywającego Moce. Stała tylko i patrzyła na odrzuconego syna, w oczach gorzała nienawiść. To nawet nie były oczy... raczej oczodoły czaszki, która stawała się coraz bardziej wyraźna, w miarę jak na nią spoglądałam. - Głupcze! - powiedział Kerovan z nieprzeniknioną twarzą. - Głupcze! - Podniósł w górę rękę. Na nadgars­tku zabłysnęła bransoleta. Wytrysnął z niej strumień światła. Uderzył w niewidzialną barierę przed kobietą i rozpłynął się po płaszczyźnie. - Pokaż się! - Kerovan uśmiechnął się ponuro. Był pewien swojej władzy.

Iluzja (jeżeli tym rzeczywiście była) poruszyła się. Kobieta uniosła prawą dłoń i rzuciła płonącą błyskawicę.

Pocisk był skierowany prosto w głowę Kerovana. Szybko zasłonił twarz ramieniem. Usłyszałam głośny grzmot... poraził mnie oślepiający jasny wybuch. Zamrugałam oczyma.

Zobaczyłam, jak kobieta zachwiała się. Błyszczący pło­mień zaczął spalać jej twarz. W końcu cała głowa stała się okropną czarną masą. Płomienie pokryły całe ciało. Wyda­wało się, że usiłuje podnieść ręce w bezradnym geście obrony, palce kreśliły w powietrzu czarne linie. Chciałam zamknąć oczy, ale nie mogłam.

- Czy nic lepszego nie mogłeś wysłać? - to był głos Kerovana. Odbił się głośnym echem od ścian wąwozu. - Wskrzeszanie umarłych świadczy o słabości.

- Słabości... słabości... - odpowiedziało echo. Potworna istota skurczyła się i zniknęła. Kerovan stał nieruchomo z kamienną twarzą. Gdy zniknął ostatni czarny skrawek, odwrócił się w moim kierunku.

- To tylko pierwsze przesłanie. A może ostatnie, miało być testem lub ostrzeżeniem...

- Jest... było... niezbyt groźne - powiedziałam słabo.

Kerovan potrząsnął głową.

- Nie możemy być tego pewni. Nigdy nie możemy być pewni Mocy... - Pogładził bransoletę. - Nie wydaje mi się, abyśmy od tej chwili kiedykolwiek mogli spokojnie podróżować lub odpoczywać w tej krainie... aż do chwili ostatecznego spotkania.

- Z Tephana? Ależ ona me żyje...

- Z istotą, której imienia nie znam, która będzie ze mną walczyła... i z tobą, ponieważ jesteś tutaj... będzie wzywała wszelkie dostępne Moce. Może nas zabić.

Nie wyglądał jednak na wystraszonego ani nawet zmart­wionego. Twarz była ponownie bez wyrazu. Wyczułam, że był podniecony, to niebezpieczne ostrzeżenie bardziej go przebudziło, niż przeraziło.



ROZDZIAŁ 16


KEROVAN


Kiedy pojawiła się przede mną czarna i przerażająca zjawa, przez chwilę wydawało mi się, że cofnął się czas. To była kobieta, która mnie urodziła, ale nigdy nie była dla mnie matką. Stała teraz samotnie, już bez Rogeara i jego złej, na wpół wyuczonej i nie okiełznanej Mocy. Nie było także symbolu jej władzy - różdżki, zniszczonej w tamtej okrutnej bitwie. Podniosłem w górę ramię, wysiłek, jaki musiałem włożyć w ten ruch, prawie przerastał moje siły;

Zacząłem mówić, ale to nie były moje słowa, należały do tego innego, który zaczynał się we mnie budzić, owa osobowość... której się obawiałem. Nie mogłem go jednak . wyrzucić ze swego umysłu, nie umiałem i nie byłem dość silny.

Wypowiadając nieznane słowa, skupiłem całą swoją wolę na bransolecie i wezwałem ukrytą w niej Moc. Pod­świadomie wiedziałem, że taki jest właściwy sposób obrony przed tą istotą. Nie mogłem całkowicie uwierzyć, że to naprawdę była przywrócona do życia martwa kobieta.

W odpowiedzi zabłysnął strumień światła i uderzył w głowę widma, na swej drodze napotkał jednak tak silną obronę, że nie udało mi się jej przełamać.

Zobaczyłem, jak postać zmienia się w upiora. Jej ręce poruszały się, jak gdyby była kukiełką. Nie czułem strachu. W oczach przeciwnika miała jednak przedstawiać dla mnie ucieleśnienie przerażenia i odrazy. Zaczęła płonąć, jej istnienie nie było podtrzymywane przez najmniejsze uczucie z mojej strony. Zniszczyła ją jej dawna nienawiść. Dlaczego ktoś chciał ją w ten sposób wykorzystać? I po co?

Z jej dłoni wypływały czarne promienie. Nie miała jednak dość siły, aby dokończyć symbol, który starała się nakreślić w powietrzu. Poczułem pogardę. To był nędzny pokaz Ciemnych Mocy. Żaden Adept z pewnością nie przywołał tego widma.

Może więc iluzja była rzeczywiście samą Tephaną, której nienawiść była silniejsza od śmierci? Może w tej krainie, nawet przy jej niewielkim talencie, miała wystarczająco dużo sił, aby ukształtować na nowo swe ciało i walczyć.

Tylko - ponownie przegrała. Po raz drugi pogrążyła się w śmierci, dokonując samozniszczenia. Przez długą chwilę patrzyłem jeszcze w miejsce, gdzie wiatr rozwiewał ostatnie cząstki popiołu, w który się obróciła. Oczekiwałem drugiej próby. Jeżeli było to dzieło Galkura... ale przecież ktoś taki jak on mógł mi o wiele bardziej zagrozić.

Z rozmyślań wyrwał mnie głos Joisan. Byłem tak zaab­sorbowany, że zapomniałem o jej obecności.

- To była iluzja... czy ona była iluzją, Kerovanie? Wiem... że ona umarła!

Gdybym był bardziej sobą, być może odpowiedziałbym jej o wiele rozważniej. Zamiast tego powiedziałem coś, co równie dobrze mogło okazać się prawdą.

- Bardzo mnie nienawidziła. Może... w tej pełnej Mocy krainie... pewnej jej cząstce udało się przetrwać, a kiedy zgromadziła wystarczająco dużo sił...

- Czy jest możliwe, aby nienawiść przetrwała śmierć? - Joisan popatrzyła na mnie i zadrżała.

Bariera otaczająca moje uczucia opadła, gdy rozpo­cząłem walkę. Podszedłem do niej i wziąłem w ramiona. Władcy Mocy bawili się nami. Miałem ich dość... nie chciałem ani pomocy, ani ataku. Chciałem z nimi walczyć! Był na to tylko jeden sposób. Muszę stać się częścią tego realnego świata - muszę być Kerovanem. Joisan była moją kotwicą. Kotwicą? To zabrzmiało, jakbym już został skażony trucizną Mocy. Zaczynałem na nią patrzeć jak na rzecz, którą można było wykorzystać do własnych celów.

Joisan była prawdziwa. Była miłością, nie nienawiścią.

Nie mogłem jej jednak dać żadnego uczucia, które przypo­minałoby miłość. Nie chciałem wykorzystywać Joisan! Ale w tym samym momencie tuliłem ją do siebie coraz mocniej.

Jej ciało wtopiło się w moje, jak gdyby stanowiło jego cząstkę. Pocałowałem ją po raz drugi w życiu. Był to hołd dla jej odwagi. Była najczystszą i najprawdziwszą rzeczą, jaką mężczyzna mógł spotkać w tym świecie pełnym kłamstwa, tajemnic i złych ciemności.

Tuliliśmy się do siebie i nagłe poczułem zadowolenie z konfrontacji, jaka przed chwilą mnie spotkała. Moje połączenie z Joisan było bowiem o wiele silniejsze od wszelkich intryg, jakie szykowały dla nas Odłogi.

Na moją twarz zsunął się kosmyk jej włosów. Pocałowa­łem go delikatnie wdychając unoszący się z niego zapach przypominający aromat słodko pachnących kwiatów. Po­łożyła lekko dłonie na moich ramionach, czułem ich ucisk przez pancerz i wiedziałem, że nigdy go nie zapomnę.

- Kerovanie - powiedziała łapiąc oddech - jeżeli po to, abyś przytulił się do mnie, potrzebna jest jakaś ohydna wizja, niech się pokazuje jak najczęściej!

Ponownie pocałowałem jej usta, miałem nadzieję, że mnie nie rozszyfrowała. Przez chwilę byłem prawdziwym mężczyzną... nie miałem rozdartej duszy. Teraz... ponownie pojawiła się ta druga osobowość i jej wszechogarniający wpływ. Pocałowałem ją... ale pierwotne uczucie zniknęło.

Położyła dłonie na mojej piersi i szybko odepchnęła, natychmiast ją puściłem. Kiedy na mnie spojrzała, w jej oczach odczytałem nieutulony żal i chociaż raptownie znikały wszystkie odczucia, poczułem jeszcze, jak bardzo była zraniona. Nie mogłem już reagować tak, jak tego pragnąłem! Tak bardzo tęskniłem, nawet pod wpływem panującego nade mną zaklęcia.

- Znowu mnie opuściłeś. - Mówiła cicho i niewyraźnie, bliska łez, od których powstrzymywała ją duma. - Dla­czego taki jesteś? Co jest we mnie takiego, że nie potrafisz czegoś do mnie poczuć? - Załamała opalone dłonie w geście rozpaczy. Nawet oczko jej pierścienia przez chwilę przyjęło lekko szarą barwę.

Odwróciłem się... nie mogłem na nią patrzeć, kiedy tak stała z utkwionym we mnie swym jasnym, pełnym blasku spojrzeniem. Na piękno jej oczu i twarzy. Wszystkie uczucia walczyły we mnie starając się wydostać zza bariery usta­wionej przez czary. Byłem jednak zbyt słaby, nie było najmniejszej nadziei. Nieodwołalnie zostałem związany z czekającą mnie przyszłością, której ani nie rozumiałem, ani nie pragnąłem. Nawet Joisan nie mogła mi pomóc.

- To nie twoja wina... nigdy twoja - powiedziałem szorstko. - Nigdy nie wierz temu, że to tobie się nie udało. - Nie mogłem pozwolić, aby tak myślała, to było okrucieństwo. - To tylko moja wina... przekleństwo, jakie na mnie spadło. Uwierz w to, taka właśnie jest prawda!

Zmusiłem się, aby na nią spojrzeć, tak bardzo pragnąłem położyć dłonie na jej ramionach i potrząsnąć tak mocno, aż przyrzeknie, że mi wierzy. Taka była naga prawda... nic jej nie miałem do ofiarowania... i nie miałem zamiaru tylko brać i brać, aż stałaby się szarym cieniem. Musiała mnie zrozumieć!

- Wierzę ci - odpowiedziała. Opuściła dłonie. Stanęła wyprostowana, na twarzy nie malowały się już żadne uczucia. - Wierzę. Wiem jednak, że gdzieś w tobie jest uwięziony lord Amber, który kiedyś do mnie przyjdzie.

Lord Amber? Przez chwilę byłem zdziwiony... ale po chwili przypomniałem sobie. Takie imię nadała mi, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w dzikich ostępach. Joisan wiodła swoich ludzi i myślała, że jestem jednym z Dawnych Ludzi, który z nieznanego powodu pospieszył jej na ratunek.

- Jesteś nim i Kerovanem - mówiła dalej - być może jesteś jeszcze kimś innym. Lecz w żadnej z twoich osobowoś­ci nie znalazłam czegoś odpychającego. Nigdy nie będziesz mógł mnie odesłać!

Nie było dyskusji. Musiałem przyjąć jej niezłomną decyzję. Bałem się o nią. Chciałem jechać dalej... uciec... musiałem jednak to zaakceptować.

Pomimo pojawienia się widma postanowiliśmy przenoco­wać w założonym obozowisku. Przed nami leżało rozcięte drogą wzgórze... przejście było zacienione... nie miałem chęci podróżować przez tak ciemne miejsce otoczone mrokami nocy. Nie mogłem spać. Ponownie przypatrywałem się migoczącym śladom stóp niewidzialnych wędrowców. Oba­wiałem się snów, których miałem już naprawdę dosyć.

Joisan także nie spała. Usiadła przy mnie i patrzyła na drogę trzymając jedną dłoń zaciśniętą na kuli z Gryfem.

- Idą - przerwała długie milczenie. - Zastanawiam się, czy te niewidzialne istoty żyją, ale są zaczarowane i przez wieczność muszą podróżować po tej drodze? A może są tylko cieniami z przeszłości, a to są ich wspomnienia.

Nie powinienem być zdumiony faktem, że ona także mogła widzieć pulsujące ślady.

- Wydaje mi się - dodała - że oni idą w jakiejś misji... ale ani ich czas, ani świat nie są nasze, Kerovanie... A twój sen? Może on właśnie dział się w innym świecie lub czasie? - Tak szybko zmieniła temat, że machinalnie odpowiedziałem:

- Nie wiem... - poczułem, jak coś zmusiło mnie do milczenia. Nie potrafiłem powiedzieć jej o śnie, jeżeli to rzeczywiście był tylko sen.

- Kerovanie! - Joisan pochwyciła moje ramię, chociaż od chwili, gdy się od niej odsunąłem, starała się mnie nie dotykać. - Patrz!

Przed nami, na białej smudze drogi otoczonej wysokimi ścianami wąwozu działo się coś dziwnego. Zjawisko nie miało nic wspólnego z błyszczącymi symbolami i pulsującymi śladami.

Ze szczytów urwiska na lśniącą powierzchnię spadały ciemne pociski. To przypominało działanie wojennej ma­chiny Imgry'ego, która miała miotać kamienie na atakują­cego wroga.

Droga zaczęła mocniej promieniować. Spadające kamie­nie (słyszeliśmy ich stukot) leciały nieprzerwanie. Czy ktoś próbował zasypać chroniącą podróżnych drogę?

Stanąłem na równe nogi ciągnąc za sobą Joisan.

- Musimy jechać... natychmiast! Zginiemy, jeśli szlak zostanie zasypany. - To była obca wiedza, która ujawniła się w najbardziej odpowiednim momencie.

Popatrzyła na mnie, a potem skinęła głową.

- Jeżeli tak ma być... zostawmy bagaże. Pojadę na kucyku... ty weź Bural.

Pochwyciliśmy odrobinę prowiantu i manierki pozo­stawiając całą resztę. Na początku zwierzęta nie okazywały najmniejszego strachu. Przed nami wyrastały ciemne usypis­ka, które po chwili rozpływały się w cienkie, spływające z powierzchni drogi strumyczki. Przy zetknięciu się z po­wierzchnią ciało stałe zamieniało się w ciecz.

- Ten zapach... to Thas! - krzyknęła Joisan. Poczułem taki sam smród, jaki unosił się nad rozoraną ziemią, był jednak o wiele silniejszy i bardziej ohydny. Klacz podniosła głowę i głośno zarżała, odpowiedział jej kucyk. Spłoszyły się i nie można ich było zmusić, aby ruszyły do przodu. Słyszałem Joisan namawiającą wierz­chowca do wykonania kroku.

Spadająca ziemia nadal spływała strumieniem z błyszczą­cej powierzchni, a smród stawał się coraz okropniejszy. Wysoko na ścianie wąwozu zauważyłem jakiś ruch. Nie mogłem rozpoznać pracujących tam zaciekle istot. Wiedzia­łem jednak, że ze wszystkich sił starały się odciąć nas od górskiego pasma. Wkrótce zbliżyły się do drogi. Wydawało mi się, że próba barykady spełzła na niczym, w związku z czym chciały chyba teraz zaatakować same, pochwycić... tak jak wcześniej uczyniły to z Joisan... tworzyły ziemną pułapkę, gdyż dla nich właśnie ziemia była narzędziem Mocy.

Przednie kopyta klaczy zatonęły w pierwszym strumyku czarnej mazi. Wierzchowiec zarżał strasznym głosem i sko­czył naprzód, jak gdyby dotknął się żarzących węgli. Usły­szałem chlupot kopyt wyciąganych z bagnistej, lepkiej masy;

- Musimy jechać bardzo szybko! - krzyknąłem przez ramię do Joisan i wyciągnąłem miecz.

Niepotrzebnie jej o tym przypomniałem, gdyż właśnie uderzała kucyka po zadzie i zmuszała do kłusa. Wokół kopyt zwierząt płynął czarny, podobny do bagna strumień. Wznosił się coraz wyżej próbując nas pochłonąć. Zobaczy­łem, że Gryf zaczyna błyszczeć coraz jaśniej, moja bran­soleta także zapłonęła zimnym światłem.

Joisan zdjęła łańcuch z szyi i zaczęła kręcić kulą wokół głowy. Gryf zabłysnął jeszcze intensywniej. Gęsta czarna fala zaczęła się cofać przed owym blaskiem, niczym żywa istota przed sprawiającym jej ból narzędziem.

Zwierzęta uspokoiły się natychmiast, gdy moja pani przesunęła nad nimi płonącym kryształem. Zaczęła prowa­dzić, ciemna ziemia nie tylko usuwała się z jej szlaku, ale spadające kamienie także omijały nas nie czyniąc krzywdy.

Usłyszałem głosy atakujących. Do tej pory bezszelestnie przemykali się w ciemnościach, teraz ze szczytów po obu stronach dobiegały ich warczące głosy. Ich niewyraźne postacie przesuwały się i wdrapywały wyżej. Byłem pewien, że wysłali oddziały, aby pojmały nas na dole. Nie mieli jednak tyle odwagi ani siły, aby wejść na samą drogę!

Nasze wierzchowce zaczęły się pocić ze strachu. Po­trząsały głowami, ale parły do przodu, aż dotarliśmy do drugiego końca zwałów ziemi.

Słysząc coraz wyraźniejsze szelesty, przygotowałem się do ataku. W tym samym momencie Joisan podrzuciła kulę w powietrze niczym zwyczajną piłkę. W błysku światła przez chwilę zobaczyłem istotę zasłaniającą sobie ramieniem twarz. Thas krzyknął i uciekł czepiając się ziemnej ściany niczym jaszczurka. Był cały owłosiony, w Jninym l»i błysnęły głęboko osadzone oczy.

Byliśmy bezpieczni już poza zasięgiem lawin. Konie rzuciły się cwałem, nie próbowaliśmy ich powstrzymywać. Musieliśmy jak najszybciej oddalić się od stanowisk Thas. Miałem nadzieję, że nie będą szły naszym śladem. Ich kształty nie wskazywały, aby były dobrymi biegaczami.

Przed nami rozpościerała się prosta jak strzała, błyszcząca w świetle księżyca droga. Jej blask był nam niezbędny, tym bardziej, że Gryf zaczął przygasać. Tymczasem ściany wąwozu wznosiły się coraz wyżej z każdym uderzeniem końskich kopyt. Zupełnie jak byśmy podróżowali na dnie głębokiej rozpadliny...

Głęboka rozpadlina? Przeszył mnie dreszcz..,, tu była przepaść z mojego snu! Tylko że tym razem znajdowałem się na jej dnie... a nie nad nią. Podniosłem głowę, w górze widniały blade gwiazdy, były tak daleko... Poczułem się niczym w pułapce. Odetchnąłem głęboko jak pływak wynurzający się z wodnych, a raczej z ziemnych odmętów

Spojrzałem na Joisan i z przerażeniem zobaczyłem, że osuwa się z siodła. Obiema dłońmi uchwyciła się nie wodzy, ale końskiej grzywy.

- Joisan!

Przysunąłem się bliżej. Podniosła lekko głowę, w ciem­ności jej twarz była tylko zamazaną białą smugą. W samu porę złapałem ją, gdy zaczęła mdleć. Zamknęła oczy i osunęła się bezwładnie.

- Joisan!

Objąłem ją w pasie, chociaż obu koniom nie podobało się, że jedziemy tak blisko siebie. Udało mi się wziąć moją panią na ręce. Położyłem jej głowę na swym ramieniu i spojrzałem na nieruchomą twarz i zamknięte oczy.

- Joisan! - po raz trzeci krzyknąłem jej imię. Kula na jej piersi była ciemna, nic nie rozświetlało jej wnętrza. Wypalona? Czy zużyła się broniąc nas przed atakiem Thas?

Joisan... jakie mogły być efekty takiej koncentracji woli? Wspomniałem opowieść o wędrówce przez ciemne korytarze podziemia i o tym, jak potem osłabła. Może powtórzenie tego samego wyczynu w tak krótkim czasie zbyt ją wyczer­pało? Nie umiałem jej pomóc. A przecież to właśnie ona pozwoliła nam zwyciężyć. Nie mogłem jej w żaden sposób...

- Joisan!

Zobaczyłem, jak zadrżały jej powieki. Westchnęła, ale nadal nic nie mówiła ani nie otworzyła oczu. Na pewno nie mogła dosiąść kucyka, klacz natomiast nie mogła dźwigać podwójnego ciężaru. Tymczasem musieliśmy podróżować jak najszybciej. Błędem było pozostanie w tym wąwozie. Thas próbowali już raz i na pewno na tym nie poprzestaną. Musimy się przedrzeć... był chyba jakiś kraniec... pomimo że otaczające nas ściany zdawały się ciągnąć w nieskoń­czoność.

Przywiązałem moją panią do siodła klaczy, a sam jako zbyt ciężki dla kucyka poszedłem pieszo. Droga była gładka. Zacząłem biec, z łatwością dotrzymywałem kroku wierzchowcowi. Starałem się być jak najbliżej Joisan obawiając się, że wiązania mogą pęknąć i spadnie na ziemię.

Wydawała się pogrążona w głębokim śnie. Patrzyłem na nią i na otaczające nas urwisko. Nie słyszałem nic, z wyjąt­kiem uderzeń kopyt.

Nie czułem też smrodu. Pamiętałem jednak, że ziemia była pod władzą owych istot, mogły jeszcze wezwać niebezpieczne moce. Dowierzałem tylko powierzchni drogi.

Przez resztę nocy poruszałem się jedynie siłą woli. Czułem się jak powracający po długiej wędrówce zwiadowca, który zmusza się do dalszego wysiłku tylko dlatego, że jest niedaleko swego obozu.

Czułem ból w nogach. Klacz także zwolniła i ciężko dyszała. Kucyk wlókł się z tyłu za nami z opuszczoną głową. Uparcie szedłem dalej.

Patrzyłem wokół martwym wzrokiem. Otaczające ściany z wolna obniżały się, przestały sięgać samego nieba. Zatrzymałem się na chwilę. Wyjąłem manierkę i wypiłem łyk. Pozostawiłem resztę, Joisan też będzie chciała się napić.

Moja pani leżała wsparta policzkiem o końską szyję, a twarz miała ukrytą w grzywie. Nie próbowałem jej budzić. Lepiej było najpierw dotrzeć do jakiegoś bezpiecz­nego miejsca. Dotknąłem jej dłoni - była ciepła... czyżby miała gorączkę? Nie mogłem jej teraz pomóc, najpierw powinniśmy opuścić to miejsce.

Zmusiłem klacz do dalszej podróży, co pewien czas ciągnąc ją za wodze lub uderzając po zadzie. Byłem tak tym zajęty, że nie zauważyłem, kiedy nastał świt.

W końcu wyszliśmy z wąwozu, minęliśmy dolinę i...

Szlak kończył się!

Stałem przed litą skalną ścianą. Droga biegła prosto i znikała wśród głazów.

Zdjąłem Joisan z konia. Nie mogliśmy już dalej iść. Byliśmy na otwartym terenie, gdzie zawczasu już można zauważyć ewentualny atak. Byłem u kresu wytrzymałości, oba wierzchowce wyczerpane. W dolinie płynął mały strumyczek, rosła trawa. Położyłem Joisan na jukach.

Była blada i bezwładna. Jeżeli to sen, musiał być bardzo głęboki. Rozsiedlałem klacz i pozwoliłem się jej napić. Uklęknąłem przy Joisan i wziąłem w swoje dłonie jej rękę z pierścieniem.

Byłem zbyt zmęczony, aby myśleć o tym, co się znaj­dowało przed nami... czułem jednak, jak bardzo wzywa mnie górski szczyt. W jaki sposób mieliśmy go zdobyć, nie mając żadnych zapasów, żadnej pomocy... to leżało poza moim zrozumieniem.

Musiałem na chwilę przysnąć...

Nagle...

Ogarnęła mnie palącą potrzeba... która zniszczyła wszys­tko, co reprezentował Kerovan... odrzuciła tę cząstkę, która tak bardzo potrzebowała Joisan. Stałem się kimś innym...



ROZDZIAŁ 17


JOISAN


Walcząc z sennymi majakami i strachem przebudziłam się w szarym świetle poranka. We śnie przebywałam w głębo­kich ciemnościach, w których ukrywało się niewyobrażalne zło. Nawet wspomnienie o nim spowodowało, że zadrżałam. Widmo lady Tephany mogło być nieszkodliwe, ale podczas ucieczki pojawiło się coś o wiele groźniejszego. Byłam zdziwiona, że Ciemne Moce nie potrafiły nas jednak pochłonąć, nie rozumiałam, w jaki sposób udało się nam odeprzeć ich atak. Ponownie skoncentrowałam się na kuli i...

Podniosłam głowę i rozejrzałam się. Leżałam na drodze wsparta o tobołek z bagażem. Nie czułam zapachu Thas. Wolno odwróciłam się. Byłam bardzo słaba i najmniejszy ruch przychodził z ogromną trudnością. Zniknęły górujące nad drogą ściany wąwozu. Musieliśmy je pokonać, nie pamiętałam jednak niczego. Przede mną wznosiła się skalna ściana, jej szczyt ginął w chmurach.

Droga biegła prosto do pierwszego wzniesienia, a potem... Została przecięta wpół, jak gdyby jakaś Moc przeniosła tutaj górę i ustawiła nieprzebytą barierę. Widoczne były jedynie skały - spękane i poplamione - noszące znamię silnego ataku.

Przed tym wszystkim, tyłem do mnie, stał Kerovan. Opuścił ręce, a dłonie zacisnął w pięści. Ciało miał naprężone, najwyraźniej był ogarnięty potrzebą działania.

Z trudem podniosłam się i podeszłam do niego. Czułam się osłabiona jak po bardzo długiej chorobie. Kiedy się jednak poruszyłam, poczułam przypływ energii. Ke­rovan nawet mnie nie zauważył, dla niego istniała teraz tylko ta góra.

Spojrzałam z bliska na jego twarz. Rysy miał wy­krzywione w ogromnym wysiłku koncentracji. Nagle wy­ciągnął miecz, zrobił krok do przodu i spróbował wsunąć ostrze w wąską szparę przecinającą powierzchnię skały.

Kiedy się bliżej przyjrzałam temu miejscu, stwierdziłam, że musiało się tutaj kiedyś znajdować wejście. Teraz było zamknięte, a kamień osmalony przez ogień i w niektórych miejscach nawet stopiony. Co mogłoby stopić skałę?

Bezskutecznie usiłował powiększyć szparę. Miecz za­brzęczał ostrzegawczo i przez chwilę myślałam, że złamie się wpół. Kerovan ze złością odrzucił go na drogę, sam podszedł bliżej i położył dłonie na skalnej ścianie. Pochylił głowę i uderzył...

Uniosłam obie dłonie i wtedy poczułam... Gryf... po­chwyciłam go szybko... chronił mnie. Czy to Kerovan wysyłał tak ogromne fale Mocy?

Kerovan stanął wyprostowany. Poczułam otaczającą go aurę Siły, nie mogłam się poruszyć. Przez chwilę wydawało mi się, że całe jego ciało jest otoczone delikatną poświatą. Kula z Gryfem zapłonęła.

Mój pan próbował korzystać z siły woli... podobnie jak ja wcześniej próbował wezwać wszelkie istniejące w nim siły. Emanująca z niego Moc unieruchomiła mnie, nie mogłam nawet wykrztusić z siebie słowa.

Ciało Kerovana powoli stawało się przezroczyste, roz­pływało się stając się tylko samą przepływającą przez niego Mocą. Był to widok tak przerażający, że mogłam jedynie stać i patrzeć na ową tytaniczną walkę, gdyż była to walka sił człowieka i odwiecznego tworu przyrody.

Kerovan był już tylko cieniem mężczyzny. Strach, jaki w tej chwili poczułam, sprawił, że także sięgnęłam do ukrytych we mnie sił. Jeżeli Kerovan zniknie, znowu będę musiała go szukać... nie może mnie pozostawić! Po przebu­dzeniu myślałam, że jestem całkowicie wyczerpana. Teraz okazało się, że zostały jeszcze pewne rezerwy.

Miałam tylko kulę. Podniosłam ją do góry i ustawiłam na wysokości ramion Kerovana. Jeżeli musiał przebić się przez tę skałę, pragnęłam pomóc mu w tym ze wszy­stkich sił.

Tym razem zapłonął sam Gryf! Zobaczyłam, jak jego mała postać zaczyna się poruszać. To nie była tylko wyobraźnia. Kula rozpadła się... przez palce przesypały się drobne kawałki szkła. Odwieczny więzień nareszcie znalazł się na wolności! Gryf zaczął raptownie rosnąć. Przez chwilę czułam jego ciężar. Potem w powietrzu zaszumiały skrzydła...

Gryf zakrzyczał z triumfem i uniesieniem. Moje serce uderzyło w odpowiedzi. Wzniósł się w górę ciesząc się ze swobody. Przez chwilę zataczał koła nad naszymi głowami, przez cały czas rósł... najpierw dorównywał wielkością górskiemu orłu, w końcu stał się tak ogromny, że cień jego skrzydeł przesłonił słońce.

Czerwone oczy błyszczały ogniem. Otworzył zakrzywiony dziób i ponownie krzyknął. Zatoczył jeszcze jedno koło i poleciał prosto w kierunku bariery, z którą nadal bez­skutecznie walczył Kerovan.

Wstrzymałam oddech. Ogromna istota uderzyła w ścianę niby błyskawica. Głazy otoczyła chmura pyłu. Do otwar­tego teraz wnętrza wleciał Gryf. Kerovan stracił równowagę i runął do środka. Odzyskałam zdolność poruszania. Wiedziałam, że muszę iść za nimi. Tak bardzo bałam się, że stracę ich z oczu.

Znalazłam się w nieznanym miejscu, było bardzo ciemno i zimno. Wokół ani śladu życia. Brakowało mi tchu, ale mimo to szłam dalej.

To była inna rzeczywistość - jedynie w ten sposób mogłam określić to, co mnie otaczało. Do końca życia będę przekonana, że znalazłam się w świecie, gdzie działały zupełnie inne prawa i zasady. Mogłam tam zginąć bez najmniejszego śladu, gdyż podążając za Kerovanem wesz­łam całkowicie nie przygotowana.

Nie, nie byłam tutaj sama. Zobaczyłam, jak z ziemi podnosi się Kerovan. Upadł, kiedy bariera zamieniła się w nicość. Przed nami w mgielnej chmurze znikał ogromny Gryf.

Kerovan stanął, jego twarz była pozbawiona wyrazu. Trwał zaklęty w czarnoksięskim śnie. Nie potrafiłam go dosięgnąć. Nawet gdybym głośno krzyczała, gdybym za­częła go bić - nie byłby w stanie mnie zauważyć. Rozej­rzałam się wokół. Domyśliłam się, że to, co widzi, nie jest mu całkowicie obce. Szybko zaczął iść za Gryfem. Pobieg­łam za nim nie chcąc pozostać w tyle.

Od czasu do czasu (bałam się stracić z oczu Kerovana) rozglądałam się. Było jasno, chociaż nie zauważyłam oświetlenia. Szliśmy długą, otoczoną kolumnami nawą. Powierzchnie owych kolumn były pokryte znakami runicz­nymi w dawno zapomnianym języku... jeżeli w ogóle był on znany w moim świecie. Nad głową wisiała chmura mgiel­na - wirująca niczym prawdziwe obłoki - a przed nami błyszczał świetlisty punkt będący celem Kerovana.

Zaczął iść coraz szybciej, w końcu pobiegł. Z trudem łapiąc oddech spróbowałam dotrzymać mu kroku. Byłam jednak zbyt słaba. Poczułam ostry ból w klatce piersiowej i zwolniłam.

Tak bardzo bałam się, że jeśli Kerovan znajdzie się poza zasięgiem mego wzroku, stracę go na zawsze. Wiedziałam jednak, że nie jestem w stanie złamać otaczającego go czaru.

Biegliśmy dalej i dalej... światło nabierało intensywności. Widziałam coraz więcej znaków runicznych, ze sposobu, w jaki były wyryte, wywnioskowałam, że musiały być ogromnie ważne. Kraina Odłogów była miejscem pełnym dobrych i złych czarów. Kryły się tutaj różne moce - nie potrafiłam jednak w tej chwili wyczuć żadnej. Czy istniała jeszcze trzecia droga? Nie Światłość i nie Ciemność, ale coś, co rządziło się własnymi prawami.

Ponad stukotem naszych kroków niósł się dziwny śpiew­ny głos. Głębokie tony były podobne do uderzeń w bębny, pieśń wznosiła się zwycięsko i opadała.

Światło błyszczało coraz jaśniej. Czy był to efekt owego śpiewu? W samym sercu światłości zobaczyłam podium, na którym spoczywała długa przezroczysta skrzynia. U jej szczytu, wspierając o nią pazury, siedział Gryf. Tylne nogi mocno wsparł o płaszczyznę podium. Srebrzyste skrzydła lekko drgały, a z dzioba wydobywała się pieśń.

Kerovan zatrzymał się u stóp podium i lekko zachwiał. Podniósł rękę do czoła, jak gdyby dziwiąc się temu, co czyni. Gryf nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Wysoko podniósł głowę i nadal śpiewał. Wydawało mi się, że teraz w dźwięk wdarła się nuta prośby.

Powoli Kerovan wszedł na podium, ukląkł i objął skrzynię, nisko opuścił głowę. Doszedł do swego celu i nie miał już Sił. Gryf pochylił głowę, ostro zakrzywiony dziób był skierowany...

Chciałam krzyknąć ostrzegając go, ale coś mnie powstrzy­mało. Siłą woli zmusiłam się do zrobienia kroku w kierunku Kerovana. Jeśli nie mógł się sam bronić, może mogłam go jakoś uchronić. Gryf służył mi, kiedy był w kuli. Ale wolny...? Nie wiedziałam... mogłam mieć tylko nadzieję.

Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, zobaczyłam, że Gryf zaczął dziobać wieko skrzyni. Kiedy objęłam Kerovana, ujrzałam, co znajdowało się w środku, i krew we mnie zamarła.

Człowiek? Nie! Potwór? Także nie. Śpiący nie emanował złem, nawet jeżeli był dziwnie ukształtowany. Był połącze­niem Gryfa i człowieka, ale stanowił coś o wiele bardziej potężnego i niepowtarzalnego. Tego byłam pewna.

Uklękłam przy Kerovanie i lekko przyciągnęłam do siebie. Udało mi się odciągnąć go od niebezpiecznego miejsca. Tymczasem Gryf ogromnym dziobem walił w sarkofag. Tak przytuleni trwaliśmy, kiedy nagle rozległ się trzask... w szkle pojawiły się liczne, szybko rozprze­strzeniające się rysy. Wszystko rozpadało się, podobnie jak wcześniej kula.

Mój pan spróbował wstać, wsparł się na mnie. Nie patrzyliśmy na siebie, ale na to, co działo się przed nami. Szpary poszerzyły się. Gryf zaczął uderzać jeszcze szybciej i głębiej.

Nagle całe przykrycie zamieniło się w pył. Ponownie Gryf pochylił się nad Śpiącym i otworzył dziób. Tym razem nie śpiewał, krzyknął tylko głośno.

Uśpiona istota otworzyła oczy. Były czerwone i pełne ognia, tak jak oczy górującego nad nami zwierzęcia. Zdjął jedną dłoń z rękojeści położonego na jego piersi miecza. Gryf pochylił pierzastą głowę i mężczyzna pogłaskał go niczym ulubionego psa.

Następnie odwrócił się i spojrzał na mego pana, a po drugiej chwili na mnie. W jego oczach zobaczyłam niezwykłą mądrość, uczucia, których nie potrafiłam nazwać i których nie zrozumiałby żaden człowiek. Nie odwróciłam się, skrzywiłam się tylko, gdyż poczułam, jak ten obcy umysł penetruje moje myśli. Jednym spojrzeniem dowiedział się więcej, niż ludzka istota mogłaby się nauczyć przez całe swoje życie.

Usiadł trzymając miecz w jednej dłoni, drugą rękę wsparł na szyi podtrzymującego go Gryfa. Zwierzę ogro­mnym zakrzywionym dziobem gładziło pióra na głowie swego pana.

W oczach Kerovana nie widziałam żadnego uczucia. Człowiek-gryf odłożył miecz i podobną do ptasiego szponu dłonią uniósł pochyloną głowę mego pana. Popatrzył głęboko w jego puste oczy.

Przeraziłam się. Wcześniej chroniłam Kerovana przed ostrym dziobem, teraz odtrąciłam wyciągniętą dłoń. Płonące oczy ponownie popatrzyły na mnie. Przez myśl przemknęło uczucie zdziwienia, zapytania... a potem znowu poczułam, jak moim umysłem zawładnęła obca istota.

Podjął miecz drugą dłonią i podobnie jak Mądre Kobiety rysują w powietrzu różdżkami, tak i on nakreślił jakiś symbol. Coś zmusiło mnie do wstania na równe nogi. Zostałam odepchnięta do tyłu. Gryf krzyknął ostro i skinął głową w moim kierunku. Jego pan skierował miecz w moją pierś.

Poczułam ciężar, siłę, która odepchnęła mnie od podium i przycisnęła do najbliższej kolumny. Śpiący opuścił miecz. Nadal jednak nie mogłam się ruszyć. Teraz mężczyzna-gryf poświęcił całkowitą uwagę Kerovanowi.

Najpierw odłożył miecz i przeciągnął się jak ktoś obu­dzony z głębokiego snu. Nie był ubrany, jednak jego srebrzyste ciało było otoczone pulsującą Mocą. Zrozumia­łam, że z łatwością mogę stać się jego bezwolnym sługą - tak jak Kerovan.

Chociaż nie odczuwałam zła, z gniewem zrozumiałam, że mój pan był opanowany przez obcą wolę. Zaczęłam walczyć o wolność... potem spróbowałam przesłać Kerovanowi myśl, że jest kimś ważnym... jest równy każdemu. Mój lord Amber nie będzie nikomu służył...

Mężczyzna-gryf lekko zeskoczył z podium i podszedł do mnie. Jeżeli na jego twarzy widniało jakieś uczucie, nie potrafiłam go odczytać w tych dziwnych rysach.

W myślach poczułam palące żywym ogniem pytanie... był to dosłownie krzyk.

Dlaczego tak się o niego boisz? Czy krewni walczą pomiędzy sobą?"

Była to o wiele silniejsza telepatia, niż ta, którą poznałam u kotów. Byłam jednak przygotowana.

Co z nim zrobiłeś? I kim jesteś?" Nawet jeżeli był jednym z Dawnych Ludzi, nie umiałam być dla niego grzeczna tak długo, dopóki widziałam Kerovana w takim stanie.

Nic mu nie zrobiłem. Przywiodłem go tylko do jego prawdziwego dziedzictwa".

Gryf zaryczał... taki dźwięk nie powinien się był wydrzeć z ptasiego dzioba. Stanął na tylnych łapach i ustawił szpony do ataku. Bestia była odwrócona do nas tyłem i patrzyła na dalszą część nawy.

Jego pan odwrócił się szybko, skoczył na podium i podjął miecz. Skinął dłonią. Kerovan podszedł do mnie niczym lunatyk. Tymczasem Gryf wzbił się w powietrze i odfrunął.

Mężczyzna-gryf dołączył do nas, końcem miecza szybko narysował otaczający całą trójkę świetlisty okrąg. Linia zabłysnęła i utworzyła przejrzystą ścianę ognia sięgającą wysoko ponad nasze głowy. Z ulgą stwierdziłam, że ponownie mogę się poruszać. Nawet byłam do tego zmuszona.

Z kierunku, w którym poleciał Gryf, pojawił się ciemny wirujący cień... zbliżał się powoli, jak gdyby napotykają na swojej drodze niewidzialne przeszkody. Płynął do przodu, cofał się i znowu kierował naprzód. Nie widzieliśmy Gryfa, słyszeliśmy jednak jego ryk i odgłosy walki.

Przytuliłam się do Kerovana. Podłoga pod moimi stopa­mi nagle drgnęła. W pobliżu wirującego cienia zawaliła się posadzka, z rozpadliny wytrysnął czarny strumień. Męż­czyzna-gryf ścisnął miecz kolanami, obiema dłońmi nary­sował w powietrzu symbole. Otaczająca nas ściana ognia stała się grubsza i bardziej błyszcząca. Kerovan otoczył mnie ramieniem, był znowu sobą.

Poczułam, jak zostaliśmy porwani przez trąbę powietrz­ną. Nie miałam odwagi spojrzeć w dół - bałam się, że pod stopami jest pustka. Byliśmy odizolowani świetlistą zasłoną, mężczyzna-gryf położył jedną szponiastą dłoń na ramieniu Kerovana, a drugą na moim.

Lekkie dotknięcie przyniosło ciepło, odpędziło strach. Jednak nie to było ważne, najbardziej liczył się fakt, że mój pan znowu trzymał mnie w swoich ramionach.

Świetliste płomienie wirowały przyprawiając o zawrót głowy. Zamknęłam oczy, ale nadal czułam, że lecimy. Nie słyszałam już ryków Gryfa. Czy został pokonany? Z całej mocy pragnęłam, aby to nie była prawda.

Telpherowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo."

To były słowa nieznajomego. Kim był? Nagle... zaczęliś­my opadać w dół z taką szybkością, że jeszcze mocniej przytuliłam się do mego pana. Jego uścisk także się wzmocnił.

Poczułam powiew świeżego powietrza... otworzyłam oczy... Świeciło słońce. Kwitły kwiaty... czułam, że powróci­liśmy do naszego świata i czasu. Nad nami rozległ się głos Gryfa, który za chwilę przysiadł na szerokim łuku bramy.

Byliśmy na zewnątrz, z czterech stron otaczały nas jednak szerokie sklepione bramy. Trzy z nich były bardzo zniszczone przez czas, czwarta - na której usiadł Gryf - była nie naruszona. Bramy oplatały dzikie pnącza, wśród kamieni pojawiły się nawet niewielkie drzewka.

Mężczyzna-gryf stał teraz w pewnej odległości od nas. Nawet w pełnym słonecznym blasku nadal była widoczna poświata otaczającej go Mocy. Wolno odwrócił się spo­glądając kolejno na trzy łuki. Chyba nie mieliśmy go słyszeć, być może jednak byliśmy w jakiś sposób połączeni umysłami. W myślach zabrzmiały pełne smutku słowa.

Matr, Yoer, Rllene! Czyżby aż tyle wieków upłynęło, że tak daleko odeszliście?" Wykonał trzy gesty pożegnania, a następnie odwrócił się w naszym kierunku.

Mamy niewiele czasu. Jeżeli Galkur odważył się pojawić w Hallu, wkrótce znajdzie się i tutaj..." Ponownie popatrzył na Kerovana z takim samym intensywnym wyrazem twarzy. Mój pan spojrzał prosto w jego oczy.

Tak" - mówił dalej obcy. “Teraz już rozumiem, dlaczego Galkur zaczął walczyć. Jednak jego Moc wydaje się słabsza, może jest to wpływ czasu. Teraz!"

Odrzucił do tyłu głowę i wydał ryk podobny do głosu Gryfa. Dźwięk odbił się echem od bram i uleciał w górę. Wydawało mi się, że ów krzyk wypełnił cały wszechświat. W odpowiedzi...

Przez bramę, na której siedział Gryf, wszedł mężczyzna podobny do zwyczajnego człowieka z Dales. Był ubrany w szary strój podróżującego kupca. Znałam go i głośno powiedziałam z ulgą:

- Neevor!

Odpowiedział mi spokojnym miłym uśmiechem, niczym wujaszek. To był ciepły uśmiech i taki ludzki. Poczułam płynący od niego spokój, otoczył mnie jak ciepły płaszcz.

Mój pan wypowiedział to samo imię. Kerovan puścił mnie. Byłam pewna, że także poczuł taki sam spokój i pewność siebie.

Tak więc... Neevor... ty też masz w tym swój udział?" Pochwyciłam myśl lorda Gryfa.

Czyż tak nie było od samego początku, Landisl? Teraz przybywam, aby wziąć udział w zakończeniu. Kiedy Galkur zaczął planować, czy ta myśl nie pojawiła się w twoich snach? Chciał wówczas stworzyć człowieka, który byłby jego narzędziem - Neevor skinął w kierunku Kerovana - skorzystał z ludzkiej głupoty i miał w tym swój cel. I czyja Moc mu w tym przeszkodziła? Co teraz powiesz na rezultaty swoich snów, Landisl?"

Lord Gryf otworzył podobne do ptasiego dzioba usta i roześmiał się głośno.

Tak, to ja zepsułem plany Galkura... przez sen. A jeśli chodzi o niego - delikatnie dotknął, a po chwili uścisnął ramię Kerovana - muszę go jeszcze wypróbować. Znasz Prawo, Neevorze... przyszłość zależy"...

Neevor przerwał mu gwałtownie. “W tej chwili może zależeć od Galkura. A tylko ty pozostałeś z Ludzi Nieba. Kiedyś udało się go wam zniszczyć, ale było was czterech."

Oczy Landisla zamigotały niczym rubiny. “Niektóre Moce rosną z czasem, inne słabną. Wydaje mi się, że Galkur nie jest już taki silny. W innym wypadku nie bawiłby się głupią ludzką czarodziejką i planował coś, czemu tak łatwo można było się przeciwstawić. Jakie są jego plany, Neevorze? Z własnego wyboru spędziłeś te wszystkie lata w podróży. Czego się podczas nich nauczy­łeś?"

Zawsze doceniaj kogoś takiego jak Galkur! W jego grze pojawiły się nowe elementy. Przez jedną z bram do tego świata wszedł ród złych ludzi. Należą do Ciemności, i to podwójnie, gdyż ich nauka nie odpowiada naszym zasadom. Są więc dwukrotnie bardziej niebezpieczni. Przypłynęli zza morza do naszej krainy w poszukiwaniu nowych Mocy.

Dzięki własnym umiejętnościom... a także dzięki Galkurowi... dowiedzieli się o Arvonie i o tym, co może być stamtąd czerpane. Nie rozumieją idei Mocy, nie wiedzą, jak z niej korzystać, przybywają w poszukiwaniu. Napadli na Krainę Dales chcąc utorować sobie do nas drogę. Mogą być ważnym elementem w rozgrywce z Ciemnymi Mocami.

Galkur zastanawia się, czy nie powinien im teraz bardziej pomóc. Odeszło już tak wielu z naszych Mocarzy, opuścili nasz świat poprzez własne Bramy... w poszukiwaniu nowych światów. Pozostało tylko paru Adeptów... zaledwie garść tych, którzy wiedzą dorównują Galkurowi. Tak więc..."

Stworzyłeś więc czary i wysłałeś tych dwoje, aby mnie zbudzili?"

Wysłałem? Nie. On powstał przecież z twojej przyczyny, sam się przyznałeś." Skinął na Kerovana. “Dotarli tutaj dzięki własnej woli i odwadze." W jego tonie brzmiała ostra nuta. “Tych cech mają w nadmiarze. Nikt nie może odmówić Kerovanowi jego dziedzictwa. Dziewczyna..." Spojrzał prosto na mnie i znowu uśmiechnął się tak słodko, że zapragnęłam rzucić się w jego ramiona. “Powiedziałem ci kiedyś, że masz Klucz... który powinien być użyty w odpowiednim miejscu i czasie. Zrozumiałaś i wykonałaś. Teraz my musimy poradzić sobie z tym, co wkrótce na­stąpi."

Siedzący na sklepieniu bramy Gryf nagle zaryczał.

Neevor spojrzał przez ramię.

Wygląda na to, że właśnie nadszedł nasz czas" - zauważył.



ROZDZIAŁ 18


KEROVAN


Kiedyś we śnie znalazłem się w pewnym hallu, potem byłem tam w rzeczywistości - a może wszystko było tylko marzeniem? Co jest prawdą, a co iluzją, gdy w sprawy wmieszają się Ludzie Starej Rasy? Czy byłem kimś więcej, niż podejrzewałem? Jakie cechy we mnie przeważały?

Byłem świadkiem przebudzenia się Śpiącego, potem nastąpiło pierwsze zwarcie z dawna przeciwstawnych Mocy. Teraz ponownie znajdowaliśmy się w świecie, który moja ludzka cząstka rozpoznawała jako swój własny. Oczekiwała nas bitwa, chociaż w piątkę nadal stanowiliśmy bardzo niewielką armię. To miała być taka sama walka, jaką już raz odbyłem o życie mojej drogiej pani, usiłując zwyciężyć Ciemne Moce.

Do takiego działania zmuszały mnie fakty związane z mym narodzeniem, a przeze mnie dotyczyły także Joisan. Może stworzono mnie właśnie po to, abym stawił się na tym miejscu... nie powinno to było jednak dotyczyć mojej pani.

Gdybym mógł, pochwyciłbym ją i odrzuciłbym w bez­pieczne miejsce. Wpatrywałem się w nią i czułem, jak budzą się do życia uczucia, którym nigdy nie pozwalałem dojść do głosu. Zrozumiałem wtedy, że pomimo wszelkich obaw nie mogłem jej stąd wykluczyć. Byliśmy ze sobą związani na dobre i złe nie dlatego, że kiedyś zostaliśmy połączeni przez naszych rodziców. To było coś o wiele silniejszego. W jej oczach widniała pełna spokoju odwaga, a wewnętrzne zaangażowanie zwalczyło mój chłód, obu­dziło we mnie uczucia. Na zawsze opadła ze mnie lodowa zbroja.

Nie miałem miecza, łuku ani nawet noża. Byłem jednak pewien, że ten, z kim miałem walczyć, nie mógł zostać zraniony bronią wykutą przez zwyczajnych ludzi. Neevor miał tylko wyciosaną z kawałka drewna laskę, z której nadal zwisały kawałki kory. Śpiący miał miecz, ale gdzieś w głębi umysłu kryło się przypuszczenie, że nie był to zwyczajny miecz. Na bramie poruszył się Gryf, wysunął długi język i wolno uderzył skrzydłami w po­wietrze.

Bezwiednie sięgnąłem do zawieszonego przy pasie miesz­ka. Rozwiązałem go i zacząłem czegoś szukać. W końcu wyciągnąłem kawałek błękitnego metalu, który znalazłem w opuszczonym gnieździe.

To był jedynie odłamek stali - nie mógł mieć najmniej­szej wartości podczas bitwy, a jednak zacisnąłem na nim palce. Byłem bezbronny, ale stałem przy Joisan. Zobaczy­łem, jak przez chwilę jej dłoń podniosła się w górę i opadła - kula z Gryfem już nie istniała.

Tuż przed bramą spod ziemi wytrysnął ciemny, gęsty dym. To ziemia wypluwała z siebie zło. Istnienie tej siły było obrazą dla jasnego dnia, powietrza i miejsca, na którym staliśmy.

Gryf ponownie zaryczał wyzwanie. Tym razem nie wzniósł się jednak na spotkanie. Popatrzyłem na Neevora i Landisla. Żaden nie wydawał się zdziwiony ani przerażony. Pomimo to pod pozorną obojętnością wyczułem głęboko ukrytą ostrożność.

Joisan wsunęła swoją dłoń w moją. Powoli zacisnęła palce, jak gdyby obawiając się, że się jej wyrwę. W tym momencie jej ciepłe dotknięcie było właśnie tym, czego potrzebowałem... znowu z pełną świadomością dawała najpotrzebniejsze uczucie.

Powoli ucichło echo głosu Gryfa. Czarna chmura zawi­rowała, zmalała i stała się ciałem stałym. Przed nami pojawił się mężczyzna... Czy można było go nazwać mężczyzną?

Był wysoki jak Landisl i nagi. Od pasa w górę wyglądał jak człowiek. Jego twarz okalały ciemne, kręcone, gęste włosy, a rysy przypominały rzeźby dawnych walecznych królów.

A jednak ta wspaniała głowa nie harmonizowała z tym, co było poniżej. Od pasa w dół był pokryty ostrym futrem, jego grube nogi zaś były zakończone...

Szybko odwróciłem wzrok. Kopyta! Hyron sugerował, żebym szukał krewnych. Czy ta istota należała do mego rodu... była ową drugą osobowością, którą w sobie odnaj­dywałem?

Owa mieszanina królewskości i odpychającej zwierzęcej ohydy wywołała u mnie takie uczucie nienawiści, że przez chwilę zapragnąłem go zabić lub uciec sprzed oczu tym, pośród których się znajdowałem, ponieważ ja także nosiłem podobne piętno. Ponownie obudziła się we mnie zimna samotność. Należałem do rodu... Ten człowiek-bestia mógł nawet należeć do mojej rodziny.

- Nie!

To nie ja krzyczałem, nie był to także Neevor lub Landisl. Joisan! Nie patrzyła na bestię, lecz na mnie, poczułem, jak mocniej ścisnęła moją dłoń.

- Nie jesteś jego częścią! - Widziałem jak mówiła, ale słowa odezwały się także w moich myślach. Przesłanie było ciepłe, koiło walczące we mnie uczucie, roztapiało otacza­jący me serce lód.

- Nowy dzień, inne spotkanie... - Galkur (jeżeli to właśnie był Galkur) przerwał krótkie uczucie jedności, jakie dzieliłem z moją panią. Jego głos miał głębokie, piękne i pełne czaru brzmienie. Nie stosował telepatii, mówił głośno.

Neevor i Landisl milczeli. Półmężczyzna uśmiechnął się. Gdyby nie dolna część ciała, ten uśmiech mógłby oczarować nawet niedowiarka.

Czy poruszyłem się wówczas, a może już zdecydował, że pomiędzy nami istnieje więź, z której mógł skorzystać?

- Znajdujesz się w dziwacznym towarzystwie, mój synu - powiedział, specjalnie podkreślając dwa ostatnie wyrazy.

Moje ciało zawsze świadczyło przeciwko mnie. Niosłem w sobie dotknięcie Ciemności... czy to właśnie chciał mi teraz powiedzieć? Ponownie zacząłem wątpić.

Neevor podniósł laskę niczym barierę. Próbowałem uwolnić się z uścisku Joisan. To musiała być prawda! Byłem krewnym Ciemności. Czy oni tego nie widzieli? Ambicja mojej matki i wola tego pana Ciemności spowo­dowały, że byłem napiętnowany. Jeżeli z nimi pozostanę, spowoduję ich upadek. Mogłem być kluczem, z którego chciałyby skorzystać Ciemne Moce.

Tylko jeżeli w to uwierzysz... zaakceptujesz kłamstwo. Wybór należy do ciebie, Kerovanie."

Joisan! Nie chciała wypuścić mojej dłoni, przytuliła ją do swej piersi, tak jak kiedyś czyniła to z Gryfem.

- Jeżeli tak bardzo tego pragniesz, zabierz swoją panią, mój synu - ponownie zobaczyłem ten ciepły czarujący uśmiech. - Czyż ktoś chciałby rozłączać kochanków?

W tym było szyderstwo. Zacisnąłem dłoń, ale niech wybaczą mi wszelkie Moce, jakaś cząstka mnie odpowie­działa na jego wołanie. Czego chciałem od tej dziewczyny z Dales? Mogłem przecież mieć każdą kobietę!

W myślach pojawiły się obrazy, były wyraźne i dokładne. Byłem niczym pies podążający za suką w rui. To było ohydne i zapraszano mnie, abym zanurzył się w tym błocie. Joisan nie mogła być częścią tego wszystkiego.

Z ogromną siłą wyrwałem rękę i odepchnąłem Joisan. Ohyda przenikała mnie do szpiku kości. Zapragnąłem oczyścić się z niej, nawet zabić, jeśli byłoby to konieczne.

- Chodź - skinął na mnie. Czar, jaki był zaklęty w tym jednym słowie, spowodował, że cały zadrżałem. Gdzie indziej mógł pójść ktoś taki jak ja? Krewni powinni przebywać razem...

Przygryzłem wargę, nie czułem bólu, chociaż po brodzie zaczęła spływać wąska strużka krwi. Zacisnąłem obie pięści. Byłem częścią tego potwora, musiałem opuścić istoty o nieskażonym umyśle i ciele.

Kerovan!"

Potrząsnąłem głową... musiałem się oddalić właśnie od niej. Należałem do Ciemności... do zła i ohydy. Tamci chcieli mnie ocalić... może mnie oszukali, chcieli wykorzys­tać. Nie mogłem tutaj pozostać.

Joisan upadła na kolana. Pochyliłem się i zza jej pasa wyciągnąłem nóż, który jej wcześniej dałem. Dobra czysta stal, ostra, doskonale nadająca się do celu, w jakim chciałem ją użyć. Nie mogłem zaatakować stojącej na zewnątrz istoty... istoty, która mnie do siebie przywoływała. Mogłem jednak zrobić coś innego... zniszczyć jego klucz, zapewnić, że nie zdradzę!

Uczyniłem ruch zgodny ze wszystkimi zasadami sztuki, jakiej nauczyłem się jako młody chłopiec. Ostre ostrze zbliżyło się do mego gardła. Z mojej bransolety wydobyła się smuga ognia... na chwilę przestałem widzieć. Ramię opadło pod wpływem działania ogromnej siły. Druga dłoń paliła żywym ogniem... ból był głęboki. Nie mógł mnie jednak zranić, w moim wnętrzu nie znalazł niczego, czym ów płomień mógłby się karmić...

Zaskoczony popatrzyłem na moje dłonie. Nóż leżał na posadzce u moich stóp, wokół nadgarstka i małego kawałka błękitnego metalu, który trzymałem w lewym ręku, płonęły ogniste jęzory.

Kerovan!" Joisan ponownie rzuciła się do mnie i złapała za rękę obawiając się, że znów targnę się na moje życie. W tej samej chwili pochwyciłem myśl.

Tylko istoty należące do Światła mogą nosić lub trzymać quan-stal. Chłopcze, powinieneś bardziej w siebie wierzyć."

Landisl? Tak, to był on. Nie mogłem być krewnym Galkura. Byłem słaby i wyczerpany, ale pełen gniewu. Mój los był w moich rękach. Właśnie sam to stwierdziłem. Czy ktokolwiek z obecnych miał prawo decydowania o moim losie? Tak długo szukałem prawdy, teraz ją znałem.

Nie byłem jednak najważniejszy... stanowiłem tylko małą cząstkę pochwyconą w odwieczny wir walki pomiędzy Światłem i Ciemnością. Popatrzyłem na mężczyznę-bestię. Nadal się uśmiechał, zniknął jednak ciepły czar - na jego miejscu wyczułem przebiegłość i pogardę.

Ogarnęła mnie wściekłość. Nie miałem takiej Mocy jak te istoty. Mój gniew był bardzo ludzki. Być może Dawni Ludzie mogli zabawiać się kształtując umysł czło­wieka, przeznaczając go do własnych celów, ale przychodzi czas, gdy nawet niewolnik rozpoczyna walkę. Mimo moich stygmatów Ciemności on nie miał do mnie najmniejszego prawa. Nie należałem także do Światłości. Byłem po prostu sobą.

Źródłem niektórych Mocy jest umysł i wola. Już kiedyś w taki sposób walczyłem. Powoli opanowałem ogarniającą mnie słabość i podniosłem lewą dłoń. Pamiętaj - mówiłem sobie - to, o czym mówił Landisl... bransoleta i ułamek metalu. Należały do Światła, tak jak zawsze podejrzewałeś. Jesteś Kerovanem. Nieważne, kto cię spłodził, czyje czary powołały cię do życia, kto był twoją matką... jesteś wolną istotą. Sam kształtujesz swoje życie.

Wokoło panowało milczenie. Joisan skrzyżowała ręce na piersiach i patrzyła na mnie, jak gdyby widziała mnie po raz pierwszy. To, co widziała, to nie był potwór, to byłem ja. Nie chciałem być wykorzystywany, kierowany i przesu­wany niczym pionek. Byłem wolny i mogłem dokonywać samodzielnego wyboru. Od tej chwili nie miałem przeszłości ani krewnych, byłem tylko ja... i Joisan! Zawsze Joisan!

To była wspólna walka, zdecydowałem się przyłączyć do Neevora, Landisla, Gryfa i Joisan.

- Galkurze... - z satysfakcją wypowiedziałem imię przeciwnika. Nawet jeżeli moje siły były niewielkie, wypo­wiedzenie tego słowa głośno dało mi odrobinę władzy.

Z jego twarzy zniknął uśmiech. Opadła maska szlachet­ności. Widoczna była jedynie arogancka duma istoty należącej do Ciemności.

- Synu... - odpowiedział. Nadal mówił słodkim gło­sem, ale uśmiechał się krzywo.

- Nie jestem twoim synem - odpowiedziałem czując, jak rozpala się bransoleta na jednej i ułamek metalu w drugiej dłoni.

- Nosisz moje znamię - wskazał na kopyta.

- Można mieć blond włosy, a jednak nie pochodzić z Sulkaru. - Sam nie wiedziałem, w jaki sposób tak łatwo odparłem jego atak.

- Mój synu... przyjdź do mnie!

To był rozkaz. W myślach poczułem tylko bardzo delikatny odzew. Mocniej zacisnąłem pięść. Byłem Ke­rovanem!

Uniósł dłoń i narysował w powietrzu symbol. Zobaczy­łem, jak wśród czystych promieni słońca pojawiły się czarne tłuste plamy.

Tym razem wezwanie było silniejsze. Stanąłem wypro­stowany. Byłem Kerovanem.

- Nie będę biegł na twoje zawołanie, Galkurze. - Nie podniosłem głosu. Mówiłem jakby od niechcenia. - Po­trzebny ci był sługa i spróbowałeś go stworzyć. Nie masz jednak ani syna, ani sługi.

Jego twarz przestała mieć ludzki wyraz, stała się zimna i nieprzenikniona.

- Jesteś psem, niewolnikiem, należysz do mnie. Usłyszałem nieludzki śmiech podobny do krakania kruka. “Galkurze, kiedy nareszcie przyznasz, że przegrałeś? Musiałeś to wiedzieć od samego początku. Kiedyś nie byłeś takim głupcem."

Stopniała lodowa maska, pod nią pojawił się pełen nienawiści wyraz.

To nie twoja sprawa" - prawie splunął w kierunku Landisla. “Istnieją prawa..."

Prawa? Od kiedy się do nich stosujesz? Czy myślałeś, że będziesz bawił się Mocą, a ja nic o tym nie będę wiedział? Myślałeś, że kiedy udałem się na Długi Spoczynek, to znalazłem się w klatce? Odszukałeś lorda z Ulmsdale... tak jak chciała tego jego pani... próbowałeś wypełnić go swoją osobowością... i wówczas... Opowiedz mi, Galkurze, co ci się przydarzyło? Co się naprawdę zdarzyło?"

Pan Ciemności pokręcił głową, jego twarz była niczym oblicze straszliwego demona.

Spójrz na jego ciało! Każdy widzi, że nosi moje piętno. Nie możesz temu zaprzeczyć. Udowodnię, że jest mój!"

Spojrzał mi prosto w oczy. Widziałem przed sobą głębokie, wypełnione palącym ogniem jamy. Byłem spy­chany w ich głębię. Wszystko zniknęło, sprowadziło się tylko do tych oczekujących na mnie dołów. Zostanę pochłonięty...

Byłem Kerovanem! Byłem sobą. Ten płomień, ciemność i smród nie należały do mnie. Wiara w samego siebie była moją tarczą. Nie byłem synem Ciemności.

Czy nadal się do niego przyznajesz, Galkurze?" - zabrzmiał głos Landisla. “Czy ja lub Neevor pomagamy mu teraz? Walczy sam, jest tym, czym się uczynił... i nie jest twoim krewnym. Narodził się nie dzięki tobie... ani w wy­niku życzenia jego matki - chociaż to pozostawiło piętno na jego ciele, pragnęła bowiem, abyś się do niego przyznał. Ale w chwili jego narodzin wiedziała, że przegrała! To ja sprawiłem, Galkurze..."

Nie mógłbyś..." Zniknęły płonące jamy i otaczające mnie płomienie. To tylko były oczy. “Nie mógłbyś... Prawo..."

Prawo, które sam złamałeś, Galkurze, a to pozwoliło mi na kolejny ruch. Jest prawdziwym synem Ulryka... w części... drobna cząstka pochodzi od matki... ale istnieje coś więcej. Z czasem dokona wyboru. Nie kryj się teraz za Prawem. Stań do walki!"

Poczułem, jak emanuję energię, łączę się z pozostałymi źródłami Mocy... Landislem, Neevorem i także z Joisan. Gryf zaryczał. Joisan pobladła, pragnąłem ją przytulić... ale cała nasza siła musiała być zwrócona gdzie indziej.

W powietrzu za Galkurem pojawiły się przerażające potwory, a także mężczyźni i kobiety wspierające swą Mocą pana Ciemności. Oczekiwałem, że zobaczę wśród nich Tephanę.

Poczułem większy odpływ energii. Nad głową zabłysnął świetlisty wąż, celował prosto w moje oczy. Byłem Kerova­nem, a to były rzucane przez wroga iluzje. Nie udało mu się mnie zaczarować - teraz także mu się nie uda. Laska Neevora trzasnęła i złamała się wpół. Ostro zakończony odłamek skierował się w głowę węża, na swej drodze napotkał jednak błękitny płomień - to ja wyciągnąłem rękę nie myśląc nawet, co czynię.

Joisan upadła na kolana i zasłoniła ramionami twarz chroniąc się przed gradem niewidzialnych uderzeń. Zoba­czyłem, jak z jej policzka płynie krew.

Ogarnął mnie gniew. Wyciągnąłem rękę, błękitny płomień wystrzelił w kierunku Galkura. Osłonił go jeden z pomoc­ników, stanął na drodze płomienia i zniknął.

Gryf zerwał się znad bramy, stanął nad ciałem Joisan. Przykrył ją skrzydłami i zasyczał z wściekłością. Złamany kij Neevora nagle ożył i wyfrunął przez bramę atakując Ciemne Moce. Odłamki nie dotknęły pana Ciemności, były wycelowane w jego pomocników.

Kolejno i metodycznie zacząłem niszczyć wspomagające Galkura istoty. Każde wyeliminowanie z walki osłabiało jego siły.

Pan Ciemności pochwycił jednego ze swych sług, stworzył z niego ognistą kulę i rzucił prosto we mnie. W tej samej chwili skoczył naprzód.

Osłonił mnie Landisl. Zniszczyłem kulę, a on stanął do walki z bestią.

Galkur zatrzymał się gwałtownie. Jego ciało zaczęło rosnąć w miarę, jak wchłaniał w siebie moc swoich pomoc­ników. Futro na jego nogach zapłonęło żółtawym blaskiem.

Ciało Landisla błyszczało srebrną poświatą, tak jak i jego wysoko uniesiony w górę miecz. Ostrze emanowało silne fale Mocy, które spływały po rękojeści i otaczały ciało lorda Gryfa, czyniąc zeń świetlistą kolumnę.

Pan Ciemności także zmienił swój kształt. Był czarnym płomieniem, który wirując uniósł się wysoko w górę chcąc zgasić blask Landisla.

Przez chwilę wydawało się, że obaj mają równą Moc. W końcu świetlisty promień uderzył w rozrastającą się Ciemność. W punkcie styku na srebrzystej powierzchni rozlała się czarna plama. Zakołysałem się czując ogromny upływ swej energii. Prawie nieprzytomny zobaczyłem, jak niedaleko mnie pochyla się Neevor. Jego twarz była blada z wysiłku, a oczy zamknięte. Za sobą poczułem połączoną Moc Gryfa i Joisan.

Plama przestała się rozlewać, biel zwyciężała. Nagle wszystko wybuchnęło w oślepiającym blasku. Zbyt późno zakryłem oczy. Upadłem na kolana, a potem na twarz... nie miałem już sił.



ROZDZIAŁ 19


JOISAN


Myślałam, że nigdy już nie ujrzę takich zmagań, jakich byłam świadkiem podczas walki mego pana z Rogearem. To była jednak drobna potyczka w porównaniu z bitwą stoczoną z panem Ciemności Galkurem.

Nie widziałam jej zakończenia, byłam bliska wyczerpania wspomagając Landisla swoją Mocą. Wiedziałam jednak, kiedy nastąpiło, gdyż otoczyło mnie wtedy delikatne ciepło. Gryf osłaniał mnie przed wszelkimi złymi Mocami. Położył szpony na moich ramionach i przytulił do piersi, podobnie jak ja go kiedyś tuliłam. Pomimo słabości poczułam taki przypływ spokoju i bezpieczeństwa, że przez chwilę za­chowałam się jak małe dziecko, które w końcu odnalazło pomoc.

Zobaczyłam raptowny wybuch światła uderzającego w zagrażającą nam ohydną ciemność. Czarny płomień rozwiał się i spadł. Świetlista kolumna uniosła się w górę i uderzyła niczym miecz.

Krzyk... Brzmiał w moim umyśle, a nie w uszach... krzyk klęski, śmierci i walki. Wtedy straciłam przytomność.

- Joisan!

Nie czułam już delikatnego, miękkiego dotyku srebrzystej grzywy Gryfa, mój policzek był wsparty o twardą powierz­chnię pancerza. Otworzyłam oczy i zobaczyłam to, za czym tak bardzo tęskniłam.

Mój pan - patrzył na mnie. Był taki, jakim go sobie wymarzyłam, zniknęło oddalenie i chłód oraz narzucona na wszelkie uczucia dyscyplina.

Podniosłam ciężką ze zmęczenia dłoń. Powoli pogładzi­łam jego policzek chcąc się upewnić, że była to jawa, a nie sen wywołany tęsknotą. Pierścień na moim palcu zaczął pulsować czerwienią.

Wiedziałam teraz, że był to pierścień zakochanych, lampa przewodnia prowadząca mnie do serca ukochanego gotu­jącego się na me przyjęcie.

- Kerovan...

Głośno wołał moje imię chcąc mnie przywrócić do życia, ja wypowiedziałam jego delikatnie i cicho. Był mi tak drogi.

- Skończyło się - powiedział.

Bitwa? To nie było ważne. Należała do przeszłości, a dla nas liczyła się tylko przyszłość. Z tęsknotą oczekiwałam na to, co dopiero miało się wydarzyć.

- Tak więc...

Zza ramienia Kerovana wyjrzała twarz Neevora. Wy­glądał, jak gdyby był znacznie szczuplejszy i starszy. Mój pan odwrócił się i spojrzał na niego. Przez chwilę poczułam strach, gdyż na jego twarzy pojawił się cień dawnego chłodu... to, z czym tak długo walczyłam.

- Skończyło się! - powiedział do Neevora z wyzwaniem.

- Człowiek-gryf? - spróbowałam rozejrzeć się wo­kół. - Mój Gryf...?

Mój pan objął mnie mocno, ten uścisk był mi ogromnie drogi.

- Wypełnili swój los - odpowiedział Neevor.

Nie było mi żal Landisla, był taki obcy, bałam się go, budził we mnie grozę. Podniosłam jednak dłoń do piersi, gdzie kiedyś wisiał Gryf. Przypomniałam sobie, jak osłaniał mnie podczas bitwy. Poczułam pustkę i tęsknotę.

- Kerovanie - Neevor zwrócił się do mego pana ostrym tonem, którego nigdy wcześniej u niego nie słysza­łam. - Zapamiętaj, że mu się nie udało. Chociaż próbował ciebie stworzyć. Jednak mu się nie udało.

Kerovan uśmiechnął się dziwnie. Na jego twarzy zobaczyłam smutek, ale także spokój.

- Nie stworzył, jedynie napiętnował, czy to pragniesz mi uzmysłowić, panie? A Landisl - kim on był?

Starość zaczęła znikać z twarzy Neevora.

- Był częścią ciebie... abyś kiedyś mógł...

- Nie - przerwał mój pan potrząsając głową. - Nie, Neevorze, nie wybiorę żadnej drogi, która prowadzi do Mocy... nie tę, którą chciałbyś, abym wybrał. Może mam do niej jakieś niewielkie prawo, ale nie chcę panować nad żadną Mocą. Jestem sobą - Kerovanem. Nie chcę niczego, co może mnie wywyższyć... lub poniżyć.

- Czy zgadzasz się z tym? - Neevor bacznie przyglądał się nam obojgu. Zrobił ruch ręką, jak gdyby coś odrzucał. Czy taki jest twój wolny wybór? Wiesz, że druga taka chwila może nigdy nie nadejść. - Szaro ubrany mężczyzna nie wykonał najmniejszego ruchu, a jednak się od nas oddalał.

- Mój wybór to Kerovan, pan nad niczym, człowiek bez większych talentów. - Mój pan mówił bardziej do mnie niż do Neevora, o wiele ważniejsze było dla niego, że ja rozumiem. - Jestem tylko sobą.

- I to jest najważniejsze - powiedziałam. - Jesteś moim ukochanym panem, wszystko czego zapragniesz, osiągniesz tylko dzięki sobie. Wydaje mi się, że czeka nas wspaniała przyszłość.

Neevor roześmiał się.

- Dobrze więc. Dzieci, wejdźcie do świata, który właśnie wybraliście. Przepowiadam, że niczego wam nie zabraknie, a po drodze mogą was nawet spotkać niespodzianki.

I zniknął niczym zdmuchnięta świeca. Westchnęłam i wtuliłam się w ramiona Kerovana.

- Nasz świat - przyciągnęłam go do siebie i nasze usta spotkały się najpierw w serdecznym, a potem gorącym pocałunku... ogarnęły nas odwieczne płomienie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andre Norton Gryf w chwale
Norton Andre Świat Czarownic 15 High Hallack Gryf w chwale(1)
Andre Norton Sc 15 Gryf W Chwale
Norton Andre ŚC 2 7 High Hallacku Saga o Gryfie Gryf w chwale(1)
Norton Andre Kryszta³owy Gryf
Norton Andre Kryształowy Gryf
Andre Norton Krysztalowy Gryf
Andre Norton Cykl Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu
Andre Norton Klatwa Zarsthora
Andre Norton Operacja Poszukiwanie czasu
Andre Norton Cykl Ross Murdock (4) Klucz spoza czasu
Andre Norton Cykl Magiczna Seria (1) Magia stali
Andre Norton Lodowa korona
Andre Norton Morska Twierdza
Andre Norton Cykl Dąb,Cis,Jesion i Jarzębina (3) Odrzucona korona
Andre Norton Brama Kota
Andre Norton Pani Krainy Mgieł
ebook PL Andre Norton Klucz spoza czasu (www dodane pl)
Andre Norton Troje przeciw Swiatu Czarownic

więcej podobnych podstron