CHRIS EWAN
DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO LAS VEGAS
Przekład KATARZYNA MAKARUK
AMBER
złodziej: bandyta, włamywacz, oszust, rzezimieszek,
kieszonkowiec, doliniarz, łupieżca, grabieżca, rabuś,
kanciarz, szuler
Jezu, tyle w temacie złej reputacji...
1
Ukraść portfel jest łatwiej, niż mogłoby się wydawać. Cała sztuka to wyczekać na odpowiedni moment i wykonać ruch bez wahania.
Nie brzmi przekonująco? W porządku, wyobraź sobie, że twój cel pochyla się nad stołem do ruletki w Vegas, a kieszenie jego spodni się rozchylają. Załóżmy, że stoisz obok z butelką budweisera w ręce. Jeśli nawet poczuje, że ktoś się o niego otarł, wcale go to nie zdziwi. Wierz mi, wystarczy sekunda, żeby wsunąć wolną rękę do jego kieszeni i zwinąć mu portfel.
Myślicie, że to nie może być aż tak proste. Pewnie większość z was zgodziłaby się, że to możliwe tylko wtedy, gdy cel jest kompletnym durniem. I gdybym próbował wyciągnąć portfel na przykład tobie, na pewno byś mnie przyłapał.
Cóż, to zrozumiała reakcja, ale obawiam się, że błędna. Przede wszystkim jestem dobry. I nie w tym sensie: no chodź, założymy się, jaki jestem dobry. Tylko naprawdę dobry. Utalentowany. Szybki, zwinny, doświadczony. Tak dobry.
Poza tym liczy się jeszcze psychologia. W końcu wcale nie wyglądam na kieszonkowca. Jestem dokładnie ogolony i pachnę wodą kolońską. Mam na sobie sportową marynarkę i eleganckie dżinsy. Moje buty są wypastowane, paznokcie czyste, oddech świeży. I jesteśmy w miejscu z klasą - w kasynie Fifty-Fifty w samym sercu Stripu, na wprost Caesars Pałace, obok hotelu Yenetian. No
i stoimy przy stole w strefie wysokich stawek, w części dla rasowych graczy, a od plebsu oddzielają nas pluszowy balasek i cokół. Już od jakiegoś czasu gawędzisz z moją przyjaciółką Victorią - zadbaną, nienagannie ubraną, atrakcyjną, bystrą, dowcipną i w ogóle wzorem wszelkich cnót. Och, a czy wspomniałem, że jesteśmy Brytyjczykami? I mielibyśmy być kryminalistami?
A więc przyjmijmy, że gdybym chciał ukraść ci portfel, zajęłoby mi to połowę czasu, w jakim doszliśmy do tego momentu, i nawet byś się nie zorientował. Hej, nie załamuj się - to facet, któremu właśnie zwinąłem portfel, też się nie zorientował.
Był średniego wzrostu, miał wypielęgnowaną ciemną hollywoodzką grzywę, wyłącznie sztuczną opaleniznę i pełną świadomość swojej pośledniej sławy. Nazywał się (wierzysz?) Josh Masters i pracował w Fifty-Fifty jako iluzjonista, gwiazda drugorzędnej estrady: dwanaście występów tygodniowo czterdzieści osiem tygodni w roku. Jego specjalnością było sprawianie, żeby rzeczy znikały: tancerki, tygrysy, Stratosphere Tower, jego własna wiarygodność. Olśniewająco biały uśmiech i intensywnie niebieskie oczy Mastersa spoglądały z billboardów i ulotek wszędzie w całym kasynie i w całym mieście.
Zostawmy na razie powody, dla których zabrałem mu portfel. Jako zawodowy autor kryminałów powinienem was jednak poinformować, że nie jestem kompletnym łajdakiem. Pozwólcie mi zauważyć, że wcale nie mam w zwyczaju grzebać ludziom w kieszeniach. Zdarzało mi się to w przeszłości i bez wątpienia będzie zdarzało się i w przyszłości, ale dotychczas prawie zawsze był to środek służący nieco bardziej złożonemu celowi, nigdy zaś czysta przyjemność. Szkoda mojego czasu - człowiek może wykorzystać ograniczoną liczbę praw jazdy.
To prawda, jestem złodziejem, ale takim, którego moglibyście nazwać złodziejem najwyższej klasy. Wolę pracować za prowizję, a odkąd staram się nie robić tego zbyt często (żeby ryzyko, że zostanę złapany, pozostało tak bliskie zeru, jak to tylko możliwe), przyjmuję zlecenia wyłącznie, jeśli mam zostać odpowiednio wynagrodzony. Zazwyczaj znaczy to, że okradam ludzi dwóch rodzajów - bogatych albo skorumpowanych. I choć raczej nie czyni to ze mnie duchowego następcy Robin Hooda, lubię myśleć, że moralny kompas trzyma mnie z dala od strefy dla kompletnych mętów.
To tyle jeśli chodzi o obronę. Pamiętacie pewnie, że portfel iluzjonisty przewędrował z jego kieszeni do mojej dzięki całkiem zgrabnej sztuczce zręcznych rąk, którą sam Masters mógłby docenić, gdyby tylko miał okazję przyjrzeć się mojej technice. Otóż kiedy zdobycz była już bezpieczna, a moja wspólniczka się usunęła, umknąłem z miejsca zbrodni i opuściwszy strefę wysokich stawek, przeszedłem do głównej części kasyna.
Fifty-Fifty to jeden z najnowszych megakompleksów przy Stripie. Tak jak prawie wszystkie kasyna w Vegas jest tematyczne -subtelną wskazówkę stanowi nazwa. Motywem przewodnim Fifty-Fifty uczyniono Amerykę lat pięćdziesiątych, a piętro, na którym znajduje się samo kasyno, zadedykowano światu gangsterów z filmów noir, sznurowatych produkcji i masowej wyobraźni.
Weźmy za przykład kelnerki roznoszące koktajle: fryzura na pazia, makijaż ciężki od podkładu, różu i szminki, wyszywane cekinami kremowe gorsety nad czarnymi mikroskopijnymi spódniczkami i długimi nogami w nylonach. Tak samo menedżerowie -szare jak skóra rekina marynarki z szerokimi klapami i kapelusze trilby. Z kolei pracowników ochrony ubrano jak gliniarzy z epoki - niebieskie poliestrowe koszule, czarne wąskie krawaty i złote odznaki w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. W kasie za pozłacanymi kratami kasjerzy noszą zielone daszki, a krupierzy w koszulach bez kołnierzyków i czarnych kamizelkach swoje klientki nazywają „laleczkami", „ślicznotkami" i „babeczkami", a klientów „ferajną".
Ze wszystkich głośników leciały swingujące kawałki, ale dźwięki muzyki ginęły w hałasie dobiegającym z hali gier - w brzęku jednorękich bandytów, wśród okrzyków rozczarowania i ekscytacji przy stołach do gry w kości, w furkocie tasowanych kart, stukocie kulki w ruletce, ogólnym szmerze i gwarze rzeszy frajerów wykładających pieniądze wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu.
Tyle się wokół działo, że minęło kilka chwil, zanim dostrzegłem stanowisko ochrony (które z oczywistych względów wywarło na mnie wrażenie, kiedy się meldowaliśmy). Gdy już jednak odnotowałem jego położenie, ruszyłem w tamtą stronę, pamiętając, że główne windy są zaraz za nim. Bardzo starałem się utrzymać kurs, ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Miałem na drodze mnóstwo ludzi, ale co ważniejsze, wydawało się, jakby kasyno zaprojektowano niczym labirynt, który stale prowadzi cię z powrotem w miejsce, gdzie zechciałbyś zaryzykować znaczną sumę.
Przeszedłem przez korytarz ze stołami do gry w kształcie nerki - wszystkie wykonano z orzechowego forniru, kremowej skóry i bordowego filcu. Stoły do black jacka, black jacka switcha, kasynowej wojny, pokera pai gow i teksańskiego klinczu ustąpiły w końcu miejsca stołom do gry w kości i ruletkę, a potem wideopokerowi i automatom na monety, przy których grały starsze kobiety w welurowych dresach.
Stąpałem po nylonowym jarmarcznym dywanie, który naprawdę nieludzko mnie naelektryzował. Na własnej skórze zdążyłem się już przekonać, że kiedy tylko zetknę się z czymś metalowym, zachowuję się jak odgromnik - tak też się stało z przyciskiem windy dla gości. Wyciągnąłem palec, żeby go nacisnąć, i - dzzzzzzz -po ręce przeszedł mi prąd. Cholera. Szarpnąłem dłoń i zawyłem, a tymczasem drzwi sąsiedniej kabiny rozsunęły się i ze środka wyszedł krępy Murzyn w bejsbolówce i dżinsowych spodniach do pół łydek. Zajmując jego miejsce, wyciągnąłem z kieszeni portfel Josha Mastersa.
Wyjąłem kartę hotelową i przesunąłem w czytniku przed sobą. Wybrałem na klawiaturze dwudzieste piętro i kiedy winda jechała w górę, a głos spikera namawiał mnie do kupna biletu na Magiczne Widowisko Josha Mastersa, zrobiłem przegląd jego portfela.
Miał tylko około sześćdziesięciu dolarów w gotówce, co mnie nie zdziwiło, bo wszystko, czego mógł zapragnąć, dostałby w kasynie za darmo. Miał platynową kartę kredytową, złotą kartę kredytową i czarną kartę kredytową - wszystkie wydane przez banki w Nevadzie. Miał własną fotografię - podpisaną - na błyszczącym papierze, bilet parkingowy i złożoną papierową serwetkę z nabazgranym numerem telefonu. Miał wreszcie coś, co tylko wyjątkowi szczęściarze mają szansę znaleźć i tylko wyjątkowi głupcy są gotowi zatrzymać - oryginalną zgrabną kartonową okładkę od karty dostępu. Z przodu zdobił ją znaczek Fifty-Fifty - wirująca pięć-dziesięciocentowa moneta - a poniżej było wypisane nazwisko. A, i jeszcze numer pokoju.
„Apartament 40-H".
Pomyślałem, że to ma sens. Utalentowaną gwiazdę traktuje się w Vegas jak króla, a czterdzieste piętro należało do najbardziej ekskluzywnych w hotelu. I choć w przypadku Josha Mastersa byłbym gotów podać w wątpliwość określenia „utalentowany" i „gwiazda", sądząc po oszałamiającym sukcesie jego widowiska, należałem do mniejszość. Ale jakie to miało dla mnie znaczenie? Właśnie oszczędzono mi kłopotliwej konieczności wypróbowania jego karty w trzech tysiącach czterystu dziewięćdziesięciu dziewięciu drzwiach, które teoretycznie mogła otwierać.
Gdy tylko winda dotarła na dwudzieste piętro, skierowałem ją jeszcze cztery piętra do góry, to znaczy najwyżej, jak mogłem. A potem wysiadłem i znów po dywanie przeszedłem do następnego rzędu wind. Nauczony doświadczeniem tym razem wcisnąłem przycisk czubkiem portfela Mastersa, po czym wjechałem na czterdzieste piętro. Gdzie zabrnąłem w ślepy zaułek. Bo kawałek przede mną znajdowało się stanowisko konsjerżki, przy którym stała oszałamiająca blondynka.
Blondynka była ubrana w dopasowaną, czarną jedwabną bluzkę, wymyślnie marszczoną i plisowaną, miała też bardzo ładny podbródek. Na jej nosie balansowały kwadratowe okulary, a uszy pieściły diamentowe kolczyki. Wyglądała, jakby zeszła z wybiegu dla modelek, ja zaś oddałbym duszę diabłu, żeby tam została.
Pewnie powinienem był się tego spodziewać. W kompleksach takich jak Fifty-Fifty najbardziej ekskluzywne apartamenty zawsze obsługują konsjerżki szczególnego rodzaju. Należą do najbystrzejszych, najbardziej atrakcyjnych i najlepiej zmotywowanych hotelowych pracownic. Pamiętają, jakie kwiaty lubicie mieć w pokoju, rocznik szampana, który chcielibyście włożyć do lodu, znają wasz ulubiony stolik w restauracji, imiona dzieciaków, żony, kochanki, kota... Mógłbym tak wymieniać dalej. Rzecz w tym, że takie konsjerżki zapamiętują mnóstwo szczegółów; ba, mają wręcz skłonność do nadgorliwości, bo dzięki temu dostają naprawdę wysokie napiwki. Dlatego niemożliwe, żeby akurat ten aniołek nie wiedział, że nie mieszkam na tym piętrze. I to był poważny problem.
Przypadkowym zrządzeniem losu, akurat kiedy konsjerżka na mnie spojrzała, zachowywałem się nieco idiotycznie. Dlatego z pewną przesadą odwróciłem się na pięcie, zmarszczyłem brwi na widok numeru piętra nad windą i podrapałem się w tył głowy. Zerknąłem na kartę, którą miałem w dłoni, i nawet stuknąłem się w czoło.
A potem wsiadłem z powrotem do windy i zniknąłem.
2
W porządku, wcale nie zniknąłem. Zjechałem pięć pięter niżej. Ale dla blondynki to nie była istotna różnica.
Trzydzieste piąte piętro w Fifty-Fifty urządzono bardzo ładnie. Korytarz przed windami oświetlał bogato zdobiony żyrandol, ściany pokrywała tapeta w miłym dla oka niebieskim odcieniu, był tam też znacznie większy puszysty nylonowy dywan, zapewniający stały poziom elektryczności. Ale najbardziej pociągający był brak stanowiska konsjerżki.
Ruszyłem po dywanie, czując się jak balon trący o wełniany pulower, i zanim dotarłem do drzwi z napisem „Wyjście awaryjne", musiałem pokonać odcinek równy niemal połowie dystansu maratońskiego. Rozejrzałem się na boki, po czym przecisnąłem przez drzwi na schody dla personelu.
Nie rozległ się żaden alarm, może poza tym cichutkim, który rozdzwonił się wam z tyłu głowy. Pewnie pomyśleliście o kamerach. Bo bezpieczeństwo to coś, z czego Vegas słynie, tak? Niezliczone rybie oczy śledzące każdy wasz ruch, zespoły starannie przeszkolonych ochroniarzy pilnie obserwujących kolorowe monitory i analizujących temperaturę waszej skóry oraz stopień rozszerzenia źrenic? No tak, wszystko to - i jeszcze więcej - jest pewnie prawdą. Tylko że dziewięćdziesiąt dziewięć procent obserwacji koncentruje się na hali gier.
Owszem, megakompleksy wzdłuż Stripu oferują pięciogwiazdkowe kwatery i rzecz jasna każdy pokój został wyposażony w płaski telewizor, pozłacane kurki oraz oddzielną kabinę prysznicową. Ale to tylko tło prawdziwej kopalni pieniędzy - stołów do gry. I choć kierownictwo chciałoby, żebyście dobrze się bawili i wrócili po więcej, nie zamierza tracić czasu na monitorowanie trasy, którą przez hotelowe korytarze będziecie wracali do łóżka. Woli obserwować was przy grze.
Właśnie dlatego wdrapując się po schodach dla personelu, byłem pewien, że nikt nie śledzi moich ruchów i nie natknę się na ekipę ochroniarzy. Nie spodziewałem się też żadnych gości, miasto bowiem, które posiada replikę mostu Rialto wyposażoną w ruchome schody, nie jest miejscem, gdzie wielbiciele fitnessu przyjeżdżaliby na wakacje. Poza tym, do diabła, nawet jeśli wpadłbym na jakiegoś pracownika hotelu, nic mi nie mogli zrobić. W końcu byłem gościem i miałem na dowód kartę do własnego pokoju.
Traf chciał, że nikogo nie spotkałem, pokonałem pięć pięter, po raz kolejny wetknąłem głowę w oderwaną od rzeczywistości atmosferę czterdziestego piętra i z ulgą stwierdziłem, że nie widać ani nie słychać żywej duszy. Jakieś dwieście metrów przede mną korytarz zakręcał w prawo i jeśli moje obliczenia były poprawne, powinien był zakręcić jeszcze raz, nim miał szansę wyłonić się ponętny zarys tyłu blondynki. W tej materii mogłem jednak tylko spekulować, bo okazało się, że drzwi do apartamentu H znajdowały się tuż przed pierwszym zakrętem.
Zamarudziłem na zewnątrz i wyciągnąłem parę jednorazowych gumowych rękawiczek z kieszeni. W tej, którą naciągnąłem na lewą rękę, nie było nic niezwykłego - dobrze pasowała i była wygodna. Ale rękawiczka na prawą dłoń była nieco inna. Odciąłem w niej dwa palce i kiedy ostrożnie ją wkładałem, musiałem uważać, żeby guma się rozeszła. Tak przerobiona rękawiczka była mi potrzebna, bo palce środkowy i serdeczny prawej ręki miałem owinięte razem taśmą chirurgiczną. Cierpiałem z powodu sporadycznych ataków artretyzmu i właśnie niedawno choroba zaatakowała mi knykcie. W szczególnie złym stanie był palec serdeczny. Wyginał się w lewo, zahaczając o kolegę, a ponieważ stało się to bardziej niż odrobinę bolesne, postanowiłem skleić je ze sobą. Na szczęście palec wskazujący i kciuk pozostały nienaruszone, a dzięki temu, że koniuszki felernych palców okrywała taśma, nie istniało szczególne niebezpieczeństwo, że zostawię odciski.
Ponieważ palec wskazujący i kciuk wciąż były chętne, by wziąć udział w moich zbrodniczych poczynaniach, zaprzągłem je do pracy przy wsuwaniu karty Mastersa do czytnika w drzwiach jego apartamentu. Kiedy pyknęło, wyjąłem kartę. Na krótko zaświeciła się zielona żaróweczka i usłyszałem odgłos zwalnianego zamka. Ostrożnie wciągając powietrze, sięgnąłem po klamkę i...
Dzzzz. Niebieska iskra przeskoczyła między metalem a nieosłoniętymi rękawiczką palcami. Zacisnąłem zęby i warknąłem, a potem nacisnąłem klamkę, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
W chwili gdy przestępowałem próg, poczułem przepływ prądu sto razy silniejszy niż wszystko, co mogły wyczarować hotelowe dywany. Zawsze tak miałem. Pewnie gdybym powiedział o tym psychologowi, dowiedziałbym się o sobie czegoś niedobrego. Choć może z drugie] strony gdybym po godzinach włamał się do biura tego psychologa i obrobił dobrego doktorka, mógłbym doświadczyć największego dreszczyku emocji w życiu.
Zostawmy jednak psychoanalizę. Pchnąłem łokciem drzwi i stojąc na wyłożonej płytkami podłodze, aż gwizdnąłem na widok, jaki mi się ukazał. Powiem wam, że kiedy się meldowałem, już mój pokój zrobił na mnie wrażenie, ale apartament tego gościa to całkiem inna historia.
Miałem przed sobą niewielką kuchnię z eleganckimi szafkami (podświetlanymi i przeszklonymi), granitowym blatem i pokaźnych rozmiarów amerykańską lodówką z zamrażarką. Za kuchnią znajdowało się obniżenie, a tam stół ze szklanym blatem, przy którym mogło się pomieścić dwanaście osób, ogromna czarna skórzana kanapa w kształcie litery L, na ścianie telewizor niewiele mniejszy od stołu, narożny barek i solidne biurko z telefonem i faksem. Biurko umieszczono pod świecącą jasno lampą i przed sięgającymi podłogi oknami, przez które widać było tyły hotelowego kompleksu, ulice i szosy za Stripem, a dalej czerwone szczyty wzgórz. Nad górskimi grzbietami oświetlony samolot pasażerski schodził właśnie do lądowania na lotnisku McCarran.
W pokoju panowały cisza i spokój, nie było słychać szumu klimatyzatora. Pokręciłem głową w zadziwieniu i zszedłem na gruby dywan w salonie. Jeszcze mocniej pokręciłem głową, gdy pomyślałem, że jeszcze nie zobaczyłem sypialni.
Podkradłem się do podwójnych drzwi po prawej i nacisnąłem klamkę. Były zamknięte i miałem wrażenie, że prowadzą do sąsiedniego apartamentu. Po przeciwnej stronie zaraz za biurkiem znajdowały się kolejne drzwi - przeszedłem przez nie bezceremonialnie i zanim się zorientowałem, stałem zagapiony na gigantyczne łóżko przyozdobione wytworną bawełnianą pościelą, pikowaną kołdrą i wełnianą narzutą, nie wspominając o poduszkach
tak licznych, że mogłyby zapełnić dział gospodarstwa domowego w Macy's.
Po obu stronach łóżka stały szafki z tekowego drewna - na tej bliższej lampa z frędzlami oświetlała budzik, książkę w miękkiej oprawie i notatnik z długopisem. Obok notatnika stała szklanka z wodą - jej brzegi otaczał papierowy kołnierzyk z logo kasyna.
Z tyłu za moimi plecami znajdowała się dwudrzwiowa szafa. Otworzyłem ją i na własne oczy przekonałem się, ile skórzanych kurtek i spranych dżinsów może mieć jeden człowiek. Jedną półkę zajmowały starannie złożone białe T-shirty, drugą zaś szare. W podobny sposób były posegregowane slipy i skarpetki Mastersa -przeszedł mnie dreszcz, kiedy zauważyłem, że miały wyhaftowane jego inicjały.
Muszę powiedzieć, że poczułem się dużo lepiej, gdy spojrzałem na dół i zobaczyłem sejf. Może zabrzmi to osobliwie, ale sejf pozwala zaoszczędzić kupę czasu. Gdyby nie on, goście mogliby ukryć cenne przedmioty w ubraniach, butach albo bagażu. Mogliby znaleźć jakieś mało widoczne miejsce w komodzie lub pod łóżkiem. Mogliby też, wychodząc na dłużej, zabierać precjoza ze sobą. Sejf najczęściej eliminuje podobne niebezpieczeństwa, bo większość ludzi uważa, że to bezpieczny schowek dla ich dobytku.
Tak nie jest. Hotelowe sejfy są podatne na zaklęcia większości złodziei, w tym również całkowitych nowicjuszy. Zwykle chronią je proste elektroniczne szyfry i często naprawdę łatwo zgadnąć, jaką kombinację wybrano. Jeśli nie wierzycie, spróbujcie wejść do czyjegoś pokoju i wprowadzić jedną z następujących sekwencji: 999, 911, 000, 1234... Sami rozumiecie. Och, a jeśli to nie zadziała, wybierzcie numer pokoju gościa. To często celny strzał.
Najlepsze jest jednak to, że niektóre amerykańskie hotele mają sejfy jeszcze przyjaźniejsze użytkownikom. Żebyście poczuli się w pełni usatysfakcjonowani, oferują wam wybór. Oczywiście możecie wprowadzić staromodny szyfr, ale jeśli jesteście świadomi ryzyka i wolelibyście lepszą ochronę, przez elektroniczny czytnik
przy sejfie możecie przeciągnąć swoją kartę kredytową. Bezpieczne, prawda? No cóż, faktycznie, o ile łajdak, który włamał się do waszego pokoju, nie dokonał tego dzięki portfelowi, który wcześniej wam zwinął. Bo jeżeli ma wasz portfel, to istnieje ryzyko, że ma też waszą kartę kredytową.
Miałem kartę kredytową Josha Mastersa i to właśnie platynowa American Express załatwiła sprawę. Kiedy tylko przeciągnąłem ją przez czytnik, usłyszałem terkot i bzyczenie zwalnianego zamka, a na czerwonym elektronicznym ekranie zaświecił się napis „Otwarte". Ponieważ wierzę w to, co napisane, ostrożnie pchnąłem drzwi do sejfu i wydałem z siebie całą gamę westchnień, które zazwyczaj rezerwuję na nieco intymniejsze okazje.
Dno sejfu było wyłożone pianką, na której słupek za słupkiem zachwycająco balansowały kasynowe żetony. Większość była fioletowa z liliowymi plamkami na brzegach, ale kilka pomalowano na zwykły staromodny srebrny kolor. W kasynie Fifty-Fifty każdy fioletowy żeton był wart pięćset dolarów, a każdy z sześciu słupków w sejfie liczył po dziesięć żetonów. Srebrne żetony były warte dziesięć tysięcy dolarów za sztukę - tych było trzy. Nawet ktoś z taką znajomością matematyki jak moja potrafił to porachować. Sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Dla mnie była w tym karma, choć Josh Masters z pewnością odebrałby to jak zniewagę. Ale jeśli mam być zupełnie szczery, nic mnie to nie obchodziło. Byłem szczęśliwy, że tego zniknięcia nigdy nie zapomni.
Nabrałem pełne garście i zacząłem wypełniać kieszenie, zanim dostrzegłem błąd w swoim postępowaniu. Ostatnia rzecz, jakiej chciałem, to pogubić żetony albo pozwolić, żeby brzęczały, gdy będę kręcił się po kasynie. I gdy rozważyłem tę kwestię bardziej szczegółowo, doszedłem do wniosku, że jedna z żenujących skarpetek opatrzonych inicjałami Mastersa byłaby idealna jako sakiewka na żetony. Sięgnąłem więc po nią i odpowiednio napakowałem, po czym zawiązałem koniec i potrząsnąłem. Sprawiła się wspaniale, tłumiąc brzęk żetonów. Pogratulowałem sobie eleganckiego rozwiązania, wsunąłem skarpetkę do kieszeni marynarki i zastanowiłem się, co dalej.
Zważyłem portfel Mastersa w dłoni. Pomysł, żeby go zatrzymać i spróbować niepostrzeżenie wsunąć z powrotem do kieszeni właściciela, wydawał się kuszący. Wziąwszy pod uwagę wszystkie argumenty, takie zakończenie byłoby najzgrabniejsze, ja zaś byłem przekonany, że mógłbym tego dokonać. Ale wiązało się z tym ryzyko. Rozsądniej było wyrzucić portfel do kosza gdzieś w hotelu. Tak, to chyba rozsądne posunięcie. Co pewnie tłumaczy, dlaczego postanowiłem zachować się jak przemądrzały dupek i rzuciłem portfel do sejfu.
Rzecz jasna, nie mogłem zamknąć go już teraz za pomocą karty kredytowej, bo musiałbym wyjąć ją z portfela. Dlatego w rezultacie posłużyłem się szyfrem. A ponieważ szyfr, który wystukałem, uznałem za niebywale pomysłowy, zamknąłem drzwi do szafy i z szerokim uśmiechem na ustach ruszyłem do kuchni przez wspaniały salon.
Pośrodku drzwi wejściowych znajdował się wizjer, dzięki któremu mogłem stwierdzić, że droga wolna. A kiedy właśnie wychodziłem, zerknąłem w lewo i zauważyłem coś, co sprawiło, że zmarszczyłem brew.
Jeszcze jedną kartę hotelową.
Znajdowała się w plastikowym pojemniczku na ścianie, a tuż obok niej świeciło się małe zielone światełko, jeśli się zastanowić, to w tym apartamencie było całkiem sporo świateł: podświetlane szafki w kuchni, stojącą lampa nad biurkiem, nawet lampki boczne.
Hm. Z doświadczenia wiedziałem, że gdyby karta nie pasowała do czytnika, nie działałyby ani światła, ani klimatyzacja. Tymczasem w apartamencie Mastersa paliły się światła i wszędzie było jednakowo chłodno.
Mogło się zdarzyć, że Masters miał dwie karty. A jeśli jego troska o środowisko nie odróżniała go od innych mieszkańców Las Vegas, nie powinno szczególnie dziwić, że lubił, żeby klimatyzacja działała, kiedy go nie było, i żeby światła były włączone, gdy wracał.
Albo też ktoś inny znajdował się w jego apartamencie. Choć wolałem wierzyć, że zauważyłbym, gdyby ktoś oglądał telewizję albo ucinał sobie drzemkę na gigantycznym łóżku, kiedy przetrząsałem sejf. I wtedy do mnie dotarło.
Nie sprawdziłem łazienki.
W porządku, jeśli już macie marudzić, nawet nie widziałem łazienki. Ale przecież musiała jakaś być, i to najpewniej w sąsiedztwie sypialni. Wprawdzie kiedy tam byłem, nie zauważyłem drzwi, ale przecież całą uwagę poświęciłem sejfowi. Wycofałem się sprzed wizjera i zabębniłem palcami o zęby. Byłem pewien, że zgodnie z logiką, kiedy trafię do łazienki, nikogo w środku nie znajdę. To znaczy gdyby ktoś tam był, usłyszałbym, jak się porusza, albo ten ktoś usłyszałbym mnie i się odezwał, zakładając, że jestem Mastersem. Inna możliwość - ktoś usłyszał, jak wchodzę do apartamentu, i schował się w łazience - była zbyt szalona, żeby się nad nią zastanawiać.
Dlaczego więc brałem ją pod uwagę? I dlaczego się wahałem? Nawet jeśli ktoś tam był (choć oczywiście nikogo nie było), dalsze kręcenie się po apartamencie nie miało sensu. Miałem żetony i wolną drogę ucieczki. Łazienka nie powinna była niepokoić mnie w najmniejszym stopniu.
Ale smutna prawda jest taka, że niepokoiła.
Możecie nazwać mnie perfekcjonistą. Możecie uznać, że mam zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Możecie wreszcie stwierdzić, że jestem beznadziejnym przypadkiem kompletnego idioty. Tak czy owak, musiałem się przekonać, że łazienka jest pusta. Musiałem udowodnić sobie, że się nie pomyliłem. Gdybym się nie upewnił, męczyłoby mnie to całą noc - tak jak tylu gości męczy fakt, że nie sprawdzili, czy zamknęli drzwi, wychodząc z domu.
Dlatego wróciłem do sypialni i natychmiast zauważyłem drzwi, które wcześniej mi umknęły. Były białe, fasetowe i znajdowały się przy najdalszym końcu łóżka. Podszedłem do nich, przyłożyłem ucho - nie dobiegł mnie nawet najsłabszy szmer. I to naprawdę powinno mi było wystarczyć.
Ale przedziwna chęć, żeby zyskać pewność, trzymała mnie w uścisku, sięgnąłem więc do klamki i odrobinę uchyliłem drzwi.
I wiecie, co zobaczyłem?
Nie, oczywiście, że nie wiecie, a ja nie zamierzam wam na razie mówić. Bo instynkt pisarski podpowiada mi, że to właśnie jest dobry moment, by chytrze przedłużyć napięcie. Dlatego, jeśli mi wybaczycie, zostawię na chwilę sprawy tak, jak są, i wyjaśnię, co w ogóle sprawiło, że znalazłem się w takiej sytuacji.
3
Ach, Paryż - powiedziałem. - Nigdzie nie ma takiej wiosny jak w Paryżu!
Victoria jęknęła i przewróciła oczami. Gdybym miał wskazać jedną rzecz, którą u niej zaobserwowałem, byłby to niezwykle bogaty repertuar ruchów gałkami ocznymi. Podczas naszego lotu przez Atlantyk do Newark, dwóch dni spędzonych na Manhattanie i transferu na lotnisko McCarran wyjątkowo dobrze zapoznałem się zwłaszcza z wywracaniem oczami. Z tego, co mogłem stwierdzić, zdradzało ono gigantyczne rozczarowanie (może nawet żal) z powodu mojej ostatniej próby błyśnięcia dowcipem. Rzecz w tym, że wcale nie znajdowaliśmy się w Paryżu. Byliśmy tam zaledwie tydzień wcześniej, teraz jednak siedzieliśmy w taksówce jadącej po Stripie w Las Vegas, a ja, przyjacielsko trącając Yictorię w ramię i mrugając, próbowałem zwrócić jej uwagę na replikę wieży Eiffla przed kasynem Paris-Las Vegas. A gdy na koniec wyrwałem się ze swoim żarcikiem, nie pozostawiła mi żadnych złudzeń: miałem naprawdę dużo szczęścia, że nie doszło do przemocy fizycznej.
Jako człowiek przenikliwy podejrzewałem, że moja osobowość zaczęła mieć na Victorię pewien wpływ. Uznałem, że to zrozumiale, zważywszy na fakt, że wcześniej nie spędzaliśmy ze sobą aż tyle czasu. Owszem, znaliśmy się od lat i Victoria była moją agentką i powiernicą przez cały okres mojej, oględnie rzecz ujmując, kariery pisarskiej, ale pierwszy raz spotkaliśmy się dopiero w Paryżu, gdzie zdegustowana odkryła, że twarz autora wcale nie przypomina fotografii na tylnej okładce moich powieści kryminalnych. Zdjęcie, o którym mowa, przedstawiało szykownego faceta w wieczorowej marynarce i było tak samo lipne jak wieża Eiffla, na którą idiotycznie próbowałem zwrócić jej uwagę, choć zdaje się, że to nie najwłaściwszy moment na podobne porównania.
Biorąc pod uwagę to, co już wiecie, chcielibyście pewnie spytać, jak w ogóle doszło do tego, że znaleźliśmy się razem w Las Vegas. Pozwólcie, że odpowiem na to pytanie w sposób dość enigmatyczny: powodów było wiele.
To wam nie wystarcza? W porządku, prawda jest taka, że poproszono mnie, żebym opuścił Francję (to znaczy powiedziano mi, bym się natychmiast wynosił i już nigdy nie wracał), a ja, wyjeżdżając, byłem w posiadaniu towarów o raczej wątpliwej proweniencji. Na dobra takie, jak te ukryte w moim bagażu, nie ma dziś zbyt wielu rynków zbytu, wiedziałem jednak o pewnym handlarzu na Brooklynie, który mógłby zechcieć rzucić na nie okiem. Przypadkiem Victoria zgodziła się niedawno reprezentować autora mieszkającego w Nowym Jorku i podejrzliwa po odkryciu mojego - jak to ujmowała - oszustwa gorąco zapragnęła uścisnąć mu dłoń. W skrócie w ten oto sposób znaleźliśmy się w Ameryce. A kiedy sprzedałem swoje towary za przyzwoitą cenę, Victoria zaś posępnie stwierdziła, że jej ostatnia zdobycz pisarska rzeczywiście wyglądała dokładnie jak na niezbyt fortunnie dobranej fotografii, zaproponowałem, żebyśmy się trochę rozerwali. A rozrywka dla mnie oznaczała Vegas.
Prawdę mówiąc, nakłonienie Victorii, żeby wybrała się do miasta grzechu, okazało się dużo trudniejsze, niż mogłem się spodziewać. Zaraz na początku stanowczo odmówiła, twierdząc, że z powodu klientów musi wracać do Londynu. A potem oświadczyła, że nie może sobie pozwolić na urlop.
- Dyrdymały - stwierdziłem, w dużej mierze dlatego, że zawsze chciałem użyć tego słowa. - Zasługujesz na przerwę. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłaś na wakacjach.
- Kilka dni temu? W Paryżu?
- Dyrdymały - powtórzyłem, bo poczułem, że opanowałem już używanie tego słowa. - Trudno to nazwać wakacjami. To była swego rodzaju podróż w interesach, której towarzyszyło coś na kształt przygody, a nie wakacje, jakkolwiek wysiliłabyś wyobraźnię.
Victoria zamknęła oczy i głośno wciągnęła powietrze, a potem jadowitym tonem powiedziała, że jeśli jeszcze raz usłyszy słowo „dyrdymały", moja zdolność reprodukcyjna dozna poważnego uszczerbku. Po czym zupełnie spokojnie dodała, że w absolutnie żadnych okolicznościach nie grywa. Rodzinną zasadą Newburych było bowiem, żeby się nigdy nie zakładać.
- Nie grywasz? - spytałem, jakby była szalona. - Jesteś, eee, mormonką?
- Nie, Charlie. jestem po prostu odpowiedzialną dorosłą osobą. A poza tym za co miałabym grać? Nie będę przecież trwonić kokosów, które zarabiam na twoich książkach.
- Możesz liczyć na moje wsparcie. Dzięki brooklyńskiemu kontaktowi mam teraz dużo więcej niż garść dolarów. Połowa należy się tobie.
- To kup mi bilet do domu.
- Ale w Vegas będzie świetna zabawa, Vic. Chyba zniesiesz odrobinę frywolności w swoim życiu.
- Wierz mi, że widok procentów ze sprzedaży książek Char-lie'ego Howarda przyrastających na moim koncie wystarczy, żeby innie przyprawić o zawrót głowy.
Ten niewielki przytyk sprawił, że opadła mi szczęka, a kiedy opadając, uderzyła w kolano, wydałem z siebie dźwięk, który najlepiej byłoby określić mianem sapnięcia.
- Czasami myślę, że masz szczęście, że nie jestem przeczulony na punkcie swojego pisarstwa.
- Nie jesteś przeczulony? A może nie traktujesz go poważnie?
- Auć!
- Chcę tylko powiedzieć, że upłynął już ponad rok, odkąd dałeś mi coś nowego. A z tego, co wiem, twoja ostatnia powieść z Faulkiem utknęła w martwym punkcie.
- Nieprawda. Po prostu w części kubańskiej pojawił się niewielki problem. Ale daj mi trochę czasu, a wszystko się ułoży.
- Czasu? Cóż, gdybyś spędzał przy biurku połowę tego czasu, który poświęcasz na włamywanie się ludziom do domów, to może książka byłaby już gotowa.
Pokręciłem palcem przy skroni.
- Nie uwierzyłabyś, jak trudzi się moja nieświadomość.
- Tak, tylko że to twoja świadomość mnie martwi. To jest ta część ciebie, która operuje klawiaturą. Nie mógłbyś się zmobilizować i napisać przynajmniej opowiadania? Czegoś, co mogłabym zamieścić w jakiejś antologii? Musimy dbać o to, żeby twoje nazwisko wciąż się pojawiało.
Zamilkłem na chwilę, próbując ustalić, dokąd zmierza nasza rozmowa, a moje szare komórki starały się uporać z niezwykle złożonymi zagadnieniami.
- Nie chciałbym, żebyś mnie wzięła za opętanego teoriami spiskowymi szaleńca, Vic, ale czy ty przypadkiem nie zadręczasz mnie w nadziei, że się na ciebie wkurzę i kupię ci bilet do Londynu?
- Ja? I taki pokrętny plan? - Zamachała ręką przed twarzą i zatrzepotała rzęsami.
- A przestaniesz się nade mną pastwić, jeśli to zrobię?
- Dam ci miesiąc spokoju.
- Umowa stoi. - Uderzyłem pięścią w dłoń, jakby to był młotek aukcyjny. - Prawdziwa okazja za taką cenę. Może się jeszcze okazać, że polecisz pierwszą klasą.
Tylko że wcale nie poleciała do Wielkiej Brytanii - ani pierwszą klasą, ani żadną. Bo pozostawiony sam sobie, poszedłem za ciosem, zabukowałem dla nas bilet do Las Vegas i zarezerwowałem pokoje w Fifty-Fifty.
Z pewnością dla tych z was, którzy są bardziej obyci w świecie niż ja, wiadomość o tym, że mój figiel nie został przyjęty zbyt dobrze, wcale nie okaże się niespodzianką. W rzeczywistości spotkał się z niemal tak fatalnym przyjęciem, jak mogliście się spodziewać. Na swoje nieszczęście Victoria przejrzała mnie dopiero przy bramie odlotów na lotnisku JFK. Była już wówczas tak osłupiała i wściekła, że udało mi się ją wepchnąć do samolotu, zanim zdążyła zmienić zdanie.
Lampka szampana po starcie pomogła przełamać lody, a spora dawka męskich błagań nakłoniła ją, żeby odezwała się do mnie podczas drugiej godziny lotu. Teraz jednak, kiedy przemieszczaliśmy się wzdłuż Stripu, żadne pochlebstwa nie mogły skłonić Victorii, żeby potraktowała z humorem mój raczej słabiutki żart na temat wieży Eiffla.
- Słuchaj - powiedziałem, próbując jeszcze raz przemówić jej do rozsądku - to z pewnością nie jest najpodlejszy podstęp na świecie. Po prostu pomyśl, że to podziękowanie za twoje wsparcie przez wszystkie te lata. - Położyłem jej dłoń na kolanie. - I pod koniec tygodnia kupię ci bilet do domu.
- Hm - mruknęła i założyła ręce na piersi.
- Czy to „hm, tak, wybaczam ci"?
- Nie, Charlie. To „hm, zobaczmy, jak szybko uda nam się przebukować lot, żebym mogła uwolnić się od ciebie, zanim cię zabiję".
Zerknąłem we wsteczne lusterko. Szeroki uśmiech przecinał na pół twarz kierowcy.
- Poczekaj przynajmniej, aż zobaczysz hotel. Zostań na noc i przekonaj się, jak będziesz się czuła.
- Przypuszczam, że nie mam wyjścia.
- Więc równie dobrze możesz się zabawić, prawda?
- Hm - powtórzyła i odwróciwszy się ode mnie, zaczęła studiować połyskujące jezioro przed Bellagio. Nie był to akurat moment pokazu, który słynne tańczące fontanny dają co godzinę (prosić o to byłoby już przesadą), ale widok i tak był imponujący.
- Jesteśmy prawie na miejscu. Zaufaj mi. Będziesz zachwycona.
I wiecie co? Faktycznie była. W dużej mierze wiązało się to z osłupieniem, w jakie wprawił ją widok Fifty-Fifty, i mogłem zrozumieć reakcję. Główny budynek hotelowego kompleksu wyglądał jak pięćdziesięciometrowa zakrzywiona płetwa z przydymionego szkła. Tak się złożyło, że na jej szczycie znajdowała się obrotowa restauracja, nad którą w przeciwną stronę kręciła się gigantyczna pięćdziesięciocentówka.
To było naprawdę coś, tak samo zresztą jak bulwiaste broadwayowskie markizy nad głównym wejściem i zabytkowe amerykańskie roadstery, które lśniły i połyskiwały w marmurowym holu. Nie czuliśmy się też szczególnie urażeni nienaganną obsługą w recepcji ani naszymi pokojami typu junior suitę, którym całkowicie udało się odebrać nam mowę.
Na szczęście później, kiedy zafundowałem Victorii obiad w kiczowatej hotelowej restauracji, było już tylko lepiej. Wnętrze Test Si te Trailer przypominało klasyczną przyczepę kempingową air-stream. Były tam winylowe siedzenia w boksach, stoły o chromowanych brzegach i - bardzo na miejscu - dystrybutor napojów gazowanych w kształcie atomowego grzyba. Atomowe burgery i popromienne frytki dostarczyła nam do stołu kelnerka na rolkach, a kiedy drugi raz zamówiłem alkoholowy koktajl mleczny
o nazwie stopienie rdzenia reaktora, mogłem zaryzykować stwierdzenie, że byliśmy z Victorią w jak najlepszej komitywie.
Dlatego też, rzecz jasna, ten właśnie moment wybrałem, żeby wszystko zepsuć - zdradziłem Victorii, że zamierzam zakończyć wieczór grą w pokera bez limitu.
- Och, Charlie, nie możesz - powiedziała zaskakująco poważnym tonem.
- Och, właśnie, że mogę. Vic. To jest Vegas. Tutaj człowiek właściwie musi grać w pokera. Podejrzewam, że takie są przepisy.
Zacisnęła usta wokół słomki i pociągnęła łyk koktajlu.
- Ale przecież nie umiesz.
- Umiem.
- Od kiedy?
- Odkąd zacząłem grać w sieci.
Victoria zachłysnęła się i zakrztusiła, ja zaś przestraszyłem się, że koktajl pójdzie jej nosem.
- Wiedz, że zdążyłem dotąd zarobić pięćdziesiąt osiem dolarów.
- A kiedy zacząłeś? - wychrypiała.
- Przed sześcioma miesiącami.
Otarła usta papierową serwetką i odchrząknęła.
- Ciekawe, że właśnie wtedy datuje się początek zastoju w twoim pisaniu.
- Czysty zbieg okoliczności.
Odsunąłem na obok resztki hamburgera, sięgnąłem po rachunek i w odpowiednim miejscu nagryzmoliłem dane mojego pokoju.
Victoria oparła palce na mojej zdrowej ręce i spojrzała na mnie badawczo, najwyraźniej nieświadoma, że ma plamkę koktajlu na brodzie.
- Wiesz, że jestem przeciwna grze, Charlie.
- Dlatego nie proszę cię, żebyś brała w tym udział.
Zmarszczyła brwi i zaczęła kontemplować swój koktajl, jakby
pod waniliową pianą spodziewała się znaleźć bardziej przekonujące argumenty. I właśnie gdy zamierzała coś powiedzieć, fałszywe okno z boku rozbłysło białym światłem, a stół nagle zaczął się trząść i drżeć. Nie było w tym nic niepokojącego. Informacja przy wejściu obiecywała symulację eksplozji atomowej co pół godziny. I faktycznie, z głośników wydobył się gromki pomruk, przerywając wczesnorockandrollowy kawałek, którego słuchaliśmy, a nasza kelnerka pisnęła i przetoczyła się pod sąsiedni stolik, dając przy tym naprawdę przygnębiający popis aktorstwa.
Po chwili hałas i trzęsienie ustały, a kelnerka wyłoniła się spod stołu i otrzepała, Victoria zaś kontynuowała, jak gdyby nic się nie stało.
- Przyszło ci do głowy, że możesz zostać wykorzystany? Istnieją zawodowi gracze. Przychodzą w takie miejsca polować na nowicjuszy.
- To kasyno cieszy się dobrą sławą, Vic. Przy każdym stole jest krupier.
- Mimo to powinieneś być ostrożny.
- Jasne.
- Zanim usiądziesz do gry, musisz wiedzieć, ile jesteś gotów postawić. I nawet nie myśl, żeby kiedykolwiek przekroczyć limit.
- Dobrze, mamo.
Ach te zwężone oczy i spojrzenie zabójcy. Tylko czekałem, aż się pojawi.
- Chodzi mi wyłącznie o twoje dobro, Charlie.
- Wiem i doceniam to - odparłem. - Ale za kogo ty mnie masz? Za kompletnego idiotę?
4
Byłem kompletnym idiotą.
Niestety, poker wcale nie poszedł mi tak dobrze, jak się spodziewałem. W rzeczywistości poszedł naprawdę kiepsko. Wciąż miałem swoją koszulę i gratisowego budweisera, ale niewiele poza tym. Nie miałem przede wszystkim pieniędzy zarobionych w Nowym Jorku. Wszystkie dolary, które dostałem w Brooklynie, zniknęły co do centa i choć część z nich zdążyłem wydać na naszą podróż do Vegas i bilet do Londynu dla Victorii, resztę zgarnął smutny kowboj w kapeluszu buffalo stetson, z plecionką zamiast krawata i podkręcanymi wąsami. Poważnie, jedna rzecz to przegrać pieniądze, ale stracić je w sposób tak banalny - to było naprawdę trudne do przełknięcia.
Trudno stwierdzić, kiedy wszystko zaczęło iść nie tak, oczywiście nie licząc chwili, gdy usiadłem do stołu. Przypuszczam, że początkowo nie grałem zbyt uważnie - za co winię stopienie rdzenia reaktora - i moja pula na wejście zniknęła tak szybko, że poczułem się zmuszony dokupić trochę żetonów. Pewna durna część mojej psyche uznała, że gdybym wstał i odszedł od stolika na tak wczesnym etapie, byłoby to żenujące, nie wzięła jednak pod uwagę, jak kretyńsko będę się czuł, kiedy pół godziny później nie zostanie mi kompletnie nic. Na swoją obronę mogę stwierdzić, że miałem prawdziwego pecha, bo w teksańskim klinczu nieczęsto można zobaczyć strita w kolorze (którego trzymał kowboj) i fula (którego zebrał wasz uniżony sługa). Myślałem, że facet ma co najwyżej trójkę, i właśnie dlatego zagrałem o wszystko, po tym jak przelicytował mnie w ostatnim rozdaniu. Do diabła, nie wiem, może moje potknięcia miały coś wspólnego z faktem, że tym razem grałem z prawdziwymi przeciwnikami, a nie ze zbiorem pikseli o nazwie „Dark Dawn" czy „Amarillo2000".
Jakkolwiek to tłumaczyć, byłem teraz dużo biedniejszy, niż kiedy ostatnio widziałem Victorię, a w dodatku miałem podły nastrój. Pomyślałem, żeby pokręcić się między stołami i sprawdzić, czy komuś nie dopisuje większe szczęście, ale dotarło do mnie, że to nie jest najlepsza metoda na poprawienie sobie humoru. Dużo bardziej pociągający wydawał się pomysł, żeby wyjść na zewnątrz i popodziwiać jedno z darmowych widowisk na Stripie - wybuch
wulkanu przed Mirage albo może zuchwałe piratki w akcji przy Treasure Island. Właściwie wszystko było lepsze niż powrót do pokoju, do którego mogła wpaść Victoria ze słowami: „A nie mówiłam?"
A skoro już jesteśmy przy Victorii, to jej stosunek do gry był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. To prawda, sam właśnie zostałem ofiarą hazardu, ale nie mogłem zaprzeczyć, że ostatnie rozdanie wzbudziło we mnie głęboki dreszcz emocji - przynajmniej do chwili przegranej. Lecz jeśli jej obiekcje były natury moralnej, to znaczy, że jej myśli wędrowały naprawdę osobliwymi ścieżkami, nigdy bowiem nie sprawiała wrażenia szczególnie zmartwionej moją złodziejską działalnością. Wspomniała wprawdzie, że unikanie hazardu to zasada rodzinna, może więc wbito jej coś do głowy w dzieciństwie. Kiedyś zdradziła mi, że jej ojciec był sędzią, co raczej nie zwiastowało swobodnego wychowania.
W każdym razie bardzo wyraźnie dała mi do zrozumienia, że nie aprobuje mojego debiutu przy stole, dlatego możecie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy słysząc głośny okrzyk i pisk podniecenia, zerknąłem w prawo i zobaczyłem, że ktoś wyglądający dokładnie jak Victoria podskakuje z podniecenia przy ruletce w sektorze wysokich stawek.
Przetarłem oczy. Ta kobieta miała taki sam odcień brązowych włosów jak Victoria, przyciętych do tej samej długości i zawijających się w podobny sposób wokół ramion. Nosiła podobną zieloną bluzkę i grafitową ołówkową spódnicę oraz znajomo wyglądającą zieloną torebkę. O dziwo, była również podobnego wzrostu i figury, najwyraźniej na wyrywki znała też nawyki Victorii. Ten Doppelganger trzymał ręce nad głową i podskakiwał na palcach, podczas gdy krupier uśmiechał się do niego pobłażliwie. Nie on jeden zresztą. Przy stole siedziało jeszcze sześcioro graczy i wszyscy sprawiali wrażenie całkowicie oczarowanych. Najbardziej zachwycony był facet z olśniewająco białymi zębami, nieskazitelną opalenizną oraz idealną fryzurą. Miał na sobie sprane dżinsy, a do
nich kowbojki ze skóry aligatora, prosty biały T-shirt i jasnobrązową skórzaną kurtkę.
Przystojny byczek objął sobowtóra Victorii wyrzeźbionymi na siłowni rękami i zgrabnie uniósł z podłogi. Kobieta zachichotała i żartobliwie zaczęła uderzać go po ramionach, równocześnie uginając nogi w kolanach.
W mgnieniu oka znalazłem się obok, wyciągnąłem rękę i po-stukałem kobietę w ramię. Odwróciła gwałtownie głowę i zamrugała, a potem zakryła dłonią usta i powiedziała: „O Boże, Charlie" z takim przestrachem, jakiego mógłbym się spodziewać, gdybym się włamał do jej domu.
- Kim jest twój znajomy? - spytałem.
Victoria zaczerwieniła się i gestem dała znać, że chce znaleźć się na podłodze. Poprawiła ubranie, przesunęła ramiączko torebki i ostrożnie skinęła w stronę umięśnionego pięknisia.
- Charlie, to jest Josh. Josh jest magikiem. Na pewno widziałeś plakaty na jego przedstawienie.
- Nie, nie sądzę.
- Cześć, Charlie. - Klepnął mnie w ramię. - Wspaniale cię poznać.
A teraz pozwólcie, że przyznam się wam od razu (na wypadek gdybyście nie załapali subtelnych znaków, które starałem się wpleść w swoją opowieść), że z miejsca znielubiłem Josha Mastersa. Kiedy Victoria nas sobie przedstawiła, jego powitanie było niemal równie autentyczne jak średniowieczni rycerze w kasynie Excalibur - nawet nie spojrzał w moją stronę, tylko zezował na stół do ruletki, zastanawiając się, co obstawić.
A oto drugi powód, dla którego nie zapałałem do niego sympatią - zdecydowanie wygrywał. Miał przed sobą starannie ustawione w słupki fioletowe żetony - wyglądały jak szańce jakiejś minifortecy. Miał też trochę niebieskich studolarowych żetonów, choć tych nie było tak dużo. Leżały rozrzucone niedbale wokół fioletowego fortu niczym fosa. Potrafię zrozumieć, że człowiek może sobie pozwolić na odrobinę zblazowania wobec setek, skoro ma gdzieś około osiemdziesięciu tysięcy dolarów do postawienia.
W tej chwili było to około osiemdziesięciu tysięcy dolarów więcej, niż miałem ja. W dodatku jego lewa dłoń, którą zdobił złoty sygnet oraz zestaw starannie wypielęgnowanych paznokci, spoczywała na wysokości krzyża Victorii. To prawda, nie byliśmy parą. Victoria była po prostu moją agentką literacką i przyjaciółką, nikim więcej. Ale Masters tego nie wiedział. Nie miał bladego pojęcia. I najwyraźniej nic go to nie obchodziło.
- Josh. - Zebrałem się na odwagę. - Victoria wspomniała, że dajesz jakieś magiczne przedstawienie?
- Właśnie tutaj, we wspaniałym Fifty-Fifty - odparł, przeciągając samogłoski. Uwagę miał skupioną na stole do ruletki.
- I jak byś siebie nazwał? Czarodziejem?
- Charlie!
Przysięgam, że Victoria powiedziała to wielkimi literami. I popatrzyła na mnie ostrzegawczo. To było bardzo surowe ostrzegawcze spojrzenie.
- No co? - spytałem. - Tak się składa, że lubię magię.
- O kiedy?
- Od dziecka.
To prawda. Kiedy chodziłem do szkoły z internatem, nauczyłem się mnóstwa karcianych sztuczek i niebawem osiągnąłem taki poziom, że potrafiłem wynaleźć kilka własnych. Dokładnie tak pracuje mój umysł. Byłem dzieckiem, które lubiło łamigłówki, mapa zaś była właśnie tym zajęciem, które dostarczało mi rozrywki, kiedy inni chłopcy grali w rugby, krykieta albo butelkę (i to mimo - a może właśnie dlatego - że była to szkoła męska). No dobra, magia i nauka otwierania zamków. W każdym razie rozumiecie, o co chodzi.
Tak się składa, że byłem naprawdę dumny ze swoich karcianych umiejętności i od czasu do czasu dawałem mały pokaz w sypialni. Z czasem zyskałem reputację kogoś w rodzaju iluzjonisty.
Więc może w jakimś sensie Josh Masters i ja byliśmy bratnimi duszami. Zdaje się, że to mógł być jeszcze jeden powód, dla którego szczerze go nie znosiłem.
- Pokażę ci sztuczkę - powiedziałem. - Naprawdę niezłą.
- Dzięki, stary, ale jestem w tym dobry.
- Zgódź się, co ci szkodzi? Pożyczysz mi talię i długopis?
Josh westchnął i przesunął ręką po twarzy.
- Słuchaj... Chaz, tak?
- Charlie.
- Właśnie. Jestem dość zajęty - ruchem brwi wskazał na koło ruletki - więc...
- Więc?
- Może innym razem.
- Ale to niezła sztuczka.
- Hej, jestem pewien, że niesamowita.
- To kiedy będę mógł ci ją pokazać?
- Charlie - wtrąciła się Victoria - widowisko Josha cieszy się tutaj w kasynie wielkim powodzeniem.
- I?
- I pewnie ludzie wciąż chcą mu pokazywać jakieś sztuczki.
Josh poklepał mnie po ramieniu, jakby to zamykało sprawę, po czym odwrócił się do stołu i zajął się obstawianiem. Dziesięć fioletowych żetonów postawił na czerwone, a kolejnych osiem położył na numerowanych kwadratach.
Wycelowałem kciukiem w jego plecy i nachyliłem się do Victorii.
- O co mu chodzi?
- O nic mi nie chodzi. Zaproponował nam darmowe bilety na dzisiejszy występ. To naprawdę hojna oferta, nie sądzisz?
Nie, wcale nie sądziłem, żeby była wybitnie hojna, wziąwszy pod uwagę górę żetonów, które miał przed sobą. Jedno było pocieszające - kiedy sięgnął przez stół, wydawało mi się, że zobaczyłem ślady po przeszczepie włosów. Właśnie miałem wspomnieć o tym Victorii, kiedy Masters odwrócił się i wcisnął jej w rękę dwa fioletowe żetony.
- Powodzenia. - Podniósł dłoń mojej przyjaciółki i pocałował palce.
Victoria przygryzła wargę, spojrzała na niego podniecona, po czym przeniosła wzrok na stół. Po chwili wahania położyła oba żetony w rogu między czerwoną szesnastkę i dziewiętnastkę a czarną siedemnastką i dwudziestką. Tysiąc dolarów w zakładzie osiem do jednego. Już miałem ją zapytać, co u diabła wyprawia, kiedy wszyscy pozostali gracze przy stoliku położyli swoje żetony na jej. Mój wzrok przykuła starsza kobieta w żakiecie ze złotej lamy. Ściskała perły, które otaczały jej indyczą szyję.
- Pańska przyjaciółka to istna pigułka szczęścia.
- Serio?
- O tak. Ma naprawdę dobrą passę.
Krupier zakręcił kołem zgodnie z ruchem wskazówek zegara i rzucił kulkę w przeciwną stronę. Patrzyłem, jak rozmazana pomyka dookoła, póki nie zaczęła tracić rozpędu.
- Koniec obstawiania - mruknął krupier, wychudły typ z przylizanymi, rozdzielonymi przedziałkiem włosami i twarzą poznaczoną bliznami po trądziku. Idealnie pasował do gangsterskiego klimatu. - Zakłady zamknięte.
- Myślałem, że nie grywasz - powiedziałem do Victorii.
- Nie moje pieniądze - odparła, jakby to wszystko wyjaśniało.
Kulka zastukała, po czym odbiła się od jednego z maleńkich metalowych ograniczników, którymi upstrzone było koło, i wpadła do przegródki oznaczonej czerwoną dziewiętnastką.
A potem stamtąd wyskoczyła.
- Czerwone osiemnaście - wymamrotał krupier, pochylając się, żeby zgarnąć przegrane żetony patykowatymi rękami.
Nad stołem podniósł się zbiorowy jęk. Victoria skrzywiła się i spojrzała przepraszająco na starszą damę.
- Tak mi przykro.
- Niepotrzebnie, skarbie. Mnóstwo dla mnie wygrałaś. - Dama zgarnęła niemałą stertę i rzuciła krupierowi studolarowy szton. -Dobranoc wszystkim.
Victoria odwróciła się do Josha.
- Ciebie też przepraszam.
- Nie ma sprawy. Pamiętaj, że wygraliśmy na czerwonych.
Victoria okręciła się i spojrzała na stół. W zachwycie klasnęła
w dłonie.
- Ile wygraliśmy?
- Podwójną stawkę - powiedziałem, starając się, żeby w moim głosie nie było zbytnio słychać goryczy.
- Wyszły parzyste - poprawił mnie Masters. - Co pozwoli nam balować kolejny dzień.
Mrugnął do Victorii. Przełknąłem gulę, która właśnie urosła mi w gardle, chwyciłem za ramiączko torebki i pociągnąłem.
- Idziemy?
- Och. - Spojrzała na Mastersa. - Myślę, że zostanę jeszcze chwilę. I tak jak mówiłam, Josh dał nam bilety na swoje przedstawienie.
- Miejsca w pierwszym rzędzie - dodał magik.
- Właśnie, miejsca w pierwszym rzędzie. Widzisz, jego asystentka złapała wirusa, więc Josh potrzebuje ochotnika do pomocy w jednym numerze.
- I co? Ty jesteś tym ochotnikiem?
- Pomyślałam, że to może być zabawne.
Victoria wymieniła z Mastersem spojrzenia. I wcale nie były to spojrzenia, które by budziły mój entuzjazm. Do diabła, naprawdę wolałbym, żeby niczego ze sobą nie wymieniali.
- Hej, Chaz, a może ty chciałbyś postawić kilka moich żetonów?
- Mam na imię Charlie - przypomniałem. - I nie stawiam cudzych pieniędzy.
- Naprawdę? Chyba nie jesteś jednym z tych gości, którzy grają prze Internet, co? Mnóstwo nowicjuszy się na to nabiera.
Przywołałem uśmiech na twarz.
- Dzięki za ostrzeżenie.
- A właśnie, jak ci poszło? - spytała Victoria. - Niezbyt długo to trwało.
- Och, w końcu postanowiłem spasować. Pomyślałem, że może miałabyś ochotę przejść się do Venetian? Wypić drinka na placu Świętego Marka?
Victoria zmarszczyła twarz.
- Przecież już powiedziałam, że chcę iść na występ Josha. Zacznie się za godzinę, tak, Josh?
- Aha. Pod warunkiem że wygrasz dla mnie dość, żebym mógł odejść od stołu.
Wcisnął Victorii do ręki następne dwa żetony. Patrzyła to na mnie, to na niego.
- Chyba nie masz nic przeciwko?
- Przeciwko? Dlaczego miałbym mieć?
- I pójdziesz ze mną na przedstawienie?
Chciałem powiedzieć, że nie, ale rzuciła mi całkiem nowe spojrzenie - popatrzyła wzrokiem sarny, co sprawiło, że poczułbym się jak ostatni buc, gdybym się nie zgodził.
- Jeśli chcesz. Ale najpierw wybieram się na wycieczkę do Venetian. Więc do zobaczenia na miejscu, okej?
- Świetnie.
Josh pstryknął palcami.
- Zapiszę twoje imię i zostawię przy biletach, Chaz.
Błysnął uśmiechem w stronę Victorii i owinął ręką jej ramiona, prowadząc z powrotem w stronę stołu.
- A teraz, kotku, może zdradzisz nam, jaki numer wygra?
Kiedy Victoria debatowała nad tym, gdzie postawić żetony, Masters pochylił się, żeby obstawić czarne sześć. W tej samej chwili kieszeń jego spodni rozchyliła się, a ja zauważyłem portfel w środku. Poczułem drżenie ręki, momentalnie sięgnąłem do jego kieszeni i zrobiłem magiczną sztuczkę ze znikaniem.
W porządku, kłamałem, że muszę mieć ważny powód, żeby kogoś obrobić. Ale w końcu czego się spodziewaliście? Przecież mówiłem, że jestem złodziejem.
5
Oto jesteśmy z powrotem u drzwi tej koszmarnej łazienki.
Pamiętacie, że nacisnąłem klamkę, a potem najostrożniej i najciszej, jak to tylko możliwe, pchnąłem drzwi. Przypominacie sobie też pewnie, że sprawdzenie łazienki było w moim wypadku zupełnie niepotrzebne. Poświęciłem tej sprawie sporo namysłu i całkiem słusznie doszedłem do wniosku, że niedorzecznością było sądzić, że ktoś jest w środku. Moje rozumowanie musiało być słuszne, bo okazało się, że drzwi nie są zamknięte. Przecież gdyby naprawdę ktoś był w środku i się przede mną ukrywał, toby je zamknął. Tymczasem klamka ustąpiła bez oporu. Byłem więc w zasadzie pewien, że łazienka jest pusta.
Ale oczywiście nie była.
Podobnie jak reszta apartamentu pomieszczenie było duże, stylowe i luksusowe. Ściany i podłogę wyłożono szarymi marmurowymi płytkami, dwie okrągłe umywalki z pozłacanymi kurkami osadzono w płycie czarnego granitu, którą ozdabiały białe puszyste ręczniki i przybory toaletowe z monogramami. Znajdowały się tu toaleta, kabina prysznicowa na tyle duża, że mogła pomieścić drużynę futbolistów, płaski telewizor i wanna nieco mniejsza niż średniej wielkości basen. Była kwadratowa, bardzo głęboka i cała upstrzona plastikowymi dyszami do hydromasażu. A poza tym niemal po brzegi wypełniona wodą. Och, w środku była jeszcze naga kobieta.
Ponieważ nie jest to powieść erotyczna, pozwólcie mi dodać, że choć kobieta była bardzo szczupła, drobna i apetyczna, miała też twarz zanurzoną w wodzie i ani trochę się nie poruszała. Rozrzucone ręce i nogi znajdowały się tuż pod linią wody, głowa zaś skrywała się poniżej. Splątane płomiennorude włosy zastygły na powierzchni niczym jakaś zadziwiająca roślinność znad Morza Południowochińskiego. Woda w wannie była równie nieruchoma jak ciało kobiety, która wyglądała, jakby unosiła się tam od wielu godzin lub może nawet dni.
Wtedy dostrzegłem swoje odbicie w lustrze nad umywalkami. Wyglądałem na zaszokowanego, co w takiej sytuacji nie powinno dziwić, ale też - stojąc tak z głową wetkniętą w szparę w drzwiach - na nieszczególnie godnego zaufania. Kiedy jednak sekundę później zobaczyłem, jak moje odbicie odrywa się od drzwi i podchodzi do wanny, naprawdę osłupiałem.
Jednej rzeczy z całą pewnością nie zamierzałem robić - sprawdzać pulsu. Zdarzyło mi się już dotykać martwej kobiety, i to całkiem niedawno, i wcale nie wstydzę się przyznać, że było to jedno z najmniej przyjemnych doświadczeń w moim życiu. Wciąż miałem w pamięci wrażenie zimnej, pozbawionej życia skóry i nie wątpiłem, że pozostanie ze mną jeszcze długi czas.
W drodze kompromisu zdjąłem rękawiczkę z lewej ręki i zanurzyłem palec w wodzie najdalej od palców jej stóp, jak się dało. Woda była zimna. Jeśli utonęła, biorąc kąpiel, temperatura wskazywała, że stało się to jakiś czas temu i nie było szansy, żeby ją uratować. Jeżeli zaś została zabita, cóż, w takim wypadku z pewnością sprawdzono już, czy nie żyje. A jeśli mam być szczery, wcale mi się nie paliło, żeby bardziej angażować się w tę sprawę. Bo w końcu co mogłem zrobić? Zadzwonić po ochronę i wyjaśnić, że co prawda popełniłem jedno wytoczenie i włamałem się do apartamentu Mastersa, to jednak nie ma powodu, żeby zawracali sobie głowę pomysłem, że mogłem popełnić inne, bardziej haniebne przestępstwo?
Słuchajcie, gdyby istniała szansa, żeby ją uratować, naprawdę zrobiłbym wszystko, i do diabła z konsekwencjami. Ale jej już nic nie mogło pomóc, a ja nie powinienem był ryzykować i za długo się tam kręcić. Przez łata nauczyłem się dostrzegać niebezpieczeństwa związane z tymi niedochodowymi zajęciami, jakich zwykłem się podejmować, i o ile bycie złapanym należało do najmniej pociągających możliwości, o tyle bycie złapanym w sąsiedztwie pływających zwłok wydawało się jeszcze gorsze.
Dlatego obawiam się, że odwróciłem się do wyjścia, i gdy tylko to zrobiłem, zauważyłem hotelowy szlafrok na podłodze za drzwiami. Szlafrok był bordowy jak stoły w kasynie, a na kieszonce na piersi miał wyhaftowaną srebrną pięćdziesięciocentówkę. Na kupce razem ze szlafrokiem leżała raczej skąpa sztuka odzieży z różowej lycry. Trąciłem ubranie stopą i odkryłem, że był to trykot z doszytą krótką falbaniastą spódniczką - wyglądał jak strój dziewczyny z rewii. Jeszcze raz spojrzałem na ciało w wannie. Atletyczna budowa tancerki, choć może nogi były odrobinę za krótkie. Ale jeśli to nie był kostium girlsy, to co innego? Na pewno nie przypominał stroju żadnej z osób, które widziałem w kasynie.
I wtedy, zbyt powoli, trybiki w mojej głowie zaskoczyły niczym zwalniające bębny w jednorękim bandycie. Co takiego Victoria powiedziała o przedstawieniu Josha Mastersa? Że potrzebuje ochotnika do jednego numeru, bo jego asystentka złapała wirus? O Chryste, to musiał być superwirus, skoro udało mu się zwalić z nóg tę rudą i utopić ją w wannie.
Zostawiłem płaszcz kąpielowy, kostium i dziewczynę na miejscu, zamknąłem za sobą drzwi i podniosłem dłoń do czoła, zastanawiając się, czy powinienem odłożyć żetony tam, skąd je wziąłem. Oczywiście rozsądna odpowiedź brzmiała: pewnie, bez dwóch zdań. Zagłuszyły ją jednak odgłosy paniki, która podniosła się w mojej głowie. Tymczasem stopy, te zdradliwe małe hultaje, zdążyły mnie już zanieść do salonu, zanim racjonalne „ja" zdołało przejąć kontrolę. I nim mojemu rozumowi udało się pozbierać, nieracjonalne „ja" wzięło stronę stóp i zaczęło biadolić, że czas brać nogi za pas, zanim resztę życia przyjdzie mi gnić w amerykańskim więzieniu z powodu śmierci, z którą nie miałem nic wspólnego.
Następna rzecz, jaką pamiętam, to galopada korytarzem do klatki schodowej. W chwili, gdy pochylony okręciłem się wokół barierki, sprawa była już ostatecznie przesądzona. Mój mózg nie potrafił sobie wyobrazić okoliczności, w których rozsądnie byłoby włamać się do apartamentu z martwą kobietą w środku.
Tak więc żetony wciąż znajdowały się w mojej kieszeni, a nie w sejfie w szafie, natomiast portfel Josha Mastersa spoczywał w sejfie, a nie w mojej (albo raczej jego) kieszeni. Podejrzewam, że to wszystko powinno było martwić mnie nieco bardziej, ale jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, przeszły mi przez myśl zalety związane z zachowaniem żetonów wartych sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Do diabła, jeśli nie na coś innego, mogły zawsze się przydać jako fundusz ucieczkowy, bo pierwszą rzeczą, jaką zamierzałem zrobić, kiedy już znajdę Victorię i przekażę jej nowiny, było pośpieszne opuszczenie miasta grzechu.
Widzicie, nie było mowy, żebyśmy zostali w hotelu, bo gdyby tylko odkryli ciało, ja znalazłbym się w nie lada kłopotach. Owszem mogłem założyć, że ochrona cały czas nie przygląda się nagraniom z kamer na korytarzach hotelu, ale nie znaczyło to wcale, że takie kamery nie istnieją. I kiedy znajdą ciało (co mogło nastąpić lada chwila, bo w hotelu była również obsługa wieczorna), sprawdzą zapis z kamer, na nim zaś będzie moja twarz. A w sytuacji, kiedy wszyscy pracownicy zostaną dokładnie poinformowani, kogo wypatrywać, nie mógłbym w pośpiechu zamówić obsługi.
Co gorsza, zameldowałem się w hotelu pod własnym nazwiskiem i z własnym paszportem, a ponieważ wciąż nie wynaleziono wehikułu czasu, nie był to błąd, który łatwo by można naprawić. Naprawdę pozostała mi jedynie ucieczka i jeśli to oznaczało, że Stany Zjednoczone staną się dla mnie na zawsze niedostępne i resztę życia przyjdzie mi spędzić pod przybranym nazwiskiem w kraju, o którym nigdy nie słyszałem, to może nawet i lepiej. W końcu Victoria od jakiegoś czasu sugerowała, żebym napisał coś pod pseudonimem.
Victoria! Powinienem ją znaleźć, i to szybko. Nie tylko dlatego, że sam chciałem się ulotnić, ale też dlatego, że musiałem się upewnić, czy jest bezpieczna. Rudowłosa w wannie mogła utonąć przez przypadek, mogła również popełnić samobójstwo, ale istniało prawdopodobieństwo, że została zabita. Tak czy owak, zmarła w apartamencie nowego najlepszego przyjaciela Victorii.
Kiedy w panice zbiegałem na dół, straciłem rachubę pięter, ponieważ jednak paliło mnie w płucach, a niewróżące niczego dobrego kropki zaczęły tańczyć mi przed oczami, musiało ich być całkiem sporo. Oparłem się o ścianę, żeby złapać oddech i wepchnąć rękawiczki do kieszeni. Dopiero wtedy wyszedłem na korytarz, z całych sił starając się nie wyglądać jak podejrzany o morderstwo w oczach pierwszej osoby, na którą wpadnę.
Tak się jednak złożyło, że nie natknąłem się na nikogo aż do wind, przy których spotkałem od razu całą gromadę gości. Była to rodzina - począwszy od dziadków, aż po ponure nastolatki -której członkowie odwrócili się i wymamrotali dzień dobry, kiedy drzwi windy rozsunęły się, ukazując pustą kabinę. Wcisnąłem się do środka za nimi, świadom gorąca i woni potu, które biły z mojego ciała, i gdy ruszyliśmy w dół, a egzaltowana reklama przekonywała nas, żebyśmy dali się porwać zniewalającej aurze wielkiego Josha Mastersa, poczułem skurcz żołądka.
6
Sala widowiskowa niewątpliwie robiła wrażenie. To prawda, że jeszcze wspanialsza scena na drugim końcu kasyna gościła co wieczór widowisko Rat Pack, ale ta tutaj też nie przypominała szkolnej auli. Siedzenia były podzielone na rzędy od A do W i ze swojego miejsca z przodu widowni nie widziałbym wejścia, gdybym nie wstał.
Tak się złożyło, że akurat stałem i obracałem się dookoła, osłaniając oczy ręką, ale nigdzie nie widziałem Victorii. Nie było jej na zarezerwowanym obok miejscu ani przy stole do ruletki, nie kręciła się po kasynie ani nie stała przed salą. Żadna wiadomość nie czekała na mnie w punkcie z biletami, kiedy zaś popędziłem do pokoju, pod moimi drzwiami nie było żadnej karteczki, a przy telefonie nie mrugało światełko. Byłem pogrążony w ciemnościach, teraz zaś, kiedy zgasły światła, w podobnej sytuacji znalazła się cała sala.
W tłumie zapanowała cisza, opadłem więc na pluszowe siedzenie i podrapałem się po głowie. Z tyłu sceny na tle czarnego aksamitu kurtyny pojawił się błyszczący zarys Las Vegas. Na jednym krańcu widać było piramidę nieopodal Luksoru, którego motywem przewodnim był Egipt, na drugim Stratosphere Tower w kształcie igły. Zarys migotał, to pojawiał się, to znikał, jak gdyby instalacja elektryczna szwankowała, gdy wtem włączyło się nagłośnienie - dźwięk big bandu był tak głośny, że aż wprawił w drżenie moje nerki. Instrumenty strunowe i dęte jak ze ścieżki dźwiękowej do starego czarno-białego filmu. Na scenie zaczęły się kłębić opary suchego lodu, a srebrne światła reflektorów, przecinając dym, omiotły ją z obu stron, a potem zatrzymały się w lewym górnym rogu. Wśród muzyki usłyszałem ryk silnika i raptem Josh Masters pojawił się na latającym motocyklu.
Latający motocykl? A tak. Owszem, zdarzyło mi się w życiu być świadkiem kilku całkiem idiotycznych sen, nigdy jednak nie widziałem niczego podobnego.
Nie chodziło wcale o to, że Masters był ubrany jak Marlon Brando w Dzikim - czarna skórzana kurtka, biały T-shirt i czapka z daszkiem. Nie chodziło nawet o to, że jego zęby błyszczały bardziej niż chrom na motocyklu. Nie. Wszystko przebijały płomienie, które wystrzeliły z rury wydechowej, kiedy zapuścił silnik.
Choć dla mnie było to idiotyczne, tłum wydawał się zachwycony. Widownia westchnęła, kiedy Masters zanurkował w dół, podskoczył i się okręcił. Ludzie okrzykami przywitali hałas, ogień i światła. A kiedy w końcu postawił motocykl na scenie, aplauz przekroczył wszelkie granice. Magik w pełni wykorzystał gorące brawa, uchylił czapki, a potem pstryknął palcami i zeskoczył z motoru, żeby podnieść z podłogi błyszczącą jedwabną pelerynę. Pokazał nam ją z obu stron, strzepnął w rytm muzyki, podrzucił w górę i pozwolił, żeby elegancko opadła na motocykl.
Palcami dotknął skroni i zamknął oczy, jak gdyby z całych sił starał się skoncentrować. Po chwili otworzył je i wyciągnął ręce w stronę motocykla.
Motocykl jednak nie zniknął. Jego kształt był wciąż widoczny pod połyskującą peleryną.
Gwałtowny pisk i muzyka zamilkły, jak gdyby ktoś szarpnięciem podniósł igłę z płyty. Na twarzy Mastersa pojawił się wyraz rozbawionego zmieszania. Złapał się za brodę. Zatupał nogą. Posunął się nawet do wzruszenia ramionami. A potem sięgnął po pelerynę i ściągnął ją, odsłaniając stary rower ze scentrowanym przednim kołem i wygiętą kierownicą.
Publiczność zawyła, rozległy się gwizdy i oklaski. Ludzie zaczęli tupać, walić pięściami i rechotać z radości. Nikt jednak nie cieszył się nawet w przybliżeniu tak bardzo jak Josh. Już pewnie z pięć tysięcy razy pokazywał tę sztuczkę, ale sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie udała się tak znakomicie. A kiedy zdjął z roweru pelerynę i rzucił ją na widownię, musiałem przyznać, że ten cymbał wiedział, jak się robi przedstawienie - i że nie wykazywał ani śladu troski o stan swojej biednej asystentki.
W końcu aplauz zaczął słabnąć, Masters uśmiechnął się z zakłopotaniem i zatarł ręce, zanim przemówił do kremowego mikrofonu. Powitał wszystkich we wspaniałym Fifty-Fifty, życzył nam udanego wypoczynku, a potem w przyjacielskim tonie, niemal tak autentycznym jak jego opalenizna, wyznał, że kiedy dorastał w Utah, marzył o tym, żeby pewnego dnia pojawić się jako iluzjonista w Las Yegas. Ktoś zaklaskał, ktoś inny westchnął. Josh uśmiechnął się skromnie i zamachał, dziękując publiczności, a polem ściszonym głosem dodał, że jego marzenie urosło. Już nie chodziło tylko o to, żeby pojawić się na scenie w Las Vegas. Teraz Josh chciał, żeby jego dokonania przyćmiły wszystkie widowiska magiczne przy Stripie. Ale - dodał, podnosząc palec - niektóre najwymyślniejsze sztuczki wymagały znajomości mikroiluzji, od której zaczął tyle lat wcześniej. W tym momencie z osobliwą precyzją napotkał mój wzrok, wyciągnął z kieszeni talię kart (najzwyklejszą, laką, jakiej używano w kasynie hotelowym) i zaczął numer w stylu Davida Blaine'a, który zajął mu dobrych dziesięć minut.
Szybko straciłem zainteresowanie i odwróciłem się, lustrując skryte w mroku wnętrze sali w poszukiwaniu Victorii. Do tego czasu zdążyłem poważnie się zaniepokoić. Instynkt podpowiadał mi, żebym opuścił hotel tak szybko, jak to tylko możliwe. Oczywiście zanim pożegnam się z kasynem na dobre, miło byłoby spieniężyć ukryte żetony, ale każda minuta w Fifty-Fifty przybliżała mnie do nadciągających kłopotów. Tego nie chciałem. Mimo to nie ruszałem się z miejsca w nadziei, że pojawi się Victoria, a ja zyskam pewność, że nic jej się nie stało.
Pewnie gdybyście mnie zapytali, jakie niebezpieczeństwo miałoby grozić Victorii, trudno byłoby mi znaleźć zadowalającą odpowiedź. Jedno wszakże bym przyznał: jest wielce nieprawdopodobne, żeby Masters wyrządził jej krzywdę podczas przedstawienia. Tylko że w pewnej chwili mój umysł zorientował się, że iluzjonista prosi o pomoc ochotnika ze środka sali i tym ochotnikiem okazała się Victora.
Przeszła obok i nawet nie pomachała. Przyjęła dłoń Mastersa, klóry pomógł jej wdrapać się na scenę, zielona bluzka błyszczała w świetle reflektorów. Publiczność powitała Victorię grzecznymi oklaskami, a magik zadał jej kilka pytań. Powiedziała mu, jak się nazywa, że przyjechała z Londynu i cieszy się z pobytu w Fifty-Fifty.
- W którym pokoju się zatrzymałaś? - spytał Masters z szatańskim błyskiem w oku.
Victoria się zarumieniła.
- Nie twój interes.
- Bez obaw, może zdradzisz mi to później w ramach podziękowania za wycieczkę, na którą zamierzam cię wysłać. Victorio, miałabyś ochotę wybrać się do Rio de Janeiro?
Widownia zamruczała rozmarzona.
- Brzmi nieźle, prawda?
- Brzmi wspaniale.
- Masz ze sobą paszport?
- Eee, nie.
- No cóż, nie denerwuj się. Przeniesiemy cię tam bez paszportu. A nawet bez samolotu. - Zrobił pauzę dla wzmocnienia efektu i w zdumiewający sposób poruszył brwiami, po czym zamaszystym gestem wskazał na kulisy. - Przynieście teleporter.
Muzyka zaczęła narastać i na scenie pojawił się przysadzisty łysy pomocnik, cały ubrany na czarno. Wywlókł na środek skrzynię przypominającą wysoką, wąską i bardzo prostą w formie szafę. We wszystkich czterech rogach miała mosiężne kółka, a z przodu dwoje drzwi na zawiasach. Drewniana okleina była wprawdzie porysowana, kiedy jednak pomocnik odwrócił szafę przed nami, sprawiała wrażenie solidnej.
W środku nie było sejfu. A gdy tylko mężczyzna zniknął, Masters gwałtownie otworzył drzwi i okazało się, że w ogóle nic tam nie ma. Wnętrze było smoliście czarne - tak jak we wszystkich magicznych szafach, jakie kiedykolwiek widziałem.
- Podoba ci się moja machina do teleportacji?
- Jest... zachwycająca.
Publiczność zachichotała, słysząc urocze brytyjskie słownictwo Victorii.
- Zechciałabyś wejść do środka i rozpocząć swoją podróż?
Victoria zsunęła buty i zrobiła, o co ją poproszono.
- Spakowałaś bikini, prawda?
Uniosła dłoń do ust, jakby poczuła się zgorszona. Masters rozłożył ręce i obdarzył publiczność kolejnym firmowym uśmiechem.
- Nie można winić faceta za to, że próbuje - powiedział. -A teraz, Victorio, chciałabyś być bezpieczna w razie turbulencji, prawda? Dlatego będę musiał mocno cię przypiąć.
Sięgnął do środka, za pomocą czarnych pasków materiału, które krzyżowały się na piersi jak w uprzęży spadochronu, przymocował Victorię do tylnej ścianki, a potem cofnął się i zamknął drzwiczki. Było w nich okrągłe okienko, przez które widzieliśmy jej twarz. Nie sprawiała wrażenia, jakby było jej szczególnie wygodnie, to jednak nic w porównaniu z miną, jaką zrobiła, kiedy na scenę wrócił pomocnik i podał Mastersowi parę pokaźnych metalowych ostrzy.
Josh brzęknął nimi o siebie, żeby pokazać, że są prawdziwe, i uśmiechnął się do widowni promiennie jak jakiś Drakula z horrorów wytwórni Hammer.
- Nie mogę cię teleportować w całości, Victorio, dlatego zamierzam wysłać cię w kawałkach. Zgoda?
Po raz pierwszy Victoria spojrzała mi w oczy i przez chwilę wyglądała na zaniepokojoną niemal tak jak ja. Potem jednak wyprostowała ramiona, wysunęła szczękę i pokiwała głową, jak gdyby groźba, że zostanie przebita ostrymi jak brzytwa klingami, była dla niej codziennością.
Masters ujął ostrza w jedną rękę, drugą zaś pstryknął przy dwóch klapkach, ujawniając po parze otworów na wysokości talii i szyi mojej przyjaciółki. Victoria spojrzała w sufit, jak gdyby próbowała uniknąć widoku nieprzyjemnej sceny w krwawym filmie.
- Nie martw się - ryknął Masters. - To stal najwyższej jakości. Rzadko kiedy zawodzi.
Publiczność zaśmiała się niepewnie, ja jednak się nie przyłączyłem. Dobrze wiedziałem, na czym polega ta sztuczka, dlatego byłem świadom, że wiąże się z nią pewne ryzyko. Jeśli zastanawiacie się, skąd to wiedziałem, zachęcam, żebyście wysupłali parę groszy i kupili egzemplarz mojej drugiej książki z Michaelem Faulksem Złodziej w teatrze.
Powieść jest dostępna we wszystkich koszach z tanimi książkami i opowiada zabawną historię, o kradzieży bardzo pięknego naszyjnika należącego do diwy operowej, która co wieczór brała udział w przedstawieniu na West Endzie. Podobnie jak we wszystkich moich kryminałach Faulksowi wcale nie szło gładko. W pewnym momencie, mniej więcej wtedy, kiedy udało mu się opracować idealny - wydawać by się mogło - plan kradzieży naszyjnika, z niepokojem odkrył, że diwa zgodziła się tego jednego wieczoru wziąć udział w numerze pewnego magika. Co więcej, zgodziła się, żeby jej cenny naszyjnik spoczął we wnętrzu aksamitnej torebki i za pomocą młotka ciesielskiego został rozbity na tysiąc kawałeczków.
Oczywiście naszyjnik wcale nie zostaje rozbity. Wszyscy już zbyt wiele razy widzieliśmy ten numer, żeby uwierzyć, że coś takiego mogłoby się zdarzyć. Ale wyobraźcie sobie szok na twarzy diwy, nie wspominając o przerażeniu nieszczęsnego iluzjonisty, który miał właśnie dokonać wielkiego objawienia, kiedy ten przekłuwa ogromny balon unoszący się nad sceną przez całe przedstawienie i nic z niego nie wypada. W balonie miał być naszyjnik, tymczasem był pusty. I magik rzeczywiście nie ma pojęcia, gdzie się podział. Diwa jest zrozpaczona. A Faulks? No cóż, Faulks rwie włosy z głowy. Bo wygląda na to, że ktoś sprzątnął mu zdobycz sprzed nosa. Jeśli więc chce wypełnić swoje zadanie, musi odkryć, co się, do diabła, stało.
Nie on jeden zresztą. Kiedy pisałem tę scenę, ja również nie miałem zielonego pojęcia, co się wydarzyło. Owszem, poznałem kilka prostych magicznych sztuczek i lubiłem myśleć, że mam zręczne palce, ale zupełnie nie znałem się na iluzjach scenicznych. Musiałem więc przekopać się przez rozmaite książki, czasopisma i podręczniki, aż w końcu zgromadziłem wiedzę znacznie rozleglejszą, niż była mi potrzebna. I jedną ze sztuczek, jakie poznałem, była właśnie ta, w której teraz brała udział Victoria.
Trik zasadzał się na perspektywie - to był jeden z powodów, dla których wnętrze szafy było zupełnie czarne. I choć nie wiedziałem dokładnie, w jaki sposób Masters zamierza zbić z tropu publiczność, wiedziałem, że przez cały czas ostrza powinny znajdować się w sporej odległości od Victorii. W rzeczywistości wiedzieli to wszyscy w sali, ale zadanie Mastersa polegało na tym, żeby przekonać nas, że jest wręcz przeciwnie. Jednak mogło się zdarzyć -tego jednego nie chciałem i naprawdę się obawiałem - że Victoria wpadnie w panikę. Żeby sztuczka się udała, osoba w szafie nie powinna się poruszyć ani o milimetr. Asystentka Mastersa, ta, która obecnie unosiła się twarzą w dół w wannie, była w tym wyćwiczona. Owszem, Victoria została przypięta w taki sposób, żeby mieć pewność, że nie będzie się za bardzo ruszała, ale co jeśli wzdrygnie się albo szarpnie głową? Czy wtedy ostrza jej nie dosięgną?
Bach, bach.
Publiczność gwałtownie zaczerpnęła powietrza, a ja oderwałem się od swoich rozważań, żeby się przekonać, że były czysto akademickie. Masters zdążył wbić ostrza w Victorię i jak dotąd, o ile mogłem stwierdzić, wciąż była w jednym kawałku.
- Cały zestaw - powiedział, klepiąc szafę w bok. - Powinnaś być gotowa do podróży. Podejrzewam, że przydałaby się odrobina relaksu.
Victoria wypuściła potężny haust powietrza, rozdmuchując grzywkę.
- No cóż, trzymaj się, kochanie, jesteś prawie... na miejscu!
Pewnie gdyby to nie Victoria była w szafie, gdybym się tak bardzo o nią nie martwił i nie był wyczulony na zachowanie Mastersa, mógłbym nie dostrzec lekkiego drżenia w jego głosie i zawahania przy końcu wypowiedzi. A gdybym nie siedział w pierwszym rzędzie, prawie na pewno nie zauważyłbym, jak marszczy brwi i zerka w prawo.
Kiedy Masters zaczął nawijać, jak gorąco jest o tej porze roku w Rio i Victoria pewnie świetnie się bawi, popijając koktajle i tańcząc sambę na plaży, większości zgromadzonych musiało się wydawać, że przedstawienie przebiega bez zakłóceń. Ja jednak coś zauważyłem - popatrzyłem w stronę, w którą wcześniej spojrzał magik, i tak się złożyło, że dostrzegłem dwóch mężczyzn w końcu korytarza; jeden z nich mówił coś do krótkofalówki.
Sama krótkofalówka wystarczyła, żeby przyciągnąć uwagę - trwało przedstawienie i wszystkich poproszono o wyłącznie komórek i pagerów - ale wcale nie dlatego nadal patrzyłem. Nie mogłem oderwać wzroku, bo mężczyźni byli identyczni.
Naprawdę wyglądali tak samo. Obaj mieli krótko ostrzyżone marchewkoworude włosy, usianą piegami bladą skórę i odstające uszy. I byli strasznie chudzi - tak bardzo, że jabłko Adama sterczało im, jakby właśnie połknęli jajko. Obaj ubierali się w eleganckim stylu absolwentów uniwersytetu Ivy League: sportowy niebieski sweter; niebieska koszula w kratę, spodnie khaki i mokasyny z frędzlami. Gdyby nie to, że wybili Mastersa z rytmu, mógłbym przypuszczać, że są częścią jego przedstawienia. Nie byłby pierwszym iluzjonistą, który dla swoich celów wykorzystuje bliźniaki.
Tymczasem na scenie szafę spowiły opary suchego lodu, a muzyka przybrała na sile. Jak matador czekający na niewidzialnego byka Masters trzymał z boku ogromną czarną pelerynę. A potem narzucił ją na ramiona, przyłożył palec do ust i przekradł się na tył szafy.
A my czekaliśmy. I czekaliśmy.
7
Ten scenariusz doskonale nadawałby się na eksperyment socjologiczny.
Pytanie: Jak długo publiczność będzie czekała na artystę, który zniknął w środku przedstawienia? Odpowiedź: Około siedmiu minut.
Mogę to stwierdzić, bo kiedy Masters zrobił krok za szafę, podobnie jak wszyscy pozostali czekałem, aż pojawi się po drugiej stronie i dokończy numer. Tylko że wcale się nie pojawił. A kiedy suchy lód zaczął się przerzedzać i orkiestra zagrała tusz jeszcze raz, a potem jeszcze raz, i kiedy ludzie na widowni zaczęli się oglądać jeden na drugiego i wydawać niepewne pomruki, powoli wszystkim nam zaczęło świtać, że coś się stało.
Pomijając kwestię ciągłości, dziwne było po prostu to, że przez pierwszych pięć minut zupełnie nic się nie działo. Sytuacja stała się jeszcze dziwniejsza, kiedy na scenę przywlókł się łysy pomocnik, zajrzał za szafę, a po chwili obok niego pojawili się eleganccy bliźniacy. Myślę jednak, że nawet wtedy większość z nas wstrzymała oddech w oczekiwaniu na jakiś spektakularny zwrot akcji.
Do którego nie doszło. Musiał nam wystarczyć jeden z rudzielców, który gorączkowo gestykulował w stronę kulis, dopóki nie opadła kurtyna. A wtedy przez tłum przetoczyła się fala szeptów. W sali rozbłysły światła i w głośnikach rozległo się wygłoszone w pośpiechu obwieszczenie. Przeproszono nas za odwołanie przedstawienia i wezwano, żebyśmy opuścili salę możliwie szybko i spokojnie.
Wolne żarty. Owszem, byliśmy oszołomieni, ale też zaintrygowani, a ja martwiłem się o Victorię. Po chwili rozległo się kolejne ogłoszenie, tym razem w ostrzejszym tonie, i w przejściach pojawili się ochroniarze w policyjnych mundurach z epoki, żeby wyprowadzić nas na zewnątrz.
Powiedziałem „nas", ale obawiam się, że gdy reszta publiczności wlokła się w stronę kasyna, snując rozważania na temat tego, co się stało, ja wolałem wziąć sprawy we własne ręce. Zakradłem się na scenę i zanurkowałem za ciężką kurtynę.
Kiedy podniosłem się z kolan i wytarłem sceniczny kurz z dłoni, zobaczyłem, że bliźniaki i odziany na czarno pomocnik naradzają się za szafą. Nie słyszałem, co mówili, nigdzie też nie widziałem śladu Josha. Spodziewałem się poniekąd, że znajdę go leżącego na ziemi i zobaczę, jak ktoś robi mu sztuczne oddychanie, ale nic nie wskazywało na to, żeby magik znajdował się w pobliżu.
Niezręcznie zamachałem do Victorii, która wciąż była uwięziona w szafie, i właśnie do niej szedłem, kiedy zauważył mnie bliźniak z krótkofalówką.
- Proszę pana, tu nie wolno wchodzić. Proszę wyjść ze wszystkimi. Nie może pan tu przebywać.
Ruszył w moją stronę, unosząc krótkofalówkę i gestem wskazując wyjście za moimi plecami. To prawda, budową przypominał szkielet w sali od biologii, zresztą kolorem skóry również, ale ostry ton jego głosu świadczył o tym, że przywykł do tego, aby ludzie słuchali jego poleceń.
- Ale to moja przyjaciółka. - Wskazałem na Victorię. Wyglądała na zdenerwowaną, co w sumie nie powinno dziwić.
- Proszę pana, mamy tu poważną sprawę, dlatego bardzo proszę, żeby pan wyszedł.
- Poczekaj - odezwał się drugi bliźniak, zanim którykolwiek z nas zdążył powiedzieć coś więcej. Spojrzał na mnie, potem na brata, potem znowu na mnie, a potem wyciągnął kościsty palec i uważnie zlustrował mnie wodnistymi oczami. - To ten gość z nagrania z monitoringu, pamiętasz?
Myślę, że prawdopodobnie przełknąłem ślinę, i jestem pewien, że pobladłem tak, że moja skóra stała się niemal równie biała jak skóra bliźniaków. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem w tej sytuacji Victoria nie poradzi sobie lepiej beze mnie.
- Może ma pan rację - powiedziałem. - Może powinienem po prostu wyjść.
- To jest ten facet? - spytał pierwszy bliźniak, ignorując mnie.
- Mówię ci, że to on.
Zważywszy na to, co się stało w apartamencie Mastersa, sami rozumiecie, że te słowa zmroziły mnie do szpiku kości. Rozumiecie też, że nie byłem szczególnie zachwycony, kiedy Victoria postanowiła nam przerwać i dokonać prezentacji.
- Ma na imię Charlie. I jeśli to nie zbytni kłopot, czy ktoś mógłby mnie uwolnić i powiedzieć, co się tu, u diabła, dzieje?
Bliźniacy popatrzyli po sobie, a na ich twarzach pojawił się podobny wyraz, który sugerował, że myśli obu biegły takim samym torem. Odniosłem wrażenie, że nie spodobałby mi się kierunek, jaki obrały, ale zanim bracia zdążyli wyciągnąć jakieś wnioski, przerwało nam natarczywe pukanie.
- Halo? - zawołała Victoria z szafy. - Słyszy mnie ktoś? Zdaje się, że spędziłam tu dość czasu, nie sądzicie?
Bliźniacy patrzyli na siebie jeszcze chwilę, zanim podeszli do szafy. Stanęli bokiem do mnie, więc mogłem podziwiać ich odstające uszy w całej okazałości, i już mieli otworzyć drzwiczki, kiedy postanowiłem wspomnieć o pewnym drobnym szczególe.
- Najpierw musicie usnąć ostrza.
- Słucham?
- Ostrza ze ścianek. Te, którymi przebito moją przyjaciółkę. Takie sztuczki często trzeba dokończyć w określonym porządku.
- Naprawdę?
- Tak sądzę.
Kiedy się zawahali, podszedłem do szafy, przyłożyłem dłoń z boku i bardzo delikatnie wysunąłem jedno ostrze. Gdy tylko okazało się, że nie ma na nim śladów krwi, łysy pomocnik postąpił podobnie i szarpnął za ostrze po przeciwnej stronie. Wszyscy popatrzyliśmy na Victorię. Jej głowa była nadal na swoim miejscu.
Bliźniacy pociągnęli drzwiczki i otworzyli szafę. Usłyszałem szelest czy też szum, coś w rodzaju odgłosu, jaki wydaje woda z prysznica uderzająca o dno brodzika, a obaj bracia odskoczyli z przekleństwem na ustach, kiedy góra piasku wysypała im się na mokasyny.
Przesunąłem się obok i zobaczyłem, że Victoria miała stopy aż po kostki zakopane w piachu. Zauważyłem też, że wnętrze szafy wcale już nie było czarne. Ozdabiało je malowidło przedstawiające czyste niebieskie niebo, turkusowe morze i żółtą plażę poznaczoną
kolorowymi parasolami i postaciami w strojach kąpielowych. Victoria wciąż była unieruchomiona pasami, teraz jednak na głowie miała kapelusz przeciwsłoneczny, a w ręku trzymała różową szklaneczkę do daiquiri z wystającą ze środka koktajlową parasolką. Jeśli pominąć rekwizyty, wcale nie wyglądała, jakby była w wakacyjnym nastroju.
- Udany wypoczynek?
Nie będę opisywał spojrzenia, jakim mnie obdarzyła, dość powiedzieć, że rozwiązałem szarfy i pomogłem jej wydostać się z szafy najprędzej, jak to było możliwe.
- Co się stało? Gdzie jest Josh? - spytała, strzepując piasek z bosych stóp.
- Przypuszczam, że właśnie tego chcą się dowiedzieć ci panowie.
Bliźniacy wymienili między sobą spojrzenia, a ja przyłapałem się na rozważaniach, czy kiedykolwiek mówią coś albo podejmują decyzję bez konsultowania się ze sobą.
- Twierdzi pani, że tego z panią nie zaplanował?
Victoria skrzywiła się.
- Czego nie zaplanował?
Dla odmiany bliźniacy odwrócili się, żeby się ze sobą naradzić. Mógłbym przysiąc, że mrugali niemal równocześnie.
- Ledwo go znaliśmy - wyjaśniłem. - Moja przyjaciółka poznała go dziś wieczorem. Zapytał ją, czy mu pomoże przy numerze. A skoro już pomogła, myślę, że będzie najlepiej, jak sobie stąd pójdziemy.
Wyjąłem daiąuiri z ręki Victorii i przekazałem pomocnikowi. Nie wyglądał na uszczęśliwionego. A kiedy wsadziłem mu na łysą głowę kapelusz z opadającym rondem, wydawał się jeszcze mniej zadowolony. Nie obchodziło mnie to. Złapałem Victorię za nadgarstek i pociągnąłem w stronę kurtyny.
- Chwileczkę. Nikt nigdzie nie pójdzie, dopóki nie znajdziemy Josha.
Obawiałem się, że jeden z bliźniaków może powiedzieć coś takiego. Nie była to propozycja, która przypadłaby mi do gustu.
- Ale to nie ma z nami nic wspólnego.
- O, to ma z wami bardzo wiele wspólnego.
Odzyskałem równowagę i powoli pokręciłem głową.
- Myli się pan. Nie wiem, kim jesteście, i nic mnie to nie obchodzi. My stąd idziemy. I obawiam się, że to zamyka sprawę.
Rozsunąłem kurtynę i wystawiłem głowę na zewnątrz, ale zanim reszta ciała poszła w jej ślady, zobaczyłem coś, co sprawiło, że zatrzymałem się w pół kroku - łańcuch strażników, którzy ustawieni w mundurach z epoki wyglądali jak jakiś zespół rewiowy. Ku mojemu rozczarowaniu nie złapali się pod ręce i nie zaczęli wymachiwać nogami ani śpiewać żadnej skocznej piosenki. Stali na rozstawionych nogach, a ręce trzymali za plecami. Jeden uderzał nawet pałką policyjną w dłoń.
- Tak jak powiedziałem, nikt nigdzie nie pójdzie, dopóki nie znajdziemy Josha.
Odwróciłem się i obrzuciłem bliźniaków zimnym spojrzeniem, jednym z repertuaru Victorii. Odniosło mniejszy skutek, niż się spodziewałem.
- Pytał pan, kim jesteśmy. - Bliźniak bez radia szturchnął brata kciukiem. - Bliźniaki Fisher*.
* Ang. fish - ryba, fisher - rybak.
No jasne. Bardzo odpowiednie nazwisko. Pasowało do ich bladej jak rybi brzuch skóry i wyłupiastych oczu. Ale ze sposobu, w jaki zostało wypowiedziane, wywnioskowałem, że powinno znaczyć coś więcej.
- Przepraszam, kto taki?
- To kasyno należy do nas. Zbudowaliśmy je i teraz prowadzimy. Pilnujemy wszystkiego, co się tu dzieje. Rozumie więc pan, że wiemy, dlaczego tak panu spieszno do wyjścia. I rozumie pan, że nie pozwolimy na to.
- Charlie? - odezwała się półgębkiem Victoria. - Co takiego narobiłeś?
Z całych sił skupiłem się na tym, co powiedzieli bliźniacy. Nie miałem powodu im nie wierzyć, a skoro nie mogłem zniknąć w obłoku dymu, jedyną szansą, żeby wydostać się z tarapatów, w które się wpakowałem, było dostarczyć im człowieka ponoszącego odpowiedzialność za ciało, na które natknąłem się na górze. Wyglądało to dla mnie teraz, jakby Masters zabił tę dziewczynę. Bo inaczej dlaczego miałby się zachowywać w ten sposób?
- Jest w szafie - powiedziałem.
- Co pan powiedział?
- Josh. Jest w szafie.
Przepchnąłem się między bliźniakami i przeszedłem na tył szafy. Popukałem w panel zdrowymi knykciami, żeby znaleźć jakąś pustą przestrzeń. Kiedy jednak to nie przyniosło rezultatu, przejechałem dookoła opuszkami palców w poszukiwaniu ukrytych zawiasów.
- Ale przecież pańska przyjaciółka była w szafie.
- Tak, tylko że z tyłu może być schowek. To kwestia perspektywy. - Klepnąłem dłonią w drewno. - Możesz już wyjść, Masters. Wiemy, że tam jesteś.
Żadnej odpowiedzi. Westchnąłem, przesunąłem się naprzód i zrobiłem krok do środka, na szczyt hałdy piasku. Trąciłem malowidło z tyłu, szukając obluzowanej deski albo haczyka.
- Skąd wzięłaś drinka? - spytałem Victorię.
- Daiąuiri? Koło mojego ramienia był schowek z rozsuwanymi drzwiczkami. Powiedział mi, żebym tam poszukała.
Spojrzałem w miejsce, które wskazała Victoria, i zauważyłem inkrustowaną deseczkę, która została pomalowana tak, żeby pasowała do reszty obrazka. Była wielkości mniej więcej książki w twardej oprawie i kiedy przesunąłem ją na bok, znalazłem nieduży otwór. Nic w środku nie było.
- A kapelusz?
- Deska nad moją głową.
Tam też sprawdziłem. Dostęp był łatwy, ale miejsce puste.
- A obrazek? Skąd się wziął.
- Był zasłonięty czarnymi roletami. Podniósł je na samym początku.
- A piasek?
- Nie mam pojęcia. Nie ostrzegł mnie przed nim.
Odwróciłem się do pomocnika.
- Są tu jakieś zapadnie?
Zaczął wiercić się nerwowo, a potem zerknął na bliźniaków. Wyglądało na to, że ten zwyczaj jest zaraźliwy.
- Twierdzi pan, że przeszedł przez zapadnię? - spytał bliźniak z krótkofalówką.
- Nic nie twierdzę. Nawet nie wiem, czy tu są zapadnie. Ale jeśli są, miałoby to sens. Nie mógł po prostu zniknąć. Aż tak dobrym magikiem nie jest.
Bliźniak przycisnął antenę do dolnej wargi, rozważając moje słowa.
- Dobra, idziecie z nami.
- Idziemy dokąd?
- Po prostu ruszajcie.
Wyglądało na to, że nie mam wyboru. Wyszedłem z szafy, otrzepałem nogawki z piasku i zerknąłem na Victorię.
- Naprawdę bardzo mi przykro. Zobaczymy się później, dobrze?
- Nie tak szybko - powiedział bliźniak. - Ona też idzie. Oboje szczegółowo opowiecie nam o swoim planie.
8
O planie? Jakim planie? Nie miałem żadnego planu poza tym, nad którym pracowałem, odkąd znalazłem martwą kobietę w apartamencie Mastersa i który obejmował natychmiastową ucieczkę.
Nie zrozumcie mnie źle, plany to rzecz niezwykle użyteczna i było mnóstwo czasu, żebym jakiś obmyślił. Ale nie miałem bladego pojęcia, jakie szczegóły chcieli poznać nasi gospodarze. W dodatku byłem przekonany, że nie chodziło o nic, co by ich przyprawiało o dreszczyk emocji. A jeśli już o dreszczyku mowa, to coraz mniej podobał mi się kierunek, w którym zmierzaliśmy, kiedy opuściliśmy salę widowiskową. Na początku zabrano nas do niewielkiej garderoby, gdzie Victoria odzyskała swoją torebkę, a potem przez drzwi z napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony" poprowadzono w dół schodami do piwnic. Niekończące się korytarze dla personelu, przez które szliśmy, miały gołą betonową podłogę i pobielone ściany. Nad naszymi głowami wzdłuż sufitu biegły zakurzone rury.
Bliźniacy Fisher maszerowali przed nami, a za plecami mieliśmy dwóch ubranych w mundury ochroniarzy o latynoskiej urodzie. Obaj byli podobnego wzrostu i budowy - naprawdę wysocy i więcej niż pokaźnej postury. Pomyślałem, że oboje z Victorią nie pasujemy do reszty - zupełnie jakbyśmy byli w drodze na współczesną arkę Noego i nikt nas nie poinformował, że trzeba przyjść parami.
Na koniec kazano nam zaczekać przed niczym niewyróżniającymi się białymi drzwiami. Żaden znak nie wskazywał, co nas czeka po drugiej stronie. Zdaje się, że skrzyżowałem palce (w każdym razie te zdrowe) i pomyślałem o czymś przytulnym i wygodnym, ale kiedy bliźniacy weszli do środka, a strażnicy w gotowości bojowej stanęli na zewnątrz, nareszcie zaświtało mi, że właśnie mieliśmy z Victorią poznać tę część folkloru Vegas, z którą tylko nielicznym turystom dane było się zetknąć, a mianowicie zaplecze.
Pomieszczenie było urządzone skromnie. Plastikowy stół, cztery plastikowe krzesła i płaski telewizor na wysięgniku na ścianie. Pilot do telewizora leżał na blacie stołu. Sufit był podwieszony nisko i wyłożony styropianowymi panelami. Dwie żarówki kierunkowe wycelowane w czarną ścianę dawały przyćmione żółte światło.
Z kratki nad drzwiami wiało zimnym powietrzem, dzięki czemu w pomieszczeniu panowała temperatura idealna dla kostnicy.
Na jednej z bocznych ścian znajdowała się prostokątna szyba z barwionego szkła, przez którą widziałem drugi pokój. Wyglądał dokładnie tak jak nasz, był może tylko nieco jaśniej oświetlony. Znajdował się tam telewizor i plastikowy stół, przy nim zaś, mrużąc powieki przed oślepiającym światłem, siedział mężczyzna, którego rozpoznałem.
Odwróciłem się do Victorii, a ona do mnie. Udało nam się znakomicie sparodiować Fisherów, jednak mętlik w mojej głowie pozostał.
Mężczyzną, o którym mowa, był krupier z bliznami po trądziku, ten od stołu do ruletki w strefie wysokich stawek. Pochylał głowę, kościste pięści oparł na blacie. Wiercił się na siedzeniu, jego uda podrygiwały, a stopa stukała o podłogę. Na pryszczatym karku, tuż ponad białą służbową koszulą, widać było niebieski tatuaż - parę kostek do gry. Na każdej widniała jedna kropka. Oczy węża.
Krupier kiwał gwałtownie głową, jakby to był nerwowy tik, a skóra na jego karku poruszała się przy tym i wyglądało to tak, jak gdyby wytatuowane kości uderzały jedna o drugą. Facet sprawiał wrażenie, jakby cały czas coś szeptał, ale nie był to monolog. Po przeciwnej stronie stołu naprzeciwko niego siedział drugi mężczyzna.
Był czarnoskóry, ubrany w marynarkę, koszulę i krawat. Miał łysinę - czubek okrągłej czaszki lśnił pod nisko zawieszoną świetlówką niczym kula do kręgli i wyglądał jak mnisia tonsura okolona szpakowatymi włosami krótko przystrzyżonymi tuż powyżej uszu. Kozia bródka w tym samym kolorze okalała jego usta. Policzki i szyja były dość kwadratowe, a wypchana w okolicy ramion marynarka sugerowała, że facet jest mocno umięśniony i w ciągu następnych dziesięciu lat może stać się mocno otłuszczony. Na moje oko był pod sześćdziesiątkę.
Czarnoskóry mężczyzna pogładził brodę jedną ręką. Przed nim leżała otwarta tekturowa teczka, on zaś gryzmolił coś na kartce przypiętej do akt. Prędkość, z jaką pisał, wskazywała, że krupier miał dużo do powiedzenia.
Nie przypuszczałem, żeby mogli nas widzieć. W istocie byłem pewien, że patrzymy przez lustro weneckie, co tłumaczyło, dlaczego światło w naszym pokoju było przytłumione.
Kiedy tak spoglądaliśmy, czarnoskóry podniósł dłoń, a krupier przestał mówić i powoli odwrócił głowę w naszą stronę. Nie mógł skupić wzroku i w jego rozbieganych oczach dostrzegłem strach, tak jakby pytał sam siebie, kto mu się przygląda. Zanim jednak zdążył dojść do jakichkolwiek wniosków, przesłuchujący go mężczyzna skończył notatki, zamknął teczkę i wyszedł z pokoju.
Nie minęła chwila, kiedy pojawił się w drzwiach za nami. Skinął głową bliźniakom, a potem zmrużył oczy i przez półmrok spojrzał w naszą stronę. Oceniwszy zagrożenie, jakie możemy stanowić, kopniakiem zamknął drzwi, chrząknął lekceważąco i ruszył w stronę krzesła na końcu stołu.
- Może byście usiedli?
- Może byście nam powiedzieli, co my tu robimy? - Victoria podparła się pod boki. - Jesteśmy gośćmi tego hotelu, a nie jakimiś kryminalistami.
Omal się nie skrzywiłem, kiedy to powiedziała. To prawda, że określenie niezbyt mi się podobało, ale musiałem przyznać, że w jakimś sensie jest odpowiednie.
- Po prostu usiądźmy i porozmawiajmy jak dorośli.
Wydawało mi się, że usłyszałem „jak durnie".
- Jak dorośli, tak?
Uniósł ramiona.
- Na początek, dobrze?
Nie mówiąc więcej ani słowa, rzucił swoją teczkę na stół i odsunął jedno z plastikowych krzeseł. Uśmiechnąłem się krzywo do Victorii i poszedłem za jego przykładem. Zwlekała jeszcze chwilę, zanim wzięła krzesło dla siebie i usiadła prosto z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
Mężczyzna otworzył teczkę, ostrożnie położył wieczne pióro na czystej kartce przed sobą i głośno wypuścił powietrze. Najwyraźniej bardzo dbał o schludność. Miał gładką nieskazitelną cerę i starannie przystrzyżoną brodę. Był ubrany w brązową marynarkę, błękitną koszulę i żółty krawat w niebieskie romby. Pachniał grejpfrutem. Nie byłem w stanie stwierdzić, czy to zapach wody po goleniu, czy żelu pod prysznic.
- Nazywam się Ricks. - Rozłożył ręce. - Pracuję dla Carson Associates.
- To zabawne - powiedziałem. - Ludzie wciąż podają jakieś nazwy, jakbyśmy powinni wiedzieć, co znaczą. Bliźniacy Fisher. Carson Associates.
Nie było trudno sprawić, żeby się uśmiechnął.
- Carson Associates to prywatna firma ochroniarska. - Sięgnął do kieszeni marynarki, wyciągnął wizytówkę i pchnął ją po blacie stołu w naszą stronę. Wizytówka była szara, ozdobiona czujnym okiem w rogu. Nazwisko Terry Ricks pyszniło się na środku, ponad wypisanym kursywą hasłem „Zawsze czujni". - Pracujemy tutaj, w Vegas, razem z kilkoma agencjami, głównie dla kasyn. Ja zajmuję się nieprawidłowościami związanymi z grą.
- Nieprawidłowości związane z grą? Ma pan na myśli oszustwa?
- Tak może pan to nazwać.
Schowałem w dłoni jego wizytówkę, jakbyśmy byli dwoma komiwojażerami, którzy właśnie mieli zacząć prowadzić interesy. Niestety, sam nie miałem wizytówki. Złodzieje nie mają w zwyczaju się anonsować. O ile nie chcą zostać złapani.
Muszę powiedzieć, że ta prezentacja mocno zbiła mnie z tropu. Facet, który specjalizuje się w oszustwach hazardowych, nie powinien chyba zajmować się śledztwem w sprawie morderstwa albo samobójstwa.
- Zamierza nam pan powiedzieć, o co tu chodzi? - spytała Victoria.
- No cóż, szanowna pani, proszę mi pozwolić, że pokażę.
Mówiąc to, wziął pilota i wycelował w telewizor na ścianie. Odwróciliśmy się na krzesłach i w półmroku spojrzeliśmy na ekran. Na środku pojawił się jasny punkcik, a ja przygotowałem się na konfrontację z dowodami mojej raczej kompromitującej ucieczki z apartamentu Josha Mastersa.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na nagraniu jest stół do ruletki w strefie wysokich stawek. Patrzyłem na Victorię i Josha, i wielu innych graczy, których wcześniej widziałem, łącznie ze starszą damą w żakiecie ze złotej lamy. Zauważyłem również tył głowy krupiera.
Obserwowałem nagranie dobrych kilka minut i wciąż niejasny był dla mnie powód, dla którego kazali nam je oglądać. Widziałem, jak Masters kładzie żetony na stole, widziałem, jak wręcza je Victorii. Kiedy zastanawiała się, gdzie je położyć, on zebrał razem słupki niebieskich studolarowych sztonów i przesunął do krupiera. Krupier wymienił je na odpowiednią liczbę fioletowych, a potem zakręcił kołem i rzucił maleńką białą kulkę. Kiedy wpadła do kasetki z numerem, Victoria zaczęła podskakiwać z radości. Dziwnie było oglądać tę scenę bez dźwięku. Telewizor milczał podobnie jak reszta pokoju.
Spojrzałem na Ricksa.
- Co niby mielibyśmy tu zobaczyć?
Popatrzył na mnie zimno, a potem wycelował pilotem w telewizor i wcisnął guzik, przewijając nagranie. Zatrzymał je w momencie, kiedy Masters wręczył Victorii żetony, i puścił znowu. Patrzyłem, jak Victoria obstawia zakład, a Masters wymienia niebieskie sztony. Wciąż nie łapałem.
- Wciąż nie łapię.
- Czyżby?
- Może jestem za tępy.
Zerknąłem na bliźniaków. Stali z rękami w kieszeniach, opierając się plecami o ścianę. Ze swoimi młodzieńczymi piegowatymi
twarzami, w spodniach khaki i robionych na drutach swetrach mogli uchodzić za niedożywione gwiazdy reklamy GAP.
- Co przeoczyłem?
Jeden z bliźniaków westchnął i zaczął oglądać swoje paznokcie. Jego brat gwałtownie wypuścił powietrze i pokręcił głową. Po dłuższej chwili namysłu, której rezultatem mógł być naprawdę zadziwiający wynik mojego EKG, Ricks sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął coś w zaciśniętej pięści. Położył ów przedmiot na stole, a potem zabrał dłoń, odsłaniając kupkę pięciu fioletowych żetonów.
- To żetony, którymi grał Josh - zauważyła Victoria.
- Czyżby?
- Nie jestem daltonistką.
Ricks uśmiechnął się promiennie, przyglądając się nam spod wpółprzymkniętych powiek, a potem wyciągnął palec wskazujący i kciuk i podniósł żetony ze stołu. I wtedy zupełnie znikąd pojawiły się trzy srebrne sztony.
- Jak pan to zrobił?
- Oj, proszę pani. Dość już tego udawania.
Palce Victorii zacisnęły się na skórzanej torebce, jak gdyby miała do dyspozycji śmiertelny chwyt Vulcana.
- Mam już dość tych gangsterskich nonsensów - powiedziała. - Albo ktoś z was powie, o co tutaj chodzi, albo pozwólcie nam stąd wyjść. Jeśli zamierzacie trzymać nas tu dłużej, będę nalegała, żebyście zadzwonili po policję.
Przełknąłem ślinę i chwyciłem za siedzenie. Policja? Co ona, u diabła, chce mi zrobić?
Ricks wydął usta i zabębnił palcami o krawędź stołu. Odchylił się na krześle, po czym od niechcenia rzucił żetony Victorii. Chwyciła je, gwałtownie uderzając dłonią o dłoń, ale kiedy tylko udało się jej porządnie je złapać, uniosła brew.
- Co to takiego?
- Kapsle - wyjaśnił Ricks. - Od gazowanych napojów. Pomalowane tak, żeby wyglądały jak żetony. Tylko ten przyklejony na górze jest prawdziwy. - Wskazał na telewizor. Na ekranie wciąż widniał nieruchomy kadr z krupierem przesuwającym fioletowe żetony do Mastersa. - Gracz podlicza wygraną, a krupier wręcza mu żetony, w tym wypadku fioletowe w zamian za studolarowe. Dla przypadkowego obserwatora pomalowane kapsle wyglądają jak prawdziwe żetony, w rzeczywistości jednak zawierają srebrne sztony. Fioletowy żeton na górze, trzy srebrne ukryte pod spodem.
Usta Victorii ułożyły się w idealny okrąg.
- Ale dlaczego?
Ricks wypuścił powietrze, jakby go ktoś przekłuł, i pozwolił, żeby krzesło wróciło na swoje miejsce.
- Srebrne żetony są warte więcej - powiedziałem głosem więznącym w gardle. - Dziesięć tysięcy dolarów za sztukę.
- Ale... mówi pan, że Josh to zrobił?
- Droga pani, zamknęliśmy stół, kiedy oboje odeszliście. Był w plecy sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
Oczy Victorii rozszerzyły się, a jej twarz stała się niemal tak biała jak ściana. Może to i dobrze. Gdyby jeszcze trochę zbladła, bracia Fisher mogliby przez pomyłkę uznać ją za krewną.
- Ale to nie może być prawda.
- Och, może. Mieliśmy na niego oko, bo wczoraj wieczorem wyciął taki sam numer.
- No cóż, czyli może. - Zebrała się w sobie i przełknęła tę informację. - Wciąż jednak nie rozumiem, co to ma wspólnego z nami.
Ricks wskazał na krupiera za podwójną szybą. Pochylony do przodu przycisnął twarz do stołu i rękami objął głowę.
- Przy takim przekręcie łatwiej jest pracować grupie. Po pierwsze, potrzebny jest ktoś wewnątrz. Przydaje się też ktoś, kto odwróci uwagę. Powiedzmy, ładna dziewczyna, która będzie się cieszyć wygraną.
- O mój Boże! - Victoria wyciągnęła rękę w stronę bliźniaków. - Tłumaczyliśmy już tym panom, że poznaliśmy Josha dziś wieczorem. Przylecieliśmy do Vegas dopiero po południu. Jeśli mi pan nie wierzy, może się pan skontaktować z naszymi liniami lotniczymi.
Ricks wciągnął głęboko powietrze przez nos. Ssąc dolną wargę, wycelował pilotem w telewizor.
- Dobrze też, jeśli oszust może przekazać żetony innemu członkowi grupy. Dzięki czemu będzie czysty w razie przeszukania.
Ricks machnął pilotem i odwrócił się w stronę telewizora, żeby popatrzeć na to, czego się obawiałem. Akurat pojawiłem się na ekranie i z butelką budweisera w ręce rozmawiałem z Victorią. Josh przerwał nam, wciskając żetony Victorii do ręki i namawiając ją, żeby je postawiła.
Ricks zwolnił odtwarzanie. Patrzyłem, jak Victoria zastanawia się, gdzie umieścić żetony, a Josh pochyla się nad stołem. Widziałem samego siebie tuż obok niego i moją zdrową dłoń wsuwającą się do kieszeni jego spodni. Kiedy ostrożnie ją stamtąd wyjąłem i wsunąłem do własnej kieszeni, Ricks zatrzymał obraz.
- Bardzo proszę, żeby zechciał pan wstać i opróżnić kieszenie.
9
Podejrzewam, że miałem w życiu szczęście. Nie zdarzało mi się zbyt często, żeby mnie zapędzono w kozi róg. Jasne, byłem włamywaczem i kilka razy mało brakowało. Czasami musiałem się ukryć i przeczekać, aż niebezpieczeństwo minie, albo zwiewać, żeby mnie nie złapano. Zwykle jednak miałem pewną kontrolę nad sytuacją i najczęściej mi się udawało. I tym razem z całych sił starałem się znaleźć jakieś wyjście.
- Wolałbym tego nie robić, jeśli nie mają panowie nic przeciwko.
- Owszem, mamy.
- Bardzo dbam o swoją prywatność.
- Proszę mi wierzyć - powiedział Ricks - że nikt na zewnątrz nigdy się nie dowie, co się wydarzyło w tym pokoju.
Zerknąłem przez szybę do pomieszczenia, gdzie krupier poruszał nogą i szczękał zębami, a potem spojrzałem na braci Fisher. Bliźniacy mieli ręce założone na piersi i nie odzywali się ani słowem. Trzymali się z boku niczym dwuosobowa ława przysięgłych czekająca na wydanie wyroku i to ich milczenie zaczęło mi się wydawać groźne. Może gdyby był tylko jeden, efekt nie byłby tak silny. Podwójna dawka sprawiła, że zacząłem się pocić.
- Charlie - odezwała się ostro Victoria - panów interesują tylko srebrne żetony. Jestem pewna, że nie zainteresuje ich nic innego, co mogliby u ciebie znaleźć. Prawda, panowie?
Ricks znowu potarł czubek głowy.
- Tę decyzję będziemy mogli podjąć, kiedy pani kolega opróżni kieszenie.
Zwlekałem jeszcze chwilę, ale nie zaświtało mi żadne rozwiązanie. Wstałem z krzesła, czując lekkość w głowie, wyciągnąłem portfel ze spodni i rzuciłem im razem z kartą do mojego pokoju. Dodałem do tego paszport oraz gumowe rękawiczki z lewej kieszeni, a potem wywróciłem podszewkę obu, żeby dołączyć jeszcze kupkę kłaczków i farfocli.
Ricks wziął moje rękawiczki, unosząc brew, i przyjrzał się dziurze po dwóch uciętych palcach. Zerknął w stronę moich niesprawnych palców, a potem sięgnął po portfel i zaczął przeglądać przegródki w bezowocnym poszukiwaniu żetonów. Wysunął prawo jazdy i sprawdził je z paszportem, po czym spisał moje nazwisko, wiek i adres. Adres nie był dla niego szczególnie przydatny. Nazwisko mogło stanowić problem.
- Szczęśliwy? - spytałem.
- Jeszcze marynarka.
Wsunąłem ręce do kieszeni i pstryknąłem palcami o materiał.
- Wewnętrzne kieszenie.
- Nic w nich nie noszę. Inaczej marynarka źle leży.
Ricks trzepnął moim portfelem o stół i ciężko dźwignął się z krzesła, szorując nóżkami po betonowej podłodze. Zbliżając się, nie patrzył mi w oczy, jak gdyby czuł się zażenowany moim zachowaniem.
Z bliska jego postać sprawiała groźne wrażenie. Wzdłuż i wszerz miał dobrych kilkanaście centymetrów więcej niż ja, a w sposobie, w jaki się poruszał, była spokojna pewność. Wyglądał, jakby swego czasu dał radę kilku poważnym oszustom, tymczasem w skali wyzwań ja lokowałem się nieco wyżej niż staruszki oszukujące przy automatach do gry. Gestem pokazał mi, żebym podniósł ręce do góry.
- To niedopuszczalne - odezwała się Victoria. - Przecież Char-lie powiedział, że nic nie ma w marynarce. Proszę, mnie też chce pan sprawdzić? Równie dobrze może pan przejrzeć moją torebkę, jeśli tak pan stawia sprawę.
Otworzyła zatrzask przy torebce i wytrząsnęła zawartość na stół. Wszystko się wysypało - komórka, przybory do makijażu, szczotka, karta do pokoju, portmonetka i paszport. Pociągnęła Ricksa za rękaw. Doceniałem ten gest, ale nie podziałał. Ricks wyszarpnął tylko rękę i się uwolnił, a potem przyparł mnie do ściany, tak że głową uderzyłem w telewizor.
- Ręce do sufitu - warknął, a ja po chwili wahania zastosowałem się do polecenia.
Naprawdę mogłem dotknąć sufitu, tak był nisko. W chwili zaś, gdy docierała do mnie ta rewelacja, Ricks sięgnął do mojej marynarki i wyciągnął skarpetkę pełną żetonów.
Nie odważyłem się spojrzeć na Victorię, gdy wrócił na miejsce, rozwiązał skarpetkę i odwrócił do góry nogami. Wysypała się z niej moja zdobycz, fioletowe i srebrne żetony. Ricks rozłożył ręce w geście udawanego zaskoczenia, a potem zaczął ustawiać sztony w słupki.
- Mógł je wygrać - powiedziała Victoria. Zadziwiające, jak daleko była gotowa się dla mnie posunąć. - Grał dziś wieczorem w pokera.
- Pewnie.
Położyła dłonie na stole i pochyliła się w stronę Ricksa.
- W żaden sposób nie może pan dowieść, że te żetony pochodzą od Josha Mastersa.
Ricks parsknął i podniósł skarpetkę, żeby jej pokazać. Palcem wskazującym i kciukiem przytrzymał ją przy krawędzi, ukazując wyhaftowane inicjały JM.
Victoria przełknęła ślinę.
- Na pewno istnieje jakieś rozsądne wytłumaczenie.
Wytłumaczenia jednak nie było - ani rozsądnego, ani żadnego
innego. Bo w końcu co miałem powiedzieć? Nie mogłem zdradzić, jak wszedłem w posiadanie skarpetki i żetonów, z obawy przed tym, że zostanę powiązany z miejscem zbrodni. Nie potrafiłem też wymyślić żadnej wiarygodnej historyjki. Oczywiście, gdybyście dali mi kilka dni, pewnie udałoby mi się coś wykombinować, tak jak robiłem to w książkach. Ale nie miałem kilku dni. Miałem kilka sekund. I z przykrością muszę stwierdzić, że mój mózg nie był w stanie pracować tak szybko.
- Charlie? - zwróciła się do mnie z pytaniem Victoria.
Kontemplowałem wierzch dłoni i westchnąłem nieśmiało.
Z trudem znosiłem milczenie w pokoju, ale miałem przeczucie, że może być lepsze od tego, co zaraz nastąpi.
- No więc brałem w tym udział. Co teraz? - spytałem, ryzykując spojrzenie na bliźniaków.
Stali ramię przy ramieniu, jakby byli ze sobą złączeni. Rzecz jasna, odwrócili się do siebie głowami, po czym ten po prawej odchrząknął.
- Niech nam pan powie, gdzie możemy znaleźć Josha.
- Tego nie wiem.
- Niech nam pan powie, gdzie jest, to może uda nam się dojść do porozumienia.
- Już mówiłem. Nie wiem.
- A co żetonami? - spytał Ricks. - Gdzie je panu przekazał?
- To moja działka.
- Bardzo hojna.
- Postawiłem twarde warunku.
Jeden z bliźniaków kilka razy mlasnął językiem, jakby to był metronom wybijający takt jego myślom. Podszedł do stołu i wziął żetony do ręki, stukając nimi jak gracz, który zastanawia się, gdzie postawić dużą sumę. Trudno było stwierdzić, czy jest zły, czy nie. Sprawiał wrażenie przedziwnie spokojnego. Aż za bardzo. Zwrócił się do Ricksa.
- Przypilnuj ich przez chwilę. Pójdziemy porozmawiać z tym krupierem.
Bliźniacy opuścili nas i weszli do pokoju obok. Przez szybę widziałem, jak krupier zapadł się na krześle i drżącymi dłońmi ścisnął głowę. Jeśli wcześniej się bał, teraz był przerażony. Przedziwne. Bracia wyglądali, jakby zamierzali negocjować pożyczkę w banku, a nie jakby chcieli przerobić oszusta na marmoladę.
- Co to za ludzie?
- To znaczy? - spytał Ricks. Był zajęty przedmiotami, które Victoria wysypała z torebki. Otworzył puderniczkę i zajrzał pod gąbkę, potem odkręcił pomadkę i sprawdził pod zamknięciem. Victoria cmoknęła niezadowolona, on jednak ją zignorował.
- Bracia Fisher - ciągnąłem. - Wyglądają na zbyt młodych właścicieli kasyna.
- Internet.
- Słucham?
Ricks podniósł portmonetkę Victorii i pogmerał palcem w zamykanych na suwak przegródkach. Nie znalazł tam niczego interesującego, odrzucił ją więc na bok i zajął się torebką.
- Odnieśli sukces w Krzemowej Dolinie. Zapomniani milionerzy. Ci goście mają więcej pieniędzy niż Elvis.
W końcu znudziła go torebka Victorii i położył dłoń na jej paszporcie. Przekartkował go aż do zalaminowanej ostatniej strony i wziął pióro, żeby spisać dane. Gwałtownie uniósł do góry brew, a kąciki ust poszybowały w górę w uśmiechu.
- Newbury, tak?
Victoria gwałtownie pochyliła się do przodu i zabrała mu paszport z ręki. Zaczęła chować rzeczy do torebki.
- Znałem jednego Angola o nazwisku Newbury.
- Fascynujące - powiedziała Victoria, zamykając szminkę i puder.
- Alfred Newbury. Jakiś krewny?
- Bardzo wątpliwe.
- Mógłbym sprawdzić w swoich aktach.
- To nie moja sprawa, co zamierza pan robić ze swoim czasem. Mogę już iść?
Ricks zacisnął usta i pokręcił głową.
- Nie ja tu decyduję.
- Niech pan posłucha - odezwałem się. - Victoria nie brała w tym udziału. Nie miała pojęcia, co się dzieje.
- Proszę to powiedzieć im.
I mówiąc to, Ricks zamknął swoją teczkę, podniósł się od stołu, wskazał piórem na widocznych przez szybę Fisherów i wyszedł z pokoju, zostawiając nas samych.
- Nie mogę uwierzyć! - syknęła Victoria, gdy tylko stuknęły za nim drzwi. - Nie minął nawet dzień, odkąd tu jesteśmy.
- Ostrożnie. Ten pokój jest pewnie na podsłuchu. Zacisnęła szczęki, a dłonie zwinęła w pięści. Widziałem, jak paznokcie wbijają jej się w skórę.
- Jestem tak wściekła, Charlie, że nie mogę na ciebie patrzeć.
- Jeśli to cię pocieszy, nie jest to mój najlepszy wieczór.
- Nie pociesza mnie ani trochę.
- Obawiałem się, że to powiesz.
Ostrożnie przesunąłem krzesło i usiadłem obok niej. Jeśli za coś mogłem być wdzięczny, to za tych kilka chwil, żeby się zastanowić. Niestety, nie mogłem się zdecydować, o czym mam myśleć. O miejscu pobytu Mastersa? O losie jego nieszczęsnej asystentki? O żetonach, które właśnie straciłem?
Okazało się jednak, że przez to, co działo się w pomieszczeniu obok, nie mogłem skupić się na niczym. Czerwony na twarzy krupier, plując, błagał o łaskę, ale bliźniacy wydawali się niewzruszeni. Nie słyszałem ani słowa, doszedłem więc do wniosku, że ściany i szyba musiały być dźwiękoszczelne. Raczej trudno powiedzieć, żeby był to pocieszający wniosek.
- Zaplanowałeś coś jeszcze na resztę wieczoru? - spytała Victoria.
Jęknęła i zaczęła się szczypać w nasadę nosa, jak gdyby miała migrenę.
- Oj, rozchmurz się - powiedziałem. - Zdarzało mi się dłużej siedzieć w areszcie. Dostali od nas wszystko, czego chcieli. Mają swoje cenne żetony.
- Mają część żetonów, Charlie, nie wszystkie. A ponieważ uważają, że oboje jesteśmy w to zamieszani, raczej nieprędko pozwolą nam stąd wyjść.
- Na pewno nas wypuszczą. Nic dla nich więcej nie mamy.
- Nie sądzę, żeby tak to widzieli.
- Chcesz się założyć?
Wyznam wam tylko, że obrzuciła mnie najbardziej morderczym spojrzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem.
- Zaufaj mi - dodałem. - Będzie dobrze.
Ale oczywiście nie miałem racji. Naprawdę wiele brakowało, żeby sprawy przyjęły pomyślny obrót. W istocie, kiedy zauważyłem, że jeden z bliźniaków znalazł sobie metalową rurkę i zamachnął się nią w twarz krupiera, zrozumiałem, że w całym moim życiu nie brakowało aż tyle.
- Eee, Victorio?
- Co takiego?
- Nie chciałbym cię niepokoić, ale widzisz, co się dzieje obok?
Victoria odwróciła się i krzyknęła. Przyłożyła ręce do szyby.
Po drugiej stronie bliźniak szturchnął krupiera rurką w brodę
i odchylił mu głowę, odsłaniając gardło. Pochylił się tak nisko, że
oddychał chłopakowi prosto w twarz. Krupier przełknął ślinę i zaczął gwałtownie drapać palcami uda. Wyjąkał coś drżącymi ustami, ale cokolwiek to było, wyglądało na to, że nie przyniosło rezultatu.
Bliźniak wykonał obrót i z całej siły walnął rurą o ścianę. Kawałki tynku posypały mu się na tors i twarz. Podniósł rurę i wydął wargi, oceniając rozmiar zniszczeń. A zniszczenia były naprawdę przerażające.
- Co on robi? - spytała Victoria. - Dlaczego tak wymachuje tą rurą?
- Mylę, że możemy uznać, że mu grozi.
- Nie sądzisz chyba, że go uderzy, prawda?
- Oczywiście, że nie.
- Jesteś pewien?
- Jasne. To nie ten typ.
- A jego brat?
Patrzyliśmy, jak drugi bliźniak robi krok do przodu i bierze rurę.
- Nie jestem pewna, czy mogę na to patrzeć, Charlie. Dlaczego im po prostu nie powie tego, co chcą wiedzieć?
- Powie.
- Tak myślisz?
- Hm, tak. Chyba że jest kompletnym idiotą.
- A co jeśli naprawdę niczego nie wie?
- W takiej sytuacji nie ma powodu, żeby go bić, prawda?
Nie byłem pewien, czy w to wierzę. Czułem się jak komentator sportowy, który stara się utrzymać kibiców gospodarzy w dobrym nastroju, mimo że wszystko wskazuje na to, iż drużyna gości wpadła w amok.
- O Boże! Co ten drugi wyprawia?
Skrzywiłem się.
- Zdaje się, że przytrzymuje rękę krupiera na stole.
Nie tylko mi się zdawało. Ja to widziałem. Wydawało się, że krupier wrzeszczy - usta miał szeroko otwarte, a mięśnie na karku nabrzmiałe i napięte jak struny - ale jego krzyk do nas nie docierał.
Tymczasem bliźniak z rurą podniósł ją, a potem opuścił nad knykcie krupiera jak drwal przymierzający się do ciosu siekierą.
- Charlie, chyba tego nie zrobią?
- Nie zrobią, Vic. To tylko blef.
W pewnym sensie blef. Bez zbędnych ceregieli bliźniak zamachnął się rurą nad głową i z całej siły rąbnął nią krupiera w grzbiet dłoni. Wszystko na chwilę zamarło, a potem krew trysnęła na lustro i pokryła je czerwoną mgiełką. Krupier szarpnął krzesło, wyrywając rękę spod rury i niemal zostawiając przy tym, jak mi się wydawało, palce na stole.
Victoria krzyknęła i schowała twarz na mojej piersi, akurat kiedy drugi bliźniak stracił równowagę i uderzył o zachlapaną krwią szybę. Jego brat wyszczerzył się idiotycznie - nozdrza miał rozszerzone, a w oczach szaleństwo. Drobiny krwi na jego twarzy wymieszały się z piegami, kiedy zaś otarł usta rękawem swetra, na jego policzku pojawiła się różowawa plama.
- O Boże! Nic mu się nie stało? Powiedz, że nic mu się nie stało!
- Niestety, Vic, obawiam się, że wręcz przeciwnie.
Krupier zwinął się w kłębek w najdalszym kącie pokoju. Skulił się nad ręką, jakby próbował złagodzić ból. Nie miałem pewności, co z niej zostało, ale nie sądziłem, żeby w najbliższym czasie mógł pracować przy black jacku.
- Chyba nie zniosę więcej.
- Nie martw się o nas. - Nie udało mi się uniknąć drżenia głosu. - Nam nic nie zrobią.
Miałem nadzieję, że w uszach Victorii brzmiało to bardziej przekonująco niż w moich. Bo w chwili, kiedy bliźniacy weszli z powrotem do naszego pokoju i zasapani stanęli w drzwiach, moja pewność szybko wparowała.
Temu z rurą i szaleńczym uśmiechem brakowało wprawdzie oddechu, ale za to był napompowany adrenaliną. Pobielałe knykcie zaciskał na rurze, której koniec oblepiało coś, co bardzo chciałem, żeby było mięsem na mielone.
Jego brat mocno się pocił. Wilgotną ręką przejechał po rudych włosach, jak gdyby nakładał brylantynę, i zmierzwił je z przodu.
Zastanawiałem się, co powiedzieć, kiedy Victoria walnęła pięściami w stół i wyskoczyła przede mnie.
- Coście, u diabła, zrobili temu biednemu człowiekowi?
Bliźniacy odwrócili się do siebie. Uśmiech igrał im wokół ust,
jakby byli dwoma niesfornymi uczniakami upajającymi się reprymendą, którą właśnie mieli otrzymać.
- Proszę pani, nie możemy trzymać u siebie krupierów, którzy oszukują. Dostawał porządną pensję. Dodatki. Opłacaliśmy mu opiekę medyczną. I tak się nam odwdzięcza?
- Opiekę medyczną? Właśnie uszkodziliście mu rękę!
- Facet wiedział, jakie będą konsekwencje. Wy też powinniście.
Podniósł rurę i zamachał, wskazując na nas, jakby się bawił w wyliczanie: ene due like fake. Zorientowałem się, że chowam chorą rękę pod stołem. Oczywiście artretyzm stanowił problem i nawet mimo leków zdarzało się, że pierońsko bolało, ale to nic w porównaniu ze zniszczeniami, jakich mogła dokonać rura. Pieprzyć black jacka. Dni mojej złodziejskiej kariery byłyby policzone, a przede mną rozpościerałaby się perspektywa pisania powieści jedną ręką.
- Proszę posłuchać - zacząłem. - Macie wszystkie żetony, które wziąłem. Jeśli pozwolicie nam odejść, nie będziemy wam więcej sprawiać kłopotów. Wymeldujemy się z hotelu i nigdy więcej nasza noga nie postanie w waszym kasynie. A skoro o tym mowa, zamierzamy w ogóle opuścić Las Vegas.
- Nie tak szybko - powiedział bliźniak z rurą. - Może wcale nie chcemy, żebyście wyjeżdżali w takim pośpiechu.
- Właśnie - dodał jego brat zupełnie bez potrzeby.
- Może uważamy, że jesteście nam coś winni.
Ukradkiem zerknąłem na Victorię.
- Tak jak mówiłem, moja przyjaciółka naprawdę nie ma z tym nic wspólnego.
- Niech pan sobie daruje. Lepiej posłuchajcie, co mamy wam do powiedzenia.
Zrobiłem, jak mi kazano, i wysłuchałem, co mieli do powiedzenia. Oczy niemal wyszły mi przy tym z orbit.
- Nie mówicie poważnie.
- Zawsze jesteśmy poważni.
- Ale to niedorzeczne.
- To zależy od punktu widzenia.
No cóż, z mojej perspektywy to zakrawało na szaleństwo. Bo widzicie, powiedziano nam, że mamy dwie możliwości. Albo dostarczymy im Josha Mastersa i nam wybaczą. Albo - jeśli odmówimy - spłacimy co do centa sumę, którą nasza „szajka" ukradła. Mamy na to dwadzieścia cztery godziny. Aha, a gdybyśmy nawalili, to zostały poczynione pewne niezbyt mgliste aluzje na temat jednokierunkowej wycieczki w głąb pustyni - takiej, na którą trudno byłoby wam zarezerwować miejsce w jednej z agencji turystycznych mieszczących się przy Stripie.
- Nie wiem, co powiedzieć - stwierdziłem, kręcąc głową. -Żadne z nas nie ma bladego pojęcia, gdzie jest Josh. I nie mamy takich pieniędzy.
- No to macie problem.
Victoria rozłożyła szeroko ręce i wydała z siebie odgłos, jakby się dławiła.
- Czy mam rozumieć, że właśnie zagroziliście, że nas zabijecie?
- Myślę, że może pani to tak ująć.
- Ale to straszne! To bezprawie!
- Tak jak kradzież przy ruletce. W Nevadzie może pani na długo trafić za to za kratki. My oferujemy wam alternatywę.
- Mówicie, że nas zabijecie!
- Tylko jeśli nie zwrócicie pieniędzy, które ukradliście.
- I odsetek - dodał bliźniak z rurą.
Spojrzeli po sobie.
- Zapomniałem wspomnieć o odsetkach?
- Przypuszczam, że właśnie zamierzałeś to zrobić. - Machnął rurą w moją stronę. - Zaokrąglimy sumkę do dwustu tysięcy.
- Co to, do diabła, ma być? - spytałem. - Skecz ze złym bliźniakiem? Myślałem, że motyw gangsterski w waszym kasynie to wybór czysto przypadkowy.
Bliźniak z radiem uśmiechnął się beznamiętnie.
- Zabawny koleś. Podoba mi się. Bądźmy rozsądni. Weźcie tych sześćdziesiąt kawałków, które macie w żetonach. Wyrównacie dwiema setkami.
- To nie jest handel używanymi samochodami - odezwała się Victoria. - Wołałabym, żebyście wezwali policję.
- Nie - warknąłem.
- Charlie, oni grożą, że nas zabiją.
Owszem, pomyślałem, ale jeśli wmiesza się policja, zechcą poszukać Mastersa w jego apartamencie. I znajdą tam to samo co ja. I wtedy sprawdzą nagranie z kamer w korytarzu. A wtedy znajdę się w jeszcze gorszych tarapatach.
Skoro już o tym mowa, to każda minuta w pokoju przesłuchań oznaczała minutę więcej na znalezienie rudowłosego ciała. Dlatego przyznaję, że choć nie byłem uszczęśliwiony ultimatum, które nam postawiono, to dwadzieścia cztery godziny na odnalezienie Josha Mastersa pasowały mi o wiele bardziej niż prawdopodobieństwo, że zostanę podejrzany o morderstwo. A poza tym kto powiedział, że policja nie była w zmowie z Fisherami? Chodzi mi o to, że Vegas rządziło się własnymi prawami, i nasza sytuacja nie skłaniała zbytnio do podejmowania takiego ryzyka.
- Charlie, ani trochę mi się to nie podoba - powiedziała Victoria poważnym tonem.
- Rozumiem, Vic. Ale proszę cię, żebyś mi zaufała. Po prostu udawaj, że to prośba o niewielkie przesunięcie ostatecznego terminu.
- Tak, tylko że tym razem ostateczny ma bardzo szczególne znaczenie, prawda?
- Wystarczy. - Bliźniak z rurą popatrzył na zegarek. - Jest dwudziesta pierwsza czterdzieści pięć. Macie czas do jutra do dziesiątej wieczorem.
- A co z krupierem? - zapytałem. - On też powinien mieć część waszych pieniędzy.
Bliźniak zerknął przez szybę z obojętną miną.
- Żadnych pieniędzy. Masters miał mu zapłacić po występie. Krupier też twierdzi, że nie ma pojęcia, gdzie się podział Josh.
- I wierzycie mu?
Bliźniak uniósł zakrwawiony koniec rury przed oczy. Odwrócił ją powoli, jakby był zahipnotyzowany.
- Przypuszczam, że gdyby mógł, to by powiedział.
- Czyli mamy znaleźć sto czterdzieści tysięcy dolarów.
- Albo pieniądze, albo waszego kumpla magika. I nawet nie myślcie, żeby uciec. Mamy ludzi na lotnisku.
- Będą nam potrzebne wasze paszporty - dodał drugi.
- A tak. Dajcie nam paszporty.
10
Nie pamiętam zbyt dokładnie drogi powrotnej do pokoju, wiem tylko, że nie rozmawialiśmy. Ja byłem pochłonięty myślami, a Victoria wściekłością i to zajmowało nas do chwili, kiedy zamknąłem za nami drzwi i z jękiem opadłem na łóżko.
- Wstawaj. - Kopnęła mnie w stopę Victoria. - Zacznij się pakować. Zabieramy się stąd.
- Słyszałaś, co mówili ci szaleńcy - powiedziałem do materaca. - Mają ludzi na lotnisku.
- Nie mogą obserwować wszystkich bram.
- Może mogą.
- No to wynajmiemy samochód i pojedziemy gdzie indziej. Znajdziemy lotnisko, którego nie obserwuję.
Obróciłem się na łóżku i przetarłem twarz dłonią.
- Myślę, że z tym lotniskiem to tylko takie gadanie. Chodziło o to, że będą obserwować nas. A poza tym mają nasze paszporty.
- Paszporty są bez znaczenia. Możemy pójść do brytyjskiej ambasady i wyrobić sobie nowe.
- A w tym czasie oni złożą na policji doniesienie o kradzieży w kasynie. Jeśli się pojawimy w ambasadzie, to tak jakbyśmy wydali się w ich ręce.
- Niekoniecznie.
- Owszem, koniecznie.
Zsunąłem się z łóżka i opadłem na kolana. Tuż obok stała moja torba, rozsunąłem ją więc i zacząłem przekopywać. Nie rozpakowałem się jeszcze, dlatego pełno w niej było ubrań i innych osobistych rzeczy. Był tam laptop, oprawione pierwsze wydanie Sokoła maltańskiego, notatniki i długopisy. I gdzieś na spodzie etui do okularów. Aha. Namacałem plastikowe rowkowane pudełko i wyciągnąłem etui z torby.
- Aha - powiedziałem i podszedłem pokazać je Victorii.
Ale Victoria zdążyła zniknąć z miejsca, gdzie stała. Podeszła do stolika z telefonem. Przycisnęła słuchawkę brodą i wystukiwała numer.
- Do kogo dzwonisz?
- Na policję.
- O nie, nie rób tego! - Wystrzeliłem w jej stronę i przycisnąłem widełki, przerywając połączenie.
- Charlie, zostaw to.
- Nie, dopóki nie odłożysz słuchawki i mnie nie wysłuchasz.
Wyciągnąłem rękę po słuchawkę, ale Victoria zdążyła ją przede mną schować. Jej skóra przybrała szarawy odcień, ona zaś wyraźnie się trzęsła. Nie wiedziałem tylko, czy z gniewu, czy ze strachu.
- Musimy zadzwonić po policję, Charlie. Ci psychopaci grozili, że nas zabiją.
- Owszem, w dodatku odniosłem wrażenie, że naprawdę tak myślą. Ale nie możemy w to mieszać policji.
- Dlaczego nie?
Westchnąłem i przycisnąłem otwartą dłoń do czoła.
- Usiądź - poprosiłem. - Muszę ci coś powiedzieć.
- Charlie?
- Usiądź, proszę. - Gestem wskazałem róg łóżka. - Podejrzewam, że ci się to nie spodoba.
Przynajmniej raz się nie myliłem. Victorii nie spodobało się ani trochę. Ja także jej się zbytnio nie podobałem, ale muszę przyznać, że byłem na to przygotowany. W końcu niełatwo wytłumaczyć przyjaciółce, że zignorowaliście jej radę i przeputaliście niewielką fortunę w pokera, a małostkowa zazdrość pchnęła was do kradzieży cudzego portfela. Jeszcze trudniej przyznać, że włamaliście się do pokoju okradzionego mężczyzny i z czystej złośliwości rozpruliście jego sejf, a już najtrudniej ująć w słowa, co was skłoniło, żeby rąbnąć mu sześćdziesiąt tysięcy dolarów w kasynowych żetonach. Wszystko to jednak blednie wobec konieczności wyznania, że natknęliście się na martwą kobietę i zostawiliście ją tam, gdzie leżała (lub w tym wypadku pływała), nikogo o tym nie powiadamiając.
Każde usprawiedliwienie, które stworzyłem na własny użytek, brzmiało niedorzecznie, kiedy usłyszałem je wypowiedziane na głos, i zanim Victoria zdążyła się odezwać, wiedziałem, że nic nie usprawiedliwiało mojego zachowania.
Co wcale nie znaczy, że łatwiej było mi przełknąć to, co powiedziała. Dlatego raczej nie powtórzę tego na piśmie. Owszem, mogę być tchórzem i zasługiwać na potępienie, ale wolę pominąć szczegóły jej oświadczenia o tym, za jaką szumowinę mnie uważała, i przeskoczyć do momentu, kiedy straciła parę, wyrzuciła ręce w powietrze i podsumowała swoje przemyślenia słowami:
- Co ty, do diabła, sobie wyobrażałeś! Przede wszystkim w ogóle nie mogę uwierzyć, że ukradłeś ten portfel.
- Jestem złodziejem, Vic. Tym się zajmuję.
- Ale to miały być wakacje. Sam mówiłeś.
- No cóż, jestem pracoholikiem. .
- Charlie, choć raz bądź poważny. Proszę.
- Nie mogę być poważny. Gdybym był poważny, musiałbym przyznać, że zachowałem się jak dupek.
- Bo zachowałeś się jak dupek. Ściągnąłeś na nas prawdziwe niebezpieczeństwo.
Formalnie rzecz biorąc, uważałem, że to nie fair, że Victoria całą winę zwala na mnie. To znaczy, przede wszystkim gdyby nie grawitowała tak w stronę Josha, do niczego by nie doszło. Ale ponieważ nie byłem kompletnym matołem, nie zamierzałem wypowiadać na głos tej teorii.
Spojrzała na zegarek.
- Już prawie wpół do jedenastej. Jestem wykończona. I zła, i przerażona. Poza tym teraz to już naprawdę nie wiem, co powinniśmy zrobić.
- Jest tylko jedna możliwość. Muszę jeszcze raz włamać się do apartamentu Josha.
Victoria odchyliła się do tyłu i usiadła na łóżku po turecku.
- No cóż, to beznadziejny pomysł.
- Oczywiście, że beznadziejny. Tak się jednak nieszczęśliwie składa, że to konieczność.
- Nie rozumiem dlaczego.
- Na początek dlatego, że Josh może tam być. Ale nawet jeśli go nie ma, może znajdę coś, co nam podpowie, gdzie zniknął. Najszybszym sposobem, żeby usatysfakcjonować braci Fisher, będzie odnalezienie Josha.
Między brwiami Victorii pojawiły się maleńkie zmarszczki.
- Mało prawdopodobne, żeby zostawił jakieś wskazówki.
- Może i nie zostawił. Ale warto sprawdzić.
- Naprawdę? A nie rozsądniej byłoby się zastanowić, jak moglibyśmy udowodnić, że wcale nie byliśmy zamieszani w ten przekręt?
- Proszę bardzo, możesz próbować. Moim zdaniem nie jest to opcja, którą bliźniacy zechcą wziąć pod uwagę.
- To przez żetony w twojej kieszeni.
Poczułem się nieco zakłopotany.
- To też. I jeszcze dlatego, że się przyznałem, że brałem udział w tej aferze.
- Ale nie brałeś.
- Chryste! Pewnie, że nie. Już ci mówiłem. Powiedziałem tak tylko dlatego, że wydawało mi się, że to najlepszy sposób, żeby nas stamtąd wydostać.
- Wybacz, że chciałam się upewnić.
Zwinąłem dłonie w pięści i przycisnąłem do brody.
- Vic, kradnę i nigdy się z tym nie kryłem, ale nie jestem aż tak głupi, żeby próbować zwinąć żetony w naszpikowanym kamerami kasynie.
Victoria oparła głowę na ramieniu.
- Nie kłóćmy się o to, jak głupi jesteś, dobra?
Umilkłem i przesunąłem się pod okno. Przez firanki widać było pulsujący neon. Rozsunąłem je i wyjrzałem na zewnątrz. Zapłaciłem ekstra za widok na Strip i teraz miałem go przed sobą w całej jarmarcznej okazałości. Róże, żółcie, zielenie i biele. Samochodowe reflektory i światła uliczne. Mogłem rzucić okiem na podświetlone Koloseum przed Caesars Pałace. Billboard na froncie informował, że Elton John jest w mieście. Nie sądziłem, żebyśmy niebawem mogli obejrzeć jego występ.
- Muszę iść - powiedziałem.
- A co, jeśli bliźniacy wysłali już kogoś do pokoju Josha?
- Wtedy nie wejdę do środka.
- A co, jeśli wejdziesz, a oni się pojawią i znajdą cię ze zwłokami tej kobiety?
- Wtedy będę miał kłopoty. A im dłużej tu stoję i przerabiam v. tobą różne możliwości, tym większe prawdopodobieństwo, że coś takiego się wydarzy.
- Jesteś pewien, że nie żyła?
- Chyba że jest pierwszą morską istotą ludzką w dziejach. I co dziwne, zupełnie niezainteresowaną tym fenomenem.
Victoria chwyciła swoją torebkę i zaczęła ją przeszukiwać. A kiedy nie znalazła tego, czego szukała, prychnęła gniewnie, odwróciła ją do góry dnem nad łóżkiem i drugi raz tego dnia wytrząsnęła całą zawartość. Przerzuciła kosmetyki i portmonetkę, wciąż jednak nie wydawała się usatysfakcjonowana. Sprawdziła wewnątrz portmonetki, a potem jej ręce opadły.
- A niech to!
- Co takiego?
- Nie mogę znaleźć karty do pokoju.
- Może ją zgubiłaś, kiedy opróżniałaś torebkę na dole?
Tupnęła nogą i zawyła, a potem podeszła do podwójnych drzwi
łączących nasze pokoje.
- Otworzysz mi je?
Zamrugałem.
- Ale przecież są zamknięte na klucz.
- Och, dorośnij wreszcie.
Wprawdzie nie dorosłem, ale za to ukucnąłem przed drzwiami i otworzyłem swoje etui. Wybrałem odpowiedni wytrych i śrubokręt i chwilę później zamek szczęknął, a drzwi stanęły otworem. Pchnąłem je i skinąłem na Victorię, że może przejść. Otarła się o mnie, nie okazując cienia uznania dla mojej sprawności, rzuciła torebkę na łóżko, uniosła prawą stopę i zdjęła but.
- Zamierzasz się zdrzemnąć? - zapytałem.
- Nie, do cholery! - Sięgnęła po drugi but. - Zamierzam się przebrać w coś wygodniejszego. Idę z tobą. Może i jesteś błaznem, który nas w to wszystko wpakował, ale niech mnie diabli, jeśli zamierzam stać bezczynnie, kiedy ty będziesz biegał po hotelu i tylko pogarszał sytuację.
11
Wyłoniliśmy się z klatki schodowej na czterdziestym piętrze - Victoria ubrana w dresowe spodnie, pulower i sportowe buty, a ja z drucianym wieszakiem za plecami - i prześliznęliśmy do apartamentu Mastersa.
Wieszak na ubrania pochodził z bagażu Victorii. Hotelowe się nie nadawały. Były drewniane i przymocowane do drążka, a ja potrzebowałem takiego, który da się wygiąć. Pewnie mogłem zaproponować, żebyśmy wykorzystali fiszbinę któregoś ze staników Victorii, ale szczerze wątpiłem, że zechciałaby spełnić tę akurat prośbę.
Czułbym się dużo pewniej, gdyby Victoria szła obok mnie, ona jednak wolała skradać się z tyłu na paluszkach, jak gdyby brała udział w próbie jakiejś farsy, w której miała grać rolę Włamywacza Numer Dwa. Nie zdziwiłbym się, gdyby przy drzwiach apartamentu okazało się, że ma na twarzy czarną maskę.
- Dlaczego nie pójdziesz przodem i się nie rozejrzysz? - spytałem.
- A co, jeśli zobaczę, że ktoś idzie?
- Dobrze by było, gdybyś mi o tym powiedziała.
- Ale jak mam ci powiedzieć, żeby nie było widać, że cię ostrzegam?
- Nieważne, czy będzie widać. Ważne, żebyś mnie ostrzegła. No idź już.
Na paluszkach podreptała na koniec korytarza, a ja zacząłem prostować wieszak, starając się go przy tym nie złamać. Kiedy udało mi się wygiąć drut w kształt dużego L z haczykiem u góry, poczułem się usatysfakcjonowany.
- Co to?
- Chryste! - Chwyciłem się za serce. Victoria stała obok. -O mało nie dostałem przez ciebie zawału!
- Och. Co ty zrobiłeś z moim wieszakiem?
- Chcę nim otworzyć drzwi.
- Dlaczego nie wytrychem?
- Bo tak jest szybciej.
- Skoro tak twierdzisz.
- Tak twierdzę. - Zerknąłem ponad ramieniem Victorii. - Rozumiem, że jest czysto.
- Nikogo nie widziałam.
- W porządku. - Przykucnąłem przy drzwiach i wsunąłem pod nie wieszak.
- Nie powinniśmy najpierw zapukać?
- Ciii.
- W twoich książkach Faulks zawsze najpierw puka do drzwi, zanim się włamie.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
- Nie chcemy pukać, bo może Masters jest w środku. I bądź trochę ciszej, dobrze?
Skoncentrowałem się na wieszaku - wsuwałem go pod drzwi z ostrożnością i precyzją chirurga przeprowadzającego endoskopię. Porównanie co prawda byłoby trafniejsze, gdybym użył bardziej wyrafinowanych narzędzi. Jak już jednak wspominałem, w hotelu zastosowano system kart dostępowych, musiałem więc uciec się do takiej prowizorycznej metody.
Sposób z wieszakiem był cholernie frustrujący. Chodziło o to, żeby zahaczyć od wewnątrz o klamkę, pociągnąć za drut, przekręcić ją i w ten sposób otworzyć drzwi. Problem w tym, że nawet w moich najlepszych czasach ta metoda nie należała do poręcznych, a teraz, kiedy w dodatku miałem dwa niesprawne palce, było jeszcze trudniej. Och, no i nie wolno robić zbyt wiele hałasu, żeby w razie czego nie usłyszał cię ktoś w środku. Zdążyłem się zirytować, co sprawiło, że zacząłem się zachowywać lekkomyślnie. Drapałem drutem dookoła klamki intensywniej, niż powinienem.
- Trochę hałasujesz - odezwała się Victoria.
Spojrzałem na nią gniewnie z podłogi, na której leżałem na plecach.
- Próbuję pomóc - powiedziała.
Zacisnąłem zęby i z całych sił starałem się zwizualizować miejsce, gdzie powinienem zaczepić haczyk.
Victoria przycisnęła ucho do drzwi.
- Jesteś blisko - stwierdziła.
- Wyżej czy niżej.
- Wydaje mi się, że wyżej.
- Tutaj?
- Nie, niżej.
- Tutaj?
- Jeszcze niżej.
Chryste, zaczynało to brzmieć zbyt znajomo.
- Może tutaj?
Usłyszałem zgrzyt i zobaczyłem, że klamka drgnęła. Trzymając język między zębami, bardzo powoli pociągnąłem drut. Klamka obróciła się, a potem jeszcze trochę, a potem... drzwi szczęknęły i otworzyły się akurat w chwili, kiedy haczyk zsunął się i z brzękiem upadł po drugiej stronie.
Pchnąłem klamkę i wszedłem do środka. Victoria poszła w moje ślady i zamknęła za nami drzwi.
- Uf! - sapnęła.
- Tak.
- Ciemno tu.
- Poradzimy sobie z tym.
Odłożyłem wieszak na blat w kuchni, sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni i wyjąłem parę gumowych rękawiczek. Wręczyłem je Victorii, a sam sięgnąłem po drugą parę, przystosowaną dla mnie.
- Muszę? - spytała.
- Vic, to jest miejsce przestępstwa.
- To pokój hotelowy.
- Po prostu je włóż.
- No nie wiem, Charlie. Będę się dziwnie czuta.
- A jak się włamywaliśmy, nie czułaś się dziwnie?
- To ty się włamałeś.
- Ach, rozumiem. W ten sposób na to patrzysz.
- Tak tylko mówię.
- Włóż te cholerne rękawiczki.
Zwlekała chwilę, a potem westchnęła i posłuchała. Poszedłem za jej przykładem. Zajęło mi to trochę więcej czasu, niżbym chciał, a gdy w końcu się z tym uporałem, poruszyłem zdrowymi palcami.
- Wygląda na to, że Masters tu był - zauważyłem.
- Naprawdę? Skąd wiesz?
Wskazałem na ścianę przy drzwiach.
- Wcześniej była tu wetknięta karta i świeciło się światełko.
- Och.
- A teraz nie ma karty.
- Rozumiem. Masz latarkę?
- Kieszonkową. Ale mam lepszy pomysł.
Przeszedłem przez kuchnię i, potykając się, zszedłem po stopniach do salonu. Byłem w połowie drogi do wielkiego widokowego okna i światła jupiterów za nim, kiedy wyczułem, że Victoria za mną nie idzie.
- Na co czekasz? - syknąłem.
- Wolałabym zostać tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko.
Zaburczałem pod nosem i pomaszerowałem do sypialni. Grube
zasłony nie były zasunięte, ale w środku było i tak ciemno, a drzwi do łazienki ginęły w mroku. W głowie słyszałem ścieżkę dźwiękową i właśnie rozbrzmiała złowieszcza nuta, jak gdyby ostrzegając, żebym nie podchodził do drzwi. W przeciwieństwie do nastoletnich gwiazdek większości horrorów nie potrzebowałem przypomnienia. Okolice łazienki nie budziły bynajmniej mojego entuzjazmu i z radością bym się stąd zabrał, gdybym tylko mógł.
Z tą myślą otworzyłem drzwi do szafy i przykucnąłem przy sejfie. Wyciągnąłem latarkę z kieszeni i przy oślepiającym świetle
wystukałem kod, z którego byłem taki dumny - 50-50 - a na elektronicznym ekranie pojawił się napis OTWARTE. Portfel Mastersa leżał tam, gdzie go zostawiłem, podobnie jak karta do pokoju. Wepchnąłem portfel do kieszeni i pośpiesznie wróciłem do drzwi, żeby wsunąć kartę do włącznika na ścianie. Pomieszczenie zalało światło.
- Och! Robi wrażenie - powiedziała Victoria.
- Dzięki.
- Miałam na myśli apartament. - Przepchnęła się obok, podeszła do czarnej skórzanej kanapy i przejechała ręką w rękawiczce po obiciu. - Ogromny.
- Widziałem większe.
- Co? W tym hotelu?
Stuknąłem się dłonią w czoło.
- Jak myślisz, do ilu pokoi zdążyłem się tutaj włamać?
Victoria zbliżyła się do okna i spojrzała na widoczne w oddali
góry. Zadrżała.
- Naprawdę myślisz, że Josh tu był? - spytała.
- Tak się zdaje. Gdyby wrócił na górę zaraz po tym, jak zniknął, miałby nad nami przewagę. A jeśli zamierzał uciec, powinien zabrać jakieś rzeczy. Co ważniejsze, nie wiedział, że wziąłem żetony z sejfu. To za dużo pieniędzy, żeby je ot tak zostawić.
Odwróciła się i rozejrzała wokół.
- Zauważyłeś, żeby coś zniknęło? Taki tu porządek. Chyba nie miał zbyt wielu rzeczy. Albo wcześniej wyglądało to inaczej.
- Wyglądało tak samo.
Popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.
- No to nie ma zbyt wiele do przeglądania.
- Mimo to warto sprawdzić.
- A niby jak mamy się do tego zabrać?
- Nie istnieje żadna szczególna metoda, Vic. Po prostu bądź systematyczna i porządna. Nie może wyglądać, jakby ktoś splądrował apartament.
- Rozumiem. Skąd mam wiedzieć, co jest ważne?
- Będziesz wiedziała.
Wciąż zwlekała, zaciskając ręce.
- Mogę sprawdzić tutaj?
- Jasne.
- Niepewnie bym się czuła w pobliżu łazienki.
- Ja się tym zajmę.
- Myślisz, że ktoś się pojawi?
- Mam nadzieję, że nie.
- A co zrobimy, jeśli się pojawi?
Starałem się, żeby w moim głosie nie było słychać zbytniego poirytowania.
- Nie polecałbym ucieczki przez okno. Jesteśmy na czterdziestym piętrze.
- Mówię serio.
- Ja też. To byłby bolesny upadek.
- Charlie!
- Po prostu zajmij się szukaniem - powiedziałem. - Jeśli będziesz się tak wszystkim przejmować, oszalejesz.
- Już oszalałam. Nie jestem w tym dobra.
- To twój pierwszy raz, Vic, daj sobie trochę luzu. Ja na swoim pierwszym włamie byłem wrakiem człowieka.
- Nie planowałam kariery w tym zawodzie.
- Zabawne. Sam to sobie powtarzam.
Zostawiłem ją z otwartymi ustami, a siebie podstępem nakłoniłem do powrotu do sypialni. Łazienka wciąż były zamknięta, a drzwi do szafy i sejfu otwarte tak, jak ostatnio. Victoria miała rację. Poza starannie ułożonymi ubraniami Masters miał naprawdę niewiele rzeczy. Pomyślałem, że może miał jeszcze mieszkanie w mieście i apartament w hotelu był dla niego tylko bazą między występami. Z pewnością warto było wziąć to pod uwagę.
Zacząłem od szafy - przeszukałem wszystkie szuflady, zajrzałem pod każdą koszulkę, skarpetkę i każdą parę majtek. Obmacałem wszystkie kieszenie w spodniach i skórzanych kurtkach na wieszaku, ale znalazłem tylko stęchłe powietrze. Tak samo w szafce koło łóżka. Budzik, notatnik i długopis, szklanka z wodą i książka w miękkiej oprawie nie poruszyły się ani o włos, a kiedy otworzyłem szufladę, znalazłem tylko czerwoną Biblię Gideona. W Biblii zaś było tylko Pismo Święte.
Popełzłem przez łóżko i otworzyłem szufladę szafki po drugiej stronie. Najpierw znalazłem niewielkie drewniane pudełeczko ze staroświeckim zegarkiem na rękę. Zegarek miał skórzany brązowy pasek, pozłacaną kopertę i biały analogowy cyferblat. Szkiełko było porysowane i tak poocierane, że miejscami niemal nieprzezroczyste, a złota koperta z wiekiem straciła blask. Wskazówki się nie poruszały. Nakręciłem maleńki mechanizm i patrzyłem, jak sekundnik drga i budzi się do życia. W sumie nie sądziłem, żeby zegarek był wart tyle, żebyśmy mogli pozbyć się bliźniaków Fisher, ale nie miałem co kręcić nosem. Zerknąłem przez ramię, żeby się upewnić, że Victoria nie patrzy, i założyłem go na prawy nadgarstek. Był dużo cięższy niż tani cyfrowy zegarek, który nosiłem na lewej ręce, ale uznałem, że się przyzwyczaję.
W szufladzie znalazłem też mnóstwo różnych wizytówek. Były tam karty szefów telewizji, agentów i łowców talentów, prawników specjalizujących się w przemyśle rozrywkowym, adwokatów i doradców podatkowych, kierowców limuzyn, dziewczyn na telefon i właścicieli kasyn. Ale nie mogłem stwierdzić, czy któraś z nich ma znaczenie.
Pod wizytówkami była nieduża aksamitna torebka pełna piłeczek z gąbki, które magicy zwykle wyczarowują z powietrza. Znalazłem też tubkę kleju superglue, ściśniętą pośrodku, i zestaw malarski zawierający kilka bardzo zgrabnych pędzli oraz całą paletę 1'arb akrylowych.
Zsunąłem się z łóżka i zajrzałem pod spód. Nic z tego. Już miałem wstać z kolan i sprawdzić, jak sobie radzi Victoria, kiedy usłyszałem, jak uginają się sprężyny materaca, i zorientowałem się, że moja przyjaciółka usiadła obok szafki z Biblią.
- Znalazłeś coś? - spytała.
- Na razie nie. A ty?
Pokazała mi dłoń w rękawiczce i zaczęła odliczać na palcach.
- Jeden hotelowy zestaw przyborów do pisania: nic niezwykłego. Jeden informator hotelowy dla gości, żadnych notatek. Jedna automatyczna sekretarka, żadnych wiadomości. Jeden faks z drukarką, nic. Dwie talie kart z tutejszego kasyna, obie kompletne i w porządku. Jedna talia z MGM Grand Casino: tak samo.
- Policzyłaś karty w talii?
- Byłam skrupulatna.
- Bez dwóch zdań. Kontynuuj, proszę.
Zaczerpnęła głośno powietrza.
- W szafkach i szufladach w kuchni są tylko zwykłe naczynia i sztućce. W lodówce to samo co u nas w minibarze. Wszystko się zgadza ze spisem, brakuje tylko sześciu butelek mountain dew i wszystkich kapsli.
- Aha. - Rzuciłem zestaw malarski na łóżko. - Chyba możemy założyć, że Ricks miał rację i Josh faktycznie podrobił żetony.
Victoria wzięła zestaw. Podniosła tekturową klapkę i wyciągnęła plastikowy pojemnik z farbami i pędzlami.
- Brakuje kilku kolorów - stwierdziła.
- Czyżby fioletowego i liliowego?
- Tak, nie ma fioletowego i liliowego. - Wsunęła pojemnik z powrotem i zamknęła pudełko. - Znalazłeś coś jeszcze?
- Nic, co by się przydało.
- No to cudownie.
Jej uwagę przykuła szafka obok łóżka - podniosła książkę, która leżała przy szklance z wodą. Ja także zwróciłem na nią uwagę i dopiero teraz zobaczyłem, że była to biografia Harry'ego Houdiniego. Obwolutę zdobiła krzykliwa podobizna młodego Houdiniego w kaftanie bezpieczeństwa, zwisającego do góry nogami z wysokiego dźwigu, pod nim zaś tłum zadzierał głowy. Nazwisko magika wystrzelało znad stóp, napisane stylizowaną żółtą czcionką jak na
starych wodewilowych afiszach. Victoria odwróciła książkę i przeczytała tekst z tyłu.
- Jest jeszcze jedno pomieszczenie, które moglibyśmy sprawdzić - powiedziała, starają się zachować swobodę.
Zerknąłem na drzwi od łazienki i przeszedł mnie dreszcz.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
- Nie wydaje mi się, żebyś spędził tam dużo czasu.
- Obawiam się, że byłem nieco wytrącony z równowagi, bo w jacuzzi pływało ciało.
- Ale tam może coś być. Przypuśćmy, że popełniła samobójstwo. Mogła zostawić list.
- Mało prawdopodobne.
- Ale możliwe. - Odwróciła biografię Houdiniego frontem do siebie i przerzuciła kilka pierwszych stron.
- Weź ją - powiedziałem.
- Słucham?
- Książkę. Jeśli ci się podoba, powinnaś ją wziąć.
Victoria odłożyła książkę na szafkę. Zadarła nos do góry i niespodziewanie zrobiła się sztywna.
- Nie, dziękuję.
- Ale chciałabyś ją przeczytać? - naciskałem. - Zainteresowała cię?
- Może gdybym zobaczyła ją w księgarni.
- Więc ją weź.
- Nie zamierzam jej ot tak sobie brać, Charlie.
Oparłem łokcie na łóżku, a brodę położyłem na dłoniach.
- Dlaczego nie?
- Dlatego.
- Dlatego że to kradzież? Słuchaj, nie wygląda na to, żeby Josh miał szybko po nią wrócić. Więc o ile nie okaże się, że nie oddał jej na czas do biblioteki, powiedziałbym, że nikt nie traci.
- Nie należy do mnie.
Zmarszczyłem brwi.
- Pamiętasz, że dostaliśmy się do tego apartamentu w nielegalny sposób?
- Ale mieliśmy dobry powód.
- Słuchaj, włamywanie się gdzieś, żeby nic stamtąd nie zabrać, nie ma sensu. Poza tym to tylko książka, Vic. Gdybyś spróbowała ją sprzedać w antykwariacie, nic byś za nią nie dostała.
Popatrzyła na mnie przeciągle.
- Pójdziesz w końcu do tej łazienki?
- Wolałbym nie.
- Z powodu ciała?
- Nie udawaj, że to nic wielkiego. Wierz mi, widziałem zamordowanych ludzi i naprawdę ten widok nie należy do przyjemnych.
Uśmiechnęła się ponuro.
- Masz dość niefortunny talent do tego, żeby natykać się na ciała.
- Co ty powiesz.
- Nie byłabym wcale zaskoczona, gdyby w twoich powieściach z Faulksiem było mniej zabójstw, niż sam napotkałeś w ciągu ostatnich kilku lat.
- No cóż, to interesująca kwestia. Będę musiał o tym porządnie pomyśleć. Zakładając, że jutro o tej porze będziemy jeszcze żyli.
Podniosłem się z kolan, przeszedłem na stronę Victorii, wziąłem biografię Houdiniego i sam przejrzałem notkę na okładce. Victoria przeniosła wzrok ze mnie na drzwi do łazienki i z powrotem.
- A co jeśli ja tam pójdę? - spytała.
- Nie radziłbym ci tego robić.
- Ale pozwoliłbyś mi?
- Proszę bardzo. Tylko się nie spodziewaj, że będę zabezpieczał tyły.
Po chwili wahania Victoria odgarnęła kosmyk włosów z oczu, podniosła się i podeszła do drzwi łazienki. Rozciągnęła mięśnie szyi, odchrząknęła i sięgnęła do klamki. Wyglądało na to, że jest gotowa wejść, gdy nagle opuściła dłoń.
- Nie powinno być zapachu?
- Masz na myśli ciało?
- Uhm.
- Pewnie zależy od tego, ile czasu już tam jest. Wcześniej nic nie czułem, ale może kiedy otworzysz drzwi...
Przełknęła ślinę.
- Rozumiem...
Zamknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści.
- Dalej, Victorio - zachęcała siebie cicho. - Dasz radę.
Pewnie sposób, w jaki dodawała sobie animuszu, powinien był
mnie zahipnotyzować, i do pewnego stopnia tak właśnie się stało, bo pomyślałem, że może podobnie się zachowuje, kiedy dzwoni do mojego wydawcy, błagając o nieco mniej skąpą zaliczkę. Prawda jednak była taka, że już od pewnego czasu czekałem na sposobność, więc kiedy tylko zamknęła oczy, wepchnąłem biografię Houdiniego za pasek spodni. Ledwo zdążyłem to zrobić i odsunąć rękę od krocza, kiedy otworzyła powieki. Spojrzała na mnie nieco zaniepokojona, odwróciła się do drzwi, nacisnęła klamkę i dziarskim krokiem weszła do łazienki.
Zakryłem oczy dłonią, bojąc się jej reakcji.
- O Boże - sapnęła.
Zebrałem się w sobie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zemdleje lub coś w tym rodzaju i czy dam radę przeskoczyć przez łóżko, żeby ją złapać, zanim walnie głową o podłogę.
- Charlie - powiedziała urywanym głosem. - Naprawdę myślę, że powinieneś to zobaczyć.
- O nie. Mam dość patrzenia na zwłoki.
- O to mi właśnie chodzi. Wanna jest pusta, Charlie. Nikogo tutaj nie ma.
12
Victoria miała rację. Wanna była pusta. Żadnej wody. Żadnego pływającego ciała. Nie było nawet osadu na ściankach ani żadnych zabłąkanych włosów przy odpływie.
Sprawdziłem za drzwiami. Ani płaszcz kąpielowy, ani różowy trykot nie leżały na podłodze. Nie było ich też na wieszaku. Zniknęły razem z ciałem.
Zajrzałem do wanny. Przypuszczam, że wyglądałem przy tym dość idiotycznie. Nic nie wskazywało na to, że rudowłosa kiedykolwiek tu była. Może zresztą wcale jej nie było. Może w końcu zemściły się na mnie długie lata spędzone na pisaniu kryminałów i po prostu wszystko wymyśliłem. Wiedziałem, że czasami podczas pracy nad książką wyobraźnia płata mi figle. Zdarza się, powiedzmy, kiedy śpię, że postaci zaludniają moje sny i zachowują się w sposób całkowicie niezgodny z tym, co napisałem. A czasami czuję się, jakbym był o krok od przepaści, od upadku w świat, w którym nie zdołam oddzielić faktów od fikcji. Czyżby to się właśnie stało? Nie, na pewno nie. Po pierwsze, nie napisałem ani słowa od dwóch tygodni, a po drugie w powieści z Faulksiem, nad którą pracowałem, nie pojawiał się żaden rudzielec. No i wsadziłem palce do zimnej wody. W porządku, nie dotknąłem ciała kobiety, ale z całą pewnością wtedy tam było. A teraz zniknęło.
- To przerażające - odezwała się nad moim ramieniem Victoria.
- Mnie to mówisz?
- Nie podoba mi się to.
- Ja też nie jestem zachwycony.
- Josh musiał ją zabrać.
Przytaknąłem.
- Może wymyślił jakiś sposób, żeby się pozbyć ciała. Trudno uciekać przed długiem w kasynie, a co dopiero przed morderstwem.
- Naprawdę myślisz, że ją zabił?
- To zaczyna nabierać sensu. - Usiadłem na sedesie, bezmyślnie szczypiąc dolną wargę. - Nie mogłem zrozumieć, dlaczego uciekł w środku numeru, skoro jedynym powodem do zmartwień były skradzione żetony. To znaczy, jasne, to kupa kasy, a bracia Fisher mieli prawo się wkurzyć, ale założę się, że na swoich występach zbił niezłą fortunkę. Nie zdziwiłbym się, gdyby płacili mu miesięcznie tyle, ile ukradł. Może nawet tygodniowo. Dlatego mogli się dogadać. Na pewno nie chcieli, żeby zniknął w taki sposób, bo została im tylko nieczynna scena, no i po hotelu rozniosły się plotki.
Victoria oparła głowę o framugę i skrzyżowała nogi w kostkach.
- Charlie, a może ten przekręt przy ruletce był przykrywką? To znaczy, gdyby udało mu się sprawić, że ludzie uważaliby, że uciekł z powodu skradzionych żetonów, nie zastanawialiby się, gdzie jest jego asystentka.
Opuściłem dłonie na kolana.
- Pewnie założyliby, że uciekła razem z nim.
- Tak właśnie myślę.
- Ale czy Ricks nie mówił, że Josh wyciął taki sam numer poprzedniego wieczoru?
- Owszem, napomknął coś w tym stylu.
- Czyli ta dziewczyna mogła leżeć w wannie ponad dobę - zauważyłem. - Co znaczy, że może wcale jej nie utopił. Może po prostu wrzucił ją do wody, żeby nie zaczęła zbytnio śmierdzieć.
- To obrzydliwe!
- Nie musisz mi tego mówić.
Kontemplowała wannę, założywszy ręce na piersiach.
- Choć przypuszczam, że istnieje też inna możliwość. Może zaplanował to morderstwo. Mógł ją zabić dzisiaj, a wczoraj wieczorem ukraść żetony, żeby przygotować zasłonę dymną.
Wziąłem rolkę papieru toaletowego, oderwałem kilka kawałków i zmiąłem je, rozważając tę teorię, która znowu zwróciła moje myśli ku żetonom znalezionym w sejfie.
- To może być trop. W końcu to iluzjonista. Cała jego sztuka polega na odwracaniu uwagi od tego, co zamierza zrobić.
Victoria spojrzała na mnie badawczo.
- Powinniśmy iść z tym do Fisherów?
Wrzuciłem zwinięty w kulkę papier do kosza.
- Z czym? Nie mamy ciała. - Pokręciłem głową. - Może jest nagranie z kamery, jak wynosi dziewczynę. Nie mógł jej schować tutaj, bo wszystko przetrząsnęliśmy i nigdzie jej nie ma. Podejrzewam, że skorzystał ze schodów dla personelu tak jak my, żeby uniknąć konsjerżki. Ale nawet jeśli kamera go przyłapała, to może się okazać, że nie ma jak stwierdzić, czy dziewczyna na filmie jest martwa. A bliźniaki nie mają powodu, żeby mi uwierzyć.
Victoria zacisnęła usta i jęknęła.
- A nawet jeśli ci uwierzą, to będzie oznaczało, że byłeś na miejscu zbrodni.
- Właśnie. I to mi niezbyt pasuje. Jeżeli znajdą ciało, to może da się udowodnić, że ta ruda zginęła, zanim dotarliśmy do Vegas.
- Ale może została zabita niedługo przed tym, jak się tu włamałeś...
- I wtedy wpadłbym w prawdziwe tarapaty.
- Niezłe bagno - westchnęła. - To co dalej?
Już miałem udzielić Victorii nierozważnej odpowiedzi, kiedy przerwał nam dźwięk, który wcale mi się nie spodobał - gwałtowne pukanie do drzwi. Zamarłem i zerknąłem na Victorię, ona zaś zerknęła na mnie. Atmosfera w łazience nagle stała się napięta, a ja poczułem mrowienie na głowie, jakby za chwilę miała uderzyć błyskawica. Czekaliśmy w milczeniu całą nieznośną wieczność, a potem znów usłyszeliśmy pukanie.
Victoria zbladła i potrząsnęła głową w moją stronę. Nie wiedziałem, po co to robi, ale sytuacja nie wyglądała zbyt obiecująco. Pomyślałem, że muszę być debilem, skoro nie wywiesiłem na drzwiach oznaczenia „Nie przeszkadzać". Gdyby to była pokojówka, która przyszła pościelić łóżko, to by ją powstrzymało.
Ale jaki hotel oferuje ścielenie łóżek za kwadrans jedenasta wieczorem?
Nie było czasu, żeby kontynuować te rozważania, bo pukanie rozległo się znowu. Tym razem towarzyszył mu męski głos. Był wysoki, dość piskliwy, prawie jakby nasz gość nawdychał się helu.
- Josh? Josh, otwórz! - zapiszczał. - Musimy pogadać.
W końcu ruszyłem do akcji. Zerwałem się z sedesu, złapałem Victorię za rękę i wyciągnąłem ją do sypialni.
- Josh? Caitlin? - Znowu rozległ się piskliwy głos i stukanie. -Otwierajcie!
- Co robimy? - syknęła Victoria.
- Poczekaj tutaj - powiedziałem bezgłośnie i na palcach pośpieszyłem do drzwi.
Bardzo ostrożnie przyłożyłem oko do dziurki i wyjrzałem na zewnątrz. Ale nie zobaczyłem nic poza zniekształconym obrazem drzwi do apartamentu G po drugiej stronie.
Bam, bam, bam.
Ktoś z całą pewnością pukał, a siła cholernych uderzeń omal nie złamała mi nosa. Raczej nie był to nikt z obsługi, bo inaczej stałby dokładnie na wprost drzwi i zachowywał się dużo grzeczniej.
I wtedy pojawiła mi się w głowie okropna myśl i zrobiło niedobrze. W ilu filmach, które w życiu widziałem, występowała para zbirów albo nawet gliniarzy, którzy stali na korytarzu z plecami przy ścianie i pistoletem w dłoni, czekając, aż nieszczęsny gospodarz odsunie zasuwkę?
Stukanie rozległo się znowu, a ja wciąż ich nie widziałem. Wyglądało na to, że moje podejrzenie było słuszne. Kimkolwiek byli, stali po obu stronach drzwi. Tak samo zachowywali się latynoscy ochroniarze w podziemiach, ale naprawdę zdziwiłbym się, gdyby piskliwy głosik należał do któregoś z nich. Właśnie się zastanawiałem, co u diabła powinienem zrobić, kiedy usłyszałem drugi głos.
- Może pójdę poszukać dozorcy. - Ten głos należał do mężczyzny, który starannie dobierał słowa i mówił ze wschodnioeuropejskim akcentem. - Może dam mu trochę pieniędzy.
- Dobry pomysł - odparł falset. - Daj mu dwadzieścia dolców i powiedz, żeby otworzył zamek.
To było wszystko, co musiałem wiedzieć. Nasi nieśmiali goście zamierzali za wszelką cenę dostać się do środka, a to wystarczy, żeby nas znaleźli.
Cofnąłem się, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu etui, i popchnąłem Victorię czekającą po drugiej stronie szklanego stołu w kierunku podwójnych drzwi, prowadzonych do sąsiedniego apartamentu. Victoria jęknęła, kiedy zobaczyła, o co mi chodzi, ale nie było czasu, żeby ją uspokajać. Uzbrojony w jeden z najbardziej niezawodnych wytrychów i śrubokręt o krótkim grocie kucnąłem i zająłem się zamkiem.
Na pewno pomogło to, że musiałem się uporać z podobnym zamkiem w drzwiach łączących pokoje mój i Victorii, ale nawet mnie zadziwiła własna szybkość. Ledwo miałem czas, żeby wysunąć język, a już usłyszałem głuche szczęknięcie unoszącego się trzpienia i cofającego rygla.
Opanowałem drżenie ręki i ostrożnie uchyliłem drzwi. Apartament był pogrążony w ciemności. Sięgnąłem do kieszeni po latarkę i skierowałem strumień światła przez szparę. Zaraz też wetknąłem tamtędy głowę i szybko omiotłem latarką pokój - jeden przelot, jak w latarni morskiej. Nikogo nie było widać. Pchnąłem drzwi, otwierając je na całą szerokość, chwyciłem Victorię za rękę, pociągnąłem i delikatnie za nami zamknąłem.
Znowu rozległo się pukanie. Po ciemku pomknąłem do wejścia i przyłożyłem ucho do drewna.
- Ej, Josh - zapiszczał falset. - Wiesz, że będziesz musiał z nami pogadać. Dlaczego po prostu nas nie wpuścisz?
Przyłożyłem oko do dziurki, ale zobaczyłem tylko korytarz. Zakląłem i poświeciłem latarką na ścianę obok. W plastikowym włączniku nie było karty. Zmówiłem po cichu modlitwę dziękczynną i skierowałem snop światła w ciemność. Latarka wydobyła lustrzane odbicie apartamentu Mastersa. Byliśmy tuż za stołem w jadalni - Victoria stała teraz przy nim z dłońmi na szklanym blacie i pochyloną głową. Zostawiłem ją tak, a sam popędziłem do sypialni, mijając po drodze czarną skórzaną kanapę i płaski telewizor na ścianie.
Upewniłem się, że w łóżku nikogo nie ma, a ponieważ nie chciałem być oskarżony o to, że nie uczę się na błędach, zajrzałem do łazienki. Nikogo tam nie znalazłem - ani żywego, ani martwego - zobaczyłem jednak dwie kosmetyczki przy zlewie i kilka sztuk bielizny, męskiej i damskiej, rozrzuconych na podłodze wśród wilgotnych ręczników. Prysznic wyglądał, jakby niedawno z niego korzystano, a wyjęta z uchwytu suszarka leżała na spłuczce.
Zanim wyszedłem z sypialni, otworzyłem szafę i dotąd przeglądałem ubrania na wieszaku, aż znalazłem hotelowy szlafrok. Popędziłem z powrotem do salonu, gdzie strumień światła latarki przeciął twarz Victorii. Sprawiała wrażenie ogłuszonej, jakby nogi wrosły jej w podłogę. Powstrzymałem chęć, żeby do niej podejść, i w pośpiechu rozebrałem się za blatem w kuchni. Kiedy byłem już tylko w bokserkach, zerwałem rękawiczki i owinąłem się szlafrokiem. Zdążyłem zawiązać pasek i potargać włosy, gdy znów usłyszałem pukanie przed apartamentem Mastersa. To był dobry moment, żeby wystawić głowę na korytarz i zapytać, o co całe to zamieszanie. Nacisnąłem więc klamkę i to właśnie zrobiłem.
- O co całe to zamieszanie?
Dopiero kiedy wypowiedziałem swoją kwestię, dołączając do tego sporą dawkę ziewania, zobaczyłem, kim był nieustępliwy gość Mastersa.
Na początku w ogóle go nie zauważyłem. Zamrugałem, żeby przyzwyczaić wzrok do światła, popatrzyłem w lewo, popatrzyłem w prawo, a potem spojrzałem w dół i nareszcie zrozumiałem, dlaczego nie dostrzegłem go przez wizjer. Wcale nie chował się przyciśnięty do ściany - miał po prostu nie więcej niż metr dwadzieścia wzrostu.
Zerknąłem raz jeszcze - nic nie mogłem poradzić - ale z pewnością nie klęczał. Był karłem, małym człowiekiem, upośledzonym wertykalnie czy jakkolwiek chcielibyście to nazwać. To była prawdziwa niespodzianka, ale kiedy odwrócił swoją pozbawioną karku głowę i zaczął mówić, jego piskliwa mowa nabrała sensu.
- Hej, przepraszam - powiedział. Brzmiał przy tym, jakby miał ściśniętą krtań. - Przyszedłem odwiedzić przyjaciela.
- Hm, najwyraźniej go nie ma - warknąłem.
Niski człowieczek popatrzył na mnie niepewnie i po raz pierwszy w życiu poczułem się jak wielkolud. Miał rumianą cerę, a jego twarz sprawiała wrażenie, jakby była ściśnięta. Bardzo duży, wydatny (jak na gościa jego rozmiarów) nos wyglądał, jak gdyby w młodości został złamany i źle nastawiony, a między krzywymi przednimi zębami widać było szpary. Gęste, ciemne, szczeciniaste włosy wchodziły mu na małe uszy, brwi zaś zrastały się nad nosem. Trudno było zgadnąć, ile dokładnie ma lat, ale gdy uwzględniłem jaskrawożółte trampki, sprane dżinsy i death metalową koszulkę, które miał na sobie, oceniłem, że około trzydziestu pięciu.
Spojrzałem na zegarek - ten tani cyfrowy, a nie staroświecki, który zwędziłem z pokoju obok - i dodałem:
- Widziałem mężczyznę, który wychodził z tego pokoju półtorej godziny temu. Właśnie przyleciałem zza Atlantyku i próbowałem się przespać, zanim zaczął się pan dobijać do jego drzwi.
- jest pan pewien, że to był Josh?
Westchnąłem ciężko i wydusiłem przez zęby:
- Widziałem, jak pewien dżentelmen wychodził z tego pokoju. Amerykanin. Życzył mi dobrej nocy. Miał na sobie brązową skórzaną kurtkę.
- To chyba Josh. Był z nim ktoś? Może ruda dziewczyna?
- Proszę posłuchać, przykro mi, ale jestem zmęczony i muszę się przespać. Czy mogę zasugerować, żeby pan do niego zadzwonił
albo zostawił wiadomość u konsjerżki? I przestał walić w te cholerne drzwi?
- Eee, pewnie. Tak zrobię. Dziękuję.
Spojrzałem na niego surowo, żeby sobie już poszedł, ale zanim udało mi się go odesłać w diabły, zza rogu wyłonił się jego towarzysz. Przynajmniej przestałem czuć się jak wielkolud. Podejrzewam, że gdyby przypadkiem natknęła się na nas trzech Złotowłosa, mogłaby być tak uprzejma, żeby przyznać mi rację. Ponieważ jeśli mężczyznę obok mnie można by uznać za dość niskiego, to o jego towarzyszu trzeba by powiedzieć, że był raczej wysoki.
Nie umiem stwierdzić, jak wysokie są korytarze w hotelu Fifty--Fifty, ale mogę wam powiedzieć, że głowa tego gościa szorowała o sufit. Gdybym był dość bezczelny, żeby wziąć jego małego kumpla na barana, to ośmielam się twierdzić, że mogliby stanąć wtedy ze sobą oko w oko. Ale nie tylko słuszny wzrost sprawiał, że mężczyzna się wyróżniał - tylko zapadał w pamięć, lecz także jego postura. Miał na sobie sportowy strój - parę gigantycznych tenisówek, granatowe spodnie od dresu i jasnoniebieską koszulkę bez rękawów -a jego bicepsy, tricepsy i klata wyglądały jak reklama anabolików. Przypominał koszykarza skrzyżowanego z zapaśnikiem skrzyżowanym z modelem. Gdybym naprawdę właśnie się obudził z głębokiego snu i zobaczył go razem z ledwo odrosłym od ziemi kolegą na korytarzu przed swoim pokojem, uznałbym, że wciąż śnię.
W swej wielkiej jak bochen chleba dłoni człowiek-góra trzymał kartę. Kiedy mnie zobaczył, odrobinę zmarszczył brwi, wyrażając zaniepokojenie, jakie mógłby okazać byk na widok muchy, a potem wręczył kartę małemu, jakby podawał dziecku bilet.
- O, świetnie! To Josh dał ci kartę? - Mały człowieczek wy-piszczał swoją kwestię z naciskiem, niezdarnie podpowiadając wielkoludowi.
- Hę?
- Spytałem - powiedział karzeł, wskazując na mnie głową -czy Josh dał ci kartę, żebyśmy zaczekali w jego pokoju.
- Och! Tak. Właśnie tak - odparł mężczyzna swoim niezgrabnym euroangielskim. - Josh dał mi swoją kartę, żebyśmy mogli zaczekać u niego.
- No to znakomicie. - Mały człowieczek ucieszył się, pokazując mi przy tym, ile zębów mieszczą jego dziąsła. - Dzięki za pomoc. Po prostu wejdziemy i zaczekamy.
- I nie będziecie więcej hałasować?
- Jasne, że nie. - Pomachał ręką jak u lalki. - Niech się pan nie martwi.
13
Poszli sobie? - wyszeptała Victoria.
- Zdaje się, że tak.
- Nie zabawili tam długo.
Odsunąłem ucho od szklanki, którą trzymałem przy drzwiach łączących apartamenty, i przyświecając sobie latarką, sprawdziłem godzinę na cyfrowym zegarku.
- Niecałe pięć minut.
- Jak myślisz, co uknuli?
- Na pewno nic miłego. Ale nie zaszkodzi sprawdzić.
Odstawiłem szklankę, a potem wyjąłem wytrych i śrubokręt
z etui. Otwarcie zamka po raz drugi to była łatwizna, nie kłopotałem nawet Victorii prośbą, żeby mi poświeciła. Pracowałem po omacku i podejrzewam, że wcale nie poszłoby mi szybciej, gdybym miał klucz.
W apartamencie Mastersa wciąż paliły się światła, a karta tkwiła we włączniku przy drzwiach, wyraźnie jednak nie wzbudziło to ciekawości karzełka i giganta-atlety. O ile mogłem stwierdzić, nie zaniepokoił ich także rozprostowany wieszak, który zostawiłem
na blacie. Kto wie, może mały człowieczek był za niski, żeby go zauważyć, atleta zaś zbyt zdekoncentrowany wspaniałym pokojem w sam raz w jego rozmiarze. Tak czy owak, byłem wdzięczny, że nie zostali długo, i gdy tylko zabrałem wieszak, przeprowadziłem szybkie przeszukanie.
Najwyraźniej tylko jedno się zmieniło. Przy biurku pod oknem widokowym zostawiono wiadomość. Napisano ją w pośpiechu, drukowanymi pochyłymi literami na hotelowej papeterii.
„Zadzwoń do Maurice'a, dobra? Trochę się wkurwił".
Wiedziałem już, jak się czuje Maurice, ale niestety, nie miałem pojęcia kim jest. Zdaje się za to, że Josh wiedział, bo nie zostawiono numeru telefonu.
Ciekawe, który zostawił wiadomość. Skłaniałem się ku przypuszczeniu, że mniejszy. To on odgrywał rolę szefa w korytarzu, byłoby więc zrozumiałe, gdyby to on ją napisał. Pomyślałem też, że użycie wielkich liter mogło być znaczące - może pisał w ten sposób, żeby zrekompensować sobie niedobór wzrostu.
Ponieważ nie miałem już rękawiczek, żeby zanieść wiadomość Victorii, posłużyłem się paskiem od szlafroka. Stała w przejściu między pokojami - po jednej stopie w każdym - jakby nie była pewna, która przestrzeń bardziej ją krępuje. Przebiegła wzrokiem notatkę, wzruszyła ramionami i zmarszczyła brwi dokładnie tak jak ja. Odłożyłem kartkę na biurko i wepchnąłem swoją przyjaciółkę z powrotem do pogrążonego w mroku apartamentu. Delikatnie zamknąłem drzwi, pozwalając, żeby zamek zaskoczył. Nagle zapadły egipskie ciemności.
- No to kim jest Maurice? - spytała Victoria, kiedy namacałem jej dłoń i wcisnąłem w nią wieszak.
- Nie mam pojęcia.
- Może to jeden z bliźniaków?
- Nie sądzę. Przecież Masters wie, że go szukają, więc dlaczego ktoś miałby wspominać tylko o jednym?
- Żaden z nich nie wygląda na Maurice'a.
- Vic, oni są identyczni.
W ciemności usłyszałem pogardliwe mlaśnięcie.
Wymacałem drogę do kuchni, żeby zrzucić szlafrok i włożyć własne ubranie. Dopiero kiedy zasuwałem suwak w spodniach, Victoria znowu się odezwała.
- Charlie, czy jeden z tych mężczyzn rzeczywiście był, eee, no wiesz?
- Niskiego wzrostu? Po co miałbym coś takiego zmyślać?
- Po nic. To po prostu dość zaskakujące.
Zapiąłem koszulę i włożyłem marynarkę, po czym sięgnąłem po skarpetki i, skacząc w kółko, zacząłem je wciągać.
- W pewnym sensie to uspokajające - powiedziałem. - Dobrze wiedzieć, że oszuści występują we wszystkich kształtach i rozmiarach.
- Myślisz, że to byli oszuści?
- Ściśle rzecz biorąc, nie dostali pozwolenia, żeby wejść do sąsiedniego pokoju.
- Może to naprawdę przyjaciele Josha?
- Tak, przyjaciele-oszuści.
Zanurkowałem pod blat, żeby zawiązać buty. Zgarnąłem też biografię Houdiniego z podłogi i z powrotem wcisnąłem ją za pasek. Wyprostowałem się, przygładziłem włosy, wziąłem rękawiczki i do nich dmuchnąłem.
- Wkładasz z powrotem rękawiczki?
- Tak.
- Mogę spytać dlaczego?
- Bo jeszcze nie skończyliśmy.
- Myślałam, że tylko się tu schowaliśmy.
- Owszem. Ale wiesz, co mówią o darowanych koniach.
- Żeby zostawić je w spokoju i uciekać, póki można?
Trzepnąłem rękawiczką o dłoń.
- Wyluzuj. To nie zajmie dużo czasu.
- Zabawne. Nie uwierzyłbyś, ile razy słyszałam te słowa z ust mężczyzny, który właśnie włożył rękawiczki chirurgiczne.
Włożyłem latarkę i skierowałem światło na twarz Victorii. Czerń wokół niej nabrała głębi.
- Żarty w obliczu niebezpieczeństwa? Gdybym cię nie znał lepiej, pomyślałbym, że jesteś do tego stworzona.
Zakryła oczy, rozczapierzając palce.
- Chwilowa nieuwaga. Możesz się pospieszyć?
- Zabawne - odparłem. - Nie uwierzysz, jak rzadko słyszę te słowa z ust kobiety.
Nonszalanckim krokiem minąłem Victorię, poszedłem do sypialni i odwiesiłem szlafrok do szafy. Zacząłem obmacywać wiszące ubrania i sprawdzać kieszenie. Nie znalazłem niczego użytecznego, ukląkłem więc i rozsunąłem kilka spódnic, żeby zlokalizować sejf. Kiedy go namierzyłem, poświeciłem latarką na klawiaturę i wezwałem swoją muzę. Zacząłem od kombinacji 111, potem 1111, potem 9999...
- Po co to? - spytała Victoria zza pleców.
- Potrzebujemy pieniędzy.
- Nie, jeśli znajdziemy Josha.
- Nie będzie łatwo go znaleźć. Wygląda na to, że ucieka z miejsca zbrodni. Nie wiemy, dokąd poszedł. Nie znamy miasta.
- Ale mamy trop Maurice'a. Mamy tego... małego kolesia i jego umięśnionego kumpla.
Złagodziłem ton.
- Naprawdę uważam, że powinniśmy się skupić na drugiej opcji, Vic. Przynajmniej na chwilę.
- Ale nigdy nie uda ci się ukraść takiej sumy, jakiej potrzebujemy.
- Może nie bezpośrednio.
Sejf nie chciał się otworzyć. Kombinacje, które wstukiwałem, nie dawały żadnego efektu. Wycelowałem latarką w czytnik kart kredytowych obok klawiatury i warknąłem do siebie.
- Nie możesz się do niego włamać?
- Gdybym miał narzędzia, które trzymam w torbie na dole, to owszem. Ale nie z tym sprzętem.
Wyciągnąłem palec i zacząłem wstukiwać nowe kombinacje. 911, 1234, 9876...
- Charlie, co miałeś na myśli, że może nie uda ci się ukraść pieniędzy, których potrzebujemy, bezpośrednio?
- Och! Pomyślałem, że w każdym razie mógłbym ugrać niezłą stawkę - wypaliłem beztrosko.
- Stawkę? Jaką stawkę?
2222, 3333, 4444...
- O nie! - powiedziała Victoria i walnęła mnie w tył głowy. - To okropny pomysł!
- Nie dałaś mi wytłumaczyć.
- Nie trzeba. Uważasz, że uda ci się wygrać pieniądze. W pokera.
W jej głosie pobrzmiewał sceptycyzm. Nie podobał mi się ten ton.
- Jestem lepszy, niż ci się wydaje. Poważnie.
- Straciłeś już dziś wieczorem fortunę.
- Popełniłem błąd w ocenie. Teraz wiem, co zrobić inaczej.
- Bardzo słusznie. Przede wszystkim nie siadaj do gry.
Zakołysałem się na piętach i oparłem na pośladkach, a potem
objąłem rękoma kolana i przycisnąłem je do piersi. Chciałem zadać jedno pytanie i wydawało się, że teraz jest na to równie kiepski moment jak kiedy indziej.
- Ile pieniędzy masz na koncie?
Victoria znowu zdzieliła mnie w tył głowy.
- Nie mogę uwierzyć, że o to pytasz.
- Oddam ci, dobrze wiesz.
Odeszła w najdalszy kąt pokoju. Słyszałem, jak pstryka palcami gołej ręki o dłoń w rękawiczce. Może wyobrażała sobie, że to moje czoło.
- Nawet w przybliżeniu nie wystarczająco. Poza tym i tak nie mogę ich wydostać. Jest sobotnia noc, Charlie. Jutro niedziela.
- Ale możesz wyciągnąć chociaż część, prawda?
- Mój limit to dwieście pięćdziesiąt funtów dziennie.
- Około czterystu sześćdziesięciu dolarów. A karty kredytowe? Ja nie mam żadnej.
Może i było ciemno, ale miałem bardzo jasne wyobrażenie, jaką minę zrobiła Victoria, i cieszyłem się, że nie mogę jej zobaczyć...
- Mam jedną - odparła lakonicznie. - Ale limit kredytowy nie jest tak duży, jak mógłbyś oczekiwać.
- Ale dobry na początek, co nie?
- Raczej mizerny. A w porównaniu z sumą, której potrzebujemy? Szczerze mówiąc, to niedorzeczne.
- I właśnie dlatego próbuję się dostać do tego sejfu. I do kilku innych. Gdyby udało mi się ukraść dość dużą sumą, mogłoby to nas gdzieś doprowadzić.
Victoria zerknęła na podświetlony zegarek obok łóżka.
- W ciągu dwudziestu dwóch i pół godziny?
- Ej, jeśli masz jakieś lepsze propozycje, chętnie posłucham. Popatrzyliśmy na siebie w ciemności i poczułem, że przestrzeń
wokół Victorii jeszcze bardziej pociemniała. W końcu skrzyżowała ręce na piersi i gwałtownie wypuściła powietrze.
- Black jack - rzuciła ten pomysł jakby od niechcenia.
- Słucham?
- Statystycznie rzecz biorąc, masz większe szanse na wygraną. Zredukowana przewaga stołu.
- Ale jeśli uda mi się znaleźć pokera bez limitu...
- To znów przegrasz wszystkie pieniądze. Zamruczałem, a na dodatek się zająknąłem.
- Prawdę mówiąc, Vic, nie jestem aż taki świetny w black jacka. Czekałem, aż stwierdzi, że to samo można powiedzieć o moim
pokerze, ale tylko opadła obok mnie na łóżko i popatrzyła na dłonie, które złożyła na kolanach. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, a ja
tymczasem wystukałem kolejną kombinację. Z tym samym rezultatem. Uznałem, że czas sprawdzić walizki i szuflady przy łóżku.
- Zrobimy tak - odezwała się w końcu Victoria. - Ja zagram w black jacka. Zacznę z pieniędzmi, które zgromadzimy, i zobaczymy, jak nam pójdzie przez pierwszych kilka godzin. W tym czasie ty możesz zająć się tym, co ci wychodzi najlepiej.
- Kiepska pora, żeby machnąć jakąś szybką powieść.
- Głupek. - Znowu zarobiłem pacnięcie w głowę. - Pójdziemy do innego kasyna. Nie sądzę, żeby Fisherowie pozwolili nam grać tutaj. I kiedy będę grała, ty możesz... No wiesz.
- Zająć się kradzieżą?
- Jeśli chcesz to ująć w tak prostacki sposób.
Odwróciłem się i sięgnąłem po zaciśnięte dłonie Victorii. Żadnej reakcji. Jakby nie do końca była zaangażowana w to, co proponowała. Jak gdyby była wyłączona.
- Wszystko w porządku? Bardzo ci przeszkadza to granie i kradzież?
Nie odezwała się. Już miałem zapytać, co jej się stało, kiedy zsunęła się z łóżka na kolana i wyciągnęła rękę w stronę klawiatury. Wcisnęła cztery klawisze, a chwilę później sejf zawarczał, szczęknął i pojawił się napis „Otwarte".
- 50-50 - powiedziała, kiedy drzwiczki odskoczyły do tyłu. -Nieźle, co?
Jęknąłem i sam zdzieliłem się w myślach po łbie za to, że byłem takim kretynem. A potem poświeciłem latarką do sejfu. Zawartość nie skłaniała do pieśni dziękczynnej. Znalazłem odtwarzacz mp3, kamerę cyfrową, złoty naszyjnik i zwitek banknotów. Wziąłem pieniądze i przeliczyłem. Tysiąc dziewięćdziesiąt dolarów. Podałem zwitek Victorii, która zaczęła go przerzucać z ręki do ręki, jakby to był rozżarzony węgiel. Oparłem palec o brodę i zastanowiłem się nad następnym ruchem.
Sprzęt cyfrowy i naszyjnik były, rzecz jasna, cenne, ale nie miałem czasu szukać odpowiedniego lombardu albo spelunki, w których mógłbym je spieniężyć. Potrzebowaliśmy gotówki albo żetonów, i to szybko. Pozbycie się tych precjozów zajęłoby mi z godzinę, a w tym czasie mógłbym włamać się do dwóch następnych pokoi, w których mógłbym znaleźć to, czego szukaliśmy. Powziąwszy decyzję, zamknąłem drzwiczki, wprowadziłem ponownie kod, żeby wszystko (poza pieniędzmi) znalazło się pod kluczem, a potem rzuciłem okiem na sypialnię i łazienkę. Wreszcie powiedziałem Victorii, co zrobimy.
- Możemy już wyjść?
- Jasne. Wręcz bym to doradzał.
- Co za ulga.
Wygładziłem narzutę w miejscu, gdzie siedziała Victoria, poprawiłem ubrania w szafie i zamknąłem drzwiczki. Omiotłem latarką pokój, żeby się upewnić, że niczego nie zostawiliśmy, a potem skierowałem światło na twarz Victorii.
- Chciałabym, żebyś przestał tak robić - powiedziała, mrużąc oczy.
- Gdzie wieszak?
- Och! Chyba go zostawiłem w drugim pokoju.
Miała rację. Wieszak znalazłem na szklanym blacie w jadalni. Ostrożnie umieściłem go w rękawie marynarki, po czym poprowadziłem Victorię do drzwi i przyłożyłem oko do wizjera. Zakładając, że mój maleńki przyjaciel nie czekał po drugiej stronie, wyglądało na to, że jest pusto. Pchnąłem więc drzwi i skinąłem na Victorię.
Dopiero kiedy schodziliśmy po schodach dla personelu, zatrzymałem się między piętrami, sięgnąłem do spodni i wyciągnąłem przedmiot, który sprawił, że oczy mojej przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
- To dla ciebie. - Wręczyłem jej biografię Houdiniego.
- Och, Charlie, naprawdę wolałabym, żebyś tego nie robił.
- No cóż, zrobiłem. - Wzruszyłem ramionami. - I jeśli nie chcesz jej odnosić, jest twoja.
- A kiedy mam znaleźć czas na czytanie?
- Kiedy wygrzebiemy się z tych tarapatów. Albo może i wcześniej. Houdini był mistrzem wydostawania się z niezręcznych sytuacji, prawda? Może uda ci się wyłowić kilka wskazówek.
14
Wróciliśmy do swoich pokojów. Zamierzałem przebrać się w zwyczajne czarne spodnie, pozbyć marynarki i uzbroić w kilka starannie dobranych narzędzi, Victoria jednak włożyła na siebie coś dużo mniej wygodnego.
- Ta dam!
Zerknąłem znad torby, żeby zobaczyć, jak składa uroczy ukłon w przejściu między naszymi apartamentami. Luźne ubrania, które uznała za odpowiednie na włam, zniknęły zastąpione przez ciemnogranatową sukienkę koktajlową, pasującą do niej kopertową torebkę i buty na wysokich obcasach. Wyglądało na to, że Victoria ma też stosownie głęboki dekolt i parę odpowiednio długich nóg, choć powstrzymałem się, żeby nie powiedzieć tego na głos.
- Jak wyglądam? - Złożyła dłonie i opuściła powieki, udając wcieloną nieśmiałość.
- W porządku.
- Tylko w porządku?
Wsunąłem nogi w wypolerowane czarne buty i chowając twarz, zanurkowałem, żeby zawiązać sznurowadła.
- A spodziewałaś się, że co powiem?
- Nieważne. - Klepnęła dłońmi o uda. - To co, pokażesz mi Strip?
Strip był jak cios między oczy. Noc była ciepła, przyprawiona wyziewami silników i zapachem olejku do opalania na spalonej słońcem skórze, pora późna (właśnie minęła północ), ale chodniki zalewała jasność - jaskrawe neony, kolorowe żarówki przy markizach, rozbłyskujące ekrany, samochodowe reflektory i sygnalizacja świetlna. Zachwiałem się, bo od nieoczekiwanego gorąca i oślepiającego blasku zakręciło mi się w głowie. No cudownie, pomyślałem. Nie dość, że mój zegar biologiczny wariował z powodu zmiany czasu, to jeszcze panował tu ciągły zmierzch.
Korek na wielopasmowym Stripie był niezmienny. Drogie sportowe samochody, wypasione SUVy, długaśne limuzyny, hummery z przyciemnianymi szybami walczyły ze sobą o asfalt i uwagę, ich lakier lśnił, jakby był płynny. Wypełnione po brzegi autobusy Deuce szukały miejsca przed hotelem, a nisko zawieszone taksówki lawirowały między pasami. Z boku wlokła się ciężarówka ciągnąca za sobą reklamę z pięknością w bikini i hasłem jakiegoś klubu ze striptizem. Próbowałem się nie gapić, ale niezbyt usilnie.
- Popatrz. - Wskazałem na kształtną boginię ze słowami Girls, Girls, Girls! nad wypiętą pupą. - Zostały nam dwadzieścia dwie godziny. Chcesz obejrzeć pokaz?
- Świnia! - Victorii udało się przekrzyczeć hałas. - Czy ci ludzie nie wiedzą, która jest godzina?
- Spójrz na to z jaśniejszej strony. Przynajmniej nie siedzą w swoich pokojach.
Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, przepchnęła się między nami grupa dziewczyn z college'u popijających drinki z lodem ze szklanek w kształcie Statui Wolności. Za dziewczynami podążali studenci w spodniach w kancik w kolorze khaki, pachnący wodą kolońską, z plastikowymi kubkami z piwem przyciśniętymi do piersi. Odepchnęli nas, a ja potknąłem się i wpadłem na faceta w garniturze, który akurat pozdrawiał żonę przez komórkę. Przeprosiłem go i odsunąłem się, a wtedy jakaś starsza kobieta na elektrycznym wózku inwalidzkim omal nie amputowała mi palców u stóp.
- Chodź. - Złapałem Victorię za rękę. - Idziemy.
Przedzierając się przez tłum utracjuszy, omijając palmy, budki z przekąskami i żółte hydranty, przeciskając się pod wzniesionymi rękami pijanych studentów, wreszcie okrążając ludzi czekających na światłach i tracąc możliwość zakosztowania rozkoszy w Ceasars Pałace, poprowadziłem ją na południe, w kierunku jaskraworóżowej poświaty kasyna Flamingo. W cieniu zakurzeni mężczyźni i kobiety w kolorowych ochronnych kamizelkach tasowali druczki reklamowe i niczego niepodejrzewającym przechodniom wciskali ulotki oferujące usługi dziewcząt na telefon. Porzucone zaścielały chodnik jak jakieś potworne konfetti.
Przeszliśmy przez kładkę na drugą stronę ulicy i znaleźliśmy się niemal naprzeciwko eleganckiej fasady Bellagio, w pobliżu podświetlonej wieży Eiffla przed kasynem Paris-Las Vegas. Pociągnąłem Victorię z zakręcającego chodnika w stronę wejścia do Space Station One.
Spóźniliśmy się na ostatnie przedstawienie największej kasynowej atrakcji - symulację startu promu kosmicznego. Prom, trzęsąc się, zjeżdżał w dół przypominającej dźwig konstrukcji, wystrzelającej wysoko w stronę nocnego nieba, a kłęby suchego lodu buchały z dziury w ziemi, z której wcześniej się wyłonił. Pomruki niezadowolenia nielicznych widzów sprawiły, że wcale nie żałowałem straconego pokazu. A sądząc po tłumie utracjuszy po drugiej stronie ulicy, śpiewających wspólnie Viva Las Vegas Elvisa Pre-sleya, z pewnością nie był ani trochę tak popularny jak fontanny Bellagio.
Główne wejście do Space Station One było hangarową konstrukcją, której błyszczący biały łuk wystawał na zewnątrz, przypominając dziób statku kosmicznego Enterprise. Kolorowe promienie laserowego światła przecinały korytarz z perforowanego metalu wiodący do drzwi, a u stóp kłębiły się opary suchego lodu. Przerośnięte roboty, które już wyglądały na przestarzałe o dziesięć lat, nerwowo poruszały rękami i głowami, podczas gdy personel kasyna w podniszczonych kostiumach kosmitów i lateksowych maskach pozował do fotografii z gospodyniami domowymi w średnim wieku i japońskimi jedenastolatkami.
Obrotowi drzwi do kasyna towarzyszyły efekty dźwiękowe rodem z Doktora Who, a jeden z robotów przywitał nas komputerowym głosem, który znałem ze swojego starego ZX spectrum.
- Witajcie w Space Station One, Ziemianie.
Ciekawe, czy to samo powie przy wyjściu.
Wnętrze kasyna nie przypominało nic, co dotychczas widziałem, a mimo to było równocześnie niepokojąco znajome. Tak jakby wszystkie filmy science fiction, jakie kiedykolwiek zostały nakręcone, pocięto, połknięto i wypluto w przestrzeń przed naszymi oczami. Postaci, sceny i rekwizyty z filmów - począwszy od Gwiezdnych wojen, przez Obcego, E.T., Bucka Rogersa, Łowcę androidów, aż po Dzień Niepodległości. Najciekawsze jednak, ilu gości było w kostiumach. Krupierzy i menedżerowie nosili białe jednoczęściowe kombinezony w stylu NASA, ale i wśród zwykłych graczy mogłem dostrzec kilku Flashów Gordonów, niezliczonych Darthów Vaderów, dwóch Spocków, parę Księżniczek Lei i co najmniej jednego Chewbaccę.
- Teraz już wiem, jak wygląda piekło - mruknęła niechętnie Victoria.
- Ale na pewno się cieszysz, że się wystroiłaś.
- Prawdę mówiąc, czuję się nie dość elegancko. Co, u diabła, cię podkusiło, żeby tu przyjść?!
- Liczba geeków.
- Słucham?
- Wszyscy wiedzą, że fani science fiction są nocnymi markami. Doszedłem więc do wniosku, że jeśli tu przyjdziemy, wzrośnie szansa na puste pokoje.
- Mam nadzieję, że nie nazbyt puste. - Victoria zlustrowała stoły. - To raczej nie jest miejsce z klasą. Myślisz, że znajdziesz dość gotówki?
- Mam nadzieję. Ale popatrz na to z tej strony: przynajmniej nikt się nie będzie śmiał z naszej puli.
Poprowadziłem Victorię w stronę bankomatu, który stał przy automatach do gry Gwiazda Bojowa Galaktyka. Wyciągnęliśmy tyle pieniędzy, ile się dało, dołożyliśmy trochę tego, co Victoria miała w portmonetce, a także zwitek banknotów, który zabrałem z hotelowego sejfu, i podeszliśmy do najbliższego stolika do black jacka.
Victoria zajęła miejsce na podwyższanym metalowym stołku obok pary żołnierzy Imperium. Krupierem był młody chłopak, najwyżej dwudziestopięcioletni, z blond włosami przyciętymi na jeża i błyskiem w oku, który pasował do imienia na plakietce. Randy.
- Witamy w przestrzeni kosmicznej, szanowna pani. Minimalna stawka przy stole to dwadzieścia pięć ziemskich dolców Victoria położyła na szarym filcu trzysta dolarów. Czekając na żetony, otworzyła torebkę i sięgnęła do środka. Zauważyłem okładkę biografii Houdiniego, więc się uśmiechnąłem, a potem coś metalowego odbiło światło. Wyciągnęła sygnet z lśniącego srebra i wsunęła go na palec.
- Należał do mojego ojca - powiedziała nowym znajomym przy stole. - Przynosi szczęcie.
Na te słowa żołnierz obok Victorii podniósł butelkę piwa. Sterczała z niej słomka.
- Dziś rzeczywiście przyda się trochę szczęścia - powiedział, zbliżając twarz w masce do rurki.
- Amen - dodał jego kolega i ręką w rękawicy klepnął kumpla w pancerz.
- Hm, zobaczmy, co się da zrobić - odparła Victoria.
Tak się jednak stało, że nie mogła zrobić zbyt wiele. W pierwszym rozdaniu wyciągnęła piątkę i siódemkę, podczas gdy Randy odkrył waleta pik. Victoria dobrała, grając zgodnie z oczekiwaniami, ale wyciągnęła dziesiątkę i wyszła jej fura. Randy odwrócił swoją kartę. Dama karo. Żołnierze też przegrali.
- Może lepiej, żebyś zdjęła sygnet - poradziłem Victorii. -Może niechęć twojego taty do hazardu sprawia, że nie działa.
Victoria odwróciła się i skierowała brew ku wykonanej z folii aluminiowej atrapie statku Apollo 11 wiszącego nad naszymi głowami.
- Nie masz nic do roboty?
- Chciałem ci zaoferować trochę wsparcia moralnego.
- Myślę, że dam sobie bez niego radę.
Nachyliłem się jej do ucha.
- Uważaj. Podejrzewam, że ci dwaj tutaj są po ciemnej stronie mocy.
Victoria odwróciła się do mnie tyłem i pchnęła kolejny dwudziestopięciodolarowy żeton do kółka zakładów na stole. Żołnierze Imperium poszli za jej przykładem. Miałem tylko nadzieję, że nie grają na służbie - słyszałem, że Imperium nie patrzy przychylnie na takie zachowanie.
W kasynie panował dokładnie taki zamęt, jakiego oczekiwałem, choć było tu spokojniej niż w Fifty-Fifty, a między stołami było nieco więcej przestrzeni. Owszem, zastępy kłębiących się kosmitów i astronautów sprawiały, że miejsce wydawało się kompletnie surrealistyczne, ale przynajmniej znaki informacyjne były w ludzkim języku, a nie po klingońsku. Z jednego dowiedziałem się nawet, gdzie jest jadalnia, i podążyłem ścieżką, która najwyraźniej mijała stoły do gry i automaty we wszechświecie (i poza nim). W końcu wiodącymi w dół ruchomymi schodami zjechałem do oficerskiej mesy.
Wcale nie wyglądała jak kantyna, którą moglibyście znaleźć na statku kosmicznym. W rzeczywistości była to taka sama sala restauracyjna jak wszystkie inne przy Stripie, oferująca zwyczajową pizzę i makarony, chińszczyznę, hamburgery i frytki, kawę i ciastka. Nie miałem nic przeciwko temu. Po prawdzie liczyłem, że znajdę przejście na korytarz dla personelu, który zaprowadzi mnie do głównych kuchni hotelowych. Gdy w końcu zlokalizowałem odpowiednie drzwi z boku pizzowego outletu, z radością spieszę donieść, że moje nadzieje się spełniły.
15
Miałem na sobie ciemnoczerwoną bluzę bez kołnierzyka z lśniącymi mosiężnymi guzikami i plastikową plakietką z imieniem. Z plakietki dowiedziałem się, że bluza należała do dżentelmena o imieniu Gerry, który był na tyle uprzejmy, że zostawił ją na wieszaku w szatni dla personelu nieopodal kuchni. Na szczęście dla mnie, nie wyglądało na to, żeby Gerry był wyjątkowo popularną postacią. Gdy wszedłem do kuchni, starając się - najlepiej, jak potrafię - wyglądać, jakbym świetnie wiedział, dokąd idę i co robię, nikt nie zatrzymał mnie i nie zapytał, dlaczego, u diabła, mam na sobie uniform Gerry'ego.
Nikt też nie zapytał mnie, skąd wziąłem wózek dla obsługi. Na przykrytym białą lnianą serwetą wózku ustawiono filiżanki do kawy, kubełek z lodem, w którym chłodziła się butelka białego wina, karafka lodowatej wody, a także naczynia, sztućce i serwetki. Pod stolikiem był niewielki piecyk, a w nim ciepłe dania.
Popchnąłem wózek do windy dla służby, zaciągnąłem drucianą siatkę i wcisnąłem guzik ósmego piętra. W windzie było lustro, wygładziłem więc tunikę i wyczyściłem czarne spodnie z kurzu. Zapytajcie jakiegokolwiek kanciarza, jak skuteczny jest odpowiedni kostium. Spróbujcie zdobyć coś w stylu munduru ochrony, a natychmiast zyskacie władzę. Zorganizujcie sobie strój dozorcy, a będziecie się mogli dostać niemal wszędzie, gdzie zechcecie. A choć bluza Gerry'ego była kilka rozmiarów za duża i trochę zbyt luźna w okolicy bioder, z pewnością pomogła stworzyć iluzję, że jestem człowiekiem na swoim miejscu.
Dodatkowy bonus stanowiła para białych bawełnianych rękawiczek w kieszeni bluzy. Były równie przydatne jak moje gumowe, a ponieważ dopełniały stroju, budziły znacznie mniej podejrzeń. Kiedy więc winda wspinała się w górę, wykorzystałem jeden z ząbkowanych noży, żeby odciąć palce trzeci i czwarty w prawej rękawiczce, a potem wsunąłem ją na dłoń.
Na ósmym piętrze winda brzęknęła, drzwi się rozsunęły, ja zaś wypchnąłem wózek na zewnątrz i ruszyłem przez korytarze w poszukiwaniu odpowiedniego apartamentu. Miałem swoje powody, żeby wybrać właśnie to piętro. Zgodnie z moją teorią na najniższych piętrach były najskromniejsze pokoje, a w nich goście z najmniejszym dochodem. Uznałem, że jeśli uderzę odrobinę wyżej, zwiększę szanse na znalezienie gotówki bez narażania się na ryzyko związane ze stanowiskiem konsjerżki lub na konieczność borykania się z grupą zamożniejszych gości, którzy mogliby umieścić kosztowności w głównym hotelowym sejfie.
Oczywiście, należało omijać wszystkie pokoje z wywieszką „Nie przeszkadzać". Tak się złożyło, że sporo drzwi miało tego typu wywieszki, nie wspominając o jednym czy dwóch wózkach z brudnymi naczyniami na zewnątrz, dlatego kilka minut zajęło mi wytypowanie możliwego kandydata. Wyglądało na to, że apartament 844 spełniał moje wymagania, postawiłem więc wózek pod ścianą, wyprostowałem ramiona i zapukałem. Żadnej odpowiedzi. Rozejrzałem się po korytarzu i kiedy upewniłem się, że jest czysto, sięgnąłem do rękawa bluzy Gerry'ego i wyciągnąłem swój wieszak.
Albo udało mi się udoskonalić technikę, albo klamki w Space Station One były wyjątkowo duże, bo niemal natychmiast zahaczyłem o rączkę, szarpnąłem za drut, pchnąłem drzwi i stoczyłem się do środka.
Kilka chwil później wytoczyłem się z powrotem.
Okazało się, że w moim planie krył się błąd. To prawda, że w pokoju nikogo nie było, ale nikt też się w nim nie zameldował. Takie już moje szczęście. Zdążyłem stracić jakieś czterdzieści
minut i nic. Co gorsza, nie mogłem zwiększyć swoich szans. Mogłem tylko próbować gdzie indziej, dopóki nie znajdę apartamentu, w którym nie będzie ludzi, ale za to będą ich rzeczy. No i musiałem się pospieszyć.
Pchając wózek korytarzem, minąłem dwóch mężczyzn w eleganckich garniturach i kobietę w wypchanym kostiumie (rozmiar XL) ze Star Treka. Szedłem, dopóki nie znalazłem się poza zasięgiem wszystkich, którzy mogli mnie usłyszeć, i póki nie namierzyłem kolejnego celu.
Apartament 858.
Ach, tak dobrze wspominam to miejsce. Nie tylko udało mi się zadziałać wieszakiem szybciej niż poprzednio, ale w dodatku od razu, wciągając wózek do środka, zauważyłem otwartą walizkę na bliższym z dwóch łóżek.
Zamknąłem za sobą drzwi i natychmiast omiotłem latarką ciemną sypialnię i resztę apartamentu. Kiedy zyskałem pewność, że jestem sam, chwyciłem latarkę zębami, strzeliłem palcami lewej ręki i podszedłem do walizki.
Pełno w niej było damskich ciuchów. Na podłodze stały jeszcze dwie, o których można powiedzieć to samo. Gdybym był fetyszystą butów, miałbym mnóstwo powodów do ekscytacji, a gdybym chciał się ubrać w damską bieliznę, z równą łatwością mógłbym zaspokoić i to pragnienie. Ale ponieważ interesowały mnie tylko żetony albo sztabki złota, walizki nie przyprawiły mnie o zawrót głowy.
Wciąż jednak należało brać pod uwagę hotelowy sejf i niedbalstwem z mojej strony byłoby, gdybym go nie odszukał. Wbudowana w ścianę szafa z żaluzjowymi drzwiami znajdowała się obok pierwszego łóżka. Otworzyłem drzwiczki po lewej i oświetliłem latarką szynę na wieszaki, worek na brudną bieliznę, deskę do prasowania oraz rozłożony stojak na walizki. Spróbowałem z prawej strony. Jeszcze więcej pustych wieszaków. Och, i sejf. Na półce nad wieszakami, mniej więcej na wysokości wzroku.
Ten sejf nie miał czytnika na karty kredytowe, miał natomiast klawiaturę. Obudowę, w którą wtopiony był uchwyt, wykonano z mocnego kremowego plastiku, tym zaś, co mnie wyjątkowo ucieszyło, był maleńki emaliowany znaczek z nazwą producenta. Znaczek w kształcie rombu przytwierdzono za pomocą dwóch śrub, które bez problemu usunąłem jednym ze swoich śrubokrętów, przyświecając trzymaną w ustach latarką.
Za znaczkiem znajdował się niewielki otwór, który stanowił coś w rodzaju drzwi awaryjnych, bo dzięki niemu wykwalifikowany ślusarz mógł otworzyć sejf bez kodu. Pamiętajcie, że to samo mogłaby zrobić wyćwiczona małpa.
I że dzięki temu otworowi zyskuje się dostęp do elektrycznego silnika, który steruje elementami odpowiedzialnymi za otwieranie i zamykanie. A skoro możecie operować silniczkiem zupełnie niezależnie od kodu, to łatwo dostaniecie się do środka.
Może się wam wydawać, że niezależne sterowanie silnikiem wymaga jakichś skomplikowanych narzędzi. To błąd. Potrzebne są spinacz biurowy, dziewięciowoltowa bateria i dwa niewielkie kawałki przewodu elektrycznego.
Oczywiście zawsze miałem ze sobą spinacz - kiepski to złodziej, który nie ma pod ręką tego najbardziej uniwersalnego wytrycha znanego człowiekowi. Ale moje etui mogło pomieścić tylko ograniczoną liczbę przedmiotów, i gdyby nie to, że wcześniej wróciłem do swojego pokoju w Fifty-Fifty, nie byłoby w nim dziewięciowoltowej baterii ani przewodu elektrycznego. Skoro jednak je miałem, z radością wyjąłem narzędzia potrzebne do klasycznego włamu i zabrałem się do dzieła.
Najpierw odgiąłem spinacz i wsadziłem koniec do otworu. Zacząłem nim wiercić w miejscu, gdzie znajdował się silniczek, aż do oporu, po czym jeden drucik przyczepiłem do końcówki naładowanej ujemnie, a drugi - do przeciwnej. Połączyłem oba końce ze spinaczem, doprowadzając prąd do silniczka w sejfie. I wiecie co? Cudowne siedmioliterowe słowo pojawiło się na ekranie nad klawiaturą, silnik zawarczał i drzwi się otworzyły.
Stanąłem na palcach i poświeciłem latarką do środka. Niewiele rzeczy można pomieścić w hotelowym sejfie i ten z pewnością nie był wypchany żetonami. Na szczęście znalazłem trochę gotówki, którą wyciągnąłem i przeliczyłem. Czterysta dwadzieścia dolarów. W mojej sytuacji nie było co kręcić nosem, z wdzięcznością więc wsunąłem zwitek do kieszeni. O kręcenie w nosie i atak kichania mogła mnie natomiast przyprawić buteleczka perfum, które stały obok banknotów, dlatego nie odważyłem się ich powąchać. Dalej leżały dwa paszporty. Wziąłem je i rzuciłem okiem. Kierowała mną wyłącznie ciekawość, choć nigdy nie zawadzić sprawdzi takich rzeczy.
Tym razem jednak zawadzało. Paszporty należały do dwóch Brytyjek z Bolton. Niedawno przekroczyły czterdziestkę - jedna rok po drugiej. O ile fotografie paszportowe to w ogóle okropna rzecz, bo bardzo rzadko człowiek wygląda na nich korzystnie, te w dodatku nie wskazywały nawet na to, żeby kobiety były choć odrobinę zamożne.
Poczułem ukłucie winy. Jak często, spytałem sam siebie, zdarzało się tym kobietom wybrać na wakacje takie jak te i czy kradzież im ich nie zrujnuje?
Naprawdę żałowałem, że zajrzałem do paszportów. Jedna rzecz to okraść współobywatelki, inna zaś to wyobrazić sobie ich miny, kiedy odkryją, że sejf wcale nie okazał się bezpieczny. Zacisnąłem palce na pieniądzach w kieszeni, niepewny, co robić. Lubię o sobie myśleć, że jestem włamywaczem-dżentelmentem, złodziejem z klasą. A to była drobna kradzież. Mała. Małostkowa.
Ale z drugiej strony nie byłem pewien, czy mogę sobie pozwolić na przyzwoitość. Victoria potrzebowała pieniędzy, żebyśmy mieli choć cień szansy ugrać sumę, której żądali bracia Fisher. Poza tym, powiedziałem sobie, te kobiety miały obowiązek wykupić ubezpieczenie. Do diabła, może nawet uda im się sprytnie wykorzystać kradzież i zrekompensować stratę wszystkich pieniędzy, które przegrały w kasynie.
Zanim wdałem się w dalsze rozważania nad słusznością swojego postępowania, zostawiłem pieniądze w kieszeni, a paszporty odłożyłem na miejsce. Sięgnąłem znowu i z samego końca sejfu wyciągnąłem ostatni przedmiot. Paczkę papierosów.
Boże, było jeszcze gorzej, niż się spodziewałem. Popatrzyłem na swój zegarek. A potem na zegarek Josha Mastersa. Były zgodne. Ostatniego papierosa wypaliłem trzy dni, sześć godzin i trzydzieści cztery minuty temu.
Z jakiegoś powodu, który wciąż pozostaje dla mnie niejasny, ostatniego dnia w Paryżu przyszedł mi do głowy głupi pomysł, żeby rzucić palenie. I na fali wczesnego optymizmu wpadłem na myśl jeszcze głupszą, a mianowicie żeby wspomnieć o tym Victorii. Jak można się było spodziewać, Victoria wymogła na mnie obietnicę, że doprowadzę rzecz do końca. A ponieważ od tamtej pory upadałem niezliczoną ilość razy, całe to nieszczęście w Vegas miało jedną dobrą stronę (i wierzcie mi, to naprawdę była jedyna dobra strona), tę mianowicie, że odciągało mnie od mojego głodu. Pewnie nic w tym dziwnego. Znalezienie martwej kobiety podczas włamania, a potem groźba, że się zostanie zabitym, o ile jakimś cudem nie zbierze się niebotycznej sumy w gotówce w ciągu dwudziestu czterech godzin, naprawdę mogą człowiekowi zaprzątnąć głowę. Ale teraz znowu miałem w ręku papierosy. I straszliwie chciałem zapalić.
Jednego nędznego papieroska? Czy to naprawdę tak dużo? Pozwoli ukoić nerwy, sprawi, że będę się czuł mniej podminowany. A to przecież dobrze, prawda?
Posunąłem się nawet do tego, że znalazłem popielniczkę na szafce pod telewizorem, nim się w końcu powstrzymałem. Owszem, to był pokój dla palących, ale jeśli kobiety niedługo wrócą, to jest wielce prawdopodobne, że wyczują świeży dym. I jeśli mają dość rozsądku, sprawdzą sejf i zorientują się, że ich pieniądze wyparowały. A wtedy zgłoszą kradzież i moja złodziejska noc szybko dobiegnie końca. Nie chciałem ciągnąć Victorii do nowego hotelu i szukać nowego sposobu, żeby dostać się do pokojów gości.
A poza tym będzie już późno i więcej ludzi zechce wrócić do łóżek. No cóż. To były wystarczające powody, żeby wykazać się odrobiną siły woli i powstrzymać przed zapaleniem w samym środku cholernego włamania. Więc się powstrzymałem, choć muszę wyznać, że paczkę papierosów schowałem do kieszeni.
Zamknięcie sejfu było dość łatwe. Po prostu pchnąłem drzwi i jeszcze raz przepuściłem impuls elektryczny przez spinacz, dopóki nie zaświecił się napis „Otwarte". Otwarte? No cóż, to było dziwactwo tej metody, sejf jednak był zamknięty. A nawet lepiej - szyfr nie zmienił się ani o jotę. Kiedy więc kobiety zechcą sprawdzić swoje rzeczy, będą mogły użyć tej samej kombinacji, żeby otworzyć sejf. Co prawda, gdy już odkryją, że ich gotówka wywędrowała, nie będzie to dla nich zbytnią pociechą. Ale hej, zawsze to coś.
Zamknąłem drzwi szafy i upewniłem się, że odłożyłem walizki na miejsce, po czym wyciągnąłem wózek na korytarz. Na zewnątrz nadal było pusto i po ciemnościach panujących w pokoju przedziwnie jasno.
Z czystej ciekawości podniosłem serwetę na wózku i otworzyłem piecyk. Wewnątrz były dwa talerze, oba przykryte metalowymi pokrywkami. Ręką w rękawiczce podniosłem je, żeby sprawdzić, co jest w ofercie. Klops i ziemniaczane puree albo spagetti bolognese. Szturchnąłem spagetti palcem. Powoli robiłem się głodny, ale uznałem, że jeszcze przez jakiś czas będzie ciepłe.
Kawałek dalej kolejne drzwi wydawały się mnie wzywać. Podjechałem wózkiem bliziutko, zapuściłem hamulec i śmiało zapukałem. Kiedy nikt nie odpowiedział, wyciągnąłem druciany wieszak spod serwety, gdzie go ukryłem, i opadłem na kolana. Już miałem wsunąć go pod drzwi, gdy te się nagle otworzyły i omal nie wpadłem do pokoju.
Znalazłem się twarzą w twarz z dwiema owłosionymi stopami. Spojrzałem w górę i odkryłem, że stopy należą do grubasa w spodenkach z Kaczorem Daffym i w koszulce damskiego boksera. Zerwałem się na nogi, chowając wieszak za plecy.
- Czego? - zapytał.
Przeżuwał udko kurczaka z kubełka, który trzymał pod pachą. Tłuszcz połyskiwał mu wokół ust, a policzki i czoło poczerwieniały. Kępki ciemnych włosów na piersi wystawały spod koszulki, brzuch zaś wylewał się znad krawędzi bokserek i spływał w dół niczym balon (różowy owłosiony balon) wypełniony olejem silnikowym.
- O-o-obsługa - wyjąkałem i kiwnąłem głową w stronę wózka.
Mężczyzna upuścił udko do kubełka i wytarł usta wierzchem
dłoni. Zatłuszczony paluch wycelował w moje plecy.
- O co chodzi z tym wieszakiem?
- Jakiś śmieć, który znalazłem. - Wzruszyłem ramionami. -Nie chcę, żeby ktoś się potknął.
Przyjrzał mi się bacznie szklanymi oczami.
- Wie pan, zdaje się, że pomyliłem pokoje. - Spojrzałem na numer na drzwiach za nim.
- Co tam masz?
- Hm, Mopsiki i pasta z sosem mięsnym. Ale jestem pewien, że pomyliłem pokoje.
Mężczyzna popatrzył na wózek, a potem znowu na mnie. Oblizał wargi.
- Nie. To dla nas, w porządku.
Oczy niemal wyszły mi z orbit.
- Eee, jest pan pewien?
- Jasne, że jestem pewien. Wjeżdżaj z tym.
Cofnął się i przytrzymał drzwi stopą. Zajrzałem do środka. Zobaczyłem porozrzucane ubrania i kapę na podłodze. Na ścianie na wprost wisiał panoramiczny telewizor, w którym pokazywano właśnie wyścigi samochodowe NAS CAR.
- Na co czekasz? Chcesz, żeby wystygło?
Nie miał o niczym pojęcia, ja natomiast czułem, że nie mam wyboru. Zwolniłem hamulec i wjechałem z wózkiem do pokoju, po kilku zaś minutach wyjechałem z lipnym rachunkiem i dolarem
napiwku za mój trud. Facet właśnie rąbnął mi przykrywkę, nie wspominając o kolacji, musiałem więc zadać sobie pytanie, czy może być jeszcze gorzej.
16
Z całą pewnością miało być gorzej dla dwóch kobiet z Bolton. Teraz, kiedy wózek zniknął, musiałem znaleźć inną wymówkę, żeby pukać ludziom do pokojów, a walizki wydawały się najlepszym rozwiązaniem. Pozwoliłem więc sobie wrócić do apartamentu tamtych kobiet, zebrać bagaże z podłogi i włożyć ich zawartość do szafy. Wrzuciłem swój druciany wieszak do jednej z waliz i wziąłem nogi za pas.
W samą porę. Kiedy bowiem skręciłem za róg w końcu korytarza, otoczyła mnie chmura perfum i lakieru do włosów z akompaniamentem ordynarnego północnego języka. Wyglądało na to, że zdjęcia z paszportów nie były aż tak okrutne, jak przypuszczałem, w każdym razie nie akurat teraz, kiedy nabuzowane alkoholem kobiety opierały się jedna o drugą, żeby utrzymać równowagę.
Na szczęście ich walizki zupełnie niczym się nie wyróżniały. Patrząc na kobiety, dziwiłem się, że nie wybrały jaskraworóżowego plastiku albo fałszywego burberry. Nie żebym narzekał. Ich stan i mój strój sprawiły, że stałem się niewidzialny, kiedy więc zatoczyły się na prawo, ja gwałtownie skręciłem w lewo i minąłem je bez słowa.
Poszedłem prosto do windy dla personelu. Miałem nadzieję, że goście na dwunastym piętrze będą bardziej honorowi niż ten wykolejeniec, który zwinął mój wózek. Miałem też nadzieję, że zostaną na dole trochę dłużej niż kociaki z Bolton. Czas mijał, zbliżało się wpół do drugiej w nocy, i każda kolejna próba włamania wiązała się z większym ryzykiem. Niedługo będę musiał dać sobie spokój i zejść do kasyna, żeby sprawdzić, jak idzie Victorii. No i kiedyś w końcu trzeba będzie się przespać. Owszem, byliśmy w Stanach już prawie tydzień i wisiał nad nami ostateczny termin, ale wciąż jeszcze nie przystosowaliśmy się do różnicy czasu, a przyjazd do Vegas jeszcze dołożył nam kilka godzin. W Europie minął już świt, czułem się więc straszliwie znużony. Bolały mnie oczy, w całym ciele czułem zmęczenie i żadne plastry nikotynowe na świecie nie mogły mi zrekompensować braku snu.
Mówię wam, sama myśl o drzemce sprawiła, że zaciążyła mi głowa, a wózki z praniem przed windą wydały się wyjątkowo interesujące. Gdyby nie ryzyko, że obudzę się w połowie szybkiego cyklu prania w przemysłowej pralce, mógłbym się wdrapać do któregoś wózka i uciąć sobie drzemkę. Jak przystało na zawodowca, oparłem się jednak tej pokusie i pozwoliłem swojej dobrej przyjaciółce, windzie dla personelu, oszczędzić nogom wspinaczki cztery piętra wyżej.
Korytarz na dwunastym piętrze wyglądał tak samo jak na ósmym i pragnąłem jedynie, żeby te same pokoje były puste. To prawda, było tu kilka wywieszek z napisem „Nie przeszkadzać", co niewątpliwie było pomocne, ale reszta drzwi była pusta, więc czułem się, jakbym grał w rosyjską ruletkę. Minąłem windę dla gości i dopiero wtedy zwolniłem, rozglądając się za okazją. Po prawej stała szafka, wetknąłem więc do niej głowę, ale ponieważ nie zamierzałem zbijać fortuny na handlu odkurzaczami, nic mnie przy niej nie zatrzymało. Dalej było kilkoro drzwi opatrzonych wywieszkami informującymi o zamówionym śniadaniu, za nimi zaś troje bez jakichkolwiek znaków.
Zatrzymałem się przed środkowymi drzwiami, nasłuchując dźwięków, które mogłyby dobiegać z pokoju - hałasu spuszczanej wody, ryku telewizora albo odgłosu faceta wciągającego udka kurczaka - ale nic nie usłyszałem. Postawiłem puste walizki przy nogach, rozprostowałem bolący kark, poruszałem palcami, a na koniec posłużyłem się zdrowymi knykciami zgodnie z boskim planem. Nikt się nie odezwał, wyciągnąłem więc z walizki wieszak i odpowiednio wykorzystałem palce, a potem wtargnąłem do ciemnego hotelowego pokoju, w którym nie miałem prawa przebywać.
Poświeciłem latarką i zorientowałem się, że pokój wyglądał tak jak te na dole. Łazienka znajdowała się po lewej od wejścia i choć nie była ani trochę tak luksusowa jak łazienki w Fifty-Fifty, była całkiem przyzwoita. Zwykły sedes, zlew, prysznic i wanna. I dzięki Bogu ani śladu pływającego ciała.
Pokój za łazienką łączył funkcje sypialni i salonu. Stało tu tylko jedno łóżko, choć za to królewskich rozmiarów. Płaski telewizor zmieszczono przed nim, natomiast minibarek i fotel nieopodal biurka. Zasłony nie były zasłonięte, ale w oknach wisiały firanki, odstawiłem więc walizki i za pomocą elektrycznego panelu na ścianie przesunąłem je na bok. Widok był niespecjalny. Zobaczyłem okno hotelu Paris-Las Vegas po przeciwnej stronie ulicy. A ponieważ to nie jest film Hitchcocka, a ja nie ląduję na miejscu zbrodni tak często, jakby chciała was o tym przekonać Victoria, nikt naprzeciwko nie dusił pięknej blondynki. Po prostu puste ciemne okno, jakich setki wokół.
Odwróciłem się i skierowałem strumień światła na teczkę na biurku. Była obita miękką czarną skórą i zamykana na parę szyfrowych zamków. Usiadłem w fotelu, oparłem teczkę na kolanach i spróbowałem je kolejno otworzyć. Nic z tego. Niezniechęcony przesunąłem tarcze, aż wszystkie znalazły się na dziewiątce. Wtedy wyłączyłem latarkę, żeby skupić się na dotyku.
Ścisnąłem, zamek po lewej i wskazującym palcem w rękawiczce przycisnąłem mocno pierwszą tarczę, powoli przesuwając ją do góry. Kiepskim pomysłem byłoby obracać ją w przeciwną stronę, bo wtedy wydawałoby mi się, że przy każdej cyfrze słyszę stuk i czuję opór. Tymczasem kręcąc w górę - byle uważnie - mogłem wyczuć, jak tarcza sztywnieje, a zamek drga, gdy wybrałem poprawny numer. Kiedy już mi się to udało, powtórzyłem tę samą operację z dwiema pozostałymi. Nieraz już korzystałem z tej metody, dlatego uporanie się z zamkiem zajęło mi ledwie minutę.
Wziąłem latarkę i odczytałem szyfr: 545. Ustawiłem tarczę w drugim zamku w tej samej pozycji, szarpnąłem oba i - czary--mary (jak powiedziałby Josh Masters) - walizka stała przede mną otworem.
Niestety, nie była wypełniona po brzegi żetonami. W środku kryło się mnóstwo służbowych papierzysk, duży wybór tanich długopisów, kieszonkowy kalkulator i blackberry. Otworzyłem kieszeń w wieku teczki i zajrzałem do środka. Znalazłem bloczek, jaskrawe flamastry i dyktafon. Ach, i jeszcze laptop. Było to jedno z tych ponurych szarych urządzeń, które ważą tyle co ciężarówka i mają tylko odrobinę bardziej opływowe kształty. W ciemnym zaułku na parkingu daliby mi za niego może kilka setek, ale wcale nie miałem zamiaru go sprzedawać. Chętnie go za to otworzyłem, żeby sprawdzić, czy bateria działa.
Nie, nie planowałem pisania opowiadania, o którym wspominała Victoria. Chciałem tylko połączyć się z Internetem i ku mojemu zdziwieniu i radości okazało się, że właściciel laptopa opłacił dostęp do hotelowej sieci Wi-Fi. Nie zaoszczędziłem w ten sposób ani grosza, bo, rzecz jasna, zamierzałem skorzystać z którejś karty kredytowej z portfela Josha, ale zaoszczędziłem kilka minut potrzebnych na utworzenie konta. Zamiast trackpada laptop był wyposażony w archaiczny czerwony minidżojstik. Przesunąłem strzałkę, żeby dostać się do paska adresu, i wpisałem adres YouTube'a.
Nie byłem pewien, czego dokładnie szukam, zdecydowałem się więc na następujące słowa: Josh Masters Vegas show znikanie wakacje szafa. Natychmiast otrzymałem zestaw hitów iluzjonisty, na szczycie listy było zaś właśnie to, czego potrzebowałem. Ściszyłem dźwięk i zacząłem odtwarzać filmik.
Materiał nakręcono z końca sali widowiskowej w Fifty-Fifty, miał słabą ostrość, obraz drgał i było jasne, że to nielegalne przedsięwzięcie. Czyjaś głowa przesłaniała lewą dolną część ekranu, przynajmniej dopóki kamera nie zrobiła najazdu na scenę, i ledwo słyszałem muzykę, a co dopiero Mastersa. Mimo to rozpoznałem, że był to taki sam numer, jak ten, w którym brała udział Victoria. Jedyną różnicę stanowiła płomiennoruda asystentka Mastersa na scenie.
Była ubrana w króciutki, cienki jak pajęczyna peniuar typu babydoll odsłaniający nogi i miała buty na bardzo wysokich obcasach. W jej włosach coś połyskiwało - może tiara - to jednak nic w porównaniu ze scenicznym uśmiechem. Kiedy gestem wskazała na szafkę, jej zęby skupiały na sobie całą uwagę publiczności.
Zrobiłem głośniej, ale wciąż nie słyszałem, co mówi Masters. Nie żeby miało to znaczenie. Byłem niemal pewien, że jego paplanina nie uległa zmianie. Dużo bardziej ciekawiło mnie, co zamierza rudowłosa. Opuszczała właśnie hula-hop nad szafą, prawdopodobnie po to, żeby pokazać, że nic do niej nie przytwierdzono, po czym złapała białą wstążkę i, powiewając nią, zaczęła okręcać mebel. Obwiązała szafę tak, żeby nie dało się otworzyć drzwiczek, nie rozrywając wstążki. Niska rozdzielczość obrazu sprawiała, że ruchy dziewczyny wyglądały dość mechanicznie, jak gdyby była tancerką w pozytywce.
Kiedy Masters kontynuował swój monolog, rudowłosa podniosła palec do ust, w teatralnym geście skuliła ramiona i obeszła szafę na paluszkach. To była kwestia sekund, żeby Masters zauważył zniknięcie i zaczął się za nią rozglądać. Nigdzie nie mógł jej znaleźć, podrapał się więc w głowę i kilka razy tupnął, odgrywając całkowicie skołowanego. Zaczął nawet wypytywać ludzi w pierwszym rzędzie, jednak bez skutku.
Wzruszył ramionami i odwrócił szafę tyłem naprzód. Ani śladu dziewczyny. Przekręcił więc mebel z powrotem, a wtedy z okrągłego otworu w drzwiczkach wyjrzała twarz rudowłosej.
W chwili gdy ją zobaczył, pstryknął palcami, jak gdyby przechytrzyła go jeden raz za wiele, a potem z łajdackim uśmiechem tanecznym krokiem mszył w stronę kulis i wrócił na środek z parą stalowych ostrzy. Szczęknął nimi o siebie i uniósł nad głowę. Przez chwilę podziwiał swoje odbicie w lustrzanej powierzchni, po czym ucałował zimną stal. Odwrócił się gwałtownie, okręcił szafę, tak że twarz rudowłosej zniknęła z widoku, i wbił ostrza w ściankę z boku.
Publiczność wstrzymała oddech, ludzie zaczęli się odwracać jedni do drugich, ale zanim mój tajemniczy kamerzysta zdążył zemdleć, przy narastającej muzyce, która sprawiła, że laptop zaczął dudnić, Masters okręcił szafę. Wpatrywałem się w ekran i czekałem, aż scenę zaleje światło, a ja zobaczę, że rudowłosa wciąż uśmiecha się przez otwór w drzwiach szafy.
Wśród publiczności dały się słyszeć salwy śmiechu, co najwyraźniej było nie w smak Mastersowi. Tupnął nogą, pokręcił głową, pogroził palcem nieznośnej młodej karierowiczce, ona zaś pokręciła noskiem i wywróciła oczami, doprowadzając magika do ostateczności.
Masters odwrócił się do tłumu z szyderczym uśmiechem i skrzywił jak ostatni kabotyn, a potem zatarł dłonie z radości, pochylił się i podniósł ze sceny wielką czarną pelerynę tak, żeby wszyscy widzieli. Pokazał ją z dwóch stron i pomachał przed swoją piękną asystentką. A potem strzepnął dłońmi i podrzucił pelerynę w powietrze w taki sposób, żeby spadła na szafę. Teraz zaczął obracać szafę na kółkach w przyprawiającym o zawrót głowy tempie, kiedy zaś uwaga publiczności została odpowiednio rozproszona, schował się za nią.
Obserwowałem uważnie, czekając, aż pojawi się znowu, ale ku memu całkowitemu zaskoczeniu wyłonił się ktoś inny. Ledwo szafa przestała się obracać, a wyskoczyła z niej rudowłosa, ubrana w przykuwające wzrok bikini i słomkowy kapelusz, dzielnie przy tym popijając różowe daiąuiri. Nim publiczność zaczęła klaskać, zerwała czarną pelerynę, odkrywając Josha Mastersa uwięzionego na jej miejscu. Żartobliwie strzeliła palcem wstążkę, wyciągnęła ostrza i w końcu otworzyła drzwiczki, ukazując kolorowe malowidło przedstawiające plażę. Stary dobry Josh wyskoczył ze środka. Zamiast dżinsów, białego T-shirtu i skóry miał teraz na sobie
bermudy i kwiecistą hawajską koszulę, stopy tonęły mu w piasku, a na głupawej twarzy poza fałszywą opalenizną gościł przylepiony uśmiech za milion dolarów Film skończył się w chwili, kiedy Masters i dziewczyna się kłaniali. Przewinąłem go, żeby zobaczyć, na czym polegał trik, ale sprawa była beznadziejna. Nawet jeśli dało się odkryć jego sekret, nagranie było zbyt ziarniste. Jednak czegoś się dowiedziałem -wcale nie byłem takim wariatem, kiedy myślałem, że w szafie musi być ukryte wyjście.
Oczywiście Josh nie posunął się tak daleko, żeby zdradzić szczegóły Victorii, inaczej by mi o tym powiedziała. Nie sądziłem, żeby była członkinią związku iluzjonistów, a nawet gdyby, to wolałem myśleć, że i tak by się ze mną tą informacją podzieliła. A poza tym było jasne, że Josh przerobił numer i ten z udziałem Victorii nie był aż tak ambitny.
Naprawdę zastanawiało mnie jedno: czy Josh od początku planował, że zniknie w czasie występu. W sumie nie przypuszczałem, bo o niebo łatwiej byłoby po prostu wymaszerować z garderoby przed rozpoczęciem przedstawienia. Miałem wrażenie, że dopiero kiedy pojawili się Fisherowie, postanowił uciec. Jedyne więc pytanie, jakie pozostawało bez odpowiedzi, brzmiało: dokąd poszedł?
No dobrze, nie było to jedyne pytanie, ale z mojego punktu widzenia najistotniejsze, i z całą pewnością warto było się nad nim zastanowić. Tym też zamierzałem się zająć, jak tylko odłożę laptop i doprowadzę do końca swoje zadanie.
Zanim zamknąłem komputer, przywołałem historię oglądanych stron. Był tam filmik, który właśnie obejrzałem na YouTubie, pomyślałem więc, że rozsądnie będzie go usunąć. Pewnie istniał jakiś sposób, żeby skasować tylko tę jedną rzecz, ale ponieważ nie wiedziałem, jak to zrobić, wyczyściłem całą historię. Nie sądzę, żeby właściciel laptopa zechciał narzekać z tego powodu, bo większość linków dotyczyła materiałów, które mógł obejrzeć w telewizji, gdyby tylko był gotów za nią zapłacić.
Kiedy ślady mojej sieciowej aktywności zostały usunięte, wyłączyłem laptop i włożyłem go z powrotem do walizeczki. Zamknąłem ją, ustawiłem zamki na przypadkowych cyfrach i odłożyłem na biurko.
Obok łóżka stała waliza do połowy wypełniona ubraniami, które należały do mężczyzny (lub bardzo zmaskulinizowanej kobiety). Przejrzałem slipy i skarpetki, spodnie khaki i pastelowe koszulki polo, półgolfy i chustki do nosa. Znalazłem zasilacz, najpewniej do Blackberry albo laptopa, golarkę na baterie i paczkę odświeżających chusteczek.
Zostawiłem walizkę tam, gdzie ją znalazłem, i podszedłem do szafy po drugiej stronie łóżka. Otworzyłem żaluzjowe drzwiczki i oświetliłem parę pogniecionych biznesowych koszul, a potem skoncentrowałem się na sejfie.
Ta sama marka i model co na ósmym piętrze. Okazał się też równie podatny na tę samą metodę. Otworzyłem go i zajrzałem do środka. Niemal natychmiast byłem gotów wybaczyć facetowi jego pornonałóg, bo jedyną rzeczą w sejfie była brązowa wyściełana koperta, a jedyną rzeczą w kopercie - stara dobra gotówka. Plik świeżutkich banknotów spiętych spinaczem do papieru. A ponieważ okazało się, że to pięćdziesiątki, spinacz zaś miał przynajmniej dwa centymetry szerokości, byłem pełen optymizmu.
Rzecz jasna, zrobiło się późno i choć czułem nagłą potrzebę, żeby policzyć, ile znalazłem, najważniejsze było wydostanie się z pokoju, póki to możliwe. Dlatego rzuciłem kopertę na nocną szafkę, chwyciłem zębami latarkę i zabrałem się do zamykania sejfu. Szybko uporałem się z baterią i spinaczem, przykręciłem znaczek producenta, schowałem sprzęt do etui i pomknąłem przez pokój po puste walizki. Właśnie otwierałem jedno z nich, żeby schować do niej kopertę, gdy wtem usłyszałem dźwięk, który każdego w moim fachu skłoniłby do nastawienia uszu.
Z korytarza dobiegł mnie wysoki, chrapliwy chichot mężczyzny i wrzaskliwy trajkot kobiety w kontrapunkcie. Każdej innej
nocy uznałbym za statystycznie niemożliwe, żeby zmierzali akurat do tego pokoju, w którym przebywałem. Ale biorąc pod uwagę wszystko, co mnie do tej pory spotkało w Vegas, jakimś cudem po prostu wiedziałem, że tak właśnie jest. Wiedziałem, zanim usłyszałem łoskot przy drzwiach i kolejną salwę kobiecego śmiechu. Wiedziałem, zanim dobiegł mnie odgłos karty wsuwanej do czytnika. Wiedziałem, zanim otworzyły się gwałtownie drzwi, a mężczyzna wtoczył się do środka i upadł na podłogę. Wiedziałem z całą pewnością, bo już dawno temu złapałem walizki, wskoczyłem do szafy i zamknąłem za sobą żaluzjowe drzwiczki.
17
Zapaliło się światło, jasne i oślepiające. Przez listwy w szafie zobaczyłem, jak szczupły mężczyzna na czworakach pełznie w stronę łóżka. Wgramolił się na materac, przeturlał na bok i roześmiał wysoko i radośnie. Miał na sobie tani brązowy garnitur, poluzowany krawat i pożółkłą koszulę z rozpiętym górnym guzikiem. Na lewej stopie brakowało buta, a na prawym policzku widać było wilgotne otarcie, które wyglądało, jakby facet przewrócił się na żwirze.
- Siadaj, Harry - te słowa wypowiedziano, przeciągając samogłoski, aroganckim, dość grubym głosem.
Nie tylko zresztą głos był gruby. Podobnie miała się rzecz z kobietą, która, zataczając się, weszła w pole mojego widzenia. Była brunetką. Gęste kręcone włosy, rozdzielone na środku głowy przedziałkiem, okalały jej twarz w taki sposób, że przypominała mi pewnego dość znanego telewizyjnego zapaśnika. Miała obfitą talię i jeszcze obfitszy biust, który ledwo skrywała bluzka stylizowana na umaszczenie dalmatyńczyka. Na nogach miała kabaretki, spódnicę zbyt krótką jak na tę porę roku, a jeśli pozostały jeszcze jakieś wątpliwości co do jej profesji, szybko je rozwiała.
- Wcale nie wyglądasz na Harry'ego - warknęła i pociągnęła mężczyznę za krawat, żeby dźwignąć go w górę. - Naprawdę masz tak na imię?
Zakołysał się i zabełkotał, a potem gwałtownie opadł na jej bujną pierś.
- Hej! - Szarpnęła go w tył za włosy. - Najpierw pieniądze, przystojniaczku.
Harry nie sprawiał wrażenia, jakby był w stanie sięgnąć do kieszeni, zaoferowała mu więc swoją pomoc. Najwyraźniej nie była adeptką fachu, który wymagał palców tak zwinnych jak te, które dziś zaszczyciły kieszeń Josha Mastersa. Widywałem gliniarzy, którzy przeszukiwali podejrzanych z większą ostrożnością. Była za to równie bezwstydna przy przeliczaniu pieniędzy. Ani jeden banknot nie trafił z powrotem do portfela. Z pewnym zdumieniem patrzyłem, jak zdejmuje but na wysokim obcasie i wtyka do środka zwitek dolarów.
Rzuciłem okiem na kopertę pełną gotówki na nocnym stoliku. Jak dotąd nikt jej nie zauważył i miałem nadzieję, że tak pozostanie.
- A teraz ściągaj spodnie.
Mężczyzna pogmerał apatycznie przy pasku, wypuszczając przy tym z ust banieczki śliny.
- Chcesz, żebym ja to zrobiła?
- Tajest, pszepani - wymamrotał.
- To połóż się na plecach.
Pchnęła go tak mocno, że omal nie przebił się przez łóżko i nie poleciał piętro niżej. Rozpięła mu pasek, a potem rozsunęła rozporek, zaparła się nogą o koniec materaca i ściągnęła spodnie. Kiedy tylko opuściła mu slipy aż po golenie, zakasała spódnicę i usiadła okrakiem na jego piersi. Przygwoździła chude ręce kolanami i zaczęła rozpinać bluzkę.
Pewnie mógłbym kontynuować, ale rozpalanie waszej wyobraźni szczegółami ich spółkowania naprawdę nie jest w moim stylu. Przede wszystkim pisarzyna taki jak ja miałby kłopot, żeby opis wielkiej sceny miłosnej (a uwierzcie mi, że naprawdę ze świecą szukać większej niż ta, jakiej mimowolnym świadkiem się stałem) nie był perwersyjny. Choć problemów jest więcej. Czy starać się stworzyć romantyczną atmosferę i narazić na użycie wyświechtanych metafor? Czy zdecydować się na ilustracyjny realizm, ryzykując, że zniechęci się bardziej pruderyjnych czytelników? A może zamknąć wszystko w kilku suchych zdaniach, akceptując fakt, że książka upodobni się do podręcznika medycyny?
Nigdy nie potrafiłem zdecydować się na żadną z tych technik i w efekcie w swoich kryminałach unikałem scen miłosnych. Z tego, co pamiętam, Michael Faulks napotyka co najwyżej uwodzicielskie spojrzenie, po czym następuje kilka słów komentarza i pojawia się niespodziewana linia przerwy. Taka jak ta.
Zgoda, nie można przewidzieć, jakimi subtelnymi zmysłowymi przyjemnościami wykształceni czytelnicy, tacy jak wy, uzupełnią tę białą plamę, i zawsze uważałem, że dla biednego Faulksa to musi być naprawdę frustrujące. Aż do teraz. Bo wiedzcie, że gdyby istniał jakikolwiek sposób, żebym zdołał wymazać widoki i dźwięki zniewalającego stosunku, w którym zmuszony byłem uczestniczyć, z radością bym się go chwycił.
To prawda, że na początku przyglądałem się wszystkiemu z pewną ciekawością, nawet jeśli nieco zażenowany. Im bardziej jednak ich ruchy, stęknięcia i jęki stawały się zaawansowane, tym słabsze było moje zainteresowanie. Niestety, nie widać było żadnych oznak, żeby kochankowie zechcieli pójść w moje ślady. Chyba chodziło głównie o to, że chudzielec był pijany, i podejrzewałem, że jego zaangażowanie nie było tak pełne, jak życzyłaby sobie jego partnerka. Podczas pewnej szczególnie głośnej i żywiołowej fazy skorzystałem z okazji, usiadłem na walizce i oparłem głowę o ścianę. Słyszałem o ludziach, którzy czują się niepotrzebni w trójkącie, ale ta sytuacja była po prostu śmieszna.
Zamknąłem oczy, starając się odizolować od zakochanej pary. Najpierw skupiłem się na tym, jak można by się wydostać z szafy, chwytając przy tym kopertę z pieniędzmi, szybko jednak doszedłem do wniosku, że byłoby to o niebo łatwiejsze, gdyby szafy przystosowano do sztuczek takich jak ta Mastersa. To sprawiło, że znowu zacząłem myśleć o Joshu - o jego przedstawieniu, zniknięciu i możliwych dalszych posunięciach. Zastanawiałem się, dokąd mógł pójść i czy jakąś wskazówkę przeoczyłem. A potem pomyślałem o rudowłosej w jego wannie, o tym, jak się uśmiechała i żartowała na filmie, i że nieprędko znowu to zrobi. Przypomniałem sobie, jak Victoria była na scenie razem z mordercą i jak nas przesłuchiwał Terry Ricks z Carson Associates. Pomyślałem o psychotycznym zachowaniu braci Fisher i o dziwacznej parze - małym człowieczku z piskliwym głosem i olbrzymie ze wschodnioeuropejskim akcentem. Zastanawiałem się, czy byli zamieszani w morderstwo i przekręt przy ruletce. W ten sposób moje myśli znowu pobiegły ku Victorii. Byłem ciekawy, jak sobie radzi przy black jacku. Może dopisało jej szczęście - a z tego, co wiedziałem, mogło tak być - które zrównoważyłoby mojego kompletnego pecha? Może nawet wygrała dość, żeby spłacić Fisherów, co pozwoliłoby nam wydostać się z Vegas cało? W takiej sytuacji wisiałbym jej więcej niż jedno głupie opowiadanie.
Pomyślałem, że może skończy się to wszystko historią, która opierałaby się na naszych przygodach. Może wykorzystam właśnie tę niezręczną sytuację w szafie? Albo jakiś motyw iluzjonistyczny? Kryminał z Faulksem i magikiem spotkał się z dość przychylnymi recenzjami, może więc dałoby się z tej postaci wycisnąć więcej. Wyobraziłem sobie, że znowu o nim piszę pochylony nad laptopem, i - jak to niegdyś często bywało - trzymam w ręce papierosa. Cholera. Nie trzeba było myśleć o papierosach. Teraz nie potrafiłem wyrzucić z głowy paczki, którą miałem w kieszeni. Wyczuwałem
krawędź pudełka na udzie. Czy to naprawdę taki zły pomysł, żeby jednego zapalić? Zważywszy na to, jak się zachowywali Brudny Harry i jego panienka, mogliby nie zauważyć. A może papieros stałby się moją drogą ucieczki? Może mógłbym poczekać, aż zakończą miłosne igraszki, wyłonić się z szafy i zaoferować im fajkę?
Uśmiechnąłem się do siebie w ciemności, poprawiłem na walizce i na cyfrowym zegarku sprawdziłem, która godzina. Prawie druga w nocy. Pomyślałem o zegarku na drugiej ręce. Szczerze mówiąc, byłem zadowolony, że go ukradłem. Bardzo ładny czasomierz, który może przedstawiał dla Josha jakąś wartość sentymentalną. I może w dodatku miałem w nosie, że już nigdy go nie zobaczy.
Zegarek skierował moje myśli w stronę portfela Mastersa. Z tego też byłem zadowolony. Bez kart kredytowych ucieczka mogła dla Josha stanowić pewien problem. Czy było tam coś jeszcze, czego brak mógłby mu utrudnić życie? No cóż, podpisana fotografia, karta do pokoju, skrawek serwetki z nabazgranym numerem telefonu.
Chwileczkę. Skrawek serwetki z nabazgranym numerem telefonu. W notatce, którą mały człowieczek zostawił w pokoju Mastersa, była mowa o tym, żeby Josh zadzwonił do kogoś o imieniu Maurice. Czy numer na serwetce mógł należeć właśnie do tego człowieka? A jeśli tak, ile jeszcze czasu minie, zanim będę mógł z tym coś zrobić?
Wymacałem portfel w kieszeni, ale nie było sensu wyciągać serwetki, bo mogliby mnie usłyszeć moi nadzy wspóllokatorzy. Łóżko. Hm. Sprawiło, że pomyślałem o własnym łóżku w Fifty-Fifty. Sprężysty materac, wygodna bawełniana pościel, dobrze wypchane pierzem poduszki, miękkie i kuszące...
Boże, ale byłem zmęczony. Tak bardzo, że głowa zaczęła mi opadać, a myśli stały się mętne i rozproszone. Oczy piekły mnie ze znużenia, powieki ciążyły. Mrugnąłem. Mrugnąłem jeszcze raz. Mrugnąłem po raz trzeci i w końcu pozwoliłem, żeby przez kilka błogich chwil moje oczy zażywały odpoczynku.
W moim umyśle zaczęły powstawać przedziwne wizje. Widziałem martwego Josha leżącego w wannie pełnej żetonów. Widziałem rudowłosą tańczącą nago na scenie obok zamkniętych w magicznej szafie bliźniaków Fisher. Widziałem maleńkiego mężczyznę palącego papierosa w hotelowym sejfie, który jego olbrzymi kumpel dźwigał pod pachą. Widziałem Victorię piszącą opowiadanie na moim laptopie, podczas gdy Terry Ricks robił notatki, przyglądając się jej przez weneckie lustro.
Niebawem przestałem być świadom tego, co widzę, bo okazałem się na tyle głupi, żeby zasnąć.
18
Obudziłem się nieprzytomny w ciemności i ciszy. Początkowo nie wiedziałem, gdzie jestem, ani nawet w jakim mieście. Powoli jednak mój mózg zaczął rejestrować, że zamiast poduszki mam ścianę, a pod pośladkami walizki, nie materac. W miarę jak rozpoznanie postępowało, poczułem skurcz w piersi i mrowienie.
Złapałem szynę na wieszaki i się podciągnąłem. Osłaniając oczy rękami, przycisnąłem czoło do drzwi szafy. Przy zgaszonym świetle i zaciągniętych zasłonach było to jak wpatrywanie się w czeluście jaskini, ale po chwili udało mi się dostrzec wybrzuszenie w pościeli. Po drugiej stronie na telewizorze stał elektroniczny zegar, który rzucał na łóżko zielonkawą poświatę. Nie byłem pewien, czy widzę zarys jednej, czy też dwóch postaci. Może to dlatego, że byłem zaspany, a może dlatego, że leżały cicho, czekając, aż wykonam swój ruch.
Zegar na telewizorze wskazywał, że jest za piętnaście szósta rano. Czyli przez ponad trzy godziny spałem zamknięty w szafie z zestawem wytrychów w kieszeni, walizkami, które nie należały
do mnie, w ukradzionej bluzie i z portfelem obcego człowieka. Co za dureń! Absolutny szczyt głupoty! O czym ja, do cholery, myślałem? Tak bardzo chciałem, żeby mnie złapali, że sam się zamknąłem i czekałem, aż mnie ktoś znajdzie?
Gdybym tylko mógł się zdzielić w łeb, nie wydając przy tym najlżejszego dźwięku, zrobiłbym to bez ociągania. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że naraziłem się na takie niebezpieczeństwo. A jeśli wziąć pod uwagę presję czasu, pod jaką działałem, wyglądało to jeszcze gorzej. Bo kto wie, jak dawno Harry i jego dziewczyna skończyli swoje igraszki? Może mogłem uciec już wiele godzin temu i może od dawna byłbym wolnym człowiekiem, gdybym miał dość rozsądku i samokontroli, żeby nie zasnąć.
Kształt na łóżku zastękał, zachrapał i wystawił nogę spod pościeli. Ponieważ była chuda i owłosiona, najwidoczniej nie należała do przysadzistej prostytutki. To miało sens. W końcu pewnie wolała się tu nie kręcić, kiedy już zrobiła, co do niej należało, choćby ze względu na gotówkę, którą zabrała Harry'emu z portfela i wepchnęła sobie do buta.
Spróbowałem się odprężyć i rozprostować kolana. W stopach poczułem mrówki, ale to akurat było moim najmniejszym zmartwieniem. Dużo pilniejsze było pytanie, jak otworzyć drzwi, żeby nie narobić rabanu. Szybko i gwałtownie czy powoli i spokojnie? Zdecydowałem się na powoli i spokojnie: ostrożnie je pchnąłem, modląc się, żeby nie zaskrzypiały zawiasy. Zbadałem otwór rękami. Jestem dość szczupłym gościem, a od przybycia do Stanów nie zdążyłem jeszcze zjeść zbyt wielu hamburgerów, dlatego udało mi się wciągnąć brzuch i przecisnąć przez szparę między ścianą a drzwiami.
Gdy tylko się uwolniłem, zacisnąłem usta i pozwoliłem sobie na bezdźwięczne gwizdnięcie. Grzbietem dłoni w rękawiczce wytarłem nawet czoło. Przynajmniej raz wyglądało na to, że sprawy przybrały sprzyjający obrót. A nawet, że wszystko szło jak po maśle. W każdym razie było tak, dopóki nie sięgnąłem nieśmiało po kopertę z pieniędzmi, którą tak dogodnie położyłem obok szafy.
Zabawne. Wyglądało na to, że jej nie ma.
Zmarszczyłem brwi, jakby to mogło pomóc, a potem obmacałem nocną szafkę obiema dłońmi. Nadal nic. Pomyślałem, że może podczas miłosnych zapasów koperta spadła na podłogę, ukląkłem więc i zbadałem dłońmi dywan. Niczego nie znalazłem ani za pierwszym, ani za drugim razem. Kiedy przesuwałem dłońmi po raz trzeci, niesprawnymi knykciami zawadziłem o szafkę.
Szarpnąłem rękę i zagryzłem mocno dolną wargę, żeby powstrzymać skowyt. Harry poruszył się, jęknął i ciaśniej otulił kołdrą. Pierdnął. Starając się, żeby ani mój ból, ani jego smród nie wzięły góry, palcami zdrowej ręki pogrzebałem w kieszeni, aż na-macałem latarkę. Skierowałem reflektor w podłogę i przekręciłem trzonek, żeby ją włączyć. Osłaniając promień dłonią, przechyliłem latarkę i oświetliłem podłogę pod kątem. Zobaczyłem tylko wykładzinę. Sprawdziłem po bokach i pod łóżkiem. Oświetliłem nawet wierzch szafki. Koperta zniknęła.
Nie sądziłem, żeby schował ją Harry. Wcześniej był na to zbyt pijany, a teraz zbyt otumaniony. Koperta mogła się więc znajdować tylko w jednym miejscu - opuściła scenę razem z kociakiem.
Czy mogłem winić kobietę, za to że ją wzięła? Nie. Ale ją winiłem? Do diabła, jasne, że tak!
To ja się narażałem i to ja wykazałem się umiejętnościami niezbędnymi, żeby otworzyć sejf. To ja znalazłem kopertę i pieniądze. A co więcej, naprawdę potrzebowałem tej cholernej gotówki. Bez niej miałem tylko dwie puste walizki, uniform pracownika i nieco ponad czterysta dolarów. Dlatego uważałem, że to wyjątkowo niesprawiedliwe, żeby kobieta i tak wątpliwej reputacji pogrążyła się jeszcze bardziej i do swojego przestępczego repertuaru dodała również kradzież. Ach, gdyby tylko była obok, powiedziałbym jej kilka słów prawdy i może nawet kopnął w kostkę. Ale niestety, nie było jej. Zniknęła dawno temu. Dając mi dobry przykład.
Pomalutku wycofałem się do drzwi. Biorąc pod uwagę swoją kiepską sytuację, próbę wydobycia walizek z szafy uznałem za zbyt ambitną. Opuszczałem więc pokój, mając mniej, niż kiedy się do niego włamałem. I podejrzewam, że to tłumaczy, dlaczego mimo tylu lat treningu i poświęcenia szlachetnej sztuce dyskretnego wchodzenia i wychodzenia poczułem się zmuszony, żeby trzasnąć drzwiami. Bo, do diabła, może i nie udało mi się zedrzeć z biedaka ostatniej koszuli, ale przynajmniej mogłem mu pomóc przywitać się z czymś, co - jak miałem nadzieję - okaże się matką wszystkich kaców.
19
Odwiesiłem bluzę Gerry'ego na ten sam kołek w tej samej przebieralni, z której ją wziąłem, wyciągnąłem koszulę ze spodni i wróciłem do kasyna. Okazało się, że Victoria nie ruszyła się od stolika, przy którym ją zostawiłem, choć wyglądała, jakby gwałtownie się postarzała. Powieki miała zapuchnięte, jakby pokąsał ją rój owadów, a oczy zaczerwienione i rozbiegane. Z bladą twarzą i spękanymi ustami sprawiała wrażenie tak wymizerowanej, że wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym się dowiedział, że sok żurawinowy, który miała w szklance, został zaprawiony rohypnolem. Mogłem tylko sobie wyobrażać, jak straszliwie chce jej się spać, od razu więc uznałem, że lepiej będzie nie wspominać o mojej przypadkowej drzemce.
- Hej, kobieto z szerokim gestem! - Wskazałem na zaskakująco pokaźną stertę żetonów. - Nieźle sobie radzisz.
- Wygrywam, jeśli to masz na myśli.
- Ile?
Wzruszyła ramionami i pomagając sobie kciukiem, policzyła czerwone żetony.
- Coś około dziewięciu tysięcy dolarów.
- To wspaniale.
Nie wyglądała, jakby w to wierzyła. Nie zrozumcie mnie źle. Gdyby po prostu weszła z ulicy i zarobiła tyle pieniędzy, z pewnością byłaby zachwycona. Ale teraz po prostu wiedziała równie dobrze jak ja, że w stosunku do naszych potrzeb to wciąż było stanowczo za mało.
- Daj spokój - powiedziałem. - Wyobraź sobie, co by było, gdybyś wszystko straciła.
Rzucając dwa żetony, ledwo się uśmiechnęła. Przy stoliku zmienił się krupier - miejsce Randy'ego zajęła Estelle. Według plakietki z imieniem Estelle pochodziła z Fortu Lauderdale na Florydzie i gdyby nie źle dopasowany skafander kosmiczny, idealnie nadawałaby się na statystkę w The Golden Girls*.
* The Golden Girls - amerykański serial komediowy o życiu czterech starszych kobiet mieszkających razem w luksusowym domu w Miami (przyp. tłum.).
Przycięte krótko i nastroszone przy skroniach włosy miała ufarbowane na zjadliwy kasztanowy brąz. Nosiła okulary w kształcie półksiężyca w złotych oprawkach, przy których dla bezpieczeństwa miała złoty łańcuszek. Na jej nadgarstkach i palcach złota było jeszcze więcej, a kiedy wysunęła karty dla Victorii i je odwróciła, zauważyłem pomalowane na śliwkowo paznokcie.
- Co się stało z żołnierzami Imperium? - spytałem.
- Poszli sobie. Wiele godzin temu. Gdzie byłeś?
Patrzyłem, jak rzuca jeszcze dwa żetony i decyduje się rozdwoić ósemki.
- Pracowałem - odparłem. Zerknąłem na Estelle, która nieruchomym wzrokiem spoglądała na karty Victorii.
- Długo cię nie było.
- Ciężko pracowałem.
- I?
Pogładziłem się po nosie.
- I może powinniśmy o tym porozmawiać na osobności.
Estelle robiła wszystko, co w jej mocy, żeby stać się niewidzialną, podając równocześnie Victorii dziesiątkę karo i króla pik.
Odwróciła swoją kartę, pokazując czwórkę i dziewiątkę. Dobrała i przelicytowała waletem kier. Sięgnęła do podajnika i wypłaciła Victorii jej wygraną.
- Dobre wieści? - spytała Victoria, ziewając.
- Nie najlepsze.
- To może jednak zostanę tutaj.
- Mogę dać ci trochę gotówki, jeśli chcesz.
Wyciągnęła rękę, a ja położyłem na niej zwitek czterystu dwudziestu dolarów. Zawahała się. Mina jej zrzedła i ściągnęła brwi, jakbym ją wprawił w zakłopotanie.
- Naprawdę nie żartowałeś, mówiąc „trochę".
- Napotkałem pewne trudności.
- Ale nie było cię wiele godzin, Charlie.
- Zaczynasz się powtarzać.
Victoria dłuższą chwilę myślała nad gotówką, po czym pokręciła głową i wcisnęła mi banknoty z powrotem do ręki.
- Równie dobrze możesz je zatrzymać - powiedziała. - Przynajmniej coś nam zostanie, jak sytuacja stanie się naprawdę podbramkowa.
- Tak myślisz?
- Tak.
- Może masz rację. - Wsunąłem pieniądze do kieszeni. - Spokojnie możesz sobie zrobić przerwę. Przez kilka godzin nie będę mógł pracować. Za dużo ludzi poszło spać.
Roześmiała się bez przekonania.
- Powinni zejść na dół, żeby pooddychać trochę tlenem, który wpuszczają przez te wentylatory. Kilka haustów i człowiek nie pamięta, która godzina. Nie żeby tu były jakieś zegary, rzecz jasna.
- Wyglądasz na wyczerpaną, Vic.
- Słyszałaś, Estelle? Chce, żebym odeszła od stołu. - Podwoiła zakład i gestem pokazała Estelle, żeby położyła następną kartę.
- Niektórzy odchodzą, kiedy wygrywają - zauważyła Estelle.
- Z pewnością - odparła Victoria. - Ale jak ty byś sobie dała radę bez naszej stymulującej konwersacji?
Oczy Estelle zamigotały, a na jej twarzy pojawił się przebiegły uśmiech, gdy podawała Victorii karty. Postukała w wierzchnią kartę jednym ze swoich śliwkowych paznokci.
- Black jack, skarbie.
- Widzisz? - powiedziała Victoria, wskazując na waleta i asa pik na stoliku. - Nie mogę odejść, kiedy tak mi idzie karta. A poza tym - dodała, wskazując w stronę niemal opuszczonego baru w końcu sali - nie wiem, co by zrobił nasz przyjaciel, gdybym sobie poszła.
Zerknąłem w tamtym kierunku i poczułem, że zaschło mi w gardle. Bo ponad rzędami migoczących automatów spoglądał na mnie Terry Ricks. Siedział na stołku z galwanizowanego metalu z rozstawionymi nogami i łokciami opartymi o ekran automatu do wideopokera zatopionego w blacie baru. Nadal miał na sobie brązową marynarkę i niebieską koszulę, choć pozbył się żółtego krawata, a górny guzik koszuli miał odpięty. Zaprasowane brązowe spodnie podjechały mu do góry i mogłem zobaczyć jasnożółte skarpetki do kompletu z nieobecnym krawatem.
Szczęka opadła mi na stół, Ricks zaś podniósł butelkę wody mineralnej w niemym toaście. Sięgnął po orzeszki, wrzucił kilka do ust, zmiażdżył między wyszczerzonymi w uśmiechu zębami drapieżnika, po czym przygładził dłonią srebrzystą bródkę.
- Co on tutaj robi?
- A jak co się wydaje?
- Że się naprzykrza.
- Mam wrażenie, że akurat w tym jest dobry.
Znowu poczułem na sobie jego wzrok, odwróciłem się więc, on zaś puścił do mnie oko, wrzucając kolejną porcję orzeszków do ust. Przeżuł je i przełknął, nie spuszczając z nas wzroku, tak jakby obserwacja była czymś, nad czym zupełnie nie panuje. Trudno mi było w to uwierzyć. Nawet gdyby założyć, że skończył swoją zmianę, Space Station One nie należało do miejsc, w których
zazwyczaj się relaksuje. Nie było tu nastrojowo, a pomijając najza-twardzialszych graczy, najbardziej zdeterminowanych amatorów trunków i nocne marki, w kasynie panowały pustki.
Przy stołach pozostała nieliczna obsługa, w tle zaś grupa sprzątaczy i dozorców robiła, co mogła, żeby przygotować lokal na następny dzień. Maszyny prały i suszyły dywany, odświeżano kompozycje kwiatowe, odkurzano stoły, opróżniano kosze.
Przysunąłem się do Victorii bliżej i powiedziałem półgłosem:
- Może powinniśmy wrócić do hotelu na kilka godzin i trochę odpocząć? Niech przez ten czas Ricks niepokoi kogoś innego.
- No nie wiem - odparła Victoria. - Nawet mi się to podoba. To prawie tak, jakby mieć anioła stróża.
Opadłem na metalowy stołek i poczęstowałem się sokiem żurawinowym Victorii. Nawet on miał zwietrzały smak. Odsunąłem szklankę i rozejrzałem się za barmanką, ale nikogo w pobliżu nie zobaczyłem.
- Mogę pożyczyć twój telefon?
Victoria westchnęła teatralnie i otworzyła torebkę. Wyciągnęła w moją stronę komórkę, ale kiedy chciałem ją wziąć, nie puściła.
- Nie rozumiem, dlaczego nie możesz mieć własnej - powiedziała.
- Co takiego? I ryzykować, że ktoś zadzwoni w środku roboty? Nie, wolę nie.
- Do kogo chcesz zadzwonić?
- Zaraz ci powiem.
Wyciągnąłem portfel Josha i zacząłem wysuwać serwetkę z numerem telefonu, kiedy Estelle mi przerwała:
- Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie wolno korzystać z telefonów przy stoliku.
Zrobiłem głupią minę. Bardzo mi było z nią nie do twarzy.
- Nawet jeśli będę cichutko?
Zupełnie nieporuszona spojrzała na mnie znad swoich półksię-życowych okularów.
- Takie zasady obowiązują w kasynie.
- W takim razie pójdę odetchnąć prawdziwym powietrzem. -Sprawdziłem, czy Ricks jest na swoim miejscu, i na pociechę stwierdziłem, że się stamtąd nie ruszył. Victoria zauważyła, że na niego patrzę, dotknąłem więc dłonią jej ramienia. - Nie martw się o niego. Wciąż tu będziesz, kiedy wrócę, tak?
Wzruszyła ramionami.
- Może spróbuję szczęścia przy ruletce. Ale nie zajmie ci to długo, prawda?
- Pewnie, że nie. Najwyżej pięć minut.
20
Mdławe światło poranka nie było dla Las Vegas pochlebne. To, co w ciemności wydawało się efektowne i widowiskowe, teraz wyglądało jak rodem z tandetnego przedstawienia. Weźmy choćby wahadłowiec przed Space Station One. Jego dziób był cały poznaczony wgnieceniami i zarysowaniami, farba na wieży startowej się łuszczyła, a gołe żarówki zwieszające się z metalowej konstrukcji przywodziły na myśl ohydne szklane torbiele. Wyglądał fatalnie, ale jeszcze gorsze wrażenie robiły roboty przy drzwiach wejściowych. Już mój toster był bardziej zaawansowany technologicznie.
Po drugiej stronie Stripu, obok dźwigów i rusztowań, które znaczyły linię horyzontu rozwijającego się miasta, i poniżej łańcucha turystycznych helikopterów lecących w stronę Wielkiego Kanionu, poddawano konserwacji fontanny Bellagio. Mężczyzna w stroju nurka szarpał jeden z dopływów, a drugi w pontonie wyławiał śmieci z jeziora. Testowano też inne wodotryski i światła. Bez Luck Be a Lady Sinatry płynącego z głośników efekt nie był nawet w przybliżeniu tak widowiskowy.
Podniosłem klapkę w aparacie Victorii i wybrałem numer z serwetki. Wyświetlacz wskazywał, że jest dwadzieścia po szóstej rano, co trudno uznać za szczególnie cywilizowaną porę na telefon, ale miałem to w nosie. Skoro zły Tomcio Paluch i jego prze-rośnięty towarzysz byli gotowi włamać się do pokoju Josha, żeby przypomnieć mu o telefonie do dżentelmena o imieniu Maurice, uznałem, że ów dżentelmen z chęcią pozwoli, żebym przerwał mu drzemkę. Oczywiście fakt, że nie potrafiłem mu powiedzieć, gdzie się podział Josh, mógł odrobinę pogorszyć jego nastrój, ale byłem gotów podjąć to ryzyko.
Po dwóch dzwonkach uzyskałem połączenie. Po drugiej stronie zapadła cisza i kiedy przygotowywałem się, żeby rozpocząć przemowę, przerwała mi automatyczna sekretarka.
„Dziękujemy, że zechcieli państwo zadzwonić do Hawaiian Airlines. Żeby połączyć się z agentem, proszę wybrać jeden. Żeby uzyskać informację na temat lotów, proszę wybrać dwa. Żeby..."
Zamknąłem telefon i wsunąłem serwetkę z powrotem do portfela Josha. A więc nie był to numer tajemniczego Maurice'a. Przynajmniej miałem nareszcie jakieś pojęcie, gdzie zniknął Masters. Hawaje. Nie żebym tam kiedyś był albo zamierzał w najbliższym czasie wybrać się na wakacje, ale przypuszczam, że wyspy miały swoje uroki, zwłaszcza jeśli człowiek szukał miejsca, żeby się ukryć i uniknąć przefasonowania kończyn metalową rurką.
Odkrycie, że numer telefonu należał do biura rezerwacji lotów, nie wpłynęło na poprawę mojego stanu. Z jednej strony wielce prawdopodobne wydawało się, że Josh odleciał z Nevady tak daleko, że nie było szans, bym oddał go w ręce Fisherów w czasie, jaki pozostał z moich dwudziestu czterech godzin. Po drugiej stronie tego smętnego równania była moja okrutnie zmęczona agentka literacka gotowa spróbować szczęścia w ruletce. Nie miałem dość energii, nie wspominając o ochocie, żeby spytać Victorię, jak zamierza grać. Może chciała stawiać niewielkie sumy na czerwone albo czarne w nadziei, że zgromadzi docelową sumę? A może zamierzała postawić wszystko naraz? Jeśli tak, i gdyby udało jej się wygrać, odpowiedzią na nasze modlitwy byłaby wypłata i jeszcze starczyłoby na wyścigową motorówkę. Gdyby zaś przegrała - no cóż, naprawdę wolałem nie myśleć o tym, co zrobimy, jeśli przegra.
Doszedłem więc do wniosku, że nadszedł idealny moment, żeby zapalić. Odrobina nikotyny, trochę świeżego pustynnego powietrza, może nawet minuta relaksu i próba odsunięcia od siebie perspektywy, że się zostanie zastrzelonym w samym środku jałowej Mojave... Nie była to chyba zbyt wygórowana potrzeba, obszedłem więc kasyno i ruszyłem w stronę głównego wejścia, gdzie boye, odźwierni i obsługa właśnie zaczynali dzień. Mieli bawełniane koszulki polo i szorty w kolorze khaki, a przywołując taksówki, ustawiając bagaże i wprowadzając lub wyprowadzając gości, niemal podskakiwali na palcach w swoich białych eleganckich tenisówkach.
Pasażerowie taksówek to już całkiem inna historia. Kobiety w pomiętych kusych strojach, kadra zarządzająca średniego szczebla w pogniecionych garniturach, nowożeńcy w podróży poślubnej wciąż nakręceni swoją supermarketową przysięgą, wszyscy z błędnym uśmiechem na ustach, mrugający w porannym słońcu, jakby miało im spalić siatkówkę.
Przedarłem banderolę na swojej bezcennej paczce, otworzyłem wieczko i zaciągnąłem się zapachem nowego pudełka. Wsadziłem filtr w usta i już sam jego dotyk sprawił, że zamruczałem i usatysfakcjonowany przymknąłem oczy.
Jeden z pracowników hotelowej obsługi był łaskaw podać mi ogień w zamian za dolarowy napiwek i jestem gotów stwierdzić, że to był najlepiej wydany dolar w moim życiu. Zaciągnąłem się i ze łzami w oczach mógłbym opowiadać, jak wspaniale smakował papieros, jak cudownie było poczuć dym w ustach, jak fantastycznie doświadczyć znajomego ciepła rozchodzącego się po klatce piersiowej.
Dwa machy później zakręciło mi się w głowie i byłem skłonny uwierzyć, że papierosy dają małego nielegalnego kopa. Moja wiara umocniła się, kiedy zobaczyłem grupę ludzi w kompletnych
kostiumach Elvisa zmierzających po asfalcie w stronę obrotowych drzwi. Mieli baki i odpustowe plastikowe okulary, podrabiane medaliony i jasnoniebieskie kombinezony; mieli nawet buty na platformach. Szli w szyku od najszczuplejszego do najgrubszego, a brzuch ostatniego wypychał kombinezon, jakby facet był w ciąży z Tomem Jonesem.
Kurczę, papierosy to cudowna rzecz. I jakby na dowód przytrafił mi się prawdziwy cud z piekła rodem. W całości przypisałem go paleniu. W końcu gdybym nie stał w tym konkretnym miejscu, zaciągając się tym konkretnym papierosem, mógłbym nigdy nie zobaczyć żółtego forda crown victoria, który podjechał i zostawił dwie skandynawskie blondynki z bardzo zgrabnymi nogami. A gdyby te nogi nie należały do owych blondynek, taksówka nigdy nie przykułaby mojej uwagi. I cóż, gdyby do żadnej z tych rzeczy nigdy nie doszło, niemal na pewno nie zobaczyłbym reklamy na dachu taksówki.
Osadzona na trójkątnym wsporniku reklama była kolorowa i przyciągała uwagę w sposób, w jaki uwagę przyciągać powinna każda przyzwoita reklama. Obrazek przedstawiał grupę artystów pokazanych tak, jakby stali na wodzie, a za ich plecami tryskały fontanny i wybuchały fajerwerki. W skład grupy wchodziły tancerki i klauni, akrobaci i linoskoczkowie, żonglerzy i połykacze noży, słonie, tygrysy i śnieżnobiałe ogiery. Ponad nimi zaś tłustą, przypominającą krople wody czcionką wypisano słowa: „Słynna na cały świat zagłada Atlantydy w kompleksie kasynowo-hotelowym Atlantis-Las Vegas".
Na plakacie wszystkiego było pełno, a natłok potęgowało jeszcze kilka sensacyjnych cytatów z lokalnych tabloidów, być może więc i tak przykułby moją uwagę. Ale powód, dla którego wpatrywałem się w niego wyjątkowo intensywnie, a nawet podszedłem do taksówki, żeby przyjrzeć się lepiej, był taki, że rozpoznałem dwóch artystów z trupy. Jednym był ubrany w obcisłą lycrę akroba-ta na trapezie zwisający głową w dół z drążka z zabiedzoną dziewczyną trzymającą się jego nadgarstków. Drugim był nie większy od dziecka klauna na przodzie. I choć akrobata wisiał do góry nogami, a klown miał pobieloną twarz i niebieski gumowy nos, z całą pewnością wyglądali jak niezwykła para, która szukała Josha.
Byłoby miło, gdybym mógł się przyjrzeć plakatowi trochę dłużej, nagle jednak usłyszałem trzask drzwi i charczący odgłos gaźnika, a taksówka gwałtownie ruszyła naprzód. Pewnie mógłbym za nią pobiec albo krzyknąć do kierowcy, żeby się zatrzymał, ale prawda jest taka, że samochód zniknął, zanim mi to w ogóle przyszło do głowy.
Przynajmniej tuzin taksówek czekało obok na wezwanie, żadna jednak nie miała takiej reklamy. Przeszedłem między nimi, żeby się upewnić, i pomyślałem, że może powinienem raczej potrząsnąć głową i uznać, że to było coś w rodzaju halucynacji. W pewnym sensie chciałem wierzyć, że brak snu w połączeniu z pierwszym papierosem sprawił, że zobaczyłem coś, czego nie było. Ale prawda była taka, że w końcu miałem jakiś trop. I pomyślałem, że gdybym się zmobilizował, mógłbym się ośmielić, żeby za nim podążyć.
21
Modna tematyka pasowała do Atlantis-Las Vegas aż zanadto -w ciągu ostatnich pięciu lat kompleks dwa razy trafiał pod zarząd sądowy, toteż dowcipy o „pójściu pod wodę" albo „zatonięciu bez śladu" były nader aktualne. Gdyby tylko ostatni właściciele mieli fundusze na przerobienie kompleksu, jestem pewien, że nie zastanawialiby się ani chwili. Chyba jednak ich nie mieli, bo ewidentnie tego nie uczynili. Dlatego Czarujące Zaginione pod Falami Miasto (jak spece od reklamy chcieliby, żebyście je zapamiętali) wciąż walczyło, żeby się utrzymać na powierzchni. Niezbyt pomagała w tym lokalizacja na samym końcu Stripu, z dala od przypominającego komiksowy Manhattan zarysu kasyna New York-New York, wieżyczek Excalibura i lustrzanej fasady Mandalay Bay.
Nawet z zewnątrz Atlantis wyglądało jak uboższa wersja. W środku potęgował to wrażenie smród chloru bijący ze wszystkich fontann i sadzawek, nie wspominając o ogromnych zjeżdżalniach zakosami wijących się od sufitu aż na poziom hali gier. Istnieje teoria, której stawałem się zwolennikiem, że miarą sukcesu kasyna w Las Vegas są barmanki. To prawda. O ile w Fifty-Fifty drinki serwowały kobiety, które wyglądały, jakby w wolnym czasie dorabiały jako modelki, a w Space Station One można było znaleźć całkiem sporo zwyciężczyń konkursów piękności, o tyle w Atlantis pracowały zwykłe śmiertelniczki z gatunku tych, z którymi mógłbym swobodnie porozmawiać, gdyby nie stroje, jakie musiały nosić. Powiedzieć: skąpe byłoby w tym wypadku zbyt powściągliwe - człowiek widywał mniej ciała w burlesce.
Podejrzewam, że pora tuż przed siódmą rano nie była najbardziej miarodajna, jeśli chodzi o sukces, ale patrząc na puste kasyno, uznałem, że niebawem znów czeka je plajta. Nie żebym miał coś przeciwko pustkom. Dzięki temu dużo łatwiej było mi znaleźć salę widowiskową.
Niestety, była zamknięta - całkiem zrozumiałe, skoro tak niewiele osób byłoby skłonnych ustawić się w kolejce po bilety na przedstawienie wodnego cyrku przed śniadaniem. Główne drzwi do Oasis Stage były odgrodzone sznurem, stoisko z przekąskami tonęło w ciemnościach, a kasę zabezpieczała metalowa krata. Kłódka przy kracie kosztowałaby mnie nie więcej niż trzydzieści sekund pracy, ale nie zamierzałem jej otwierać. Dużo bardziej interesowały mnie oprawione plakaty na ścianach wokoło.
Plakaty stanowiły powiększoną wersję reklamy, którą widziałem na dachu taksówki, i teraz już byłem pewien, że udało mi się wytropić mężczyzn sprzed apartamentu Josha. Nie chodziło tylko o to, że akrobata i klaun wyglądali jak tamci - pasowali też do ról, które odgrywali w przedstawieniu. Właśnie taką budowę jak wysoki muskularny przybysz z Europy Wschodniej powinien mieć akrobata. Podejrzewałem również, że swój wzrost do zrobienia kariery w show-biznesie wykorzystywał mały człowieczek. Wszystkie wątpliwości, jakie jeszcze mogły pozostać, rozwiały się, gdy spojrzałem w jego oczy widoczne pod makijażem klauna. Pozostawał jedynie problem, jak ich obu znaleźć.
Oczywiście mogli mieszkać w hotelu, dobrze byłoby jednak, gdybym zdołał nieco zawęzić teren poszukiwań. Nad kontuarem w kasie był telewizor, a w nim pokazywano materiał z głównymi atrakcjami występu oraz informacje na temat pory przedstawień. Perspektywa czekania aż do następnego spektaklu nieszczególnie mi odpowiadała. Nawet przy założeniu, że jakimś cudem uda mi się dostać za kulisy, nie miałem gwarancji, że zechcą ze mną porozmawiać, a czas naglił. Wziąłem ulotkę i odwróciłem ją. Nie wyskoczyło wprawdzie stamtąd żadne rozwiązanie, ale przeczytałem ją jeszcze raz, zwracając uwagę na szczegóły. Kilka gwiazd rewii zostało wymienionych z imienia - wyglądało na to, że akrobata występował jako Kojar, a jego partnerka miała na imię Kitty. Niewielki klaun nie zasługiwał na wzmiankę, co było niekorzystne zarówno dla niego, jak i dla mnie.
Już niemal skończyłem oglądanie ulotki, kiedy wpadło mi w oko coś na samym dole drugiej strony. Przyjrzałem się uważniej. Tak, to było to. Wśród nazwisk współtwórców przedstawienia maleńką jasnoniebieską czcionką napisano: „Producent - Maurice Mills".
To prawda, tylko zgadywałem, ale w życiu nie spotkałem gościa, który miałby na imię Maurice, i nie sądziłem, żeby było ono popularne w Ameryce. Owszem, pewnie w całej metropolii Las Vegas było więcej niż kilku Maurice'ów, ale ilu z nich mogło mieć związek z ponaddwumetrowym gimnastykiem i liczącym metr dwadzieścia klaunem? I w dodatku należeć do lokalnego środowiska show-biznesowego, do którego należał również Josh Masters? Oraz być moim jedynym tropem?
Zgoda, nić była wątła, ale nie mogłem sobie pozwolić na wątpliwości. Zaraz zacząłbym się zamartwiać, że zostało niewiele czasu, Victoria jest wściekła, bo wciąż nie wróciłem, a Ricks na pewno daje się jej we znaki. A ponieważ tego nie chciałem, dużo łatwiej było podążać naprzód i zbytnio się nie zastanawiać.
Podążanie naprzód oznaczało odnalezienie Maurice'a Millsa, a ja napisałem dość kryminałów, żeby wiedzieć, że odnalezienie Millsa oznaczało konieczność zadawania pytań.
Zacząłem od najbliższej barmanki, ze wszystkich sił starając się patrzeć jej w oczy, a nie na przedziałek między piersiami. Początkowo udawała głupią, potem jednak zrozumiałem, że wcale nie udaje. Dlatego spróbowałem szczęścia z jej koleżanką, która pracowała w sektorze keno.
Ta druga barmanka, myszowata brunetka, kiedy tylko wskazałem na ulotkę i wymieniłem imię Maurice'a, pokręciła przecząco głową, ale na mój gust zrobiła to odrobinę za szybko. Dlatego jak we wszystkich najlepszych powieściach detektywistycznych zapytałem raz jeszcze, teraz jednak mojemu pytaniu towarzyszył dwudziestodolarowy banknot. I zdarzył się cud: barmanka zmieniła zdanie i skierowała mnie do krupiera przy pobliskim stoliku do black jacka. Po dwóch rozdaniach i kolejnym dwudziestodolaro-wym napiwku pojawił się menedżer. Był to łysy mężczyzna z szeroką klatą, a jego postawa wskazywała, że powinienem od razu przejść do rzeczy. Wyjaśniłem, kim jestem i kogo szukam, wspomniałem imię Josha Mastersa, pozbyłem się kolejnego banknotu, który ukradłem kociakom z Bolton, a on, nie mówiąc ani słowa, podszedł do telefonu za niewielkim podium.
Po pięciu minutach zdumiewająco atrakcyjna kobieta w dopasowanej biznesowej garsonce podeszła, uścisnęła mi rękę i wyprowadziła z kasyna do czekającego na mnie samochodu z przyciemnianymi szybami. Nie usłyszałam adresu, jaki podała kierowcy, nie miałem też okazji jej podziękować. Auto ruszyło, zanim zdążyłem zapiąć pas, ale dopiero kiedy Strip został daleko, a my pruliśmy wypaloną słońcem autostradą, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniłem koszmarnego błędu.
22
Samochód zatrzymał się na nowoczesnym zamkniętym osiedlu przed niską willą w hiszpańskim stylu. Dach pokrywały terakotowe płytki, ściany były bielone, a na froncie znajdował się podwójny garaż ze sportowym kabrioletem. Gęsty trawnik starannie przycięto, zaś przy wjeździe na utwardzany podjazd dwie palmy opierały się o siebie niczym para oddających się amorom pijaków.
Wysiadłem na asfalt czystszy niż większość dywanów i podszedłem do frontowych drzwi. Nie słychać było żadnych dźwięków -ani śpiewu ptaków, ani brzęczenia owadów, ani odgłosów ulicy. Nacisnąłem ściszony dzwonek i, odwracając się, zobaczyłem, że samochód wyjeżdża na ulicę; odgłos silnika był tak przytłumiony, jakby był napędzany powietrzem.
Drzwi otworzyła Azjatka o ziemistej cerze. Jej oczy przypominały przetarte ciemne guziki, a skóra wokół nich była napięta i pomarszczona jak obicie starej kanapy. Miała na sobie rozpinaną białą bluzę i pasujące do niej bawełniane spodnie. Bose stopy były malutkie, zupełnie jak u dziecka. Paznokcie miała pomalowane na jaskrawozielono.
Bez słowa skinęła, żebym wszedł do środka, i po wyłożonej białymi marmurowymi płytami podłodze poprowadziła mnie do podwójnych szklanych drzwi wiodących do surowo urządzonego salonu. W pokoju było jeszcze więcej białych marmurowych płytek, biały marmurowy kominek i olśniewająco białe ściany. Dwie proste sofy obite białą skórą stały na wprost siebie przy kominku, między nimi zaś znajdował się niski biały stolik. Zacząłem podejrzewać, że Maurice Mills jest wielbicielem bieli, i to jeszcze zanim moja niema przewodniczka zaprowadziła mnie przez drzwi balkonowe do basenu, wokół którego stała kolekcja białych marmurowych rzeźb.
Brykające konie, skradające się tygrysy i skaczące delfiny. Miałoby to może trochę więcej sensu, gdyby tygrysy wyłaniały się z jakichś zarośli albo delfiny wyskakiwały z basenu, żadnego buszu jednak nigdzie nie było widać, rzeźby zaś umieszczono na jasnoszarych deskach. Białe marmurowe zwierzęta, bielone ściany i skrząca się błękitna woda sprawiały, że pożałowałem, że nie założyłem okularów przeciwsłonecznych.
Na szczęście mój gospodarz nosił okulary dość duże, żeby się podzielić. Ogromne okrągłe szkła były tak czarne, że wyglądał w nich jak mucha. Jasne włosy miał przycięte tak króciutko przy skórze, że na skroniach widać było skręcające się fioletowe żyły. W lewej małżowinie dostrzegłem matowo czarny sztyft, a w dolnej wardze srebrny kolczyk w kształcie kółka wielkości dziesięciocentówki. Mężczyzna był ubrany w biały jedwabny szlafrok i białe spodnie od piżamy. Szlafrok rozchylał mu się na piersi, pokazując bladą klatkę, która wyglądała, jakby była wydepilowana woskiem na gładko.
Na wpół leżał na białym wyściełanym leżaku, prawe kolano miał zgięte, a w ręce trzymał wysoką szklankę mleka. Biała słuchawka i biały iPod leżały na stoliku obok. Nieopodal stał drugi leżak, na nim zaś leżał zwinięty ręcznik.
- Pan Mills?
Przez dłuższą chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
- Jestem Charlie Howard. Rozumiem, że szuka pan Josha Mastersa.
O ile mogłem stwierdzić, nie zareagował. Choć z drugiej strony z oczu ukrytych za takimi okularami nic nie można było wyczytać.
- Ja też go szukam - ciągnąłem. - Spotkałem pana... współpracowników. Próbowali go znaleźć.
Nadal nic.
- Rozmawiałem z nimi chwilę przed tym, jak włamali się do apartamentu Mastersa.
Mills przechylił głowę na bok i koniuszkiem języka popchnął kolczyk w wardze. Przejechał palcem po szklance mleka w górę i w dół.
- Myli się pan - powiedział, niemal niedostrzegalnie przy tym sepleniąc.
- Nie sądzę. Wielkolud i liliput z pańskiego show w Atlantis. Wzięli kartę od pokojówki i zostawili Joshowi wiadomość, żeby jak najszybciej do pana zadzwonił. Wiem to na pewno, bo włamałem się do jego pokoju zaraz po nich.
Maurice dalej przesuwał kolczyk językiem, nic jednak nie powiedział. Normalnie bym przeczekał albo przynajmniej spróbował. Ale nie wiem, może to Vegas tak na mnie działało. Albo może chodziło o poczucie uciekającego czasu. W każdym razie zdecydowałem się wyłożyć karty na stół.
- Jestem włamywaczem, panie Mills. Zawodowcem. W ten sposób zarabiam na życie.
Moje słowa zrobiły na nim równie niewielkie wrażenie, jak gdybym powiedział, że sprzedaję Biblię. Przestąpiłem z nogi na nogę i odwróciłem się, żeby poranne słońce nie świeciło mi w oczy. Zerknąłem na nieregularny kształt basenu. Chłodna woda wyglądała zapraszająco, mój gospodarz jednak nie sprawiał wrażenia, jakby miał ochotę zapytać, czy zabrałem ze sobą kąpielówki.
- Widzę, że nosi pan zegarek Josha - powiedział.
- Słucham?
- Jego zegarek. Ma go pan na ręce.
Podciągnąłem rękaw koszuli i spojrzałem na cyferblat skradzionego czasomierza. Wskazówki się nie poruszały - wyglądało na to, że mechanizm zatrzymał się niedługo po trzeciej rano. Gdyby to był któryś z moich kryminałów, ten trop miałby kluczowe znaczenie. Tymczasem jedynym doniosłym wydarzeniem, do którego doszło o tej porze, był przypływ bezmyślności pozwalającej zasnąć mi w szafie. I ukradziony zegarek wskazywał jedynie, że ukradłem bubla.
- Dał mi go.
- Dał go panu? - Maurice wysunął dolną wargę, zapewniając kolczykowi dostęp świeżego powietrza. Od wewnątrz warga wyglądała na spuchniętą i zaognioną, skóra miała chory, zielonkawo-żółty kolor. - Nie sądzę.
- Nie?
- Czy on nie żyje?
Nadgarstek mi opadł, a razem z nim także szczęka.
- Dlaczego pan tak sądzi?
- Ma pan jego ulubiony zegarek. Mastersa nie można znaleźć.
- Zniknął w trakcie przedstawienia. Uciekł.
- Dokąd?
Zastanawiałem się, ile powinienem mu powiedzieć. Oczy zaczęły mi się przy tym zamykać. Przydałoby się zapalić. Mózg miałem ospały i myślałem powoli. Zastrzyk nikotyny mógłby mnie pobudzić. Choć z drugiej strony przerwa na papierosa raczej nie przydałaby moim słowom wiarygodności.
- Na Hawaje.
- Na Hawaje?
- Tak myślę. Ale nie wiem na pewno. Właśnie dlatego przyszedłem do pana.
Maurice podniósł szklankę do ust. Parzyłem, jak podskakuje mu krtań, gdy mleko spływa w dół. Przyglądał mi się znad krawędzi, choć nie miałem pojęcia, co miał nadzieję zobaczyć. Gdy skończył, possał dolną wargę, oczyszczając kolczyk z mleka.
Zorientowałem się, że wciąż dotykam zegarka Mastersa i gładzę palcami porysowane szkiełko. Włożyłem dłonie pod pachy, żeby z tym skończyć.
- Proszę usiąść - powiedział Mills. - Niech pan mówi.
Podszedłem do drugiego leżaka i usiadłem na nim bokiem.
Oparłem łokcie na kolanach i osłoniłem oczy dłońmi. Mój gospodarz odwrócił głowę i w szkłach jego okularów mogłem zobaczyć dwie swoje maleńkie podobizny. Wyglądało to tak, jakby biały marmurowy ogier skakał przez moje lewe ucho.
Wrażenie, że uważnie przygląda mi się zza okularów, było niepokojące i z jakiegoś nieznanego powodu zacząłem się zastanawiać, czy jego sesje kanapowe z kandydatkami na tancerki rewio-we zaczynają się w podobny sposób.
- Niech mi pan powie, jak dobrze zna pan Josha. Tylko proszę mówić prawdę.
Pierwsze pytanie za dziesięć punktów. Owszem, słyszałem, że ponoć uczciwość popłaca, i przypuszczam, że to prawda - o ile człowiek jest kompletnym tępakiem. Absolutnie nie mogłem powiedzieć Maurice'owi prawdy, jeśli chciałem, żeby mi zaufał. Mogłem mieć dla niego wartość, tylko jeśli sprawiłbym, żeby uwierzył, że liczę się dla Josha. Bo Josh najwyraźniej liczył się dla niego. Dlatego należało zamknąć koło.
Przy okazji Maurice nie wyglądał na kogoś, kto środki do życia uzyskuje wyłącznie legalnymi drogami. Światu jawił się jako producent widowisk, ja jednak dobrze wiedziałem, jaką wartość ma solidna przykrywka. Nawet nie drgnął, jak mu powiedziałem, czym lubię się zajmować w chwilach, kiedy przestrzeganie prawa nie jest moim priorytetem, mogłem więc chyba założyć, że miał dość swobodny stosunek do tego, co dobre, a co złe.
- Prawda jest taka, że pracowaliśmy razem przy przekręcie.
- Przekręt w kasynie?
- Było nas troje plus krupier. Numer z ruletką.
- To chyba jakaś niewielka robótka.
- Mieliśmy zacząć od czegoś prostego - odparłem, myśląc równocześnie, że skoro tak nazywa zdobycz Mastersa, to z pewnością niepewny stan moich finansów nie wywarłby na nim korzystnego wrażenia. - Żeby się poznać, zanim przejdziemy do poważniejszych spraw.
- Aha. A te poważniejsze sprawy? To miała być pańska robota czy Josha?
Chryste, co ten Josh zamierzał? Pisarstwo i złodziejstwo to jedno, ale połączenie kariery głośnego magika i przestępcy to raczej ambitny plan.
- Eee, jego.
- Tak? A co to miało być?
- Nie powiedział dokładnie. - Pozwoliłem, żeby te słowa zawisły w powietrzu, zastanawiając się, co dalej. W sumie niczego
złego nie dostrzegłem w tym, żeby dodać: - Miałem wrażenie, że pan jest w to zaangażowany.
- Wrażenie, tak?
- Wymienił pańskie imię.
- Ale nie podał szczegółów.
- Właśnie mieliśmy je poznać, kiedy zrobił swoją sztuczkę ze znikaniem.
Brwi powędrowały mu do góry.
- Więc doszedł pan do wniosku, że trzeba się włamać do jego pokoju.
- No cóż, nie może mnie pan za to winić. Pańscy cyrkowcy też wpadli na ten pomysł.
Maurice odstawił mleko i zaczął skubać kolczyk w wardze. Podejrzewałem, że to niedawny nabytek - coś, do czego wciąż musiał się przyzwyczaić. Podobnie jak jego język. To tłumaczyłoby lekkie seplenienie.
- Wciąż nie wierzę, że dał panu zegarek.
Opuściłem ramiona.
- Ukradłem go. Kiedy włamałem się do jego pokoju.
- Tak po prostu.
Pomyślałem o krupierze, który był zamieszany w przekręt Josha.
- Nie dostałem swojej działki za numer z ruletką. Kiedy zniknął, uznałem, że jest mi coś dłużny.
- Rozmawiał pan o tym z Caitlin?
- Z Caitlin?
- Tak, z Caitlin, jego asystentką.
- Ma pan na myśli tę rudą?
- Właśnie.
- Nie. Zacząłem podejrzewać, że uciekła razem z nim.
Maurice pokręcił głową.
- Niech pan o tym zapomni. Ona by nigdy nie wyjechała z Vegas.
- Nie?
- Ta dziewczyna jest stworzona do występów. Widział pan jej numer?
- Tak, trochę. Jest niezła.
Gwałtownie podniósł ręce, jakbym właśnie popełnił niedomówienie stulecia.
- Ta dziewczyna to prawdziwy sceniczny talent! Chodzą słuchy, że pracuje nad czymś nowym, co rzuci ludzi na kolana. To ma być numer, wokół którego mógłbym zbudować całe przedstawienie w Atlantis.
Już nie.
- Więc dlaczego pan tego nie zrobi? - spytałem. - Skoro Josh zniknął, będzie szukała pracy.
Maurice odrzucił głowę do tyłu, jakby ta myśl go zaszokowała.
- Ona nigdy nie odejdzie z Fifty-Fifty. A w każdym razie dopóki jej cholerni bracia wciąż będą właścicielami tej dziury.
No pięknie. Na domiar złego jeszcze i to. Bo jeśli mnie uszy nie myliły, wybitnie utalentowana Caitlin, której pływające porzucone przeze mnie zwłoki wspomniałem, jak może pamiętacie, na początku swojej opowieści, była bliską krewną dwóch przerażających bliźniaków, którzy niedawno grozili mi śmiercią. Czy faktycznie tak było? Poza słowami Maurice'a nie miałem żadnych dowodów. Choć teraz, kiedy o tym pomyślałem, ogniste rude włosy dziewczyny nie tak bardzo różniły się od jasnorudych loków braci Fisher.
Hm, miałem zatem przeciwko sobie pogłoskę i genetykę, a po swojej stronie tylko uparte zaprzeczenie. Zawsze to odświeżające dowiedzieć się, że sprawy mogą się potoczyć jeszcze gorzej. Te rewelacje nie miały jednak wpływu na powody, dla których przyszedłem do Maurice'a. Chciałem, żeby powiedział coś, co da mi cień nadziei, że uda się skontaktować z Joshem, albo coś, co przybliżyłoby mnie do stu czterdziestu tysięcy dolarów w gotówce.
- Miałem rację? - spytałem. - Jest pan zamieszany w tę drugą robotę Josha?
Maurice poprawił okulary.
- Może powinien pan przejść do rzeczy i skończyć z tymi pytaniami.
Opuściłem wzrok i zacząłem się przyglądać jego bosym stopom. Paznokcie miał smoliście czarne. Ciekawe, czy dzielił koszty lakierów z milczącą gospodynią, która preferowała jaskrawą zieleń.
- Potrzebuję dużej sumy - powiedziałem. -1 to szybko.
- Naprawdę? I uznał pan, że pański udział zaspokoi tę potrzebę?
- Inaczej nie traciłbym czasu.
- A Josh na to przystał?
Pozwoliłem, żeby płuca wypełniło mi suche poranne powietrze.
- Nie rozmawialiśmy o szczegółach. Do diabła, nawet mi nie powiedział, co to za robota. Ale znał moją reputację. I wiedział, jakiej działki bym się spodziewał.
- Czyli jest pan dobry w swoim fachu?
Uznałem, że mądrze będzie pominąć ostatnie dokonania.
- Bardzo dobry.
- Niech mi pan o tym opowie.
Spojrzałem na niego, jakby właśnie nagryzmolił na tablicy okropnie trudne algebraiczne zadanie.
- No dalej. Chodzi o zamki? - spytał. - Josh był dobry w zamkach. Widział pan jego numer z kajdankami, jak wydostawał się ze skrzyni, prawda?
- Zamki to moja specjalność.
- Sejfy?
- Z nimi też całkiem nieźle sobie radzę.
- Systemy alarmowe? Wykrywacze ruchu?
- To zależy od tego, jak daleko się posuniemy. - Podniosłem ręce. - Niech pan posłucha. Przepraszam, ale mam wrażenie, że to seans terapeutyczny. Zdaje się, że tylko ja mówię. Doceniam, że zgodził się pan ze mną porozmawiać, naprawdę, ale jeśli nie chce mi pan pomóc, równie dobrze mogę sobie już pójść.
Wstałem, żeby to uczynić, i popatrzyłem na Maurice'a z góry.
Dalej szarpał kolczyk w wardze, rozważając moje słowa. Zacząłem podejrzewać, że dałem ciała i posunąłem się za daleko, ale właśnie kiedy miałem się odwrócić i wyjść, zebrał poły szlafroka i wstał.
- Co się stało z pańską ręką? - spytał, łapiąc mnie za ramię i odwracając dłoń do góry, żeby przyjrzeć się owiniętym taśmą palcom. -Przyciął je pan sobie w skarbcu czy to pamiątka po braciach Fisher?
- Koszykówka - odparłem.
Puścił moją dłoń, kąciki jego ust opadły, cofnął się i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Myślę, że uczciwie będzie powiedzieć, że nie wyglądał, jakby miał przed sobą człowieka zdolnego wsadzić piłkę do kosza.
- Żartuje pan sobie?
- Źle złapałem piłkę. Ale niech się pan nie martwi, wciąż mogę pracować. - Zagiąłem palec wskazujący i kciuk, kłapiąc nimi przy tym, jakby to były szczypce kraba.
- Skoro pan tak mówi. - Przejechał dłonią po czaszce. - Dlaczego nie wejdzie pan do środka? Chodźmy porozmawiać.
23
I tyle w kwestii rozmowy. Maurice kazał mi czekać w białym salonie, a sam poszedł zadzwonić w innej części domu. Poza bielą nie było tu nic, na co mógłbym popatrzeć. Żadnego telewizora ani czasopism, które oderwałyby mnie od moich myśli. A ponieważ nie były one pożądanym towarzystwem, oczekiwanie nie najlepiej wpłynęło na stan moich nerwów.
Przez pewien czas siedziałem i bawiłem się kciukami, potem zaś moją uwagę przykuł zegarek, który ukradłem. Fakt, że Maurice go zauważył, zrobił na mnie wrażenie. Choć z drugiej strony zegarek był bardzo charakterystyczny. Mniejszy niż nowoczesne, ale nie tak mały jak damskie.
Zsunąłem go z nadgarstka i zacząłem nakręcać, póki nie poczułem oporu. Podniosłem do ucha, nasłuchując, czy tyka. Sekundnik znów się poruszył i zatoczył łuk wokół czarnych rzymskich cyfr na perłowej tarczy. Na swoim cyfrowym zegarku sprawdziłem, która godzina, i zgodnie z nim ustawiłem wskazówki. A potem wytarłem twarz w koszulę i wsunąłem ją z powrotem. Dłubanie przy zegarku to był raczej głupi pomysł. Przypomniało mi, ile czasu straciłem.
Minęło jeszcze dziesięć minut, zanim usłyszałem odgłos silnika przed domem, a potem cichy stukot zamykanych drzwi. Kroki i dwutonowy dzwonek przy drzwiach zwabiły Maurice'a z powrotem do pokoju. Wciąż miał na sobie biały jedwabny szlafrok i spodnie od piżamy, nie wspominając o ciemnych okularach. To prawda, że w domu było jasno i widno, ale nie aż tak.
Otworzył drzwi i tożsamość jego gości okazała się bardzo rozczarowująca: Kojar, rosły akrobata, i jego szczerbaty, sięgający kolan kumpel.
- Ten gość? - zapiszczało maleństwo i wycelowało we mnie koniec palca. - Tak, widzieliśmy go.
Miał na sobie te same jaskrawożółte trampki i pogniecione dżinsy co poprzedniej nocy. Koszulkę też miał czarną, ale z innym rockowym motywem - tym razem była to czaszka z płomieniami buchającymi z oczodołów. Złapał się za brodę i zastukał żółtym trampkiem w podłogę.
- Więc jest pan złodziejaszkiem, tak? - zaćwierkał.
- Wolę: włamywaczem dżentelmenem.
- I w nocy to nie był pański pokój?
- O rany, szybko pan łapie.
Kojar położył dłoń wielkości talerza na ramieniu swojego miniaturowego przyjaciela, jakby chciał go powstrzymać.
- Pan znalazł Josha? - spytał łamaną angielszczyzną.
- Wciąż go szukam.
Jego towarzysz skrzyżował swoje króciutkie rączki.
- Tak? I jak idzie?
- Przerabialiśmy to już z panem Maurice'em - odparłem - i jestem pewien, że wspomniał o tym panom przez telefon.
- Może chciałbym to usłyszeć od pana?
- O, pewnie. A swoją drogą jak panu na imię?
Oczy pociemniały mu pod monobrwią, ale nie odpowiedział.
- Chryste, ma na imię Salvatore - wtrącił się Maurice. - Dla mnie i dla pana Sal. Jest z New Jersey. A ten tutaj to Kojar. Z Chorwacji.
Koj ar wyprostował ramiona i uniósł brodę, jakby stanął właśnie na szczycie podium, czekając, aż zagrają hymn narodowy. Miał na sobie niebieski dres z białą lamówką wzdłuż rękawów i nogawek, a na ogromnych stopach japonki. Sam duży palec u jego stopy wystarczył, żeby mnie przyprawić o dreszcze.
Spojrzałem na Maurice'a. A dokładniej w czarne szkła jego okularów.
- Mówił pan, że chce pan porozmawiać.
- U mnie w biurze.
Poszedłem za trójką mężczyzn przez biały korytarz do mniejszego białego pokoju. Stało tu błyszczące białe biurko skierowane frontem w stronę okrągłego okna, które wychodziło na róg basenu. Na ścianach wisiały oprawione plakaty z przedstawień, w tym również reklama rewii Upadek Atlantydy, którą widziałem już wcześniej.
Wszyscy trzej zebrali się przy szklanym stoliku pośrodku pokoju. Stał na nim biały kartonowy model kompleksu budynków - coś takiego przygotowałby architekt, żeby klient wiedział, jak będzie wyglądał gotowy projekt. Były tam trzy wieżowce połączone dużo niższym, na oko trzypiętrowym budynkiem, a na dole znajdowało się mnóstwo białych kartonowych drzew, sznur miniaturowych białych samochodów i garstka niedużych białych ludzików.
Po mojej prawej Sal stanął na palcach, przyciskając nos do konstrukcji. Pomyślałem, że gdyby go podsadzić, może zechciałby potuptać po tym kartonowym świecie niczym Godzilla.
- Eee, co to jest? - spytałem.
Maurice uniósł dłoń i zsunął okulary na tył głowy. Po raz pierwszy zobaczyłem jego oczy. Były niebieskozielone i niezwykle czujne, jak oczy drapieżnika.
Przez dłuższą chwilę uważnie mi się przyglądał, ja zaś zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem za chwilę kartonowy model się nie rozstąpi i z ukrytej w wieżowcu wyrzutni nie wyłoni się atrapa pocisku rakietowego. I choć wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym się dowiedział, że Maurice jest właścicielem śnieżnobiałego kota, jakoś nie potrafiłem go sobie wyobrazić jako megalomana knującego plan zawładnięcia światem.
- Makieta nowego kasyna?
Maurice spojrzał na mnie podejrzliwie, jak gdybym właśnie wykonał nieprawdopodobny logiczny skok.
- Tak?
Wytrzymał mój wzrok jeszcze przez kilka chwil. Może się zastanawiał, czy powinien się ze mną podzielić jedną z największych tajemnic w dziejach. A potem zakręcił ręką nad makietą, jakby wzywał jakąś mistyczną siłę.
- To Magie Land.
O rany. A myślałem, że już dziwniej być nie może...
- Magie Land?
- Nazwę można zmienić - zaproponował Kojar, rzeczowo unosząc ramiona.
- Uhm. Czyli cały sekret w tym, że chcecie wybudować kasyno, którego motywem przewodnim byłaby magia. I to, jak przypuszczam, prowadzi do Josha.
Maurice wyciągnął cienką białą pałeczkę z rękawa szlafroka i wycelował nią w tył przysadzistego budynku w centrum.
- Magie Land to kasyno w całości poświęcone sztuce magii. Będzie się w nim mieściło muzeum największych iluzjonistów wszech czasów. - Przesunął wskaźnik w przeciwległy koniec,
gdzie tkwił okrągły wyrostek wyglądający jak biała kartonowa przepuklina. - Ma najnowocześniejszą, liczącą dwa tysiące miejsc salę widowiskową. Iluzjoniści, którzy będą występować w tym kasynie, stworzą największe magiczne przedstawienia w dziejach.
Podniósł pałeczkę i przycisnął ją do kolczyka w wardze. Popatrzył na mnie niczym jastrząb, jakbym nie potrafił w pełni docenić znaczenia tego, co widzę.
- W porządku. Ale co pan sugeruje? Czy Masters uciekł, bo nie chciał, żeby Fisherowie wiedzieli, że zamierza odejść?
Sal walnął pięścią w szklany stół.
- Dość tych pytań! Niech pan pozwoli Maurice'owi wyjaśnić.
- Próbuję, proszę mi wierzyć.
Maurice postukał pałeczką w kolczyk. Chciał być ostrożny. Ten ruch mógł naprawdę zakończyć się paskudnym wypadkiem.
- Słyszał pan o soku*, prawda?
* Angielskie słowo juice, czyli sok, oznacza także wpływy, władzę (przyp. tłum.).
- Ma pan na myśli taki owocowy?
Westchnął i przewrócił oczami.
- W Vegas - zaczął wystudiowanym tonem - jeśli ma pan sok, ma pan wpływy. Sok to władza.
- Ach, rozumiem.
- Ludzie, którzy stworzyli to miasto, przywieźli ze sobą sok. Ludzie tacy, jak Bugsy Siegel, Meyer Lansky, Benny Binion. Poważni ludzie.
Myślę, że chodziło mu o gangsterów. Miałem ochotę zapytać, czy powinienem robić notatki i czy będzie z tego klasówka, ale jakimś cudem wyczułem, że to nie najlepsza pora.
- Jeśli chce pan wybudować w Vegas kasyno - ciągnął Maurice - potrzebuje pan soku.
- I od groma pieniędzy, jak sądzę.
- Tak, pewnie. Tylko że mnóstwo ludzi chce inwestować w Ve-gas. Znalezienie pieniędzy to akurat łatwizna.
Kojar i Sal zgodnie pokiwali głowami. Zabawne. W moim wypadku wcale nie było to takie proste.
- A co jest trudne?
- Zezwolenie. Żeby zbudować przy Stripie kasyno od podstaw, wielkie kasyno jak Magie Land, trzeba w tym mieście dostać mnóstwo pozwoleń.
- A żeby dostać pozwolenie, potrzebny jest sok.
- Tak to działa.
- Więc jak chce pan zdobyć ten sok?
- Są sposoby - uciął Sal.
- Obawiam się, że potrzebuję nieco więcej szczegółów.
Maurice zastukał pałeczką o krawędź stołu.
- Tradycyjna droga? Trzeba być częścią sieci. Ludzie, na których może pan polegać, goście, do których może się pan zwrócić. Czasami mięśnie. Zawsze forsa. - Wzruszył ramionami. - Jeśli będzie miał pan to wszystko, zyska pan reputację. I sok.
- Pan mówi o mafii.
Wszyscy trzej się wzdrygnęli, a Kojar instynktownie zerknął przez okrągłe okno, jakby się bał, że po drugiej stronie basenu czai się snajper z karabinem i urządzeniem nasłuchowym.
Maurice pogroził mi palcem.
- Tylko bez takich.
- Dlaczego? Czyżby w Vegas słowo na „m" było zabronione tak jak tytuł szkockiej tragedii* w teatrze?
* W ten sposób eufemistycznie nazywa się Szekspirowskiego Makbeta (ang. Scottish play). W Wielkiej Brytanii zgodnie z przesądem wypowiedzenie tytułu sztuki sprowadza nieszczęście (przyp. tłum.).
Maurice popatrzył na mnie osłupiały. Najwyraźniej nigdy nie pracował przy produkcji Makbeta.
- Nie wspominamy o tym - wyjaśnił Sal - bo chcemy, żeby Ve-gas było szanowanym miastem.
- Powiedzcie to Fisherom. Grozili, że mnie zabiją.
Maurice pokiwał głową.
- Mają sok.
- Ale skąd? Nie wyglądają na gangsterów. Nawet goście przebrani za gangsterów w ich kasynie nie wyglądają na gangsterów.
- O tym właśnie chcieliśmy z panem porozmawiać.
Byłem gotów usłyszeć więcej, ale przeszkodził nam dziwny brzęczący odgłos, któremu towarzyszyła osobliwa piosenka. Elektroniczna melodyjka przypominała ćwierkanie jakichś obłąkanych mechanicznych ptaków. Skonsternowany uniosłem brwi, ale dźwięk stopniowo narastał, a ćwierkanie powtarzało się wciąż od nowa. Wtem zorientowałem się, że wszyscy patrzą na mnie, i po chwili zrozumiałem, że te odgłosy dobiegają z mojej kieszeni.
Komórka Victorii!
Sięgnąłem po cholerne ustrojstwo, otworzyłem je i skrzywiłem się na widok rozświetlonego ekranu. „Numer zastrzeżony". Nie była to odpowiednia pora, żeby odgrywać rolę sekretarki Victorii, wcisnąłem więc guziczek z maleńką czerwoną słuchawką i przerwałem połączenie. Wyświetlacz zgasł, a telefon przestał brzęczeć i ćwierkać.
- Przepraszam - powiedziałem i schowałem komórkę do kieszeni. - Na czym stanęliśmy?
Maurice spojrzał w dół na Sala, w górę na Kojara, potem na mnie. Włożył ręce w kieszenie szlafroka. Naprawdę wolałbym, żeby się nim okrył, bo miałem już dość jego mrugającego do mnie lewego sutka.
- Fisherowie mają kwity.
- Kwity? - powtórzyłem.
Maurice przytaknął. Sal i Kojar też pokiwali głowami.
- A co to takiego te kwity?
- Wszystkie brudne sprawki każdego, kto się w Vegas liczy. Mają informacje, którzy politycy biorą łapówki, którzy zdradzają żony, kto w Stanowej Komisji do spraw Gier jest nieuczciwy,
komu zapłacić, żeby dostać pozwolenie na kasyno, którzy goście z działu planowania przestrzennego mogą się złamać pod presją, którzy pismacy mają słabostki do wykorzystania.
- Rozumiem. A jak im się udało zdobyć te informacje?
- W większości dzięki prywatnym detektywom. Zanim przenieśli się do miasta, wynajęli całą drużynę. Przeprowadzili rozpoznanie, kto jest ważny, i kazali swoim śledczym kopać, aż znajdą jakieś brudy.
Pomyślałem o Terrym Ricksie pilnującym Victorii w Space Station One. Uderzyła mnie jego kompetencja i przedsiębiorczość - to typ człowieka, który byłby znakomity w gromadzeniu informacji. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że brał w tym udział.
Maurice uśmiechnął się leniwie i nagle jego oczy przybrały całkiem łagodny wyraz.
- Fisherowie są bystrzy. Wiedzieli, jakie pieniądze mogą tutaj zarobić, ale ludziom z zewnątrz ciężko jest się zaczepić. Dlatego musieli pomóc losowi.
- I wymyślili dossier przydatne do szantażu.
- Aha.
- I żeby zbudować Magie Land, potrzebuje pan podobnych kwitów.
- Potrzebujemy dokładnie tych samych.
Maurice odpowiednio zaakcentował te słowa, patrząc na mnie ze spokojem. Kojar i Sal też mi się przyglądali. Poczułem mrowienie w koniuszkach palców (nawet tych niesprawnych) i zwilżyłem językiem wargi. Usta miałem naprawdę dużo suchsze niż pachy.
- To Josh miał panu dostarczyć tę listę - powiedziałem.
Maurice pokiwał głową.
- Ale tego nie zrobił, bo inaczej Sal i Kojar nie szukaliby go w nocy.
Znowu przytaknął.
- Wspominał pan, że miał pan brać w tym udział.
- To prawda. Myśli pan, że chciał, żebym ukradł kwity?
Sal gmerał przy makiecie, poszczypując jedno z miniaturowych drzew. Kojar kołysał się na stopach, jakby trenował równowagę. Maurice wyciągnął rękę z kieszeni i zaczął się bawić kolczykiem w wardze.
- Wchodzi pan w to?
- To zależy. Jaka jest stawka?
- A ile pan potrzebuje?
Przez kilka chwil rozważałem w myślach odpowiedź. Tylko jedna kwota cokolwiek zmieniała, bez sensu więc było próbować czegoś innego.
- Sto czterdzieści tysięcy dolarów.
Na policzku Maurice'a drgnęła żyłka.
- W porządku - powiedział wreszcie. - Porozmawiajmy o szczegółach.
24
Ósma trzydzieści rano i ludzie już dawno zaczęli z powrotem grawitować ku dżungli stolików w Space Station One. Pojawili się nowi, czujni krupierzy i barmanki, dywany zostały odkurzone, automaty do gry lśniły, w powietrzu unosił się świeży zapach, a dymu z papierosów było na razie mało. Nawet limity stołów zostały ustanowione na nowo, a turyści zmierzający do domów zatrzymywali się, żeby postawić ostatnie żetony, zanim wywiozą walizki.
Nie mogłem znaleźć Victorii. Nie grała w black jacka ani nie próbowała szczęścia przy ruletce. Obszedłem sektor keno, zakłady sportowe i dział automatów. Sprawdziłem nawet część jadalną, zakręcający ogonek do bufetu śniadaniowego, zatłoczoną kawiarnię i cukiernię, ale nigdzie nie było po niej ani śladu.
Wróciłem do stołów, żeby zlokalizować Estelle, ale pewnie skończyła zmianę i wyszła. Pomyślałem, żeby zadzwonić do Victo-rii na komórkę, i przypomniałem sobie, że wciąż mam ją w kieszeni. Może więc zatelefonować do Fifty-Fifty i poprosić, żeby mnie połączyli z jej pokojem? To posunięciem wydawało się sensowne, zanim jednak zdążyłem wcielić je w czyn, poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramię i odwraca do siebie.
- Szuka pan kogoś?
Ricks stał, podparłszy się pod boki, z odsuniętymi połami marynarki. Białka oczu miał pożółkłe, jakby brakowało mu witamin i snu. Na jego szczęce pojawił się szpakowaty zarost, który zatarł zarys koziej bródki. W połączeniu ze złączonymi oczami tworzyło to efekt pewnego rozmazania. W jego oddechu pojawiła się stęchła, zgniława nuta, a kiedy wypuścił powietrze, potrzebowałem sporej dozy samokontroli, żeby nie zakryć twarzy ręką. Poczułem się, jakby ktoś mi rzucił pod nogi pojemnik z gazem łzawiącym.
- Próbuję znaleźć Victorię - powiedziałem.
- Mam ją u siebie w pokoju.
Kiedy jego oddech owiał mnie po raz kolejny, poczułem, że marszczę nos.
- W hotelowym pokoju?
- To dobre - odparł. - Ona pytała o pana.
Pokój na zapleczu Space Station One nie był ani trochę futurystyczny. Pomieszczenie, w którym przetrzymywano Victorię, wyglądało niemal tak, jak moglibyście sobie wyobrazić więzienną celę. Brakowało tu tylko piętrowych łóżek, graffiti i dwumetrowego małpoluda, którego nazywają Kruszarką. W drzwi z pomalowanego metalu wprawiono taflę zbrojonego szkła wielkości książki w twardej oprawie i wielobolcowy zamek, który stanowiłby prawdziwe wyzwanie dla włamywacza. Na szczęście Ricks miał odpowiedni klucz na pokaźnym kółku, nie musiałem więc testować swoich umiejętności.
Victoria siedziała przygarbiona na szarym plastikowym krześle przy szarym plastikowym stoliku przymocowanym do szarej betonowej ściany. W rękach trzymała biografię Houdiniego, a kiedy weszliśmy, ostrożnie odłożyła ją rozłożoną na stół.
Obdarzyła mnie zmęczonym uśmiechem i podniosła ręce, żeby odsunąć włosy z oczu. Zauważyłem, że oprócz niebieskiej koktajlowej sukienki miała też żółte bransoletki.
- Kajdanki. - Pokręciłem głową i cmoknąłem w stronę Ricksa, jak gdybym bardzo się na nim zawiódł.
- Wszystko w porządku, Charlie - uspokoiła mnie Victoria. - Ci kretyni zostawili mnie tu z książką o Houdinim. Jeszcze trzy rozdziały, a byłabym w stanie uwolnić się i wyśliznąć tymi drzwiami.
Ricks chrząknął i, okrążając stół, podszedł do Victorii. W rękach trzymał kartonową teczkę, którą położył na blacie, zanim chwycił moją przyjaciółkę za nadgarstki i podniósł jej ręce nad głowę. Rozdzielił je i za pomocą gadżetu, który wyjął z kieszeni spodni, rozciął kajdanki. Victoria roztarła skórę na rękach, krzywiąc się na widok czerwonych pręg. Usiadłem naprzeciwko i pogładziłem ją pod brodą.
- Dobrze się czujesz?
- Nigdy nie czułam się lepiej.
- Wyglądasz na zmęczoną.
- Ty też. - Zerknęła w bok. -1 pan Ricks najwyraźniej też.
- Dobrze cię traktowali?
- No cóż, nie dostałam lepszego pokoju, choć prosiłam.
Ścisnąłem ją za rękę, a ona odwzajemniła mój uścisk. Gdyby
nie ten pokój i ochroniarz, który nas pilnował, można by to uznać za moment czułości.
- Nie odebrałeś telefonu, kiedy dzwoniłam - powiedziała.
Przypomniał mi się zastrzeżony numer, który pojawił się na wyświetlaczu, gdy byłem w gabinecie Maurice'a.
- Obawiam się, że zadzwoniłaś w złym momencie.
- Powiedziałeś, że nie będzie cię tylko pięć minut.
- Taki był plan.
- Zabrali nasze pieniądze - powiedziała i przełknęła ślinę. Oczy jej się odrobinę zaszkliły. - Co do centa. Przykro mi, Charlie.
- No cóż, kasyno zawsze wygrywa, prawda?
Pochyliła głowę i pociągnęła nosem. Już miałem sięgnąć po chusteczkę, ale Ricks mnie uprzedził. Victoria wzięła ją, mamrocząc podziękowanie, a kiedy ocierała oczy i dmuchała nos, położyłem ramię na oparciu krzesła. Spojrzałem na jej rycerza w lśniącej zbroi.
- No to posłuchajmy.
Ricks powykrzywiał chwilę usta, jakby wypróbowywał różne możliwe początki, a potem sięgnął do marynarki i wyciągnął przezroczystą torebkę strunową. Rzucił ją na stół i czekał na moją reakcję. Wziąłem torebkę i przyglądając się jej zawartości, bardzo starannie wzruszyłem ramionami.
- Poznaje to pan? - zapytał.
Zerknąłem na Victorię. Spoglądała na mnie spod grzywki zamglonymi, mętnymi oczami. Trudno było coś z nich wyczytać.
- Oczywiście - odparłem. - To mój sygnet.
- Pański sygnet?
- Mój szczęśliwy sygnet, ściśle mówiąc. Prosiłem, żeby Victoria go założyła, kiedy będzie grała w black jacka.
- Szczęśliwy sygnet. - Ricks pokręcił głową, słysząc te słowa, i przesunął ręką po przetłuszczonej skórze na głowie. Zabrał mi torebkę, wyjął sygnet i położył na swojej brązowej dłoni. - To cholerne lusterko.
- Słucham?
- Lusterko. - Ujął sygnet w dwa palce i wycelował we mnie płaską stroną. - Kiedy pańska przyjaciółka grała w black jacka, trzymała sygnet pod kątem, żeby widzieć karty krupiera.
Zerknąłem na swoje odbicie na wypolerowanej powierzchni. Głowę miałem nieproporcjonalną - policzki wydęte, oczy wybałuszone, jakbym właśnie wyszedł z orbitującego promu bez skafandra kosmicznego. Mimo to musiałem przyznać, że widziałem siebie całkiem wyraźnie.
- Hm, ja nigdy... Dopiero teraz widzę, że odbija przedmioty. -Zamrugałem, jakby było to dla mnie całkowite zaskoczenie. - Jestem pewien, że Victoria też nie była tego świadoma. Prawda, Vic?
Victoria przyglądała mi się dłuższą chwilę, po czym niemal niezauważalnie pokiwała głową.
Obdarzyłem Ricksa obojętnym uśmiechem.
- Odrobinę niefortunna sytuacja, jeśli tylko to macie.
- Robiła podmiany.
- Co takiego?
- Robiła podmiany. Przy ruletce.
- Proszę mi wybaczyć, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
Ricks warknął i położył swoje wielkie pięścią na teczce. Całym
ciężarem oparł się na nich, aż strzeliły mu knykcie, i owionął mnie swoim porannym oddechem.
- Stawiała trójki. Trzy niebieskie żetony, każdy po pięć dolarów. Tylko że kiedy trafiała numer, robiła szybką podmianę. Nagle okazywało się, że dwa niebieskie żetony leżą na dwustudolarowym czarnym.
- Tak obstawiałam - powiedziała Victoria w sposób, który sugerował, że nie pierwszy raz wysuwa ten argument.
- O, pewnie. I tak się złożyło, że obstawiała pani w ten sposób jedynie wtedy, kiedy akurat trafiła pani numer. Tylko wtedy dokładnie ten zestaw żetonów.
- Miałam szczęście.
- Tak? Może to zasługa pani sygnetu?
Victoria złączyła palce i przycisnęła koniuszki do ust. Na jej policzki powróciły kolory.
- Powtarzałam to już dziesiątki razy, jeśli mi pan nie wierzy, proszę zapytać krupiera. Ani on, ani menedżer nie mieli zastrzeżeń do moich zakładów. W każdym razie dopóki nie pojawił się pan i nie zaczął wysuwać swoich oskarżeń.
- Chce pani, żebym puścił kasetę? Chce pani, żebyśmy to sobie obejrzeli?
Przysunął twarz do Victorii i tak został. Słyszałem, jak ze świstem wciąga przez nos powietrze. Nie zazdrościłem Victorii wyziewu, który ją czekał.
- Sprawdziłem dane z pani paszportu w naszym systemie -powiedział, wydymając wargi. - Wyszły ciekawe powiązania.
Victoria skrzywiła się i odsunęła od Ricksa, jakby był pijanym podrywaczem z przydrożnego baru.
- Mówiłem, że znałem faceta o imieniu Alfred Newbury. Jeden z najlepszych kasynowych oszustów, jakich kiedykolwiek spotkałem. To pani ojciec, prawda?
- Ej, Starsky - zakpiłem. - Nie chcę nic mówić, ale ojciec Vic-torii jest sędzią sądu najwyższego.
Odwrócił się z twarzą rozjaśnioną rozbrajającym uśmiechem. Jego zęby połyskiwały olśniewająco na tle ciemnej skóry.
- Nie, przyjacielu. To jego ksywka.
Przesunął w moją stronę teczkę gestem zwycięzcy na zakończenie pokerowego maratonu. Przez chwilę zwlekałem, zanim ją otworzyłem. Było tam mnóstwo zadrukowanych kartek. Do leżącej na wierzchu przypięto zdjęcie dystyngowanego dżentelmena o gęstych białych włosach i krzaczastej śnieżnobiałej brodzie. Patrzył śmiało i bystro, ale w jego oczach czaiły się psotne iskierki, jak gdyby wiedział, że pewnego dnia jego zdjęcie zostanie przypięte do takiego raportu jak ten, który miał w teczce Ricks.
Podniosłem fotografię, odsłaniając kartkę, na której wydrukowano szczegółowe dane osobowe. Imię, wiek, datę urodzenia, adres zameldowania. Według papierów mężczyzna mieszkał w St Albans nieopodal Londynu i był żonaty z kobietą o imieniu Joyce.
Przypomniałem sobie, jak Victoria wspominała, że dorastała na obrzeżach Londynu, i z całą pewnością wiedziałem, że jej matka miała na imię Joyce. No i, do diabła, nie mogłem zaprzeczyć, że w twarzy na fotografii dostrzegałem podobieństwo do mojej przyjaciółki. Odsunąłem teczkę, lekceważąco prychając.
- Był znany pod pseudonimem Sędzia, bo zawsze wiedział, kiedy wykonać ruch, a kiedy sobie odpuścić. Pracował głównie w Europie. Riwiera, Monako. Trochę czasu spędził w Europie Wschodniej. W Vegas nie grywał zbyt często i z tego, co mi wiadomo, dawno się tu nie pokazywał. Namierzyłem go w drugim roku pracy. Przewodził ekipie, która w Saharze skasowała nas na kilkaset tysięcy. I udało mu się z tym zwiać.
- To nie pasuje do członka rodziny Victorii.
Skupiłem się na oczach Ricksa. Jego źrenice tańczyły to lewo, to w prawo, jakby coś w głowie kalkulował.
- To jest jej ojciec, jasne? Wygląda też na to, że udzielił jej kilku wskazówek. Może powinniśmy się z nim skontaktować, żeby sprawdzić, czy będzie dumny z córeczki?
Victoria gwałtownie poderwała głowę, jakby ktoś dźgnął ją w szyję czymś kłującym.
- Może pan nie mieszać w to mojego ojca?
Ricks wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał na nią dłonią.
- No i co pan powie? Wygląda na to, że miałem rację.
- Wszystko, co pan ma, to jakieś brudne pomówienia - odparłem. - Gratuluję.
- O, takie słowa z ust nędznego złodziejaszka?
Położyłem głowę na ramieniu, żeby wyglądać na zbitego
z tropu.
- Jestem pisarzem, panie Ricks. Przypuszczam, że myli mnie pan z bohaterem kilku moich kryminałów.
- Niechże pan da spokój. Myśli pan, że nie sprawdziliśmy pana w Fifty-Fifty? Myśli pan, że nie mamy dostępu do pańskich akt?
- Jedna sprawa - uściśliłem. - Jednorazowy błąd młodości. Nic więcej.
Tym razem na Ricksa przyszła kolej, żeby zadrwić. Szturchnął mnie palcem w klapę.
- Chce pan, żebym znów poprosił o opróżnienie kieszeni?
O nie, to nie była propozycja, która budziłaby mój entuzjazm. Bo miałem przy sobie swoje narzędzia. Ale co gorsza, miałem też portfel Josha.
- Matka nie mówiła panu, że pokazywanie palcem jest niegrzeczne?
- Pewnie była zbyt zajęta uczeniem mnie, że nie należy kraść rzeczy należących do innych ludzi.
- Wystarczy - przerwała Victoria. - Nie może pan nam po prostu powiedzieć, czego pan chce?
- Czego chcę? - Ricks wyprostował się i złapał się dłonią za kark. - Rany, nie wiem. Chyba chcę, żebyście przestali kantować w moich kasynach.
Victoria zaszurała krzesłem i wstała gwałtownie. Odmierzając kroki, podeszła do najdalszej ściany i przycisnęła do niej płasko dłonie. Czubkiem buta kopnęła plastikową listwę przy podłodze.
- Czy słusznie przypuszczam, że wie pan o ultimatum, jakie nam postawiono? - spytała.
- Wie - odparłem.
Odwróciła głowę i popatrzyła gniewnie na Ricksa. Plecy miała wygięte w łuk, zęby obnażone. Wyglądała jak kot ze zjeżoną sierścią, gotowy rzucić się z pazurami.
- Hej - powiedział Ricks, podnosząc rozłożone ręce jak tarczę. - Nie pracuję tylko dla Fifty-Fifty. Moja firma pilnuje wielu kompleksów. To jeden z nich.
- Naprawdę? I w jakich godzinach pan pracuje? Bo proszę mi wybaczyć, jeśli się mylę, ale zaczynam mieć wrażenie, że traktuje pan tę sprawę osobiście.
- Droga pani, nie podbijam karty w pracy. To nie tak działa. Zatrudniono mnie, żebym nie dopuszczał do oszustw. A pani oszukiwała w jednym z moich kasyn.
- Bo nasze życie jest zagrożone.
Ricks zassał obie wargi do środka i pokręcił głową, jakby sytuacja nie rozwijała się po jego myśli. Podparł się pod boki i popatrzył w sufit. Zniżył głos i przybrał niemal ton zwierzenia.
- Tak między nami, proszę pani, uważam, że pani ojciec to gość z klasą. Może najlepszy kanciarz, z jakim miałem do czynienia. I może wcale nie czuję się dobrze, patrząc, jak jego córka odstawia numer, który by go przyprawił o rumieniec. A w każdym razie nie z podrzędnym włamywaczem, który jest zbyt głupi, żeby się zorientować, kiedy go coś przerasta.
Podejrzewam, że powinienem był poczuć się urażony tą oceną moich zdolności, ale akurat w tej chwili bardziej interesował mnie stosunek Ricksa do ojca Victorii.
- Ma pan pieniądze, które Victoria wygrała - stwierdziłem bardzo ostrożnie, jak gdyby w pokoju była bomba detonowana za pomocą głosu, a ja starałbym się jej nie uruchomić.
- Zdobyła te pieniądze nieuczciwie.
- Może - odpowiedziałem równie wyważonym głosem. - Ale faktem jest, że kasyno nic nie straciło. Nikt nie poniósł straty.
- Czyżby? Spodziewa się pan, że uwierzę, że pan tymczasem nie przetrząsnął pokojów gościnnych w poszukiwaniu pieniędzy?
Pokręciłem głową.
- Żadnego przetrząsania. Jestem bardzo porządny. I może pan odetchnąć spokojnie, ta noc nie była dla mnie tak szczęśliwa, jak się spodziewałem.
Ricks przeniósł wzrok na Victorię, oparł brodę na piersi i pokręcił głową.
- Nie zostało nam zbyt wiele czasu. - Popatrzyłem na swój cyfrowy zegarek i z przerażeniem odkryłem, jak prawdziwe były te słowa. - Nie może pan nam dać przynajmniej szansy, żebyśmy się uratowali? Niech pan nie trzyma tu Victorii pod kluczem.
Ricks zacisnął szczękę, po czym gwałtownie wypuścił powietrze i złapał się za grzbiet nosa.
- Nie wiem, dlaczego w ogóle tego słucham.
- Nie będziemy więcej grać - ciągnąłem. - Żadnego obstawiania. Przy żadnym stole.
- Charlie, bądź poważny. - Victoria oderwała się od ściany. -Nie możesz tego obiecać.
- Pewnie, że mogę. To w końcu rodzinna zasada Newburych.
- Jeśli przyłapię panią z chociaż jednym żetonem w tej śliczniusiej angielskiej rączce - ostrzegł Ricks Victorię. Pozwolił, żeby jego słowa wybrzmiały i opuścił ramiona. - Powinna pani wiedzieć, że godzę się na to tylko z powodu pani ojca.
- Umowa stoi? - spytałem, wyciągając dłoń do Ricksa.
- Stoi - zgodził się i uścisnął moją rękę ze znużeniem, jak człowiek skazany na konfrontację z losem, który właśnie wprawił w ruch.
- Victorio?
- Dobra, w porządku. - Złapała sygnet i uniosła go ze stołu. Wyzywającym gestem podstawiła rękę pod twarz Ricksa. - Ale swój szczęśliwy sygnet zachowam.
Ricks pokręcił głową jeszcze mocniej i zabrał ze stołu teczkę.
- Wydaje mi się, że będzie go pani potrzebowała.
Podszedł do ciężkich metalowych drzwi, otworzył je kluczem i pchnął, gestem wskazując, żebyśmy wyszli. Wyprowadziłem Vic-torię na zewnątrz, trzymając dłoń na jej krzyżu, w miejscu, gdzie kończyły się plecy, a zaczynał obszyty cekinami materiał sukni. Wyszedłem na korytarz, zatrzymałem się i nachyliłem Ricksowi do ucha.
- Jeszcze jedno - dodałem tonem, który mógł ujść za szept.
- Nie wie pan, kiedy skończyć, prawda?
- Adres - powiedziałem. -1 nazwisko. Tego krupiera od ruletki przy stole, przy którym grał Josh. Tego, który pewnie skończy z hakiem zamiast ręki.
- To wszystko?
- Tak, to wszystko.
Ricks wydął wargi i przechylił głowę.
- Poproszę kogoś, żeby to sprawdził.
- Wspaniale. - Poklepałem go po ramieniu. - Jest pan prawdziwym dżentelmenem. I zrobił pan dziś bardzo szlachetny uczynek.
- Niech pan sobie oszczędzi - odparł. - Niech pan przestanie mnie urabiać i zniknie mi z oczu, zanim zmienię zdanie.
- Zrobione - zgodziłem się i pomknęliśmy z Victorią przez korytarz, nie oglądając się za siebie.
25
Niee mogę uwierzyć, że znowu palisz - powiedziała Victoria.
- Naprawdę? - Zaciągnąłem się. - Od tego chcesz zacząć?
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w wyłożonym poduszkami
boksie Starligth Eaterie w Fifty-Fifty. Na naszym stoliku piętrzyły się brudne naczynia. Kiedy stanąłem w kolejce do bufetu śniadaniowego, nie czułem głodu. A potem zobaczyłem góry jedzenia i mój żołądek zaczął się domagać swego. Nałożyłem na talerz wędlinę, jajka (w postaci jajecznicy i w koszulkach), placki ziemniaczane i grilowane pomidory, a potem wróciłem po naleśniki, gofry, owoce, syrop klonowy i śmietankę. Spłukałem to wszystko sokiem pomarańczowym i taką ilością kawy, że mogłem zobaczyć, co jest po drugiej stronie czasu. Potem zacząłem się zastanawiać, czy powinienem poluzować pasek i przymierzyć się do mufinki. Po długich rozważaniach doszedłem do wniosku, że może lepiej będzie zignorować znak z przekreślonym papierosem i zapaliłem. Właśnie ta decyzja skłoniła Victorię, żeby odezwała się po raz pierwszy od ponad dziesięciu minut.
- Ale tak dobrze ci szło.
- Byłem chodzącym plastrem nikotynowym.
- Nie mogę na to patrzeć.
- No cóż, nie każdy może być doskonały, prawda?
Victoria osunęła się na siedzeniu i założyła ręce poniżej mocno wyciętego dekoltu koktajlowej sukienki. Podejrzewam, że w każdym innym miejscu poza Las Vegas czułaby się nieco zdzirowato, jedząc śniadanie (trzeba to powiedzieć) w tak wiele odsłaniającym stroju. W zabawny jednak sposób sukienka wydawała się stosowna i gdybym tylko miał na sobie smoking, potrafiłbym przekonać sam siebie, że spędziliśmy noc, grając wysoko w bakarata, a teraz byliśmy nieco flejowatymi gwiazdami tak typowej dla Vegas chwili.
Victoria kopnęła mnie w kostkę.
- No proszę, dalej. Widzę, że umierasz z chęci, żeby się ze mną podrażnić.
- Jestem zszokowany, to wszystko. - Przyłożyłem dłoń do serca i otworzyłem szeroko oczy. - Niecodziennie człowiek poznaje mroczne sekrety swojej najlepszej przyjaciółki.
- No więc kłamałam, Charlie. Hura! I tak, wiem, że myślisz, że twoje kłamstwo na temat własnego wyglądu niewiele się od tego różniło. I że jestem w twoich oczach hipokrytyką. Więc podejrzewam, że masz ochotę triumfować, zanim dorośniesz i zrozumiesz, że jesteśmy kwita.
- Kwita? Kazałaś mi wierzyć, że twój ojciec to ostoja przyzwoitości. Sędzia sądu najwyższego.
- Więc co chcesz, żebym ci powiedziała?
- Prawdę. Chryste, ze wszystkich osób, jakie znasz, ja najprędzej to zrozumiem.
- Nie jest to coś, z czego byłabym szczególnie dumna.
- Z tego, co mówił Ricks, może powinnaś. Twój ojciec musiał być niezły.
Zmrużyła oczy. Podniosłem do ust papierosa i zrobiłem to samo.
- Och, daj mi jednego - powiedziała, po czym sięgnęła po paczkę.
- Żartujesz sobie?
Wyciągając papierosa, obdarzyła mnie obłudnym uśmiechem. Uderzyła zapałką o pudełko z logo hotelu i podniosła zapaloną do twarzy. Może to trochę oklepane, ale zacząłem na nią patrzyć w całkiem nowym świetle (i nie mam na myśli wyłącznie płomienia zapałki).
- Nie wiedziałem, że palisz.
- Och, Charlie, naprawdę strasznie wielu rzeczy o mnie nie wiesz.
Zaciągnęła się z wprawą - jej pierś się uniosła, a policzki zapadły. Trzymała papierosa bardzo elegancko, między palcami, opierając nagi łokieć na dłoni. Sposób, w jaki ktoś pali, może być tak intymny, tak wiele mówiący! Obserwując Victorię, niemal widziałem ją w czasach studenckich, jak siedzi na parapecie z szalikiem w barwach uniwersytetu okręconym wokół szyi, tomem poezji pod pachą i wzrokiem wbitym w dal.
- Więc powiedz mi coś jeszcze, czego nie wiem o tajemniczej Victorii Newbury.
Odchyliła głowę do tyłu i wydmuchała dym w sufit. Usta rozciągnęły jej się w uśmiechu, jakby była na haju.
- Po pierwsze, tata wciąż jest aktywny.
- Tak?
Wycelowała we mnie papierosem.
- Pod pewnymi względami mi go przypominasz. Nie potrafi się powstrzymać. Za bardzo lubi życie.
- Odnosi sukcesy?
Pokiwała głową.
- Ogromne. Teraz pracuje na Dalekim Wschodzie. Lubi jeździć tam, gdzie są nowe kasyna i krupierzy. Mówi, że są bezbronni, kiedy uczą się zawodu.
Wypuściłem z ust kłąb dymu.
- A co o tym wszystkim myśli twoja mama?
- Nie lubi ryzyka, jakie się z tym wiąże, ale podoba jej się ten styl życia. To ona nas wychowywała, kiedy tata był zagranicą,
w Europie i w Ameryce, więc wtedy tego nie doświadczała. Powiedziałabym, że teraz jest bardziej wyrozumiała.
- Pracuje sam?
- Nie-e. - Znowu się zaciągnęła. - Potrzebna jest dobra ekipa. Pracuje z pięcioma albo sześcioma podobnie myślącymi ludźmi w swoim wieku. Zazwyczaj liczą karty. Inne numery, na przykład podmianę, zbyt łatwo wyśledzić. - Zaciągnęła się i wydmuchała dym. - Jak sam widziałeś.
Sięgnęła ręką przez stół i strzepnęła popiół do spodka, którego sam używałem. Zaciągnąłem się. Papieros i kawa sprawiły, że powoli zaczęło mi się kręcić w głowie. Gdyby nie ciężar jedzenia, które pochłonąłem, mógłbym odlecieć z siedzenia.
- To ile wiesz o kasynowych przekrętach?
- Więcej niż przeciętny człowiek. - Uniosła ramiona. - Mniej niż ekspert.
- Ojciec cię nauczył?
Pokiwała głową i oczy jej się zaświeciły, jakby przypomniała sobie coś miłego.
- Nie było go w domu tyle, ile bym chciała. Po części chodziło o pracę, ale też zawsze cieszyły go podróże. W tym też mi go przypominasz. Wędrowna dusza. - Skóra zmarszczyła się jej w kącikach oczu. - Chyba dlatego czas, kiedy przyjeżdżał do domu, był wyjątkowy. Miał swoją kryjówkę - wciąż ją ma - i takie jakby minikasyno. Jest tam stół do francuskiej ruletki i mata do black jacka, trochę już dziś wypłowiała i przetarta. Grywał z nami, kiedy byliśmy dziećmi.
- I grał uczciwie?
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Uczciwość nie była czymś, co by go obchodziło i czego by nas uczył. Po prostu lubił wygrywać. A liczenie kart albo lusterko w sygnecie prostą drogą prowadziły do tego celu. Dla niego całe życie jest grą. Po prostu gra bardzo skrupulatnie. - Zgasiła papierosa w plamie keczupu. - Jeśli mam być szczera, to nie byłam zainteresowana tym tak bardzo, jak on chciał. To tak jak z twoim
otwieraniem zamków. Mogę zrozumieć to od strony teoretycznej, ale żeby być w czymś dobrym, trzeba ćwiczyć. Po prostu niezbyt mi zależało.
- Więc co się stało w Space Station One?
Victoria gwałtownie osunęła się na poduszkę.
- Desperacja. Potrzebowaliśmy szybko pieniędzy i liczenie na łut szczęścia nie miało sensu.
Wydmuchałem ostatnią porcję dymu z płuc i zgasiłem papierosa. Zakręciłem paczką na stole.
- Dość ryzykowne.
- Nie musisz mi mówić. Ricks miał rację. Tata byłby zażenowany.
- Dlaczego?
- Sygnety z lusterkiem? Wyszły z mody mniej więcej w epoce, do której nawiązuje ten hotel. A podmiana bez ekipy? - Rozłożyła ręce, jakby to było wystarczające wytłumaczenie. Nie byłem pewien, czy za nią nadążam.
- Myślałaś, że mogą cię przyłapać?
- Uznałam, że istnieje uzasadnione prawdopodobieństwo.
- Więc dlaczego spróbowałaś?
- To znaczy pomijając fakt, że dziś w nocy mogą nas zabić?
- Tak.
Sięgnęła po dozownik cukru i wysypała kryształki na dłoń.
- Przez Josha.
- Mastersa? A co on ma z tym wspólnego? - Zajrzałem jej głęboko w oczy, próbując wyczytać sens tego, co powiedziała. Uśmiechnęła się lekko, jakbym i tak był zbyt powolny. - Poczekaj. Wiedziałaś, że kantuje, tak?
- Bingo.
- Ale skąd?
Pozbyła się dozownika i strzepnęła dłonie, rozsypując cukier po stole.
- Obserwowałam go, kiedy grałeś w pokera. Jego plan był taki bezczelny. To mnie zaintrygowało.
- Widziałaś, że zamienia kapsle na żetony?
- Na początku nie. Pierwsze, co zauważyłam, to jak zwinął trochę żetonów kobiecie, która siedziała naprzeciwko. Tej miłej starszej pani w marynarce ze złotej lamy. A potem zauważyłam też podmianę.
- Bezczelny drań. Miałaś zamiar mu pomóc?
- Nie z tą starszą panią. Powiedziałam mu, żeby odłożył jej żetony.
- I zrobił to?
- Nie miał wyboru. Ale i tak bym go nie wydała.
- Chryste. Nic dziwnego, że dał ci darmowe bilety na przedstawienie.
- Och, myślę, że mu się to podobało. Wszyscy mężczyźni lubią się popisywać, prawda?
- Słyszałem, że tak mówią.
Victoria wyciągnęła ręce nad głową. Ziewnęła i wydała z siebie pomruk.
- Charlie, przedobrzyliśmy.
Położyłem rękę na brzuchu.
- Wiem. Myślę, że to te naleśniki.
- Nie - odparła. - Mam na myśli to, że daliśmy ciała. Narobiłam bigosu, przyłapali mnie i teraz już nie możemy grać.
- To nie ma znaczenia - powiedziałem.
- Akurat. Powinniśmy uderzyć na Freemont Street.
- Naprawdę, Vic. Znalazłem sposób, żeby zarobić te pieniądze.
Oparła łokcie na stole i zbliżyła do mnie twarz.
- Zamieniam się w słuch.
Obejrzałem się przez ramię.
- Możemy to omówić w moim pokoju?
- Zgoda. Tak się składa, że sama mam ci coś do powiedzenia. Ale pozwól, że zadam jedno pytanie. Czy to legalne?
- Och, Vic - westchnąłem. - Czasami myślę, że ty mnie w ogóle nie znasz.
26
Słodkie, słodziutkie łóżeczko. Jak dobrze znów w nim być.
Victoria zwaliła się na moje łóżko, jakby przez wiele dni wlokła się przez pustynię i w końcu trafiła do połyskującej w słońcu oazy. Rozłożyła szeroko ręce, rozkoszując się delikatną bawełnianą narzutą, uniosła nogi i zrzuciła buty.
- O, jak dobrze!
Opadłem na fotel obok minibaru i oparłem głowę na rękach.
- Jestem wykończony.
- Ja też. Więc gadaj, jak zamierzasz nas uratować, zanim zupełnie odpłynę.
Podpełzła w górę łóżka, odwróciła się i zwaliła się na poduszki i jaśki oparte o zagłówek. Sukienka podwinęła jej się na udach, pociągnęła więc za brzeg i przykryła nogi poduszką.
Nogi miała całkiem, całkiem, ani trochę nie sfatygowane. A wyraz oczu lekko nieprzytomny, z gatunku tych uroczych. W innych okolicznościach, w innym czasie...
Przetarłem twarz dłonią, natychmiast wyrzucając ten pomysł z głowy.
- Wytropiłem Maurice'a - powiedziałem nagle skoncentrowany. - Tego gościa z wiadomości, którą znaleźliśmy u Josha.
- Naprawdę? Jak?
- To długa historia. W wersji skróconej: jest takie przedstawienie w kasynie Atlantis, coś w rodzaju pokazu cyrkowego, w którym występują nasi przyjaciele z góry - olbrzym i karzeł.
Victoria się skrzywiła.
- Olbrzym ma na imię Kojar, a karzeł, przepraszam: mężczyzna niewysokiego wzrostu - Sal. A Maurice nazywa się Maurice Mills i jest producentem tego przedstawienia.
- I co to za typ, ten Maurice?
- Jednym słowem? Dziwny. Lubi, żeby wszystko było białe. Ubrania, dom, meble - wszystko białe. Jakbyś spotkała anioła z zaburzeniami osobowości.
- I będzie naszym duchem opiekuńczym?
- Trudno wyczuć. Ale to on jest źródłem pieniędzy.
- Czyli jest bogaty?
- Na pewno ma parę groszy. I zamierza zarobić krocie.
- I tu wchodzimy my?
Założyłem ręce za głową i ziewnąłem dość wymownie.
- Otóż to - potwierdziłem i przeszedłem do wyjaśnień.
Na początek opowiedziałem Victorii, jak to Maurice, producent widowisk, zamierza zostać właścicielem kasyna. I że Kojar i Salvatore to członkowie jego ekipy. I że w zamian za zdobycie kwitów niezbędnych, żeby wy budować kasyno, Josh miał odgrywać główną rolę na scenie w Magie Land. Zacząłem rozwijać kwestię soku, ale wyglądało na to, że w tej materii Victoria orientuje się dużo lepiej niż ja, przeszedłem więc do kwitów, które zebrali bracia Fisher, a na których Joshowi nie udało się położyć łapy. Dlatego, powiedziałem jej, zostałem wynajęty, żeby ukraść kwity w zamian za sto czterdzieści tysięcy dolarów, których potrzebowaliśmy, i już miałem przejść do szczegółów planu kradzieży, kiedy Victoria mi przerwała.
- Chwileczkę, niech to sobie ułożę - powiedziała z miną kwaśną jak sok z cytryny. - Twój pomysł na spłacenie Fisherów polega na tym, żeby ukraść im coś cenniejszego niż pieniądze, z powodu których zaczęli nas ścigać.
- W skrócie rzecz ujmując? Tak.
Zrobiła wielkie oczy i popatrzyła na mnie, jakbym był stuknięty.
- Nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybyśmy okradli kogoś innego, a nie ludzi, którym akurat wisimy pieniądze?
- Byłoby miło, gdyby tak się to ułożyło, ale nic z tego.
- Charlie, jeśli nas przyłapią, to nie sądzę, żeby dobrze to przyjęli.
- Już i tak powiedzieli, że nas zabiją, Vic. Nie wiem, co mogłoby być gorszego.
Opuściła głowę, bezmyślnie skubiąc poszewkę.
- Hm.
- Czy to „hm" znaczy „tak, widzę, że to najlepsze rozwiązanie tej trudnej sytuacji, i choć nie czuję się pokrzepiona, rozumiem, że to nasza jedyna szansa"?
- Nie, Charlie. To zwykłe „hm". Nie wiem, co powiedzieć.
- Nic nie musisz mówić. - Wyciągnąłem szyję i spojrzałem na budzik stojący na nocnej szafce. - Mamy około jedenastu godzin, żeby to załatwić.
- Jedenaście godzin. - Skrzywiła się. - Bardzo to trudne?
- Na pewno nie jest łatwe.
- Coś czułam, że tak powiesz. Gdzie są te kwity?
Teraz ja się skrzywiłem.
- Powiedzieli mi, że bliźniacy trzymają je w swoim biurze. W sejfie, który jak dotąd próbowałem otworzyć trzy razy w życiu.
- Próbowałeś?
- Raz byłem blisko. Gdybym miał jeszcze godzinę albo dwie, otworzyłbym go bez problemu.
- O mój Boże! A jak dokładnie wyglądają te kwity?
- Maurice nie był pewien. Ale według wszelkiego prawdopodobieństwa nie jest to mała czarna książeczka, tylko raczej jakiś nośnik cyfrowy.
- A gdzie Fisherowie mają swoje biuro?
- Na ostatnim piętrze tego hotelu.
Oczy Victorii powędrowały w stronę sufitu, jak gdyby chciała przebić wzrokiem jakieś czterdzieści pięter dzielących nas od celu.
- Proszę, powiedz mi, że dostać się tam to dziecinnie proste.
- A jak myślisz?
- Myślę, że ignorancja może być błogosławieństwem, ale chyba powinnam wiedzieć, co nas czeka.
Zdjąłem ręce z karku i zacząłem uważnie przyglądać się paznokciom, odgrywając człowieka nieszczególnie zmartwionego przeszkodami, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć.
- Trzeba zacząć od tego, że istnieją trzy sposoby, żeby się dostać do biura. Pierwsza, bezpośrednia droga to prywatna szybka winda, z której mogą korzystać tylko Fisherowie i garstka osób z personelu. Żeby uruchomić windę, trzeba by zwędzić kartę i wybrać sześciocyfrowy kod. W kabinie są wbudowane kamery, które przekazują obraz do stanowiska dwóch osobistych asystentek bliźniaków przed biurem. - Zerknąłem znad paznokci. - W zasadzie asystentek jest sześć. Pracują w systemie zmianowym, tak że zawsze są dwie naraz.
- A te inne sposoby?
Zastukałem zębami.
- Plan B zakłada wykorzystanie schodów służbowych, które prowadzą z niższego piętra, gdzie przy stanowisku ochrony dwadzieścia cztery godziny na dobę siedzi człowiek. Tu także drzwi są zabezpieczone kolejnym sześciocyfrowym kodem.
- Albo?
- Plan C. Zaczynam z dachu i odstawiam słynny na cały świat numer włamywacza-pająka.
- Chryste!
- Tylko że cierpię na zawroty głowy.
- Chryste!
- Poza tym musiałbym się nauczyć zjeżdżać po linie, bo nie umiem przebić się przez potrójną szybę w oknie, nie wydając przy tym dźwięku, co jest niemożliwe, i uciec tą samą drogą, co wymagałoby wykorzystania helikoptera. Och, i oczywiście trzeba by tego dokonać, nie zwracając uwagi tłumu turystów na dole. Taka opcja wymagałaby pieniędzy i sprzętu, których nie mamy.
- Nie kręcimy tutaj Ocean's Eleven, Charlie.
- Raczej Ocean's Tzvo z bardzo skromnym budżetem. Oczywiście przy założeniu, że byłabyś gotowa pomóc.
- Pewnie, że pomogę. Wiesz, że zrobię, co będę mogła.
Wygładziła rękami poszewkę i zmarszczyła brwi w sposób, który wyraźnie wskazywał, że coś ją niepokoi. Nie minęło wiele czasu, zanim powiedziała mi, co to takiego.
- Naprawdę sądzisz, że Josh chciał ukraść te kwity?
- To dla mnie bez znaczenia. Teraz interesuje mnie tylko to, żeby spłacić Fisherów i wydostać się z Vegas.
- Ale mnie to obchodzi.
Zorientowałem się, że się uśmiecham.
- To dlatego że masz prawdziwego hopla na punkcie wiązania wszystkich nici. I doceniam to, jeśli chodzi o moje rękopisy, ale w tej sytuacji musisz pozwolić, żeby niektóre końce pozostały luźne.
- A co, jeśli nie chcę?
- Prześpij się z tym. Mówiłaś, że jesteś zmęczona, prawda?
- Nie zasnę z tymi wszystkimi myślami kołaczącymi mi się po głowie, Charlie.
- Vic, powinnaś się teraz zobaczyć. Podejrzewam, że przespałabyś huragan. Tak naprawdę wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że już śpisz i to tylko zły sen. Dlaczego nie zamkniesz oczu i się nie przekonasz?
Spojrzała na mnie krzywo, jakby jej cierpliwość była na granicy wyczerpania.
- Jeśli to pozwoli ci się odprężyć - ciągnąłem - to nie zaczniemy przed czwartą. Maurice mówił, że o tej porze bracia Fisher codziennie grają w golfa. W rezerwacie pośrodku pustyni jest pole golfowe. Pół godziny jazdy ze Stripu. Więc nawet jeśli zagrają tylko dziewięć dołków, będziemy mieć dość czasu.
- Wysłuchasz mnie w końcu?
Zacisnąłem zęby i ostrożnie ująłem czoło, jakby ktoś wiercił mi w mózgu dziurę, a ja nie byłbym tym szczególnie zachwycony.
- Proszę bardzo. No dalej, zasiej w moim umyśle wątpliwości. W końcu nie ma sensu niczego sobie ułatwiać.
Victoria wydęła usta i przyciągnęła moją uwagę środkowym palcem swojej prawej ręki. A potem pokazała wszystkich pięć palców i zaczęła odliczać.
- Po pierwsze, dlaczego Josh miałby coś takiego robić? Miał swoje przedstawienie, które odnosiło sukcesy. Fifty-Fifty to prestiżowe kasyno i zarabiał tu mnóstwo pieniędzy.
Przytrzymała palec wskazujący gotowy, żeby go zgiąć, i przeszła do drugiego problemu.
- Chcesz, żebym odpowiadał po każdym punkcie czy na wszystkie naraz?
- Po drugie - ciągnęła, ignorując mnie - to iluzjonista, a nie włamywacz. Z tego, co mówiłeś, ten sejf z lewitami trudno jest otworzyć.
- Nie, jeśli zna się szyfr.
Obrzuciła mnie gniewnym spojrzeniem.
- Oczywiście. Ale Josh przecież nie mógł znać szyfru, bo to nie jego sejf. Więc dlaczego ktoś miałby przypuszczać, że uda mu się zdobyć kwity?
- A po trzecie?
Victoria zacisnęła dłoń w pięść i popatrzyła na knykcie, jakby się zastanawiała, jaki wzór mogłyby zostawić na mojej twarzy.
- Nie ma żadnego po trzecie - wycedziła cicho przez zaciśnięte zęby.
- To po co to odliczanie na palcach?
- Czy to ma znaczenie? Te dwa pytania nie wystarczą?
Wzruszyłem ramionami, choć jakoś tak bez przekonania.
I gdybym tylko potrafił się zmusić do ziewnięcia, to bym ziewnął. Bo prawda była taka, że te same wątpliwości i mnie kołatały się po głowie i bardzo starałem się je zignorować.
- No więc - zacząłem. - Co do punktu pierwszego, to powiedziałbym, że nie można lekceważyć ego, ambicji i chciwości takiego kretyna jak Josh Masters. Dobra, całkiem wygodnie się tutaj urządził, ale nie występował na głównej scenie i nie był największą gwiazdą kasyna. Myślę więc, że to była kwestia statusu, nie wspominając o pieniądzach.
- Trochę to naciągane, Charlie.
- A co do twojego punktu drugiego, to mogło być tak, że Josh wiedział, jak się uporać z sejfem. Maurice mówił, że w przedstawieniu Josha były takie numery. Wielu iluzjonistów używa kajdanek i zamków, żeby przyciągnąć publiczność, ale jeśli Masters traktował swoją pracę choć trochę serio, na pewno nauczył się podstaw otwierania zamków i sejfów. Popatrz na mnie. Jako dziecko pasjonowałem się sztuczkami karcianymi i chociaż z czasem bardziej zaczęły mnie interesować zamki, nigdzie nie jest powiedziane, że Josh nie zaczynał podobnie. No i mnóstwo zdolności iluzjonistów przydaje się w moim fachu. Zwinność, sprawność manualna, odwracanie uwagi.
- Jeszcze bardziej naciągane.
Wstałem z fotela i przeszedłem się po dywanie. Niewiele to pomogło. Podszedłem do okna i wyjrzałem na Strip. Jak zwykle był duży ruch. Na chodnikach też. Po drugiej stronie wieże hotelu Caesars Pałace wystrzelały w białobłękitne niebo, jakby kawałek Be-nidormu - ten gorszy - został przeszczepiony w pustynny krajobraz.
- W porządku - powiedziałem, stukając palcem w szybę. - Zastanów się więc, dlaczego wziął nogi za pas w środku przedstawienia. To prawda, że Fisherowie wiedzieli o jego hazardowym przekręcie, ale ten problem mogliby wspólnie rozwiązać. Przecież krąży mnóstwo historii o gwiazdach w Vegas i ich wyskokach.
- Co więc sugerujesz?
Odwróciłem się i oparłem plecami o okno.
- Sugeruję, że może narobił niezłego bigosu, próbując zdobyć kwity. Gdyby skrewił tak bardzo, że bliźniacy zorientowaliby się, co zamierzał zrobić, miałby powód, żeby się bać.
- Ale gdyby tak było, to czy nie wypytywaliby nas o te kwity?
Słuszna uwaga, jeszcze jedna, której nie potrafiłem wyrzucić
z głowy.
- Myślę, Vic, że bliźniacy założyli, że byliśmy tylko częścią przekrętu przy ruletce. Może uznali, że mieliśmy odwrócić uwagę. Kolejna zasłona dymna. No i jest jeszcze, rzecz jasna, ta ich siostra.
- Kto taki?
Gapiłem się na Vietorię zdziwiony. Potrzebowałem chwili, żeby się zorientować, że zapomniałem jej zdradzić pewien szczegół. Musiałem być bardziej zmęczony, niż mi się wydawało.
- Caitlin. Martwa dziewczyna w wannie. Okazało się, że była siostrą Fisherów.
- Mówisz serio?
- Obawiam się, że tak. A w takiej sytuacji pojawia się kolejny dobry powód, dla którego Josh mógł sądzić, że trzeba zwiewać. Do diabła, ona mogłaby być głównym powodem. Pomyśl tylko: pracowali razem, byli przyjaciółmi. Może Josh nie powiedział jej, co planuje? Może nie poprosił, żeby mu pomogła i dołączyła do niego w Magie Land? Powiedzmy, że to zrobił, i powiedzmy, że nie mogła pogodzić się z myślą, że jej bracia zostaną wystrychnięci na dudka, więc powiedziała im, co Josh knuje. To by tłumaczyło, dlaczego ją zabił. I wtedy jego ucieczka miałaby sens.
Oparłem ręce przy oknie i czekałem, aż Victoria uzna mój wywód za logiczny. Nie wyglądała na całkowicie przekonaną. Nie sprawiała też wrażenia uspokojonej. Kręciła się na łóżku, zagryzając wargę i zupełnie niestosownie krzywiąc twarz. W końcu poklepała miejsce obok siebie.
- Usiądź na chwilę.
- Słucham?
- Muszę ci coś pokazać.
Zostałem tam, gdzie stałem. Victoria sięgnęła po torebkę i znowu poklepała materac.
- Usiądź, Charlie.
Choć wiedziałem swoje, przemknąłem przez pokój, wdrapałem się na łóżko i zacząłem sunąć do tyłu, póki plecami nie natrafiłem na stertę poduszek. Przyciągnąłem kolana do piersi i objąłem nogi rękoma.
- Victorio, twój głos brzmi dziwnie.
- Przepraszam. Zamierzałam powiedzieć ci wcześniej, ale zacząłeś mówić o Maurisie i kwitach, i... zapomniałam.
- O czym zapomniałaś?
Spojrzała na mnie badawczo, jeszcze mocniej zagryzając wargę, a potem powiedziała:
- Charlie, czy jesteś całkowicie pewien, że ona nie żyła? Mam na myśli tę dziewczynę w wannie.
- Jasne.
- Sprawdziłeś puls?
Podrapałem się po głowie.
- No, nie. Ale nie było takiej potrzeby. Nie ruszała się.
- Dotknąłeś jej?
- Nie, nie chciałem, Vic.
- To co dokładnie zrobiłeś?
Westchnąłem i pokręciłem głową, jakby to wszystko, o co mnie pytała Victoria, było nieistotne.
- Włożyłem rękę do wody i okazało się, że jest zimna. A potem przez chwilę się tej dziewczynie przyglądałem. Przez cały czas, kiedy byłem w łazience, ani drgnęła.
Victoria uśmiechnęła się ponuro i wyciągnęła z torebki biografię Houdiniego. Podała mi ją, mówiąc:
- Popatrz na odwrotną stronę okładki.
Zrobiłem, jak mi kazała. Była tam dedykacja: „Caitlin, garść inspiracji do nowego numeru. Nie zawadzi trochę wskazówek od najlepszych. Zawsze kochający Josh".
- W porządku, więc to książka Caitlin. Wielkie rzeczy.
- Ale ktoś zrobił w niej notatki, Charlie. Zaznaczono też niektóre akapity. Irytowało mnie to, kiedy czytałam, ale dało się znieść. I wtedy zobaczyłam to.
Kartkowała książkę, póki nie znalazła strony po prawej z zagiętym rogiem. Nagłówek głosił: Domowy iluzjonista. Wskazała na akapit zaznaczony żółtym markerem. Obok narysowano ołówkiem gwiazdkę.
Przeczytałem zaznaczony fragment i poczułem, jak w żołądku rośnie mi wielka kula mdłości. Przełknąłem ślinę, mając przy tym
wrażenie, jakbym połykał żwir. Słowa zaczęły mi tańczyć przed oczami, nie było jednak sposobu, żeby je wyprzeć.
„Nowojorski dom Houdiniego został umeblowany tak, by uczynić zadość jego zamiłowaniu do iluzji. Na rozległych półkach znalazło się miejsce dla niezliczonych publikacji encyklopedycznych, a całe pokoje poświęcono jego kolekcji rekwizytów scenicznych. Największą ozdobą była łazienka, w której zamontowano ogromną, wykonaną na zamówienie wannę. Houdini mógł ją napełniać lodowatą wodą i trenować długotrwałe wstrzymywanie oddechu w ramach przygotowań do trudnych warunków panujących w Komorze Chińskiej Tortury Wodnej".
27
O rany! - krzyknąłem.
- Myślisz, że mogła nie być martwa? - spytała Victoria.
Powróciłem myślami do sceny w łazience. Ile czasu spędziłem
w środku? Minutę? Może dwie? Jeśli Caitlin miała wprawę we wstrzymywaniu oddechu, prawdopodobne mogła wytrzymać tak długo. To by tłumaczyło, dlaczego się nie poruszała - bo kompletny bezruch pozwalał jej zaoszczędzić tlen. Głowę i uszy miała zanurzone, nie mogła więc mnie wyczuć ani usłyszeć, jak się kręcę. To prawda, że włożyłem rękę do wanny, żeby sprawdzić wodę, ale trzymałem się z dala od jej stóp. A ponieważ wydawało mi się, że nie żyje, zrobiłem to naprawdę ostrożnie.
- Maurice mówił, że Caitlin pracowała nad nowym numerem -powiedziałem nieco drżącym głosem. - Twierdził, że będzie idealny dla Atlantis. Wtedy nie zauważyłem związku. Musiało chodzić o wodę.
- O rany! - Victoria wyjęła mi książkę z rąk i jeszcze raz przebiegła wzrokiem akapit. - Wygląda na to, że nie jesteś już podejrzany o morderstwo.
- Może.
- Choć to nie tłumaczy, dlaczego Josh wrócił do siebie, po tym jak zniknął. To znaczy, skoro nie była martwa, nie było ciała, którego musiał się pozbyć.
- Może wcale nie wracał.
- To gdzie się podziała karta?
Zerknąłem na włącznik obok drzwi. Moja własna karta była w środku, dzięki czemu klimatyzacja działała.
- Pomyśl tylko. Skoro Caitlin żyła i korzystała z wanny Josha, żeby ćwiczyć wstrzymywanie oddechu, to kiedy skończyła, mogła zabrać kartę ze sobą.
- Och, rozumiem. Wysuszyła się, ubrała, wypuściła wodę, wzięła kartę i wyszła.
- Właśnie.
- Choć to nie pasuje do twojej teorii, zgodnie z którą Josh wyjawił Caitlin plan zdobycia kwitów, a ona powiedziała o tym braciom.
- Nie pasuje?
- Daj spokój! Raczej nie korzystałaby wtedy z jego apartamentu.
- Może naprawdę serio traktowała swoje ćwiczenia. - Odebrałem jej książkę i przerzuciłem kartki. - Jeszcze jakieś rewelacje?
- Nic więcej nie znalazłam. Sprawdziłam też inne zaznaczone fragmenty, ale nic mi się nie rzuciło w oczy.
- Czyli żadnej wzmianki o tym, jak się włamać do sejfu Schmidt and Co?
- Ani na temat kwitów.
- Typowe. - Podniosłem książkę do oczu i spojrzałem na nią, marszcząc brwi. - I to ciebie nazywają deus ex machina? Jedna nędzna wskazówka? To wszystko, co masz nam do zaoferowania?
Victoria ledwo się uśmiechnęła. Może była zbyt zmęczona. Albo też może wcale nie byłem taki dowcipny, jak lubiłem o sobie myśleć.
- Teraz przynajmniej możemy się skontaktować z policją - powiedziała.
- Jak to?
- Skoro Caitlin nie jest martwa, ty nie jesteś już potencjalnym podejrzanym o morderstwo. Więc możemy do nich zadzwonić, żeby uniknąć śmierci.
Pokręciłem głową.
- Ricks i bliźniacy mają wystarczające dowody, żeby nas aresztowano za okradanie kasyna. W twoim wypadku byłyby dwa zarzuty.
- Wolę to, niż żeby mnie zabili.
- Ale wcale nie mamy pewności, że Caitlin żyje.
- Charlie.
- No co? Kiedy ją widziałem, wyglądała na martwą, Vic. I w porządku, może mamy prawdopodobne wyjaśnienie. Ale nie mamy pewności. Mogło się zdarzyć i tak, że ćwiczyła i coś poszło nie tak.
- Więc co dokładnie proponujesz?
Przez chwilę rozważałem nasze możliwości. Wyglądało na to, że możemy zrobić kilka rzeczy.
- Myślę, że ty powinnaś poszukać Caitlin. Jeśli żyje, nietrudno będzie ją znaleźć. Ktoś ci powie, gdzie szukać.
- A ty?
- Jeżeli Ricks się pośpieszy i powie mi, gdzie znajdę jednorękiego krupiera, pogadam z nim i zobaczę, czy będzie mógł nas skontaktować z Joshem.
- A jeśli to nie zadziała?
- To ukradnę lewity.
- Ot tak sobie?
Postukałem się w skroń.
- Pozytywne myślenie, Vic.
- Inspirujące. To kiedy mam się zacząć rozglądać za Caitlin?
Przyjrzałem się jej uważnie. Jedyną szansę, żeby wyglądać na
bardziej śpiącą, miałaby w sytuacji, gdyby anestezjolog wpakował jej strzykawkę w pupę i poprosił, żeby powoli zaczęła odliczać od dziesięciu.
- Słuchaj, oboje jesteśmy wykończeni. Zdrzemnijmy się przez godzinkę i potem zaczniemy. Dużo lepiej się będę czuł, wiedząc, że kiedy już ją znajdziesz, będziesz myślała przytomnie.
- Jeśli ją znajdę. Ale drzemka chyba faktycznie się przyda. Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zostanę tutaj? Nie mam siły podnosić się z łóżka.
Powiedziałem, że nie ma sprawy.
- I Charlie, jak już się będzie zbliżał ostateczny termin, a żadnemu z nas się nie uda, obiecasz mi, że zadzwonimy na policję?
Popatrzyłem jej w oczy i pokiwałem głową tak szczerze, jak tylko potrafiłem.
- Zadzwonimy, kiedy nadejdzie pora. Ale nie będzie takiej potrzeby.
Victoria odwróciła się do mnie tyłem, sięgnęła po poduszkę i podłożyła ją sobie pod głowę. Westchnęła i poruszyła palcami u stóp, tworząc w pościeli małe wgłębienie.
- A jeśli chodzi o pozytywne myślenie, to wiesz co? - powiedziała sennym głosem.
- Co takiego?
- Tak sobie pomyślałam, że przynajmniej będziesz miał mnóstwo materiału na opowiadanie.
Nie mogłem zasnąć. Próbowałem się wyciągnąć i zdrzemnąć, ale nic z tego. Byłem zbyt podekscytowany.
Po dłuższej chwili gniewnego posapywania i narzekania, oparłem się na łokciu i spojrzałem na Victorię. Oczy miała zamknięte, oddech wyrównany. Obejmowała ręką poduszkę, lekko przytrzymując kosmyk włosów. Usta miała uchylone, nie zaciskała zębów
i o ile mogłem się zorientować, cieszyła się chwilą wytchnienia od wszystkiego.
To zabawne, jak bardzo można się co do kogoś pomylić. Nigdy bym nie przypuszczał, że ojciec Victorii jest kanciarzem. Zawód sędziego dużo lepiej pasował do tego, co o niej wiedziałem, dlatego nigdy w to nie wątpiłem.
Nie mogę powiedzieć, żeby zmartwiło mnie to odkrycie. W pewnym sensie nawet dość się cieszyłem. Victorii najwyraźniej zależało na ojcu, i to mimo jego wad, a ta wiedza sprawiła, że poczułem się nieco lepiej we własnej skórze.
Smutna prawda jest taka, że nie mam zbyt wielu przyjaciół. Za często przenoszę się z miasta do miasta, żeby zbudować trwałe relacje, a ponieważ większość czasu spędzam na pisaniu powieści albo okradaniu ludzi, nie należę do najbardziej towarzyskich osobników. Nie lubię, żeby mi przerywano pracę, i to zarówno kiedy piszę nową książkę, jak i wtedy - zwłaszcza wtedy - kiedy włamuję się komuś do mieszkania, a to nie zostawia zbyt wiele miejsca na zadzierzganie więzów przyjaźni. Podejrzewam, że nie mam też na to ochoty. Ale miałem Victorię i ufałem jej bezwarunkowo. Była jedyną osobą na całym świecie, której nie chciałbym zawieść.
Z tą myślą przestałem się w nią wpatrywać i przesunąłem na drugi koniec łóżka. Sięgnąłem do torby, z której wyciągnąłem kołonotatnik i długopis. Przerzuciłem kartkę, zdjąłem skuwkę i przygotowałem się do pisania. Tylko kogo chciałem oszukać? Nie mogłem spisać tego wszystkiego, co się wydarzyło. To prawda, miałem mnóstwo nowego materiału, ale kto chciałby spędzać pół godziny nad szkicem opowiadania, skoro istniała możliwość, że skończy martwy, zanim będzie miał szansę je napisać.
Odłożyłem długopis i wziąłem biografię Houdiniego. Książka była gruba, tekst złożono drobną czcionką, nie mógłbym więc przeczytać jej w pośpiechu. Wróciłem do zaznaczonego fragmentu, który mi pokazała Victoria, i jeszcze raz przeczytałem o tym, jak Houdini ćwiczył wstrzymywanie oddechu w swojej ogromnej wan-
nie. Uznałem, że to dobra metoda nauki. W końcu człowiek musi się znaleźć w sytuacji, w której oddychanie jest niemożliwe, bo inaczej będzie go kusiło, żeby oszukiwać. A jak inaczej mogła to sobie zapewnić Caitlin w wygodnym hotelowym apartamencie bez szklanego zbiornika i pary krzepkich przyjaciół, którzy staliby nieopodal, żeby ją wyciągnąć, i pilnowaliby jej z toporkami w dłoni?
Dlatego uznałem za prawdopodobne, że wstrzymywała oddech, ja zaś pomyliłem się, sądząc, że nie żyje. I choć może w ten sposób wyjdę na głupka, muszę przyznać, że poczułem ulgę. Vic-toria miała rację, mówiąc, że wystarczy już tych ciał wokół mnie. Gdybym mógł opuścić Vegas bez dodatkowego trupa na koncie, byłaby to miła odmiana.
Westchnąłem dość teatralnie i przerzuciłem kartki. Zaskoczyła mnie liczba zaznaczeń w tekście i zrozumiałem, dlaczego to tak dręczyło Victorię. Wiedziałem wprawdzie, że poza odwołaniem do łazienkowych ćwiczeń Houdiniego Victoria niczego nie znalazła, ale uznałem, że niedbalstwem byłoby, gdybym nie sprawdził sam.
Zacząłem od końca i przesuwałem się ku początkowi tylko dlatego, że było to działanie na przekór. Niemal wszystkie zaznaczone ustępy odnosiły się do numerów Houdiniego, a przy niektórych zamieszczono odręczne notatki. Pismo było trudne do odczytania, a w tych kilku wypadkach, kiedy udało mi się je odszyfrować, nie dowiedziałem się niczego istotnego.
Gdzieś przy początku znalazłem fragment, który wzbudził moją ciekawość, ale niestety nie wyjaśnił mi, gdzie znajdę Josha ani dlaczego właściwie uciekł, ani gdzie mogła się podziać jego efektowna asystentka (przy założeniu, że nie była trupem). Znowu westchnąłem, niejako pieczętując w ten sposób swoje doświadczenie czytelnicze, odłożyłem książkę na bok i sprawdziłem godzinę na zegarku Josha.
Dla odmiany zegarek się zatrzymał, zadałem więc sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest to magiczny zegarek, który chodzi tylko wtedy, gdy jest na odpowiednim nadgarstku. Poluzowałem pasek, zdjąłem go z ręki, nakręciłem i ustawiłem zgodnie ze wskazaniami swojego taniego, niezawodnego zegarka cyfrowego. Na koniec odwróciłem zegarek Josha w dłoni i przyjrzałem się kopercie. A to, co zobaczyłem, sprawiło, że zrobiłem minę typową dła sytuacji, gdy widzę coś, co mnie ani trochę nie zaskakuje i nie rozczarowuje.
Dodałem do tego wzruszenie ramion i z powrotem nałożyłem zegarek na rękę. A potem odwróciłem się do Victorii. Nadszedł czas, żeby ją obudzić, i właśnie miałem to zrobić, gdy usłyszałem szuranie przed drzwiami. Poderwałem głowę akurat, żeby zobaczyć, jak ktoś wsuwa pod nie kartkę.
28
Na karteczce było nazwisko i adres zanotowane starannym pismem. Czarny atrament rozmazał się w miejscu, gdzie zgięto papier, ja zaś przypomniałem sobie, że Ricks preferował wieczne pióro. Otworzyłem drzwi zaraz po przeczytaniu wiadomości, ale gdy wystawiłem głowę na korytarz, nigdzie nie było widać tego, kto ją dostarczył.
- Co tam? - wymamrotała Victoria, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że spogląda na mnie przez ramię z drugiego końca łóżka.
Podniosłem kartkę.
- Informacje na temat krupiera. - Wzruszyłem ramionami. -Przynajmniej tak mi się wydaje.
- Od Ricksa?
- Tak sądzę.
Przetarła oczy grzbietem dłoni i ziewnęła.
- Mógłbyś do niego zadzwonić i zapytać. Dał ci wizytówkę, prawda?
- Mógłbym, ale nie zamierzam. Myślę, że w ten sposób chce nam pomóc, nie zwracając niczyjej uwagi. - Zerknąłem na kartkę. - Co innego mogłoby to być?
Victoria podniosła dłoń do głowy, jakby dochodziła do siebie po wstrząśnieniu mózgu.
- Ile czasu spałam?
- Niecałe dwie godziny.
- Czuję się podle.
- A widzisz? Nie mówiłem, że krótka drzemka zdziała prawdziwe cuda?
Jęknęła i zaczęła przesuwać nogi, póki nie usiadła na krawędzi łóżka daleko ode mnie.
- To jak on się nazywa? Ten krupier?
- Jared Hall.
- Phi, brzmi jak nazwa akademika. Daleko mieszka?
- Nie mam pojęcia. Jest tylko ulica.
Podszedłem do torby i zacząłem ją przekopywać w poszukiwaniu pary znoszonych dżinsów i adidasów. Ściągnąłem czarne spodnie od garnituru i włożyłem dżinsy oraz sportowe buty, po czym przełożyłem swój portfel do lewej kieszeni, a portfel Josha do prawej. Jeszcze raz zanurkowałem w torbie po dżinsową kurtkę, którą narzuciłem na czysty T-shirt. Wierne etui i gumowe rękawiczki wrzuciłem do kieszeni kurtki.
- Mamy kilka godzin, zanim bliźniacy pojadą na golfa - powiedziałem. - Pójdę na postój taksówek i zobaczę, czy koś mnie podrzuci pod ten adres.
Victoria wstała i odwróciła się, żeby ocenić mój nowy strój.
- Chcesz, żebym też poszła?
- Szczerze? Myślę, że lepiej będzie, jak się rozdzielimy i ty spróbujesz znaleźć Caitlin. Może zaczęłabyś od ludzi pracujących przy przedstawieniu.
- W porządku. - Pokiwała głową. - Mogę tak zrobić. Zdaje się, że wciąż masz moją komórkę.
- Naprawdę? - Podniosłem czarne spodnie z łóżka i sprawdziłem kieszenie. Miała rację. - Chcesz ją z powrotem?
- Nie, zatrzymaj ją. Będę mogła do ciebie zadzwonić, jak się czegoś dowiem.
Wepchnąłem telefon do kieszeni spodni, a kiedy podniosłem oczy, napotkałem jej wzrok.
- Jesteś pewna, że dasz sobie radę?
- Jestem dorosłą kobietą, Charlie. Potrafię o siebie zadbać.
- Czyli nie muszę się martwić, że cię zatrzymają za kantowanie w kolejnym kasynie.
- Idź już - powiedziała i machnęła ręką w stronę drzwi. - Spotkajmy się tu za dwie godziny, chyba że wcześniej do ciebie zadzwonię.
- W porządku, szefie. Bądź grzeczna.
Nie miałem pojęcia, że Jared Hall mieszka w okolicy znanej jako Naked City, póki nie powiedział mi o tym taksówkarz. Pewnie mógłbym go zapytać, skąd się wzięła ta nazwa, ale im bliżej byliśmy celu, tym więcej dostrzegałem wskazówek. Takich jak na przykład migające neony klubów dla panów i barów ze striptizem, jaskraworóżowe tablice z ciemnymi sylwetkami tancerek w butach na wysokich obcasach, niskie budynki afiszujące się z erotycznymi gadżetami i sprośnymi filmami, kobiety w krótkich spódniczkach i z gołymi nogami nagabujące mężczyzn przed podupadającymi budami, w których sprzedawano hamburgery.
Oczywiście było tam więcej atrakcji dla przeciętnego turysty niż tylko seks. Całodobowe sklepy alkoholowe, miejsca, gdzie można zdobyć pieniądze na kaucję, salony tatuażu i sklepy z bronią, ekspresowe kasy pożyczkowe i myjnie samochodowe. Do diabła, minęliśmy nawet muzeum Elvis-A-Rama i sklep z pamiątkami.
Jared Hall mieszkał przy ulicy zmierzającej (a może uciekającej) z dzielnicy w stronę Stripu. Jego blok stał w cieniu Stratosphere Tower, między bielonym betonowym chodnikiem, drucianą siatką a zardzewiałym, pozbawionym kół kombi. Budynek miał dwa piętra, brudny kremowy kolor i z trzech stron otaczał go owalny basen. W basenie nie było wody, tylko brązowawy osad z błota i opadłych liści.
Wyblakła wywieszka na ścianie skierowała mnie w górę po betonowych schodach i dalej wzdłuż galerii do mieszkania w dalekim narożniku. Okna lokum były zabezpieczone metalowymi sztabami i pociemniałe od brudu. Zapukałem do drzwi, a te się otworzyły. Niezbyt mi się to podobało. Okolica nie wyglądała na taką, gdzie drzwi mogły długo pozostać otwarte bezkarnie, a ja tyle razy pisałem podobne sceny, że wiedziałem, jak mogą być niebezpieczne. Dla przeciętnego bohatera moich kryminałów otwarte drzwi niezmiennie okazywały się podstępnym zaproszeniem. I gdybym miał dokładnie zagrać swoją rolę, powinienem wejść do środka i skradać się korytarzem, póki nie znajdę czegoś wyjątkowo paskudnego - na przykład śmiertelnie pokiereszowanego młodego Jareda, śmierdzącego tak koszmarnie, że aż nie do opisania, z rojem much krążących nad jego okaleczonym ciałem.
Podejrzewam, że muszę być podatny na takie klasyczne pułapki, bo pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Nie było czuć żadnego smrodu ani słychać żadnego brzęczenia - tylko ciasna pusta kuchnia po prawej i otwarte, rozświetlone słońcem drzwi na końcu korytarza. Odchrząknąłem i wypowiedziałem swoją kwestię:
- Halo? Jared? Jest tu kto?
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu nie było odpowiedzi. Podszedłem bliżej perłowego słonecznego światła. Wciąż żadnego smrodu. Wciąż żadnych muszek.
- Halo? Jest tu ktoś martwy? Jacyś policjanci w akcji? Czyżbym niebawem miał się stać zbiegiem?
Zrobiłem jeszcze krok przed siebie, przygotowując się na to, co mogłem napotkać za otwartymi drzwiami, i znalazłem się w polu
rażenia sąsiedniego pokoju, gdy nagle coś walnęło mnie w plecy i przyspieszyłem tak bardzo, że nosem wyrżnąłem we framugę.
Poczułem rozbłysk bólu między oczami i niewiarygodny ucisk na grzbiecie nosa. Mrugnąłem i z przerażeniem zobaczyłem, jak strumień krwi tryska mi z nozdrzy. Przyłożyłem ręce do twarzy, zawyłem trochę niepotrzebnie i odwróciłem się, żeby sprawdzić, co, do diabła, się stało.
Jared Hall - oto, co się mi się przydarzyło. I niemal uwierzyłem, że był bardziej zaszokowany niż ja. Otworzył usta, zamknął je i znowu otworzył bez słowa, wybałuszył oczy i zachwiał się do tyłu, wyciągając przed siebie zabandażowaną prawą rękę, jakby próbował powstrzymać demona z najokrutniejszego koszmaru.
Miał na sobie jaskrawopomarańczowe krótkie spodenki, w których jego patykowate nogi widać było w całej krasie, i wymiętą koszulkę kibica Yankees. Potargane cienkie włosy w niczym nie przypominały wybrylantynowanej fryzury z przedziałkiem, z którą paradował w Fifty-Fifty. Pokryta krostami szczęka drgała szaleńczo.
- Kim jesteś, człowieku? Co robisz w mojej chacie?
- Oje dżi yły ocharte - powiedziałem przez zakrwawiony nos i złożone ręce.
- Nic nie rozumiem, człowieku. Co tu robisz?
Bardzo chciałem się wytłumaczyć, ale krew właśnie zalała mi gardło. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ją przełknąć i zaczerpnąć tchu, niestety drogi oddechowe miałem zatkane. Od-kaszlnąłem, a potem odkaszlnąłem znowu - banieczki krwi i śliny trysnęły mi na brodę i zachlapały koszulkę.
To prawda, że nie jestem gorącym wielbicielem widoku świeżej krwi, a ponieważ w dodatku krew ta należała do waszego uniżonego sługi, któremu zdarzyło się nią zakrztusić, wszystkie moje rezerwy opanowania i świadomości się wyczerpały. Pamiętam, że zdawałem sobie z tego sprawę i zdążyłem nawet pomyśleć, że najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić, byłoby paść bez przytomności przed kimś, kto wyrządził mi taką krzywdę. W istocie przypomi-
nam sobie też, że bardzo serio przeciwko takiemu rozwojowi wypadków zaprotestowałem, gdy wtem wzrok mi się zmącił, głowa opadła swobodnie i poczułem, że spadam w najczarniejszą z czarnych dziur.
Ocknąłem się z mokrym kawałkiem flaneli na twarzy. Tkanina mocno pachniała (a nie był to najprzyjemniejszy zapach świata), ale była bardzo przydatna. Przycisnąłem ją do czoła, a potem zwinąłem i przetarłem nozdrza.
Podmuch suchego powietrza rozwiał mi włosy. Spróbowałem otworzyć oczy, ale ostre słońce sprawiło, że natychmiast je zmrużyłem. Siedziałem na cieniutkim dywanie oparty plecami o ścianę, a głową o aluminiową framugę rozsuwanych drzwi. Drzwi były otwarte i wychodziły na betonowy balkon z zardzewiałą żelazną balustradką. Pod balkonem zobaczyłem podwórko, a na podwórku wściekłego psa. Pies był wprawdzie przywiązany do sznura od bielizny, ale naciągnął tę swoją smycz do granic, wykazując przy tym wszelkie oznaki gotowości, by zerwać się z niej, wspiąć po ścianie i urządzić sobie ucztę z moich kości. Nie miałem pojęcia, jakiej jest rasy - nie mogłaby tego stwierdzić nowoczesna nauka - ale wyraźnie żywił do mnie ogromną niechęć.
Szarpnąłem za drzwi, aż zamknęły się z podmuchem. Pies wprawdzie nie przestał ujadać, ale przynajmniej dźwięk stał się przytłumiony.
- Kim jesteś, człowieku?
Oszołomiony odwróciłem głowę w stronę, z której padło pytani. Jared siedział na płóciennym składanym krześle z rozstawionymi nogami, zabandażowaną ręką na kolanach i czymś, co wyglądało jak widelec do barbecue w lewej dłoni. Ujęty w nieco przekrzywiony prostokąt słońca wyglądał, jakby oświetlały go reflektory na zakończenie teleturnieju. Światło podkreślało krosty na policzkach i wywabiło kolor z tatuażu na szyi - wyglądał teraz jak rysunek zrobiony pisakiem dla kawału po pijaku.
Rozejrzałem się po zacienionych kątach pokoju. Wszędzie pusto. Obok stóp Jareda w znoszonych sandałach stała drewniana skrzynka z przypadkową kolekcją kuchennych narzędzi i naczyń.
- Mam na imię Charlie - wychrypiałem. - Nie poznajesz mnie?
Jared pochylił się i przyjrzał mi uważnie sponad połyskujących
zębów widelca. Wyraz zdziwienia na jego twarzy jednak pozostał.
- Wczoraj wieczorem byłem przy twoim stole.
Konfuzja nie znikała.
- Z Joshem Mastersem.
O proszę, to zadziałało. Mocniej ścisnął widelec.
- A przy okazji, co dziś w menu? Kiełbaski?
Przeniósł wzrok na widelec i z powrotem na mnie. Głęboka zmarszczka przecięła mu czoło, a skóra w kącikach ust napięła się, rozciągając pryszcze.
- Znasz Josha? - spytał.
- Tak naprawdę to ktoś więcej niż tylko znajomy.
- Wiesz, gdzie jest?
Westchnąłem i podniosłem palec do grzbietu nosa. Kiedy go zabrałem, jego koniuszek był mokry. Przynajmniej nie byłem nieprzytomny na tyle długo, żeby krew zdążyła zakrzepnąć.
- Miałem nadzieję, że ty mi powiesz - wyjaśniłem nosowym głosem. - Próbuję go znaleźć.
Jared odrobinę opuścił widelec.
- Dlaczego?
- Nie mówił ci?
- Czego?
Wzruszyłem ramionami.
- Ten wasz numer z żetonami i kapslami. Josh dał mi żetony przy stole.
- Gówno prawa.
- Naprawdę chciałbym, żeby tak było. - Zamilkłem, czekając aż minie fala ucisku w nosie. Wydawało mi się, że bardziej krwawię, kiedy mówię, ale nie miałem zbytniego wyboru. Przechyliłem
głowę do tyłu i powiedziałem: - Słyszałem, że zniknął z twoją dolą. Z moją też.
Jared wysunął dolną wargę i odwrócił widelec do góry nogami, żeby sobie nim teraz dźgnąć udo. Wzrok ześliznął mu się w bok, na połamaną rękę.
- Fisherowie ci to zrobili - powiedziałem. - Kazali mi patrzeć przez szybę w ścianie.
Stężał.
- Pracujesz dla nich?
Podniosłem dwa sklejone taśmą palce w górę.
- Ani trochę. Zdaje się, że miałem szczęście. Złamali mi tylko dwa palce. - Odwróciłem rękę tak, żeby była widoczna we wpadającym przez okno świetle i Jared mógł zobaczyć moje pokręcone artretyzmem palce. - Kto wie, może kiedyś będę mógł ich jeszcze używać.
Napięcie w szczęce Jareda zelżało, ramiona się rozluźniły. Upuścił widelec do skrzynki i podążył za nim wzrokiem.
- Nie widziałem Josha, człowieku.
- Muszę go znaleźć.
- Nie umiem ci pomóc. - Spojrzał w górę i obdarzył mnie płaczliwym, złamanym uśmiechem. - Facet nieźle mnie urządził. Wyjeżdżam. Jestem skończony w Vegas.
Zmarszczyłem brwi.
- Przecież są inne kasyna.
Pokręcił głową, jakby to już przerabiał.
- Nie, człowieku, jestem spalony. A moja ręka - dodał, wskazując na nią pryszczatą brodą - do niczego się nie nadaje.
Podniósł rękę do góry i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej beznamiętnie, jakby była tylko protezą.
- Przykro mi - odparłem. - Naprawdę.
Pociągnął nosem i wytarł go bandażem.
- Tak. A mi przykro z powodu twojej twarzy. Wcale nie chciałem... Chyba się przestraszyłem, kumasz? Jak cię tu zobaczyłem i ten... Moja wina.
Zabawne, ale niezbyt to na mnie podziałało. Zwinąłem na nowo flanelę przy nosie i wskazałem brodą na pokój, w którym siedzieliśmy.
- Nie wiem, czego miałbyś się obawiać. Chyba nie przypuszczałeś, że jestem włamywaczem, bo nie wygląda, jakby było tu co ukraść.
Rozejrzał się po pokoju, po czym zaczął skubać bandaż na ręce.
- Jeden kumpel ma z tyłu samochód. Pomoc drogowa. Ładowałem rzeczy, jak przyszedłeś.
Ostrożnie pokiwałem głową. To miało sens.
- Dokąd pojedziesz?
- Kumpel niedługo wróci. Zawiezie mnie do Reno.
- Do Reno?
- Stamtąd pochodzę.
- No cóż, nie brzmi najgorzej.
- Do dupy, człowieku. Vegas to moje miejsce. W każdym razie było.
Opierając się o ścianę, podniosłem się z dywanu i jęknąłem.
- Jakieś pomysły, gdzie mógłbym szukać Josha?
Pokręcił głową.
- Nie w Vegas, jeśli ma choć trochę oleju w głowie. Nie trzeba go było słuchać. Człowieku, byłem ustawiony. Dobrze mi było.
- A Caitlin? Jego asystentka?
Wykrzywił usta.
- Może jest w kasynie? Ale stary, od niej trzymaj się z daleka. Wiesz, kto to, nie?
Chciał powiedzieć coś jeszcze, kiedy przerwał mu elektroniczny sygnał. Pomyślałem o telefonie Victorii i już miałem po niego sięgnąć, kiedy Jared pogrzebał w spodenkach i wyciągnął swoją komórkę. Wcisnął przycisk kciukiem i bez większego zainteresowania przeczytał wiadomość.
- To mój kumpel. - Znowu pociągnął nosem. - Muszę lecieć. Dobrze się czujesz? Nie kręci ci się w głowie?
- Oj, trochę kręci - odparłem. - Ale będzie dobrze.
- Możesz tu odpocząć chwilę, jeśli chcesz. Mnie to nie przeszkadza.
Wyciągnąłem do niego lewą rękę, on zaś zrobił to samo. W przedziwny sposób uścisnęliśmy sobie dłonie, jak dwaj normalnie praworęczni faceci, po czym jared wzruszył ramionami, podniósł skrzynkę i oparł na zabandażowanej ręce. Był już w połowie drogi do drzwi, kiedy się do mnie odwrócił.
- Ty też powinieneś stąd spadać, człowieku. Znajdź sobie inne miejsce i zacznij od nowa.
- Poświęcę temu chwilę namysłu.
- Tylko lepiej myśl szybko. Fisherowie to złe wieści dzisiaj, ale jutro też.
29
Patrzyłem, jak zgarbiony Jared mija galeryjkę i schodzi po schodach na ulicę, po czym przemknąłem z powrotem do jego mieszkania. Nie zostało tam zbyt wiele do oglądania. Salon i pokój obok były puste, a jedyną rzeczą w łazience okazała się rolka papieru toaletowego. Oderwałem parę kawałków, zwinąłem i wepchnąłem sobie do nosa. Skrzywiłem się na swój widok w lustrze, odkręciłem kurek z zimną wodą, zmoczyłem szmatkę i zrobiłem, co mogłem, żeby usunąć krew z koszulki. Udało mi się osiągnąć tyle, że T-shirt był teraz nie tylko zakrwawiony, ale także mokry. Świetnie. Rzuciłem szmatkę do zlewu i poszedłem sprawdzić kuchnię.
Wyglądała tak samo jak reszta mieszkania. Opróżniono wszystkie szafki i szuflady poza tą pod zlewem. Nie było w niej nic cennego. Znalazłem jakieś drewniane szpikulce do barbecue, rolkę folii aluminiowej i zapałki. Było tam też pudełko używanych kart z kasyna Circus Cirus. Nie zrobiłem sobie przerwy na policzenie kart, tylko wsunąłem je do pustej kieszeni dżinsów na pociechę za zmarnowaną podróż.
Pewnie mógłbym posłużyć się wytrychem, żeby wychodząc, zamknąć mieszkanie Jareda, ałe nie widziałem sensu. Dużo bardziej mi zależało, żeby złapać taksówkę i wrócić do Fifty-Fifty tak szybko, jak to tylko możliwe. Moja wycieczka nie trwała tak długo, jak się obawiałem, a ja miałem kilka spraw do załatwienia.
Zbliżałem się właśnie do drzwi pokoju od strony schodów dla obsługi, kiedy zobaczyłem Victorię idącą w moim kierunku. Koktajlową sukienkę zamieniła na fioletowo-różowy sweter i szare sztruksowe spodnie. Kiedy mnie zobaczyła, twarz jej się rozjaśniła, a po chwili stężała.
- Chryste, Charlie! Nic ci się nie stało?
Chwilę trwało, zanim sobie przypomniałem, że na koszulce mam plamy krwi.
- Wszystko w porządku. To nic takiego.
Przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się z zaciekawieniem. Podeszła bliżej i spojrzała na mój nos.
- Gdzieś ty był? Chyba nie kręciłeś się w takim stanie po hotelu, co?
- To tylko trochę krwi, Vic.
Uniosła rękę i wyciągnęła mi z nosa oba papierowe tampony.
- Właśnie miałem wrażenie, że sprzedawcy traktują mnie dość osobliwie.
Twarz rozjaśnił jej niewiarygodny uśmiech. Utrzymała go dwie sekundy, po czym spojrzała w dół i zauważyła krew na papierkach.
- Fuj! - Skrzywiła się, wciskając mi tampony do ręki. - Mój Boże, co ci się stało? Twój nos wygląda jak rozdeptane winogrono.
- No to pięknie. Popchnięto mnie na framugę, to się stało.
Wygrzebałem z kieszeni kartę i wsunąłem ją w czytnik. Sięgnąłem po klamkę i prąd poraził mi palce. Zakląłem pod nosem, po czym kopniakiem otworzyłem drzwi i przytrzymałem je stopą.
- Kto cię popchnął - spytała Victoria, przechodząc obok. - Jared?
- Tak. Ale to był wypadek.
- Wypadek? Jak to możliwe?
Wszedłem do pokoju za nią, mamrocząc coś w odpowiedzi. Niestety, Victoria nie uznała mojego mamrotania za wystarczające.
- Nic nie słyszę, Charlie. Mów głośniej.
- Z jakichś powodów uznał mnie za intruza.
Odwróciła się na pięcie i ujęła pod boki.
- Włamałeś się do jego domu?
- W pewnym sensie.
- Ty cholerny idioto! Nie sądzisz, że mamy już dość kłopotów?
Podszedłem do swojej walizki i zacząłem ją przetrząsać w poszukiwaniu szarej torby na ramię, w której czasami noszę laptop. Przełożyłem do niej rzeczy, które kupiłem w sklepie, dołączyłem etui, telefon Victorii, portfel Josha, papierosy i jeszcze jeden czy dwa przedmioty na dokładkę.
- Co kupiłeś? - spytała Victoria, wzdychając z rozdrażnieniem.
- Takie tam drobiazgi. A, i jeszcze trochę czekolady.
Rzuciłem jej tabliczkę hersheya, sam otworzyłem własną i pochłonąłem mdławo słodką rozkosz w mniej niż trzech kęsach. Wciąż przeżuwając, ściągnąłem zakrwawiony T-shirt i przeniosłem się do łazienki. Hotelowym mydłem umyłem pierś i wytarłem się ręcznikiem.
W drzwiach stanęła Victoria, pogryzając czekoladę.
- Widzisz, o co mi chodziło z tym rozdeptanym winogronem?
Spojrzałem w lustro nad zlewem i przyjrzałem się spuchniętemu nosowi. Cały był obolały i tkliwy, ale nie sądziłem, żeby był złamany.
- Pewnie dlatego jestem pisarzem - stwierdziłem. - Dla mnie wygląda całkiem normalnie.
- Raczej gigantormalnie.
- Jest może troszeczkę opuchnięty.
- I rozgnieciony. Jakbyś go przyciskał do szyby.
- Nie jest aż tak źle.
- Owszem, jest.
Zostawiłem lustro i znalazłem czystą bluzę. Miała kaptur, długie rękawy i była zielona. Pomyślałem, że stanowi znakomite uzupełnienie nosa przypominającego winogrono.
- Powinnam zapytać, jak poszło u Jareda? - ciągnęła Victoria. - Czy twój nos ma mi wystarczyć za odpowiedź?
- Rozmawiałem z nim, jeśli o to ci chodzi. Ale nie dowiedziałem się niczego, co by nas mogło naprowadzić na ślad Josha.
- Fatalnie.
- A jego ręka... - Wzdrygnąłem się. - Powiedzmy, że Josh na dobre schrzanił mu życie. Właśnie wyjeżdża z Vegas.
- Biedny facet.
- A ty jak? Udało ci się znaleźć Caitlin?
Victoria ugryzła czekoladę.
- Kręciłam się koło sceny, tak jak radziłeś - powiedziała, zanim przełknęła. - Nikogo tam nie było, więc spróbowałam w pobliżu sceny z Rat Pack i udało mi się porozmawiać z kilkoma tancerkami.
- I?
Beknęła i zakryła usta dłonią.
- Boże! - krzyknęła. - Przepraszam.
- Proszę bardzo. Pod warunkiem że się pospieszysz i powtórzysz, co ci powiedziały.
- Mówiły, że bracia Fisher mają dom w jakimś Mount Charleston. Godzinę drogi od Vegas. Najwyraźniej Caitlin spędza tam mnóstwo czasu. Nie mam numeru telefonu ani adresu, ale powiedziały, że nie sposób przeoczyć tego miejsca, bo jest największe w okolicy.
Popatrzyłem na zegarek, a potem podrapałem się w głowę. Niedawno minęła druga, nie było więc szansy, żebym tego samego popołudnia pojechał tam i włamał się do biura Fisherów.
- Nie ma sprawy - dodała Victoria. - Byłam w recepcji i wynajęłam sobie samochód. Mogę pojechać sama. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ją znaleźć.
- Dziękuję. - Naprawdę byłem wdzięczny. - Będę trzymał za ciebie kciuki. - Podniosłem dłonie i zmarszczyłem brwi na widok sklejonych taśmą palców. - Nie, żebym mógł zrobić coś więcej.
Victoria się uśmiechnęła.
- Gotowy, żeby zabrać się do dzieła?
- Jak zawsze. Byłem już na czterdziestym dziewiątym piętrze na zwiadach.
- No i? Jak to wygląda?
- Szczerze? Zdaje się, że będę potrzebował pomocy.
30
Nie chciałem angażować Kojara ani Sala w kradzież kwitów. Prawdę mówiąc, kiedy Maurice zasugerował coś podobnego w swoim biurze, zadałem sobie wiele trudu, żeby wytłumaczyć mu, dlaczego muszę pracować w pojedynkę. Potrafię niepostrzeżenie się przekradać, jestem w tym specjalistą, stwierdziłem, ten element by jednak odpadł, gdybym miał ze sobą nowicjuszy, zwłaszcza tak zwracających na siebie uwagę jak ci dwaj. Poza tym, dodałem (raczej zwodniczo), gdyby mnie złapali, nie istniało niebezpieczeństwo, że bracia Fisher powiążą Maurice'a z tą robotą.
Musiałem być dużo bardziej przekonujący, niż przypuszczałem, bo kiedy zmieniłem zdanie i zadzwoniłem do Maurice'a, żeby powiedzieć, że nie dam rady zrobić tego sam, był więcej niż niechętny. W końcu jednak zgodził się mi pomóc i zwolnić Kojara i Sala z popołudniowego przedstawienia, o ile nie „skrewię" i nie wpakuję nas wszystkich w „gówniane bagno". Ten układ wydawał mi się dość dziwny, ale tak czy owak mu podziękowałem, zarzuciłem torbę na ramię i razem z Victorią zszedłem na dół po samochód. Patrzyłem, jak odjeżdża chryslerem PT Cruiserem, chcąc się upewnić, że nie zjedzie na lewą stronę Stripu, po czym poszedłem do głównego holu, gdzie spodziewałem się .w nieskończoność czekać na przybycie wspólników.
Ledwie jednak moje oczekiwanie się rozpoczęło, gdy przy recepcji powstało zamieszanie. Grupa kobiet w jarmarcznych strojach kłóciła się z personelem. Ich język był dokładnie tak barwny jak upierzenie, a kibicie niemal równie bujne jak włosy. Najgłośniejszą znałem. Wciąż miała na sobie bluzkę w ciapki dalmatyńczyka - tę samą, którą zrzuciła na podłogę w pokoju Brudnego Harry'ego - a w ręce brązową kopertę. Widziałem, jak wyciągnęła z niej zwitek banknotów i rzuciła na kontuar, natychmiast rozwiewając obiekcje obsługi. Słyszałem, że zażądała trzech sąsiadujących ze sobą pokoi, a w tym czasie jej towarzyszki strzelały z gumy, kręciły biodrami i bezczelnie taksowały wzrokiem każdego, kto miał to nieszczęście, że spojrzał w ich stronę.
Trzymałem się z tyłu, póki kobiety z kluczami w dłoniach nie odeszły dostojnym krokiem. Dopiero wtedy podszedłem bliżej i postukałem dziewczynę Harry'ego w ramię. Odwróciła się gwałtownie pełna agresji.
- Tak? Co jeszcze? - warknęła.
- Spokojnie - powiedziałem i wskazałem na kopertę. - Chciałem tylko powiedzieć, że wiem, skąd pani to ma.
Spojrzała na mnie, potem na kopertę, a potem znowu na mnie. Przechyliła głowę w bok i popatrzyła twardo, mrużąc oczy. W jaskrawym świetle holu wyglądała na starszą, niż przypuszczałem. Stadko kur zdążyło łapkami poznaczyć jej twarz.
- Znam cię? - spytała.
- Nie.
Jeszcze raz popatrzyła na kopertę, a potem obejrzała się w stronę idących przez kasyno przyjaciółek. Po drodze zdążyła zdecydować, że jestem fantastą, nikim więcej.
- Nic nie wiesz - warknęła.
- Obawiam się, że to nieprawda. Wiem dość, żeby zadzwonić do Space Station One i poprosić o połączenie z pokojem Harry'ego.
Przycisnęła kopertę do piersi jakby w obawie, że zechcę ją wyrwać.
- Kim jesteś? - spytała powoli.
- To bez znaczenia.
- No to czego chcesz?
Nie wiedziałem, czego chcę. Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, dlaczego się zdecydowałem na tę konfrontację. Owszem, miło byłoby zdobyć trochę pieniędzy, ale nie wyobrażałem sobie, żeby mi je oddała bez walki, a to nie był dobry moment, żeby zwracać na siebie uwagę. I telefon do Harry'ego to był zwykły blef. Wcale nie byłem oburzony tym, co zrobiła - wkurzało mnie, że zabrała pieniądze, zanim ja zdążyłem to zrobić.
Przypuszczam więc, że w grę wchodziła mściwość, chęć, żeby jej utrudnić sprawę. Ale teraz, kiedy zobaczyłem, jak zamierza wydać te pieniądze - zabawić się z przyjaciółkami, może zapłacić za jedzenie i przedstawienie, może przegrać w kości - pragnienie, żeby przysporzyć jej kłopotów, zaczęło mnie opuszczać.
Zorientowałem się, że mówię:
- Tylko życzyć dobrej zabawy.
- Hę?
Wycofałem się, zostawiając ją skołowaną.
- Ach, i radziłbym, żeby nie zostawiała pani tych pieniędzy w sejfie w pokoju. Proszę mi wierzyć, naprawdę nie jest tak bezpieczny, jak mogłoby się wydawać.
Była już niemal trzecia, kiedy w końcu pojawili się Sal i Kojar, więc bez zbędnych ceregieli poprowadziłem ich na górę, uciekając się przy tym do nieco bardziej lub mniej legalnych sposobów, aż w końcu dotarliśmy do zamkniętego na klucz magazynu na czterdziestym dziewiątym piętrze.
Otworzyłem drzwi wytrychem i zamknąłem za nami, a potem zrobiłem miejsce na wyłożonej płytkami podłodze i, posługując się palcami oraz przydatną warstwą brudu, wyjaśniłem Kojarowi i Salowi, co zrobimy. Prawdę mówiąc, bardziej skomplikowane plany obmyślał Wiluś E. Kojot, ale i tak musiałem powtórzyć wszystko dwa razy, żeby ich usatysfakcjonować. Na szczęście nie przewidywałem użycia tak trudnych do zdobycia środków jak dynamit firmy Acme. Musiałem tylko nabrać budzącej pewne wątpliwości zdolności do działania, wyjść na korytarz i wprawić rzeczy w ruch.
Strażnik pełniący służbę siedział na wysokim stołku za zaokrąglonym drewnianym kontuarem ledwie kilka metrów od drzwi, do których chciałem mieć dostęp. Facet był przysadzisty, z pełnymi rumianymi policzkami i dobrze utrzymanymi wąsami. Miał taki sam mundur z epoki jak strażnicy na dole, tylko że w jego wypadku poliestrowa koszula mocno opinała piersiastą klatkę i tłuste ramiona. Daszek jego kanciastej czapki był tak nisko, że prawie nie widziałem oczu, kiedy więc do niego pośpieszyłem, zorientowałem się, że przemawiam do wąsów.
- Ochrona? Dzięki Bogu! Właśnie słyszałem krzyk kobiety.
Gwałtownym ruchem wskazałem za siebie, robiąc przy tym, co
mogłem, żeby wyglądać na przestraszonego. Wąsy strażnika drgnęły i zaczęły się poruszać, on sam zaś sięgnął po krótkofalówkę na blacie.
- Musi pan tam natychmiast iść - powiedziałem. - Naprawdę myślę, że ma kłopoty.
Odwróciłem się, jakbym zamierzał potruchtać w kierunku, z którego przyszedłem. Strażnik wstał ze stołka, ale nie był pewien, co zrobić. Głowę odwrócił w stronę drzwi na schody, chwycił radio i podniósł do ust.
- Niech się pan pospieszy!
Złapałem go za rękę, nie pozwalając, żeby skorzystał z krótkofalówki. Najwyraźniej nie ćwiczył za często, bo już przy magazynie dostał zadyszki.
- Niech pan posłucha - powiedziałem i pchnąłem zwalistą postać w stronę drzwi.
Dało się słyszeć wysokie, piskliwe pomiaukiwanie.
- Brzmi jak kot - stwierdził strażnik.
Miał rację, faktycznie brzmiało jak kot. Zorientowałem się, że możliwości aktorskie Sala są jeszcze bardziej ograniczone niż moje.
- Chyba trzeba to sprawdzić?
Sal wychwycił wskazówkę i dał najlepszy popis. Wydobył z siebie głos, który brzmiał jak skrzyżowanie Shirley Tempie i smurfa.
- Och, pomocy! - zawył. - Ratunku!
- Jezu, nie wiem - wyjąkał strażnik, bawiąc się pokrętłem przy radiu. - Lepiej to zgłoszę.
Miałem dość jego marudzenia, otworzyłem więc drzwi kopniakiem, chwyciłem go za krawat i wciągnąłem do środka. Przywitał go miażdżący uścisk Kojara, który podniósł mężczyznę, odwrócił i elegancko upuścił na głowę.
- A niech to! - Ze strażnika została kupka ubrań i wąsy na podłodze. - Zabiłeś go?
Kojar wzruszył ramionami, jakby nie był pewien, po czym podniósł mężczyznę za kostkę, zgiął w pasie i powąchał przy twarzy. Przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego, po czym szarpnął głową i zakrył nos ręką, jakby właśnie trafił na cuchnące resztki w lodówce.
- Oddycha - oznajmił. - Ale zjadł zepsute jajka na śniadanie.
- Miał być przytomny - oznajmiłem. - Pamiętasz? Potrzebny nam kod, żeby otworzyć drzwi.
Kojar i Sal spojrzeli na mnie okrągłymi oczami, jakby to była dla nich nowość.
- Och, nieważne. Równie dobrze możemy iść dalej i zdjąć mu mundur.
Sal miał wątpliwości.
- Chcesz, żebyśmy rozebrali gościa? - zapytał swoim wysokim nosowym głosem.
- Już to przerabialiśmy.
- Tak, ale ja nie jestem ciotą.
- Dobra, ja to zrobię. Kojar, podnieś go.
Muszę powiedzieć, że mógłbym przywyknąć do tego, żeby mieć na zawołanie bezmózgiego giganta. Na mój rozkaz Kojar puścił kostkę strażnika, złapał go obiema rękami pod brodę i uniósł na wysokość piersi (albo głowy normalnej istoty ludzkiej), pozwalając, żeby nogi dyndały w powietrzu. Pomyślałem, że olbrzym wygląda jak lekkoatleta gotujący się do rzutu młotem, więc może jednak strażnik miał szczęście, że stracił przytomność.
Ponieważ bałem się, że Kojar urwie mężczyźnie głowę, rozebrałem go najszybciej, jak się dało. A kiedy został już tylko w białym bawełnianym podkoszulku, wzorzystych bokserkach i granatowych skarpetkach, razem z Salem związaliśmy mu krawatem ręce na plecach, Kojar zaś paskiem do spodni unieruchomił strażnikowi nogi w kostkach. Musiałem przypomnieć olbrzymowi, żeby nie ściskał paska tak mocno, bo oderwie stopy, jednak gdy skończyliśmy, strażnik był starannie skrępowany.
Przeszukałem kieszenie mężczyzny i znalazłem kartę magnetyczną. Krótkofalówkę rzuciłem Kojarowi. Złapał ją swoją żelazną ręką, w której urządzenie wyglądało jak dziecinna zabawka, i w tym momencie dotarło do mnie, że mój plan miał zasadniczy feler.
Początkowy pomysł był taki, że Kojar ubierze się w mundur i zostanie na czatach przy stanowisku ochrony. Tylko że jeśli Kojar spróbuje włożyć spodnie strażnika albo zapiąć jego koszulę, będzie wyglądał jak doktor Bruce Banner zaraz po przemianie w Hulka.
Rzuciłem olbrzymowi czapkę.
- To będzie musiało wystarczyć - stwierdziłem. - Nie ma sensu, żebyś wkładał jego mundur.
Przyjrzałem się ubraniu Kojara. Zza kontuaru nie będzie widać spodni od dresu ani tenisówek. Inna sprawa to koszulka. Dobrze, że była niebieska, jednak nie miała rękawów. Pokazywała za to muskuły i w połączeniu z czapką sprawiała, że Kojar wyglądał jak chippendale w połowie striptizu.
- Gdyby ktoś pytał, mów po prostu, że jesteś nowy, a mundur jest w drodze.
Kojar pokiwał głową i założył czapkę na bakier.
- A gdybyś usłyszał przez radio coś, co by mogło sugerować, że mamy kłopoty, no cóż, zrób, co będziesz mógł.
Dotknął daszka i uśmiechnął się idiotycznie.
Popatrzyłem na Sala. Kucał obok strażnika i sprawdzał jego oddech.
- Jak tam?
- Wciąż nieprzytomny.
Pokiwałem głową, słysząc tę diagnozę, a potem pogrzebałem w torbie i wyciągnąłem plaster z opatrunkiem oraz nożyczki do paznokci. Odciąłem kawałek wielkości ust, oderwałem papier i przyłożyłem ten prowizoryczny knebel do twarzy strażnika, upewniając się przy tym, że może oddychać przez nos.
Wróciłem do torby po etui, małą puderniczkę i dwie lateksowe maski. Wprawdzie kiedy szedłem korytarzem, żeby zwabić strażnika do magazynu, nie mogłem ukryć twarzy. Ani wtedy, gdy przeprowadzałem Kojara i Sala przez miejsca, gdzie nie powinniśmy przebywać. Zrozumiałe więc, że nasze twarze mogło zarejestrować mnóstwo kamer. Mimo to wciąż uważałem, że maski to wart zachodu środek ostrożności.
Niestety, ponieważ w mieście na pustyni niełatwo kupić maski narciarskie, najlepszą alternatywą okazał się sklep z pamiątkami przed salą, gdzie odbywały się przedstawienia Rat Pack.
- Żartujesz, prawda? - zapiszczał Sal, kiedy podałem mu maskę.
- Obawiam się, że nie.
Przyłożyłem swoją do twarzy, elastyczny pasek umieściłem z tyłu głowy i chwilę manewrowałem, póki nie dopasowałem dziurek do oczodołów.
- Dlaczego ja nie mogę być Frankiem?
Przekrzywiłem głowę.
- Cieszę się, że pytasz. Dlatego, że robimy to po mojemu.
Sal skrzywił się, pokazując przy tym nierówne zęby, jakby ktoś właśnie zagwizdał mu prosto w ucho. A potem opuścił głowę, żeby założyć swoją maskę. Gdy znowu spojrzał w górę, wyglądał jak Dean Martin zmniejszony o połowę.
Otworzyłem puderniczkę i przyjrzałem się uśmiechniętemu gumowemu obliczu Francisa Alberta Sinatry.
- To naprawdę idiotyczne - stwierdził Sal.
- Pewnie masz rację. Ale nie podlega dyskusji.
Popatrzyłem na niego przez otwory w masce. Ograniczały pole
widzenia w stopniu, który nie budził mojego zachwytu - czułem się, jakbym oglądał świat przez skrzynkę na listy.
- A skoro mowa o rzeczach niepodlegających dyskusji - dodałem, rzucając mu parę skrzypiących gumowych rękawiczek. - Obawiam się, że nie produkują mniejszych.
- To na serio?
- Jeśli zamierzasz czegoś dotykać, to je załóż. - Wsunąłem dłonie we własne, uważając przy tym, żeby nie rozedrzeć gumy przy sklejonych taśmą palcach. Wskazałem na drzwi. - Panowie, możemy zaczynać?
Zamknąłem drzwi na klucz i poprowadziłem obu korytarzem. Kojara zostawiłem przy stanowisku ochrony, a Sala w miejscu, gdzie mógł obserwować, czy nikt nie idzie, po czym przykucnąłem, żeby stawić czoło zamkowi przy drzwiach na klatkę.
Dzięki strażnikowi miałem już odpowiednią kartę magnetyczną, więc jedyną przeszkodę stanowił elektroniczny zamek cyfrowy. Na klawiszach zaznaczano numery od zera do dziewięciu, Maurice zaś twierdził, że szyfr liczy sześć cyfr. Początkowo miałem nadzieję, że Kojar wydobędzie kod od strażnika, ale skoro udało mu się jedynie pozbawić go przytomności i wyciągnąć z niego serię pochrapywań, musiałem posłużyć się trikiem, który już kiedyś zadziałał w Amsterdamie.
Widzicie, w puderniczce, którą ze sobą miałem, zamiast pudru był proszek do zdejmowania odcisków palców, który pewne przedsiębiorcze indywidua są gotowe sprzedać przez Internet. Nawiasem mówiąc, zdarza się, że inne jeszcze bardziej przedsiębiorcze indywidua są gotowe sprzedać przez Internet talk zamiast proszku, ponieważ jednak dla bezpieczeństwa sprawdziłem ostatnią partię, miałem nadzieję, że ta metoda pomoże mi pokonać drzwi.
Z tą myślą za pomocą maleńkiego pędzelka z puderniczki nałożyłem odpowiednią warstwę proszku na każdy klawisz z osobna, po czym poświeciłem kieszonkową latarką. Ilość śladów, które się pojawiły, nieco mnie zaniepokoiła. Odciski były na każdym klawiszu - pełne spektrum skrętów, łuków i pętli. Westchnąłem i pokręciłem głową. Wciąż nią kręciłem, kiedy ponad moim ramieniem pojawił się gruby paluch i wystukał sześciocyfrową sekwencję.
Odwróciłem się i gniewnie popatrzyłem na Kojara zza maski. Rzecz jasna, nie mógł zobaczyć moje miny, co pewnie tłumaczyło błogi uśmiech na jego twarzy.
- Co ty, do diabła, wyprawiasz?!
- Wprowadzam kod.
- Nie można ot tak sobie zgadywać, Kojar. Takie urządzenia wykrywają błędne cyfry. Jeśli wprowadzisz ich za dużo, zamek się zablokuje.
Kojar spojrzał na mnie, marszcząc drzwi, a potem podniósł laminowaną różową kartę oklejoną wokół taśmą. Na karcie wydrukowana była następująca informacja: „Kod do drzwi - 5-8-8-3-2-6".
- Gdzie to znalazłeś?
- Na blacie.
Popatrzyłem na niego, potem na stanowisko ochrony, a na koniec znowu na osiłka.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
Wzruszył ramionami. Wyglądał, jakby był naprawdę zdziwiony moim pytaniem.
- Och, nieważne. Daj mi to.
Chwyciłem laminowaną kartę i wykonałem czynności w ustalonym porządku: przeciągnąłem kartę, po czym wystukałem
sekwencję cyfr. Zapaliła się zielona lampka, mechanizm otwierający zabuczal, a drzwi się otworzyły.
Przytrzymując je czubkiem buta, rąbkiem koszuli wytarłem proszek z klawiatury i zagwizdałem na Sala.
- Za mną, Short Round*- Czeka na nas robota.
* Short Round to jedna z postaci serii filmów o Indianie Jonesie, tu aluzja do niskiego wzrostu Sala (przyp. tłum.).
31
Klatka schodowa była opustoszała, zaprowadziłem więc Sala prosto na pięćdziesiąte piętro, gdzie stanął nam na przeszkodzie kolejny czytnik kart i zamek z kodem. Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem kartę magnetyczną oraz kartę z szyfrem i zrobiłem z nich dobry użytek. Drzwi otworzyły się ze szczękiem, a ja przytknąłem oko do szpary. Zobaczyłem kawałek korytarza, przepierzenie z mrożonego szkła i dwie kamery. Na ścianie po lewej wisiał wąż strażacki i toporek, na suficie zaś odpowietrzniki i czujniki dymu.
Zerknąłem za drzwi. Korytarz kończył się jakiś metr dalej solidnie wyglądającą ścianą. Zabrałem głowę, żeby mogła na nowo zapoznać się z ramionami, po czym wsunąłem torbę w szparę i zablokowałem wejście.
Sal próbował wyjrzeć zza moich nóg. Przeniosłem go na bok i zainteresowałem się klatką schodową. Powinniśmy być na ostatnim piętrze hotelowej wieży, wyglądało jednak na to, że schody prowadziły wyżej. Wdrapałem się na półpiętro, a gdy się odwróciłem, zobaczyłem podwójne drzwi. Przez szpary wzdłuż framugi przeświecało dzienne światło. Przytwierdzony do ściany znak ostrzegał, że drzwi są podłączone do systemu alarmowego. Potraktowałem alarm z wielkim szacunkiem, niebawem jednak dzięki pewnej ręce i paskowi ołowianej blachy, którą wyciągnąłem z etui, udało mi się go wyłączyć.
Pchnąłem drzwi i oślepiony popołudniowym światłem zmrużyłem ukryte pod maską oczy. Osłoniłem je ręką i spojrzałem na gigantyczną pięćdziesięciocentówkę wirującą mi nad głową. Z ulicy moneta wydawała się poruszać sprawnie i bezgłośnie, tutaj jednak skrzypiała i trzeszczała, jakby pilnie potrzebowała naoliwienia. Pod nią znajdowała się zewnętrzna ściana kręcącej się w przeciwną stronę restauracji. Przeszklone ściany były przyciemniane, widziałem jednak zarys postaci siedzących w środku, a ponieważ bałem się, że mnie zauważą, wyśliznąłem się z powrotem na klatkę i zamknąłem za sobą drzwi.
Schodząc w dół, wciąż mrugałem, oślepiony przez słońce. Sal stał, podpierając się pod boki, a nogą w żółtym trampku wystukiwał niecierpliwy rytm na podłodze. W całej jego postaci tylko maska Deana Martina sprawiała wrażenie szczęśliwej.
- Co dalej? - spytał.
Ukucnąłem przy torbie i rozsuwając ją, powiedziałem:
- Słyszałeś, co mówił Maurice. Biuro bliźniaków jest w tym korytarzu. Powinni być właśnie w drodze do klubu.
- No tak, ale jest jeszcze personel, nie?
- Przynajmniej dwie osobiste asystentki.
- To co? Masz gnata?
Przestałem szperać w torbie i odszukałem jego oczy pod maską.
- Tak tego nie załatwimy.
- Czyli noże?
Westchnąłem i poczułem własny oddech we wnętrzu maski.
- No to co tam masz? Paralizator?
- Papierosy.
- Hę?
Wyciągnąłem paczkę i pomachałem nią. Trochę czasu minęło, zanim te rewelacje trafiły do Sala, a i tak nie mogę stwierdzić, że był całkowicie przekonany do mojego pomysłu. Posunął się wręcz do
tego, że zajrzał do torby, by się upewnić, że faktycznie nie ukryłem tam żadnej broni. Gdy się przekonał, że nie ma tam ani maczety, ani kompaktowej bomby atomowej zachomikowanej w zapinanej na suwak bocznej kieszeni, zasugerował, że mógłby uzbroić się w toporek strażacki z korytarza, zabawić w Indianina i „skopać im dupy".
Dzięki Bogu udało mi się odwieść go od tego pomysłu i po dłuższym wykładzie w końcu chyba dotarło do niego, że naprawdę miło byłoby zdobyć kwity w taki sposób, żeby nikt się o tym nie dowiedział.
Wsadziłem papierosa w otwór w ustach Deana Martina.
- Nie wiem, czy uda mi się przez to palić - zajęczał Sal, przesuwając go z boku na bok.
- Pewnie, że ci się uda - powiedziałem, przykładając zapalniczkę.
Zaciągnął się, zakaszlał, a z otworów w jego masce zaczęły się
wydobywać smugi dymu.
- A może to ty byś zapalił? - wychrypiał.
- Chciałbyś, żebym ci stanął na ramionach i udowodnił, że to głupi pomysł?
Oczy pod maską zwęziły się, ale wyraz twarzy Deana Martina nie zmienił się ani odrobinę.
- Jesteś pewien, że to zadziała?
- Istnieje tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
Ostrożnie otworzyłem drzwi i przekradłem się na korytarz,
a potem przesadnie gestykulując, zawołałem Sala, jakbym zapraszał prawdziwego Deana Martina na główną scenę Sands. Człapał do mnie, ja zaś ukląkłem i pochyliłem głowę.
- Podsadzić cię?
- Nie - zapiszczał. - Dam sobie radę.
Dwie maleńkie ręce złapały mnie za szyję, a w ślad za nimi dziecinny bucik stanął mi na krzyżu. Chwilę później drugi but walnął mnie w lewe płuco, a potem prawa stopa Sala znalazła się na moim ramieniu. Zachwiał się i szarpnął mnie za włosy.
- Stabilnie?
- Po prostu się pośpieszmy.
Wyprostowałem się, trzymając go za kostki. Przechyliłem głowę w tył i zobaczyłem, że Sal czubkiem swojej szoruje po suficie. Alarm przeciwpożarowy miał po prawej, ruszyłem więc w tamtą stronę krokiem, do którego najwyraźniej nie był przyzwyczajony.
- Hola, kolego!
Stracił równowagę i zamachał rękami, a ja musiałem zrobić krok do tyłu, żebyśmy się obaj nie wywrócili.
- Lepiej?
Zakaszlał i wielki kłąb papierosowego dymu popłynął pod sufitem.
- Znakomicie - wyszeptałem. - Daj jeszcze trochę.
Po chwili Sal naprawdę się wciągnął i poczuł na tyle pewnie, że stanął na palcach, przyłożył usta do czujnika i dmuchnął. Kłąb dymu otoczył plastikową listwę i zawrócił w stronę zamaskowanej twarzy karła. Sal cofnął się, zaciągnął i dmuchnął jeszcze raz. Nowa porcja dymu zadziałała. Po chwili wahania włączyła się syrena i zaraz potem podniósł się straszliwy raban.
Zakołysałem barkami, złapałem Sala w ramiona jak dziecko, zatrzymałem się, żeby zabrać torbę, i wycofałem za drzwi. Wniosłem małego człowieczka na półpiętro i postawiłem na stopniu obok drzwi prowadzących na dach.
- Mogłem sam iść, wiesz? - powiedział.
- Pewnie, że mogłeś.
- Nie musiałeś mnie nieść.
- Ćśśś, słyszę ludzi.
To nie była prawda. Przez wycie alarmu ledwo słyszałem własne słowa, miałem jednak nadzieję, że usłyszę kroki, i wolałem zaczekać na nie w ciszy.
Niebawem drzwi na schody się otworzyły i z hukiem walnęły o ścianę. Usłyszałem kobiece głosy i tupot szpilek. Echo przyniosło odgłosy ich paplaniny, kiedy kobiety schodziły w dół. Nie wydawały się przestraszone, co było całkiem zrozumiałe. Jeśli nie
widać płomieni, większość łudzi zakłada, że to tylko próbny alarm. Podejrzewałem, że kilka pięter niżej był punkt zborny, gdzie pracownicy gromadzili się podczas podobnych ćwiczeń w przeszłości.
Sal ruszył przed siebie, próbując przecisnąć głowę przez barierkę. Pociągnąłem go do tyłu i za lateksowe czoło maski przytrzymałem na odległość wyciągniętej ręki.
- Hej! - wrzasnął.
- Cii.
- Poszły?
- Cii.
Trudno było powiedzieć, ile osób powinniśmy przeczekać. Gdybyśmy się ruszyli, zanim biuro się ewakuuje, byłby to prosty sposób, żeby dać się złapać. Ale jeśli będziemy zwlekali, na scenę wkroczy ochrona i stracimy naszą szansę.
- Myślę, że droga wolna.
W chwili, gdy wypowiedziałem te słowa, drzwi znowu walnęły o ścianę i para obcasów zastukała na schodach.
- O mały włos.
- Myślisz, że to ostatnia?
- Mam nadzieję.
Na korytarzu dźwięk alarmu był dużo przemieliwszy. Skrzywiłem się, zgiąłem wpół i pomknąłem przed siebie, jakbym uciekał przed ostrzałem z moździerza. Wycie w mojej głowie wzbierało, wypychając uszami rozsądek i rozwagę. Wpakowałem się za przepierzenie z mrożonego szkła i wyciągnąłem szyję, żeby sprawdzić teren. Sal poniżej zrobił to samo. Nikogo nie mogłem dostrzec, on najwyraźniej też nie, bo wyśliznął się zza moich nóg i ruszył przed siebie, zanim zdążyłem go zatrzymać.
W recepcji panowała atmosfera prywatnego klubu dla dżentelmenów. Znajdowały się tu skórzane kanapy i fotele, niski mahoniowy stolik zarzucony czasopismami dla golfistów, stojące lampy z polerowanego mosiądzu, pudełka cygar, karafki whisky, a także ogromny obraz olejny na ścianie przedstawiający scenę polowania.
Po przeciwnej stronie był drewniany kontuar (też mahoniowy), pusty, jeśli pominąć zestaw biurkowy i księgę gości. Za kontuarem stały dwa wyściełane obrotowe krzesła, na których, jak sądziłem, zwykle siedziały osobiste asystentki bliźniaków, oraz dwa laptopy i dwa telefony, które wyglądały na dość skomplikowane, żeby za ich pomocą można było sterować okrętem wojennym. Między aparatami znajdował się monitor z obrazem podzielonym na ćwiartki. Te na górze pokazywały puste wnętrze windy, natomiast w dolnym prawym rogu zobaczyłem Kojara majstrującego przy swojej nowej czapce. Naciągał ją wciąż na uszy, jakby zamierzał zrobić z niej fular.
Po mojej lewej znajdowały się solidne drzwi, do których przytwierdzono dwie mosiężne tabliczki z nazwiskami: „Pan R. Fisher" i „Pan G. Fisher". Nie wiedziałem wprawdzie, czy o kolejność nazwisk, bliźniacy stoczyli bitwę, za to kiedy nacisnąłem mosiężną klamkę, przekonałem się, że drzwi były zamknięte.
Ucieszyło mnie to, bo zmniejszało prawdopodobieństwo, że ktoś jest po drugiej stronie. Z cylindrem zaś, który znajdował się pod klamką, już kiedyś miałem do czynienia i choć otwarcie go nie było jak bułka z masłem, wybranie odpowiednich narzędzi z etui i otwarcie zamka nie zajęło mi więcej niż minutę.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, kiedy znaleźliśmy się w środku, było zamknięcie za nami drzwi na klucz. Drugą - zdjęcie maski; nie sądziłem, żeby bliźniacy zgodzili się zainstalować kamery w swoim biurze. Na koniec wreszcie odetchnąłem zadowolony, bo właśnie na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności alarm przestał wyć.
32
Stwierdzenie, że biuro bliźniaków było wielkie, to niedomówienie. Widywałem lotniska, gdzie hala odlotów była skromniejsza.
Widok z sięgających od podłogi do sufitu okien w końcu pokoju obejmował Strip, geometryczne przedmieścia McMansions, szczyty Red Rocks w oddali i niewykluczone, że również nieskończoność. Przed oknem widokowym stał lśniący stół konferencyjny, który mógł pomieścić co najmniej dwudziestu pięciu gości, natomiast środkową część zajmowała bogata kolekcja leżanek oraz sof obitych luksusowymi tkaninami i skórą, oddzielonych od siebie stojącymi lampami i egzotycznymi roślinami. Ściana za częścią salonową została wyłożona ogromnymi płytkami z łupku i zdominowana przez gigantyczny wygaszony kominek. Nad jego gzymsem l wapienia wisiał kolejny olej przedstawiający scenę z polowania.
Bliżej nas (mówiąc bliżej, mam na myśli, odległość do pokonania Dojazdem kołowym) znajdowała się para łukowato wygiętych biurek z drewna wiśniowego, które ustawiono tak, by razem tworzyły podkowę. Poza zestawem z przyborami do pisania, z którego wystawała maleńka amerykańska flaga, nie było na nich żadnych szpargałów.
Na podłodze tuż przed biurkami leżała okrągła mozaika. W odróżnieniu od zwykłych mozaik tę wykonano z kasynowych żetonów. Zewnętrzną krawędź zrobiono z białych żetonów otoczonych czarnym konturem, a w środku umieszczono pięćdziesięciocentówkę zgrabnie ułożoną ze srebrnych. Gdybym powyciągał żetony i mieszaniny zaprawy murarskiej i żywicy, w której je zatopiono, i jakimś cudem zastąpił bezwartościowymi replikami, nieźle bym się wzbogacił. Niestety, mogłem jedynie opaść na kolana, przesunąć palcami po wzorze i wydać głuchy jęk, zanim w końcu zwróciłem uwagę na ciemną wąską szczelinę biegnącą wokół monety.
Teraz wiedziałem już, że prawdopodobnie informacje Maurice’a były dokładne. Wstałem więc i przeszedłem na drugą stronę biurek. Dano mi do zrozumienia, że to nieistotne, od którego biurka zacznę - oba były identyczne tak jak mężczyźni, do których należały - i z tego, co mogłem stwierdzić, tak właśnie było.
Biurka były najwyższej jakości, wykonano je bardzo umiejętnie. Stare wiśniowe drewno zostało obrobione i wykończone z wielką
starannością, a każde łączenie wydawało się nieskazitelne. W obu była pewna liczba zamkniętych na klucz szuflad rozmieszczonych po obu stronach otworu na nogi, a okucia i rączki zostały wykonane ze stali szczotkowanej w odpowiednim odcieniu.
Przesunąłem na bok skórzane obrotowe krzesło przy biurku po prawej, zanurkowałem pod spód i pstryknąłem palcami na Sala. Zdążył zsunąć maskę na czubek głowy, widziałem więc, jak bardzo ucieszyło go, że na niego pstrykam.
- Idź i zaczekaj przy drzwiach - wyszeptałem. - Piłuj, czy nikt się nie kręci na zewnątrz.
Sal wymamrotał coś po nosem i wciąż mrucząc, poszedł do drzwi. Sięgnąłem do torby po latarkę i skierowałem strumień światła na spód blatu. Po chwili udało mi się wyśledzić maleńką dziurkę od klucza, mniej więcej wielkości połowy paznokcia u mojego małego palca. Przesunąłem opuszkiem po otworze i skrzywiłem się z niesmakiem, po czym sięgnąłem po etui i wyszukałem najmniejszy wytrych, jaki ze sobą zabrałem.
To nie był szczególnie trudny do otwarcia zamek - takie rzadko trafiają się w biurkach - po prostu był cholernie niewygodny. Podejrzewam, że w moim fachu należałoby przywyknąć do tego typu rzeczy, ale miniaturowe zamki były moim przekleństwem. To prawda, że stawiały mniejszy opór przy forsowaniu, lecz jeśli człowiek chciał sobie z nimi poradzić, jak należy, utrzymanie stabilnej ręki, żeby pokonać któregoś z tych małych uprzykrzeńców, mogło być frustrujące jak diabli, a ten egzemplarz okazał się naprawdę mikroskopijny. Jeśli moje pierwsze wrażenie było trafne, żaden bolec nie był większy niż elementy mechanizmu w ukradzionym zegarku, który na moim nadgarstku wciąż dzielnie walczył o to, żeby wskazywać czas, i trochę mnie już to drażniło.
Wyobraźcie sobie, że stoicie przed średniej wielkości domkiem dla lalek i próbujecie wetknąć zminiaturyzowany klucz do dziurki w drzwiach wejściowych. Trudne, nie? No może nie aż tak, gdybyście byli rozmiarów Sala. Ale mnie doprowadzało do szału – zęby miałem zaciśnięte, żołądek zwinięty w supeł i byłem gotów rwać włosy z głowy.
Choć z drugiej strony, gdyby to było proste, to nie sądzę, żebym doświadczał tego ciepła i podniecenia rozlewających się po ciele, kiedy w końcu tycie bolce uległy mojemu czarowi, maleńkie zapadki się zwolniły i niewielka klapka z wiśniowego drewna poleciała w dół.
Muszę przyznać, że to przyjemne uczucie. Zwracam jednak uwagę, że było niczym w porównaniu ze słodkim poruszeniem, jakiego doznałem, gdy powtórzyłem cały proces pod drugim biurkiem i tam także odpowiednia klapka została zwolniona. Zawołałem Sala, poczekałem, aż do mnie dołączy (zauważyłem przy tym, że wcale nie musiał pochylać głowy), po czym powiodłem jego rękę w głąb otworu i oparłem maleńki palec na plastikowym przycisku wewnątrz. Sam wygramoliłem się i cofnąłem do pierwszego biurka, w którym zlokalizowałem podobny przycisk. Na trzy obaj wcisnęliśmy guziki. Zza sięgającej trzech czwartych wysokości przesłony w nogach patrzyłem, jak mozaika bezdźwięcznie wyskakuje na ukrytych zawiasach, ujawniając okrągły otwór.
Położyłem się na brzuchu, wyczołgałem spod biurka i pod-pełzłem do krawędzi dziury. Zajrzałem do środka, skąd spoglądał na mnie klasyczny sejf Schmidt & Co z pokrętłem.
Został zatopiony w betonie na głębokość około metra. Walcowaty w kształcie miał zieloną metalową tablicę, drzwi z żelazobetonu i ośmiocyfrowy zamek szyfrowy. Cylindryczny otwór, który do niego prowadził, był dość duży, żeby dorosły mężczyzna mógł wsadzić w niego głowę i ramiona, co właśnie zrobiłem.
- Podaj mi torbę - wystękałem z dziury.
Torba walnęła mnie w plecy. Wygramoliłem się na zewnątrz i odwróciłem. Sal otrzepywał ręce.
- Dzięki.
- Nie ma sprawy.
Wyciągnąłem bloczek z kartkami w kratkę i ołówek. Ponieważ uprzedzono mnie, z jakim typem sejfu będę miał do czynienia, zdążyłem już narysować kilka pośpiesznych grafów na pierwszej stronie. Zazwyczaj wypełnianie grafów to coś, co wolę robić sam, ale skoro miałem tkwić z głową w ciasnej dziurze, wyglądało na to, że będę musiał powierzyć to zadanie Salowi.
- Weź to - poleciłem. - Chcę, żebyś zaznaczył ołówkiem wszystkie cyfry, które wypowiem.
Kiwnąłem na niego i pokazałem, o co mi chodzi. Chwycił bloczek z miną, która sugerowała, że straszliwie go nie doceniam.
- Daj mi ołówek. Możesz mi zaufać.
Nienawidzę, jak ktoś tak mówi, ale tak czy owak wręczyłem mu ołówek, po czym wróciłem do torby po stetoskop. Z zasady nie lubię używać stetoskopu. W teorii ma pomóc usłyszeć, jak stukają dotykające się tarcze, ja jednak w ten sposób stawałem się również świadom wszystkich innych hałasów dochodzących z sejfu, a nawet własnych artretycznych palców. Wolę posługiwać się nieuzbrojonym uchem oraz instynktem, tylko że lokalizacja tego sejfu akurat to uniemożliwiała. Dlatego stetoskop był złem koniecznym, podobnie jak latarka, którą trzymałem w zębach. Posłałem Salowi uśmiech razem ze strumieniem światła, zanurkowałem do dziury i zabrałem się do pracy.
Najczystsza i najzgrabniejsza metoda, żeby uporać się z sejfem to ostrożna manipulacja, ma jednak tę wadę, że wymaga czasu i cierpliwości. Metoda ta opiera się na pewnej dozie praktycznej matematyki, czułym uchu i solidnej wiedzy na temat działania sejfów. Najważniejszy jest jednak łut szczęścia, bo o ile zwykle można zidentyfikować cyfry, które tworzą kombinację, nie ma to jak dowiedzieć się, w jakim porządku należy je wprowadzić.
Żeby wyzwanie stało się jeszcze trudniejsze, przebiegli technicy ze Schmidt & Co przy budowie ruchomych części swoich sejfów posłużyli się niemal wyłącznie plastikiem i włóknami nylonowymi. Dlatego usłyszeć jakiekolwiek zdradliwe stuknięcie czy łupnięcie było niezwykle trudno, a niemal niemożliwe wyczuć opór tarczy, zwłaszcza kiedy człowiek wisiał głową w dół z tułowiem wciśniętym w bęben odrobinę mniejszy niż ten w suszarce.
Wystarczyło dwadzieścia minut, żebym odniósł wrażenie, że cała krew spłynęła mi do głowy. W skroniach mi szumiało, twarz miałem gorącą i swędzącą, jakby mnie zatrzaśnięto w parowarze. Wycofałem się z otworu i położyłem na wznak, wyszarpując stetoskop z uszu i wyciągając dłoń po bloczek. Wykres, który wyprodukował Sal, składał się z szeregu poszarpanych gór i dolin, które przedstawiały możliwe zakresy tylko dla dwóch cyfr. Podniosłem bloczek do oczu, z całych sił tłumiąc jęk.
- Ile czasu to jeszcze potrwa? - spytał Sal.
- Godzinę. Może więcej.
- Żartujesz?
- Może też mniej. Ale potem będziemy musieli sprawdzić kombinacje.
- A ile czasu to zajmie? - Jego głos stał się wyższy niż zwykle.
- Minuta na każdą? Nie chcesz wiedzieć.
Sal zakrył twarz rękami, mnie zaś pozostało kontemplować oblicze niestosownie w tej sytuacji zadowolonego z siebie Deana Martina.
- Mamy jakąś godzinę i czterdzieści pięć minut. Maksymalnie.
- W takim razie lepiej zabierajmy się do roboty.
Złapał ołówek obiema rękami i usiadł sztywno na krawędzi otworu.
Przez następne pół godziny pracowałem tak szybko, jak tylko się dało, nie przestając, nawet kiedy zaczęło mi dudnić w głowie. Miałem wrażenie, że podałem Salowi całkiem sporo cyfr, i o ile mogłem stwierdzić, większość z nich była prawidłowa. Kilka razy mały człowieczek klepał mnie po piecach, mówiąc, żebym na chwilę przystopował, a on sprawdzi podejrzane hałasy za drzwiami. Niedługo po tym, jak zacząłem majstrować przy sejfie, do recepcji wrócili pracownicy, toteż zwykle Sal stwierdzał, że słyszał odgłos telefonu albo warkot niszczarki do papieru. Nie mogę powiedzieć, żeby te rewelacje wprawiały mnie w osłupienie, choć za każdym razem, kiedy okazywało się, że mogę kontynuować, czułem ulgę.
Z każdą wypowiadaną cyfrą zbliżaliśmy się do następnego etapu i - być może - mało prawdopodobnego triumfu.
Oczywiście, gdy tylko tego rodzaju myśli pojawiają się w mojej głowie, coś musi pójść nie tak. Sal poklepał mnie po ramieniu może piąty raz, a ja wyciągnąłem głowę, żeby mu powiedzieć kilka słów do słuchu. Już sam fakt, że mi przerywano, był trudny do zniesienia, lecz to, że przerywano, by mnie poinformować, że ktoś właśnie skorzystał z ksero, zaczynało działać mi na nerwy.
Tak się jednak złożyło, że nie powiedziałem nic, ponieważ strapiona mina Sala wskazywała, że coś naprawdę jest nie w porządku. Pokazał drzwi, gdzie u dołu smugę światła przecinał ciemny kształt. Usłyszeliśmy chrząknięcie, po którym rozległ się chrobot klucza w zamku.
Słyszałem, że ponoć niektórzy ludzie w obliczu niebezpieczeństwa są jak sparaliżowani, ja jednak z pewnością do tej grupy nie należałem. W ciągu następnych kilku sekund mój mózg rozważył całkiem sporo możliwych kryjówek i zanim drzwi otworzyły się do połowy, wybrałem biurko po prawej i pod nie zanurkowałem. Miałem nawet dość przytomności umysłu, żeby wrzucić tam narzędzia i torbę, kiedy jednak chowałem nogi pod przesłonę, zdobywając się na ostatni heroiczny wysiłek, żeby bezpiecznie ukryć palce u stóp, w nagłym przypływie przerażenia zorientowałem się, że przeoczyłem jeden drobny szczegół. Otwór w mozaice wciąż był odsłonięty.
33
Podsłuchiwanie łudzi, którzy weszli do pokoju, bez możliwości zobaczenia ich postaci, szybko zamieniało się u mnie w paskudny nawyk. Ci tutaj od razu podeszli do dziury w podłodze.
- Chryste, przyprowadź Stacey - powiedział męski głos. - I wezwij ochronę.
- Uszkodzili sejf? - spytał drugi mężczyzna.
- Trudno powiedzieć. Idź, przyprowadź Stacey.
Usłyszałem odgłos stóp zmierzających w stronę drzwi, zaryzykowałem i wyjrzałem spod przesłony. Mignęły mi nogi i plecy mężczyzny, którego głowa tkwiła w otworze pośrodku mozaiki. Spodnie khaki i niebieski, robiony na drutach sweter stanowiły pewną wskazówkę na temat tego, kogo mam przed oczami, ale dopiero kiedy wyciągnął ryżą głowę, zyskałem pewność. Bracia Fisher wrócili z golfa dużo wcześniej, niż się spodziewałem.
Bliźniak, na którego patrzyłem, wydawał się jeszcze bledszy niż zwykle, a niezliczone piegi wyraźnie odznaczały się na tle białawej skóry. Sprawiał wrażenie, jakby jego cierpliwość właśnie się wyczerpała, podobnie zresztą jak zapasy żelaza w organizmie. Włożył ręce do dziury i zaczął nadaremnie szarpać za drzwi do sejfu.
Wciąż za nie ciągnął, kiedy obok pojawiły się dwie pary nóg. Uznałem, że następne spodnie khaki i brązowe mokasyny należą do drugiego bliźniaka. Nylonowe pończochy i czarne buty na średnich obcasach pewnie były Stacey.
- Coś zginęło? - spytał bliźniak, który stał.
- Nie wiem. Masz dzisiejszy szyfr?
- W palmtopie.
Drugi bliźniak ukucnął obok brata i sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął stamtąd kompaktowe elektroniczne urządzenie i zaczął w nie stukać metalowym wskaźnikiem.
- Stacey, co się dzieje? - spytał pierwszy bliźniak. - Ktoś tu był?
Stacey przeniosła ciężar z nogi na nogę.
- Nie sądzę.
- Wydarzyło się coś niezwykłego?
Zaczęła przestępować z nogi na nogę szybciej.
- Mieliśmy znów próbny alarm przeciwpożarowy.
- Zgodnie z grafikiem?
- Boże, nie wiem. Nie sądzę.
Bliźniacy wymienili spojrzenia.
- Sprowadź tu Ricksa. I to już!
Stacey popędziła, a bliźniacy pokręcili swoimi identycznymi głowami.
Kiedy obserwowałem ich spod biurka, uświadomiłem sobie, że popełniłem kilka błędów. Ukrywając się w pośpiechu, nie sprawdziłem, gdzie schował się Sal, nie mogłem więc stwierdzić, czy szybko go odnajdą. Przede wszystkim jednak moja kryjówka była daleka od ideału. Owszem, istniało niebezpieczeństwo, że zostanę zauważony, ale co ważniejsze, ukryłem się dokładnie w tym miejscu, w którym był przycisk otwierający mozaikę.
Po stronie plusów można zapisać to, że nie udało mi się włamać do sejfu. Zwykle zawodowe braki nie budziły we mnie takiej ekscytacji, ale kiedy bliźniacy odkryją, że ich sejf nie został sforsowany, miałem nadzieję, że może nie będą czuli aż takiej potrzeby, żeby wszcząć procedury bezpieczeństwa w pełnym zakresie.
- Mam kod - powiedział bliźniak z palmtopem.
- No to go podaj.
Wypowiedział na głos sekwencję, ja zaś, zapamiętując ją, poczułem, jak na twarz wypełza mi uśmiech. Może jednak będę miał szansę dobrać się do sejfu?
Wciąż czułem się porażony tą możliwością, gdy zerknąłem na wykres w notesie, który trzymałem w rękach. Co najmniej dwie cyfry były błędne. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy to moja wina, czy też Sal nie dość uważnie robił notatki, ale tak czy inaczej strasznie mnie to rozsierdziło.
Podejrzewam, że mógłbym się biczować jeszcze dłużej, gdyby nie przeszkodził mi metaliczny szczęk drzwi sejfu uderzających o betonową ścianę. Jeszcze chwila, a bliźniacy wyluzują.
- Niech to szlag! - krzyknął jeden. - Mają je! Zwinęli te cholerne kwity!
Co takiego?
- Żarty sobie, kurde, ze mnie robisz?
Och, dzięki Bogu! Droczy się z bratem..
- A wyglądam, jakbym sobie robił z ciebie cholerne żarty?
W rzeczywistości wyglądał raczej jak człowiek, który przekroczył granicę wściekłości. Szczękę miał zaciśniętą, a oczy jak czarne wiry. Walnął ręką o podłogę niczym sędzia kończący walkę w zapasach. Wstał i kopnął klapkę. Pół sekundy później zaskowy-czał z bólu, złapał się za palce u stopy i zaczął skakać wkoło.
Tymczasem jego brat sam wsadził głowę do dziury. Jego ręka gorączkowo poruszała się tam i z powrotem, póki nie ułożył kilku kupek banknotów obok otworu.
- Tylko to zabrali?
- Tylko o to im chodziło.
Jego brat opadł ciężko na klubowy fotel, ściągnął but i przyjrzał się stopie. Usta ściągnęły mu się z bólu, a ja zorientowałem się, że sam się krzywię w podobny sposób. Nie ze współczucia - kiedy opadł na fotel, ten zakołysał się na boki i zauważyłem dłoń Sala.
Bliźniak na fotelu ostrożnie poruszał palcami u stóp, wciągając powietrze przez zęby.
- To co zrobimy? - spytał jego brat.
- Myślę.
- Masz kopie, prawda?
- Pewnie, ale nie w tym rzecz. Kwity są teraz tam. - Kiwnął głową w stronę okna wychodzącego na Strip.
- Ale nie mogą się do nas dobrać, co?
Bliźniak ze zranionymi palcami popatrzył na brata.
- Myślisz, że ci ludzie wiedzą, jak się posługiwać takimi informacjami? Przycisną za mocno i wszystko runie.
- Może są bystrzy? Byli dość bystrzy, żeby zwinąć kwity.
Bliźniak na fotelu pokręcił z żalem głową.
- Musimy szybko z tym skończyć. Gdzie się, do diabła, podział Ricks?
- Wyluzuj. Zaraz tu będzie.
Jeżeli ktokolwiek mógł się wyluzować, z pewnością nie byłem to ja. Z trudem próbowałem ogarnąć konsekwencje tego, co właśnie usłyszałem. Jeśli lewity skradziono, nie dostanę swojej doli od Maurice^. Co więcej, utknąłem w miejscu przestępstwa, moja kryjówka była tak głupia, jak tylko można sobie wyobrazić (chyba że potraficie sobie wyobrazić maleńkiego człowieczka skulonego za fotelem klubowym, na którym akurat siedział naprawdę wkurzony szef kasyna), a jeśli nie uda mi się stąd jakoś uciec i zebrać sporej sumy pieniędzy, moim przeznaczeniem będzie okrutna śmierć. To już wszystko? Czy w ogóle chciałem się zastanawiać, co jeszcze mogło pójść nie tak?
- Co się dzieje?
Wraz z pytaniem do pokoju wmaszerował Ricks, otwierając kieszonkowy notatnik. Bliźniacy zapoznali go z nowinami, a ja zerkałem z ukrycia, obserwując, jak kuca obok otworu w mozaice. Odkąd go ostatni raz widziałem, zdążył się przebrać - miał na sobie ciemnoniebieską marynarkę, białą koszulę i zaprasowane szare spodnie - ale oczy pozostały szkliste jak u człowieka, który się nie wyspał. Kiedy zaś uniósł rękę do przetykanej srebrem bródki, stłumił ziewnięcie.
- Żadnych glin, tak? - wymamrotał.
- Żadnych glin.
Kiwnął głową, jakby dostosowywał swoje nastawienie.
- Będę potrzebował nazwisk osób, które mogłyby chcieć tych lewitów.
Bliźniak w fotelu zabulgotał, co sugerowało, że nie podoba mu się ten pomysł.
- Chcesz żebym ci przedyktował cholerną książkę telefoniczną? Daj spokój, Ricks, wiesz, co tam było.
- Wiem o niektórych rzeczach - powiedział Ricks, a ja niemal wyczułem cień żalu w jego głosie.
- Więc wiesz, o co chodzi. Chcę tę rzecz wyłączyć. Wykasować.
Ricks odwrócił się bokiem i popatrzył bliźniakowi w oczy.
- Będę musiał porozmawiać z waszymi pracownikami. Ze wszystkimi. Któryś z moich ludzi przyjrzy się alarmowi przeciwpożarowemu. Ktoś inny przejrzy nagrania z kamer.
- To zajmie trochę czasu.
- Pewnie. - Wycelował piórem w wieko mozaiki. - Dotykaliście tu czegoś?
Bliźniak poprawił się w fotelu.
- A jak myślisz, skąd byśmy wiedzieli, że kwity zniknęły?
- Hm i tak sprawdzimy odciski. I ktoś przeszuka pokój.
- Przecież robiłeś to w zeszłym tygodniu.
Ricks wyprostował się, strzeliło mu w kolanach.
- Szukaliśmy podsłuchu. Chcę się upewnić, że ten, kto to zrobił, zniknął stąd na dobre.
Bliźniak w fotelu zesztywniał, oczy zrobiły mu się czujne. Jego brat zerknął przez ramię, jakby się bał, że ma za plecami ducha.
- Myślisz, że wciąż tu są?
- To możliwe.
- Myślałem, że zdążyli się zmyć.
- Być może. Ale podejrzewam, że do włamania doszło podczas alarmu. Kiedy ostatni raz sprawdzaliście sejf?
- Dwa dni temu - powiedział ten, który bał się duchów.
- O której godzinie?
Miał właśnie odpowiedzieć, gdy przeszkodził mu nieoczekiwany przenikliwy, wibrujący odgłos. Poczułem, że oblewa mnie zimny pot. Poćwierkiwanie dochodziło z mojej prawej strony. A dokładniej - z torby na ramię. Straszna prawda była taka, że zapomniałem wyciszyć komórkę Victorii. A teraz to cholerstwo dzwoniło!
Ze wszystkich błędów, jakie popełniłem w życiu, ten był szczytowym osiągnięciem. Chwyciłem torbę i wsadziłem rękę do środka, desperacko macając w poszukiwaniu cholernego aparatu. Wciąż ćwierkał i wibrował radośnie, a ja ciągle nie mogłem go namierzyć.
W końcu moje palce napotkały zdradziecki kawałek plastiku, ale telefon wyśliznął mi się ze spoconej dłoni jak kostka wilgotnego mydła i wystrzelił spod biurka. Wysunąłem po niego rękę i czubkami palców uderzyłem w nosek buta Ricksa.
Powoli podniosłem wzrok, Ricks zaś powoli opuścił swój. Mlasnął językiem i powiedział:
- Dlaczego nie wypełznie pan stamtąd i nie odbierze telefonu? To musi być ważna rozmowa.
Przeniosłem wzrok z telefonu na Ricksa i z powrotem. Nie odważyłem się spojrzeć na Fisherów. Komórka świergotała jak obłąkany świerszcz, podskakując po podłodze. Otworzyłem aparat i ustawiłem wyświetlacz pod kątem. „Numer zastrzeżony". Podniosłem telefon do ucha.
- Charlie? Tu Victoria. Dobre wieści. Właśnie znalazłam Caitlin i zgodziła się z nami porozmawiać. Jedziemy do Fifty-Fifty. Gdzie dokładnie jesteś?
34
Moją dokładną pozycję można by określić jako „kompletnie straconą". Nie zdecydowałem się jednak poinformować o tym Victorii. W zamian zaryzykowałem i z napięciem w głosie powiedziałem, że dobrze by było, gdyby ona i Caitlin spotkały się ze mną na scenie, na której odbywało się przedstawienie Josha.
- Masz na myśli scenę widowiskową? Jesteś pewien, że tam jest bezpiecznie?
- Całkowicie.
- Charlie, wszystko w porządku? Brzmisz jakoś dziwnie.
- Nigdy nie było lepiej - powiedziałem i zamknąłem telefon. Popatrzyłem Ricksowi w oczy. W jego źrenicach czaiły się chłód i spokój. Ciężko oddychał, uszy mu drżały, jak gdyby rezonowały ze wściekłymi myślami, które tłukły mu się po głowie.
Usłyszałem ruch po lewej i właśnie się odwracałem, kiedy jeden z bliźniaków zapoznał mnie z czubkiem swojego prawego buta, wprawiając moją głowę w ruch obrotowy. Kręgi mi zaklekotały, co trudno uznać za szczególnie dobry znak, a obraz się rozmył, zanim ból zdążył zameldować się w skroniach. Krzyknąłem i objąłem głowę dłońmi, próbując ją ochronić przed następnym ciosem. Kolejne dwa kopniaki naruszyły podstawę czaszki, jakby wymierzono je po to, żeby rozłupać mi głowę niczym orzech kokosowy. Próbowałem przeturlać się pod biurko, ale ktoś stanął mi na krzyżu, złapał za kostki i zaciągnął na krawędź mozaiki.
- Wystarczy - powiedział Ricks, ale bliźniak się z nim nie zgodził.
Kolejna para kopniaków została wymierzona w nerki. Objąłem rękami klatkę i się skuliłem. Może to nie była najbardziej bohaterska reakcja, ale nie byłem w stanie myśleć. Działałem instynktownie.
- Znowu nas okradasz, co? Co z tobą, stary?
- Nic nie ukradłem! - wrzasnąłem, kiedy kopnął mnie w łokieć. - Ała. Niech pan przestanie! To nie byłem ja!
- Gdzie są kwity? Mów, gdzie je masz, kutasie jeden!
Ręka mi zwiotczała, schowałem ją więc pod siebie. Bałem się, że Fisher mógłby mi stanąć na palcach.
- Aaa! Nie słyszy pan? Nie mam waszej cholernej listy. Nie mogłem się dostać do sejfu.
Bliźniak zamierzył się, żeby kopnąć mnie znowu, więc się od-turlałem. Ale cios nie nadszedł. Ostrożnie zerknąłem nad ramieniem. Stał z nogą w powietrzu.
- Co powiedziałeś?
- To nie ja. Nie udało mi się włamać do sejfu.
- Jasne! - Twarz mu się zachmurzyła, zamachnął się stopą do tyłu.
- Naprawdę! Możecie mnie przeszukać. Nie mam ich.
Bliźniak przyglądał mi się przez chwilę. Miał wielką ochotę kopnąć mnie znowu, ale może jego stopa potrzebowała odpoczynku.
- Zrób to - odezwał się do Ricksa. - Przeszukaj tego kutasa. Przekonamy się, czy kłamie.
Nie trzeba mówić, że kiedy chwiejnie się podniosłem, Ricks nie znalazł kwitów ani w mojej torbie, ani przy mojej osobie, ani nawet pod maską Sinatry. Znalazł mnóstwo dowodów na to, że majstrowałem przy sejfie, ale żadnego, który by świadczył o tym, że się do niego dostałem. No cóż, żadnego poza tym, że kwity zniknęły.
Jednym z przedmiotów, na które Ricks natrafił wśród moich rzeczy, był portfel Josha. Otworzył go i sprawdził zawartość. Gdy tylko zobaczył nazwisko na kartach kredytowych, obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem i pokręcił głową.
- Znalazłem go - stwierdziłem.
- Gdzie?
Twarz mi drgnęła.
- W jego kieszeni.
- Zechce się pan wytłumaczyć.
- To było jeszcze, zanim zniknął. Te dwie rzeczy nie mają związku. Daję panu na to słowo.
Ricks prychnął, jakby nie cenił mojego słowa zbyt wysoko, i włożył portfel Josha do wewnętrznej kieszeni marynarki. Pchnął moją torbę i maskę Sinatry na bok i zakręcił w powietrzu palcem, każąc mi się odwrócić. Zebrałem siły i zrobiwszy, jak mi kazano, rozłożyłem dłonie na blacie biurka. Ricks opukał mnie od góry do dołu, znajdując przy tym mój własny portfel oraz paczkę kart Circus Circus, którą zabrałem z mieszkania Jareda. Kiedy przekonał się, że nie ma w nich nic niezwykłego, oddał mi obie rzeczy.
- Wiem, kto zabrał kwity - powiedziałem.
Oparłem się o biurko i roztarłem kark. Był gorący, jakbym miał pozrywanych mnóstwo mięśni. Nie mogłem do końca obrócić głowy w prawo, a kiedy spróbowałem w lewo, omal nie zemdlałem z bólu. To przynajmniej odwróciło moją uwagę od broczącej rany na skroni i wrażenia, że żebra przebijają mi płuca przy każdym oddechu. I z pewnością we właściwym kontekście umieściło wcześniejsze krwawienie z nosa.
- Mów dalej - powiedział bliźniak w klubowym fotelu. Wciąż rozcierał palce u stóp po bitwie, jaką stoczył z klapką w mozaice. Niemal żałowałem, że to nie on zaczął mnie kopać. Mogłem tylko zgadywać, jakie odniósł obrażenia.
- Myślę, że to był Josh Masters.
Bliźniacy popatrzyli na Ricksa, a on pociągnął się za brodę, obracając w myślach moją odpowiedź.
- Dlaczego tak uważasz?
- To on mi powiedział o lewitach. - Podniosłem rękę do skroni i skrzywiłem się, jakby myślenie sprawiało mi większy ból niż obrażenia. - Kiedy planowaliśmy numer z ruletką - wykrztusiłem. -Powiedział, gdzie je mogę znaleźć.
- To wszystko? - spytał bliźniak z fotela.
Popatrzyłem mu w oczy, co nie było łatwe, zważywszy na to, że widziałem podwójnie. A może to był jego brat?
- Zniknął, prawda? Uciekł, kiedy pojawiliście się na jego przedstawieniu. Pewnie pomyślał, że wpadliście na jego trop.
Przestał pocierać stopę i obwąchał palce, wzdrygając się od zapachu.
- Masz nasze pieniądze?
- Jeszcze nie.
- Więc pozwól, że to sobie ułożę. Wpadłeś na sprytny pomysł, żeby nas obrobić, tak?
- Byłem zdesperowany.
- Nie żartuj.
- A co z pańską przyjaciółką? - wtrącił się Ricks. - Też bierze w tym udział?
Pokręciłem przecząco głową.
- To ona dzwoniła. Przyszedłem tu sam.
- Tak? To jak pan otworzył skrytkę w mozaice? - Ocenił wzrokiem odległość między biurkami. - Jest pan dość gibki, ale nie ma pan aż tak długich rąk.
- Plastry z opatrunkiem. Widział pan pudełko w torbie, prawda?
Ricks obszedł biurko, o które się opierałem, sprawdził za nim i pod spodem. To samo zrobił przy drugim biurku, a potem minął bliźniaków, przyspieszając kroku, i podszedł do kominka. Ukucnął i zajrzał do środa, jakby spodziewał się, że moim wspólnikiem był Święty Mikołaj. Kiedy nikogo tam nie znalazł, podszedł do fotela, na którym siedział bliźniak.
- Niech pan posłucha - powiedziałem, starając się ukryć zaniepokojenie. - Chyba się domyślam, gdzie są kwity. I Josh.
Ricks wciąż zmierzał w stronę fotela, ja zaś naprawdę nie chciałem, żeby znalazł Sala, bo to tylko skomplikowałoby całą sprawę.
- Słyszał pan, co powiedziałem?
Uśmiechnął się łagodnie i zajrzał za fotel. Czekałem na jego reakcję, nie bardzo wiedząc, jakie wyjaśnienie mógłbym zaproponować. Zmarszczył brwi, ukląkł, a po chwili wyprostował się, trzymając coś w ręce.
- To pańskie? - spytał, podnosząc w górę ołówek.
Pokiwałem głową.
- Naprawdę przyszedł pan sam?
- Słowo daję. - Przełknąłem ślinę. - A jeśli tylko mi panowie pozwolą, naprawdę myślę, że uda mi się znaleźć Josha.
35
Kiedy wsiadałem do prywatnej windy bliźniaków, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony czułem ulgę, może nawet radość, że udało mi się wydostać z biura Fisherów, nie zdradzając Sala. To prawda, że nie miałem pojęcia, jak udało mu się przenieść zza fotela tak, że nikt z nas go nie zauważył, ale przynajmniej coś poszło po mojej myśli. Ważniejsze jednak, że zyskałem dzięki temu nieco większą swobodę, jeśli chodzi o to, co powiedzieć, żeby wydostać się z tarapatów.
Z drugiej strony nadgarstki miałem skrępowane plastikowymi kajdankami, otaczali mnie bliźniacy i Ricks, a ja miałem ich zaprowadzić do Victorii. Byłem zmęczony, pobity i bardziej niż trochę przestraszony, a poza tym wcale nie miałem pewności, czy potrafię myśleć jasno.
- A co z waszą partyjką golfa? - zapytałem tylko po to, żeby przerwać krępującą ciszę w windzie.
Bliźniacy odwrócili się i popatrzyli na siebie.
- Po prostu słyszałem, że codziennie o czwartej grywacie w golfa - ciągnąłem. - Dlatego myślałem, że nikogo nie będzie w biurze.
Bliźniak po lewej (ten, który kopnął klapkę w mozaice i utykał, gdy wchodziliśmy do windy) odchrząknął.
- Dziś są nasze urodziny.
- Nie gramy w golfa w urodziny - dodał jego brat.
- Urodziny? O kurczę! - Wydąłem usta. - Nie wiedziałem.
- Nie lubimy się afiszować.
- Hm. - Przestąpiłem z nogi na nogę. - No cóż, w takim razie wszystkiego najlepszego.
- Tak - powiedział Ricks, z zakłopotaniem unosząc moją torbę. - Wszystkiego dobrego.
- Dziękujemy - odpowiedzieli bliźniacy, a tymczasem w samą porę rozległo się „ping!", winda wyhamowała i znaleźliśmy się na miejscu.
Sala widowiskowa tonęła w kompletnych ciemnościach, pomijając zestaw zakurzonych światełek przy rampie, które wycelowane były w scenę. Poza tym wszystko wyglądało tak jak wtedy, gdy Josh porzucił swoje przedstawienie. Odrapana szafa wciąż stała pośrodku, otwarte drzwi ukazywały namalowaną plażę, a na podłodze leżała kupka gruboziarnistego piasku. Słomkowy kapelusz Victorii wisiał na drzwiach, a drugi rekwizyt - szklanka różowego daiąuiri - stał na deskach obok.
Victoria siedziała ze zwieszonymi nogami z przodu sceny. Nerwowo rozejrzała się wokoło, gdy usłyszała, że nadchodzimy, podobnie jak rudowłosa, która siedziała obok. Ta rudowłosa to było coś! Jasne, widziałem jej występ na YouTube, a nawet stałem nad nią, kiedy naga leżała w wannie, nic jednak nie mogło mnie przygotować na pierwsze spojrzenie na jej twarz.
Miała kremowobiałą skórę, która w świetle lamp wydawała się świecić, pełne, wydatne usta, mały, ślicznie zadarty nosek i błyszczące zielone kocie oczy. Jej włosy stanowiły zwieńczenie dzieła: opadały wokół twarzy w rozkosznych spiralach i skrętach, otaczając ramiona i delikatną szyję niczym krwistoczerwony szal.
Miała na sobie marszczony żółty topik, a pod nim parę cudownie jędrnych piersi i dopasowane dżinsy. Wprawdzie w wannie widziałem tylko jej tył, ale nie miałem wątpliwości, że była to ta sama kobieta.
Kiedy podeszliśmy bliżej, rudowłosa wstała i otrzepała ręce z kurzu. Poddała mnie uważnym oględzinom, zerknęła na Victorię i w końcu na braci. Twarz jej zastygła w bezgranicznym zdumieniu i pomyślałem, że dobrze wiem dlaczego. Jakim cudem taka piękność mogła być spokrewniona z bliźniakami?
- Charlie, o mój Boże - odezwała się Victoria. - Wszystko w porządku? Co oni ci zrobili?
Pobiegła przez scenę, ujęła w dłonie moją poranioną twarz, przesunęła głowę w stronę światła i szturchnęła palcem spuchniętą skroń. Skrzywiłem się i zajęczałem, czując pod żebrem wybuch bólu.
- Nic mi nie jest - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Nie przejmuj się.
- Nie przejmować się? Oszalałeś? - Odwróciła się, stając twarzą w twarz z Ricksem. - Czy to pan jest za to odpowiedzialny? -Z pewnym opóźnieniem zauważyła, że w zaciśniętej ręce trzyma moją torbę. - Jest pan podły.
- Doprawdy? - spytał beznamiętnie. - A jak pani myśli, co robił na górze, kiedy go znaleźliśmy?
- Jestem pewna, że nic, co mogłoby to usprawiedliwiać.
- Jak pewna?
Victoria zamilkła, po czym przypuściła kolejny atak ze zdwojoną siłą.
- Powinien się pan wstydzić. Powinno się pana zamknąć.
- To nie on. - Dotknąłem jej ramienia niejako dla potwierdzenia tej informacji, po czym podszedłem do rudowłosej, żeby przejąć kontrolę nad sytuacją, zanim zrobi to ktoś inny. - Pani jest pewnie Caitlin. Mam na imię Charlie. Chętnie podałbym rękę, tylko że... - Podniosłem zaobrączkowaną dłoń i rozłożyłem palce.
- Nie ma sprawy - odparła. - Victoria mówiła, że pan może wiedzieć, gdzie jest Josh.
W jej głosie dało się wyczuć rezerwę, podobnie jak w sposobie bycia. Popatrzyła obok na braci, jakby spodziewała się, że zabronią jej powiedzieć więcej.
- Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że może pani będzie coś o tym wiedziała.
- Ja? - Podniosła rękę do piersi i otworzyła usta, jakby zaparło jej dech. - Ale ja nie mam pojęcia, gdzie może być! Nie było mnie podczas spektaklu, kiedy zniknął.
- Proszę mi wierzyć, że z tego akurat świetnie sobie zdaję sprawę.
Cofnęła się odrobinę, być może wytrącona z równowagi moją odpowiedzią i tylko w połowie przekonana, czy chce się dowiedzieć, co miałem na myśli. Gestem wskazałem odrapaną szafę pośrodku sceny.
- Podejrzewam, że lepiej niż ktokolwiek inny wie pani, jak sobie z tym poradzić.
Podszedłem do szafy, a echo moich kroków poniosło się na widownię. Związane ręce wyciągnąłem w stronę skrzydła drzwi i uderzyłem w lakierowane drewno.
Mrugając w świetle rampy, bliźniacy spoglądali na mnie ponuro. Nie miałem wątpliwości, że byli wściekli za to, że wciągnąłem w cały ten bałagan jeszcze ich siostrę. Ze sposobu, w jaki pochylali się do przodu, opierając na palcach, wywnioskowałem też, że nie zamierzali dawać mi zbyt wiele czasu na wyjaśnienia.
Do diabła, mogli mnie naciskać, jak sobie chcieli. Stojąc na scenie przed magiczną szafą, poczułem nagły przypływ pewności. To nie tak, że na nowo uwierzyłem w teorię, którą stworzyłem. Po prostu takie rzeczy robiłem już wcześniej, i to zarówno w swoich kryminałach, jak i w prawdziwym życiu. Było coś osobliwie stosownego w zgromadzeniu wszystkich kluczowych dla zagadki postaci razem, zanim się wyjaśni, co się stało i dlaczego. W pewnym sensie przypominało to numer iluzjonisty. Najpierw stopniowe budowanie napięcia - wprowadzenie zamieszania i zwód. Potem zagadka - zdumienie publiczności. A teraz końcowe fanfary - przedstawienie tak eleganckiego rozwiązania, że można będzie przymknąć oko na moje przewiny.
- Ostatni raz widziano Josha - oznajmiłem czystym, pewnym głosem - kiedy obszedł szafę podczas swojego przedstawienia.
- Jezu - sapnął Ricks. - Niech pan skończy z tym cyrkiem i powie, że wie, gdzie jest. Niech się wszyscy w końcu dowiemy.
- Cierpliwości. - Wszedłem do szafy, stanąłem na piasku i odwróciłem twarz do swojej publiczności. - Victorio, kiedy Josh zniknął, stałaś tu, gdzie ja teraz, i pomagałaś w przedstawieniu. Bezsilna, zamknięta w szafie. Porządnie cię związano, a po obu stronach miałaś stalowe ostrza.
- Te ostrza są tylko po to, żeby odwrócić uwagę - wyjaśniła Caitlin, podchodząc bliżej.
Pokiwałem głową.
- Tak podejrzewałem. I normalnie to pani jest w szafie, prawda?
- Prawda.
Uśmiechnąłem się do niej.
- Czy mogę zapytać, dlaczego nie występowała pani ostatniej nocy? Josh mówił, że jest pani chora, ale to było niecałe dwadzieścia cztery godziny temu, a pani wygląda na zupełnie zdrową.
- Nie byłam chora.
- Nie?
Rozłożyła ręce.
- Chyba byłam po prostu wyczerpana. Od popołudniowego przedstawienia wciąż psioczyłam, że muszę wziąć udział w następnym. I Josh powiedział, żebym sobie zrobiła przerwę. Że nie chce, żebym dała kiepski pokaz. No i pracowałam nad nowym numerem. Wodnym. Nawet się ucieszyłam, że będę miała okazję trochę poćwiczyć.
- W rzeczy samej. - Wyprostowałem ramiona i uniosłem pierś. Oparłem się o tylną ściankę szafy. - Rozumiem, że zazwyczaj stoi pani tu, gdzie ja teraz, i w pewnej chwili Josh odwraca szafę. A potem bardzo szybko zamieniacie się miejscami. To niejako punkt kulminacyjny?
- Tak. Ale zanim się zamienimy, Josh musi przykryć szafę. Nakrywa ją czarną kotarą. Na jakieś pięć sekund. Potem ja się pojawiam i ją ściągam.
- I wtedy Josh stoi tam, gdzie ja?
- Tak. A potem wychodzi i do mnie się przyłącza.
- W bikini?
Uśmiechnęła się skromnie.
- Nie, to ja zwykle noszę bikini. Na mnie leży lepiej niż na Joshu.
Założę się, że lepiej. Chciałem kontynuować, kiedy jeden z bliźniaków zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę w stronę siostry, jakby zamierzał bronić jej honoru na szkolnym korytarzu.
- Wystarczy, Caitlin. Ten gość nas zwodzi. - Spojrzał na mnie gniewnie. - Wiesz, gdzie jest Josh czy nie?
- To znaczy, że naprawdę sam pan na to nie wpadł?
- Tu nie ma na co wpadać, kolego. Josh zniknął.
Wyszedłem z szafy i spojrzałem na Caitlin, starając się ze wszystkich sił zdobyć jej zaufanie. To prawda, że może nigdy nie zrobiłbym tego jak zawodowy iluzjonista, ale byłem gotów dokonać wielkiego odkrycia.
- Jak robicie zamianę, Caitlin?
- Słucham?
- Ty i Josh. Udało wam się zamienić miejscami, bo w tej szafie jest jakiś schowek, prawda? Próbowaliśmy znaleźć ukryte drzwiczki, kiedy Josh zniknął, ale nie poświęciliśmy temu zbyt wiele czasu. Podejrzewam, że szafę zrobił jakiś utalentowany stolarz, a przecież istnieją sposoby, żeby ukryć rzeczy, które kiedy indziej byłyby oczywiste.
Jej kocie oczy się zwęziły. Zagryzła wargi, jakby nagle zaczęła mieć się przede mną na baczności.
- Z całym szacunkiem - powiedziałem - ale teraz chodzi o coś ważniejszego niż pani sceniczne sekrety.
- No dalej - dodał jej brat. - Możesz mu powiedzieć. Jeśli skrewi, nie pożyje dość długo, żeby to miało jakieś znaczenie.
Caitlin wciągnęła powietrze przez zęby, mocno ścisnęła razem ręce i okrążyła szafę. Uklękła z tyłu i przyłożyła dłonie do podstawy tylnej ścianki, jedną nad drugą, kawałek w lewo od osi. Pchnęła w dół, trochę przy tym stękając, i niemal w tej samej chwili między dwiema poziomymi listwami pojawiło się cieniutkie złącze. Pośrodku były zawiasy, na których listwy zaczęły się przesuwać w górę, ujawniając otwór dość duży, żeby dorosły mężczyzna mógł się wczołgać do środka.
- Poczekaj - odsunąłem Caitlin na bok. - Na górze?
Pokiwała głową.
- Co to? Kanał na tyle duży, żeby mógł się w nim zmieścić człowiek?
- Tak. Ale najpierw przez niewielki otwór trzeba wypuścić piasek. A kiedy już się człowiek znajdzie w środku, druga klapka pozwala mu przedostać się do szafy. To ja ją otwieram.
Uśmiechnąłem się posępnie.
- A może ją otworzyć ktoś, kto jest w schowku?
- Nie. Dlaczego pan pyta?
- A co z tą klapką? - ciągnąłem, stukając w listwy, które zwolniła Caitlin. - Można ją otworzyć od wewnątrz?
- Nie sądzę. Ale to nigdy nie był problem. Kiedy robiliśmy zamianę, Josh zawsze pilnował, żeby była otwarta. Jest tutaj taki mały haczyk, widzi pan?
- Obawiałem się, że powie pani coś takiego. - Kiwnąłem głową w stronę Ricksa. - Może się tu przydać lekarz.
I mówiąc to, wsunąłem skrępowane ręce w ciemny otwór nade mną, żeby namacać obcasy Josha. Minęła chwila, zanim to do mnie dotarło, ale kolejność wydarzeń wydała mi się oczywista. Jeśli Jo-showi udało się ukraść lewity, jego ucieczka, zanim oddał je Mauri-ce'owi, nie miała sensu. Tymczasem Maurice nie miał żadnych wieści od Mastersa, to zaś oznaczało, że magik nigdy nie opuścił sceny.
Najwyraźniej Joshowi udało się ukraść kwity w ciągu dwóch dni poprzedzających przedstawienie. A ponieważ czuł się pewny siebie, pozwolił sobie jeszcze na przekręt przy ruletce. Kiedy jednak bliźniacy pojawili się podczas spektaklu, spanikował, bo uznał, że go przejrzeli. Dlatego ukrył się w jedynym miejscu, jakie miał pod ręką.
Z tego, co wywnioskowałem, tylko Caitlin wiedziała, jak dostać się do ukrytej komory, wystarczyło więc siedzieć cicho, żeby go nie znaleziono. Niestety, tak się okrutnie złożyło, że nie miał jak się wydostać. Nie było sposobu, żeby otworzyć klapkę od środka, kiedy już się zamknęła. A jeśli moje rozumowanie było poprawne, bałem się, że mógł się udusić.
- O Boże, czy on tam jest?! - Caitlin zakryła twarz rękami. -Proszę, niech mi pan powie, że nikogo tam nie ma.
Wepchnąłem ręce wyżej, desperacko drapiąc koniuszkami palców po drewnie. Związane ręce nie ułatwiały mi zadania, wyciągnąłem je więc i wsadziłem w otwór głowę. Wpychałem się i gramo-
liłem, póki nie znalazłem się w pozycji na wpół stojącej we wnęce mogącej pomieścić dorosłego mężczyznę.
I to ja byłem jedynym mężczyzną w środku. Josha Mastersa nigdzie nie było widać.
36
Wypadłem z szafy i przeturlałem się na bok, gwałtownie łapiąc powietrze. W skrytce było gorąco i duszno, zdążyło mi się więc zakręcić w głowie. Poza tym czułem się zmiażdżony. Bez ciała moja teoria była zagrożona podobnie zresztą jak ja sam.
- I to tyle? - spytał Ricks. - To już całe pańskie wyjaśnienie? Wymyślił pan sobie, że Josh był na tyle głupi, żeby utknąć we własnej skrytce? Jezu, w ogóle nie powinniśmy tu byli schodzić.
- Nie pojmuję tego - powiedziałem po części sam do siebie. -Nie rozumiem, gdzie się podział.
- Bez żartów. Gość był magikiem. Mógł zniknąć na sto różnych sposobów.
- Naprawdę myślałem, że tu będzie.
- Tak. No więc nie ma go. - Ricks odwrócił się i najpierw sprawdził reakcję bliźniaków, a potem poklepał moją torbę i znowu odezwał się do mnie: - Myślę, że nadeszła pora, żeby tę rozmowę poprowadzić dalej na osobności. - Wskazał na Victorię. - Pani też z nami pójdzie.
- Zapadnia - odparła Victoria.
- Słucham?
Tupnęła nogą w scenę.
- Charlie, czy jak tu ostatnio byliśmy, nie podejrzewałeś przypadkiem, że mógł się posłużyć zapadnią?
- Myślę, że to możliwe.
- Caitlin?
Caitlin pokręciła głową.
- Na scenie jest tylko jedna zapadnia. Tam, po drugiej stronie. - Kiwnęła brodą w stronę prawej kulisy, nieopodal miejsca, gdzie podczas przedstawienia stali bliźniacy. Nie wyglądało na to, żeby Josh mógł wymknąć się przez zapadnię tak, żeby nikt nie zauważył.
Victoria smętnie uniosła ramiona, po czym wyciągnęła rękę i pomogła mi wstać. Otrzepała mnie z kurzu, przygładziła włosy i pocałowała w czoło.
- Czas ucieka - wyszeptała. - Wolałabym, żebyś zmusił te swoje śliczne szare komórki do pracy.
- Próbowałem, Vic.
- To spróbuj jeszcze raz. Przecież nie kto inny, tylko ty powinieneś wiedzieć, jaką wartość ma scena przepisana na nowo.
Odwróciła się i popukała w tył szafy, posuwając się w dół jak budowlaniec, który próbuje zlokalizować podporę w ścianie nośnej.
- Pokazałam wam jedyną drogę - powiedziała Caitlin przepraszająco.
Victoria ukucnęła i wykręciła szyję, żeby zajrzeć do kryjówki. Gdy nic tam nie znalazła, zakołysała się na obcasach do tyłu, po czym usiadła z rękami rozpostartymi na podłodze.
- Musiał opuścić salę. Ale jak?
- Nie jestem pewien, czy to ma znaczenie - odparłem. - Pewnie jest już na Hawajach.
- Na Hawajach? - spytała Caitlin. - Dlaczego pan tak uważa?
- Pytaliśmy wśród ludzi - odezwał się jeden z bliźniaków. -Słyszeli, że planuje podróż.
- Ludzi?
- Dziewczyny z rewii. Gości z baru. Wiesz, że Josh lubił gadać.
- Jest jeszcze coś. - Podniosłem brew, patrząc na Ricksa, i wycelowałem palcem w jego marynarkę. - Mogę?
- Co pan może?
- Mogę dostać jego portfel?
Ricks wsunął moją torbę pod ramię i wyciągnął portfel Josha z kieszeni. Rozłożył skórzane przegródki.
- Ej! - powiedziała Caitlin, podchodząc bliżej. - To Josha!
- Udało mi się wejść w jego posiadanie - wyjaśniłem, unosząc ramiona. - Przed występem.
- To znaczy, że go ukradł. - Ricks wysunął dolną wargę i popatrzył z konsternacją, jakby sądził, że to kolejny ślepy zaułek.
- Och, może mi go pan podać? - Wyrwałem mu portfel z rąk i szybko wyjąłem skrawek serwetki z numerem telefonu. Rozwinąłem go i podałem Caitlin. - To numer do biura rezerwacji biletów Hawaian Airlines.
Caitlin wypuściła strumień powietrza, serwetka zatrzepotała. Dziewczyna zamknęła oczy i ujęła nos w dwa palce, jakby zamierzała właśnie wskoczyć do basenu.
- Myli się pan - zaprzeczyła łamiącym się głosem. - Wszyscy się mylicie. To miał być nasz miesiąc miodowy.
- Wasze co? - zapytał natarczywie drugi bliźniak, ruszając naprzód, żeby zabrać jej serwetkę z dłoni. - O czym ty, do diabła, mówisz?
Zacisnęła szczęki i odwracając się od jednego brata do drugiego, powiedziała:
- Josh poprosił mnie o rękę. Ślub miał się odbyć w Oaho. Wszystko zorganizował. Jeden gość, którego zna, producent z miasta, zaproponował mu willę. Potrzebne były tylko bilety na samolot.
- I ty odpowiedziałaś temu palantowi „tak"?
- Zamierzaliśmy wam powiedzieć. Po prostu czekaliśmy na odpowiedni moment.
- Może aż nas obrobi?
- To nie tak.
- Może pojechał wcześniej? - zasugerowałem.
- Nie - odparła, skubiąc wargi od wewnątrz zębami. - Nie Josh.
- To gdzie on jest?
- Peleryna - powiedziała Victoria, pstrykając palcami, jakby samą siebie budziła z transu.
- Jaka kraina? - nie dosłyszał Ricks.
- Ukraina? - zgadłem. - Dlaczego Josh miałby tam jechać?
- Nie, tępaki. Czarna peleryna. Caitlin powiedziała, że Josh przykrywa szafę, zanim się zamienią miejscami. A mnie się wydaje, że miał w rękach pelerynę, zanim zniknął.
Teraz, kiedy Victoria o tym napomknęła, też mi się to przypomniało. Obracał nią niczym torreador.
- Masz rację - przyznałem.
- Więc gdzie jest?
Wszyscy popatrzyliśmy na Caitlin. Zrobiła krok w stronę tyłu szafy i zakreśliła nogą łuk na scenie.
- Nie przykrył nią szafy?
Spojrzałem na Victorię, a ona na mnie.
- Nie - odparliśmy jednym głosem.
- No to powinna być tutaj.
- Mógł ją ktoś zabrać? - Victoria skierowała swoje pytanie do bliźniaków.
- Proszę pani, z tego co wiemy, nikogo tu nie było od czasu zniknięcia Josha.
Pstryknęła palcami i odwróciła się do mnie. Oczy jej się świeciły.
- Czyli tak to zrobił. Rozumiecie? Zamiast nakryć szafę, przykrył siebie. W ciemnościach mógł się wymknąć tak, żeby nikt go nie zobaczył.
- Wymknąć którędy?
- Dowolną drogą. Może przez zapadnię. A może obok kurtyny?
Podeszła do czarnej zasłony z tyłu sceny, tej, na której przytwierdzono światełka tworzące zarys Vegas. Zebrała materiał u swoich stóp, podniosła i zanurkowała pod spodem.
- Jak się stąd można wydostać?
- Z tyłu są drzwi - powiedział Ricks. - A za nimi korytarz, którym można pójść w kilku kierunkach.
- To znaczy, że tędy właśnie się wydostał.
- Bardzo ładnie - podsumował jeden z bliźniaków. - Ale nadal go nie ma. A wy wciąż jesteście nam winni pieniądze.
I choć bardzo nie chciałem tego przyznać, miał rację. Kiedy Josh opuścił scenę, mógł pójść dokąd dusza zapragnie. Dziwiło mnie tylko, dlaczego jego dusza nie zapragnęła udać się do bielu -sieńkiego domu Maurice'a i wręczyć mu kwitów. Jeśli ukradł je wyłącznie dla pieniędzy, to pomyślałem, że może próbował zainteresować jeszcze kogoś, żeby podbić cenę. Ale z tego, co wiedziałem, naprawdę chciał być gwiazdą Magie Land. A im dłużej zwlekał, tym mniej się to wydawało prawdopodobne.
Musiało być coś jeszcze, coś, co nam umknęło, a tłumaczyłoby, co się dzieje. Cokolwiek zaś to było, musiałem szybko to odkryć.
Poczułem szarpnięcie i spojrzałem w dół, żeby zobaczyć, że Caitlin odgina mi palce i zabiera portfel Josha.
- To nie pańskie - powiedziała. - Nie ma pan prawa go zatrzymywać.
Przycisnęła portfel do piersi, osłaniając rękoma, jakby to był kamień szlachetny. Nie wiedziałem, co takiego ma nadzieję tam znaleźć, żeby to usprawiedliwiało jej reakcję. Może zdjęcie z autografem? Bo poza tym były tam tylko karty kredytowe, karta do apartamentu, okładka z numerem pokoju i kwit parkingowy.
Chwileczkę...
- Mam pomysł - powiedziałem nie po raz pierwszy.
- Następny? - jęknął Ricks.
- Wysłuchajcie mnie. Naprawdę myślę, że mam trop.
37
Czekaliśmy w cieniu palm, kiedy jeden z boyów poszedł poszukać samochodu Josha. Było jasne, słoneczne popołudnie i pogoda zupełnie nie pasowała do mojego nastroju. Gdybym to ja był autorem tej sceny, z ponurego szarego nieba woda lałaby się strumieniami, Faulks byłby całkiem przemoknięty, a ubranie kleiłoby mu się do ciała jak jakaś błona pławna.
W całej tej jaskrawości mocno się pociłem pod pachami, ale to jednak nie to samo. Niezbyt pomagały też odgłosy - ćwierkanie ptaków i leniwy plusk fontanny unosiły się w powietrzu obok beztroskich rozmów turystów czekających w kolejce na taksówkę i szumu ruchu ulicznego na Stripie. Prawdziwy koszmar.
Przynajmniej automobile z epoki zaparkowane za nami w hotelowym holu tworzyły atmosferę, jakiej bym się spodziewał. Wystarczyło, żebym zerknął na pakardy, buicki i studebakery, a mógłbym sobie wyobrazić, że oto jestem bohaterem jakiegoś czarnego kryminału. Oczywiście w takim wypadku musiałbym się przygotować na słodko-gorzkie zakończenie, które mogłoby nie obejmować zgrabnego rozwiązania, na jakie miałem nadzieję.
- O czym myślisz? - szeptem zapytała Victoria,
- Och, o niczym.
- O niczym?
- Jestem za bardzo zmęczony, żeby myśleć.
- Hm, to niedobrze, bo mam pytanie. Co zrobimy, jeśli się okaże, że samochód to ślepy zaułek?
- Moglibyśmy uciec.
- Myślisz, że by się nam udało?
- Nie, ale moglibyśmy zrzucić kilka kilogramów po tym śniadaniu.
Victoria kopnęła mnie w piszczel.
- Auć. To mi nie ułatwi ucieczki.
Odwróciła się do mnie tyłem i obejrzała na Ricksa i braci Fisher. Stali zbici w gromadkę z rękami w kieszeniach i pochylonymi głowami. Naradzali się. Caitlin stała nieopodal, wiercąc czubkiem buta w chodniku. To mógł być odpowiedni moment do ucieczki, gdyby tylko Ricks nie kazał nas pilnować grupce strażników.
- A co z twoimi kajdankami? - spytała Victoria. - Możesz je poluzować.
- Nie bez ołówka. Albo jeszcze lepiej, któregoś z moich wytrychów. - Kiwnąłem głową w stronę strażnika, który tak się złożyło, trzymał moją torbę.
- A długopis?
Wyszczerzyłem zęby uśmiechu.
- Może być.
Sięgnęła do torebki, po czym udając, że nie może znaleźć tego, czego szuka, wcisnęła mi długopis w dłoń. Purysta mógłby uznać, że wszystko zrobiła nie tak, jednak o ile mogłem stwierdzić, w okolicy nie było żadnego purysty, który by się temu przyglądał.
- Houdini byłby z ciebie dumny.
- Zamierzasz to zrobić teraz?
- Zobaczmy najpierw, co z samochodem.
Ledwo skończyłem wypowiadać te słowa, kiedy obok zatrzymał się błyszczący lexus sedan, z którego wysiadł młody boy w koszulce polo i zaprasowanych szortach. Zamierzał wręczyć kluczyki jednemu z bliźniaków, ale Caitlin pośpieszyła naprzód i mu je odebrała. Rzuciła się do środka, żeby przeszukać wnętrze wozu. Reszta stłoczyła się dookoła, przez otwarte drzwi obserwując, jak przeszukuje schowek na rękawiczki oraz pełen asortyment popielniczek, uchwytów na napoje i rozmaitych innych skrytek. Opuściła osłony przeciwsłoneczne. Samochód wydawał się pusty i jeden rzut oka na czyste jak w salonie sprzedaży wnętrze pozwolił mi stwierdzić, że sytuacja nieprędko się poprawi.
- To na pewno jego samochód?
Caitlin pokiwała głową.
- Ma jakiś inny?
- Nie tutaj. Ma jeszcze porsche. I harleya.
- Może powinniśmy je sprawdzić?
- Nie sądzę. - Ricks klepnął dłonią w dach lexusa. - Myślę, że tutaj już skończyliśmy.
- Tak, skończyliśmy - zgodził się jeden z bliźniaków. - Wracajmy do środka i tam porozmawiajmy.
- A co z tyłem? - spytała Victoria?
- Hę?
- Z bagażnikiem. Może go pani otworzyć? - zwróciłem się do Caitlin.
Poszukała odpowiedniego mechanizmu pod deską rozdzielczą i pociągnęła za dźwignię. Odskoczyła klapka przy wlocie paliwa.
- Nie ta dźwignia.
- Kiepsko się tu orientuję. - Podniosła do góry ręce.
- Niech pani spróbuje kluczykiem. - Obróciłem kluczyk w jej dłoni, przechylając plastikową osłonkę w stronę światła. - Tutaj.
Wcisnąłem wklęsły przycisk, zabłysły kierunkowskazy, rozległ się głuchy szczęk i klapa bagażnika podskoczyła. Pomknąłem na tył lexusa i podniosłem ją skutymi rękami. Powitał mnie podmuch gorącego, wilgotnego powietrza. Nie pachniało nawet w przybliżeniu tak przyjemnie jak odświeżacz zwisający ze wstecznego lusterka, a gdy zakryłem usta ramieniem i zajrzałem do bagażnika, miałem to nieszczęście, że zobaczyłem przyczynę.
Wepchnięte do środka z ugiętymi w kolanach nogami leżało sztywne, pozbawione życia ciało. Twarz i tors częściowo przykrywała czarna tkanina, miałem jednak dość silne podejrzenie, na kogo spoglądam. Usunąłem materiał i zyskałem absolutną pewność.
Patrzył na mnie Josh Masters. Wzrok miał nieruchomy i niewidzący, lewą źrenicę przesłaniała mgiełka krwi. Opaloną twarz i szyję miał upstrzone bordowymi cętkami, a swoje implanty szczerzył w najbardziej niefortunnym uśmiechu, jak gdyby właśnie zaprezentował szczytowe magiczne osiągnięcie i czekał na pewne oklaski.
Poniżej ręce miał skrzyżowane na klatce piersiowej, palce zagięte jak szpony, a włoski na przedramionach poplamione i zmierzwione przez zaschniętą krew. Stanowiąca jego znak rozpoznawczy biała koszulka była teraz niczym więcej jak tylko przemoczoną, ciemnoczerwoną szmatą, podartą i poszarpaną. Wyglądało na to, że wiele razy pchnięto go nożem - rany miał na całym ciele od szyi aż po podbrzusze.
Czułem, że zobaczyłem dość, a inni chyba się ze mną zgadzali. Czyjeś szorstkie ręce odciągnęły mnie na bok - potykając się, zobaczyłem, że bliźniacy tłoczą się przy bagażniku. Jęknęli i zatoczyli się do tyłu, jakby odepchnięci przez niewielką eksplozję. Jeden z nich zaczął się wydzierać na strażnika, żeby pobiegł po lekarza. Nie sądziłem, żeby to akurat było niezbędne. To prawda, że moje doświadczenie w tej materii było dość skromne, ale mógłbym założyć się o najwyższą stawkę, że Josh był martwy.
Próbowałem złapać wzrok Victorii, ona jednak była zajęta -prowadziła Caitlin do stanowiska obsługi. W tym samym czasie jeden z bliźniaków wydawał strażnikom szczegółowe rozkazy, jak oczyścić teren, a jego brat rozmawiał przez krótkofalówkę. Coś w tej scenie mi nie pasowało, i ładnych kilka chwil trwało, zanim zorientowałem się, co takiego.
Zmusiłem się, żeby podejść do bagażnika. Josh nie wyglądał ani odrobinę lepiej. Przyglądałem mu się przez moment, po czym schyliłem się i przykryłem mu twarz zakrwawioną peleryną, którą się posłużył, żeby uciec ze sceny.
Przy stanowisku obsługi Victoria przyciskała głowę Caitlin do piersi, głaskała ją po włosach i wydawała uspokajające pomruki. Skinąłem na nią. Skrzywiła się niezadowolona, ale kiedy powtórzyłem gest, wcisnęła chusteczkę w drżącą pięść Caitlin, pocałowała ją w czoło i podeszła do mnie.
- Gdzie Ricks? - spytałem.
- To wszystko? Nie mam pojęcia, Charlie.
Obróciłem się w miejscu, przeszukując wzrokiem okolicę. Ricksa nie było nigdzie w pobliżu i nie mogłem sobie przypomnieć, żebym widział go po tym, jak boy zaparkował lexusa.
- Nie wydaje ci się to dziwne? To jeden z ich głównych doradców do spraw bezpieczeństwa.
- Próbuję się zająć Caitlin, Charlie.
Poczułem, że żołądek mi się ściska, ale nie miało to nic wspólnego z niedawnymi widokami i zapachami. Łamigłówka sama zaczynała się układać w mojej głowie i obraz, jaki się wyłaniał, wcale mi się nie podobał.
- Charlie, w samochodzie jest Josh, tak?
- Szafa - powiedziałem nagle.
- Słucham?
- Na scenie. Muszę biec na scenę.
- Co ty bredzisz?
- Muszę lecieć - odparłem, startując do biegu.
- Charlie?
- Trochę mi to zajęło - krzyknąłem przez ramię. - Ale nareszcie go mam!
Oczywiście nie patrzyłem, gdzie biegnę, i wpadłem prosto na bliźniaka z krótkofalówką. Wytrąciłem mu radio z rąk i poleciałem na ziemię, kłykciami szorując o beton. Bliźniak chciał złapać mnie za kostkę, ale jego reakcja była zbyt powolna - siłą rozpędu poderwałem się wolny.
- Ej! - krzyknął. - Ej, zatrzymaj się!
Nie zatrzymałem się, tylko wycelowałem w obrotowe drzwi do kasyna, trzymając ręce w kajdankach przed sobą.
- Niech go ktoś zatrzyma! - wrzasnął bliźniak. - Ten facet ucieka!
Wcale nie czułem się, jakbym uciekał. Miałem wrażenie, że właśnie skaczę na główkę w wir kłopotów. Przestępcza część mojej psyche najwyraźniej miała kłopot ze zrozumieniem tego, co robię. Podobnie jak i część praworządna.
Przede mną stało trzech strażników Przykucnęli na rozstawionych stopach, dłonie unieśli do góry, jakbym był pociągiem towarowym, który mieli zatrzymać. Nie było czasu, żebym mógł się zastanowić nad możliwościami, jakie miałem, wiedziałem jednak, że nie uda mi się zanurkować między ich nogami, nie przebijając przy tym głową szklanego panelu. Zdecydowałem się na opóźniony gwałtowny skręt i uskoczyłem w prawo. Najbliższy strażnik wystawił nogę, ale przeskoczyłem nad jego goleniem i wpadłem w obracające się drzwi, zgrabnie przemieszczając sobie rzepkę w kolanie.
Pociągnąłem drzwi za sobą i już w środku straciłem równowagę. Chwyciłem rączkę gigantycznego automatu do gry, żeby się nie przewrócić. Rączka opadła, bębny się zakręciły i młoda para, która pozowała do zdjęcia obok, popatrzyła stosownie wystraszona. Wymamrotałem przeprosiny, odwróciłem się i ruszyłem, nie czekając, żeby sprawdzić, czy wygraliśmy sportowy samochód, który kręcił się na podium powyżej. Uniosłem skute ręce na wysokość twarzy i, solidnie przebierając nogami, krzykiem torowałem sobie drogę. Nie skutkowało. Ludzie zastygali zagapieni, być może zastanawiając się, dlaczego ten zwariowany facet w plastikowych kajdankach biegnie w głąb kasyna zamiast na zewnątrz.
Zwariowany facet w plastikowych kajdankach sam nie był pewien.
Strażnik z policyjną pałką wyszedł mi na spotkanie. Zwilżył usta i podniósł pałkę, trzymając ją oburącz niczym bejsbolista szykujący się do uderzenia. Wydałem gromki okrzyk i przypuściłem atak ramieniem. Pałka z głuchym łomotem uderzyła mnie w biceps, moje ramię zaś trafiło strażnika w brodę. On upadł ciężko w dół, a ja straciłem równowagę i poleciałem do przodu. Bohater kina akcji wykonałby kontrolowany upadek, przeturlał się i pobiegł dalej. Ja uderzyłem brzuchem o dywan, lądując kroczem biedakowi na twarzy.
- Przepraszam! - krzyknąłem.
- Złaźemie - wymamrotał.
Podniosłem się na kolana, ale ten idiota złapał mnie za stopę. Próbowałem go strząsnąć, trzymał się jednak kurczowo, tak że w końcu byłem zmuszony wyrwać nogę z buta. Zataczając się, pobiegłem przed siebie. Był to dość kulawy bieg. Gdybym miał czas, żeby zrzucić też drugi but, mógłbym wyrównać krok, niestety, nie było na to szans.
Rzut oka pozwolił mi się zorientować w sytuacji. Daleko po lewej miałem strefę wysokich stawek. Prosto przed sobą sektor keno. Scena była po prawej.
Ostro skręciłem w jej stronę, okrążając stół do gry w kości, przy którym wszyscy się na mnie gapili, na moment zapominając o grze. Drogę zatarasowała mi barmanka. Skręciłem w lewo, a ona zrobiła to samo. Oboje uderzyliśmy w prawo. Jej taca z drinkami się zachwiała. Schyliłem się i podniosłem kobietę. Krzyknęła, po czym wyrżnęła mnie tacą w plecy, oblewając strumieniem piwa i wody sodowej. Zostawiłem ją na pustym stole do ruletki, a sam pomknąłem dalej.
Strażnicy byli tuż za mną. W swoich mundurach z epoki biegli ciężko z wyciągniętymi pałkami niczym menażeria z Keyston Cops*.
* Keystone Cops - seria niemych komedii o wybitnie nieudolnych policjantach (przyp. tłum.).
Pilnował mnie menedżer w eleganckim garniturze i filcowym kapeluszu ze słuchawką przy uchu. Dwie dziewczyny sprzedające papierosy zamarły obok siebie z uszminkowanymi ustami w kształcie podwójnego „O". Gdyby tylko zamiast stonowanego jazzu z głośników dobiegały żwawe dźwięki pianina, mógłbym pomyśleć, że utknąłem w scenie pogoni ze starego niemego filmu.
W pobliżu sali widowiskowej tłum się przerzedził. Budki z biletami były nieczynne, a laminowane ogłoszenia informowały, że przedstawienie zostało czasowo odwołane. Wejście było odgrodzone liną i gdyby nie to, że dostrzegłem uchylone drzwi, znalazłbym się w pułapce.
Szarpnąłem za drzwi, przewróciłem zamkniętą budkę i wtargnąłem do środka. Ogarnęły mnie ciemności, a dywan uciekał spod stóp, gdy biegłem między rzędami siedzeń.
Dopiero w połowie drogi ku oświetlonej scenie zauważyłem Ricksa. Klęczał przed szafą z podwiniętymi rękawami marynarki i dłońmi zakopanymi głęboko w piasku. Odgłos mojego szurania -jedna noga w bucie, jedna w skarpetce - musiał przykuć jego uwagę, bo wzdrygnął się i spojrzał w ciemność. Nie byłem pewien, czy wie, kto nadchodzi, dlatego krzyknąłem najwyraźniej, jak umiałem:
- Daj spokój, Ricks! Już wystarczy.
Zignorował mnie i kopał dalej. Wciągnąłem powietrze, starając się zebrać resztki sił. Złapała mnie kolka, płuca paliły, a plastikowe kajdanki wbijały mi się w skórę.
Scena wydawała się wyższa, niż zapamiętałem. Podskoczyłem, zaczepiając się rękami i nogami o krawędź, jakbym próbował wydostać się z basenu, po czym ruszyłem między światłami rampy i kablami. Zadyszany stanąłem przed Ricksem.
- Idą strażnicy. - Wskazałem na ciemną widownię, słysząc kroki.
Ricks uśmiechnął się z zakłopotaniem i wyciągnął ręce z piachu. W zamkniętej prawej dłoni coś trzymał. Wyszczerzył się jeszcze bardziej i zrobił ruch, jakby zamierzał podnieść się z kolan. Naprawdę miałem dość. Odchodziłem od zmysłów ze strachu, przekonany, że znalazłem utopioną kobietę; pozbawiono mnie żetonów, które zdobyłem; trzymano pod kluczem, przesłuchiwano i grożono mi; sam się zamknąłem w szafie; okradła mnie dziwka; zostałem złapany w trakcie włamania; skopano mnie leżącego i znalazłem się twarzą w twarz z przerażającymi zwłokami średniej klasy iluzjonisty. A teraz Ricks się do mnie uśmiechał.
Więc tak, pewnie, mogłem mieć skute ręce i posiniaczone żebra, mogłem walczyć o oddech i o to, żeby utrzymać się w pionie, ale nie było mowy - nawet cienia szansy - żebym zniósł to choćby chwilę dłużej.
Pochyliłem głowę, obnażyłem zęby i jak strzała pomknąłem przez scenę. Gdyby w tej chwili Ricks przesunął się na bok, głupio bym wyglądał. Ale tego nie zrobił, ja zaś się nie zatrzymałem, tylko całym sobą, z łoskotem uderzyłem go w czoło.
Upadł i zacharczał, łapiąc powietrze. Przedmiot, który trzymał w dłoni, wyśliznął się i zatoczył łuk w powietrzu. Wylądował nieopodal czarnej aksamitnej kurtyny przy końcu sceny i zanim Ricks zdążył zareagować, skoczyłem i go pochwyciłem.
Rozłożyłem palce. Pośrodku mojej dłoni leżała karta pamięci powleczona miękką gumą i zaokrąglona na obu końcach, tak że przypominała raczej czopek wyciskający łzy z oczu. Nie było na niej żadnych oznaczeń, jedynie kilka ziarenek piasku, ale miałem absolutną pewność, że oto w końcu trzymam w ręku kwity.
Odwróciłem się, żeby zobaczyć strażników maszerujących ciężkim krokiem po scenie. Formowali półkole, zaciskając wokół mnie pętlę. Oczy im pociemniały, klatki piersiowe się unosiły - wyglądali jak gromada tandetnych zombie.
- Ścigacie nie tego gościa, co trzeba - powiedziałem, wzdrygając się równocześnie. - To jego powinniście zakuć w kajdanki.
Zerknęli na Ricksa niepewni, co mają robić. Ricks przyłożył dłonie do skroni i obrzucił mnie spojrzeniem, jakim bokser zwykle obdarza przeciwnika, zanim strąci mu głowę z karku.
- Zabierzcie tego chłystka na zaplecze - warknął.
- Dlaczego nie mielibyście zabrać obu?
Strażnicy odwrócili się i, mrużąc oczy, spojrzeli w ciemność na dole. Patrzyli skonsternowani, póki z mroku nie wyłonili się bracia Fisher.
- Właśnie - powiedział ten po lewej. - Obaj mają się z czego tłumaczyć.
38
Znalazłem się na zapleczu, w pokoju, który dzień wcześniej zajmował Jared Hall. Pomieszczenie wyglądało tak jak to, w którym przesłuchiwano mnie i Victorię - takie same szarobetonowe ściany, taki sam plastikowy stół przyśrubowany do połogi, takie same niewygodne plastikowe krzesła. Jedyną różnicę stanowił fakt, że tym razem znalazłem się po drugiej stronie weneckiego lustra. Przypuszczałem, że Ricks jest w sąsiednim pokoju. Może nawet spoglądał na mnie przez szybę. Podniosłem skute dłonie, żeby mu pomachać, a odpowiedziało mi tylko własne poturbowane odbicie w lustrze.
Westchnąłem i zacząłem spacerować po pokoju. Śmierdziałem piwem, którym oblała mnie barmanka, i wciąż miałem tylko jeden but, więc utykałem. Wyciągając ręce nad głowę, żeby sprawdzić obolałe żebra, przejechałem paznokciami po styropianowych panelach na suficie.
Trzeci raz okrążałem pokój, kiedy drzwi się otworzyły i do środka weszli bracia Fisher. Stanęli oparci plecami o ścianę, z rękami w kieszeniach spodni khaki.
- Siadaj - powiedział jeden, kiwając przy tym rudą głową.
Zanim zrobiłem, co mi kazał, przez chwilę uważnie mu się przyglądałem.
- Ricks się przyznał?
- Do czego?
- Do zabicia Josha.
Bliźniak wytrzymał moje spojrzenie. Nie odpowiedział od razu i ta zwłoka budziła moje złe przeczucia. Jego brat odchrząknął.
- On uważa, że ty to zrobiłeś.
- Naprawdę zdecydował się grać w tę grę?
- Twierdzisz, że to nie ty?
- Oczywiście, że nie ja. To nie ja zabiłem Josha.
- A co z kwitami? Ricks mówi, że to ty schowałeś je w piasku.
Rozłożyłem skute ręce na stole i westchnąłem przeciągle.
- Panowie, pamiętacie, że przyłapaliście mnie u siebie w biurze? Pamiętacie, że nie udało mi się dostać do sejfu?
- No to jak kwity stamtąd wywędrowały?
- Już mówiłem. To był Josh.
Bracia wymienili spojrzenia. Obaj popatrzyli na mnie takim samym zatroskanym wzrokiem.
- Ricks uważa, że schowałeś gdzieś kartę pamięci, kiedy cię przeszukiwał na górze. Mówi, że to ty zabrałeś nas do sali i wrzuciłeś ją do piasku, żeby wrócić później.
- To czysty idiotyzm.
- Tak? Więc jak inaczej się tam dostała?
Wypuściłem powietrze.
- Gdybym miał spekulować, to powiedziałbym, że to Josh włamał się do sejfu w ciągu ostatnich dwóch dni. A kiedy zobaczył panów na swoim przedstawieniu, mógł pomyśleć, że wpadliście na jego trop.
- I?
- I pewnie miał wtedy kartę przy sobie. Początkowo przypuszczałem, że ukrył ją w szafie i sam tam utknął. Myliłem się, ale nie aż tak, jakby się wydawało. Myślę, że zanim zniknął, podniósł sekretną klapkę z tyłu i ukrył kartę w schowku. A kiedy piasek się wysypał, karta wypadła razem z nim.
- Dlaczego miałby to robić?
- Z tych samych powodów, dla których według Ricksa zrobiłem to ja. Żeby wrócić po nią później. Powiedzmy, że nie udałoby mu się zniknąć. Nie chciał, żeby zatrzymano go z kartą.
- Tak? To jakim cudem skończył jako trup?
- O to muszą już panowie zapytać Ricksa.
Bliźniak po lewej podszedł do stołu i oparł na nim ręce zaciśnięte w pięści.
- Pytam ciebie.
Popatrzyłem mu w oczy. Nie chciałem uciekać wzrokiem, żeby nie pomyślał, że kłamię.
- Może Ricks odkrył, że to Josh panów okradł? Może oglądał przedstawienie zza kulis i zobaczył, jak Josh ucieka? A potem doszło między nimi do konfrontacji.
- Dlaczego?
- Te kwity są cenne, prawda? Ricks na pewno to wiedział. Rozumiem, że pomagał przynajmniej część uzyskać. Mógłby zarobić mnóstwo pieniędzy, gdyby dostarczył je w odpowiednie ręce.
Drugi bliźniak odkleił się od ściany i stanął obok brata, gładząc się po brodzie.
- A może to ty byłeś gościem, który czekał na Josha?
- Akurat! Ja siedziałem w pierwszym rzędzie na widowni. I byłem na scenie kilka minut po tym, jak Josh zniknął. Rozmawialiście ze mną. A potem zamknęliście mnie i moją przyjaciółkę na klucz w pokoju obok.
Bliźniacy znowu wymienili spojrzenia. Wciąż nie wydawali się przekonani.
- Ricks był tutaj i przesłuchiwał krupiera - powiedział jeden.
- Cały czas?
Nie odpowiedzieli. Wyglądało na to, że sami nie byli pewni.
- A co z kamerami? - spytałem.
W ich oczach pojawił się wielki znak zapytania.
- Kamery bezpieczeństwa - ciągnąłem. - Jeśli tam, gdzie zaparkował Josh, są kamery, może istnieje dowód na to, kto zabił Josha.
Bliźniak po prawej zabrał pięści ze stołu.
- Tylko nie próbuj niczego, jak nas nie będzie.
Odsunąłem krzesło i postawiłem bosą stopę na stole.
- A wyglądam na kogoś, kto by mógł?
Niedługo po wyjściu bliźniaków odwróciłem się plecami do lustra i sięgnąłem do kieszeni koszuli po długopis, który wcisnęła mi Victoria. Złapałem za metalową końcówkę i ściągnąłem plastikową obsadkę. Trzymając w garści elastyczną rurkę z atramentem, włożyłem końcówkę długopisu w otwór mechanizmu zapadkowego przy kajdankach. Gdy już się uwolniłem, rzuciłem kajdanki i części długopisu pod stół, a sam usiadłem, masując nadgarstki i rozkoszując się możliwością swobodnego poruszania rękami.
Po jakimś czasie wstałem i podszedłem do drzwi. Nacisnąłem klamkę i przekonałem się, że są zamknięte na klucz. Z tym niewiele mogłem zrobić. Nie miałem ze sobą wytrychów, a długopis i plastikowe kajdanki do tego akurat się nie nadawały. Poza tym byłem pewien, że za drzwiami stoi strażnik, który tylko czeka, żeby mi przefasonować twarz palką, gdybym zaczął sprawiać kłopoty.
Podszedłem do lustra i przycisnąłem twarz do szyby, osłaniając oczy dłońmi. Gdybym się skupił, może udałoby mi się przebić wzrokiem nieprzeniknioną ciemność po drugiej stronie.
Wróciłem na krzesło. Minęło pół godziny, głowa zaczęła mi się kiwać, a powieki opadać, kiedy poderwał mnie odgłos otwieranego zamka. Fisherowie z powrotem wmaszerowali do środka.
- No i? - zapytałem. - Znaleźliście coś na nagraniach?
- Dalej, spryciarzu. Może powiesz nam, dlaczego to zrobiłeś?
- Słucham?
- Nie próbuj grać z nami w durnia.
- Obawiam się, że nie rozumiem.
Bliźniak bliżej drzwi wypuścił powietrze z płuc i przetarł oczy wierzchem dłoni, jakby właśnie zakończył przydługie spotkanie biznesowe i czuł się wyjątkowo znużony.
- Nie ma żadnego zapisu.
- Nagrania z ostatnich dwóch dni zostały skasowane - dodał jego brat. - Kamery na parkingu były wyłączone.
Przełknąłem ślinę. Wprawdzie nie to spodziewałem się usłyszeć, nie zamierzałem jednak łatwo się poddać.
- No i proszę - powiedziałem. - Ricks zajmuje wysokie stanowisko w ochronie kasyna. Podejrzewam, że miał dostęp do nagrań i skasował je, żeby zniszczyć dowody. Sprawa zamknięta.
- Zabawne. To samo powiedział o tobie.
- Przecież jesteś włamywaczem i w ogóle.
Znów przełknąłem ślinę. Strzeliło mi w uszach.
- Nie skasowałem tych nagrań. Nawet nie wiedziałbym, gdzie ich szukać ani jak to zrobić.
- Wiedziałeś, gdzie szukać kwitów, prawda?
- Josh mi o tym powiedział.
- Ty tak twierdzisz. - Bliźniak wycelował we mnie palec. - Ej, gdzie się podziały twoje kajdanki?
Spojrzałem na ręce, raptem uświadamiając sobie, że rozcieram nadgarstki.
- Zaczęły mnie obcierać.
- Od tego są. Jak je zdjąłeś?
Nie sądziłem, żeby był to najstosowniejszy moment, by zwracać uwagę na swoją pomysłowość w otwieraniu zamków i uwalnianiu się z więzów.
- Przepiłowałem. Nogą stołu.
Bliźniak popatrzył na mnie, marszcząc brwi. Jego brat spojrzał na stół.
- Czyżby?
- Obawiam się, że tak.
Bliźniak po prawej sprawdził na zegarku, która godzina. Odwrócił się, szykując do wyjścia. Nie zdążył jednak odejść za daleko, gdy spytałem:
- A ciało Josha?
- Co z nim? - zapytał ścianę.
- Dlaczego nie każecie go zbadać komuś z ochrony? Może warto się bliżej przyjrzeć ranom? A nuż doprowadzą was do zabójcy.
Bliźniak podniósł ręce.
- Myślisz, że co to? CSI?
- Nie mówię, żeby robić sekcję. Chyba warto spróbować, prawda?
Obejrzał się przez ramię, przywołując na twarz twardą, gniewną minę.
- Może powinniśmy zostawić to glinom.
- Gdybyście zamierzali zostawić to glinom, nie siedziałbym teraz tutaj.
Rzucił okiem na lustro w ścianie i popatrzył w odbite oczy brata.
- Facet ma rację.
Obaj kiwnęli głowami i ruszyli w stronę drzwi.
- Mógłbym skorzystać z toalety? - zapytałem.
Trzech strażników towarzyszyło mi aż do drzwi łazienki, a jeden wszedł ze mną do środka. Nie było tam żadnych drzwi, które mógłbym zamknąć, żeby zyskać odrobinę prywatności, ani okna, przez które mógłbym uciec. Rozpiąłem rozporek i zrobiłem siku pod czujnym okiem strażnika. Nie skomentował mojej techniki, a ja nie prosiłem go o pomoc. Niespiesznie umyłem ręce, obmywając wodą z mydłem poranione nadgarstki. Po czym zostałem odstawiony z powrotem do pokoju.
Zanim jednak zamknięto mnie znów na klucz, w korytarzu pojawił się czwarty strażnik i podał mi kawę w styropianowym kubku. Odwróciłem się do strażnika, który patrzył, jak sikałem.
- Poczęstowałbyś mnie papierosem, Mac?
Chwila wydawała się odpowiednia.
- Nie palę.
- A twoi kumple?
- Oni też nie palą.
Zamknął za mną drzwi i zostawił samego w pokoju, popijającego letnią kawę i rozmyślającego o papierosie, którego nie zapaliłem. Minęły dwie godziny, które odmierzył mój cyfrowy zegarek, bo ten Josha znowu przestał chodzić. Styropianowy kubek podarłem na kawałeczki. Zgłodniałem tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać, czy by ich nie zjeść. Posunąłem się nawet do tego, że spróbowałem odrobinę, nim w pokoju pojawił się Ricks.
39
Ricks wszedł, trzymając przy czole worek z lodem. Worek miał kolor błękitny i pasował do jego granatowej marynarki oraz świeżo wyprasowanej białej koszuli. Burknął „dzień dobry", podszedł do stołu i usiadł na plastikowym krześle na wprost mnie. Odsunął lód od twarzy, ukazując ciemny, zapuchnięty guz tuż ponad lewym okiem. Wyglądało to tak, jakby szalony chirurg plastyczny wszczepił mu pod skórę piłeczkę golfową.
- Mam nadzieję, że nie spodziewa się pan przeprosin - powiedziałem i wyplułem przeżuty kawałek styropianu do pozostałości kubka.
- Lekarz stwierdził, że mam wstrząs mózgu - odparł Ricks. -To tłumaczy mdłości. I zawroty głowy.
- A nałogowe łganie?
Uśmiechnął się blado, przykładając worek z lodem z powrotem do guza. Wolną ręką sięgnął do marynarki.
- Pewnie uważa pan, że był pan niezwykle sprytny.
- Obawiam się, że musi się pan wyrażać jaśniej.
Wyciągnął dłoń, a ja zobaczyłem, że w dwóch palcach trzyma
kartę do gry. Rewersem w moją stronę.
- Zamierza pan potasować talię i poprosić, żebym wybrał kartę?
Na ustach zaigrał mu uśmieszek, a siwe włoski w koziej bródce
wyprężyły się i wyciągnęły niczym czułki ukwiału. Powoli odwrócił kartę, którą trzymał przed nosem. Dwójka kier.
- Chce pan, żebym zapamiętał? - spytałem.
- Tak jakby widział ją pan po raz pierwszy.
- Co pan chce, żebym powiedział?
Głośno wypuścił powietrze. Moja odpowiedź najwyraźniej go nie zadowoliła. Nie sądzę też, żeby zbytnio cieszyła go ta karta. Na nawoskowanej powierzchni widniała krew, a ja byłem przekonany, że ekspertyza medyczna wykazałaby, że to krew Josha Mastersa. Na awersie bladoniebieskim atramentem nagryzmolono jedno słowo. „Ricks".
- Zdaje się, że to pan namówił Fisherów, żeby przyjrzeli się ciału Josha. Zdaje się, że to pan zasugerował, że mogą znaleźć coś, co pozwoli zidentyfikować zabójcę.
- Próbowałem pomóc. Myślałem, że może rany będą stanowiły jakąś wskazówkę.
- Całkiem sprytne. Podrzucić dowód.
- Kto? Ja?
- Tak. Pan.
Oczywiście miał rację - zrobiłem to. Kiedy wszystko mi się ułożyło w głowie, bliźniacy odepchnęli mnie od bagażnika lexusa, a ja po raz pierwszy zauważyłem, że nigdzie nie widać Ricksa, długopisem Victorii napisałem jego nazwisko na karcie z tali, którą miałem w kieszeni. A potem, kiedy bliźniacy się odsunęli, a ja podszedłem, żeby jeszcze raz popatrzeć na Josha, wsunąłem mu kartę w rękę, zanim nakryłem twarz peleryną.
Muszę przyznać, że podobała mi się symetria tego posunięcia. Kiedy po raz pierwszy spotkałem Josha, chciałem mu pokazać sztuczkę karcianą, która wiązała się z pisaniem imienia na karcie. I kiedy jasne stało się dla mnie, że to Ricks jest mordercą, uznałem, że nic złego się nie stanie, jeśli zrobię coś podobnego, żeby skierować sprawiedliwość w odpowiednim kierunku, zwłaszcza gdybym w ten sposób mógł zyskać chwilę wytchnienia.
- Osobliwe, nie? - powiedział Ricks, obracając kartę w dłoni i pokazując mi odwrotną stronę. Napisane pochyłą brązową czcionką słowa „Circus Circus" pokrywały cały rewers. - Zdaje się, że kiedy przeszukiwałem pana na górze, miał pan talię takich kart.
- Zbieg okoliczności to naprawdę zabawna rzecz.
- Hm, a jakby pan ocenił szanse na zbieg okoliczności, gdybym poprosił, żeby wyłożył pan po kolei karty z tej tali na stół i pokazał mi dwójkę kier?
Nie odpowiedziałem. Nie było co odpowiedzieć.
- Albo może powinniśmy wezwać specjalistę, żeby porównał nazwisko na karcie z próbką pańskiego pisma?
- To raczej skomplikowane - powiedziałem. - I w dodatku zupełnie niepotrzebne.
- Och, niepotrzebne? W porządku. Ale nie z powodów, które chodzą panu po głowie.
Rozłożył prawą dłoń na stole, zaginając przy tym palce, jakby miał zagrać na pianinie. Zabębnił w blat, a ja patrzyłem. Melodia nie wydawała się godna Blechacza.
- To idiotyczny pomysł - stwierdził - żeby mnie uznać za mordercę Josha.
- Dla mnie to ma sens.
- Czyżby? - Znów zabrzdąkał palcami na nieistniejącym pianinie. - W takim razie nie sądzę, żebym w najbliższym czasie kupił jakiś pański kryminał.
- Proszę się nie martwić. Słyszałem, że w tutejszych więzieniach mają znakomite wypożyczalnie.
Wydął wargi i odepchnął się od stołu, krzywiąc twarz z bólu, który na nowo rozgorzał podczas ruchu. Złapał się za krawędź blatu, żeby odzyskać stabilność, po czym sztywnym krokiem zaszedł mnie od tyłu. Czekałem, aż nachyli mi się do ucha i potraktuje dawką swoich wyziewów.
- Proszę się odwrócić.
Dlaczego nie, pomyślałem i odwróciłem się, kładąc łokieć na oparciu krzesła. Ricks wykonał ruch pilotem w kierunku telewizora.
- Oto pański zabójca.
W telewizorze zobaczyłem przygarbioną postać siedzącą w pokoju bardzo podobnym do tego, w którym siedziałem ja, przy stole bardzo podobnym do tego, od którego właśnie się odwróciłem. Miał proste, splątane włosy i rozmazany tatuaż w kształcie dwóch kostek na szyi. Nosił koszulkę Yankees, prawą rękę miał mocno obandażowaną i zębami skubał nitki opatrunku. Jeśli Jared Hall naprawdę planował opuszczenie Vegas, to wybrał cholernie pokrętną drogę.
- Ochrona kasyna zgarnęła go parę godzin temu - powiedział Ricks. - Ten dureń wysłał jakiegoś dzieciaka, żeby wymienił na gotówkę żetony warte dziesięć tysięcy w kasie w strefie wysokich stawek. Głupie posunięcie. Ochrona namierzyła dzieciaka i zabrała go
na przesłuchanie. Zaraz wydał kolegę. Chłopak siedział w samochodzie pomocy drogowej przed Fat Brugerem dwa budynki dalej.
- Fakt, że miał srebrne żetony, nie znaczy od razu, że jest mordercą - stwierdziłem. - Może skłamał wczoraj bliźniakom? Mógł je mieć cały czas. Może nawet był skłonny zaryzykować zdrowie, żeby je zachować.
Ricks odjął worek z lodem od czoła i ważył go w dłoni razem z moimi słowami. Zajęło mu to kilka chwil, a rozmyślając, zassał wargi. Kiedy zaś skończył ssać i myśleć, opadł z powrotem na krzesło, a worek z lodem i pilota cisnął na stół przede mną. Starałem się nie zwracać uwagi na kolorową opuchliznę na jego skroni, gdy sięgnął do kieszeni z lewej strony marynarki.
- Kiedy sprawdzali ciało Josha, znaleźli nie tylko pańską kartę. Znaleźli też jego komórkę.
Wyciągnął przezroczystą torebkę strunową. W środku znajdował się drogi na oko aparat z dotykowym ekranem. Postukując w telefon kciukiem, Ricks zmarszczył brwi. Po dłuższej chwili twarz mu się rozluźniła i pokazał mi rozjaśniony ekran.
- SMS. Wysłany dziś po południu o pierwszej siedemnaście.
Wziąłem od niego telefon i rozciągnąłem plastik, żeby lepiej
widzieć.
„Utknąłem w bagażniku lexusa na parkingu dla personelu. Mam twoją dolę z numeru przy ruletce. Możesz mnie uwolnić?"
Spojrzałem zdziwiony na Ricksa.
- W jaki sposób to prowadzi od Josha do Jareda? Wyśledził pan, pod jaki numer wysłano tę wiadomość?
- Lepiej. - Wsunął rękę do kieszeni po prawej stronie marynarki i wyjął stamtąd kolejną plastikową torebkę i telefon. Tym razem pertraktacje z system operacyjnym okazały się łatwiejsze. Wręczył mi zafoliowany aparat.
- Znaleźliśmy go przy krupierze - wyjaśnił.
Porównałem obie wiadomości i stwierdziłem, że są identyczne. Przewinąłem tekst i odkryłem, że SMS przyszedł do Jareda o trzynastej siedemnaście. Mniej więcej w tym właśnie czasie byłem u niego w mieszkaniu, toteż sensowne wydawało się przypuszczenie, że ta właśnie wiadomość skłoniła go, by zostawił mnie samemu sobie.
- Widzę, że obie wiadomości do siebie pasują - powiedziałem. - Ale to nie dowód, że Jared jest odpowiedzialny za śmierć Josha.
- Cały opatrunek ma zakrwawiony.
Wzruszyłem ramionami.
- Dopóki nie dowiedzie pan, że to krew Josha, to nic nie znaczy. Zaledwie wczoraj zmiażdżono mu palce metalową rurą. Chyba można by się spodziewać, że będzie nieco krwawił.
- Krew jest na opatrunku.
Znowu wzruszyłem ramionami.
- Nawet jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, wygląda na to, że Josha zadźgano. A ten człowiek nie byłby teraz w stanie unieść nawet długopisu.
- Dlatego posłużył się lewą ręką. To by tłumaczyło, dlaczego rany są na całym tułowiu. Krew na bandażu można by uznać za rozbryzgi.
Rzeczywiście to było możliwe. No i nie mogłem zaprzeczyć, że Jared miał przekonujący motyw. Josh go wyrolował przy przekręcie z ruletką, to pewne. A jeśli jeszcze wziąć pod uwagę uszkodzoną rękę i wygnanie z Vegas, to kto wie, do czego chłopak był zdolny. Do diabła, aż za dobrze wiedziałem, że jest skłonny do agresji.
Pchnąłem telefon po stole z powrotem do Ricksa.
- Przydałby się panu jego nóż - zauważyłem. - Albo jeszcze lepiej: przyznanie do winy.
- Och, wydobędziemy od niego prawdę.
- Tym razem bez łamania rąk?
- Niech pan wyluzuje. Mamy dość dowodów, żeby popracować nad chłopakiem. SMS wystarczy, a jedna z moich ekip przeszukała śmietniki na parkingu. Znaleźliśmy łom, którym otworzył bagażnik. Są na nim odpryski farby, które pasują do lakieru lexusa.
Znaleźliśmy też broń. Jest na niej mnóstwo krwi. I podejrzewam, że odciski palców też.
- Macie nóż?
Ricks pokręcił głową.
- Nie nóż. Ten czubek posłużył się widelcem do barbecue.
Wypuściłem ciężko powietrze i spojrzałem na ekran telewizora. Jared wciąż obgryzał nitki bandaża, jakby to była irytująca skórka przy paznokciu.
- W7 takim razie przypuszczam, że macie mordercę - stwierdziłem. - Ale wciąż jedna kwestia pozostaje nierozwiązana.
Skupiłem wzrok na ciężko przeżuwającym Jaredzie i pozwoliłem, żeby mój umysł podobnie skoncentrował się na logicznych węzłach, które próbowałem rozsupłać.
- Nie lubiłem zbytnio Josha Mastersa - powiedziałem Ricksowi - ale nie wydaje mi się, żeby był kompletnym idiotą. Dlatego nie wyobrażam sobie, żeby wdrapał się do bagażnika własnego samochodu i czekał ponad pół dnia, żeby wysłać Jaredowi wiadomość, którą pan znalazł. No i ktoś wykasował zapis z kamer na parkingu. Nie sądzę, żeby Jared umiał to zrobić, i pan wcale tego nie zasugerował. A to znaczy, że maczała w tym palce jeszcze jedna osoba.
- Tak pan myśli, co?
- Z całą pewnością. I kiedy zbierze pan to wszystko do kupy, zostanie panu tylko jedno pytanie, które się liczy.
- Tak? A jakie?
- Kto zamknął Josha w bagażniku?
40
Mówisz serio, że to była Caitlin? - spytała Victoria.
- Słowo honoru. I Ricks też to przyznał. W końcu, brwi. - Przypominam ci, że nie pisnął ani słowa, póki
- Uniosłem nie wyszliśmy z hotelu i nie przespacerowaliśmy się po Stripie. Zrobiliśmy pewnie kilka ładnych kilometrów, obgadując całą sprawę.
Victoria pokręciła głową.
- W ogóle się nie spostrzegłam. Kiedy znaleźliśmy ciało Josha, sprawiała wrażenie naprawdę zrozpaczonej.
- Była naprawdę zrozpaczona. Nie miała pojęcia, że go zabito.
Sięgnąłem do koszyka z pieczywem i wrzuciłem kawałek gorącej ciabatty do ust. Włoska restauracja, na którą się zdecydowaliśmy, była elegancka, z dobrze ubranymi kelnerami, nienagannie przybranymi stołami i interesującym menu. Tak się też złożyło, że mieściła się w rogu halowej wersji placu Świętego Marka w samym sercu kompleksu Venetian.
Ze wszystkich stron otaczały nas imitacje pastelowych fasad weneckich pałaców, a kopułę nad naszymi głowami, stylizowaną na renesansowe niebo, szpeciły jedynie widoczne zraszacze. Z dalekiego końca placu, zza stoiska z lodami, dobiegały mnie trele gondolierów pływających po chemicznobłękitnym kanale. Nad kanałem na łukowatym mostku młoda para składała przysięgę w błyskach turystycznych fleszów.
Pewnie, że to był kicz, ale nie mogłem zaprzeczyć, że całkiem mi się podobał. Szczególnie podobało mi się to, że mogłem zjeść z Victorią posiłek bez wiszącej nad nami groźby rychłej śmierci.
- Jesteś pewien, że Caitlin nie była wspólniczką Jareda?
- Bez dwóch zdań. Bardzo wątpię, żeby w ogóle wiedziała, kim jest Jared.
- Ale Ricks wiedział?
- Ricks wiedział. W rzeczywistość zgromadził pewnie więcej informacji niż wszyscy inni razem wzięci. Jego problemem był czas. I obawiam się, że część winy muszę wziąć na siebie.
Victoria zmarszczyła brwi, jakby chciała mnie zapewnić, że gadam bzdury. Pogroziłem jej palcem. Zasłużyła na to, żeby poznać wszystkie fakty, zanim coś takiego powie.
- Wczesnym popołudniem - powiedziałem - Ricks zabrał się do zapisów z kamer rejestrujących wszystkie wyjścia z sali widowiskowej. Udało mu się znaleźć migawkę, na której Josh ucieka. Kiedy już ustalił czas, mógł na kolejnych kamerach prześledzić jego drogę na parking dla personelu.
Victoria parsknęła szyderczo i sięgnęła po kieliszek pinot grigio.
- A nie mógł tego zrobić wcześniej?
Poczułem w policzku nerwowy tik.
- Nie zapominaj, że najpierw przesłuchiwał Jareda w sprawie przekrętu z ruletką, a potem miał na głowie ciebie i mnie. A ponieważ nikt wtedy jeszcze nie wiedział o kwitach, pewnie spodziewał się, że Josh zjawi się po kilku dniach z podwiniętym ogonem.
- Tylko że do tego czasu my moglibyśmy już być martwi.
- Być może. Nie sądzisz jednak, że właśnie dlatego Ricks skupił się najpierw na nas? Wiem, że niezbyt nam ułatwiał życie, ale mógł je też dużo bardziej utrudnić. I sądzę, że za to powinniśmy podziękować twojemu ojcu.
- Wybacz - powiedziała, pociągając łyk wina - lecz byłby dużo bardziej pomocny, gdyby po prostu przemówił do rozsądku Fisherom.
Przekrzywiłem głowę na jedną i drugą stronę, po czym wrzuciłem kolejny kawałek ciabatty do ust i powiedziałem z rękoma przy twarzy:
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić. - Przeżułem, przełknąłem i wycelowałem w Victorię palec. - Pozwól jednak, że wrócę do zapisu z kamer. Według Ricksa Josh spędził dwadzieścia minut za kierownicą swojego lexusa, rozmawiając przez telefon.
- Do kogo dzwonił? Do Maurice'a?
Pokręciłem przecząco głową.
- Maurice nie miał od niego wieści od chwili, kiedy Josh zniknął. Nie. Zadzwonił do Caitlin. Potwierdza to rejestr rozmów w jego telefonie.
Yictoria wyglądała na skołowaną.
- Ale po co?
- Żeby jej powiedzieć, że bracia wpadli na jego trop.
- Chodziło o przekręt przy ruletce?
Znów pokręciłem głową.
- O kwity.
- Racja - powiedziała powoli, odstawiając kieliszek na stół. -Przecież Josh miał je przy sobie, kiedy zniknął.
- Prawdę mówiąc, nie.
Zmarszczyła brwi.
- Nie?
- Miała je Caitlin.
- Ale czy Caitlin nie była na górze w wannie?
- Podejrzewam, że wyciągnął ją stamtąd jego telefon. Według Ricksa na nagraniu widać, że jest w szlafroku i ma mokre włosy. I nie wygląda na szczęśliwą. Pokłócili się. Awantura trwała osiem minut.
- Dobra - przytaknęła Victoria z wahaniem. - A co potem?
- Potem zamknęła Josha w bagażniku.
Victoria rozłożyła ręce i zrobiła zdziwioną minę.
- Brakuje nam jednego ogniwa. Jak udało jej się wsadzić go do bagażnika?
- Brakuje nam mnóstwa ogniw. To akurat jest proste. Josh sam się tam schował.
- Tak? Jak to?
- Przy wyjeździe z parkingu jest budka ze strażnikiem. Bał się, że zostanie zatrzymany. Wymyślił więc, że ukryje się w bagażniku, a Caitlin go wywiezie.
- Ach!
- Ale ona zatrzasnęła klapę, zostawiła go tam i wściekła pojechała do Mount Charleston.
- Rozumiem. - Viktoria podrapała się po głowie. - A jeszcze raz: dlaczego to zrobiła?
Uśmiechnąłem się.
- O to właśnie zapytał ją Ricks. Widzisz, zadzwonił do niej, kiedy skończył przeglądać materiał z kamer.
- I?
- I powiedział, że chce jej pomóc. Ze martwi go to bagno, w które się wpakowała. Z drugiej strony, gdybym był na miejscu Ricksa, ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał, byłoby poinformowanie bliźniaków, że to ich siostra ukradła lewity.
Victoria pochyliła się nad kieliszkiem jeszcze bardziej skołowana.
- Poczekaj chwilę. Myślałam, że Maurice prosił Josha, żeby ukradł lewity.
- Tak było. Ale spójrz, Joshowi brakowało umiejętności, żeby się dostać do sejfu. - Popukałem kciukiem, w klatkę piersiową. -Nawet ja nie mam takich umiejętności.
-- Więc co, Josh nakłonił Caitlin, żeby mu pomogła?
- Nie rób takiej zdziwionej miny. Tak samo chciała występować w Magie Land jak Josh. Może nawet bardziej. Pamiętaj, że na własne oczy widziałem, z jakim poświęceniem trenowała do nowego numeru. I pewnie sądziła, że kwity pomogą jej się uwolnić od wpływu braci. - Uniosłem ramiona. - Może myślała, że Maurice wykorzysta swoje możliwości, żeby jej pomóc?
Victoria cofnęła się i zakręciła kieliszkiem w dłoni. Przez chwilę przyglądała się oleistemu wirowi.
- Myślę, że nie wolno zapominać o tym, że była zakochana w Joshu. W końcu mieli się pobrać.
- Sentymentalne bzdury!
- Mówisz, że kłamała?
Zassałem, wargi.
- Nie widziałem u niej żadnego zaręczynowego pierścionka.
- Akurat to zauważyłeś.
- Jestem po prostu spostrzegawczy. Ale sama zadaj sobie takie pytanie: mogłabyś zamknąć narzeczonego w bagażniku i zostawić go, żeby się udusił?
- Pewnie, że nie. Ale ja nie jestem Caitlin. Musiała być wkurzona.
- Raczej wściekła. Powiedziała Ricksowi, że Josh nawet się nie zająknął na temat przekrętu z ruletką. Nie, żeby mnie to dziwiło. Wciąż nie rozumiem, dlaczego się na to zdecydował.
Victoria zrobiła nadąsaną minę i pociągnęła kolejny łyk wina.
- Może potrzebował pieniędzy na dodatkowe wydatki na Hawajach?
- Tak. Albo był na tyle arogancki, że wierzył, że ujdzie mu to na sucho. Tymczasem tylko przyciągnął uwagę bliźniaków. A to była ostatnia rzecz, jakiej chciała Caitlin.
- Racja. Bo zamierzała ukraść im kwity.
Pokiwałem palcem.
- Bo już je miała. Nie rozumiesz? Caitlin mogła wejść do biura braci, kiedy ich nie było, bez wzbudzania podejrzeń. I mogła podejść na tyle blisko, żeby zerknąć do palmtopa któregoś z bliźniaków i znaleźć szyfr. Bracia mówili Ricksowi, że ostatnio zaglądali do sejfu dwa dni temu. Więc od tamtej chwili do zniknięcia Josha Caitlin miała czas, żeby ukraść kartę. Chociaż podejrzewam, że było to niedługo przed tym, jak ją znalazłem w wannie. Nie chciała, żeby bliźniacy mieli zbyt wiele czasu na odkrycie, że kwity zniknęły. I to by tłumaczyło, dlaczego nie wystąpiła w wieczornym przedstawieniu. Pewnie miała nieco nadszarpnięte nerwy.
Victoria zrobiła minę, która wskazywała na to, że wino ma obrzydliwy smak.
- Na pewno nie powiedziała tego wszystkiego Ricksowi.
- No więc wypełniłem kilka luk. Ale powiedziała mu dość, żeby udało mu się ją przekonać do powrotu do Vegas. To było niedługo przed tym, jak ty się u niej pojawiłaś i poprosiłaś o to samo. Bez urazy, ale myślę, że już wcześniej zdecydowała się wrócić.
- Rozumiem. - Victoria sięgnęła po nóż i zakręciła nim na obrusie. Usta jej się skrzywiły, a twarz nabrała wyrazu skupienia. -Teraz, kiedy o tym wspomniałeś, to faktycznie myślę, że całkiem
łatwo było ją namówić. Do tej pory sądziłam, że to dlatego, że się martwiła o Josha.
- Jasne, martwiła się, że sehrzanił sprawę. Ricks był gotów wyczyścić zapis i wyłączyć kamery na parkingu. Wymyślił, że spotka się z Caitlin w lexusie i uwolnią Josha. A potem razem włożą kwity z powrotem do sejfu.
- Tylko że Caitlin miała mnie na karku.
- Tak, ale co ważniejsze, niedługo po tym, jak skończyli rozmawiać, Ricks został wezwany do biura Fisherów w związku z próbą włamania do sejfu. Musiał iść od razu. I właśnie wtedy znalazł tam mnie, a sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej.
- Jeszcze bardziej? - Victoria prychnięciem rozwiała grzywkę i znów zakręciła nożem. - Doprawdy! Wiem, że jestem zmęczona, ale zdaje się, że już i tak wyglądało to fatalnie.
- Wyobraź sobie, jak musiał się czuć Ricks. W sumie dziwi mnie, że nie eksplodował.
- To prawda, ten gość jest oazą spokoju.
- Nie wiesz jeszcze nawet połowy. - Sięgnąłem przez stół i złapałem ją za nadgarstek, żeby przestała kręcić nożem. Uśmiechnąłem się na pociechę. - Kiedy wychodziliśmy z sali widowiskowej, a bliźniacy zajmowali się samochodem Josha, Ricks odciągnął Caitlin na bok i spytał o kwity. To wtedy powiedziała mu, że trochę przedobrzyła i ukryła je w piasku przed szafą, kiedy na nas czekałyście.
Wyglądało na to, że w oczach Victorii zapaliło się światełko.
- To dlatego Ricks wrócił na scenę.
- Żeby ograniczyć szkody. No i, rzecz jasna, nie miał pojęcia, że Josh nie żyje.
- Ach tak. Więc kiedy do tego doszło?
Sięgnąłem po ciabattę, ale po namyśle uznałem, że lepiej będzie się pokrzepić łykiem wina.
- Niedługo po tym, jak Ricks wyłączył kamery - powiedziałem, przełykając. - Josh musiał uznać, że Caitlin nie wróci, żeby go uwolnić. Wydzwaniał do niej z bagażnika, ale nie odbierała. Zdesperowany wysłał więc wiadomość Jaredowi.
- Poważny błąd. Nie wiedział, co mu zrobili bliźniacy. W zasadzie wysłał facetowi zaproszenie, żeby przyszedł i go zadźgał.
- Tak, tym swoim cholernym widelcem do barbecue. A potem Jared ukradł Joshowi żetony i popełnił błąd, próbując je wymienić na gotówkę.
Victoria pokręciła głową i odetchnęła głęboko.
- Gdyby nie to, łatwo mógłby uciec.
- Widzisz, Caitlin naprawdę nie spodziewała się, że Josh będzie martwy, kiedy odskoczyła klapa. Może pamiętasz, że przede wszystkim robiła, co mogła, żeby nie otwierać bagażnika. Straciła kontrolę nad sytuacją dopiero wtedy, kiedy ty to zasugerowałaś, a ja nacisnąłem guzik.
- I nagle okazało się, że Josh jest martwy.
- Właśnie. Sama więc rozumiesz, dlaczego była tak poruszona. To znaczy i tak nie mógł być w szczególnie dobrym stanie, ale czegoś takiego się nie spodziewała.
- Hm. - Victoria skrzyżowała ręce na piersi. - Więc co teraz?
- Teraz? - Oparłem się na krześle i założyłem ręce za głowę. -Pozwolimy Ricksowi załagodzić sprawę. Wygląda na to, że bliźniacy są gotowi kupić pomysł, że to Josh ukradł kwity. Mają jego zabójcę. Więc pewnie nie będzie potrzeby mieszać w to Caitlin.
Posłała mi spojrzenie pełne dezaprobaty.
- To nie fair.
- Będzie musiała żyć, mając na sumieniu śmierć Josha, Vic. A jeśli jest choć w połowie tak uczuciowa, jak przypuszczasz, to będzie dla niej trudne.
- A my?
- My jesteśmy czyści - powiedziałem i zobaczyłem, że twarz jej się rozluźnia. - Bliźniacy chcieli, żebyśmy zapłacili za żetony, które stracili na przekręcie przy ruletce, albo znaleźli Josha. No więc odzyskaliśmy żetony i znaleźliśmy Josha, choć pewnie Fisherowie woleliby, żeby byt w nieco innym stanie. Najważniejsze jednak, że pomogliśmy odzyskać kwity.
- Zamierzaliśmy je ukraść.
- Może wcześniej, ale, Vic, oni są pragmatykami.
Westchnęła przygnębiona.
- Nie jestem pewna, czy mi się podoba, że mają znów materiał do szantażu.
- Mnie też się to nie podoba. Ale może to lepiej, niż gdyby miało do nich dostęp więcej osób. Najbardziej jednak podoba mi się w tym wszystkim rola Ricksa. Ten facet oddał nam więcej niż kilka przysług i chyba nie zostawiamy go z pustymi rękami. Wie o Caitlin. Może nawet był dość sprytny, żeby skopiować nagrania z kamer, zanim zostały skasowane. Powiedziałbym, że jeśli trochę poczeka i dobrze to rozegra, będzie mógł się cieszyć całkiem przyzwoitą emeryturą.
- A Maurice? Nie sądzę, żeby był szczególnie zachwycony.
- Pewnie jest rozczarowany. Ale nie zapłacił mi z góry, więc nic na tym nie stracił.
- Tak, ale nie wiemy, co się stało z Salem. Jeśli wciąż jest w biurze bliźniaków, znajdą go i powiążą z Maurice'em.
- Ekhm. - Wycelowałem palec nad ramieniem Victorii w stronę tylnego narożnika tarasu.
Zawahała się, a potem odwróciła i spojrzała we wskazanym kierunku akurat w chwili, gdy Sal podniósł głowę znad miski z makaronem. Uniosłem kieliszek, on zaś otarł usta grzbietem dłoni, po czym chwycił swoją butelkę piwa i zachęcił Kojara, żeby się przyłączył do naszego toastu.
- To naprawdę oni? - wyszeptała Victoria.
- Czegoś takiego nie można wymyślić, prawda?
- Sal jest nawet mniejszy, niż myślałam.
- Wiem. Musiałem specjalnie prosić dla niego o wysokie krzesło.
Victoria odwróciła się do mnie i powoli pokręciła głową.
- Jesteś okropny.
- Nie taki straszny. To ja płacę za ich posiłek.
- Mam nadzieję! Ale jak Salowi udało się uciec?
- Znowu Ricks. Jak skończyliśmy gadać, wrócił do biura bliźniaków i znalazł Sala pod stołem konferencyjnym. Dołączył do niego Kojara i wyprowadził obu niepostrzeżenie z hotelu. Aha, uwolnił też strażnika, którego związaliśmy, i dał mu do zrozumienia, że nie powinien wspominać, że widział kogoś jeszcze oprócz mnie.
- Czyli Maurice jest bezpieczny.
- Całkowicie. Ale wciąż chciałbym mu to jakoś osłodzić.
- Och?
- Miałem nadzieję, że pojedziesz ze mną jutro do Mount Charleston. Zamierzam zasugerować Caitlin, żeby się spotkała z Maurice'em. Właściwie powiedział mi, że mógłby zbudować widowisko wokół jej podwodnego numeru. Myślę, że występowanie w takiej dziurze jak Atlantis mogłoby być dostateczną karą za to, co zrobiła.
Victoria ściągnęła usta.
- Nie zgodzi się, Charlie.
- Zgodzi, jeśli ma choć odrobinę rozumu. I jeszcze przekona do tego braci. W końcu Ricks nie jest jedyną osobą, która wie, co się naprawdę stało, a ja całkiem sprawnie posługuję się piórem i papierem. Spisanie tego wszystkiego nie zajęłoby mi dużo czasu.
- Ale to szantaż. Nie lepszy od tych głupich lewitów.
- Prawdę mówiąc, to raczej historia, o którą mi wiercisz dziurę w brzuchu. A ja noszę się z zamiarem, żeby coś w tym stylu spłodzić, zmieniając pewne istotne szczegóły, kiedy się w końcu wyniesiemy z Vegas.
- My? - Zamrugała. - Czy to znaczy, że zamierzasz razem ze mną wrócić do Londynu?
Obdarzyłem ją smutnym uśmiechem.
- Obawiam się, że nie tym razem.
- Więc gdzie?
Rozłożyłem szeroko ręce, wskazując plac. Victoria przekrzywiła głowę w zdumieniu.
- Ale przecież przed chwilą powiedziałeś, że się wynosisz z Vegas.
- Bo się wynoszę, Vic. Wybieram się do Wenecji. Tym razem do prawdziwej. I zamierzam napisać coś na serio. Mam dość kradzieży na jakiś czas. Moi czytelnicy zasługują na coś lepszego. Ty zasługujesz na coś lepszego.
Zaczerwieniła się i wbiła wzrok w stół.
- Och, Charlie, co za ulga, że to mówisz. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tak strasznie się bałam. - Podniosła głowę i spojrzała na niebieską fasadę wieży zegarowej za moim lewym ramieniem, replikę tej prawdziwej z Piazza San Marco. - Wiesz, że za kilka minut upływa termin, który wyznaczyli nam bliźniacy? W pewnej chwili myślałam, że naprawdę nie pożyjemy dłużej.
- A ja nigdy nie wątpiłem.
- Teraz możesz sobie tak mówić. - Postukała się w nos. - Ale ja wiem, że było inaczej.
- Nieprawda. - Spróbowałem (bez powodzenia) powstrzymać uśmiech. - Nie mogłaś przecież przypuszczać, że naraziłbym cię na takie niebezpieczeństwo. Słuchaj, Fisherowie chcieli przede wszystkim odzyskać pieniądze. A moje pierwsze wydanie Sokoła maltańskiego jest prawie tyle warte. Byłbym niepocieszony, gdybym miał je stracić - jestem na tyle przesądny, żeby wierzyć, że bez niego nie potrafiłbym napisać ani linijki - ale oddałbym książkę, gdyby przyszło co do czego. Nigdy nie pozwoliłbym im cię skrzywdzić, Vic. Zbyt wiele dla mnie znaczysz.
Sięgnąłem po jej rękę. Popatrzyła na mnie zelektryzowana, a potem oczy zwęziły się jej groźnie.
- Ty cholerny idioto! Prawie oszalałam ze zmartwienia!
- Ale się skupiłaś, prawda? Chciałaś pomóc. Nigdy by mi się nie udało bez ciebie. I na zawsze straciłbym powieść Hammeta. A ty mogłabyś na zawsze stracić we mnie pisarza. I szczerze chcę się poprawić, Vic. Zamierzam napisać powieść, z której będziesz dumna.
- Nie wiem, co powiedzieć. Będę musiała...
Zamilkła i spojrzała w dół, na nasze złączone ręce. Przez chwilę myślałem, że dotarło do niej znaczenie tego gestu. Potem jednak zobaczyłem, że brwi jej się unoszą, a usta zaciskają w cienką linię. Wyrwała dłoń i oskarżycielskim palcem wskazała na mój nadgarstek.
- A to co, do diabła?
- Ach - odparłem, odwijając rękaw koszuli. - To drugi powód, dla którego zbytnio się nie martwiłem. Ten zegarek należał kiedyś do Josha.
- Kiedyś? Boże, powiedz mi, że nie zabrałeś go z ciała tego biedaka!
- Nie - powiedziałem, jakbym się poczuł zgorszony. - Ukradłem go, kiedy się do niego włamaliśmy.
- Och. I powinnam uznać, że to lepiej?
- Cóż, tak, myślę, że tak. Moim zdaniem Josh był tylko jego kustoszem. - Podniosłem rękę do ust i dyskretnie zakaszlałem. -A tak przy okazji, masz może wciąż w torebce tę biografię Houdiniego?
Popatrzyła na mnie gniewnie.
- Naprawdę mam nadzieję, że nie zamierzasz porównywać obu tych kradzieży. To nie ja ukradłam książkę, pamiętasz?
- Proszę, Vic. Po prostu podaj mi ją i pozwól mi wyjaśnić.
Victoria prychnęła i zaburczała, ale zrobiła, o co prosiłem, i zdjęła torebkę z oparcia krzesła. Kiedy w końcu wyjęła biografię Houdiniego i mi ją wręczyła, zacząłem przerzucać strony, póki nie znalazłem ustępu, którego szukałem. Złamałem grzbiet i popukałem w zaznaczony fragment palcem.
„Aby upamiętnić pierwszy niewielki pokaz numeru z Komorą Tortury Wodnej, Bess wybrała dla męża prezent - złoty zegarek
na rękę z białą perłową tarczą. Kazała na nim wygrawerować dedykację będącą wyrazem miłości: »Mojemu wywracającemu wszystko do góry nogami Houdiniemu zawsze kochająca Bess, 29.04.1911".
I kiedy Victoria czytała ten fragment, ja rozpiąłem delikatny skórzany pasek i na białej lnianej serwetce położyłem zegarek tarczą do dołu. Wskazałem na dekiel, Victoria zaś przeczytała dedykację, coraz wolniej poruszając ustami.
Złapała kieliszek i upiła porządny łyk.
- To musi być warte fortunę! - wysapała.
- Nie, fortunę nie. Ale dość, żeby wystarczyło na kilka miesięcy w Wenecji. Tak się składa, że kilka lat temu w Vegas odbyła się aukcja pamiątek po Houdinim. W sklepie z magicznymi przedmiotami w kasynie sprzedają kopie katalogu z tej aukcji, więc z grubsza wiem, ile Josh zapłacił.
Victoria pokręciła głową i sięgnęła po zegarek, zanim jednak zdążyła go dotknąć, porwałem go i schowałem w serwetce. Spojrzała na mnie, marszcząc brwi, a ja uśmiechnąłem się szeroko.
- Co byś powiedziała na małą sztuczkę? - spytałem. - Pasowałaby, prawda?
Victoria zbladła.
- Jaką sztuczkę?
- Pamiętasz Złodzieja w teatrze? Wiesz, tę część, w której zostaje zmiażdżony naszyjnik diwy schowany w aksamitnej torebce?
Schyliłem się i zdjąłem prawy but, po czym chwyciłem za czubek i przytrzymałem obcas nad złożoną serwetką.
- Nie mam aksamitnej torebki ani młotka ciesielskiego, więc to musi wystarczyć.
- Och, Charlie. - Zamachała rękami. - Nie. Nie rób tego. Proszę.
- To tylko sztuczka, Yic.
- Nieważne. Nie chcę na to patrzeć. Zabraniam ci. Poruszyłem brwiami.
- Zabraniasz?
- Ten zegarek jest zbyt cenny. Proszę, dlaczego nie weźmiesz mojego?
- Och, wyluzuj. - Podniosłem but. - Za kogo ty mnie masz? Za kompletnego idiotę?
Od autora
Każdy, kto byt w Las Vegas, wie, że dziatki wzdłuż Stripu są na wagę złota, dłatego znaczna część tej książki musiała rozegrać się w kasynach, które zostały wymyślone. Dla osób zainteresowanych fikcyjną topografią Fifty-Fifty zostało ulokowane w miejscu Imperial Pałace (po jednej stronie ma Harrah's, a po drugiej Flamingo), natomiast Space Station One w miejscu Bally's, tuż obok Paris-Las Ve-gas i naprzeciwko Bellagio. Atlantis zostało wciśnięte między Man-dalay Bay a Silverado Ranch Road.
Serdeczne podziękowania składam Susan Hill i Jessice Ruston przede wszystkim za to, że w ogóle umożliwiły Charliemu złodziejską karierę. Dziękuję też Jimiemu Brimerowi z Pink Jeep Tours za to, że był gotów pojechać z Mount Charleston okrężną drogą przez obrzeża Nagiego Miasta, Allison, April i Colin, mojej cudownej agentce Vivien, znakomitym redaktorkom Kate i Hoe, wszystkim z Sheil Land Associates, Simon and Schuster i St Martin's Press, a zwłaszcza mojej żonie, Jo, która towarzyszyła mi w trzech podróżach do Las Yegas, nigdy przy tym nie rozbijając banku.