Rozdział 4.
Ból rozkwita jak pyszna czerwona dalia, podobna do tych, które mama hoduje w ogródku przed domem, i wybucha brzękiem w uszach, przez który ledwo przebijają się zaniepokojone głosy:
– Proszę pani! Jak się pani nazywa? Kogo zawiadomić?
„Harry'ego i Rona” – stara się odpowiedzieć, lecz nie może wydobyć dźwięku z bolącego, poparzonego gardła i próba ta kończy się niemiłosiernym atakiem kaszlu, który rwie na kawałki jej płuca.
– Sza, już dobrze, dobrze. – Silne palce rozwierają jej zaciśnięte zęby i cierpki płyn spływa po gardle.
„Płynny sen. – Dziewczyna z ulgą rozpoznaje smak eliksiru. – To znaczy, że niedługo wszystko się skończy.”
– Wytrzymaj jeszcze troszkę – przemawia pieszczotliwie kobiecy głos i zmęczone powieki z wypalonymi rzęsami zmuszają się do ostatniego wysiłku.
Pacjentka spróbowała skupić zamglony wzrok na twarzy uzdrowicielki i zapadła w głęboki sen, zabierając ze sobą wspomnienie o nie wiadomo skąd znanych niebieskich oczach. Młodsza uzdrowicielka z oddziału Zatruć Eliksirami i Roślinami, Celina McPherson, ostrożnie przełożyła poparzoną dziewczynę na nosze i wydała dyspozycje tłoczącym się wokół stażystom:
– Przelewitujcie ją na parter, niech przyjmą ją jako ofiarę nieszczęśliwego wypadku z magicznymi przedmiotami.
Po przekazaniu tajemniczej pacjentki kolegom z parteru, uzdrowicielka McPherson natychmiast o niej zapomniała. Oczywiście, przypadek był intrygujący, a potem jeszcze prawie tydzień szpital szumiał, próbując zgadnąć, skąd dziewczyna się aportowała, a najbardziej uporczywi przeglądali magiczną prasę, szukając w niej wzmianki o wielkim pożarze w domu czarodziei, lecz zagadka i tak pozostała nierozwiązana, a Celina McPherson nie należała do ludzi tracących swój bezcenny czas na pustą ciekawość.
***
Mgła w głowie stopniowo rzedła, ustępując miejsca narastającemu bólowi. „Źle się dzieje” – pomyślała Hermiona, w myślach warstwa po warstwie sprawdzając bandaże skrywające jej twarz i szyję. Gdy spróbowała lekko poruszyć palcami okazało się, że ręce też ma zabandażowane. Następną jej myślą był niepokój o różdżkę i dziewczyna, pokonując pieczenie i uczucie ciężkości powiek, postarała się otworzyć oczy. Pomimo tego, że wokół królował zbawczy półmrok, natychmiast załzawiły się jej oczy, lecz Hermiona zdążyła zobaczyć sufit i charakterystyczne szpitalne łóżka. „Jestem w św. Mungu – doszła do wniosku. – Muszę się natychmiast dowiedzieć, jaka dziś data, pożar już był czy dopiero wybuchnie?” O ile była się w stanie zorientować, zmieniacz czasu też jej zabrano, dlatego dyrekcja szpitala pewnie już wie o wszystkim i uprzedzenie ich o szaleństwie Goyle'a nie będzie zbytnim złamaniem reguł. A może będzie? Czy można jakoś zapobiec jego śmierci, bez mieszania się w pozostałe wydarzenia, które muszą nastąpić? „Na przykład, jak w takim razie obejść fakt, że leżysz tutaj z poważnymi oparzeniami wynikłymi bezpośrednio na skutek tego, że pozwolono mu uciec?” – Chwilami Hermiona nienawidziła głosu rozsądku w swojej głowie. Już samo to, że on zawsze miał racje, czasami doprowadzało ją do wściekłości. „No dobra – spróbowała wziąć szturmem nierozwiązaną zagadkę – a jeśli zorganizować wszystko tak, żeby aurorzy wpadli do laboratorium zaraz po tym, jak przeniosę się w przeszłość? Wówczas możliwe, że zdążą w ostatnim momencie wyciągnąć Goyle'a, a wszystkie pozostałe wydarzenia nie będą podlegać zmianom...”
Ból głowy i mdłości zaczęły się wzmagać i Hermiona pojęła, że jeśli nie znajdzie w sobie sił, by się podnieść właśnie teraz, to najprawdopodobniej znów straci przytomność. Mrugając, by strząsnąć palące łzy, znów otwarła oczy i spróbowała usiąść na łóżku. Tak, jak się tego spodziewała, utrzymywano ją w pozycji leżącej przy pomocy magicznych więzów – standardowa procedura do ochrony nieprzytomnych pacjentów. Hermionę nauczono nakładać i zdejmować to zaklęcie bez użycia różdżki. Podnosząc się w końcu do pionu, dziewczyna spojrzała na stolik nocny stojący na prawo od łóżka, lecz niestety był on pusty. „Co za niespodzianka! – skomentował jadowicie wewnętrzny głos. – Ty naprawdę się spodziewałaś, że aż tak ułatwią ci zadanie?”
Hermiona spuściła nogi z łóżka i oparła się o stolik, zwalczając atak zawrotów głowy, po czym rozejrzała się. W jej sali były jeszcze trzy łóżka, dwa z nich stały puste, a na trzecim, najbliżej drzwi, ktoś spał. Przytrzymując się ręką parawanu, dziewczyna wstała, odzyskała równowagę i powolnym, niepewnym krokiem poszła w kierunku drzwi. Przechodząc koło zajętego łóżka, ostatecznie zyskała pewność, że znajduje się na oddziale oparzeń – twarz i ręce jej sąsiadki z sali pokrywały charakterystyczne białawe blizny, oznaczające, że gojenie weszło już w ostatnią fazę, w czasie której pacjent nie dostaje już żadnych specyfików, a jedynie pogrążony jest w głębokim leczniczym śnie i w ciągu kilku tygodni wszystkie uszkodzenia skóry regenerują się same i pod wpływem własnej magii pacjenta – nie pozostają żadne blizny. Hermiona popatrzyła na swoje ręce – zdecydowanie jeszcze przed nią męczące opatrunki, smarowanie gojącymi maściami i inne nieprzyjemne procedury. Jedno było pocieszające – sądząc po tym, że nie była całkowicie zamotana w bandaże, powierzchnia oparzeń jednak nie była tak wielka, jak się jej to początkowo wydawało. Lecz twarz i... i włosy...
„Nie będziesz teraz o tym myśleć! – Jej paskudne alter ego brutalnie zdławiło zaczynającą się histerię. – Najpierw zlokalizujesz się w czasie, a dopiero potem będziesz mogła się nad sobą użalać.” Zaciskając zęby, Hermiona niezgrabnie nacisnęła zabandażowaną ręką klamkę, ramieniem pchnęła drzwi i wypadła na korytarz. Na sekundę jej rozsądek został przyćmiony panicznym strachem – tak bardzo ten cichy, tonący w półmroku korytarz z oświetlonym, pustym biurkiem dyżurnej, był podobny do początku koszmaru, przez który przeszła całkiem niedawno. Wydało się jej nawet, że w końcu korytarza zamajaczył czyjś cień, a powietrze wypełnił żar. Lecz nie, to był inny korytarz i inny czas, a źródłem światła była stara lampa naftowa zupełnie niepodobna do tej, która świeciła tamtego wieczoru na biurku Mari. Hermiona odetchnęła z ulgą i podeszła do stanowiska dyżurnej, przytrzymując się ścian. Tak jak myślała, nad biurkiem wisiał zaczarowany kalendarz, na którym co dziesięć sekund zmieniały się różne malownicze widoki magicznej Brytanii. W jednym z rogów blado świecił cyferblat zegara, a w drugim znajdował się dość dokładny opis pogody, zawierający siłę i kierunek wiatru, ciśnienie atmosferyczne i prawdopodobieństwo wszelakich klęsk żywiołowych. Lecz wzrok Hermiony przykuty był do daty, znajdującej się na samym środku.
„Szósty kwietnia?! Kwietnia?! Na Merlina, opuściłam urodziny Rona. I George'a. Czy też... – Hermiona z rozmachem opadła na krzesło, w porę orientując się, że właśnie nogi odmawiają jej posłuszeństwa. – Tak nie może być, znów znalazłam się w czasie wojny? Voldemort jeszcze żyje, a Harry, Ron i... i ja... My się teraz ukrywamy u Billa i Fleur? A może już byliśmy w Gringottcie? Dokąd mnie wysłał ten przeklęty Goyle?!” W panice zaczęła rozglądać się po biurku w poszukiwaniu jeszcze jednego kalendarza, na którym byłby podany rok, a jeszcze lepszy byłby napis, że to wszystko jest koszmarnym snem, lub czyimś głupim żartem.
– Przestań szaleć! – rozkazała sobie szeptem i w tym momencie zauważyła leżącą z boku równą kupkę kart pacjentów. „Widzisz, jak byłoby łatwo, gdybyś spróbowała choć na krótko dać dojść do głosu rozsądkowi, zamiast histeryzować...”
Dość szybko odnalazła jedyną kartę, która w miejscu nazwiska miała wpisany znak zapytania. Jako pierwsze w oczy rzuciły się jej opisy oparzeń, lecz nie zdążyła się wczytać w szczegóły wpisane przez niejakiego Vice'a, gdy natknęła się na linijkę, od której serce podskoczyło jej w piersi, a w ustach – zaschło. „Trafiła na oddział nieszczęśliwych wypadków z magicznymi przedmiotami 17 lutego 1971 roku”. Hermiona nie byłaby w stanie powiedzieć, ile dokładnie czasu spędziła nad swoją kartą, wbijając w nią bezmyślny wzrok, tak samo, jak nie mogłaby powiedzieć, o czym konkretnie myślała. Z zadumy wyrwał ją dźwięk kroków, z daleka rozbrzmiewający w pustym korytarzu. Dziewczyna pospiesznie wetknęła swoją kartę między inne i z maksymalną szybkością, do jakiej mogła zmusić swe trzęsące się nogi, pospieszyła do swojej sali. Tylko dzięki wiszącej na drzwiach deseczce z napisem „Pani McBerry, oparzenia twarzy i rąk wywołane wybuchem kociołka; pani N.N, liczne oparzenia niewiadomego pochodzenia”, Hermiona mogła szybko stwierdzić, w które drzwi musi wejść, by dostać się do swojego łóżka, unikając złapania. Akurat zdążyła wyczarować magiczne więzy, gdy do sali weszła stara uzdrowicielka.
– Pani McBerry – zawołała kobieta. – Nie śpi pani?
Hermiona zdecydowała się nie udawać, że śpi.
– Proszę pani? To ja wołałam. – Własny głos wydał się dziewczynie zachrypnięty i złamany. Kobieta pospiesznie podeszła do jej łóżka i usiadła na krześle obok.
– Panienko, dawno się pani ocknęła? Jak się pani czuje?
– Jakieś piętnaście minut temu, trudno powiedzieć dokładnie. Boli mnie głowa, łzawią oczy i bardzo chce mi się pić.
Uzdrowicielka jednym machnięciem ręki zdjęła zabezpieczenie, sadzając dziewczynę wygodnie, i wyczarowała dla niej szklankę wody.
– Jestem uzdrowicielka Vice – przedstawiła się. – Odpowiadam za pani leczenie. Jak się pani nazywa?
Hermiona nie była przygotowana na to pytanie, lecz uzdrowicielka po swojemu zrozumiała jej zmieszanie, bezwiednie podpowiadając dziewczynie czasowe wyjście z sytuacji:
– Nie pamięta pani swojego nazwiska?
– Nie – odpowiedziała, postanawiając trzymać się tej wersji. – Gdzie jestem i jak się tutaj znalazłam?
Kobieta westchnęła.
– Jest pani w szpitalu świętego Munga, znaleziono panią w jednej z sal na trzecim piętrze, na podłodze. Podejrzewamy, że pani tam się aportowała. A co pani pamięta?
– Pamiętam pożar. – Hermiona zdecydowała się podać trochę prawdziwych informacji. – Nie miałam dokąd uciec, paliło się na mnie ubranie i włosy... – Nieoczekiwanie dla niej samej, jej głos załamał się.
– No, no, proszę się uspokoić, niebezpieczeństwo minęło. – Uzdrowicielka ze współczuciem poklepała ją po ramieniu. – Pani oparzenia goją się całkiem dobrze, a włosy przecież odrosną. Proszę mi powiedzieć, czy poza głową coś jeszcze panią boli? Skóra pod bandażami…?
Hermiona wsłuchała się w swoje ciało i pokręciła głową:
– Nie, tylko słabe pieczenie i uczucie... jakby skóra wyschła. Nieprzyjemnie, ale nie, nie boli.
– Dobrze. – Kobieta skinęła głową. – Odnowię zaklęcia zmiękczające i ochładzające, a nieprzyjemne odczucia miną. Lecz jeszcze kilka razy będziemy musieli zmienić pani opatrunki, zanim pozwolimy im goić się samoistnie. Przecież nie chcemy zeszpecić bliznami tej pięknej buzi, prawda? – Dziewczyna uśmiechnęła się sceptycznie, lecz uzdrowicielka najprawdopodobniej nie zobaczyła tego spod bandaży. – Jeśli pani chce, to mogę panią znów pogrążyć w leczniczym śnie do tego czasu, aż będzie można całkiem zdjąć bandaże.
Pacjentka zastanawiała się dosłownie kilka chwil. W tym czasie nie było nikogo, kto mógłby ją odwiedzać, nie miała co robić i nawet myśleć o czymkolwiek nie miała ochoty. Tak, ucieczka na jeszcze kilka tygodni od problemów, które spadły na nią tak nagle, była bardzo kuszącą perspektywą.
– Tak, chcę zasnąć – odezwała się w końcu.
– Tylko proszę wziąć pod uwagę, że proces regeneracji we śnie postępuje trochę wolniej.
– Nigdzie się nie spieszę – zdecydowanie odpowiedziała Hermiona. „Spać i nie myśleć o niczym” – powtórzyła w myślach jak mantrę.
– Dobrze, zaraz przyniosę niezbędne eliksiry. – Uzdrowicielka Vice wstała z krzesła i poszła w kierunku drzwi.
– Proszę poczekać! – Zatrzymała ją dziewczyna. – Pamiętam, że miałam na szyi medalion. Gdzie on jest teraz?
– Nie było żadnego medalionu. – Wiedźma pokręciła głową. – Było głębokie rozcięcie na szyi, jakby od zerwanego łańcuszka. A pani różdżka znajduje się u mnie, lecz oddam ją dopiero, gdy całkiem zdejmiemy bandaże. – Z tymi słowami wyszła z sali, a Hermiona położyła się, starając się jak najwygodniej ułożyć bolącą głowę i w końcu zamknęła oczy. „Przespać to wszystko. Spać i o niczym nie myśleć!”
c.d.n.