Jack London — Bury Wilk
Zatrzymała się, żeby włożyć kalosze, bo trawa była mokra od rosy. Gdy wyszła, zobaczyła, że mąż który czekał na nią przed domem, wpatruje się nieprzytomnym wzrokiem w cud rozkwitającego pączka migdałowego. Rzuciła okiem na wysoką trawę, rozejrzała się wśród drzew owocowych.
– A gdzie Wilk? – zapytała.
– Był tu przed chwilą.
Walt Irvine otrząsnął się z uroku, jakiemu uległ patrząc na niepojęte, cudowne zjawisko kwitnienia. Spojrzał dokoła.
– Pogonił za królikiem i tyle go widziałem.
– Wilk! Wilk! Wilk do nogi – wołała, gdy opuściwszy polanę schodzili ścieżką, która wśród gęstwiny krzewów manzanity, usianych dzwoneczkami barwy wosku, wiodła w dół, ku wiejskiej drodze.
Irvine, pragnąc przyjść żonie z pomocą, włożył do ust małe palce obu rąk i gwizdnął przeraźliwie.
Zatkała czym prędzej uszy i skrzywiła się z niesmakiem.
– Ojej! Poeta i lirą tak czułą, i jakby to jeszcze powiedzieć, wydaje nagle takie okropne dźwięki. O mało mi bębenki w uszach nie popękały. Gwiżdżesz nie gorzej, niż...
– Orfeusz?
– Niż ulicznik – dokończyła surowym tonem.
– Poezja wcale nie przeszkadza myśleć praktycznie, przynajmniej mnie nie przeszkadza. Nie należę do zapoznanych geniuszów, którzy nie umieją sprzedać wydawcom klejnotów swej poezji.
Przybrał pozę śmiesznej przesady i mówił dalej:
– Nie śpiewam sobie a muzom, jak starożytni Grecy, ani dla uciechy gawiedzi. Dlaczego? Bo jestem praktyczny. Obca mi jest bieda z nędzą poezji, której nie da się przemienić, wedle właściwej wartości rzeczy, w domek spowity kwieciem, rozkoszną łączkę wśród gór, lasek czerwonopiennej sekwoi, sad, w którym rośnie trzydzieści siedem drzew, długi szpaler jeżyn i dwie grzędy poziomek, że nie wspomnę już o ćwierci mili szemrzącego strumyka. Jestem handlarzem piękna, sprzedawcą pieśni. Ciągnę z nich pożytki, moja miła. Śpiewam pieśń i dzięki wydawcom magazynów zamieniam ją w powiew zachodniego wiatru, co wzdycha pośród gałęzi sekwoi, w szmer strumyka między omszałymi głazami, który nuci mi moją własną piosenkę, tylko w cudowny sposób przemienioną.
– O, gdybyż wszystkie metamorfozy twych pieśni były tak udane! – roześmiała się.
– Wymień choć jedną nieudaną.
– Na przykład dwa piękne sonety, które przemieniłeś w krowę, znaną w całej okolicy z tego, że nie chciała dawać mleka.
– Piękna to była krowa... – zaczął.
– Ale mleka nie dawała – przerwała Madge.
– Była piękna, czy nie? – nalegał.
– Sam widzisz, że piękno i użyteczność nie zawsze idą w parze. O, jest Wilk!
W gęstych krzakach porastających stok wzgórza rozległ się trzask suchych gałązek, po czym czterdzieści stóp nad nimi, na skraju urwistej skały, ukazały się łeb i pierś Wilka. Zaparł się przednimi łapami, zepchnął okrągły kamyk i nastawiwszy bacznie uszu śledził go wzrokiem, póki nie stoczył się do ich nóg. Wówczas Wilk spojrzał na nich, otworzył pysk i uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Wilk! Wilk! Kochany Wilk! – wołali oboje.
Na dźwięk głosów pies skulił uszy i pochylił głowę, jak gdyby pogłaskała go niewidzialna ręka.
Patrzyli na niego, póki nie zaszył się znów w zaroślach, po czym ruszyli dalej. Gdy doszli do miejsca, gdzie ścieżka zataczała łuk i spadek jest znacznie łagodniejszy, pies dołączył do nich zjeżdżając z góry wśród lawiny kamyków i sypiącej się ziemi. Zachowywał się powściągliwie. Mężczyźnie dał się pogłaskać po głowie i podrapać między uszami, kobiecie pozwolił na nieco więcej czułości – i już biegł na dół przed nimi sunąc lekko nad ziemią niczym prawdziwy wilk.
Sądząc z budowy i puszystego futra był okazem olbrzymiego wilka Północy, ale barwa sierści i plamy zadawały kłam jego wilczym cechom. Kolor sierści świadczył ponad wszelką wątpliwość, że jest psem. Jeszcze żaden wilk nie miał takiej barwy. Był bury. Ciemnobury, czerwonobury – cała orgia burych odcieni. Grzbiet i pierś miał ciemnobure, barwa ta przejaśniała się na bokach i brzuchu, przechodząc w kolor brudnawożółty, podszyty burym. Białe łapy i szyja oraz białe łatki nad oczami też były przybrudzone wszędzie obecnym, upartym brązem, a ślepia przypominały dwa bliźniacze, złocistobrązowe topazy.
Kobieta i mężczyzna bardzo kochali tego psa, może dlatego, że niełatwo im przyszło zdobyć jego serce. Zadanie było trudne od samego początku, kiedy Wilk w zagadkowy sposób – nie wiadomo skąd – zawitał w ich zagrodzie wśród gór. Łapy miał pokaleczone. Wychudły z głodu, ukatrupił bezczelnie królika na ich oczach, tuż pod oknami domu, po czym zaczołgał się nad strumyk i tam zasnął w cieniu krzaków jeżyny. Gdy Walt Irvine poszedł zobaczyć, jak się ma nieproszony gość, pies przywitał go groźnym warczeniem. Tak samo przyjęta została Madge, kiedy przyniosła mu w ofierze michę mleka z chlebem, widomy znak pokojowych zamiarów.
Okazało się, że pies nie ma ani krzty towarzyskich skłonności. Na wszelkie próby zbliżenia odpowiadał pogardą. Nie pozwalał się pogłaskać, od razu obnażał kły i jeżył sierść. Niemniej pozostał u nich. Spał i wylegiwał się nad strumykiem, pozwalał się też karmić, ale wymagał, by miskę stawiali w bezpiecznej odległości i odchodzili. Gościł u nich najwyraźniej tylko dlatego, że był zupełnie wyczerpany. Gdy po kilkunastu dniach odzyskał siły, zniknął.
Na tym zapewne znajomość by się skończyła, gdyby nie to, że właśnie wtedy Irvine'owi wypadło pojechać do północnej części Kalifornii. Jadąc pociągiem blisko granicy Kalifornii i stanu Oregon wyjrzał przypadkiem przez okno i ujrzał swego gościa odludka. Bure wilczysko, zziajane, okryte kurzem i błotem dwustu mil drogi, sunęło wytrwale wzdłuż toru.
Irvine kierował się zawsze pierwszym impulsem, a poza tym był poetą. Na najbliższej stacji wysiadł, kupił u rzeźnika kawał mięsa i na granicy miasta capnął włóczęgę. Powrót odbył się w wagonie towarowym i w ten sposób Wilk po raz wtóry trafił do górskiej sadyby. Przez tydzień trzymano go na uwięzi, a mężczyzna i kobieta usilnie zabiegali o jego względy. Musieli jednak przy tym bardzo uważać. Wilk był stworzeniem tak niedostępnym i obcym, jakby przybył z innej planety. Na ich słodkie, pieszczotliwe słowa odpowiadał warczeniem. Nie szczekał nigdy. Przez cały czas pobytu u nich ani razu nie zaszczekał.
Zjednać go sobie było nie lada sztuką. Ale Irvine lubił trudne zadania. Zamówił więc metalową płytkę, na której kazał wygrawerować: “Odesłać do Walta Irvine'a, Glen Ellen, okręg Sonoma, Kalifornia". Płytkę tę przymocowano do obroży, którą założono Wilkowi na szyję. Wówczas spuszczono go z łańcucha, po czym natychmiast przepadł. Na drugi dzień przyszedł telegram z okręgu Mendocino. W ciągu dwudziestu godzin zrobił przeszło sto mil na północ i biegłby dalej, gdyby go nie schwytano.
Wrócił ekspresem, trzy dni siedział na łańcuchu, czwartego – zwiał. Tym razem zdołał dotrzeć do południowego Oregonu, nim go złapano i zwrócono na miejsce. Ilekroć potem odzyskał swobodę, uciekał –zawsze w tym samym kierunku. Jakby go szatan opętał i gnał na północ. Irvine nazwał to nostalgią, gdy za odesłanie psa z północnego Oregonu zapłacił sumę równą honorarium za sonet.
Kiedy indziej bury uciekinier zdołał przemierzyć pół Kalifornii, cały Oregon i znaczną część Waszyngtonu, nim go złapano i odesłano “za zaliczeniem". Zastanawiająca była szybkość jego wędrówek. Podkarmiony i wypoczęty, ledwie go spuszczono z uwięzi, zbierał wszystkie siły, by uciec jak najdalej. Pierwszego dnia potrafił przebiec sto pięćdziesiąt mil, a potem robił około stu mil dziennie, póki go znów nie złapano. Za każdym razem wracał wychudły, głodny i zdziczały, a w nową drogę wyruszał świeży i pełen sił. Parł na północ idąc za jakimś wewnętrznym podszeptem, którego nikt nie mógł zrozumieć.
Wreszcie, po roku daremnych prób ucieczki, pies pogodził się z losem i postanowił pozostać tam, gdzie niegdyś zagryzł królika i przenocował nad strumieniem. Wiele jednak czasu upłynęło, nim mężczyzna i kobieta zdołali go pogłaskać. Było to wielkie zwycięstwo, gdyż nikomu innemu nie pozwalał się dotknąć. Pozostał tak wybredny i niedostępny, że żadnemu z gości Irvine'ów nie udało się zyskać jego sympatii. Głuchym pomrukiem witał każdą próbę zbliżenia, a jeśli ktoś ośmielił się podejść do niego, rozchylał wargi odsłaniając kły; pomruk wtedy przechodził w warczenie – tak gniewne i groźne, że strach oblatywał nawet najodważniejszych. Podobnym strachem napawał Wilk psy farmerów, które znały zwykłe psie warczenie, ale nigdy dotąd nie słyszały warczącego wilka.
Nie miał przeszłości. Historia jego życia rozpoczynała się od Walta i Madge. Przyszedł do nich z południa, ale nie mieli najmniejszego pojęcia, kto był jego właścicielem, któremu Wilk najwidoczniej uciekł. Pani Johnson, najbliższa sąsiadka zaopatrująca Irvine'ów w mleko, orzekła, że pies pochodzi z Klondike. Jej brat w owym dalekim kraju dokopywał się cennego kruszcu pod pokrywą lodu, wobec czego pani Johnson miała się za powagę w sprawach Północy.
Zresztą nikt się z nią nie spierał. O przeszłości Wilka świadczyły końce uszu, niewątpliwie tak srogo kiedyś odmrożone, że w żaden sposób nie chciały się zagoić. Poza tym był podobny do psów z Alaski, których zdjęcia widywali w magazynach i gazetach. Irvine'owie często rozprawiali o jego przeszłości, starając się (na podstawie tego, co czytali i słyszeli) odgadnąć, jakie życie wiódł w północnej krainie. O tym, że Północ wciąż jeszcze go woła, dobrze wiedzieli, bo słyszeli czasem w nocy, jak cicho skomli, a kiedy podnosił się wiatr północny i mróz zaczynał kąsać, wielki niepokój ogarniał Wilka. Zawodził wówczas swą żałosną skargę, w której rozpoznawali przeciągłe wilcze wycie. Ale nigdy nie szczekał. W żaden sposób nie można było wydobyć z Wilka psiego głosu.
Zabiegając usilnie o jego względy, wiedli z sobą przewlekłe spory o to, czyim właściwie jest psem. Oboje zgłaszali pretensje i wystarczyło, by Wilk okazał któremuś z nich odrobinę sympatii, aby fakt ten natychmiast został otrąbiony. Z początku górę brał Walt, głównie z tej racji, że był mężczyzną. Najwidoczniej Wilk nie miał nigdy do czynienia z kobietami i nie wyznawał się na nich. Sukienki Madge były czymś takim, z czym do samego końca nie mógł się pogodzić. Na ich szelest jeżył się podejrzliwie, a w wietrzne dni Madge w ogóle nie miała do niego dostępu.
Madge jednak karmiła go, a poza tym była panią kuchni i tylko ona jedna mogła łaskawie się zgodzić, by wszedł do tego przybytku. W tym stanie rzeczy Madge mogła śmiało uważać, że sukienka przestała jej szkodzić i szanse się wyrównały. Walt też nie zasypiał gruszek w popiele, a jego wysiłki nie poszły na marne. Gdy pisał, Wilk warował pod biurkiem u jego stóp, a on głaskał go i zagadywał wciąż odrywając się od roboty. Ostatecznie więc Walt zwyciężył, najprawdopodobniej dzięki temu, że był mężczyzną. Madge jednak twierdziła stanowczo, że mogliby kupić jeszcze ćwierć mili strumyka, który szemrze w gaju, a w powiększonym lasku sekwoi wzdychałyby teraz co najmniej dwa wiatry zachodnie, gdyby Walt skoncentrował swą energię na przemianie pieśni w dobra materialne, a Wilka zostawił w spokoju i pozwolił mu dokonać swobodnego wyboru wedle jego naturalnych upodobań.
– Powinienem już dowiedzieć się czegoś o moich trioletach – rzekł Walt po pięciu minutach milczenia, podczas których schodzili ścieżką w dół. – Coś mi się zdaje, że czek od wydawcy leży na poczcie. Zamienimy go w znakomitą mąkę gryczaną, galon klonowego syropu i nowe kalosze dla ciebie.
– A także w pyszne mleko znakomitej krowy pani Johnson – dodała Madge. – Wiesz, że jutro jest pierwszy?
Walt mimo woli spochmurniał. Po chwili jednak twarz mu rozjaśniała i uderzył się po bocznej kieszeni.
– Nie szkodzi. Mam tutaj wspaniałą nową krowę, najbardziej mleczną w całej Kalifornii.
– Kiedyś to napisał? – zapytała żywo, po czym dodała z wyrzutem: – I nie pokazałeś mi!
– Schowałem, żeby przeczytać ci po drodze na pocztę, na przykład tutaj – odparł i szerokim gestem zaprosił, by usiadła na suchym pniu koło ścieżki.
Maleńki strumyk wypływał z gęstwiny rozłożystych paproci, pluskał po omszałym kamieniu i przecinał ścieżkę u ich stóp. Z doliny dolatywał słodki śpiew skowronków, a wokół nich tańczyły – to w słońcu, to w cieniu – ogromne żółte motyle.
Kiedy Walt cicho czytał swój rękopis, z dołu dobiegły jakieś odgłosy. Było to ciężkie stąpanie, do którego dołączał się co chwila stukot strąconych nogą kamieni. Walt właśnie skończył i patrzał na żonę czekając pochwały, gdy na zakręcie pojawił się mężczyzna. Szedł z odkrytą głową, był zgrzany. Ocierał twarz chusteczką, a w drugiej ręce trzymał nowy kapelusz i zdjęty z szyi kołnierzyk, zupełnie rozkrochmalony. Nieznajomy był rosłym mężczyzną. Zdawało się, że jego muskuły lada moment rozsadzą bolesne więzy nowiuteńkiego czarnego ubrania, najwyraźniej prosto ze sklepu.
– Cieplutko – zagadnął Walt.
Wyznawał demokratyczne zasady i korzystał z każdej okazji, by dać im wyraz w sąsiedzkich stosunkach.
Nieznajomy przystanął i skinął głową.
– Po prawdzie, nie przywykłem do takiego upału. – powiedział uprzejmie, jakby się usprawiedliwiając. – Co innego siarczysty mróz.
– U nas pan tego nie znajdzie – roześmiał się Walt.
– Ano właśnie – odrzekł tamten. – Ale nie mrozu tu szukam, tylko siostry. Może państwo wiecie, gdzie mieszka? Nazywa się Johnson, jest żoną Williama Johnsona.
– Ach, to pan jest jej bratem z Klondike! – zawołała Madgie i oczy błysnęły jej ciekawością. – Tyle słyszeliśmy o panu!
– Tak, szanowna pani. To ja – odrzekł skromnie brat pani Johnson. – Nazywam się Miller, Skiff Miller. Chciałem zrobić jej niespodziankę.
– Dobrze pan idzie. Tyle, że szedł pan ścieżką, a nie drogą.
Madge wstała i pokazała mu kanion, w odległości ćwierć mili.
– Widzi pan tę zwaloną sekwoję? Pójdzie pan tędy, tą ścieżką na prawo. Tak się idzie na krótkie drogi do pani Johnson. Zbłądzić niesposób.
– Tak, dziękuję pani dobrodziejce – powiedział.
Zrobił ruch, jak gdyby chciał iść dalej, nie ruszył się jednak z miejsca. Patrzył na nią z jawnym podziwem nie zdając sobie z tego sprawy, aż go zaczęło ogarniać zmieszanie.
– Chętnie byśmy posłuchali, gdyby pan opowiedział nam coś o Klondike – zaczęła Madge. – czy pozwoli pan, że zajdziemy kiedyś do pańskiej siostry, zanim pan wyjedzie? Albo jeszcze lepiej, może przyjdziecie państwo do nas na obiad?
– Dobrze, dziękuję bardzo łaskawej pani – odpowiedział machinalnie, ale zreflektował się i dodał: – Nie będę tu długo. Muszę wracać na Północ. Wyjeżdżam dziś nocnym pociągiem. Właśnie podpisałem umowę na przewóz poczty rządowej.
Madge wyraziła swój żal z tego powodu i Skiff już miał iść dalej, ale nie mógł oderwać od niej wzroku. Był tak oczarowany, że zapomniał o swym zakłopotaniu. Z kolei Madge zarumieniła się i zmieszała.
Walt właśnie uznał, że pora coś powiedzieć i rozładować niezręczną sytuację, gdy Wilk, który myszkował w zaroślach, nadbiegł nagle swym wilczym truchtem.
Roztargnienie przeszło Millerowi jak ręką odjął. Stojąca przed nim piękna kobieta zniknęła z jego pola widzenia. Utkwił wzrok w psie. Ogromne zdziwienie pojawiło się na jego twarzy.
– Hm, niech to diabli wezmą!
Powiedział to wolno i z wielką powagą. W zamyśleniu usiadł na pniu, podczas gdy Madge dalej stała. Na dźwięk jego głosu Wilk stulił uszy, otworzył pysk i uśmiechnął się szeroko. Podbiegł do nieznajomego i najpierw powąchał, a potem polizał jego ręce.
Skiff Miller pogłaskał go po głowie. Zwolna i uroczyście powtórzył:
– Hm, niech to diabli wezmą! Przepraszam panią – dodał natychmiast – ale bardzo się zdziwiłem. Tak, tak.
– Nas to także zaskoczyło – odparła z uśmiechem Madge. – Wilk nigdy dotąd nie łasił się do obcych.
– Państwo nazywają go Wilkiem? – zapytał Skiff.
Madge skinęła głową.
– Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego Wilk tak przyjaźnie pana potraktował. Chyba dlatego, że pan przyjechał z Klondike. Bo, widzi pan, to jest pies z Alaski.
– Tak, proszę pani – odparł Miller z roztargnieniem. Podniósł przednią łapę Wilka. Obejrzał poduszkę i pomacał ją kciukiem.
– tak, dosyć miękka – zauważył. – dawno nie był na szlaku.
– Ciekawe – wtrącił się Walt – to niezwykła rzecz, ze on panu pozwala się dotykać.
Skiff Miller wstał. Widoczne było, że urok Madge już go przestał krępować. Ostro i rzeczowo zapytał:
– Od jak dawna mają państwo tego psa?
W tej właśnie chwili Wilk, który łasił się do nieznajomego i ocierał o jego nogi, otwarł pysk i zaszczekał. To, co mu się wyrwało z gardła, zabrzmiało krótko i radośnie, a jednak było niewątpliwym szczekaniem.
– Tego się nie spodziewałem – powiedział Skiff Miller.
Walt i Madge spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Stał się cud.
– Pierwszy raz słyszę, że on szczeka – rzekła Madge.
– Ja też – dodał Miller.
Madge uśmiechnęła się do niego. Ten człowiek najwyraźniej lubił żartować.
– Nic dziwnego – powiedziała. – Zobaczył go pan po raz pierwszy przed pięcioma minutami.
Skiff Miller spojrzał jej prosto w oczy, szukając tam śladów podstępu, jaki wietrzył w jej słowach.
– Przypuszczałem, że państwo się domyślili – wyrzekł zwolna. – Nie trudno się było skapować po tym, jak on się do mnie łasił. To mój pies. Nie nazywa się Wilk, tylko Bury.
– Och, Walt! – krzyknęła Madge, instynktownie wzywając pomocy męża.
Walt natychmiast pośpieszył na ratunek.
– Skąd pan wie, że to pański pies? – zapytał.
– Bo jest mój – brzmiała odpowiedź.
– To tylko gołosłowne twierdzenie – odparł Walt szorstko.
Skiff popatrzył na niego uważnie i zapytał wskazując głową w stronę Madge:
– Skąd pan wie, że to pańska żona? Powie pan: “Bo jest moja", a ja odpowiem, że to tylko gołosłowne twierdzenie. Pies jest mój. Wykarmiłem go, wychowałem i wiem najlepiej, czyj on jest. Czekaj pan, zaraz tego dowiodę.
Zwrócił się do psa.
– Bury! – Na jego głos, ostry i rozkazujący, uszy psa złożyły się jak do pieszczoty. – Hej! – Wilk pobiegł zataczając półkole w prawo. – Marsz! – Pies natychmiast przestał dreptać w kółko i ruszył prosto przed siebie. Potem posłusznie zatrzymał się na komendę.
– To samo zrobi pod gwizdanie – z dumą oświadczył Skiff Miller. – Był u mnie przodownikiem.
– Nie ma pan chyba zamiaru zabrać go z sobą? – drżącym głosem zapytała Madge.
Nieznajomy skinął głową.
– Żeby znów cierpiał męki w tym strasznym Klondike?
Jeszcze raz skinął głową.
– Och, nie jest tam tak źle, jakby się zdawało. Niech pani spojrzy na mnie. Zdrowy chłop, prawda?
– Ale psy! Ciężkie życie, okrutna mordęga, głód i mróz. Och, czytałam o tym i wiem.
– Raz o mało go nie zjadłem nad Rzeką Małej Ryby – z ponurą miną wyznał Miller. – Gdybym wtedy nie ubił łosia, już by było po Burym.
– Wolałabym sama umrzeć! – zawołała Madge.
– Tu jest całkiem inaczej – tłumaczył Miller. – pani nie musi jeść psów. Ale człowiek inaczej myśli, jak mu śmierć zajrzy w oczy. Pani nigdy się to nie zdarzyło i dlatego nie ma pani o tym pojęcia.
– O to właśnie chodzi – gorąco podjęła Madge. – W Kalifornii psów się nie jada. Czemuż więc nie zostawić go tutaj? Jest szczęśliwy. Nigdy nie zazna głodu – sam pan wie. Nie będzie tu marzł ani ciężko pracował. W Kalifornii wszystko jest łagodne i delikatne. Ani przyroda, ani ludzie nie są tutaj okrutni. Nigdy więcej nie spotka się z batem człowieka. A klimat – przecież Kalifornia nie zna w ogóle śniegu.
– Za to w lecie gorąco tu jak w piekle, pieknie dziękuję! – roześmiał się Miller.
– Ale pan mi nie odpowiedział – nalegała gwałtownie. – Cóż pan może mu dać na Północy?
– Żarcie, jeśli będę miał, a przeważnie mam.
– A jak nie będzie co jeść?
– To nie dam żryć.
– A robota?
– Tak, masa roboty – parsknął Miller. – Praca bez końca, głód i chłód, i wszystkie inne nieszczęścia. To będzie miał, gdy pójdzie ze mną. Ale on to lubi. Przywykł do trudów. Zna życie na Północy. Tam się urodził i wychował. A pani nic o tym nie wie. Mówi pani o rzeczach, na których się pani nie zna. Tam pies poczuje się w swoim żywiole i będzie szczęśliwy.
– Pies stąd nie odejdzie – oznajmił Walt stanowczym tonem. – Uważam dalszą dyskusję za zbędną.
– Jak pan mówi? – zapytał Miller. Zmarszczył brwi, czoło gwałtownie mu pociemniało.
– Powiedziałem, że pies się stąd nie ruszy, i na tym koniec. Nie wierzę, żeby to był pański pies. Może widział go pan kiedyś. Może nawet poganiał pan Wilka w cudzym zaprzęgu. To, że słucha zwykłych komend z Alaski, jeszcze nie dowodzi, że jest pańską własnością. Każdy pies z Alaski zrobi to samo. Poza tym pies ma niewątpliwie znaczną wartość, skoro w Klondike można by za niego dostać ciężkie pieniądze i to dostatecznie wyjaśnia, czemu pan chce go zabrać. Ale przedtem musiałby pan dowieść swych praw do niego.
Skiff Miller – chłodny i opanowany, choć uparty rumieniec na czole nieco pociemniał, a potężne muskuły nabrzmiały pod czarną marynarką – mierzył poetę od stóp do głów, jakby chciał dokładnie ocenić siłę jego szczupłej postaci.
Twarz gościa z Klondike przybrała pogardliwy wyraz, gdy się wreszcie odezwał.
– Nic tutaj nie stoi na przeszkodzie, bym zaraz zabrał psa z sobą.
Twarz Walta poczerwieniała, a muskuły jego rąk i ramion nabrzmiały. Madge zlękła się i próbowała załagodzić spór.
– Być może pan Miller ma rację – powiedziała. – Zdaje mi się, że tak jest naprawdę. Wilk chyba go zna i wie, że nazywa się Bury. Od razu przyjaźnie powitał tego pana, a przecież do nikogo innego jeszcze się nie łasił. Zresztą, przypomnij sobie, jak zaszczekał. Po prostu szalał z radości. Cóż go tak ucieszyło? Z pewnością to, że odnalazł się pan Miller.
Napięte muskuły Walta opadły, a ramiona zgarbiły się beznadziejnie.
– Masz chyba słuszność, Madge – rzekł. – Wilk nie jest Wilkiem, tylko Burym, i niezawodnie należy do pana Millera.
– Może go pan sprzeda? – zaproponowała Madge. – Chętnie byśmy kupili.
Skiff potrząsnął głową. Nie był już wojowniczo usposobiony, wprost przeciwnie – pragnął za wspaniałomyślność odpłacić tą samą monetą.
– Miałem pięć psów – zaczął, szukając najprostszego sposobu osłodzenia im swej odmowy. – Bury był przodownikiem. Był to najlepszy zaprzęg w całej Alasce, nie miał równego sobie. W roku 1898 nie chciałem go sprzedać za pięć tysięcy dolarów. Co prawda, płaciło się wtedy ciężkie pieniądze za psy, ale o tej fantastycznej cenie zadecydowało co innego: cały zaprzęg był świetny. A Bury był w nim najlepszy. Tej samej zimy dawali mi za niego tysiąc dwieście dolarów. Nie wziąłem, i dziś też Burego nie sprzedam. Strasznie jestem do niego przywiązany. Szukałem go przez trzy lata. Omal się nie rozchorowałem, kiedy mi go ukradli – nie dlatego, że był wart tak dużo, tylko że go – przepraszam za wyrazenie – cholernie lubiłem. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedym go tu zobaczył. Myślałem, że to sen – życie nigdy nie jest tak piękne. Przecież ja go sam wykarmiłem. Co wieczór układałem go do snu. Matka mu zmarła i karmiłem szczeniaka skondensowanym mlekiem, po dwa dolary puszka, kiedy sam nie mogłem sobie pozwolić na białą kawę. Bury nie znał innej matki prócz mnie. Przyzwyczaił się, przeklęty szkrab, ssać mój palec, o, ten palec właśnie!
Skiff Miller zaniemówił ze wzruszenia. Podniósł tylko wskazujący palec, aby go mogli zobaczyć.
– Ten sam palec – z trudem wymówił te słowa. Palec miał być ostatecznym dowodem własności i rękojmią jego przywiązania do psa.
Wciąż jeszcze patrzył na swój wyciągnięty palec, kiedy odezwała się Madge.
– Ale co będzie z psem? O nim pan nie pomyślał.
Skiff Miller spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Czy pan pomyślał o psie? – powtórzyła.
– Nie rozumiem o co pani chodzi – odparł.
– Może pies sam chciałby dokonać wyboru. Może ma swoje upodobania i życzenia. Z nim pan się zupełnie nie liczy. Nie dał mu pan prawa wyboru. Nawet do głowy panu nie przyszło, że pies może woli Kalifornię od Alaski. Kieruje się pan tylko własnym sentymentem, a z nim chciałby postąpić jak z workiem kartofli lub wiązką siana.
Był to całkiem nowy pogląd na sprawę. Miller zamyślił się. Widać było, że słowa Madge zrobiły na nim wrażenie. Wykorzystała jego wahanie.
– Jeśli pan naprawdę kocha Burego, powinien pan cieszyć się jego szczęściem – napierała.
W duszy Skiffa Millera toczyła się walka. Madge roziskrzonym okiem zerknęła na męża i wyczytała w jego spojrzeniu gorące poparcie.
– A jak się pani zdaje? – nagle zapytał Miller.
Z kolei zdziwiła się madge.
– O co panu chodzi?
– Czy pani uważa, że pies wolałby zostać w Kalifornii?
Kiwnęła stanowczo głową.
– Jestem tego pewna.
Skiff znów zaczął roztrząsać sprawę, tym razem głośno, okiem sędziego spozierając co chwila na zwierzę, o które toczył się spór.
– Bury dobrze pracował i wykonał dla mnie masę roboty. Nigdy mi się nie lenił i taki był z niego majster, że umiał wymusztrować świeży zaprzęg jak się patrzy. Główkę też ma na karku. Wszystko zrobi, tylko mówić nie umie. Rozumie, co się gada do niego. Spójrzcie, wie, że o nim mowa.
Pies leżał u stóp Millera. Złożył pysk na wyciągniętych łapach, nastawił uszu i słuchał, a mądrymi ślepiami wpatrywał się po kolei w osoby, z których ust padały dźwięki ludzkiej mowy.
– Może jeszcze dobrze popracować i nie jeden rok wytrzyma. Lubię go, diabelnie lubię.
Potem Skiff Miller jeszcze parę razy otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
– Powiem państwu – odezwał się wreszcie – co zrobię. W tym co szanowna pani powiedziała, jest trochę racji. Pies ciężko pracował. Może więc zasłużył sobie na wygodne legowisko i prawo wyboru. W każdym razie niech sam decyduje. Będzie tak, jak on zechce. Wy siedźcie tak, jak siedzicie. Pożegnam się i odejdę, jakby nigdy nic. Będzie chciał zostać, zostanie. Pójdzie za mną – jego wola. Nie będę go wołał i państwo też nie wołajcie, jeśli pójdzie za mną.
Nagle spojrzał podejrzliwie na Madge i dodał:
– Tylko proszę zachować się uczciwie i nie wabić go, kiedy odwrócę się tyłem.
– Zachowamy się uczciwie – zapewniła Madge, lecz Skiff jej przerwał.
– Już ja znam kobiety – oświadczył. – Miękkie mają serca. Jeśli im serduszko zabije, potrafią szachrować w grze, zaglądać w nie swoje karty i łgać jak sto diabłów. Bardzo panią przepraszam, mówię o kobietach w ogóle.
– Nie wiem, jak panu dziękować – drżącym głosem powiedziała Madge.
– Nie ma na razie za co – odparł Miller. – Bury jeszcze nie zdecydował. Państwo nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że pójdę powoli? To mi się chyba należy, bo po stu jardach już mnie nie będzie widać.
Madge zgodziła się na ten warunek.
– Daję panu słowo, że nie zrobimy nic, co by mogło wpłynąć na jego decyzję.
– Ano dobrze. W takim razie już idę.
Skiff Miller powiedział to zwykłym tonem pożegnania.
Wilk spostrzegł zmianę głosu Millera i szybko podniósł łeb, a gdy ujrzał, że mężczyzna i kobieta podają sobie ręce – zerwał się na równe nogi. Stanął na tylnych łapach, przednie oparł na biodrze Madge i polizał rękę Millera. Kiedy zaś Miller żegnał się z Waltem, Wilk powtórzył to samo, z tą różnicą, że oparł się łapami o Walta i lizał ręce obu mężczyzn.
– Nie jest mi wesoło, słowo daję.
Były to ostatnie słowa gościa z Klondike. Odwrócił się do nich plecami i powoli ruszył ścieżką w górę.
Wilk śledził go z niepokojem i nadzieją, czekając, że jeszcze zawróci. Gdy Miller zrobił jakieś dwadzieścia kroków, pies z cichym skowytem skoczył za nim, zabiegł mu drogę, chwycił ostrożnie zębami za rękę i delikatnie starał się go zatrzymać.
Ale nie udało mu się, wrócił więc szybko do siedzącego na pniu Walta Irvine'a, złapał go zębami za rękaw i na próżno usiłował pociągnąć za odchodzącym.
Niepokój Wilka rósł z każdą chwilą. Chciał być tam i tu równocześnie, ze swym dawnym panem i z nowym, a tymczasem odległość między nimi wciąż rosła. Rzucał się gorączkowo, biegał w krótkich nerwowych podskokach i zawracał od jednego do drugiego, męcząc się własnym niezdecydowaniem, nie wiedząc, co robić. Pragnął być z obydwoma, nie potrafił dokonać wyboru. Krótki, przejmujący skowyt dobywał się z jego gardzieli. Zaczął dyszeć.
Nagle usiadł, zadarł nos. Pysk otwierał mu się i zamykał kurczowo, rozwierając się coraz szerzej. Towarzyszyło temu spazmatyczne, coraz gwałtowniejsze ściskanie gardła. Równocześnie krtań zaczęła drgać, najpierw głucho, ze świstem powietrza wypieranego z płuc, a potem zabrzmiała niskim, głębokim tonem, ledwie dosłyszalnym dla ucha ludzkiego. Tak wyglądało przygotowanie psich nerwów i mięśni do wycia.
Ale gdy wycie już miało się dobyć z nabrzmiałej gardzieli, szeroko otwarty pysk zamknął się, spazmy ustały i Wilk spojrzał przeciągle za odchodzącym mężczyzną. Potem nagle odwrócił łeb i przez ramię spojrzał uważnie na Walta. Nie było odpowiedzi na jego wezwanie. Nie doczekał się ani słowa, ani znaku, żadnej rady, żadnej wskazówki, jak ma postąpić.
Popatrzył na ścieżkę. Jego dawny pan zbliżał się już do zakrętu. Wilka znów ogarnął niepokój. Zerwał się, zaskowyczał. Zaświtała mu nowa myśl - zwrócił uwagę na Madge. Do tej chwili zupełnie się z nią nie liczył, ale teraz, gdy obaj panowie go opuścili, tylko ona mu została. Podbiegł do niej, wtulił łeb między jej kolana i nosem potrącał rękę - zawsze w ten sposób dopraszał się, by go pogłaskała. Potem cofnął się i zaczął zabawnie kręcić się, zwijać w kółko, przysiadać, podskakiwać, unosić na tylnych łapach i padać na przednie, starając się całym sobą, od przymilnego spojrzenia i stulonych uszu do merdającego ogona, wyrazić myśl, jaka nim zawładnęła, myśl, której nie mógł wypowiedzieć.
Ale i tych sposobów szybko poniechał. Dręczyła go obojętność ludzi, którzy nigdy dotąd tak się do niego nie odnosili. Nie mógł wydobyć z nich odpowiedzi, nie chcieli mu przyjść z pomocą. Nie zwracali nań uwagi. Jakby umarli.
Odwrócił się i spojrzał za swym dawnym panem. Miller dochodził do zakrętu. Jeszcze chwila i zniknie z oczu. Ani razu się nie obejrzał, szedł ciężkim, miarowym krokiem, jak gdyby nic go nie obchodziło, co się dzieje za jego plecami.
Miller zniknął na zakręcie. Wilk czekał w nadziei, że jego pan znów się pokaże. Czekał długą minutę, cicho, spokojnie, bez ruchu, jakby zamienił się w kamień – ale kamień, w którym pulsował niepokój i tęsknota. Zaszczekał. Podbiegł do Irvine'a. Obwąchał mu rękę i ciężko położył się u jego stóp. Obserwował punkt, w którym ścieżka znikała na zakręcie.
Strumyk, pluszczący po omszałym kamieniu, nagle jakby głośno zabulgotał. Poza tym nic nie mąciło ciszy, tylko od łąki dobiegał śpiew skowronków. Ogromne żółte motyle cicho przelatywały w słońcu i nikły w sennym cieniu. Madge rzuciła mężowi zwycięskie spojrzenie.
W parę minut później Wilk wstał. W jego ruchach przebijała pewność decyzji, jaką powziął. Nie patrzył na nich. Wzrok utkwił w ścieżce. Powziął decyzję. Wiedzieli o tym. Zdawali sobie sprawę, że teraz dla nich nadeszła chwila próby.
Pobiegł kłusem. Madge chciała go zawołać, już wargi jej się zaokrągliły, a jednak nie padło pieszczotliwe słowo cisnące się na usta. Zerknęła na męża. Zobaczyła, że nie spuszcza z niej surowego spojrzenia. Zamknęła usta i tylko cicho westchnęła.
Wilk z kłusa przeszedł w galop. Sadził susy coraz większe. Nie obejrzał się ani razu. Wyprostowany wilczy ogon powiewał za nim. Ostro wziął zakręt ścieżki i zniknął im z oczu.